W cyklu Świat antyczny ukazały się: I Starożytność bajeczna, II Grecja niepodległa, III Rzeczpospolita rzymska, IV Cesarstwo rzymskie. Uwagi do wersji elektronicznej „Rzeczpospolitej rzymskiej”: - Numeracja znajduje się na górze strony. - Numery stron w spisie treści odpowiadają numerom stron w książce. - Usunięto ilustracje, których spis zamieszczono na końcu dokumentu. - Usunięto indeks nazw osobowych i geograficznych. Tadeusz Zieliński RZECZPOSPOLITA RZYMSKA Wydawnictwo „Śląsk" Do druku podał oraz przedmową opatrzył Aleksander Krawczuk ISBN 83-216-0767-5 Spis treści Przedmowa 5 RZYM KRÓLEWSKI 1. Założenie Rzymu 13 2. Rzym za pierwszych królów 19 3. Tarkwiniusze 27 WALKA STANÓW 4. Pierwsze lata republiki 41 5. Góra Święta 46 6. Koriolan 51 7. Cyncynat 56 8. Decemwirowie 60 9. Nowe zdobycze 67 10. Kamillus 71 ZJEDNOCZENIE ITALII 11. Pierwsza wojna samnicka 85 12. Druga wojna samnicka 90 13. Kwintus Fabiusz i Apiusz Klaudiusz 98 14. Trzecia wojna samnicka 101 15. Tarent 104 16. Pyrrus, król Epiru 106 17. Pyrrus i Fabrycjusz 110 18. Śmierć Pyrrusa 115 KARTAGINA 19. Przeszłość Kartaginy 119 20. Mamertyni 124 21. Pierwsza wojna punicka 127 22. Hamilkar Barkas 132 23. Galowie 124 24. Barkidzi w Hiszpanii 135 25. Początek drugiej wojny 139 26. Trazymen i Kanny 143 27. Hannibal w Kapui 147 28. Archimedes 151 29. Scypionowie w Hiszpanii 157 30. Hasdrubal Barkas 160 31. Zwycięstwo Rzymu 162 WSCHÓD GRECKI 32. Demetrios Poliorketes 171 33. Menander 189 34. Aleksandria 197 35. Pogrom galijski 206 36. Pergamon 217 37. Szkoła grecka 228 38. Odrodzenie Sparty 236 39. Wschód w czasie wojny Hannibalowej 247 EPOKA CHWAŁY 40. Imperium rzymskie 257 41. Hellenizm w Rzymie 264 42. Flamininus 271 43. Bracia Scypionowie 279 44. Tysiąclecie Troi 291 45. Emiliusz Paulus 297 46. Machabeusze 309 47. „Ceterum censeo..." 314 48. Scypion Młodszy 322 SCHYŁEK 49. Społeczeństwo rzymskie 333 50. Bracia Grakchowie 347 51. Południe i północ 365 52. Gajusz Mariusz 379 53. Italikowie a Rzym 386 54. Mitrydates Eupator 395 55. Pierwsza wojna domowa 403 56. Sulla Szczęśliwy 414 KONIEC REPUBLIKI 57. Sertoriusz i Lukullus 425 58. Spartakus 437 59. Pompejusz Wielki 446 60. Spisek Katyliny 461 61. Pierwszy triumwirat 474 62. Cezar 488 Źródła ilustracji 506 Spis ilustracji Przedmowa Tytuł Rzeczpospolita Rzymska, jaki dał Tadeusz Zieliński trzeciemu tomowi swego wielkiego cyklu Świat antyczny, należy uznać za zbyt wąski w stosunku do jego treści. Omówiono tu bowiem nie tylko dzieje Rzymu od samych początków miasta w połowie wieku VIII aż po upadek republiki u schyłku wieku I p.n.e., ale również, przynajmniej częściowo, historię tych państw nadśródziemnomorskich, które dostawały się kolejno w orbitę rzymskich zainteresowań, wpływów, podbojów. Chodziło więc najpierw o Kartaginę, potem zaś o tak zwane monarchie hellenistyczne, Macedonię, Pergamon, Syrię, Egipt, a także o miasta i państewka Grecji właściwej. Podobnie jak w tomach poprzednich, autor poświęcił dużo miejsca i uwagi sprawom kultury greckiej i rzymskiej owej epoki. A zwłaszcza ta pierwsza zdobywała wtedy rozległe obszary, rozlewając się z jednej strony szeroko po wszystkich krainach Bliskiego Wschodu, z drugiej zaś zyskując pojętnych uczniów w samych Rzymianach. Powstawały nowe i do dziś wywierające swój wpływ dzieła, formy i kierunki twórczości naukowej i artystycznej we wszystkich dziedzinach i zakresach. Tak więc pełny i odpowiadający treści tytuł dzieła winien by brzmieć: Rzeczpospolita rzymska i świat grecki w okresie hellenistycznym. Trzeba jednak przyznać, że ten obrany przez autora jest usprawiedliwiony nie tylko ze względu na swą zwięzłość, ale również z głębszych powodów. Oto historia Rzymu stanowi oś narracji, której krąg rozszerza się stopniowo w miarę rozwoju owego niezwykłego tworu politycznego, wyrosłego z małej osady pasterskiej na wzgórzu palatyńskim, a już po kilku wiekach rozciągającego swe wpływy od Atlantyku po Eufrat. 6 Jesteśmy więc, czytając opowieść Zielińskiego, świadkami najpierw dramatycznych zmagań Rzymian z najbliższymi sąsiadami nad Tybrem, potem z coraz dalszymi ludami Italii, wreszcie z potęgami zamorskimi. Obserwujemy również wszystkie fazy coraz to nowych konfliktów wewnętrznych, społecznych i ustrojowych; groziły one w pewnych momentach niemal rozsadzeniem państwa, a ostatecznie doprowadziły do wieloletnich, krwawych wojen domowych i do upadku porządku republikańskiego. Budowniczowie politycznej i terytorialnej potęgi państwa okazali się zarazem grabarzami jego ustroju i znaczenia swej warstwy społecznej — choć oczywiście stało się tak wbrew ich najlepszej woli, wbrew interesom; i choć byli najświęciej przekonani, że wszystko co czynią — wojny, które prowadzą, podboje, których dokonują — służy właśnie umacnianiu tradycyjnej konstrukcji. Tyle najogólniej o treści tomu. Każdemu wszakże, kto bierze tę książkę do ręki, nasunąć się musi słuszne i zrozumiałe pytanie, czy rzecz napisana przed półwieczem może jeszcze służyć za zasługującego na zaufanie przewodnika po historii rzymskiej republiki, za wiarogodne źródło informacji. Choć bowiem w badaniu przeszłości nie ma w zasadzie odkryć i przemian tak gwałtownych, szybkich i prawdziwie rewolucyjnych, jakie stały się od kilku pokoleń czymś oczywistym w naukach przyrodniczych i w technice, to przecież i historycy mają czym się pochwalić. Niemal w każdym roku przybywa nieco nowych źródeł dla poznania epok minionych, dokonuje się dzięki żmudnym analizom pewnych poprawek i uściśleń, często tylko drobnych, ale przecież w sumie ważących, a zmienia się również istota i forma pytań, jakie stawiamy przeszłości. Wszystko to sprawia, że nawet najwartościowsza książka z zakresu historii pisana przed laty kilkudziesięciu nieuchronnie wymaga pewnych poprawek i uzupełnień, pozostając wciąż godną lektury, jeśli jej autor był dobrym fachowcem i utalentowanym pisarzem. Jeśli chodzi o rzecz, którą mamy przed sobą, sprawa przedstawia się jeszcze inaczej. Oto mamy tu do czynienia z takim ujęciem historii Rzymu, zwłaszcza okresu wczesnego, które było czymś przestarzałym i niezgodnym ze zdobyczami nauki już wtedy, gdy autor je pisał; uczynił to jednak, jak przypuszczam, świadomie i nie bez pewnych racji. Czytając kolejne rozdziały o założeniu Rzymu, o siedmiu królach, o początkach republiki, słuchamy opowieści przekazanych nam przez antyczną tradycję, a zwłaszcza przez Liwiusza, który przed dwoma tysiącami lat odmalował barwnie i obowiązujące dla przyszłych pokoleń najobszerniejszą panoramę dziejów swej ojczyzny. 7 Tak uczyły się przez dwadzieścia wieków kolejne generacje Europejczyków historii miasta na siedmiu wzgórzach — i tak powtarza ją nam Tadeusz Zieliński. Tymczasem nowożytna nauka dokonała krytycznej analizy owych legend, mitów, opowieści. Dzięki jej wynikom, a także dzięki odkryciom archeologicznym, pracom językoznawców i badaniom w zakresie wielu innych dziedzin wiedzy udało się dojść do pewnych ustaleń, zmieniających w sposób zasadniczy obraz tradycyjny. Toteż takich zarysów wczesnej epoki rzymskiej, które by polegały właściwie tylko na streszczaniu Liwiusza, nikt dziś nie pisze. Na czym polegają, do jakich najistotniejszych punktów sprowadzają się rezultaty wspomnianych badań? Najkrócej można by ująć je tak: Podkreśla się fakt, że na ziemiach Półwyspu Apenińskiego żyło wiele ludów o swoistej i zróżnicowanej kulturze w czasach, gdy Rzym jako miasto jeszcze nie istniał, a na wzgórzach nad Tybrem wegetowało zaledwie kilka nędznych wiosek. Wśród owych ludów szczególną rolę odgrywali Etruskowie. Od wieku VII p.n.e. ich bogata, wysoka kultura odgrywa dominującą rolę w Italii; rozpoczyna się też ich ekspansja polityczna z terenów właściwej Etrurii w kierunku północnym, za Apeniny, i południowym, za Tybr. Właśnie w toku owych zatybrzańskich podbojów Etruskowie zdobyli osady na wzgórzach za rzeką i założyli w ich miejscu miasto, któremu dali nazwę jednego ze swych rodów — Ruma. Stało się to na pewno w wieku VI p.n.e., w latach gdzieś pomiędzy 575 a 560. To nowe miasto miało też etruskich królów. Tradycja przekazała ich imiona: Tarkwiniusz Stary, Serwiusz Tuliusz, Tarkwiniusz Pyszny. Są oni prawdopodobnie postaciami rzeczywistymi; co oczywiście nie oznacza, że historyczne są wszystkie związane z nimi legendy. Natomiast czterej pierwsi królowie, z Romulusem włącznie, to tylko wytwory późniejszej wyobraźni. Obalenie etruskiego władztwa było prawdziwą rewolucją i ustrojową, i wyzwoleńczą, ale wpływy etruskie w zakresie instytucji politycznych, a zwłaszcza w religii i kulturze, trwały przez wieki. Tadeusz Zieliński pisząc Rzeczpospolitą rzymską nie mógł jeszcze wiedzieć, że datę powstania Rzymu jako miasta przesunie się na wiek VI. Wiedział natomiast doskonale, bo sam w innych dziełach o tym mówił, jak ważna była kultura Etrusków i jak silnie zaznaczyły się jej wpływy w wielu rejonach Italii, a zwłaszcza w samym Rzymie. Mimo to właściwie pominął ten wielki rozdział dziejowy idąc wiernie śladami rzymskich historyków, którzy ze względów patriotycznych rolę Etrusków pomniejszali lub wręcz przemilczali. Czym to wyjaśnić? 8 Zapewne uznał on, że dla przeciętnego czytelnika interesujące i wartościowe będzie nie zapoznawanie się z wynikami szczegółowych badań nowożytnych i mnogością hipotez o początkach Rzymu, lecz z tym, co sami Rzymianie o swej najdawniejszej przeszłości wiedzieli i mówili, jak ją oceniali i rozumieli. Mogło mu się to wydawać tym bardziej wskazane, a nawet konieczne, że właśnie ów obraz tradycyjny przeszedł już na stałe do europejskiej kultury i wyobraźni, owocując mnogością dzieł sztuki i literatury, a nawet zwykłych porównań, przenośni, wręcz przysłów w mowie codziennej. I są to niewątpliwie racje godne uwagi. Rzeczpospolita rzymska Tadeusza Zielińskiego może służyć za doskonałe uzupełnienie nowszych podręczników i opracowań monograficznych właśnie przez swą tradycyjność — oczywiście pod warunkiem, iż czytelnik zdaje sobie sprawę z charakteru i ograniczeń tej książki. A są jeszcze inne kwestie, na które należy zwrócić uwagę. Jest ona od początku do końca pisana z rzymskiego punktu widzenia, a ściślej biorąc — rzymskich warstw posiadających. Odnosi się niekiedy wrażenie przy lekturze książki, że zdaniem autora inne ludy zostały po prostu po to stworzone, aby Rzymianie mogli uszczęśliwić je swymi podbojami; wszystkie, nawet Grecy, ich bowiem kultura nie mogłaby tak się rozprzestrzenić zwłaszcza w Europie zachodniej, gdyby nie rzymskie pośrednictwo. W parze z tym idzie idealizacja rzymskości — cech indywidualnych i zbiorowych, ustroju, metod rządzenia, postępowania. Oto jeden z licznych przykładów: „Lud rzymski... przeszedł trwałą i poważną szkołę władzy; wychowany w tej szkole istotnie stał się ludem rządzącym i pod tym względem żaden z narodów Europy nawet nie może się z nim porównać. Ażeby się o tym przekonać, wystarczy przeczytać pierwszą lepszą mowę Cycerona, skierowaną do ludu... i porównać ją z przemówieniami współczesnych mówców wiecowych albo z artykułem przeznaczonym dla pisma ludowego. Nie mówiąc już o szlachetności tonu ówczesnego i trywialności dzisiejszego, samo porównanie treści, charakteru i biegu myśli, linii wywodów, stwierdza, że tam miało się na celu przekonanie ludzi myślących albo zmianę istniejącego ich przekonania, gdy tu chodzi o to, aby obuchem wbić dany pogląd tłumowi niezdolnemu do myślenia." Otóż są to stwierdzenia jawnie nieprawdziwe. Po pierwsze, wiecowe przemówienia starożytnych — również Cycerona! — pełne są przy bliższej analizie, wszelkich krętactw, 9 demagogicznych chwytów, krzykactw, mających przesłonić brak argumentów; nie mówiąc już o ich politycznej stronniczości. A przecież zachowane mowy tego rodzaju stanowią i tak kwiat ówczesnej retoryki wiecowej! Na jakim więc poziomie były inne, te przeciętne, wygłaszane nie przez Cycerona i jemu podobnych mistrzów stylistyki, lecz przez polityków i mówców niższych lotów? Po drugie zaś, nowożytność i czasy najnowsze znały i mogą podziwiać wielu świetnych krasomówców wiecowych, ich zaś przemówienia, wypowiadane z pasją i siłą przekonania, broniące spraw, które uważali oni za słuszne, wcale nie ustępują antycznym, a w wielu przypadkach były i są szlachetniejsze, mają bowiem na celu rzeczywiście dobro mas najszerszych. Wystarczy tu przypomnieć sławne, porywające, pełne trafnych myśli mowy Ignacego Daszyńskiego, prawdziwego trybuna ludu w początkach naszego wieku. Zieliński zaś, trzeba i to powiedzieć otwarcie, patrzył na historie republiki nie tylko z pozycji Rzymianina, ale też Rzymianina-senatora. Niechętny wszelkim zmianom, konserwatysta, nie rozumiejący głębi i znaczenia wielkich procesów społecznych, byłby wówczas członkiem zachowawczego stronnictwa optymatów. I w tym też duchu, a więc krytycznie, ocenia próby reform braci Grakchów. Idealizuje natomiast — jakże niekonsekwentnie! — postać i czyny Cezara; jest nią wyraźnie zafascynowany. Co prawda owe końcowe rozdziały książki pisane są jakby z pewnym pośpiechem, mają charakter tylko szkicu w porównaniu z poświeconymi okresom wcześniejszym. W każdym razie proporcje pomiędzy tą częścią a poprzednimi zostały zachwiane. W gruncie rzeczy bogactwo wydarzeń ostatniego wieku Rzeczypospolitej, od wystąpienia Grakchów do śmierci Cezara i jej skutków włącznie, wymagałoby osobnego tomu. Aby ułatwić czytelnikowi lekturę i zrozumienie tamtej, odległej epoki, Zieliński używa często pewnych terminów i pojęć nowożytnych dla określenia zjawisk typowych dla świata rzymskiego, co jest wszakże bardzo mylące. I tak np. posługuje się wyrazem „szlachta", gdy mowa o rzymskiej nobilitas. A przecież były to stany społeczne zupełnie różne! Tylko urodzenie lub akt prawny nobilitacji dawały szlachectwo w Polsce dawnej. Tymczasem w Rzymie warstwa nobilitas była teoretycznie Otwarta; należeli do niej ci wszyscy, którzy mogli wykazać, że ich przodkowie osiągnęli urząd najwyższy, konsulat, o ten zaś w zasadzie mógł starać się każdy obywatel, jeśli tylko rozporządzał odpowiednim majątkiem i wpływami, by przeprowadzić swój wybór. Nie znano też w Rzymie pojęcia herbu. 10 Rycerze zaś rzymscy, zwani po łacinie equites, to również nazwa nie mająca nic wspólnego z rycerstwem w rozumieniu średniowiecznym. Byli to mianowicie bogaci przedsiębiorcy, bankierzy i dzierżawcy podatków; wojownicza nazwa tego stanu wzięła się stąd, że głosowali w tak zwanych centuriach jazdy. Nie będzie więc, jak można mniemać, nadużyciem, jeśli w redakcji niniejszego wydania zastąpimy pojęcia „szlachta" i „rycerze" — mogące wprowadzić czytelnika w błąd i utrudnić mu lekturę innych książek poświęconych tamtym czasom — pojęciami nobilitas („nobilowie") oraz equites („ekwici'). Z tych samych powodów nieodzowna okazała się modernizacja pisowni imion własnych oraz nazw geograficznych. Tyle uwag, które można by uznać za uzupełniające lub wyjaśniające w stosunku do tego tomu dzieła Tadeusza Zielińskiego. Ma ono tyle walorów narracyjnych, pisane jest przez tak wybitnego uczonego, że wciąż może uchodzić za bardzo interesujące, zwłaszcza dla młodszego czytelnika, przedstawienie dziejów republiki rzymskiej. Kto by jednak pragnął zaznajomić się z nimi głębiej, kto by chciał poznać wyniki nowszych badań — wskazałem je powyżej ogólnie i przykładowo — winien sięgnąć do opracowań, jakich w języku polskim nie brak. Podaję tu najważniejsze: M. Jaczynowska, Historia starożytnego Rzymu, wyd. 6, Warszawa 1986. J. Heurgeon, Rzym i świat śródziemnomorski, Warszawa 1973. M. Grant, Mity rzymskie, Warszawa 1978. A. Świderkówna, Hellenika, Warszawa 1974. A. Świderkówna, Hellada królów. Warszawa 1967. M. Pallotino, Etruskowie, Warszawa 1968. G. Charles-Picard, Hannibal, Warszawa 1971. A. Krawczuk, Gajusz Juliusz Cezar, Wrocław 1962. Aleksander Krawczuk 13 RZYM KRÓLEWSKI 1. Założenie Rzymu W tych czasach zamierzchłych, kiedy w Grecji i Sparta, i Ateny były jeszcze małymi państewkami, w Italii, na brzegach Tybru, narodziło się miasto, któremu przeznaczone było zostać panem świata; był to Rzym. Jako rok założenia Rzymu przyjęto później rok 753 przed nar. Chr.; o tym, co spowodowało jego założenie, opowiadano, co następuje. Kiedy zburzona została Troja, Eneasz, krewny jej poległego króla, Priama, zebrał dokoła siebie resztki hufców trojańskich i wyruszył na poszukiwanie nowej siedziby; wróżba, jaką otrzymał od bogów, głosiła, że został wybrany, aby w dalekiej Italii założyć nową Troję. Nie od razu Eneasz znalazł drogę do ziemi obiecanej; burza zaniosła go ku północnemu przylądkowi Afryki, gdzie na krótko przedtem królowa Fenicjan, Dydona, która uszła ze swej ojczyzny, założyła potężne miasto — Kartaginę. Ta uprzejmie przyjęła wędrowca i Eneasz ze swą drużyną długo u niej gościł; wszystko prowadziło ku temu, by rycerz trojański został mężem Dydony i królem jej miasta. Lecz sen proroczy przypomniał Eneaszowi o jego posłannictwie; z żalem w sercu opuścił więc swą wielkoduszną gospodynię. Dydona nie zniosła rozłąki: sama spaliła się na stosie i umarła z modlitwą, by z jej popiołów powstał mściciel jej wzgardzonej miłości. Eneasz popłynął dalej; po całym szeregu przygód dotarł do miejsca, gdzie rzeka Tyber, przepływając przez jałowe pola, wpada do morza. Nad zamieszkałym tutaj ludem panował niejaki Latinus; i od niego lud (rzekomo) przybrał nazwę. Jako król cnotliwy, był on wtajemniczony w zamiary bogów i wiedział o posłannictwie swego gościa; dlatego też nie tylko przyjął go uprzejmie, 14 lecz i gotów był dać mu córkę Lawinię za żonę, aby zapewnić rodowi swemu fortunę zapowiedzianą Eneaszowi. Lecz jego żona A m a t a nie chciała nawet słyszeć o przyjęciu włóczęgi trojańskiego za zięcia; sprzyjała raczej młodemu królowi sąsiedniego narodu Rutulów, Turnusowi, który już od dawna słał dziewosłębów do pięknej Lawinii. W ten sposób wybuchła wojna. Zwycięzcą został jednak Eneasz: zabił Turnusa w pojedynku, zdobył za żonę Lawinie i założył w pobliżu miasto, które na cześć królowej nazwał L a w i n i u m. Potomkowie Eneasza przesiedlili się z leżącego na równinie Lawinium do zbudowanego na wzgórzu miasta „Białego", Alby, które wyciągnęło się wzdłuż brzegu Jeziora Albańskiego i stąd zostało nazwane „Długim" (Alba Longa). Tu minęło kilka pokoleń królów z krwi Eneasza; w końcu tron przypadł w udziale niejakiemu Numitorowi, królowi dobremu i spokojnemu. Numitor wzbudził swym nastrojem pokojowym zbrodnicze nadzieje młodszego brata, Amuliusa; w samej rzeczy, 15 udało się temu ostatniemu pozbawić tronu Numitora i zabić jego syna. Niedługo jednak uzurpator cieszył się owocami zbrodni. Numitor miał córkę, której na imię było Rea Sylwia; Amulius przeznaczył ją na kapłankę Westy, dziewiczej bogini ogniska grodowego. Obowiązkiem tych kapłanek, zwanych westalkami, było podtrzymywać nieustanny ogień na ołtarzu bogini i nie wolno im było wychodzić za mąż. Przeznaczając Reę na westalkę, chciał właśnie Amulius skazać ją na dziewictwo, aby z jej rodu nie mógł powstać mściciel Numitora. Lecz zawiodło go wyrachowanie. Za przyczyną miejscowego boga wojny Marsa stała się Rea matką i powiła bliźnięta. Amulius dowiedziawszy się o tym wpadł w gniew i rozkazał rzucić do rzeki zarówno matkę, jak i niemowlęta. Rea Sylwia zginęła, lecz dzieci ocalały. Stało się to dzięki temu, że kat królewski zlitował się nad nimi i nie chcąc ich wprost utopić, położył w korycie, zdając na łaskę fal Tybru. Fala wyrzuciła je na brzeg; na krzyk dzieci przybiegła wilczyca 16 i nakarmiła je swoim mlekiem. Przypadkowo spostrzegł to miejscowy pasterz Faustulus; widok, który ujrzał, zdał mu się cudowny- a ponieważ wiedział o nieszczęściu, jakie dosknęło Reę Sylwię, nietrudno mu było się domyślić, czyje dzieci widzi. Ostrożnie wziąwszy je, zaniósł następnie swojej żonie. Tak więc dzieci owe, chowane w środowisku pasterskim, wyrosły na pasterzy; jeden otrzymał imię Romulus, drugi zaś Remus. W one czasy pasterze zmuszeni byli bronić swoich trzód nie tylko od dzikich zwierząt. lecz i od chciwości innych pasterzy; starcia zbrojne były rzeczą zwykłą, męstwo więc i siłę wielce ceniono. Romulus i Remus wkrótce wyróżnili się pośród młodych pasterzy i zostali ich przywódcami. 17 Podczas jednego z takich starć Remus został wzięty do niewoli; ponieważ zaś przeciwnikami okazali się pasterze Numitora, odprowadzono przeto jeńca w celu ukarania do wygnanego króla, jego dziada. Faustulus przeraził się; aby zapobiec nieszczęściu, odkrył tajemnicę i swoim wychowankom, i Numitorowi. Wtedy młodzieńcy postanowili przywrócić dziadowi tron i władzę; przy pomocy swoich towarzyszów napadli na zamek królewski i zabili Amuliusa. Wkrótce potem Numitora ogłoszono powtórnie królem Alby. Lecz Romulus i Remus nie chcieli pozostać w mieście, w którym przelewali krew rodową; za zgodą Numitora założyli nowy gród w tym miejscu, w którym ongi wyrzuciły ich fale Tybru. Wznosiło się tam wzgórze zwane Palatynem, które graniczyło z drugim, mniejszą zajmującym powierzchnię, lecz wyższym; będąc niejako głową pierwszego, nosiło ono przeto miano Kapitelu. Bracia postanowili zbudować na Palatynie miasto właściwe, jeden z dwóch wierzchołków Kapitelu zamienić na twierdzę, drugi zaś poświęcić bóstwu — władcy nieba i piorunów. Do niego też zanieśli modły, by raczył wskazać, który z dwóch braci ma nadać swoje imię nowo założonemu miastu i być jego królem. W celu łatwiejszego zrozumienia woli boga podzielili niebo na dwie części i każdy w swojej upatrywał znaku na niebie. Wkrótce w części Remusa ukazało się sześć sępów. Młodzieniec już triumfował, gdy bezpośrednio potem Romulus ujrzał ich dwanaście. Ten znak był pomyślniejszy — wróżył bowiem nowo powstałemu miastu dwunastowiekowe istnienie, co rzeczywiście z cudowną ścisłością się spełniło. Okrzyk powszechny zmusił Remusa, aby uległ fortunie brata. Romulus więc został królem i nadał miastu nazwę pochodzącą od swego imienia — R o m a, która w naszym języku brzmi Rzym. Remus ustąpił, lecz utaił gniew w duszy i zaczął przemyśliwać nad tym, w jaki sposób obniżyć powagę wróżby dla brata pomyślnej. Wkrótce nadarzyła się po temu sposobność: podczas budowy murów, które miały otaczać miasto, przeskoczył w obecności brata pierwsze ich warstwy, sięgające zaledwie do połowy wzrostu ludzkiego. Oburzony tym Romulus zabił brata mówiąc: „Niechaj tak zginie każdy, kto przez mury moje przejść się odważy!" Pierwszymi mieszkańcami grodu byli młodzi pasterze, rówieśnicy Romulusa. W celu zwiększenia ich liczby ogłosił król, iż gaj leżący miedzy wierzchołkami Kapitolu będzie miejscem zapewniającym nietykalność każdemu prześladowanemu (tzw. asilum). 18 Wkrótce zaczęli doń napływać junacy z okolicznych osad. Nowa gmina rosła co do liczby, lecz równocześnie zamieniała się w burzliwą i wojowniczą watahę, będącą postrachem sąsiadów. Obywatele ościennych plemion niechętnie wydawali córki za mąż za rozbójników palatyńskich; bardzo więc nieliczni spośród nich posiadali rodziny. Aby temu zaradzić, Romulus powziął plan następujący: oznaczył dzień święta i igrzysk na cześć boga zasiewów Konsusa i zaprosił na tę uroczystość swoich sąsiadów. Ponieważ odmowa byłaby równoznaczna z obrazą bóstwa, przybyli więc zaproszeni, a wśród nich mieszkańcy pobliskiego miasta Kures, należącego do plemienia S a b i n ó w, wraz ze swymi żonami i córkami. Na to liczył Romulus. W czasie igrzysk Rzymianie na dany przez niego znak rzucili się na młode uczestniczki i uprowadzili je do swoich domów. To „porwanie Sabinek" nie mogło ujść bezkarnie. Kwiryci — tak bowiem zwano mieszkańców Kures — zaczęli się gotować do wojny. Przygotowania bojowe przeciągnęły się jednak dość długo, a przez ten czas Sabinki zdążyły się pogodzić ze swoimi nowymi mężami, zwłaszcza zaś Hersilia, żona(Romulusa, która była dumna ze swego stanowiska królowej Rzymu. Mimo to wszystko wojna doszła do skutku. Sabinowie pod wodzą króla Tytusa Tacjusza obiegli Kapitol, zdobyć go wszakże nie mogli przez czas dłuższy. Podczas zawieszenia broni Tarpeja, córka dowódcy załogi Kapitolu, zeszła w dolinę po wodę. Otoczyli ją wnet Sabinowie i zaproponowali wysoką nagrodę za otwarcie bram Kapitolu. 19 Sabinowie byli bogaci i na lewej ręce każdego z nich błyszczała złota bransoleta — przepych niewidziany w Rzymie. To skusiło Tarpeję. — Jeśli przyobiecacie mi to — rzekła — co nosicie na lewych rękach, gotowa jestem spełnić wasze prośby. Sabinowie przyrzekli i pozwolili jej odejść. Tarpeja dotrzymała zobowiązania i następnego dnia Sabinowie byli panami Kapitolu. Gdy jednak zdrajczyni zjawiła się po umówioną nagrodę, Tacjusz rozkazał swoim wojownikom zarzucić ją tarczami — te bowiem również noszono na lewej ręce — i w ten sposób Tarpeja, zgnieciona ich ciężarem, zginęła. Tę zaś pochyłość Kapitolu, po której wprowadziła wrogów, Rzymianie nazwali Skałą Tarpejską (Saxum Turpeium) i przeklęli ją na zawsze; od tej pory stąd zrzucano ciała przestępców. W ten więc sposób Sabinowie stali się panami Kapitolu, los zaś Palatynu zależał od wyniku bitwy. Lecz gdy oba wojska stanęły naprzeciw siebie w szyku bojowym, rzuciła się nagle między nich Hersilia na czele Sabinek, błagając o zaniechanie hańbiącego przelewu krwi. Wtedy opadły Sabinom ręce: teściowie i szwagrowie musieli się pogodzić ze swoimi zięciami. Pokój umocniono związkiem, związek zaś współosiedleniem. Rzymianie odstąpili Kwirytom wzgórze, które ci zajmowali przygotowując oblężenie Kapitolu, i od tej pory zaczęto je zwać Kwirynałem. Dolinę zaś pomiędzy trzema wzgórzami (Palatynem, Kapitolem i Kwirynałem), tzw. Forum, uczyniono miejscem wspólnych zebrań handlowych i narad państwowych. Początkowo każda z gmin miała swego króla, lecz po śmierci Tacjusza zjednoczyły się ostatecznie. Postanowiono, że oba narody zwać się będą w czasie wojny Rzymianami, w czasie pokoju Kwirytami. Później mieszkańcy Palatynu zajęli sąsiednie wzgórza, Awentyn i Celius, a mieszkańcy Kwirynału ze swej strony — wzgórza Wiminal i Eskwilin; razem z poprzednimi powstało w ten sposób owe słynne „siedem wzgórz" Rzymu. 2. Rzym za pierwszych królów Podanie głosi, że następcą Romulusa był Sabińczyk Numa Pompiliusz Rzymianie uważali go za swego pierwszego prawodawcę i twórcę kultu bogów. Trzech bogów ogłosił król ten za najwyższych: Marsa, Kwiryna i Jowisza. 20 Pierwszy z nich był początkowo bogiem Rzymu łacińskiego, drugi — sabińskich Kures, trzeci zaś wspólnym dla obydwu plemion. Starsi z kapłanów, tzw. flaminowie (flamines) byli sługami tych bogów. Do istniejącego już za Romulusa kolegium augurów (augures) wróżących z lotu ptaków Numa dodał jeszcze kolegium pontyfików (pontifices), których należało się radzić we wszystkich sprawach dotyczących religii. Najstarszemu z nich oddał również władzę nad zapożyczonym z Alba Longa kolegium westalek dziewiczych, które strzegły niegasnącego ognia Westy w jej maleńkiej okrągłej świątyńce na Forum. Rzym nie posiadał innych świątyń prócz tej jednej; nie robiono jeszcze również posągów bóstw. Numa nie toczył wojen; swoje pokojowe usposobienie podkreślił wyraźnym rozkazem zamknięcia bramy wojennej. Brama ta była poświęcona Janusowi, bogu wszelkiego początku i zamiaru, 21 imię którego żyje do dziś dnia w łacińskiej nazwie miesiąca stycznia (Januarius). Brama była przez Rzymian nazywana wprost Janusem. Godnym uwagi jest fakt, że od czasów Numy do narodzenia Chrystusa zamykano ją tylko dwa razy. Naród, który wzrósł na siłach pod panowaniem Numy, był gotów do prowadzenia nowych wojen za jego następcy, śmiałego Tullusa Hostiliusza (Tullus Hostilius). Wówczas do starożytnej Alby, macierzy Rzymu, należała jeszcze hegemonia nad miastami latyńskimi tworzącymi jakby jedną rodzinę wśród innych plemion italskich: obywatel jednego miasta latyńskiego mógł nabyć posiadłość ziemską w drugim (zwało się to prawo ius commercii) i wziąć za żonę córkę obywatela tego miasta (ius connubii). Ponieważ jednak Rzym był już znacznie potężniejszy od Alby, Tullus Hostiliusz zapragnął zdobyć dlań prawo hegemonii. Znaleziono wkrótce pretekst do wojny. Lecz w czasie przygotowań do niej zmarł nagle król albański i lud mianował Metiusa Sufetiusza dyktatorem — tak po łacinie zwano wodzów z władzą nieograniczoną, wybieranych na czas wojny. Chcąc uniknąć przelewu krwi, Sufetiusz zaproponował królowi Rzymu, by kwestię hegemonii rozwiązać za pomocą pojedynku przedstawicieli obu ludów. Ten zgodził się. Przypadkowo wśród Rzymian za najodważniejszych byli uważani trzej bracia z rodu Horacjuszów, wśród Albańczyków również trzej bracia Kuriacjusze. Im to polecono stoczyć walkę za swoje ludy, przy czym pozostali wojownicy obu stron mogli jedynie w charakterze widzów obserwować ten bój decydujący. Początkowo szczęście sprzyjało Kuriacjuszom. Z ręki ich padło dwóch Horacjuszów; trzeci, chociaż nietknięty, począł uchodzić. Albańczycy już triumfowali, Rzymian zaś ogarnęła rozpacz z powodu śmierci dwóch wojowników i tchórzostwa trzeciego. Lecz wkrótce okazało się, że ucieczkę pozostałego Horacjusza spowodował nie lęk, lecz wyrachowanie. Wrogowie jego byli już ranni: ścigając uchodzącego przeciwnika w miarę sił swoich, odsunęli się znacznie jeden od drugiego. Na to tylko czekał Horacjusz: niespodziewanie zawróciwszy, stawił czoło ścigającym go wrogom, błyskawicznymi ciosy pokonał pierwszego, potem dwóch pozostałych i zdarłszy z nich płaszcze wojenne, wrócił z tymi trofeami do Rzymu jako zwycięzca. Rzym cały wyszedł na jego spotkanie, a na czele szli stary ojciec i młoda siostra bohatera. Wnet jednak radość siostry zmieniła się w rozpacz: była bowiem narzeczoną jednego z Kuriacjuszów i poznała nagle na ramieniu brata płaszcz narzeczonego, tkany jej własnymi rękami. 22 Niby złowróżbny znak rozległ się jej krzyk bolesny wśród triumfujących okrzyków obywateli. Horacjusz nie mógł znieść takiej obelgi, chwycił miecz i przeszył siostrę, mówiąc: — Niech tak zginie każda Rzymianka, która ośmieli się rozpaczać z powodu śmierci wroga. Lud stanął zdumiony i przerażony: ten przed chwilą uwielbiany bohater stał się nagle zabójcą siostry, godnym sądu i kary śmierci. Prawo sądu należało do króla. Powinien był teraz osądzić zbawcę Rzymu lub przebaczając mu złamać prawo: — Odwołaj się do ludu — rzekł zatem przestępcy — niech lud cię osądzi. Był to pierwszy przykład rozstrzygnięcia sprawy w taki sposób i od tej pory stał się obowiązujący na przyszłość: każdy obywatel skazany na śmierć miał prawo „odwołać się do ludu" (provocare ad populum) i wbrew jego woli nie mógł być stracony. Zebrał się lud na sąd. Sam ojciec Horacjusza wstawiał się za synem, błagając, by go nie pozbawiano ostatniej podpory starości. Lud ulitował się, przebaczył młodzieńcowi, lecz rozkazał mu dokonać zadośćuczynienia za spełnioną zbrodnię w sposób następujący: na jednej z uliczek miasta umocowano poziomo belkę i pod nią przeprowadzono przestępcę z głową nakrytą i nisko zwieszoną. Belka ta przetrwała długo; lud nazywał ją „belką siostrzaną" (tigillum sororium) i patrząc na nią przypominał sobie podanie o bohaterskim czynie i występku Horacjusza. Tymczasem zwyciężona Alba oczekiwała rozkazów zwycięzcy. Król Hostiliusz, mając zamiar wyzyskać pomoc Albańczyków w potrzebie przeciw nowemu wrogowi, rozkazał Sufetiuszowi nie zwalniać żołnierzy z szeregów. Chodziło o to, że obszary na północ od Tybru zajmowało potężne plemię Etrusków. Z licznych miast, należących do nich, najbliższe Rzymu były Weje (Veii) i starcia ustawicznie trwały między sąsiadami. Sufetiusz pozornie usłuchał, lecz w głębi ducha uplanował zdradę: posłał gońca do wrogów z propozycją śmiałego przyjęcia bitwy, obiecując w stanowczym momencie przejść na ich stronę. Tak też się stało. Na widok uchodzących z pola bitwy Albańczyków powstało zamieszanie w szeregach rzymskich. Wtedy Tullus Hostiliusz, szybko się orientując, zakrzyknął głośno: — Nie obawiajcie się niczego. Albańczycy odchodzą, by zająć tyły wrogom, stosownie do mojego rozkazu. Słowa te usłyszeli również Wejańczycy i przerazili się niezmiernie, przypuszczając, że zostali oszukani przez Sufetiusza. Rzymianie wyzyskali to wahanie przeciwnika, śmiało runęli na Wejańczyków i wkrótce osiągnęli zupełne zwycięstwo. 24 Zmieszany Sufetiusz przybył złożyć powinszowanie zwycięskiemu królowi. Hostiliusz przyjął w milczeniu życzenia, zwołał następnie swoich wojowników i przy nich ogłosił zdrajcy następujący wyrok: — Jak przedtem rozdzieliłeś duszę swoją pomiędzy dwa narody, tak teraz ciało twoje będzie podzielone. Rzekłszy to, rozkazał przyprowadzić dwa wozy bojowe, z których każdy zaprzągnięty był czwórką koni. Zdrajcę przywiązano za ramiona do jednego, za nogi zaś do drugiego wozu. Woźnice popędzili konie w przeciwległe strony i Sufetiusza rozszarpano na części. Albańczykom Hostiliusz rozkazał opuścić swe miasto i przesiedlić się do Rzymu, gdzie oddano im do rozporządzenia wzgórze Celius; miasto zaś ich zburzono. Oddany całkowicie wojnie Hostiliusz mało zwracał uwagi na kult bogów wprowadzony przez swego poprzednika. Lecz przyszedł czas, że i on się zestarzał i rozchorował i wtedy przypomniał sobie bogów i zaczął usilnie szperać w księgach Numy. Mówiono zaś o Numie, że drogą tajemniczych obrzędów umiał wywoływać samego Jowisza i rozmawiać z nim oko w oko; przeto i Hostiliusz starał się wniknąć we wszystkie szczegóły tych obrzędów. Gdy mu się zdawało, że już je zgłębił dostatecznie, udał się sam na Kapitel. Przez czas pewien trwała cisza, gdy nagle przerwał ją grzmot ogłuszający. Świta królewska pobiegła na szczyt wzgórza i znalazła tam tylko zwłoki Hostiliusza, który tak nieudolnie chciał się zbliżyć do boga gromowładcy. Jego następca, czwarty król Rzymu, Ankus Marcjusz (Ancus Marcius), pomny losu poprzednika, przywrócił obrzędy ustanowione przez Numę, lecz zmuszony był również nie lekceważyć spraw wojennych. Miasta latyńskie opornie uznawały hegemonię zwycięzców Alby, wrota Janusa przeto musiały być otwarte przez cały czas panowania tego łagodnego króla. Jak widać z powyższego, władza królewska w Rzymie nie była dziedziczna: po śmierci króla lud wybierał jego następcę. Podczas bezkrólewia władza siłą rzeczy należała do rady królewskiej — tzw. senatu. Rada ta, jak twierdzą, była utworzona już przez Romulusa z najbardziej bliskich mu „ojców rodzin" (patres familias). Potomków ich zwano patrycjuszami. Pozostali Rzymianie, nie należący do patrycjuszów, stanowili tzw. plebs. Nie wchodzili w skład senatu i nie mogli poznawać woli wyższego bóstwa drogą wróżb z lotu ptaków (auspicia); uczestniczyli jednak w wojnach i dzięki temu mieli prawo głosowania na zebraniach ludowych, zbierając się wedle tzw. tribus. 27 Tribus odpowiadały greckim fylom (phyle); w Rzymie było ich trzy: jedna powstała z rdzennych Rzymian Romulusa, druga — z Sabinów Tytusa Tacjusza, trzecia prawdopodobnie z Albańczyków przesiedlonych za Hostiliusza. Każda tribus dzieliła się na 10 kurii (curiae), dlatego też i zebrania ludowe zgromadzone według tribus i kurii zwano comitia curiata. Ankus Marcjusz zmuszony był również przesiedlać do Rzymu pokonywanych przezeń Latynów; tych jednak nie przyjmował do grona patrycjuszów i nie tworzył nowych tribus. Wszyscy osiedleńcy stawali się plebejuszami, dlatego też wielu uważało Ankusa za twórcę rzymskiego plebsu. W każdym razie król ten znacznie go powiększył. 3. Tarkwiniusze Po jego śmierci spotykamy na tronie rzymskim już nie Rzymianina, lecz Etruska, wychodźcę z etruskiego miasta Tarkwinie — króla Tarkwiniusza Priskusa (Tarquinius Priscus), tj. Starego; tak go zwano dla odróżnienia od późniejszego króla tego samego imienia, o którym będzie jeszcze mowa. Obecność nie-Rzymianina na tronie rzymskim podanie objaśnia w ten sposób, że ów Tarkwiniusz, przesiedliwszy się ze swego rodzinnego miasta do Rzymu, uzyskał tam dzięki swym bogactwom przemożny wpływ; więcej atoli jest prawdopodobne, że był to po prostu król etruski, który podbił Rzym i uczynił go swoją stolicą. W każdym razie jest rzeczą niewątpliwą, że Rzym swój niezwykły rozkwit zawdzięcza Tarkwiniuszowi. Władzy jego podlegała oprócz właściwego obszaru rzymskiego poważna część Etrurii i grodów latyńskich, a ponieważ Etruria dzięki ożywionym stosunkom z Grecją była bardziej ucywilizowana aniżeli jej sąsiad południowy, więc teraz ta cywilizacja poczyna przenikać i do Rzymu. Wtedy to powstaje myśl o świątyni na Kapitolu. Tarkwiniusz chciał ją poświęcić oczywiście Jowiszowi, dając mu jako współwładczynie: łacińską Junonę i etruską Minerwę (Grecy utożsamiali ją ze swoją Ateną). Ten ślub atoli spełnił dopiero jego syn. Co prawda Tarkwiniusz ulegając pięknu greckiej religii traktował nieco lekceważąco stare porządki Numy. Mówią, że gdy pewnego razu chciał wskutek potrzeb wojennych powiększyć liczebność swej konnicy i augur Atius Newiusz sprzeciwił się temu, mówiąc: 28 — Romulus stworzył swą konnice, opierając się na auspicjach, bez auspicji przeto zmienić jej nie można. — Tarkwiniusz odparł ironicznie: — Jeśli tak bardzo wierzysz swoim ptakom, to powiedz mi, czy jest możliwe to, co w tej chwili pomyślałem? Atius dokonał obrządku wróżby z ptaków i odpowiedział: — Tak, to jest możliwe. — Doskonale — odrzekł król — pomyślałem, byś wziął tę oto brzytwę i rozciął nią tę osełkę. Przypadkowo jedno i drugie znajdowało się pod ręką. Atius bez chwili wahania chwycił brzytwę i uderzył nią w osełkę, która się rozpadła na dwie połowy. Na widok tego cudu Tarkwiniusz zaniechał innowacji, Atiusowi natomiast zbudował pomnik — pierwszy w Rzymie posąg człowieka. Wyrazem potęgi Tarkwiniusza było również uzyskanie dziedziczności tronu dla swojego rodu. Co prawda umierając zostawił obu swych synów jeszcze nieletnich i dlatego tron objął zięć jego — szósty z kolei król Rzymu — Serwiusz Tuliusz (Servius Tullius). 29 Panowanie jego miało doniosłe dla Rzymu znaczenie: podobnie jak Solon, podzielił on obywateli na pięć klas, stosownie do stopnia ich zamożności. Od przynależności do tej czy innej klasy zależała wysokość podatku wpłacanego do skarbu, jak również rodzaj służby wojskowej: najbogatsi musieli się stawić w pełnym uzbrojeniu, biedni zaś służyli jako lekkozbrojni. A ponieważ według przekonania króla tylko obrońca ojczyzny miał prawo decydować o jej losie, więc na zebrania ludowe byli wzywani tylko ci obywatele, którzy odbywali służbę wojskową i przy tym według oddziałów wojskowych, zwanych centuriami. Po zwołaniu obywateli zapytywał ich król: 30 — Czy chcecie i rozkazujecie, Kwiryci, aby to i to było wykonane? Wtedy najpierw każdy obywatel odpowiadał „tak" lub „nie" i jeśli większość w centurii oświadczyła się za „tak", uważano to za głos całej centurii. Potem liczono głosy wszystkich centurii, zaczynając od centurii klasy pierwszej i życzenie większości uważano za wolę ludu. Takie głosowanie nazywamy pośrednim; w Atenach np. było głosowanie bezpośrednie, na zebraniu ludowym liczono głosy wszystkich obywateli i o woli ludu decydowała ich większość. Rzymianie byli bardzo dumni ze swego głosowania według centurii, uważając, że w ten sposób zachowuje się większy porządek na zebraniach ludowych. Drugą charakterystyczną cechą rzymskiego zebrania ludowego było to, że mógł na nim przemawiać jedynie król lub w ogóle osoba urzędowa — lud odpowiadał tylko „tak" albo „nie", lecz nie wolno mu było wyłonić spośród siebie mówców. Tak więc wyglądały zaprowadzone przez Serwiusza Tuliusza comitia centuriata. Lecz dając ludowi takie prawa, król nie chciał, aby biedni, których oczywiście było więcej, mieli przewagę nad bogatymi; uważał bowiem, że bogaci, jako ponoszący dla ojczyzny więcej ofiar, powinni posiadać i większy wpływ. W tym celu postanowił, aby bogate klasy miały znacznie więcej centurii aniżeli biedne — wskutek czego każda centuria bogatej klasy była mniejsza liczebnie i co za tym idzie, głos każdego jej obywatela miał większe znaczenie niż obywatela z centurii klasy biednej. Oto dlaczego konstytucję Serwiusza Tuliusza nazywamy arystokratyczną. A więc od stanu majątkowego obywatela zależała jego przynależność do tej lub innej klasy; że zaś ten stan majątkowy częstej ulegał zmianie, niezbędne było przeto dokonywanie w określonych terminach spisu majątku obywateli. Taki spis Rzymianie nazywali cenzusem (census) i obchodzili bardzo uroczyście. Drugą wielką zasługą Serwiusza Tuliusza było otoczenie murem całego Rzymu ze wszystkimi jego siedmiu wzgórzami. Szczątki tego muru Serwiusza przetrwały do dziś dnia. W ogóle Rzymianie zawsze z wielką wdzięcznością wspominali tego króla; życie wszakże jego było bardzo nieszczęśliwe. Już wspomnieliśmy, że Tarkwiniusz Stary umierając pozostawił dwóch synów; byli to Lucjusz i Arruns. Pierwszy był człowiekiem namiętnym i gwałtownym, drugi — spokojnym i łagodnym. Uważając ich za prawnych następców tronu, Serwiusz wydał za nich swoje córki, przy tym łagodną za Lucjusza, a namiętną za Arrunsa, spodziewając się, że w obydwu wypadkach rozsądniejsze z małżonków podziała powściągająco na drugie. 31 Lecz te wyrachowania go zawiodły. Bardziej nieokiełznana z Tulii (Tuliae) — tak bowiem według rzymskiego obyczaju zwano córki Serwiusza Juliusza — potrafiła zbliżyć się do tego z królewiczów, który był jej bliższy pod względem charakteru. Wkrótce potem umiera nagle Arruns, jak również i łagodna Tulia, a Lucjusz niebawem poślubia owdowiałą bratową, potwierdzając tym haniebnym związkiem wiarogodną pogłoskę, że dokonana została podwójna zbrodnia. Stary Tuliusz nie miał ani chęci, ani sił ścigać złoczyńców w łonie własnej rodziny, a tymczasem Lucjusz, podżegany przez swoją niecierpliwą małżonkę, począł różnymi środkami zjednywać sobie stronników. Gdy liczba ich była dość znaczna, rozkazał Lucjusz ludowi przybyć na Forum do gmachu senatu, „do króla Tarkwiniusza". Wielu zdziwiło się: „Co to znaczy? Czyżby stary Serwiusz już zmarł? Na zebranie to przybył i sam stary król ze swoją świtą. Tego właśnie oczekiwał Tarkwiniusz: na dany przezeń znak stronnicy jego wszczęli bójkę ze świtą Serwiusza. W końcu Tarkwiniusz schwyciwszy żelaznymi rękoma starego króla, przeniósł go przez cały gmach do wyjścia i tam zepchnął brutalnie na Forum. 32 Samotny Serwiusz udał się do swego pałacu, pragnąc zapewne powrócić z oddziałem straży przybocznej. Lecz Tarkwiniusz nie dopuścił do spełnienia tego zamiaru; posłał za nim uzbrojonych siepaczy, którzy dogonili starego króla w jednej z wąskich uliczek wiodących na wzgórze eskwilińskie i okrutnie zamordowali. W krótkim czasie wszędzie dowiedziano się o całym zdarzeniu; Tulia, uszczęśliwiona, przywdziała strój królewski i w pojeździe udała się do senatu. Z dumą i radością zbliżyła się do męża: — Pozdrowienie ci, królu Tarkwiniuszu! — Wracaj do domu — odparł ponuro mąż. — Kobiety tutaj znajdować się nie powinny! Królowa spłonęła rumieńcem. Nieprzytomna z gniewu i wstydu, wskoczyła do swojego pojazdu, rozkazując pędzić na Eskwilin do pałacu królewskiego, aby go zająć jako królowa. Szybko pomknął pojazd; ulice były puste, wszystkich bowiem lęk zmusił do ukrycia się. Nagle pojazd stanął. Co się stało? Woźnica oniemiały ze strachu wskazał ciało leżące bez życia w poprzek ulicy — poznała w nim swojego ojca. Wtedy szaleństwo ostatecznie nią owładnęło: wyrwawszy bicz z rąk woźnicy, zacięła konie, a te poniosły ją przez ciało zabitego króla. Krew trysnęła z otwartych świeżych ran i opryskała strój nowej królowej. Z takim ojcowskim błogosławieństwem wkroczyła w jego komnaty. Lud zachował pamięć o jej czynie: zaułek, w którym czyn ten spełniono, nazwany został „zaułkiem Zbrodniczym" (vicus Sceleratus). Król Serwiusz Tuliusz dzięki swej łagodności i sprawiedliwości pozostawił w narodzie dobrą o sobie pamięć. Następca był pod względem charakteru zupełnym jego przeciwieństwem: z senatem się nie liczył i nawet nie wyznaczał nowych senatorów na miejsce zmarłych; wszystkie sprawy załatwiał sam, wrogich sobie obywateli skazywał na śmierć — jednym słowem, postępował tak, jak grecki tyran Periander albo Hippiasz, za co też nazwany został Tarkwiniuszem Pysznym (Targuinius Superbus). Na wojnie jednak i w stosunkach z ościennymi państwami okazał się dzielnym i mądrym władcą; za pomocą zręcznie zawieranych traktatów uzyskał dla Rzymu władzę i na północ od Tybru nad Etruskami, i na południu nad Latynami oraz pokrewnymi im plemionami. Dzięki temu zmienił swoje państwo w największą potęgę Italii. W tym czasie wpływ Greków wzmagał się wciąż zarówno w Etrurii, jak i na południu od Lacjum, w tzw. Kampanii, gdzie znajdowała się słynna grecka kolonia Kyme (Cumae). Mówią, że pewnego razu z tego miasta przyszła do Rzymu, 33 do Tarkwiniusza, tajemnicza staruszka i zaproponowała mu kupno dziewięciu zapisanych zwojów, nie mówiąc, jakiej są treści. Zapłaty zażądała bardzo wysokiej; król ze śmiechem odmówił. Wtedy rzuciła trzy zwoje w płonący właśnie ogień i za pozostałe sześć zażądała tej samej zapłaty. Król nazwał ją szaloną. Wówczas znów trzy zwoje wrzuciła w ogień, ofiarowując królowi trzy pozostałe w tej samej cenie. Natręctwo staruszki zastanowiło Tarkwiniusza i uległ jej żądaniu; wówczas zniknęła, zostawiając w jego rękach trzy tajemnicze zwoje. Okazało się, że były to wyrocznie napisane greckimi wierszami, które wskazywały miastu drogi zbawienia w razie nieszczęścia. Tarkwiniusz zrozumiał, że pod postacią staruszki zjawiła mu się długowieczna wieszczka Apollina — Sybilla z Kyme. Zwoje — tzw. księgi sybillińskie — oddał w celu zgłębienia i przechowania kolegium sakralnemu (sacrorum), które uzyskało takie samo znaczenie, jak założone przez Numę kolegium pontyfików. 34 W razie nieszczęścia zwracano się do niego, a kolegium na podstawie ksiąg sybillińskich naznaczało te lub inne obrzędy ku czci tych lub innych bogów. Obrzędy te, zarówno jak i bóstwa, były greckie i w ten sposób religia rzymska przybierała coraz bardziej charakter grecki. Głównych rzymskich bogów utożsamiono z greckimi: Jowisza z Zeusem, Junonę z Herą, Minerwę z Pallas Ateną, Wenus z Afrodytą, Dianę z Artemidą, Cererę z Demeter, Marsa z Aresem, Merkurego z Hermesem, Wulkana z Hefajstosem itd. 35 Aby uświetnić swoje panowanie, Tarkwiniusz, wypełniając jednocześnie ślub swego ojca, upiększył Kapitol wspaniałą świątynią poświęconą głównym bogom, opiekunom Rzymu i jego sprzymierzeńców — Jowiszowi, Junonie i Minerwie. Budowniczych sprowadził z Etrurii, wskutek czego i plan, i styl świątyni były etruskie, co jednak nie raziło Rzymian. Lecz Tarkwiniusz wprowadził i inną innowację: przed nim Rzym nie znał posągów bóstw, nie przedstawiał ich sobie w postaci ludzi, tylko czcił jako tajemnicze, potężne siły. Pierwszy Tarkwiniusz ustawił na wzór grecki w nowej świątyni posągi Jowisza, Junony i Minerwy, zbliżając w ten sposób jeszcze bardziej religię rzymską do greckiej. Nie dość mu było tego: niespokojny o przyszłość swej władzy, wyprawił poselstwo do Delf, które wtedy, w VI wieku, osiągnęły szczyt sławy; w charakterze posłów wysłał dwóch swoich synów, dając im za towarzysza swego siostrzeńca, niejakiego Lucjusza Juniusza. Był to człowiek ostrożny: widząc, że król stara się usuwać ludzi wyróżniających się wpływem i rozumem, udawał głupkowatość i dzięki temu zwano go Brutusem — tj. prostakiem. Takie mniemanie o Lucjuszu pozwoliło mu przebywać w otoczeniu rodziny królewskiej, gdzie uważany za narwanego, przyglądał się bacznie tymczasem wszystkim i wszystkiemu. Toteż i teraz Tarkwiniusz wyznaczył go na towarzysza obu królewiczom. Synowie królewscy wzięli ze sobą bogate dary dla Apollina Delfickiego; również i Lucjusz, lecz jego darem był złoty pręt w rogowej ordynarnej oprawie — odzwierciedlenie jego własnej duszy. Po wypełnieniu poleceń ojcowskich królewicze, stojąc przy ołtarzu przed świątynią, oznajmili kapłanowi, że mają zadać bogu jeszcze jedno pytanie od siebie, i wręczając wspaniałe dary rzekli: — Zapytaj boga, który z nas odziedziczy władzę królewską? — przy czym Brutus również wyciągnął swą rogową laskę, na co królewicze głośnym wybuchnęli śmiechem. Kapłan odebrawszy dary zniknął w świątyni; po chwili powrócił przynosząc odpowiedź boga: — Ten, który pierwszy wyciśnie pocałunek na obliczu matki. Brutus nagle upadł na ziemię, czym jeszcze bardziej rozweselił królewiczów. — Nie będziemy się sprzeczać — rzekł jeden z nich drugiemu — wrócimy razem do Rzymu i za pomocą losów rozstrzygniemy, który z nas ma pocałować naszą matkę. • Lecz Brutus wiedział, co robi: upadłszy, jakby niechcący, wycisnął nieznacznie pocałunek na obliczu Matki-Ziemi. Tymczasem w Rzymie coraz bardziej wzmagało się niezadowolenie z Tarkwiniusza. 36 Do jego własnych zbrodni dołączyły się i zbrodnie dorosłych synów, wśród których szczególnie wyróżniał się starszy, Sekstus. Pewnego razu, kiedy król oblegał Ardeę, miasto na południe od Rzymu, wynikł przy uczcie spór pomiędzy znakomitymi żonatymi młodzieńcami o to, czyja żona jest lepsza. Tarkwiniusz Kollatyn (Tarquinius Collatinus), krewny królewiczów, twierdził, że nie ma lepszej nad jego Lukrecję. Postanowiono przekonać się o tym tejże nocy. Osiodławszy konie, udali się wszyscy do Rzymu i niepostrzeżenie wkradli się do królewskiego pałacu. Tam wszędzie ucztowano: tak żony królewiczów skracały sobie czas rozłąki z małżonkami. 37 Następnie młodzieńcy udali się do domu Kollatyna, w oknach którego również jarzyło się światło: to Lukrecja w otoczeniu sług przędła wełnę. Zwycięstwo przyznano Kollatynowi. Lecz Lukrecja przewyższała wszystkie kobiety Rzymu nie tylko cnotą, ale i pięknością. Sekstus Tarkwiniusz więc, aczkolwiek dotknięty poniesioną porażką, zapałał ku niej niepohamowaną namiętnością. Nie licząc na wzajemność, postanowił ją zdobyć przemocą. Lukrecja nie zniosła hańby i aby stwierdzić swą wierność, przeszyła swoją pierś sztyletem. Rzym cały wziął udział w jej pogrzebie. Wszyscy ubolewali nad jej przedwczesnym zgonem i potępiali zbrodnię królewicza. Skorzystał z tego Brutus. Zrzucając wreszcie maskę błazna, wyrwał sztylet z ciała Lukrecji i przysiągł na jej krew, że nie dopuści, aby ród Tarkwiniuszów dłużej panował; do podobnej przysięgi wezwał i obecnych. Wszystkich porwał swym słowem i czynem. Królowa Tulia uciekła do obozu męża, ścigana przekleństwami tłumu, który wyrzucał jej przestępstwo dokonane na ulicy Zbrodniczej. Gdy Tarkwiniusz, dowiedziawszy się o tym, co zaszło, wrócił do Rzymu, znalazł wrota miasta przed sobą zamknięte. Lud rzymski zebrawszy się zgodnie z prawem wydanym przez Serwiusza Juliusza na comitia centuriata, postanowił: monarchię uznać za zniesioną po wieczne czasy, władzę natomiast oddać dwóm obieralnym corocznie konsulom (co znaczy towarzyszom); na pierwszych konsulów byli wybrani Brutus i Kolia ty n — i tak spełniła się przepowiednia Apollina w Delfach. Działo się to w roku 510, jednocześnie z wygnaniem Hippiasza i obaleniem tyranii w Atenach. 41 WALKA STANÓW 4. Pierwsze lata republiki Tarkwiniusz Pyszny nie od razu wyrzekł się nadziei, że zdobędzie z powrotem tron rzymski. Przede wszystkim postanowił wyzyskać wpływy swoich krewnych w samym Rzymie i w tym celu wysłał tam delegatów, którzy mieli żądać, aby mu przywrócono jego majątek osobisty. Opinie senatorów były w tej kwestii niejednolite. Wygnaliśmy tyrana — mówili jedni — ale jakim prawem mamy zabierać Tarkwiniuszowi to, co należy do niego. Byłoby niedorzecznością — odpowiadali inni — dawać w ręce Tarkwiniusza bogactwa, z których on właśnie przeciw nam skorzysta. Sprawa się przeciągała, a toć o nic innego nie chodziło delegatom. Kiedy senat się naradzał, wysłannicy porozumieli się z tymi, którzy pozostali po stronie wygnanego króla. Niemało było takich, zwłaszcza śród ambitnej młodzieży z dobrych rodzin. Cóż prawo! — mówili — prawo jest równe dla wszystkich, prawo jest nieubłagane. A król za wierną służbę nagrodzi swoich przyjaciół. W ten sposób w samym Rzymie powstał spisek w celu przywrócenia władzy Tarkwiniuszowi. Konsul Brutus był, jak wiemy, spokrewniony z Tarkwiniuszami. Jego młodzi synowie pamiętali o tym pokrewieństwie i bez trudu dali się wciągnąć do spisku. Dzięki czujności i zręczności jednego z niewolników spisek został ujawniony; listy członków wpadły w ręce konsulów, a między innymi listy młodych Brutusów. Podług praw rzymskich ojciec miał nad nimi prawo sądu i kary. Wszyscy oczekiwali z naprężeniem, co stary Brutus postanowi. Kazał on przede wszystkim głośno przeczytać listy; po czym zwracając się do synów, rzekł surowo: — Tytusie, Tyberiuszu, brońcie się! 42 Młodzieńcy milczeli; trzykroć powtórzył ojciec swe słowa, ale nie było odpowiedzi. — Zatem — powiedział, zwracając się do katów — wykonajcie swą powinność. Kara za zdradę państwową w owe dawne czasy była bardzo surowa: biczowanie i śmierć. Wszystko to zostało wypełnione w obecności konsula, który ani drgnął, ani jednej łzy nie uronił. Skoro spisek został odkryty, posłom Tarkwiniusza naturalnie odmówiono; majętności króla zostały uznane za własność państwa. Przy tym jego pola podmiejskie zostały poświęcone bogu Marsowi, bogu-praojcu i opiekunowi Rzymu; było to sławne od tej chwili Pole Marsowe. Tu na wybory gromadził się lud centuriami, a w czasie zwykłym odbywały się igrzyska i ćwiczenia młodzieży. 43 Następnie odesłano do króla jego krewnych, a także z nieznanego nam powodu i konsula Kollatyna; zamiast niego towarzyszem Brutusa, czyli drugim konsulem, wybrany został niejaki Waleriusz. On pierwszy przeprowadził prawa, które utrwaliły w Rzymie ustrój republikański; śród tych praw szczególnie rozsławiło się jedno — właściwie odnowienie prawa Hostiliusza — na zasadzie którego konsul nie mógł sam skazać na śmierć obywatela rzymskiego, lecz musiał go oddać pod sąd ludu, czyli – jak wyrażało się prawo — „odwoływał się do ludu" (provocabat ad populum). Była to znakomita lex Valeria de provocatione, dla której konsul Waleriusz uzyskał tytuł honorowy Publicola (tj. miłośnik ludu). 44 Gdy jego zamysł runął, wygnany król powziął inne plany. Nie na darmo za pomocą mądrych sojuszów związał ze swoim państwem i Etrusków, i Latynów; teraz, z chwilą jego wygnania, ich sojusz z Rzymem został przekreślony. Rzym na nowo stał się taką małą gminą, jaką był za pierwszych królów, gdy na usługi Tarkwiniusza były zarówno siły Etrusków, jak i Latynów. Naprzód rzucił przeciw Rzymowi oddział wojska z najbliższego miasta etruskiego, sądząc, że to wystarczy. Nastąpiła bitwa, w której Rzym zwyciężył; ale konsul Brutus został w tej bitwie zabity. Całe miasto opłakiwało jego śmierć bohaterską; matrony rzymskie nosiły po nim żałobę przez cały rok jak po rodzonym ojcu, pamiętały bowiem jego szlachetne wystąpienie w sprawie Lukrecji. Tarkwiniusz po tej nowej porażce postanowił działać ostrożnie i zwrócił się o pomoc do najpotężniejszego władcy etruskiego — do Porseny, króla miasta Kluzjum. Tym razem powodzenie było po jego stronie, groźna armia Porseny odepchnęła Rzymian do samego Tybru, zająwszy mocną załogą wzgórze na prawym brzegu rzeki, Janiculum. Jest to to samo miejsce, gdzie później podług tradycji ukrzyżowany był apostoł Piotr; obecnie stoi tam kościół pod jego wezwaniem, a z przysionka otwiera się najcudniejszy widok na całe miasto królewskie. Ówczesne miasto lewobrzeżne łączy ze wzgórzem janikulińskim most drewniany. Ucieczka Rzymian była tak gwałtowna, że Etruskowie o mało co nie przedarli się za nimi na lewy brzeg. W ostatniej chwili Rzym został ocalony dzięki bohaterstwu jednego wojownika, Horacjusza. Stanąwszy z dwoma towarzyszami w poprzek mostu, krzyknął innym, by zrąbali jego koniec lewobrzeżny. Piką wykłuto mu oko, ale on walczył póty, póki koniec mostu nie został rozrąbany, a sam most — popłynął z biegiem wody. Wówczas z modlitwą rzucił się w fale i wpław dotarł do brzegu rzymskiego. Jako „krzywiec"? otrzymał przezwisko Kokles (właściwie Cyclops); jako imię zaszczytne przeszło też ono na jego potomnych. Porsena zatem postanowił miasto zdobyć drogą oblężenia, a w owe czasy było to sprawą bardzo długotrwałą. Oblężeni Rzymianie niemałych doznawali cierpień i pewien młodzian, Mucjusz, aby położyć koniec oblężeniu, obmyślił rzecz niedobrą — podstępne zabójstwo nieprzyjacielskiego króla. Włożywszy zbroję poległego rycerza etruskiego, przedostał się do namiotu króla właśnie w chwili, gdy skarbnik wypłacał żołd wojakom. 45 Skarbnik był bogato odziany — i Mucjusz wyobraził sobie, że to sam król. Stanął w szeregu, a gdy jemu z kolei skarbnik dawał pieniądze, szybkim uderzeniem puginału przebił Etruska. Oczywiście, schwytano go natychmiast i wszystko się odkryło. Nie zaprzeczał on bynajmniej, że miał zamiar zabić samego króla; ale król zaczął się domagać, aby Mucjusz nazwał swoich wspólników. Mucjusz odmówił. Wówczas zaczęli mu grozić torturą. W odpowiedzi na tę groźbę Mucjusz, widząc w pobliżu gorejący ołtarz, włożył w ogień prawą rękę i nie bacząc na straszne męczarnie, długo jej nie wyjmował z płomieni, tylko zęby zaciął i śmiało patrzał w oczy króla. 46 Zdumiony Porsena kazał go oswobodzić, wtedy Mucjusz dobrowolnie mu odpowiedział: — W trzystu młodzieńców sprzysięgliśmy się, że zabijemy ciebie; na mnie pierwszego padł los; teraz kolej na innych. Po tym wyznaniu Porsena za lepsze uznał przerwać oblężenie i powrócić do siebie. Mucjusz za swój czyn nazwany został Scewola (Scaevola, tj. mańkut). Ród jego istniał do późnych czasów i wsławił się niejednym działaczem, który przewyższając go co do poczucia sprawiedliwości i prawa, nie był odeń niższy pod względem stanowczości i poświęcenia. Tarkwiniusz ciągle jeszcze się upierał. Po Etruskach rzucił na Rzym Latynów, ale i to było daremne. Na koniec śmierć położyła kres jego burzliwemu życiu. W roku 496 Rzym na zawsze został wyzwolony od tyranii. 5. Góra Święta Ale śmierć Tarkwiniusza usuwając jedną bolączkę Rzymu odsłoniła drugą, która dla bohaterskiego miasta była źródłem wielu udręczeń i niepokojów. Stanem rządzącym była w Rzymie ta warstwa, która wyprowadzała swój ród od dawnych obywateli, co założyli miasto wraz z Romulusem, lub tych, co się tu przenieśli z Tytusem Tacjuszem albo za czasów Tullusa Hostiliusza. Jako potomkowie „ojców rodu" (patres) nazywali oni siebie patricii (patrycjusze). Ale oprócz nich wskutek naturalnego wzrostu młodego miasta dostało się tu niemało przesiedleńców, którzy przybyli już to z własnej woli, już to przymusowo, gdy król rzymski zdobył i zburzył jakie miasto sąsiednie. Był to tak zwany plebs, tj. „napełniające" miasto masy ludu; praw obywatelskich masy te pierwotnie nie miały. Bądź jak bądź, położenie pleb ej uszów jednego i drugiego pochodzenia było różne. Dobrowolni przybysze szukali opieki któregoś z rodów patrycjuszowskich i skoro ją znaleźli, stawali się klientami (clientes) tego rodu; nie mając innego związku między sobą prócz rodu, który ich łączył, naturalnie go podpierali, ponieważ ich dobrobyt własny zależał od jego potęgi. Inne było położenie przesiedleńców, przymusowych: ponieważ zostali przesiedleni przez królów, byli to więc właściwie klienci królewscy; 47 z chwilą jednak, kiedy władza królewska została zniesiona, przerwała się i ta klientela, a wraz nią przepadła wszelka łączność między nimi a patrycjatem; natomiast byli oni naturalnie związani ze sobą, gdyż setkami i tysiącami pochodzili z jednej miejscowości. Tych to byłych klientów królewskich przyjęto nazywać plebejuszami w ścisłym znaczeniu tego słowa. Póki żył Tarkwiniusz, obchodzono się z nimi stosunkowo nieźle; Waleriusz Publikola uznał wszystkich plebejuszów za obywateli, a nawet brał do senatu tych spomiędzy nich, którzy byli bogatsi i wpływowsi (byli to tzw. conscripti, tj. wspólnie wpisani; od tego czasu konsul zwracając się do senatorów tytułował ich patres conscripti, tj. patrycjusze i wspólnie wpisani). Przyczyna tych względów była jasna: jako byli klienci królewscy mogli oni 48 bardzo łatwo zacząć żałować swych opiekunów. I rzeczywiście ziścili nadzieje patrycjuszów: mężnie walczyli w wojsku rzymskim zarówno przeciw Etruskom, jak i przeciw Latynom. Prawda, zdarzał się ucisk; powód ku temu dawało szczególnie prawo rzymskie o zobowiązaniach dłużników, bardzo surowe dla tych ostatnich: dłużnika niewypłacalnego wierzyciel mógł wtrącić do więzienia i zakuć w kajdany. Nieraz działy się na Forum sceny rozdzierające: zbiegli z więzienia plebejusze zwoływali obywateli i pokazywali im na piersiach blizny od ran otrzymanych w bitwie, a na grzbiecie blizny od uderzeń, zadanych im w więzieniu. Czasami dochodziło do wrzenia: w takich wypadkach konsulowie zrzekali się urzędu i jeden z nich wyznaczał na jakiś czas tzw. dyktatora, w którym zmartwychwstawała w pełni władza królewska bez prawa prowokacji. 49 Po śmierci Tarkwiniusza ucisk przybrał charakter szczególnie ostry: doprowadzeni do rozpaczy plebejusze odmówili udziału w wyprawie wojennej. Dyktatorem został mianowany Waleriusz, który ich uspokoił obietnicą, że prawo o wiezieniu dłużników będzie zniesione. Ale kiedy armia po zwycięstwie wróciła do Rzymu, senat nie przyjął propozycji wniesionej przez dyktatora. Wówczas wszyscy plebejusze uzbrojeni opuścili miasto i zajęli wzgórze między Tybrem a jego dopływem, Anionem, grożąc, że tam założą inny Rzym, plebejski. Patrycjusze zmuszeni byli wejść z nimi w układy. Wysłano do nich mądrego senatora z rodziny plebejskiej, Agryppę Meneniusza; ten wysłuchał gwałtownych skarg swoich towarzyszów stanowych na próżniaczych patrycjuszy, którzy uciskali lud podtrzymujący państwo całe swoją pracą, a potem, jak mówią, powiedział im następującą przypowieść: — Był czas, w którym części ciała ludzkiego nie stanowiły jeszcze całości jak teraz — i każda z nich miała swoją wolę i swój głos. I pewnego razu wydało się im niesłuszne, że wszystkie pracują wyłącznie na korzyść samego żołądka, ten zaś, znajdując się w środku, nic nie robi, tylko się rozkoszuje łakociami, jakich mu dostarczają inne części ciała. Nogi oświadczyły: „Nie będziemy więcej chodzić po żywność"; ręce: „A my nie będziemy jej podnosić do ust"; usta: „A my nie będziemy brać jej od was"; zęby: „A my nie będziemy jej żuć"; przewód pokarmowy: „A ja nie będę jej przelewał do żołądka". I wszystkie w gniewie, bocząc się na żołądek, z triumfem mówiły: „Zobaczymy, co się z nim stanie, gdy będzie musiał sam biegać i chwytać, i przeżuwać!" Jak powiedziały, tak uczyniły. Żołądek istotnie wyszedł na tym bardzo źle i rozchorował się nie na żarty. Ale i inne części ciała z przerażeniem zauważyły, że ich zdrowie zapada: nogi omdlały, ręce zwisły, zęby zachwiały się i o mało co nie wypadły itd. Wtedy zrozumiały, że żołądek pełnił swoją służbę niewidoczną, ale ważną, trawiąc żywność i rozlewając jej soki po oddzielnych częściach ciała. Zrozumiawszy to, zrzekły się swego uporu, na nowo wzięły się do roboty — i wkrótce zdrowie wróciło do ciała. Plebejusze zamyślili się: pojęli, że państwo to ciało i że niepodobna szkodzić jednej jego części, nie szkodząc całości. Przystali na powrót do Rzymu, ale postawili warunki. Warunek główny był ten, aby ci przywódcy (po łacinie tribuni), pod których komendą lud udał się na górę, zachowali swą władzę nadal, aby otrzymali prawo wyzwalania pokrzywdzonych plebejuszów z rąk patrycjatu i ich konsulów (ius auxilii) i aby po roku na ich miejsce wybierano nowych, bezwarunkowo z rodzin plebejskich. Byli to znakomici po wszystkie czasy trybuni ludu (tribuni plebis). 50 Patrycjusze zgodzili się na to i plebejusze postanowili wrócić do miasta. Ale zanim się rozeszli, zaklęli się wzajemnie, że wszyscy uważać będą swoich trybunów za osoby nietykalne i wszyscy jak jeden mąż zwalczać będą każdego, kto by się ośmielił tknąć trybunów lub przeszkodzić ich wyborom. Wskutek tej klątwy władza trybunów zowie się u Rzymian potestas sacrosancta, tj. uświęcona, a sama góra, na której plebejusze powzięli tę decyzję, otrzymała nazwę Góry Świętej (mons Sacer). Dlatego zdarzenia z roku 494 zowiemy „Secesją plebejuszów na Górę Świętą". 51 6. Koriolan W ten sposób, począwszy od roku 494, jest w Rzymie władza podwójna. Patrycjusze mają swoich konsulów, następców władzy królewskiej, z bardzo szerokimi pełnomocnictwami, zwłaszcza w czasie wojny poza granicą Rzymu, kiedy zawieszone bywało prawo o prowokacji; w czasie pokoju oni tylko mogli zwoływać senat i zgromadzenie całego narodu i przeprowadzać w nim prawa obowiązkowe dla wszystkich. Podlegali im kwestorzy, którzy początkowo byli sędziami śledczymi (to właśnie oznacza wyraz quaestor), później zaś powierzono im nadzór skarbu. Ale i plebejusze mają swych trybunów ludowych, których liczba wkrótce doprowadzona została do dziesięciu i na tym się zatrzymała. Musieli oni żyć otwarcie, aby każdy plebejusz o każdym czasie dnia i nocy mógł się do nich zwrócić o pomoc; zdarzało się to często, i z konieczności liczbę ich powiększono. Ale trybunów nie zaspokoiła wyłącznie ta pomoc — oświadczyli, że prawo święte upoważnia ich wtrącać się także i w takich przypadkach, gdy konsulowie wprowadzają przepisy lub ogłaszają rozporządzenia szkodliwe dla ludu w ogóle. Plebejusze ich popierali i trybuni oprócz prawa poszczególnej pomocy (ius auxilii) uzyskali prawo tzw. intercesji (ius intercessionis), tj. prawo, na zasadzie którego mogli unieważnić wszelki wniosek prawny lub rozporządzenie, które im się zdawały szkodliwe dla plebsu. Na koniec przyswoili sobie prawo zwoływania plebejuszów na zebrania, gdzie przedstawiali takie lub inne środki ogólne. W tym działaniu nikt im nie mógł przeszkadzać; łatwo jednak zrozumieć, że patrycjusze zebrań takich jednej warstwy nie uważali za równe z zebraniem ogólnonarodowym i nazywali je nie zgromadzeniami (comitia), lecz wiecami (concilia plebis). Postanowienia wieców były obowiązkowe tylko dla plebejuszów, nie zaś dla wszystkich Rzymian; stosunkowo wcześnie wybory trybunów ludu powierzone zostały owym concilia plebis. Bądź jak bądź rozszerzenie praw plebejskich odbyło się nie od razu; w pierwszym okresie patrycjusze nie byli od tego, by skorzystawszy ze sposobności znieść nawet urząd samych trybunów. Sprawa odbyła się w ten sposób. Widzieliśmy już, że skutkiem wygnania Tarkwiniuszów był rozkład tego związku, który postawił Rzym na czele plemion etruskich i latyńskich; więcej niż sto lat musiał wojować maleńki Rzym, aby na nowo odzyskać położenie, które stracił. Najłatwiej poszły układy z bratnim plemieniem Latynów; już w ciągu pierwszych dwóch dziesięcioleci udało się wejść z nimi 52 w stosunki przyjacielskie. Bardzo niepodatni natomiast byli pod tym względem północni sąsiedzi Rzymu, którzy mówili zupełnie niepojętym i dla niego, i dla nas językiem (etruskim), na południu zaś góralskie ludy Ekwów i Wolsków, pokrewne Rzymianom, ale wielce przywiązane do swej całkowitej niezawisłości. Tak więc wojny z plemionami Etrusków, Ekwów i Wolsków zapełniają pierwsze stulecie historii republiki rzymskiej — wojny tym niebezpieczniejsze, że się schodzą z zamieszkami wewnątrz kraju. Bohaterstwa jednak wykazały obie strony niemało: Horacjusz Kokles i Mucjusz Scewola znaleźli licznych naśladowców. Jednym z nich był młody patrycjusz, Gnejusz Marcjusz. Szczególnie odznaczył się w czasie wojny przeciw Wolskom, gdy dzięki swemu niesłychanemu męstwu umiał zdobyć jedno z najbardziej obwarowanych miast, Koriole (Corioli), które później upadło, ale wówczas było bardzo potężne. Był on przy tym w rzadki sposób bezinteresowny; nie widząc możności, jak go wynagrodzić, wymyślili Rzymianie dla niego osobny tytuł zaszczytny, a mianowicie od miasta zdobytego nazwali go Koriolanem. Ale Koriolan był zarazem patrycjuszem, zawziętym wrogiem plebsu oraz jego trybunów. W kilka lat po ustanowieniu trybunatu zdarzył się w krainie rzymskiej nieurodzaj: konsulowie byli zmuszeni kupować zboże na dalekiej Sycylii, aby nakarmić zgłodniały lud. Z tego nieszczęścia skorzystał Koriolan. — Dlaczego — mówił w senacie — mamy plebejuszów żywić za darmo? Jeżeli chcą chleba, niech się zrzekną instytucji trybunów! Trybuni dowiedzieli się o tych jego przemówieniach; widzieli w nich zamach na swoją „uświęconą" władzę i domagali się, aby Koriolan stanął przed sądem ludu. To go jeszcze bardziej podnieciło: — Cóż to za zuchwalstwo? Wy macie prawo pomocy wobec plebejuszów, ale nie macie prawa sądu nad patrycjatem! — Ale trybuni byli niezłomni i wielotysięczny tłum plebejuszów stał za nimi. Zacny Agryppa Meneniusz już wówczas nie żył; umarł na krótki czas przedtem w wielkim ubóstwie i z honorem został pogrzebany na koszt państwa. Inni zaś mówcy, których patrycjat posyłał do ludu, nie budzili zaufania. Tłum posępnie stał przy swoim i trybuni ogłosili dzień mającego się odbyć sądu nad Koriolanem. Ale dumny Marcjusz nie zniósł tego poniżenia; jednakowo gardząc i małodusznością swych przyjaciół, i złośliwością wrogów — opuścił Rzym i zwrócił się do Wolsków. Zaocznie został skazany na śmierć. Naczelnikiem Wolsków był wówczas Tullus Atiusz. Zwyciężony niegdyś przez Koriolana, 53 czuł do niego niezgłębioną nienawiść. I oto widzi go naraz błagalnikiem u swego ołtarza. Nieszczęście jego świetnego przeciwnika wzruszyło go istotnie. Wyciągnął rękę do pojednania i prosił go do siebie na gościnę. Ale to nie wystarczało Koriolanowi; szukał on u Wolsków nie kryjówki, lecz zemsty nad swą niewdzięczną ojczyzną. Pragnął jej również i Atiusz, ale czas był nieodpowiedni; skutkiem utraty Koriolów Wolskowie musieli przystać na poniżający pokój, którego nie można było naruszyć. Trzeba było sprawy tak poprowadzić, aby ten pokój naruszyli sami Rzymianie. Ci właśnie niedawno odprawiali igrzyska na cześć Jowisza; przypadkowo w sam dzień igrzysk jakiś patrycjusz, chcąc ukarać swego niewolnika, jął go po arenie cyrku pędzić uderzeniami bicza. Wkrótce potem jednemu z prostych obywateli ukazał się we śnie Jowisz: 54 — Powiedz konsulom, że mnie rozgniewał szybkobiegacz świąteczny. — Nie śmiał jednak nieszczęśliwiec z powodu mary sennej niepokoić konsulów, gdy naraz umarł mu syn, a potem po raz drugi ukazało mu się to samo widziadło. Obudził się — a mimo to nie zdecydował się wypełnić woli bożej; wówczas tknął go paraliż. Wtedy uprosił, aby na noszach ponieśli go do senatu; tu opowiedział wszystko, co mu rozkazano. Skoro tylko skończył, choroba go opuściła i na własnych nogach wrócił do domu. Konsulowie zrozumieli, że nie wolno karać niewolników w dzień uroczystego święta, i postanowili przebłagać Jowisza odprawiając uroczyście te same igrzyska. Zaproszono też i przyjaciół-sąsiadów, a między nimi i Wolsków, gdyż między Rzymem a Wolskami był pokój. I oto Atiusz potajemnie mówi konsulom, że nie ręczy za swoich rodaków: że w swej zapamiętałości mogliby coś niewłaściwego uczynić. Konsulowie się przestraszyli: czyżby po raz drugi miała na igrzyskach nastąpić profanacja? Wydali więc rozkaz, aby wszyscy Wolskowie przed zachodem słońca Rzym opuścili. Tego właśnie pragnął Atiusz. Wolskowie byli oburzeni tą nową obelgą; postanowiono natychmiast rozpocząć wojnę z Rzymem. Wodzami zostali Atiusz i Koriolan. Ale od pierwszej chwili doświadczony wojownik rzymski zaćmił Wolska i Atiusz zauważył, że jest wodzem tylko z imienia, w istocie zaś wszystkim kieruje Koriolan. W prędkim czasie zniszczone zostały wszystkie korzyści Rzymian z czasów ostatniej wojny; Koriole odebrano, później i inne osiedla, i wkrótce Koriolan zatknął swój sztandar niedaleko od bram Rzymu. Położenie Rzymian stało się ciężkie. Trybuni chętnie się zgodzili na skasowanie wyroku ogłoszonego na Koriolana, byle odstąpił od miasta. Zebrał się senat; postanowiono wyprawić do Koriolana posłów, proponując mu pokój. Ale zwycięzca postawił okrutne i poniżające dla Rzymu warunki. Doznawszy niepowodzenia, Rzymianie wyprawili do obozu Wolsków poselstwo powtórne — kapłanów w uroczystych szatach swego wysokiego stanu; ale i tym razem Koriolan był nieubłagany. Wówczas wmieszały się do sprawy kobiety rzymskie i zebrawszy się, poszły do osieroconego domu Koriolana, gdzie w smutku i żałobie przebywały jego stara matka, Weturia, oraz młoda żona, Wolumnia, w towarzystwie dwóch nieletnich synów-Marcjuszów. Wziąwszy ich ze sobą, kobiety w posępnym pochodzie wyruszyły do obozu nieprzyjacielskiego. Wódz-wygnaniec, spostrzegłszy, że trzecie poselstwo idzie ku niemu, gotów był i jemu odmówić; naraz ktoś z jego orszaku powiedział, że śród przybyłych poznał jego matkę. W istocie stała ona na czele błagalnie, 55 cała czarną szatą odziana, mając synową po jednej ręce, wnuków po drugiej. Nie wytrzymał tego widoku Koriolan; wybiegł na jej spotkanie, ale matka powstrzymała go surowymi słowy: — Naprzód chcę wiedzieć, kto stoi przede mną: syn czy wróg? — O matko moja — w strasznej udręce ducha powiedział Koriolan — uratowałaś Rzym, ale zgubiłaś syna! Odprawiwszy błagalnice, dał nakaz odwrotu. Wzburzyła się zwycięska armia Wolskow; najbardziej rozgniewał się Tullus Atiusz, którego Koriolan dwukrotnie poniżył, raz jako nieprzyjaciel, drugi raz jako przyjaciel. Wczoraj ulubieniec wszystkich — stał się naraz przedmiotem powszechnej nienawiści. Na próżno się tłumaczył. I czyż mógł się wytłumaczyć? Tę powtórną zdradę przypłacił życiem. Zdarzyło się to w roku 488. 56 7. Cyncynat Plebejusze wzmocnili się, wytrzymawszy to pierwsze poważne doświadczenie. W ciągu całego pokolenia rozwijali swe siły, gotując się do nowego ataku przeciw swoim ciemiężycielom. Pierwszym ich żądaniem było spisanie praw, aby stały się wszystkim wiadome i równe dla wszystkie h. Prawa Rzymianie oczywiście mieli, ale były to raczej obyczaje prawne, zachowane w pamięci patrycjuszów, przy czym syn uczył się ich od ojca. Łatwo zrozumieć, iż sędziowie-patrycjusze w razie potrzeby mogli korzystać z faktu, że plebejuszom prawa były nie znane — i mogli je naginać na swoją korzyść. W państwach greckich w owym czasie, tj. w V wieku przed Chr., już niemal wszędzie istniały własne prawa pisane. O tym mógł wiedzieć również i plebs rzymski, skoro w Rzymie byli bogowie greccy, wprowadzeni na zasadzie ksiąg sybillińskich, oraz greccy kapłani i kapłanki. I oto trybuni postawili żądanie co do praw pisanych. Patrycjusze nawet słyszeć o tym nie chcieli, by im z rąk wypadło tak potężne narzędzie władzy. Rozpoczęła się walka. 57 Walka ta była okrutna i trwała wiele lat. Dla plebejuszów środkiem walki była odmowa służby wojennej. Kiedy konsul rozkazuje plebejuszowi wstąpić do szeregów — ten nie słucha. Kiedy konsul nakaże swoim li k torom (tak nazywali się słudzy konsulów), aby go ujęli — ten z krzykiem przywołuje trybunów, a ci zmuszają liktorów, aby go puścili. Rzecz jasna, że dla zewnętrznych nieprzyjaciół Rzymu — dla Etrusków, Wolsków, Ekwów — takie zamieszki były na rękę. Patrycjusze byli wówczas zmuszeni używać środka ostatecznego, tj. naznaczać dyktatora, pod władzą którego cała magistratura, jako też i prowokacja traciły znaczenie. Tak zaś wielkie było poczucie prawa plebejuszów, że nie decydowali się swojej istotnej siły przeciwstawić dyktatorowi. O jednym z takich dyktatorów przechowała się szczególnie sławna pamięć: był to Lucjusz Kwinkcjusz Cyncynat. W roku 458 Ekwowie, korzystając z zamętu panującego w Rzymie, naruszyli umowę i poszli znacznym oddziałem w Góry Albańskie, grożąc ziemi Latynów, sojuszników Rzymu. Wówczas senat rzymski wyprawił do nich posłów, ale wódz Ekwów dumnie im powiedział: — Skargi wasze opowiedzcie temu dębowi, ja nie mam czasu — i wskazał przy tym na wielki dąb rosnący nad jego namiotem. Naczelnik poselstwa nie zmieszał się zupełnie. — Usłysz — zawołał głośno — święty dębie, usłyszcie bogowie! Ekwowie naruszyli umowę i prowadzą wojnę niesprawiedliwą: pomóżcie nam ich ukarać! Posłowie się oddalili i wkrótce przeciw Ekwom wystąpił jeden z dwóch konsulów, Minucjusz, na czele dwóch legionów. Ale Minucjusz nie był dość rzutki i sprawny; podczas kiedy się okopywał, dowódca Ekwów niespodzianym napadem otoczył obóz rzymski i zająwszy wyżyny, cierpliwie jął oczekiwać, aż się oblężone i zagłodzone wojsko podda. Wówczas wywiadowcy pomknęli do Rzymu: — Jesteśmy osaczeni! Senat kazał drugiemu konsulowi zgromadzić nowe wojsko. Ale trybuni byli nieubłagani: — A prawa uzyskamy? — Nie! — A więc i wojska nie będzie. Trzeba było naznaczyć dyktatora. Za zgodą senatu konsul wyznaczył na dyktatora Cyncynata, człowieka podeszłego już wieku, a znanego z uczciwości i siły charakteru. Miał on niewielką posiadłość za Tybrem, którą, jako człowiek ubogi, uprawiał sam wraz z synami. Do niego czółnem pojechali posłowie senatu. Widzą, Cyncynat stoi w swym ogrodzie, 58 jeno fartuchem okryty (było to latem) i kopie rów. Zdziwił się starzec, ujrzawszy przed sobą senatorów w togach uroczystych (tak się nazywała u Rzymian wierzchnia biała szata fałdzista, spod której ukazywał się szeroki czerwony pas szaty spodniej — tuniki). — Czym mogę służyć? — spytał życzliwie, oparłszy się o łopatę. — Zechciej sam włożyć togę i wysłuchać poleceń senatu. — Co za historia! — rzekł Cyncynat i pobiegł do chaty. — Racylio — krzyknął na żonę — dawaj togę! Umył się i odział i znów wyszedł do posłów. — O co chodzi? — Pozdrowiony bądź, dyktatorze! — odpowiedzieli posłowie. — Rzym prosi ciebie, abyś ocalił jego legiony! Dowiedziawszy się o wszystkim, Cyncynat tymże czółnem pojechał do Rzymu, przeprowadził nowy werbunek wojska i nie tracąc ani jednego dnia, ruszył w Góry Albańskie. Ekwowie nie oczekiwali takiej szybkości; dostawszy się między dwa szyki, z oblegających stali się naraz oblężonymi, a ponieważ nie mieli swego Cyncynata, zmuszeni byli się poddać. Teraz ich to wysłańcy przyszli do dyktatora, ze łzami w oczach błagając o miłosierdzie. — Wodzów swoich wydajcie — odrzekł Cyncynat — pozostałych puszczę swobodnie; abyście jednak na przyszłość nie mieli ochoty naruszać umowy, puszczę was pod jarzmem (sub jugum). I idąc za starym obyczajem, kazał utkwić w ziemi dwie włócznie, a na nich dość nisko w poprzek uwiązać trzecią: to właśnie było jugum — „jarzmo". Każdy jeniec wojenny musiał, bez broni i tylko w spodnią szatę odziany, pod tym jarzmem przejść schylony, po czym mógł odejść gdzie chciał. Cały obóz nieprzyjacielski stał się łupem Rzymian. Cyncynat rozdał zdobycz między legionistów, ale wyłącznie swoich. Żołnierzom Minucjusza powiedział: — Dziękujcie bogom, że sami nie staliście się łupem nieprzyjaciela. I ten sam dąb, do którego wódz Ekwów niegdyś kazał skierować Rzymianom swe żale, stał się teraz świadkiem jego poniżenia i łupieży jego skarbów. Dyktatorowi zaś swemu Rzym ofiarował najwyższe uczczenie wojenne — tryumf. Na wspaniałym wozie, w płaszczu purpurowym i w wieńcu wawrzynowym na głowie wjechał do Rzymu przez wrota muru Serwiusza, a przy nim na tymże wozie stali jego synowie; za wozem szli w okowach naczelnicy rozbitej armii, za nimi liktorzy wodza, przy czym zwykły ich 60 znak jako urzędu karnego — tzw. fasces, tj. wiązki rózeg z siekierą — były tym razem zdobne gałązką wawrzynu. Za nimi szło pozostałe wojsko. Godną uwagi grupę w pobliżu dowódcy stanowili trefnisie: obyczaj pozwalał im w tym szczęśliwym dniu śpiewać ku czci dowódcy szydercze pieśni, które chwytało też i wojsko. W tych dobrodusznych drwinach nie było nic obrażającego; miały one tryumfatorowi przypomnieć, że i on jest tylko człowiekiem, i rozbroić gniew bogów przeciw wybrańcowi szczęścia. Cały pochód szedł drogą świętą na Kapitol; tu tryumfator z modlitwą poświęcał Jowiszowi swój wieniec z wawrzynu i składał ustanowioną ofiarę. Po tej ceremonii Cyncynat zrzekł się dyktatury, konsulowie zaś na nowo zaczęli pełnić swe obowiązki; wyznaczony był na sześć miesięcy, a dość było dni szesnastu, aby wykonał to, co miał do wykonania. 8. Decemwirowie Postaci takie jak Cyncynat tłumaczą nam, dlaczego nie bacząc na zawieruchy wewnętrzne, nie mogli Rzymu zwyciężyć nieprzyjaciele zewnętrzni. Ale nie byli w stanie ci mężowie powstrzymać walki stanów; musiało dojść do wzajemnych ustępstw. Patrycjusze przystali na ułożenie praw pisanych; ale żądali, aby jako prawodawców wybrano na jeden rok dziesięciu mężów, aby na czas ich rządów nie było ani konsulów, ani trybunów, i aby zawieszone zostało prawo prowokacji. Trybuni dali na to swą zgodę. Oczywiście, sprawę tak wielką należało przygotować bardzo starannie. Wyprawiono posłów do państw greckich, które były sławne ze swoich dobrych praw, a zwłaszcza do Aten, w których już od półtora stulecia działało mądre prawodawstwo Solona. Dopiero po ich powrocie można było przystąpić do wyboru dziesięciu mężów. Było to w roku 451. Wszyscy byli z patrycjatu; są to sławni po wszystkie czasy decemwirowie (decemviri legibus scribendis). Zarządzali oni państwem, prowadzili wojnę i układali prawa; przy tak rozmaitej działalności praca nie mogła iść prędko. W końcu roku było gotowych tylko dziesięć tablic. Trzeba było na rok następny również wybrać decemwirów. Rzymianie mieli obyczaj, że — prócz bardzo nielicznych wypadków — nie wybierali jednych i tych samych osób przez dwa lata z kolei; 61 dlatego i teraz wszyscy oczekiwali, że na drugi rok wybiorą innych decemwirów. Ale śród poprzednich był jeden bardzo ambitny — Appiusz Klaudiusz. Znakomitością rodu i znajomością rzeczy przewyższał innych i tak przywykł do swej władzy, nie ograniczonej ani przez trybunów, ani przez prowokacje, że ani na chwilę nie chciał się z nią rozstać. Zaczyna więc pochlebiać obywatelom, zwłaszcza zaś plebejuszom, podawać rękę każdemu, kogo spotykał, nazywać każdego z nędzarzy po imieniu, głaszcząc ich miłość własną — nie spostrzegli, że imiona te podpowiadał mu niewolnik, którego obowiązkiem było znać wszystkich obywateli po imieniu — słowem, używał wszelkich środków, które Rzymianie określali mianem ambitus i uważali za występne. Appiusz jednakże cel swój osiągnął; śród decemwirów następnego, 450 roku on jeden z poprzedniego grona został wybrany ponownie. 62 Wtedy zrzucił maskę: stał się pyszny i niedostępny, działając podług swego kaprysu zarówno wobec obywateli, jak i swych towarzyszów, decemwirów, którzy, jako ludzie nowi, musieli wszyscy ulegać jego woli. Pracy jednak nad układem praw bynajmniej nie zaniedbywał: do poprzednich dziesięciu tablic dodał jeszcze dwie i te prawa dwunastu tablic (leges duodecim tabularum) stały się od tego czasu podstawą kodeksu rzymskiego. Obywatele oczywiście byli mu wdzięczni za wykonanie ich życzeń; ale Appiusz nie był Solonem i licząc na tę wdzięczność, zaczął marzyć o tym, aby zostać władcą Rzymu na zawsze. Widzieliśmy już, że najbliższymi sługami konsulów byli liktorzy; było ich dwunastu i szli zazwyczaj na przedzie, rozpędzając ciżbę, a przy tym nieśli w ręku przekonywający symbol władzy — wiązki prętów lub rózeg (fasces), śród których widoczny był topór. Topór ten znikał wewnątrz miasta, póki działało prawo prowokacji; przy decemwirach zatem zajmował on swoje dawne miejsce, głosząc każdemu z obywateli, że władcy mogą go swoim własnym sądem skazać nie tylko na karę cielesną, ale i na śmierć. W pierwszym jednakże roku wszyscy decemwirowie razem mieli dwunastu liktorów, którzy kolejno przechodzili od jednego do drugiego. Ale w drugim roku Appiusz wydał rozporządzenie, aby każdy z decemwirów miał własnych dwunastu liktorów. Ponieważ zaś inni koledzy byli mu niejako podwładni, wynikało stąd, że Appiusz miał na swe rozkazy oddział gwardii złożony ze stu dwudziestu ludzi, co w owoczesnym małym Rzymie było bardzo wielką siłą, przy pomocy której Appiusz mógł czynić, co chciał. Obywatele szemrali, ale zachowywali spokój, oczekując, że rok się skończy i że dawny porządek powróci. Ale rok mijał, a Appiusz nie myślał urządzać wyborów konsularnych. Nadszedł rok następny, 449, on zaś dalej rządził. Na próżno senat protestował. Wy — mówił decemwirom — jesteście teraz osobami prywatnymi; podług ustaw naszych przodków mamy teraz bezkrólewie (interregnum) i władza należy do nas, do zgromadzenia wszystkich patrycjuszów; spośród siebie powinniśmy wybrać króla tymczasowego (interrex), ten po upływie dni pięciu wyznacza drugiego itd. I jeden z tych „międzykrólów", zaczynając od drugiego, zwoła lud na wybory konsulów. Appiusz z decemwirami żadnej uwagi nie zwracał na te wszystkie oświadczenia. Niby prawni władcy urządzali werbunek wojska, łamiąc najmniejszy opór przy pomocy swych liktorów. Część decemwirów udała się na wojnę; Appiusz wolał zostać w Rzymie. 63 Widzieliśmy już, że świadomość prawa była śród Rzymian bardzo silna; nie mniej silne były ich uczucia religijne. Dręczyła ich myśl, że do boju prowadzą ich nieprawowici dowódcy; walczyli słabo, z góry przekonani, że zwycięstwa nie będzie. Był między nimi wojownik siły i odwagi bohaterskiej, imieniem Lucjusz Sykcjusz, który dokonał tylu czynów waleczności niezwykłej, że go przezwano Herkulesem rzymskim. Wszyscy słuchali jego słów, gdy gromił nieprawowite rządy decemwirów: — Każdy władca — mówił — będąc wybrany przez naród, zwraca się z modlitwą do bogów, aby ci na jeden rok uznali go za władcę Rzymu i aby mu pozwolili modlić się do siebie w jego imieniu, i za pomocą auspicjów (tj. wróżb z ptasiego lotu) prosić ich o błogosławieństwo. Teraz decemwirowie nie mają auspicjów; kiedy przed bitwą modlą się do bogów, to nie jest modlitwa, lecz bluźnierstwo, gdyż bogowie nie dali im prawa modlić się za Rzym. I oto dlaczego nieprzyjaciel nas pobiją i będzie pobijał, póki sami sobie nie dopomożemy. Powinniśmy iść za przykładem naszych ojców, urządzić nową secesję, wybrać sobie trybunów, wtedy decemwirowie ustąpią i będziemy mieli władzę prawowitą. 64 Decemwirom nie spodobała się ta mowa; wyprawili Sykcjusza niby to na zwiady, a wraz z nim zabójców najemnych, z których ręki zginął. Zbrodnia ta została odkryta i wszyscy jasno zrozumieli: nadeszły z powrotem czasy królewskie. Appiusz to nowy Tarkwiniusz. Wkrótce zostało to jeszcze bardziej stwierdzone. Była w Rzymie panna niepospolitej piękności, z rodziny plebejskiej, imieniem Wirginia; była ona zaręczona z trybunem ludowym, Icyliuszem, ale wskutek swej młodości godów ślubnych jeszcze zawrzeć nie mogła. Panna spodobała się Appiuszowi i ten postanowił odebrać ją narzeczonemu; aby jednak uniknąć wzburzenia wśród ludu, chciał to uczynić na zasadzie prawnej. Dlatego zmówił się z jednym ze swoich klientów, wyzwolonym niewolnikiem, który również nazywał się Klaudiusz — w Rzymie bowiem wyzwolony niewolnik otrzymywał imię rodowe swego pana, który stawał się jego „patronem"; ten oto Klaudiusz miał oświadczyć przed sądem, że Wirginia jest córką jego niewolnicy i że w dzieciństwie została porwana i oddana swemu rzekomemu ojcu. Tak też uczynili. Chwila była dogodna; ojciec panny, W i r g i n i u s z, był poza Rzymem w wojsku. I oto pewnego ranka, gdy Wirginia w towarzystwie swej niańki szła do szkoły, zbliżył się do niej Klaudiusz-klient ze swą służbą i zaczął ją ciągnąć ku sobie, zapewniając, że jest niewolnicą. — Io, Kwiryci! — jęła lamentować niańka. Zbiegł się lud, a Klaudiusz krzyczał, że tę sprawę poruczy sądowi decemwirów. Zwrócono się do trybunału Appiusza. — Oświadczam — rzekł uroczyście Klaudiusz, trzymając za rękę ledwie żywą Wirginię — że ta dziewczyna jest moją niewolnicą. — Ja zaś oświadczam — rzekł Icyliusz, który w czas przybył — że ona jest wolna. — Twoje oświadczenie — surowo rzekł Appiusz do Icyliusza — podług prawa dwunastu tablic miałoby siłę tylko wówczas, gdyby szło o osobę dorosłą; teraz zaś może to uczynić wyłącznie rzekomy ojciec dziewczyny. Odkładam więc sprawę do jutra; tymczasowo zaś niech pozostaje u Klaudiusza. — To być nie może! — zawołał Icyliusz. Lud również zaczął szemrać. — Dobrze — powiedział Appiusz — niech zostaje u matki — a w myśli dodał: — Tak czy owak, ojciec do jutra nie przyjdzie. Ale omylił się w rachubie; wojsko rzymskie doznając ciągłych niepowodzeń odparte zostało do samego Rzymu. Wirginiusz jeszcze przed wieczorem dowiedział się o niebezpieczeństwie, jakie grozi jego córce, i pędząc całą noc cwałem, o świcie 65 był już w mieście i sam, w żałobnym ubraniu, sprowadził swoją córkę do trybunału Appiusza. Tu stał już Klaudiusz, a z nim para świadków podkupionych, którzy potwierdzili wszystko, co mówił tamten. Wirginiusz próbował zbijać ich słowa, lecz Appiusz jako sędzia oświadczył, że dowody Klaudiusza są zupełnie przekonywające — i że jemu przysądza dziewczynę. Natychmiast dał znak i liktorzy ją otoczyli. — Widzę to sam — rzekł ojciec do Appiusza — że byłem oszukany i że do mej rodziny wprowadzono córkę niewolnicy. Pozwól mi jednak, abym wobec córki rozpylał niańkę, jak się to stało. 66 Appiusz, zadowolony jego pokorą, chętnie się zgodził. Sprawa odbywała się na Forum; w pobliżu były tu jatki mięsne. Pod pozorem tajemnej rozmowy Wirginiusz zaprowadził tam córkę razem z niańką. I oto nagle porywa rzeźnikowi nóż i wbija go w pierś dziewczyny. — Teraz jesteś wolna, moja córko! — zawołał. — Na twej głowie, Appiuszu, jej krew! — Chwili nie tracąc, z nożem zakrwawionym rzucił się ku bramie miasta i ku żołnierzom. 67 Prędko spełniła się kara. Lud się zbuntował; dwaj szlachetni patrycjusze Publiusz Waleriusz i Marek Horacjusz stanęli na czele niezadowolonych. Przy tym Wirginiusz zwołał wojsko; powtórnie żołnierze plebejscy udali się na Górę Świętą i plebejska ludność miasta poszła za nimi. Była to druga secesja. Decemwirów usunięto. W imieniu senatu Waleriusz i Horacjusz udali się do plebsu na Górę Świętą; na skutek zgody powszechnej postanowiono przywrócić władzę trybunów oraz prowokację. Tamże odbyły się wybory nowych konsulów zamiast usuniętych decemwirów. Wybrani zostali Waleriusz i Horacjusz. Natomiast Appiusz został wtrącony do więzienia, gdzie oczekiwał sądu nad sobą; nie mając jednak nadziei, by go sąd ułaskawił, samobójstwem życie zakończył. Przestępstwem swoim Appiusz splamił dobrą sławę decemwirów, na jaką zasłużyli swym prawodawstwem; nie należy jednak o nim zapominać. Prawo dwunastu tablic — to zarodek wszelkich późniejszych praw dawnego Rzymu. A prawa te były tak doskonałe, że wszystkie cywilizowane narody przyjęły je kolejno, stosując je do swoich potrzeb — i my też do dziś jeszcze korzystamy z tych praw. 9. Nowe zdobycze Tak więc od roku 449 plebs rzymski znowu posiada trybunów. Może święcić tryumf: prawa pisane uzyskał, a trybunów się nie wyrzekł. Teraz zaczai się dobijać o zupełne równouprawnienie z patrycjatem. Nierównomierność była dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, małżeństwa między osobami pochodzenia plebejskiego a patrycjuszowskiego nie uważane były za prawowite; po wtóre, plebejusze nie mieli dostępu ani do konsulatu, ani do kwestury, ani do urzędów kapłańskich. Zażądali usunięcia tej niesprawiedliwości, ale odpowiedziano im, że jest to niemożliwe, że nie mają auspicjów. — Jakże nie mamy? — Kiedy Romulus ze swą drużyną założył Rzym, Jowisz na skutek jego modlitwy posłał mu znak ptasiego lotu jako swe błogosławieństwo. Tą drogą przyznał on Rzymianom ówczesnym prawo wzywania jego łaski za pomocą modlitwy. Błogosławieństwo przechodzi z rodziców na dzieci; potomkowie ówczesnych Rzymian — to dzisiejsi patrycjusze. 68 Dlatego konieczna jest stanowa czystość małżeństwa — magistratowie? zaś, którzy za Romę się modlą do Jowisza, bezwarunkowo muszą być patrycjuszami. Plebejusze dawno wiedzieli, że dla Jowisza Kapitolińskiego są jako pasierby; mieli oni własną świątynię Cerery, założoną jeszcze w pierwszych latach republiki z nakazu ksiąg Sybilli. Nazywali ją po prostu świątynią (aedes); tam przechowywali ważne dokumenty a jej dozorcy, edylowie (aediles plebis) stali się najbliższymi pomocnikami trybunów ludowych, podobnie jak kwestorzy — konsulów-patrycjuszów. Teraz jednak postanowili plebejusze skończyć z tym rozosobnieniem: wkrótce po obaleniu decemwirów zażądali uznania prawowitości małżeństw mieszanych oraz dostępu do konsulatu. Sytuacja była poważna; trzeba było zgodzić się na ustępstwa. Pierwsze żądanie zostało przyjęte: nikt przecie nie mógł zmusić patrycjusza do małżeństwa z plebejką albo do tego, 69 żeby wydał swoją córkę za mąż za plebejusza. Ale do konsulatu żadną miarą nie chciano dopuścić — i całe niemal stulecie trwała walka o to prawo. Przede wszystkim patrycjat wyłączył spod władzy konsula szereg szczególnie ważnych pełnomocnictw, które chciał zabezpieczyć od wszelkiego zamachu ze strony plebejuszów. Rzecz w tym, że dotychczas konsulowie, jak niegdyś królowie, posiadali prawo przeprowadzać cenzus: znaczyło to, że mogą oceniać majętność obywateli i zgodnie ze swą oceną przypisywać ich 70 do tej lub owej klasy majątkowej, co zarazem określało charakter ich służby wojskowej; mogli ich zaliczać do jazdy, wyznaczać do senatu albo ich z senatu usuwać; mogli wreszcie za naruszenie dobrych starych zwyczajów piętnować ich publicznie. Dla patrycjuszów była nie do zniesienia myśl, że tym wszystkim mógłby rozporządzać plebejusz. I oto w roku 443 wprowadzają oni prawo ustanawiające osobny urząd cenzorów, w liczbie dwóch, sądząc, że chociaż ten urząd zachowają dla siebie. Prawo to zostało przyjęte; od tej chwili według przepisu raz na pięć lat wybierano po dwóch cenzorów, którzy określali skład gminy obywatelskiej w Rzymie, a potem w osobnej uroczystości oczyszczającej (lustrum) polecali nową gminę łasce bogów. Urząd ten stał się najczcigodniejszy w Rzymie; przyjęto go oddawać w ręce najbardziej zasłużonych obywateli. Ostatecznie patrycjusze omylili się w swej rachubie, że im się uda zachować ten urząd dla siebie; ale początkowo mogło się zdawać, że i co do konsulatu trwoga ich była próżna; jak już powiedzieliśmy, omal całe stulecie przebywał on w ich rękach. Można sobie zadać pytanie, dlaczego plebejusze posiadając tak czynnych trybunów, nie osiągnęli swego celu wcześniej. 71 Przeszkodę stanowiła ich liczba. Jak to widzieliśmy wyżej, trybuni mieli tzw. prawo intercesji, to znaczy mogli unieważnić działanie każdego magistrala. Z tego prawa korzystali z dawna nawzajem przeciw sobie. A ponieważ było ich dziesięciu, patrycjusze zawsze bez trudu mogli sobie zapewnić pomoc choć jednego z grona, który na ich korzyść „intercedował" przeciw swoim kolegom. Przez to właśnie plebejusze tak długo nie mogli uzyskać powodzenia. Walka toczyła się dalej i zdawała się nieskończona. A zanim się skończyła zwycięstwem plebejuszów, Rzym doznał takiego wstrząśnienia, jakiego dotychczas nigdy jeszcze w tej mierze nie doświadczył. 10. Kamillus Zewnętrzni wrogowie Rzymu byli zawsze ci sami: Wolskowie i Ekwowie na południu, Etruskowie na północy. Ci ostatni zwłaszcza byli bardzo liczni i gdyby się połączyli, Rzym nie mógłby się im oprzeć. Ale właśnie tej jedności między nimi nie było; był to kruchy związek dwunastu miast, z których każde działało na własne ryzyko. Z owych miast najbliższe Rzymu były Weje (Veii), których ziemie zaczynały się tuż za Tybrem. Raz ich król kazał zabić posłów rzymskich; wynikła z tego wojna, po czym zawarto zawieszenie broni. Teraz w roku 406, termin zawieszenia broni minął i wojna rozpoczęła się na nowo. Rzymianom powiodło się okrążyć Weje; nie chcąc przerywać oblężenia, postanowili, że odtąd wojnę prowadzić będą latem i zimą; dotychczas wojowano tylko w lecie, a na jesień wojska wracały do domu. Jednakże oblężenie przeciągnęło się na długie lata; Wejańczykom udawało się od czasu do czasu przerwać koło blokady i gromadzić aprowizację, a mury stały niewzruszone. Na koniec, w dziesiątym roku oblężenia, Rzymianie znaleźli dostojnego wodza, mężnego i wytrwałego. Był to Marek Kamillus. Liznąwszy za rzecz niepodobną wziąć miasto szturmem, kazał kopać długi korytarz podziemny tak obliczony, ze jego wyjście przypadło na samym rynku miejskim. Powiadają, że pewnego razu Wejańczycy składali ofiarę swej bogini, Junonie; należy zaś wiedzieć, że Etruskowie słynęli ze sztuki przepowiadania przyszłości podług rysunku wątroby zwierzęcia ofiarnego. I oto gdy zwierzę ofiarne było już zabite i wypatroszone, 73 wróżbita, zbadawszy wątrobę, zawołał: — Radujcie się, obywatele! Junona da zwycięstwo temu, kto jej złoży tę ofiarę. Słowa te usłyszeli Rzymianie, znajdujący się pod ziemią tuż w pobliżu; jeszcze kilka uderzeń motyki — a bruk rynku się zapadł, spod ziemi zaś wyszła gromada żołnierzy; pierwszy z nich natychmiast porwał ofiarę z rąk kapłana i z modlitwą na ustach złożył ją bogini w imieniu Rzymu. Inni rzucili się na twierdzę, ku murom: Weje zostały zdobyte. Stało się to w roku 396. Obecnie po raz pierwszy od śmierci Tarkwiniusza Rzym stał się obszernym państwem italskim. Ale zamęt wewnętrzny jeszcze mocniej zawrzał po zwycięstwie zewnętrznym. Trybuni krzywym okiem spoglądali na Kamillusa i umieli przeciw niemu wzburzyć plebejuszów; korzystając z tego ich nastroju, oskarżyli go o nieprawidłowość przy podziale zdobyczy. Przewidując wyrok przeciw sobie, Kamillus dobrowolnie udał się na wygnanie do sąsiedniej Ardei. I oto w czasie, gdy Rzym sam się pozbawił swego dowódcy zahuczała nad nim burza. Dzisiejszą Francję zamieszkiwali wówczas Galowie, naród jeszcze dziki, ale niesłychanie mężny. Jeszcze na dwa stulecia przed wojną wejańską część ich przeszła przez Alpy w dolinę rzeki Pad, którą wtedy zajmowali Etruskowie; odrzuciwszy ich poza Apeniny, sami zajęli tę dolinę — i dlatego Rzymianie zawsze ten kraj nazywali Galią Cysalpińską; tu Galowie założyli swą stolicę, sławne później miasto Mediolan. Teraz było im tu ciasno; ich drużyny przekroczyły Apeniny i zaczęły grozić najsilniejszemu z grodów etruskich, Kluzjum. Kluzjanie zwrócili się o pomoc do Rzymu. Dla Rzymu ta prośba była bardzo pochlebna; pierwszy to raz zwrócono się do niego z tak daleka, przyznając w ten sposób, że Roma to mocarstwo italskie. I oto do Galów udali się trzej posłowie prosząc ich w imieniu Rzymu, aby dzielnicy kluzjańskiej nie ruszali. Naczelnik Galów, B r e n n u s, był zdziwiony: — Nigdym o was nie słyszał — rzekł do Rzymian — a zresztą wierzę, że jesteście waleczni, skoro się do was zwracają o pomoc. W każdym razie jednak Kluzjan będziemy bili. — Czym oni was obrazili? — zapytali posłowie. — Tym, że nie oddają nam swej ziemi — ze śmiechem odparł barbarzyńca. Trzeba było przerwać układy. Wtedy posłowie poprosili Kluzjan, aby ci zaliczyli ich do swej armii, i wzięli udział w bitwie, która się dla nich zakończyła niefortunnie. 75 Posłowie nie mają prawa brać udziału w działaniach wojennych: rozumieli to i Galowie. Pozostawiwszy Kluzjum, Brennus skierował swe drużyny wprost na Rzym. Młoda republika całe swe wojsko wysłała na jego spotkanie ku rzece A l i i, która jest dopływem Tybru. Tu nastąpiła bitwa, największa, jaką stoczono od czasów założenia miasta. Rzymianie umieli zwyciężać swych italskich sąsiadów, ale nieokiełznany zapał barbarzyńców północnych, którzy z dzikim wyciem rzucali się do walki, był im niezwyczajny. Ponieśli straszną klęskę. Część rozproszonego wojska uciekła do Wejów, inni szukali ocalenia w Rzymie. Aż do ostatnich czasów dzień nieszczęsnej bitwy — dies Alliensis, jak go nazywano — uważali Rzymianie za „czarny dzień" (według tradycji 18 lipca roku 390). Brennus ruszył dalej; coraz bliżej a bliżej podchodził do Rzymu. Było oczywiste, że resztki wojska rzymskiego nie ocalą miasta; można było myśleć tylko o obronie Kapitolu. Tam też zamknęła się zdolna do boju młodzież, zgromadziwszy żywności, ile było można. Kobiety z płaczem oddaliły się do sąsiednich wiosek. Ale starcy odmówili porzucenia Rzymu: większa część pozostała w swych opuszczonych domach, a najznakomitsi, byli konsulowie i cenzorzy, nałożywszy swe togi uroczyste, białe z czerwonym szlakiem, poszli na Forum i zajęli swe krzesła z kości słoniowej, aby umrzeć z błogosławieństwem bogów Kapitolu. Wkrótce przybyli też i Galowie; patrzą — domy otwarte, ulice puste, oporu nie ma nigdzie. Weszli na Forum — tu milczące zgromadzenie nieruchomych starców. Cóż to? Ludzie czy też posągi bogów rzymskich? Podchodzą bliżej. Jeden z Galów nachylił się ku jednemu z siedzących — był to . szanowny Marek Papiriusz — i chwycił go za brodę (w owych czasach Rzymianie jeszcze nosili brody). Nie ścierpiał tej obelgi dumny senator: groźnie podniósł głowę i laską uderzył zuchwałego Gala. Ten, wściekły, zabił Papiriusza. Stało się to sygnałem rzezi powszechnej. Wkrótce potem miasto zostało złupione i podpalone; nie było już Rzymu (390). Pozostawał co prawda Kapitol: mając ściany pionowe, mógł się długo bronić. Część Galów rozłożyła się dokoła Kapitolu; inne oddziały rozbiegły się po całej równinie rzymskiej, grabiąc i pustosząc wszystko na swej drodze. Jeden dość znaczny oddział wyruszył przeciw Ardei, gdzie się wówczas znajdował Kamillus. Uspokoił on wystraszonych mieszczan i namówił ich, aby mu zawierzyli swoje wojsko. Śledząc z napiętą uwagą całą wojnę, tak bolesną dla jego ojczyzny, zdobywca Wejów wiedział, że Galowie we dnie walczą bardzo mężnie i przezornie, ale co wieczora — jak niewstrzemięźliwi barbarzyńcy — piją bez miary i nieprzytomni zapominają o straży nocnej. 76 Na tym właśnie Kamillus oparł swój plan: w nocy ze swym niewielkim oddziałem ardejskim rzucił się na obóz galijski i dokonał w nim straszliwej rzezi, wycinając wszystkich nieprzyjaciół w pień. Wieść o tym pierwszym powodzeniu rozpowszechniła się wkrótce na wszystkie strony. Dowiedzieli się o tym i Rzymianie w Wejach i poczuli boleść i wstyd. Największego bohatera — mówili — ustąpiliśmy Ardeatom; i oto nas biją, a oni zwyciężają. Postanowiono wezwać Kamillusa, aby został dowódcą naczelnym. Kamillus wysłuchał przemowy posłów i odmówił. — Jestem skazany i wygnany — powiedział — jakże ja mogę być waszym naczelnikiem? — Znieśliśmy twą banicję. — Nie macie prawa tego czynić, wy jesteście Wejańczykami, nie zaś Rzymianami. Rzymianie to ci, co siedzą na Kapitelu. Jeżeli oni mię przywołają — wtedy pójdę. Posłowie wrócili do Wejów. Cóż mieli robić? Kapitol był gęsto otoczony; jakże się tam przedostać? Tego trudnego zadania podjął się młody Poncjusz Kominiusz; opuściwszy wieczorem Weje, niepostrzeżenie przepłynął Tyber i wybrawszy część muru najbardziej spadzistą i z tego powodu najmniej bronioną, przedostał się poprzez znajomą sobie rozpadlinę na oblężone wzgórze. Tu rychło zgromadził się lud. Kominiusz opowiedział o zwycięstwie Kamillusa i o decyzji wojska wejańskiego. Rozumie się, że wyrok ogłoszony przeciw Kamillusowi został natychmiast cofnięty, a wygnaniec obrany dyktatorem. Jeszcze tej samej nocy Kominiusz spuścił się z powrotem i szczęśliwie dotarł do Wejów. Jednakże jego wyprawa nie uszła baczności Galów. Rankiem wywiadowcy, obchodząc stanowiska wartownicze, zauważyli podejrzane ślady na murze i pod murem i domyślili się, co zaszło. Postanowili skorzystać ze swego odkrycia i następnej nocy najśmielsi z nich, trzymając miecze w zębach, jeden za drugim wdrapali się, idąc tropem Kominiusza. I oto ten, co był najwyżej, już się głową zrównał ze szczytem muru. Patrzy — wszędzie pustka; ochrony żadnej nie ma; nikt nie przypuszczał, że mogłaby tu być potrzebna. Gotów już był zrobić ostatni wysiłek, aby się dostać na taras górny, gdy naraz zabrzmiał rozpaczliwy krzyk, nie ludzki, lecz ptasi. Były to gęsi kapitolińskie, święte ptaki Junony. Straż rzymska przebudziła się. Marek Manliusz pierwszy porwał za miecz i tarczę i pośpieszył ku murom. Ujrzał surową postać Gala, który już miał wejść na taras. 78 Potężnym uderzeniem tarczy zepchnął go w przepaść, dokąd spadający pociągnął też najbliższych towarzyszów. Zbiegli się wnet inni Rzymianie, na Galów zaczęły padać kamienie — i wkrótce zginęli wszyscy. Tak to „gęsi ocaliły Kapitol". Tymczasem Kamillus objął dowództwo naczelne nad legionami wejańskimi, ale od razu zrozumiał, że musi wyćwiczyć swych żołnierzy, zanim ich poprowadzi do boju przeciw Galom. Na Kapitolu nic o tym nie wiedziano; oblężenie było teraz ściślejsze niż przedtem, prowiantów coraz mniej; zaczęto już myśleć o układach. Oczywiście nikt nie mówił, by się poddać, ale chciwi barbarzyńcy gotowi byli pozostawić Rzymianom ich skałę, aby tylko im dano należyty wykup. Ułożyli się co do sumy: za tysiąc funtów złota Brennus zgodził się zabrać swe wojsko. Przyniesiono wielkie wagi i odważniki: na jednej szali gwichty?, na drugiej złoto. Gwichty wydały się posłom rzymskim podejrzane; zaczęli skarżyć się przed Brennusem. Ten ze śmiechem zdjął swój długi miecz galijski i wraz z ciężkim pasem rzucił go na szalę odważników. — Vae victis! Biada zwyciężonym! — taka była jego odpowiedź. Zaczął się spór; z obu stron głośno krzyczano. Naraz wcale blisko dał się słyszeć znajomy odgłos miedzianych trąb rzymskich. Wszyscy zamarli. Ale wnet z wyżyn Kapitelu zabrzmiały krzyki radosne: — Legiony Kamillusa! Rzeczywiście, był to on; wkrótce sam stanął wobec tych, co spór prowadzili: — Zabierzcie złoto — zawołał do swoich; po czym zwracając się do Brennusa, rzecze: — Nie złotem, lecz mieczem Rzym wykupuje swobodę! — Jak to? — zapienił się Brennus — a umowa? — Co za umowa? — odparł Kamillus. — Dyktator rzymski — to ja. Beze mnie wszelka umowa jest bez znaczenia. Wszyscy się rozeszli; posłowie na Kapitol, Brennus do swego namiotu, Kamillus do swych legionów. Wkrótce potem na ruinach Rzymu odbyła się nowa bitwa. Tym razem Galowie zostali zwyciężeni i usunęli się z powrotem za Apeniny. Teraz przed Rzymianami stanęło nowe pytanie: co robić? Miasto ich było zburzone, a tam, za Tybrem, stały nienaruszone Weje, miasto nawet większe i ładniejsze od dawnego Rzymu. Wielu było takich, którzy się chcieli tam przesiedlić, i Kamillus długo musiał przekonywać obywateli, aby nie porzucali świętego popieliska, na którym spoczywa błogosławieństwo Romulusa, 79 matki-Westy i bogów kapitolińskich. W końcu Rzymianie przyznali mu słuszność; postanowiono Rzym odbudować od posad i przy współudziale Kamillusa, który w ten sposób stał się jego drugim założycielem. Zaledwie trudności te zostały pokonane, gdy Kamillus znów musiał się uzbroić, by odbudowane miasto ochronić od nieprzyjaznych sąsiadów. Byli to wciąż ci sami Etruskowie, Wolskowie, Ekwowie. Cieszyli się z upadku Rzymu, licząc, że po odejściu Galów uda się im zawładnąć jego dziedzictwem. Z przykrością teraz widzieli, że się ich nadzieja nie urzeczywistnia, i postanowili działać wspólnym wysiłkiem. Walka była uparta, ale geniusz Kamillusa zdołał i tym razem złamać nieprzyjaciół Rzymu. Musieli się uznać za zwyciężonych; niemałą część ziemi ustąpili na rzecz Rzymu. 80 Pozostawało teraz rozwiązać jeszcze jedną trudność — odwieczny spór obu stanów, patrycjatu i plebsu. Plebejusze nie zapomnieli swego dawnego wymagania — dostępu do konsulatu — i teraz sprawę poprowadzili rozumniej. Śród plebejuszów była swego rodzaju grupa wybitna, która się odróżniała od ciżby ogólnej bogactwem, a nawet rodem starożytnym; oni to głównie walczyli o dostęp do konsulatu. Biednym zależało nie tyle na udziale bogatych plebejuszów we władzy publicznej, ile na tym, aby uzyskać ziemię i ulgi w zobowiązaniach dłużnych. Ziemi nie brakło; poprzednie zwycięstwa Rzymian przyniosły skarbowi część ziem zwyciężonych, a teraz, dzięki powodzeniom Kamillusa, było jej szczególnie wiele. Ale senat ziemi tej nie rozdawał biednym, tylko ją zostawiał jako „ziemię gminną, pospólną" (ager publicus), i z wolna zajmowali ją patrycjusze, aby przy pomocy swych niewolników i klientów obrabiać ją dla swojej korzyści. I oto w roku 375 — dwaj bardzo mądrzy trybuni ludowi, Gajusz Licyniusz i Lucjusz Sekstiusz, postanowili złączyć w jednym prawie zbiorowym wymagania plebejuszów biednych i bogatych; przedstawili narodowi trzy artykuły na raz: 1) Aby jeden z obu konsulów był bezwarunkowo z plebejuszów. Umyślnie zaznaczyli: „bezwarunkowo". Prawodawcy przewidywali, że o ile zażądają, aby plebejusze tylko mogli obejmować urząd konsulów, to patrycjusze bądź jak bądź za każdym razem będą przegłosowywać plebejuszów, strasząc lud, że im brak auspicjów lub tym podobnych gróźb używając. 2) Aby z sumy długów odjęte były procenty już zapłacone, a dla pokrycia reszty aby wyznaczono trzy terminy. 3) Aby patrycjuszom nie było wolno zajmować więcej nad 500 jugerów (iugera?) ziemi publicznej, reszta zaś aby była rozdzielona między ubogich. Patrycjat jednak się nie poddawał; niechętni byli zwłaszcza punktowi o konsulacie. Większość plebejuszów gotowa była wyrzec się tego artykułu, byle jeno przeszły dwa drugie, ale nie przystawali na to trybuni. Albo wszystkie trzy — mówili — albo nic. Jako zaś ludzie bardzo dzielni, mieli oni taki wpływ, że ich wybierano ponownie corocznie. Dziesięć lat trwała ta walka; w końcu postanowili się pogodzić. W roku 366 wybrany został po raz ostatni osiwiały Kamillus 81 i za jego inicjatywą zawarto pokój. Plebejusze zgodzili się, aby z władzy konsula wycofano sąd i aby dla spraw sądowych wybierany był osobny magistrat, tzw. pretor (praetor), obowiązkowo pochodzący z patrycjatu. W innych kwestiach patrycjusze ustąpili. Jako pierwszy konsul plebejski wybrany został w roku 365 jeden z dwu energicznych trybunów, a mianowicie Lucjusz Sekstiusz. Kamillus ku czci zawartego pojednania zbudował bogom na Forum świątynię Zgody (Concordia). Wkrótce potem Kamillus umarł. Cały naród uczcił zgon swego zbawcy i pojednawcy; wszyscy doskonale rozumieli, że od czasu założenia Rzymu nie było w nim obywatela tak wielkiego i zasłużonego. W założonej przez niego świątyni Zgody na Forum najczęściej od tego czasu zbierał się senat aż do końca republiki rzymskiej. Świątynia ta świadczyła, że nie ma już ani patrycjuszów, ani plebejuszów i że jest tylko jeden zgodny naród rzymski, któremu testament Romulusa i Kamillusa zapowiadał, że będzie pierwszym narodem na ziemi. 85 ZJEDNOCZENIE ITALII 11. Pierwsza wojna samnicka Teraz, w czterysta lat po założeniu Rzymu, nadszedł najsławniejszy okres jego dziejów. Prawda, że obszar jego władania był niewiele większy od granic, w jakich się mieścił przed wygnaniem Tarkwiniusza. Ale miasta latyńskie, zachowując swą samoistność, uznawały pierwszeństwo Rzymu, jako „hegemonię" i sumiennie posyłały do legionów rzymskich swoje oddziały pomocnicze, którym przewodniczyli konsulowie, dwojąc w ten sposób siły armii. Podbitym miastom Wolsków i Ekwów również pozostawiono samodzielność, ale musiały one ustąpić Rzymowi część swej ziemi; tam — zgodnie z prawem Licyniusza i Sekstiusza — osiedlono bezrolnych biedaków rzymskich, co wzmocniło dobrobyt Rzymu. Nadto Rzymianie, aby zapobiec możliwości powstań śród ludów podbitych, posyłali czasami do zajętych osad swoich obywateli, tworząc tzw. kolonie, już to wyłącznie z Rzymian (kolonie rzymskie), już to z Rzymian, ale z domieszką Latynów (kolonie latyńskie)?. Dzięki nim uzyskali pełną władzę w dzielnicy, która otrzymała nazwę Lacjum (Latium). Należy jednak pamiętać, że w owych czasach tylko w tej dzielnicy mówiono po łacinie; ale i tu nawet niektórzy, jak Wolskowie lub Ekwowie, mieli swoje narzecza, pokrewne łacinie, ale odmienne od niej. Na północ, pod Apeninami, jak wiemy, żyli Etruskowie; ich język najmniejszego podobieństwa nie miał do łaciny. Jeszcze bardziej na północ, między Apeninami i Alpami, grasowały dzikie hordy Galów, którzy wciąż jeszcze naciskali na Etrusków. 86 Większą zaś część Italii na wschód i na południe od Lacjum, prawie do samego morza, zamieszkiwało potężne, lecz rozdrobnione plemię, które my podług jego głównej gałęzi określamy imieniem Samnitów; język ich, tzw. oskijski (lingua osca), pokrewny łacinie, był wówczas najbardziej rozpowszechniony w Italii i miał znaczenie daleko większe niż łacina. Z tym ludem Samnitów zetknął się Rzym wówczas, gdy w nim zapanował spokój wewnętrzny. Powód był bardzo podobny do tego, który w swoim czasie wywołał wyprawę Galów. Na południe od Lacjum rozciąga się wzdłuż morza najżyźniejsza równina całej Italii do dziś nazywana „szczęśliwą Kampanią". Teraz panuje w niej u stóp Wezuwiusza Neapol; ale wówczas owo miasto nadmorskie było kolonią grecką, stolicą zaś Kampanii była leżąca nieco bardziej ku północy Kapua. Niegdyś założyli ją Etruskowie; było to jeszcze w okresie ich potęgi. Ale teraz od dawna już — jak i w całej Kampanii — panowali wychodźcy plemienia samnickiego i zapomnianą mowę etruską zastąpił język oskijski. Kapua nie darmo była stolicą szczęśliwej Kampanii: zdobywszy ją, górale zakosztowali zbytku i wygód i odwykli od surowości poprzedniego życia żołnierskiego. Teraz powtórnie Samnici zagrażali, że spłyną ze swoich gniazd góralskich, oczarowani pięknością błogosławionej doliny. Pierwszym miastem na ich drodze było Teanum, u samego podnóża gór. Teańczycy zwrócili się o pomoc do Kapui. Kampanowie — tak się nazywali mieszkańcy Kapui — nie byli przeciwni temu, by im dopomóc, ale nie ufali swym siłom. I oto gdy Samnici, rozgniewani mieszaniem się Kampanów w sprawę, posłali swoje oddziały również i przeciw nim, sami zwrócili się o pomoc do Rzymu. W Rzymie przybycie posłów kampańskich wywołało wrzenie, Samnici toć przecie nie są żadne przybłędy, jak Galowie, ale starzy dobrzy sąsiedzi Rzymian; toć Rzymianie mają z nimi układy sojusznicze. Długo radził senat; ale ostrożność wzięła górę. — Samnici to nasi przyjaciele — odpowiedziano posłom — nie możemy z nimi wojować. Jedyna rzecz, jaką możemy uczynić, to wyprawić do nich posłów, aby starali się sprawę załatwić pokojowo. — A więc — zawołali delegaci w rozpaczy — oddajemy wam Kapuę! Wasi sojusznicy nie ośmielą się niewątpliwie dotknąć waszych poddanych. Tego senat nie oczekiwał. Kapua po Rzymie była drugim miastem w Italii, ale znacznie bogatszym i wspanialszym. Wobec tej pokusy zmiękł senat rzymski. Kapua otrzymała obywatelstwo rzymskie, a Samnitom kazano powiedzieć, 88 aby powstrzymali działanie nieprzyjacielskie przeciw miastu rzymskiemu. Samnici oczywiście nie posłuchali — i zaczęły się wojny samnickie, które z przerwami trwały lat blisko pięćdziesiąt (342-295). Pierwsza zresztą była bardzo krótka; Rzym szeregiem bystrych zwycięskich ataków odebrał Samnitom ochotę do marnowania siły na beznadziejne bitwy, i strony walczące zawarły pokój, mocą którego Samnici zrzekli się Kapui, lecz zachowali prawa do Teanum. Natomiast bardzo niezadowoleni byli teraz Kampanowie. Żal im było Teanum, a co więcej — wstyd, że w momencie trwogi małodusznej oddali swe miasto Rzymianom, wyrzekłszy się samodzielności. Naturalnie sami nie śmieli walczyć z Rzymem, ale z łatwością zauważyli, że hegemonia rzymska i śród plemion latyńskich wywoływała szmer niezadowolenia, nie mówiąc już o Wolskach i Ekwach, którzy z oburzeniem widzieli w swoich granicach kolonie rzymskie. Choć Kampanowie byli nader lichym wojskiem, lecz za to umieli chytrze intrygować. Cel swój osiągnęli — i pewnego pięknego dnia całe Lacjum oderwało się od Rzymu. Wybuchła wojna latyńska. 89 Była ona również krótkotrwała. Oczywiście, położenie było trudniejsze, ale Rzym nie stracił przytomności; korzystając z rozosobnienia nieprzyjaciół, mógł nad nimi zatryumfować. Wkrótce Latyni uznali się za zwyciężonych (338); znów Lacjum leżało u nóg Romy. Ale senat rzymski z mądrym umiarkowaniem skorzystał ze swego zwycięstwa; chciał, aby zwyciężeni nie tylko uznali jego władzę, lecz by ją uznali z ochotą. Tylko najoporniejsze miasta ukarano w ten sposób, że zabrano im części terytorium; tym, którzy wyrazili żal z powodu buntu, Rzym nadał swoje obywatelstwo, zmieniając je w tzw. municipia. Znaczyło to, że obywatele danego miasta, np. Tuskulum, zachowują własny samorząd, ale nadto korzystają również z praw obywateli rzymskich, biorą udział w wyborze konsulów rzymskich i innych magistratów, jak również w głosowaniu nad nowymi projektami praw, wreszcie służą w legionach rzymskich, nie zaś w pomocniczych oddziałach sojuszników. Pamiętne były zwłaszcza w senacie rzymskim rozprawy o losach miasta Wolsków, Privernum. W czasie wojny latyńskiej gród ten walczył do upadłego; teraz jego delegaci oczekiwali wyroku w swej sprawie. Senat, jak to łatwo zrozumieć, usposobiony był bardzo nieżyczliwie; były głosy, aby mieszkańców wysiedlić, aby miasto zburzyć itd. Konsul przewodniczący, który chciał dać posłom możność przebłagania senatu, zapytał ich przodownika: — A wy jakiego losu żądacie dla siebie? — Takiego — dumnie odparł przedstawiciel miasta — na jaki zasługują ludzie, którzy wszystko poświęcili dla wolności. Jeszcze bardziej zaszemrali senatorowie; konsul, wciąż jeszcze chcąc ich ułagodzić, zapytał znowu: — A jeżeli zawrzemy z wami pokój, jak go wy dochowywać będziecie? — Jeżeli dobry — wiernie i na zawsze; jeżeli zły, to do pierwszej sposobności, gdy go będzie można zerwać. — To jest groźba! — w podnieceniu wołali niektórzy; ale starsi i lepsi podziwiali szlachetną szczerość wysłannika. — Kto nade wszystko kocha swobodę — rzekł jeden z nich — ten wart być Rzymianinem. Privernum uzyskało prawa obywatelstwa rzymskiego — i dotrzymało słowa. 90 12. Druga wojna samnicka Co się tyczy Kampanii, to Rzym wzmocnił swoje w niej stanowisko, zakładając u podnóża Gór Samnickich dwie kolonie. Wywołało to znów niezadowolenie Samnitów. Na zawsze chcą nam zamknąć dostęp do równiny! — mówili wzburzeni. Inni przypuszczali, że to jeszcze niewystarczający powód do naruszenia umowy; ale partia wojenna, na której czele stał niejaki Brutulus Papiusz, uzyskała przewagę i wojnę wypowiedziano. Była to druga wojna samnicka (328-304). W Rzymie konsul, któremu senat polecił prowadzić wojnę, właśnie ciężko zaniemógł; zmuszony był na swoje miejsce wyznaczyć dyktatora. Wyznaczył człowieka, którego przeznaczenie wybrało, aby się stał rzeczywistym bohaterem drugiej wojny samnickiej. Imię jego Lucjusz Papiriusz Kursor. Rosły i piękny, zręczny we wszystkich ćwiczeniach cielesnych, a zwłaszcza w sztuce biegania, dla czego też nazwany został C u r s o r — prócz niezwykłej znajomości spraw wojskowych, wyróżniał się jeszcze żelazną wolą. Był to właśnie czas, gdy Aleksander Wielki cały świat napełniał sławą swoich czynów na Wschodzie. Nikt nie mógł przewidzieć jego przedwczesnej śmierci — i w Rzymie niejeden, wielce zatroskany, pytał, co będzie, gdy Aleksander, podbiwszy Persję i Indie, przeniesie oręż na Zachód, aby przede wszystkim zwyciężyć Italię. I pocieszali się myślą: „Poślemy przeciw niemu naszego Lucjusza Papiriusza!" Podług obyczaju przodków Papiriusz, wyznaczony na dyktatora, od siebie wybrał tzw. naczelnika jazdy (magister equitum), swego głównego pomocnika. Zgodnie z życzeniem senatu wybrał niejakiego Kwintusa Fabiusza. Następnie obyczaj wymagał, aby dyktator, zanim Rzym opuści, za pomocą znanych nam już auspicjów wybłagał łaskę bogów. Zrobił i to, ale spiesząc na spotkanie nieprzyjaciół, zrobił zbyt prędko. Znajdował się już w Samnium, gotów do walki z wrogiem, gdy naraz wróżbita powiedział mu, że bogowie nie przyjmują jego ofiar i modlitw: oczywiście, jego auspicje rzymskie były „wątpliwe" — i należy je wykonać powtórnie. Auspicia incerta były to dla wierzącego Rzymianina słowa równoznaczne z wyrokiem. Papiriusz natychmiast zajął ze swoim legionem mocną pozycję na wzgórzu i Fabiuszowi, naczelnikowi konnicy, oświadczył, że pędzi do Rzymu, aby powtórzyć ceremonię wróżb. — Póki zaś — dodał — nie powrócę, zapewniwszy sobie łaskę bogów, na żaden sposób nie zaczynaj bitwy. — Rzekłszy to, opuścił obóz. 91 Samnici dowiedzieli się o tym. Zdobyć szturmem niedostępną pozycję rzymską — na to nie mogli się zdecydować, a ponieważ ze strony rzymskiej w nieobecności dyktatora atak był nieprawdopodobny, więc niezbyt gorliwie czuwali na swoim stanowisku. Nie oparł się Fabiusz tej pokusie. Naruszywszy rozkaz dyktatora, niespodzianym napadem zburzył obóz Samnitów i zmusił ich do ucieczki, zadając im wielkie straty. Natychmiast o tym swoim czynie napisał do senatu. Senat był wielce uradowany; wszyscy jęli winszować Papiriuszowi powodzenia jego legionów. Ale Papiriusz był posępny: — Nie wrogowie są rozbici, rozbita jest władza dyktatorska, a z nią dyscyplina wojskowa. — Wnet opuścił Rzym i ze szczęśliwą wróżbą pośpieszył do swej armii. Fabiusz, uprzedzony o gniewie dyktatora, jeszcze przed jego przyjazdem zwrócił się o ochronę do legionistów. 92 — Papiriusz — mówił — zazdrości nam i nie może przebaczyć, żeśmy zwyciężyli bez niego. — Nie bój się, nie damy cię skrzywdzić — odkrzyknęli mu żołnierze. Wnet potem przybył Papiriusz. Zwoławszy wojsko, zawezwał Fabiusza przed trybunał: — Czy przyznajesz, żeś naruszył mój rozkaz i przy niepewnych auspicjach wydałeś bitwę nieprzyjacielowi? Odpowiadaj na pytanie — i tylko na pytanie! A gdy Fabiusz zaczai się wykręcać, groźnie zawołał: — Liktorze, odwiąż rózgi i topór! Wszyscy żołnierze jęli wygłaszać prośby błagalne, słyszeć się dał płacz ogólny, a potem szemranie, ale nikt nie śmiał się sprzeciwiać groźnemu dyktatorowi. Fabiuszowi, który szukał ochrony u weteranów, dano radę, aby korzystając z ciemnego wieczora, ratował się ucieczką do Rzymu. Dyktator, dowiedziawszy się o tej ucieczce, sam też udał się do Rzymu. Tu znalazł Fabiusza w senacie; obok niego siedział jego stary ojciec. Wszyscy uważali, że Papiriusz jest aż nadto surowy, ale ten nie cofał ani słowa. Wówczas stary Fabiusz powiedział mu z gniewem: — Ponieważ nie działa na ciebie ani wola senatu, ani błaganie ojca o jedynego syna, zwracam się o obronę do trybunów ludowych. Trybuni, ogłoście intercesję przeciw dyktatorowi. Trybuni zwołali lud; jednocześnie na Forum wyruszyli i dyktator, i obaj Fabiusze, i cały senat. I tu nastrój był nieprzychylny dla dyktatora. Wszystkich wzruszył stary Fabiusz, powołując się na świetne zwycięstwo syna: — I za to zwycięstwo chcą go stracić! — Tak jest — odparł dyktator. — Fabiusz do wielu zwycięstw Rzymian dodał jeszcze jedno, ale naruszył żołnierski obowiązek posłuszeństwa, a z nim i podstawę wszystkich zwycięstw przyszłych. I jeżeli wy, trybuni ludu, uważacie to za rzecz prawowitą, tedy ogłoście intercesję! Tu milczenie grobowe zapanowało w hałaśliwym dotychczas zebraniu: wszyscy zrozumieli, że dyktator ma słuszność, że nie kierowała nim zazdrość, lecz troska o wielkość Rzymu. Stary Fabiusz płakał po cichu, milczenie ludu świadczyło, że sprawa syna jest przegrana. Trybuni spojrzeli na siebie: — Zrzekamy się intercesji — powiedział najstarszy — ale — dodał — prosimy cię, abyś przebaczył winę Kwintusowi Fabiuszowi, zważywszy jego młodość i sędziwe lata jego ojca. 93 — Przebacz! — jął za nimi błagać cały lud. Po raz pierwszy uśmiech ukazał się teraz na surowym obliczu Papiriusza. — Dyscyplina wojskowa — powiedział — ocalona została przez wasze ustępstwo, trybuni! Kwintusie Fabiuszu, dyktator ci przebacza. Czy się pogodzisz z Lucjuszem Papiriuszem — to zależy od ciebie. Rzymskiemu ludowi zaś, który prosił za ciebie, najlepiej się odpłacisz, jeżeli całe twe dalsze życie dowiedzie mu, że i czasu wojny, i pokoju umiesz być posłuszny władzy prawowitej. Potem wrócił do wojska i w wielkiej bitwie zniweczył Samnitów. Jego następcy dalej prowadzili tę sprawę. Pod naciskiem niepowodzeń Samnici zaczęli żałować, że kilka lat temu, ulegając namowom Brutulusa Papiusza, naruszyli układy z Rzymem. Samnici, podobnie jak Rzymianie, mieli swoich kapłanów, którzy znali wszystkie prawa dotyczące wojny i pokoju; zwano ich fetiales. Tych to kapłanów Samnici zapytali, jakiego wykupu żądają bogowie za naruszenie układu, na którego świadków zostali powołani. Z ich porady postanowiono wysłać do Rzymu delegatów, wydając osobę Brutulusa Papiusza jako winowajcę naruszenia umowy, a także odsyłając jeńców Rzymian oraz łupy. Brutulus śmiercią dobrowolną uprzedził wydanie w ręce wrogów; jednakże posłano do Rzymu jego ciało i sumę srebra, odpowiadającą jego majętności. Ale senat rzymski nie przyjął tej propozycji i posłowie wrócili do swoich, nie przynosząc im pożądanego pokoju. Senat samnicki był wzburzony: — Na próżno się poniżyliśmy, wyprawiając posłów! — Nie, nie na próżno — zawołał nowy dowódca, młody i śmiały Gawiusz Poncjusz — nie zaspokoiliśmy Rzymian, lecz zaspokoiliśmy bogów. Teraz oni będą po naszej stronie. Powodzenie potwierdziło jego słowa. W Rzymie od czasu praw Licyniuszowych ustalił się zwyczaj, że wyjąwszy jakieś okoliczności nadzwyczajne, nie wybierano na konsulów dwa razy z kolei tych samych osób. Dlatego i teraz nie skorzystano z najlepszego dowódcy, Papiriusza, na konsulów zaś wybrani zostali dwaj bardzo zacni, ale mało znani ludzie, Postumiusz i Weturiusz. Zwycięstwo wydawało się im pewne, zważywszy, że nieprzyjaciele sami proszą o pokój. Aby więc to zwycięstwo uzyskać w pełni i jak najrychlej, wzięli ze sobą wszystkie legiony rzymskie i poprowadzili je w samo serce krainy Samnitów. Droga tu szła przez kotlinę, zamkniętą z obu krańców dość ciasnymi wąwozami: 94 były to sławne później wąwozy kaudyńskie (furculae Caudinae). Konsulowie oczekiwali, że nieprzyjaciel spotka ich tutaj — i byli mile zdziwieni, gdy wywiadowcy im donieśli, że przejście jest wolne. Szybkim ruchem dowódcy wprowadzili swą armię przez wąwóz stanowiący wejście do kotliny; ale gdy doszli do jej wyjścia, przekonali się, że jest zagrodzone. W tej samej chwili na wzgórzach dokolnych ukazała się armia Samnitów. W przerażeniu się cofnęli, chcąc jak najprędzej wyprowadzić legiony z niebezpiecznego miejsca. Ale było już za późno. Gdy kotlinę przeszedłszy wrócili do punktu wyjścia — i tu również znaleźli zaporę nie do przebycia. Zrozumieli teraz, że są schwytani; wąwozy kaudyńskie okazały się zasadzką. Rzymianie się ufortyfikowali, aby zetrzeć się z nieprzyjacielem, gdy ten zejdzie na dół. Ale Samnici ani myśleli spuszczać się z góry, iść zaś przeciw nim było niepodobieństwem: nieprzyjaciel zajmował pasmo spadzistych, a miejscami bardzo stromych wzgórz i z łatwością odpierał każdy atak. Pozostawało jedno z dwojga: albo umrzeć z głodu, albo się poddać. Zaczęto myśleć o poddaniu. Gawiusz Poncjusz tryumfował, ale mimo to nie wiedział, co robić ze zwyciężonymi legionami. Na jego radzie wojennej wygłaszano różne zdania. Wreszcie ktoś powiedział: — Wojna jest rzeczą młodzieży, układy — rzeczą starców. Postanowiono zatem zwrócić się do Herenniusza Poncjusza, który był ojcem Gawiusza. Posłany został do niego goniec z zapytaniem listownym: „Co zrobić z Rzymianami?" Otrzymano krótką odpowiedź: „Puścić, nie czyniąc im krzywdy!" W obozie ta opinia wywołała oburzenie: jakże to, pozbawić się wyników tak świetnego zwycięstwa? Gawiusz pisze do ojca drugi list: „Nie przystaję na to; poradź co innego". Herenniusz odpowiada: „Wytępić wszystkich co do jednego". Nowe zdumienie w obozie; sam Gawiusz wyraził obawę, czy starzec nie jest obłąkany. Inni jednak upierali się, aby go zaprosić na radę. Przyjechał wozem — konno z powodu starości jechać już nie mógł. — Nie rozumiemy twoich wskazówek. — A wam jakże się wydaje? — zapytał Herenniusz. — Puścić — toż my ich puścimy, przecież nie możemy żywić dziesięciu tysięcy z górą ludzi; ale według prawa wojny. Wówczas Herenniusz wytłumaczył: — Jeżeli puścicie ich zgodnie z moją pierwszą i najlepszą radą, to na wieki zwiążecie dobrodziejstwem naród wielkiej potęgi i zapewnicie sobie na zawsze jego przyjaźń. Jeżeli postąpicie według drugiej wskazówki, to na całe pokolenie pozbawicie Rzymian możności napadania na was. 95 Wasza zaś decyzja nie ma żadnej wartości: ani przyjaciół nie zyskujecie, ani wrogów nie usuwacie. Jednakże go nie posłuchano i starzec ze smutkiem wrócił do domu. Wnet potem Gawiusz Poncjusz oświadczył Rzymianom, co rozumiał pod prawem wojny: — Bezbronni, jeno w spodniej szacie, będziecie wypuszczeni pod jarzmem. Senat wasz musi wyprowadzić kolonie z Kampanii i zawrzeć układ z nami jako równy z równymi. Dla pewności zostawicie nam jako zakładników sześciuset ludzi z jazdy. Wypadło się ukorzyć. Pierwsi uprowadzeni zostali do niewoli zakładnicy, kwiat młodzieży rzymskiej. Zatem z konsulów zdjęto ich purpurowe płaszcze oraz inne oznaki ich stopnia 96 i rozebrano ich niemal do naga przy głośnym płaczu całej armii. Toż samo zrobiono względem legatów, trybunów, centurionów. Na koniec przyszła kolej na żołnierzy. Wszyscy musieli zdjąć zbroje oraz płaszcze i przejść pod drzewem hańby; konsulowie szli na czele wszystkich, przy czym towarzyszył im śmiech i szyderstwo tryumfujących Samnitów. Udali się do Kapui, ale nie zdecydowali się wejść do miasta i tylko niedaleko od bramy, pozbawieni sił, legli na ziemi. Wieść o tym wszystkim szybko rozeszła się w Kapui. Wszystkich opanowała litość nad tak dumnym niedawno wrogiem. Posłali konsulom odpowiednie dla ich stanowiska płaszcze, wszystkim odzież, broń, żywność; zaprosili ich do swego miasta i uroczyście z całym senatem wyszli na ich spotkanie. Rzymianie przyjęli ich uprzejme przysługi, ale nie powiedzieli ani słowa i oczu nie podnieśli. Milczeli też i następnego dnia, kiedy młodzież kampańska przeprowadzała ich do granicy swego kraju. Powróciwszy z raportem do senatu, przedstawiciele tej młodzieży rzekli, że na Rzym oczywiście nadchodzi koniec: wysławiane męstwo rzymskie zatonęło w powszechnej rozpaczy. — Mylicie się — powiedział im stary senator Kalawiusz — to milczenie rzymskie rychło wywoła głośne jęki i łkania Samnitów. W Rzymie wiedzieli już o wszystkim. Całe miasto przybrało się w żałobę. Magistratowie zdjęli paradne togi, złote pierścienie. Sklepy wszędzie pozamykano. Nikt nie wyszedł na spotkanie wojska, nikt nie powitał żołnierza przed bramą jego domu. Żony wstydziły się mężów, matki — synów. Ale konsulowie nawet ukryć się nie mogli. Senat kazał im wyznaczyć dyktatora dla wyboru nowych konsulów. Natychmiast zwołano senatorów, a w ich liczbie i usuniętych konsulów. Podług obyczaju rzymskiego konsul prezydujący zawiadamiał senatorów, jaki jest porządek dzienny, a potem koleją starszeństwa zapytywał o ich zdanie. Wielki to był zaszczyt być zapytany o zdanie pierwszy; zaszczyt ten należał się najbardziej zasłużonemu z senatorów, który dlatego nazywał się princeps senatus. Tym razem konsul, przedstawiwszy sprawę — a była to oczywiście umowa kaudyńska — zwrócił się wprost do jednego z usuniętych dowódców: — Twoje zdanie, Spuriuszu Postumiuszu? Nieszczęśliwy zrozumiał, że ten zwrot nie był dla niego zaszczytem, lecz karą, i odpowiedział: — Sądzę, że naród nie jest związany tą umową, którą zawarliśmy my, konsulowie, nie mając pełnomocnictwa senatu. Odpowiedzialni za nią jesteśmy tylko my. 97 Niechaj fetiales nas, winowajców, odprowadzą do Samnitów i niech im nas wydadzą. Nowi konsulowie powinni zebrać swoje wojsko i na nowo rozpocząć wojnę. Wy zaś, bogowie — zakończył, zwracając się w stronę Kapitolu — jeżeli nie była wam miła wyprawa Postumiusza i Weturiusza, dajcie się przebłagać ich hańbą i błogosławcie nową wojnę narodu rzymskiego, jak błogosławiliście dawniejsze. Tym szlachetnym wnioskiem Postumiusz natychmiast zdobył wszystkie serca; gniew i pogarda ustąpiły miejsca współczuciu i zachwytom. Senat uczynił podług jego rady, ale Postumiusza wyprawa do Samnitów, mając pozór hańby, była w istocie tryumfem — taką miłością otoczyli Rzymianie jego wyjście. Samnici byli zdumieni tą decyzją Rzymian. Wydanych nie przyjęli, bo jakąż mieliby z tego korzyść? Tak czy owak groziła im wojna. Zrozumieli teraz, że rację miał stary Herenniusz, mówiąc, że należy unieszkodliwić wroga albo jeszcze lepiej — zrobić go przyjacielem. W każdym razie jedną mieli pociechę Samnici: zakładników, oręż legionów i całą zdobycz kaudyńską. Zawieźli oni to wszystko na głębokie tyły, do Lucerii, prawie nad Morzem Adriatyckim, gdzie z Samnium graniczy pokrewna, choć nieprzyjaźnie usposobiona kraina A p u l i a. U Rzymian jednym z konsulów, jak tego należało oczekiwać, został Lucjusz Papiriusz. Głównym celem, jaki sobie nowy wódz rzymski postawił, było zdobycie Lucerii. Samnici tak też myśleli, ale mało się o to troszczyli: droga do Lucerii prowadziła przez wąwozy kaudyńskie. Ale Papiriusz zmylił ich oczekiwania i bystrymi pochodami przeprowadził wojsko obok dzielnicy samnickiej do Adriatyku, po czym drogą nadmorską dotarł do Lucerii, którą obiegł, zanim nieprzyjaciel oprzytomniał. Bądź jak bądź, czyn jego zdawał się szaleństwem; Samnitom było niezmiernie łatwo przeciąć mu wszystkie drogi, prowadzące do Rzymu. Jakże wyżywi swe wojsko? Ale Papiriusz obmyślił to zawczasu; zaledwie Rzymianie dotarli do Lucerii, gdy natychmiast dostarczono im obfitej prowizji. Przywieźli ją podług tajemnej umowy z konsulem Apulowie, którzy wielce pragnęli oswobodzić się od niebezpiecznego sąsiedztwa Samnitów. W oblężonej Lucerii natomiast dawał się odczuwać głód; załoga samnicka zmuszona była zacząć układy. Papiriusz odpowiedział: — Warunki będą takie same, jakie postawiliście Rzymianom pod Kaudium. Nie mogli nic na to uczynić. W taki sposób została zmyta hańba kaudyńską. Papiriusz zdobył dla Rzymu Lucerię, a wraz z nią wrócili do niego zakładnicy i oręż dawniejszy. 98 Odtąd przewaga była po stronie Rzymian. Prawda, wojna ciągnęła się jeszcze długie lata, tym bardziej że Samnitom udało się zyskać pomoc ze strony północnych sąsiadów Rzymu, Etrusków. Również i Apulowie, widząc, że zwycięzca zakłada w Lucerii kolonię – nie popierali Rzymian. Bądź jak bądź, każdy rok przynosił Rzymowi jakieś powodzenie i w końcu opór Samnitów został złamany: uznali się za zwyciężonych i poprosili o pokój. 13. Kwintus Fabiusz i Apiusz Klaudiusz W tych walkach Papiriusz prawie nie brał już udziału; zestarzał się bardzo. Natomiast wysunął się Kwintus Fabiusz, ten sam, z którym niegdyś Papiriusz miał spór nader ostry. Fabiusza kilkakrotnie wybierano konsulem i odnosił zwycięstwo po zwycięstwie. Ale z Papiriuszem długo się nie chciał pogodzić. Zdarzyło się, że kiedy Fabiusz walczył w Etrurii, drugi konsul został rozbity w Samnium i raniony, tak że w Rzymie nie wiedziano, czy jest żywy czy nie; trzeba było zarządzić dyktaturę. Naznaczyć dyktatora mógł tylko konsul. Senat wysyła delegatów do Fabiusza; ten przyjął ich uprzejmie. Ale posłowie mieli polecenie szczególne: - Senat cię prosi, abyś dyktatorem wyznaczył Lusjusza Papiriusza. – Fabiusz drgnął: żywo sobie przypomniał, jak to on niegdyś, za zwycięstwo uzyskane wbrew rozkazowi, mało co nie zginął przez tegoż Papiriusza. W nocy, śród powszechnego kornego milczenia, miał się odbyć uroczysty obrzęd wyznaczenia dyktatora. Wszyscy oczekiwali słowa konsula; posłowie senaccy stracili już wszelką nadzieję. Naraz dał się słyszeć mocny głos Fabiusza: - Dla szczęścia narodu rzymskiego wyznaczam na dyktatora Lucjusza Papiriusza! Wszyscy pospieszyli, by mu dziękować, ale on, milcząc, ruchem ręki odprawił posłów i udał się do swojego namiotu. Papiriusz jeszcze raz został naczelnikiem legionów i w krwawej bitwie rozbił nieprzyjaciela na głowę. Było to jego ostatnie zwycięstwo. Jeszcze przed końcem wojny samnickiej wybrany został cenzorem (rok 312) – wraz z drugim mało znanym patrycjuszem – niejaki Appiusz Klaudiusz, potomek osławionego decemwira; 99 uzyskał on ten tytuł nie tyle dzięki swej sławie wojennej, ile za rozum i wymowę. Szczęśliwie wyprawy wojenne wzbogaciły skarb rzymski i były w nim znaczne nadmiary; wyzyskanie tych zasobów było w rękach cenzorów. Appiusz przede wszystkim połączył oba główne miasta Italii, Rzym i Kapuę, szerokim i dobrze ubitym gościńcem wojennym. Była to pierwsza w Italii szeroka droga; w Grecji takich nie znano. Ku pamięci swego budowniczego droga ta nazwana została Appiuszową (via Appia). Z czasem poprowadzono ją dalej, aż do Brundyzjum nad Morzem Adriatyckim; za nią poszły inne, które po największej części nosiły imię swych założycieli. Z wolna Rzym pokrył siecią wspaniałych gościńców naprzód Italię, a potem w miarę rozrostu swej potęgi, także i inne podległe sobie kraje w Europie, Afryce i Azji; niektóre do dziś jeszcze służą nam dla komunikacji. Co się tyczy z osobna „pramatki gościńców rzymskich” - via Appia – to pozostały po niej jeszcze znaczne ślady, zwłaszcza w pobliżu Rzymu, gdzie droga ta obyczajem starożytnym była ozdobiona pomnikami. I dzisiaj jeszcze pielgrzym z miłością i pokorą kroczy po szerokich płytach starodawnego bruku, odwiedza samotny grobowiec Cecylii Metelii i modli się przy małej kaplicy w tym miejscu, gdzie podług podania Chrystus ukazał się uchodzącemu z Rzymu apostołowi Piotrowi, który rzekł mu te słowa: - Domine, quo vadis? Panie, dokąd idziesz? Nie dość tego; Appiusz zbudował jeszcze w Rzymie pierwszy wodociąg, który również jego imieniem został nazwany: aqua Apppia. Obecnie wodę przeprowadza się za pomocą kanałów i rur częściowo podziemnych, a dalej za pomocą pomp wydobywa się na potrzebną wysokość. W starożytności sposób ten był nieznany i Appiusz, chcąc dostarczyć Rzymowi wodę kryniczną z sąsiednich Gór Sabińskich, musiał przez dolinę budować wysokie łuki, tzw. akwedukty (aquae ductus). Przykład ten również znajdował naśladowców w miarę rozwoju Rzymu; akwedukty ukazywały się jeden po drugim, wszędzie po miastach zaiskrzyły się wodotryski. Wiele z tych akweduktów jest czynnych i dzisiaj – i dzięki nim Rzym pod względem zaopatrzenia w wodę jest jednym z najzdrowszych miast w Europie. Inne się zapadły i ich smutne ruiny niezapomniane są dla każdego, kto bywał w okolicach Rzymu, w tzw. Kampanii rzymskiej. Ale pod innymi względami Appiusz był człowiekiem bardzo kłótliwym i kapryśnym. Swoje prawo cenzorskie sprawdzania i dopełniania list senatorskich wyzyskiwał w ten sposób, że zupełnie dowoli dawał tu pierwszeństwo nie dawnym magistratom, ale tym osobom, dla których był łaskawy. 100 Podobnie zachowywał się w innych sprawach, nie licząc się ani z obyczajami dawnych czasów, ani ze wskazaniami bogów. Gdy później po swej cenzurze stracił wzrok, uważano to za karę bożą. W kronikach był z tego powodu znany jako Appiusz Klaudiusz Ślepy (Caecus). Jego następca w cenzurze w cztery lata później — a był to tenże Kwintus Fabiusz — zniósł wszystkie jego samowolne nominacje, za co też otrzymał od senatu ten szanowny przydomek, na który dawno już zasłużył swymi zwycięstwami: Quintus Fabius Maximus, tj. Największy. Od tego czasu zaczęło się współzawodnictwo wieloletnie tych dwóch rodów patrycjuszowskich — Fabiuszów i Klaudiuszów. 101 14. Trzecia wojna samnicka Powróćmy jednak do historii wojen samnickich. Po ostatnim zwycięstwie Rzymian nastąpił chwiejny pokój, który zwycięzca wyzyskał w ten sposób, że założył szereg kolonii na zabranej u pobitych ziemi. W ten sposób Rzymianie mieli korzyść podwójną: z jednej strony uboga klasa rzymska otrzymywała grunt i gospodarstwo, i biedni zmieniali się w zasobnych obywateli, z drugiej zaś — ponieważ kolonie te były osiedlami wojskowymi — władza rzymska szerzyła się do drugiego morza i przenikał tu język łaciński. Zrozumiałą jednak jest rzeczą, że te kolonie najwięcej kłuły w oczy zwyciężonych Samnitów. Toteż dochowali oni wiary co do układów z Rzymem tyle tylko czasu, ile im było trzeba, by ozdrowieć po uderzeniu. Skoro tylko na nowo siły poczuli, wznowili wojnę. Tym razem nie starczyło im wezwanie na pomoc Etrusków; namówili ich, 102 aby ci ściągnęli jeszcze swoich sąsiadów, północnych Galów, którzy bardzo lubili śmiałe zagony, zapewniające bogatą zdobycz. Na koniec podniecili do walki mało czynny, marzycielski lud zamieszkujący doliny Apenin średnich między Etrurią i Samnium — U m b r ó w. Drobne plemiona między Umbrią i Samnium również udało się im ściągnąć na swoją stronę — i tak otoczyli Lacjum szczelnym półkolem nieprzyjaciół. Tak się zaczęła trzecia wojna samnicka (298-290). Bohaterem tej wojny był Kwintus Fabiusz Maksimus. Niechętnie zgodził się iść na wezwanie senatu: surowego strażnika praw raziło, że od czasów jego ostatniego konsulatu nie minęło jeszcze przepisanych lat dziesięć. Kiedy jednak senat i trybuni nastawali, aby pozwolił się wybrać, przystał, ale poprosił, aby współtowarzyszem jego został dawny jego przyjaciel Publiusz Decjusz Mus. Fabiusz był z patrycjatu, Decjusz z plebejuszów; widać stąd, jak mało pozostało z dawnej nieprzyjaźni stanów. Życzenie jego wypełniono; obaj konsulowie z obojgiem wojsk wyruszyli do Umbrii, gdzie stały połączone zastępy nieprzyjaciół Rzymu. Aby ułatwić sobie zadanie przechodzące ich siły, nakazali legatom poprowadzić niewielki oddział przeciw najbliższym miastom etruskim. Wieść o tym rychło przedostała się do obozu połączonych nieprzyjaciół, nader powiększona, jak to zwykle bywa w takich razach. Rzymianie osiągnęli swój cel: Etruskowie nie mogli strawić myśli, że ich kraj zostanie zniszczony, i porzuciwszy wspólne chorągwie, odeszli do domu. Reszta wojska oczekiwała Rzymian pod Sentinum (296); nawet po odejściu Etrusków armia ta była liczniejsza od rzymskiej. W pierwszych dniach odbywały się tylko drobne utarczki; na trzeci dzień rozpoczęła się bitwa. Rzymianie tęgo wytrzymali atak nieprzyjaciela, przy czym Fabiusz raczej się bronił, Decjusz zaś nacierał. Ale w końcu bitwy ukazał się wyborowy oddział galijski na rydwanach i wozach zaprzężonych w konie pancerne. Tu żołnierze Decjusza poczuli trwogę; na próżno wódz ich wzywał i błagał — w strachu panicznym Rzymianie ustępowali. Bitwa zdawała się przegrana. W tym momencie ostatecznym Decjusz wezwał pontifeksa Liwiusza, który jako kapłan legionów towarzyszył im w wyprawie: — Pontifeksie narodu rzymskiego — rzekł mu uroczyście — wygłoś modlitwę ofiarną! Pontifeks mówił po cichu, a konsul głosem piorunowym powtarzał jego słowa: — Jowiszu, Marsie, Kwirynie, wszyscy bogowie z wyżyn, 103 którzy panujecie nad nami i nad wrogami, a równie i wy, bogowie krain podziemnych! Dajcie siłę i wytrwanie narodowi rzymskiemu, a na wrogów ześlijcie strach, przerażenie i śmierć! Ja zaś razem z legionami wrogów i samego siebie składam na ofiarę bogu Tartaru oraz Matce-Ziemi! To rzekłszy, skoczył na konia i rzucił się w szeregi nieprzyjaciół. Natychmiast go otoczyli; pod ciosami włóczni nieprzyjacielskich upadł. — Zwycięstwo wasze — zawołał wódz umierając — gromada wrogów skazana jest na śmierć! Rzymianie się zatrzymali; głęboka wiara w skuteczność straszliwej modlitwy ofiarnej podwoiła ich siły. Bitwa rozpoczęła się na nowo i zakończyła całkowitym zwycięstwem Rzymu. Z obu konsulów przy życiu został Fabiusz: poświęcenie przyjaciela zapewniło mu zwycięstwo. Ale kiedy przybył do Rzymu na czele legionów, i gdy odprawiono jego tryumf nad związkiem Galów, Samnitów, Etrusków i Umbrów, zwykłe pieśni rozradowanych żołnierzy wysławiały nie tylko dzielność żywego dowódcy, ale też i samoofiarę tego, który zginął. Bitwa pod Sentinum rozbiła związek nieprzyjaciół, jednakże wojna się jeszcze nie skończyła. Przeniosła się do górskiej dzielnicy Samnitów. 104 Doprowadzeni do rozpaczy, mężni ci ludzie bronili swego kraju wszystkimi siłami i udało im się nawet zyskać chwilowe powodzenie. Ale wytrwałość rzymska przeważyła. Jeden po drugim, wszystkie miasta Samnitów przeszły w ręce Rzymu. Na koniec w roku 290 zwyciężeni górale poprosili o pokój. Swoim męstwem bez zarzutu zyskali sobie szacunek zwycięzcy-nieprzyjaciela — i konsul rzymski, Maniusz Kuriusz Dentatus, zawarł z nimi obyczajem rzymskim pokój na warunkach honorowych. Z Samnitami zawarto sojusz, mocą którego powinni byli posyłać na pomoc legionom rzymskim osobne oddziały „sojusznicze". Jak wiemy, przedtem takie warunki postawiono Latynom; ale teraz prawie wszyscy Latynowie otrzymali obywatelstwo rzymskie, miasta ich przekształciły się w municipia, a obywatele służyli w legionach rzymskich. Jak poprzednio Rzym był jądrem ziemi Lacjum, tak teraz Lacjum stało się jądrem Italii. Zatem dla umocnienia swej władzy w krainie świeżo do związku przyłączonej, Rzym znowu założył kilka kolonii, z których najznakomitszą była Wenuzja w Apulii, W czarującej miejscowości u stóp wygasłego wulkanu Vultur. Wysłano tu 20 500 kolonistów i Wenuzja stała się mocną twierdzą latynizmu śród plemion oskijskich. Ale najbardziej zasługuje ona na wspomnienie z innej przyczyny: tu po dwustu latach urodził się jeden z największych poetów rzymskich — Horacy. Inne narody Italii — Etruskowie, Umbrowie, Apulowie, Lukanowie — prędzej lub później przyłączyli się do tego związku. W ten sposób na początku III wieku przed Chr. Rzymianie mogli być dumni, że połączyli pod swą hegemonią całą Italię do północnych Apenin, gdy oto zaszedł wypadek, przez który o mało nie utracili wszystkich owoców wieloletniego wysiłku. 15. Tarent Jak nam już wiadomo, południe Italii było zajęte przez kolonie greckie tak liczne, że cały ten kraj otrzymał nazwę Grecji Wielkiej. Z kolonii tych najpotężniejszy i najbardziej kwitnący był Tarent nad zatoką tegoż imienia. Założyła go ongi Sparta; ale w dalszym rozwoju miasto raczej do Aten stało się podobne niż do swej surowej metropolii. Klimat łagodny, miejscowość żyzna 105 i ożywiony handel morski stały się źródłem wielkich bogactw i wytworności Tarentu. Życie tu było wesołe, tańce i śpiewy miałeś na ulicach, a w dni świąteczne obywatele śmieli się do rozpuku na przedstawieniach teatralnych. Jednak i ludzie poważni lubili to miasto: wielki myśliciel grecki VI wieku, Pitagoras, zostawił po sobie w Italii szkołę filozoficzną „pitagorejczyków"; ale nigdzie nie było ich tylu co tutaj. W ogóle Tarent robił na przyjezdnych takie wrażenie, jakie dziś nam daje Paryż. Toteż mieszkańcy Tarentu byli dumni ze swego oświecenia i wykwintnego życia; na Rzymian spoglądali z góry, jako na żołnierzy i rolników. I w istocie Rzymianie w owej epoce nie mieli poetów ani myślicieli, ani uczonych, ani nawet prawdziwego teatru. Już w czasie żarów trzeciej wojny samnickiej Tarentyjczycy zażądali od Rzymian, aby ci oddali pod ich sąd swoje spory z Samnitami, na co zresztą konsul rzymski im odpowiedział: — Zwycięstwo i bez was obiecali nam bogowie. Teraz po złączeniu ludów italskich stosunki Rzymian z Tarentem były bardziej ożywione: legacje krążyły wciąż w tę i ową stronę. Tarentyjczycy nie ukrywali swego niezadowolenia z powodu zwycięstw rzymskich; ponieważ zaś lekceważyli Rzymian, uważając ich za barbarzyńców, doszło raz do tego, że posłów rzymskich obrażono. Wtedy Rzym wypowiedział wojnę Tarentowi (281). Z obu tych państw pierwsze było na tyle potężniejsze od drugiego, że wynik wojny nie przedstawiał najmniejszych wątpliwości. Może nawet wyda się dziwne, że Tarent ośmielił się rzucić wyzwanie tak potężnemu i zwycięskiemu przeciwnikowi, jakim był Rzym. Jeżeli już chciał z nim wojować, należało to uczynić wcześniej, póki jeszcze siła Samnitów i innych Italików nie była poskromiona. Ale ci Tarentyjczycy, którzy doprowadzili swój naród do wojny z Rzymem, mieli pewien plan strategiczny. Zaledwie Rzym wypowiedział wojnę Tarentowi, wielkorządcy jego wezwali na pomoc najświetniejszego dowódcę owego czasu, nowego Aleksandra Wielkiego, jak go nazywano. Był to Pyrrus, król Epiru. 106 16. Pyrrus, król Epiru Królestwo jego leżało tam, gdzie obecnie żyją Albańczycy, po tamtej stronie Morza Jońskiego, naprzeciwko wyspy greckiej Korkyry, która też nadała mu imię (epeiros po grecku znaczy „ląd stały"). Pod wielu względami Epir przypominał Macedonię, która z nim graniczyła; ten i tamten kraj zamieszkiwały ludy barbarzyńskie, ale w obu tych ziemiach królowie starali się na wszelki sposób wprowadzić język grecki i obyczaje greckie, dla wzmocnienia sprawy wyprowadzając swój ród od bohaterów greckich. Królowie Macedonii podawali się za potomków Heraklesa, królowie Epiru — za potomków Achilla. Tej genealogii, trzeba dodać, król Pyrrus zawdzięcza swoje imię: Pyrrus (pyrrhos — „rudy") było to przezwisko Neoptolemosa, syna Achillesa. W obu krajach wreszcie miały miejsce ciągłe zamieszki o następstwo tronu i rzadko bez walki przechodziła władza z ojca na syna. W czasie jednej takiej zawieruchy wygnany został ojciec Pyrrusa, gdy ten był jeszcze niemowlęciem. Jego nieprzyjaciele chcieli na wszelki sposób nim zawładnąć, ale przyjaciele oraz niańka uratowali go i razem uciekli na północ, ścigani przez pogoń. O zachodzie słońca dotarli do rzeki, która wezbrała od powodzi. Mostu nie było. Na próżno krzyczeli na rybaków, którzy się znajdowali po drugiej stronie; skutkiem szumu wody głosu ich nie słyszano. Wówczas jeden z przyjaciół zerwał kawał kory z topoli i napisał na niej słowa: „Ratujcie naszego małoletniego królewicza!" Korą owinęli kamień i rzucili go na drugą stronę. Rybacy przeczytali pismo i zaraz jeden z nich przepłynął w czółnie przez wzburzoną rzekę. — Jak się nazywasz? — zapytali go towarzysze królewicza. — Achilles — odpowiedział rybak. — Szczęśliwa wróżba! — zawołali tamci. — Uważaj, Achillesie, nie wydawaj Pyrrusa! Przepłynęli bez przygód, ale istotne niebezpieczeństwo dopiero teraz miało im grozić. Za rzeką zaczynała się Iliria, w której rządził niejaki Glaukias. Na jego dwór weszli teraz zbawcy młodego Pyrrusa, przyjaciele jego ojca oraz niańka; zastali go z żoną u ogniska. Położywszy dziecko na ziemi, powiedzieli Glaukiasowi, o co im chodzi. Zamyślił się wielce Glaukias i miał też nad czym się zastanawiać. Iliria od czasów Filipa uznawała władzę królów macedońskich — a w owym czasie królem Macedonii był szwagier Aleksandra Wielkiego, 107 Kasander — największy wróg ojca Pyrrusowego. Co się stanie, jeśli ten zażąda wydania królewicza? Póki jednak Glaukias rozmyślał, chłopczyk sam sobie dopomógł. Znudziło mu się leżeć na ziemi; szybko szurając rączkami i nóżkami, przypełznął do Glaukiasa, chwycił go za płaszcz i podniósłszy się do jego kolan, z dziecinną ciekawością spojrzał mu w oczy. Tu Glaukias nie wytrzymał: łzy mu trysnęły z oczu. — Sam bóg cię natchnął! — rzekł do dziecka, wziął je na ręce i oddał żonie. — Wychowamy go razem z naszymi dziećmi — powiedział do niej. I dotrzymał słowa. Co prawda Kasander, dowiedziawszy się, kogo przytulił Glaukias, zażądał wydania dziecka, ale Glaukias wręcz odmówił. Kasander zaś miał tyle innych kłopotów, że musiał zaniechać spraw epirskich. Gdy Pyrrus doszedł do lat dwunastu, Glaukias wyprawił go pod osłoną siły wojskowej z powrotem do ojczyzny i dopomógł mu w odzyskaniu tronu ojcowskiego. Pyrrus zaczął też rządzić naprzód pod kierunkiem opiekunów, a potem samodzielnie. Czas to był na Wschodzie bardzo burzliwy. Następcy Aleksandra Wielkiego żyli z sobą w nieustannej walce, a Pyrrus rychło w tych nieskończonych wojnach wyróżnił się jako dowódca, śmiały i przytomny. Polubił go zwłaszcza stary Ptolemeusz, król Egiptu; dał mu za żonę swą córkę, Antygonę, i do końca życia kochał go jak syna. Dzięki temu małżeństwu potęga Pyrrusa jeszcze bardziej się rozrosła. Poddani jego, Epiroci, nazywali go „Orłem". — Jakże nie mam być orłem — mówił do nich — gdy mam takie skrzydła, jak wy! Ogólnie biorąc, nieustraszony i niepowstrzymany w bitwach, w obcowaniu z ludźmi był bardzo prosty i dobroduszny. Dowiedziawszy się, że jacyś młodzi wisusi przy winie mówią o nim w sposób obrażający, przywołał ich do siebie: — Czy to prawda, żeście mówili o mnie to a to? — zapytał. — Prawda, nasz królu — odparł jeden z nich — a gdyby nam więcej dostarczono wina, to byśmy nagadali jeszcze gorszych rzeczy. Pyrrus zaśmiał się i odpuścił im winę. Ale w miłości własnej, w ambicji nie znał umiarkowania. Wawrzyny Aleksandra Wielkiego nie dawały mu spokoju. Szczęście mu się wciąż uśmiechało. Od zwycięstwa idąc do zwycięstwa, został nawet panem Macedonii. Ale nie umiał się powstrzymać; wrogowie złączyli się przeciw niemu i musiał ustąpić ich sile i powrócić do Epiru, który teraz, po świetności macedońskiej, zdawał mu się państewkiem nikłym i marnym. 108 I oto właśnie teraz, gdy mimo woli był bezczynny — zjawili się u niego posłowie z Tarentu, prosząc go o pomoc przeciw Rzymowi. Pyrrus się zgodził, ale znając niespokojny temperament Terentyjczyków, za warunek postawił, aby mu dano władzę nad ich miastem. Ci zaczęli się namyślać. Niektórzy nawet mówili, że ostatecznie prościej byłoby dać Rzymianom zadośćuczynienie i w ten sposób zapewnić sobie pokój honorowy. Nadzwyczajne wrażenie sprawił na nich niejaki Metop, obywatel mądry i dzielny, wybrykiem, który tylko w Tarencie był możliwy. W sam dzień zgromadzenia ludowego, gdy miano rozważać warunki Pyrrusa, ukazał się on w teatrze, gdzie siedział lud zgromadzony (teatr był wówczas również miejscem zgromadzeń), w wieńcu na głowie i z pochodnią w ręku; flecistka mu przygrywała, on zaś podług jej muzyki tańczył, jakby wracał z jakiejś uczty wieczornej. Zgromadzonym się to podobało; zaczęli klaskać, śmiać się; dały się słyszeć okrzyki: — Na trybunę, Metopie! Zaśpiewaj nam pieśń! Tego właśnie chciał Metop. Wszedł na trybunę i krzyknął: — Radujcie się, bracia, póki jeszcze czas! Runie tu na nas Pyrrus, a wtedy żegnaj, swobodo! — Prawdę mówi, prawdę! — zagrzmiała odpowiedź. — Niech żyje pokój i Rzym! Precz z Pyrrusem! Nastąpiło starcie; w końcu przecie stronnicy wojny wzięli górę i wypędzili Metopa oraz jego zwolenników; warunki Pyrrusa przyjęto. Miał jednakże Pyrrus mądrego doradcę imieniem Kineas. Jako uczeń Demostenesa, był on doskonałym mówcą i Pyrrus często korzystał z jego usług w stosunkach z obcymi gminami i państwami. Mówił też o nim, że Kineas więcej mu zdobył miast siłą swego słowa niż on sam swoim orężem. Kineasowi cała ta wyprawa zamorska bardzo się nie podobała i nie oczekiwał po niej nic dobrego. I oto pewnego razu zaczai ze swym monarchą rozmowę. — A więc — rzekł mu — my w związku z Tarentem będziemy wojowali z Rzymianami. Przypuśćmy, żeśmy ich zwyciężyli — co będzie dalej? — Po Rzymie — dumnie odpowiedział Pyrrus — w Italii nie ma już państwa, które by nam się oprzeć mogło. Etruskowie, Samnici, Umbrowie, Lukańczycy, Apulowie, tyle razy pobici przez Rzymian, uznają naszą władzę. Cała Italia będzie nasza! — I cóż dalej? — pytał Kineas. — Na południe od Italii — odpowiedział Pyrrus — leży błogosławiona wyspa Sycylia, która się roi od miast greckich. Tam są Syrakuzy, Akragas, Tauromenion, Messana i wiele, wiele innych. 109 Teraz żyją one w nieprzyjaźni ze sobą, z tubylczą ludnością, z wrogami wewnętrznymi, wszędzie bezład i nieporządek. Ale jak ty myślisz: jeżeli dodamy siły Italii do sił Epiru i nagle się tam pokażemy, czyż nie uda się nam wreszcie to, czego nigdy nie mogły dokonać ani Syrakuzy, ani Ateny — zjednoczyć Sycylię pod naszą władzą? — A dalej co? — znów zapytał Kineas. — Ot, co dalej. Naprzeciw Sycylii, na brzegu Afryki północnej, leży potężna Kartagina. Panuje ona nad tym krajem nadmorskim na wschód — do greckiej Cyreny, na zachód — do stepów numidyjskich, na południe — do wielkiej pustyni. Należy do niej i Sardynia, i część Hiszpanii. Ale to nie wszystko: jako kolonia Fenicjan Kartagina opanowała wszystkie drogi handlowe Morza Śródziemnego i jest tak potężna na morzu, jak Rzym na lądzie. Teraz ona w Sycylii walczy z Syrakuzami, trzymając w rękach całą stronę zachodnią tej wyspy. Ale jak ty sądzisz: jeżeli do sił italskich i epirskich dodamy siły sycylijskie, jeżeli staniemy w obronie tamtejszych Greków i wypowiemy wojnę Kartaginie — czyż nam nie uda się jej zwyciężyć? — A dalej co? Tu oczy króla zapłonęły: przypomniała mu się Macedonia, którą tak szybko zdobył i utracił. — Złączywszy — powiedział — siły Epiru, Italii, Sycylii i Kartaginy, z wielką armią powrócimy na Wschód. Tam następcy Aleksandra Wielkiego ciągle jeszcze walczą między sobą; jedno po drugim ich królestwa przejdą w nasze ręce. Ja będę drugim Aleksandrem, bardziej wielkim niż pierwszy: mnie podlegać będzie nie tylko Wschód, ale i Zachód; moje państwo rozciągać się będzie od granic Indii do Słupów Heraklesa nad Oceanem. — No i cóż dalej? — niewzruszony pytał wciąż Kineas. Pyrrus się roześmiał. — Dalej... Wyznaczymy sobie zasłużony odpoczynek, będziemy żyć, ucztować i słuchać mądrych przemówień przy kielichu krążącym dokoła. — Królu — rzekł tedy Kineas i głos mu zadrżał — i cóż ci przeszkadza zająć się tym dzisiaj od razu? Ale Pyrrus go nie posłuchał. 110 17. Pyrrus i Fabrycjusz Przeprowadził się do Italii, mając z sobą nie tylko piechotę i jazdę, ale i słonie bojowe, które mu przysłał jego szwagier, król egipski Ptolemeusz II Filadelf (syn Ptolemeusza I, zmarłego przed kilku laty). W Tarencie zaprowadził surowy porządek, zamknąwszy wszelkie miejsca zabawy i zabrawszy całą młodzież do wojska. Przewidywania Metopa sprawdziły się. Tarentejczycy na nowo zmuszeni byli przyzwyczajać się do warunków życia swej metropolii, Sparty. 111 Trzeba zaś było bardzo się spieszyć: armia rzymska stała już pod Herakteją w Lukanii (280), bardzo blisko Tarentu. Tam Pyrrus wyruszył na czele sił epirskich i tarenckich. Ujrzawszy mocny front wojska rzymskiego, zdziwił się: — Formują się nie po barbarzyńsku — powiedział — a jak się biją, zobaczymy. Niestety, zmuszony był dowiedzieć się, że i walczą oni nie po barbarzyńsku; prawda, w końcu ich zwyciężył, ale zawdzięczał to zwycięstwo naprzód swej osobistej odwadze i przezorności, a następnie słoniom. Nigdy jeszcze Rzymianie nie widzieli tych potworów, które od miejsca bitwy nazywali „wołami lukańskimi" (boves Lucanae). Konie znieść nie mogły ich postaci i zapachu i rzucały się do ucieczki, wywołując w szeregach nieporządek. Tak Pyrrus zwyciężył armię rzymską; wielu Rzymian zginęło, wielu dostało się do niewoli, ale i on sam stracił niemało, a w tej liczbie dobrych i oddanych sobie przyjaciół — tak że zwycięstwo niezbyt go cieszyło. W każdym razie postanowił skorzystać z jego owoców i ruszył z wojskiem dalej w kierunku Rzymu, przechodząc przez kraje Lukańczyków i Samnitów. Tu liczni mieszkańcy, którzy jeszcze nie zapomnieli swej dawnej nieprzyjaźni z Rzymem, przyłączyli się do niego, powiększając wojsko. Ale Pyrrus stracił ochotę do walki z Rzymianami. Wyprawił Kineasa jako posła do senatu rzymskiego z propozycją pokoju honorowego. Żądaniem jego była niezależność Tarentu i innych kolonii greckich, rozwiązanie sojuszu Rzymu z Lukańczykami, Apulami i Samnitami i powrót kolonistów rzymskich, zwłaszcza z Wenuzji. Nie było to bynajmniej to, o czym marzył w rozmowie z Kineasem, ale w każdym razie — coś. Zapewniwszy sobie Italię południową, mógł odpłynąć na Sycylię, która mu się zdawała łatwiejszą zdobyczą, a później znalazłaby się okazja prowadzenia sprawy przerwanej w Italii. Kineas udał się do Rzymu. Podług obyczaju wschodniego przede wszystkim posłał w imieniu • swego króla cenne dary głównym senatorom rzymskim oraz ich żonom i był niezwykle zdziwiony, gdy mu to wszystko zwrócono. Ale w senacie jego przemówienie ludzkie i przekonywające wywarło wpływ niemały; większość senatorów wtedy już rozumiała po grecku; bardzo wielu uważało, że warunki pokoju są możliwe do przyjęcia; zwłaszcza cieszyła wszystkich możność otrzymania z powrotem jeńców wojennych, śród których prawie każdy senator miał syna lub krewniaka. Jeszcze prowadzono dyskusję, gdy nagle śród senatorów powstało zamieszanie. Patrzą — a oto do sali zgromadzenia wnoszą w lektyce ślepego starca. 112 Był to Appiusz Klaudiusz, ten sam, który przed trzydziestu laty, już i wówczas niemłody, jako cenzor zbudował drogę Appiuszową i wodociąg Appiuszowy. Od dawna skutkiem sędziwego wieku nie bywał na zebraniach senatu, ale teraz niebezpieczeństwo zmusiło go do przyjścia na posiedzenie. Wszyscy zamilkli, gdy starzec, podtrzymywany przez synów i zięcia, powoli ruszył ku ławce przedniej, gdzie siadywali dawni konsulowie i nie czekając kolei zaczął mowę. — Dotychczas — rzekł — skarżyłem się na swoją ślepotę; ale teraz chciałbym być również i głuchy, aby nie słyszeć o waszych haniebnych rozprawach. — I dalej płynęła fala starczych słów o tym, jaki to wstyd przyjmować pokój z rąk zwycięzcy, jaka to hańba mówić o pokoju, dopóki nieprzyjaciele są w granicach Italii. Appiusz Klaudiusz słynął zawsze jako znakomity mówca, ale teraz przewyższył sam siebie. Mowa jego „Przeciw pokojowi z Pyrrusem" została zapisana przez słuchaczy i ogłoszona publicznie; od niej Rzymianie zaczynali historię swego krasomówstwa. Do nas jednak mowa ta nie doszła. Prostota pierwszego rzecznika rzymskiego zwyciężyła sztukę ucznia Demostenesa: pokój odrzucono. Powróciwszy do Pyrrusa, Kineas opisał mu wrażenie, jakie na nim uczynił senat rzymski. — Zdawało mi się — rzekł — że znajduję się na zebraniu królów. Wkrótce i sam Pyrrus mógł się o tym przekonać. Rzymianie wysłali do niego jako legata niejakiego Gajusza Fabrycjusza, o którym wiedział już przez swego posła Kineasa, że jest to człowiek mężny i zacny, ale zarazem bardzo biedny. Polecone mu było wykupić jeńców rzymskich. Pyrrus sam był do tego skłonny, ale układy przeciągał, chcąc bliżej zaznajomić się z posłem. Naprzód dla przyjaźni zaproponował mu znaczną sumę; Fabrycjusz nie chciał jej przyjąć. Nazajutrz przyjął go w namiocie przed zasłoną, za którą znajdował się słoń bojowy; na rozkaz króla niewolnik podniósł nagle zasłonę i Fabrycjusz ujrzał przed sobą groźnie wzniesioną trąbę zwierza. Ale Rzymianin z uśmiechem rzekł do króla: — Ani twe złoto wczoraj mnie nie skusiło, ani twój potwór dziś mnie nie przestrasza. Innym razem przy obiedzie król zapytał Fabrycjusza: — A czyś ty słyszał o naszych myślicielach? — Znam Pitagorasa; postawiliśmy mu niedawno posąg na Forum. — Nie, my teraz mamy nowego — Epikura. — Czegóż on uczy? — Uczy, że głównym celem życia jest przyjemność; że bogowie żyją w ciągłej rozkoszy, i dlatego nie troszczą się o sprawy ludzkie, gdyż w trosce nie ma rozkoszy. 113 — Niechaj on tego uczy naszych wrogów; nasi ojcowie uczyli nas, że celem życia jest cnota i że bogowie miłują dobrych, a karzą złych. Wkrótce i Pyrrus się przekonał, do jakiego stopnia miał słuszność Fabrycjusz. Własny lekarz Pyrrusa napisał do Rzymianina list takiej treści: „Mogę wyzwolić was od dalszej wojny, trując króla; ile mi za to dacie?" Fabrycjusz list ten odesłał Pyrrusowi, dodając od siebie: „Zważ, o ile twoi wrogowie są lepsi od twoich przyjaciół!" Pyrrus był wzruszony; uważając się za dłużnika Fabrycjusza, wypuścił na wolność wszystkich jeńców rzymskich, nie przyjąwszy za nich okupu. W sto lat potem utalentowany poeta rzymski Kwintus Enniusz w następujących wierszach swej poetyckiej „Kroniki rzymskiej" uwiecznił ten postępek króla-rycerza: Złota nie żądam; okupu wy mnie nie dawajcie, mężowie. Toć nie handlem jest wojna — lecz ją bohatersko prowadząc, Życie nawzajem oceniać będziemy żelazem, nie złotem. Nam czyli wam Fortuna zwycięstwo przysądzi; co jutro 114 Da — niechaj miecz to rozstrzygnie. I oto jest moja odpowiedź: Czyją odwagę los wielołzawej wojny oszczędził, Tych ja chcę wolność oszczędzić. Prowadźcie więc bez okupu Jeńców — ja wam ich oddaję — a bogów to niechaj ucieszy! Ale jak Pyrrus ze swym orszakiem, tak przez niego cała Grecja zachowała nam pamięć o Fabrycjuszu. W Rzymie było wówczas wielu takich jak on, ale Grecy o nich nie wiedzieli. Za ich przykładem i my jeszcze teraz, kiedy chcemy człowieka pochwalić, mówimy: „Uczciwy jak Fabrycjusz". Zimę Pyrrus przepędził w Tarencie, a na wiosnę znów ruszył na północ. Konsul rzymski spotkał go pod miastem Auskulum w Apulii (279). W ciągu zimy Rzymianie obmyślili osobliwe maszyny przeciw słoniom — wozy zaopatrzone w wiszące zbiorniki ognia oraz w ruchome zaostrzone pręty. Nic a nic to jednak nie pomogło. Znów słonie zmiotły konnicę rzymską — i wojsko zostało rozgromione. Ale znów straty Pyrrusa były bardzo wielkie; i gdy ten, krocząc po polu bitwy jako zwycięzca, zobaczył stosy trupów swoich żołnierzy, zawołał: — Jeszcze jedno takie zwycięstwo, a zginąłem! — I dotychczas zwycięstwo opłacone kosztem olbrzymich strat nazywamy „zwycięstwem Pyrrusowym". 115 18. Śmierć Pyrrusa Pyrrus jednak się omylił: zginął bez nowego zwycięstwa. Ranny w czasie bitwy, zmuszony był powstrzymać swój atak. Tymczasem nadeszła jesień — i król Epiru wrócił do Tarentu. W ciągu zimy Rzymianie zgromadzili nowe wojsko: trzeba było znów od początku zaczynać. Wypadki zaś nie czekały: póki Pyrrus bezowocnie walczył w Italii, Kartagińczycy w Sycylii naciskali Syrakuzan z lądu i z morza. Jeżeli Pyrrus chciał stanąć w obronie Greków sycylijskich, trzeba to było uczynić natychmiast, inaczej Syrakuzom zagrażała zguba. I oto Pyrrus postanowił przerwać wojnę z Rzymem; pozostawiwszy załogę w Tarencie, kazał mu trzymać się w defensywie, a sam udał się na Sycylię. Rychło tam poprawił sprawy Greków i odrzucił Kartagińczyków na najbardziej zachodni kres wyspy, ale jego usposobienie uszczypliwe i samowolne popsuło sprawę. Syrakuzy zaczęły szemrać i nawet porozumiewać się z Kartagińczykami. Ci zręcznie wyzyskali okoliczności i znów zaczęli rozszerzać swoje panowanie na wyspie. Niecierpliwy Pyrrus machnął ręką na Sycylię i wrócił do Italii. Wiosną roku 275 ruszył do ziemi Samnitów; wojsko rzymskie prowadził Maniusz Kuriusz Dentatus, ten sam, który piętnaście lat temu zawarł pokój z Samnitami; spotkał go pod miastem Maluentum. Konsul Kuriusz zauważył, że jego żołnierze są strapieni nazwą miasta. Sama przez się zresztą nazwa ta była niewinna i odpowiadała naszej nazwie „Jabłonna" lub „Jabłonowo", ale dla Rzymian dźwięk ten Maluentum przypominał malus eventus — „zły wynik". By rozproszyć niepokój żołnierzy, konsul oświadczył głośno: — Od dziś to miasto nazywa się Beneventum (dobry wynik). — Imię to aż po dziś dzień nosi to ładne górskie miasteczko. Dla wojska rzymskiego nazwa ta okazała się wieszczą. Wszystko, jak zazwyczaj przezornie, obmyślił Pyrrus. Ale pułk Epirotów, który król posłał dla obejścia wojsk rzymskich, zabłąkał się w lasach górskich i spóźnił się na bitwę. Słonie też nie dopomogły Pyrrusowi; łucznicy rzymscy zasypali je strzałami, które trafiały w trąby i inne wrażliwe miejsca, tak że słonie wściekłe zwracały się przeciw swoim. Kuriusz Dentatus wyszedł jako zwycięzca. Na próżno Pyrrus posyłał do swoich sojuszników za Morzem Jońskim, prosząc o pieniądze i żołnierzy; przestali wierzyć w jego szczęście i odmówili mu poparcia. Wtedy i on sam zwątpił o swojej fortunie i powrócił do Epiru. 116 Pięć lat tylko przepędził w Italii, ale pogrzebał w niej marzenie swego życia. Trzy lata jeszcze brał udział w zawieruchach grecko-macedońskich, już to zwyciężając, już to ponosząc porażki. Udało mu się raz na czele śmiałej drużyny wedrzeć do Argos; ale w bitwie, jaka powstała na ulicach miasta, zdarzyło się, że jakaś baba rzuciła z okna dachówkę i rozbiła mu czaszkę. Tak nędznie zginął epirski „Orzeł", który sądził siebie drugim Aleksandrem Wielkim. Póki żył Pyrrus, Tarent trzymał się nieźle przeciw oblegającym go Rzymianom; namiestnik jego ciągle spodziewał się, że król raz jeszcze przybędzie z pomocą. Gdy się jednak dowiedziano o śmierci króla, miasto poddało się Rzymianom (272). Rzym i tym razem okazał się wielkoduszny. Tylko mury swoje musiał Tarent zrównać z ziemią i wydać Rzymianom broń i okręty wojenne. Owszem, w związku z Rzymem rozkwitł na nowo; Rzymianie polubili to miasto greckie za jego wytworność i piękno. Można tu było nauczyć się niejednego, Rzymianie zaś chętnie się uczyli. I rzeczywiście, nie minęło lat trzydzieści, a Tarent dał Rzymowi człowieka, który stał się pierwszym poetą rzymskim, tłumacząc na łacinę i Odyseję Homera, i szereg tragedii greckich. Był to niejaki Andronikos — w obywatelstwie rzymskim Marek Liwiusz Andronikus. Wraz z upadkiem Tarentu cała Italia dostała się pod panowanie Rzymu. Po wieloletnich burzliwych wojnach zaczął się dla niej okres pokoju i dobrobytu pod łagodną i sprawiedliwą hegemonią panującego Miasta. Stało się to w pięćset bez mała lat po założeniu Rzymu. 119 KARTAGINA 19. Przeszłość Kartaginy Mówią, że Pyrrus, opuszczając Sycylię, zawołał: — Jakież piękne pole bitew zostawiam tutaj dla Kartagińczyków i Rzymian! I rzeczywiście, ledwie dziesięć lat ubiegło, gdy pomiędzy Rzymem a Kartaginą wybuchła wojna o Sycylię. Lecz czymże była Kartagina i jakimi siłami rozporządzała? Początek jej, podobnie jak początek Rzymu, sięga czasów bardzo starożytnych. Dokumentów pisanych o nim brak, istniały tylko podania, lecz ponieważ kroniki kartagińskie nie zachowały się, przeto i te podania znamy jedynie z opowiadań Greków, którzy najwidoczniej wiele dodali od siebie. Oto co nam mówi legenda. Król miasta fenickiego Tyru lub — według innych — Sydonu, umierając, zostawił po sobie syna Pigmaliona i córkę Dydonę. Dydo była zaręczona z miejscowym księciem, niejakim Sicheosem. Pigmalion, człowiek pożądliwy, nie chciał dać siostrze tak wielkiego wiana, jakie ojciec jej zostawił; korzystając więc ze święta rodzinnego, wywołał kłótnię z Sicheosem i zabił go przy ołtarzu bogów rodzinnych. Dydo zrozumiała przyczynę tego morderstwa. Jako niewiasta śmiała i stanowcza, zebrała drużynę Fenicjan, którzy gotowi byli podzielić jej losy, tajemnie porwała należące do niej skarby i przyszykowawszy kilka okrętów, wyruszyła w świat szukać szczęścia, na dalekie morza zachodnie. Po długich wędrówkach zatrzymała się w Afryce, koło Małej Syrty, tam gdzie rzeka Bagradas wpada do morza; posłała podarki królowi miejscowemu i prosiła go, aby ustąpił jej szmat ziemi, na którym mogłaby się osiedlić. Król, nie pragnąc bynajmniej osiedleńców, posłał Dydonie skórę zabitego byka, ze słowami, że daruje jej tyle tylko ziemi, ile zdoła ogarnąć tą skórą. 120 Dydo podziękowała, kazała pokrajać skórę na bardzo cienkie pasemka i otoczyć nimi dość znaczny kawał ziemi na wzgórku w pobliżu morza. Podstęp Dydony doprowadził króla do wściekłości, lecz będąc związany słowem, nie mógł nic na to poradzić. Tak powstała Kartagina; na wzgórzu stanął zamek obronny i do najpóźniejszych czasów zwał się Byrsa, co po grecku znaczy skóra. Po grecku, lecz nie po fenicku; z tego widzimy, że i samo podanie musi być pochodzenia greckiego, nie zaś miejscowego. Jednakże Grecy bardzo dobrze obserwowali i trafnie zauważyli cechy nowych mieszkańców oraz ich zdolności, by nie tylko rozwijać się, ale też i panować 121 za pomocą podstępu i oszustwa nad ludźmi, którzy ich nie lubili, lecz nie dorównywali Fenicjanom pod względem umysłowym. W gruncie rzeczy Kartagina nie była pierwszym osiedlem fenickim w tych stronach; nazwa jej oznacza po fenicku Nowe Miasto, a tuż obok znajdowało się również odpowiednie Stare Miasto, mianowicie Utyka, wobec której gród Dydony zachowywał się zawsze z szacunkiem, jak wobec starszego brata. Opowiadano jeszcze, że kiedy Eneasz po zburzeniu Troi szukał nowej ojczyzny w obiecanej Italii, burza zapędziła go do portu kartagińskiego, gdzie został uprzejmie przyjęty przez królową Dydonę. Miasto właśnie budowano; Trojanie Eneasza powiększyliby siły nowych osiedleńców, im zaś również przyjemnie by było odpocząć po długich wędrówkach. Przybyły rycerz bardzo się spodobał Dydonie i wszystko szło ku temu, by został jej mężem i królem miasta. Lecz Eneasz miał wieszczy sen: usłyszał głos bogów, przypominający mu o jego wielkim posłannictwie założenia kolonii właśnie w Italii, a nie w Afryce. Posłuszny temu głosowi, odpłynął tajemnie. Dydo została porzucona. Dumna królowa nie zniosła tego nieszczęścia i poniżenia; rozkazawszy wznieść stos, rzuciła się w jego płomienie, żegnając przekleństwami znikający okręt swego niewiernego gościa: — O, niechaj z prochu Dydony powstanie mściciel w przyszłości! Tak zginęła założycielka miasta, któremu sądzone było przez długie lata pozostawać władcą morza zachodniego. Kartagina, jak w ogóle kolonie fenickie, wielce różniła się od kolonii greckich. Grek był przede wszystkim rolnikiem, a dopiero potem kupcem; sam uprawiał ziemię i kochając ją jak matkę-karmicielkę, sam swą piersią bronił jej od nieprzyjaciół. Przeciwnie Fenicjanin, przede wszystkim był kupcem; posiadając wielką flotę, wiedząc, gdzie można najtaniej zdobyć towary i gdzie je drogo sprzedać, zdobył wielkie bogactwa, a swoim bogactwem opłacał pracę zarówno tych, którzy go karmili, jak i tych, którzy go bronili przed wrogiem. Innymi słowy, Kartagina uprawiała ziemię pracą swych niewolników i prowadziła wojny przy pomocy żołnierzy najemnych, właśni zaś jej obywatele umieli głównie rządzić i handlować. Oto dlaczego nie ma za co ich błogosławić: oni pierwsi wprowadzili do świata kulturalnego pracę pańszczyźnianą — tzw. plantatorski system rolniczy. Ich rozległe i urodzajne pola w dolinie Bagradasu uprawiali niewolnicy pracujący pod biczem okrutnych dozorców; w dzień pracowali, na noc zamykani byli w dusznych i cuchnących lochach; obchodzono się z nimi jak z bydłem. Ludzie ginęli, lecz zboża było pod dostatkiem, i to taniego, 122 tak że Kartagińczycy mogli nie tylko dobrze wyżywić samych siebie, ale także wywozić nadwyżkę. Z czasem zboże afrykańskie rozkupywano wszędzie na Zachodzie. Lecz pomimo wszystko Kartagińczycy byli to czynni i mądrzy handlowcy, nie próżniaki; dlatego też potęga ich rosła. Hegemonia Kartaginy rozciągała się na kolonie fenickie w Hiszpanii, która była drogocenna dzięki kopalniom srebra; zajęła całą Sardynię i uprawiając ją przy pomocy swego „systemu plantatorskiego", wydobywała i z niej dużo zboża dla wyżywienia się i handlu; wreszcie udało się Kartagińczykom utrwalić swą władzę w zachodniej części Sycylii, gdzie należały do nich miasta: Panormos (dziś Palermo) i Lilibeum (dziś Marsala). A ponieważ wszędzie zagrażali im Grecy — na północy Massalijczycy (w dzisiejszej Marsylii), na Sycylii zaś głównie Syrakuzanie — przeto Kartagińczycy musieli pomyśleć o sprzymierzeńcach. Na północy byli w sojuszu z Etruskami; kiedy zaś potęga Etrusków zaczęła chylić się ku upadkowi, Kartagina zawarła przymierze z młodym państwem rzymskim. Na Sycylii rzecz była trudniejsza: tutaj posiadłości kartagińskie graniczyły z ziemiami greckimi, od których dzieliły się tylko niewielką rzeką Himerą; 123 wspólne niebezpieczeństwo zmusiło miasta greckie do ściślejszego spojenia się ze sobą i do zaprzestania wzajemnych niesnasek. Kiedy król perski Cyrus zawojował Fenicję, Kartagina, jako kolonia fenicka, także znalazła się w bliskich stosunkach z Persją; później królowi Kserksesowi łatwo było zawrzeć z nią przymierze w celu wspólnego najścia na Greków na wschodzie i zachodzie. Otóż w roku 480 Kserkses ze swym wojskiem i flotą fenicka ruszył na właściwą Grecję, a wódz kartagiński Mago na czele swych najmitów powinien był przejść Himerę i napaść na wschodnią Sycylię. Głównymi miastami greckimi były Syrakuzy i Akragas, „dwoje oczu" Sycylii; najlepszym zaś wodzem był tyran syrakuzański Gelon. W czasie gdy Grecy wschodni zwycięsko walczyli pod Salaminą, Gelon na czele Greków sycylijskich spotkał wojska Magona nad Himerą i rozporządzając o wiele mniejszymi siłami, pobił je na głowę. Tymczasem Mago, stojąc na wzgórzu, składał hojne ofiary Baalom kartagińskim; widząc nieodwołalną klęskę swych wojsk, 124 rzucił się w płomienie stosu, na którym dopalały się jego nieużyteczne ofiary. Taka była owa bitwa nad Himerą — najświetniejsza karta w historii Greków sycylijskich. Rzym również nie mógł jeszcze pomagać swym sprzymierzeńcom; było to wówczas niewielkie miasto, które z trudnością zwalczało napady sąsiednich Wolsków i Ekwów i cierpiało z powodu niesnasek wewnętrznych pomiędzy patrycjuszami a nowo powstałym trybunatem ludowym. Po bitwie nad Himerą Kartagina długo żyła w pokoju z Syrakuzami i w ogóle z Grekami na Sycylii. Dopiero kiedy Ateńczycy przedsięwzięli swą nieszczęsną wyprawę sycylijską, która przyczyniła im tak straszną klęskę, lecz zarazem osłabiła siły Syrakuzan — dopiero wówczas Kartagińczycy znowu się poruszyli; sądzili, że teraz uda im się opanować całą wyspę. Syrakuzy zmuszone zostały uznać nad sobą władzę tyranów — Dionizjosa Starszego, później Młodszego itd. Rozpoczęły się wojny bez końca, zwycięskie raz dla tej, raz dla innej strony; jednakże ostatecznego wyniku wojny te nie dały. 20. Mamertyni Takie było położenie rzeczy, kiedy Pyrrus wtrącił się w sprawy sycylijskie. Liczył on na to, że łatwo przeważy szalę na stronę Syrakuz i całą zachodnią część wyspy wyzwoli od Kartagińczyków. Widzieliśmy już, jak i dlaczego omylił się w swych rachubach; tutaj należy dodać, że mając w Pyrrusie wspólnego wroga, Rzym i Kartagina przypomniały sobie o swym dawnym przymierzu i ściślej się zbliżyły, przy czym Kartagina obowiązała się pozostawić Rzymowi wolność działania w Italii, a Rzym — Kartaginie na Sycylii. Pyrrus wkrótce opuścił Sycylię i Italię zupełnie; lecz kiedy Rzym oblegał Tarent z lądu (nie posiadał bowiem własnej floty), Kartagina nie oparła się pokusie i wielką flotą obiegła go od strony morza. Teraz Tarent mógł wybierać, czy ma się poddać Rzymowi, czy Kartaginie. Widzieliśmy, że wolał to pierwsze, ale Rzymianie byli bardzo niemile zdziwieni, znalazłszy w porcie tarenckim flotę wojenną kartagińską: — Kto wam pozwolił wbrew ugodzie wtrącać się w sprawy italskie? — Przyszliśmy wam pomóc jako naszym sprzymierzeńcom. 125 W Rzymie nie bardzo temu wierzono, nikt przecież nie prosił Kartagińczyków o te pomoc i gdyby Tarent umyślił poddać się Kartaginie — byłoby więcej niż pewne, że Kartagina zatrzymałaby go dla siebie i zrobiłaby z Tarentu swój punkt oparcia w Italii, jak na Sycylii miała Lilibeum. Do nieporozumienia między sprzymierzeńcami jeszcze nie doszło, ale obie strony były nawzajem z siebie w najwyższym stopniu niezadowolone. Wkrótce jednak zaszedł inny fakt, który zmienił to niezadowolenie w otwartą wojnę. Powód do niej dali znowu mieszkańcy Kampanii. Od czasu kiedy ojczyzna ich uznała władzę rzymską i nie mogła już wojen prowadzić na własny rachunek, młodzież jej wolała wstępować całymi grupami na płatną służbę u obcych, niżeli odbywać służbę wojskową u siebie w domu, pod surowym nadzorem konsulów rzymskich. I oto jedna z takich grup — zdarzyło się to jeszcze przed wojną z Pyrrusem — dała się zwerbować sycylijskiej Messanie — tej samej Messanie, do której czterysta lat temu przesiedliły się resztki rozbitych wojsk Aristomenesa, uwieczniając imię nieszczęsnej Messenii. Grupa ta nazwała się Mamertini, co w mowie Osków znaczyło „synowie Marsa". Lecz mieszkając w Messanie grupa ta wkrótce przekonała się, że jest w tym mieście jedyną siłą wojskową. — A po cóż mamy służyć tam, gdzie możemy panować? — I oto pewnego razu Mamertyni wedle uknutego spisku wymordowali wszystkich obywateli messańskich; żony ich i domostwa wzięli sobie i rozpoczęli życie panów w zdobytym mieście. Nadszedł kres Messany greckiej; od tej chwili stała się państwem mamertyńskim — civitas Mamertina. Było to złamaniem przysięgi w najgorszym rodzaju: najemnicy składali przecież przysięgę na wierność temu państwu, które ich wynajęło! Ale uczciwość rzadko bywa cechą ludzi sprzedających swą krew; i w losie Messany ujawniła się powszechna wadliwość wojsk najemnych. Oczywiście, zamożnemu państwu o wiele wygodniej jest prowadzić wojnę przy pomocy wojsk płatnych, niżeli składać w ofierze życie swych obywateli; ale za to państwo takie uzależnia się od ludzi wynajętych przez siebie. Inne gminy greckie na Sycylii nie mogły się zachować obojętnie wobec takiego zamachu, a przede wszystkim Syrakuzy. Tam właśnie wówczas wyrósł człowiek równie dzielny na wojnie, jak mądry w radzie: potomek tego Gelona, który dwa stulecia temu pobił Kartagińczyków nad Himerą — H i e r o n. Ten przede wszystkim zniósł wojska najemne w samych Syrakuzach zastępując je obywatelskimi; zawarł sojusz z Rzymem, a potem ruszył przeciwko Mamertynom; 126 rozbiwszy ich, rozpoczął oblężenie miasta. Mamertyni zrozumieli, że bez pomocy postronnej nie ocalą się; ale do kogóż się udać? Wybierać mogli między Rzymianami i Kartagińczykami; po pewnym wahaniu postanowiono zwrócić się do Rzymian. Zdarzyło się to w roku 265. Posłów mamertyńskich wprowadzono do senatu: — Oddajemy wam nasze miasto, ratujcie nas! — Przed kim? Przed Hieronem, sprzymierzeńcem Rzymu? Położenie było takie samo, jak osiemdziesiąt lat temu, kiedy kampańscy przodkowie tych samych Mamertynów oddawali rodzinną swą Kapuę Rzymianom, prosząc o obronę przeciwko Samnitom, sprzymierzeńcom rzymskim. Wówczas Rzym przychylił się do ich prośby; dlaczegóż więc nie miał postąpić tak samo i teraz? — Nie — odpowiadali inni — położenie jest odmienne; wówczas proszono nas o obronę uczciwych obywateli, teraz zaś stoją przed nami mordercy i krzywoprzysięzcy. Prócz tego zobowiązaliśmy się wobec Kartaginy nie wtrącać się w sprawy Sycylii. Tak więc zawierając przymierze z Mamertynami naruszamy układ z Kartaginą! Co do pierwszego punktu trudno było nie przyznać słuszności; rzeczywiście trochę bezczelnie było ujmować się za tymi ludźmi. Ale można coś niecoś powiedzieć przeciwko punktowi drugiemu: po pierwsze, Kartagińczycy sami już naruszyli układy, posyłając swą flotę do Tarentu; a następnie — przecież Mamertyni to mieszkańcy Kampanii, a zatem Italikowie. Któż więc może przeszkodzić Rzymianom zawrzeć przymierze z Italikami? Lecz ważniejszą od tych wszystkich była rzecz następująca: jeżeli Rzym odmówi Mamertynom, ci zwrócą się do Kartaginy, ta zaś naturalnie ich nie odtrąci. Większa część Sycylii i bez tego była już w ręku Kartaginy; oddając im jeszcze Messanę, Rzym sprowadzał swego niewątpliwego wroga pod same progi Italii. Pomimo wszystko senat nie rozwiązał zagadnienia ani w tę, ani w ową stronę; postanowiono odesłać sprawę zgromadzeniu narodowemu. Tutaj usposobienie było zupełnie inne. Pokusa była zbyt wielka; uchwalono zawrzeć przymierze z Mamertynami i oznajmić o tym Hieronowi oraz Kartagińczykom. Hieron, chociaż nie od razu, uznał za lepsze upokorzyć się i zostać sprzymierzeńcem Rzymu, za co Rzymianie odpłacili mu wdzięcznością. Ale Kartagina nie upokorzyła się — i wybuchła pierwsza wojna jej z Rzymem, pierwszawojna punicka, jak ją później nazwali Rzymianie, określający Kartagińczyków mianem Poeni lub Puni (tj. Fenicjanie). Wojna ta ciągnęła się od roku 264 do 243. 127 21. Pierwsza wojna punicka W wojnie tej Rzymianie od razu mieli przewagę na lądzie — już pierwsze wojska rzymskie wysadzone na ląd podbiły prawie całą wyspę i zapędziły Kartagińczyków do ich ufortyfikowanych miast morskich. Lecz tam ci trzymali się już mocno, ponieważ flocie kartagińskiej łatwo było dostarczać im prowianty morzem. Dzięki tej samej flocie Punijczycy mogli, po wtóre, zagarniać okręty handlowe Rzymian i ich sprzymierzeńców, nadwerężając handel rzymski; i w końcu, po trzecie, urządzać rabunkowe napady na pobrzeże italskie, wysadzając nagle wojska tam, gdzie się ich nie spodziewano. Tym sposobem Rzym przekonał się, że bez floty wojennej nie zwycięży Kartagińczyków. A floty tej nie miał; we wszystkich bowiem swych wojnach italskich nie odczuwał jej potrzeby. Czasy były już inne niżeli dwa stulecia temu, kiedy lekkie statki ateńskie o trzech rzędach wioseł, tzw. triery, decydowały o wyniku bitwy pod Salaminą. Obecnie budowano wielkie, pięciorzędowe okręty, tzw. pentery, których dużo musiał mieć ten, kto chciał się zmierzyć z Kartagińczykami na morzu. Rzymianie zaś nie umieli nawet ich budować. Tutaj pomógł im szczęśliwy przypadek; burza wyrzuciła na brzeg szkielet kartagińskiej pentery wojennej. Ten posłużył jako wzór. Robota zawrzała i wkrótce Rzymianie posiadali dosyć pokaźną flotę wojskową. Lecz jak bić się na niej? Najważniejszym zadaniem kapitanów było tak manewrować, ażeby zręcznym uderzeniem w kadłub przedziurawić i zatopić statek nieprzyjacielski. Marynarze kartagińscy byli mistrzami w tej sztuce i jasne było, że Rzymianie będą musieli stracić niemało statków, zanim im w tej sztuce dorównają. Toteż pomyśleli o czymś innym. Na pokładach swych penter umocowali ruchome zwodzone mostki z poręczami; skoro tylko zbliży się statek nieprzyjacielski, rozumowali, można będzie zarzucić nań ten mostek; mając z przodu hak żelazny, mostek mocno wbije się w pokład nieprzyjacielski i przymocuje statek do rzymskiego, nie dopuszczając, by go wróg przedziurawił, a tymczasem rzymscy żołnierze przedostaną się na statek nieprzyjacielski, by go opanować. Z taką flotą Gajusz Duiliusz wyruszył z portu messańskiego na spotkanie floty kartagińskiej, idącej z Panormos. Floty obie spotkały się pod miastem Myle. Rachuby Rzymian sprawdziły się świetnie: pod Myle Rzymianie odnieśli swe pierwsze zwycięstwo morskie nad pierwszą 128 potęgą morską świata. Radość Rzymian była wielka; postawili na Forum kolumnę, ozdobioną zręcznie obciętymi dziobami zdobytych statków nieprzyjacielskich (columna rostrata). Duiliusza uważali za twórcę swej potęgi morskiej, za swego rodzaju Temistoklesa rzymskiego, i uczcili go, oprócz „tryumfu morskiego", innym, specjalnym zaszczytem, charakterystycznym dla tych prostych czasów: postanowili, ażeby każdorazowo, ilekroć Duiliusz powracać będzie nocą z uczty, państwowy niewolnik niósł przed nim palącą się pochodnię, a państwowy flecista przygrywał mu odpowiednie melodie. Teraz, kiedy flota kartagińska przestała być groźna dla Rzymian, można było wytknąć sobie inne, o wiele szersze zadania. Rzecz oczywista, że zwycięski wynik wojny możliwy był jedynie w Afryce, na terytorium kartagińskim; tutaj więc należało wysadzić wojska rzymskie. Otóż w cztery lata po zwycięstwie pod Myle Rzymianie, zbudowawszy jeszcze silniejszą eskadrę, wysłali ją z wojskiem do Afryki pod dowództwem Marka Atiliusza Regulusa. Eskadra kartagińska, wysłana przeciwko rzymskiej, została rozbita i resztki jej schroniły się w porcie kartagińskim, ażeby tam przeciwdziałać próbie oblężenia miasta. Lecz Regulus wylądował w innym miejscu i poprowadził swe wojska drogą lądową przeciwko stolicy. Tutaj wyszło na jaw, do jakiego stopnia znienawidzona była władza Kartaginy na jej własnych ziemiach: i miasta, i wioski z radością przyjmowały Regulusa jako wybawcę. Pozostało tylko przypuścić szturm do Kartaginy; Regulus obliczył, ile wojska potrzeba mu będzie w tym celu, pozostałych zaś odesłał do ojczyzny. Koniec wojny zdawał się zupełnie bliski. Gdyby Regulus zdołał wykonać swój zamiar — pierwsza wojna punicka nie tylko skończyłaby się w roku 255, lecz byłaby jedyną. Ale plan Regulusa okazał się mylny. W tym stanowczym momencie Kartagińczycy zwyciężyli w sobie wszelką małostkową pychę i dowództwo nad wojskami powierzyli przyszłemu wodzowi — Spartaninowi Ksantipposowi. Ksantippos, dla którego wojny były celem życia, okazał się o tyle wyższy od Regulusa, o ile Regulus przewyższał wodzów kartagińskich. Zadał on Regulusowi straszną klęskę; sam Regulus i większa część jego wojsk dostał się do niewoli, reszta zaś uciekła ku morzu i ocaliła się dzięki flocie rzymskiej. Tak nieszczęśliwie skończyła się próba Rzymian przeniesienia wojny na ziemię wroga. Kartagińczycy natychmiast skorzystali z owoców swego zwycięstwa. Z niesłychanym okrucieństwem ukarali mieszkańców miast, które przeszły na stronę Regulusa, myśląc, że w ten sposób na przyszłość powstrzymają je od zdrady; 129 lecz powiększyli tylko niechęć ogólną do swej władzy, ta zaś niechęć, jak zobaczymy, z czasem spowodowała nową wojnę, przez którą Kartagińczycy o mało nie zginęli. Z Rzymem zaś zapragnęli zawrzeć pokój i w tym celu posłali tam jeńca — byłego konsula Regulusa, poleciwszy mu, jeżeli nie osiągnie celu, uzyskać dla Kartaginy co najmniej przyzwoity wykup za wziętych do niewoli Rzymian; gdyby zaś i to się nie powiodło — powrócić do Kartaginy. Regulus wiedział, że w tym wypadku oczekuje go okrutna śmierć. Regulus stanął przed senatem rzymskim w świątyni na Marsowym Polu i na zaproszenie konsula przedstawił obie propozycje Kartaginy. Zapanowało milczenie. — A ty sam co nam radzisz? — spytał go konsul. — Radzę — odparł Regulus — nie zawierać przedwczesnego pokoju i nie wyrzekać się zwycięstwa, które sądzone wam jest odnieść prędzej czy później. Radzę dalej nie wykupywać jeńców i nie dawać przez to złego przykładu przyszłym pokoleniom. Niechaj wiedzą Rzymianie, że nie wolno ratować życia, haniebnie rzucając broń przed wrogiem. Obszernie i pięknie rozwijał Regulus tę myśl. Senat zgodził się z nim. — Niechaj bogowie błogosławią was! — powiedział Regulus i wyszedł ze świątyni. Przy wejściu czekała nań żona i dzieci, chcieli go powitać, lecz on odsunął ich od siebie. 130 — Nie mam prawa witać was — powiedział — nie jestem już obywatelem rzymskim, a więc i dla was jam już nie mąż i nie ojciec. — I ten sam okręt odwiózł go do Kartaginy, tym razem na zawsze. Lecz przepowiedziane przez Regulusa zwycięstwo nadeszło nieprędko. Co prawda w posiadaniu Kartaginy pozostał jedynie zachodni kraniec Sycylii z miastem Lilibeum i górą Eryks nad nim, lecz za to tutaj Kartagińczycy trzymali się mocno. Na morzu Rzymianom nie powodziło się zupełnie: stracili jedną po drugiej trzy wielkie eskadry i w rozpaczy postanowili nie budować nowej floty, przy czym wojny morskiej w ogóle się wyrzekli. Powodziło się natomiast Kartagińczykom, zwłaszcza od chwili, kiedy dowództwo nad wojskami sycylijskimi objął młody H amilkar, zwany Barkasem, czyli Piorunem. Zająwszy górę Eryks na wysuniętym zachodzie, siedział na niej, jak niegdyś Messeńczycy na swej Itome, niepokojąc ciągłymi napadami wojska rzymskie i podległą Rzymowi krainę. Zdawało się, że wojna przeciągnie się w nieskończoność; wszyscy uświadamiali sobie, że bez floty wojennej nie można będzie zwyciężyć Kartaginy, a budować flotę po tylu nieszczęśliwych doświadczeniach obawiali się. Wreszcie grupa bogatych i najodważniejszych obywateli zrobiła to, czego nie chciał uczynić senat: zbudowała nową eskadrę za 131 własne pieniądze i ofiarowała ją państwu. W roku 241 konsul Gajusz Lutacjusz Katulus poprowadził tę eskadrę przeciwko portom kartagińskim na zachodzie Sycylii, ażeby obiegłszy je od morza i oddawszy drogi, którymi szła dla nich żywność — zmusić je do poddania się. Dla Kartagińczyków było to wielką niespodzianką; zdążyli się bowiem przyzwyczaić do myśli, że Rzymianie żadnej floty nie posiadają. Zebrawszy naprędce swe eskadry, posłali je przeciwko Rzymianom. Obie floty spotkały się koło Wysp Egackich (na zachód od Sycylii). Kartagińska była liczniejsza, lecz działała nieostrożnie, uważając przeciwnika za siłę nikłą; na odwrót Rzymianie, zachowywali wielką ostrożność wiedząc, że ta ochotnicza eskadra to ich ostatnia stawka na morzu. I Rzym nie tylko zwyciężył, ale zwyciężył ostatecznie: okręty wrogów częściowo zostały zatopione, częściowo zaś dostały się do niewoli. Teraz Kartagina była zmęczona długotrwałą wojną — przecież prowadziła ją przy pomocy wojsk najemnych i coroczne wydatki na najemników zdążyły ogołocić skarb kartagiński. Hamilkar otrzymał polecenie usunięcia swych wojsk z Eryksu i zawarcia z Rzymem pokoju na możliwych warunkach. Lutacjusz musiał więc również zastanowić się nad pytaniem: jakie warunki postawić Kartagińczykom? W dawnych czasach po ostatecznym zwycięstwie nad wrogiem Rzym zawierał z nim przymierze, zobowiązując go do dostarczania corocznie oddziałów sojuszniczych ku pomocy legionom i prócz tego zabierał mu niekiedy część ziemi, ażeby założyć na niej kolonie rzymskie. Lecz to byli Italikowie, bliscy miejscem zamieszkania, spokrewnieni krwią, uznający tych samych bogów. Teraz zaś zwyciężony był to wróg daleki, zamorski, obcy; cóż więc z nim czynić? Najwidoczniej warunki powinny być inne. Lutacjusz postawił następujące: 1) Kartagina ustąpi Rzymowi podwładną sobie Sycylię, tj. całą w ogóle wyspę, z wyjątkiem Syrakuz Hierona, wiernego sprzymierzeńca Rzymian. 2) Kartagina zapłaci Rzymowi kontrybucję, tj. określoną, znaczną sumę pieniędzy. Ponieważ zaś skarb kartagiński był pusty, przeto spłacenie tej sumy rozkłada się na kilka lat. 3) Kartagina wznawia przymierze z Rzymem, przy czym obie strony obowiązują się nie niepokoić obustronnych sprzymierzeńców. 132 22. Hamilkar Barkas Ten trzeci punkt z czasem stał się bardzo ważny, ale w pierwszej chwili najważniejszy dla Rzymian był pierwszy. W ich ręku znalazła się rozległa ziemia sycylijska; co było z nią robić? Przyjąć jej gminy greckie i fenickie — Akragas, Panormos, Lilibeum i inne — do liczby sojuszników, tak jak to uczyniono w Italii z Kapuą, Kluzjum, Bovianum itd., i zapewnić sobie ich wierność założeniem kolonii rzymskiej? Oczywiście było to niemożliwe. I oto Rzymianie przyjęli zasadę, której senat zawsze bardzo ściśle się trzymał: nie wolno zakładać kolonii rzymskich na terytoriachzamorskich. Dalej była inna jeszcze różnica. W Italii Rzym miał do czynienia z wolnymi gminami; zostawiał je więc wolne, nie posyłając do nich swych namiestników i nie żądając od nich daniny. Przeciwnie Kartagina, władając Sycylią nałożyła na jej miasta daninę i narzuciła im swych nadzorców. Rzym poszedł za tym przykładem. W ten sposób Sycylia stała się pierwszą prowincją rzymską, z której dochody wpływały do skarbu rzymskiego. W końcu Kartagina, ażeby jak najlepiej wyzyskać bogactwa rolnicze wyspy, zaprowadziła na niej swój system plantatorski. Rzymianie i ten okrutny i szkodliwy porządek pozostawili nietknięty; a ponieważ zboże sycylijskie, otrzymywane dzięki pracy niewolników, stało się tańsze od italskiego, przeto z wolna i rolnictwo italskie również zmuszone było przekształcić się na ten sposób. Stało się to nie od razu, ale niebezpieczeństwo było już blisko. W ten sposób zwycięstwo nad Kartaginą zmusiło Rzym do wstąpienia na nową drogę swego życia historycznego. Wkrótce uczynił on jeszcze bardziej stanowczy krok na tej drodze. Oddając Rzymianom Eryks, Hamilkar począł małymi oddziałami wysyłać swych najemników do Kartaginy, prosząc senat, aby natychmiast po przybyciu obliczył się z nimi i uwolnił ich ze służby. Ale jak już wiemy, pieniędzy w skarbie nie było, najemników nie zaspokojono; w miarę jak przybywały z Sycylii nowe oddziały — gromadziło się ich coraz więcej i niezadowolenie ich rosło coraz bardziej. Kiedy najemnicy zebrali się już wszyscy, oznajmiono, że całego żołdu zapłacić im nie można. Wówczas ci powstali: rozpoczęła się wojna z najemnikami. Wojna ta szybko przybrała rozmiary zastraszające. Podwładne Kartaginie miasta afrykańskie przypomniały jej okrutną i nierozsądną rzeź po kampanii Regulusa i przeszły na stronę wojsk najemnych. Powstanie przerzuciło się i na Sardynię, podniósłszy na nogi licznych — dzięki systemowi plantatorskiemu 133 — niewolników tamtejszych. Zdawało się, że wszyscy poddani Kartaginy zapragnęli zguby swej władczyni. I Kartagina zginęłaby niechybnie, gdyby nie geniusz jednego człowieka, wciąż tegoż Hamilkara-Pioruna. Stanąwszy na czele niewielkiego pospolitego ruszenia kartagińskiego — potrafił zwabić wojska najemników do swego rodzaju wąwozów kaudyńskich i tam je zniszczył do szczętu. Przywróciwszy porządek w Afryce, zwrócił wzrok na Sardynię. Ale tam zaszło coś nieoczekiwanego i coś bardzo złego. Rzecz polegała na tym, że tubylcy sardyńscy, którzy cofnęli się ongi w góry przed naciskiem Kartagińczyków, teraz uznali, że nadszedł czas odpowiedni, aby dostatecznie uwolnić wyspę od obcych. Uciskani przez Kartagińczyków powstańcy i niewolnicy zaproponowali Sardynię Rzymowi. W Rzymie było wielu niezadowolonych z warunków pokoju Lutacjuszowego, który był ich zdaniem zbyt łagodny. Obecnie, kiedy Kartagina znalazła się na skraju zguby, Rzym zdecydował, że Lutacjusz za zbyt niską cenę zawarł pokój; niezadowoleni postawili więc na swoim i wymogli, że propozycja buntowników sardyńskich została przyjęta. Nie było to chwalebne. Przecież zgodnie z przymierzem (traktatem) Kartagina była sojuszniczką Rzymu; wyglądało zaś tak, 134 jak gdyby Rzym skorzystał z krytycznej sytuacji swego sprzymierzeńca, aby wyrwać mu jeszcze jedną krainę. Ale ogólne zaślepienie było tak wielkie, że głosy rozsądku i uczciwości zostały zagłuszone. Kartaginie na jej skargę odpowiedziano groźnie, a Rzym posiadł drugą prowincję — Sardynię, do której od razu przyłączył niepodległą dotychczas Korsykę, aby całe Morze Tyrreńskie zamienić na morze rzymskie. Nazwali je nawet od tej chwili mare nostrum (morze nasze). Kartagińczycy, rozumie się, byli oburzeni, ponad wszystkich zaś Hamilkar. Miał on w Kartaginie silną partię zwolenników, ale miał też i wrogów, którzy zazdrośnie baczyli na wszystkie jego ruchy. Rozumiał, że jeżeli chce stworzyć potężną i wierną armię do nowej wojny z Rzymem, to musi ją sformować poza granicami ojczyzny. Kartaginie została jeszcze po stracie Sycylii i Sardynii jedna podległa jej ziemia — było to wybrzeże hiszpańskie. Tam więc udał się Hamilkar, wziąwszy ze sobą jako głównego pomocnika zięcia swego, Hasdrubala, oraz swe małoletnie „lwięta": Hannibala, Hasdrubala (Barkasa) i Magona. Najstarszy miał zaledwie lat dziewięć, kiedy ojciec wywiózł go z Kartaginy. Składając pożegnalną ofiarę Baalom swej ojczyzny, Hamilkar przyprowadził go do ołtarza i kazał mu przysiąc, że przez całe życie będzie wrogiem Rzymian. Ta „Hannibalowa przysięga" stała się pamiętna dla potomnych. 23. Galowie Powróćmy jednakże do Rzymu. Tam praca wrzała. Senat zmuszony był tworzyć zarząd nowych prowincji; uchwalono, że prócz miejskich pretorów, którzy sądzą w samym Rzymie — od pewnego czasu było ich dwóch — wybierani będą jeszcze dwaj jako namiestnicy rzymscy Sycylii i Sardynii. Jednakże wkrótce całą uwagę pochłonęło ogromne niebezpieczeństwo nadchodzące z północy. Wiemy przecież, że cała równina pomiędzy Apeninami i Alpami była pod władzą Galów — cysalpińskich, jak nazywali ich Rzymianie. Zamyślili oni nowy najazd na Italię i w tym celu wezwali na pomoc olbrzymie hordy Galów zaalpejskich. Ale czasy były inne niżeli półtora wieku temu; Italia mogła uważać się za szczęśliwą, że była zjednoczona pod silną i mądrą władzą Rzymu. Ruch Galów do Etrurii szybko wstrzymany został przez Rzymian, 135 a następnie rozpoczęła się nieunikniona wojna cysalpińska, która powinna była na przyszłość zabezpieczyć Italię od napadów galijskich. Dwaj wodzowie rzymscy specjalnie odznaczyli się w tej wojnie. Pierwszym był Gajusz Flaminiusz, gorący wojownik i mądry administrator, oprócz powodzeń wojennych wzmocnił on położenie Rzymu przez to jeszcze, że przeprowadził pierwszą drogę wojenną — drogę Flaminiuszową, jak ją zaczęto nazywać — na północ przez Etrurię i Apeniny do morza; ponieważ zaś droga Appiuszowa z Rzymu do Kapui już po wojnach samnickich przedłużona została do Wenuzji, a następnie do nowej kolonii rzymskiej Brundyzjum na Morzu Adriatyckim, przeto teraz cała Italia przecięta została prostą, wygodną drogą, za którą powstały i inne. Drugim wodzem, który odznaczył się podczas wojny cysalpińskiej, był Marek Klaudiusz Marcellus, człowiek żelaznej woli i wytrzymałości; ten zadał Galom ostateczną klęskę pod Klastidium (222), w której sam wodza Galów zabił w pojedynku. Owoce swego zwycięstwa Rzymianie wyzyskali podług swego starożytnego zwyczaju; zabrali Galom część ziemi po obu stronach rzeki Padu i założyli na niej dwie groźne kolonie: Kremonę i Placencję. Pracy było wiele: należało oczyszczać dziewicze lasy, przeprowadzać drogi, budować mury. I nagle wszystko zostało przerwane: u bram alpejskich zjawił się nowy wróg, najgroźniejszy ze wszystkich, jacy kiedykolwiek wstępowali na ziemię italską. Przekleństwo Dydony spełniło się: powstał mściciel nie tylko jej legendarnej zniewagi, lecz i wzgardzonej prawdy starego lwa, Hamilkara; był to syn jego — Hannibal Barkas. 24. Barkidzi w Hiszpanii Aby zrozumieć położenie Hannibala, cofnijmy się nieco wstecz, do tej chwili, kiedy ojciec jego przeniósł swą działalność z uratowanej przez siebie ojczyzny do Hiszpanii. W krainie tej do Kartaginy należało jedynie pobrzeże, już w dawnych czasach znane Fenicjanom; założyli tam, po drugiej stronie Gibraltaru, jedną ze swych najstarszych kolonii — Gades (Kadys, zazwyczaj nazywany Kadyksem) przy ujściu rzeki Baetis (dziś Gwadalkwiwir). Hamilkar postawił sobie za zadanie podbić cały półwysep dla swej ojczyzny. 136 Kraina ta była wielce urodzajna, a przy tym dzięki swemu klimatowi podobniejsza do Afryki niż do reszty Europy. Kartagińczycy czuli się w niej jak w domu. Ówcześni mieszkańcy Hiszpanii odznaczali się odwagą i szlachetnością, lecz dzielili się na mnóstwo plemion stale wobec siebie wrogich, wskutek czego bez potrzeby niszczyli bogatą ziemię. Dla nich więc zjednoczenie i pokój pod mądrą i przychylną władzą byłby prawdziwym dobrodziejstwem. Tak właśnie pojął swe zadanie Hamilkar. Z wolna założył on w Hiszpanii państwo — nie tyle hiszpańskie lub kartagińskie, ile swoje osobiste, barkidzkie; ale ponieważ był wiernym synem swej ojczyzny, przeto i ona dzięki niemu stała się panią nowej prowincji, o wiele drogocenniejszej niżeli Sycylia i Sardynia razem wzięte. Kiedy umarł, dzieło jego mądrze prowadził dalej zięć Hamilkarowy, Hasdrubal, założyciel stolicy nowego państwa — Nowej Kartaginy (do dziś noszącej imię Kartagena). Ale za jego czasów i Rzymianie zwrócili uwagę na nowe niebezpieczeństwo, powstałe na dalekim zachodzie. Rzecz polegała na tym, że niezmordowani Grecy, mianowicie Massalijczycy, zajęli też wybrzeże hiszpańskie pod swe kolonie, jednakże wszystkie w jego wschodniej części, pomiędzy Pirenejami a rzeką Iberus (dziś Ebro). Zagrożone przez Kartagińczyków, naturalnie zwróciły się one do Rzymu, sprzymierzeńca swej metropolii. Otóż Rzym zawarł z Hasdrubalem traktat, który dzielił sferę wpływów obydwu mocarstw granicą rzeki Ebro. Po krótkotrwałym, lecz mądrym panowaniu umarł i Hasdrubal, drugi król Hiszpanii barkidzkiej; że zaś do tego czasu dorósł starszy syn Hamilkara — Hannibal, przeto on właśnie został następcą Hasdrubala. Zostawszy władcą bogatej krainy i licznych wojsk, bezgranicznie oddanych Barkidom, Hannibal od razu przypomniał sobie o przysiędze złożonej niegdyś ojcu. Nie zamierzał naruszać traktatu Hasdrubalowego; położenie było takie, że mógł nie naruszając traktatu sprowokować upragnioną wojnę z Rzymem. Traktat ten dawał prawo rozszerzenia władzy kartagińskiej do rzeki Ebro; tymczasem na drodze do owej rzeki znajdowało się niepodległe dotychczas miasto morskie — Sagunt. Położenie jego było szczególne: będąc niewątpliwie miastem pochodzenia iberyjskiego, przyjęło jednakże bardzo liczną kolonię grecką i ulegając wpływowi kultury greckiej, zhellenizowało się do tego stopnia, że nawet nazwę swą poczęło wyprowadzać od wyspy greckiej na Morzu Jońskim — Zakynthos. Przerażone sąsiedztwem niespokojnego Hannibala, miasto zwróciło się do Rzymu z prośbą o przyjęcie go w poczet sprzymierzeńców. 137 Rzym przychylił się do tej prośby dość chętnie, pragnął bowiem wykonać po raz trzeci to samo doświadczenie, które już dwa razy (z Kapuą i Messaną) przyniosło dobre wyniki. Lecz tym razem trafiła kosa na kamień. Korzystając z jednego z nieuniknionych zatargów Saguntu z jakimś plemieniem pogranicznym, podległym rodowi Barkidów, Hannibal rozpoczął oblężenie Saguntu (219). Rzymianie nie omieszkali wyprawić doń posłów domagając się, aby pozostawił w spokoju sprzymierzeńców rzymskich. Hannibal nie zwrócił uwagi na to poselstwo. Dla Rzymian było to niespodzianką, lecz cofać się było już za późno. Saguntczycy bronili się z rozpaczliwym męstwem, jednakże stało się rzeczą widoczną, że nie wytrzymają długotrwałego oblężenia. Jeżeli Rzym cenił tego sprzymierzeńca, należało pomóc mu natychmiast. Rzym jednak był wówczas — jak to widzieliśmy (rozdz. 23) — zajęty organizacją Galii Cysalpińskiej, właśnie więc teraz wojna z Hannibalem była dlań w najwyższym stopniu niedogodna. Uchwalono wysłać posłów do Kartaginy. Tutaj Rzym posiadał grunt dla siebie przychylny: Barkidzi mieli w senacie kartagińskim wielu wrogów, ci za wodza uważali Hannona, przezwanego Wielkim. Był to mąż stanu o umyśle subtelnym, lecz chłodnym, 138 który nie oczekiwał niczego dobrego dla wolnej, republikańskiej ojczyzny po „królach" z rodu Barkidów w prowincji hiszpańskiej. Gdy więc poselstwo rzymskie zjawiło się w senacie kartagińskim, Hannon wsparł je całą mocą swej powagi, żądając, aby Hannibal, który naruszył zawartą z Lutacjuszem Katulusem ugodę, został wydany Rzymowi. Lecz z tym nie zgadzali się nawet umiarkowani. Wydać Rzymowi! Łatwo powiedzieć. Jakże to da się wydać wodza uwielbianego przez wojsko, który potęgą przewyższa resztę sił Kartaginy? Skrajni zaś zwolennicy Barkidów nawet na gruncie prawnym rozpoczęli spór z Rzymianami: — I cóż tu ma do rzeczy traktat Katulusowy? — Zobowiązuje on obie strony nie zaczepiać wzajemnych sprzymierzeńców. — Przecież Sagunt nie był wówczas waszym sprzymierzeńcem. — Więc cóż z tego? Czy tam powiedziano: ówczesnych sprzymierzeńców? Czyż zawierając traktat z wami, pozbawiliśmy się prawa zawierania nowych sojuszów? Lub prawa wspierania naszych sprzymierzeńców w ich potrzebach? Nie znamy wszystkich szczegółów traktatu i dlatego nie możemy wywnioskować, kto miał rację, wykładając go w ten lub w ów sposób; ale zwolennicy Barkidów nie ustępowali i niemało drażnili przewodniczącego delegacji rzymskiej. W końcu ten stracił cierpliwość. Zebrawszy z przodu fałdy swej togi tak, że powstało w niej zagłębienie na kształt czary, powiedział: — W tej czarze niosę wam wojnę i pokój — co każecie podać sobie? — Co sam zechcesz! — krzyknęli mu w odpowiedzi. Z gniewem rozpuścił togę: — Daję wam wojnę! — Przyjmujemy! Tak została wypowiedziana owa nieszczęsna wojna, która trwała lat osiemnaście: druga wojna punicka (219-201). Pomimo wszystko wypowiedzieć ją było łatwiej, niż rozpocząć działania wojenne przeciwko dalekiemu wrogowi. W senacie rzymskim zaczęły się nieskończone narady, od czego zacząć. I oto „w czasie gdy się senat rzymski naradzał, Sagunt został wzięty" — jak potem sami Rzymianie z goryczą streszczali tę niepochlebną stronicę swej historii. 139 25. Początek drugiej wojny Nagrodziwszy swe wojska bogatą zdobyczą za ośmiomiesięczną pracę oblężniczą, Hannibal cofnął je na leże zimowe do Nowej Kartaginy. W następnym zaś roku rozpoczął się jego marsz na Italię, ten legendarny marsz, przez długie lata nie znajdujący równego w historii światowej. Hannibal miał około 50 000 wojska — wyborowej konnicy i piechoty hiszpańskiej, obie ciężkozbrojne, a prócz tego niezrównaną w swej wytrzymałości lekką jazdę numidyjską. Byli to Kozacy starożytności; ojczyzną ich był dzisiejszy Algier, kraina położona na zachód od terytorium kartagińskiego, bogata w koczowiska, które też dały niegdyś w tradycji greckiej miano zamieszkującym je narodom (Numidae, z greckiego Nomades — „koczownicy"). Hannibal otrzymał tę drogocenną drużynę z Kartaginy w zamian za wysłane tam do obrony kraju oddziały hiszpańskie; stamtąd dostarczono mu również słonie, które zresztą przyczyniły mu więcej kłopotów niż pożytku. Hiszpanię zostawił pod dowództwem swego bohaterskiego brata, Hasdrubala Barkasa, sam zaś ruszył w pochód. Przeprawa przez Ebro, przejście przez Pireneje, szczęśliwe równiny dzisiejszej Langwedocji, przeprawa przez Rodan — wszystko było jak najmądrzej obliczone i przygotowane; Hannibal doskonale przewidział i wyzyskał naturalną niechęć Galów nadrodańskich do Rzymian, którzy teraz właśnie ciemiężyli ich cysalpińskich współplemieńców; mimo to wszystko powstawały nieoczekiwane przeszkody, tamujące pochód, i była już jesień, kiedy wódz kartagiński ujrzał przed sobą swego najstraszniejszego naturalnego wroga — Alpy. Zdawało się, że sama przyroda chce wypróbować młodego wodza, zmuszając go na samym początku do zwalczania niesłychanych przeszkód. Przeprowadzić pięćdziesięciotysięczne wojsko, częściowo konne, częściowo ciężkozbrojne, przez kręte i wąskie ścieżki alpejskie, między pokrytymi śniegiem górami, zaopatrując wszystkich w prowiant — już to jedno było zadaniem przewyższającym siły przeciętnego dowódcy. Lecz do zadania tego dochodziła jeszcze bezmyślna i dlatego właśnie niezwalczona nienawiść plemion miejscowych, które miast jak najprędzej przepuścić najeźdźców, wszelkimi sposobami powstrzymywały ich, zarówno zwodniczym wskazywaniem dróg fałszywych, jak i ukrytymi zasadzkami oraz zdradliwymi napadami na obóz; do tego przyłączyły się także trudy późnej jesieni alpejskiej: śnieżyce, nieoczekiwane lawiny zasypujące marne ścieżki, ulewy i burze. 140 Ginęły konie, ginęli ludzie, topniały wojska, lecz wierność ich i odwaga były niezachwiane; tutaj Hannibal mógł się przekonać, do jakiego stopnia był kochany. — Naprzód, przyjaciele — powiedział do żołnierzy, kiedy doszli już do skłonu ku dolinie. — Widzicie? Tam, u waszych nóg Italia, tam błogosławiona równina Padu! Przeszliśmy mury samego Rzymu, teraz wszystko będzie nasze! Jeszcze kilka dni i mogli odpocząć po swych nieprawdopodobnych wysiłkach, przyjęci radośnie przez swych sprzymierzeńców — Galów cysalpińskich. Cóż tymczasem czynili Rzymianie? W roku 218 konsulami byli: Publiusz Korneliusz Scypion i Tyberiusz Semproniusz; prowadząc wojnę jednocześnie z Hannibalem i Kartaginą, senat polecił pierwszemu ruszyć z legionami do Hiszpanii, drugiemu zaś — przez Sycylię do Afryki. Lecz Korneliusz spóźnił się do Hiszpanii; dowiedziawszy się, że Hannibala już tam nie ma, oddał dowództwo nad legionami przeznaczonymi dla Hiszpanii bratu swemu, Gnejuszowi, sam zaś, zaciągnąwszy nowe wojska, postanowił spotkać wroga nad Rodanem. Przeprawił się tam przez morze, lecz spóźnił się po raz wtóry; powróciwszy tą samą drogą morską do Italii, pośpieszył na czele jazdy, by spotkać Hannibala nad rzeką Ticinus, największym północnym dopływem Padu. Tutaj odbyła się pierwsza bitwa między wojskami kartagińskimi a Rzymianami; Hannibal nie mógł oczywiście przewidzieć, że w osobie konsula Korneliusza ma przed sobą ojca swego przyszłego zwycięzcy; jeszcze mniej zaś mógł poznać tego zwycięzcę w szesnastoletnim chłopcu, który walczył obok konsula i nawet uratował mu życie w chwili niebezpieczeństwa. Lecz mimo wszystko wynik bitwy był dla Hannibala szczęśliwy; Korneliusz cofnął się do swych legionów. Pierwsze małe niepowodzenie było mu jednak pożyteczne; nauczyło go, że jazda Hannibalowa jest niezwyciężona i że Rzym powinien unikać z tego powodu bitwy w miejscach otwartych, na płaszczyźnie. Prawdopodobnie zyskał również inną naukę, jeszcze zbawienniejszą: że powinien w ogóle unikać bitew stanowczych i nużąc nacierającego nieprzyjaciela uporczywą wojną obronną, poddawać jednocześnie okrutnej pokusie wątpliwą wytrzymałość jego karmicieli — Galów. W każdym razie widzimy, że cofnął się ze swymi legionami na najsilniejszą pozycję w całej dolinie Padu — na tzw. Stradellę, gdzie odnoga Apenin zbliża się ku wielkiej rzece i gdzie wpada do niej z południa burzliwa Trebia. 141 Miejsce to, obwarowane przez samą naturę, Rzym przezornie zapewnił sobie, założywszy właśnie tutaj obie wyżej wymienione (s. 134) kolonie: Kremonę i Placencję. Zająwszy Stradellę, Korneliusz począł oczekiwać drugiego konsula, Semproniusza, który również jeszcze nie zdążył przeprawić się do Afryki i został wezwany, by się połączyć z Korneliuszem, skoro tylko zrozumiano, że Hannibala nie da się zatrzymać za Alpami. Semproniusz stawił się na czas. Cztery legiony rzymskie stanęły nad Trebią; sytuacja Hannibala stała się ciężka: między pasmem Alp i Apeninami siedział jak w worku, którego węzeł mieścił się w Stradelli. Jego przyjaciele Galowie, lud odważny, lecz łatwo zapalny i krótkowidzący, żądali odeń szybkich uderzeń, wcale nie życząc sobie żywić jego wojska w nieskończoność; a zima już nadchodziła. Bitwa stanowcza była dla niego tak samo niezbędna, jak niepożądana dla Rzymu; a wymusić jej nie mógł — za mocne były zasuwy Stradelli. Lecz tu ujawnił się organiczny brak strategii rzymskiej, który odczuwano zawsze, gdy jej wypadało zmierzyć się ze stałą wolą jednostki. Słabość organiczna strategii republikańskiej w walce z monarchiczną wynika stąd, że ustrój państwowy republikański jest najtrudniejszy ze wszystkich. 142 Hannibal przede wszystkim był jedynym kierownikiem swych działań i nie skrępowany terminem swej władzy, mógł układać plany na lata całe naprzód, ściśle wypełniając jedno i to same zamierzenie. Wrogowie jego natomiast byli pod kierunkiem dwóch konsulów, jednakowo prawomocnych, a władzę konsulowie ci otrzymywali tylko na jeden rok. Lecz zachodzi pytanie, co przeszkadzało Rzymowi choćby na chwilę niebezpieczeństwa wybrać jednego naczelnego wodza, dając mu władzę na dłuższy okres czasu, aż do zupełnego zwycięstwa? Przeszkadzała obawa, aby ten wódz, przywiązawszy do siebie wojsko, nie wolał zachować władzy przy sobie i nie wykierował się na króla swej ojczyzny. Historia państw greckich pełna była takich przykładów; jeszcze nie tak bardzo dawno Hieron w Syrakuzach właśnie w ten sposób zdobył władzę królewską nad swymi współobywatelami. Wystąpiło to i tutaj. Korneliusz zapewne, nauczony doświadczeniem, zadusiłby Hannibala w worku cysalpińskim przez samo swoje siedzenie nad Trebią; lecz miał towarzysza, równego sobie władzą, Semproniusza, ambitnego i gorącego; ten zaś słyszeć nawet nie chciał o zwłoce. Póki oni będą tutaj siedzieli — zima się skończy, a w marcu obejmą władzę nowi konsulowie i chwała zwycięstwa im przypadnie, nie zaś jemu! Nie, trzeba przyjąć bitwę natychmiast. I oto wybrawszy dzień, kiedy wyższa władza była w jego ręku — a konsulowie, kiedy byli we dwóch, zmieniali się co dzień — poprowadził legiony za Trebię. Tego tylko pragnął Hannibal. Posiadał on jedną jeszcze przewagę nad Rzymianami: umiejętność korzystania z podstępów wojennych, których ci, niechaj to będzie powiedziane ku ich chwale, nie zażywali zupełnie, przekładając nad nie odwagę i otwartą walkę. Tak i w tym wypadku Hannibal umieścił silną zasadzkę w jednym z parowów doliny Trebii. Legiony Semproniusza zostały zaatakowane z dwóch stron, a wódz kartagiński ozdobił swe sztandary pierwszym wielkim zwycięstwem nad Trebią. Pomimo wszystko resztki wojsk rzymskich dotarły jako tako do Placencji; ani Placencji, ani Kremony Hannibal nie był w stanie zdobyć. Korneliusz udał się do swego brata do Hiszpanii; tam obaj Korneliusze rozpoczęli długotrwałą wojnę przeciwko Hasdrubalowi Barkasowi, wojnę, której nie sądzone im było skończyć. Powrócimy do niej jeszcze. Semproniusz wyruszył do Rzymu na wybory konsulów; więcej o nim nie słychać. Galowie byli bardzo niezadowoleni z tego, że obie drzazgi rzymskie pozostały w ich ciele; dali Hannibalowi liczny oddział pomocniczy i poprosili go, aby opuścił ich ziemię. W tym celu trzeba było przejść przez Apeniny; 143 Hannibal mógł tego dokonać tylko na wiosnę, ale i to z wielkim wysiłkiem. Wiosna roku 217 była bardzo rozlewna, cała przestrzeń między Apeninami i etruską rzeką Arno zamieniła się w jedno bagno. Wojska cały czas szły brodem, nocując na własnych ładunkach; zaczęły się szerzyć choroby. Sam Hannibal, dzielący wszystkie trudy ze swymi żołnierzami, dostał okropnej febry, pod której wpływem stracił jedno oko; tak drogo zapłacił za swe zwycięstwo. 26. Trazymen i Kanny Lecz na cóż liczył mądry wódz, opuszczając sprzymierzoną, choć niepewną Galię i przechodząc do właściwej Italii, krainy wrogiej? Czy zamyślał poprowadzić swe wojska wprost przeciw Rzymowi? Nie, wiedział, że sił mu nie wystarczy, aby go osaczyć. Albo czyż chciał podbić Italię po kawałku — naprzód Etrurię, potem Umbrię, Samnium itd.? Powoli straciłby swe wojska, oblegając ich oddzielne miasta. Nie, plan jego był inny; ażeby plan ten zrozumieć, musimy wyraźnie przedstawić sobie ówczesną sytuację Rzymu i pozostałej Italii. Byłoby rzeczą zupełnie mylną uważać Italię za jednolite, zespolone mocarstwo, w rodzaju dzisiejszych Włoch, mówiących jednym językiem, rządzonych z jednej stolicy i bronionych przez jedno wojsko. Nie, zjednoczone było tylko niewielkie terytorium na południe od Rzymu, Lacjum z jego „municipiami", z dodatkiem do niego około trzydziestu kolonii rzymskich i łacińskich, rozsypanych po całej Italii, od Kremony i Placencji do Brundyzjum; tylko tutaj mówiono po łacinie, tylko tu obywatele korzystali z pełnych lub ograniczonych praw obywatelskich w Rzymie i służyli w legionach rzymskich. Wszyscy pozostali — Etruskowie, Samnici, Apulowie itd. — byli dla Rzymian jedynie sprzymierzeńcami, rządzili sami sobą, mówili swym językiem i pomagali Rzymowi tylko w oddziałach sojuszniczych, które liczbowo niewiele przewyższały legiony rzymskie. Innymi słowy: Rzym nie stanowił w Italii jedynego państwa, a tylko posiadał hegemonię nad gminami samorządowymi. Rzym sam, wraz ze swym Lacjum i koloniami, był potężniejszy od każdego sprzymierzeńca oddzielnie, ale był o wiele słabszy od nich wszystkich razem wziętych. Na tym właśnie oparł Hannibal swój plan. Pragnął on przede wszystkim rozbić hegemonię Rzymu, 144 dać jego na wpół wolnym sojusznikom zupełną niezależność, przywrócić w Italii tę samą sytuację, w jakiej się ona znajdowała przed wojnami samnickimi. Czyż marzył następnie o tym, żeby np. zawrzeć z Etruskami starodawne przymierze? Żeby przy pomocy nowych sprzymierzeńców zetrzeć miasto Rzym z oblicza ziemi? Żeby zdobyć bezpośrednio dla swej ojczyzny te czy inne terytoria? Nie wiemy o tym. W pierwszej chwili postawił sobie jedno tylko zadanie — odciągnąć od Rzymu jego sprzymierzeńców. Oto dlaczego po każdym zwycięstwie, zabrawszy mniejszą lub większą ilość jeńców, wyróżniał sprzymierzeńców spomiędzy legionistów rzymskich. Jedynie z tymi ostatnimi obchodził się jak z wziętymi do niewoli wrogami; sprzymierzeńców uwalniał bez wykupu, niekiedy obdarowanych, zapewniając ich, że walczy nie z Italią, lecz wyłącznie z Rzymem, że pragnie im dać wolność i dla siebie zyskać ich przyjaźń; niech tak właśnie mówią swym rodakom. W ten sposób zasiewał wszędzie ziarno zaufania do siebie i nienawiści do Rzymu. Teraz był w Etrurii. Czy zakiełkowało rzucone przezeń ziarno? Niestety, jeszcze nie. Ani jedno z miast etruskich nie otwarło przed nim swych bram. Faesuale, Kluzjum, Arretium — wszystkie one w ponurym milczeniu patrzały ze swych wzgórz na potok wojsk kartagińskich u stóp. Nie, jeszcze za silna była wiara w Rzym i jego niezwyciężoną moc, konieczne były nowe powodzenia orężowi Hannibalowemu, aby tę wiarę zachwiać! Hannibal przeprowadził swe wojska przez milczącą Etrurię do gościnnej i marzycielskiej Umbrii. Tutaj, między Kortoną i Peruzją, rozciąga się śród wzgórz przezroczyste Jezioro Trazymeńskie; tutaj wyszły na spotkanie Hannibala nowe wojska rzymskie. Wodzem ich był bohater wojny galijskiej Gajusz Flaminiusz, człowiek bystrego umysłu, acz niespokojny i namiętny. Okryty sławą swych zwycięstw cysalpińskich, był bożyszczem ubogiej warstwy Rzymu, którą popierał w wybuchłej na nowo walce z klasą bogaczów. Miał więc dzięki temu wielu wrogów śród tych ostatnich: wiedział, że obserwowano każdy jego błąd, aby go zgubić, że tylko nowe zwycięstwo da mu możność uratowania siebie i swej sławy. Oto dlaczego poprowadził legiony nad Jezioro Trazymeńskie, przecinając Hannibalowi drogę do doliny Tybru. Lecz brzegi Trazymenu były, jak mówi Liwiusz, „miejscem stworzonym na zasadzki"; wzgórza podchodzą zupełnie blisko ku jezioru, później się odsuwają, następnie znowu zbliżają. Wojska Hannibala stały na wyżynach; Flaminiusz prowadził swoje po drodze nadbrzeżnej. 145 Zdawało się, że sam los pomagał Punijczykom: gęsta mgła spowijała dolinę, powiększając widmowość zdradliwego jeziora, podczas gdy na wzgórzach jaśniało słońce, dając Hannibalowi zupełną możność rozmieszczenia swych oddziałów. Hannibal przeczekał, póki Rzymianie nie minęli pierwszej cieśniny; wówczas ją zajął. Druga już wcześniej była przezeń zamknięta; dla Rzymian nadszedł dzień powtórnego Kaudium. Tym razem mogli się chociaż bić i bili się przy tym z taką zajadłością, że nawet nie zauważyli trzęsienia ziemi, które jednocześnie z bitwą zburzyło szereg miast. Lecz całe bohaterstwo nie zdało się na nic. Sam Flaminiusz poległ przy tym z ręki Gala, który chętnie skorzystał ze sposobności, by się pomścić za klęskę swego plemienia. Wojska po części poległy, po części dostały się do niewoli. W Rzymie z lękiem oczekiwano wiadomości o wyniku bitwy, lud dręczył się na Forum. Wyszedł pretor: — Przegraliśmy wielką bitwę — powiedział ze szlachetną otwartością. I lud jeszcze raz okazał całą tę wytrzymałość, która nigdy nie opuszczała Rzymian w ciężkich chwilach. Uchwalono wznowić jedynowładztwo — dawno nie praktykowaną dyktaturę. Przedtem dyktatora naznaczał konsul; lecz z konsulów owego roku jeden poległ, drugi prowadził wojnę w innym kraju i nie mógł opuścić wojska. Po raz pierwszy i jedyny dyktatora i jego pomocnika, „magistra jazdy" (magister equitum), wybrał lud. Dyktatorem został najwłaściwszy w tej chwili mąż, Kwintus Fabiusz Kunktator, tj. „Zwlekacz", jak go nazwała wdzięczność potomnych, ta wdzięczność, o której świadczy młody jeszcze wówczas Enniusz w „Kronice" wierszowanej, napisanej o jedno pokolenie później; mówi on o naszym bohaterze: On, co przez swoje zwlekanie sam jeden Rzym uratował. Gdyż nie przekładał on plotek nad dobro swojej ojczyzny. Toteż im dalej, tym świetniej rozkwita sława Zwlekacza. Za to co prawda dano mu jako „magistra jazdy" mało podobnego doń człowieka — uczciwego, lecz lekkomyślnego Minucjusza. Stworzywszy nowe wojsko, Fabiusz ruszył w kierunku Hannibala. Ten dusił się pośrodku wzgórz i dolin Italii środkowej; ciągnęło go na równiny Apulii, które pozwoliłyby rozwinąć się jego jeździe. Fabiusz nie zagradzał mu drogi, lecz nierozłącznie szedł w trop za nim po górskich ścieżynach, jak chmura zawisnąwszy nad jego wojskiem, i na wszelki sposób tamował swobodę jego ruchów; zrozumiał on prawdziwe zadanie strategii rzymskiej. Pewnego razu powiodło mu się wpędzić wroga 146 w kotlinę, gdzie sytuacja Hannibala była bardzo ciężka; lecz Hannibala uratował jeden z jego licznych podstępów wojennych, w których nie miał równego sobie między Rzymianami. Rozkazał nocą spędzić wielkie stado byków, przymocować każdemu do rogów małe łuczywa i zapaliwszy te łuczywa, popędzić zwierzęta w góry przeciw Rzymianom. Rozjuszone bólem i strachem byki zgniotły Rzymian, przedarły się na zewnątrz, a za nimi wojska punickie; zdobycz uszła. Niecierpliwy Minucjusz skorzystał z tego niepowodzenia swego dowódcy; przez swych przyjaciół w Rzymie osiągnął to, że lud zrównał go we władzy z dyktatorem. W ten sposób dzięki plotkom wznowiona została nieszczęsna władza podwójna; Fabiusz uległ, oddał Minucjuszowi połowę wojsk, dwa legiony, a z drugą częścią w dalszym ciągu wisiał na wyżynach. Hannibal szybko wyzyskał nieoczekiwaną sposobność; pozostawił Minucjuszowi jako przynętę samotny pagórek na równinie, pewien, że ten się nań rzuci, sam zaś tymczasem ukrył się w zasadzce. Minucjusz połknął haczyk; lecz gdy obiegł złowrogi pagórek, rad, że spostrzegł nieopatrzność swego wielkiego wroga, ten zaszedł go od tyłu. Położenie stało się groźne; sprawa z łatwością mogła się skończyć zniesieniem dwóch rzymskich legionów. Na szczęście Fabiusz bez przerwy śledził ruchy zarówno wroga, jak i swego nieostrożnego towarzysza; w krytycznej chwili spadł ze swych wyżyn i spadł przy tym z tak piorunującą siłą, że Hannibal uznał za lepsze cofnąć się do swego obozu, powiedziawszy swoim: — Mówiłem wam przecież, że ta wisząca nad nami chmura zahuczy burzą i ulewą. Minucjusz został ocalony i — będąc w duszy szlachetny — otwarcie przed frontem wojsk przyznał Fabiuszowi, że był lekkomyślny, i nazywając go „ojcem" począł prosić, aby przyjął znowu dowództwo nad ocalonymi. W taki to sposób Fabiusz odniósł niezwykłe a podwójne zwycięstwo. Skończył się rok 217. Składając władzę Fabiusz mimo wszystko mógł powiedzieć, że przeszkodził Hannibalowi zwyciężyć Rzymian, a zwycięstwo Rzymian nad Hannibalem jest rzeczą przyszłości. Za to też otrzymał zaszczytne miano „Tarczy Rzymu". Lecz sam uważał tę przyszłość za dość jeszcze odległą i z trwogą patrzył na wynik wyborów konsularnych na rok następny, które na równi ze spokojnym i rozsądnym Lucjuszem Emiliuszem Paulusem wyniosły niespokojnego warchoła ludowego, Terencjusza Warrona, jednego z główniejszych siewców nieprzychylnych dla Fabiusza płotek. Przeczucia jego się sprawdziły, w tym 216 roku Rzym doświadczył jednego z najstraszniejszych nieszczęść. 147 Mimo wszystko Hannibal przeszedł znad Trazymenu do Apulii nie prostą drogą; w ogóle jego taktyką były poruszenia szybkie; ukazywał się tam, gdzie go nie oczekiwano, aby już tu, już ówdzie zachwiać gmachem hegemonii rzymskiej. Lecz teraz stał ze swym wojskiem w Kannach nad apulijską rzeką Aufidus, w pobliżu kolonii rzymskiej Wenuzji. Kiedy obaj konsulowie ruszyli przeciwko niemu, zajął umiejętnie taką pozycję, ażeby gorący i pełen pyłu wiatr, zwykły w Apulii, wiał Rzymianom w oczy. Emiliusz Paulus zwlekał z bitwą; Warron palił się z niecierpliwości: chciał przyjąć bitwę, ufny w liczebną przewagę wojsk rzymskich. I oto wybrawszy dzień, kiedy władza wyższa była w jego ręku, wyprowadził legiony w pole. Hannibal w tej bitwie przeszedł samego siebie w przewidywaniu i zimnej powściągliwości; kiedy bitwa się skończyła, prawie wszystkie zastępy rzymskie leżały powalone na krwią przesiąkłej ziemi, a Warron z nędznym ostatkiem wojsk szukał ocalenia w ucieczce. Emiliusz Paulus nie chciał mu towarzyszyć; raniony, zrzekł się konia, którego mu jeden z młodych żołnierzy ofiarował, i śmiercią bohatera padł na ruinach sławy rzymskiej, za co go później Horacy, urodzony w tych okolicach, nazwał „rozrzutnikiem swojej wielkiej duszy". 27. Hannibal w Kapui W owej chwili najgroźniejszego upadku Rzymu jego senat wykazał takie panowanie nad sobą i taką żelazną nieugiętość, że przez to samo unieśmiertelnił się na wieki; był to rzeczywisty tryumf ducha nad losem. Nikt nie myślał o pokoju z wrogiem; wezwano pod chorągwie młodych obywateli od siedemnastu lat; postanowiono nawet kupić na koszt skarbu 8000 niewolników i przyjąć ich do wojska, obiecując im wolność i obywatelstwo za dobrą służbę. By zaś całemu światu dowieść wiary Rzymu w swą własną potęgę gestem przekonywającym, posłano do Apulii delegację do konsula Warrona, aby wyrazić mu wdzięczność za to, „że nie zwątpił w możliwość ocalenia republiki". Tam co prawda nastrój był bardzo przygnębiony; część patrycjuszów, chcąc uniknąć losu Paulusa, zawiązała sprzysiężenie, aby przenieść Rzym ze skazanej na zagładę Italii w inne strony, gdzieś za morze. Ale o tym dowiedział się młody Scypion — ten sam, co przed dwoma laty nad rzeką Ticinus ocalił życie swego ojca-konsula; przedarłszy się z garstką wiernych do spiskowców, 148 nagle obnażył miecz i zmusił ich do przysięgi, że się wyrzekną wszelkiej myśli o zdradzie starej ojczyzny, grodu Romulusa na siedmiu wzgórzach. Były to wszystko zarodki świetnej przyszłości; teraźniejszość jednak ukazywała się w postaci bardzo groźnej. Pod wpływem krwawej powodzi pod Kannami zaczęły wschodzić ziarna, rzucone przezornie przez Hannibala. Kapua, siostra Rzymu, druga stolica półwyspu, otwarła Hannibalowi wrota, a przykład jej pociągnął wiele innych miast związkowych. Po raz pierwszy od chwili, gdy opuścił Hiszpanię, wódz kartagiński zyskał możność wyznaczenia dla swoich wojsk kwatery zimowej w mieście i przy tym w mieście najbogatszym i najprzyjemniejszym całej Italii. Jednakże w rezultacie okazało się to bardzo szkodliwe dla jego zahartowanych żołnierzy; taki odpoczynek przed całkowitym zwycięstwem nie wzmocnił ich ciała i ducha, lecz rozpieścił — i wyobrażenie „Hannibala w Kapui" zostało na zawsze symbolem zwycięstwa rozkoszy nad człowiekiem niezwyciężonym w pracy. Gotując się do nowego ataku na Rzym, Hannibal wysłał do Kartaginy swego brata Magona ze sprawozdaniem o swych powodzeniach. Miał się czym chlubić, zaiste: Trebia, Trazymen, Kanny! By zaś naocznie wykazać znaczenie tego ostatniego zwycięstwa, 149 Hannibal kazał wobec członków rady wysypać półkorczyk złotych pierścieni, które zdjęto z Rzymian zabitych pod Kannami (a należy pamiętać, że tylko senatorowie i ekwici mieli w Rzymie prawo nosić złote pierścienie). Dalej mógł się pochwalić Hannibal tym, że Kapua i wiele innych miast zmieniły sojusz rzymski na kartagiński; Kampania, Samnium, Apulia, Lukania, Bruttium — są w rękach Hannibala! Niechże senat kartagiński choć teraz okaże swemu dowódcy pomoc wojskiem i pieniędzmi, a on za cenę niewielkiego wysiłku uzyska pokój i władzę po wszystkie czasy! Ale nieprzejednany wróg Barkidów Hannon Wielki i tym razem nie wyrzekł się swej polityki małostkowej i zawistnej. Miał nawet śmiałość szydzić z bajecznych opowieści swego przeciwnika. — „Zniszczyłem — powiadasz — trzy armie rzymskie". Ślicznie — i cóż stąd wynika? „Przyślijcie mi żołnierzy!" A więc tak? A o cóż byś prosił, gdyby Rzym zniszczył twoje wojska? „Zdobyłem trzy obozy rzymskie wraz z całym ich dostatkiem". Bardzo dobrze; a zatem? „Przyślijcie mi pieniędzy!" Dziwne; a czego byś żądał, gdyby twój obóz został zdobyty? „Na naszą stronę przeszła Kapua i tyle innych gmin sojuszniczych!" Nie, ty powiedz: czy jest między nimi choć jedna gmina latyńska? Czy przeszedł na waszą stronę choć jeden Rzymianin? Czy wyprawił Rzym choć jedno poselstwo z propozycją pokoju? Nie? A zatem cała wojna jest jeszcze w przyszłości! Pod wpływem takiej krytyki Hannibalowi co prawda niezupełnie odmówiono pomocy, ale nie wykazano energii należytej. Kartagina przeoczyła moment stanowczy — i zapłaciła za to swą zagładą. Po bitwie pod Kannami wojna rozpyla się na drobne utarczki; Italia staje się głównym celem obustronnych wysiłków, ale wielkie operacje wojenne nie odbywają się wcale. Hannibal wciąż się waha, czy ma prowadzić wojsko przeciw Rzymowi; mówią, że gdy po bitwie pod Kannami jeden z żołnierzy jego orszaku zażądał od niego takiej wyprawy i zakończył swoją płomienną mowę słowami: — Za cztery dni, Hannibalu, będziesz obiadował na Kapitolu! — ostrożny dowódca odpowiedział stanowczą odmową, na co rozżalony doradca rzekł: — Zwyciężać umiesz, Hannibalu, ale nie umiesz korzystać ze zwycięstwa! Jednakże Hannibal miał słuszność. Celem jego w Italii było przede wszystkim zburzyć związek rzymski; celem Rzymu było — zatrzymać sojuszników wiernych i zjednać sobie tych, co odpadli. W ten sposób cała wojna rozpadała się na szereg drobnych operacji. We wszystkich miastach sojuszniczych odbywa się walka między arystokracją i demokracją. 150 Wszędzie arystokracja była po stronie Rzymu i jego senatu, demokracja — po stronie Hannibala. Jeśli gdzie demokraci zdobyli sobie władzę, następowało zerwanie z Rzymem. Na czele polityki rzymskiej znajdujemy w tym niepewnym czasie wyjątkowo zdolnych ludzi. Byli to zwłaszcza już nam znany Fabiusz Kunktator, „Tarcza Rzymu", oraz bohater wojny galijskiej Marek Klaudiusz Marcellus, który nawet zdołał, choć w niewielkiej bitwie, pobić Hannibala, za co go przezwano „Mieczem Rzymu". Oczywista, że pierwszy warunek dalszych powodzeń stanowiło dla Rzymu odebranie Kapui. Wytężywszy wszystkie swe siły, Rzym niewierną sojuszniczkę otoczył żelaznym pierścieniem swych legionów. Na próżno Hannibal starał się przerwać to koło. Aby choć odciągnąć wojska rzymskie oblegające Kapuę, wódz kartagiński po raz pierwszy i jedyny poprowadził swoich żołnierzy przeciw Rzymowi. Udało mu się doprowadzić ich do samych murów; rozłożywszy się obozem między Tybrem a Anionem, mógł on z tego punktu podziwiać Kapitol i inne wzgórza nieprzystępnej stolicy. Zapewne słynny później okrzyk Hannibal ante portas! zatrwożył Rzymian, ale szczególnych skutków nie miał. Wrota miasta były zamknięte, nikt naprzeciw nie wyszedł — i z przykrością dowiedział się Hannibal od swoich szpiegów w Rzymie, że w tym samym czasie odbywał się tam przetarg na część tej właśnie ziemi, którą on zajmował, i że sprzedano ją po cenie zwykłej, tak jakby Hannibala wcale tam nie było. Przekonawszy się, jak bezużyteczna była jego próba, odszedł z powrotem, a wkrótce potem Kapua się poddała. Rzym rozprawił się z nią surowo; wiele popłynęło krwi kampańskiej. Senat rzymski, który nie pochwalał środków okrutnych, wysłał do rozgniewanego konsula-zwycięzcy (był to niejaki Kwintus Fulwiusz Flakkus) list z rozkazem, aby się powstrzymał od rzezi. Konsul, nie otwierając listu, położył go sobie na kolanach i kazał katowi dalej prowadzić zaczętą robotę; dopiero gdy padła głowa ostatniego z działaczy, którzy oderwali Kapuę od Rzymu — dopiero wówczas raczył przeczytać pismo senatu. Dla Hannibala strata Kapui była punktem zwrotnym jego wojny italskiej. Wprawdzie za pewną pociechę mogło mu posłużyć pomyślne zajęcie głównego miasta greckiego w Italii, Tarentu, dawnego współzawodnika Rzymu. Ale po pierwsze zajęcie to było niecałkowite: dowódca załogi rzymskiej Marek Liwiusz Makatus ostatecznie zdołał się utrzymać w twierdzy tarenckiej, a po wtóre Rzym wysłał przeciw Tarentowi swą doświadczoną tarczę, Fabiusza Kunktatora, 151 któremu po długim oblężeniu udało się odebrać Hannibalowi tę perłę Italii południowej. Był to ostatni wielki czyn orężny sędziwego dowódcy. Sprawozdanie jego w senacie o tym oblężeniu wydało się Liwiuszowi obrażające dla jego ambicji. — W każdym razie przyznaj się, Kwintusie Fabiuszu — rzekł doń Liwiusz — że beze mnie nie zdobyłbyś Tarentu! — Zapewne, nie — jadowicie odrzekł Kunktator — nie mógłbym go odebrać, gdybyś ty go przedtem nie stracił! 28. Archimedes Teraz Hannibal, zamknięty w Bruttium i opuszczony przez rodaków, jedyną tylko mógł mieć nadzieję — nadzieję na pomoc swego brata, wodza Hiszpanii kartagińskiej, Hasdrubala Barkasa. Aby jednak ocenić jego położenie, musimy przedtem przedstawić rozwój walk na innych teatrach wojny. Było ich teraz trzy: Grecja z Macedonią, Sycylia i Hiszpania. Macedonią rządził wówczas król, który nosił dumne imię Filipa, ale poza tym był mało podobny do założyciela potęgi swej ojczyzny (Filipa II). Jasno rozumiał on, że zwycięstwo Rzymu jest dla niego daleko niebezpieczniejsze niż zwycięstwo Kartaginy, gdyż plany tej ostatniej nigdy nie ogarniały wschodniej części Morza Śródziemnego; na zasadzie tych rozważań zawarł przymierze z Hannibalem. Ale wobec nieudolności Filipa V sojusz ten mało był użyteczny dla wodza armii punickiej. Posłowie jego dostali się w ręce Rzymian; senat nie czekając, aż się w Italii ukażą siły macedońskie, postanowił wysłać swoje wojska przeciw wschodniemu sąsiadowi. Oczywiście, na wielkie siły zdobyć się tam nie było można; nie więcej mogli wysłać nad jeden legion, którym dowodzić miał niejaki Marek Waleriusz Lewinus. Ale Lewinus okazał się człowiekiem bardzo zręcznym; korzystając z gmatwaniny spraw na Wschodzie, stworzył Filipowi na miejscu tylu wrogów, że ten zmuszony był porzucić wszelką myśl o wyprawie do Italii, i ta pierwsza wojna macedońska, która z Rzymu odciągnęła tylko jeden legion, za jedyny rezultat miała wyniszczenie obolałej Grecji. Filipowi zaś Rzym w swoim czasie przypomniał jego wrogie zamysły przeciw sobie. 152 Poważniejsze było położenie rzeczy na Sycylii. Mądry władca Syrakuz Hieron, który w ciągu lat 50 wiernie dotrzymywał sojuszu z Rzymem, umarł w głębokiej starości wkrótce po bitwie pod Kannami. Naród tak go kochał, że miłość tę przelał na jego następcę — a był to jego wnuk, niepełnoletni Hieronim. Człowiek ten pomimo swą młodość był bardzo zepsuty, a przy tym pozbawiony rozsądku; uważając sprawę Rzymu za całkowicie przepadła, przyjął on ponętną propozycję, by sojusz rzymski zmienić na kartagiński. Gdy posłowie rzymscy przyszli do niego, by odnowić układ, niegdyś z jego dziadkiem zawarty — zuchwale ich zapytał, co to im się przytrafiło z Hannibalem pod Kannami. — Posłowie kartagińscy — dodał jadowicie — opowiadają rzeczy nieprawdopodobne. — Wówczas naczelnik poselstwa rzymskiego powiedział, że wróci do niego, gdy Hieronim będzie w usposobieniu poważniejszym. Do otwartego zerwania zresztą nie doszło. Hieronim w kilka miesięcy zmarnował całą tę miłość ludzi, którą jego dziad uzyskał swym pięćdziesięcioletnim mądrym i łagodnym panowaniem, i zginął jako ofiara sprzysiężenia. Syrakuzy na nowo stały się republiką. Ale bezład, jaki powstał skutkiem zagłady tyrana, dał możność zwolennikom Kartaginy łowić ryby w mętnej wodzie. Powoli ludzie ci swój cel osiągnęli: Syrakuzy zawarły sojusz z Kartaginą przeciw Rzymowi. 153 Dla Rzymu cios to był straszny. Zapewne siły republiki syrakuzańskiej były niewielkie, a przy tym osłabione zamętem wewnętrznym, ale niebezpieczeństwo polegało na tym, że Kartagina uzyskała znów możność oparcia się na Sycylii, skąd w każdej chwili mogła wyciągnąć pomocną rękę Hannibalowi w Bruttium. I chociaż Rzym właśnie w owym czasie oblegał Kapuę, wytężył ostatnie siły, aby nie dopuścić do rozwoju potęgi kartagińskiej na Sycylii. Wysłał tam swego najlepszego wodza, Marcellusa, „Miecz Rzymu", i nawet skorzystał z wojny, jaka wybuchła na Sycylii, aby tam ustanowić przykład zbawiennej surowości: resztki „legionów kanneńskich" posłano na wyspę, zakazując im powrotu do Italii poty, póki się wojna nie skończy. I choć nieraz „Kanneńczycy" błagali, aby z nich zdjęto owo piętno hańby, senat był nieubłagany: „Zbiegi, co porzucili swych towarzyszów na polu bitwy, nie powinni wracać do ojczyzny, póki nie odkupią wobec niej swego grzechu". Można podziwiać wytrwałość Rzymu i jego senatu, a jednak serce boli, gdy się pomyśli, że włócznie legionów były zwrócone przeciw najwspanialszemu miastu greckiemu, przeciw istotnej perle całego Zachodu. Długoletni pokój, którym Syrakuzy cieszyły się za czasów Hierona, ozdobił je wszelkimi czarami sztuki greckiej; ze wspaniałością świątyń starych i nowych współzawodniczyły nader piękne budynki świeckie, zarówno publiczne, jak prywatne; między kolumnami na placach zachwycały wzrok posągi z marmuru i spiżu. Było to właściwie nie jedno miasto, lecz cztery połączone ze sobą, przy czym każde zostało otoczone własnym murem. Naprzeciw Wyspy (Ortygia), najstarszej części miasta z twierdzą (zaznaczymy tu, że to jedyna część Syrakuz dziś zabudowana), promieniała na lądzie bogata Achradine, którą zapełniały wytworne domy magnatów i kupców; tuż obok była dzielnica Tyche, nazwana tak od imienia świątyni tego bóstwa (po łacinie Fortuna), oraz Neapolis, tj. Nowe Miasto. Co do rozmiarów Syrakuzy nie ustępowały Rzymowi, ale co do piękna i wytworności życia znacznie go przewyższały. I otóż to miasto stało się teraz teatrem wojny, która go nic nie obchodziła. Kartagina znów nie pospieszyła mu z dostateczną pomocą; Syrakuzanie w walce z żelazną siłą Marcellusa skazani byli wyłącznie na swoje własne środki, na pospolite ruszenie obywateli oraz na najemników. I kto wie, czy długo byliby zdolni wytrzymać oblężenie, gdyby nie genialna wynalazczość jednego z obywateli, Archimedesa. 154 Z powołania Archimedes był matematykiem; uzupełnił on naukę geometrii obliczywszy objętość walca (cylindra) i kuli, a tak dumny był z tego odkrycia, że nakazał na swym nagrobku wyobrazić te dwa ciała. Mechanikę i połączone z nią częściowe działy fizyki uważał za „geometrię dla zabawy" i patrzył na nie z góry. Jednakże wzbogacił również fizykę i mechanikę nieśmiertelnymi odkryciami. Jeszcze za Hierona, swego protektora, Archimedes rozwiązując zadanie, jakie mu król postawił, odkrył tzw. ciężar gatunkowy; do tego zdarzenia naukowego odnosi się jego sławny okrzyk: — Heureka! Znalazłem! Teraz go pociągnęło zadanie z mechaniki: za pomocą siły najmniejszej wykonać pracę możliwie największą. Nie tyle odkrył, ile rozwinął i ułożył w system właściwości mechaniczne dźwigni i płaszczyzny pochyłej (tzw. śruba Archimedesa); powodzenie tych badań podnieciło go do zuchwałego orzeczenia: — — Dajcie mi punkt oparcia, a ja ziemię z posad ruszę. Jako zwolennik zmarłego Hierona, Archimedes nie mógł popierać szalonej polityki jego następców. Gdy jednak wojna została zdecydowana, obowiązek obywatelski nakazywał mu pomagać ojczyźnie. I dopomógł jej sposobem wprost cudownym. Marcellus oblegał Syrakuzy od strony lądu i od strony morza; liczył na to, że zdobędzie miasto za pomocą szturmu floty. I oto ruszyły przeciw murom Achradine i Wyspy ciężkie pentery, dźwigając na sobie wielką wieżę oblężniczą — gdy naraz na murze ukazuje się łańcuch olbrzymiego żurawia, opuszcza się potworny hak, chwyta penterę, podnosi ją w powietrze, potrząsa wielokrotnie, przy czym załoga sypie się z niej jak liście jesienne, i na koniec statek z hukiem pogrąża się w morze. Wiele takich forteli obmyślił Archimedes; zbudził w Rzymianach taką trwogę, że skoro tylko na murze ukazała się jakaś belka, wnet krzycząc: — Machina, machina! — uciekali z powrotem do swoich fortyfikacji. Ale i Marcellus nie ustawał w wysiłkach. Zwykła taktyka żelaznego pierścienia powoli zaczęła brać górę. Runęła Tyche, runęła Neapolis. Teraz legioniści rzymscy stali już pod murami pięknej Achradine. Ze łzami patrzył oświecony i ludzki Marcellus na te cuda skazane na zniszczenie. Ale legioniści byli pełni wściekłości i dowódca wiedział, że nie powstrzyma ich od grabieży bogatego miasta. Na koniec prawie jednocześnie padły ostatnie części miasta, Achradine i Wyspa. Zaczęła się grabież. Archimedes nie spostrzegł nawet, że miasto zostało wzięte; nie zauważył krzyku i zamieszania; umysł jego był cały pogrążony w nowym zagadnieniu naukowym, rysował i obliczał rylcem na piasku swego perystylu. Wdarli się do niego legioniści, zbliżyli się gromadą. — Przyjacielu 155 — rzekł do jednego z nich rozżalony mędrzec — nie zamazuj moich rysunków! Ten nie wiedząc, z kim ma do czynienia, zabił go bez namysłu. Dopiero gdy powiedział o swym czynie Marcellusowi, ten zrozumiał, co się stało. Kazał z honorem pochować Archimedesa, a rodacy ozdobili jego mogiłę takim pomnikiem, jakiego zmarły sobie życzył. Wiele rzeczy pięknych zginęło po zajęciu miasta, niejedno przecie ocalało i Marcellus wziął, co mógł ze sobą, aby rzymskie budowle ozdobić utworami geniuszu greckiego. Wówczas to po raz pierwszy naród rzymski poznał wspaniałości sztuki greckiej. Niewątpliwie wpływ jej na rozwój przyszłego władcy świata był wielce dobroczynny; a jednak ludzie oświeceni w Rzymie nie pochwalali tego gwałtu nad zwyciężonymi i przeciw chciwości Marcellusa chętnie powoływali się na powściągliwość Fabiusza Kunktatora, jaką ten okazał po wzięciu Tarentu. 156 Kiedy najbliżsi radzili mu, aby zabrał ze sobą posągi z marmuru i spiżu, Fabiusz z uśmiechem odrzekł: — Nie, pozostawmy Tarentyjczykom ich rozgniewanych bogów! Najgorsze było to, że przykład Marcellusa wywołał naśladownictwo ze strony licznych pożądliwych namiestników rzymskich zarówno na Sycylii, jak też później w dzielnicach Wschodu greckiego. Rzym zdobił się trofeami zwyciężonej Grecji, a jej synom pękało serce na widok tego, jak nielitościwy zwycięzca zabierał sobie to, co dla nich stworzyli wielcy artyści ich wielkiej przeszłości. Padły Syrakuzy — padły na zawsze (rok 212). Odtąd już się o nich prawie nie mówi w historii. Pod panowaniem rzymskim zostały one stolicą zjednoczonej prowincji Sycylii, rezydencją namiestników rzymskich — i kwitły spokojnie jako miasto prowincjonalne. Ale po upadku potęgi Rzymu zaczęły też ubożeć i upadać Syrakuzy — i dziś jest to niewielkie miasto, które obejmuje zaledwie starą Wyspę. 157 I ze smutnym uczuciem błądzi podróżny po wypalonej równinie, śród gruzów świątyń, teatrów, kamieniołomów — resztek dawnej wspaniałości Achradine, Tyche, Neapolis. 29. Scypionowie w Hiszpanii Jednakże ani sprawy macedońskie, ani sycylijskie nie doprowadziły do zakończenia wojny; stało się to w tym samym kraju, w którym wojna się rozpoczęła, tj. w Hiszpanii. Widzieliśmy już jak w pierwszym roku tej wojny (218) senat wyprawił tam wojsko, którym dowodził Gnejusz Korneliusz Scypion; po bitwie nad Trebią przyłączył się do niego też i jego brat, Publiusz Scypion, i zaczęła się sławna dziesięcioletnia działalność Scypionów w Hiszpanii, która nie ustała aż do chwili ostatecznego wywalczenia tego kraju od Kartaginy. Rzymianie wykazali w tej sprawie zwykłą swoją przezorność i wytrzymałość, wiedząc, jakie znaczenie ma dla Kartaginy Hiszpania, senat rzymski nawet w najcięższych dla siebie chwilach, po Trazymenie, po Kannach, nie odwoływał do Italii legionów hiszpańskich. Zadanie Scypionów było podwójne: zwyciężyć Kartagińczyków i odciągnąć od nich plemiona iberyjskie; jedno i drugie wykonali znakomicie. Przede wszystkim wyzwolili od Kartagińczyków ziemię między Pirenejami a Ebro, gdzie wojsko punickie miał pod swą władzą dowódca drugorzędny: trudniejsze stało się zadanie, gdy chorągwie rzymskie przedarły się na drugi brzeg Ebro. Tu mieli przeciw sobie samego Hasdrubala Barkasa. Unikając bitew stanowczych, Rzymianie szli naprzód powoli, powiększając koło swoich zwolenników. Doskonałe wrażenie zrobiła odbudowa Saguntu, który szczodrze został wynagrodzony za swą wierność Rzymowi. Scypionowie kazali wszędzie wykupić wszystkich zaprzedanych w niewolę Saguntyjczyków i powrócić ich na ziemię rodzinną. Stolicą swoją uczynili miasto nadmorskie Tarrakonę, która stała się przeciwnikiem stolicy punickiej, Nowej Kartaginy. Zatrwożyli się Punijczycy; na pomoc Hasdrubalowi Barkasowi posłali nowe wojsko z nowym dowódcą, Hasdrubalem synem Giskona; trzecią armią dowodził młodszy brat Hannibala, Magon Barkas. Rzym nie był w stanie należycie wzmocnić wojsko Scypionów; 158 nie skończył jeszcze ze skutkami klęski pod Kannami. Scypionowie zmuszeni byli oprzeć się na pomocy licznego plemienia Celtyberów, którzy zamieszkiwali środkową część półwyspu. Pomoc zdawała się zapewniona; i oto naciskani z dwóch stron Scypionowie popełnili fatalną nieostrożność: rozdzielili swoje siły. Kartagińczykom było to dogodne; przekupiwszy Celtyberów, namówili ich, by w czasie najgorętszej walki opuścili swoich sojuszników. Tak owa bitwa — bitwa pod Amtorgis (212) — skończyła się pogromem armii rzymskiej; obaj Scypionowie padli. Wieść ta jak piorun uderzyła w Rzymian. Zdawało się, że wybawienie było tak bliskie: Kapua właśnie poddała się niedawno, upadek Syrakuz oczekiwany był z dnia na dzień, Hannibal w Bruttium doprowadzony został do upadku — i nagle na Zachodzie zbierać się zaczęła nowa burza. Wszystkie powodzenia sześcioletniej wyprawy zostały zmarnowane: Hiszpania do samego Ebro na nowo uznała nad sobą władzę Kartagińczyków. Saguntowi groziło drugie zburzenie, a główna rzecz w tym, że Hasdrubal mógł lada dzień przedostać się poza linię Ebro, opanować pasma Gór Pirenejskich i z nowym wojskiem runąć na wyczerpaną Italię. W tej straszliwej chwili zbawcą nadziei rzymskich w Hiszpanii okazał się prosty żołnierz konny z rozbitej armii Gnejusza Scypiona — Gajusz Marcjusz; dzięki jego umiejętnym operacjom resztki rozgromionych legionów udało się wycofać za Ebro. Gdy zaś żołnierze obrali go swym naczelnikiem, prowadził sprawę w sposób tak wyrachowany i mądry, że nie tylko się utrzymał do przyjazdu nowych wojsk rzymskich, ale uzyskał pewne nie tyle istotne, ile pokrzepiające powodzenia. W ten sposób Hiszpania do Ebro zachowana została dla Rzymu, a to było podstawą przyszłych sukcesów. Tym ważniejszą było rzeczą znaleźć dostojnego następcę obu zabitych pod Amtorgis dowódców. Zadanie było trudne; ochotnicy nie stanęli. Naraz usługi swe ofiarował człowiek, na którego wobec jego młodości nikt nie zwracał uwagi. Był to Publiusz Korneliusz Scypion, syn zabitego Publiusza Scypiona, ten sam, który nad rzeką Ticinus ocalił życie swego ojca, który po bitwie pod Kannami rozbił spisek uknuty w celu porzucenia Rzymu. Nadzwyczajne zdarzenia, w których młodzieniec ten od wczesnych lat brał udział, rozwinęły w nim oprócz męstwa i rozsądku także i głęboką religijność; często modlił się na Kapitolu, żywiąc przeświadczenie, że pozostaje pod osobliwą pieczą bogów-opiekunów republiki. Bądź jak bądź senat rzymski nie uważał za rzecz możliwą przyjąć na swą odpowiedzialność wyboru tak młodego dowódcy, 159 który nawet nie był pretorem; pozostawił wyrok w tej sprawie ludowi. Ale gdy Scypion stanął wobec ludu — młody, piękny, skromny, gdy wypowiedział swą pierwszą mowę, zachwycającą i orzeźwiającą, w jednej chwili podbił wszystkie serca; jednogłośnie obrany został dowódcą armii hiszpańskiej, następcą władzy swego ojca i stryja. Do dwóch zadań, jakie mieli jego poprzednicy, dołączyło się trzecie: na wszelki sposób zatrzymać Hasdrubala Barkasa w Hiszpanii i nie dopuszczać go do przełęczy pirenejskich. Młody Scypion wiedział o tym i postępował odpowiednio. Wojsko hiszpańskie powitało go z zapałem; on ze swej strony okazywał wielką cześć Gajuszowi Marcjuszowi, widząc w nim swego głównego doradcę i pomocnika. Ale najwięcej ufał samemu sobie, do czego zresztą uprawniały go wybitne zdolności. Od swego wielkiego przeciwnika — Hannibala — nauczył się wielu rzeczy, a przede wszystkim tego, co tak trudno wchodziło do głowy dowódców rzymskich; nauczył się sztuki fortelów wojennych, skomplikowanych planów bitwy i innych przedsięwzięć. Rychło też znalazł sposobność zastosowania tej umiejętności. Nie dopuściwszy, by ostygł zapał wojska, przeprowadził je za Ebro, nie mówiąc jednak nikomu, dokąd żołnierzy prowadzi. I swoi, i nieprzyjaciele byli pewni, że Scypion przygotowuje wyprawę przeciw jednemu z wodzów kartagińskich, którzy stanęli w głębi lądu. On jednak nagle skierował wojsko ku brzegowi morza — i Rzymianie znaleźli się pod wysokim murem stolicy punickiej w Hiszpanii, pod Nową Kartaginą. Wydawało się to szaleństwem; toć póki on będzie tracił siły na bezowocne szturmy, nadejdą wojska kartagińskie i wezmą go w dwa ognie! Ale Scypion wszystko przewidział: wiedział, że mały półwysep, na którym leżało miasto, oddzielony był od lądu zatoką i że w tym miejscu Punijczycy ufni w tę ochronę przyrodzoną nie zbudowali fortyfikacji zbyt silnych; wiedział też od rybaków tarrakońskich, że woda tu w czasie odpływu nie jest zbyt głęboka. I oto doczekał się dnia, gdy wskutek wiatru, dmącego od strony lądu, odpływ był szczególnie silny. Część wojska posłał, by szturm przypuścić do murów i w ten sposób odciągnąć uwagę oblężonych, a drugiej części pokazał uchodzącą wodę: — Patrzcie! Sam Neptun odsłania nam drogę do miasta! Idźmy za jego wezwaniem! Wojsko rzuciło się w zatokę i wkrótce miasto było w rękach Scypiona. To bajeczne powodzenie miało decydujący wpływ na całą wyprawę hiszpańską. Padła punicka stolica Hiszpanii, dumny twór Hasdrubala Pierwszego — a wraz z nią dostała się w ręce Rzymian nie tylko olbrzymia zdobycz, całe zaopatrzenie wojenne armii kartagińskiej, 160 ale i zakładnicy z całej Hiszpanii, dzięki którym Punijczycy trzymali w posłuchu niepokorne ludy hiszpańskie. Scypion miał zupełne prawo do tryumfu, a jednak zmuszony był wyznać, że jakkolwiek jego umiejętność dowodzenia jest wielka, to jednak ma on do czynienia z wrogiem, który bynajmniej w niczym mu nie ustępuje. 30. Hasdrubal Barkas Hasdrubal Barkas zrozumiał, że dla Kartagińczyków dalsze powodzenie w Hiszpanii jest wykluczone. Jedyna nadzieja to przeprowadzić wojska do Italii, złączyć się ze starszym bratem i razem zaatakować Rzym. Poruczywszy młodemu bratu, Magonowi, oraz Hasdrubalowi synowi Giskona, by ratowali, co można, sam z głównymi siłami ruszył ku Pirenejom. Scypion był spokojny; wszystkie przejścia bliskie Morza Śródziemnego były przez niego zajęte. Ale tu Hasdrubal wykazał właściwą Barkidom genialną śmiałość. Ruszywszy z wojskiem ku źródłom Tagu, przeszedł przez dzielnice ludów dzikich, z imienia ledwie znanych Rzymianom, dotarł do najdalszych przełęczy biskajskich, przedarł się przez nie — i był w Galii wcześniej, nim w ogóle Scypion dowiedział się o jego wyprawie. Wiele zarzutów słyszeć się dało wówczas przeciw młodemu dowódcy: Wypuściłeś Hasdrubala! Ale nic na to nie można było poradzić. Również piorunujące były wszystkie inne działania brata Hannibala. Rzymianie mieli nadzieję, że go zatrzymają na długiej drodze do Italii, zdarzyła się jednak rzecz wprost odwrotna. Nauczeni przez doświadczenie ze starszym Barkidą Galowie zrozumieli, że dla nich daleko korzystniej jest przepuścić możliwie prędko tę burzliwą chmurę, która wcale nie dla nich przechowywała swe gromy. Jedna po drugiej płynęły do Rzymu niepokojące wieści: Hasdrubal nad Rodanem! Hasdrubal pod Alpami! Hasdrubal w dolinie Padu, tryumfalnie przyjęty przez Galów cysalpińskich! Tak się zaczął dla Rzymian rok 207, najgroźniejszy z całego dziesięciolecia. Co będzie teraz? Nowa Trebia, nowy Trazymen, nowe Kanny — tym okropniejsze, że teraz dwaj wielcy Barkidzi trzymają w swych kleszczach osłabioną zmaganiami Italię. Trzeba było pomyśleć o naczelnikach. I znów senat okazał doskonałe zrozumienie sprawy: przedstawił narodowi jako kandydatów na konsulów Marka Liwiusza (nie mylić z obrońcą Tarentu) 161 oraz Gajusza Klaudiusza Nerona. Pierwszy z nich był człowiekiem dzielnym, lecz ponurym; odsunięty został od wszelkich działań od chwili, gdy zapadł przeciw niemu niesprawiedliwy wyrok w sądzie ludowym; drugi, choć odznaczał się zaletami, ale tylko w przedsięwzięciach drugorzędnych. Liwiusz wysłany został przeciw Hasdrubalowi, Neron przeciw Hannibalowi — i Rzym czekał, co będzie dalej. Hasdrubalowi wszystko dotychczas się udawało. Pierwszą poważną przeszkodą dla niego, tak samo jak dla Hannibala, była Stradella. Placencji i on nie był w stanie zdobyć, a Galowie domagali się usunięcia tej drzazgi ze swego ciała; po bezowocnym oblężeniu ruszył dalej drogą między Apeninami a Morzem Adriatyckim, aby się połączyć z bratem. Udało mu się przekroczyć granicę Italii właściwej, ale tu nad rzeką Metaurus napotkał wojsko konsula Liwiusza. W tym czasie i Hannibal opuścił Bruttium; podniecony nową nadzieją, złamał opór konsula Nerona, ruszył do Apulii, pod Kanny — świadka swojej sławy — i tu zaczai oczekiwać gońców od brata. Gońcy wyruszyli, ale wpadli w ręce Nerona i ten od nich się dowiedział, że Hasdrubal zamierza znieść Liwiusza i skierować się do Umbrii, gdzie wyznaczył punkt niedaleko Rzymu — prosi, aby tam właśnie i brat się przedostał, aby razem iść na stolicę. I otóż teraz ten plan, który był tajemnicą dla Hannibala, stał się znany Neronowi. Pod wpływem tej wiadomości Neron powziął myśl śmiałą do szaleństwa. Pozostawiwszy tylko część wojska w obozie — przekonany, że Hannibal jeszcze kilka dni czekać będzie wieści od brata — wziął ze sobą najlepsze oddziały i pośpiesznie ruszył do Umbrii i dalej na spotkanie Liwiusza. Ten po cichu wpuścił go do swego obozu, nie rozszerzając jego rozmiarów, aby Hasdrubal nie domyślił się przybycia posiłków. Wierny swemu planowi wódz kartagiński zaczął przeprawę przez Metaurus; opór Liwiusza go nie niepokoił; spodziewał się tego i rozważnie poprowadził bitwę. Nagle, w momencie stanowczym, na tyłach ukazuje się z wojskiem drugi konsul, Neron, który walcząc z Hannibalem, rzekomo miał się znajdować w Apulii. Jak się to mogło zdarzyć? Czyżby Hannibal został rozbity? Wszelki odwrót był zamknięty; pozostawało tylko na miejscu walczyć przeciw jednemu i drugiemu wrogowi. Całe wojsko Hasdrubala zginęło w tej nierównej walce; sam dowódca, walcząc jak lew, padł razem z innymi. Zwycięstwo Rzymu było całkowite; dzień nad Metaurusem zniweczył ostatnią nadzieję Hannibala. 162 Sam on wciąż jeszcze stał w Apulii, nie podejrzewając, że jego przeciwnik odszedł. Obaj konsulowie śpieszyli z powrotem, zanim podstęp zostanie odsłonięty. Ze zdumieniem spostrzegł Hannibal nagłe wzmocnienie obozu nieprzyjaciela. Bolesne rozwiązanie zagadki rychło nadeszło. W istocie okrutny Neron nie uląkł się splamienia swej sławy wojennej aktem wstrętnej, bezprzykładnej u Rzymian złośliwości: w czasie gdy Hannibal z coraz bardziej rosnącym niepokojem czekał wieści o bracie, Neron poprzez wał obozu kazał mu rzucić odrąbaną głowę Hasdrubala. Zaprawdę, teraz wszystko stało się jasne: — Poznaję szczęście Kartaginy! — zawołał skazany dowódca skazanego miasta i posępny wrócił do Bruttium, aby tam oczekiwać przeznaczenia. 31. Zwycięstwo Rzymu Teraz wypadki potoczyły się nader szybko. Rok następny przyniósł Rzymianom pożądaną wieść o podboju Hiszpanii i o wygnaniu stamtąd sił kartagińskich. Przywiózł tę wiadomość sam Scypion i było oczywiste, że w nagrodę należał mu się konsulat na rok 205. O jedno tylko szedł spór: czy prowadzić wojnę w Italii, aby wygnać z niej Hannibala, czy też przerzucić się do Afryki, licząc na to, że zagrożona Kartagina sama dla ocalenia wezwie swego wielkiego dowódcę. Scypion lubując się w postanowieniach śmiałych żądał tego ostatniego; przeciwstawił mu się stały obrońca środków ostrożnych, posiwiały Fabiusz Kunktator. Senat powziął uchwałę pośrednią: jako prowincja wyznaczona została młodemu konsulowi Sycylia, ale otrzymał polecenie udania się do Afryki, o ile uzna to za rzecz użyteczną. Oczywiście, tak też uczynił, lecz ponieważ zatrzymały go przygotowania, stało się to możliwe dopiero w roku 204. Tu, w Afryce, rozegrał się w ciągu dwóch lat następnych ostatni akt wielkiej tragedii śródziemnomorskiej. Aby go zrozumieć, obaczmy, jak stały tam sprawy kartagińskie. Oprócz właściwej ziemi kartagińskiej, stosunkowo niewielkiej, musimy tu między Saharą a morzem rozróżnić dzielnice sprzymierzonych z Kartaginą miast fenickich, z których większa część leżała nad Małą Syrtą; nazywano je zazwyczaj wyrazem greckim emporia, tj. porty handlowe. 163 Nie bacząc na pokrewieństwo plemienne z miastem naczelnym, odnosiły się do Kartaginy niechętnie; już w czasie pierwszej wojny punickiej przeszły na stronę Regulusa, a po jej zakończeniu oddały się najemnikom; teraz zaś, rzekłbyś, gotowe były zamienić władzę kartagińską na jakąkolwiek inną: rażące przeciwieństwo z wiernością sojuszników latyńskich Rzymu. Dalej na zachód, w obecnym Algierze, leżała „Ukraina kartagińska": stepy numidyjskie, niezależne od Kartaginy, jednak znajdujące się pod czarem jej kultury; one to dostarczyły najlepszej jazdy do armii hiszpańskiej Barkidów. Z licznych plemion numidyjskich najpotężniejsze było to, nad którym panował „król" Syfaks; spośród niezależnych od niego „książąt" numidyjskich najznaczniejszy był Gaja. Gdy zaczęła się wojna, Syfaks, odczuwając ucisk Kartaginy i chcąc mieć zwierzchnika raczej dalszego niż bliższego, skłonny był do sojuszu z Rzymem; z tegoż samego powodu Gaja życzliwie był usposobiony do Kartaginy. Magnaci kartagińscy, członkowie senatu rządzącego miastem i Afryką, zazwyczaj przywiązywali do siebie królików i książąt sąsiednich, półdzikich ziem nie tylko widokami korzyści materialnych, ale także małżeństwami zawieranymi między owymi książętami a córkami senatorów. Tym sposobem wyzyskiwano w celach państwowych bajeczną urodę wschodnią obywatelek punickich. Przykład taki widzimy i tutaj. Przywódcą partii barkidzkiej podczas nieobecności Hannibala był znany nam już Hasdrubal syn Giskona; otóż dążąc do umocnienia podstaw sojuszu Kartaginy ze starym księciem Gają, doprowadził on do zaręczyn jego syna, młodego i dzielnego Masynissy, ze swoją prześliczną córką Sofonisbe, będącą wówczas jeszcze podlotkiem. Kiedy następnie udał się do Hiszpanii na pomoc Barkidom, wziął ze sobą Masynissę jako przyszłego zięcia i nie zawiódł się na nim; Masynissa ze swą waleczną drużyną był bardzo użyteczny; głównie też dzięki niemu dowódcy kartagińscy uzyskali stanowcze zwycięstwo nad obu Scypionami pod Amtorgis w roku 212. Ale później okoliczności się zmieniły. Gaja umarł; w rodzinie książęcej zaczął się bezład, gorliwie podsycany przez Syfaksa, któremu w końcu udało się zawładnąć całym dziedzictwem Masynissy. Z drugiej strony, z chwilą gdy Hasdrubal Barkas udał się do Italii (208), dla Kartagińczyków niebezpieczna stała się obrona Hiszpanii przed rosnącą wciąż potęgą Scypiona. Uchwaliwszy opuszczenie Hiszpanii (206), senat kartagiński dał swoim dwom tamecznym dowódcom dwa różne polecenia: Magon Barkas miał wraz ze swoim wojskiem iść do Italii na pomoc Hannibalowi, 164 Hasdrubal syn Giskona zaś miał przewieźć swoich żołnierzy do Afryki dla pomocy na miejscu. Magon Barkas nie miał powodzenia, ale zapewne i nie liczył na nie; jego wyprawa do Italii była czynem nie nadziei, lecz rozpaczy. Udało mu się wojska przeprowadzić do Italii, zdobył nawet miasto nadmorskie Genuę, ale w bitwie z wojskiem rzymskim został rozbity, raniony i umarł w czasie smutnej przeprawy do Afryki (204). Hasdrubal syn Giskona, przeciwnie, bardzo szczęśliwie wykonał swoje niezawiłe zadanie. Przygotowując obronę Afryki wobec nieuchronnej wyprawy Scypiona, z natury rzeczy zwrócił uwagę na sprawy numidyjskie. Pozbawiony tronu Masynissa stracił dla niego znaczenie jako sojusznik; bardzo cenny byłby Syfaks, ale ten już zawarł przymierze ze Scypionem. Mimo wszystko mądry wódz kartagiński nie tracił nadziei. Scypion był daleko, a Hasdrubal blisko — i przy tym ze swą piękną córką Sofonisbe, która teraz już dorosła. Nie oparło się ogniste serce Syfaksa; ożenił się z córką Hasdrubala, zawarł sojusz z Kartaginą, a do Scypiona posłał zawiadomienie, aby ten w razie przeprawy do Afryki nie liczył na jego współdziałanie. Dla Scypiona był to straszny cios: sił własnych miał zbyt mało, aby prowadzić wojnę w Afryce, senat zaś nie mógł się zdecydować, by wypuścić legiony z Italii, dopóki w niej siedział Hannibal. Prawda, pewnym wynagrodzeniem za tę stratę było, że Masynissa przystał do niego — jakkolwiek niemiłe to było dla Scypiona podawać rękę człowiekowi, który spowodował klęskę, a może nawet i śmierć jego ojca i stryja. Ale, po pierwsze, była to pomoc bardzo nikła: Masynissa na razie nie mógł mu nic ofiarować prócz siebie samego oraz niewielkiej bandy raczej zbójników niż żołnierzy. I to oparcie łatwo mogło runąć — Syfaks i Kartagińczycy gotowali obławę na wygnanego, lecz niebezpiecznego księcia i nie dziś to jutro mogli go unicestwić. I właśnie dlatego śmiały wódz rzymski postanowił wyprawy nie odkładać. Nie licząc na Numidię jako na miejsce wylądowania Scypion wybrał emporia nad Małą Syrtą, tę najbardziej podatną do zranienia piętę nieprzyjaciela, i kazał powiedzieć Masynissie, aby ten właśnie w tym miejscu czekał na niego. Zdawało się jednak, że wszyscy bogowie są przeciw Scypionowi. W czasie przejazdu nagle całą flotę otoczyła mgła: ani nieba, ani morza nie było widać. Powoli — na chybił trafił — okręty płynęły dalej. Naraz morze rozjaśniło się cokolwiek: jakaś góra pokazała się na widnokręgu. — Cóż to jest? — zapytał Scypion. — Przylądek Merkurego — odpowiedział sternik; a w starożytności 165 tak się nazywał teraźniejszy przylądek Bon, który dzieli Zatokę Kartagińską od Małej Syrty. — Doskonale — rzekł uradowany Scypion — bierz bardziej na wschód, do emporiów. Znowu mgła, tuman; znowu jasność. Ziemia — podpływają. Co za ziemia? Jak się okazało, było to pobrzeże Utyki, na zachód od Kartaginy! Utyki, która była najwierniejszym przyjacielem i sojusznikiem Kartaginy! Masynissa tymczasem czekał w emporiach, zgoła w innym kierunku. I cóż robić, omyłka była nie do poprawienia. W tym nieszczęściu było przynajmniej tyle dobrego, że wojsko kartagińskie znajdowało się daleko, nikt nie przeszkadzał wylądowaniu. Jako człowiek szybkiej decyzji, Scypion natychmiast zaczął oblegać Utykę myśląc, że może i tu mu się tak powiedzie, jak niegdyś w Nowej Kartaginie. Ostatecznie oblężenie to nie doprowadziło do niczego, ale za to przyłączył się do Scypiona Masynissa, który z nadzwyczajną śmiałością przedarł się z emporiów poprzez kraj nieprzyjacielski. Wprawdzie z wolna zdążył przybyć i Hasdrubal z Syfaksem, ale tymczasem nadeszła jesień, postanowili więc rozłożyć się w obozowisku zimowym. Scypion uzyskał w ten sposób czas do nabrania oddechu i skorzystał z tego z właściwą mu pomysłowością. Udał, że pragnie pokoju i że widzi pośrednika w Syfaksie jako swoim dawnym sprzymierzeńcu. Miłość własna barbarzyńcy została mile połechtana tym zaufaniem; chętnie przyjmował posłów rzymskich, a mieli oni tajne polecenie, aby sprawę przeciągać, a tymczasem starannie poznać urządzenie obozowiska nieprzyjaciół. Minęła zima, nadeszła wiosna roku 203; pod jakimś dogodnym pozorem Scypion przerywa układy i — skorzystawszy z ciemnej i burzliwej nocy — posyła ludzi zaufanych, by rzucić ogień w namioty numidyjskie. Natychmiast oba obozy zapłonęły ogniem; powstała panika, uciekający natknęli się na straszliwe włócznie legionistów rzymskich. Wielu z nich wówczas Rzymianie wycięli, sami nie ponosząc żadnej straty; Hasdrubal i Syfaks tylko resztę swych wojsk zdołali ocalić. Ta reszta jednak była wcale pokaźna; zwłaszcza Syfaks mógł się z łatwością obejść bez nowego werbunku; uznał za rzecz możliwą wystąpić przeciw legionom rzymskim na Wielkich Polach (Magni Campi). Ale nie miał powodzenia; talent wojenny Scypiona wystąpił tu w pełnym blasku i ta pierwsza wielka bitwa na gruncie kartagińskim zakończyła się dlań korzystnie. 166 Syfaks cofnął się, aby bronić stolicy swej Cirty, ale Scypion i tu nie dawał mu spokoju. Sam zajęty rozszerzeniem swego terytorium w dzielnicy nadmorskiej, wysłał przeciw królowi numidyjskiemu jazdę pod rozkazami swego przyjaciela Leliusza oraz Masynissy. Pod Cirtą dopędzili nieprzyjaciela; odbyła się jeszcze jedna bitwa, w której Syfaks nie tylko został rozbity, ale i dostał się do niewoli. Nie tracąc ani chwili czasu, Masynissa podążył do Cirty i do pałacu królewskiego; tu na progu spotkała go dawna jego narzeczona, teraz żona jego wroga Syfaksa. Jedną tylko miała prośbę: — Nie oddawaj mnie żywą Rzymianom! Zadrgało serce Numidy na widok pięknej kobiety; niewiele myśląc, wyciągnął do niej rękę i natychmiast odprawił z nią gody ślubne. Ale radość jego była krótkotrwała. Nazajutrz zjawił się Leliusz z jazdą rzymską: — A gdzie królowa, żona Syfaksa, córka Hasdrubala? — Ona jest teraz moją żoną — rzekł markotnie Masynissa. — Zechciej ją natychmiast odesłać do naczelnika — zimno zauważył Rzymianin. Z trudem przekonał go nieszczęsny nowożeniec, aby jej dać pokój, póki Scypion nie powie swego zdania. Ale Scypion był tej samej myśli, co jego przyjaciel. Pamiętał, że piękność córki Hasdrubala przyczyniła mu daleko więcej szkody, niż cała sztuka wojenna jej ojca, i nie zamierzał bynajmniej losu wojny uzależniać od żaru serc afrykańskich. Najwyższe pochwały oddał rycerskim czynom Masynissy, ale surowo potępił jego małżeństwo: — Ty prowadzisz wojnę nie sam osobiście, lecz pod chorągwiami narodu rzymskiego. Żona króla-wroga, córka dowódcy-wroga jest branką narodu rzymskiego i powinna mu być wydana. Z goryczą w sercu Masynissa ustąpił. Żonie posłał list: „Mogę tylko wypełnić twą pierwotną prośbę: nie wydać cię żywą Rzymianom". Przy liście była czara trucizny. Z pogardliwym uśmiechem dumna córka patrycjusza kartagińskiego przyjęła list i czarę. — Dzięki i za to; powiedz jednak memu mężowi, że jego dar byłby mi o wiele milszy, gdyby to nie był dar poślubny — to mówiąc, wypiła jadowitą zawartość kielicha. Ojciec jej przedtem już skończył życie samobójstwem; teraz Kartagina miała jednego tylko obrońcę, Hannibala. Senat wyprawił do niego posłów, żądając, aby swoje wojska przeprawił do Afryki dla obrony ojczyzny. „Ze zgrzytem i jękiem — opowiada historyk rzymski Tytus Liwiusz — i ledwie łzy powstrzymując, wysłuchał on słów poselstwa. «Teraz już mnie otwarcie wzywają z powrotem, a przedtem robili to skrycie, odmawiając mi posiłków i pieniędzy. 167 Nie, to nie naród rzymski zwyciężył Hannibala; zwyciężył go senat kartagiński swym niedowierzaniem i zawiścią! » I oto wreszcie w roku 203, w piętnaście lat po swym błyskawicznym przybyciu do Italii, w trzydzieści dwa lata po swej „przysiędze Hannibalowej", którą wypełnił do końca, lew afrykański wrócił na swe stare legowisko. Swobodniej odetchnęła Italia, ale radość, że groźny wróg ją opuścił, zatruta była trwogą; co się stanie teraz ze Scypionem i jego wojskiem, gdy przeciw niemu wystąpi sam niezwyciężony dotychczas Hannibal? Wszyscy mieli w pamięci ostrzeżenia starego Kunktatora; sam on jednakże miał już nie dożyć zaprzeczenia swych ostrzeżeń — umarł tejże zimy (203-202), mając lat dziewięćdziesiąt. Hannibalowi zima ta upłynęła na przygotowaniach. Trzeba było zebrać wszystkie siły kartagińskie do bitwy stanowczej; należało też i samo miasto przysposobić do przypuszczalnego oblężenia. Na wiosnę roku 202 obaj dowódcy ruszyli z wojskiem przeciw sobie; zetknęli się pod Zamą, na południo-zachód od Kartaginy. Przed bitwą Hannibał zaproponował swemu przeciwnikowi spotkanie dla układów; liczył na urok swego imienia i swej osoby, sądził, że Scypion cofnie się przed strasznym ryzykiem i przystanie na pokój korzystny dla Kartaginy. Pamiętaj — rzekł mu — ty jesteś teraz tym, czym ja byłem nad Trazymenem, pod Kannami. Nie kuś kaprysów fortuny wojennej! Ale Scypion nie przychylił się do jego warunków; bitwa stała się nieunikniona. W bitwie tej obaj dowódcy przewyższyli sami siebie; zdumiewająca zwłaszcza była sztuka, z jaką Hannibal umiał wyzyskać siły swej różnoplemiennej armii. Ale i jego geniusz nie był w stanie powstrzymać miecza przeznaczeń, który nad nim zawisł. Zwyciężyła wypróbowana wytrwałość legii rzymskich; zwyciężyła wszystko łamiąca odwaga wojowników konnych Masynissy, teraz bardzo licznych. Pod Zamą zakończyła się wielka tragedia śródziemnomorska, zaszło na wieki słońce Kartaginy, Rzym zaś z wojny tej wyszedł jako władca całej zachodniej połowy ówczesnego świata cywilizowanego — a przy tym bez współzawodnika również i na Wschodzie. Istotnie, teraz pozostawało tylko zawrzeć pokój. Ważniejsze warunki tego pokoju były następujące: 1) Kartagina zachowuje swą niezawisłość i całe terytorium w Afryce, ale nie ma prawa prowadzić wojny czy to w Afryce, czy poza Afryką bez pozwolenia narodu rzymskiego. 2) Hiszpania przechodzi pod władzę Rzymu. 168 3) Masynissa zostaje uznany za króla całej Numidii i Kartagina zawiera z nim sojusz. 4) Kartagina obowiązuje się płacić Rzymowi daninę coroczną w ciągu lat pięćdziesięciu. 5) Kartagina wydaje Rzymowi całą swoją flotę wojenną, prócz dziesięciu trier, oraz wszystkie swoje słonie wojenne. Jak widzimy z tych warunków, Rzym zrzekł się nabytków terytorialnych w Afryce; poprzestał tu jedynie na tym, że podniósł wysoko Masynissę, który istotnie okazał się wiernym jego sojusznikiem przez cały ciąg swego długiego żywota. Pozbawiona swej potęgi Kartagina przestała być dla Rzymu niebezpieczna; nigdy już nie wyleczyła się z otrzymanych ran. Natomiast w Europie przy zwycięskim Rzymie została Sycylia w całych rozmiarach, nie wyłączając Syrakuz, które odtąd były jej stolicą. Uzyskał też Rzym Hiszpanię, którą podzielił na dwie „prowincje", Bliższą i Dalszą. Wprawdzie pod nazwą tej „Hiszpanii" należy rozumieć nie cały Półwysep Pirenejski, tylko jego dzielnice nadśródziemnomorskie; podbój obszarów centralnych i nadoceanicznych zajął jeszcze koło dwustu lat. Bądź co bądź Rzym miał obecnie cztery prowincje: Sycylię (całą), Sardynię (z Korsyką) oraz dwie Hiszpanie. Główna zaś rzecz, że odtąd w Italii Rzym był pełnym gospodarzem; jego dzielnica latyńska wyszła z próby bardziej zjednoczona niż przedtem, a sojusznicy italscy po upadku i wzięciu Kapui ostatecznie uznali go za swego naczelnika. Na Rzym były również zwrócone oczy pozostałego świata cywilizowanego; wszyscy widzieli w nim wykonawcę jego losów. 171 WSCHÓD GRECKI 32. Demetrios Poliorketes Po zwycięstwie nad Kartaginą Rzym, jako niewątpliwy władca całej zachodniej krainy śródziemnomorskiej, zaczyna zwracać uwagę także i na Wschód, który stał się grecki dzięki zwycięstwom Aleksandra Wielkiego. Znaczenie tych bez mała dwóch stuleci, które dzielą tryumf Scypiona od założenia cesarstwa, polega na tym, że w ciągu tego czasu założony przez Aleksandra Wielkiego grecki „świat zamieszkany" (oikumene) powoli staje się rzymski. Dlatego, zanim dalej zaczniemy prowadzić powieść o dziejach Rzymu, musimy zająć się losami tego świata greckiego od chwili śmierci jego założyciela. Przy sposobności zresztą zajrzeliśmy w ten osobliwy świat z powodu Pyrrusa, króla Epiru, oraz jego mieszania się w sprawy italskie i sycylijskie; teraz jednak musimy te stosunki zbadać szczegółowiej. Tak więc opowieść nasza cofa się do roku 323, tj. do roku śmierci Aleksandra Wielkiego w Babilonie. Pierwsze lata nowej epoki upływają na bezpłodnych wysiłkach namiestników państwa, którzy rządzili w imieniu nieletnich dzieci zmarłego króla, aby zachować dla nich jedność monarchii. Bezpłodne były te wysiłki już choćby dlatego, że jedna z najważniejszych prowincji, mianowicie Egipt, od razu została zajęta przez jednego z następców władzy Aleksandra, Ptolemeusza. Kraj ten, którego broniły pustynie, nie lękał się najazdu nieprzyjaciela i Egipcjanie wdzięczni byli swemu mądremu władcy, że im na dalsze lata zabezpieczył spokojne i zamknięte życie. Przykład jego zaraźliwie podziałał na innych diadochów (spadkobierców) Aleksandra; połączyli się dla wspólnej walki z namiestnikiem osiadłym w Macedonii. 172 W walce tej powoli wyginął cały dom królewski; i w ogóle walka ta odznaczała się wielkim okrucieństwem, niesłychanym wiarołomstwem wodzów zarówno w stosunkach wzajemnych, jak i domowych. Byli to ludzie bardzo zdolni i silnego charakteru, ale prawo moralne nie było dla nich pisane: syn zabijał matkę, ojciec — syna, gospodarz — gościa, o ile tego wymagała korzyść. Świat grecki przejęty był grozą na widok okropności, jakimi ci barbarzyńcy północni splamili jego historię. Za to i oni sami stali się jakby igraszką w rękach nielitościwej a kapryśnej bogini, która dziś podnosiła człowieka na szczyt powodzeń i szczęśliwości, aby jutro go strącić w przepaść. Grecy tę boginię nazywali Tyche, Rzymianie — Fortuną: chętnie widzieli w niej główne bóstwo tego okresu, który się zaczął od śmierci Aleksandra — okresu hellenistycznego, jak przyjęto go nazywać. Drugi po Aleksandrze namiestnik, Antypater — znany nam już jako wróg Demostenesa, był dość mądry, aby mimo wszystko ocalić jedność państwa; na nieszczęście, umierając, przekazał namiestnictwo staremu towarzyszowi broni, pominąwszy własnego syna Kasandra. Ambitny młodzieniec nie zniósł tej obrazy; powstał przeciw woli ojca i cel swój osiągnął: Macedonia dostała się pod jego władzę, a wraz z nią i tradycyjna polityka interwencji w sprawy greckie. Odczuły to zwłaszcza Ateny; Kasander pomieścił w nich swój garnizon, a władzę cywilną powierzył rozsądnemu i godnemu człowiekowi, uczniowi Arystotelesa, Demetriosowi z Faleronu (tak go nazywamy od jego miejsca narodzin w odróżnieniu od drugiego Demetriosa, bohatera naszej opowieści). Wiemy już, jak bliskie stosunki łączyły Arystotelesa i jego szkołę z dworem macedońskim: przyjaźń Kasandra z Demetriosem była po prostu dalszym ciągiem przyjaźni Aleksandra z Arystotelesem. Rzecz naturalna, że Demetrios oparł się w Atenach na stronnictwie macedońskim, na zwolennikach Fokiona; była to partia arystokratyczna, składająca się po największej części z ludzi uczciwych i dobrych. W każdym razie dziesięcioletnie rządy Demetriosa w Atenach były dla tego miasta okresem honorowego odpoczynku, a nawet świetności (317-307). Najstarszym śród diadochów był Antygonos, który przy podziale prowincji otrzymał Frygię w Azji Mniejszej; urodzony w roku 380, brał udział w wielu wyprawach nie tylko Aleksandra, ale już i jego ojca, Filipa — i w jednej z tych wypraw utracił oko, wskutek czego przezwano go Jednookim albo Cyklopem. Ale swym jednym okiem widział lepiej niż inni dwojgiem i był zbyt dumny, aby po śmierci Aleksandra uznawać jakąkolwiek władzę nad sobą. On to się głównie przyczynił do niepowodzeń polityki namiestników w sprawie jedności państwa, choć nie dlatego, że to zjednoczenie wydawało mu się niepożądane; owszem, 175 ale chciał państwo zjednoczyć dla siebie samego. Zresztą dla siebie być może, zważywszy swe sędziwe lata, nie zechciałby się trudzić, ale miał syna, którego kochał i który bardzo miłował ojca. Był to Demetrios, o którym właśnie opowiadać będziemy. Tak, ojciec kochał syna i syn kochał ojca; u tych ludzi była to rzecz bardzo rzadka. Raz, gdy Antygonos przyjmował poselstwo jakiegoś innego diadocha, Demetrios, wróciwszy z polowania, zaszedł do niego trzymając w ręku swój oszczep łowiecki. Widząc, że ojciec jest zajęty, chciał wyjść, ale ten syna poprosił, aby siadł koło niego, i odchodzącym posłom krzyknął: — Powiedzcie swemu panu, coście tu widzieli. A cóż oni widzieli? To, że ojciec posadził tuż przy sobie uzbrojonego syna i nie obawiał się, że ten go, korzystając z okoliczności, zabije. Takie to były obyczaje diadochów. Ale Antygonos miał słuszność, miłość syna była jego najpewniejszą siłą; licząc na nią, postanowił sięgnąć po koronę Aleksandra Wielkiego. Właściwą jego dzielnicą była Frygia, ale po zwycięstwie nad dowódcą namiestnika Eumenesem, którego wojsko przeszło na jego stronę, z niewielkim trudem przyłączył do niej inne prowincje Azji Mniejszej. Patrząc dokoła co prawda widział się otoczony ludźmi, którzy tymczasowo byli jego sojusznikami, ale z łatwością mogli się zmienić we wrogów. Na wschodzie, w Babilonie, siedział Seleukos; na południu, w Egipcie, wspomniany wyżej Ptolemeusz; zachód był pod władzą Kasandra, pana Macedonii i znacznej części Grecji; na koniec na północy, po tej i tamtej stronie cieśnin, rządził Lizymach, który swój bogaty skarbiec ubezpieczył w niedostępnym Pergamonie. Trzeba było mądrym podstępem obalić tych diadochów, jednego po drugim; drobniejszych królików można by się wtedy nie lękać. Zaczął od Seleukosa, zażądał od niego rachunku, jak mianowicie korzystał z dochodów swej prowincji. Seleukos zrozumiał, co to znaczy: zaspokoić jego żądanie — to uznać się za podległego; opierać się zaś nie był w stanie, gdyż po zwycięstwie nad Eumenesem Antygonos miał sił znacznie więcej. Oszukawszy czujność wroga, Seleukos z małym oddziałem uciekł przez pustynię do Ptolemeusza, swego dawnego towarzysza w wyprawach Aleksandra Wielkiego. Tam go przyjęto z szacunkiem; Antygonos zaś odetchnął z ulgą: o jednego wroga mniej, a zwycięstwo było bezkrwawe! Ale jego radość była przedwczesna; Seleukos miał przed sobą świetną przyszłość. Cudowne rzeczy opowiadano o narodzinach Seleukosa: jakoby kiedy jego ojciec, Antioch, towarzyszył Filipowi w jednej z niezliczonych wypraw wojennych, 176 matce jego, Laodike, ukazał się we śnie Apollo i podarował jej pierścień, rozkazując, aby go oddała swemu synowi, który za dziewięć miesięcy jej się narodzi. Po przebudzeniu Laodike była wielce zdziwiona nadzwyczajnym snem, ale jeszcze większy podziw ją opanował, gdy na swym łóżku znalazła na jawie pierścień, który się jej przyśnił. W określonym czasie istotnie przyszedł na świat jej syn: był to Seleukos. Rozkaz boga oczywiście wykonała, i pierścień Apollina od owej chwili ochraniał Seleukosa we wszystkich jego wyprawach wojennych. I teraz przeprowadził on go bezpiecznie pośród strażników Antygonosa i dzikich beduinów pustyni arabskiej — w oczekiwaniu jeszcze większych cudów w przyszłości. 177 Będąc gościem Ptolemeusza Seleukos zdołał go nastroić przeciw Antygonosowi i za pomocą poselstw do Kasandra i Lizymacha namówił ich, aby i oni zawarli z jego gospodarzem związek przeciw władcy Azji Mniejszej. Przymierze zawarto i Antygonosowi postawiono żądanie, aby się porozumiał z sojusznikami w sprawie nowego rozgraniczenia prowincji. Odmowa Antygonosa spowodowała wojnę — pierwszą wojnę koalicyjną (317-311). W wojnie tej zresztą Kasander, związany sprawami macedońskimi i greckimi, bezpośrednio udziału nie brał; przeciw Lizymachowi Antygonos wyruszył sam; przeciw Ptolemeuszowi z Seleukosem wysłał swego, wówczas ledwie 22 lata liczącego, syna Demetriosa. Ale nadzieja ta go zawiodła, jakkolwiek rozumny i mężny był Demetrios, ale wojna z dowódcami tak umiejętnymi, jak ci towarzysze wielkiego Aleksandra, przerastała siły jego niedoświadczonej młodości. Pod palestyńską Gazą został na głowę rozbity; nawet jego bogaty namiot dostał się w ręce Ptolemeusza. Ten mu go jednak chętnie zwrócił; po zwycięstwie widział w młodym przeciwniku tylko syna swego dawnego towarzysza. Demetrios przyjął dar z uprzejmym życzeniem, aby mu rychło zdarzyła się sposobność odpłacenia pięknym za nadobne. Okazja nadarzyła się wkrótce i wynikiem wojny był honorowy pokój dla Antygonosa, któremu przyznano wszystkie jego dotychczasowe ziemie. W każdym razie bezpośrednim rezultatem bitwy pod Gazą było, że Seleukos ze swym oddziałem zdołał się przedostać do Persji i do granic Indii; co tam robił — zobaczymy niedługo. W zawarciu pokoju roku 311 nie brał udziału. Zresztą pokój ten był bardzo nietrwały; naruszył go zaś, licząc zapewne na powodzenie Seleukosa, Ptolemeusz. Tyche-Fortuna złośliwie zdradziła sprzymierzeńców. Antygonos potrafił zgromadzić bardzo liczną armię. Część jej zabrawszy, sam wyruszył na spotkanie Ptolemeusza; z drugą posłał Demetriosa przeciw Kasandrowi, ale nie do Macedonii, tylko do Grecji, wiedząc, że to jest pięta Achillesowa jego potęgi. Demetrios zwiastował, że przychodzi walczyć o „wolność Hellady", słusznie oceniając urok, jaki słowa te miały dla potomków Temistoklesa i Peryklesa. Udało mu się podstępnie przeniknąć z flotą do Pireusu, podstępnie dlatego, że jego okręty przyjęto za okręty, jakie obiecał przysłać Ptolemeusz. Gdy nieporozumienie zostało wyświetlone, było już za późno; Demetrios z Faleronu zmuszony był się poddać. Jego imiennik przyjął go z wielkim honorem i puścił wolno, z czego naczelnik Aten 178 skorzystał w ten sposób, że się udał na dwór Ptolemeusza. Jeszcze z nim się tam spotkamy. Ateny przyjęły swego „oswobodziciela" z największym zapałem. Wewnętrzno-politycznym wynikiem oswobodzenia było, że rząd przeszedł z rąk macedonofilskiej partii arystokratycznej do demokracji, na czele której niegdyś stał Demostenes. Ale teraz naczelnikami tego stronnictwa nie byli ludzie pokroju Demostenesa, lecz nędzni pochlebcy, którzy na wszelki sposób starali się wyzyskać słabość młodego bohatera. A słabości miał on niemało: niezmordowany i wytrwały na wojnie, w czasie pokoju żądny był wszelkich rozkoszy, uciech wina i miłości. Nieszczęsna ta cecha, która miała później zgubić Demetriosa, wystąpiła w nim bardzo wcześnie. Powiadają, że raz, porwany jedną ze swoich przygód miłosnych, zawiadomił ojca, że jest chory. Gdy ojciec wchodził do pałacu syna, spotkał młodą osobę ładnej powierzchowności, która spieszyła się ukryć. Wszedłszy do izby chorego, Antygonos przysiadł koło niego i zaczął badać jego puls. Puls był zabójczo normalny. — Gorączka mnie opuściła — objaśnił Demetrios. — Wiem — odpowiedział stary Cyklop z chytrym uśmiechem — przed chwilą się z nią spotkałem. Trzeba dodać, że Demetrios, choć niższy wzrostem od ojca, był nadzwyczajnie piękny, oświecony i w zachowaniu się czarujący; miał zatem wszelkie warunki, aby zachwycić Ateńczyków i aby poddać się ich urokowi. Chętnie też płynął z falą igrzysk i uroczystości, które następowały jedna po drugiej. Ale odgłosy trąb niedokończonej wojny przerwały ten rajski sen; Antygonos napierany przez Ptolemeusza wezwał na pomoc swego syna. Wobec tego wołania uciszyły się wszystkie zabawy i Demetrios, opuściwszy Ateny, udał się na pomoc ojcu. W jednej chwili otrząsnął się z rozkosznego znużenia i odmienił; stał się jak dawniej dowódcą czynnym i rozważnym. Wojna toczyła się na wyspie Cypr koło miasta Salamina, które było świadkiem zwycięstwa i śmierci Kimona. Demetrios jął oblegać Salaminę, zajętą przez brata Ptolemeusza. Na próżno sam Ptolemeusz starał się przedrzeć do miasta, aby się połączyć z bratem; pobity na głowę przez Demetriosa, musiał wracać do Egiptu. Jako zwiastuna zwycięstwa posłał Demetrios do ojca jednego z dworzan, Arystodemosa z Miletu. Ten, zszedłszy z okrętu, po cichu, z twarzą skupioną, ruszył do domu Antygonosa, nic nie odpowiadając na zapytania ludu. Wszyscy byli przekonani, że stało się jakieś wielkie nieszczęście; 179 sam Antygonos, blady i wzburzony, wyszedł na jego spotkanie przed wrota domu. Nagle Arystodemos się wyprostował i wyciągając prawą rękę, głośno zawołał: — Raduj się, królu Antygonie! Zwycięstwo nasze, wzięliśmy Cypr i szesnaście tysięcy jeńców. — Raduj się i ty! — odpowiedział mu Antygonos, z ulgą odetchnąwszy. — A żeś nam napędził strachu, ja ci to jeszcze przypomnę. Ale pełne zapału okrzyki ludu zagłuszyły te słowa. — Niech żyje król Antygonos! Niech żyje król Demetrios! — słyszeć się dało ze wszech stron. Przyjaciele Antygonosa ukoronowali go natychmiast; Demetriosowi zaś sam Antygonos posłał koronę królewską. Dowiedziawszy się o tym, Ptolemeusz, Kasander, Lizymach i Seleukos również Ogłosili siebie królami: rozpadnięcie się państwa Aleksandra stało się faktem dokonanym (306). Do końca wojny jednak było jeszcze daleko. Trzeba wiedzieć, że panowanie Ptolemeusza nie zamykało się w granicach samego Egiptu. Nie mówiąc o Cyrenie, która w wojnie żadnej roli nie grała, ani o Cyprze z Fenicją, z których Ptolemeusz został usunięty — miał on jeszcze władzę nad wyspami greckimi. Najznaczniejszą była wyspa Rodos, zjednoczona pod hegemonią miasta tejże nazwy, założonego w końcu V wieku. Leżąc na skrzyżowaniu nowych dróg handlowych, Rodos osiągnął znakomite stanowisko i w ciągu trzech ostatnich stuleci przed naszą erą był najpotężniejszą z wolnych republik greckich; tu też kwitła wymowa, wprowadzona niedawno przez Ajschinesa. Do Rodos właśnie zwrócił się Demetrios, żądając, aby ten zerwał sojusz z Ptolemeuszem i otworzył swą przystań dla jego, Demetriosa, statków. Ponieważ było to równoznaczne z żądaniem podległości, Rodos odmówił i Demetrios rozpoczął jego oblężenie. W czasie tego oblężenia rozwinął Demetrios te zalety, za które Grecja dała mu nazwę Poliorketes, tj. Oblegacz Miast. Miał on cały sztab inżynierów wojennych; wszystkie wynalazki, znane do tego czasu, puszczone zostały w ruch, udoskonalone i uzupełnione przez nowe. Ostatnie ich słowo stanowiła wieża ruchoma, zwana helepolis (wieża miastobiercza). Składała się z kilku pięter, które były zbrojne strzelnicami skierowanymi ku obleganemu miastu; na piętrach górnych mieściła się ówczesna artyleria, tj. katapulty i balisty, które tak się miały do łuku, jak teraz armaty do strzelby; tamże były narzędzia do rzucania tzw. falaryk, tj. strzał ognistych; były tam również mosty zwodzone, które na mury opuszczano; byli tam wreszcie i ludzie. Ale poruszała się laka maszyna bardzo powoli, za pomocą złożonego systemu dźwigni. 180 Oblężenie trwało długo; mieszkańcy Rodos bronili się z bohaterskim męstwem, godnym najsławniejszych kart historii greckiej, zwłaszcza że Ptolemeusz znalazł możność przyjścia na pomoc ze swą flotą. Na koniec Demetriosowi udało się przesunąć wieżę do takiego miejsca twierdzy, skąd można było całe przedmieście poddać niszczącemu działaniu artylerii. Już miało się zacząć strzelanie, mające zakończyć szereg jego prac wojennych, gdy naraz ktoś mu zwrócił uwagę, że w tej dzielnicy znajduje się obraz znakomitego malarza Protogenesa, który to obraz przedstawia miejscowego herosa Jalysosa, jeden z cudów ówczesnej sztuki malarskiej — i że obraz ten niewątpliwie zginie skutkiem strzelaniny. Dowódca naszych czasów odpowiedziałby, 181 rozumie się, że w danych warunkach zniszczenie tego obrazu jest „koniecznością wojenną"; ale dla Demetriosa, Hellena duchem, nie do zniesienia była myśl, że jego helepolis stanie się powodem zniszczenia obrazu Protogenesa. Odpowiedział na to: — Wolałbym zniszczyć podobiznę swego ojca — a to była istotnie najwyższa świętość dla syna Antygonosa. Obraz został ocalony, ale oblężenie dłużej jeszcze się przeciągnęło. Tymczasem Kasander prowadził dalej swoją akcję przeciw miastom greckim; Ateny, zbyt słabe, aby się bronić przeciw jego wojskom, przywołały na pomoc swego „oswobodziciela". Obawa o Ateny zmusiła go do zawarcia z Rodos honorowego dla obu stron pokoju — i pośpieszył z odsieczą do Aten. Rodyjczycy zaś ku pamięci swego ocalenia zbudowali w swym porcie olbrzymią postać boga Heliosa, tj. Słońca, między nogami którego mogły przepływać okręty. Był to jeden z „siedmiu cudów świata" — Kolos Rodyjski; na jego piedestale wyryto następujący napis: Posąg olbrzymi Rodyjczycy ci tu zbudowali, Heliosie! Dumnie Olimpu sfer jego dotyka się szczyt — Rok wspominając ów sławny, gdy miasto ty nam ozdobiłeś, Walk uśmierzywszy grom, zbroją, co rzucił tu wróg. Ateny obronił Demetrios bez wielkich trudów, a jego pochlebcy z partii demokratycznej sami siebie przerośli w niegodnej służalczości. Nie cofnęli się nawet przed bluźnierstwem, dając mu siedzibę — jak bogu — w skarbnicy Pallady na Akropolu; ponieważ zaś Demetrios odpoczywał po trudach wojny i ani myślał odmawiać sobie rozkoszy i hulatyki, przeto świątynia Peryklesa została wprost splugawiona. Obrońcy starych obyczajów głucho szemrali; ale biada temu, co by się głos podnieść ośmielił. Za tym powodzeniem nastąpiły inne; krok za krokiem Demetrios zabierał Kasandrowi ziemię w Grecji — ale znowu nie udało mu się doprowadzić swojej sprawy do końca. Ustępując żądaniom Kasandra, Lizymach i Ptolemeusz wtargnęli do krajów Antygonosa, i stary wódz znowu był zmuszony wezwać syna na pomoc do siebie. Z tymi dwoma dałby sobie radę, ale trzeci, groźny mąż, ciągnął ze Wschodu. Straciliśmy z oczu Seleukosa z chwilą, gdy ten, skorzystawszy ze zwycięstw Ptolemeusza nad Demetriosem pod Gazą, ruszył ze swoim niewielkim oddziałem ku granicom Indii. W tej świetnej, a zniewieściałej krainie pod wpływem świeżego powiewu kultury greckiej powstało wówczas po raz pierwszy silne i zdolne do oporu królestwo nad środkowym Gangesem; 182 królem był tu Czandragupta, którego Grecy nazywali Sandrakottos. Seleukos z początku miał zamiar go podbić, ale ponieważ okazało się to sprawą wcale niełatwą, wolał tedy zawrzeć z nim pokój honorowy, za co król indyjski ofiarował mu pięćset słoni bojowych. Dla ówczesnego świata greckiego było to wprost coś bajecznego. Wyruszywszy z tą siłą od Indii na zachód, Seleukos podbił kolejno Baktrię, Partię, Medię, wszędzie organizując ziemie zdobyte i gromadząc żołnierzy do swego wojska. Zapewne opóźniało to jego pochód, ale mnożyło siły. Z trwogą słyszał Antygonos, jak mu zabierano jedną prowincję po drugiej, ale trzeba było być cierpliwym; i tak w Azji Mniejszej miał on niemało do roboty. Oto Seleukos już jest w Babilonie; oto idzie w górę Eufratu; oto rozbija obóz, by przezimować u granic Frygii: rzecz jasna, że lato następne musiało przynieść rozprawę. Co będzie, jeżeli się złączy z Lizymachem i Ptolemeuszem? I rzeczywiście, wszyscy trzej nieprzyjaciele naraz ściągają swoje wojska ku Frygii, coraz ściślej a ściślej zamyka się koło. Antygonos doprowadzony do ostateczności, używa podstępu. Przez oddanych sobie ludzi szerzy po Syrii wymyśloną pogłoskę o swym stanowczym zwycięstwie nad Lizymachem i Seleukosem. Czy Ptolemeusz uwierzył tej wieści, nie wiadomo, ale jego wojsko uwierzyło, a tego było dość, aby podciąć skrzydła króla egipskiego. Wiedząc dobrze, do jakich granic można liczyć na gotowość wojska, znów jak po Salaminie powrócił do domu. Antygonos tryumfował; wzmocniony pomocą syna, z lekkim sercem i przyjął wiadomość o połączeniu się Lizymacha z Seleukosem. — Niech się łączą! — śmiał się. — Zmuszę ich, że się rozlecą jak ptaki po pierwszym rzuconym na nich kamieniu. Frygia była to podstawowa prowincja Antygonosa, tu zaczęło się jego bajeczne powodzenie i zdobywanie coraz szerszej władzy, tu również pod miastem I p s o s odbyła się stanowcza jego bitwa z wrogiem (301). Siły przeciwników były mniej więcej równe — po 75 000 żołnierzy z obu stron. Ale Seleukos miał nadto półtysięczny oddział słoni bojowych, przeciw którym nie znano jeszcze środków obronnych. Nadto Antygonos miał już wtedy lat osiemdziesiąt, a choć potężny był ten olbrzymi Cyklop, ale starość już mu dolegała. Później przypominano sobie, że bezpośrednio przed bitwą był bardzo zagłębiony w sobie i zamyślony i długo prowadził w namiocie samotne rozmowy z synem, 183 czego dawniej nigdy nie robił. Bitwa się zaczęła, jak zwykle, od starcia jazdy. Siły, powtarzam, były jednakowe, ale bystre i gwałtowne uderzenie Demetriosa dało mu przewagę; jazda sprzymierzeńców zachwiała się; Demetrios zaś nie dał jej czasu się opamiętać, zaczął ją pędzić daleko, daleko — i dopiero, gdy osiągnął całkowite zwycięstwo, wyciąwszy znaczną liczbę uchodzących, ruszył z powrotem. Ale droga powrotna była zagrodzona: Seleukos postawił między nim a piechotą jego ojca przeszkodę nie do przebycia — ścisły front swoich słoni bojowych; nieprzywykłe do ich kształtu i zapachu konie zaczęły się lękać. Tymczasem piechota Seleukosa klinem się wdarła w szeregi Antygonosa; znaczna część została odcięta, a ta, w której się znajdował sam Antygonos — otoczona. — Oni nacierają na ciebie! — krzyknął mu jeden z bliskich. — Zapewne, że na mnie — odparł stary bohater — ale to nic, mój Demetrios mi dopomoże! I choć koło zamykało się coraz bardziej, on wciąż powtarzał: — Mój Demetrios mi dopomoże! — Powtarzał i wtedy, gdy pierwszy grot dotknął jego ciała; powtarzał, dopóki strzałami grotów nie został zasypany. Jego potęga runęła wraz z jego śmiercią. Wojsko prawie w całości przeszło na stronę sprzymierzeńców; w wojskach diadochów zjawisko pospolite. 184 Nie były to wojny narodowe, a najemnikom macedońskim i greckim było zupełnie wszystko jedno, komu służą: czy Antygonosowi, czy Lizymachowi z Seleukosem, ponieważ wszystko to byli Macedończycy i towarzysze broni Aleksandra Wielkiego. Przy Demetriosie nie pozostało nawet 10 000 żołnierzy; królestwem jego ojca podzielili się Lizymach i Seleukos (Ptolemeusza oczywiście pominięto), przy czym jednak lwia cześć dostała się Seleukosowi. Teraz był on niewątpliwie najpotężniejszy z diadochów. Natychmiast zbudował wieczny pomnik swojego zwycięstwa, założywszy nad rzeką Orontes w Syrii swą stolicę, której na cześć ojca dał sławne odtąd imię Antiochia. Stała się ona wkrótce jednym z najpiękniejszych i najludniejszych miast greckich; jedna szeroka ulica przecinała ją w całości, ozdobiona z prawej i lewej strony wspaniałą kolumnadą. Od północy jaśniał położony nad samym brzegiem rzeki pałac królewski; tuż pod miastem zasadzono, na wzór królów perskich, prześliczny park, zwany Dafne, składający się przeważnie z drzew wawrzynowych, a jego środek zajmowała wspaniała świątynia Apollina Dafnejskiego, którego posąg wyrzeźbił Bryaksis. W ten sposób odwdzięczył się Seleukos bogu, którego pierścień tak cudownie go ochraniał. Demetrios utracił wszystko oprócz siebie i swej siły. Azję zmuszony był opuścić; nadzieję swą oparł na Atenach, którym tyle dobrego uczynił, gdzie go spotykano jak boga, gdzie miał tylu przyjaciół. Siadłszy na okręt w Efezie, skierował się do Aten; ale zaledwie dotarł do Cyklad, gdy wypłynęli na jego spotkanie posłowie ateńscy, prosząc, aby się nie zbliżał do ich miasta, gdyż państwo demokratyczne nie może przyjmować „króla". W ten sposób doświadczony, Demetrios przekonał się, na czym polega różnica między przyjaźnią a pochlebstwem. Ale tejże Tyche-Fortunie, która tak niespodziewanie strąciła Deme triosa z wyżyn jego wielkości, wkrótce przyszła chęć, aby go znowu podnieść do góry. Kiedy wygnaniec ze swą flotą błądził po Archipelagu, prowadząc dobrą wojnę, nie tyle partyzancką, ile korsarską przeciw Lizymachowi — przybyli do niego posłowie od Seleukosa i na zdziwione jego zapytanie oświadczyli, że ich król prosi o rękę jego córki, Stratonike. Trzeba wiedzieć, że gdy Demetrios jeszcze był bardzo młody, jego ojciec, Antygonos, powiedział raz, że zamierza go ożenić z córką Antypatra, a siostrą Kasandra — Filą. Demetrios się zachmurzył: Fila była znacznie starsza od niego i żyła już przedtem w związku ślubnym z najlepszym dowódcą Antypatra. Ale Antygonos odpowiedział mu wierszem z Eurypidesa, 185 z lekka go zmieniwszy: — Gdy masz w tym zysk, to żeń się wbrew naturze. Mądra przenikliwość Antygonosa i tu okazała się trafna. Po pierwsze, Fila była dla Demetriosa doskonałą żoną; kochając swego pięknego małżonka ponad wszystko, była bardzo pobłażliwa dla jego licznych niewierności. Po wtóre, dała mu syna, Antygonosa, który później wystąpił jako niemal najlepszy ze wszystkich królów hellenistycznych, oraz piękną córkę Stratonike. Po trzecie — o tym powie się niżej. O tę młodziutką Stratonike dziewosłębił sześćdziesięcioletni teraz starzec, Seleukos — oczywiście również dla „zysku". Ale cóż mu poddać mogło tę myśl? Widział on, że obaj jego sprzymierzeńcy, Lizymach i Ptolemeusz — uważali się za skrzywdzonych przy podziale zdobytych krain; pożądaną więc była mu przeciw nim pomoc tak mężnego i uczciwego człowieka, jak Demetrios. Ten oczywiście z wielką radością zgodził się na to; na czele swej floty udał się do Seleukosa w Cylicji. Kraina ta podług umowy była oddana bratu Kasandra, ale Demetrios, korzystając ze sposobności, zajął ją — i tak już w niej pozostał. Jednakże co do Stratonike, to Afrodyta rozwiązała sprawę inaczej. Seleukos, który odziedziczył pod wszystkimi względami szczęście Antygonosa, podobnie jak tamten miał bardzo dzielnego i oddanego sobie syna. Imię tego syna było Antioch. I oto gdy Stratonike wprowadzono do nowego pałacu Seleukosa, młody królewicz zapłonął do niej nieprzepartą miłością; czcząc jednak ponad wszystko swego ojca, gryzł się i trapił wskazaniami swego sumienia i potęgą swej namiętności. Strapienia te doprowadziły go do ciężkiej choroby, której przyczyny nie objawił nikomu, chcąc, aby ta wraz z nim została pogrzebana. Gościł natenczas u Seleukosa najznakomitszy lekarz nie tylko swego czasu, ale i całej starożytności, największy z następców Hipokratesa, Erasistratos; do niego zwrócił się Seleukos z prośbą o ocalenie syna. Doświadczonemu oku Erasistratosa nietrudno było określić, że przyczyną cierpień królewicza jest miłość; trudniej było wobec jego głuchego milczenia znaleźć winowajczynię tej fatalnej żądzy. Całymi godzinami przesiadywał u łoża chorego, trzymając go za rękę i nie spuszczając oczu t, jego twarzy; tymczasem do pokoju z jego polecenia wprowadzono kolejno wszystkie nadworne piękne kobiety, ale na próżno, Antioch nieustannie był jak odrętwiały. Naraz przyszli do niego w odwiedziny Seleukos ze Stratonike: natychmiast lekki rumieniec twarz jego pokrył, u puls uderzył konwulsyjnie. Erasistratos drgnął; nie dowierzając pierwszemu doświadczeniu, powtórzył je kilkakrotnie, ale przy każdym powtórzeniu stwierdzała się jego obserwacja pierwotna. 186 Co było robić? Erasistratos był nie tylko znakomitym lekarzem, ale i w ogóle rozumnym człowiekiem. Udał się do króla. — No i cóż? — zapytał Seleukos — znalazłeś winowajczynię? — Znaleźć znalazłem — odpowiedział lekarz posępnie — ale teraz sprawa jest zupełnie beznadziejna. — Dlaczego? — Rzecz w tym, że twój syn jest zakochany w mojej żonie. Seleukos wybuchnął: — Jak to? Czyż nie zrobisz tej ofiary, aby ocalić życie królewicza? — A ty byś zrobił? — badawczo go zapytał Erasistratos. — Bez najmniejszego wahania — z żarem odpowiedział Seleukos. Wtedy Erasistratos ujawnił mu całą prawdę. Nie omylił się w swojej rachubie; Seleukos szlachetnie rozwiódł się ze Stratonike i ożenił z nią swojego syna, który jej daleko więcej co do wieku odpowiadał — i szczodrze wynagrodził jego zbawcę, Erasistratosa. W tym czasie Demetrios, pan na Cylicji, w dalszym ciągu rozrastał się w swej potędze. Uzyskawszy pewne powodzenie w Grecji, wyruszył przeciw Atenom i oblegać je począł z lądu i z morza. Ateny, rzecz zrozumiała, nic dobrego nie oczekiwały od człowieka, któremu niegdyś odpłaciły taką czarną niewdzięcznością — i nie chciały mu się poddać. Ale kiedy głód w mieście doszedł do takich rozmiarów, że ojciec pobił się z synem o kawałek zdechłej myszy, chcąc czy nie chcąc trzeba się było ukorzyć. Demetrios, wszedłszy do Aten, kazał się wszystkim zebrać w teatrze — gdyż owymi czasy zazwyczaj w teatrze odbywały się zgromadzenia narodowe. Ateńczycy przyszli — półżywi, półmartwi z głodu i ze strachu. Drżeli zwłaszcza o swoje życie demokraci-pochlebcy. Demetrios wyszedł na scenę; ale ku ogólnie radosnemu zdziwieniu, poprzestał na łagodnej wymówce, polecił ludowi, aby sobie wybrał magistraturę, a nadto nowy władca darował Ateńczykom sto tysięcy miar zboża. Pod jednym tylko względem stał się ostrożniejszy; tym razem Pireus obsadził swoim garnizonem. Na krótko przedtem (297) umarł Kasander — i w jego domu zaczęły się natychmiast zwykłe w Macedonii okropności. Z dwóch synów niepełnoletnich starszy, Antypater, zamordował swoją matkę-regentkę Tessalonikę i zaczął grozić młodszemu Aleksandrowi. Ten w strachu wezwał na pomoc jednocześnie swego sąsiada, znanego nam już króla epirskiego Pyrrusa, i swego wuja Demetriosa. Pyrrus był bliżej i zjawił się pierwszy; prawda, że za swą pomoc odciął sobie znaczną część Macedonii. Ale potem ukazał się Demetrios. Aleksander znalazł się w położeniu trudnym; 187 za najlepsze wyjście uznał środek domowy, tj. zabójstwo swego wuja, obrońcy i gościa. Ale nie dość było tego pragnąć; pierwsza próba się nie udała, a drugą Demetrios uprzedził sarn, skazując nieuczciwego siostrzeńca na takiż los. Ponieważ zaś matkobójca Antypater dawno już był przez wszystkich znienawidzony, przeto Macedończycy wybrali sobie za króla samego Demetriosa (294). Był to drugi szczyt wielkości i szczęścia Demetriosa; od niego zależało, by się na tym szczycie utrzymać. Warunki były bardzo przyjazne; Macedończycy prędko polubili swego dzielnego i miłego w obejściu monarchę, ale jeszcze bardziej polubili królową Filę, zarówno dla jej licznych cnót, jak i dla pamięci ojca, namiestnika Antypatra. Nadto w sprawie rządów pomagał mu jego syn, już dorosły Antygonos Gonatas (tak zwany od miejsca urodzenia, w tesalskich Gonnach), który odziedziczył miłość synowską swego ojca. Tak jest, utrzymać się było nietrudno... A jednak Demetrios nie wytrzymał; znów go zgubiła jego żądza rozkoszy, do czego jeszcze dołączyła się teraz niesłychana pycha w stosunku do swoich i obcych. Obyczaje w Macedonii były patriarchalne; to nie była ani Frygia, ani Cylicja; azjatyckiej niewolniczości nie znano tu wcale, wobec swych królów Macedończycy zachowywali się bardzo swobodnie. W czasie jednego objazdu miasta spotkała Demetriosa ciżba petentów; łaskawie przyjął ich podania i złożył pod płaszczem. Droga do domu wiodła przez rzekę Aksjos; przechodząc mostem król nagle płaszcz rozwinął i wszystkie podania wpadły do wody. Innym razem, kiedy wychodził z pałacu, podeszła do niego staruszka i zaczęła mu przekładać swoją prośbę. — Nie mam czasu — rzekł Demetrios. — No, to nie bądź królem — odpowiedziała mu rozżalona staruszka. Szczere te słowa zastanowiły go, ale nie na długo. A jednak Demetrios, chociaż z wolna tracił grunt pod nogami, nie powstrzymał się od zuchwałych planów. Siedząc na tronie Aleksandra Wielkiego, zapragnął znów odzyskać jego państwo i w tym celu zaczął gromadzić nader liczną armię. Macedończycy szemrali, ale inni królowie również się zaniepokoili; po raz trzeci zawiązał się ten sam sojusz — Ptolemeusz, Seleukos, Lizymach — ale tym razem przeciw synowi Antygonosa. Przyłączył się do nich i Pyrrus, któremu Demetrios, rzecz prosta, odebrał samowolnie zajęty kawał ziemi macedońskiej. W ten sposób Demetrios znalazł się jak w kleszczach, między Lizymachem ze wschodu a Pyrrusem z zachodu. Zwrócił się naprzód przeciw pierwszemu, ale ze zgrozą zauważył, że jego Macedończycy, mając do wyboru Lizymacha, towarzysza Aleksandra Wielkiego, i jego — gotowi raczej przyłączyć się do Lizymacha. 188 Powstrzymał więc swoje plany co do Lizymacha i ruszył na Pyrrusa, w nadziei, że tu przynajmniej nie będzie wahania. Ale się omylił; młody „orzeł" zdołał już oczarować serca Macedończyków; ci z początku pojedynczo, a potem całymi oddziałami zaczęli przechodzić na stronę Pyrrusa, nie chcąc, jak mówili, walczyć dla pychy Demetriosa. Tak znalazł się bez armii i bez królestwa (288). Tym razem zwątpiła w niego i Fila; nie była w stanie znieść drugiego i — jak sądziła — ostatecznego upadku swego męża i wypiła truciznę. Wraz z nią i szczęście opuściło Demetriosa. Wprawdzie, zostawiwszy Pyrrusa królem Macedonii, uzyskał pewne powodzenie w Grecji i zjawił się w Azji Mniejszej z armią, aby Lizymachowi odebrać choć dawne prowincje swego ojca, ale ta walka zakończyła się dla niego klęską. Wypierany przez Agatoklesa, dzielnego syna Lizymachowego, coraz bardziej na południe, znalazł się w końcu we Frygii, która dawno od niego odpadła. I tu, z południa, ruszył przeciw niemu zwiastun jego przeznaczeń — Seleukos. Osaczony ze wszech stron jak dzikie zwierzę, Demetrios po długiej, beznadziejnej walce napisał do Seleukosa, że „składa w jego ręce swoje sprawy i siebie samego". Ścisnęło się serce Seleukosa na myśl o takim losie człowieka, który był mu, jeżeli nie teściem, to ojcem jego synowej; przyjęto go w sposób nie tylko honorowy, ale świetny. Ale ta wielkoduszność wywarła niepożądany wpływ na dworzan; rozumiejąc, że Demetrios stanie się pierwszym panem na dworze starego Seleukosa, starali się na wszelki sposób zyskać jego przychylność, a Demetrios, jeżeli tego chciał, umiał jeszcze w swym postępowaniu z ludźmi roztaczać urok. Seleukos jął się lękać o swego syna Antiocha; zrzekłszy się pierwotnego planu, wyznaczył miłemu gościowi jako siedzibę zamek swój nad rzeką Orontes. Ostatnie wolne godziny Demetrios wyzyskał na to, że posłał listy do swych przyjaciół w Grecji. Przewidując swój los, prosi ich, aby od dziś nie wierzyli ani jego listom, ani pieczęci, aby go w ogóle uważali za umarłego i we wszystkim słuchali jego syna, Antygonosa Gonatasa. Nie omylił się w przeczuciu. Wprawdzie Seleukos dał mu utrzymanie królewskie, lasy koło jego pałacu były pełne dziczyzny, odwiedzać zaś mógł go każdy, kto tego zapragnął, bądź co bądź Demetrios czuł, że jest w mocy, którą przez całe życie uważał za swego najgorszego wroga: w mocy bezczynności. Początkowo bawił się polowaniem; ale wojna z dzikimi zwierzętami znudziła się wkrótce wielkiemu Oblegaczowi Miast. Życie, którego niegdyś był ośrodkiem, dalej bujnie wrzało, ale już bez jego udziału. Wieści o zdarzeniach, co się toczyły w owej chwili, dręczyły go zarówno 189 jak wspomnienia przeszłości; zaczął szukać zapomnienia o nich w winie oraz grze w kości. Tak się chylił coraz niżej ku upadkowi; w końcu dostał złośliwej choroby, która go wpędziła do grobu w roku 283 po dwuletniej niewoli, w 54 roku życia. Dowiedziawszy się o śmierci Demetriosa i o jej przyczynie, Seleukos bardzo żałował swej podejrzliwości, z powodu której trzymał z daleka od wszelkich wpływów tego szlachetnego człowieka, tak bardzo zasługującego na zaufanie. Żałowałby jeszcze bardziej, gdyby wiedział, jaki los go oczekuje ze strony drugiego błagalnika, którego otaczał wtedy wielkim szacunkiem. Ciało Demetriosa spalono na stosie, a popiół jego zamknięto w złotej urnie; tę urnę Seleukos z wielkimi honorami posłał do Grecji synowi zmarłego, Antygonosowi. Ten ją spotkał na czele swej floty; urnę przeniesiono na okręt admiralski, okrytą purpurą i ozdobioną diademem królewskim; straż honorową przy urnie pełnili młodzieńcy-włócznicy, a najlepszy ówczesny flecista grał melodie święte, przy czym fale, uderzane wiosłami, jakby płaczem wtórzyły jego pieśni. Wszystkie miasta, do których podpływały okręty, z jękiem witały prochy zmarłego i do orszaku przyłączały swoich posłów w szacie żałobnej. Tak dojechali do Tesalii; tu, na miejscu dawnego Jolkos, rodzinnego miasta Jazona, Demetrios założył w swoim czasie miasto, które otrzymało po nim nazwę Demetrias. Podług pojęć greckich był on herosem-założycielem tego miasta; tu więc było miejsce dla mogiły tego nowego Argonauty, którego życie, w granicach zjawisk przyrodzonych, było nie mniej bogate w sceny tragiczne, jak życie owego dawnego władcy złotego runa. 33. Menander Jak widać z poprzedniej opowieści, rola, jaką Ateny grały za czasów Demetriosa Poliorketesa, nie była zbyt zaszczytna dla miasta Pallady. Najpierw okazały niewdzięczność w stosunku do Demetriosa z Faleronu, któremu Ateny zawdzięczały dziesięć lat rozkwitu gospodarczego i umysłowego; potem niecne i bluźniercze pochlebstwo wobec zwycięzcy, Demetriosa Poliorketesa, wreszcie nową niewdzięczność, kiedy od niego odwróciła się fortuna. Zapewne, główna wina była tu po stronie demagogów. Jednakże dawnymi czasy, przed stu laty, były środki i przeciw nim; z orchestry teatru Dionizosa słyszeć się dawał protest przeciw nadużyciom Pnyksu: 190 Arystofanes w swoich „Rycerzach" wzywał do odpowiedzi wszechmocnego Kleona. A teraz, pytamy, czy zamilkł zupełnie głos karcącej komedii? Niezupełnie. Kiedy Demetriosowi okazano cześć należną bogom i gdy w czasie procesji peplos panatenajski poszarpała burza, a następnej zimy nagły mróz zniszczył winnice, poeta komiczny Filippides dostrzegł w tym dowody gniewu bożego przeciw demagogowi, który podsunął ludowi te znaki czci bluźnierczej: On to jest winien, że winnice nasze Mróz owiał śmiercią; że bogini szatę Wicher poszarpał; on, co składał boską Cześć człowiekowi! Któż jest ludu wrogiem? Zali komedia? Fałsz! Wrogiem jest on. Ale takie wiersze napastliwe przelotnie się tylko zdarzały: w ogóle zaś czasy komedii politycznej minęły już na początku IV wieku, kiedy wolność szyderstwa komicznego została prawem ograniczona. Pisarze komiczni musieli teraz główny nacisk kłaść na fabułę swoich utworów, wymyślać śmieszne sytuacje, wprowadzać pocieszne typy samochwałów, szarlatanów, wesołych pieczeniarzy itd.; urozmaicali akcję wyobrażeniem hulanek, kłótni pijanych, sporów miłosnych, perorami surowych ojców wobec lekkomyślnych synów, słowem, coraz bardziej wprowadzano na scenę życie prywatne. Był to okres tzw. średniej komedii attyckiej mniej więcej do czasów Aleksandra Wielkiego. A gdy i filozofia moralna w osobach Arystotelesa i Teofrasta podała rękę poezji i nauczyła ją obok typów wystawiać też utrzymane w swych odrębnościach charaktery, wtedy z sowizdrzalstwa komedii średnioattyckiej narodziła się poważna mimo całej swej wesołości komedia nowoattycka, jak ją przyjęto nazywać. Przedstawicielem jej był wspomniany wyżej Filippides, lecz przywódcą tej nowej szkoły nie był on, a Menander. Arystofanes i Menander wyobrażają dwa zenity w rozwoju komedii attyckiej. Ale Arystofanes wskutek szczególnych, nie dających się powtórzyć warunków swej epoki nie miał naśladowców w nowych czasach; Menander, twórca komedii obyczajowej, poprzez swoich rzymskich uczniów, Plauta i Terencjusza, został ojcem naszej komedii. Życie jego przypada mniej więcej na drugą połowę IV wieku; wiemy o nim jak zwykle bardzo mało. Uczeń Teofrasta i przyjaciel Epikura, z pierwszym dzielił zamiłowanie do życia kontemplacyjnego i jak drugi — lubił rozkosze wytworne; obaj jednakowo powstrzymywali go od życia czynnego. Miłośnik spokoju uduchowionego, nie usłuchał nawet 191 zaproszenia Ptolemeusza do Aleksandrii; nie związał się też życiem rodzinnym, aby trosk swoich nie powiększać, a ponieważ dla tegoż spokoju uważał, że jednak opieka i przyjaźń niewieścia jest mu potrzebna, zatem żył, nie wiążąc się ślubem (takie małżeństwo podług praw atenskich traktowane byłoby jako nierzeczywiste), z niejaką Glikerą. Nie znając jej bliżej, w każdym razie, jak się przekonamy z dalszego ciągu, musimy o niej mieć dobrą opinię, i to nie tylko pod względem umysłowym, ale i moralnym. Okres Demetriosa z Faleronu, również ucznia Teofrasta, musiał być dla niego okresem szczególnej pomyślności; ale i potem żył sobie niezgorzej. Jego niechęć do życia czynnego oderwała go również i od polityki; nikomu nie przeszkadzał, więc i jego zostawiono w spokoju. 192 Tak dożył do późnej starości w swoim pięknym domku na brzegu morskim koło Pireusu, dzieląc swoje bogate wczasy między Glikerę a drugą swoją przyjaciółkę, Muzę komiczną. Dzięki jej życzliwości napisał w ciągu swego bardzo długiego życia z górą sto komedii. Wyobrażenie o jego sztukach da nam komedia, w której Menander jednakowo uczcił obie, a która nosi nie od razu zrozumiały tytuł: „Obcięty warkocz" (Perikejromene). Pewna uboga kobieta znalazła raz dwoje dzieci podrzutków, chłopczyka i dziewczynkę; ulitowała się nad nimi i wzięła je na wychowanie. Chłopca, Moschiona, wyprosiła wkrótce jej sąsiadka, bogata wdowa Mirryna, aby go wychować jak syna; dziewczynka pozostała u niej. Tej dzieweczce, bohaterce swej sztuki, Menander dał imię Glikery, wywdzięczając się tym sposobem kobiecie, która była osłodą jego własnego życia. Jednakże przyszły na staruszkę złe czasy; nie miała środków do życia, a oto trafił się niejaki żołnierz, imieniem Polemon (komedia nowoattycka odziedziczyła po starej zamiłowanie do przejrzystych imion). Tego „żołnierza" niekoniecznie uważać należy za szeregowca. W komedii jest to poszukiwacz przygód, człowiek namiętny, łatwo zapalny, jakich było wielu za czasów Aleksandra i jego diadochów, często bardzo mężny, czasami samochwał, zazwyczaj mający znaczne bogactwa, które sobie pozyskał na służbie wojennej u jakiegoś szczodrego Demetriosa lub Ptolemeusza. Taki był i nasz Polemon; powróciwszy jako człowiek zamożny do rodzinnych Aten, zapragnął rozkoszować się życiem. Glikera mu się podobała; zaproponował więc starej, aby mu oddała dziewczynę, zapewne nie za małżonkę prawną, gdyż to dla bezimiennej było niemożliwe, ale aby żyć z nią tak, jak ich twórca Menander żył z jej imienniczką. Stara, nie widząc lepszego wyjścia dla swej wychowanki zgodziła się na to. Wkrótce potem umarła; przed śmiercią jednak odkryła Glikerze tajemnicę, że Moschion, rzekomy syn bogatej Mirryny, jest jej rodzonym bratem. Jednak szlachetna dziewczyna nie chciała korzystać z tego odkrycia; Moschion był to wspaniały młodzieniec, bogaty spadkobierca, obywatel, miał przed sobą świetną przyszłość, nie chciała mu więc jej psuć wiadomością, że przyjaciółka Polemona jest jego siostrą. Jednakże przy każdym spotkaniu mimo woli z widoczną życzliwością spoglądała na tego brata. Moschion to zauważył; upojony poprzednimi powodzeniami, nie wątpił, że jego piękna sąsiadka jest w nim zakochana. I oto pewnego razu, znalazłszy ją samą przed wejściem do domu, śmiało przybliżył się do niej, objął ją i pocałował. 193 Nie wytrzymało serce Glikery; na namiętny pocałunek zakochanego odpowiedziała słodkim i czystym pocałunkiem siostry. Właśnie w tej chwili nadszedł Polemon. Jego szalona miłość do dziewczyny zmieniła się w równie szaloną zazdrość; wyjąwszy z pochwy miecz, obciął Glikerze piękny warkocz. Tym ją pohańbił krwawo. Nie trudno byłoby jej się wytłumaczyć, odsłaniając swój istotny stosunek do Moschiona, ale teraz przemówiła w niej duma; w milczeniu opuściła dom Polemona. Tu się zaczyna akcja samej komedii. Glikera odchodzi, ale dokąd? Nie ma teraz innego schroniska, jak dom Mirryny, przybranej matki jej brata. Idzie więc do niej i mówi jej to wszystko, co wiedziała o swym pochodzeniu. Mirryna nie odmawia jej gościnności, ale nie chcąc, aby Moschion przestał ją uważać za swą matkę, wymaga od niej przyrzeczenia, że dziewczyna swej tajemnicy nie wyjawi nikomu. Ale z tego wynika inna niezręczność; Moschion, który tymczasem hulał z przyjaciółmi, dowiaduje się od swego niewolnika, że jego matka przyjęła do domu dziewczynę, w której on się kocha. Młodzieniec widzi w tym szczególną uprzejmość ze strony matki i radosny wraca do domu. Cóż tu robić? Oczywista, że Moschion i Glikera mogą pozostawać w domu tylko jako brat i siostra, tymczasem Mirryna chce, aby wychowaniec wciąż uważał ją za matkę. Środek jest tylko jeden: trzeba zbudzić w jego duszy wiarę, że Glikera jest także jej córką, niegdyś porzuconą, a teraz znów odnalezioną. Mirryna decyduje się na to ku wielkiemu rozczarowaniu Moschiona. Co się tyczy nieszczęsnego wojaka Polemona, to ten po rozprawie z Glikera, nie wiedząc jeszcze o jej zachowaniu się, również opuścił swój dom i zamieszkał u przyjaciela, niemłodego już Pateka, który w nim cenił przyrodzoną jego szlachetność. Ale miłość nie daje żołnierzowi spokoju. Co robi Glikera? Polemon wciąż pod różnymi pozorami posyła niewolników do swego domu i dowiaduje się, że Glikera dom opuściła. Na nowo gniewem zakipiał; gotów jest napaść na dom sąsiadów. Z trudnością. Patek go przekonywa, aby się powstrzymał od gwałtu; w zamian za to ustępstwo zgadza się pomówić w jego imieniu z Mirryna. Ale Glikera rozgniewała się nie na żarty! „On postąpił ze mną jak z ostatnią niewolnicą, ze mną, która jestem pochodzenia szlachetnego!" Szlachetnego? Tak, jest tego pewna. Dowodzą tego znaki dane jej (podług Obyczaju greckiego) przez rodziców, którzy ją porzucili... Jakież to znaki? Czy nie można by ich zobaczyć? Można. Glikera posyła niewolnicę po swoją szkatułkę. Patek ogląda przyniesione rzeczy; tak, teraz nie ma wątpliwości: przed nim stoi ta, 194 którą on niegdyś pod wpływem podwójnej klęski, śmierci żony i straty majątku, rzucił na pastwę losu. Ale wraz z nią był jej brat: gdzież on jest? Tuż właśnie; Moschion podsłuchał ich rozmowę. I cóż za korzyść z tego, że Glikera, wierna swej obietnicy, nie chce odpowiedzieć na pytanie starca? Moschion zaczyna się domyślać wszystkiego. I Mirryna również czegoś się dorozumiewa. Obrażać jej nie należało i nie wypadało; Moschion tak czy owak zostanie jej synem. Patek jest wdowcem i najnaturalniej byłoby mu pojąć za żonę tę, która już od dawna była matką jego syna. Pozostaje jeszcze jedna, ale główna sprawa: Polemon. Glikera w swym nieszczęściu słyszeć nawet nie chciała o pojednaniu; czy można tego oczekiwać od niej teraz, gdy okazała się szczęśliwą córką Pateka, tj. wolną obywatelką i bogatą narzeczoną? Tak, właśnie teraz i właśnie dlatego można. Patek w zapale woła: Jednać się wraz, gdy naszym jest zwycięstwo, To jest helleńska cecha, moja córko! Powtórnie wchodzi Glikera do domu Polemona, tym razem jako obywatelka i jako jego prawa żona. Komedia skończona. Czy się wam podoba? Powiecie zapewne, że przypadkowość gra w niej rolę większą, niż to u nas przyjęte. Zapewne, tak; ale w tym się wyraził charakter epoki Menandra, która jak widzieliśmy, istotnie była królestwem Tyche-Fortuny. I ta „rozumna przypadkowość" Menandra i komedii nowoattyckiej ma swego rodzica w tragedii; tylko że tam nazywało się to przeznaczeniem (Ananke). Jokasta rozpoznaje swego syna w Edypie z takich samych oznak, jak Patek w Glikerze swoją córkę, ale nie na radość, jeno na swą zgubę. Zresztą już i tragedia wykonała przejście od żałości ku weselu; częściowo w dziełach Sofoklesa, ale szczególnie czyni to Eurypides, czego dowodzi zachowany do naszych czasów „łon" i półodnaleziona „Hypsipila". Do Eurypidesa zbliża się i Menander ze swym uznaniem dzieci przez rodziców zarówno w tej komedii, jako też i w wielu innych. Motyw ten był u niego bardzo żywotny; za naszych czasów jest on mało prawdopodobny, stracił też swoje miejsce w dramacie, ale jak potwierdzają np. „Mignona" Goethego, „Dwie sieroty" d'Ennery'ego, albo też nasz „Wiesław", nie wyczerpał się bezwzględnie. Pod innym jeszcze względem poszedł Menander śladami Eurypidesa, nie tyle w „Obciętym warkoczu", ile w innych komediach: tą nieraz bardzo skomplikowaną intrygą, która istotnie w komedii jest daleko właściwsza niż w tragedii. 195 Intryga jest to druga po przypadkowości siła kierownicza komedii nowoattyckiej; ale któż miał ją prowadzić? Starcy? Nie, ci, o ile byli skąpi i zbyt ostrożni („ojcowie komiczni"), nadawali się raczej na jej ofiary; o ile zaś byli dobrzy, na wzór naszego Pateka (protoplasty naszych „ojców szlachetnych"), to z racji swej szlachetności nie nadawali się znów do tej roli. Młodzi? Również nie: ci przy swym braku doświadczenia nie mogli kierować akcją, choć często, jako „młodzi kochankowie", dawali powód do intrygi, o ile znów nie występowali jako „młodzieńcy rozsądni", którzy stanowili siłę hamującą bez powodzenia. Nie, jako kierownicy intrygi, tam gdzie ta była właściwą, działają „komiczni niewolnicy", przy czym gorliwie im pomagają „komiczne służące", prababki sprytnych subretek Moliere'a, Beaumarchais i Fredry. Takie są typy. Ale jak widzieliśmy, Menander często osiąga też umiejętność przedstawiania charakterów indywidualnych. Jest to widoczne już w samym streszczeniu „Obciętego warkocza" w osobach Polemona, Glikery, Moschiona. Jeszcze bardziej pod tym względem przekonałoby czytanie samej sztuki z jej subtelnym, czysto attyckim dialogiem; 196 a jeszcze bardziej, gdybyśmy wniknęli w inne komedie tegoż autora, o ile są nam znane, z szeregiem swych skąpców, pieniaczy, mruków, samochwałów itd. Właśnie dokładny rysunek takich charakterów stanowił główną troskę Menandra; tym sposobem znacznie wyprzedził on swoją epokę, skutkiem czego choć napisał z górą sto komedii, tylko osiem razy wziął nagrodę. Rozumiał on, że przyczyną jego niepowodzeń nie są bynajmniej niedostatki, lecz właśnie zalety jego sztuk scenicznych. Pewnego razu Menander po takim niepowodzeniu spotkał się ze swoim szczęśliwym współzawodnikiem Filemonem, który podobał się Ateńczykom więcej, gdyż dawał w swoich sztukach pełną inwencji zabawną akcję i pewną figlarną charakterystykę osób; spotkawszy go, powiedział. — I nie wstydzę ci, żeś mnie zwyciężył? Za to potomni wcale inaczej ocenili Menandra, jako ojca nowoattyckiej komedii obyczajowej. Jego „Obcięty warkocz", „Sąd polubowny", „Gospodarz", „Kochanek obmierzły", „Złudzenie" itd. stały się prawdziwym skarbem dla poznania bytu i filolog Arystofanes z Bizancjum w sto lat później wypowiedział zdanie powszechne, gdy mówił o nim: „O, życie i Menandrze! Któż z was jest tym, co odtworzył drugiego?" Gdy kultura starożytna w Egipcie miała się ku upadkowi, pustynia zaczęła z powrotem zabierać miejscowości opanowane przez pracowitość mieszkańców i rządy władz; wówczas wiele miast, które kwitły przy Ptolemeuszach i ich rzymskich następcach, na nowo stało się zdobyczą swych nieprzejednanych wrogów, piasków libijskich i huraganów. Do takich miast należała Afroditopolis; przekonawszy się, że nie zdają się oprzeć żywiołom, mieszkańcy opuścili to miasto. Rozkaz, jak należy przypuszczać, wydany został niespodzianie; wiele rzeczy zbiegowie musieli zostawić na miejscu w nadziei, że będzie można powrócić i zabrać pozostawione. Tak jeden z gospodarzy złożył wszystkie ważne swoje dokumenty do pojemnej kadzi, która się znajdowała w jego piwnicy; dla większego zaś bezpieczeństwa wyrwał kilka arkuszy z leżącej w pobliżu niepotrzebnej książki wielkiego formatu i pokrył nimi cenną kadź. Ale już nie mógł powrócić; i z wolna Afroditopolis z roku na rok coraz bardziej się rozpadała i w końcu została zasypana piaskiem pustyni libijskiej. Półtora tysiąca lat spoczywały jej ruiny pod piaskiem. 197 Kiedy Egipt opanowali Francuzi, a potem Anglicy, zaczął się w odwrotnym kierunku nacisk kultury na pustynię. Teraz znów, jak za Ptolemeuszów, zazieleniały miejscowości, które spoczywały piętnaście stuleci pod żółtoburym całunem śmierci. W roku 1907 przyszła kolej i na tajemnicę afrodytopolską. „Cenne" dokumenty ukryte w kadzi, obudziły jeno bardzo umiarkowaną ciekawość; natomiast uczeni z coraz bardziej rosnącym wzruszeniem czytali te arkusze, które kadź osłaniały. Te „niepotrzebne" świstki zawierały całkowite akty i sceny z komedii Menandra, a między innymi i ze streszczonego wyżej „Obciętego warkocza". W tak cudowny sposób przywrócony nam został ojciec naszej komedii?. 34. Aleksandria Gdyby zapytać, który z diadochów interesuje nas najbardziej jako osobistość, to odpowiedź będzie jedna: Antygonos, po nim zaś jego syn i następca, Demetrios. Gdyby zapytać, który zasługuje na największy szacunek ze względu na swe cnoty, to odpowiedź będzie brzmiała: król-rycerz Seleukos. Jeśli zaś zważymy zasługi dla ludzkości i kultury, to pozyska nagrodę postać trzeźwa i prozaiczna: Ptolemeusz. Dotychczas spotykaliśmy go tylko jako wodza, który przez powolność i wyrachowanie często odsuwał się na dalszy plan w porównaniu ze śmiałością Demetriosa i nieubłaganą stanowczością wybrańca losu Seleukosa. Aby należycie ocenić Ptolemeusza, musimy się mu przyjrzeć w jego królestwie, Egipcie, i w stolicy jego — Aleksandrii. Aleksandrię zbudował co prawda nie on sam, lecz ten, którego imię gród ten odziedziczył; założył go tam, gdzie miejsce najlepiej odpowiadało podwójnemu przeznaczeniu Aleksandrii: jako stolicy i portu. Naturalnych przystani nie masz w całej delcie Nilu, jednakże tu, przed pagórkowatym przesmykiem, który oddziela słodkowodne jezioro Mareotis od morza, leży znana już Homerowi podłużna wyspa Faros. Odległość jej od brzegu wynosi siedem stadiów (około kilometra); część wschodnia z wysepkami, stanowiącymi jej przedłużenie, zawraca ku lądowi, 198 który tutaj właśnie idzie naprzeciw niej cyplem Lochiady. Co prawda wszystko to nie stanowi jeszcze portu, przecież między lądem a wyspą znajduje się cieśnina. Dość jednak przeprowadzić groblę między wyspą a lądem — a port, wspaniały port będzie gotowy. Grobla (tzw. heptastadion) zbudowana została na rozkaz Aleksandra; morze przez dwa tysiące lat składało na niej piaski i wciąż ją rozszerzało, a teraz mieści się na niej całe miasto arabskie. Ptolemeusz zakończył dzieło Aleksandra i dał portowi, na dobrą wróżbę, szczęśliwe imię jednego ze swoich zięciów — Eunostos („szczęśliwy powrót"). Dopiero teraz Egipcjanie, którzy lękali się morza, zrozumieli, że ich ojczyzna jest pierwszorzędnym państwem morskim. Ta nowa rola kraju zmusiła Ptolemeuszów cenić swe posiadłości leżące poza granicą Egiptu, a stanowiące jego piętę Achillesową; potrzebny im był Liban syryjski z jego cedrami do budowy okrętów, potrzebne były wyspy greckie do werbowania żeglarzy — wówczas jak i obecnie Hellenowie nie mieli równych sobie żeglarzy na całym Morzu Śródziemnym. Położenie miasta określał charakter miejscowości i przesmyku; z konieczności Aleksandria przybrała formę podłużnego prostokąta, „chlamidy macedońskiej", jak mówiono żartem. 199 Prawidłowość i rozwaga w układzie planu miast nowo założonych była cechą Greków. Już od czasu architekta i filozofa Hippodamosa z Miletu, któremu Perykles poruczył sporządzenie planu założonego przez siebie miasta Turioj w Italii południowej, Grecy słynęli w tym względzie. Tradycje Hippodamosa przejął Dejnokrates z Rodos, architekt wybrany przez Aleksandra celem ziszczenia planu Miasta Królewskiego, które ten projektował. Rozciął on „chlamidę" na cztery części, przeprowadzając przez nią wzdłuż i w poprzek ulicę szerokości piętnastu sążni. Na pagórku Lochiady panował nad portem i większą częścią miasta pałac królewski, do którego przytykały place sąsiednie, zajmujące mniej więcej ćwierć całej płaszczyzny miasta. Na tym właśnie polegała nowość, odróżniająca Aleksandrię jako stolicę królewską od Aten i innych miast republikańskich. Znaczną jej część zajmował przepyszny park ze zwierzyńcem, sadzawkami itp., a w nim zgodnie z obyczajem do dziś panującym na Wschodzie, znajdowały się gmachy monarsze, z tą tylko różnicą, że na wschodzie są to kioski, tu zaś budynki, wewnątrz i na zewnątrz przystrojone kolumnami, palestry, łazienki, koszary, piekarnie itd. Śród osobliwości pierwsze miejsce zajmuje wzniesiona na wyspie Faros pierwsza w historii ludzkości latarnia morska. Była to olbrzymia wieża, u podstawy kwadratowa, w środkowej części zbudowana w ośmiokąt, na górze zaś miała formę cylindryczną. Tu, w tym walcu, gorzał widoczny na wielką odległość „ogień zbawczy", dla którego podsycania paliwo dostarczane było za pomocą specjalnej windy. Latarnia ta, jedyna w swej wielkości na całym Wschodzie greckim, była dumą i godłem Aleksandrii; jak dalece była znana, sądzić można stąd, że i po dziś dzień „Faros" (phare) w językach zachodnioeuropejskich oznacza latarnię morską. Drugą osobliwością było mauzoleum Aleksandra Wielkiego. Ptolemeusz bardzo zręcznie zagarnął ciało założyciela swej stolicy; przekonawszy nasamprzód innych diadochów, że nie powinno się ono znajdować w grobowcu przodków Aleksandra w Macedonii, lecz w oazie śród pustyni libijskiej w świątyni Zeusa Amona, który według urzędowej legendy był uważany za ojca wielkiego Macedończyka. Ptolemeusz, gdy wóz żałobny w otoczeniu wojsk mijał obszary znajdujące się pod jego władzą, skierował ciało do Memfis, gdzie kazał pochować zmarłego króla. Jednocześnie zaczął mu budować przepyszne mauzoleum W Aleksandrii, lecz nie dożył do końca budowy; złożenie ciała bohatera na miejsce jego wiecznego spoczynku 200 stało się udziałem jego syna i następcy — Ptolemeusza II Filadelfa. To mauzoleum służyło potem za grobowiec wszystkich królów egipskich Ptolemeuszów. Ściśle z tym łączył się zwyczaj, który najwięcej nas oburza w tej epoce życia wschodniogreckiego; był to zwyczaj apoteozy królewskiej. Zgodnie z religią Egiptu król był za życia i po śmierci bogiem; w innych częściach Wschodu nie uznawano tego w teorii, lecz w praktyce istniało to samo. Przejąwszy się pychą wschodnią, Aleksander, jako następca wielkich królów i faraonów, ku wielkiemu zgorszeniu Macedończyków również zażądał dla siebie za życia hołdów boskich. Trzeźwy Ptolemeusz I, jak się samo przez się rozumie, nie poszedł w jego ślady; lecz gdy syn jego pochował Aleksandra w Aleksandrii, stworzył dla niego kult boski, włączając do tego kultu również swych rodziców jako „bogów-Zbawicieli" (theoi Soteres). Z biegiem lat zaś sam podobnież został włączony do tego kultu. Współczesny mu Antioch II, wnuk Seleukosa, poszedł za jego przykładem; dla odróżnienia od energicznego ojca nazywano go „Antiochem-bogiem" (Antiochos Theos) — niektórzy żartem, inni na serio. Trzecią największą osobliwością miasta, było zbudowane na wzgórzu w jego części południowo-zachodniej Serapeum — tak się nazywała świątynia Serapisa i Izydy. Historia jej powstania, fakt bardzo doniosły dla religii starożytnej czasów późniejszych, jest następująca. Troszcząc się o zaspokojenie potrzeb duchowych nowego miasta, Ptolemeusz zaprosił do Aleksandrii niejakiego Timotheosa z Eleusis, który pochodził z kapłańskiego rodu Eumolpidów; ten wprowadził do miasta, a mianowicie jego wschodniego przedmieścia (które wskutek tego odziedziczyło nazwę Eleusis), obrzędy Demeter Eleuzyńskiej. Lecz ta bogini grecka, tak droga sercom Hellenów przez wzniosłą i pocieszającą istotę swych cudnych obrzędów, pozostała obca dla Egipcjan. Ptolemeusz zaś pragnął złączyć wszystkich swych poddanych pod jednym dachem wspólnej religii. Aby urzeczywistnić to pragnienie, zebrał ludzi uczonych i na czele ich umieścił jednego z kapłanów greckich i jednego z egipskich, mianowicie: wspomnianego wyżej Timotheosa oraz Manethona, znawcę religii greckiej, który napisał między innymi historię swej ojczyzny w języku greckim. Wybrani porozumieli się w ten sposób, że gwoli istniejącej już dawno u Greków chęci utożsamienia Demeter z Izydą egipską nadali bogini greckiej imię Izydy, gdyż Egipcjanie wielką wagę przywiązywali do imienia. Pozostało jedynie określić odpowiednie bóstwo męskie. Tu — jak powiada legenda — Ptolemeusz przypomniał sobie sen, który miał niegdyś; 201 ukazał mu się we śnie mąż o wyglądzie boskim i kazał sprowadzić do Aleksandrii na chwałę jej i jej króla swój posąg. Na podstawie zewnętrznego wyglądu udało się stwierdzić, że jest to Hades z miasta pontyjskiego Synopy; wyrzeźbił go jeden z lepszych greckich artystów, Bryaksis. Po niego to właśnie Ptolemeusz słał posłów. Ale mieszkańcy Synopy za żadne skarby nie chcieli oddać swego bóstwa; zwartym tłumem obstąpili świątynię miejską i nikogo do niej nie wpuszczali. Wtedy — prawi legenda — stał się cud: marmurowy bóg sam porzucił swój piedestał, przeszedł między tłumem, który się rozstąpił w strachu panicznym, i wsiadł na okręt Ptolemeusza, na którym po bajecznie krótkiej podróży — trwała zaledwie trzy dni — szczęśliwie przybył do Aleksandrii. Legenda legendą, lecz to fakt, iż na równi z Izydą w Aleksandrii czczony był bóg, odznaczony imieniem egipskim Serapis (tj. Osiris-Apis), którego posąg wyrzeźbił artysta grecki Bryaksis. Od Egipcjan pochodziło imię, od Greków — posąg; każdy naród dał i otrzymał to, co najwyżej cenił. Treść i duchową stronę obrzędów Demeter Eleuzyńskiej przelano w miarę możności na obrzędy Izydy; tylko że tutaj nie matka szukała córki, lecz żona męża, którego rozszarpał jego zły brat Set-Tyfon, a któremu ona przez miłość życie przywraca. Zmartwychwstanie Ozyrysa było i tu również rękojmią zmartwychwstania jego wyznawców. Ponieważ zaś ceremoniał dzięki liczebności personelu egipskiego przemawiał wielce do dusz, przeto Demeter w postaci Izydy Timotheosa zapanowała nad całym światem. W ostatnich stuleciach przed narodzeniem Chrystusa, a najbardziej w epoce imperium rzymskiego wszędzie wznoszono świątynie Serapisa i Izydy, lecz ich pierwowzorem najświetniejszym i najbardziej czczonym było Serapeum w Aleksandrii. Chociaż jednak świątynia była bardzo ważna dla kultury czasów późniejszych, to przecie daleko większe znaczenie miała rzecz stworzona przez Ptolemeusza I, czwarta najważniejsza osobliwość Aleksandrii, jej sławne Muzeum. Musimy o nim pomówić szczegółowo. Widzieliśmy już jak Demetrios z Faleronu, który dziesięć lat chlubnie rządził Atenami, opuścił je, zmuszony przez swego imiennika Demetriosa Poliorketesa (307); zwrócił się wtedy do Ptolemeusza, którego żona Eurydyka, była siostrą jego przyjaciela, Kasandra, i został przezeń łaskawie przyjęty. Opowiadał on swemu nowemu panu o szkole, do której należał sam, o Liceum Arystotelesa, i opowiadaniem swym zbudził w nim ochotę stworzenia podobnego zakładu w Aleksandrii; wcieleniem tego zamiaru było właśnie Muzeum. Właściwie była to świątynia Muz, których kapłan był rządcą Muzeum; 202 ponieważ jednak Muzy były nie tylko władczyniami poezji, ale również i nauki, więc przy ich świątyni zostały wzniesione instytucje o charakterze naukowym: obserwatoria, laboratoria, kliniki, biblioteka; że zaś Ptolemeusz nie żałował pieniędzy, wiec praca szła bardzo prędko. Demetrios dzięki wszechstronnej wiedzy uzyskanej w swym Liceum był dla Ptolemeusza nieocenionym doradcą zarówno w urządzeniu instytucji naukowych, jako też i w wynajdywaniu uczonych. Już za Ptolemeusza I, a jeszcze bardziej za jego syna Filadelfa, Muzeum Aleksandryjskie mieściło w swych kolumnadach śmietankę ówczesnej wiedzy greckiej: matematykę przedstawiał ojciec geometrii Euklides; astronomię — Arystarch z Samos, który pierwszy odkrył ruch ziemi naokoło słońca; medycynę — znany już nam Erasistratos i współczesny mu Herofilos; nauki humanistyczne — Zenodotos, pierwszy wydawca Homera itd. Sam Ptolemeusz mógłby z chlubą zająć miejsce w tym sławnym towarzystwie: był on autorem historii wojen Aleksandra Wielkiego, której surowa prawdziwość została oceniona już w czasach starożytnych. Byli to pionierzy, lecz i za następnych Ptolemeuszów Muzeum miało wielką sławę i epoka jego rozkwitu była jednocześnie epoką rozkwitu nauki greckiej w ogólności. My możemy tu podać tylko parę imion. Co prawda najgenialniejszy następca Euklidesa nie pracował w Aleksandrii; jest to znany już nam Archimedes z Syrakuz. Lecz Arystarch z Samos znalazł następcę w osobie Hipparcha, największego astronoma starożytności, który określił odległość Ziemi od Słońca i Księżyca; uczeń Herofilosa, Filinos, doświadczalnie sprawdził działanie środków leczniczych na choroby i stał się przez to twórcą empirycznej szkoły lekarskiej, która się tym różni od dawnej, dogmatycznej; pracę Zenodotosa doprowadził do doskonałości drugi Arystarch — Arystarch z Samotraki, którego imię stało się jakby synonimem krytyki w ogóle. Chyba najwybitniejszym jednakże był współcześnik Ptolemeusza III Euergetesa, Eratostenes z Kyrene, który pracował w różnych dziedzinach nauki i wszędzie zajął jeżeli nie pierwsze, to w każdym razie drugie miejsce, wskutek czego żartobliwie przezywano go „beta" (druga litera alfabetu greckiego). On pierwszy z podziwu godnym przybliżeniem do prawdy określił wielkość Ziemi; trzeba jednak zaznaczyć, że to tylko jeden z wyników jego prac naukowych. Wspominamy jeszcze o jednym z nich, nieco wątpliwej wartości, lecz ważnym dla jego potomków. Jako rok zburzenia Troi podał Eratostenes rok 1184-1183 przed nar. Chr.; znaczyło to, że w niedalekim roku 184-183 miało minąć tysiąclecie od tej chwili. 203 Nie bez obawy słuchał tej przepowiedni syn zburzonej Troi — Rzym. Niezbędnie konieczna dla pracy naukowej członków Muzeum była biblioteka; zbiory ksiąg istniały już w Atenach, lecz Ptolemeusz pragnął, aby biblioteka aleksandryjska pod względem swego bogactwa przewyższyła ateńską i inne. Na ten cel również nie żałował pieniędzy; gdy zwrócił się do Demetriosa z zapytaniem, ile książek uważa za możliwe zebrać, ten po namyśle odparł, że około dwustu tysięcy. Omylił się jednak; gdy jego plany urzeczywistniły się za Filadelfa, biblioteka Muzeum liczyła pół miliona tomów. Oto jaki był owoc pracy literackiej Greków do roku 300. Dużo można było nabyć za przeznaczone przez króla sumy; jeżeli jednak właściciel nie chciał się rozstać ze swą książką, to stosownie do rozkazu przepisywano ją. W ten sposób przy bibliotece istniał cały sztab kopistów; materiału nie trzeba było daleko szukać: dostarczał go papirus, rosnący w niezliczonej ilości na wybrzeżach Nilu — papirus, który dał swe imię papierowi w językach nowoczesnych. W owych czasach z papirusu nie robiono wielkich tomów, aby umieszczać je na półkach, lecz zwitki, które po kilka przechowywano w tzw. skriniach, naczyniach formy cylindrycznej. Biblioteka więc była mało podobna do naszych i półki w szafach zapełniano setkami i tysiącami walców. Jednakże Muzy były opiekunkami poezji, więc uczeni z Muzeum byli równocześnie w znacznym stopniu poetami. Ale jacyż to byli poeci? Epos było im zakazane, współzawodnictwo z Homerem uważano za grzeszną zarozumiałość, i Apollonios z Rodos, który napisał przechowany do naszych czasów poemat „Argonautika", wywołał przeciwko sobie ogromne wzburzenie. Prędzej można było próbować szczęścia w tragedii; po śmierci Sofoklesa i Eurypidesa nie bez sławy rozwijała się ona w ciągu IV wieku w Atenach, obecnie zaś przeniosła się do Aleksandrii, gdzie ją reprezentowała tzw. „plejada tragiczna" (tj. „siedmiogwiazd" ze względu na liczbę poetów); my niestety o niej nic nie wiemy. Komedia się nie rozwinęła; wiemy już, że Ptolemeuszowi nie udało się sprowadzić do Aleksandrii wiernego swym Atenom Menandra. Nie; mówiąc o poezji aleksandryjskiej lub o „aleksandrynizmie", mieliśmy co innego na myśli. Biorąc pod uwagę formę zewnętrzną, będzie to epillion, czyli maleńkie epos; albo też elegia, znana już nam co do formy, lecz silnie zmieniona pod względem treści; lub idylla (ejdyllion), właściwie wiersz mieszany, lecz z górującym dążeniem do opisu życia pasterzy i życia wiejskiego w ogóle; 204 albo wreszcie epigramat — ten teraz dopiero odzyskuje swój właściwy dowcip i staje się najbardziej żywotnym rodzajem tej poezji, któremu sądzone było przetrwać jej upadek w następnej epoce rzymskiej. Lecz dla aleksandrynizmu szczególnie charakterystyczny jest jego duch. Jest to przede wszystkim poezja naukowa, co jest zupełnie zrozumiałe, gdyż poeci byli również uczonymi. Uczoność polegała na stylu wyszukanym, pełnym rzadko używanych wyrazów, co stanowiło wynik filologicznej pracy autorów; z drugiej strony wyszukiwano rzadkie mity, zapomniane legendy o bogach, kulty, obrzędy obyczajowe itd. Takim poetą jest Kallimach, główny przywódca poezji aleksandryjskiej, w swym najwybitniejszym dziele „Ajtia", tj. w zbiorku elegii o treści mitologicznej dla wytłumaczenia „przyczyny" (ajtia) jakiegokolwiek imienia, zwyczaju itd. Po wtóre, cechowało tę poezję uczoną to, że stawiano w niej na pierwszym miejscu miłość (podobnie jak we współczesnych komediach Menandra); spośród mitów wybierano baśnie o treści erotycznej; miłość wprowadza się nawet do tych mitów, które jej dawniej nie znały. Po trzecie, lubowano się w jak najszczegółowszym malowaniu każdej drobnostki ówczesnego bytu: otoczenia, krajobrazów, życia rodzinnego itd., w tym, co my nazywamy realizmem rodzajowym: pod tym względem najwybitniejszy jest Herondas, którego niedawno ponownie odkryto, autor świetnych scen obyczajowych. Wreszcie czwarta cecha — to ukryta w większości utworów tęsknota za czymś dalekim, czy to za sławą minionej wielkiej przeszłości niepodległej Hellady, czy to — u mieszczan — za prostotą i ciepłem życia wiejskiego. W tym ostatnim „romantyzmie" sielankowym góruje nad wszystkimi Teokryt, największy poeta aleksandrynizmu, twórca nie tylko zanikłej dziś „pasterskiej" sielanki, lecz w ogóle poezji opiewającej wiejskie życie nowoczesne. Centrum tej poezji, jak i nauk, stanowiło Muzeum Aleksandryjskie; stąd i wdzięczność nieśmiertelna ludzkości zarówno dla Muzeum, jak i dla jego założyciela — Demetriosa z Faleronu. Jednakże, mając tak wielkie powodzenie we wszystkim, człowiek ten przy schyłku życia doświadczył wielkich klęsk, które się łączyły z tragedią rodzinną Ptolemeusza I. Wykładem tej historii zakończymy niniejsze opowiadanie. Jak mówiłem, Ptolemeusz był żonaty z Eurydyką, córką namiestnika Antypatra i siostrą Kasandra. Trzeba jednak zaznaczyć, że małżeństwa diadochów odznaczały się wielką niestałością, ponieważ zawierane i niweczone były w zależności od polityki; oprócz tego Aleksander Wielki, chcąc i w tym upodobnić się do Wschodu, wprowadził dla siebie i swoich wielożeństwo, 205 pożeniwszy pewnego dnia swych dowódców zarówno wolnych, jak i żonatych ze znakomitymi Persjankami. Co prawda małżeństwa te były nadzwyczaj krótkotrwałe: zaraz po jego śmierci diadochowie uwolnili się od żon ze szczepu barbarzyńskiego, tylko Seleukos, król-rycerz, pozostał wierny swej Apamie. na której cześć nawet nazwał kilka założonych przez siebie miast. Nic więc dziwnego, że ci spadkobiercy Aleksandra w czasach późniejszych nie krępowali się wcale. Z Eurydyką Ptolemeusz miał kilkoro dzieci, z których najstarszy był Ptolemeusz, przezwany Keraunos (Piorun). Czy ją kochał? Trudno na to odpowiedzieć, ale jedno jest pewne, że bardziej niż ją kochał jedną z dam dworu, Berenikę, Macedonkę ze znakomitego rodu; nie rozwiedziony z pierwszą żoną, żył również z tą drugą, jeździł z nią w dalekie podróże morskie, gdy zakładał swe królestwo na wyspach Archipelagu — i tu, na cudnej wyspie Kos, przyszedł na świat ich syn, również Ptolemeusz, ten, co później otrzymał imię Filadelfa. Ojciec dał mu też dobre wychowanie; gdy starszego syna wychował popierany przez Eurydykę Demetrios z Faleronu, nauczycielem młodszego był humanista Zenodotos, późniejszy kierownik biblioteki Muzeum. 206 Starszy miał charakter dziki i nieokiełznany; młodszy był cichy, dobry i mądry; już wtedy uważano go za lepszego następcę tronu niż starszego królewicza. Szczególnie tego zdania była Berenika; wpływ jej zaś na króla był wielki. Co robić? Demetrios kruszył kopie o swego wychowanka — zapewne nie tylko z pobudek osobistych. Dynastia nie zdążyła się jeszcze utrwalić; przeciwko dziedziczeniu tronu przez starszego nikt by nie oponował, lecz pozbawienie go praw na korzyść młodszego mogło wywołać niebezpieczne zaburzenie — za przykład posłużyła historia dzieci Kasandra. Jednakże czar Bereniki zwyciężył: w roku 285 Ptolemeusz, będąc już osiemdziesięcioletnim starcem, w przewidywaniu bliskiej śmierci wyznaczył na swego pomocnika w rządach młodszego syna. Eurydyka z synem jeszcze wcześniej go opuściła, udając się do Demetriosa Poliorketesa, męża swej wówczas już dawno zmarłej siostry Fili; Keraunos zwrócił się zaś o pomoc do wielkiego Seleukosa, który stał wówczas u szczytu potęgi. W dwa lata potem zmarł władca Egiptu. Jak było do przewidzenia, jego młodszy syn, ogólnie lubiany Ptolemeusz II, odziedziczył tron bez trudności. Jego czterdziestoletnie panowanie — to kwitnąca epoka Egiptu Ptolemeuszów. Ale dobrze powiedział o nim wyżej wspomniany poeta Teokryt, że: Dobrze on zna miłujących, a lepiej — niemiłujących. Do tych ostatnich należał Demetrios z Faleronu. Młody król nie mógł zapomnieć jego starań na korzyść starszego brata; wstąpiwszy na tron, wysłał go do małego miasteczka egipskiego, gdzie dawny archont Aten i doradca Ptolemeusza I zakończył swój owocny żywot. Taki był jego błąd i fatalne dla niego wyniki; a że to był błąd — wykazał wkrótce najwyższy na ziemi sąd, sąd historii. Jaką zbrodnią wychowanek filozofa skalał swe życie i jak był za to ukarany — ujrzymy w następnym opowiadaniu. 35. Pogrom galijski Demetrios Poliorketes i Ptolemeusz I zmarli prawie równocześnie; z diadochów w ścisłym tego słowa znaczeniu żyli jeszcze tylko Seleukos i Lizymach. Obaj znajdowali się wówczas u szczytu sławy i potęgi. 207 Lizymach, skrzywdzony, jak widzieliśmy, w Azji przy podziale dziedzictwa Antygonosa pod Ipsos, znalazł dla siebie dostateczne wynagrodzenie w Europie. Pyrrus, któregośmy pożegnali jako władcę Macedonii, krótki czas utrzymał się tutaj na tronie. Kieska Demetriosa pociągnęła za sobą zerwanie jego umowy z Lizymachem, zawartej przeciw wspólnemu wrogowi, wobec czego zaostrzyły się ich stosunki. Macedończycy niedługo zastanawiali się nad wyborem pomiędzy nimi dwoma: narzuconym królem Epiru a starym Lizymachem, towarzyszem Aleksandra Wielkiego. Pyrrus wrócił do Epiru i pozostał tam dopóty, dopóki wypadki w Italii nie otworzyły nowego pola zaspokojenia jego ambicji; Lizymach zajął Macedonię i Tesalię, pozostawiając dla syna Demetriosowego, Antygona Gonatasa, tylko niektóre, uznające jego władzę państewka greckie. Macedonia z Tesalią, Tracja i Azja Mniejsza do Taurusu — stanowiły siłę bardzo poważną, zwłaszcza jeżeli dodamy do tego zalety osobiste Lizymacha, który był równie zdolny jako wódz, władca i administrator. Jego mądra polityka finansowa dała mu możność rozporządzania poważnym skarbem, który się mieścił w niedostępnym Pergamonie pod pieczą skarbnika wojskowego Filetajrosa. Co prawda miał on już lat około osiemdziesięciu, lecz prawą jego ręką był czterdziestoletni syn, dzielny Agatokles, który niezadługo przedtem dowiódł swych niezwykłych zdolności w wojnie przeciwko Demetriosowi. Zdawało się, że obecnie spokój jest zabezpieczony na Półwyspie Bałkańskim, gdy nagle Lizymach swym zbrodniczym i szalonym czynem zburzył wszystko, co zbudował w życiu. W gruncie rzeczy tragedia jego rodziny była dalszym ciągiem rodzinnego dramatu Ptolemeusza I. Syn Lizymacha, Agatokles, był żonaty z córką Ptolemeusza z pierwszego małżeństwa, Lizandrą, rodzoną siostrą Ptolemeusza Keraunosa; sam zaś Lizymach na starość ożenił się z A r s i n o e, córką tegoż Ptolemeusza i Bereniki, a więc rodzoną siostrą Ptolemeusza Filadelfa. Powodzenie Bereniki w sprawie dziedzictwa tronu egipskiego dobrze wróżyło jej córce: czy nie można by tak sprawami pokierować, aby władza królewska z rąk starego męża Arsinoe przeszła w ręce jej młodocianego syna? Co prawda Agatokles był przeszkodą; ale Lizymach pozostawał całkowicie pod władzą swej żony. Wpływ swój wyzyskała Arsinoe w ten sposób, że oczerniła Agatoklesa przed podejrzliwym ojcem i starca, który zapewne już niezupełnie panował nad swym umysłem, doprowadziła do tego, że kazał uwięzić syna i życie mu odebrać. 208 Zgodnym krzykiem oburzenia przyjęło całe państwo Lizymacha wieść o niecnym synobójstwie. Lizandra, wdowa po Agotoklesie, uciekła do Seleukosa, gdzie już się znajdował jej brat, Ptolemeusz Keraunos; ustępując prośbie obojga, Seleukos, już podówczas starzec osiemdziesięcioletni, przeszedł Tauros i wkroczył na ziemie Azji Mniejszej, podległe Lizymachowi. Wszędzie witano go radośnie jako wybawiciela od niecnego synobójcy; Lizymach nie miał już więcej przyjaciół. Jego wierny dotychczas skarbnik, Filetajros z Pergamonu, opuścił go i uznał władzę Seleukosa; był to najboleśniejszy cios dla nieszczęśliwego króla-synobójcy, gdyż razem z Pergamonem stracił swe ogromne skarby, które zbierał przez dziesięciolecia. Trzeba było jeszcze raz wdziać kolczugę na starcze ciało i wyruszyć osobiście przeciw wrogowi. Spotkali się obaj znów we Frygii, tym razem jednak jako nieprzyjaciele. Na równinie Kurosu doszło do bitwy (281). Pierścień Apollina i tym razem — ale już po raz ostatni — zapewnił Seleukosowi powodzenie: Lizymach stracił królestwo i życie, jego wojska przeszły na stronę zwycięzcy. A potem? Lizandra była przekonana, że Seleukos rozpoczął wojnę w imię zemsty za jej męża, Agatoklesa, i że tron Lizymacha przypadnie w udziale jej jako wdowie; tego samego zdania był również Ptolemeusz Keraunos, z tą jedynie różnicą, że rządzić będzie on, jako brat królowej. Lecz oprócz nich obojga i Seleukosa miał jeszcze głos ten dumny lud, który już niejednokrotnie swą wolą rozstrzygał sprawę dziedzictwa tronu — Macedończycy. A co się stanie, jeżeli ten lud zamiast przybyszów Lizandry i Keraunosa zechce władzę nad sobą złożyć w czyste ręce Seleukosa, który był znany jako ojciec dla swych poddanych? A Seleukos kochał swą ojczystą Macedonię, choć jej nie widział od lat blisko pięćdziesięciu; nawet u siebie w Syrii zmienił nazwy miejscowości na macedońskie i miał tam swoją nową Pierię, nową Edessę, nową rzekę Aksjos. Co będzie dalej? Wiadomo było tylko, że skoro Seleukos na czele wojsk zjednoczonych przeprawi się przez Hellespont, całe europejskie państwo Lizymachowe będzie leżało u jego stóp. Co prawda obiecał on Keraunosowi zwrócić egipski tron jego ojca. Nie będzie to dla niego rzecz trudna, o ile w jego rozporządzeniu pozostanie całkowite dziedzictwo Aleksandra. Myślał, że wygna jego młodszego brata, podbije Egipt, niby dla Keraunosa, lecz kto może ręczyć, że zdobywszy Egipt, również nie pozostawi go dla siebie? Tylko trzeba działać szybko i stanowczo, dopóki nie jest za późno. Seleukos zbliżał się właśnie do Lizymachii, miasta założonego przez poległego króla, gdzie też pamięć jego była najbardziej czczona, a zatem pogromca Lizymacha najbardziej znienawidzony. 209 Wykorzystawszy moment dogodny, Keraunos podstępem ściągnął do siebie starego diadocha i zamordował go skrytobójczo — jego, swego gospodarza, co tak łaskawie przyjął wygnanego z ojczyzny królewicza. Wnet potem udał się do Lizymachii i został przez nią uznany; wojsko Lizymacha, straciwszy wodza — i głowę, również przeszło na jego stronę. Co prawda przeszkód było wiele: Arsinoe, druga żona Lizymacha, znajdowała się jeszcze tutaj z dziećmi, tymi dziećmi, w imię których namówiła swego zmarłego męża do synobójstwa. Keraunos zaproponował jej, by została jego żoną. Propozycja była podwójnie ohydna: naprzód był on bratem rodzonym Lizandry, której męża ona zamordowała, po drugie była jego przyrodnią siostrą. Mimo to przystała na tę propozycję, pragnąc na wszelki sposób zostać królową Macedonii. Keraunos jednak myślał o czymś innym: zwabiwszy do siebie jej dzieci, kazał je zamordować — i znów miał o jedną przeszkodę mniej. Niestety, tylko o jedną! Pozostawali jeszcze pretendenci — Pyrrus, Antygonos Gonatas i syn Seleukosa, Antioch. Ale Pyrrusa wówczas powołali Tarentyjczycy — i ten chętnie zrzekł się swych praw do tronu macedońskiego na korzyść Keraunosa, w zamian za pomoc w ludziach dla jego wyprawy przeciw Rzymowi; Antygonos znajdował się daleko, Antiochowi zaś, którego nagle zaskoczyła wieść o śmierci ojca, sprawy małoazjatyckie nie pozwalały brać udziału w zdarzeniach macedońskich. Na pozór, zda się, wszystko sprzyjało zbrodniarzowi: zajął tron macedoński, do którego, jako syn Eurydyki i wnuk Antypatra, posiadał prawa osobiste. Lecz kiedy zdobył wreszcie okupioną tylu zbrodniami władzę, Fatum zbliżało się z północy, a było tak straszne, że Grecja nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widziała. Czytelnik pewnie nie zapomniał jeszcze o Galach i ich najeździe na Italię przed stu laty. Gdy zwycięstwo Kamillusa odwróciło ich niszczycielski potok, większość ich sił wyruszyła dalej na wschód, przez doliny Alp. Na początku III wieku spotykamy ich nad Sawą i Dunajem. Gdy władza nad Bałkanami znajdowała się w mocnych rękach Lizymacha, wszelkie próby Galów, by się przedrzeć na półwysep, były daremne. Lecz gdy jego panowanie upadło na równinie Kurosu, Galowie sunęli niezliczonymi hufcami na południe. Wiele rzeczy ich tam nęciło, lecz najbardziej świątynia w Delfach, o której skarbach doszły ich bardzo przesadzone, jak to zwykle bywa, pogłoski. I rozpoczęła się dla Grecji prawdziwa święta wojna, najświętsza ze wszystkich dotychczas tak nazywanych. 210 I jak przystoi takiej wojnie, porosła ona bujną zielenią legend, której my tu niszczyć nie będziemy. Pierwszy, którego konieczność zmusiła, by porwać za oręż przeciw dzikim hordom, był następca Lizymacha, nowy król Macedonii — Ptolemeusz Keraunos. Lecz krwią splamione jego ręce niegodne były bronić świętej sprawy; został rozbity i zabity, wojsko jego w pień wycięte. Macedonia stała się bezbronna. Spuściwszy się z wyżyn na pobrzeże Archipelagu, barbarzyńcy przeznaczyli część swoich sił, na czele których stał Brennus (imię to i tu się spotyka), do zajęcia Grecji i Delf. I oto powtarza się to, co stało się 200 lat temu, gdy wojska Kserksesa udały się do Hellady — i gdy pośród nędzy i nieszczęścia zabłysło bohaterstwo Leonidasów i Temistoklesów. Teraz położenie było jeszcze groźniejsze; tego wroga nie można się było pozbyć daniną „ziemi i wody", a jego okrucieństwo dla pokonanych i bezbronnych nie miało granic. I znów stało się to, czegośmy nie widzieli w ciągu tych 200 lat: w obliczu bezlitosnego wroga Grecja się zjednoczyła. Co prawda nie pod dowództwem Sparty; od czasów Epaminondasa państwo to było bezsilne, jego odrodzenie zaczęło się w pokoleniu późniejszym. Hegemonia w Helladzie, jeżeli o czymś takim dziś mogła być mowa, należała do Etolów. Zjednoczywszy się podczas wojny Pyrrusa z Demetriosem, ściągnęli i inne państwa do swego Związku Etolskiego, z głównym miastem Termon — i mogli wystawić poważne siły. Oni to głównie ruszyli na spotkanie wroga w Termopilach; Ateńcżycy posłali im na pomoc swoje okręty. Rzeczywiście powtórzył się niezapomniany rok 480; znów sławna cieśnina pomiędzy górą Ojte a morzem stała się świadkiem bohaterstwa Hellenów. Hufce Brennusa, jakkolwiek nieugięte, nie zdołały przełamać oporu obrońców Hellady. Tesalczycy, których ojczyznę Galowie niszczyli haraczami, postanowili pozbyć się nieproszonych gości, a na to był tylko jeden środek: powtórzyć zdradę Efialtesa i ścieżkami górskimi przeprowadzić wrogów na tyły obrońców Termopil. Widząc, że są otoczeni, wojownicy etolscy siedli na przybyłe z Aten okręty i przeprawili się na średniogreckie wybrzeże zatoki; stąd udali się na południową część Parnasu, aby własną piersią bronić Delf, tego „wspólnego całej Hellady ogniska". Tymczasem Galowie nie napotykając oporu przeszli od Ojte do Fokidy; niedaleko już było do cudownej świątyni, celu ich dążeń. Przestraszeni mieszkańcy zwrócili się do Apollina, lecz bóg kazał się im uspokoić: sam siebie potrafi obronić. Jednakże wróg się zbliżał, pomocy zaś nie było widać; wkrótce cały stok stromych Fedriad upstrzył się hełmami i tarczami Galów; 211 można było myśleć, że świątynia stanie się ich łupem. Lecz nie zdążyli rozbić obozu dla chwili wytchnienia po szczęśliwych przeprawach górskich, gdy ziemia zadrżała pod ich stopami. Galowie, nieświadomi trzęsienia ziemi, lękliwie tulili się do siebie i nie mieli odwagi podejść do świątyni. Tymczasem chmury, zazwyczaj pokrywające wierzchołek Parnasu, zaczęły się wyolbrzymiać i mrocznieć, błyskawice rozdarły niebo, zahuczały odgłosy piorunów — i w widmowym świetle burzy Delfijczycy ujrzeli na górach olbrzymie postaci bohaterów-obrońców, co kierowali ogień Zeusa na najeźdźców, paląc ich tarcze i ich samych. 212 Tak minął dzień, a następna po nim noc była jeszcze straszniejsza. Zapanowało nagle zimno lodowate, zaczął padać obfity śnieg, tak że o śnie nie było mowy. Galowie zwartym tłumem otaczali nieliczne ogniska, które im się udało rozniecić w tej krainie prawie bezleśnej. Huk piorunów ucichł, lecz zastąpił go inny ryk stokroć gorszy: to odrywały się odłamy skał z wierzchołka Parnasu i jakby umyślnie celowały w najbardziej zwarte ciżby Galów. Noc spędzili na wpół przytomni ze strachu; a słońce następnego dnia opromieniło obozujące naprzeciw nich zastępy Hellenów spod Termopil. Galowie z chęcią uchyliliby się od bitwy, lecz lekkie pułki Fokejczyków, obszedłszy Parnas znanymi sobie przesmykami, odcięły im drogę do ucieczki. Wzięci we dwa ognie musieli przyjąć bitwę, która skończyła się całkowitą ich klęską; sam Brennus został zraniony. Galowie zabrali go na nosze, lecz resztę rannych, nie mogąc zabrać ze sobą, musieli dobić. Teraz przynajmniej mogli się cofnąć, lecz widmo ścigającego wroga nie opuszczało ich ani na chwilę i w czasie następnego noclegu przeżyli istny atak panicznego strachu: mowę swoją brali za grecką, broń swoją za broń wroga — i w końcu sami między sobą rozpoczęli nocną bitwę, kładąc trupem — jak mówią — dziesięć tysięcy swoich współbraci. Szli dalej po tych samych dawniej już wyniszczonych okolicach, nocowali wśród tlących się jeszcze gruzów i jak to można było przewidzieć, poznali jeszcze jednego wroga — głód. Brennus nie zniósł poniżenia: ranny i chory, zatopił swą duszę w mocnym winie. Wreszcie ukazało się morze i Termopile; lecz Tesalczycy, uprzedzeni o zbliżaniu się Galów, nie mieli zamiaru wpuszczać po raz drugi do swego kraju drapieżnych gości. Bez zbytniego wysiłku otoczyli Galów w wąwozie termopilskim i wycięli ich w pień co do jednego. Tak dotrzymał słowa Apollo. Ale tu niknie znów blask legendy i wszystko odbywa się dalej już przy dziennym świetle historii. Osłabieni porażką wojsk Brennusa Galowie, którzy pozostali w Tracji, nie wiedzieli, co czynić; przyszły im z pomocą wojny domowe w Azji Mniejszej, które wybuchły po upadku państwa Lizymacha. Król Bitynii — taką nazwę nosiła północno-zachodnia część półwyspu — zaproponował Galom przewiezienie znacznej ich części (20 000) przez Hellespont, o ile mu zapewnią pomoc w jego wojnie przeciwko bratu. Galowie dotrzymali obietnicy, po czym szeroką ławą rozleli się po tym kraju bogatym i rozpieszczonym. Tu rozpoczęło się dla nich rozkoszne w ich pojęciu życie: nigdzie żadnego oporu; miasta z obawy przed ich najazdem okupywały się bogatą daniną; na niczym więc Galom nie zbywało. Co prawda nie wszystko im się wiodło; 213 chociaż niezmiernie nęciła ich skała Pergamonu, gdzie dotychczas siedział Filetajros z olbrzymim skarbem króla Lizymacha, jednak zdobyć jej nie mogli. Lecz gdy osiedlone w Azji wojska Galów pędziły życie beztroskie, głównym ich siłom na wybrzeżu europejskim coraz to gorzej się powodziło. Antygonos Gonatas, uporządkowawszy jako tako swe sprawy, ruszył wreszcie na północ. Galów, którzy zajęli Chersonez, rozbił doszczętnie około Lizymachii; pozostałe resztki Galów, odrzucone od morza, założyły swe osobne królestwo w głębi kraju. Tam też osiedlili się oni od owego czasu, chętnie zaciągając się do wojsk grecko-macedońskich; za ich sprawą Tracja, już całkowicie poddana wpływom Hellady, wróciła znów do dawnego dzikiego stanu, w jakim trwała w ciągu całej epoki starożytnej. Co się tyczy Antygonosa, to ten po swym nadzwyczajnym zwycięstwie nad Galami został z otwartymi rękami przyjęty w Macedonii, w której po śmierci Ptolemeusza Keraunosa panowała zupełna anarchia. W ten sposób objął on znów tron swego ojca, Demetriosa-Oblegacza Miast — i zwrócił Macedonii dynastię Antygonidów, która w niej panowała aż do utraty jej samodzielności. Tu następuje dla nas wypoczynek. Ze zgonem Seleukosa Zwycięzcy, które to imię słusznie mu się należało, umarł ostatni z diadochów, tj. spadkobierców bezpośrednich Aleksandra Wielkiego, którzy opierali swe prawa do dziedzictwa po nim na swym udziale w jego wojnach. Epoka diadochów obejmuje pierwsze czterdziestolecie po jego śmierci — do bitwy na równinie Kurosu (281), która po bitwie pod Ipsos na 20 lat przedtem (301) była drugą epokową bitwą w historii Wschodu greckiego. Epokę rozpoczynającą się po niej — w odróżnieniu od poprzedniej należącej do diadochów — nazywamy epoką epigonów; obejmuje ona sześćdziesięciolecie następne do roku 222. Pod względem wypadków zewnętrznych jest ona mniej interesująca; drobne wojny epigonów pomiędzy sobą powtarzają tylko na małą skale wojny diadochów, mniej więcej jak wojny wewnętrzne Hellady IV wieku powtarzały wojnę peloponeską. Dlatego nie będziemy się nad nimi zatrzymywać. Osoby królów-epigonów jako takie godne są jednak naszego zainteresowania. Najgłówniejszych jest trzech: Antygonos Gonatas macedoński, wnuk Antygonosa i Antypatra; Antioch I syryjski, syn Seleukosa, i Ptolemeusz II Filadelf egipski, syn Ptolemeusza I Zbawcy. Czwarty diadoch, Lizymach, dopiero w następnym pokoleniu znalazł godnego siebie następcę w osobie króla pergameńskiego. 214 Wszyscy byli to dzielni, rozważni i mądrzy ludzie; najbardziej jednakże spośród nich godny szacunku był Antygonos. Genialna bystrość jego ojca Poliorketesa harmonijnie w nim się łączyła z odziedziczonym po matce, Fili córce Antypatra, łagodnym rozsądkiem i poczuciem obowiązku. W późniejszym wieku Antygonos z zapałem się zwrócił do surowej filozofii, której początek dał Zenon w pierwszych latach stulecia we „Wzorzystej Stoi" (tj. kolumnadzie) w Atenach i która dlatego nazywa się filozofią stoicką. Uczeń Zenona Persajos został przezeń wezwany na jego dwór; Antygonos dążył do uzgodnienia swych obowiązków królewskich z jego nauką. Odpowiednio do tego nazywał swe panowanie „zaszczytną służbą" (endoxos douleia), wprowadzając w życie zasady, którym w późniejszych czasach hołdowali najwybitniejsi cesarze rzymscy: Trajan, Marek Aureliusz — i najlepsi z nowszych. Macedonię podniósł z upadku do poziomu wielkiego państwa, zapewniając jej hegemonię nad Grecją. Co prawda nie od razu zadowolił się on swoją rolą; marzył z początku o zjednoczeniu królestwa Lizymacha, co spowodowało w następstwie wojnę z Antiochem syryjskim, lecz rozsądek nakazał mu porzucić te plany. Zawarte zostało przymierze, wzmocnione małżeństwem Antygonosa z siostrą Antiocha, Filą młodszą. W ten sposób zawiązała się długotrwała przyjaźń Antygonidów z Seleucydami. Dwór Antygonosa był ogniskiem kultury; prócz filozofii kwitła tutaj historia w osobie Hieronima z Kardii, sławnego ze swej surowej rzetelności historyka diadochów. W ogóle największą zaletą tego najlepszego z epigonów jest uczciwość. W innym zupełnie rodzaju był władca Egiptu, tak długo i niefortunnie wojujący z Antygonosem o wpływy w Grecji, Ptolemeusz II Filadelf. Ujmujący w sposobie zachowania, subtelny polityk, uczynił on swój dwór ogniskiem wytworności i wiedzy. Nie był miłośnikiem filozofii, lecz jak widzieliśmy w opowiadaniu poprzednim, nauki ścisłe, a również poezja i nauki humanistyczne cieszyły się jego wielką życzliwością. Był on również po swojemu bardzo czynny. Pewnemu pochlebcy, który sławił jego szczęście, odrzekł: — Mój przyjacielu, gdybyś wiedział, ile ja muszę pisać aktów urzędowych, nie podniósłbyś diademu, chociażby u twych nóg leżał. Natura nie obdarzyła go silnym zdrowiem; patrząc z tarasu swego pałacu na robotników, co popychali olbrzymie głazy do budowy zamówionych przez siebie gmachów, wzdychał: — Czemu nie jestem jednym z nich? Będąc bardzo przywiązanym do życia, opiekował się w sposób szczególny lekarzami. On to właśnie sprowadził do Aleksandrii 215 Erasistratosa i Herofilosa, twórców anatomii i fizjologii, i wszelkimi siłami popierał ich sławną działalność naukową, tak że pozwolił im nawet uprawiać wiwisekcję na skazanych zbrodniarzach. Marzeniem jego było, ażeby ci uczeni wynaleźli eliksir życia. Marzenie to dotychczas nie zostało spełnione; jednakże pod wpływem tej królewskiej idei Egipt, rozmiłowany w magii, szczególnie się oddał badaniom przemiany materii, z czego później powstała chemia. W ogóle bardziej niż ojciec tolerował obyczaje egipskie. Żonaty był z Arsinoe starszą, córką Lizymacha, z którą miał dzielnego syna, późniejszego Ptolemeusza III Euergetesa (Dobroczyńcę). Lecz gdy po śmierci żony wróciła jego siostra, Arsinoe młodsza (ów zły duch Lizymacha), on zgodnie z tradycją faraonów, uczynił ją swą żoną, co było przyczyną jego przezwiska „Filadelf" (tj. „miłujący siostrę"). Na szczęście małżeństwo to było bezdzietne i najbliższemu pokoleniu Filadelfa nie zagrażało zwyrodnienie — owa straszna klątwa, rzucana przez naturę na kazirodcze małżeństwa. Trzeci z wyżej wspomnianych, Antioch, objął dziedzictwo ojcowskie w nader nieprzyjaznych okolicznościach, wywołanych nagłą i gwałtowną śmiercią ojca; w ślad za tym nastąpiła inwazja Galów, spowodowana zdradą władcy Bitynii — Nikomedesa. Antiochowi nie udało się go ukarać, zmuszony był uznać niepodległość Bitynii. Za to przeciw Galom wystąpił energicznie i przeraziwszy ich swymi siłami wojennymi, rozbił ich doszczętnie, za co otrzymał chwalebne przezwisko Zbawcy (Soter). 216 Po oderwaniu się Bitynii, przy schyłku panowania Antiocha (261), zdarzyło się jeszcze coś innego. Filetajros, władca Pergamonu, który po śmierci Agatoklesa uznał władzę Seleukosa, pozostał wierny jego synowi; ale następca Filetajrosa Eumenes nie chciał uznać tej zależności. Otrzymał on w spadku po Filetajrosie bogaty skarb Lizymacha, dzięki czemu mógł zebrać liczną armię; zwyciężył Antiocha pod miastem Sardes i ogłosił swą niepodległość. Następca Antiocha Zbawcy, Antioch II Bóg (Theos), nie czuł się na siłach, by go sprowadzić na drogę posłuszeństwa, tym bardziej że siłę jego osłabiała chroniczna bolączka Seleukidów: nieskończona wojna z Egiptem o Syrię z miastem Damaszkiem. Koniec jego panowania zaznaczył się wielkim niepowodzeniem nie tylko jego, lecz w ogóle Hellenów; oddzieliły się prowincje wschodnie, co stopniowo doprowadziło do założenia za Eufratem królestwa partyjskiego Arsacydów (247); tak królestwo Seleucydów zamknęło się w granicach Syrii i Mezopotamii. W tym położeniu władcy Pergamonu mieli ręce rozwiązane: nie lękali się Seleucydów, lecz Galów, którzy prędko zapomnieli o nauczce danej im przez Antiocha Zbawcę i w dalszym ciągu prowadzili swe rozboje, ściągając haracz z miast, które chciały żyć z nimi w zgodzie. Haraczem okupywał się i Eumenes; płacił rzetelnie do samej śmierci. Lecz jego następca At alos postanowił wyzwolić się od tego poniżającego zobowiązania i w pierwszym roku swego panowania (241) zapowiedział Galom, że nic od niego nie dostaną. Gdy zaś ci w odpowiedzi wpadli do jego państwa, wyszedł na ich spotkanie i u źródeł rzeki Kaikos odniósł tak wielkie zwycięstwo, że wytępił wroga niemal całkowicie. Od tego czasu Galowie przestali być niebezpieczeństwem dla pokoju grecko-azjatyckiego. Siedziba ich ograniczyła się do północno-wschodniej części Frygii, dookoła miasta Ankyry (obecnie Ankara); kraj ten zwano Galacją. Attalos ogromnie szczycił się swym zwycięstwem: ogłosił siebie królem i przyjął zaofiarowane mu przez Greków przezwisko „Attalos Zbawca" (Soter). Całe swe długie życie poświęcił na to, aby podnieść znaczenie ojczystego Pergamonu, który dzięki niemu stał się jednym z najważniejszych centrów kultury greckiego Wschodu, na równi, z Aleksandrią i Antiochią. Chociaż nie dorównywał im wielkością, lecz za to wyprzedził chociażby Antiochię pod względem swego znaczenia dla życia umysłowego ówczesnego hellenizmu. Znaczenie to jest tak wielkie, że zmuszeni jesteśmy poświęcić Pergamonowi opowiadanie osobne. 217 36. Pergamon Legendy starożytności nie pominęły stolicy Attalidów; był to ów pseudo- -Ilion, gród Telefosa, który przez nieporozumienie stał się przynętą dla armii Agamemnona, gdy ta wyruszyła przeciw Troi. Natomiast w epoce niepodległości Hellady Pergamon stał na uboczu. Było to jedno z licznych warownych miast perskich, które król oddawał pod władzę „tyranów", tj. namiestników. Położenie Pergamonu na niedostępnej skale zwróciło na siebie uwagę Lizymacha, który — jakeśmy to widzieli — wybrał go za strażnicę swego skarbu, powierzywszy ten skarb mądrości i wierności Filetajrosa. O dalszych losach Pergamonu aż do chwili objęcia tronu przez Attalosa I (241-197) mówiliśmy już wyżej. Za jego panowania oraz za jego następcy, Eumenesa II (197-159), Pergamon osiągnął szczyt swej wielkości. Wyprzedzając przyszłość, musimy już tu zaznaczyć, że rozkwit swój Pergamon zawdzięczał przymierzu z republiką rzymską; podstawą religijną tego związku było rzekome wspólne pochodzenie od dawnej Troi. Główną ofiarą tego przymierza stali się Seleucydzi, których Attalidzi pergameńscy uważali nie bez powodu za swoich największych wrogów. 218 Ich udział w zwycięstwach rzymskich, jak również zwycięstwo Attalosa I nad Galami dały powód do budowy wspaniałych pomników, o których musimy tutaj wspomnieć. Tej samej polityki trzymał się brat Eumenesa, Attalos II (159-138), którego syn, Attalos III (138-133), uwieńczył ją niezbyt czcigodnym testamentem, ogłaszając Rzym jako swego następcę. Poniekąd jednak było to godne zakończenie żywota owej organizacji państwowej, która powstała, rzekłbyś, jak przedsiębiorstwo handlowe z bogactw Filetajrosa. Lecz ten niezbyt dostojny początek, a jeszcze mniej dostojny koniec, nie powinien zamykać nam oczu na wspaniałość epoki środkowej. Dla nas Pergamon, tak samo jak Aleksandria, to niepodobne do siebie, lecz jednakowo ważne miasta hellenistyczne. Jednakże Aleksandrię znamy tylko z pomników literackich; żywotność miasta, które blisko dwa tysiąclecia leżało niewzruszenie na tym samym miejscu, nie sprzyjała zachowaniu pamiątek i obecnie jeszcze utrudnia wykopaliska. Przeciwnie Pergamon, po upadku państw starożytnych stoczył się powoli ze swej skały ojczystej, którą pokryły ruiny. Dziś skała ta jest pustkowiem i tylko dzięki szczegółowym poszukiwaniom Niemców, robionym w końcu ubiegłego stulecia, zyskaliśmy obraz tego, czym niegdyś był Pergamon. Obecnie podróżny, spędziwszy noc w grecko-tureckiej Bergamie, u podnóża góry, która szeregiem wyniosłych domów ledwie dotyka Dolnego Rynku starego miasta — nazajutrz dosiada konia i po krętej ścieżynie dostaje się do stolicy Attalidów, by oglądać jej zabytki. Co prawda rzeźb, co ją niegdyś zdobiły, już tam nie znajdzie; mieszczą się one w Muzeum Berlińskim. Ale i to, co pozostało, ma wielką wartość pod względem architektonicznym i topograficznym. W przeciwieństwie do Aleksandrii Pergamon nie był założony w określonym czasie i podług określonego planu. Nie oczekujmy też tutaj owej prawidłowości, którą mieliśmy w Aleksandrii. Widzimy tu, że w miarę rozrostu grodu akropol zyskiwał wolne miejsce dla budowli monumentalnych, mieszkańcy zaś musieli zajmować zbocza góry, na których leżało miasto dolne; a ponieważ odbywało się to dowolnie, zatem nie mogła tu wystąpić obmyślana prawidłowość. W każdym razie warunki terenu górzystego znakomicie wyzyskano nie tylko pod względem celowości, ale też i malowniczości — i rezultat ostateczny rozwoju historycznego pozwala nam wcale nie żałować, że nie było planu uprzedniego. W dolnej części miasta, na pochyłości góry, znajdujemy Rynek Dolny otoczony kolumnadą; ponad nim na trzech tarasach wznosiło się Gimnazjum, tj. miejsce dla ćwiczeń młodzieży, potrójne w związku z różnym wiekiem ćwiczących się uczniów, a więc chłopców, wyrostków i młodzieńców. Tarasy te również były otoczone kolumnadą i kolumnada też oddzielały się od siebie. Wszystko to obecnie leży w ruinach, o ile jeszcze leży i nie zostało zużytkowane do nowych budowli, ale w swoim czasie te lasy wspaniałych kolumn greckich, które się unosiły jedne nad drugimi i które dzięki temu mogłeś oglądać w całości, musiały wywoływać przepotężne wrażenie. Budowniczy i tu liczył się z nierównym poziomem gruntu; kolumnady jednopiętrowe z tyłu — musiały być dwupiętrowe z przodu. Dwupiętrowe — to dawało możność urozmaicania stylów. 220 Już dawniej, w Propylejach ateńskich na przykład, spotykamy połączone w jednym i tym samym budynku kolumny porządku doryckiego i jońskiego. Tu połączenie takie wprowadzono w tym celu, aby piętro niższe składało się z cięższych kolumn doryckich, górne — z lżejszych jońskich; połączenie to, bardzo mądre i wytworne, naśladowali później Rzymianie, od nich zaś przeszło do nas. Zresztą kolumny doryckie są obecnie znacznie lżejsze, niż były za Peryklesa; w ogóle ścisłość co do form architektonicznych z biegiem czasu słabnie. Nie zatrzymując się na szczegółach mniej ważnych, przechodzimy wprost z górnego Gimnazjum na obszerny taras, ozdobiony świątynią Demeter i Kory. Jest to naśladowanie Eleusis, przeniesienie jego świętych misteriów do miasta hellenistycznego. Na prawo od razu napotykamy monumentalną studnię; jest to niewątpliwie eleuzyńska „studnia wesoła", przy której córki Keleosa znalazły zrozpaczoną boginię. Co prawda było to w Eleusis; ale i kolonie, że tak powiemy, świątyni eleuzyńskiej lubowały się w odtwarzaniu tych szczegółów. Na prawo był szereg stopni, unoszących się ku górze; stąd wtajemniczeni oglądali dramat poszukiwań Demeter i jej połączenie z córką. Założenie świątyni przypada na sam początek III wieku w epoce Lizymacha. Wtedy świątynia zapewne znajdowała się za murami ówczesnego miasta, podobnie jak Eleusis aleksandryjski. Niewątpliwie też tajemnice pergameńskie musiał tu wprowadzić jakiś apostoł Demeter Eleuzyńskiej, jak to w Aleksandrii uczynił Tymoteusz. Być może on sam. Wiadomo nam, że działał i w tych miejscach, o czym jeszcze będzie mowa. Teraz mamy przed sobą właściwą twierdzę, Pergamon, jakby Wawel, same gniazdo orle Filetajrosa i jego następców, otaczające łukiem miasto dolne. Sam środek łuku na zaokrąglonym stoku góry zajmuje teatr, podobnie jak w Atenach i znów jak w Atenach ponad nim unosi się święta zagroda Pallady z jej świątynią. Było to dzieło Attalosa I; jak świątynie Akropolu ateńskiego były owocem zwycięstw nad Persami, tak dzielnica Pallady w Pergamonie powinna była przypominać wszystkim o zwycięstwie nad Galami. Jak zaś Perykles znalazł wykonawcę swoich wspaniałych pomysłów w osobie Fidiasza, tak Attalos ściągnął dla wykonania swoich — najbardziej utalentowanego artystę swego czasu Epigonosa. Epigonos poszedł jeszcze dalej po linii patosu, którą wskazał Skopas; wyzyskał udoskonalenia techniczne, wprowadzone przez Lizypa, i od siebie dodał charakterystyczny dla epoki hellenizmu realizm. Wszystkim tym trzem odrębnościom jego talentu zadanie postawione mu przez króla 221 dawało wdzięczny materiał. Galowie, jak w ogóle plemiona koczownicze, brali ze sobą na wozach żony i dzieci; klęska dotykała bezpośrednio i te bezbronne istoty. Można sobie wyobrazić, ile patosu i wraz z tym ile rozmaitości przedstawiała w tych warunkach dla Epigonosa zamówiona U niego przez Attalosa „Klęska Galów u źródeł Kaikosu" dla zagrody Ateny w Pergamonie. Częściowo możemy sądzić o tym z kopij. Wszystkim jest znany „Gal umierający": raniony śmiertelnie, w półleżącej pozycji na swej tarczy, opiera się na lewym ręku; głowę ma opuszczoną, a na twarzy wyraz powstrzymywanej męczarni i cień nadchodzącej śmierci; jeszcze chwila — a naprężona ręka osłabnie, i Gal również górną częścią ciała upadnie na swą tarczę. Jeszcze bardziej patetyczna co do pomysłu jest druga figura albo raczej grupa, przedstawiająca Gala z żoną; aby uniknąć niewoli, Gal Zabija żonę — i ta, już wydawszy ostatnie tchnienie, zwiesza się mu na lewej ręce, prawą zaś, wciąż bacząc na wrogów, wojownik sam sobie zadaje cios śmiertelny. Nie zachowała się trzecia grupa, nie mniej wzruszająca: kobieta galijska leży martwa, jej żywe niemowlę tuli się do niej i nie rozumie, dlaczego matka nie odpowiada na jego pieszczoty. 223 Zaznaczony wyżej realizm uderza zwłaszcza w wyrazie barbarzyńskiej typowości Galów, ich szorstkich włosów, szorstkiej skóry, szorstkich rysów twarzy. Ale ten realizm nadaje jeszcze większą prawdę zasadniczej myśli, którą Epigonos wcielił w swoich utworach, idąc raczej za własną szlachetną naturą niż za wskazaniami monarchy; to Ajschylosowa idea współczucia dla wrogów i niechęci przeciw wojnie i jej okropnościom. Attalos nie poprzestał na wysławieniu swoich czynów we własnej stolicy; pragnąc je uwiecznić w samym środku helleńskiego ruchu umysłowego, poświęcił dla Aten cztery grupy rzeźbione, z których pierwsza wyobrażała zwycięstwo bogów nad gigantami, druga — zwycięstwo Hellenów nad Amazonkami, trzecia — ich zwycięstwo nad Persami, wreszcie czwarta — jego własne zwycięstwo nad Galami. Zasadniczą myślą tych czterech grup było zwycięstwo praworządności nad dzikim bezprawiem. Oddzielne postaci tych grup były niewielkie, a pomieszczone zostały w Akropolu ateńskim podobnie jak pergameńska — na tarasie ponad teatrem Dionizosa. Z tych grup zachowało się niemało reprodukcji oddzielnych figur, ale rzecz godna uwagi: są to wyłącznie postaci zwyciężonych; ci oczywiście lepiej wcielali patos hellenistyczny i dlatego więcej znajdowali miłośników niż zwycięzcy ze swoim tryumfem. Schodząc z zagrody bogini Ateny na prawo, znajdujemy najbardziej imponujący pomnik Pergamonu, ten, któremu — jak się przypuszcza — autor Apokalipsy w czasie największego ognia walki z pogaństwem nadał imię „tronu szatana" — znakomity ołtarz Zeusa. Samego ołtarza zresztą osądzić nie możemy, tylko to, co nazwać można jego ramą: monumentalne schody prowadziły na niewielką płaszczyznę, otoczoną portykiem — otóż podstawa tego portyku była ozdobiona marmurową wypukłą rzeźbą, która wyobrażała walkę bogów i olbrzymów. Jest to pomnik wzniesiony na chwałę zwycięstwu Eumenesa II. Zabytek ten możemy ocenić; znaczne jego części odnaleziono w czasie wyżej wspomnianych wykopalisk niemieckich i teraz znajdują się w Berlinie. Dzieło to jest o dwa pokolenia młodsze od utworów Epigonosa; twórca jego jest nam nie znany. Rzeźby ołtarza pergameńskiego mają w sobie patos w jeszcze wyższym stopniu niż u Epigonosa — i przy tym w takim stopniu, ponad który iść już niepodobna. Nadzwyczajna gwałtowność ruchu, niesłychana wyrazistość natężonych twarzy; w istocie, umiejętność ludzka dosięgła tutaj kresu, co prawda jednostronnie w kierunku Skopasa, i każdemu wolno stawiać wyżej łagodny „etos" Praksytelesa lub wspaniałą niewzruszoność Fidiasza. Ale te predylekcje są bezpłodne; bądźmy zadowoleni, że jest również i pergameńska gigantomachia; że jest ten Dionizos, 224 który razi tyrsem potwornego przeciwnika; że jest Zeus, który swojego strąca niezwalczonym piorunem; że jest ta Atena, która swego odciągnie od zaczarowanej dziedziny jego nietykalności; a gdy nasze oczy znużą się widokiem walki, to zwróćmy wzrok na wspaniały obraz Matki-Ziemi, która błaga o łaskę dla swych synów. I tutaj matka protestuje przeciw zgrozie wojny. Idąc w górę po monumentalnych schodach docieramy do wspaniałych portyków jońskich, które niegdyś otaczały ołtarz... Prawda, owo „niegdyś" stosuje się też do samych portyków. Wewnętrzną stronę cokołu tylnego również zdobią wypukłorzeźby, wyobrażające mit o Telefosie, bajecznym królu Pergamonu. Rzeźby te, będąc znacznie późniejsze od gigantomachii, przedstawiają nam i sztukę wypukłorzeźby na dalszym szczeblu rozwoju, ale nie w duchu patetyczności; pod tym względem, jak widzieliśmy, niepodobna było iść dalej. Nie, ale gdy burzliwe sceny gigantomachii, zgodnie z tradycją epoki attyckiej, rozwijają się na tle próżnym, tło „fryzu Telefosa" tworzą skały, drzewa, świątynie; słowem, mamy tutaj tło krajobrazowe, które sztuka wypukłorzeźby przyswoiła sobie w epoce swego naiwnego dzieciństwa, nie rozumiejąc jeszcze trudności tego zadania, z którego zrezygnowała w epoce klasycznej, słusznie zawęziwszy swe problematy, aby uzyskać większą doskonałość, i do którego powróciła teraz, gdy całkowite opanowanie środków technicznych dało jej do tego prawo. Nietrudno zmiarkować, jak owo tło krajobrazowe godziło się z tym nastrojem idyllicznym (sielankowym), który napotyka się również w poezji aleksandryjskiej naszej epoki hellenistycznej. Dlatego też liczne dochowane do naszych czasów wypukłorzeźby na tle krajobrazowym — nazywamy je niezależnie od ich pochodzenia „wypukłorzeźbami aleksandryjskimi" — doskonale ilustrują jeżeli nie oddzielne sceny Teokryta, to w każdym razie istotę jego poezji. Odkrycie pomników pergameńskich dało nam możność wprowadzenia w linie rozwoju rzeźby greckiej szereg znakomitych, ale rozproszonych posągów i grup, jak Laokoon, Afrodyta z Melos, Apollo Belwederski, atleta Borghese itd. Wszystko to są owoce tego samego drzewa. Ale zanim się pożegnamy ze sztuką Attalidów, musimy wspomnieć o jednej ich zasłudze: nie poprzestając na zamawianiu nowych utworów, byli oni pierwszymi w dziejach kultury zbieraczami (kolekcjonerami) dzieł starych, oczywiście w kopiach, gdyż oryginałów zamiłowana w nich Grecja nie oddawała za żadne pieniądze. Tak powstał obyczaj kopiowania posągów. Attalidzi zdobyli sobie wdzięczność 225 artystów, którym umożliwili egzystencję, ale jeszcze bardziej naszą wdzięczność; toć niemal wszystkie posągi starożytne, z których słyną nasze muzea — są to kopie dawnych oryginałów, powstałe z zamówienia samych Attalidów lub ich późniejszych naśladowców. Wiele jeszcze jest pomników architektonicznych twierdzy pergameńskiej, ale nie będziemy już ich rozpatrywać. Wróciwszy do zagrody Ateny pójdziemy z niej do niewielkiego budynku na lewo. To Biblioteka Pergameńska, składająca się z wielkiej sali do czytania i szeregu izb-książnic, ozdobiona nadto posągiem Pallady, opiekunki piśmiennictwa, oraz popiersiami ważniejszych pisarzy greckich. Istotnie, Attalidzi szczęśliwie współzawodniczyli z Ptolemeuszami w sprawie gromadzenia książek, choć mieli do zwalczania znacznie większe trudności. Papirusu poza Egiptem nigdzie nie można było znaleźć, Egipt zaś, który bardzo zazdrośnie czuwał nad tym swoim skarbem i pragnął zachować monopol księgarski, zakazał jego wywozu za granicę. Ale jak to od owych czasów nieraz się zdarzało, trudności komory celnej podnieciły wynalazczość krajową; ze skóry świń, których tysiące składano w ofierze wspomnianej tu bogini Demeter, Pergamon nauczył się robić cienkie białe arkusze, doskonale przysposobione, by służyć jako materiał do pisania. Materiał ten do dzisiaj znany jest pod imieniem swego miasta-wynalazcy; zowiemy go pergaminem. W odróżnieniu od papirusu, który skręcano w role, arkusze pergaminowe zszywano po cztery w tzw. „czwórki" (tetradia), z nich zaś powstawały „tomy". A zatem książka pergameńska była zupełnie podobna do naszej, która też wprost od niej pochodzi. Takich „tomów" Biblioteka Pergameńska liczyła dwieście tysięcy. I oczywiście nie był to kapitał martwy. Podobnie jak Aleksandria Pergamon był centrum wiedzy owego czasu. Co do wyboru specjalności widoczne jest pewne współzawodnictwo między nimi. Filozofia, zaniedbana w Aleksandrii, kwitła w Pergamonie, a zwłaszcza surowa moralna nauka Zenona i jego „Stoi"; za to w naukach ścisłych Pergamon stał niżej od Aleksandrii. Filologia była gorliwie uprawiana i tu, i tam, ale jej przedstawiciele pergameńscy z góry patrzyli na prace aleksandryjczyków w dziedzinie języka i „krytyki tekstów". Samym sobie nie dawali oni nazwy gramatyków, lecz krytyków. Wykładali autorów z wyższego, filozoficznego punktu widzenia, zwłaszcza chętnie uprawiali wykład alegoryczny. Najsławniejszy z nich był za Attalosa II — Krates z Mallos, który swemu królowi służył też i w dziedzinie polityki. 227 Wszystko, cośmy tu powiedzieli, może wywołać takie wrażenie, jakby Pergamon był miastem czysto greckim. Rzeczywiście, ludność tubylcza nie mogła grać tutaj takiej roli, jaką w Aleksandrii grali dumni ze swej wielowiekowej kultury Egipcjanie. Bądź co bądź, oni istnieli, i ich zjednoczenie religijne z przybyłym elementem greckim stanowiło i tutaj troskę władców, nie tylko Attalidów, ale przedtem już Lizymacha. Wybór kultu był wskazany; jak pergameńscy Mizyjczycy, tak też sąsiedni Lidowie, Frygowie itd., czcili boginię, którą zwali po prostu Wielką Macierzą. Główna jej świątynia, otoczona lesistymi górami, znajdowała się w mieście Pessinunt, w samej głębi dzikiej Frygii. Gród ten, swojego rodzaju Mekka owych czasów, był rządzony przez kapłanów — rząd ich, uświęcony wiekami, był na tyle potężny, że nawet Galowie, którzy zajęli tę miejscowość, nie śmieli dotknąć skarbów wspaniałej świątyni, gdzie kapłani śród szalonych ceremonii, co doprowadzały czcicieli do okaleczenia, służyli swej Wielkiej Macierzy i jej oblubieńcowi, pięknemu pasterzowi Attysowi. Ten właśnie ceremoniał Macierzy Pessinunckiej trzeba było przystosować do religijnego poczucia Greków. Zadanie było zupełnie w rodzaju tego, jakie przedtem rozwiązał Tymoteusz w Aleksandrii; jak tam połączył w jedno grecką Demeter z Izydą egipską, 228 tak i tu trzeba było przelać ducha jej głębokich tajemnic w dziki kult Macierzy Pessinunckiej. Do niego też — tj. do Tymoteusza — zwrócił się Lizymach, co wobec jego przyjaznych stosunków z Ptolemeuszem było bardzo naturalne. I Tymoteusz znów szczęśliwie rozwiązał powierzone sobie zadanie. Pergamon wzbogacił się nową świątynią ku czci bogini małoazjatyckiej; nazwano tę nową świątynię Megalesion (od Megale — Wielka) i misteria Attysa zaczęły pociągać tych, których nie zadowalały czyste tajemnice Demeter Eleuzyńskiej. 37. Szkoła grecka Mówiąc o pomnikach Pergamonu, wspominaliśmy mimochodem o Gimnazjum tego miasta, składającym się z trzech oddziałów: jednego dla pacholąt, drugiego dla chłopców, trzeciego dla młodzieńców. Podział ten zarówno jak i rozmiar oraz monumentalna forma samego gmachu świadczą o pieczołowitości, z jaką władcy traktowali wychowanie; ponieważ troska ta stała się dopiero teraz powszechna, zatem dopiero teraz zjawiła się możliwość mówienia o greckiej szkole w ogóle. Szkoła sama oczywiście istniała od dawna; w surowej Sparcie zgodnie z prawem Likurga była ona państwową, w wolnych Atenach — prywatną. W Sparcie wychowanie było prawie wyłącznie fizyczne; z przedmiotów umysłowych wykładano tylko naukę czytania, a także muzyki, która była konieczna dla obowiązkowego udziału w uroczystościach państwowych; nawet nauka rachunku stała bardzo nisko. Natomiast rozwój uzdolnień cielesnych był doprowadzony do doskonałości, i to w obu kierunkach, tj. czynnym i że tak powiemy, biernym. Myślistwo, sztuka wojskowa i wszelkiego rodzaju gimnastyka w najszerszym znaczeniu tego słowa były przedmiotem nauczania; ale nadto chłopcy hartowali się w sztuce znoszenia największego bólu bez szemrania. Znana jest historia o młodym chłopcu spartańskim, który niósł pod płaszczem młodego lisa i uparcie tego się zapierał; lis chłopca gryzł do kości, chłopiec zaś ani jednym drgnieniem muskułów nie dał poznać swoich cierpień. Do tego celu istniał nawet egzamin publiczny: publiczne ćwiczenie (rózgą) młodzieńców przed ołtarzem Artemidy; kto się okazywał najwytrwalszy, otrzymywał tytuł „Zwycięzcy przed ołtarzem". 229 Wszystkim tym można się zachwycać, ale bądź co bądź, faktem pozostanie, że nie surowa Sparta, lecz wolne Ateny stoją na czele sprawy szkolnej w Europie. Tu od najwcześniejszych lat wychowanie szkolne dzieliło się na trzy odmiany: gimnastyczne pod kierunkiem pajdotryby, muzyczne pod kierunkiem kitarysty i właściwe nauczanie elementarne pod kierunkiem gramatysty. Z tych trzech odmian wychowanie gimnastyczne było najszersze, tj. wymagało największego pola dla swych ćwiczeń; drugie było początkowo bardzo skromne i dopiero zbieranie jego owoców w postaci udziału w chorei religijnej, tj. w pieśniach i pląsach na cześć bogów ojczystych, wymagało obszernej przestrzeni; skromne do ostatka było trzecie, tj. nauka czytania, pisania, rachunków, połączona z lekturą najlepszych poetów, a głównie Homera. Jeszcze w V wieku ten, który przeszedł tę niższą szkołę, uważany był za oświeconego człowieka. „Wykształceni w palestrze, korowodach i muzyce" — są to ludzie, którym Arystofanes doradza powierzać sprawy państwowe. Nie wszyscy przechodzili całą naukę do końca, ale takich, co jej nie przechodzili wcale —jak to się u nas mówi, 230 analfabetów — nawet wśród ludzi warstw niższych zapewne już w wieku V nie było zupełnie w Atenach. „Ja przecież nic nie umiem, zaledwie czytać potrafię, i to słabo" — mówi u tegoż Arystofanesa człowiek zgoła niewykształcony. Otóż owa szkoła niższa w Atenach nie była szkołą państwową; utrzymywali takie uczelnie mistrzowie samoistni, którzy nadawali swe imię zakładowi. „Ten a ten uczęszczał do szkoły Taureasa" — mówiono za czasów Sokratesa. Chodzili do niej chłopcy rodzin zamożnych w towarzystwie „pedagoga", tj. dozorcy dzieci, zacnego niewolnika w starszym wieku, który niósł za nimi przedmioty szkolne: woskowaną tablicę do nauki muzyki, zgrzebło i flaszkę oliwy do ćwiczeń gimnastycznych. W sali klasowej stał posąg Muzy-opiekunki nauki, w palestrze — Hermesa, opiekuna ćwiczeń cielesnych. Obcym wstęp był zakazany, ale popisowe ćwiczenia chłopców w palestrze, które stanowiły sławę nauczyciela, ściągały w chwili wywczasu i ojców młodzieży, 231 i ich przyjaciół, i artystów-rzeźbiarzy, którzy znajdowali tu żywe i nieprzymuszone wzory dla swoich dzieł; w sali tej często spotykano Sokratesa, który chętnie korzystał z okazji, by z tego, czego był świadkiem, przenosić dyskusję na ogólniejsze kwestie duchowe. Metody nauki języka przez długi czas były czysto praktyczne. Pierwszą gramatykę grecką napisał w Aleksandrii Dionizjos Trak, uczeń wspomnianego wyżej Arystarcha (z Samotraki) — i była to, rzec wypada, macierz wszystkich gramatyk w ogóle, aż do naszych czasów. Z poetów, a zwłaszcza z Homera, chłopcy uczyli się całych urywków na pamięć — i ta znajomość wraz ze sztuką umiejętnej deklamacji była dumą młodzieńca. Chętnie też popisywał się nią na uroczystościach rodzinnych i w ogóle śród ludzi. Byli tacy miłośnicy, którzy umieli na pamięć całą Iliadę i całą Odyseję, byli też jednak niepoprawni próżniacy. Jednego z nich opisuje wspomniany wyżej poeta aleksandryjski Herondas w swej trzeciej scenie: jego matka, Metrotima, przemocą sprowadza chłopca do nauczyciela szkolnego Lampryska, żaląc się na próżniactwo syna nie do przezwyciężenia: Kiedy ma czytać — alfy nie wybąka; Choć się pięć razy to samo z nim duka, Ani rusz dalej! Taka z nim nauka. Onegdaj ojciec dobitnie, powoli Dyktuje ,,Ma-ron", ten „Sy-mon" gryzmoli. Oj, czemu raczej osłów nie pogania! A tu człek głupi uczy go pisania, Że go w potrzebie zratuje pewnikiem Gdy znów jak dziecku ładnym się wierszykiem Każą popisać, ja — lub starowina Ojciec, co ślepnąć i głuchnąć zaczyna — „Strzelcze Apollo!", jak przez sito cedzi; A człek słuchając, jak na szpilkach siedzi. A toć by baba łatwo temu zgadła, Co nie widziała nawet abecadła, Lub Fryg z ulicy!... ... Aliści wszystkie niedziele i święta Lepiej niż biegły astronom pamięta — Nie zaśpi nigdy, gdy u was dzień wolny. Uroczystości nie omieszka szkolnej! Chcesz więc, Lamprysku, być szczęśliw wiek cały. Chcesz, by ci Muzy błogi żywot dały: Nie żałuj ręki ani też rzemienia?. 232 Nauczyciel wypełnia jej życzenie; ma on nawet do tego celu dwa rzemienie: jeden lżejszy, drugi mocniejszy — chwyta za drugi. Jak widzimy, w szkole Lampryska kary cielesne odgrywały swoją zwykłą rolę pedagogiczną; nie ma w tym nic szczególnego. Osobliwość stanowiło to, że w greckiej szkole właśnie powstała myśl o niedostateczności takich środków fizycznych, o potrzebie oparcia sztuki wychowawczej na szlachetnych zadatkach natury człowieczej, na poczuciu honoru, na żądzy współzawodnictwa. Tak jest, pedagogika humanitarna powstała właśnie w szkole greckiej, choć zapewne nie w szkole Lampryska; nowsze czasy wydały takich ludzi, jak Plutarch i Kwintylian, którzy zapoczątkowali pedagogikę humanitarną. Wszystko to była szkoła niższa. Na znacznie wyższym poziomie stoi szkoła w wieku V i można ją też nazwać szkołą wyższą. Była to szkoła sofistów, po której ukazały się szkoły Izokratesa, Platona, Arystotelesa w wieku IV, nie mówiąc o praktycznej szkole medycyny śród Asklepiadów na wyspie Kos. Jak niższa szkoła, tak i wyższa była prywatna. Ale na końcu wieku IV dokonano szeregu reform pedagogicznych, które doprowadziły do tego, że zarówno szkoła wyższa, jak i niższa (prawda, nie wszędzie) przeszły w ręce państwa, przy czym powstał typ przejściowy od niższej do wyższej, czyli szkoła średnia. Jak widzieliśmy, Ateny w epoce Aleksandra Wielkiego posiadały dwie ważne szkoły filozoficzne: Akademię Platona i Liceum Arystotelesa. Szkoły te założone zostały przez prywatne koła czcicieli Muz i utrzymywały się z prywatnych funduszów założycieli i uczniów. Ale gdy jeden z ostatnich, Demetrios z Faleronu, został zarządcą Aten, chcąc na zawsze zabezpieczyć byt swego rodzimego Liceum, nadał mu charakter państwowy; takie samo stanowisko zdołała sobie zapewnić później Akademia, jak również i założone po Demetriosie szkoły Zenona (stoika) oraz Epikura. Były to od owego czasu cztery państwowe szkoły filozoficzne w Atenach; wszystkie cztery łącznie stanowiły coś w rodzaju uniwersytetu, przynajmniej co się tyczy nauk filozoficznych, i ogarniały wówczas niemałą część obecnych nauk historyczno-filologicznych, prawnych i matematyczno-przyrodniczych. Na czele każdej z tych czterech szkół stał „scholarcha"; pensję wypłacało państwo, które było zainteresowane sprawą frekwencji swego uniwersytetu, zwłaszcza gdy Ateny, pożegnawszy się z nadzieją odzyskania dawnego znaczenia politycznego, zmieniały się coraz bardziej w spokojne miasto uniwersyteckie. 233 Tymczasowo poprzestańmy na tym; o życiu na tym uniwersytecie ateńskim będziemy jeszcze mieli okazję mówić. Ale na krótko przed Demetriosem z Faleronu doszło w Atenach do założenia szkoły średniej; i Demetrios sam brał udział w jej organizacji. Szkoła ta nazywała się efebią. Pierwotnie była to początkowa służba wojskowa wewnątrz kraju dla młodych ludzi, którzy doszli do lat 15, i trwała dwa lata, ale mniej więcej w zaznaczonym wyżej czasie zrodziła się myśl, by nadać jej charakter ogólnokształcący. Efebów zbierano podług dzielnic (fyle), przy czym zwracano baczną uwagę na ich czysto obywatelskie pochodzenie; później — mówi Arystoteles, ojcowie powołanych, zebrawszy się podług fyl, składają przysięgę, potem zaś z każdej fyli wybierają po trzech cz.łonków, starszych nad czterdzieści lat, takich mianowicie, których uważają za najzdolniejszych do opieki nad efebami; spośród nich lud wybiera jednego z każdej fyli, tzw. sofronistę, a z ogółu Ateńczyków jednego nad wszystkimi, kosmetę. Ci kuratorzy, jeżeli tak można powiedzieć, zapraszali przede wszystkim nauczycieli, zarówno więc mistrzów sztuki wojskowej, co było pierwotnym przeznaczeniem efebii, jako też i mistrzów wykształcenia ogólnego — retoryki, filozofii itd. Zorganizowana w ten sposób efebią zyskała powszechne uznanie i w samych Atenach, i śród obcych miast i krajów. Udział w uroczystościach ojczystych należał do obowiązków tej młodzieży, jak dawniej, tak też i obecnie; a przy radosnym charakterze obrzędowości greckiej można sobie wyobrazić wpływ tego udziału na młode dusze. Tu zawiązywano związki przyjaźni; nieraz spotykamy wyraz „Synepheboi" (towarzysze z efebii), także jako tytuł komedii w stylu Menandra. Później i cudzoziemcy zaczęli się starać o przyjęcie do tego korpusu młodzieży ateńskiej, a to by zyskać udział w jego duchowo radosnym życiu. W tymże czasie — prawda, nie wszędzie — również i szkoła niższa przeszła w ręce państwa, co zostało wywołane pewną koniecznością sakralną. Widzieliśmy, że w szkole niższej wychowańcy uczyli się także muzyki — gry na kitarze (kitharistike), głównie zaś śpiewania przy dzwięku kitary (kitharodike); sztukę tę stosowano w służbie dla bogów ojczystych, a przy tym już bardzo wcześnie w chórach małoletnich. Chcąc zapewnić sobie na wszystkie uroczystości dostateczną liczbę wykonawców, państwo zmuszone było wziąć w swoje ręce sprawę szkolną. Ponieważ zaś chóry były nie tylko męskie, ale i żeńskie, zatem po Aleksandrze Wielkim szkoła państwowa zajmuje się nie tylko wykształceniem chłopców, ale też i dziewcząt. Taki był dobroczynny wpływ równouprawnienia kobiety wobec bóstwa: z dziedziny religii przeszło ono do dziedziny wykształcenia. 234 Teraz możemy wrócić do Pergamonu z jego troistym Gimnazjum, malowniczo rozłożonym na tarasach stoku góry. Właśnie państwowy charakter szkoły owego czasu pozwolił te trzy gimnazja połączyć w jedno, tak że jeden i ten sam przedsionek był wspólnym wejściem do wszystkich trzech. A mimo wszystko były to trzy zakłady różne: niższy dla pacholąt, średni dla efebów, wyższy dla młodzieńców. Mamy na to przeświadczenie: znaleziono listy pacholąt, które „przeszły" do efebów. W każdym zakładzie było kilka klas; rozróżniano (na co mamy świadectwa z innych miast) efebów młodszych, średnich i starszych, czyli mówiąc po naszemu, były trzy klasy. Sale szkolne były odrębne, dziedziniec dla ćwiczeń mógł być wspólny. Przypuszczając, że taki sam podział na klasy stosowano i w dwóch innych oddziałach, mamy instytut dający swym wychowańcom wykształcenie całkowite, niższe, średnie i częściowo wyższe. Ci, którzy je przeszli, śmiało się mogli uważać za ludzi, którzy „skończyli kurs gimnazjum"; w Egipcie, a zapewne i w innych państwach, odpowiedni dyplom stanowił warunek, bez którego nie można było otrzymać stanowiska urzędowego; dawał on dostęp do umysłowej elity kraju. Chętnie byśmy pragnęli się dowiedzieć, jakie przedmioty wykładano w różnych klasach Gimnazjum pergameńskiego, jak również i w innych. Niestety, zachowane w kamieniu dokumenty nic nam o tym nie mówią. Tym wymowniej przedstawiają się nam w nich inne, mniej zasadnicze strony życia szkolnego i tym żywiej świadczą, jak potężnym ośrodkiem łączności była dla młodzieży greckiej szkoła. Życie korporacyjne, tak ważne dla dorosłych, przeniknęło również i do szkoły. Efebowie i młodzieńcy, i nawet czasem pacholęta występowali korporacyjnie, zwłaszcza gdy chodziło o oddanie czci jakiemu zasłużonemu obywatelowi lub złożenie hołdu jego mogile. Ale i wewnątrz każdego zakładu istniały kółka ściślejsze, które nadawały sobie godność korporacyjną; miały one prezesa, sekretarza, skarbnika (istotnie, prowadziły swoją klasę, do której wnoszono składki członków i ofiary sympatyków). Kółka te czasem miały na celu sport, czasem po prostu zbliżenie towarzyskie, jak np. koła „przyjaciół". Istotę tego życia towarzyskiego możemy sobie tylko odtworzyć w wyobraźni; w dokumentach nie odnajdujemy jego śladów. Wspominaliśmy wyżej o zasłużonych obywatelach; dla wychowańców szkoły byli nimi na pierwszym miejscu ci, którzy położyli zasługi na polu szkolnictwa. Rzeczywiście, dotykamy tu jednej z najbardziej sympatycznych cech życia greckiego, cechy, która przetrwała aż do dzisiaj; 235 była to bardzo szeroka dobroczynność w dziedzinie sprawy szkolnej. Biorąc na swe barki troskę o szkolnictwo, państwo bardzo często podejmowało się zbyt wielkich zobowiązań, od uczniów pobierano tylko skromną sumę za wstąpienie do szkoły, opłaty rocznej nie było. Tu przychodziła z pomocą filantropia. Świadczą o niej przechowane postanowienia państwowe w rodzaju poniższego, wydanego ku czci Politroosa z Teos: „Aby zaś wszystkie dzieci wolne mogły otrzymać wykształcenie, jak przezornie przedstawił ludowi Politroos syn Onezyma, budując wspaniały pomnik swemu umiłowaniu sławy i składając na ten cel 34 000 drachm — postanawia się corocznie na wyborach urzędników, po pisarzach państwowych, wyznaczać trzech nauczycieli czytania dla nauki chłopców i dziewcząt, z płacą dla wybranego w pierwszym rzędzie, tj. dla klasy starszej, 600 drachm, w drugim rzędzie 550 drachm, w trzecim 500 (i tak dalej) dla nauczycieli gimnastyki i muzyki. 236 Egzaminy nauczycieli czytania i muzyki mają się odbywać w sali radnej, nauczycieli zaś gimnastyki — w Gimnazjum". Tu ofiarodawcy Politroosowi wyrażona jest prosta wdzięczność w słowach; w innych wypadkach polega ona na osobnych zaszczytach, ale jakich? Oto przykład wzięty z postanowienia mieszkańców Miletu ku czci swego dobroczyńcy Eudemosa: „Ponieważ Eudemos, syn Talliona, chcąc dobrodziejstwo uczynić ludowi i na wieczne czasy pozostawić jak najlepszą pamięć o swym umiłowaniu sławy, zobowiązał się wnieść dziesięć talentów srebra na wykształcenie dzieci wolnych, przeto (i tu następuje wyszczególnienie punktów o zużytkowaniu tej sumy). A dnia 28, miesiąca Artemizjon, gdy zamknięte zostanie zgromadzenie narodowe, w orchestrze należy stawiać trójnóg i thymiaterion dla kadzidła, a na nim kapłan Hermesa i Muz, dalej herold sakralny oraz nowo wybrani pajdonomowie (tj. kuratorzy) i do końca życia Eudemos, a później najstarszy z jego rodu, niechaj zapalą tymian na cześć Hermesa, Muz i Apollina Musagetesa". Oto wszystkie zaszczyty, jakich doznawał dobroczyńca. Słuszne jest, jak widać, to, co powiedział o Grekach Horacy, że „niczego nie pożądali oprócz chwały" (praeter laudem nullius avari). Tym ich „pożądaniem" tłumaczy się i to, że gimnazja często nosiły imię tych, których sumptem już to w całości, już to częściowo były ufundowane. Jeżeli założycielem był król, to zakład otrzymywał jego imię; tak powstały szkoły pod nazwą Attalejon, Ptolemajon itd. Ale często były to imiona osób prywatnych. Obyczaj ten istnieje w Grecji po dziś dzień, i podróżny, który na budynku szkoły czyta nie od razu dla siebie zrozumiałe nazwy, jak np. Warwakion albo A r s a k i o n, może być pewien, że chodzi tu o jakiegoś następcę starożytnego Politroosa i Eudemosa, który zapragnął, jak oni, „zostawić najpiękniejszą pamięć o swym umiłowaniu sławy". 38. Odrodzenie Sparty Rok 241, w którym Attalos pobił Galów u źródeł Kaikosu, możemy uważać po roku 301 (Ipsos) i 281 (równina Kurosu) za trzecią datę wyroczną w historii Wschodu greckiego; po tym roku ustalił się nowy układ państw hellenistycznych: 237 Macedonia, Pergamon, Syria (bez Partii) oraz Egipt. Układ ten dość wyraźnie oddziela pierwsze pokolenie królów-epigonów od drugiego. W tym drugim pokoleniu widzimy króla macedońskiego Antygonosa II Dosona, pergameńskiego Attalosa I, egipskiego Ptolemeusza III Euergetesa; co się tyczy Syrii, to znaczną część epoki odpowiadającej temu pokoleniu zapełniła bratobójcza wojna dwóch synów Antiocha II Boga, mianowicie Seleukosa II Kallinikosa i Antiocha Jastrzębia. Tą wojną, jak również innymi nie kończącymi się wojnami epigonów, nie będziemy się zajmowali. Moment obecny uwagę dziejopisa kieruje z powrotem ku Grecji; przyczynę tego zwrotu stanowi zjawisko, którym zatytułowaliśmy niniejsze opowiadanie: krótkotrwałe, lecz żywotne odrodzenie się Sparty. Cios, jaki zadał Sparcie Epaminondas, strącił ją ostatecznie ze stanowiska wielkopaństwowego; strata Messenii była równoznaczna z unicestwieniem politycznym i gospodarczym Lacedemonu. Dotkliwe było zwłaszcza to drugie: Spartanie, którzy mieli ziemię w Messenii, zostali zrujnowani. Teraz, jak to często bywa w okresie zamętu gospodarczego, zaczęła się bezczelna spekulacja ziemią; rezultat jej był taki, że cała ziemia przeszła w ręce nielicznych obywateli, a wszyscy inni Spartanie wpadli w niewolę ekonomiczną u tych''bogaczy. Przy takim stanie rzeczy nawet myśleć nie było można o choć cokolwiek wybitniejszej roli politycznej. Zapewne niezliczone drobne wojny nie odbywały się bez udziału Sparty, ale właśnie były to drobne wojny i drobna polityka; w wielkiej nikt się ze Spartą nie liczył. A jednak mimo wszystko stary bohaterski duch obywateli Likurga nie wygasł ostatecznie. Kiedy Pyrrus po nieudolnej swej wyprawie italskiej, walcząc z Antygonosem Gonatasem zapragnął opanować ich ziemię, wszyscy oni jak jeden mąż porwali za oręż i król Epiru wolał nie doprowadzać sprawy do ostateczności. I czyż powstanie Messenii było konieczne dla istotnego ładu? Czy Spartą władała Messenią wówczas, gdy Likurg po raz pierwszy ustanowił w państwie greckim zasady prawne? I wówczas było to samo co teraz: niewielka garść zuchwalców zagarnęła grunty orne, strącając do stanu nędzy resztę obywateli. Ale zjawił się mąż silny i śmiały, który nadał przewagę prawu nad przemocą — i Spartą nabrała siły. Czyżby to, co było możliwe wówczas, stało się teraz niepodobieństwem? Położenie polityczne Grecji sprzyjało tym reformom. Jak wiadomo, hegemonia między helleńska nie istniała od czasów Filipa i Aleksandra. Ręka macedońska to słabszym, to mocniejszym brzemieniem ciążyła nad Grecją; niechętnie ten ciężar znosiła Hellada. 238 Ponieważ zaś nie było państw dość znacznych, aby się mogły oprzeć, powstały związki republik mniejszych. Taki był w pierwszej połowie III wieku Związek Etolski, który początkowo zawarły ze sobą miasta i plemiona wyłącznie Etolii; do tego związku, zwłaszcza po zwycięskiej walce z Galami i po skutecznej obronie Delf, przystąpiły również i inne miasta w Fokidzie, Lokrydzie do Termopil, a w końcu i gminy Beocji, i w ten sposób Związek Etolski stał się w Grecji środkowej mocarstwem pierwszorzędnym. Przy tym przynależność samego państwa do związku nie naruszała bynajmniej jego samoistności; traciło ono tylko prawo samodzielnego prowadzenia wojny, w zamian za co przypadało mu prawo udziału w zgromadzeniach związkowych, gdzie był wybierany dowódca, strategos, związku. Armia związku składała się z pułków oddzielnych republik, jej skarb — z wkładów tych państewek; aby uprzedzić możliwość przewagi jednej gminy nad innymi, zebranie związku odbywało się nie w mieście, lecz w świętej zagrodzie Zeusa w Termonie. W przeciwieństwie do Związku Etolskiego powstał na Peloponezie Związek Achajski, pierwotnie również z gmin jednej ziemi, Achai. Rozkwitł on w połowie III wieku, gdy obywatel sikioński Aratos wyzwolił swą ojczyznę od panującego w niej tyrana i przeprowadził jej przystąpienie do związku. Zostawszy strategiem związku Aratos rozszerzył go znacznie, przyłączając inne miasta Peloponezu, przy czym wszędzie usuwał rządy macedońskie. W ten sposób dzięki wysiłkom obu związków Grecja w tej epoce stała się rzeczywiście niezawisła. Teraz cała trudność polegała na tym, ażeby oba związki żyły ze sobą w pokoju i aby w razie konieczności pomagały sobie nawzajem przeciw wspólnym wrogom; wówczas byłby możliwy swobodny rozwój na dłuższą metę. Najznaczniejszymi państwami w Grecji środkowej były: Związek Etolski oraz Ateny — zbyt dumne, aby zostać zwykłym członkiem związku. Jednak między Atenami a Związkiem Etolskim panowały stosunki dobre, nie pozostawiające nic do życzenia. Ta przyjaźń była również wskaźnikiem rozumnej polityki i dla Peloponezu. Tutaj obok Związku Achajskiego istniała Sparta, gdyby więc i tu panowała zgoda, pokój w Helladzie byłby zapewniony. Sparta w czasie wszystkich przewrotów politycznych ostatnich stuleci potrafiła zachować nienaruszony swój ustrój polityczny. Po dawnemu rządzili tu zawsze jednocześnie dwaj królowie, jeden z rodu Eurystenesa, drugi z domu Proklesa; po dawnemu władzę ich ograniczało kolegium eforów; po dawnemu dzieliła ją z nimi rada starszych, geruzja, 239 i tylko w ważniejszych wypadkach zgromadzenie ludu miało prawo wypowiedzieć swoje tak lub nie. W omawianej epoce królami byli Agis i Leonidas, z których jednak ten ostatni splamił chwałę swego wielkiego imienia tym, że wraz ze swoim ojcem, Kleonymosem, wziął udział we wspomnianym wyżej najściu Pyrrusa na Spartę, aby zająć tron, który wówczas był zajęty przez innego członka rodu. Przeciwnie Agis, wtedy jeszcze bardzo młody, cieszył się powszechnym szacunkiem i miłością; piękny ciałem, mężny, a zarazem łagodny i przystępny, zdawał się być wcieleniem wszystkiego, co jest najlepsze w człowieku. On to powziął myśl, by przywrócić w Sparcie prawa Likurga, podzielić ziemię równo między obywateli i tym sposobem powiększyć liczbę pełnoprawnych. Dlatego musiał przede wszystkim zwalczyć opór w rodzinie własnej: matka jego Agesistrata i babka Archidamia same należały do wielkorolnej arystokracji miasta. Bądź co bądź, wpływ Agisa był taki, że się udzielał także i otoczeniu; pomagał mu przy tym wuj jego, Agesilaos. Ta gotowość mogłaby się wydać podejrzaną człowiekowi przenikliwszemu i mniej ufnemu niż Agis. Agesilaos był nie tylko bogaty, ale lubił bogactwo i życie zbytkowne. Agis zaś, będąc sam szlachetny, mimo woli przypisywał swoją szlachetność innym; uwierzył, że Agesilaos podziela jego wielkoduszne natchnienie i rzeczywiście pragnie Sparcie przywrócić praworządne czasy Likurgowe. Jednakże niepodobna było działać bez względu na geruzję, czyli radę starszych; Agis osiągnął naprzód to, że jego zwolennik, Lizander, został eforem i przez Lizandra przedstawił w geruzji swoje prawo. Tekst prawa podyktował mu Agesilaos, który miał przy tym na oku własne korzyści. Rzecz polegała na tym, że ziemia, jak to już zaznaczyliśmy, przeszła cała w ręce niewielu, mniej więcej stu Spartan; większość z nich jednak już zdołała zastawić swe majętności, tak że istotnymi właścicielami była jeszcze mniejsza liczba jednostek, dziesięć lub mało co więcej. Owóż Agesilaos przede wszystkim przekonywa Agisa, aby przekreślić te zobowiązania długu; wtedy, jak zapewniał, właściciele gruntów chętnie się podzielą z bezrolnymi braćmi. W duchu zaś myślał: od długów się zaraz oswobodzę, a co do podziału ziemi, to zobaczymy. W istocie Lizander wniósł prawo w geruzji; wobec sprzecznych opinii, jakie z tego powodu powstały, zwołano zgromadzenie ludowe. Agis sam wyszedł do ludu, przedstawił mu dobrodziejstwa zamierzonej reformy, ale zapomniał dodać, jaką ofiarę ponosi on i jego najbliżsi, oddając swoją ziemię do podziału. Jednak i drugi król, Leonidas, nie był bezczynny, starając się wszelkimi sposobami szkodzić zamierzeniom Agisa. Wówczas Lizander jako efor oskarżył Leonidasa 240 o jego poprzednie działania zdradzieckie przeciw ojczyźnie. Leonidas, przerażony wrogim usposobieniem ludu, nie pokazał się w sądzie, lecz ukrył się jako błagalnik w świątyni Ateny Miedzianolitej. Osądzono go zaocznie i oddano władzę jego zięciowi, Kleombrotosowi. Wówczas Leonidas uciekł do sąsiedniego miasta Tegei w Arkadii. Chytry Agesilaos, uważając go za człowieka niebezpiecznego nawet na wygnaniu, wynajął kilku oswobodzonych przez siebie przestępców z poleceniem, aby go w drodze zamordowali. Agis dowiedział się o tym zawczasu; posłał w ślad za zbiegiem oddział wiernych ludzi, którzy go nietkniętego doprowadzili do Tegei. Tymczasem minął termin eforatu Lizandra; wybory następne z nie znanych nam, przypadkowych przyczyn dały jako eforów ludzi niechętnych reformie. Wówczas przyjaciele Agisa użyli środka ostatecznego; opierając się również na współdziałaniu nowego króla, Kleombrotosa, pozbawili urzędu nowych eforów i wyznaczyli swoich, między innymi Agesilaosa. Prawo zostało przyjęte i natychmiast w swej pierwszej części wprowadzone w życie. Nie przedstawiało to wielkich trudności: listy zastawne zabrano, przyniesiono na rynek i tu uroczyście na stosie spalono. Agesilaos zacierał ręce: — Nigdy — mówił szyderczo — nie widziałem piękniejszego płomienia! Teraz setka bogaczy została oswobodzona od długów. Przyszła kolej na młodszych braci. Ci przypominali o sobie: kiedyż nastąpi podział ziemi? Ale Agesilaos znajdował coraz nowe powody do zwlekania, póki się nie doczekał tego, że Agisa odwołała wojna. Mianowicie Agis, dobrze rozumiejąc korzyść i Sparty, i Grecji, utrzymywał dobre stosunki ze Związkiem Achajskim; gdy więc Aratos go wezwał na pomoc przeciw Etolom, z gotowością pośpieszył do niego na czele swej armii. Jego pochód przez Peloponez w pełnym porządku i najwyższej karności obudził zachwyt wszystkich Hellenów; ale do bitwy nie doszło. Aratos, polityk przebiegły, wolał drogę układów dyplomatycznych niż wojnę. Wtedy Agis, nie zobaczywszy wroga nawet, zmuszony był wrócić do domu. Tu zaś w czasie jego nieobecności nastrój powszechny się pogorszył. Przyczynił się do tego Agesilaos. Gdy Agis wyruszył na wojnę, wuj królewski już nawet nie starał się maskować — i ci, którzy przedtem przyjęli prawo Lizandra i oswobodzili bogatych od długów w nadziei, że i druga część tego prawa, podział ziemi, zostanie zrealizowana, zrozumieli, że zostali po prostu oszukani. To poniżyło w opinii ludu nie tylko Agesilaosa, ale i szlachetnego Agisa, 241 który po powrocie był witany wszędzie ponurym milczeniem. Nie dość na tym; nieprzyjaciele Agisa uznali tę chwilę za dogodną, aby sprowadzić Leonidasa z Tegei; i rzeczywiście, wszyscy witali go jak zbawcę. Wówczas wypadki potoczyły się szybko, Agesilaos musiał uciekać. Teraz z kolei Agis ukrył się jako błagalnik w świątyni Ateny Miedzianolitej, Kleombrotos w drugiej świątyni. Kleombrotosa ocaliła żona, córka Leonidasa; jak przedtem opuściwszy męża poszła jako błagalnica za ojcem, tak teraz błagała ojca o łaskę dla męża i gdy mu darowano życie, udała się z nim na wygnanie. Ale za Agisem nikt nie chciał się wstawić. Leonidas i tym razem wyzyskał zasadniczy rys jego duszy — szlachetną wiarę w ludzi. Siepacze nasłani przez Leonidasa chytrze pozyskali zaufanie młodego króla i gdy ten opuścił świątynię, by się umyć, porwali go i wtrącili do więzienia. Tam urządzono nad nim rodzaj sądu, przy czym na sędziów obrano wyłącznie jego przeciwników z geruzji. Jeden z nich ulitował się i otwierając mu drogę łaski, zapytał, czy nie znajdował się pod wpływem Agesilaosa, gdy proponował swe prawo? — Nie — odparł Agis — pod wpływem Likurga. Skazany został przez geruzję na śmierć i wyrok natychmiast wykonano. Agesistrata, dowiedziawszy się o grożącym synowi niebezpieczeństwie, pośpieszyła ze swoją matką na miejsce jego uwięzienia. Pachołek Leonidasa, któremu polecono wykonanie kaźni, pocieszył ją: — Wszystko w porządku. Wejdź i przekonaj się. — Z matką? — A choćby i z matką! Stara Archidamia weszła pierwsza; wnet ją zamordowano przy martwym wnuku. Potem wezwano i Agesistratę. Ujrzawszy matkę i syna pomordowanych, zrozumiała wszystko: ujrzała też i swój własny los. — Twoja łagodność, twoja miłość do ludzi zgubiła ciebie i razem z tobą nas wszystkich! — powiedziała ze smutkiem do zmarłego. Tak Leonidas odwdzięczył się swemu zbawcy. Teraz pozostała przy życiu tylko Agiatis, żona Agisa, z synem Eudamidesem przy piersi; jak mówili współcześni, była to najpiękniejsza z kobiet w całej Helladzie, nie tylko ciałem, ale i duchem. Leonidas zawahał się przed jej zabójstwem; była ona spadkobierczynią wielkich bogactw, a chciwy król bardzo pragnął przelać je do skarbca własnego domu. Przemocą więc porwał ją z domu Agisa i oddał za żonę własnemu synowi, Kleomenesowi, 242 który był jeszcze niemal wyrostkiem. Ale Leonidas rychło został ukarany za swoją chciwość. Młody królewicz całkowicie uległ czarom swej pięknej żony. Agiatis, pragnąc nawet po śmierci swego pierwszego męża zapewnić powodzenie jego planom i uczcić jego dzieło, potrafiła ciągłymi rozmowami zjednać dlań swego drugiego męża i rychło osiągnęła ten wynik, że zmarły Agis miał w Kleomenesie — choć ten był synem jego śmiertelnego wroga i zabójcy — najgorętszego zwolennika i wielbiciela. Jednakże mimo tego uznania Kleomenes jako syn Leonidasa odziedziczył po ojcu zasadę, że dla osiągnięcia celu wszystkie środki są dobre. Tej kryształowej czystości, jaką nas czaruje Agis, nie widzimy w drugim mężu Agiatydy. Gdy po śmierci ojca został dziedzicem tronu, postanowił wypełnić testament Agisa, wyciągając zarazem korzyści z rzekomych błędów w sposobach działania tamtego. Agis z pobudek patriotycznych utrzymywał przyjazne stosunki ze Związkiem Achajskim i szanował Aratosa, posiadającego więcej doświadczenia. Dla Kleomenesa sprawy Hellady były obojętne; marzył on raczej o hegemonii Sparty, ponieważ zaś dla powodzenia sprawy chciał zdobyć sławę wojenną, a prócz Związku Achajskiego nie miał przeciwnika, postanowił więc w ten lub inny sposób sprowokować ze związkiem wojnę. Znaleźć pozór było nietrudno: przyłączywszy na zasadach sprawiedliwej równości Arkadię do swego składu, Związek Achajski stał się bezpośrednim sąsiadem Lakonii — i spory graniczne były nieuniknione. Zaczepnym sposobem działania Kleomenes rzeczywiście osiągnął to, że związek wypowiedział mu wojnę. Wojna toczyła się ze zmiennym szczęściem, przy czym impet młodego króla nie raz tryumfował nad ostrożnością sędziwego Aratosa. Ale eforowie w Sparcie niechętnie patrzyli na ten w istocie niepotrzebny dla kraju rozlew krwi; ponieważ zaś z ich strony należało się spodziewać jeszcze silniejszego oporu przeciw zamierzonym reformom wewnętrznym, zatem Kleomenes postanowił pozbyć się tego kolegium, które krępowało jego swobodę działania. Pozostawiwszy swoje wojsko spartańskie w Arkadii, Kleomenes na czele najemników niespodzianie wrócił do Sparty, tak wyrachowawszy, by wejść do miasta wówczas, gdy eforowie wspólnie spożywali obiad; kazał ich otoczyć i zamordować, jak również i tych, którzy im pośpieszyli z pomocą. Nazajutrz rano zwołał zgromadzenie ludu; zwrócił uwagę na to, że prawo Likurga nie uznaje eforów; że konieczną rzeczą jest wrócić do ustawy pierwotnej; że przy przewrotach państwowych gwałt jest nieunikniony itd. Ponieważ zręcznie zakończył swoją mowę obietnicą 243 natychmiastowego podziału ziemi, przyjęto ją z zapałem — i zabójstwo eforów pozostało bezkarne. Drugi król, brat Agisa, Archidamos — uważał za właściwe Spartę opuścić; wielu innych Spartan w obawie przed niebezpieczeństwem też poszło za nim. Ale Kleomenes słowa dotrzymał: ziemię odebrano bogatym i podzielono ją w równych częściach między obywateli, przy czym liczbę ostatnich powiększono o 4000 periojków. Za tą reformą nastąpiły inne: powrót do dawnej surowości w wychowaniu, w pożywieniu, w obyczajach — słowem, odrodzenie Sparty Likurgowej; marzenie, dla którego Agis poświęcił życie stało się rzeczywistością. Trzeba przy tym dodać, że Kleomenes zachowywał się bez zarzutu; ofiarował własną ziemię, a wraz z nią bogate dziedzictwo żony swej, Agiatydy, i pod każdym względem dawał przykład prostoty i surowości obyczajów. Ponieważ tron drugiego króla był opróżniony, Kleomenes skłonił Archidamosa, aby powrócił z dobrowolnego wygnania. Gdy wrócił, został tajemniczą ręką zamordowany. Zabójcy nie wykryto, lecz podejrzenie padło na Kleomenesa, który dał ku temu powody, oddając powtórnie opróżniony tron rodzonemu bratu, Euklejdasowi. Zasada dwoistego królestwa była zachowana, ale, rzecz jasna, nie było to przywróceniem praw Likurga, jeno drwinami z jego ustawy. Niemniej jednak sprawy w Sparcie zostały uporządkowane i Kleomenes mógł powrócić do drugiej części swego programu — do odrodzenia hegemonii Sparty. Prawdę powiedziawszy, była to idea przeżyta; Hellada znajdowała się pod znakiem związków, które urzeczywistniały sprawę zjednoczenia na zasadach znacznie słuszniejszych. Ale po przeprowadzeniu reform wewnętrznych w Sparcie Kleomenes zdobył nowy atut: rozpuścił pogłoskę, że hegemonia Sparty oznacza powszechny podział ziemi i przekreślenie długów, co pozyskało dla niej popularność śród warstw ubogich. Tak się zmienił stan rzeczy w porównaniu ze stanem sprzed stu lat; wówczas Sparta była opiekunką arystokracji, teraz pokładały w niej nadzieję najradykalniejsze partie demokratyczne. Okoliczność ta poniekąd tłumaczy wojnę ze Związkiem Achajskim, która po reformie bardziej rozgorzała, choć pod innymi względami była całkowicie bezpłodna i w końcu spowodowała tylko spustoszenie nieszczęsnego Peloponezu. Nadzieje, powiedzmy od razu, zawiodły; nigdzie poza Sparta reforma gospodarcza nie została przeprowadzona, jak było do przewidzenia, ponieważ nigdzie nie było podstawy ku temu, którą stanowiła „konstytucja" Likurga. Jak już wspomnieliśmy, pokój między Sparta a Achajami potrzebny był Helladzie, aby ją uchronić od interwencji zewnętrznej. 244 Kiedy pokój został naruszony — interwencja nastąpiła. Dzielny Ptolemeusz Euergetes, który się początkowo wahał, czy stanąć po stronie Związku Achajskiego, czy też Sparty, wybrał ostatecznie Kleomenesa; zaproponował mu sojusz, ale zażądał od niego zakładników, jego matki oraz dzieci. Kleomenes, który niedawno temu utracił swą ukochaną żonę, Agiatydę, lękał się poznać matkę z propozycją króla egipskiego; ale matka sama go zmusiła do wyznań. — Tylko tyle? — rzekła z uśmiechem — Śpiesz więc to starcze ciało, póki się w proch nie rozpadło, wyzyskać dla szczęścia Sparty. — I zażądała stanowczo, aby przyjąć propozycję Ptolemeusza. Wprawdzie Ptolemeusz pomagał swemu nowemu sojusznikowi tylko pieniędzmi, ale tego właśnie najbardziej potrzebował Kleomenes. Jego położenie było dobre. Przeszedł ze swoim wojskiem cały Peloponez i zbliżał się do samej Achai. Achajowie poprosili o pokój; Kleomenes jako warunek postawił uznanie hegemonii Sparty. „Wtedy Aratos — powiada jego biograf, Plutarch — powziął decyzję wprost nieprzyzwoitą i niegodną Hellena, a tym bardziej haniebną, że sprzeczną z dotychczasowymi jego działaniami i polityką. Aratos wezwał mianowicie do Hellady Antygonosa 245 i zaludnił Peloponez Macedończykami, których sam niegdyś, będąc jeszcze młodym, przepędził z kraju". Antygonos Doson przyjął wezwanie Aratosa. Wojska Antygonosa pomimo oporu Etolów dotarły do Istmos; Kleomenes, który miał początkowo pewną przewagę, wkrótce zmuszony był opuścić Peloponez północny i stanąć w obronie własnego kraju. Na północnej granicy Lakonii, pod Selazją, doszło w roku 221 do stanowczej bitwy. Wynik walki przyniósł zgubę temu, który tę nieszczęsną wojnę wywołał: Kleomenes straciwszy w tej bitwie prawie całe swoje wojsko i brata Euklejdasa, ratował się ucieczką do swej siedziby. W domu pustka: ani żony, ani brata, ani matki, ani dzieci. Klucznica poprosiła go, by się posilił, ale on uparcie odmawiał jadła i napoju; nawet nie chciał usiąść, tylko stał oparty o kolumnę. Ani matki, ani dzieci — przecież posłał ich jako zakładników do Ptolemeusza. Myśl o tym zaważyła nad innymi; poradził obywatelom, aby przyjęli Antygonosa, a sam udał się do portu Gytejon, skąd statkiem popłynął do Egiptu. Antygonos zajął Spartę. W stosunku do obywateli zachował się bardzo szlachetnie. Ale reformy Kleomenesa unieważnił, eforów przywrócił; natomiast władzę królewską chwilowo zawiesił. Sparta została przyjęta do Związku Achajskiego, 246 ale hegemonem związku został Antygonos na tychże prawach, na których niegdyś Filip był hegemonem Grecji. Wówczas była przewidywana wyprawa na Wschód; teraz chmury zbliżały się z Zachodu: Rzym i Hannibal gotowali się do ostatecznej wojny o panowanie nad światem. Tymczasem Kleomenes ze swym okrętem zatrzymał się koło wyspy Egilii, między Kyterą a Kretą. Tu jeden z jego przyjaciół, Torikion, zwrócił się doń: — Najpiękniejsza śmierć, śmierć w bitwie, ominęła nas. Nie sprawdziły się nasze ambitne zapowiedzi, że tylko po trupie króla spartańskiego Antygonos wejdzie w granice Lakonii. Nie traćmy teraz drugiej sposobności. Jeżeli się mamy poddać, to Antygonos o tyle jest lepszy od Ptolemeusza, o ile Macedonia jest lepsza od Egiptu. Tam jeszcze widać góry Lakonii, a dopóki nie znikły nam z oczu, postarajmy się uniewinnić wobec tych, co padli pod Selazją. Ale Kleomenes pokiwał głową: „Matka... dzieci" — pomyślał w duszy. Wtedy Torikion oddalił się i na brzegu wyspy, w obliczu gór lakońskich, odebrał sobie życie. Kleomenes dopłynął do Aleksandrii. Ptolemeusz Euergetes z czcią przyjął swego sprzymierzeńca i zaofiarował mu utrzymanie królewskie; zamierzał przywrócić mu ziemię rodzinną i czekał tylko sposobności. Ale w czasie tych oczekiwań zabrała go śmierć. Następca jego, Ptolemeusz IV Filopator, dzielił czas między pijaństwem i rozpustą z jednej strony a bigoterią z drugiej; los Kleomenesa był mu obojętny. Pozostawił mu jednak środki do życia, a tylko trzymał go z dala od siebie. Dworzanie spoglądali na gościa z ukosa: co tu robi ten lew śród owiec? Niestety, ten lew nie był jednocześnie lisem; choć bardzo różny usposobieniem od Agisa, był tak jak tamten łatwowierny. Odwiedził go raz przybyły do króla z Messene Nikagoras, który udawał przyjaźń. — Z czymże przyjechałeś? — Z włóczniami bojowymi dla króla. Kleomenes się roześmiał: — Nie będziesz z tym mile widziany. Lepiej byś sprowadził jaką flecistkę albo błazna. Nikagoras doniósł o tym żarcie Ptolemeuszowi, który rozkazał przeprowadzić swego gościa do innego domu i trzymać jak więźnia. Kleomenes wkrótce odczuł zmianę, jaka nastąpiła. Przypomniał sobie radę Torikiona, ale przedtem postanowił podjąć dzieło godne Spartanina. Jako człowiek nie znający charakteru ludzi wschodnich i grecko-wschodnich, uważał, że dla mieszkańców Aleksandrii są nie do zniesienia tak haniebne rządy. Namówił przyjaciół, że pewnego dnia wystąpią śmiało z orężem w ręku, 247 ale obawa przed zdradą zmusiła go do przedwczesnego podjęcia kroków. Pokonawszy straże, z mieczami rzucili się na ulice, wzywając lud do wolności, jakby byli w Argos lub Koryncie, nie zaś w stolicy państwa wschodniego. Aleksandryjczycy, którzy lubili skandale, bardzo życzliwie zachowali się wobec ich zuchwalstwa, ale nikt nawet nie myślał przyłączyć się do takiej awantury. Próba zburzenia twierdzy i wypuszczenia więźniów zupełnie się nie udała. Wówczas Spartanie, widząc klęskę swego przedsięwzięcia, jeden po drugim odebrali sobie życie. Ptolemeusz się rozgniewał i po swojemu postanowił się zemścić nad człowiekiem, który chciał w jego państwie wywołać rewolucję. Z umarłego Kleomenesa kazał zedrzeć skórę, a jego matkę i dzieci wymordować. Stara Spartanka bez trwogi wysłuchała wyroku; prosiła tylko, aby ją stracono przed dziećmi. Ale oprawcy odrzucili jej prośbę; zaprowadziwszy rodzinę Kleomenesa na miejsce kaźni, naprzód w obecności babki pomordowali jej wnuków, a potem babkę przy zwłokach tych niewinnych ofiar. 39. Wschód w czasie wojny Hannibalowej Rok bitwy pod Selazją (221) powinien być uważany za czwarty moment zwrotny w dziejach Wschodu greckiego. Zamykając pierwszy, najpłodniejszy, stuletni okres tzw. hellenizmu, otwiera on prawie dwóchsetlecie, w czasie którego państwa greckie i grecko-wschodnie, odczuwając wciąż rosnącą ekspansję Rzymu, jedno po drugim przechodzą pod jego władzę, aż na koniec przyłączenie ostatniego z nich, Egiptu, w roku 30 zamyka całe to koło i dokonywa przemiany świata greckiego na grecko-rzymski. Mniej więcej w tymże czasie w państwach grecko-wschodnich — oprócz najmłodszego z nich, Pergamonu — ostatni królowie-epigoni schodzą do grobu, a trony ich obejmuje nowe pokolenie. Rozważmy pokrótce te zmiany. W Macedonii umiera wkrótce po swym zwycięstwie nad Kleomenesem Antygonos II Doson. Dzielny ten, choć chorowity monarcha (cierpiał na suchoty, na które zmarł) był młodszym synem Antygonosa I Gonatasa i właściwie objął tron jako opiekun syna swego starszego brata. Mimo to nazywał się królem, nie zaś regentem, choć obiecywał nieustannie, 248 że swemu bratankowi władzę odda, dzięki czemu uzyskał ironiczne przezwisko (Doson — „mający dać"). Po bitwie pod Selazją wypadki powołały go na północ, gdzie zmuszony był bronić swego kraju przeciw najazdowi barbarzyńców. Nie zważając na znaczne postępy poczynione przez chorobę, osobiście wziął udział w bitwie i odniósł świetne zwycięstwo; barbarzyńcy, zostawiwszy wielu zabitych, poddali się. — Piękne zwycięstwo! — krzyknął w zachwycie Antygonos; jednocześnie trysnął mu z gardła obfity krwotok i wnet zakończył życie. Śmierć ta wprowadziła wreszcie na tron jego bratanka, Filipa V, człowieka również dzielnego, który jednak ustępował znacznie Dosonowi pod względem rozumu politycznego. On też stał się, jak zobaczymy, celem pierwszych ataków Rzymu. W Syrii zaczął wtedy panować dwudziestoletni Antioch III, nie bez powodu przezwany Wielkim. Bratobójcza wojna jego ojca ze stryjem, 249 o której mówiliśmy wyżej, dawno już się skończyła, ale Syria wyszła z niej mocno okrojona i poniżona; o stracie prowincji wschodnich, z których utworzyło się królestwo partyjskie Arsacydów, już wiemy, ale nadto przeciw Syrii powstała Mezopotamia, prowincje Azji Mniejszej opanował Pergamon, Egipt zaś zajął całe pobrzeże łącznie z portem antiochejskim, Seleukeją, tak iż państwo Seleucydów, niegdyś najznaczniejsze, stało się teraz najmniejsze z krajów hellenistycznych. Odrodzenie swe Syria zawdzięcza właśnie Antiochowi. Szybko, gwałtownym atakiem zgniótł on powstanie Mezopotamii, odparł Pergamon i Egipt i zmusił nawet prowincje wschodnie, które się oderwały, do uznania jego najwyższej władzy. Wprawdzie skoro tylko Antioch odszedł, zbuntowane państwa ogłosiły ponownie swą samodzielność, ale bądź co bądź położenie, jakie było przed bratobójczą wojną, zostało przywrócone, co przy ówczesnych warunkach było wynikiem najlepszym z możliwych do osiągnięcia. Państwo Seleucydów stało się ponownie potęgą, z którą trzeba się było liczyć. Powodzeniom Antiocha sprzyjała ta okoliczność, że wkrótce po jego wstąpieniu na tron umarł w Egipcie znakomity Ptolemeusz III Euergetes, a po nim zaczął panować jego niegodny syn, Ptolemeusz IV Fiłopator (tj. „miłujący ojca"; przezwisko to otrzymał dlatego, że zabił swoją matkę, nie zaś ojca). Znamy go już dostatecznie: sprawami jego państwa zarządzał wszechmocny minister Sosibios, ale i ten bez potrzeby nie mieszał się do polityki międzynarodowej. Jednakże król ciekawie śledził wspaniały dramat na zachodnim Śródziemnomorzu; nie dożył do jego końca, ale zrozumiał, że przyszłość należy do Rzymu, i dlatego w testamencie właśnie Rzymowi powierzył opiekę nad swoim małoletnim synem, Ptolemeuszem V Epifanesem, owocem swego kazirodczego małżeństwa z siostrą Arsinoe. Od tej chwili Rzym występuje jako państwo opiekuńcze Egiptu, którego znaczenie coraz bardziej upada. Powróćmy jednak do początku omawianej epoki (tj. roku 221). Filip V macedoński, Attalos I pergameński, Antioch III syryjski i Ptolemeusz IV egipski — oto królowie, których los wyznaczył jako świadków wojny Hannibalowej. Z tych królów jednak Filip był władcą nie tylko swego królestwa macedońskiego, gdyż jego stryj Antygonos pozostawił też w spadku hegemonię w Związku Achajskim wraz ze Spartą. To było jego piętą Achillesową. Od republik Związku Achajskiego dzieliły go ziemie Związku Etolskiego, nieprzyjazne zarówno względem Achajów, jako też Filipa. Spartą, która połączyła się z Achajami pod naciskiem 250 zwycięskiego Antygonosa, wkrótce po jego śmierci oderwała się od nich i przystąpiła do Etolów. Przywrócona na jakiś czas władza królewska ustąpiła miejsca niesłychanej w Sparcie tyranii, która doprowadziła państwo do całkowitej ruiny; w ogóle socjalno-ekonomiczny eksperyment Kleomenesa stał się dla Sparty początkiem wstrząsu, po którym nigdy już nie udało się przywrócić równowagi. Jeżeli teraz jednym spojrzeniem ogarniemy wszystkie wspomniane wyżej formacje polityczne w ich wzajemnym stosunku do siebie, to uderzy nas jedno prawo, które pomoże zorientować się w tym beznadziejnym na pozór bezładzie. A mianowicie: ich wzajemna przyjaźń i nieprzyjaźń opierała się na zasadzie, którą nazywać będziemy zasadą transwicynatu. Państwa, które się ze sobą stykały, choćby nie bezpośrednio granicami, ale ubocznie sferami swoich wpływów i interesów — z konieczności były względem siebie wrogo usposobione; a przeciwnie, w przyjaźni żyły ze sobą te państwa, które dzieliło jakieś trzecie państwo — pomijając oczywiście kraiki drobne, jak np. Bitynię. W tym znaczeniu Macedonia stykała się z Pergamonem, Pergamon z Syrią, Syria z Egiptem; na mocy tego prawa stosunki między Macedonią a Syrią były przyjazne, natomiast przeciw Macedonii zwracały się zaprzyjaźnione ze sobą Pergamon i Egipt. W Europie Macedonia stykała się ze Związkiem Etolskim, od którego dzieliły ją Termopile; Związek Etolski sąsiadował z Achajami z tamtej strony Istmos; a Związek Achajski — ze Spartą. Na mocy tegoż prawa Macedonia popierała Związek Achajski, mając przeciw sobie Etolów i Spartę. Oczywiście, dalszy rozwój zamieszania politycznego sprowadzał czasami wyjątki, lecz na ogół zasada posiadała swą moc. Prócz wskazanych wyżej państw świat hellenistyczny liczył jeszcze wiele innych tworów państwowych, o których przynajmniej wspomnieć należy. Były to na obszarach tego świata przede wszystkim barbarzyńskie i półbarbarzyńskie państwa jak Epir, który już znamy; a na północ od niego korsarska Iliria, która właśnie teraz otrzymała od Rzymu surową lekcję prawa międzynarodowego; galijskie państwo w Tracji, Bitynia, Galacja, Kappadocja z Pontem, Armenia, królestwo bosforańskie nad Morzem Azowskim, Partia. Po wtóre — niezależne miasta i wyspy greckie, przede wszystkim prócz Aten Rodos, stojący na czele; Bizancjum, Herakleja nad Morzem Czarnym ze swą kolonią Chersonezem na Krymie, Synopa, Chios i wiele innych. Jest to najświetniejsza grupa republik greckich, swego rodzaju Hanza świata starożytnego (według słów Teodora Mommsena). Nie dążąc do zaboru, pragnęły one przede wszystkim pokoju, 251 widząc w nim warunek konieczny swego rozwoju, głównie handlowego. Taki był oszałamiająco różnobarwny ten świat, który z coraz rosnącym niepokojem śledził gigantomachię na Zachodzie. Po czyjej stronie stanąć? Po tym pytaniu następowało inne: do czego dążyć, zachować wolność, czy się poddać? Jeżeli chodzi o wolność — to odpowiedź nie mogła budzić wątpliwości. Kartagina przez cały czas swego istnienia ani razu nie wykazała pretensji do Śródziemnomorza wschodniego, poprzestając na trójkącie, jaki tworzy Hiszpania, Italia oraz Afryka północno-zachodnia. Przeciwnie Rzym, z racji położenia geograficznego opanowanej przez siebie Italii na granicy między Śródziemnomorzem wschodnim a zachodnim, nieuchronnie musiał być wciągnięty w sprawy Wschodu greckiego; istotnie, tylko co wspomniana nauka, jaką Rzym dał korsarskiemu państwu Ilirii, była już pierwszym krokiem w tym kierunku. Nie dziw przeto, że już w czasie pierwszej wojny punickiej, a jeszcze bardziej w czasie drugiej wojny — sympatie Greków były po stronie Kartaginy. Wprawdzie Rzym bardzo życzliwie zachowywał się wobec kultury greckiej, ale to samo powiedzieć można o Kartaginie. I tu sympatie helleńskie były bardzo mocne; wielki Hannibal nie tylko miał przy sobie historyków-Greków, ale i sam pisał po grecku dzieje swej wojny. Jeżeli jednak świat grecki istotnie w imię swej wolności życzył w tej walce światowej zwycięstwa Kartaginie, to powinien był wyciągnąć ku niej rękę pomocną; aby zaś mógł to uczynić, musiałby choć na jakiś czas zaniechać wzajemnych niesnasek. Na samym początku wojny Hannibalowej wzywał do tego strony walczące w Grecji mądry dowódca i działacz państwowy Agelaos. Jeżeli tylko raz dopuścisz — mówił do króla Filipa by te chmury, które powstały na Zachodzie, zawisły nad Helladą, to lękam się bardzo, że nasze umowy i wojny i wszystkie te dziecinne zabawy, które my tu urządzamy między sobą, zostaną nam z rąk wytrącone. Słowa te podziałały — pokój czasowo zawarto, ale nie na długo. Wkrótce wojna w Grecji rozżarzyła się na nowo. Była to tzw. wojna związków. Prowadził ją Filip na czele Związku Achajskiego ze Związkiem Etolskim. Ta właśnie wojna sprawiła, że Filip nie mógł okazać czynnej pomocy Hannibalowi. Rzymianie rozumieli to doskonale; jak widzieliśmy, dość im było wysłać na wschód jeden legion i jednego mądrego dowódcę, aby się uchronić od interwencji Filipa w wojnie z Hannibalem. Porozumiawszy się już to z Etolami, już (o z miastami zagrożonymi przez Filipa, sprawił mu Rzym na Półwyspie Bałkańskim tyle trudności, 252 że król macedoński nie był w stanie przerzucić swoich sił przez Morze Adriatyckie lub Jońskie. Tymczasem wojna w Italii, na Sycylii, w Hiszpanii stopniowo przybierała obrót dla Rzymu pomyślny, a w końcu Scypion przeniósł swe działania do Afryki. Nastąpiła Zama, później zawarto pokój — i Rzym uzyskał możność wezwania Filipa do odpowiedzialności za umowę, którą ten zawarł w najgroźniejszej dla Rzymu chwili z jego najgroźniejszym wrogiem. Był to początek mieszania się Rzymu w sprawy Wschodu greckiego, a ostatecznym zakończeniem — był podbój rzymski całego świata greckiego aż do Scytii, Eufratu i progów Nilu. Mamyż, z punktu widzenia ludzkości, żałować tego wyniku? Żałować, że Grecy stracili możność zajmowania się swoimi wzajemnymi „zabawami dziecinnymi"? Zapewne — wolność jest to wielka rzecz, i słusznie współczujemy tym, którzy o nią walczą; ale ta sprawa ma i drugą stronę: Ziemie otaczające Archipelag to przez samego Boga nakreślony park narodowy całego starego świata. Przyroda nie obdarzyła tych krajów szczególną płodnością, skutkiem czego praca i wytrwałość wychowywały mieszkańców. Ale wzajemne przenikanie się ziemi i morza w związku z wyjątkową łagodnością powietrza oraz innymi przyczynami, których istota pozostaje dla nas nieznana, doprowadziły do tego, że tu narodziły się najcenniejsze dla ludzkości ideały, te, którymi żyjemy aż po dziś dzień, ideały, dla których jedynie żyć warto. Ideały te stworzono — należało je zachować. Stworzono je w czasie wojny — dla ich zachowania potrzebny był pokój i jako warunek — zjednoczenie. Któż mógł Helladzie zapewnić jedno i drugie? Przede wszystkim — zdawałoby się — sama Hellada; próby osiągnięcia tego celu obejmują cały okres jej życia niepodległego. Rodzi się idea międzyhelleńskiej hegemonii; coraz bardziej a bardziej się doskonaląc, przechodzi ona od Argos do Sparty, od Sparty do Aten — na próżno. Koniec wieku V sprowadza ze sobą upadek hegemonii ateńskiej, a wiek IV dopełnia go upadkiem hegemonii międzyhelleńskiej w ogóle. Był to zanik polityczny epoki niezawisłości, który spowodowała bitwa pod Cheroneją w roku 338. Tak więc pozostawiona sama sobie Hellada wykazała, że nie jest w stanie zjednoczyć się i zapewnić sobie pokój, uprzedzając tym sposobem nieskończone, niszczycielskie i pustoszące wojny. Może cel ten osiągnie panowanie obce, oparte jednak na gruncie państwowości greckiej? Powstało państwo panujące Filipa, później Aleksandra; cel zdawał się osiągnięty z zawrotną szybkością, lecz Aleksander umiera w kwiecie lat, jego mocarstwo się rozpada — 253 i nie kończące się wojny, naprzód diadochów, a potem epigonów, zastępują dawny szereg wojen międzygreckich. Próba osiągnięcia jedności i pokoju znów okazała się daremna. Teraz nadchodzi czas próby trzeciej. Rzym uderza we wrota świata grecko-wschodniego, żąda dla siebie władzy, zapowiadając natomiast jedność i pokój. Ten cel, którego poczucie mają najlepsi jego bojownicy, usprawiedliwia moralnie wojny, które Rzym prowadził na Wschodzie w ciągu następnego dwóchsetlecia. Wprawdzie tak to rozumieli tylko najlepsi z Rzymian; większością kierowała żądza sławy lub chciwość. Ale siła wszystkich w ogóle zjawisk światowych tkwi w tym, że zaprzęga do swej służby także ludzi posiadających słabsze uczucia i rozumy, niezależnie od ich własnej woli i świadomości. Wynikiem takiej walki było w każdym razie rozwiązanie zadania: obdarzenie świata jednością i pokojem, po raz pierwszy i — jak dotąd — jedyny w historii ludzkości. To jest owa wyższa racja mających nastąpić zdarzeń, przy których rozważaniu należy i o niej pamiętać. Linia rozwoju tych zdarzeń nie była prosta, gdyż nie brakło sił, które przeszkadzały i przeciwdziałały, a które mimo woli pochłaniają naszą uwagę, zaciemniając sedno sprawy. Tym niemniej możemy się łatwo przekonać, jeżeli uniesiemy się duchem ponad próżnię i znikomość poszczególnych zdarzeń, że owa rzecz najważniejsza istniała i działała właśnie w niezłomnym dążeniu Rzymu do celu wskazanego przez historię — do zjednoczenia świata i do pokoju. A zjednoczenie świata i pokój były konieczne, aby w wirze ciągłych wojen nie zatraciły się stworzone przez Grecję ideały, których wielkim celem było uczłowieczenie ludzkości. 257 EPOKA CHWAŁY 40. Imperium rzymskie Polibiusz, grecki historyk chwały rzymskiej, opisawszy nieszczęścia nad Trazymenem i pod Kannami, stawia pytanie, co stanowiło istotę siły, która pozwoliła Rzymowi wytrzymać te okropne ciosy i wreszcie zatryumfować; istoty owej siły dopatruje się w rzymskim ustroju państwowym, równomiernie obejmującym czynniki monarchiczne, arystokratyczne i demokratyczne. Przeto i dla nas, nim wstąpimy za tym państwem na drogę jego chwały, będzie z pożytkiem przedstawić sobie, jakie było ono na początku tej drogi i do czasu przewrotów, które je przekształciły w ciągu stulecia. Rozważania o państwie rzymskim rozpoczniemy z geograficznego punktu widzenia. W skład jego wchodziły podówczas Italia i cztery prowincje; prowincjami tymi były: Sycylia, następnie Sardynia łącznie z Korsyką oraz Bliższa i Dalsza Hiszpania. Dwie ostatnie obejmowały jedynie pas wybrzeża nad Morzem Śródziemnym, zresztą dosyć szeroki, pozostawiając głównej części półwyspu dotychczasową niepodległość. Dzielnice te nie tworzyły zwartej i jednej całości, nie tylko podobnie jak państwa dzisiejsze, lecz nawet na wzór państw grecko-wschodnich. Natomiast każda prowincja mogłaby stanowić oddzielne państwo, rządzone przez namiestnika rzymskiego, gdyby nie warunek corocznej zmiany tego namiestnika. Rządził on prowincją, opierając się na starszyźnie wojskowej i na legionach; ludność płaciła podatki, lecz do służby wojskowej zaciągała się jedynie w razie potrzeby, tworząc oddziały posiłkowe; poza tym zaś korzystała z samorządu i z błogich dobrodziejstw pokoju. 258 Położenie Italii było bardziej skomplikowane. Zjednoczona politycznie w ręku Rzymu, nie zjednoczyła się bynajmniej ani pod względem języka, ani pod względem jednolitości zarządu. Mowy łacińskiej Rzym nikomu nie narzucał. Spośród ludów północno-italskich — jeżeli nie liczyć Galów na równinie Padu — Etruskowie na zachodzie mówili językiem zupełnie dla Rzymian niezrozumiałym, po dziś dzień zagadkowym, a na wschodzie Umbrowie pokrewni Latynom tworzyli bądź co bądź plemię dosyć odrębne. Na wschód zaś od Lacjum i na całej południowej połaci półwyspu Samnici i inne ludy „sabelskie" mówiły po oskijsku, i mowa ta tym sposobem była w Italii bardziej rozpowszechniona niż łacina; w licznych koloniach greckich utrzymał się oczywiście język grecki. Po łacinie prócz bezpośrednio przylegającego do Rzymu Lacjum mówiono jedynie w „rzymskich" i „latyńskich" koloniach rozrzuconych po całym półwyspie. Kolonie te, założone w celach wojskowych, stały się z czasem ogniskiem romanizacji półwyspu. Co się tyczy administracji, to w miarę podboju miast italskich Rzym zawierał z nimi sojusze, których treść sprowadzała się do tego, że pozostawiano im samorząd, a ich zależność od Rzymu ograniczała się do wystawiania rekruta dla rzymskich legionów; owe kontyngenty były w normalnych warunkach równie liczne jak legiony. Ogromna przewaga liczebna „sprzymierzeńców" w zaludnieniu Italii wywołała następnie proporcjonalną ulgę dla ich powinności wojskowej w porównaniu z takąż samą powinnością wojskową obywateli rzymskich. Raz jeszcze powtórzyło się to, co mieliśmy w ustroju ateńskiego Związku Morskiego: państwo naczelne dochodziło do władzy nie za darmo, ale za cenę dość bolesnej daniny krwi. Z tego, co się powiedziało, jasne jest, czym był Rzym w porównaniu na przykład z Nolą albo z Teanum: bynajmniej nie tym, czym jest w dzisiejszej Francji Paryż w porównaniu z Lyonem. Dla paryżanina fakt, że w jego mieście znajdują się centralne władze rządowe, przedstawia tylko pewną dogodność praktyczną; poza tym zaś mieszkaniec Lyonu jest Francuzem, równie posiadającym pełnię praw jak paryżanin. Rzym natomiast był miastem panującym; mieszkaniec Noli zasila kontygent sprzymierzeńczy przy legionie rzymskim, ale ten kontygent idzie tam, dokąd każe mu iść wódz rzymski — konsul; a o wojnie, z powodu której ten kontyngent został zaciągnięty, decyduje naród rzymski — przedstawicielstwa nolijskiego nikt tu o zdanie nie pyta. Nasuwa się pytanie, czy było to słuszne? Odpowiemy, że dodatnie były wynikające stąd rezultaty stopniowego rozwoju; dla zjednoczenia 259 i uśmierzenia całego chaosu drobnoustrojów politycznych podobna zależność od miasta rządzącego była stanem nieodzownym i przejściowym, ów zaś stopniowy rozwój dalszy polegał na tym, ażeby prawa obywatelskie rzymskie planowo rozciągać z miasta Rzymu na Lacjum, z Lacjum na Italie, z Italii na prowincje. Tę drogę Rzymowi przeznaczono; za mądrych rządów szedł nią dobrowolnie, a skoro działo się przeciwnie, to sam tok wypadków przypominał mu o niej i zmuszał opornych do posłuszeństwa zasadzie wbrew ich woli. Że zaś dotychczas miasto panujące było posłuszne swojemu powołaniu, o tym przekonała wojna z Hannibalem i owa zwartość, którą okazała podwładna mu Italia wobec najścia nieprzyjaciół. Zatem mieszkańcy prowincji, „sprzymierzeńcy" italscy i obywatele rzymscy — oto z pominięciem pośrednich, mniej ważnych ugrupowań skład swobodnego zaludnienia państwa rzymskiego. Rządzącą była tylko klasa ostatnia, a rządziła jedynie w mieście Rzymie; zobaczmyż, jak wyglądały te jej rządy. „Trzy czynniki ustroju państwowego — ciągnie wspomniany wyżej Polibiusz — tak równomiernie, właściwie i celowo podzieliły między siebie rządy, że nikt nawet spośród samych obywateli nie mógłby z głębi przekonania powiedzieć, czy ten ustrój państwowy jest w istocie swojej arystokratyczny, czy demokratyczny, czy monarchiczny. Jeżeli weźmiemy pod rozwagę przysługujące konsulowi pełnomocnictwa, wydadzą się nam one ustawowo monarchiczne i autokratyczne; jeżeli zaś powagę senatu — ustrój wyda się arystokratyczny, jeśli wreszcie pamiętać będziemy o prawach narodu, okaże się jawnie demokratyczny". W tej równowadze dopatruje się historyk grecki, nauczony doświadczeniem działacz państwowy, rdzenia doskonałości ustroju rzymskiego. Czy miał słuszność? Czy nie byłoby właściwiej dopatrzeć się doskonałości w stopniowo przeprowadzonej demokracji? Kiedy powstanie nauka polityczna, oparta na psychologii, nie zaś na algebrze, da nam ona odpowiedź naukową na to pytanie, może różną od odpowiedzi Polibiusza; dziś jednak musimy poprzestać na danych, które przynosi doświadczenie, przekonywające nas, że Roma przy tej swojej zrównoważonej konstytucji zatryumfowała i nad autokratami, i nad ustrojami arystokratycznymi (jak Kartagina), i nad demokracjami całego świata. Demokratyczny pierwiastek stanowiły zebrania ludowe różnych rodzajów, przy czym owa różność była uwarunkowana przez charakter tych grup, w których każdy obywatel składał swój głos. Rzymianie Chełpili się tym, że u nich — nie jak w Grecji — lud głosował nie chaotyczną masą, 260 lecz oddziałami, i że większość stanowiła nie proste, jeno podwójne obliczenie głosów — głosów obywateli w poszczególnych oddziałach i głosów oddziałów w sumie ogólnej; innymi słowy, ich głosowanie nie było bezpośrednie, lecz pośrednie. Na skład tych oddziałów przynależność do starych warstw — patrycjuszów i plebejuszów — wpływu już nie miała; patrycjuszów było niewielu, a nowy stan, który utworzył się podczas ostatniego półtorawiecza — nobilitas — składał się raczej ze wzbogaconych plebejuszów niż z rodów patrycjuszowskich. Najważniejszy był cenzus majątkowy; z niego wynikała przynależność obywateli do tej albo do owej spośród pięciu „klas", a dopiero ze zlania się podziału klasowego z podziałem na tribus, to jest, pierwiastkowe, na człony terytorialne, wyłoniły się „centurie", które — w komicjach centurialnych — dokonywały wyboru wyższych magistratów. Niezależne od cenzusu były komicja tribusowe, zbierające się dla głosowania nad nowym prawem lub dla wyboru niższych urzędników, przy czym złożone ze wszystkich obywateli, jeśli zwoływali je konsulowie albo pretorowie, lub z samych plebejuszów, jeżeli zwoływali je trybuni ludu. Ale i przy jednym, i przy drugim systemie ugrupowania prawo głosu było dla każdego obywatela zabezpieczone: wybór padał na tego urzędnika i przechodziło to prawo, 261 któremu udało się skupić dokoła siebie większość głosów. Przewodniczący urzędnik przedstawiał kandydatów i ogłaszał prawo; lud mógł wybrać albo obalić kandydata, przyjąć lub uchwalić ustawę, ale jakiekolwiek wnioski przeciwne z jego strony były niedopuszczalne. Nie dopuszczano również do dyskusyj przed głosowaniem; natomiast w dnie poprzedzające komicja odbywały się ożywione wiece (eontiones), zwoływane przez konsulów, pretorów albo trybunów ludowych, i na nich twórcy i przeciwnicy wznoszonych projektów prawnych rzeczowo przedstawiali swój punkt widzenia. Co się tyczy możności uczestniczenia w zgromadzeniach ludowych, to naturalnie nie była ona już taka, jak za czasów Koriolana i Kamillusa, łatwiej było zajść na Pole Marsowe zamieszkującemu w Rzymie obywatelowi niż mieszkańcowi Tuskulum na Górze Albańskiej, a temu znów łatwiej niźli rzymskiemu koloniście w Brundyzjum. Mimo to komicja skupiały jeżeli nie wszystkich obywateli rzymskich, to znaczniejszą ich część, a do utraty ówczesnego ich znaczenia, która nastąpiła w I stuleciu przed Chrystusem, było jeszcze daleko. Duch tej demokracji rzymskiej był ponad wszelką pochwałą. „Czegokolwiek można było wymagać od obywateli takich jak rzymscy — właściwe poczucie tego, co jest dla wszystkich z pożytkiem, rozumne posłuszeństwo wobec wybranego wodza, serce niewzruszone w jasne i ciemne dnie, szczególnie — zdolność przynoszenia w ofierze osobistych interesów na rzecz ogólnego dobra, pomyślności obecnej na rzecz pomyślności przyszłej — wszystko to społeczność rzymska ujawniła w stopniu tak wysokim, że, gdy zwrócimy wzrok na całość, krytyka szczegółów milknie, ustępując miejsca podziwowi i uwielbieniu" (Mommsen). Jednakże ciężką maszynę zebrań ludowych puszczano w ruch stosunkowo rzadko; organem stałego kierownictwa sprawami był senat, zasiadający w normalnych czasach pod przewodnictwem jednego z konsulów. Jeżeli Polibiusz przypisuje mu arystokratyczny charakter, to dlatego, że ma przede wszystkim na względzie jego małą liczbę — wszystkiego trzystu członków — a następnie także i skład, który uczynił zeń wyłącznie organ nobilitatis. Rzeczywiście, członkowie senatu powstali nie z wyborów i nie z losowania; mianowanie ich w naszym okresie pozostawiono obu cenzorom, a urząd ten, wieńczący zazwyczaj karierę męża stanu, był w charakterze swym konserwatywny i arystokratyczny. Co prawda swobodę działania cenzorom ścieśniono; nie można było wykluczyć senatora bez formalnego obwieszczenia, nie można było, przy naznaczaniu nowych na opuszczone stanowiska w senacie, pomijać dawnych urzędników, 262 ale ten ostatni warunek w niczym nie zmieniał arystokratycznego charakteru kolegium, ponieważ — jak zaraz ujrzymy — urzędników dobierano spośród nobilów. Co zaś do pytania, czy senat stał na wysokości zaufania, jakie mu pośrednio okazywał naród, to i na nie znajdzie się odpowiedź w dziejach wojny z Hannibalem; niewiele jest zaiste w historii przykładów kierownictwa równie nieugiętego, rozumnego i pełnego zaparcia, miłości tak bezgranicznej do ojczyzny, jak te, które złożyły się na chwałę senatu w owej strasznej dla Rzymu chwili. Niemożliwością jest czytać bez uniesienia opowieści Liwiusza o posiedzeniach senatu z tego czasu; odczuwa się, że senat rzymski był jeszcze tym, czym okazał się za czasów Pyrrusa; zgromadzeniem królów. 263 I na koniec magistratura z konsulami na czele jest spadkobierczynią władzy dawnych królów i przedstawicielką — według Polibiusza — monarchicznego pierwiastka w ustroju rzymskim. Skład jej, przy pewnej rzucającej się w oczy niejednolitości, był uderzająco prosty: 1) dwóch konsulów stojących u steru rzeczypospolitej, 2) sześciu pretorów, włącznie jednak z czterema namiestnikami prowincji, 3) czterech edylów, dwóch „kurulnych" i dwóch plebejskich, 4) dziesięciu trybunów ludowych bez określonych funkcji administracyjnych i wreszcie 5) dwunastu kwestorów dla zarządu finansów, z których atoli tylko czterech pozostawało w Rzymie — oto jest cały skład właściwej magistratury, jeśli pominąć obu cenzorów obieranych raz w ciągu pięciu lat. Czy taka liczba odpowiedzialnych głów mogła być dla państwa podobnego Rzymowi wystarczająca? Oczywiście, nie, są to jedynie przedstawiciele władzy — umiejętność państwową przedstawiają luminarze kancelaryj; wśród nich największe znaczenie dla państwowego życia Rzymu posiadała kwestura, zarządzająca skomplikowanym działem finansowym. Ale władza pozostawiona konsulom przez konstytucję była w rzeczy samej rozległa; senat w istocie praw swoich był ich organem doradczym, wojsko zostawało w ich zupełnym rozporządzeniu, reszta urzędników z wyjątkiem trybunów była od nich zależna. Jeżeli wygodniej im było zarządzać państwem bez oglądania się na senat, jak robił to w roku 217 konsul Flaminiusz, mieli w tym najzupełniejszą swobodę. Jednakowoż siła tradycji była tak wielka, że prawie nigdy tego nie pragnęli; na domiar trybunowie po zatarciu się różnic stanowych przestali być przeciwnikami senatu i wręcz przeciwnie, stanęli w obronie jego uświęconych, jeżeli nie przez konstytucję to przez obyczaj, uprawnień. Z drugiej zaś strony lud nie miał już przeciw czemu protestować. Urok imienia był wielki w jego oczach: Fabiusze, Klaudiusze, Korneliusze, Waleriusze, Emiliusze — na dziejach tych rodów można było uczyć się całej historii rzymskiej od kolebki rzeczypospolitej; kto do nich należał, ten już w osobie przodków znajdował poparcie dla swej kandydatury. A jednak Rzym nie ugrzązł w arystokratyzmie stanowym, jednak bezustannie zdolności i zasługi mogły dla „nowego człowieka" (homo novus) stanowić tytuł dostępu do władzy; na tym polegał tłumik arystokratycznych skłonności państwa — nie jednej tylko nobilitas, lecz całego narodu. I dzięki wszystkim opisanym dobrym stronom swojego ustroju państwowego mógł Rzym wstąpić pewną stopą na ową drogę, na której znalazł nieśmiertelną chwałę, lecz mógł to jedynie dopóty, póki je rzeczywiście posiadał. I na równi z jego powodzeniami na tej drodze 264 przyjdzie nam w następnych opowiadaniach mówić i o tych zjawiskach, które były zwiastunami schyłku. 41. Hellenizm w Rzymie Jeśli teraz zadamy pytanie, dlaczego — jak powiada Liwiusz — „pokój punicki zastąpiła natychmiast wojna z Filipem", to odpowiedź bez ogródek dać będzie nietrudno: dlatego, że pragnęła jej rzymska nobilitas. Ale z podobnego tłumaczenia powstaje pytanie dalsze: dlaczego rzymska nobilitas jej pragnęła? A na to nie jest już tak łatwo odpowiedzieć. Cele wojny wychodzą niejednokrotnie na jaw równocześnie ze skutkami zwycięstw; otóż, rzucając spojrzenie naprzód, umacniamy się w przekonaniu, że zwycięstwo nad Filipem nie przyniosło Rzymowi żadnych materialnych korzyści. Bynajmniej, przyczyna leży głębiej, leży w samym charakterze owej szlachty (nobilitas) rzymskiej i w stanowisku, jakie zajęła ona wobec helleńskiego świata. Oddziaływanie ducha greckiego na Romę zaczęło się bardzo wcześnie, bądź dzięki związkom z koloniami helleńskimi na południu (Kyme, Neapol), bądź dzięki zetknięciu się ze zhellenizowaną Etrurią; zaczęło się w dziedzinie religii. Mówiliśmy już o przeniesieniu wieszczb sybillińskich z Kyme; spisane były w heksametrach greckich, dla zbadania ich zaś wyznaczono specjalne „kolegium sakralne", którego członkowie rzecz prosta musieli umieć po grecku. Na podstawie ksiąg sybillińskich zaprowadzono w Rzymie w pierwszym stuleciu rzeczypospolitej wiele kultów greckich, wśród nich zwłaszcza kult Demeter-Cerery, której świątynia stała się główną świątynią plebejuszów i ich religijną podporą w walce z patrycjatem. W ogóle był to czas demokratycznej hellenizacji Rzymu, hellenizacji, że się tak wyrazimy, od dołu. Wojny samnickie zepchnęły religię grecką i w ogóle hellenizm na ostatni plan, ale podczas wojen z Tarentem i z Pyrrusem przypomniały one znowu o tym, że istnieją. Mniej więcej w tymże czasie zdołała ugruntować się legenda o pochodzeniu Rzymian od trojańskiego Eneasza i jego drużyny. Lecz Troja to niezupełnie Grecja; dla poparcia jednej legendy powstaje druga — że zstąpiwszy na wybrzeże Tybru, Eneasz zetknął się na miejscu późniejszego Rzymu z Euandrem, arkadyjskim wychodźcą, który zamieszkałemu przez siebie wzgórzu nadał od imienia ojczystego arkadyjskiego Pallantionu — nazwę Palatyn. 265 Ale w taki sposób Rzymianie byli właściwie Grekami — przede wszystkim zaś, rozumie się, starożytne rody patrycjuszowskie Fabiuszów, Klaudiuszów, Juliuszów, Korneliuszów, które dały Rzymianom początek. To dawało hellenizmowi rzymskiemu III stulecia zupełnie różne od poprzedniego piętno arystokratyczne. Wspomnieliśmy już mimochodem, że zawezwano do Rzymu Andronika, mieszkańca Tarentu, by zorganizował dziękczynne igrzyska „tarenckie" (249); ów zaś ponad pochwałę wywiązał się z powierzonego mu zadania i jako obywatel rzymski Marek Liwiusz Andronikus stał się kierownikiem szkoły dla warstw zamożnych, a dzięki temu twórcą rzymskiej literatury pięknej. Rzecz w tym, że Andronikus, studiując ze starszymi uczniami mowę grecką na Homerze, potrzebował dla młodszej grupy analogicznej książki łacińskiej. Stworzył ją sam, tłumacząc na łacinę Odyseję, ale ta łacińska Odyseja zajęła wybitne stanowisko w szkolnictwie rzymskim i dzięki niej chłopcy rzymscy zawierali znajomość z baśniowymi i czarownymi postaciami Kirke i Kalipso, Nauzykai i Penelopy. Temu samemu Andronikusowi, w roku 240, rok po ukończeniu pierwszej wojny punickiej, powierzono ozdobienie igrzysk tragediami greckimi; przełożył wówczas na łacinę i tragedię, i komedię. Przekład był chropawy, ale mimo wszystko były to dramaty greckie, które Rzym dzięki niemu poznał. Siejba rzucona przez Andronikusa wydała plon w okresie drugiej wojny punickiej, kiedy to mianowicie rozpoczęła się raptowna hellenizacja Rzymu, hellenizacja od góry, dzięki dążeniom i usiłowaniom filohelleńskiej szlachty rzymskiej. Przewodził temu ruchowi znakomity ród Fabiuszów; jeden spośród jego najwybitniejszych przedstawicieli, Kwintus Fabiusz Piktor, napisał pierwszą historię swojej ojczyzny, ale napisał ją po grecku, ażeby Grekom dowieść, że Rzymianie bez względu na swój język są takimiż Hellenami, jak sami Grecy. Religia grecka osiągnęła ponownie przewagę nad rzymską; ten sam Fabiusz Piktor po porażkach nad Trazymenem i pod Kannami stanął na czele poselstwa skierowanego do Delf, które ocalawszy od pogromu ze strony Galów rozsłoneczniły się dawną chwałą. Miał on zasięgnąć u wyroczni rady co do środków ocalenia od grożącej katastrofy. Ocalenie Rzymu przypisano Apollinowi Delfickiemu; powiększyło to czar, jaki wywierał. Dziesięć lat później, kiedy zwycięstwo nad Hasdrubalem Barkidą, dało pewność pomyślnego zakończenia wojny, poselstwo wyruszyło do Delf po raz drugi, by żądać wytłumaczenia proroctwa Sybilli, która kazała 266 przeszczepić do Rzymu kult Macierzy-Ziemi. Delfy skierowały posłów do Pergamonu, do króla Attalosa; dzięki jego pośrednictwu udało się przewieźć do Rzymu czarny kamień Macierzy z Pessinuntu. Tak zapoczątkowano uroczysty jej kult na Palatynie. Był to, zauważmy nawiasem, krok znamienny; Rzym oczywiście marzył o naczelnej bogini swojej domniemanej ojczyzny trojańskiej, otrzymał zaś z Pergamonu boginię nie grecką, lecz wschodnią, z obcym, niemal odpychającym rytuałem. Pergamon okazał się powtórnie „fałszywym Ilionem" dla poszukiwanej prawdziwej Troi. I zaiste, rację miał poeta rzymski z I stulecia przed Chrystusem, mówiąc: W czas drugiej wojny punickiej, Kamena skrzydlaty krok Niosła, wśród szczęku oręży, gdzie wdały Romula ród. Przykład Andronikusa rychło znalazł sobie naśladowców; było ich niemało, aczkolwiek do nas doszło tylko parę imion. Więc pierwszy był Newiusz, rodem z Kampanii, mianowicie z Kapui; chociaż jego ojczystym językiem był oskijski, jednakże opanował tak doskonale mowę łacińską, że w nagrobku swego układu — z istotnie kampańskim samochwalstwem, jak twierdzili Rzymianie — pozwolił sobie umieścić takie słowa: Gdyby śmiertelnych mogli łzą czcić nieśmiertelni, Opłakałyby Muzy poetę Newiusza; Skoro tylko on zstąpił do Hadu podziemi. Dźwięku mowy łacińskiej zapomniał Rzymianin. Newiusz obdarzył Rzymian pierwszą oryginalną epopeją, epopeją o pierwszej wojnie punickiej. Napisał ją, naśladując Andronikusa, w takich samych wierszach saturnińskich, jakimi ów przełożył Odyseję; daje nam pojęcie o nich zacytowany przed chwilą nagrobek. Saturnińskimi nazwano je przez ironię już później, kiedy w poezji rzymskiej zasłynął heksametr — nawiązując do imienia Saturna, legendarnego króla Lacjum. Nie poprzestając na tym, prowadził Newiusz dalej rozpoczętą przez Andronikusa działalność w kierunku zaznajomienia Rzymian z dramatem greckim, przy czym z powodzeniem bez porównania większym, gdyż był on — to jest niezaprzeczalne — prawdziwym poetą, podczas gdy Andronikus jedynie pracowitym składaczem wierszy. Ale gdy Kapua odpadła, zaszkodziło Newiuszowi bardzo jego pochodzenie kampańskie, zwłaszcza przy dumnym i nieustępliwym usposobieniu poety; popadł w niełaskę u możnych, był pewien czas pozbawiony swobody i umarł na wygnaniu. 267 Andronikus wręcz przeciwnie, zestarzał się w Rzymie, lubiany i przez wszystkich szanowany dla swoich zasług na polu hellenizacji. Udało mu się stworzyć ognisko dla swoich dążeń: założył stowarzyszenie poetów i aktorów przy świątyni Minerwy na Awentynie, gdzie został jakby dożywotnim przewodniczącym; nie było to bynajmniej aleksandryjskie Muzeum, ale dobry i ruchliwy ośrodek kultury helleńskiej. A kiedy w obliczu wojny z Hasdrubalem Barkidą postanowiono zwrócić się do bogów z hymnem błagalnym, ułożenie tego hymnu poruczono Andronikusowi, który tym sposobem stał się dla swej nowej ojczyzny epicznym, dramatycznym i lirycznym poetą. Są to ostatnie o nim wieści. Cześć okazywana sędziwemu władcy rzymskiej poezji przedstawia nam hellenizującą nobilitas w świetle szczególnie sympatycznym. Jako poetę przewyższył Andronikusa nie jeden tylko Newiusz. Drugim jego poważnym współzawodnikiem był Plaut, rodem z Umbrii; w ogóle charakterystyczne jest, że ani jeden z tych wczesnych pisarzy rzymskich nie pochodził już nie tylko z Rzymu, ale nawet z Lacjum — język łaciński był dla wszystkich językiem obcym, przyswojonym. Plaut to pierwszy poeta rzymski, którego sądzimy nie na podstawie urywków i świadectw późniejszych pisarzy, lecz z jego własnych, całkowitych dzieł, a mianowicie z dwudziestu zachowanych komedii. Nie był to poeta wszechstronny, jak Andronikus, Newiusz i nieco późniejszy Enniusz, lecz wyłącznie autor komedii. Jako taki, nie pierwszy wprawdzie, lecz za to z największym powodzeniem przeszczepił do Rzymu teatr Menandra i jego naśladowców. Ciekawe będzie zdać sobie sprawę z tego, co to znaczy. Plaut z natury swojej był dość daleki od dążeń idealistycznych; prostak z pochodzenia, dostał się do trupy aktorskiej, grywającej prawdopodobnie sztuki Andronikusa, Newiusza, lecz częściej — lubiane przez zwykłą publiczność życiowe sceny z wymysłami i bójkami; grając rolę obijanego głupca, Otrzymał jako przezwisko imię tej roli — imię Maccius. Uciułaną w ten sposób fortunkę puścił w ruch, włożył w przedsiębiorstwo handlowe (to jest po prostu, powiedzmy, otworzył sklepik); stracił ją i musiał iść służyć jako robotnik do młynarza, czyli obracać żarna. Ciężka to była robota; skazywał na nią później w swoich komediach niewolników, którzy coś zawinili. Ale przy swoim mechanicznym charakterze, praca ta nie zajmowała przynajmniej myśli; Plaut mógł się oddawać rozpamiętywaniom swej przeszłości aktorskiej, tego, o czym słyszał i czytał, obracając się w owym półkulturalnym środowisku, które go podówczas otaczało; i przyszło mu do głowy przełożyć na łacinę, przy brzęku żarn, dwie komedie greckie. 268 Bynajmniej nie z wyrachowań idealistycznych; za dobry przekład otrzymywało się honorarium — niezbyt wielkie, ale w każdym razie większe od tej płacy, jaką Plaut brał od swego chlebodawcy. Przekład się podobał, honorarium mu wypłacono, i to zdecydowało o dalszym losie naszego Macciusa. Wypłacono — kto wypłacił? Wiedzieć trzeba, że od czasu Andronikusa widowiska dramatyczne stały się częścią składową igrzysk ludowych, które urządzali prawie zawsze edylowie, przy czym od tego, czy spodobały się ludowi, zależała popularność edyla, a z nią dalsza jego kariera. Pokusa była wskutek tego wielka; tak urządzać te igrzyska, ażeby dogodzić upodobaniom ludu. Czy pamiętając o tym, można było zalecać dramat grecki, nie tylko tragedię, ale i komedię w stylu Menandra? Niestety, nie. W połowie II stulecia publiczność, oglądająca „Świekrę" Terencjusza, tłumnie opuściła nudne dla niej widowisko i poszła sobie w sąsiedztwo patrzeć na produkcje tancerza na linie. Chcąc jednak lud rzymski wychować, trzeba było, nie zniechęcając się, wystawiać i wystawiać Menandra i Eurypidesa, chociażby kosztem swej popularności, wystawiać dopóty, dopóki się oczy tej publiczności nie otworzą. Tak postępowali edylowie, edylowie zaś byli nobilami. Zatem taką drogą nobilitas filohelleńska stała się wychowawczynią ludu rzymskiego, dowodząc w taki sposób swoich praw do kierowniczej roli w państwie. Jednak, prowadząc lud do wysokiego celu kulturalnego, należało wziąć pod uwagę jego zdolności i skłonności, by nie dojść do wręcz przeciwnego rezultatu, by go nie odstraszyć — o czym najczęściej zapominają niepowołani nauczyciele. Oto dlaczego ludzie miary Plauta byli nieoszacowani. Plaut nie potrzebował długo myśleć nad tym, co będzie się ludowi podobało, a co nie — sam przecież pochodził z ludu i mógł powodować się swoim własnym smakiem. Komedia Menandra była całkowicie zbudowana na deklamacji; to nudne, a więc trzeba dodać muzykę, śpiewy. I oto Plaut, przerabiając sztuki greckie, przekształca monologi w arie, dialogi w duety i tercety, komedie w wodewil. Menander przeraziłby się tej przeróbki, ale publiczność rzymska jej przyklasnęła. Menander lubuje się w subtelnych dociekaniach, charakteryzujących rozmowach; i to także nudne. Plaut dodaje tęgiego, nieraz rubasznego humoru, a gdzie by i to niewiele pomogło — po prostu opuszcza niewdzięczne sceny. Czy aby sztuki zbyt się przez to nie skróci? Jest środek i na to: Plaut dopełniał ją pociesznymi epizodami z innych komedii — zwało się to naukowo „kontaminacją". Menander, rzecz zrozumiała, 270 liczył się ze zwyczajami i obyczajami Ateńczyków, z ustawodawstwem Solona, z sądami tesmotetów itd.; tego by lud rzymski nie rozumiał. Plaut z imponującym spokojem zaprowadza w Atenach rzymską procedurę według edyktu pretora i posyła swoich Greków na Kapitol. I dopiął swego. W dwa stulecia później, kiedy upodobania społeczeństwa rzymskiego stały się wybredniejsze, jego gburowata maniera nie napotykała uznania, ale za owych czasów tego właśnie było potrzeba. Oto więc jak poznanie Grecji, a szczególnie Aten, rozwijało się w Rzymie; młodzież ze znakomitych rodzin z zachwytem oklaskiwała wytwory attyckie — palestry, stadia, sympozja, Dionizje, z upodobaniem wtrącała do swych rozmów łacińskich zwroty greckie, marzyła o Atenach. Potęgowały zapał ogólny przywiezione przez Marcellusa ze zwyciężonych Syrakuz dzieła sztuki. Nie może naturalnie być dwóch zdań o tym, jak dalece barbarzyński był sam fakt złupienia zwyciężonego miasta i zagrabienia mu jego duszy — jego artystycznych skarbów; natomiast z drugiej, pozytywnej strony, kultura helleńska i na tej drodze przysparzała sobie zwolenników w przyszłej stolicy świata. A skoro tak cudowne były posągi i obrazy posiadane przez Syrakuzy, to jakież musiały być owe przesławne dzieła Fidiaszów, Praksytelesów, Zeuksisów? I jaką musiała być ich ojczyzna — Ateny? O zapale młodzieży filohelleńskiej wyrosłej w szkole Andronikusa trudno wytworzyć sobie pojęcie całkowite; był to zapał taki, że nawet filohelleni starego pokolenia, jak Fabiusz Kunktator, dopatrzyli się w nim przesady. Uderzyło to po wyprawieniu się Scypiona na Sycylię: „Tryb jego życia nie jest godny nie tylko Rzymianina, ale wprost żołnierza; w płaszcz grecki, w obuwie greckie przystraja się w gimnazjum; pochłaniają go książki greckie i zabawy w palestrze" (Liwiusz). Scypion był rzeczywiście jak gdyby prowodyrem młodych filohellenów, lecz za nim stało ich mnóstwo — stali wszyscy młodzi kulturalni nobilowie. I zdarzyło się to, co od tej pory nieraz powtórzyło się w życiu ludzkości i powtarzać się będzie, miejmy nadzieję, aż po jej tajemnicze dni ostatnie. Rzym — był to wybrany przez Fatum zwycięzca greckiego świata kulturalnego, zwycięzca dzięki sile oręża i wyższości materialnej. Ale w tej samej chwili, kiedy miał urzeczywistnić się pogrom Hellady, krew z krwi rzymskiej przechodzi na stronę ofiary: młody Rzym staje się sam przyjacielem i wielbicielem skazanej Grecji. Zwycięstwo Rzymu utraciło swoje katastroficzne znaczenie; nie zniszczyło cywilizacji greckiej, lecz ją ochroniło i przez zjednoczenie i pokój ocaliło ją dla siebie i dla nas. 271 42. Flamininus Teraz pytanie, postawione na początku opowiadania poprzedzającego, przybiera kształt taki: co spowodowało, że filohelleńsko usposobiona nobilitas rzymska pragnęła wojny z Filipem? Odpowiemy: nieprzychylne dla Hellenów stanowisko, jakie zajął czynny, ale nierozsądny następca ludzkiego i rozważnego Antygonosa II. Pierwszą swoją wojnę z Rzymem Filip skończył zawarciem pokoju, jeszcze zanim się rozstrzygnęło przedsięwzięcie Hannibala, i nie przyniósł wodzowi kartagińskiemu żadnej korzyści. Nie mógł się spodziewać ze strony Rzymu zbyt przyjaznych uczuć, ale to mu bynajmniej nie przeszkodziło wszcząć nową, ryzykowną wojnę na Wschodzie. Kiedy zamknął oczy Ptolemeusz IV, zostawiając na tronie pacholę, Ptolemeusza V Epifanesa, Filip wszedł w porozumienie z Antiochem Wielkim; zamierzył on podział Egiptu, warując dla siebie wszystkie greckie dzielnice Ptolemeuszów (Cypr, Cyklady, Cyrena). Zamysł ten poróżnił go z wyspą Rodos i ze wspomnianą wyżej „Hanzą" wysp i miast greckich, której Rodos przewodniczył, a w myśl już omówionej zasady transwicynatu, zaostrzył jego wrogi stosunek z Attalosem pergameńskim. Dlatego zmuszony był zaczynać od nich. Działając stanowczo i bez ogródek, napadał Filip na graniczące z jego państwem miasta i równał je z ziemią. W całym świecie greckim rozległ się okrzyk zgrozy: po dzień ów nie było w Helladzie króla, który by tak nadużywał swej władzy! Najbardziej opłakany był los miasta Abydos nad Hellespontem, które zawiniło tym jedynie, że z tytułu swojego położenia geograficznego stało na zawadzie stosunkom Filipa z Azją. Po rozpaczliwej walce mieszkańcy Abydos postanowili się poddać. Filip odrzekł, że pozostawia im trzy dni na dobrowolną śmierć. Skorzystali z jego wspaniałomyślności: odebrawszy życie żonom i dzieciom, skończyli ze sobą, i zwycięzca znalazł istne królestwo śmierci w zwyciężonym mieście. Abydos stał się na progu nowej wojny tym samym, czym był Sagunt dla drugiej wojny punickiej, ale za powód do wypowiedzenia jej mogły jedynie posłużyć krzywdy wyrządzone sprzymierzeńcom. Sprzymierzeńcem był Egipt jako państwo protegowane przez Rzym, lecz Filip jeszcze nań ręki nie podniósł. Pozostawały Ateny od niedawna sprzymierzone z Rzymem, których ziemie Filip pustoszył również przez zaprzedanych mu Akarnańczyków. Jasne, że to był tylko wybieg prawniczy, rzeczywistą przyczynę stanowiło pragnienie nobilitas rzymskiej, by wystąpić 272 w obronie uciskanych i zagrożonych Hellenów. Rzadko w dziejach ludzkości wypowiadano i prowadzono wojny bez najmniejszych wyrachowań materialnych, dla samych tylko pobudek idealnych, lecz tutaj właśnie mamy jeden z tych wyjątkowych wypadków. Hellenizm obejmował w dalszym ciągu jedynie nobilów, a nie lud rzymski, bez zgody ludu zaś nie można było wypowiadać wojny. Lud był wyczerpany ukończoną właśnie wojną z Hannibalem, i propozycję, by teraz, w 200 roku, zaczynać nową, dość stanowczo odrzucił. Ale nobilowie upierali się przy swoim. Podczas pierwszej wojny punickiej — dowodzili — wspieraliśmy Mamertynów, podczas drugiej nie daliśmy pomocy Saguntowi w Hiszpanii — dlatego mieliśmy jedną wojnę na zewnątrz swojego kraju, a drugą w samej Italii. Co było lepsze? To rozumowanie podziałało; kiedy wniosek o wypowiedzeniu wojny Filipowi wniesiono po raz drugi, lud go przyjął. Pomimo to trzeba się było liczyć z wyczerpaniem obywateli; większych sił podczas tej drugiej wojny macedońskiej (200-197) Rzym rozwinąć nie mógł i zdawało się, że jest to niepotrzebne. Ze względu na znaną nam już zasadę transwicynatu, Rzym liczyć mógł na tamtejszych sojuszników. Ci sojusznicy to — oprócz Egiptu, którego rola ograniczała się do tego, że odciągał sprzymierzonego z Filipem Antiocha — Pergamon ze swoim sędziwym królem-bohaterem Attalosem, Rodos z siłami morskimi, Związek Etolski i wreszcie Epir, zachodni sąsiad Filipa, a tym samym jego wróg. Zresztą Epir czynnego udziału w wojnie nie brał i poprzestał na przyjaznej neutralności; dobrze, że chociaż pozwolił wysadzić na swoje wybrzeża wojska rzymskie. Czy jednak można było polegać na tych sojusznikach? Trzeba myślą zgłębić duszę grecką. To pewne, że zamiary Rzymu są teraz jak najczystsze, ale któż zaręczy za przyszłość? Czy zawsze filohelleni kierować będą nobilitas rzymską, a pośrednio ludem? Etolowie, najcenniejsi dla Rzymu sprzymierzeńcy, wahali się; partia macedońska była u nich również silna. Nadejdzie czas — mówił poseł macedoński — i pan rzymski zmusi was do żalu za sojusznikiem Filipem! Jednak partia rzymska tymczasem zwyciężyła. Było jasne, że jedynie powodzenia oręża rzymskiego potrafią jej dać stanowczą przewagę; ale początek wojny nie był zbyt pomyślny. Rozwścieczony na Ateny Filip oddał Attykę na pastwę swym niszczycielskim hordom, nie szczędząc ni mogił, ni świątyń; tylko miasta, które zdobyć było trudno, zdołały ocalić swoje skarby. A wszak cała Attyka dzięki temu, że posiadała miejscowy pentelikoński marmur i wielu rodzimych architektów i rzeźbiarzy, była pokryta cudownymi pomnikami, które 273 czyniły z niej prawdziwe muzeum Hellady. Wszystko to rzucono teraz na pastwę niszczyciela. Filohelleni rzymscy szemrali: czemuż to wódz rzymski nie przychodzi z pomocą uciemiężonym sojusznikom? Tymczasem wódz rzymski ugrzązł w labiryncie gór między Epirem i Macedonią i po nieznacznym powodzeniu ruszył z powrotem ku brzegom na zimowe leże. Jego następca w rok później tym bardziej nic zrobić nie mógł. Widocznie przyroda obwarowała Macedonię lepiej, niż to można było przypuścić; wojna w tych warunkach mogła się przeciągnąć w nieskończoność. Dla jej szybkiego ukończenia miał Rzym za mało talentów wojskowych; trzeba było drugiego Scypiona. Dlaczego drugiego? — mógłby ktoś zapytać. Czemu nie tego pierwszego, zwycięzcy Hannibala? By prowadzić wojnę w charakterze dowódcy, należało mieć ów rodzaj władzy, którzy Rzymianie nazywali imperium; posiadał go konsul albo pretor w ciągu roku swojej magistratury i mógł pozostawać przy nim w roku następnym (prorogatum imperium) i rok jeszcze, ale niedopuszczalne było wysyłać na wojnę osobę nieurzędową i obdarzać ją odpowiedzialną władzą (privatus cum imperio); ustrój republikański nie pozwalał na to. Niedopuszczalny był również powtórny obiór tej samej osoby na konsula przed upływem lat dziesięciu; kłopoty w czasie wojny z Hannibalem nieraz, powiedzmy, zmuszały do naruszenia tych praw, lecz teraz odpadły, i Rzym pragnął wrócić do surowości swoich zwyczajów republikańskich. Na szczęście drugi Scypion się znalazł; stał się nim młody Tytus Kwinkcjusz Flamininus. Służył on pod Marcellusem w czasie wojny punickiej, był przy oblężeniu i obronie Tarentu; zetknięcie z elementem greckim w Italii umocniło go w filohellenizmie, w którym niemal przewyższał samego Scypiona. Opanował w zupełności język grecki, a będąc z natury swej człowiekiem skorym do uwielbień i wielkodusznym, miłował, jak mówiono o nim, ludzi, którym świadczył dobrodziejstwa, niby własnych dobroczyńców; posiadał przy wybitnym wprost talencie wojskowym najodpowiedniejsze kwalifikacje na wodza w wojnie greckiej. Przyjaciele, wiedząc o tym, wysunęli jego kandydaturę na konsula na rok 198. Surowi ludzie, zazdrośni o zwyczaje republikańskie, jęli sarkać: Co? Młodzieniaszek, mający poza sobą jedynie kwesturę, od razu konsulem? A trybunał, edylat, pretura? Ale ponieważ nie ustawa, jeno zwyczaj stanowił przeszkodę w tym wypadku, senat uznał za możliwe pozostawić ludowi prawo obioru, i Flamininusa wybrano. 274 Objąwszy po swoim poprzedniku dowództwo nad legionami w Epirze, znalazł się wkrótce w takim samym kłopotliwym położeniu. Klucz do Macedonii od tej strony stanowiły źródła rzeki Aoos – lesisty wąwóz, gdzie rozwinąć szeroki front było wprost niemożliwością. Flamininus długo siedział w tym wąwozie, mając naprzeciw siebie Filipa i jego wojsko, zgnębiony myślą, ze traci czas drogocenny – gdy wreszczcie, nieoczekiwanie, zjawił się przed nim pastuch epirocki i oświadczył, iż przeprowadzi go ścieżynami górskimi dookoła stanowisk macedońskich. Flamininus zamyślił się; powodzenie mogło decydować o całej wyprawie, lecz co będzie, jeżeli tu kryje się podstęp? Zapytał króla Epirotów, czy można zaufać pastuchowi. – Zaufaj odrzekł mu ów – ale tak żebyś nie ty był w jego ręku, tylko on w twoim. Flamininus odłączył część swojego wojska pod wodzą trybuna wojskowego i kazał pastuchowi, zakuwszy go w łańcuchy, spełnić daną obietnicę: w razie powodzenia miał przyobiecaną ogromną nagrodę. Rzeczywiście, rychło znak ogniowy na tyłach Macedończyków upewnił Flamininusa, 275 że obejścia dokonano pomyślnie. Wówczas wydał bitwę; Filip, wzięty w dwa ognie, nie mógł długo stawiać oporu. Straciwszy znaczną część wojska, ustąpił z pozycji i cofnął się do Tesalii, dokąd Flamininus za nim podążył. Koniec wojny jednak był jeszcze daleki. Tymczasem starał się konsul rzymski wyzyskać korzyści militarne, które dała mu wygrana nad rzeką Aoos, a zarysowała się możliwość, osiągnięcia większego pokojowego powodzenia. Główną podporę Macedończyków w Grecji stanowił od czasów Antygonosa II, jak już wiemy, Związek Achajski, który doszedł do rozkwitu dzięki działalności swego pierwszego na wielką miarę, Aratosa. Filip i pod tym względem trzymał się polityki swojego poprzednika, lecz jako człowiek mający za nic prawa i wyuzdany, nadużył gościnności wodza achajskiego i uwiódł jego synową, prześliczną żonę jego syna, Aratosa Młodszego, którą następnie zabrał ze sobą; a że młodzik nie zniósł cierpliwie takiej krzywdy, Filip kazał zgładzić obydwu, ojca i syna, za pomocą wolno działającej trucizny (213). Zrozumiałe jest, że tą zbrodnią popsuł swoje dobre stosunki ze związkiem, który potem pozyskał w osobie Filopojmena jeszcze lepszego spadkobiercę Aratosa. Mimo to zasada transwicynatu była tak silna, że nawet teraz sojusz pomiędzy Achajami i Filipem nie rozpadł się, ale postępowanie króla w roku 200, zburzenie Abydos i innych miast greckich, spustoszenie Attyki i podobne akty przemocy zachwiały ostatecznie jego wpływami. Na zgromadzeniu w roku 198 spośród dziesięciu starszych („demiurgów”) pięciu opowiedziało się za przejściem na stronę Rzymu. Nie była to jeszcze wymagana większość, ale jednego z macedonofilów wziął ojciec na dłuższą rozmowę i po uporczywych i daremnych prośbach zagroził mu śmiercią na wypadek oporu; demiurg uległ i Związek Achajski przeszedł na stronę Flamininusa. Ten ostatni miał prawo przypisać sobie to powodzenie; wywołało je zwycięstwo nad rzeką Aoos i dobra sława zwycięzcy. Tymczasem nastąpiła jesień i stało się oczywiste, że w tym roku wojna się nie skończy. Filip jął pertraktować o pokój; Flamininus nie opierał się, ale żądał od króla zrzeczenia się wszystkich greckich posiadłości, z Tesalą włącznie, którą jeszcze Filip II ojciec Aleksandra Wielkiego, przyłączył do Macedonii; król się nie zgodził i trzeba było wojnę prowadzić dalej. Dlatego senat przedłużył Flamininusowi władzę jeszcze na jeden rok. 276 Za to rok ten 197 przyniósł rychłe rozstrzygnięcie. Zimą obie strony wzmocniły swoje wojska; obydwaj wodzowie mieli około 26000 żołnierza, w tej liczbie 6000 Etolów walczących po stronie Flamininusa. Obydwaj stali w Tesalii, obydwaj zgadzali się z tym, że koniec wojny zależy od .stanowczej bitwy. Spotkanie to nastąpiło koło wzgórza, które ze względu na kształt wierzchołka nazwano Kynoskefalaj („Psie Głowy"). Teren był nierówny, umożliwiał w dużej mierze obu stronom urządzanie zasadzek i napawał jedną i drugą pewną obawą. Na domiar dzień wydawał się mglisty; chmury to spowijały dziwaczne szczyty Psich Głów, to z kolei obnażały je, potęgując trwogę i nieświadomość i tu, i tam. Wojska zetknęły się na szerokim froncie; tego, co się działo na jednym skrzydle, nie było widać na drugim — zasłaniała mgła. Pierwszy drgnął front rzymski, jeden za drugim, zaczęli przybiegać, prosząc wodza o pomoc. Posłano Etolów; powodzenie stało się teraz udziałem Rzymian, a panika — Macedończyków. Ale i tutaj dzięki posiłkom odzyskano równowagę; stopniowo cała armia stanęła do walki. Prawe skrzydło Filipa zajmowało pagórek; to dogodne stanowisko dało mu zwycięstwo. Natomiast na lewym rozstawił Flamininus swoje słonie, pozostałość zdobyczy kartagińskiej, a przeciwko nim falanga macedońska była bezsilna. Jej klęska obróciła wniwecz powodzenie prawego skrzydła; kiedy wreszcie słońce przedarło zasłonę mgły, oświeciło pole bitwy pokryte ciałami poległych Macedończyków, a w oddali ich rozbite zastępy, uciekające przed wojskiem rzymskim. Zwycięstwo pod Kynoskefalaj rozstrzygnęło o losach wojny, lecz także rzuciło pierwsze ziarna niezgody w szeregi zwycięzców. Etolowie przypisywali sobie tę zasługę, spychając Rzymian na drugi plan; właściwie zaś to oni byli winni temu, że Filip wyprowadził z pogromu resztki swojego wojska, ponieważ zaraz po zwycięstwie rzucili się do grabieży obozu, by uprzedzić zajętych gonitwą Rzymian. Na kamieniu grobowym, postawionym na polu bitwy rzekomo na cześć poległych Macedończyków, mocno wyolbrzymiwszy ich liczbę, wyryli te szumne słowa: Tu, na tym grzbiecie tesalskim, bez grobu, bez płaczu, wędrowcze, Legła Filipa moc — są mirijady to trzy. Chrobry ją zgromił Etolczyk, a z nim i zastępy Latynów; Te zaś Flaminin wiódł z głębi Italii ziem. Biada ci, biada, Tesalio! Ów Filip, uparty i hardy, Szybciej od płochych sarn rzucił żałosny ten bój. Tym nagrobkiem pragnęli dogryźć Filipowi, który w samej rzeczy odpłacił się ich poecie, noszącemu pełne chwały imię Alkajosa, takim dwuwierszem: 277 Tu, na tym grzbiecie tesalskim, bez kory, bez liści, wędrowcze, Na Alkajosa cześć słup szubieniczny ma stać. Lecz dotknęli nim raczej Flamininusa i Rzymian w ogóle. Etolowie nie poprzestali na tym, lecz dowiedziawszy się, że Flamininus na wstępną propozycję Filipa o pokój da przychylną odpowiedź, jęli głośno się uskarżać, jakoby wódz rzymski zaprzedawal wrogowi owoc ich wygranej i nadal pozostawiał w ciele Hellady tę drzazgę, którą teraz łacno mógłby usunąć. Ale to właśnie dało Fłamininusowi możność okazania całej swojej szlachetności; aczkolwiek bardzo przykra mu była chełpliwość i niewdzięczność sprzymierzeńców etolskich, ani na krok nie cofnął się z raz obranej drogi. Trzeba wiedzieć, że trzema ostojami władzy macedońskiej na ziemiach Hellenów były warownie zajęte przez załogi macedońskie: w tesalskiej Demetrias (starożytny Jolkos), w Chalkis eubejskiej i w Koryncie; Hellenowie bardzo się obawiali, że Flamininus usunąwszy Macedończyków, wprowadzi tam swoje garnizony. Atoli Flamininus rozpoczął od tego, że zaprosił sprzymierzeńców do uczestnictwa w rokowaniach z królem. Tym samym wytrącał broń z rąk im wszystkim, z wyjątkiem Etolów, którzy postawili żądanie, ażeby Filipa stracić lub wygnać, a jego królestwo zburzyć. Flamininus oświadczył grzecznie, ale stanowczo, że taki tryb postępowania sprzeciwia się odwiecznej zasadzie rzymskiej, nakazującej oszczędzać zwyciężonego. Ponadto, ciągnął on, nie zapewniłoby to bezpieczeństwa Helladzie. Rzeczywiście, na równinie Kurosu poległ Lizymach, ale w wyniku okazało się, że potok barbarzyńców galijskich, zerwawszy słabą tamę, zalał ziemie Hellady. A co się stanie, jeżeli teraz ze zniszczeniem Macedonii padnie ostatnia zapora przeciwko północnemu barbarzyństwu? Były to uderzające, przenikliwe i mądre słowa; historia potwierdziła je później całkowicie. Zawarto pokój na dosyć łagodnych warunkach. Dla siebie Rzym nie żądał więcej ponad zwrot wydatków wojennych; nawet zakładnicy, których początkowo zamierzano odesłać do Rzymu, wkrótce zostali uwolnieni. Ale swoich posiadłości w Helladzie razem z Tesalią Filip musiał się zrzec. Dla kogo? W tym właśnie roku odbywały się igrzyska istmijskie przy świątyni Posejdona koło Koryntu; z racji zawartego pokoju ściągnęło tutaj wielu Greków ze wszystkich krańców Hellady. I oto kiedy wszyscy siedzieli na stadionie i oczekiwali sygnału otwierającego zawody, rozległ się dźwięk trąby wojennej i herold wśród powszechnego milczenia ogłosił: — Senat rzymski i wódz Tytus Kwinkcjusz, odniósłszy zwycięstwo nad Filipem macedońskim, pozostawia niezawisłość, 278 wolność od danin i własne prawodawstwo państwom Koryntu, Fokidy, Lokrydy, Eubei, Tesalii...— i tak dalej, wymieniając długi poczet państw, nad którymi dotychczas ciążyła tak albo inaczej surowa ręka władcy macedońskiego. Z zamarłym sercem przysłuchiwała się Hellada tym słowom; to, w imię czego walczył i umarł Demostenes, czego nie mogło dokonać półtora wieku ciągłych wyczerpujących wojen, to nareszcie stało się rzeczywistością! Ludziom już nie były w głowie igrzyska; widzowie rzucili się ku namiotowi Flamininusa, zaczęli go zasypywać kwieciem i wstęgami, wszyscy pragnęli dotknąć ręki wodza rzymskiego i usłyszeć jego słowa. Trzy dni, prawie bez przerwy, ciągnęła się ta pielgrzymka, te objawy dziękczynienia, te pozdrowienia. A więc jest na ziemi naród, który prowadzi wojny, nie oszczędzając sił, nie zrażając się niebezpieczeństwami — o wolność innych ludzi! Który przeprawia się nawet przez morza, dążąc, by na ziemi nie było władzy niesprawiedliwej, by siła szła wszędzie razem z prawem i uczciwością! Samym tym zwiastowaniem herolda wolność została przywrócona wszystkim miastom Grecji i Azji. Gdyby ktoś przewidział to w swoim marzeniu, byłby uważany za śmiałka; ileż dzielności i ile szczęścia należało posiadać, ażeby takie marzenie zamienić w rzeczywistość! Kiedy Temistokles po zwycięstwie platejskim zwracał się do Hellenów, przyznawał z pokorą, że zwycięstwo to nie sobie zawdzięczał, lecz pomocy rodzimych bogów i herosów. Teraz zgromadzeni na Istmos Hellenowie mogli powtórzyć słowa Temistoklesa, lecz do owych rodzimych półbogów winni byli dodać Homera, Ajschylosa, Sofoklesa, Eurypidesa, Sokratesa, Platona, Fidiasza, Praksytelesa, Zeuksisa, wszystkich mędrców, wszystkich artystów, słowem, wszystkich tych, dzięki którym urok Hellady zniewala serca szlachetnych młodzieńców. Od tej chwili działali oni nieraz i przypomnieli się podczas ostatecznego oswobodzenia Grecji, które miało miejsce przed stu laty. Flamininus niezupełnie zresztą pozbawiony daru wracał do Italii. Spośród tych obywateli rzymskich, którzy w czasie wojny z Hannibalem zostali wzięci przez Kartagińczyków i, zaprzedani w niewolę, rozproszyli się po szerokim świecie, kilka tysięcy żyło i na ziemiach greckich. Przebywszy wiele lat w niewoli, utracili wszelką nadzieję, że kiedykolwiek ujrzą swoje rodziny, swoje domowe ogniska, swoją macierz-ziemię. Odszukano ich teraz, wykupiono i oddano Flamininusowi. I kiedy Flamininus, według obyczaju rzymskiego, święcił swój tryumf, widok owego tryumfu był pomimo wszystko niezwykły: nie wodzowie nieprzyjacielscy obciążeni kajdanami 279 postępowali za jego rydwanem tryumfalnym, lecz długi orszak obywateli rzymskich z nakrytymi głowami, oznaką powrotu z niewoli. Oto był dar, jaki wyzwolona Grecja przyniosła swojemu oswobodzicielowi. 43. Bracia Scypionowie Zajęci sprawami greckimi oraz drugą wojną macedońską, straciliśmy z oczu obu bohaterów wojny punickiej, Scypiona i Hannibala. Obaj jeszcze żyli, ale jakie było ich życie? Wiemy już, jakiego rodzaju pobudki polityczne nie pozwalały w wojnach zewnętrznych wyzyskać świetnych zdolności Scypiona jako dowódcy. Przy tym zwycięzca Hannibala był na tyle lojalnym obywatelem, że nie opierał się temu i nie usiłował wbrew senatowi, korzystając na przykład z poręki tego lub owego trybuna, domagać się dla siebie od ludu „władzy nadzwyczajnej" (imperium extraordinarium). W zamian za to otrzymał z rąk nobilów wszelkie inne dostojeństwa, wchodząc w ramy republiki. Obierani raz na lat pięć cenzorowie uczynili go prawowicie „pierwszym senatorem" (princeps senatus); znaczyło to, że gdy otwierano dyskusję, konsul przewodniczący jemu winien był zawsze udzielać głosu — mówiąc po rzymsku, jego pierwszego „pytać o zdanie" (sententiam rogare). I możemy być przekonani, że to jego zdanie prawie zawsze skupiało dokoła siebie większość głosów. W ten sposób został on uznanym przywódcą rządzącej w państwie nobilitas. Nie ulega wątpliwości, że listy konsularne i pozostałych wyższych urzędników układano w porozumieniu z nim; że on był niewidzialnym sprawcą wojny z Filipem i wysłania na tę wojnę Flamininusa. W roku 194, po upływie lat dziesięciu od czasów jego pierwszego konsulatu, obrano go powtórnie; rok był spokojny i Scypion nie mógł się szczególnie odznaczyć. Natomiast w roku tym wprowadzono pewną, błahą z naszego punktu widzenia, nowość, która mimo to zaszkodziła mu w oczach ludu. Mianowicie z polecenia cenzorów edylowie wyznaczyli dla senatorów osobne miejsca w teatrze: krzesła w orchestrze; dotychczas podobnego wyróżnienia nie było. Tymczasem zgromadzenie publiczności w teatrze było swego rodzaju zgromadzeniem narodowym, w którym aczkolwiek nie ferowano wniosków prawnych, jednakże sympatie i antypatie wyrażano z najzupełniejszą swobodą. 280 Kiedy więc lud po raz pierwszy zebrał się w teatrze i ujrzał senatorów na ich nowych miejscach, odezwały się głośne protesty: co to znaczy? Widać pogardliwie stronią od obywateli? Czyż to nie przystoi senatorowi sąsiadować ze zwykłym człowiekiem? Atakowano edylów, atakowano cenzorów, ale podniosły się też zarzuty przeciwko Scypionowi. Nieprzychylni mu zacierali ręce milczkiem. Bądź co bądź, na razie tylko milczkiem. Cięższe było położenie jego wroga w zwyciężonym państwie. Organem arystokracji kartagińskiej było w owym czasie wszechpotężne kolegium tzw. sędziów; było tych sędziów stu i czterech i oni to zagarnęli w swe ręce wszystkie bogactwa kraju i podług tajnych postanowień rozporządzali majętnością i życiem obywateli. Równocześnie ze Scypionem Hannibal został w Kartaginie po raz drugi wybrany sufetą (tj. mówiąc po rzymsku — konsulem). Widząc oburzające nadużycia „sędziów", postanowił przy pomocy ludu złamać ich władzę. Wówczas zagrożone stronnictwo zwróciło się do senatu rzymskiego 281 ze skargą przeciw niemu: że jakoby Hannibal, niby zwierz drapieżny, nie może przywyknąć do pokoju i stale powtarza, że jego ojczyzna od bezczynności w sen zapada i że tylko szczęk oręża mógłby ją pobudzić do życia. W senacie rzymskim znaleźli się ludzie, na których podobne skargi działały. Co się stanie, jeżeli tak jest rzeczywiście? Więc w czasie, gdy Wschód pochłania naszą uwagę, nieprzejednany Hannibal gotuje nam w Afryce trzecią wojnę punicką? Możemy się jeszcze zetknąć z tym żądnym władzy i upartym człowiekiem, który stale utrzymuje Rzym w nastroju pełnym trwogi! Nadaremnie szlachetny Scypion powstawał przeciw tym nędznym intrygom: — Czy przystoi nam, senatowi rzymskiemu, nastawiać ucha na oszczerstwa małych wrogów wielkiego człowieka? Ale wobec popłochu, co opanował senatorów, nawet jego ważkie słowo nie miało siły. Postanowiono wyprawić do Kartaginy poselstwo niby dla załatwienia sporu z Masynissą. Ale Hannibal przeniknął właściwy cel; w przebraniu uciekł do jednego z miast nadmorskich i tam siadł na okręt. Tak porzucił ojczyznę. Czy na zawsze? Nie, Hannibal wierzył w swój powrót. Nie na próżno przepowiednia grecka, którą kiedyś usłyszał, brzmiała: Proch ziemi libijskiej pokryje Hannibala. Kartagina była kolonią fenicką, Fenicja zaś znajdowała się wówczas pod władzą Antiocha Wielkiego, który był jedynym poważnym wrogiem Rzymu. Niech tylko on da właściwy posłuch jego radom: przymierze Syrii ze zwyciężonym, ale nie unicestwionym Filipem i z odrodzoną Kartaginą wytworzy potęgę, wobec której nie ostanie się dumny pan Italii. I rzeczywiście, Antioch przyjął Hannibala z szacunkiem, zawsze go uważnie wysłuchiwał — i nigdy się do jego rad nie stosował. Nie mogli osiągnąć porozumienia: Antioch nazywał się „Wielkim", Hannibal był nim istotnie. Ale sam pomysł wojny z Rzymem podobał się królowi syryjskiemu. Co prawda moment najwłaściwszy zmarnował: nie poparł w swoim czasie Filipa, podobnie jak Filip w swoim czasie nie poparł Hannibala. Ale sprawa nie była jeszcze bynajmniej stracona. Właśnie niedawno temu zmarł stary król-bohater Pergamonu, Attalos I, i na tron po nim wstąpił jego młodszy syn, Eumenes II; z Egiptem zaś zawarł Antioch coś w rodzaju układu osobistego, wydając swą córkę Kleopatrę za Ptolemeusza V Epifanesa, jeszcze młodszego króla ziemi dawnych faraonów. Z drugiej strony wiecznie niespokojni i pełni pychy Etolowie w Grecji nie krępowali się niczym, 282 uważali się za pokrzywdzonych przy podziale zdobyczy macedońskiej. I tu zaczęła się zdradziecka, podwójnie występna gra wobec szlachetności, jaką Flamininus okazał w stosunku do Greków. Lawirując pomiędzy państwami Hellenów i Antiochem, okłamywali obie strony, zapewniając Hellenów, że Antioch przybędzie z całą potęgą swego ogromnego królestwa, Antiocha zaś — że z jego przyjściem cała Grecja jak jeden mąż powstanie przeciw jarzmu macedońskiemu. Są tacy, którzy Flamininusowi wyrzucają jego łatwowierność; jużci nie powinien był wyprowadzać swoich załóg ani z Demetrias, ani z Chalkis, ani z Koryntu. Lecz właśnie haniebne zachowanie się intrygantów etolskich dowiodło, że miał słuszność. Kiedy na koniec Antioch przeprawił się do Europy, cała Grecja jak jeden mąż zachowała spokój niewzruszony, a gdy jego emisariusze zapewnili Greków, że król ich przyszedł Helladę uwolnić, zamiast odpowiedzi słyszeli zawsze pytanie: od kogo? Lecz idziemy zbyt daleko. Przeprawić się do Europy nie było królowi tak łatwo; musiał naprzód opanować niektóre miasta jońskie i eolskie, które uznawały władzę Ptolemeuszów. Powiedzmy, że dla przyszłego oswobodziciela Grecji było to zajęcie dość osobliwe, ale do swoich operacji morskich potrzebował on wybrzeża małoazjatyckiego, zwłaszcza Efezu, dokąd przeniósł główny postój floty syryjskiej. Nareszcie w roku 192 mógł przeprawić się do Europy. Pierwszym skutkiem jego zjawienia się w Grecji było głębokie rozczarowanie wzajemne. Etolowie mimo dużej zapobiegliwości nie mogli mu dać do rozporządzenia żadnych innych sił prócz własnych, on zaś — licząc na większą pomoc z ich strony — wziął ze sobą zupełnie nieznaczne siły. Z tego powodu Flamininus na zebraniu achajskim powiedział żartobliwie: — Wojsko Antiocha przypomina mi ucztę u mego chalkidzkiego gospodarza. Przynoszono nam dania z dziczyzny wszelkiego rodzaju; były tam i zające, i głuszce, i kuropatwy, i nie wiadomo co jeszcze. Wyraziłem mu swe zdziwienie, skąd w środku lata ma tyle dziczyzny, na to gospodarz się roześmiał i rzekł: wydam ci swoją tajemnicę — to mój kucharz zmajstrował wszystko ze zwykłej wieprzowiny. Tak samo i tutaj. Antioch sprowadza tu do was Medów, Chaldejczyków, Elamitów itd., ale to tylko pozór, bo właściwie są to wszystko pospolici Syryjczycy. Ale dłużej już tego znosić nie było można. Rzymianie przedtem już usiłowali przemówić do rozsądku Etolom, którzy się nadmiernie przeceniali; atoli otrzymali od nich odpowiedź bez sensu: „Poznacie nasze warunki, skoro obóz etolski stanie na wybrzeżu Tybru". 283 Antiochowi również oświadczono, że jego przyjazd do Europy uważany będzie pfzez Rzym za powód do wojny, lecz król odpowiedział, że jako prawnuk Seleukosa Zwycięzcy uważa za swoje wszystkie te ziemie, które jego pradziad zdobył prawie przed stu laty w wojnie z Lizymachem. Otóż Antioch teraz przeprawił się do Europy; należało mu wypowiedzieć wojnę, i tak się stało (192). Widzimy tutaj znów Scypiona u steru rządów w państwie rzymskim. Na rok przed tym otrzymał on od senatu polecenie, by udać się w poselstwie do Antiocha w Efezie; żywił podówczas nadzieję, że łagodna wymiana zdań będzie mogła zażegnać wojnę. Cała powaga jego misji polegała właściwie na owej wymianie zdań w pertraktacjach, co zresztą żadnego skutku nie odniosło. Współcześni z daleko większą sympatią ocenili jego drugie spotkanie — spotkanie z Hannibalem. Krążyła opowieść, że pewnego razu mówili oni ze sobą o wielkich dowódcach. Hannibal miał odrzec Scypionowi, że za największego wodza uważa Aleksandra Macedońskiego, po nim zaś na drugim miejscu stawia Pyrrusa z Epiru, na trzecim — siebie. Scypion uśmiechając się zapytał Hannibala: — A co byś powiedział, gdybyś pod Zamą mnie zwyciężył? — Wówczas — odpowiedzą! ów — postawiłbym siebie nie na trzecim, lecz na pierwszym miejscu. Powróciwszy do Rzymu Scypion kierował nadal polityką republiki. Konsulem w roku 191 został wybrany jego gorący poplecznik, Maniusz Acyliusz Glabrio, „człowiek nowy", by rzec wszystko, lecz jak się następnie okazało, niezwykle sprawny. Antioch wręcz przeciwnie, dziwnie się opuścił; jak gdyby nie zdawał sobie sprawy z powagi położenia, wesoło spędzał zimę w Chalkis, a nawet uznał za stosowne święcić tam gody weselne z pewną piękną Greczynką, córką zwykłego obywatela Chalkidy. Lekkomyślność króla udzieliła się naturalnie i jego otoczeniu, tak że owo zimowanie w Chalkis bardzo rozprzęgło dyscyplinę w wojsku syryjskim. Natomiast Acyliusz od razu poprowadził rzeczy bardzo energicznie; niespodzianie dla wszystkich ukazał się z wojskiem w Macedonii. Ze szkodą dla Antiocha plan Hannibala dotyczący Filipa nie został w swoim czasie wprowadzony w czyn; król macedoński uczciwie wypełnił obowiązek, jaki spływał nań podług układu z Rzymem. Szybkim marszem wojsko rzymskie przeszło z Macedonii do Tesalii, oczyściło ten kraj od załóg Antiocha i stanęło u wrót Grecji środkowej. Antioch zmuszony był myśleć o obronie, a ku temu jedna tylko była pozycja, wyznaczona przez 284 samą naturę i wskazana przez historię — Termopile. Po raz trzeci ów sławny przesmyk pomiędzy górą i morzem przypomina o sobie, lecz tym razem współczucie nasze nie jest po stronie jego obrońców. Antioch kazał swojemu wojsku zająć wschodnią spośród dwu „bram", jakie wąwóz posiada, powierzając etolskim sprzymierzeńcom obronę zdradzieckiej „ścieżki Efialtesa". Ale Etolowie zawiedli jego zaufanie. W wojsku Acyliusza służył w charakterze trybuna wojskowego mąż, który jako były konsul miał stopień wyższy niż dowódca; był to ów Marek Porcjusz Kato, z którym wiele jeszcze będziemy mieć do czynienia. Dlaczego chciał stanowiska w wojsku, okazało się później; na razie jako zwykły oficer wypełniał bez większej korzyści dla siebie polecenia swojego dowódcy. Acyliusz powierzył mu obejście ścieżką Efialtesa. Wiemy, że stali tam Etolowie, ale Rzymianie nie mieli podstaw do szczególnie wysokiego mniemania o ich dzielności; rzeczywiście, pozwolili się podejść znienacka i ze ścieżki ich usunięto. W tym samym czasie bitwa się już zaczęła; Antioch z powodzeniem odpierał natarcie Acyliusza, nagle ktoś zwrócił uwagę na to, że z wysokości Kallidromu, tak zowie się wąwóz, jakieś zbrojne oddziały zstępują w przesmyk. — To Etolowie — spokojnie odpowiedział król. Rozczarowanie nastąpiło wówczas dopiero, kiedy owe oddziały znalazły się zupełnie blisko, ale było za późno. Okrążone przez Rzymian w dzikiej dolinie wojsko zostało wycięte, sam król na czele niewielkiego oddziału dopadł do Chalkis. Wyrzekł się zamiaru wyzwolenia opornej Grecji i popłynął z powrotem do Efezu. Lecz to wszystko nie było jeszcze końcem wojny; na gruncie azjatyckim Acyliusz nie mógł jej już prowadzić. Uporządkowanie spraw greckich, w szczególności etolskich, zajęło resztę roku, potem zaś w poczuciu szczęśliwie i uczciwie spełnionego obowiązku Acyliusz wrócił do Rzymu, gdzie otrzymał zasłużony tryumf. Rozwiązania oczekiwano w roku następnym, 190. Jednym z dwóch konsulów został obrany Lucjusz Korneliusz Scypion, brat bohatera spod Zamy. Nie znaczyło to jeszcze, że jemu będzie powierzona wojna; zaszczyt ów mógł przypaść i jego koledze. Lecz nagle Publiusz Scypion oświadcza w senacie, że jeśli wojna zostanie powierzona jego bratu, to on sam gotów jest towarzyszyć mu w charakterze legata, tj. „adiutanta". Słowa te wywołały głośny entuzjazm; zdawało się, że pełne chwały spotkanie pod Zamą ma się powtórzyć: przy boku Antiocha — Hannibal, przy konsulu rzymskim — Scypion, zwycięzca Kartagińczyka, obaj formalnie podwładni, obaj w rzeczywistości dowódcy. 285 Rozumie się samo przez się, że wniosek „pierwszego senatora" został przyjęty, czego natychmiastowym skutkiem było to, że tysiące weteranów bitwy pod Zamą pospieszyły pod znaki konsula, radując się możnością zaszczytnej służby pod rozkazami ukochanego wodza. Jednak ażeby zwyciężyć Antiocha, trzeba było przeprawić się do Azji, a to było trudne; na morzu panował król syryjski, którego flota pod każdym względem przewyższała flotę Rzymian; czuli się oni i teraz na morzu tak nieswojo, jak w czasie pierwszej wojny punickiej. Prawda, posiadali sprzymierzeńców, Pergamon i Rodos; opierając się na nich, można było zetrzeć się z Antiochem. Ale w sprawach wojennych trzy trzecie zawsze okazują się mniejsze od jedności. Antioch na domiar posiadał dzielnego i oddanego bardzo admirała w osobie Poliksenidasa, rodyjskiego renegata; człowiek ten powziął prosty plan zniszczenia swoich trzech przeciwników jednego po drugim, zaczynając od własnej ojczyzny, której nienawidził. Z tą myślą nakazał oświadczyć admirałowi rodyjskiemu, że jeżeli zostanie mu zapewniony bezpieczny powrót na Rodos, gotów jest wydać flotę królewską. Rodyjczyk mu zaufał, udał się ze swoją flotą do Efezu, jak gdyby po pewną zdobycz, i opłacił to utratą prawie wszystkich swoich statków. Ale Rodos nie nadaremnie był najbardziej nieugiętym i czynnym spośród miast greckich; nie pozwolił się zgnębić tą wielką stratą, wytężył wszystkie siły, zbudował nową flotę, zaciągnął nowych marynarzy i rychło zajął znowu poprzednie wybitne stanowisko w szeregu państw morskich. Mimo to owa zwłoka zaważyła dość ciężko na operacjach rzymskich; upłynęła większa część roku, zanim Rzymianie mogli przeprawić się przez Hellespont. Skoro tego dokonano, połowa zadania zdawała się być spełniona. — Ten koń czuje już nie tylko uzdę, lecz i jeźdźca — żartował Scypion. Jednakże mówiło się to raczej dla pocieszenia żołnierzy; w samej rzeczy zadanie było niezmiernie ciężkie: oczekiwało Rzymian spotkanie z Antiochem na jego własnej ziemi, walka przeciwko armii liczebnie więcej niż w dwójnasób przewyższającej rzymską. Lecz oto na czym polegała przewaga tej ostatniej. Naturalnie przyszła kolej na drugi pojedynek między Scypionem i Hannibalem; atoli gdy konsul rzymski, uznając wyższość swojego wielkiego brata, we wszystkim był mu posłuszny — król syryjski, pyszniąc się dawnymi powodzeniami, którym zawdzięczał swoje przezwisko, z góry patrzył na starego lwa kartagińskiego. Pod Magnezją, koło góry Sipylos, miała się odbyć bitwa stanowcza. Mając do usług ogromną armię, król potrzebował nie przesmyków, jeno rozległej równiny. 286 Ale nie tylko przewaga liczebna była po jego stronie. Władca azjatycki gotował swojemu wrogowi i inne niespodzianki, o których nie mogło być mowy w Termopilach. Były to, po pierwsze, słonie, z którymi starym żołnierzom spod Zamy wypadło odnowić znajomość; po drugie, spadek po Persach — wozy bojowe z kosami na osiach; po trzecie, pułki złożone z dzikich Galów, co tysiącami służyli w wojsku bogatego króla. Wszystkiemu temu Scypion mógł przeciwstawić jedynie męstwo i wytrzymałość swojego wojska, osobisty talent wodza oraz oddaną, umiejętną pomoc młodego rzymskiego sojusznika Eumenesa. I dzięki temu zwyciężył. W planie Antiocha było, rzecz prosta — skoro front jego przerastał szerokością rzymski — obejść przeciwnika ruchem lewego skrzydła; równocześnie rzucił swoje wozy bojowe na centrum. Tutaj dopiero Eumenes wykazał swoje zdolności wojskowe. Rozporządzał tylko minutami; trzeba było skończyć z natarciem wozów wcześniej, nim Antioch dokona ruchu oskrzydlającego; i to zadanie Eumenes wypełnił znakomicie. Żołnierzom swoim rozkazał godzić nie w woźniców, lecz w konie, licząc, że rozjuszone poniosą; tak też się stało, a straszne ostrza kół jęły kosić swoich zamiast wrogów, siejąc postrach i zamieszanie w szeregach wojska syryjskiego. Nie zostawiając mu czasu na opamiętanie, Eumenes całą swoją jazdę rzuca na spotkanie konnego skrzydła Syryjczyków, przeciw najlepszej części ich jazdy, tzw. katafraktom (po naszemu: pancernym); tym śmiałym manewrem prędko zlikwidował zamierzony ruch oskrzydlający i odciął katafraktów od reszty wojska. Tymczasem nadążyła i piechota rzymska; razem z nią Eumenes natarł na lewe centrum, gdzie stali Galowie. Uderzywszy od razu z frontu i na skrzydle, Rzymianie zmusili ich do ucieczki, obnażając w ten sposób środek armii, jądro sił Antiocha — wypróbowaną w tylu bojach falangę macedońską z jej słynnymi długimi kopiami, „saryssami". Bardzo głęboka jako szyk, mogła ocalić sytuację rozwijając szeregi. Ale do tego konieczna była szybka decyzja dowódcy — byłoby tak, gdyby na czele wojska stał Hannibal. Lecz tego Antioch starannie unikał, nie chcąc, by Kartagińczyk zaćmił jego sławę; więc falangistom pozostało jedynie wycofać się do swego pobliskiego obozu; wycofali się też, na razie w porządku bojowym, później w rosnącym zamieszaniu, wreszcie w panicznej ucieczce. Lecz gdzież był sam Antioch? Antioch, dowodząc prawym skrzydłem, odnosił tryumf nad Rzymianami, których rzeczywiście udało mu się odciąć od ich głównego oparcia, od rzeki. Lecz tryumf ten nie był trwały. 287 Obóz rzymski był zupełnie blisko; cofające się legiony otrzymały pomoc i zatrzymały się — i Antioch, rozejrzawszy się, zobaczył, iż jego środek i lewe skrzydło są w rozsypce. Jego powrót niczego już nie mógł ocalić; zwycięstwo przeciwnika okazało się zupełne. Teraz wszystko było stracone; należało pogodzić się z wypadkami, to jest zawrzeć pokój. Warunki rzymskie były znane: wyrzec się nie tylko Grecji, ale i Azji Mniejszej po Taurus, prócz tego — kontrybucja, zmniejszenie floty i tak dalej. Dla siebie Rzym i tym razem nie zażądał ani jednej piędzi ziemi. Odebrana Antiochowi część Azji została oddana już to Eumenesowi, który z tego powodu, jak wiemy, postawił wspaniały ołtarz Zeusowi, już to Rodyjczykom. „Wojna syryjska" skończyła się i nominalny wódz Lucjusz Scypion za przykładem brata, Scypiona Afrykańskiego, przyjął sławny tytuł „Scypiona Azjatyckiego" (Asiagenus). Ale kiedy Scypionowie w Azji przysparzali sławy imieniu rzymskiemu, w samym Rzymie zachodziły wypadki, które bynajmniej nie w porę zbiegły się z bitwą pod Magnezją. W roku 189 znowu przypadł termin cenzusu; pośród kandydatów na cenzorów znajdował się i Maniusz Acyliusz, zwycięzca Antiocha w Termopilach. Jego wybór zdawał się być zapewniony; po Scypionie i Flamininusie nie było w Rzymie głośniejszego nazwiska. Przy tym był on drogi i nobilom, jako zwolennik Scypiona, i ludowi, jako swój „człowiek nowy". I oto naraz dwóch trybunów ludowych, dwóch Semproniuszów, pociąga go do odpowiedzialności przed sądem ludowym za to, że jakoby zatrzymał sobie część zabranej Antiochowi zdobyczy. Ów sąd ludowy był instytucją niezdarną; odbywał się w kilku oznaczonych terminach i jedynie ostatni termin był z konieczności terminem wyroku. Ale jeżeli lud był już zadziwiony brzmieniem oskarżenia, to bardziej jeszcze zadziwiła go osoba jednego ze świadków; był nim Kato, ten sam, który swym umiejętnym ruchem oskrzydlającym dopomógł Acyliuszowi odnieść zwycięstwo termopilskie. Oświadczył on teraz, że widział pomiędzy zdobyczą złote i srebrne naczynia królewskie, których jednakże na tryumfie nie było. Tym oświadczeniem zbił z tropu wszystkich przyzwoitych ludzi, bo na domiar sam znajdował się w liczbie ubiegających się o cenzurę. Oto dlaczego, będąc już mężem konsularnym, zapragnął udać się w charakterze trybuna wojskowego do zaciągu konsula: by go śledzić i donosić na niego. Acyliuszowi w podobnych warunkach kandydatura obmierzła; cofnął ją — a Semproniusze zrzekli się natychmiast swojego oskarżenia. Lud zresztą pokazał, co potrafi: Acyliusza, ponieważ się zrzekł, wybrać nie mógł, ale Katona obalił. 288 Ludzie doświadczeni już wówczas domyślali się, że Semproniusze i Acyliusz byli w tej sprawie jedynie pokrywką; że właściwą duszą oskarżenia był kto inny — a mianowicie ten, który okazał się świadkiem — i że cel właściwy też był inny. Po dwóch latach stało się to jeszcze oczywistsze. Odbyło się posiedzenie senatu; nagle dwóch trybunów — znów takich dwóch Petyliuszów — podaje wniosek, ażeby senatowi został przedłożony rachunek z opłaconej przez króla Antiocha kontrybucji — mając na myśli owe 3000 talentów, które przy zawarciu pokoju Antioch wręczył konsulowi rzymskiemu. Formalnie żądanie to zwrócone było do Lucjusza Scypiona, ale w istocie, rzecz jasna, do Publiusza, który był duszą całej wyprawy; Publiusz ponadto był „pierwszym senatorem" i jako taki powinien był się wypowiedzieć pierwszy. I oto na zapytanie przewodniczącego konsula: — Twoje zdanie, Publiuszu Korneliuszu? — ów, zwracając się do swego brata Lucjusza, poprosił go, 289 ażeby ten przyniósł z domu przechowywane rachunki. Wszyscy byli zdumieni tą niespodzianą ustępliwością i oczekiwali, co będzie dalej. Kiedy Lucjusz przybył z rachunkami, Scypion ich zażądał. — Rachunki istnieją — rzekł sucho — lecz obowiązek okazania ich nie istnieje — i z tymi słowy podarł przyniesione pisma na strzępy. Trybuni zamilkli i sprawy tej w senacie więcej nie poruszono, ale cichy pomruk trwał: teraz jużci sami mogliście się przekonać, Kwiryci, że wzywać wielkiego pana do odpowiedzi w senacie to sprawa beznadziejna. Upłynęły jeszcze dwa lata i nowy trybun, Marek Newiusz, na zebraniu trybuńskim plebejuszów wzywa Publiusza Scypiona do odpowiedzialności za to, że przekupiony przez króla Antiocha ofiarował mu pokój na zbyt dogodnych warunkach — oto z jaką oceną spotkała się u ludu bezinteresowna polityka Scypionów i Flamininusów. Znów nadchodził czas sądu ludowego z jego skomplikowanymi terminami, ale te terminy były nieumiejętnie rozłożone przez trybuna. Skoro nadszedł termin pierwszy, dumny patrycjusz i tym razem poraził wszystkich swa ustępliwością: stawił się, spokojnie zajął swoje miejsce. Trybun wygłosił swoją pierwszą mowę oskarżającą. Scypion jej wysłuchał i zwracając się do ludu rzekł: — Dzisiaj, Kwiryci, rocznica tego dnia, w którym lat temu osiemnaście zwyciężyłem Hannibala pod Zamą. Dnia tego składam Jowiszowi obiatę powinna na Kapitolu; kto łaska, proszę ze mną — mówiąc to powstał i udał się z Forum przez Via Sacra na Kapitol; lud wszystek ruszył tam za nim i trybun został — sam ze swoim sekretarzem. Po tej nowej porażce nieprzyjaciele stali się oględniejsi. Kilka miesięcy później drugi trybun oskarżył przed tymże sądem ludowym Lucjusza Scypiona o przywłaszczenie sum otrzymanych od Antiocha; w charakterze kary proponował grzywnę, co prawda bardzo wysoką. Tym razem cel został osiągnięty: Lucjusza uznano winnym. Nie znaczy to wcale, że był istotnie winien; szczegóły sprawy są nam nie znane, a namiętności partyjne to licha rękojmia sprawiedliwości. Skazany nie mógł zapłacić grzywny; trybun-oskarżyciel kazał liktorowi zaprowadzić go do więzienia. Lecz tutaj ujął się za Lucjuszem drugi trybun, Tyberiusz Semproniusz Grakchus: — Jestem wrogiem Scypionów — rzekł do ludu — ale pomimo to nie mogę dopuścić do tego, by zwycięzca Antiocha był odsyłany do tego samego więzienia, do którego niegdyś sam, będąc wodzem, odsyłał wrogów ludu rzymskiego. — Tak powagą swojej „trybuńskiej intercesji" ocalił od wstydu nie tyle Lucjusza Scypiona, ile lud rzymski. W rezultacie wpływy Scypionów zostały złamane. 290 Publiusz Afrykański opuścił Rzym i udał się do swojej nadmorskiej posiadłości pod Liternum w Kampanii; tu umarł w roku następnym (183). Na łożu śmierci polecił żonie swojej, Emilii, aby go pochowała tutaj, w Liternum, nie zaś w grobie jego przodków koło Porta Capena w Rzymie: — Nie chcę — mówił — ażeby mój proch spoczywał w niewdzięcznym mieście. Drugim jego rozporządzeniem było, aby młodsza ich córka została wydana za jego wielkodusznego wroga i obrońcę, Tyberiusza Grakcha. Mniej więcej w tym samym czasie poselstwo rzymskie bawiło u króla Bitynii nad Propontydą; królem był podówczas Prusjasz, którego imię po dziś dzień żyje w nazwie założonego przezeń miasta Prusy (Brussa?) u podnóża Olimpu bityńskiego. Z pominięciem innych spraw przewodniczący poselstwa przeszedł do tej, którą uważał nieledwie za najważniejszą: — U ciebie znalazł schronienie ten, w którym lud rzymski widzi swego najgorszego wroga; z jego porady prowadziłeś wojnę z naszym sprzymierzeńcem Eumenesem; możesz stać się przyjacielem narodu rzymskiego, jeżeli wydaszHannibala. Rzeczywiście, wielki Kartagińczyk po klęsce Antiocha uciekł z początku na Kretę, później na dwór bityńskiego Prusjasza, licząc — pamiętać proszę o prawie transwicynatu — że ów, jako sąsiad Pergamonu, z pewnością będzie jego, Hannibala, przyjacielem. Rzecz zrozumiała, że i tę gościnę uważał za czasową: będzie mu dobrze wszędzie, gdzie nienawidzą Rzymu, póki nie zawezwie go ojczyzna do nowej rozstrzygającej walki. A że sądzone mu było wrócić, o tym nie wątpił; wszak przepowiedziano mu, że „proch ziemi libijskiej pokryje Hannibala". Teraz co prawda Rzymianie zażądali jego wydania. Hannibal się uśmiechnął; czyż jako wszechmogący wódz Prusjasza przeciwko Eumenesowi nie mógł przewidzieć tego i nie przedsięwziąć pewnych środków w swoim pałacu? Już oto rozległo się złowieszcze pukanie do drzwi. Niech sobie pukają, są drugie drzwi, piwniczne, skryte; prowadzą do podziemnego przejścia, to zaś w głuchy bór zamiejski. Oto już jest na wolności; oto już i morze niedaleko. Czy aby zastanie jaki okręt? Ależ naturalnie, przecież sądzone mu powrócić do ojczyzny. A tymczasem będzie mógł sobie urządzić pierwszy odpoczynek w tej oto wsi nadmorskiej. 291 — Jak zwie się twoja wieś? — Libia — odpowiedział wieśniak. Hannibal drgnął, ale długo nie mógł rozmyślać. Rozległ się tętent: to pogoń ściga! Teraz nowa troska — uniknąć niewoli. Wszystko przewidujący Hannibal nosił przy sobie pęcherzyk z trucizną. Teraz, wobec zbliżania się pościgu, przypomniał sobie o nim. I jednego i tego samego roku piarg nadbrzeżny dwóch odległych od siebie mórz pokrył popioły obu przeciwników, którzy niegdyś starli się pod Zamą. Rok ów był rokiem tysiącznym od zburzenia Troi. 44. Tysiąclecie Troi Już pobieżnie wspomnieliśmy wyżej, że według nader poważnych dochodzeń chronologicznych Eratostenesa, uczonego z III wieku, zburzenie Troi nastąpiło w roku 1183. Z drugiej strony od dawna ustaliła się wiara w Rzymie, że jego podwaliny założył zbiegły ze zburzonej Troi Eneasz. Co prawda czas obu tych zdarzeń jest różny, i to nawet bardzo: przecież Rzym według podań miejscowych został założony, jeśli już nie koniecznie w 753 roku, jak ustalono później, to w każdym razie koło tego czasu. Lecz kiedy tę niezgodność spostrzeżono, usunięto ją poza przypuszczenie, że Eneasz był jedynie pośrednim założycielem Rzymu, że pomiędzy nim a Romulusem żył długi szereg królów albańskich. Ale nikt nie wątpił, że Troja była prawdziwą metropolią Rzymu; kiedy rzymscy wodzowie lub posłowie przechodzili obok sławnego wzgórza, na którym teraz stało skromne miasteczko Nowy Ilion, nigdy nie pominęli sposobności, by tam wstąpić i złożyć ofiarę Atenie Iliońskiej. Okoliczność ta wzmocniła także, jak już mówiliśmy, przyjaźń Rzymu z Pergamonem, w granicach którego leżał Nowy Ilion. I oto zbliżało się tysiąclecie upadku owej macierzy Rzymu. Tysiąc lat — to znaczy dziesięć wieków, a przecież wiek to największa możliwa długość życia ludzkiego; długość ta według Platona i innych określona została na sto lat. Co się tyczy tych dziesięciu wieków, to w księgach Sybilli było zagadkowe, lecz straszne proroctwo. Każde stulecie znajduje się pod opieką odrębnego bóstwa; ostatni wiek, dziesiąty, jest pod opieką Apollina. On zamknie ruch tego koła, doprowadzi wszystko do punktu wyjścia. Nastąpi odnowienie całego świata, lecz będzie go poprzedzała zagłada starego. Jak wówczas, w poprzednim cyklu, zagłada dosięgła Troi, 292 tak obecnie miastem przeznaczenia będzie jej potomek nad Tybrem. Nadciągnie z zewnątrz wróg niezwyciężony, „Forum pokryje się namiotami", ogień pochłonie gród na siedmiu wzgórzach, a potem się zrodzi nowy świat — niewiadomy. Księgi Sybilli grały w religii starożytnego Rzymu tę samą mniej więcej rolę, jaką w świecie chrześcijańskim, dla ludzi usposobionych mistycznie, odgrywa Apokalipsa. Rozważały one zagadkę końca świata i zawierały mgliste, lecz tym bardziej dręczące aluzje co do możliwej odpowiedzi. Więc jakiż to potężny naród jest tym, któremu sądzono zetrzeć z oblicza ziemi władcę świata zachodniego? Rzymianie przywykli widzieć swych najzawziętszych wrogów w Galach, którzy już raz, ściśle dwa wieki temu, zajęli Rzym. W ostatnich czasach najstraszniejszym wrogiem Rzymu był Hannibal, który o mało go nie zdobył w roku 213. Z drugiej strony Troja opanowana była przez Greków, więc przepowiednia mogła i ich mieć na widoku; wreszcie, gdy zbliżał się termin tragiczny, najpotężniejszym, a nawet jedynym potężnym przeciwnikiem Rzymu był Antioch Wielki, a właśnie jemu służyli Galowie (azjatyccy, lecz mimo wszystko Galowie) i Hannibal, a z Greków Etolowie. Oczywiście, że jeżeli już komu sądzono odnieść zwycięstwo nad Rzymem, to właśnie jemu. Na tle tej wiary nawet przytoczona wyżej zuchwała odpowiedź Etolów: „Odpowiemy wam, kiedy swój obóz rozbijemy na brzegach Tybru" — wyda się do pewnego stopnia zrozumiała; tym bardziej zaś zrozumiała wyda się pewność siebie samego Antiocha, prawnuka tego Seleukosa, który był uważany za syna i ulubieńca Apollina. Należy wziąć pod uwagę, że idea takiego okresowego odnowienia świata została wypiastowana przez filozofię grecką. Widzimy ją już w apollińskiej nauce Pitagorasa; przyjął ją do swego systemu i jego przeciwnik, Heraklit, przypuszczając, że okresowo świat spopiela się w ogniu, fizyka zaś Heraklita była podstawą stoicyzmu, nadwornej filozofii królów pergameńskich. Oczywista, że nauka filozoficzna, nauka o powszechnym spopielaniu, zasadniczo różniła się od proroctwa Sybilli o przeznaczeniu, które zawisło nad jednym miastem; lecz można je było pogodzić, zwłaszcza za pośrednictwem astrologii, która po przeniesieniu na grunt grecki zapuściła korzenie głęboko i wydała liczne a wspaniałe kiełki... — Że też chce wam się słuchać tych wszystkich majaczeń greckich! Ten gniewny okrzyk słyszano, im dalej, tym głośniej, z ust Marka Porcjusza Katona, jednego z najgodniejszych uwagi działaczów owej epoki. Pochodził on z Tuskulum, miasta latyńskiego na Górze 293 Albańskiej, które już dawno korzystało z rzymskich praw obywatelskich; był to człowiek prowadzący życie surowe, zajadły domator, a nade wszystko bardzo pracowity gospodarz. Życie jego więc może by minęło wśród drobnych trosk domowych, gdyby nie jego sąsiad, bogaty patrycjusz Lucjusz Waleriusz Flakkus, który zwrócił na niego uwagę i skłonił go do życia publicznego. Tu jednak napotkał Kato wiele trudności; jako „człowiek nowy" zmuszony był zdobywać sobie miejsce przebojem, miejsce, które z łatwością zajmowali jego arystokratyczni rywale. To uczyniło go zgorzkniałym i zjadliwym. Jako kwestor został przydzielony do konsula Scypiona; sympatie greckie tego ostatniego były głęboko wstrętne starorzymskiej duszy chłopa tuskulańskiego, i tutaj zaczęła się jego nienawiść do zbawcy ojczyzny, która przyniosła mu smutne zwycięstwo w dwadzieścia lat potem. Powracając przez Sardynię zapoznał się z odbywającym służbę w tamtejszym kontyngencie „sojuszników" zdolnym młodym poetą Kwintusem Enniuszem. Enniusz spodobał mu się, i Kato zabrał go ze sobą. Co wzbudziło tę sympatię, trudno powiedzieć, lecz oczywiście, biorąc Enniusza ze sobą, Katon nie przewidział, że w jego osobie daje Rzymowi jednego z najbardziej wpływowych krzewicieli znienawidzonego przez siebie filohellenizmu. Nienawistny zaś był mu filohellenizm z wielu powodów, a najważniejszy z nich był ten, który od tego czasu i później stwarzał wrogów helleńszczyzny i dotychczas ich stwarza; nie znał Grecji. Po grecku nauczył się dopiero na starość, widząc, że to konieczne i że inaczej literatury greckiej nie pozna. Po wtóre, filohellenizm był ulubionym konikiem tej nobilitas, która „nowemu człowiekowi" robiła wszelkie przeszkody w jego karierze magistrackiej. Oburzało go, że nobilitas starała się pochlebiać greckim gadułom i nawet historię rzymską pisała po grecku; rzeczywiście, wspomniany wyżej przekład Fabiusza Piktora znalazł cały szereg naśladowców. Na przekór im Kato postanowił — co prawda było to znacznie później — napisać historię rzymską po łacinie; w ten sposób powstało siedem księg jego ,, O r i g i n e s" („Początki"; tytuł nadany według trzech ksiąg pierwszych). Jest to utwór niewielki co do objętości; lecz jak tego dowodzą jego zachowane urywki, nader wartościowy pod względem treści. Co prawda jedna rzecz Katonowi przeszkadzała; mówiąc o tryumfach oręża rzymskiego, musiałby sławić wszystkich tych Korneliuszów, Flamininusów, Klaudiuszów, których tak bardzo nienawidził. Dopomógł sobie jednak w tej sprawie tym sposobem, że w ogóle nie podawał żadnych imion; wygrał bitwę „wódz rzymski" i tyle. 294 Po trzecie — wyrachowany i chciwy zysku gospodarz z oburzeniem widział, jak ci patrycjusze pod wpływem swych idei filohelleńskich prowadzili wojny zamorskie, przelewali krew rzymską i italską, a potem zawierali pokój bez żadnej korzyści materialnej dla Rzymu. Już Scypion Afrykański pozostawił Kartaginę nie tkniętą i więcej troszczył się o Masynissę niż o lud rzymski, któremu zboże afrykańskie bardzo by jednak się przydało. Tak samo postąpił potem Flamininus z Filipem, tak samo Scypion Azjatycki z Antiochem; zdawało się, że lud rzymski posyłał ich, by prowadzili wojnę w interesie Achajów i Eumenesa, nie zaś w swoim własnym. Po czwarte — wychowanek surowej, choć bezbarwnej religii rzymskiej nie mógł obojętnie patrzeć na to, jak pod wpływem tegoż filohellenizmu starzy bogowie rzymscy, bogowie Numy Pompiliusza, ustępowali na plan drugi przed bogami obcymi, którzy szli częściowo ze zhellenizowanej Etrurii, częściowo z helleńskich miast Italii, częściowo zaś z samej Hellady, a nawet ze Wschodu. Już od Etrurii zaczęło się zło. Przecież Romulus i Numa, zakładając augurat, wskazali, w jaki sposób należy błagać nieśmiertelnych bogów, po cóż więc ci patrycjusze przy każdej dogodnej okazji zapraszają etruskich „haruspików", aby rozpoznawali niezrozumiały rysunek wątroby ofiarnego zwierzęcia? Można sobie wyobrazić, jak ci szarlatani drwią w duszy z tego bezmyślnego zaufania nobilitas rzymskiej do ich kłamliwej nauki: „Dziwię się, jak może jeden haruspeks bez śmiechu patrzeć na drugiego"?. Lecz była to rzecz błaha w porównaniu z niszczycielskim działaniem kultów greckich, wprowadzonych przez patrycjat na zasadzie ksiąg Sybilli. Dzięki nim obrzędy starorzymskie coraz bardziej ustępowały miejsca greckim i co jeszcze gorsze, wschodniogreckim; zaczęli od Apollina i Demeter, a na razie skończyli na frygijskiej Macierzy Bogów z jej wstrętnymi dla uczuć rzymskich pokaleczonymi kapłanami. „Ona przecież jest boginią trojańską, a Troja — to matka Rzymu". Przyniosło nam korzyść to macierzyństwo! Dzięki niemu teraz te kruki kraczą na wszystkich rogach i prorokują „namioty na Forum" — bliską zagładę naszej ojczyzny! Kato był dobrym mówcą; chociaż bez szkoły greckiej, lecz za to ze starorzymską ścisłą logiką, zgodnie ze swym ulubionym powiedzeniem: „Trzymaj się rzeczy — słowa napłyną same" (rem tene — verba seguentur). On pierwszy wydawał swe mowy, których ku końcowi jegr życia zebrało się około półtorasta; zrozumiałe jest, że wpływ jego był ogromny, 295 że zawsze ludzie pokroju starorzymskiego, przeciwnicy filohellenizmu, zbierali się dokoła niego. Ich poparcie przyniosło mu preturę w roku 198 i wespół z jego protektorem Flakkusem konsulat w roku 195. Preturę sprawiał w Sardynii, starając się tam ochronić prowincję przed wyzyskiem lichwiarzy; po konsulacie zaś zarządzał Hiszpanią i tam dzielnie bił się z plemionami tubylczymi, które nie chciały uznać władzy rzymskiej; nagrodzono go za to tryumfem. Wkrótce potem zaczęła się wojna z Filipem i wiemy już, że on, mąż konsularny, pozwolił wysłać się jako trybun wojskowy w armii Glabriona i dopomógł mu swym świetnym obejściem w zwycięstwie pod Termopilami, potem zaś wystąpił jako świadek przeciwko swemu byłemu wodzowi i przez to zmusił go, iż ten się wyrzekł kandydatury na cenzora. W ogóle był duszą walki trybunów przeciw członkom patrycjatu, szczególnie Scypionom, których z wytrwałością godną lepszej sprawy gnębił w ciągu całego następnego dziesięciolecia, aż do owego roku, kiedy powinien był rozstrzygnąć się los państwa rzymskiego. W takie niespokojne dni tajne sekty ze szczególnym powodzeniem zdobywają sobie zwolenników; jedna z nich, pochodząca widocznie od rozgromionego niegdyś zakonu pitagorejskiego i wzmocniona w zabobonnej Etrurii, teraz przeniosła się do Rzymu. Podobnie jak sam związek pitagorejski i ona miała charakter polityczny. Przerażająca wróżba dawała jej nadzieję, że ponieważ po zwycięstwie nad Antiochem nie ma już wroga zewnętrznego, po straszliwym dniu „namiotów na Forum" runie stary Rzym w niszczącym przedodrodzeniowym ogniu. Sekta była tajemna, wiedziano tylko, że jej zwolennicy na swych tajnych zebraniach czcili Bachusa, od czego same zebrania zwały się „bachanaliami"-— to właśnie jest pochodzenie tego słowa, używanego i u nas. Co w ogóle się działo na tych bachanaliach, oczywiście nie mógł nikt wiedzieć, lecz jak to bywa zwykle z tajnymi stowarzyszeniami, fama ludowa przypisywała im wszystkie okropności dostępne ludzkiej wyobraźni: nieograniczone pijaństwo, nienaturalną rozpustę, najrozmaitsze przestępstwa przeciwko życiu obywateli i pomyślności państwa. Bądź co bądź sekta pozostawała nie wykryta; dziwić się nie ma czemu, mafia sycylijska w czasach stosunkowo niedawnych stanowi analogię do tego. Naprowadził na jej ślady przypadek — ponura historia pewnej zrujnowanej rodziny. Matka wdowa, mająca syna wyrostka — jej powtórne małżeństwo — znajomość opuszczonego wyrostka z pewną, zresztą dobroduszną pięknością ówczesnego Rzymu — chęć ojczyma, by się pozbyć zbytecznego pasierba — zgoda matki i jej zamiar, by w tym celu wtajemniczyć go w bachanalie. Wyrostek przychodzi do swej przyjaciółki: 296 — Nie będziemy mogli się widzieć przez jakie dziesięć dni. — Dlaczego? — Matka zamierza wtajemniczyć mnie w bachanalie... Krzyk przerażenia: — Ależ czy ty wiesz, co to jest? Pożegnaj się wtedy ze swym honorem, zdrowiem, życiem! Wyrostek przestraszony szuka rady u ludzi świadomych; powoli o sprawie dowiadują się konsulowie, obaj zaś byli z partii Katona. Chwytają wyrostka, chwytają przyjaciółkę; otwarte zeznania obojga naprowadzają wreszcie konsulów na ślad spisku. Okazał się on bardzo rozgałęziony i nadzwyczaj niebezpieczny; zaszła potrzeba przeprowadzenia specjalnego śledztwa pod przewodnictwem konsulów i zaopatrzenia ich w specjalne pełnomocnictwa, by spisek unicestwić. Skazanych było ni mniej, ni więcej tylko siedem tysięcy ludzi i większość z nich ukarana śmiercią. Lecz nawet to nie wystarczyło; po wykryciu głównego rzymskiego gniazda wyszły na jaw różne oddziały italskie i za śledztwem rzymskim poszły dochodzenia italskie — liczba ofiar rosła i rosła, a straszliwy rok zbliżał się coraz bardziej i bardziej. Poprzedzał go jednak rok cenzorski, rok 184. Ze względu na panujące śród ludu nastroje, jest rzeczą zrozumiałą, że cenzorem obrany został Kato wraz ze swym niegdyś protektorem, a niedawno kolegą w konsulacie, Waleriuszem Flakkusem. Cenzorowie byli nadzwyczaj surowi: Kato skorzystał z otrzymanej możności wydalania z senatu członków znienawidzonego patrycjatu, między innymi Lucjusza Flamininusa, brata zwycięzcy spod Kynoskefalaj. Był on wprawdzie mniej sławny, lecz mimo wszystko, jako pomocnik brata oddał państwu duże usługi — i oto Katon wykluczył go z liczby senatorów. Nadszedł dzień przedstawień teatralnych; senatorowie zajęli swe specjalne miejsce, Lujusz Flamininus zmuszony był jednak szukać miejsca wśród tłumu widzów. To poniżenie i pokora wzruszyły lud; na jego jednogłośne żądanie byłemu senatorowi, choć tylko na czas widowisk, zostało przywrócone miejsce pośrodku jego poprzednich towarzyszów. Lecz oto wreszcie nadszedł rok przeznaczenia — rok 183. Cóż więc ten rok przyniesie? Od czego rozpocznie się zagłada? Rok, jak rok; co prawda umiera starszy arcykapłan (pontifex maximus), Publiusz Licyniusz Krassus. Podobne zgony zawsze wywołują wśród ludu powikłane uczucia; żal było tracić czcigodnego człowieka, lecz z drugiej strony stypa po takim dygnitarzu może być obfita, zwłaszcza że chodzi o starszego 297 arcykapłana, rzec można, duchowną głowę Rzymu. Rzeczywiście, stypa była wspaniała: naprzód walki gladiatorów (będziemy musieli zetknąć się jeszcze z tą okrutną zabawą), potem, w ciągu całych trzech dni, inne igrzyska, wreszcie, po igrzyskach, uczta dla całego ludu. Robiło się to w taki sposób: na całym Forum rozstawiono „triklinia", tj. po trzy ławy wokół każdego stołu; na stole stały dania mięsne i inne smakołyki i oczywiście wino. Jak na złość, dzień zdarzył się wietrzny; z nadmiaru uprzejmości kierownicy uczty, ażeby ucztującym było wygodniej, rozkazali ustawić dokoła trikliniów namioty. Oczywiście, natychmiast to zauważono. — Namioty na Forum! — począł krzyczeć zachwycony lud. Proroctwo się spełniło, przestało być straszne dla grodu Romulusa. Kato dziwił się, jak jeden haruspeks bez śmiechu mógł patrzeć na drugiego; lecz nie dziwilibyśmy się, gdyby historia przechowała nam świadectwo, że tego dnia obaj cenzorzy, Kato i Flakkus, przechadzając się po Forum i patrząc na siebie, uśmiechali się znacząco. 45. Emiliusz Paulus Po tym niespokojnym roku nadeszło dla Rzymu dziesięciolecie ciszy. Oczywiście, na kresach państwa nie ustawały drobne walki; na północy coraz to burzyli się Ligurowie (koło Genui) i Galowie, a i ludy z głębi Hiszpanii niepokoiły prowincje rzymskie. Konsulom rzymskim i namiestnikom zaburzenia te były na rękę, dawały im powód, by wysyłać do senatu obszerne listy o swych zwycięstwach i żądania tryumfu dla siebie. Lecz najważniejszym zajęciem senatu, prócz spraw wewnętrznych, było rozpatrywanie skarg królów i gmin wschodniogreckich. Była to rzecz zupełnie jasna: Flamininus i jego zwolennicy tak właśnie rozumieli rolę Rzymu na Wschodzie, gdy żądali wprowadzenia protektoratu pokojowego nad jego wolnymi państwami. Jednakże skarg tych było już za wiele: Tesalczycy żądali pomocy przeciwko Filipowi; Achajowie uważali, że ich niedostatecznie nagrodzono za pomoc dla Rzymu; mieszkańcy Rodos byli oburzeni, że Eumenes zajmuje przyznaną im linię małoazjatycką itd. Senat z wielką cierpliwością wysłuchiwał tych skarg i wysyłał na miejsce posłów w celu polubownego załatwienia sporów. Jednakże przeciwnicy polityki filohelleńskiej czerpali z tego obrotu rzeczy obfity materiał dla swych ataków. 298 Lecz o wiele groźniejsze od tej hałaśliwej i w gruncie rzeczy nieszkodliwej kłótni było to, co przygotowywało się w ciszy i tajemnicy. Filip macedoński z uczciwością, której niepodobna było nic zarzucić, spełnił w wojnie Rzymu z Antiochem swe zobowiązania, wypływające z jego układu z republiką; i nie wiadomo, czy robił to jedynie przez uczciwość, czy też sam pragnął odpłacić sprzymierzeńcowi, co go opuścił w jego własnej wojnie z władcą zachodnim. Senat rzymski nie pozostał mu dłużny; darował mu pozostałą część kontrybucji i wyzwolił jego syna, młodego królewicza Demetriosa, który przedtem został wzięty jako zakładnik. Lecz to właśnie było początkiem tragedii rodzinnej, która zatruła ostatnie lata króla macedońskiego. Należy wiedzieć, że Filip miał dwóch synów. Starszym był Perseusz, lecz jego prawa mogły być kwestionowane, gdyż matka jego nie była prawą żoną Filipa; prawowitym synem był Demetrios, lecz ten był za to młodszy. Naturalną w takich warunkach nienawiść obu braci wzmogła ich polityczna niejednomyślność. Demetrios pozyskany został przez filohelleńską szlachtę z Flamininusem na czele dla Rzymu i powracał jako jego gorący zwolennik; rzecz prosta, że i Rzym nie ukrywał swego życzenia, by ujrzeć go w swoim czasie na tronie. Perseusz, starając się rozpłomienić nienawiść swego ojca do Rzymu, umiejętnie korzystał z sympatii rzymskich młodszego brata, aby oczernić go w oczach Filipa. W tym celu udało mu się wyzyskać powstałą między nimi w czasie pijatyki kłótnię, w której brat jakoby godził na jego życie; nie dość na tym, doprowadził podejrzliwość starego króla do takiego stopnia, że ten zaczął się obawiać o swoje życie. Straszliwe rozwiązanie tej iście macedońskiej tragedii nastąpiło w związku z pewną fantastyczną podróżą Filipa. Nie dawała mu spokoju myśl o Hannibalu i jego śmiałym pochodzie z Hiszpanii przez Alpy do Italii. Podobnie jak Hiszpania — Macedonia jest sąsiadującym z Italią półwyspem. Marsz lądem z jej granic do Dardanii (obecnej Serbii) i przez Alpy na terytorium weneckie jest zupełnie możliwy... Czyż możliwy? Ażeby się o tym przekonać, Filip przedsięwziął wyprawę na najwyższą górę Bałkanów (starożytny Hajmos), z której, jak mówiono, otwiera się widok na oba morza: Adriatyckie i Czarne. Filip udał się tam z obydwoma synami; trzy dni trwała ta ciekawa wycieczka, której rezultatem było, rozumie się, zupełne rozczarowanie. Mimo to Filip nie wyrzekł się zamierzonej wyprawy transalpejskiej, a ponieważ dla obmyślenia tego planu rzymskie sympatie jego młodszego syna stanowiły przeszkodę, przeto odesłał go z powrotem do swej stolicy, Pełli. Z tego właśnie 299 wypadku postanowił skorzystać Perseusz; zdążył on już dowiedzieć się w drodze z zeznań bliskich Demetriosowi osób, że ten, nie czując się bezpieczny, zamyślił uciec do Rzymu i naturalnie przedstawił Filipowi tę „zdradę" w odpowiednim oświetleniu. Nie zadowalając się tym, podrobił list od Flamininusa do swego brata i również pokazał go Filipowi. Za pomocą tych wszystkich podstępów udało mu się przekonać nieszczęśliwego króla, że dobro państwa i powodzenie obmyślanej sprawy wymaga usunięcia Demetriosa; i oto gdy ten udał się do stolicy macedońskiej, dowódca towarzyszącego mu oddziału, na rozkaz Perseusza i za zgodą Filipa, podał mu truciznę. Jedno bratobójstwo więcej przybyło w krwawej kronice królów macedońskich — nie było w tym nic dziwnego. Lecz i Demetrios miał przyjaciół; ci dowiedli królowi, że jego syn, jego prawy syn, był niesłusznie posądzony. Filip się przeraził; po tym odkryciu już i Perseusza nie mógł uznawać za syna. Sprowadził więc do siebie siostrzeńca swego, Antygonosa; Perseusz uznał za właściwe oddalić się, jego ojciec zaś począł Antygonosa przedstawiać miastom i wojsku jako swego następcę — i w tym właśnie czasie spotkała go śmierć... Czyż była naturalna? Wśród ludu głucho krążyła wieść przecząca. Tak czy inaczej, Perseusz niezwłocznie zajął tron ojca, a jednym z pierwszych jego czynów królewskich było wysłanie również i brata ciotecznego w ślady rodzonego. Jak widzimy, wstąpienie na tron Perseusza zamiast Demetriosa oznaczało niepowodzenie polityki rzymskiej na Bałkanach. Od tej chwili wszyscy, którzy nie byli zadowoleni z protektoratu rzymskiego, zaczęli patrzeć na króla macedońskiego jako na swego wodza naturalnego. Gdyby Perseusz był zręczniejszym politykiem, udałoby mu się stworzyć silną koalicję wschodniogrecką przeciwko Rzymowi, ale i bez tego rozporządzał środkami bardzo znacznymi. Już Filip zebrał bogaty skarb w Pełli, za który można było długo utrzymać silne wojsko najemne, a najemników, nawet doskonałych, dostarczała i Grecja, i państwo galijskie w Tracji. Nie mniej znaczny był zapas zboża i broni; potrzebna była tylko umiejętność zarządzania tym wszystkim, umiejętność nieoszczędzania środków w decydującej chwili, a właśnie tej umiejętności Perseusz nie posiadał. Zdolności jego nie wychodziły poza inscenizowanie zamachów rozbójniczych, co też nie zawsze się udawało, jak np. zamach jego towarzysza, niejakiego Euandra, na życie Eumenesa, który przybył, by złożyć ofiarę w Delfach; Perseusz nie osiągnął celu i zhańbił się tylko jako świętokradca w całej Grecji. Zachowywał się bezczelnie, naruszając dowolnie układ zawarty przez Rzym z jego ojcem. 300 Rzym nie był skłonny do użycia siły, ale ponieważ Perseusz wciąż krzywdził jego sprzymierzeńców, zmuszony był wypowiedzieć wojnę niesfornemu królowi. Była to trzecia wojna macedońska (172-168). Jak bardzo nie na rękę była ta wojna Rzymianom, dowodzi zupełne ich nieprzygotowanie. Poseł rzymski Marcjusz Filippus zmuszony był uciec się do podstępu i skłaniał króla do zawarcia dłuższego zawieszenia broni w celu pertraktacji dyplomatycznych, aby Rzym zdążył się przygotować. Marcjusz wielce się chełpił w senacie swą zręcznością, lecz nie doczekał się pochwały. Postąpiłeś — mówiono — mądrze, lecz nie po rzymsku. Ale i te przygotowania niewiele pomogły. Tutaj znowu trzeba będzie przypomnieć o rzymskich prawach republikańskich: dowództwo w czasie wojny powierzano tylko starszemu magistratowi (zwykle konsulowi), a tych obierano na rok. Kogo lud wybierze konsulem, ten wyrusza do armii, wszystko jedno, czy posiada talent wojskowy, czy go nie posiada. Jest rzeczą zrozumiałą, że pod tym względem pierwszy lepszy Perseusz miał więcej szans na zwycięstwo; od najmłodszych lat przywykł do swej armii i dowodził nią nie przez jeden rok, lecz przez całe życie. 301 Nadszedł pierwszy rok wojny; wojsko rzymskie zostało rozbite. W drugim roku niczego nie dokonano. W trzecim roku konsulem został sam Marcjusz i okazał wielką śmiałość, przeprowadzając wojska spadzistymi ścieżkami przez Olimp. Okrążył Perseusza, ale ten cofnął się w porę i zajął niedostępny przesmyk na południe od Pydny, po czym wszelkie działania utknęły. Wszystko to ujemnie wpływało na dyscyplinę. Przede wszystkim w miastach sprzymierzonych komisarze rządowi przez swe nadużycia poniżali honor imienia rzymskiego i budzili w obywatelach nienawiść do Rzymu; byłże to pokojowy protektorat w myśl Flamininusa? Żołnierze zaś, widząc nieudolność wyższego dowództwa i chciwość komisarzy, nauczyli się krytykować jednych i z zapałem naśladować drugich. Wreszcie — tłum miejski nie mogąc się doczekać zwycięstw chciwie słuchał przeróżnych plotek; potępiano działalność dowódców i z wielką pewnością siebie rozwijano własne plany strategiczne. Było jasne, że stan taki dłużej trwać nie może; pokonanie Perseusza nie mogło być dziełem pierwszego lepszego nowicjusza, wymagało wodza dojrzałego i doświadczonego. Nobilowie przekonali się, że należy bezwarunkowo przeprowadzić w wyborach konsularnych jednego z wypróbowanych wodzów ze starszego pokolenia, jednego z tych, co już dawniej dzierżyli konsulat. Wybór ich zatrzymał się na Lucjuszu Emiliuszu Paulusie. Imię to spotykamy tu nie po raz pierwszy; czytelnik nie zapomniał jeszcze tego „rozrzutnika swej wielkiej duszy", który nie chciał przeżyć klęski Rzymu pod Kannami. Był to ojciec naszego Emiliusza; starszą jego siostrą była Emilia, żona wielkiego Scypiona, o której wspominaliśmy wyżej. Lecz to bliskie pokrewieństwo ze zwycięzcą Hannibala nie przeszkodziło mu zawrzeć równie bliskiego związku z jego najzawziętszym wrogiem; jedną ze swych córek wydał za Marka Katona, syna surowego cenzora z roku 184. Sam był szczęśliwym ojcem rodziny: z żony swej, Papirii, miał prócz córek dwóch synów, odznaczających się dużymi zdolnościami. Mimo to uznał za stosowne rozwieść się z nią i ożenić z inną, która mu także powiła dwóch synów. W nich widział dalszy ciąg swego rodu, a obydwóch starszych oddał w celu usynowienia dwom swoim bezdzietnym przyjaciołom, takim samym jak i on patrycjuszom: pierwszego — Fabiuszowi Maximusowi, drugiego — synowi Scypiona Afrykańskiego, swemu krewnemu i rówieśnikowi. Wprawdzie obaj odznaczyli się później, ale w dalszym opowiadaniu spotkamy tylko drugiego, który nosząc nazwisko swego prawnego ojca, imię rodzonego odziedziczył tylko jako przydomek; był to Korneliusz Scypion Emilianus. Na razie jednak powracamy do jego ojca. 302 Miał on wówczas około lat 60. Pierwszy swój konsulat z honorem spędził w wojnie z Ligurami, dowodząc ośmiotysięczną armią i mając przeciwko sobie wroga pięciokrotnie silniejszego. Dzięki swym mądrym posunięciom strategicznym zapędził Ligurów do obwarowanych miast i zmusił do kapitulacji, następnie zaś ofiarował im pokój na bardzo przystępnych warunkach, zabierając tylko okręty, z których wróg korzystał w celu napadów pirackich po całym zachodnim Śródziemnomorzu, aż do Słupów Heraklesa. Podstawą tych powodzeń była zaprowadzona w wojsku żelazna dyscyplina; ale ona to właśnie osłabiała urok surowego patrycjusza między prostym ludem. Kiedy po upływie owego dziesięciolecia wystąpił po raz wtóry jako kandydat na konsula, imię jego nie zyskało sobie większości. Powrócił do trosk życia prywatnego i kochając gorąco swe dzieci, z zapałem zajął się ich wychowaniem. Filohellen, na podobieństwo Scypiona, Flamininusa i w ogóle nobilów sprowadził dla swych dzieci nauczycieli greckich, i to nie tylko literatury i filozofii, lecz także malarstwa i innych przedmiotów; w takich warunkach wzrósł wódz narodu rzymskiego Scypion Emilianus. Nobilitas postanowiła teraz przeprowadzić na konsula właśnie Paulusa, doskonale rozumiejąc, że przywrócenie zachwianej dyscypliny jest nie tylko koniecznym warunkiem pomyślnego prowadzenia wojny, lecz również pomyślności całego państwa. Lud na szczęście również to zrozumiał; Paulus otrzymał konsulat na rok 168. Nim wyruszył do armii, zebrał lud i zwrócił się doń z surowym napomnieniem: — Zadziwiające rzeczy — powiedział — zauważyłem w czasie tej wojny. Nie ma kółka, nie ma pijatyki, gdzie nie zjawialiby się mądrzy ludzie, doskonale wiedzący, jak należy prowadzić wojska do Macedonii, gdzie rozbijać obóz, w jakich miejscowościach osadzać garnizony, gdzie rozmieszczać punkty żywnościowe i tak dalej. I nie dość, że oni to wiedzą; ledwie tylko zrobiono cokolwiek nie po ich myśli, natychmiast żądają, by konsul się stawił przed nimi w celu wyjaśnienia, jak gdyby przed sądem. Dla nas, prowadzących wojnę, stanowi to wielką przeszkodę; nie wszyscy są przecież tak obojętni na opinię ludzi, jak wielki Fabiusz, który wolał oddać wam na pastwę swą dobrą sławę, niż ratując ją narazić kraj na niebezpieczeństwo. Nie znaczy to, bym uchylał się od krytyki, przeciwnie —ja jej żądam; lecz niech to będzie krytyka ludzi znających się na rzeczy. Dlatego jeżeli między wami znajdują się ludzie uważający, że mogą mi dawać rady pożyteczne dla sprawy — proszę bardzo do nas na okręty, do wojska, do Macedonii. A komu milsze są pokojowe warunki miasta, ci niech z lądu nie sterują mym okrętem i niech zadowolą się obfitym 303 pokarmem plotek miejskich. Nam w obliczu wroga rady ich są niepotrzebne. Zwykła, choć bardzo trudna droga z Italii do Macedonii prowadziła przez morze do Epiru, następnie przez góry do Tesalii. Paulus już po pięciu dniach, odkąd wyruszył z Brundyzjum był w Delfach, gdzie nie zapomniał złożyć ofiary Apollinowi; minęło jeszcze pięć dni i stanął u podnóża Olimpu wśród oczekujących go legionów. Zjawienie się czcigodnego starca jako następcy młodych konsulów z lat minionych wywarło wrażenie na niekarnych żołnierzach; Paulus spotęgował je, zwracając się do nich z odpowiednimi słowami: — Kierownictwo działań wojennych — powiedział — jest rzeczą wodza i zwołanej przezeń rady wojennej. Żołnierz powinien troszczyć się o trzy rzeczy: o siłę i zdrowie swego ciała, o stan swej broni i o zapas pożywienia, w celu spełnienia nagłych rozkazów. Resztę powinien powierzyć nieśmiertelnym bogom i swemu wodzowi. Niemało ważkich słów przy tym powiedział, tak że po jego mowie nawet starzy żołnierze zmuszeni byli wyznać, że po raz pierwszy dowiedzieli się, czym jest obowiązek żołnierski. Trzecią i zapewne najsurowszą mowę Paulus zmuszony był wypowiedzieć w głównej kwaterze, do swej „kohorty" (sztabu), z której wyznaczano komisarzy dla miast sprzymierzonych, lecz po niej oczywiście nie pozostało śladu w kronikach historycznych. Paulus od słów rychło przeszedł do czynów. Perseusz z 43000 żołnierzy ciągle jeszcze stał nad Dionem na południe od Pydny, w pozycji niedostępnej, zagrodziwszy drogę do Macedonii; armia rzymska mniej liczna stała w tym samym miejscu, na południe od tamtej. Flanki obu armii opierały się o Olimp z jednej strony i o morze z drugiej. W ten sposób sytuacja mogła przez dłuższy czas nie ulec żadnej zmianie, czas jednak pracował dla Perseusza, a zapalnym Grekom się zdawało, iż Rzym nie jest w stanie zakończyć wypowiedzianej przez siebie wojny; konieczne było śmiałe uderzenie i Paulus potrafił je wymierzyć. Wysłał on oddział 8000 żołnierzy pod wodzą swego siostrzeńca, młodego Scypiona Nazyki, w celu obejścia Olimpu od południa, następnie od zachodu, dalej od północy i od wschodu; przy czym w umówionym dniu Nazyka miał się znaleźć na tyłach pozycji Perseusza. Manewr powiódł się i Perseusz, który zawsze tracił głowę w wypadkach nieoczekiwanych, opuścił swą niedostępną pozycję w przesmyku nad Dionem i cofnął się jeszcze dalej na północ aż do samej Pydny. Paulus oczywiście ruszył za nim; obaj przeciwnicy znowu zajęli pozycje naprzeciw siebie, 304 rozdzieleni rzeczką o spadzistych brzegach, Białą (Leukos). Gorący Nazyka na radzie wojennej żądał natychmiastowej bitwy. — I ja bym jej żądał, gdybym był w twoim wieku, i ty, kiedy pożyjesz tak długo, jak ja, zrozumiesz, że właśnie teraz przyjąć bitwy nie można. — Żołnierze byli zmęczeni, odpoczynek był nieodzowny, lecz Paulus kierował się nie tylko ludzkim wyrachowaniem; mąż świątobliwy, rozpoczął przecie pochód od uroczystej ofiary złożonej w Delfach, czuł bezpośrednie spojrzenie Zeusa na sobie i nie chciał przedsięwziąć niczego bez jego błogosławieństwa. Padała ofiara za ofiarą, już legło dwadzieścia byków, a wróżbita grecki ciągle jeszcze nie obiecywał powodzenia, wreszcie, po dwudziestym pierwszym, powodzenie zostało zapewnione — lecz jedynie dla walki obronnej. Tymczasem — według naszego czasu około trzeciej po południu — nieprzyjacielskiemu koniowi zachciało się przepłynąć na rzymską stronę rzeki. Kilku Traków z forpoczty Perseusza pogoniło za zbiegiem, aby go zawrócić, lecz tu spotkali się z żołnierzami rzymskimi, którzy wystąpili w obronie nowego sprzymierzeńca. Krzyk, śmiech, bitka. Trakowie widząc, że ich ziomków biją, rzucili się na pomoc; spotkali się z lekką piechotą rzymską; z wolna całe lewe skrzydło Perseusza (sam on dowodził prawym, gdzie stała jego jazda) przedostało się na rzymską stronę rzeki. I stało się to, czego pragnął Paulus — bitwa obronna. Rzymianie cofnęli się do obozu i tutaj nacierające lewe skrzydło wroga zostało otoczone przez ciężką piechotę legionów. Trzeba było się cofać, naprzód wolno, potem w nieporządku, nareszcie w popłochu; strumień znowu został przebyty, lecz tym razem nacierają Rzymianie... Rozbiwszy lewe skrzydło, legiony mają przed sobą wyborowe siły wojska Perseuszowego — falangistów z ogromnymi saryssami; ale plan bitwy Macedończyków został zniweczony przez ten głupi przypadek, a Rzymianie byli podnieceni swym zwycięstwem. Mimo wszystko nacisk został wstrzymany przez ten nieprzezwyciężony zastęp; widząc to, Salwiusz, wódz samnickiego oddziału Pelignów, rzuca sztandar w sam gąszcz wroga. Oddać sztandar to niezmyta hańba; Pelignowie wszyscy jak jeden mąż rzucili się piersiami na saryssy i wszyscy jak jeden mąż padli. Rzymianie poczynają się cofać. Paulus znajdujący się przez cały czas w przednich szeregach, z rozpaczy rozdarł na sobie płaszcz, widząc, że bogowie nie chcą mu dać zwycięstwa. Tak więc Rzymianie się cofają; najbliżej pod naciskiem wroga był Marek Kato, zięć dowódcy. Ten odważnie rąbie mieczem, lecz nagle wróg nieoczekiwanym uderzeniem wytrąca mu go z ręki. Powrócić bez miecza? 305 Niepodobna! Zwraca się więc do swoich i znakami pokazuje, co mu się stało. Podbiega do niego garść odważnych żołnierzy i wszyscy razem rzucają się na falangistów. Nacisk wroga zostaje wstrzymany; Kato pomiędzy trupami znajduje swój miecz, podnosi go, krzykiem radości witają go swoi. Falanga drgnęła — legioniści rzucają się w powstałą wyrwę, sieką na prawo i na lewo, jest ich coraz więcej i więcej; oto centrum Macedończyków nie wytrzymało, rzuca się do ucieczki. Na ich prawym skrzydle stała jazda i dotychczas nie brała udziału w bitwie, która rozpoczęła się na lewym; teraz, kiedy przyszła na nią kolej, nie uznała za właściwe atakiem swym zapobiec klęsce. Uciekła i ona, lecz tutaj gniew cofających się przed nieprzyjacielem falangistów zwrócił się przeciw konnicy. Rzucili się na jeźdźców, zaczęli strącać ich z koni, zadawać ciosy, lecz przez to klęska wroga stała się jeszcze bardziej sromotna. Pole bitwy pokryło się dwudziestoma tysiącami trupów, rzeka Biała stała się purpurowa od krwi, z rzymskiej strony padło tylko stu ludzi; prawie wszyscy spomiędzy Pelignów. Nadszedł wieczór, w świetle pochodni szukali i spotykali Rzymianie zuchów, którzy zapędzili się naprzód. Każdy nadciągający oddział zwiększał radość zwycięzców — brakowało tylko jednego, syna dowódcy, młodego Scypiona. Czyżby Nemezis zażądała odeń tej ofiary za odniesione zwycięstwo? Nie... na razie jeszcze nie — Scypion nadciąga; po prostu zapędził się dalej niż wszyscy i dlatego powrócił ostatni. Perseusz w ucieczce dotarł aż do Pełli, stamtąd zabrał swą rodzinę i skarby i korzystając z wolności dróg morskich, na okręcie dopłynął do Samotraki; z nim razem nieliczni z jego krewnych i młodzież dworska. Samotraka jest wyspą świętą; tutaj od dawien dawna odprawiano te same obrzędy tajemne, które według podania Jazon wznowił na Lemnos z powodu „grzechu lemnijskiego", obrzędy tajemniczej dwójcy Kabirów, których Grecy utożsamiali ze swymi Dioskurami. Świątynia korzystała z praw schroniska; i oto Perseusz ze swą świtą zjawił się tam, prosząc o schronienie dla siebie i swoich. Lecz prawo schronienia nie obejmuje jawnych przestępców, a takim był... sam król-bratobójca? Ciemna była ta historia macedońska, lecz niech pozostanie tajemnicą bogów i własnego sumienia króla; ale za to cała Hellada wie o zamachu na życie Eumenesa w Delfach, a sprawca zamachu Euander znajduje się w świcie królewskiej. Czy tylko o to chodzi? Temu można zaradzić, znowu co prawda po macedońsku: błysnął sztylet i Euander nie żyje. Przeszkoda usunięta! Zadrżeli kapłani: czyż zbrodnię zmywa się zbrodnią? Lecz Paulus, jak o tym wiemy, 306 był człowiekiem wielce pobożnym: uszanował nawet wątpliwe prawo schronienia; zarządził tylko, aby błagalnikowi uniemożliwić ucieczkę. Ale ten błagalnik był niezmiernie bogaty, zdołał ocalić nieprzebrane swe skarby; z łatwością udało mu się znaleźć śmiałka, który zgodził się przewieźć go do Tracji, do króla Kotysa. Gdy Perseusz rozprawił się z Euandrem, pozostali opuścili króla i jego rodzinę. Nadszedł wieczór umówiony; najpierw na okręt przenoszą skarbiec królewski, a potem?... Potem żeglarz niespodzianie podnosi kotwicę i pozostawia króla z rodziną na opustoszałym brzegu. To ostatnie niepowodzenie do reszty go złamało; posyła list do Paulusa: „Pozdrowienie od króla Perseusza"... List zostaje mu zwrócony: od króla? Jakiego króla? Pisze drugi list: „Pozdrowienia od Perseusza". Teraz już można się zgodzić; zwycięzca w dobrotliwych słowach zaprasza go do swej głównej kwatery. Perseusz przychodzi i niepomny swej godności, rzuca się na twarz do kolan Paulusa. — Wstań! — z gniewem krzyczy Rzymianin. — Nie poniżaj mego zwycięstwa! Zwycięstwo było zupełne; aby zebrać jego owoce, senat, podług odwiecznego zwyczaju, wysłał do Paulusa dziesięciu posłów ze swego grona. Zasada Flamininusa utrzymana została w mocy; Rzym nie przywłaszczył sobie ani jednej piędzi ziemi na Bałkanach. Natomiast Macedonia rozdarta została na cztery oddzielne republiki; dom królewski, wywodzący swój ród od Heraklesa, w osobie ostatniego potomka, Perseusza, usunięty został od władzy. Podatki, które gminy macedońskie płaciły królowi, zostały zmniejszone o połowę, lecz za to połowa ta winna była wpływać do skarbu rzymskiego. Innymi słowy, republiki macedońskie zostały uznane za lennicze w stosunku do Rzymu — co było nowością. Zwrócono także uwagę i na tych, których Perseusz usiłował nakłonić do przymierza ze sobą, specjalnie na Achajów, sprzymierzeńców jego dziada, Antygonosa. Wolność ich pozostała nienaruszona, ale zażądano 1000 zakładników, a między nimi syna ich stratega Likortasa, znakomitego w późniejszych czasach historyka Polibiusza. Prawdopodobnie niejeden z nich wspominał teraz słowa poprzednika Perseusza na tronie macedońskim, wypowiedziane wobec ich ojców przed trzydziestu laty: „Pan rzymski zmusi was, iż żałować będziecie sprzymierzeńca Filipa!" I nie tylko oni, ale i Eumenes, i Rodyjczycy poczuli, że wobec pogromu macedońskiego współzawodnika przestali być Rzymowi potrzebni. Zwycięzcy mogli teraz powrócić do domu, gdzie czekał na nich zasłużony tryumf. Zasłużony, lecz mimo to wątpliwy; osobiści wrogowie Paulusa rozniecali przeciwko niemu 307 niezadowolenie obywateli-żołnierzy, rzekomo z powodu wprowadzonej przezeń surowej dyscypliny. Mimo wszystko tryumf został mu przyznany. Jego początek zasępiło nieszczęście w domu tryumfatora: z dwóch młodszych synów, których pozostawił sobie jako spadkobierców swego imienia, jeden zmarł na pięć dni przed uroczystością; uwieńczony starzec zmuszony był przezwyciężyć swój żal i z radosną twarzą pokazać się bogom i ludowi. W pochodzie miał kroczyć przed rydwanem tryumfatora zwyciężony i uwięziony król ze swymi dziećmi jako jeniec — taki był bowiem odwieczny, okrutny zwyczaj, którego Paulus nie mógł zmienić; był zadowolony choć z tego, że nie żądano od niego, zgodnie z tradycją, stracenia jeńca w ciemnicy po uroczystości. Perseusz wiedział o tym; wypiwszy do dna czarę upokorzeń, błagał Paulusa, aby mu darowano przynajmniej tę ostatnią mękę... Paulus dał lodowatą rzymską odpowiedź: — To raczej jest w twojej mocy niż w mojej. Perseusz zrozumiał odpowiedź, lecz ręka, co się niedawno podniosła na Euandra, tym razem zawiodła. Uroczystość się odbyła; trwała trzy dni. Cała droga pochodu, cyrk między Awentynem i Palatynem, następnie Forum i wiodąca na Kapitol droga Święta, była z obydwóch stron zastawiona pomostkami, na których tłoczył się lud; 308 wszystkie świątynie były otwarte, wszędzie odbywały się ofiary, płonęły kadzidła i rozbrzmiewały modły. Cały pierwszy dzień poświęcono na przewożenie przedmiotów sztuki, należących do króla, magnatów i miast zwyciężonej Macedonii. Na nieszczęście ów zwyczaj, wprowadzony przez Marcellusa po zdobyciu Syrakuz pół wieku temu, nie dał się wykorzenić; na dwustu pięćdziesięciu wozach przewieziono posągi marmurowe i spiżowe, płaskorzeźby i obrazy. Ozdobią one kolumnady i świątynie rzymskie, teraz zaś niechaj lud ujrzy je wszystkie razem jako najcenniejszą część zdobyczy. Drugi dzień pokazał Rzymianom zdobyty na wrogu oręż; umiejętnie ułożono go na niezliczonych wozach bojowych, tak że mimo pozornego nieładu widok ten sprawiał miłe wrażenie swą barwnością i niezwykłością. Prócz tego skutkiem nieuniknionych wstrząsów masa ta wydawała ciągle rozgłośny szczęk i dźwięk. Po orężu pokazywano nieprzebraną moc srebra, zarówno w stanie surowym jako też obrobionym, w postaci pięknych rzeźbionych i wzorzystych naczyń. Lecz najuroczystszy był dzień trzeci. Na czele pochodu szli trębacze, wygrywając pobudki wojenne. Za nim pędzono sto dwadzieścia wołów z pozłacanymi rogami, przybranych wiankami i wstążkami — była to ofiara dla Jowisza Kapitolińskiego. Dalej szły pięknie odziane pacholęta z naczyniami ofiarnymi. Jeszcze dalej — młodzieńcy niosący zdobyte złoto w osiemdziesięciu naczyniach, a za nimi ci, co nieśli złotą czarę ofiarowaną Jowiszowi przez samego Paulusa — olbrzymią, ciężką, zdobną w różnobarwne drogie kamienie... Prawdopodobnie jednak znawcy woleliby te mniejsze czary, także złote, które niesiono za nią — wyroby starożytnych mistrzów epoki Antygonosów i Seleukosów. Lecz oto wśród szmeru zdumienia rozlega się donośny gwar: ukazuje się uroczysty rydwan Perseusza, na nim jego broń, jego diadem królewski, a dalej — rozdzierający widok: małe dzieci zwyciężonego króla, prowadzone przez sługi, rozpłakane siłą niejasnej świadomości przeżywanego momentu, którego nie rozumiały, lecz którego ciężar odczuwały; byli to dwaj chłopcy i jedna dziewczynka. Wreszcie szedł on sam, ich ojciec, godny politowania w swym poniżeniu, nad które jednak przeniósł życie. Lecz na Perseusza niezbyt zwracano uwagę; widok jego płaczących dzieci mimo woli wywoływał łzy w oczach widzów. — Oto przykład zmienności szczęścia! — Czyjego? — Naturalnie, zwyciężonego, byłego króla Perseusza! — A czy nie tego, co jedzie za nim? 309 — Jak to? Zwycięzcy? Na złotym rydwanie jedzie tryumfator, starzec w laurowym wieńcu. Któż jest szczęśliwszy od niego? Nawet żołnierze idący za nim śpiewają wesołe pieśni, ażeby złagodzić zazdrość bóstwa. — Lecz czemuż jest sam? Czemu synowie nie towarzyszą mu na rydwanie, jak być powinno podług przykazań ojców? — Ależ jednego pochował w tych dniach! — Jednego pochował, a gdzie drugi? Tryumf się skończył. Perseusza wysłano na osiedlenie do Alby Fucyńskiej, gdzie żył jeszcze kilka lat; jego dzieci żyły życiem prywatnym, którym historia się nie interesuje. A tryumfator po świętej ofierze zdjął wieniec laurowy, zdjął swój płaszcz wodza i powrócił jako zwykły obywatel do łoża boleści swego młodszego ostatniego syna. Nemezis w zupełności dług swój odebrała: trzydniowy tryumf oddzielił tylko jeden pogrzeb od drugiego. I kiedy potomni chcieli sobie wyobrazić nieubłagalną zmienność Fortuny i jej okrutne igraszki, co przeplatają żałobę tryumfem, a tryumf żałobą — wspominali Lucjusza Emiliusza Paulusa. 46. Machabeusze Gdy Rzym odzyskiwał równowagę po wysiłkach trzeciej wojny macedońskiej, Wschód był terenem zdarzeń tak na pozór błahych, że współczesna historiografia grecka nie uważała nawet za wskazane wspomnieć o nich. Lecz dla nas pomimo to są one bardzo ważne. Trzeba wiedzieć, że Antioch Wielki, zawierając pokój z Rzymem po swej klęsce pod Magnezją, zobowiązał się wydać jako zakładnika swego młodszego syna, również Antiocha. Sam wkrótce potem został zabity, tron jego odziedziczył starszy syn, Seleukos IV Filopator, człowiek słaby i niezdolny do czynu. Przez cały ten czas czternastu lat młodszy Antioch był w Rzymie, obracając się naturalnie wśród nobilów, którzy go sobie pozyskali. Tradycyjny w rodzie Seleucydów filohellenizm spotęgował się w nim jeszcze dzięki temu, co słyszał wśród filohellenów rzymskich. Śmierć brata w roku 175 powołała go na tron; Rzym chętnie wyraził swą zgodę, wiedząc o jego przyjacielskim dla siebie usposobieniu. Antioch powrócił do ojczyzny jako zapalony wielbiciel wszystkiego, co greckie; przejeżdżając przez Ateny, zobaczył wspaniały fundament założonej 310 przez tyrana Pizystrata prawie czterysta lat temu świątyni Zeusa Olimpijskiego. Zadanie wydało mu się godne jego imienia; udzielił środków na dalszą budowę — jednak nie on ją wykończył, lecz dopiero cesarz Hadrian w trzy stulecia później. Skrajny filohellenizm — to był jeden rys charakteru Antiocha Epifanesa (tak go nazywano, niby „boga widomego", wskutek syryjskiej tendencji do ubóstwiania królów); drugim była chęć przywrócenia i rozszerzenia mocarstwa swego ojca. Czasy sprzyjały tym zamiarom. W Egipcie umarł Ptolemeusz V Epifanes, mąż Kleopatry I, siostry Antiocha, zostawiwszy pod opieką wdowy dwóch synów i córkę Kleopatrę II. Było to zresztą zjawisko zgoła zwyczajne. Z synów-Ptolemeuszów: VI Filometor był wprawdzie nieco lepszy, ale za to VII Euergetes (poufale nazywany Fiskonem, tj. Tłuściochem), nieco mądrzejszy; obaj rozsądku mieli niewiele, ale Egipt przywykł do pokory, i ze strony ludu nie przewidywano trudności, zwłaszcza gdy Filometor, zgodnie z miejscowym zwyczajem, ożenił się ze swą siostrą Kleopatrą. Trudności począł czynić ich wuj, Antioch Epifanes, który chciał skorzystać z okazji, aby pod pretekstem opieki zawładnąć Egiptem. Udało mu się zwabić do siebie starszego chłopca. Wówczas aleksandryjczycy ogłosili królem młodszego. Antioch wyruszył przeciwko nim z wojskiem w obronie praw starszego i osiągnął swój cel; lecz teraz bracia pogodzili się i w ten sposób pozbawili go pretekstu do dalszej interwencji. Mimo to Antioch nie wypuszczał z rąk zdobyczy; wówczas Ptolemeusze zwrócili się do potęgi opiekuńczej, do Rzymu, i senat rzymski przysłał w celu rozpatrzenia spraw syryjsko-egipskich jednego z senatorów, Gajusza Popiliusza. Ze strony Rzymu Antioch nie spodziewał się przeszkód; widział on w senatorach rzymskich przyjaciół z czasów swego długoletniego zakładnictwa w Rzymie. Lecz Rzymianie nie znali żartów w sprawach państwowych i Popiliusz zakomunikował królowi żądanie senatu, aby wycofał swą armię z Egiptu. — Pomyślę nad tym — odparł Antioch. Wówczas Popiliusz — rzecz działa się na otwartym powietrzu — nakreślił swą laską linię dokoła króla i rzekł do zdumionego: — Zanim wyjdziesz z tego koła. — musisz mi powiedzieć, co mam donieść senatowi? Niezmiernie zmieszany Antioch odrzekł pokornie: — Spełnię wolę senatu. Armia syryjska rzeczywiście została wycofana z Egiptu, a „koło Popiliusza" cieszyło się zasłużoną sławą u potomnych. 311 W takim nastroju, w jakim Antioch opuszczał Egipt, łatwo przychodzi człowiekowi dla ulżenia uczuciom zawodu wywrzeć zemstę na kimkolwiek. Ten „ktokolwiek" nawinął się Antiochowi właśnie po drodze z Egiptu do Antiochii; tutaj, w dolinie Jordanu, mieszkał naród mały, lecz uparty, który jakby ześrodkował w sobie to wszystko, co było tak wstrętne dla duszy króla syryjskiego — Judejczycy. Jak już wiadomo, historię Judejczyków znamy jedynie z ich własnych kronik i dlatego mimo woli patrzymy na nich jakby ich oczami. Lecz jeśli król Antioch zapragnął dowiedzieć się czegoś o tych swoich poddanych — a na pewno był tego ciekawy — to od swego doradcy usłyszał o nich mniej więcej następujące informacje: — To dziwny naród, niepodobny do innych narodów twego królestwa. Siedział w dolinie Jordanu — co prawda jako naród napływowy — już za czasów trojańskich. Jego królestwo, początkowo niepodzielne, z biegiem czasu się rozpadło; większe poczęło zwać się Izraelem, mniejsze — Judea. Jeden i drugi naród wzięty został do niewoli: Izraelici przez Asyryjczyków, Judejczycy — przez Babilończyków. Lecz podczas gdy Izrael zginął, rozpłynąwszy się wśród otaczającego plemienia, Juda zachował swą samoistność i zwartość do czasu, kiedy Cyrus, zwycięzca Babilonu, pozwolił mu powrócić. Od tej chwili Juda znowu zamieszkuje dolinę Jordanu, lecz nierównomiernie. Główne siły jego znajdują się na nizinach i w górach nad Morzem Martwym; tutaj stanęła jego stolica — Jerozolima. Wyżej — również judejska, ale heretycka Samaria, nie uznająca Jerozolimy; jeszcze wyżej — pogańska Galilea. Wyższa władza w Judei należy do arcykapłana. Ludzie ci wmówili w siebie, że ich bóg zawarł z nimi szczególne przymierze jako ze swym ludem wybranym; składają mu w dni świąteczne ofiary całopalne, udając się tłumnie do jego świątyni jerozolimskiej; lecz nie pozwalają robić jego podobizny. Trzy rzeczy odróżniają ich od pozostałych ludzi. Po pierwsze, obrzezanie. Po wtóre, pilne obserwowanie sabatów, które święcą w zupełnej bezczynności, tak że nawet w czasie wojny hufce ich nie decydują się bronić, jeżeli zdarzy się napaść na nie w dzień sobotni. Po trzecie, zakaz używania pewnych pokarmów, wskutek czego stali się najniegościnniejszym narodem w świecie i wspólny posiłek z nimi jest niemożliwy. Sami mówią, że ich bóg dał im to prawo, aby zabezpieczyć ich przed obcowaniem z bałwochwalcami (jak nazywają wszystkich innych ludzi), obawiając się, że rezultatem takiego obcowania będzie zdrada jego zakonu. Lecz najwidoczniej bóg ich omylił się w swych rachubach. Urok naszego helleńskiego życia kusi ich, specjalnie zaś ich możnowładztwo, 312 tak że coraz częściej zaniedbują obrzezania i w ogóle starają się upodobnić do nas; jeszcze kilka pokoleń i stanie się z nimi to samo, co już zdarzyło się z Lidyjczykami, Karyjczykami, Pamfilijczykami i niejednym innym niegdyś barbarzyńskim, obecnie zaś zhellenizowanym narodem. Przy podziale państwa Aleksandra Wielkiego dostali się razem z Syrią południową Ptolemeuszowi; ten obchodził się z nimi dobrze i przeniósł część ich do Aleksandrii, gdzie zapomnieli swego języka i przyjęli grecki, wskutek czego zmuszeni byli nawet swe księgi zakonu przetłumaczyć na grecki. Twój ojciec, Antioch Wielki, razem z całą Syrią południową przyłączył ich również do swego królestwa; w ten sposób stali się teraz twymi poddanymi. Lud to spokojny i bynajmniej nie wojowniczy; podatki płacą regularnie i żądają jedynie tego, by im pozwolono służyć swemu bogu i zajadle kłócić się między sobą o znaczenie jego przykazań. Dlatego rada moja jest. by dać im spokój. Ale Antioch odpowiedział: — Nie mam czasu czekać przez kilka pokoleń, dopóki rozpłyną się w otaczającym środowisku helleńskim i staną się takim samym narodem, jak wszyscy. Nasze życie helleńskie jest o tyle lepsze od innego, że okażemy im prawdziwe dobrodziejstwo, jeżeli już teraz przyswoimy im to życie. Dlatego rozkazuję, aby w ich świątyni wzniesiono posąg Zeusa, aby obrzezanie było zniesione, zwoje ich zakonu odebrane i zniszczone, sabaty zapomniane i aby ich zmuszano, nawet siłą, do jedzenia tych pokarmów, które dzięki swej głupocie uważają za szkodliwe dla siebie. I rozkaz królewski został spełniony. Szaleństwo to było od tego czasu stosowane bezskutecznie wiele razy i pomimo to ludzkość nie chce korzystać ze wskazań historii, że wprowadzanie siłą religii, nawet najdoskonalszej, jest rzeczą niemoralną i bezowocną. Poczynanie Antiocha Epifanesa w tym kierunku stanowi przykład, zapewne nie pierwszy, lecz dla nas mimo to najwcześniejszy. Zamiary jego były uczciwe; był on przekonany o wyższości swej helleńskiej religii nad wszystkimi innymi. Posąg Zeusa Olimpijskiego przed kamieniem ofiarnym całopalenia — czyż istnieje coś piękniejszego, żeby wzbudzić uczucie religijne? Lecz Judejczycy nie uznawali objawienia boga w pięknie; religijność ich wyryła sobie inne łożysko, i wspaniały posąg, wcielenie proroczego marzenia Fidiasza, postawiony w ich jerozolimskiej świątyni, był dla nich jedynie „obrzydliwością". Zwyczaj obrzezania, który nawet śród światłych Judejczyków budził drwiny i skazany był najwidoczniej na zanik, skoro go z góry zakazano, stał się nagle drogi i święty. I w ogóle groźba stworzyła miłość — milczącą w Jerozolimie, gwałtowną i buntowniczą w gminach wiejskich. 313 W Modeinie wysłannik królewski, wzniósłszy ołtarz na sposób grecki, począł spraszać lud na ofiarę; nieśmiały wieśniak chciał już pójść za jego wezwaniem, gdy nagle rzucił się na niego starzec, gorliwy wyznawca religii ojców, jednym uderzeniem zabił chłopka, drugim wysłannika, trzecim zburzył ołtarz. Był to kapłan Matatiasz, ojciec pięciu synów; jego energiczny czyn stał się sygnałem powstania. Każdy, komu droga była wiara ojców, poszedł za nim i jego rodziną w spalone góry judejskie, dające możność bronienia się nawet przeciwko znacznie przewyższającej liczbie wrogów. Wodzem tego powstania stał się z woli ojca średni, najsilniejszy z pięciu synów, Juda, zwany Machabeuszem, co oznacza „młot". Przezwisko to objęło także i jego braci; dlatego też powstanie, o którym mowa nazywamy powstaniem Machabeuszów (166). W tradycji Judejczyków przechowały się opowiadania o wielu bohaterskich czynach wojennych tej garści junaków, którzy potrafili zamienić początkową walkę partyzancką w prawdziwą wojnę, wojnę przeciwko licznym armiom nieprzyjacielskim; tradycja grecka jednak, jak już wspomnieliśmy, niestety, o tym milczy. To pewne, że ostatecznie powodzenie Machabeuszów było możliwe dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zewnętrznych. Antioch Epifanes wkrótce po wybuchu powstania poległ; od jego śmierci zaczęły się niesnaski dynastyczne w rodzie Seleucydów, dzięki czemu Machabeuszom łatwo było, popierając już to tego, już to innego pretendenta, zapewnić swej ojczyźnie nie tylko wolność kultu, lecz mniej lub więcej pełną niezależność polityczną. Szczególnie ciekawa dla nas w tej wojenno-dyplomatycznej zawierusze jest próba Judy Machabeusza zapewnienia swej ojczyźnie protektoratu Rzymu: „Juda — opowiada o tym jego historyk Judejczyk — usłyszał o sławie Rzymian, że są silni i potężni i przyjmują wszystkich, którzy zwracają się do nich. W stosunku zaś do przyjaciół i do tych, którzy im zaufali, zachowują umowę, i wszyscy, którzy słyszeli ich imię, obawiają się Rzymian. Mimo wszystko żaden Rzymianin nie sięgnął po koronę; stworzyli u siebie radę i stale, codziennie, stu dwudziestu ludzi obraduje nad wszystkim, co dotyczy ludu i jego pomyślności. Co rok jednemu człowiekowi (nie jest to ścisłe) powierzają zwierzchnictwo nad sobą i władzę nad wszystkimi swymi ziemiami; wszyscy słuchają jednego, i nie bywa między nimi zawiści ani zazdrości. Rzym — mówi dalej tenże historyk — miłościwie odniósł się do tej próby, lecz specjalnej pomocy swemu nowemu przyjacielowi i sprzymierzeńcowi nie okazał". Pomimo to ciekawy jest dla nas ten wyraz sympatii ze strony judejskiej 314 dla dalekiego władcy znad Tybru, sympatii, która miała z czasem przekształcić się w okrutną niechęć i nienawiść. Więcej od Rzymu pomogły Machabeuszom wspomniane już wewnętrzne rozterki w rodzie Seleucydów. Po wojennych powodzeniach Judy Machabeusza, uwieńczonych jego śmiercią na polu bitwy, nastąpiły powodzenia dyplomatyczne jego brata, Jonatana, który potrafił osiągnąć ten sukces, że zatwierdzono go jako arcykapłana w Jerozolimie (153). Był to krok następny, lecz nie ostatni: Machabeusze dążyli do zupełnej niepodległości swej ojczyzny i do swej zupełnej w niej władzy. I jedno, i drugie powiodło się trzeciemu bratu, następcy Jonatana, Szymonowi; ten nie tylko stał się królem oswobodzonej Judei, lecz także uzyskał możność przekazania po śmierci następstwa tronu swemu synowi; stał się w ten sposób założycielem nowej dynastii, Hasmoneuszów, jak ją nazywamy od imienia przypuszczalnego praszczura. W ten sposób na Wschodzie przybyło jeszcze jedno królestwo. Państwo to powstało na podwalinach nienawiści plemiennej Judejczyków względem narzucanej im cudzoziemskiej religii helleńskiej; lecz kiedy ustał ten obcoplemienny ucisk, nienawiść ostygła. Znowu urok piękna helleńskiego dał znać o sobie; znajdując się pośrodku między helleńską Syrią i helleńskim Egiptem, otoczona wieńcem miast helleńskich, Judea nie mogła opierać się długo działającym zewsząd wpływom hellenizmu. Dynastia Hasmoneuszów stała się z czasem prawie hellenistyczna; obyczaje helleńskie zaszczepiły się wszędzie, poczynając od dworu; „hellenizujący" zajęli wpływowe i zaszczytne stanowisko wśród nauczycieli ludu judejskiego. Co prawda natknęli się na równie silne przeciwdziałania; koniec II wieku i bardziej jeszcze wiek I był epoką zajadłej walki hellenizmu z judaizmem. Była to zdrowa, silna, dobroczynna walka; przekazywana z pokolenia na pokolenie i rosnąca w siłę w każdym z nich, stworzyła w końcu ten czarnoziem, na którym zakwitł najpromienistszy żywot w całej historii ludzkości. 47. „Ceterum censeo..." Jak wspomnieliśmy, dwudziestolecie po zwycięstwie pod Pydną (168) było dla Rzymu epoką odpoczynku i rozkwitu pokojowego. Oczywiście, drobne wojny wciąż trwały: Galowie i Ligurowie na północnych kresach Italii, bandy rozbójnicze na Sardynii i Korsyce, niezależne plemiona 315 z gór hiszpańskich niemało trosk przyczyniały namiestnikom rzymskim. Lecz wojny te prowadzone były przy pomocy pokojowego kompletu legionów rzymskich i kontyngensów sprzymierzeńczych, lud zaś rzymski niekiedy dowiadywał się o nich jedynie z okazji tryumfów poszczególnych dowódców. Za to życie kulturalne płynęło w Rzymie jak potok; miało jednak już nie jeden, lecz dwa ośrodki, wiodące ze sobą walkę namiętną, choć złagodzoną dzięki osobistej przyjaźni przywódców. Filohellenizm był po dawnemu silny wśród nobilitas rzymskiej; po śmierci Flamininusa głównymi jego przedstawicielami byli Emiliusz Paulus i jego siostrzeniec, rówieśnik i przyjaciel Publiusz Scypion, syn bohatera spod Zamy. Przyjaźń ich wzmogła się dzięki temu, że jak już wiemy, bezdzietny Scypion adoptował starszego syna swego wuja, zwanego od tej chwili Scypionem Emilianusem. Spadkobierca obu swych ojców, naturalnego i prawnego, odziedziczył również i ich filohellenizm. Dokoła niego zgrupowali się wybitniejsi przedstawiciele ówczesnej literatury, zarówno Rzymianie, jak i zamieszkujący Rzym Grecy. 316 Spomiędzy pierwszych zwraca naszą uwagę utalentowany poeta Kwintus Enniusz. Jak już wiadomo, Kato przywiózł go ze sobą z Sardynii, gdzie Enniusz, Kalabryjczyk rodem, służył w oddziałach sprzymierzeńczych przeciwko Kartagińczykom; władając trzema językami: oskijskim (tj. samnickim), greckim i łacińskim, mówił o sobie, że „ma trzy serca". Jakie znaczenie miało dlań jego oskijskie serce, nie możemy brać w rachubę; ale za to greckie dało mu możność — głębiej niż komukolwiek przed nim w Rzymie — przeniknąć ducha poezji greckiej; a rzymskie — oddać to, co zrozumiał, w pięknej na owe czasy mowie łacińskiej. Katona jednak spotkało rozczarowanie; Enniusz odsunął się od swego opiekuna i przystąpił do znienawidzonego przezeń ruchu filohelleńskiego. Jego działalność poetycka była bogata i różnorodna; wystarczy nam jednak ocenić go jako epika i dramaturga zgodnie z jego własnym życzeniem, jako rzymskiego Homera i rzymskiego Eurypidesa. W charakterze pierwszego był twórcą poetyckiej „Kroniki" (Annales), obejmującej dzieje Rzymu od założenia miasta do ostatnich czasów — oczywiście tych tylko, które można było traktować poetycznie. Wzór przytoczyłem wyżej, w związku z wojną z Pyrrusem; jak czytelnik mógł się przekonać, Enniusz wyrzekł się w tym eposie narodowego rzymskiego wiersza „saturnijskiego", który od tej chwili poszedł w zapomnienie i przeniósł na grunt rzymski giętki heksametr grecki, który do ostatnich czasów pozostał ulubionym wierszem epickim Rzymian. Nie mniejsze były jego zasługi jako dramaturga, a zwłaszcza tragika. Nie dążył do samodzielności twórczej, czerpał ze skarbów greckich; ateńska trójca tragiczna V wieku, a zwłaszcza Eurypides, wskazywała mu drogę, którą można było iść śmiało bez obawy zbłądzenia. Z treści jego tragedie były przeróbkami greckich; lecz zadanie Enniusza było trudne. Należało muzę tragiczną nauczyć mowy łacińskiej; należało osiągnąć ten wynik, by patetyczna skarga wróżki Kasandry bezpośrednio wzruszyła serca zebranego w rzymskim teatrze ludu rzymskiego — i Enniusz wynik ten osiągnął. Od niego zaczyna się rzymska trójca tragiczna; drugim jej członkiem był siostrzan Enniusza — Pakuwiusz, trzecim — Akcjusz; działalność ich opromieniła drugi wiek przed Chr., ten pierwszy okres klasyczny literatury rzymskiej. Dramaty ich nie zachowały się do naszych czasów, jeżeli nie brać pod uwagę urywków, lecz i tego wystarczy, by usprawiedliwić wysokie mniemanie Cycerona o tych siewcach hellenizmu w Rzymie Scypionów. W charakterze wszechpoety Enniusz pisał również komedie, które jednak nie bardzo były cenione przez krytykę rzymską. W tej dziedzinie zapanowała od czasów Plauta pewna specjalizacja; 317 kontynuatorem jego dzieła był poeta Publiusz Terencjusz, urodzony na krótko przed śmiercią Plauta, a zmarły w młodym wieku. Pochodził on z Afryki, lecz z wychowania był Rzymianinem, bliskim Scypiona Młodszego. Dzięki niemu komedia rzymska bardziej jeszcze zbliżyła się do oryginałów greckich. Terencjusz nie uważał się za uprawnionego do przeróbki dramatów swego ulubieńca, Menandra, na krotochwile, lecz zachował w nich charakter dialogów, nie wahając się utracić przez to sympatii publiczności przyzwyczajonej do plautowskich arii i duetów. 318 Wrogowie go oskarżali, że korzystał z usług swych znakomitych przyjaciół w celu stylistycznego wygładzania swych sztuk, i Terencjusz nie starał się obalić tego mniemania, które było raczej zaszczytne dla niego. Wszystkie sześć jego komedii zachowały się do naszych czasów, i z uwagi na to, że Terencjusz umarł jako zupełnie młody człowiek, musimy przyznać, że rzeczywiście miał on bardzo wielki talent. Jego znaczenie literacko-historyczne jest ogromne: Terencjusz i Plaut — to natchnienie i wzór dla przyszłych poetów komicznych. Jeżeli warunkiem oryginalności ma być zupełne unikanie zapożyczania motywów treści, to oryginalniejszym od obu przytoczonych poetów był trzeci członek scypionowskiego kółka Lucyliusz. Choć i on również nie był rodowitym Rzymianinem, mimo to jednak, pochodząc z „municipium" z prawem obywatelstwa rzymskiego, a przy tym ze stanu rycerskiego, zajmował o wiele wyższe stanowisko społeczne aniżeli dwaj poprzedni. Dzięki temu mógł nie liczyć się z nikim pisząc swe poezje, czyli innymi słowy, mógł zostać satyrykiem. Satyrę nie on wynalazł; słowo to (satira nie jest w bezpośrednim pokrewieństwie z greckim satyros) oznacza właściwie potrawę pożywną, sałatę mieszaną, bigos, „winegret", w poezji zaś wiersz o charakterze mieszanym; w tym nieszkodliwym sensie pisali satyry i Newiusz, i Enniusz. Lecz twórcą satyry w naszym współczesnym znaczeniu tego wyrazu, tj. utworu zjadliwego, karcącego, był właśnie Lucyliusz. Był to poeta wielce płodny, lecz co prawda dość niedbały; każdy wypadek zarówno w jego życiu politycznym, jak prywatnym, znajdował u niego swój oddźwięk, wskutek czego trzydzieści ksiąg jego wierszy, przeważnie heksametrycznych, były według trafnego określenia Horacego jakby „tablicą wotywną tego starca". Tacy byli przedstawiciele literatury rzymskiej w kółku Scypiona; lecz prócz nich obracali się w nim i Grecy. Z nich na czoło wysunęli się dwaj: Polibiusz i Panecjusz. Pierwszy, syn stratega achajskiego Likortasa, znajdował się w liczbie tego tysiąca zakładników, których Rzymianie zażądali od Achajów po bitwie pod Pydną; lecz dzięki wysokiemu stanowisku jego ojca los Polibiusza w Rzymie był o wiele lepszy od losu jego towarzyszów niedoli. Paulus i Scypion zainteresowali się nim, stał się przyjacielem ich syna i jego towarzyszem w licznych podróżach; miał sposobność obserwować mało znany w ogóle Grekom świat zachodni, specjalnie zaś życie polityczne Rzymu. Został historykiem — historykiem całej „epoki chwały" państwa rzymskiego; jego sąd pozytywny o wartości ustroju wielkiej republiki rozwiązuje dla nas w granicach rozumienia 319 ludzkiego to zagadnienie i możemy jedynie żałować, że z czterdziestu ksiąg jego historii w całości zachowało się tylko pięć, a z pozostałych urywki, co prawda dość duże. Polibiusz był historykiem, Panecjusz filozofem, a przy tym, co było wielce szczęśliwym przypadkiem, filozofem kierunku stoickiego. Kierunek ten powstał w Atenach w epoce Aleksandra Wielkiego, przedmiot jego stanowiła przeważnie moralność, hasło — wielkie słowo, że „ c n o t a sama sobie wystarcza", aby w życiu znaleźć szczęście. Oczywiście, usprawiedliwić to słowo przez przykład na sobie samym mógł tylko człowiek doskonały, niezależny od zdarzeń i klęsk zewnętrznych; innymi słowy, mędrzec. Jest to ideał prawie nieosiągalny. Dlatego konieczną rzeczą jest w celu moralnego wychowania ludzi dać im inny, dostępny ideał; ten drugi ideał podrzędny — to obowiązek. Panecjusz jest twórcą etyki obowiązku; w tym leży wielka jego zasługa dla ludzkości. Rzucone przezeń ziarna wydały obfity plon właśnie na niwie świadomości narodowej rzymskiej, która przez samą naturę była jak najlepiej przygotowana dla ich przyjęcia; dzięki Panecjuszowi bohaterska filozofia stoicka stała się narodową filozofią rzymską. A mimo wszystko hellenizm tego drugiego i trzeciego pokolenia nie miał takiego entuzjazmu, jakim odznaczało się pierwsze pokolenie Scypiona Starszego i Flamininusa. Jest to widoczne nawet w urywkach satyr Lucyliusza, który wśród innych niesympatycznych dla siebie zjawisk wyśmiewa także i ów skrajny filohellenizm epoki Flamininusa; widać to również i w praktyce, z wyników trzeciej wojny macedońskiej w porównaniu z wynikami drugiej — z faktu, iż nałożono daninę na prowincje macedońskie, iż surowo postępowano z Achajami; iż powstała naprężona atmosfera niedowierzania, która w ogóle opanowała stosunki grecko-rzymskie. I chyba się nie pomylimy, przypisując przeważną rolę w tym oziębieniu stosunków nacjonalistycznej polityce znanego nam już Marka Porcjusza Katona. Był on również miłośnikiem literatury, lecz tworzył ją sam, a cel, który pragnął osiągnąć, był czysto praktyczny. Dlatego też nie zajmował się poezją — jakiż mógł być z niej pożytek? Inna sprawa — wychowanie; sam posiadał syna i aby go wychować, poświęcił mu większą część tego, co napisał. Między innymi i wyżej wspomnianą historię rzymską; napisał ją nawet własnoręcznie wielkimi literami, ażeby chłopiec łatwiej mógł ją przeczytać. Jemu również poświęcił małą encyklopedię, zbiór wiadomości pożytecznych dla przyszłego obywatela i ziemianina; tu między innymi wysławia zdrowe prawidła higieniczne ojców i tradycyjną medycynę domową, 320 gwałtownie napada na lekarzy greckich, na uczniów Erasistratosa, Herofilosa i innych. „Naród ten — mówi — nie mając siły, by zwyciężyć Rzymian mocą oręża, zdecydował się wytępić ich swymi miksturami". Nie dążył Kato do ideałów filozoficznych, będąc zupełnie pewny, że ideał cnoty zawiera pracowite życie starorzymskie w zawodzie rolniczym; ku zbudowaniu potomnych napisał swój utwór ,,O rolnictwie", jedyny, który po nim został. Czyta się to z ogromnym zaciekawieniem, po prostu jako pierwszy przechowany do naszych czasów zabytek prozy rzymskiej; lecz jakiż chłód wieje od tej wyrachowanej książki! Niewolnicy istnieją i muszą istnieć, bez nich nie można się obejść w gospodarstwie; należy ich wyzyskać jak zwierzęta juczne, a gdy się zestarzeją, sprzedawać, ażeby ochronić majątek od darmozjadów. Plutarch, biograf Katona, stara się w ogóle oddać należną cześć jego zasługom, lecz tutaj jego greckie serce oburza się i przypomina o tym, z jaką ludzkością jego ziomkowie traktowali nie tylko niewolników, lecz nawet juczne zwierzęta, zapewniając paszę darmową tym, co były używane przy budowie Partenonu. I raz jeszcze przekonywamy się, że filohellenizm to rzeczywiście jedyny mistrz ludzkości, który uczy, że humanizm i człowieczeństwo są równoznaczne. Już milsza jest nam inna cecha tego zatwardziałego Rzymianina. Skutkiem konkurencji prowincjonalnego, specjalnie zaś sycylijskiego zboża nastąpił zanik rolnictwa italskiego; Katon o tym wiedział i godził się z tym, lecz przekazano nam następującą charakterystyczną dlań rozmowę: — Jaka działalność jest najzyskowniejsza? — Dobra hodowla bydła. — A potem? — Średnia hodowla bydła. — A potem? — Kiepska hodowla bydła. — A potem? — Rolnictwo. — A pożyczanie pieniędzy na procent? — A zabijanie ludzi? Tak więc nasz ziemianin tuskulański lichwę równa z zabójstwem; widać z tego, z jaką pogardą musiał traktować tę klasę ludzi, którzy zajmowali się w Rzymie lichwą i w ogóle spekulacjami pieniężnymi, tzw. ekwitów. Jest to tym dziwniejsze, że w jednym punkcie, a przy tym w punkcie zasadniczym, popierał ich chciwą politykę. 321 Jakkolwiek chytrzy byli spekulanci rzymscy, to jednak z wyrobioną w ciągu wieków obrotnością Kartaginy współzawodniczyć nie byli w stanie. Poniżony, zrujnowany rywal nad Bagradasem wciąż jeszcze był dla Rzymian groźny, wyleczył się bowiem ze strasznych ran klęski pod Zamą, jego stocznie pracowały ze zdwojoną energią, port pełen był okrętów, rynki pełne towarów; w rzeczywistości owo niezłomne miasto w dalszym ciągu było ośrodkiem handlowym Śródziemnomorza zachodniego. O, czemuż to Scypion Afrykański, mając w ręku tego nieprzejednanego wroga, wypuścił go na wolność! I właśnie w tej sprawie Kato występuje jako nieoczekiwany sprzymierzeniec ekwitów. Przecież i on także wojował w młodości z władczynią fenickich miast na wybrzeżu afrykańskim i pałał do niej żywiołową, dziedziczną nienawiścią. Oburzały go również wielce łagodne warunki, jakimi się zadowolił zwycięzca spod Zamy, ten niepoprawny humanista i filohellen, którego jak wiemy, Kato w ogóle niezbyt lubił. Teraz Kato siedział śród najpierwszych w senacie rzymskim; zmuszony był, jako „censorius" (tj. były cenzor), wypowiadać swe zdanie we wszystkich zagadnieniach jako jeden z pierwszych, jeżeli nie pierwszy. W tym względzie senator rzymski nie był skrępowany; posiadał prawo egredi sententiam, tj. wypowiedziawszy się na dany temat, mógł mówić o tym, co ponadto go zajmowało; a poważany przez wszystkich censorius tym bardziej miał do tego prawo. I Kato przyzwyczaił swych słuchaczów-senatorów do tego, że w jakiejkolwiek sprawie konsul przewodniczący prosił go o zdanie, kończył swą mowę słowami: — Ceterum censeo Carthaginem esse delendam. A zresztą jestem zdania, że Kartagina winna być zburzona. Jednakże humanizm filohellenów przeciwdziałał; jeden z jego najznakomitszych przedstawicieli, Scypion Nazyka, który zasłynął okrążeniem wroga pod Pydną, używał w swych przemówieniach w senacie refrenu treści wręcz przeciwnej: — A zresztą jestem zdania, że Kartagina winna być zachowana. I senatorowie mieli teraz rozważyć, która droga jest lepsza. Cóż oznaczało to sławne po wszystkie czasy ceterum censeo surowego Katona? Oznaczało ono w płaszczyźnie moralności, że Rzym ma splamić swą odwieczną sławę czynem barbarzyńskim, zburzeniem miasta, które było pochodnią kultury w Afryce północno-zachodniej; a przecież aż do tego czasu kroniki rzymskie nie znały podobnej kaźni: ani Kapua, ani Tarent, ani Syrakuzy nie doznały ze strony Rzymu tak srogiego losu. Oznaczało to w płaszczyźnie (jeżeli można się tak wyrazić) 322 higieny państwowej, że Rzym winien zgładzić swego rywala na zachodnim Śródziemnomorzu i w ten sposób zagarnąć dla siebie wielką, nadmierną siłę, która właśnie skutkiem swego nadmiaru zwróci się potem przeciwko temu, co ją posiadł, i stanie się przyczyną jego zguby. Oto przepaść, która groziła Rzymowi przez straszne ceterum censeo Katona, i oto znaczenie mądrego, ostrzegawczego głosu Nazyki. Lecz nie tylko sam Kato spychał swą ojczyznę ku tej przepaści — wysiłki jego wspierali equites rzymscy i ci, którzy w senacie popierali jego politykę. I nareszcie wysiłki te uwieńczone zostały pomyślnym rezultatem — Kartaginie wypowiedziano wojnę. Wojnę okrutną i niesprawiedliwą, spowodowaną jedynie tym, że królewski gród nad Bagradasem chciał żyć, że uporczywie uchylał się od zadania sobie śmierci samobójczej. Katon dążył do zagłady Kartaginy, lecz nie zdążył dowiedzieć się o spełnieniu swych ponurych życzeń, gdyż porwała go śmierć w roku 149, w wieku lat osiemdziesięciu. Znienawidzeni przezeń Grecy upamiętnili jego śmierć następującym epigramatem: Rude ty, sinookie wilczysko! Nawet umarłym Do swej siedziby, Porcjuszu, nie przyjmie cię Persefona! Potomni ocenili go inaczej. Ponad wszystkie błędy życia zwycięsko rozbłysła jego płomienna, oddana i bezinteresowna miłość dla rzymskiej ojczyzny; legenda rzymska, z miłością wyrównawszy przeciwieństwa, zjednoczyła go z jego wrogiem Scypionem, widząc w obydwu jednako wartościowych przedstawicieli Rzymu w epoce jego chwały. 48. Scypion Młodszy Każdy naród zazwyczaj przywiązuje się do takiej formy rządu, jaka mu najlepiej odpowiada, jeżeli zaś z zewnątrz narzuca mu się inną, obcą formę rządu, to inaczej tego nazwać nie można, jak przemocą bezmyślną i nieusprawiedliwioną. Taką naturalną formą rządów była dla Aten republika, dla Macedonii — monarchia; Rzym, zamieniwszy tę monarchię na cztery republiki, zadał krajowi gwałt o wiele trudniejszy do zniesienia od nałożonej nań daniny. Perseusz, prawnuk Demetriosa Oblegacza Miast, zestarzał się i zmarł z dala od swego narodu, w odległej Albie; Macedończycy zaczęli pokładać nadzieje w jego synu, królewiczu Filipie. Jakież były jego losy? 323 Nic pewnego nie wiadomo; podobno zmarł we wczesnej młodości jako nauczyciel szkolny w Albie. Tymczasem w Macedonii ukazał się młodzieniec, głoszący wszem wobec i każdemu z osobna, że jest właśnie Filipem, synem Perseusza, prawowitym spadkobiercą tronu macedońskiego; było to w roku 149, w dwadzieścia lat po bitwie pod Pydną. Twierdzenie wrogów rzekomego Filipa, że jest on właściwie Andriskosem, synem folusznika z Adramyttion w Mizji, nie miało posłuchu, i Filip ów skupił na sobie całą miłość ludu dla krwi Poliorketesa. Tama pękła, całą Macedonię w okamgnieniu objął pożar powstania; Rzymianie zmuszeni byli siłą oręża bronić swej polityki. Z początku samozwaniec odniósł sukces, rozbił nieliczny oddział, wysłany przeciwko niemu. Lecz wówczas Rzym wyekspediował do Macedonii prawdziwą armię pod kierownictwem wytrawnego dowódcy, Kwintusa Cecyliusza Metellusa. Pseudo-Filip został rozbity i wkrótce potem wydany Rzymowi przez króla trackiego, u którego szukał schronienia. Ale Rzym nie chciał już przywracać systemu, który zawiódł pokładane w nim nadzieje; Kwintusowi Metellusowi Macedońskiemu (jak go przezwano, by uczcić jego zwycięstwo) polecono zorganizować Macedonię jako prowincję — nową prowincję rzymską na Wschodzie greckim. W ten sposób, od Flamininusa do Emiliusza Paulusa, od Emiliusza Paulusa do Metellusa Macedońskiego, polityka rzymska stopniowo i konsekwentnie zmienia się, przechodząc od idei protektoratu do idei panowania. Teraz przed całym Wschodem greckim ukazał się oczekujący go los. Wśród następstw tej czwartej wojny macedońskiej były także dodatnie. Macedonia została ponownie zjednoczona; Rzym przejął zadania obrony półwyspu przed barbarzyńcami północnymi, a przede wszystkim zbudował drogę wojenną — pierwszą na Bałkanach — od portu epirskiego Dyrrachium (dziś Durazzo) przez góry do Tesaloniki: droga ta, zwana Egnatiuszową od imienia budowniczego, łączyła Morze Jońskie z Archipelagiem i stanowiła zamorskie przedłużenie drogi Appiusza, łączącej Rzym przez Kapuę z portem Brundyzjum. Zresztą te zmiany nie dotknęły bezpośrednio Grecji właściwej; ani Metellus, ani senat rzymski nie mieli zamiaru naruszać jej niezawisłości. Spomiędzy czterech, mniej lub więcej silnych państw, na które rozpadło się terytorium lądowe Grecji w epoce Flamininusa — Aten, Sparty oraz związków: Etolskiego i Achajskiego — jedno, mianowicie Związek Etolski, zostało zniesione po wojnie syryjskiej; Rzymianie nie zapomnieli Etolom, że w głównej mierze oni właśnie spowodowali przez swe intrygi tę wojnę, i ich związek zniszczyli. 324 Achajom natomiast sprzyjali; zażądawszy od nich zakładników za ich dwuznaczną politykę w czasie wojny z Perseuszem, zwrócili im tychże w roku 150. Wówczas po 17 latach rozłąki, Polibiusz ujrzał nareszcie swą arkadyjską ojczyznę. Dla Achajów jego powrót mógł być bardzo dobroczynny; nikt lepiej od niego nie znał Rzymu, jego sił, nastrojów, a przede wszystkim sił i nastrojów walczących ze sobą stronnictw rzymskich. Oczywiście, nie ukrywał przed swymi rodakami, że bezinteresowny filohellenizm w duchu Flamininusa zbliża się ku schyłkowi, że jest naciskany z jednej strony przez „narodowców" z Katonem na czele, z drugiej zaś przez partię interesów materialnych, ekwitów, kapitalistów, wprawdzie nie reprezentowanych w senacie, ale potężnych swoimi zakulisowymi wpływami. Mówił, że powinni ze swej strony kierować się mądrą, umiarkowaną polityką, aby nie dawać 'w Rzymie przewagi wrogom wolności greckiej. Niestety, jak to się często zdarza w demokracjach, lud poszedł za tymi, którzy schlebiali jego miłości własnej — i rozegrała się smutna tragedia lat 148-146, znosząca resztkę wolności greckiej, ogłoszonej pół wieku temu przez Flamininusa. Jako powód posłużyły niesnaski Achajów ze Spartą, która wprawdzie była członkiem ich związku, ale nie dawała sobie wydrzeć niektórych oznak swej dawnej niepodległości. Szczególnie zawzięcie podburzał przeciw Sparcie strateg achajski, Diajos. Pośrednictwo pokojowe Rzymu, podjęte przez Metellusa Macedońskiego, okazało się bezowocne. Achajowie nierozumnie uwierzyli Diajosowi, że okazane przez władcę świata umiarkowanie jest spowodowane jego słabością, której źródłem są piętrzące się trudności na Zachodzie. Co się tyczy tych trudności, to jak zobaczymy, istotnie miały one miejsce, lecz przecież nie były aż tak duże, by pozbawić Rzym swobody działania przeciw tak lekceważącym go przeciwnikom, jakimi byli Achajowie. Głównym miastem Związku Achajskiego był podówczas piękny Korynt, leżący w punkcie skrzyżowania się drogi wodnej przez Zatokę Koryncką i Sarońską z lądową — ze średniej Grecji na Peloponez; Korynt spoczywający bezpiecznie w cieniu swej niedostępnej warowni zroszonego chłodną Pejrene Akrokoryntu. Tutaj rozdźwięki achajsko- -spartańskie odbiły się echem najgłośniejszym, najhałaśliwszym; niesforna czerń pozwalała sobie na wszelkiego rodzaju wybryki względem zamieszkujących w Koryncie Spartan; nie oszczędzano też ich obrońców — Rzymian. Tak Diajos osiągnął wreszcie cel swych dążeń: wojnę z Rzymem. W rzeczywistości tylko z małym palcem Rzymu. Mettelus mógł łatwo doprowadzić wojnę do końca; zebrane przez Diajosa pospolite ruszenie achajskie 325 nie wytrzymało naporu zwycięskich legionów. Tymczasem zgodnie z rzymskim porządkiem w dowodzeniu konsul Lucjusz Mummiusz zastąpił namiestnika Metellusa, który lepiej zdawał sobie sprawę z położenia. Ale ta zmiana nie o wiele opóźniła decydujący cios. Mummiusz, co prawda, był homo novus, „nowym człowiekiem", lecz odważnym i energicznym. Mummiusz był również człowiekiem łagodnym; niestety, musiał postępować według wskazań senatu, senat zaś był zależny od liczebnego stosunku i nastrojów partyj. Filohelleni byli rozbici; dzięki połączonym wysiłkom nacjonalistów i kapitalistów przeprowadzony został wniosek, żądający od Mummiusza zburzenia Koryntu — handlowego konkurenta Rzymu nad Istmos (146). Trudno pojąć powody tego okrucieństwa i niepodobna je usprawiedliwić. 326 Lecz gdzież, zapytamy, był w owym czasie Publiusz Scypion Młodszy, będący duszą Rzymu filohelleńskiego? On również, jak i Mummiusz, musiał kierować niszczycielską wojną przeciwko wrogom Rzymu, nie na Wschodzie, lecz na Zachodzie; w tym smutnym roku gwałtów znajdował się pod murami Kartaginy. Przebieg zdarzeń był następujący. Po zwycięstwie pod Zamą Rzym, niechętny podbojowi prowincji w Afryce, pozostawił jednak nieznośną drzazgę w ciele Kartaginy, którą był król numidyjski Masynissa, bezpośredni sąsiad Kartaginy na zachodzie. Masynissa, korzystając z niedomówień i dwuznaczności traktatu rzymsko-kartagińskiego, wydzierał swemu poniżonemu sąsiadowi tu i ówdzie kawały ziemi. Kartagina, skrępowana traktatem, zabraniającym jej prowadzenia wojen ze sprzymierzeńcami Rzymu, mogła odpowiadać na te gwałty jedynie skargami do senatu rzymskiego. Ta droga zaś nie wiodła do celu; skargi wroga nie szkodziły przyjacielowi Rzymu, natomiast dla starego Katona były okazją do wciąż nowego wypowiadania swego ceterum censeo. W wyniku jednak Rzym pewnego razu przekonał się, że wysłanie do Kartaginy poselstwa, i to z samym Katonem na czele, jest rzeczą nieuniknioną. To zaś, co ujrzał Kato na własne oczy, napełniło jego serce przerażeniem; istotnie, przez dwa pokolenia, jakie zeszły do grobu po Zamie, gród Hannibala zdążył się odrodzić: życie na ulicach i placach wrzało jak potok, port handlowy był pełen okrętów, morze przed nim bielało od żagli, a na lądzie, na błogosławionej równinie Bagradasu, inne morze — bogate łany, wobec których widmo głodu jest nie do pomyślenia! Wobec takiego stanu rzeczy zwycięstwo Scypiona zdawało się Katonowi daremne: zjawi się nowy Hannibal i trzeba będzie zaczynać walkę od początku. Następne dziesięciolecie było powolnym konaniem skazanej na zagładę Kartaginy. Miasto stało się przy tym widownią współzawodnic twa własnych partii politycznych: pokojowej i wojennej, których wpływ był zależny od zmieniającej się sytuacji; ponieważ powodzenie Masynissy w senacie rzymskim równało się porażce pacyfistów, więc nic dziwnego, że zwolennicy wojny podnieśli głowę. Wodzem ich był niejaki Hasdrubal — niestety, prócz bogactwa nie posiadający warunków do tak odpowiedzialnego zadania. Z początku wojna toczyła się w Afryce pomiędzy nienasyconym Masynissą' i doprowadzoną do rozpaczy Kartaginą. Jej wynik nie przysporzył chwały Kartaginie; wskutek nieudolności wodza najemne wojska zostały pobite na głowę przez oddziały lwa numidyjskiego. A jednak był to dopiero początek; nad brzegami Tybru bowiem wróg jeszcze bardziej bezwzględny przygotowywał drugi, śmiertelny cios. 327 Zaślepiony chciwością Masynissa nie rozumiał, że pracuje na zgubę — jeżeli nie swoją, to swych następców, niszcząc nieszkodliwego już sąsiada, sam po jego zagładzie tracił znaczenie dla zwycięzcy; lecz przecież błąd taki popełnili o wiele doświadczeńsi w polityce królowie w rodzaju Eumenesa pergameńskiego. Tak czy owak, Kato cel swój nareszcie osiągnął: w roku 149 Rzym wypowiedział wojnę Kartaginie — trzecią woj nę punicką. Na nieszczęsne miasto wieść ta pomimo naprężenia stosunków spadła jak grom. Spodziewano się, że nie jest jeszcze za późno, aby zapobiec katastrofie. Znów partia pokojowa wzięła górę; Hasdrubal i jego zwolennicy zostali skazani na śmierć, której uniknęli uchodząc z kraju; do Rzymu wysłano posłów celem usprawiedliwienia się przed senatem. Argumenty posłów uznano za niedostateczne. Niezrażeni niepowodzeniem Kartagińczycy ponownie wysłali do Rzymu pełnomocników; teraz zgadzali się na wszystko, co rozkaże władca, byle tylko uratować miasto. I władca oto rozkazuje — na pozór bardzo łagodnie: pozostawia upokorzonej gminie jej tereny, samorząd i własność prywatną; gmina zaś ma wydać konsulom trzystu zakładników ze znakomitych rodów i wypełnić dalsze ich rozkazy. Z zamierającym sercem słuchali pełnomocnicy dyktowanych warunków: tereny, samorząd, majątek — lecz gdzież jest najważniejsze, gdzież samo miasto? Przecież powiedziane: czekać dalszych rozkazów konsulów! Konsulowie tymczasem zgromadzili swe wojska na okrętach w Lilibeum sycylijskim, otrzymanych zakładników wysłali do Rzymu, sami zaś wraz ze swą armią wylądowali w Utyce, która nie zawahała się oddać do dyspozycji Rzymu swój port jako podstawę do stanowczych operacji przeciw skazanemu, pokrewnemu miastu. Tutaj też przybył senat kartagiński po owe dalsze „rozkazy" konsulów. Odpowiedź brzmiała: — Wydajcie broń! Senatorowie odjechali, by po pewnym czasie wrócić. Całe uzbrojenie morskie, broń dalekonośną zarówno państwową, jak prywatną, nawet imitację broni — przywieźli i posłusznie wydali wrogowi. — Teraz, kiedy wypełniliśmy wasze warunki, może pozwolicie nam wrócić do życia codziennego? I oto złudzenia prysły; Kartagińczyków zawiadomiono, że senat rzymski postanowił zburzyć ich miasto, z tym jednak, że mają prawo osiedlenia się w innym miejscu, lecz nie bliżej niż o dwie mile od morza. 328 Dzisiaj czytamy spokojnie o tym okrucieństwie dawno minionych wieków. Kartagina — to dla nas jeno dźwięk pusty; czyż to nie wszystko jedno, jeśliby jakiś inny punkt tzw. Małej Afryki był oznaczony tym mianem? Lecz inne będzie miał zdanie ten, kto był na miejscu Kartaginy starożytnej, w jednym z najpiękniejszych miejsc kuli ziemskiej. To wzgórze w pobliżu morza, gdzie obecnie stoi kościół Św. Ludwika — to Wawel kartagiński, historyczna Byrsa. Tutaj, gdzie otwierał się widok na szeroki rozłóg, zamieszkiwali patrycjusze kartagińscy, stąd mogli patrzeć, jak nadpływały ich statki. A w głębi malowniczy łańcuch gór na półwyspie zakończony przylądkiem „Dobrym"; choć znacznie oddalony, lecz dobrze widoczny dzięki przejrzystej atmosferze południowej; pomiędzy przylądkiem a Byrsą — Zatoka Kartagińska. Tutaj wjeżdża okręt, z daleka łatwo go poznać z figury na dziobie (tramie przednim), dzięki tej samej przejrzystości powietrza. Wjeżdża do zatoki, mija wzgórza nadbrzeżne, skręca do przystani. Przystań widać całą jak na dłoni; ludzie jak mrówki snują się po wybrzeżu. Podstawa wzgórza, jego zbocza, cała miejscowość dokoła usiana domami miasta. Za nim wąski przesmyk między dwiema taflami wodnymi, silnie zasłonięty fortyfikacjami, których widok dodaje otuchy; lecz wzrok odpoczywa na pasie nadmorskim, na wspaniałych willach, którymi ozdobiony jest lewy stok, spadający ku błękitnemu morzu. Przez całe wieki powstawało to piękno, to rodzime, niezastąpione zacisze; i oto wyszedł rozkaz, aby je porzucić, aby oddać na pastwę niszczącego ognia i szukać innych miejsc na osiedle, z dala od morza — niechaj obezwładniony delfin zakończy swe dni na lądzie. Wówczas wreszcie ojczyzna Hannibala okazała się godna swej przeszłości, ocknęła się i zawstydziła swej pokory. Partia pokojowa znowu utraciła wpływy, życiem przypłacili ci, którzy radzili wydać broń bezlitosnemu wrogowi; do zbiegłego Hasdrubala wysłano posłów z prośbą, by przyjął dowództwo nad miastem w jego ostatnim, rozpaczliwym boju... Jednocześnie innych posłów wysłano do konsulów; niechaj się zgodzą na rozejm trzydziestodniowy w celu wysłania poselstwa do Rzymu. Konsulowie chętnie zgodzili się na tę zwłokę. Bezbronne miasto zaś skorzystało z niej, pracując usilnie w warsztatach i stoczniach, a kiedy minął termin rozejmu — Kartagina nie była już bezbronna. Gdy nie wystarczyło ołowiu do umocnień, wydostano go ze szczelin budowli cedrowych. Gdy nie starczyło włosia do maszyn dalekonośnych, kobiety odcięły swe warkocze, składając ojczyźnie w ofierze swą piękność. A wszystko to działo się w największej tajemnicy: wśród ostatnich obrońców świętej sprawy nie znaleźli się zdrajcy. Zdobycie miasta gołą ręką okazało się niemożliwe; 329 trzeba było uciec się do oblężenia, i to podwójnego, z lądu, tj. ze wspomnianego wyżej przesmyku, i z morza. Goście italscy nie byli przygotowani na opór, a gniew jest złym doradcą na wojnie. Nadeszło lato, a z nim choroby. Oczekiwano pomocy od Masynissy, lecz ten miał już 90 lat i wkrótce umarł, synowie jego zaś nie bardzo się śpieszyli, aby się przyczynić do zamiany sąsiada słabego na silnego. W ten sposób operacje się przedłużały. Próżno w Rzymie stary Kato oczekiwał upragnionej wieści o zwycięstwie, o wzięciu miasta, o jego zburzeniu; dożył wypowiedzenia wojny, lecz nie doczekał jej wyniku. Chciwie przysłuchiwał się wieściom z rzymskiej kwatery głównej; konsulowie, legat, trybunowie — wszyscy nie stali najwidoczniej na wysokości swego zadania, prócz jednego trybuna, jednego z młodszych; był to krewny Katona — i jego przeciwnik polityczny, szwagier jego syna, Scypion Emilianus. Porównując jego gorącą działalność z niedołęstwem innych, Kato stosował doń wiersz z poznanego niedawno Homera — wiersz, którym ten charakteryzuje wieszcza Tyrezjasza na tamtym świecie. I on jeden jest mądry śród mar czczego tłumu: Persefona mu z życiem nie wzięła rozumu?. Senat rzymski podzielił zdanie Katona, za senatem zaś poszedł lud; kiedy Scypion w roku 147 wystąpił jako kandydat na stanowisko edyla, lud pomijając edylat i preturę obrał go wprost na konsula i powierzył mu prowadzenie wojny z Kartaginą. Nie było to zadanie tak bohaterskie, do jakiego tenże lud powołał niegdyś jego dziada, zbawcę Rzymu w ciężkich dlań czasach. Toteż nie bez smutku patrzymy na szlachetnego młodzieńca jako na kata wykonującego wyrok nad miastem wijącym się w przedśmiertnej agonii. Wynik nierównej, rozpaczliwej walki był przesądzony; żelazna taktyka Scypiona odnosiła sukcesy, a położenie obrońców stawało się coraz bardziej beznadziejne. Cofali się krok za krokiem, zraszając obficie krwią każdą piędź wydzieranej ziemi, tracąc oddział za oddziałem. Ich śladem szedł płomień podpalanych gmachów. Wreszcie pozostał już tylko Wawel Kartaginy, święta Byrsa ze świątynią Melkarta, Heraklesa fenickiego. Tutaj schronił się Hasdrubal z rodziną i ostatnimi bohaterami Kartaginy. Wobec grozy, zwątpiwszy w ocalenie, podpalili świątynię. Jeden tylko Hasdrubal nie poddał się rozpaczy; zszedłszy nagle ze wzgórza, upadł do nóg Scypiona, błagając o darowanie życia. Lecz w odpowiedzi na to rozległ się pełen oburzenia i bólu okrzyk jego żony. 330 Złamana tą ostatnią hańbą, rzuciła do płonącej świątyni swe dzieci, po czym sama skoczyła w ogień. Powinność względem ojczyzny została przez Scypiona spełniona — ciężka, okrutna powinność. Ze łzami w oczach spoglądał teraz Afrikanus Młodszy na pożogę stapiającą w zgliszczach odwieczną piękność męczeńskiego miasta. Wyczuwał to, czego nie widziały zaślepione nienawiścią oczy jego rozkazodawców; że w tej pożodze ginęła nie tylko moc zwyciężonej Kartaginy, lecz i chwała zwycięskiego Rzymu. 333 SCHYŁEK 49. Społeczeństwo rzymskie Od czasu gdy powstały na świecie formy współżycia w środowisku ludzkim, daje się w nim spostrzec dążność ku wyodrębnieniu spośród siebie względnie nielicznej elity, posiadającej w stosunku do ogółu szersze uprawnienia państwowe i większe dogodności życia osobistego. Dążność ta, będąca objawem zasadniczo zdrowym, wywołuje z kolei rzeczy dwie sprzeczne ze sobą, lecz zarówno niezdrowe tendencje: elita usiłuje zamknąć swoje koło i zarazem swoją przynależność do niego wyzwolić od tej przewyżki zasług, która jedynie mogła ją usprawiedliwiać; pozostały zaś ogół dąży do zniesienia całkowitego tej elity i do opanowania jej stanowiska w życiu społecznym. Dążność pierwsza mimo wszystko jest już przez to samo szkodliwa, że wywołuje w sposób nieunikniony tendencję drugą; ta ostatnia zaś jest również szkodliwa, gdyż powoduje wstrząśnienia w życiu państwowym i nie osiągnąwszy celu sprowadza się ostatecznie do zamiany dawnej elity, stosunkowo lepszej, przez nową — gorszą. Niegdyś elita Rzymian nosiła nazwę patrycjatu; była to arystokracja miecza, potomkowie tych, którzy potęgą swego oręża wywalczyli niepodległość naówczas bardzo jeszcze małego miasta rodzinnego. Na nieszczęście Rzym ówczesny zamknął się w kole wybranych, czyniąc szeregi ich niedostępne nawet dla najbardziej wybitnych przedstawicieli pozbawionego praw plebsu. Wynikły stąd z biegiem czasu te zaburzenia polityczne, które obecnie nazywamy walką klas. Wodzami plebejuszów były jednostki najzdolniejsze do walk, to znaczy najmniej od patrycjuszów zależne; niezależność ta zaś wynikała z ich samodzielności materialnej. Tym sposobem obok starożytnej arystokracji patrycjuszowskiej, arystokracji miecza, 334 powstała nowa arystokracja, arystokracja trzosa, która rozpoczęła walkę z dawną. Bronią polityczną plebejuszów w tej dwuwiekowej walce był trybunat ludowy; walka skończyła się zwycięstwem trybunatu, a wynikiem zwycięstwa było, że obie arystokracje, patrycjuszowska i plebejuszowska, zespoliły się, tworząc nową elitę — nobilitas. Ustaliwszy ten zespół, nobilitas ze swej strony powzięła na wzór starego patrycjatu szkodliwą dla siebie dążność, by zamknąć swoje szeregi, utrudniając wszelkimi sposobami wejście do nich „ludziom nowym" (homines novi). Skutek był ten, że obok arystokracji, która w drugim wieku stała się już arystokracją rodową (nobilitas) — powstała nowa arystokracja trzosa. Byli to „rycerze rzymscy" (equites Romani; ekwici), którzy w znacznym stopniu zatracili swoją łączność z konnicą. Spojrzyjmy nasamprzód na nobilitas, która coraz bardziej się zespala ze stanem senatorów. W gruncie rzeczy o należeniu do tego stanu decydował także cenzus: istniał „cenzus senatorski" obok rycerskiego, o wiele odeń wyższy. Ale gdy cenzus rycerski dawał prawo jego posiadaczowi (o ile na nim nie ciążyły braki moralne) od zaliczenia się w poczet equites, to cenzus senatorski otwierał przed jego właścicielem możność wejścia do senatu, a przez senat do szeregu nobilów. Jak możność ta wchodziła w życie? Na opróżnione wakanse senatorskie w epoce, o której mowa, cenzorzy wyznaczali kandydatów; ale swoboda ich wyboru była ograniczona zwyczajem, zwyczaj zaś wymagał, aby wyznaczać najpierw byłych magistratów, tzn. przede wszystkim mężów konsularnych, pretorów, edylów, o ile ci nie byli jeszcze senatorami, a następnie trybunów i kwestorów, po których wyznaczeniu miejsc wolnych zazwyczaj już nie było. Wypadało z tego, że do senatu dostawali się wyłącznie dawni magistraci. A kto był magistratem? Ten, kogo wybrał lud. Zasada niewątpliwie demokratyczna: lud nie był niczym związany i mógł wybierać pierwszego lepszego obywatela nawet spośród najnowszych. Mógł, ale nie wybierał. Dlaczego? Dlatego, że nie chciał. Dziwny demokratyzm, nieprawda? Chodzi o to, że demokracja rzymska posiadała strukturę nadzwyczaj arystokratyczną. Jako kandydaci występowali Korneliusz Scypion, Cecyliusz Metellus, pierwszy patrycjusz, drugi plebejusz, ale to wszystko jedno, gdyż obaj byli nobiles w najwyższym stopniu; same nazwiska niemało były warte. I tu obok nich — Mummiusz. Mummiusz? Co to za jeden ten Mummiusz? Kto to jest Mummiusz? Co mu przyszło do głowy mierzyć się ze Scypionami i Metellusami? Oczywiście, że w dziewięciu wypadkach na dziesięć kandydatura jego przepadała, i co jeszcze oczywistsze, że on w dziewięciu wypadkach na dziesięć 336 nie wystawiał się na pośmiewisko i raczej wolał pozostawać rzymskim ekwitą. Taka była siła i urok zwyczaju; nobilitas umiała stworzyć ten urok i potrafiła z niego skorzystać. Co do nas, to podziw nas ogarnie, gdy się dowiemy, że jedynym niemal śczśle oznaczonym prawem do nobilitas było ius imaginum, to znaczy prawo umieszczania w atrium swego domu woskowych masek swych przodków, poczynając od tego, który pierwszy osiągnął magistraturę kurulną. Wydawać by się mogło, że cóż to kogo obchodzi, coz się zawiesza na ścianie własnego pokoju? Otóż nie, kontrola istniała; istniała w czasie zwykłym i nade wszystko w tych uroczystych chwilach, kiedy czcią otoczone imagines opuszczały swe miejsca. Powód ku temu dawał pogrzeb, którego obrzędowość sięgała bardzo zamierzchłych czasów. Rozpoczynał się on wezwaniem herolda: — Tego oto Kwirytę zabrała śmierć; kto łaskaw, niech się przyłączy do żałobnego orszaku dla jego uczczenia; właśnie zwłoki jego wynoszą. Na czele szły płaczki zawodząc; za nimi muzykanci, tancerze... tak jest, i tancerze: świat antyczny znał taniec żałobny również jak i wesoły i miał w tym słuszność. We wszystkim tym dotąd nic osobliwszego nie ma, ale oto ukazuje się naraz sam nieboszczyk. Tak jest, sam on przechodzi ulicę w takiej postaci, w jakiej go znano za życia; jego odzienie, jego ruchy, jego — wprawdzie woskowe — rysy. A za nim, na rydwanach, jeden za drugim — przodkowie, począwszy od pierwszego, co niegdyś zajmował krzesło kurulne, każdy we właściwych swemu stanowisku szatach, każdy w otoczeniu należnej mu ilości liktorów, dwunastu dla mężów konsularnych, sześciu dla pretorów. Oto na co były potrzebne maski, które wisiały na ścianach atrium. Proszę sobie teraz wyobrazić cały nieskończony szereg tych przodków, wszystkich Klaudiuszów (jeżeli chowali Klaudiusza), począwszy od Attusa, który w pierwszym roku republiki przeszedł od Sabinów do Rzymu. Wszyscy oni zatem opuścili swój wiekuisty przybytek, wszyscy poszli odprowadzić do grobu swego potomka. Można sobie wyobrazić rozmowy otaczających: — To ten, co pobił Ekwów; to ten, co zbudował drogę Appiuszową; to ten, co oblegał Kapuę; to ten — dodawano półgłosem — który postradał swą flotę pod Drepanum. Tak cała historia ojczysta przesuwała się przed oczami widzów i cała historia rodu Klaudiuszów. Otóż co znaczyło być Klaudiuszem; i jakże wobec tego oddawać pierwszeństwo jakiemuś Mummiuszowi? Ale nie tylko śmierć — i życie wyróżniało przedstawiciela nobilitas. Nie było ono bynajmniej poświęcone rozkoszom; o ile rzecz prosta, 337 rozumieć przez to uroczystości domowe, stanowiące dla gospodarzy źródło nieskończonych trosk i kłopotów, związanych z podejmowaniem przyjaciół i krewnych — to były i rozkosze; ale weźmy zwyczajny dzień powszedni. Ó wschodzie słońca nobilis opuszcza swoją sypialnię, udając się do atrium przepełnionego już ludem. Są to klienci; każdy ma jakąś sprawę. Ten wydaje za mąż córkę i rad by wiedzieć, czy patron akceptuje wybór narzeczonego; trzeba go dokładnie wypytać, kazać narzeczonemu takiego a takiego dnia przedstawić się osobiście; jeżeli się podoba, patron nie poskąpi na wiano dla narzeczonej. Inny chciałby kupić dom w Suburze; zysk niewątpliwy, kapitał również prawie zebrany, brak jedynie dziesięciu tysięcy sestercjów; czyby patron nie raczył?... Jeszcze innemu zagraża sąd za sprzeniewierzenie; on — rzecz prosta — wcale nie winien, ale powód postarał się o fałszywych świadków; och, gdybyż patron raczył wziąć na siebie obronę! Wreszcie jeszcze dwaj prowadzą spór ze sobą, a ponieważ obaj są klientami, więc patronowi wypadnie ich rozsądzić. Godziny upływają; czas na Forum. Do Forum naszemu nobilowi — mieszka on, oczywiście, we „wspaniałych Karynach" (lautae Carinae) — dość daleko, a w Rzymie pojazdów dla mężczyzn nie ma. I oto udaje się on piechotą w ciężkiej todze, śród skwaru lipcowego słońca, idzie wolno (senatorowi nie wypada chodzić szybko), raz wraz ocierając chustką czoło obficie zroszone potem. Na Forum już go oczekują; jeden się procesuje, za drugim trzeba poręczyć u lichwiarza, za trzeciego zapłacić poręczoną należność — trudna rada, chyba tylko surowa nauczka wygłoszona lekkoduchowi zdoła sprawić ulgę wewnętrzną. Tak do zachodu słońca i zaledwie wieczorem, wróciwszy do domu, można będzie oddać się życiu rodzinnemu. Rozumie się samo przez się, że wszystkie te usługi są darmowe. Jakkolwiek śród klientów bywają ludzie zamożni, jednakże patron od żadnego z nich za swoją obronę nie przyjmie nawet najmniejszego daru: honor na to mu nie pozwala. Jego klientela to swojego rodzaju państwo; panuje w nim własne bóstwo — to geniusz „naszego Gajusza", którego imieniem nie radzę krzywoprzysięgać; własne uroczystości — urodziny „naszego Gajusza" i członków jego familii; własne sądy — ów sąd domowy, o którym była mowa; nawet własna moneta — ołowiana moneta zdawkowa z wybitym symbolem „naszego Gajusza", mająca wartość obiegową we wszystkich sklepach jego dzielnicy. Zachodzi jednakże pytanie, z jakich funduszów utrzymuje patron swój dom w kosztownych Karynach, swoje wille w Tyburze, Tuskulum, Ancjum, swoją liczną czeladź i pokaźną część swojej klienteli? 338 Przeważnie z dochodów, jakie przynoszą mu włości — i tu dotykamy bolesnego miejsca naszej epoki. Droga do przemysłowo-handlowych obrotów zamknięta była dla nobila prawem wydanym jeszcze na samym początku drugiej wojny punickiej, które do ostateczności ograniczało senatorów w korzystaniu ze środków przewozowych, uzasadniając to tym, że wszelki zarobek (quaestus) jest rzeczą hańbiącą dla ojców miasta. Wygrali na tym oczywiście ekwici, arystokracja trzosa, która tym sposobem została zwolniona od niebezpiecznego współzawodnictwa. Tym bardziej zmuszony był nobil dążyć do powiększenia swych włości, co osiągano za pomocą tzw. okupacji, czyli zajmowania italskiej ziemi państwowej (ager publicus), ściągniętej niegdyś na rzecz Rzymu z gmin podbitych. 340 Senatorowi zatem pozostawiono gospodarkę naturalną, ekwicie — pieniężną; taki był podział dóbr pomiędzy dwa stany uprzywilejowane. Całe mnóstwo surowca gromadziło się w willach gospodarczych (villae rusticae) magnata; wiele zboża, wina, tkanin itp. zwożono do Rzymu albo do willi podmiejskiej. Nie miała ona nic wspólnego z naszą tego rodzaju siedzibą, chociażby i pańską; weźmy willę Klaudiuszów przy drodze Appiuszowej z jej „szalonymi podstawami", pod którymi dawano schronisko setkom uzbrojonych ludzi; to był raczej zamek średniowieczny, poprzednik tych, z których w piętnaście wieków potem Colonna i Orsini szerzyli grozę w tych samych miejscach. Tymczasem nic w nich strasznego nie było; Rzym był uporządkowany, prawo panowało powszechnie. Klienci nie mieli potrzeby z bronią w ręku ochraniać swego patrona; wdzięczność swoją mogli wyrażać w inny sposób. Powód ku temu dawało wystawienie przez patrona swojej kandydatury na jakąkolwiek z wyższych magistratur. Tego dnia przywdziewał on szczególnie olśniewającej białości togę, toga candida (z czego, mówiąc nawiasem, powstał sam wyraz „kandydat") — i obchodził po głównych ulicach (ambiebat) wyborców. Był to zwyczaj starożytny, mający sens w tych dawnych czasach, kiedy wszyscy obywatele maleńkiego Rzymu znali się wzajemnie — zwyczaj zachowany i w czasach późniejszych. Sam kandydat rozumiał jego niedorzeczność. Jeden z nich, krążąc tak w towarzystwie filozofa greckiego, poprosił go, ażeby ten się oddalił: — Wstyd mi ciebie, przecież zaraz będę musiał tumanić. — Bez tego nie było sposobu, groziła przegrana. I oto kandydat nasz kroczy po ulicach; za nim w białych togach ciągnie nieskończony ogon klientów. Im ogon dłuższy, tym większy wpływ, znaczenie, urok kandydata, tym większe i jego szansę. Jednakowoż — sam ogon nie wystarcza. Trzeba zapewnić sobie poparcie osób wpływowych z trzeciego stanu obywateli. Ale jakże ich rozpoznać, skoro ich tysiące? W tym celu obok kandydata kroczy specjalista tego fachu, jego niewolnik-nomenclator. Jest to chodząca księga adresowa. Oto podszepnął nieznacznie kandydatowi: zbliża się Kwintus Aufidiusz Gallus, jeden z przedstawicieli sukienników zza Tybru, wielce wpływowy w dzielnicy (tribus) Mecjuszowej, niedawno pochował najstarszego syna. I kandydat wyciąga do sukiennika dłoń (prensat): „Jak się masz, Kwintusie Aufidiuszu?" Wyraża ubolewanie z powodu ciężkiego ciosu, jaki go dotknął. Już to jedno, że magnat zna go po imieniu, schlebia mu ogromnie, a wyrażone przezeń współczucie czaruje go jeszcze bardziej. 341 Rzecz oczywista, że głosy z dzielnicy Mecjuszowej ma zapewnione. Teraz trzeba wyrzucić z głowy te śmiecie, gdyż zbliża się Lucjusz Toriusz, właściciel łaźni handlowych z ulicy Wysokiej, który w tych dniach córkę za mąż wydaje. Trzeba mu powinszować: — On — powiada nomenklator — trzyma w zanadrzu wszystkie głosy dzielnicy Welińskiej. I tak wciąż dalej i dalej posuwa się olbrzymi wąż, chłonąc jedną dzielnicę za drugą. Dzięki bogom sprawa idzie pomyślnie, kandydatura na wyborach nie będzie odrzucona (repulsa). 342 Ale zdobycie magistratury to dopiero jedna część zadania; druga polega na tym, by tak nią pokierować, ażeby zapewnić powodzenie kandydaturze następnej. Umiejętność, gorliwość, uczciwość, wszystko to bardzo piękne, ale mało widoczne. Ludowi potrzeba świetności, zwłaszcza jeżeli magistratus jest edylem, tzn. należy do tych, co urządzają igrzyska dla ludu. Dajmy na to, że państwo edylowi wyznacza na ten cel pewną sumę pieniędzy, ale zostałby sromotnie wygwizdany ten, komu by przyszło do głowy poprzestać na tej sumie. Nie, trzeba dodać podwójną i potrójną sumę od siebie. I oto dotykamy drugiego bolesnego miejsca zaczarowanego koła kariery magistrackiej. Edylat był stanowiskiem nad wyraz rujnującym; człowiek o przeciętnej fortunie senatorskiej opuszczał je zubożały. Jak poprawić nadwerężone mienie? Możność ku temu dawało stanowisko pretora, jeżeli obranemu pretorem los wyznaczył prowincję; pozycja namiestnika, nawet w zakresie legalnych tylko poborów, była dość intratna, tym bardziej zaś, jeżeli kto nie miał skrupułów i nie gardził łapówkami i zdzierstwem... Dajmy na to, że w domu czekał go za to proces (de repetundis), ale można było zaryzykować. W rezultacie wypadało, że za zabawy ludu rzymskiego płaciła prowincja. Takie było życie pierwszego, rządzącego stanu senatorów. Liczniejszy był stan drugi — rzymskich ekwitów; ordo honestissimus, jak ich pospolicie nazywano dla odróżnienia od ordo amplissimus — senatorów. Przedstawicieli ich również można było spotkać na Forum; dawali się oni łatwo poznać po wąskim czerwonym pasie w tym miejscu tuniki, gdzie roztwierała się toga, tj. na piersiach; u senatorów w tym samym miejscu widniał czerwony pas szeroki. Spośród nich pochodzili ci bankierzy, którym musiał składać poręczenie wspomniany senator; tu, u bramy Janusa, znajdowała się ich giełda, gdzie equites załatwiali operacje pieniężne — dość skomplikowane, mówiąc nawiasem, z zastosowaniem procentów, akcji, buchalterii, nawet podwójnej itd. Ponieważ quaestus nie był dla nich uważany za rzecz hańbiącą, przeto nie podlegali oni w swoich operacjach handlowych żadnym ograniczeniom; główną ich działalnością były operacje pieniężne, bankierskie, a zasadniczym terenem tej działalności — prowincje. Tu mamy następujące obrazy. Miasto obłożone daniną; winno ono w pewnym terminie zapłacić taką a taką sumę kwestorowi swego namiestnika. Tymczasem pieniędzy brak. I oto niezbędną kwotę pożycza mu miejscowy bankier, ekwita rzymski — Marek Cylniusz... Pojedyncza jednostka całemu miastu? Tak jest. Wszak jednostka ta reprezentuje firmę — M. Cylniusz i S-ka, mówiąc po naszemu, która dysponuje dużym kapitałem obrotowym dzięki uczestnictwu 343 akcjonariuszów i udziałowców, którymi bywali nawet senatorzy, którzy tym sposobem ominąwszy prawo mieli możność zarobkowania. Pożyczka udzielana bywała oczywiście na procent, nieraz wysoki, jeżeli miasto było w ciężkich warunkach. Ale co począć, jeżeli się okaże, iż miasto nie jest w stanie zwrócić pożyczki? Wówczas bankier udaje się do namiestnika. Dalej zaś? Jeżeli bankier był w łaskach u namiestnika (zwłaszcza jeżeli namiestnik sam był udziałowcem jego firmy) — wówczas do krnąbrnego miasta wyśle oddział uzbrojony, karze aresztować parę dziesiątków zamożniejszych obywateli, sprzedać ich mienie przez licytację i tą drogą zbierze na rzecz bankiera niezbędną sumę. 344 Ale mogło stać się inaczej, namiestnikiem mógł się zdarzyć jakiś Marek Kato; mógł zażądać pokazania sobie weksli, a przekonawszy się, że bankier wymaga 48%, zredukować je do 6% i zaproponować obowiązującą dla obu stron spłatę kapitału w słusznych ratach. Takiego namiestnika lud prowincji błogosławił; jednakowoż bankier, przeklinając go w duchu, myślał: — Jaki by znaleźć sposób, ażeby namiestników podporządkować nam, ekwitom rzymskim. A tymczasem obraz drugi. Jesteśmy na Sycylii; mieszkańcy jej, rolnicy, obowiązani są składać do skarbu rzymskiego dziesięcinę z zebranego zboża. Oczywiście jednak pretor-namiestnik i jego nieliczny sztab (cohors praetoria) nie mają personelu potrzebnego do pobierania tej dziesięciny; wskutek tego pretor wypuszcza ją w dzierżawę zamieszkałym na Sycylii ekwitom rzymskim, którzy stają się tym sposobem dzierżawcami (publicani). Komuż on wypuszcza np. dziesięcinę z powiatu panormitańskiego? Rzecz prosta, temu, co za nią najwięcej ofiaruje. Korzystne przeto jest dla skarbu, jeżeli konkurentów bywa kilku. Ale konkurenci doskonale rozumieją, że współzawodnicząc wzajemnie działają jedynie na własną niekorzyść i by się od tego uchronić, robią zmowę; do licytacji stanie tylko jeden, zaofiaruje możliwie najniższą cenę, którą namiestnik zmuszony będzie przyjąć. Pomyślane nieźle; ale mogło się zdarzyć inaczej. Współzawodnikiem mogło się okazać samo miasto Panormus; zaofiaruje namiestnikowi sumę wyższą od proponowanej przez dzierżawców i obie strony na tym zyskają — rolnicy i skarb rzymski, a dzierżawcy za chciwość swą będą ukarani. I znowu przeklinając namiestnika, myślą nad tym, jaki by wynaleźć sposób, ażeby pozbawić go prawa wydzierżawienia dziesięciny komukolwiek innemu, oprócz nas, publikanów? Muszę tu zastrzec, że bynajmniej nie wszyscy ekwici należeli do tych dwóch klas, tj. bankierów i dzierżawców; ci nie stanowili nawet większości. Zdarzały się pośród equites jednostki zajęte pracą produkcyjną przemysłowo-handlową, byli również i rolnicy municypalni, którzy w swych municypiach (tj. miastach italskich z rzymskim prawem cywilnym) grali taką rolę, jak senatorzy w Rzymie; takim był w Tuskulum Marek Kato, przed sprowadzeniem się do Rzymu. Ale historia, zaznaczając na ogół ich pożyteczną działalność, nie zajmuje się nimi; o ile ekwici odegrali rolę w życiu politycznym, była ona taka, jaką podaliśmy wyżej, niezbyt dodatnia. Takie były oba uprzywilejowane stany: senatorzy i ekwici; trudno mówić o trzecim, bezimiennym, wskutek nadzwyczajnej różnorodności. Należał do niego cały szereg stanów. 345 Po pierwsze — stan urzędników kancelaryjnych, scribae, którego znaczna część gromadziła się w kancelarii kwestorów, swojego rodzaju ministerstwie finansów. Faktycznie, spędzając całe życie przy biurkach, obeznani byli oni ze sprawą doskonale. Kwestor obierany na rok jeden, w dodatku na samym początku swej kariery, reprezentował jedynie władzę, nie zaś znajomość rzeczy, i bez potrzeby nigdy nie wdawał się w spory z sędziwym dyrektorem swojej kancelarii. 346 Po drugie — przedstawiciele obywateli poszczególnych dzielnic, tzw. tribuni aerarii, obierani spośród zamożniejszych w celu pośredniczenia pomiędzy ogółem obywateli a skarbem. Po trzecie — członkowie licznych tzw. kolegiów, tj. związków zawodowych (albo cechów, korporacji), które stanowiły pewnego rodzaju państwa w państwie, mając swych przedstawicieli, swój skarb, nawet własne monety, swych bogów-orędowników, swe własne uroczystości, obchodzone bądź w rzymskiej siedzibie związku, bądź w podmiejskim szyneczku. Kolegia czasami uczyniwszy zmowę brały niepożądany udział w życiu politycznym Rzymu i dlatego miały skierowany na siebie wzrok — czujny wzrok władzy państwowej. W trzeciej kategorii odrębną klasę stanowili wyzwoleńcy (libertini). Nadanie swobody niewolnikowi czyniło go obywatelem rzymskim, jednakowoż nie korzystał on z pełni praw; nie miał prawa być wybrany na urząd państwowy (ius honorum), a w prawie wyborczym (ius suffragii) był ograniczony: wszyscy wyzwoleńcy podawali swe głosy w jednej z dzielnic miejskich. Libertinus pozostawał klientem swojego dawnego pana, a obecnie patrona, którego imię zastępowało mu imię ojca; tym sposobem, gdy wolny z urodzenia podpisywał się (raczej nadpisywał): M(arcus) Porcius M(arci) f(ilius) Cato, wyzwoleniec jego Abaskantus winien był podpisywać się: M(arcus) Porcius M(arci) l(ibertus) Abascantus. Pod tym mianem był on członkiem jakiegokolwiek kolegium zawodowego i musiał być koniecznie członkiem swojej licznej klasy wyzwoleńców, która posiadała własne interesy stanowe i broniła ich należycie. Rola społeczna wyzwoleńców była bardzo znaczna, przede wszystkim w życiu ich patronów, dla których stawali się oni nieraz najbliższymi ludźmi. A ponieważ byli to zazwyczaj barbarzyńcy, w najlepszym wypadku Greko-Azjaci, przeto z powodu wtargnięcia ich do obywatelstwa rzymskiego ucierpiała niemało czystość rasowa. Istotnie, już syn wyzwoleńca stawał się kompletnie uprawnionym obywatelem rzymskim, gdy czystej krwi Samnita albo Umbryjczyk nie mógł marzyć o czymś podobnym. Taki był skład społeczeństwa cywilnego rzymskiego w drugiej połowie II stulecia. 50. Bracia Grakchowie Sławny zwycięzca Hannibala, Scypion Afrykański, umierając w roku 183, wyraził w swym testamencie życzenie, ażeby najmłodsza jego córka, Kornelia, podówczas małoletnia, we właściwym czasie została wydana za mąż za jego szlachetnego przeciwnika, byłego trybuna ludowego, Tyberiusza Semproniusza Grakcha. Życzeniu bohatera stało się zadość i w błogosławionym tym związku Kornelia obdarzyła męża swego całym szeregiem dzieci. I nie tylko je zrodziła, ale też wychowała je w duchu tradycji starorzymskich, które wyniosła z patrycjuszowskiego domu swego ojca. Toteż szczyciła się swym zazdrości godnym potomstwem; opowiadają, że kiedy odwiedziły ją przyjaciółki, żony możnowładców, i gdy w próżności kobiecej zaczęły pysznić się drogocennymi ozdobami, ona zawołała swe dzieci i wskazując na nie rzekła: — Oto moje klejnoty. Teraz dzieci te podrosły — troje, którym sądzone było życie zachować: córka Sempronia i dwaj synowie, Tyberiusz i Gajusz. Sempronię wydano za mąż za przyrodniego jej brata z adopcji, Scypiona Młodszego. Obaj młodzieńcy, jako synowie Grakcha i wnuki Scypiona Starszego, mieli przed sobą otwartą karierę w magistraturze. Sama Kornelia zachęcała ich do tego, a przede wszystkim Tyberiusza, jako starszego: — Rzym nazywa mię teściową Scypiona — mówiła — ale ja bym wolała, żeby mnie nazywał matką Grakchów. We właściwym czasie Tyberiusz wystąpił jako kandydat do kwestury; lud, pomnąc doskonale ojca jego, chętnie oddał za nim swe głosy. W charakterze kwestora musiał towarzyszyć konsulowi do Hiszpanii; przejeżdżał przez Etrurię. Uderzyła go pustka tego rozkosznego kraju. 348 Jak ją wytłumaczyć? Okazało się, że kraj, którym jechał, był to ager publicus, zajęty przez możnowładców. Uprawianie tej ziemi nie opłacało się, gdyż zboże sycylijskie i afrykańskie z nowo zagospodarowanej prowincji Afryki wypadało taniej niż italskie; i oto ziemie orne puszczone były na łąki i pastwiska. Przypomniał sobie te rzesze obywateli rzymskich, które tłoczyły się w atriach Scypionów, Paulusów, Klaudiuszów, a wreszcie i w jego własnym; tam ludzie bez ziemi, tu ziemia bez ludzi; za pomocą jednego środka można było jednej i drugiej klęsce zaradzić. A sposób na to był: przeszło dwieście lat temu naród przyjął prawo Licyniusza i Sekstiusza. Na zasadzie tego prawa ograniczony został ager publicus w rozmiarach do 500 jugerów, które wolno było zająć jednemu obywatelowi. Prawo to jednak obecnie było zapomniane. A gdyby o nim ludowi przypomnieć? 349 Jednakowoż na razie myśli tej trzeba było zaniechać: Tyberiusz jechał do Hiszpanii, aby się stawić w obozie konsula Mancynusa, a w Hiszpanii toczyła się wojna. Dajmy na to, że wojna była tam zjawiskiem powszednim, ale obecnie się zaostrzyła; ogniskiem sił hiszpańskich było bohaterskie miasto Numancja. Mancynus oblegał Numancję, ale mu się nie powiodło; podczas jednego z manewrów Hiszpanom udało się wciągnąć go w wąwóz podobny do Kaudyńskiego; Mancynusowi groziła zguba. Rozpoczyna z wrogiem układy o kapitulację; Hiszpanie gońców jego odsyłają z powrotem: „Nie wierzymy nikomu oprócz syna starego Grakcha". Chodziło o to, że niegdyś był on u nich namiestnikiem; gdyby wszyscy byli tacy, nie byłoby wojny. Tak oto młodemu kwestorowi wypadło być pośrednikiem pokoju pomiędzy nieprzyjacielem a konsulem. Rzecz prosta jednakże, że warunki układów musiały być dość ciężkie; Hiszpanie wyzyskali korzyści swego położenia. Z tym wszystkim wódz miał możność wycofania się ze sztabem i wojskiem, pozostawiając obóz w ręku nieprzyjaciela. Uszedł i Tyberiusz: naraz przychodzi mu na myśl, co będzie, gdy pokaże się w Rzymie bez ksiąg skarbowych? Wziąwszy ze sobą trzech wiernych przyjaciół, powraca do Numancji, już nie w roli pośrednika pokoju, lecz po prostu jako żołnierz rzymski. Hiszpanie zapraszają go do siebie. Drgnął Tyberiusz; ci spostrzegli jego wahanie: — Syn starego Grakcha niech się niczego nie lęka — dodali. Wówczas przyjął ich zaproszenie. Spotkali go z nadzwyczajnymi honorami, zwrócili mu jego księgi skarbowe i zaproponowali, by ze swego mienia zabrał wszystko to, co porzucił w obozie. Ale Tyberiusz wziął jedynie libacyjny kielich rodzinny i złożywszy dzięki uprzejmym nieprzyjaciołom, odjechał. Tymczasem w Rzymie czekały go ciężkie chwile. Senat odrzucił pokój zawarty przez swego konsula i ażeby usprawiedliwić się przed wrogami, uchwalił wydać im swego konsula. Hiszpanie zresztą nie chcieli go przyjąć i Mancynus nadaremnie dzień cały stał pod zamkniętą bramą Numancji. Jednakże to był początek oziębienia stosunków pomiędzy Tyberiuszem a senatem. Tylko początek. Tyberiusz był, w najlepszym słowa tego znaczeniu, najświetniejszym młodzieńcem w Rzymie: oblicze jego tchnęło szlachetnością, a jednocześnie znamionowało dziwną delikatność; jego mowa, jego obejście, wszystko w nim było czarujące. Ponadto szła za nim sława waleczności. Klęska rzymskiego wojska w Hiszpanii nie dała mu co prawda możności okazania męstwa, ale wszyscy pamiętali, jak będąc jeszcze prawie chłopięciem i walcząc w armii Scypiona Młodszego w Afryce, 350 pierwszy stanął na murach zdobytego miasta. Zwłaszcza w prywatnej rozmowie urok jego był nieodparty. Zdarzyło się pewnego razu, że Tyberiusz siedział przy winie w jednej kompanii, w której brał udział i Appiusz Klaudiusz Pulcher, znamienity mąż konsularny, patrycjusz dumny jak wszyscy Klaudiusze. Ten długi czas zachwycał się młodzieńcem, wreszcie nie wytrzymał: oznajmił mu, iż życzyłby sobie mieć go za zięcia. Tyberiusz mógł tylko z radością przyjąć tę pod każdym względem świetną propozycję. Po powrocie do domu Appiusz wesoło zawołał do żony: — Czy wiesz, Antystio? Dziś wyswatałem naszą Klaudię. Matrona wybuchła: — Choćbyś miał ją wydać za samego Tyberiusza Grakcha, powinieneś był przedtem naradzić się ze mną. — Właśnie jemu też ją wyswatałem — odrzekł śmiejąc się stary patrycjusz. I oto wreszcie nadszedł dla Tyberiusza prawem przewidziany czas, w którym ten mógł się domagać następnego stanowiska na urzędzie państwowym — stanowiska trybuna ludowego. Znowu mu się powiodło. Lud wybrał go w poczet tych dziesięciu, którzy stanowili coroczne kolegium. W tych czasach trybuni dawno już przestali być. postrachem możnych; sami będąc senatorami, 351 prowadzili politykę senatorską; jeżeli kogo poskramiali, to magistratów w tych wypadkach, kiedy działalność ich była w sprzeczności z wolą senatu. Ale Tyberiusz był innego mniemania. Marzył o tym, ażeby ludowi wrócić czasy Licyniuszów i Sekstiuszów; trybunatu swego chciał użyć po to, ażeby przeprowadzić swe prawo o podziale ziemi państwowej (lex agraria). Zastanówmy się, czy miał on słuszność w tej kwestii co do istoty i co do formy. Co się tyczy istoty rzeczy, to nie ulegało wątpliwości, że sprawa agrarna wymagała jak najszybszego rozwiązania. Całe okręgi Italii pustoszały dzięki temu, że właściciele ziemscy przechodzili od rolnictwa do hodowli bydła. Skądinąd znowu liczba obywateli rzymskich, jak Świadczyły o tym cenzusy, stale się zmniejszała. Z tym wszystkim należało odróżniać: ten ager publicus, który był zamieniony na pastwiska, zyskałby bezwzględnie, gdyby go rozdzielić na parcele i rozdać rolnikom: ale ten, który był uprawiany przez potomków dawnych właścicieli, należało pozostawić po dawnemu, gdyż dając go rolnikom, wypadałoby puścić z torbami jego dotychczasowych posiadaczy. Następnie: okręgi nadające się do bardziej intensywnej gospodarki położone były nie tylko w Italii, lecz w jeszcze większym stopniu w prowincjach — na Sardynii, na Korsyce, w Galii, w Hiszpanii. Tam też należało skierować nadmiar ludności rzymskiej drogą tworzenia kolonij. I po trzecie — nie wolno było zapominać, że od czasu Licyniusza i Sekstiusza zmieniły się pojęcia O bogactwie; obszar 500 jugerów, wystarczający na owe czasy, był oczywiście teraz niedostateczny. Przechodząc od istoty rzeczy do formy, należało zapytać siebie, czy było celowe wobec zmienionych stosunków przeprowadzenie takiego prawa za pomocą zgromadzenia ludowego i z pominięciem senatu? Czym był podówczas lud, ów populus Romanus Quirites? Unikać tu będziemy wszelkiej krańcowości. Onego czasu wyobrażano sobie pod imieniem Kwirytów szczyt doskonałości politycznej; słowa „lud rzymski" samym swym dźwiękiem czarowały ucho i rozbrajały krytykę. W ostatnim stuleciu — przeciwnie, ten lud rzymski opisywano jako wiecznie głodny, obleśny i buntowniczy motłoch, gotowy poświęcić całe dobro państwa za kawał chleba. I jedno, i drugie jest niesłuszne. Lud rzymski — od Koriolana do Kamillusa, od Kamillusa do Fabrycjusza, od Fabrycjusza do Scypionów — przeszedł trwałą i poważną szkołę władzy; wychowany w tej szkole, istotnie stał się ludem rządzącym i pod tym względem żaden z narodów Europy nowożytnej nie może się z nim 352 porównać. Ażeby się o tym przekonać, wystarczy przeczytać pierwszą lepszą mowę Cycerona, skierowaną do ludu (mowy Katona i Grakchów niestety zaginęły), i porównać ją z przemówieniami współczesnych mówców wiecowych albo z artykułem przeznaczonym dla pisma ludowego. Nie mówiąc już o szlachetności tonu ówczesnego i trywialności dzisiejszego, samo porównanie treści, charakteru i biegu myśli, linii wywodów — stwierdza, że tam miało się na celu przekonanie ludzi myślących albo zmianę istniejącego ich przekonania, gdy tu chodzi o to, by obuchem wbić dany pogląd tłumowi niezdolnemu do myślenia. Wszystko to było niewątpliwie słuszne, a jednak ku końcowi II stulecia zgromadzenie ludowe stało się już niemal fikcją. Lud rzymski rozsiedlił się po Italii — a i ta jego część, która pozostała na miejscu, niezbyt pochopnie uczęszczała na zebrania ludowe. Było rzeczą naturalną, że ton nadawali klienci tego magistrala, który zwoływał zgromadzenie, a poza tym i ci, co na niego podali swe głosy w czasie wyborów (a jak to się robiło — widzieliśmy wyżej), była to część ludu zorganizowana i zawczasu przygotowana, wobec której inna część nic zdziałać nie mogła. Oto dlaczego rzekome „zebranie ludowe" zawsze w sposób twierdzący odpowiadało na wnioski stawiane przez magistrala, który je zwołał; miało to takie znaczenie, że za pośrednictwem zebrania ludowego rządził państwem i prawa wydawał właśnie ten magistrat — inaczej mówiąc, że władza jego była jednoosobowa, czyli że była tyranią. Stąd święty zwyczaj Rzymu republikańskiego — nie zgłaszać żadnego prawa na zgromadzenie, póki go nie rozważy i nie przyjmie zebranie trzechset dojrzałych wiekiem i doświadczeniem obywateli, niemal bez wyjątku dawnych magistratów. Przeciwstawienie „senat czy lud", „arystokracja czy demokracja" w danym wypadku stały się pozorem; w rzeczywistości trzeba było wybierać między senatem a jednoosobową magistraturą, między arystokracją a tyranią. I czyż kwestia prawa agrarnego była w senacie tak beznadziejna? Bynajmniej. Wielu widziało w nim pożądaną naprawę stosunków rolnych w Italii. Przyjaciel Scypiona Leliusz sam myślał nad opracowaniem właściwego prawa, za co był przezwany Sapiens; wprawdzie zrzekł się swego zamiaru, przekonawszy się o nieprzejednanym stanowisku znacznej liczby senatorów, ale to, co nie powiodło się dziś, mogło udać się jutro; współczujących sprawie było bardzo wielu. Tyberiusz jednak był niecierpliwy. Idea zbawienia Italii wydawała mu się tak piękna, jego powodzenie krasomówcze u ludu tak go z nim zaprzyjaźniło, że nie wyczuwał fatalnego charakteru drogi, na którą wejść był gotów. 353 W tym jego postanowieniu utwierdzał go kierownik jego sumienia, Blosjusz z Kyme (Cumae), filozof-stoik, który zajmował przy nim to samo stanowisko, jakie przy Scypionie Młodszym zajmował Panecjusz. Surowy mąż obowiązku, ale jednocześnie oderwany od rzeczywistego świata teoretyk, Blosjusz doradzał Tyberiuszowi, aby szedł przebojem dla osiągnięcia raz obranego celu, nie licząc się z żadnymi przeszkodami. Utwierdzał go w tym postanowieniu i teść jego, Appiusz Klaudiusz, z góry traktując swych kolegów-senatorów jako godny następca wielkiego cenzora Appiusza Klaudiusza Ślepego. I Tyberiusz poszedł przebojem; obrany trybunem w roku 133, przedstawił na zgromadzeniu ludowym swoje prawo agrarne. W zasadniczej części było ono wzmocnieniem prawa Licyniusza i Sekstiusza. Obszar ziemi państwowej, którą wolno było posiadać właścicielowi, nie mógł przewyższać 500 jugerów dla niego osobiście i po 250 dla jego synów; razem zaś nie mógł przekraczać 1000 jugerów. Nadwyżka miała być podzielona na 30 — jugerowe parcele i rozdana ubogim obywatelom jako grunta niewywłaszczalne, za które mieli oni płacić niewielki podatek. Rozdziałem ziemi miała kierować stała komisja złożona z trzech członków, obdarzona kompetencją sądową (a to dla każdorazowej decyzji, czy dane grunta stanowią własność państwową, czy też prywatną — praktycznie prawo nader doniosłe). Dotąd Tyberiusz miał formalną słuszność; jako trybunowi wolno mu było w swoim imieniu przedstawiać zgromadzeniu ludowemu swe prawo (jak lex Sempronia agraria), nie tylko nie licząc się z opinią swoich kolegów, ale nawet nie pytając ich o nią. Ale święte prawo władzy trybunów (lex sacrata), pozostawiając każdemu trybunowi wolność inicjatywy, wytworzyło jednocześnie przeciwwagę w postaci prawa trybuńskiej „intercesji"; jeżeli z dziesięciu członków kolegium trybuńskiego bodaj jeden zaprotestował, to chociażby reszta była solidarna z prawodawcą, głosowanie nie mogło dojść do skutku. W tej przeciwwadze zawierała się ostoja rządów republikańskich; z dziesięciu trybunów jeden niezawodnie bywał po stronie senatu i to było dostateczne. To właśnie odczuł obecnie Tyberiusz. Zaledwie zwołał lud na głosowanie, gdy jeden z jego kolegów, Marek Oktawiusz, zgłosił intercesję. Był to człowiek z wiarą we własne przekonania, niezłomny i nieskazitelnej uczciwości. Trzeba było zgromadzenie rozwiązać. Ale prawo intercesji przysługiwało również Tyberiuszowi, i on zeń skorzystał w stosunku do wszystkich działań innych magistratów chcąc ich niejako pokonać wyczerpaniem: pretorzy nie mogli sprawować sądów; 354 kwestorzy — asygnować pieniędzy na wydatki krajowe; cała machina państwowa stanęła: senat się oburzał, ale nie poddawał. Tyberiusz mniemając, że dostatecznie go przeraził, ponownie zgłosił swe prawo; na próżno — Oktawiusz znowu występuje z intercesją. Dzięki pośrednictwu wspólnych przyjaciół udało się urządzić posiedzenie senatu, poświęcone rozważaniu prawa agrarnego — to, od czego najwłaściwiej trzeba było zacząć. Samo prawo miało w senacie wielu zwolenników, ale wyzywające stanowisko zajęte przez Tyberiusza 355 bardzo zmniejszyło liczbę jego przyjaciół w senacie: prawo zostało odrzucone. Co było począć? Środki legalne były wyczerpane, pozostawało — bezprawie. Tyberiusz zwołał trybunów i zaproponował, aby przegłosowali, kto powinien wystąpić z kolegium — on, czy Oktawiusz. Oktawiusz w odpowiedzi zaznaczył, że prawo nie przewiduje usuwania przemocą członków ze składu kolegium. Wówczas Tyberiusz raz jeszcze zwołał lud i zadał mu pytanie, czy może trybun ludowy, postępujący wbrew interesom ludu, zachowywać tytuł trybuna ludowego? Takie strącenie ze stanowiska tym bardziej sprzeciwiało się prawu „świętemu". Pomimo to jednak i pomimo nowej intercesji Oktawiusza Tyberiusz skłonił lud do głosowania. Jedna tribus za drugą zaczęły ogłaszać swe rezolucje: czy Oktawiusz ma zachować swój urząd, czy też nie? Oto już 17 z 35 tribus zgodnie z życzeniem Tyberiusza orzekło, że nie; jeszcze jedna, a Oktawiusz zostanie usunięty. Tyberiusz przed ogłoszeniem wyników pośpieszył do Oktawiusza i błagał go, by zaniechał swego uporu. Oktawiusz sam był wzruszony szlachetnością swego przeciwnika, łzy mu płynęły z oczu, ale sumienie nie pozwalało ustąpić; choćby sam jeden miał stanąć przeciw wszystkim — wbrew groźnym okrzykom, które grzmiały dokoła, był nieugięty. Tyberiusz, straciwszy nadzieję, rozkazał, by herold dalej ogłaszał wyniki; następna, 18 dzielnica (tribus) znowu powiedziała: nie. A więc większość zdobyto, Oktawiusza usunięto. Nie uznając prawomocności wyroku, Oktawiusz pozostał na swoim miejscu. Tyberiusz rozkazał swym wyzwoleńcom, by go wyprowadzili. Gorętsi spośród ludu na własną rękę zaatakowali Oktawiusza, inni zaś pospieszyli mu z pomocą i wywiązała się bójka. Oktawiusz wyszedł z niej cało, ale niewinnemu niewolnikowi, który go bronił, wybito oko. Krew splamiła kamienną posadzkę Forum, pierwsza krew wojny domowej. Tyberiusz w przerażeniu zasłonił swoją twarz; czyż takiego wyniku pragnął? Bezprawia dokonano; od tego dnia rozpoczyna się schyłek państwowego ustroju rzymskiego, ten schyłek, po którym z biegiem czasu stoczyła się w przepaść republika. Teraz już było nietrudno uchwalić prawo agrarne; oczywiście zostało ono przyjęte. Pozostawało wybrać komisję agrarną złożoną z trzech członków („tryumwirat agrarny"); obrano — samego Tyberiusza, jego teścia Appiusza Klaudiusza i młodszego brata, dwudziestoletniego Gajusza Grakcha. Było to dalsze odstępstwo od zwyczajów republikańskich, 356 i to odstępstwo podwójne: po pierwsze — było nieprzyzwoitością, ażeby magistrat projektujący pewien urząd sam został na ten urząd powołany; i było podwójną nieprzyzwoitością tworzyć kolegium z członków jednej i tej samej rodziny. Mimo to tryumwirat został obrany i natychmiast rozpoczął swoją działalność — a działalność ta, jak się zaraz przekonamy, okazała się zupełnie pożyteczna. Teraz Grakchowi nie pozostawało nic innego, jak posuwać się dalej po tej samej równi pochyłej. To, czego dokonał — zrzucenie trybuna — było, jako naruszenie „świętego prawa", występkiem przeciwko majestatowi ludu rzymskiego (crimen maiestatis). Obecnie, jako trybun, był on nietykalny, ale doskonale wiedział, że z chwilą gdy urząd złoży — a to nastąpi w końcu bieżącego 133 roku — będzie pociągnięty do odpowiedzialności. Na to miał tylko jeden środek, również bezprawny: ponowny wybór na trybuna w następnym roku 132. To się nazywało kontynuacją magistratury 357 i było rzeczą zakazaną właśnie dlatego, że dawałoby ponownie wybranemu możność uchylenia się od odpowiedzialności. Tyberiusz zdawał sobie również sprawę z tego, że lud niechętnie popełni nowe bezprawie; ażeby go do tego skłonić, należało podwoić jego życzliwość jakimś nowym, miłym dlań prawem. Tyberiusz uczynił co następuje. Właśnie w owym roku 133 Rzym się wzbogacił nową prowincją na Wschodzie. Ostatni król Pergamonu, Attalos III, pod każdym względem niegodny potomek swoich dzielnych przodków, umierając, zapisał swe państwo ludowi rzymskiemu. Senat, który już z chwilą utworzenia prowincji Macedonii w 148 roku ustąpił od przyjętej zasady nietworzenia nowych prowincji na Wschodzie, przyjął ten spadek i dołączył „prowincję Azji" do szeregu innych. Ale wraz z ziemią Rzym posiadał bogaty skarb Attalidów. I oto Tyberiusz występuje na zgromadzeniu ludowym z wnioskiem, ażeby skarb ten oddano do dyspozycji tryumwiratu agrarnego na zakup inwentarza dla nowych rolników. Było to uchybienie, jeżeli nie prawu, to tradycjom republikańskim; dotąd zarządzenia gospodarcze należały do kompetencji senatu. Ale ludowi prawo to pochlebiało, chętnie je uznał — i Tyberiusz mógł śmiało wśród kandydatów na rok następny umieścić swe nazwisko; napomknął przy tym, że z biegiem czasu zamierza wydawać inne, nie mniej miłe dla ludu zarządzenia. A więc dalszy ciąg władzy jednoosobowej? I nawet jej dożywocie? Czyż to nie tyrania? Posypały się oskarżenia: Tyberiusz Grakchus chce zostać królem rzymskim. Niejaki Kwintus Pompejusz zapewniał nawet, że jako sąsiad trybuna widział na własne oczy królewski diadem Attalidów ofiarowany Tyberiuszowi niby przyszłemu monarsze. Nadszedł dzień wyborów. Insynuacje wrogów osiągnęły skutek; na zebraniu było wielu usposobionych niechętnie dla śmiałego trybuna; ten doszedł do wniosku, że trzeba rozwiązać zgromadzenie i odłożyć głosowanie do następnego dnia. W nocy, sądząc z obiegających pogłosek, miał powody do obawy. Wielu z jego wrogów podzielało przekonanie, że tyran jest wyjęty spod prawa i że ten, co go zabija, popełnia nie zbrodnię, jeno wykonywa obowiązek obywatelski. I oto Tyberiusz przed rozwiązaniem zgromadzenia zwraca się do ludu z przemową, wskazującą na grożące mu niebezpieczeństwo, prosi, by w razie gdy zginie — nie zapomniano o jego żonie i małych dzieciach. Jego liczni zwolennicy słuchali wzruszeni: — Nie damy cię skrzywdzić! — I wyruszywszy tłumnie ku domowi Tyberiusza, otoczyli go i całą noc trzymali straż. 358 Noc przeminęła, a nazajutrz miały się odbyć dwa zgromadzenia. Na dole, na Forum, zebrał się lud, na górze zaś, na Kapitolu — senat pod przewodnictwem znamienitego prawnika, Publiusza Mucjusza Scewoli. Tyberiusz opuścił dom w towarzystwie kierownika swego sumienia, filozofa-stoika Blosjusza z Kyme. Gdy wychodził z domu, dwa kruki z hałaśliwym krakaniem biły się na dachu i strącona przez nie dachówka spadła do nóg Tyberiusza. Ten drgnął: czy nie jest to znak bogów? Ale Blosjusz, jako uczeń Panecjusza, lekceważył takie zabobony. Zaczął mu perswadować: co ludzie powiedzą, jeżeli wnuk pogromcy Hannibala ulęknie się kruka i nie wyjdzie do ludu! I rozwiał obawy Tyberiusza. Kiedy zbliżali się do Forum, przyjaciele wyszli na jego spotkanie: sytuacja pomyślna, nastrój ludu jak najlepszy. Wkrótce sam się o tym przekonał — urządzono mu gorącą owację. Uradowany, pełen ochoty, zaproponował zgromadzonym, aby przystąpić do głosowania podług dzielnic (tribus). Rzecz załatwiono sprawnie. Ponieważ tribus zbierały głosy jednocześnie, głosowanie nie zajęło zbyt wiele czasu; pozostawało w należytym porządku ogłosić oddzielne wyniki. Naraz wybuchł hałas: przyjaciel Tyberiusza spośród senatorów, Fulwiusz Flakkus, zszedł pośpiesznie z Kapitolu i przedarł się do trybuna. Ukazanie się senatora wzbudziło powszechną ciekawość, ale jednocześnie i wrzawę ogólną: co się stało? Publikacja wyników głosowania została przerwana. Flakkus zbliżył się do Tyberiusza i rzekł: — Twoi wrogowie na Kapitolu nie mogąc przekonać konsula, postanowili zgładzić cię na własną rękę i w tym celu uzbroili mnóstwo niewolników i wyzwoleńców. Słowa te mogli słyszeć tylko obywatele, którzy stali bliżej Tyberiusza. Rzucili się oni na strażników, odebrali im włócznie, którymi ci odpychali tłum i połamawszy je — zaczęli się zbroić. Wobec tak dziwnego widowiska zaczęto jeszcze głośniej krzyczeć: co się stało? Tyberiusz daremnie zwracał się do ludu; nawet w pierwszych rzędach nie dosłyszano jego słów. Widząc, że nie jest słyszany, trybun próbował przynajmniej gestem dać do zrozumienia o co chodzi, wskazał prawą ręką na swoją głowę. W tej chwili wrzawa dosięgła najwyższych granic. — On chce powiedzieć, że życie jego jest w niebezpieczeństwie! — wołali przyjaciele. — Kłamstwo — odparli wrogowie — on żąda dla siebie korony królewskiej. Gdy na Forum trwała wrzawa, heroldowie wbiegli na Kapitol z wiadomością, że Tyberiusz Grakchus zażądał od ludu korony królewskiej. 359 — Słyszysz? — zawołał do konsula senator Nazyka, daleki krewny Tyberiusza, a przy tym najzaciętszy jego wróg — czy zaniechasz wreszcie swego uporu? — Nie dopuszczę do bezprawia — odrzekł spokojnie Scewola. — Konsul zdradza republikę — rzekł Nazyka do senatorów. — Kto ją miłuje, niech idzie za mną. Wielu podążyło za nim, uzbroiwszy się w kije i w co kto miał. Spiesznie pobiegli na Forum do ludu, do trybuna. Gdyby nadciągnęły tu nawet tysiące niewolników i wyzwoleńców, uzbrojonych w miecze, obroniliby swego wybrańca; na widok jednak niewielkiej gromadki senatorów z ich pąsowymi wyłogami, przeważył stary nałóg szacunku; lud pierzchnął i opuszczony Tyberiusz rzucił się do ucieczki. Ale w pobliżu świątyni Wierności, w tym miejscu, gdzie stały posągi siedmiu królów rzymskich, on ósmy król, upadł. Tam też go zamordowano. Jednocześnie zginęło około 300 jego zwolenników. Gajusz Grakchus nadaremnie prosił, ażeby mu wydano zwłoki brata dla pogrzebania; wszyscy, którzy zginęli w walkach tego dnia, zostali wrzuceni do Tybru. Ale gdzie wówczas był Scypion, będący uosobieniem sumienia ludu rzymskiego? By zatrzeć hańbę Mancynusa, prowadził wojnę w Hiszpanii. Powodzenie towarzyszyło mu jak zwykle; przede wszystkim udało mu się przywrócić karność zdemoralizowanej armii rzymskiej, po wtóre, co było już rzeczą łatwiejszą, zdobyć Numancję. Dodano mu też do jego dziedzicznego i zasłużonego przydomku „Afrykański", jeszcze drugi: „Numantyński". Właśnie teraz powracał. Dowiedziawszy się o śmierci szwagra i o jej przyczynie, odrzekł wierszem Homera: Niechby też każdy tak zginął, kto sprawę by podjął podobną. Jaką sprawę? Nie prawo agrarne, lecz uzurpację jednoosobowej władzy antyrepublikańskiej, z diademem, czy bez diademu, wszystko jedno. I senat dalszą swą działalnością zaznaczył, że nie sprzeciwia się prawu agrarnemu: tryumwirat działał w dalszym ciągu, a rezultatem tej działalności było podniesienie liczby obywateli rzymskich obdarzonych pełnią praw o 80000. Kilka lat jeszcze pracował ten tryumwirat i został zniesiony dopiero, gdy wykonał bezpośrednie swe zadanie. Bądź co bądź, trzeba było niemało odwagi cywilnej, aby znieść ten tryumwirat; lud widział w tryumwiracie agrarnym jakby wcielenie dzieła swojego ulubieńca, a w zniesieniu tryumwiratu jakby powtórne jego zabójstwo. To śmiałe zadanie wziął na siebie Scypion; nie uszło mu to bezkarnie: 360 pewnego nieszczęsnego poranka znaleziono go martwym we własnej pościeli (129). Sprawca tej zagadkowej zbrodni nigdy nie został wykryty. Nastała cisza, ale cisza złowroga. Kontynuatorzy dzieła Tyberiusza zdołali przeprowadzić jedno doniosłe w następstwa zarządzenie; trybun uzyskał prawo domagania się trybunatu na rok następny. Było rzeczą jasną, dla kogo przygotowuje się ta kontynuacja władzy. Brat zabitego, Gajusz Grakchus, zbliżał się do przepisanego prawem wieku. Podzielał on przekonania swego brata, a przewyższał go zdolnościami politycznymi i talentem krasomówczym; podniecało go zaś jeszcze uczucie, które tamtemu było nieznane: płomienne pragnienie zemsty. Jego matka znała te uczucia i lękała się wyników. „Ty odpowiesz — pisała pewnego razu do syna — że zemsta jest rzeczą piękną. Nikt głębiej ode mnie tego nie odczuwa. Zemsta ma w sobie i wielkość, i piękno, ale tylko wtedy, gdy przez jej wywieranie na wrogach nie cierpi ojczyzna. Jeżeli uniknięcie tych cierpień jest niemożliwe, to — w imię ojczyzny — niech lepiej wrogowie zachowają swą władzę". Przestrogi były daremne; Gajusz, skoro tylko mógł, wystawił swoją kandydaturę w roku 123. Nigdy jeszcze Forum nie widziało takiego tłumu wyborców. Wszyscy, którzy niegdyś dzięki prawu Tyberiusza uzyskali dobrobyt, podążyli do Rzymu, ażeby dopomóc jego bratu; zbyteczne mówić, że został wybrany. Najbliższym jego celem było ponowne powołanie do życia tryumwiratu agrarnego. Jakkolwiek nadwyżka zajętych przez możnowładców ziem była już podzielona, to jednak pozostawały jeszcze ziemie, które były odstąpione gminom latyńskim; ażeby więc zachęcić je do zwrotu tych ziem, Gajusz Grakchus zaproponował nagrodę w postaci nadania mieszkańcom owych gmin obywatelstwa rzymskiego. Ale to jeszcze nie rozwiązywało zagadnienia. Idea kolonii zamorskich, przed którą zatrzymał się Tyberiusz, wydawała się Gajuszowi możliwą; pierwszą taką kolonią miała zostać odbudowana Kartagina. Ale jakże doprowadzić do tego, aby lud rzymski przyjął te prawa? I jak zabezpieczyć dla siebie tę władzę jednoosobową, bez której skuteczna polityka była niemożliwa? Stanowczy i niezachwiany w swych postanowieniach Gajusz w tym wypadku powziął decyzję, o jakiej by Tyberiusz nie pomyślał. Po pierwsze, należało sobie zapewnić trwałe poparcie ludu. Gajusz osiągnął je za pomocą prawa wprost już niemoralnego i w rezultacie szkodliwego dla samego proletariatu: wprowadził na rachunek skarbu tanie, prawie darmowe przydziały zbożowe (lex Sempronia frumentaria), 361 wyłącznie dla obywateli zamieszkałych w Rzymie. Ponieważ skarb zasilany był przez prowincjałów, znaczyło to, że lud rzymski miał żywić się pracą mieszkańców prowincji; znaczyło również, że te przydziały będą ściągać zewsząd obywateli do stolicy, powiększając tym sposobem zastępy próżniaków i darmozjadów; znaczyło wreszcie, że wszyscy obdarzeni tym dobrodziejstwem utworzą gwardię oddaną swemu żywicielowi. Ażeby i trybun mógł wreszcie nasycić swoją dawną żądzę zemsty, należało pozyskać pewnego sprzymierzeńca, a mianowicie ekwitów. I w tym miejscu wypadnie zapisać na rachunek Gajusza nie jedno, lecz dwa niemoralne prawa: prawo sądowe i prawo dotyczące prowincji Azji. Oba wymagają objaśnienia. Sądy o charakterze cywilnym należały do kompetencji pretorów, którzy każdorazowo wyznaczali sędziów spośród senatorów; sędzia dobrawszy sobie ławników, rozważał wraz z nimi i decydował sprawy. Dla przestępstw ważnych, o charakterze karnym, do połowy II stulecia istniał tylko sąd ludowy, ale w roku 149 słynny ze swego poczucia prawa Lucjusz Kalpurniusz Pizon Uczciwy (Frugi) na urzędzie trybuna wprowadził przepis, na którego zasadzie powoływano z senatorów specjalną komisję śledczą (quaestio perpetua) dla sprawowania sądów nad namiestnikami, oskarżonymi o zdzierstwo (repetundae). Za przykładem tej komisji były następnie powoływane inne. Tym sposobem do epoki Gajusza całe sądownictwo spoczywało w rękach senatu. I oto Gajusz proponuje ludowi zmienić te prawa i postanowić, ażeby sędziowie zarówno w procesach cywilnych, jako też karnych powoływani byli spośród ekwitów (lex Sempronia iudiciaria). Miało to znaczyć, że jeżeli namiestnik z prowincji utrudniał ekwitom uciskanie ludu lichwą, to jeden z nich mógł po jego powrocie wytoczyć mu proces o zdzierstwo, a wobec tego, że sądzić go będą sami ekwici, wyrok skazujący przeciw niemu był niewątpliwy. A stąd przestroga dla tych, co by zechcieli trzymać w rygorze ekwitów-lichwiarzy. Chciwość ekwitów w sposób jeszcze wyraźniejszy popierało drugie prawo. Widzieliśmy, że w roku 133 państwo pergameńskie wcielone zostało do Rzymu pod nazwą prowincji Azji. Otóż Gajusz przeprowadził prawo, które wszystkie dochody z tej nowej prowincji oddawało w ręce dzierżawców spośród ekwitów, skazując przez to kwitnącą prowincję na wyzysk bez żadnej kontroli. Przekonamy się potem, do czego doprowadziło to zarządzenie; 362 tymczasem działało ono łącznie z poprzednim prawem i zapewniało swemu twórcy sprzymierzeńczą pomoc ekwitów. Gajusz zdawał sobie sprawę ze swojego postępowania. Akty swoje prawodawcze nazywał sztyletami rzuconymi na Forum dla wzajemnego krwawienia się stanów uprzywilejowanych. Chciał strącić ze stanowiska elitę senatorską i na jej miejsce postawić ekwitów; nie dbał o to, że lepszą elitę zastępuje — gorszą. Wywołana bezpośrednio losem jego brata lex Sempronia de provocatione była wznowieniem i rozwinięciem starożytnego prawa Waleriuszowego tej samej nazwy; groziło ono najsurowszymi karami temu, co by się ośmielił skazać na śmierć obywatela rzymskiego z pominięciem sądu ludowego. Te i tym podobne prawa Gajusz ogłosił częściowo podczas pierwszego swego trybunatu, częściowo odłożył do drugiego, ażeby utorować sobie drogę do trzeciego. Senat nie przeszkadzał drugiemu jego wyborowi, ale trzeciemu postanowił się oprzeć. Jednakże nie za pomocą intercesji, która od czasu Oktawiusza uważana była za niepewną, lecz drogą bardziej przebiegłą i niemoralną. Zapewnił on sobie pomoc drugiego towarzysza z kolegium trybunów, Marka Liwiusza D r uz u s a, aby rozpocząć kontrakcję demagogiczną. Gdy Gajusz projektował utworzenie dwóch kolonii, to Druzus podnosił ich liczbę do dwunastu; gdy Gajusz proponował uskutecznienie przydziału ziemi przez obciążenie jej nieznacznymi podatkami, Druzus oddawał ją za darmo. Bardzo też zręczne było jego zapewnienie, że osobiście wyłącza on swoją kandydaturę do komitetu wykonawczego, niezbędnego dla realizacji jego ustaw; był to złośliwy pocisk pod adresem agrarnych tryumwiratów Grakchowskich, które posiadały charakter familijny, a zarazem wyzwalało go od obowiązku brania udziału w tych niewykonalnych zamierzeniach. Cel został osiągnięty; lud poszedł za Druzusem. Ponieważ zaś Druzus wyraźnie zaznaczył, że działa z polecenia senatu, więc popularność senatu poczęła wzrastać, a popularność Gajusza przygasać. Ponadto wypadło mu z powodu zakładania nowej Kartaginy wyjechać na czas dłuższy. Wrogowie jego (na czele z konsulem Opimiuszem, mianowanym na następny rok 121) wyzyskali nader skutecznie ten czas dla agitacji przeciw niemu. Po powrocie zastał on nastrój zmieniony; kiedy lud zgromadził się na wybory trybunów roku następnego, kandydatura Gajusza nie przeszła. Wszystko to było jeszcze niczym; prawda, że Gajusz w ciągu dwóch lat był faktycznym władcą Rzymu, był twórcą nie tylko wrogich senatowi, lecz wręcz szkodliwych ustaw; nienawidzili go, ale zaatakować go nie mogli: nie popełnił żadnego formalnego bezprawia. 363 Ale oto nadszedł styczeń 121 roku; nowy konsul natychmiast ogłosił swój projekt zniesienia najbardziej pożytecznej, ale najmniej popularnej ustawy poprzedniego trybuna — ustawy o odbudowie Kartaginy. Gajusz osobiście ukazał się na Forum, ażeby przeciwdziałać temu zniesieniu; towarzyszył mu tłum jego zwolenników, wszyscy byli uzbrojeni w oczekiwaniu napadu partii senatorskiej. Przed zebraniem złożono ofiarę przed świątynią Jowisza Kapitolińskiego; służący konsulów Antuliusz, obnosząc cząstki ofiary między obecnych, zbliżył się do zwolenników Grakcha: — Wynoście się, źli obywatele! — zawołał do nich. — Ustąpcie miejsca cnotliwym! — Jeden z nich, obnażywszy sztylet, zabił go, popełniając przez to nie tylko zabójstwo, ale i świętokradztwo. Na szczęście dnia tego deszcz rozpędził zgromadzenie, ale nazajutrz namiętności rozpaliły się jeszcze bardziej. Zwłoki Antuliusza wystawiono na Forum; płacz po nim mieszał się z klątwami rzucanymi na niecnych jego zabójców. Coraz częściej dawało się słyszeć imię Gajusza jako istotnego sprawcy tej zbrodni. Zmuszony był się bronić; i oto wynikła nowa niezręczność — nie zauważył on, że właśnie w tej chwili jeden z trybunów przemawiał do ludu; miało to taki pozór, że Gajusz przerywał mu, co uważane było za ciężkie uchybienie „świętemu" prawu. Położenie zaczynało być groźne. Opimiusz zawczasu poczynił odpowiednie kroki i już nie gromadka senatorów z laskami, lecz całe oddziały zbrojne gotowe były do tłumienia rokoszu. Fulwiusz Flakkus, jeden z lepszych przyjaciół Gajusza, skłonił go, ażeby wraz ze wszystkimi stronnikami swymi udał się na Awentyn i tam się okopał. Opimiusz otoczył Awentyn. Wówczas Fulwiusz wysłał swego młodszego syna, powszechnie lubianego miłego chłopca, do Opimiusza w celu układów; ale Opimiusz zażądał bezwzględnego poddania się. Fulwiusz wiedział, co to znaczy: nie zważając na życzenia Gajusza, by udać się do senatu, powtórnie wysłał chłopca dla układów. Opimiusz rozkazał odprowadzić go do więzienia i wysłał swoje siły do ataku. Stronnicy Grakcha nie byli w stanie długo się opierać; Fulwiusz wkrótce poległ, Gajusza namówili przyjaciele do ucieczki za Tyber. Przyjaciół było niewielu; większość stronników skorzystała z propozycji Opimiusza, który przyrzekł bezkarność tym, co opuszczą swojego wodza. — Zostańcie wiecznie niewolnikami! — zawołał Gajusz, rzuciwszy się do ucieczki na most wiodący przez Tyber. Za nim pędziła już pogoń. Garstka jego przyjaciół, poświęciwszy się, za cenę własnego życia zatrzymała napastników. Pozostał jeden niewolnik. Gajusz wszedł wraz z nim do świętego gaju po drugiej stronie Tybru. 364 Niewolnik ten oddał Gajuszowi ostatnią posługę: przeszył go mieczem, a następnie przeszył sam siebie. Zwłoki zabitych znowu zostały wrzucone do Tybru; ale nie był to koniec zawieruchy. Zaczęły się dochodzenia w sprawie rokoszu awentyńskiego; wielu na skutek tego ucierpiało. Wobec prawa Semproniusza co do prowokacji senat zwolnił od niego konsulów, uchwalając tzw. postanowienie ostateczne (senatus consultum ultimum): „Konsulowie dopilnują, aby państwo nie doznało jakiegokolwiek uszczerbku" (videant consules, ne quid respublica detrimenti capiat). Pośród tych, którzy ucierpieli, znajdował się i młody Fulwiusz. Rok ów 121 słynny był ze swego urodzaju, jeszcze całe stulecie wspominali ludzie o felix autumnus Opimii. Ale wspominali również i tę obficie przelaną krew obywateli, którą Opimiusz utuczył ziemię ojczystą. 365 51. Południe i północ Dwudziestolecie, które nastąpiło po tragicznej śmierci młodszego Grakcha, nazywane okresem „restauracji Opimiusza", stanowi dla Rzymu epokę spokoju wewnętrznego, brzemiennego jednakże zarodkami przyszłych wstrząsnień. Władzę przywrócono nobilom — co prawda w postaci nieco okrojonej: ustawa sądowa podporządkowała namiestników prowincjonalnych kontroli ekwitów, zagrażając po złożeniu przez nich urzędu sądem tym, którzy broniąc ludności chcieliby trzymać w rygorze ekwitów-dzierżawców i lichwiarzy. Pomimo wszakże tych ograniczeń rządy nobilitas, wysunąwszy na czoło elitę finansową z uszczerbkiem rodowej i tytularnej, przetrwały bez przeszkód do końca stulecia. Rządy te miały swoje jasne i ciemne strony; gdy jednak przypatrzymy się sprawie bliżej i pominiemy oddzielne jednostki występne, a przede wszystkim tego, którego imię nosi restauracja — zrozumiemy, że ciemne strony były wynikiem fatalnego rozwoju pierwiastków, z którymi walka przerastała siły ludzkie; natomiast jasne miały źródło w dzielności samej elity i jej poczuciu obowiązku. Jak zaś w życiu politycznym skutkiem tego będzie dalszy stopień schyłku, tak znowu w życiu kulturalnym widzimy niewątpliwy postęp i zapowiedź epoki humanitaryzmu, który kwitnąć miał w ludzkości w przeciągu trzech stuleci. Ze stron ciemnych najciemniejszą było niewolnictwo, które stawało się coraz cięższe; o tym będzie mowa w jednym z dalszych opowiadań. Drugie miejsce zajmowała sprawa rozszerzenia rzymskich praw cywilnych przez rozciągnięcie ich nasamprzód na gminy z prawem latyńskim, a następnie na resztę sprzymierzonych gmin Italii — w oczekiwaniu tych odległych jeszcze czasów, kiedy można będzie rozciągnąć te prawa i na prowincje po osiągnięciu przez nie właściwego poziomu kultury. Wielu nobilów przychylało się do takiego stopniowego rozszerzania koła obywateli; niestety, sam Grakchus swoją ustawą zbożową stworzył zbyt trudne do pokonania przeszkody, aby się to dało urzeczywistnić. Ustawa ta zapewniała każdemu obywatelowi rzymskiemu mieszkającemu w Rzymie otrzymywanie prawie za darmo przydziału zboża; łatwo sobie wyobrazić, jakie tłumy próżniaczego ludu rzuciłyby się do Rzymu, gdyby wszystkich Latynów uznać za obywateli rzymskich, nie mówiąc już o reszcie Italików. Trzecią ciemną stroną był fakt, że zaniechano zakładania kolonij zamorskich z rzymskich obywateli — w krajach barbarzyńskich środka bezwarunkowo dobroczynnego, 366 który z jednej strony zapewniłby ziemię proletariatowi rzymskiemu, z drugiej — podniósłby wytwórczość prowincji i powołałby w niej do życia ogniska wyższej kultury. Zamierzeniom tym przeciwstawiała się teoria o Rzymie jako mieście panującym i o Italii jako panującym kraju. Z tego stanowiska kolonie obywateli rzymskich na prowincji były nie do pomyślenia. Założona przez Gajusza Grakcha Kartagina nie przeżyła swego założyciela, i tylko zawdzięczając szczęśliwemu zbiegowi okoliczności udało się zbudować i utrzymać rzymską kolonię narbońską (Narbo Martius) w południowej Galii Transalpejskiej; była ona długi czas jedyną rzymską kolonią pozaitalską. Do stron jasnych powinien być zaliczony ruch kulturalny epoki, wywołany połączeniem ducha rzymskiego z greckim. Znowu filohelleni kroczą na czele elity rzymskiej, ale ich filohellenizm nie był to już zapalny filohellenizm Flamininusa, jeno pogłębiony i poważny. Istotą zaś tego uduchowionego hellenizmu była, po pierwsze, filozofia helleńska, a po drugie — sztuka helleńska. Filozofia jeszcze nie wydaje adeptów rzymskich; pierwsi z nich należą już do następnej epoki, ale filozofowie greccy rozwijając tradycje Panecjusza i Blosjusza, pozostają kierownikami sumienia rzymskich mężów stanu. Pod tym względem pierwsze miejsce należy się najświetniejszym postaciom tej epoki; obu Mucjuszom Scewolom, ojcu i synowi. Ojca już poznaliśmy jako nieugiętego konsula z roku 133, który odmówił wystąpienia z represjami przeciwko Tyberiuszowi Grakchowi. Na podobieństwo ojca i syn był wcieleniem sprawiedliwości. Ale nie tylko w praktyce; obaj oni byli twórcami systemu prawa rzymskiego. Natchnąwszy dawne prawa i edykty duchem filozofii stoickiej, przetworzyli je w ten wspaniały pomnik ludzkiego rozumu, który stał się wychowawcą wszystkich późniejszych czasów aż do dni naszych. Gdyby epoka nasza nic innego nie wydała oprócz obu Scewolów, to już przez to samo zasłużyłaby na wdzięczną pamięć potomnych i zgładziłaby swoje grzechy zarówno świadome, jak i mimowolne. Z tym wszystkim Scewola-ojciec nie był głową tego pokolenia, które nastąpiło po śmierci Scypiona Młodszego. Oficjalnie był nim do końca epoki Marek Emiliusz Skaurus, pierwszy senator (princeps senatus), człowiek surowych starorzymskich obyczajów. Jakkolwiek był patrycjuszem, ale z rodu podupadłego; zmuszony więc był na wzór „człowieka nowego" z trudem dochodzić do urzędów państwowych. Obrany edylem jako człowiek niezamożny, nie był on w stanie wydać ludowi 367 zbyt wspaniałych igrzysk, ale tak wielki był jego urok, jego auctoritas — mówiąc niemożliwym do przekładu wyrazem łacińskim — że wcale mu to nie zaszkodziło na późniejszej arenie jego działalności. Auctoritas jego była taka, że cenzorowie roku 115 zniewoleni byli obrać go pierwszym senatorem, jakkolwiek do tej chwili cenzorem nie był — przykład jedyny; ale i cenzura dostała mu się w czasie właściwym. O uroku tym świadczy również dumna obrona siedemdziesięcioletniego patrycjusza wobec oskarżenia, jakie rzucił na niego trybun ludowy Kwintus Bariusz: „Kw. Bariusz oskarża Marka Skaurusa, pierwszego senatora, o to, że ten dopomagał sprzymierzeńcom do rokoszu przeciwko Rzymowi. Marek Skaurus, pierwszy senator, zaprzecza temu; świadków nie ma. Komu dacie wiarę — Kwintusowi Bariuszowi czy Skaurusowi?" Zawstydzony trybun zrezygnował z oskarżenia. Jakimi zaś ofiarami zdobyty został ten urok, wykażą jego czyny podczas wojny północnej, o której mowa niżej. Sam Emiliusz Skaurus z powodu podeszłego wieku nie brał udziału w tej wojnie; syn jego wraz ze swoim oddziałem dał się wciągnąć do ucieczki. Natenczas ojciec zabronił mu pokazać się na oczy. Młody Skaurus wrócił do legionu i śmiercią bohaterską odkupił swą słabość. Rzecz prosta, że jako głowa nobilitas podlegał on zażartym napaściom swych przeciwników politycznych, usiłujących wszelkimi sposobami splamić jego dobrą sławę; ale te oskarżenia, które dostały się i do najnowszych dzieł historycznych, zbija jego sława pośmiertna o odgłosy tej sławy u Horacego, który Skaurusa umieszcza wśród bohaterów dawnego Rzymu, na równi z Regulusem i „rozrzutnikiem swej wielkiej duszy" — Paulusem. Skaurus był wodzem politycznym nobilów; kulturalnym jej wodzem był Kwintus Lutacjusz Katulus, którego kółko po śmierci Scypiona Młodszego stało się ogniskiem dążeń filohelleńskich i humanistycznych; człowiek subtelny i wykształcony, co jednak nie przeszkodziło mu stać się jednym z dwóch bohaterów wspomnianej wojny północnej. Jak Skaurus, pisał i on pamiętniki o swej działalności politycznej; jak Skaurus, ozdobił Rzym i Italię imponującymi i doniosłymi pomnikami o charakterze świeckim i religijnym. Wielką i trudną pracą ówczesnej epoki była ochrona północnej, alpejskiej granicy Italii od niespokojnych, przeważnie galijskich plemion, zamieszkujących góry. Jednocześnie trzeba było, również dla ustalenia komunikacji lądowej z Hiszpanią, utworzyć na południu obecnej Francji — 368 „prowincję Galię", której imię przetrwało dotąd pod mianem Prowansji, z głównym miastem Narbonne. Przez to stwarzała się zarazem potężna pomoc dawnej i wiernej sojuszniczce Rzymu, greckiej Massalii (dziś Marsylia), krzewicielce kultury helleńskiej pośród Galów. Ale nie dość na tym: panowanie rzymskie spowodowało budowę znakomitych dróg wojennych, które nosiły nazwy od swych budowniczych, a drogi te — z kolei rzeczy — służyły za arterie dla kulturalnego obiegu krwi pomiędzy sercem całego tego świata, Rzymem, a jego dalekimi kresami. Nie ulega skądinąd wątpliwości, że nobiles myśleli i o sobie, o możliwym powiększeniu przepychu swojego życia prywatnego. Strojne Karyny? przestały zadowalać ludzi, którzy przywykli do wykwintu grecko —wschodniego; zaczynają oni budować się na Palatynie, podług zasad architektów greckich sprowadzonych z Koryntu, Kyzikos, Pergamonu; miały też wkrótce zacząć oddziaływać wzory bardziej odległych ognisk — Antiochii i Aleksandrii. Ale nie będziemy brali im tego zbyt za złe, jeżeli przypomnimy, że następstwem dążenia do przepychu — nie prostackiego, lecz wytwornego — okazał się ten dom grecko-rzymski, który dotąd nas zachwyca w Pompei. Następstwem artystycznego uduchowienia życia było wzmożone umiłowanie tego życia, z czego znów wynikło silne i szczere umiłowanie p o k o j u. Wojny prowadzone o przełęcze alpejskie miały na celu jedynie zapewnienie Rzymowi bezpieczeństwa w jego granicach naturalnych; zresztą Rzym nie marzył o dalszych podbojach i pragnął jedynie, żeby narody pograniczne nie przeszkadzały władcom śródziemnomorskim w rozstrzyganiu — w miarę sił — swych zagadnień politycznych i kulturalnych. Ale właśnie tak się nie stało. Właśnie teraz Rzym został wciągnięty w dwie przewlekłe i niebezpieczne wojny — południową i północną. Południowa zaczęła się nieco później, ale za to wcześniej się zakończyła (111-106); przeto zajmiemy się przede wszystkim wojną południową. Powodem jej była sprawa dziedzictwa tronu w Numidii. Po śmierci Masynissy panowali razem trzej jego synowie: Micipsa, Mastanabal i Gulussa, a po śmierci dwóch młodszych — najstarszy Micipsa, władca usposobiony pokojowo, miłośnik kultury greckiej i wierny sprzymierzeniec Rzymu. Wysłał on był Scypionowi pod Numancję oddział jeźdźców numidyjskich 369 pod dowództwem swojego bratanka, nieprawego syna Mastanabala — Jugurty. Ów Jugurta, młodzieniec odważny i bystry, postępowaniem swym pod murami obleganego miasta zasłużył na zupełne uznanie swoich naczelników rzymskich. Ale pobyt w sztabie wodza wyzyskał on również w ten sposób, że zawarł z oficerami liczne korzystne znajomości i zdobył jak najściślejsze informacje o życiu partyjnym i prywatnym różnych członków rządzącej nobilitas, tak iż Scypion zmuszony był zwrócić mu uwagę, że królom i królewiczom przystoi być przyjaciółmi Rzymu, ale nie oddzielnych Rzymian. Jakkolwiek bądź — Jugurta okrył się sławą, zdobył miłość swoich żołnierzy i nobilów rzymskich i wysunął się pod każdym względem na czoło, gdy synowie samego Micipsy, Hiempsal i Adherbal, mało byli znani w Numidii i wcale nie znani w Rzymie. Przekonawszy się o takim stanie rzeczy, Micipsa uznał za rzecz najlepszą usynowić Jugurtę i umierając (118) zostawić swoje państwo wszystkim trzem, licząc, że będą oni rządzić nim równie zgodnie, jak niegdyś on ze swoimi braćmi. Ale właśnie tak się nie stało: porywczy Hiempsal nie taił swego wstrętu względem intruza, ten zaś ostatni nie robił sobie z nim ceremonii i skorzystawszy ze sposobności — zgładził go. To dało hasło do wojny domowej. Numidia na ogól popierała legalnego następcę tronu, ale Jugurta, jakkolwiek rozporządzający mniejszymi siłami, nie darmo był uczniem wielkiego Scypiona. Bezradny Adherbal, ścigany przez żołnierzy Jugurty, musiał uciekać do rzymskiej prowincji Afryki, to znaczy do byłej dzielnicy kartagińskiej, a stamtąd do Rzymu, ażeby wystąpić w niewdzięcznej roli króla-wygnańca. Jugurta poczynił przygotowania ze swej strony. Znając wybornie dzięki swym stosunkom pokojowe usposobienie nobilitas rzymskiej, mógł on z góry przewidzieć niepopularność w Rzymie wojny afrykańskiej. Istotnie, zbyt surowych zarządzeń nie wydano: komisja senatu z Opimiuszem na czele zdecydowała zabójstwo Hiempsala puścić w niepamięć, państwo zaś podzielić pomiędzy obu władców, pozostawiając Adherbalowi, jako starszemu, stolicę Cirtę (obecnie Konstantyna). Jugurta poddał się; cel jego w połowie był osiągnięty, ale tylko w połowie. Zaledwie zdążyła komisja odjechać, gdy rozpoczął najazdy na dzielnicę podległą bratu, zmuszając go do ponownego zwrócenia się ze skargami do Rzymu. Nie poprzestając na tym, wdarł się do państwa Adherbala, zniósł go, po czym osaczył w Circie. Senat zbytnio tym się nie przejmował; mógł słusznie sądzić, że dając Adherbalowi dostateczne siły do samoobrony, sam bronić go nie był obowiązany. 370 Ale w Circie mieszkało i prowadziło handel wielu Italików; nie można było nie ująć się za nimi. Jakoż istotnie do Afryki wyprawiona została nowa komisja z samym Skaurusem na czele. Przybywszy do Utyki, głównego miasta prowincji rzymskiej, Skaurus zaprosił do siebie Jugurtę; Jugurta stawił się posłusznie, ale rokowania umyślnie przewlekał, zdając sobie doskonale sprawę, że Skaurus nie jest upoważniony do wypowiedzenia mu wojny. Istotnie, rokowania wypadło przerwać; Skaurus powrócił do Rzymu, Jugurta pod Cirtę. Italikowie, zmęczeni oblężeniem, domagali się kapitulacji, pewni, że Jugurta nie odważy się ich ruszyć. Omylili się jednak; zdobywszy miasto, zwycięzca rozkazał stracić ich wraz z resztą ludności męskiej, a Adherbala na śmierć zadręczył. Jugurta nie bez słuszności sądził, że Rzym, który musiał oszczędzać swoje siły dla wojny północnej, zagrażającej samej Italii, bardzo niechętnie zwiąże sobie ręce wojną na południu; ale to jego zuchwalstwo wzburzyło Rzym do głębi. Jugurcie wypowiedziano wojnę w roku 111. Konsul Bestia udał się z wojskiem do Numidii. Osiągnął on kilkakrotnie powodzenie, ale nietrudno było odgadnąć, że wojna w górskich wąwozach z Saharą na tyłach może wlec się w nieskończoność. Kiedy więc Jugurta wyraził życzenie wejścia w układy, Bestia przyjął tę propozycję i pokój został zawarty, przy czym Jugurta zgodził się zapłacić kontrybucję i wydać zbiegów oraz słonie bojowe. Tego oczywiście było za mało; wrogowie nobilów z trybunem ludowym Memmiuszem na czele byli przekonani, że Bestia dał się przekupić. Wskutek nalegań trybuna wysłano do Jugurty pretora z zaproszeniem, by ten przybył do Rzymu i udzielił wyjaśnień co do osób przez siebie przekupionych. Jugurta posłusznie przybył, ale w chwili, kiedy zamierzał złożyć zeznania przed sądem ludowym, inny trybun z mocy przysługującej mu intercesji rozkazał mu zamilczeć. Było rzeczą oczywistą, że intercedent został przekupiony przez tego lub przez tych, dla których zeznania Jugurty mogły okazać się niebezpieczne; ale trudna rada. Zachęcony powodzeniem, niecny Numidyjczyk zdecydował się na nowy występek. W Rzymie bawił podówczas drugi wnuk Masynissy, syn Gulussy — Massiva. Widząc, że Rzym zaczyna tracić zaufanie do Jugurty, powziął on myśl wystawienia swojej kandydatury do korony numidyjskiej. Jugurta postanowił rozprawić się z nim po afrykańsku: polecił jednemu ze swojej świty zabić pretendenta, co tenże wykonał, jakkolwiek nie dość zręcznie. Sprawa nabrała rozgłosu i Jugurta musiał Rzym opuścić. W jakiś czas potem opowiadano, że wyjeżdżając, często oglądał się na stolicę świata, którą opuszczał, mówiąc do siebie: 371 — O miasto sprzedajne! Prędko byś zginęło, gdybyś znalazło kupca na siebie! W gruncie rzeczy położenie Rzymu było trudniejsze niż kiedykolwiek. Łatwo było Memmiuszowi i innym wymagać od konsulów energicznego prowadzenia wojny, lecz bardzo trudno było ją prowadzić w takim kraju jak Numidia i z takim wrogiem jak Jugurta. (...) Dla Rzymian w owym czasie „wojna jugurtyńska" miała znaczenie ekspedycji karnej, nie rokującej żadnych korzyści; rzecz oczywista, że w senacie była ona w najwyższym stopniu niepopularna. Istotnie, w roku 110 los nie dopisał konsulowi Albinusowi; dał się wciągnąć do wąwozu i zmuszony został dla uratowania swego wojska zawrzeć z Jugurta hańbiący pokój, którego senat nie przyjął. Z tym wszystkim hańba Albinusa nadała sprawie nowe zabarwienie; teraz honor Rzymu wymagał ukarania zuchwałego barbarzyńcy. Senat wysunął na rok 109 kandydaturę na konsula jednego z najlepszych swoich ludzi, Kwintusa Cecyliusza Metellusa. Zadanie jego było nader trudne: kiedy przybył do obozu, zastał armię zupełnie zdemoralizowaną niepowodzeniami, jakich doznała, i bezcelowością wojny, która jej została narzucona. Trzeba było zaczynać od wprowadzenia dyscypliny, od drobnych zwycięstw, ażeby stopniowo przywrócić dawnego ducha rzymskiego. Co prawda wojna z Jugurta i jego Numidyjczykami należała do wojen szczególnych. Nie byli to Kartagińczycy z ich miastami i osiedlami; oddziały na dzikich, nieokiełznanych koniach rozpraszały się przy porażce i nagle znowu się gromadziły w nieoczekiwanym miejscu; górskie łąki, na których nie było nic do niszczenia, a na domiar wszystkiego, palące słońce afrykańskie i — w razie konieczności ścigania — pustynia bezwodna, żywioł macierzysty dla beduinów numidyjskich, a złowroga macocha dla rzymskich legionów. Przez czas swojego dwuletniego dowództwa Metellus niewiarogodnym trudem zdołał podbić całą Numidię, ale wojna nie była skończona, dopóki pozostawał Jugurta. Zamierzał on ukończyć swoje dzieło w następnym 107 roku, gdy nagle zaszło coś zgoła nieoczekiwanego. W szeregach Metellusa służył jako oficer „nowy", ale dzielny człowiek, o którym będziemy mieli jeszcze niemało do powiedzenia, Gajusz Mariusz. Wódz był bardzo zadowolony z jego gorliwości, gdy naraz w końcu roku 108 ów Mariusz zjawił się u niego z prośbą, by go puścić do Rzymu, aby mógł przeprowadzić swą kandydaturę. Metellus był skądinąd najlepszym człowiekiem, o tym się jeszcze przekonamy, ale dumę rodu Cecyliuszów posiadał w całej pełni; 372 kiedy Mariusz, nie ulegając przyjacielskim z początku namowom starca, począł się domagać zwolnienia, ten odparł mu z pogardliwym uśmiechem: — Czemu śpieszysz? Będziesz miał czas wystąpić jako kandydat razem z moim synem. — Syn ten, dwudziestoletni młodzian, służył podówczas w sztabie swojego ojca. Mariusz nie zapomniał mu tego szyderstwa; stał się od tej chwili najzaciętszym wrogiem Metellusa i oczerniał go naprzód w Afryce wobec mieszkających tam ekwitów, oskarżając go o rozmyślne przewlekanie wojny: — Dajcie mi połowę tego wojska, a ja wam wnet przyprowadzę Jugurtę w kajdanach. Ekwici posłali do Rzymu odpowiednie komunikaty, a w Rzymie, zawdzięczając agitacji Memmiusza i jego następców, grunt był wybornie przygotowany. Kandydatura Mariusza została zgłoszona i przyjęta. Tak się dokonał pierwszy konsulat Mariusza roku 107 — pierwszy z siedmiu konsulatów, które mu były przepowiedziane. I ten sam lud, który go obrał konsulem, polecił mu prowadzenie wojny z Jugurtą. Łzy trysnęły z dumnych oczu Metellusa, kiedy się dowiedział o tej niewdzięczności ludu; potomni, uwzględniając niesłychane trudności wygranej przezeń wojny, sprawiedliwie uznali go za właściwego zwycięzcę, nadając mu przezwisko „Numidyjskiego". Z tym wszystkim dalej prowadzić jego dzieło miał Mariusz. Swojej dumnej obietnicy o Jugurcie w kajdanach oczywiście nie spełnił; wyprawa jego była pomyślna, ale ani o krok jeden nie zbliżyła go do upragnionego celu — raczej oddaliła. Przesunąwszy swoje legiony ku zachodniej granicy, ku Mauretanii, gdzie panował teść Jugurty — Bokchus, Mariusz przeraził go i sprawił, iż ten zawarł przymierze ze swym zięciem, który za pomoc przyrzekł mu ustąpić trzecią część swoich terytoriów. Od tej chwili zamiast jednego mieli Rzymianie dwóch wrogów w Afryce. Ale nie na próżno Mariuszowi wywróżono powodzenie we wszystkich sprawach — a był zabobonny; przyszła zima i gniew Bokchusa ostygł; stary lis począł rozważać, co dlań byłoby korzystniejsze: przyjaźń z Rzymem czy przyjaźń z Jugurtą, którego sentymenty rodzinne znał dobrze podług przykładów z Hiempsalem, Adherbalem i Massivą. Chcąc sprawę tę zbadać wszechstronnie, zaproponował, aby Mariusz przysłał pewną osobę — swojego kwestora i najdzielniejszego oficera, który, rzec można, uratował w ostatniej bitwie całą armię. Tu staje przed nami drugi z przeznaczenia działacz najbliższych czasów — Lucjusz Korneliusz Sulla. 373 Moment był stanowczy: polegać na słowie teścia Jugurty była to rzecz bardziej niż lekkomyślna. Ale Sulla uważał siebie za wybrańca losu. Śmiało powierzył swoją osobę synowi Bokchusa, który podjął się przeprowadzić go do swojego ojca. Nie stracił wiary w siebie i wówczas, kiedy Jugurta, oczywiście przeniknąwszy zamiary swego teścia, obsadził wojskiem drogi, tak że musieli w nocy formalnie przedzierać się przez jego obóz. Jednocześnie więc u króla mauretańskiego gościł i Sulla, i poseł Jugurty, i w ich obecności Bokchus rozmyślał, która z dwóch zdrad byłaby dogodniejsza: czy wydać Sullę Jugurcie, czy Jugurtę Sulli. Każdy starał się go przeciągnąć na swoją stronę, ale młody patrycjusz rzymski, zbrojny we wszystkie czary swego nieprzepartego uroku — zwyciężył. Bokchus postąpił ze swym zięciem po afrykańsku: wciągnął go w zasadzkę, wymordował jego straż ochronną, jego samego zaś wziął do niewoli i zakutego w kajdany wydał Sulli. Działo się to na początku roku 106. Zaznaczymy mimochodem, że w roku tym urodzili się znakomici działacze epoki następnej, Pompejusz i Cycero. Zakończyła się wojna jugurtyńska; ale co było począć z Numidią? Uporządkowanie jej zatrzymało Mariusza w Afryce jeszcze przez dwa lata. Rzym, jak już wspomniano, nie zamierzał czynić z niej swojej prowincji; zachodnią część Numidii oddano Bokchusowi w nagrodę za jego ustępliwość; wschodnią ofiarowano Gaudzie, ostatniemu wnukowi Masynissy; przy nim ziemia ta, granicząca z prowincją Afryką, znowu stała się najwierniejszą sojuszniczką Rzymu. Dopiero w roku 104 udało się Mariuszowi powrócić z wojskiem do Rzymu. Tu zwycięzcę Jugurty, wobec niebezpiecznego obrotu wojny północnej, obrano konsulem powtórnie, z jawnym pogwałceniem tradycji republikańskich. Ale zanim wyruszył przeciw barbarzyńcom północnym, Mariusz odprawił uroczysty tryumf. Afrykańskiego tygrysa przeprowadzono w kajdanach przed wielotysięcznym tłumem ludu rzymskiego. To nie był Perseusz; po zakończonej uroczystości odprowadzono go do ciemnicy, gdzie śmiercią musiał odkupić niezliczone zbrodnie swojego życia. Tak, wojna jugurtyńska się skończyła; ale na czym polegała jej istota? Dla Rzymu było rzeczą obojętną, czy królem Numidii będzie Adherbal, Jugurta, czy Gauda; wzajemne morderstwa w rodzie Masynissy również nie tak dalece odbiegały od obyczajów afrykańskich, ażeby miały usprawiedliwić taką uciążliwą wojnę, która jedynie dzięki geniuszowi Metellusa i Mariusza oraz umiejętności i szczęściu Sulli skończyła się już po pięciu latach. (...) 374 Nobilowie niechętnie wyprawiali legiony na stepy numidyjskie; wymógł to Memmiusz i drugi trybun. Dlaczego? Po części dlatego, że nobilitas tego sobie nie życzyła; ale główną przyczyną była Cirta i śmierć osiadłych w niej Italików, śród których przeważną rolę odgrywali spekulanci spośród ekwitów rzymskich. Lubili oni wzbogacać się nie tylko na prowincjach, ale i w państwach ościennych, drogą operacji nie tyle handlowych, ile finansowych, budząc tym oczywiście nienawiść ludności — wobec czego cała warstwa ekwitów była zainteresowana tym, by zapewnić im bezpieczeństwo. A stan ten był sprzymierzony z ludem i jego przywódcami, trybunami, przeciwko wspólnemu wrogowi — senatowi; dzięki temu Rzym dał się wciągnąć w tę wojnę, która go kosztowała wiele ofiar, łatwo zaś mogła kosztować jeszcze więcej. Taka była ta południowa wojna; zgoła inny charakter miała wojna północna — tam istotnie Rzym walczył o swój byt. Wywołały ją plemiona germańskie, które ukazały się nagle —jak przypuszczano, znad północnych mórz — aby w atmosferze śródziemnomorskiej szukać nowych terenów; wraz z kobietami i dziećmi liczono ich na kilkaset tysięcy. Głównymi spośród nich plemionami byli Cymbrowie i Teutonowie. Dziwne i groźne wrażenie sprawiały na południowcach te jasnowłose błękitnookie olbrzymy, ich powolny niszczący pochód, kiedy się posuwali niezmierną siłą, stłoczeni dokoła swych niezgrabnych furgonów, które im służyły za ruchome domy i twierdze przenośne. Jakkolwiek doskonała była rzymska sztuka wojenna, wobec nich okazała się bezsilna jak wobec szarańczy. W ogóle ukazanie się Teutonów było zapowiedzią tej nawałnicy germańskiej, która po upływie kilku stuleci przyniosła ze sobą zagładę świata antycznego. Podobieństwo polegało i na tym, że zamiary barbarzyńców były początkowo pokojowe: żądali oni ziemi na osiedlenie, ofiarując za nią Rzymowi swoje... usługi. Ale ponieważ żądanie to było niewykonalne, więc u stóp Alp rozpoczęto kroki wojenne. W roku 113 wysłano przeciwko nim konsula Karbona, który został pobity; w 109 ten sam los spotkał Silanusa; w 107 — Longinusa, w 105 Cepiona. Przerwy tej wojny tłumaczą się tym, że Germanie, nie znając systematycznego prowadzenia wojny, odsuwali się za każdym razem bardziej na północ Alp. Tak po zwycięstwie nad Cepionem, zwycięstwie stanowczym, kiedy Italia leżała u ich stóp bezbronna, barbarzyńcy woleli szukać szczęścia w Hiszpanii i przeprawiwszy się przez Pireneje bić się dwa lata z tamtejszymi plemionami, które doskonale potrafiły bronić swobody kraju ojczystego. 376 Tymczasem Mariuszowi udało się zakończyć wyprawę jugurtyńską. Powtórnie obrany konsulem, wyruszył w roku 104 do Galii przeciwko Germanom. Ci wciąż jeszcze przebywali w Hiszpanii, tak iż miał czas przygotować kraj na ich spotkanie, a drobnymi wyprawami i szeregiem wzniesionych fortyfikacji podnieść ducha zdemoralizowanej niepowodzeniami armii rzymskiej. Wróg oczekiwany był dopiero w roku przyszłym, i Rzym uważał za konieczne obrać Mariusza konsulem na rok 103 — po raz trzeci. Istotnie, Germanowie zawitali, ale nie spiesząc się, rozdzielili się na dwa wojska, z których jedno, cymbryjskie — postanowiło przejść Alpy od wschodu, podczas gdy drugie, teutońskie — wzdłuż wybrzeża. Rezultatem tego była obopólna bezczynność i czwarty konsulat Mariusza (102), przy czym jednakowoż wybrano mu kolegę spośród wodzów senatorów, znanego nam już Katulusa. Ten ostatni zajął italskie podnóże Alp zachodnich; Mariusz, przebywając w krainie transalpejskiej, opanował pozycję przy ujściu Izery do Rodanu, ażeby zagrodzić Teutonom drogę Hannibalową, prowadzącą w górę Izery, i dostęp do wybrzeża massalijskiego. Teutonowie bardzo chcieli stoczyć bitwę jak najprędzej; Mariusz z wielu powodów nie życzył sobie tego. Olbrzymi wzrost barbarzyńców, ich głos dziki, bardziej zwierzęcy niż ludzki, ich mnogość — wszystko to sprawiło na legionistach wrażenie przygnębiające. Niechże wróg przede wszystkim połamie sobie rogi o fortyfikacje obozu rzymskiego i niech żołnierze tymczasem oswoją się z tym, co ich początkowo przerażało. Oprócz tego wiemy już, że Mariusz był bardzo przesądny: zabrał był ze sobą wróżkę syryjską, której było na imię Martha i trzymał ją w wielkim poszanowaniu, idąc we wszystkim za jej wskazówkami. Ona zaś tymczasem na bitwę mu nie pozwalała. Żołnierze zaczynali już szemrać: — Cóż to, do kopania rowów przysłano nas tutaj? — Ta niecierpliwość również cieszyła wodza i w dalszym ciągu trzymał wojsko w obozie, doskonale zaopatrzone we wszystko, co było potrzebne. Nareszcie wyczekiwanie dokuczyło barbarzyńcom, więc omijając wroga ruszyli w dół szeroką doliną Rodanu. Długie dni trwał ich pochód; przechodząc mimo Rzymian, szydzili z legionistów, pytając ich, czyby nie mieli czego do przekazania swym żonom. Mariusz wszystko to znosił, po czym zaledwie przeszły ostatnie oddziały, sam wyruszył w ślad za nimi. Tak doszli do miejscowości, zwanej Aquae-Sextiae, której nazwa po dziś dzień z trudem daje się rozpoznać we współczesnym Aix?. Barbarzyńcy z rozkoszą rzucili się do ciepłych źródeł, którym miejscowość zawdzięcza 377 swoją nazwę, gdy tymczasem Mariusz zajął ufortyfikowaną, ale bezwodną wyniosłość. — Skądże mamy wziąć wody? — zapytali żołnierze. — Stamtąd — odrzekł Mariusz, ukazując na Rodan. Było tam istotnie dużo wody, ale i nieprzyjaciel znajdował się w pobliżu. Pomimo to trzeba było zaryzykować. Udali się więc nosiwody — a za nimi oddziały ochronne. Zobaczywszy to Ambronowie, którzy znajdowali się najbliżej, wyskoczyli z wanien i zastąpili im drogę. Ale łaźnia nie wyszła im na dobre; Rzymianie stanęli do obrony i włóczniami zapędzili ich z powrotem do obozu, przy czym w pościgu niejeden zginął, w obozie zaś zostali jako tchórze i zdrajcy niezbyt uprzejmie przyjęci przez swe żony, nie obeszło się przy tym bez rozlewu krwi. Zresztą i dla Rzymian nie była igraszką obrona przed dzielnymi olbrzymkami, które, porwawszy za miecze, rzuciły się na legionistów, usiłując wydrzeć im tarcze; wpadały wtedy w jakieś upojenie bitewne, które ich nie opuszczało aż do śmierci. Jednakże był to dopiero wstęp; należało się spodziewać rzeczy ważniejszych. Teraz i Martha żądała bitwy. Mariusz wyprowadził wojsko z obozu, ale przedtem niepostrzeżenie wysłał swojego oficera, Marcellusa, na czele kilku oddziałów w celu oskrzydlenia nieprzyjaciela. Teutonowie nie dali nawet legionom zejść na równinę; doprowadzeni do wściekłości zagładą swych braci, Ambronów, ruszyli zdobywać wzgórze. Mariusz umiejętnie wyzyskał teren; legioniści mogli swobodnie rzucać ze szczytu włócznie i z góry waląc na wrogów, łamać ich swymi pociskami, w czym sam Mariusz, jak żołnierz wśród żołnierzy, świecił przykładem. Oto już zachwiały się zastępy barbarzyńców, gdy naraz na ich tyle rozległ się krzyk żołnierzy Marcellusa. Teraz już odwrót zmienił się w ucieczkę. Nacierani z obu stron, śpieszyli z powrotem do swego obozu. I znów rozgrywały się okropne sceny. Kobiety, przewidując niewolę, odbierały sobie życie, jak która umiała. Wiele z nich wieszało się na dyszlach wozów. Szczególnie wstrząsające widowisko przedstawiała pewna Teutonka, którą znaleziono powieszoną na dyszlu wraz z dwojgiem dzieci, uczepionych u jej nóg. Liczba jeńców była wielka, lecz ilość zabitych — dwa razy większa; późniejsi mieszkańcy tej miejscowości nadzwyczajny urodzaj tej ziemi przypisywali użyźnieniu jej krwią ludzką. Mariusz, wybrawszy najlepszy zdobyty oręż jako trofeum, kazał resztę spalić na cześć Wulkana; podczas składania tej osobliwej ofiary przybyli spiesznie gońcy z Rzymu z wiadomością, że Mariusz po raz piąty został obrany konsulem. 378 Teraz oczywiście nie było jeszcze powodu do tryumfu; druga armia rzymska na czele z Katulusem, drugim konsulem stała w Galii Cysalpińskiej i oczekiwała na strasznego wroga, który też rychło dał znać o sobie. Rzymianie nie wytrzymali niezwykłego widoku i nie zważając na usilne zabiegi konsula zaczęli się cofać. Wówczas Katulus zmienił swój plan: chcąc, aby hańba okryła jego, nie zaś legiony rzymskie, sam stanął na czele cofających się żołnierzy i posuwając się na zachód doprowadził ich do miasta Vercellae w dzisiejszym Piemoncie. Tu spotkał Mariusza, którego zjawienie się podnieciło odwagę wojsk Katulusa i zmusiło Cymbrów do rokowań. Nie wiedząc o klęsce Teutonów, Cymbrowie wystąpili z wygórowanymi żądaniami ziemi dla siebie i dla swoich braci-Teutonów. — Nie troszczcie się o swoich braci — powiedział Mariusz z ironicznym uśmiechem — dostali oni już od nas tyle ziemi, ile im było potrzeba. Cymbrowie zbledli: — Nieprawda! — krzyknęli. Wówczas Mariusz kazał przyprowadzić wodzów, wziętych do niewoli w bitwie pod Aquae-Sextiae; teraz uwierzyli. Nadszedł dzień bitwy; niestety, Mariusz pragnął nie tylko pobić wroga, ale i zaćmić Katulusa. Współzawodnictwo obu konsulów zaostrzał fakt, że jeden z nich był przywódcą rządzącej arystokracji, drugi zaś — opozycji ludowej. Niewiele brakowało do klęski; zwyciężyło jednak szczęście Rzymu, i Vercellae, świadek zagłady Cymbrów, zajął poczesne miejsce obok Aquae-Sextiae. Czy jednakże udał się i drugi zamiar Mariusza? Musimy, bądź co bądź, powiedzieć, że tak. Subtelny Katulus cierpiał z powodu pychy Mariusza, który nie chciał dzielić zwycięstwa z towarzyszem. Katulus zatem wezwał okolicznych mieszkańców na świadków i oprowadzając ich po polu bitwy, dowodził, że jego legiony dokonały znacznie więcej niż legiony Mariusza. Senat ocenił jego zasługi, przyznając obu konsulom tryumf jednoczesny; lud jednakże uparcie uważał Mariusza za zbawcę Rzymu od barbarzyńców północnych i widział w nim „trzeciego założyciela Rzymu" (po Romulusie i Kamillusie). I coraz bardziej urastała legenda Mariusza, w której ten ulubieniec losu ze swoją wiarą w cuda, ze swoją wieszczką Marthą był mężem opatrznościowym. Pamięć o bohaterze spod Aquae-Sextiae żyła trwale w błogosławionej Prowansji i zajaśniała nowym blaskiem później, gdy kraina ta przyjęła religię krzyża i legenda chrześcijańska zetknęła się z legendą starorzymską 379 — legenda o trzech ewangelicznych Mariach i siostrze jednej z nich, Marcie, które przybyły na równinę Rodanu krzewić wiarę Chrystusową. Świętą Martę, pogromczynię potwornej Taraski, naród, nie licząc się z chronologią, utożsamił z wieszczką bohatera rzymskiego, a imię Mariusza, tajemniczo jednobrzmiące z imionami świętych, dokonało reszty, splatając obydwie legendy w dziwaczną całość. I dotychczas ludność Prowansji opowiada o cudach, męstwie i świętościach, objawionych przez „generała" Mariusza i trzy Marie, jak również przez jasnowidzącą Martę, która prowadzi na linie (jak to często malują) półropuchę, półżmiję — bezbożną, bluźniącą Taraskę. 52. Gajusz Mariusz Lecz skąd przybył ten legendarny bohater, co pieścił w marzeniach zapowiedziane sobie siedem konsulatów jako zadatek jakiejś nadzwyczajnej i sobie samemu nie dość świadomej wielkości? Ojczyzną jego było Arpinum (warto zapamiętać tę nazwę, jeszcze do niej powrócimy) w górzystym obwodzie Wolsków; przodkowie jego walczyli w tych drużynach, które Koriolan poprowadził niegdyś na swój ojczysty Rzym. Było to nieomal przed czterema stuleciami; od owych czasów Wolskowie otrzymali obywatelstwo rzymskie i nauczyli się mówić po łacinie, jednak nieświetnie dla ucha wybrednych mieszkańców stolicy — jak to się potwierdziło na Mariuszu. Pochodził on bowiem z prostej rodziny włościańskiej, wychowanie otrzymał elementarne, bez języka greckiego. — Nie będę się uczył języka, którego nauczycielami są nasi poddani — mówił nieraz. Wyrósł na mężczyznę silnego, dobrze rozwiniętego, o ponurym wyrazie twarzy; obcy wszelkiemu pięknu, prosty, a nawet szorstki w obejściu, miał natomiast mocno rozwinięte poczucie prawdy i co było głównym rysem jego charakteru — nieposkromioną ambicję i żelazną siłę woli. Urodził się w roku 155. Pierwsze powodzenie wojenne zdobył pod sztandarami Scypiona Młodszego podczas oblężenia Numancji. Wówczas to zwrócił na siebie uwagę wodza męstwem i najściślejszym wykonywaniem obowiązków. Scypion lubił nagradzać zasłużonych; pewnego razu wezwał Mariusza na obiad do sztabu. W czasie obiadu była mowa, kto po nim, Scypionie, będzie uznany za głowę państwa. — 380 Kto wie — powiedział Scypion — być może, ten oto młodzieniec — i wskazał na Mariusza. Mariusz drgnął; żart dowódcy wydał mu się nie żartem, lecz proroctwem. Gdy powrócił do Rzymu, starał się zostać trybunem i dzięki pomocy Kwintusa Metellusa, z którym był blisko, cel osiągnął. Chciał i na tym stanowisku się odznaczyć, zatem, nie zważając na senat, przedstawił ludowi projekt o demokratycznym prawie głosowania w sądzie. Konsul Kotta zalecił senatowi ogłosić to prawo z powodów formalnych za nieobowiązujące i pociągnąć trybuna do odpowiedzialności. Mariusz ze swej strony zagroził konsulowi więzieniem, ponieważ ten poważył się porwać na uświęconą władzę trybuna. Konsul zwrócił się do Metellusa, i ten go chciał poprzeć, myśląc, że swą powagą złamie upór trybuna. Lecz Mariusz i Metellusa wtrącił do więzienia. Wówczas senat zgodził się na żądanie Mariusza, który dzięki swojej stanowczości od razu stał się ulubieńcem ludu. Mariusz w ten sposób przygotował sobie drogę do pretury. Wprawdzie nie obyło się bez przeszkód — wszak był on „nowym człowiekiem" — lecz pomimo to cel osiągnął. Trudno nam zrozumieć, jakim sposobem on, syn włościanina, człowiek wcale nie wytwornych manier, mógł się ożenić z panną z rodziny patrycjuszowskiej — Julią, przyszłą ciotką wielkiego Cezara. Lecz w życiu tego niezwykłego człowieka wszystko było niezwykłe. Dalej widzimy naszego bohatera jako oficera w wojnie Metellusa z Jugurtą, a dalej — jako konsula i dowódcę armii. Jaką drogą się to stało — o tym mówiliśmy wyżej. Wojna dla Mariusza była żywiołem rodzimym; prowadząc surowe i proste życie, jak zwykły żołnierz, stał się bożyszczem swoich legionów. W jaki sposób po wojnie jugurtyńskiej nastąpiła wojna z Teutonami, w jaki sposób spadały na niego konsulaty — o tym też już wiemy. Consul quintum — oto czym był rok 101, gdy święcił podwójny tryumf, jako ten, co szczęśliwie i całkowicie zakończył wojnę południową i północną. Konsul po raz piąty — i cóż dalej? Dzięki jego zasługom pokój został osiągnięty na wszystkich czterech krańcach państwa; lecz czym się stanie podczas pokoju bohater krwawych walk? Pierwszym senatorem? Był nim Skaurus; przy tym w ogóle nie sława wojenna, lecz doświadczenie polityczne i dar słowa dawały pierwszeństwo w senacie. Nie, nie pierwszym, nie drugim, nie trzecim i nie dziesiątym. Tam byli Metellusowie, Katulusowie, Scewolowie — ludzie wysoko wykształceni, którzy z uprzejmym uśmiechem na ustach prowadzili zawiłą grę polityczną. Jakże on stanie pomiędzy nimi ze swoją twarzą o grubych rysach i prostackim wyrazie, 381 ze swym pospolitym dowcipem żołnierskim? W jaki sposób będzie brał udział w ich wielkoświatowych zebraniach, przyprawianych według ówczesnej mody na pół greckimi słowy i zwrotami, których on zupełnie nie rozumiał? Z drugiej znów strony powtórne konsulaty i dowództwa wywoływały w oczach bojaźliwych widmo samowładcy, posiadającego pełnomocnictwa już nie tylko cywilne, jak Grakchowie, lecz i wojskowe; jednakże dla tej nowej roli trzeba było utrzymać w swoim ręku władzę wojskową, trzeba było postąpić tak, jak w pół wieku później postąpił Cezar. Na to Mariusz nie mógł się zdecydować. Czy dlatego, że przeraził się następstw możliwego niepowodzenia? Czy też dlatego, że jego poczucie prawdy i prawa zakazywało mu wejść na tę drogę? Nie wiemy. Lecz Mariusz istotnie przygotował drogę innemu swoją reformą wojskową, zmieniwszy obywatelskie pospolite ruszenie w armię stałą. Do tej pory przestrzegana była starorzymska zasada zależności rodzaju służby wojskowej od cenzusu: bogatsi odbywali służbę w jeździe, średniozamożni w ciężkiej piechocie, proletariat w lekkiej. Mariusz zniósł w ogóle pobór przymusowy i zaczął przyjmować ochotników — przede wszystkim spomiędzy proletariuszy rzymskich i italskich, ponieważ ci, ukończywszy prawem określoną służbę, z trudem tylko mogliby powrócić do ziemi, której nie posiadali; utrzymywała ich wojna i pozostawali pod chorągwią, dopóki można było — a potem? Cóż było robić z weteranami? Trzeba było obdarzyć ich ziemią. Ta nowa troska o weteranów była dla Mariusza naturalnym następstwem nowych reform, i nieraz się z tym jeszcze spotkamy. Dzięki tej trosce utrwalił się obyczaj powstały znacznie wcześniej, że spomiędzy legionistów wyróżniano oddział wyborowy, znajdujący się w obozie w bezpośrednim sąsiedztwie ze sztabem — praetorium — i nazywany przeto oddziałem pretorian; tutaj po raz pierwszy zaznacza się podział sił wojska na „armię" i „gwardię". Zrozumiałe jest, że wojsko takie było stokroć więcej związane z osobą dowódcy; kto się stał jego bożyszczem, ten mógł się na wiele odważyć, nie wyłączając i korony królewskiej... Lecz, powtarzamy, Mariusz nie chciał czy też nie mógł zdecydować się na to. Tryumf przebrzmiał, Jugurta został wysłany do „zimnej łaźni" — jak nazywał podziemie, gdzie go czekała śmierć. I cóż dalej? Piąty konsulat nie dał Mariuszowi upragnionej władzy, a przed nim były jeszcze dwa, w które wierzył całą duszą. Więc trzeba było pomyśleć o szóstym na następny, rok 100. Senat więcej niż kiedy indziej będzie mu przeciwny. 382 tym bardziej że na widnokręgu nie było wojen; trzeba wiec upewnić się o pomocy „popularów". Rzeczywiście, od epoki Grakchów widzimy w Rzymie dwie partie, powstałe w czasie drugiej wojny punickiej — przypomnijmy sobie Flaminiusza i Warrona — a które później nie występowały w epoce chwały; były to: partia „popularów" i partia „optymatów". Przy następcach Grakchów powstał szczególny obyczaj: kandydat zostawał gorącym popularem, otrzymywał urząd, dostawał się do senatu i tam stawał się optymatem, zwolennikiem władzy nobilitas. Taki był i ów Memmiusz, którego widzieliśmy w wojnie jugurtyńskiej; surowo zdemaskował on przekupstwo posłów, wysłanych do króla afrykańskiego, teraz zaś ujrzymy go jako czynnego obrońcę senatu. Lecz wracajmy do rzeczy. Przywódcami popularów wówczas, tj. w roku 101, byli dwaj ludzie, nie tyle naśladowcy Grakchów, ile raczej ich parodie: Saturnin i Glaucja; pierwszy starał się o trybunat, drugi — o preturę. Obaj zaproponowali Mariuszowi przymierze: Mariusz poprze ich swoim wpływem — w zamian za co oni zapewnią mu szósty konsulat. Czy zdawał sobie sprawę bohater tylu bitew, na co się waży — on, ze swoją uczciwością bez zarzutu, z poczuciem prawdy i prawa — wstępując w przymierze z tymi gwałcicielami ustaw? I znów musimy rzec — nie wiemy. Lecz jego doświadczenie jest bardzo pouczające. Najpierw odbywały się wybory konsularne. Saturnin i Glaucja dotrzymali słowa; rzecz zrozumiała, gdyż czekała ich nagroda. Mariusz uzyskał szósty konsulat na rok 100. Później były wybory pretorskie; i tu sprawa potoczyła się gładko. Glaucja, znany już ludowi z poprzedniej działalności, otrzymał wymaganą większość. Lecz oto nadeszły wybory dziesięciu trybunów; imię Saturnin stało na czele popularów, lecz poza tym byli kandydaci z partii optymatów. Rozpoczęło się obliczanie głosów podług dzielnic (tribus). I cóż się okazuje? Pierwszym otrzymującym większość jest optymat, drugim — optymat i tak dalej, aż do dziewiątego zwyciężają sami optymaci. Lecz i na dziesiątego nadziei mało; i tu coraz więcej zarysowują się szansę kandydata optymackiego, poważanego ogólnie obywatela Kwintusa Nunniusza. Wtem spośród zebranych rozlega się okrzyk: — Nunniusz zabity! Zabity? Przez kogo? To się rozpatrzy później, a pozostawiać lud bez trybunów „uświęcone prawo" zabrania; trzeba dalej prowadzić wybory. Głosy oddane na nieboszczyka oczywiście przepadają, na jego miejsce podsuwa się jedenastego kandydata, którym był właśnie Saturnin. 383 Kto zamordował Nunniusza, tego i później nie stwierdzono, lecz Rzymianie pamiętali przysłowie, wypowiedziane przez jednego z lepszych prawników: Is fecit, cui prodest. A tymczasem nasi trzej sojusznicy przystąpili do dzieła. Więc pierwszym ich zadaniem było nadanie ziemi weteranom Mariusza, naprzód oddziałom obywateli rzymskich, a potem — i to było ważnym nowym krokiem — wielu Italikom, którzy otrzymaliby w ten sposób obywatelstwo rzymskie. Ziemi miała dostarczyć kolonizacja zamiejska i zamorska w rozmiarach najszerszych, przy czym przewodniczącym komisji dla wychodźców był obrany Gajusz Mariusz. Wobec tego zaś, że przewodniczący takiej komisji winien posiadać szerokie pełnomocnictwa wojskowe i obywatelskie, a działalność komisji była obliczona na wiele lat, zatem szósty konsulat przyniósłby Mariuszowi to, o czym ten dawno marzył, tj. najwyższą władzę w Rzymie. Lecz w jaki sposób można było zmusić lud do przyjęcia takiego prawa? Toć większość, przyzwyczajona do rzymskich przydziałów, nie dałaby się skłonić do pracy rolnej w koloniach. Aby pozyskać opornych, Saturnin dodał do tego prawa drugie, w którym została prawie zupełnie usunięta i tak już nieznaczna spłata za bursy zbożowe. Reforma groziła skarbowi bankructwem, ale to Saturninowi było obojętne. Nadszedł dzień głosowania; weterani Mariusza oczywiście jak jeden mąż zjawili się na Forum. Trybun zgłasza intercesję — wiemy bowiem, że byli oni optymatami. Saturnin, popierany silnie przez weteranów, prowadzi dalej głosowanie. Augurowie dają znać, że nadchodzi burza, a według prawa w takich wypadkach przerywa się zebranie; Saturnin radzi im, by dali spokój i pamiętali, że po grzmotach może być i grad. Prawo zostaje przyjęte. Lecz Saturninowi nie dość było tego wszystkiego, pamiętał bowiem, jaki los spotkał prawa młodszego Grakcha. Przeprowadziwszy swoje prawo, dodał do niego punkt, zgodnie z którym wszyscy senatorowie pod groźbą utraty godności obowiązani byli zaprzysiąc, że będą go przestrzegali. Mariusz jako konsul musiał dać przykład. Prawo to, jak zauważyliśmy, było mu na rękę, lecz z drugiej strony, obryzgany krwią Nunniusza, czuł się niezbyt dobrze w towarzystwie swoich sojuszników, a jego poczucie prawdy mocno obrażał bezprawny sposób, w jaki Saturnin przeprowadził owe prawa. Wypowiedział się więc w ten sposób: — Prawo, o ile jest prawem, winno być przeze mnie przestrzegane — na to przysięgam. Omówienie to usuwało sens przysięgi; ten bowiem, który przysięgał, mógł oświadczyć, że prawo, 384 przeprowadzone wbrew intercesji i zastrzeżeniom augurów, nie jest prawem. Senatorowie chętnie poszli za przykładem Mariusza; jeden tylko Metellus Numidyjski, zbyt dumny, aby szukać wykrętu, odmówił przysięgi i zmuszony został przez to udać się na wygnanie na wyspę Rodos. Saturnin i Glaucja rzeczywiście spostrzegli w tej dwuznacznej przysiędze konsula odstępstwo; zapał ich znacznie ostygł. Do wprowadzenia w życie nowego prawa było jeszcze daleko, prawo to bowiem okazało się bardziej skomplikowane niż dawniej prawo Tyberiusza Grakcha. W tym czasie nadeszły nowe wybory. Kandydował na konsula pretor Glaucja, co było wbrew prawu — ale to już było obojętne! Śród współzawodników był człowiek o dużej inteligencji, były popular, obecnie zaś optymat — Memmiusz. Naród był wzburzony, wybory się przewlekały, nadszedł termin komicjów trybuńskich; wybory w myśl „uświęconego prawa" nie mogły być odłożone. Kandydatem był znowu Saturnin, lecz pomny swego wątpliwego powodzenia w zeszłorocznych wyborach, tym razem przygotował dla ludu swojego rodzaju niespodziankę. Najbardziej pamiętną sceną w trybuńskiej działalności Tyberiusza Grakcha było to, że przeczuwając swój upadek polecił zebranemu ludowi opiekę nad swym maleńkim synem. Było to przed trzydziestu laty. I oto teraz Saturnin, przypomniawszy ludowi jego przysięgę, przedstawił wyborcom w liczbie kandydatów samego, niby cudem ocalonego, syna Tyberiusza. Samozwaństwo było oczywiste: Mariusz z obowiązku konsula kazał rzekomego Grakcha uwięzić. Lud jednakże nie chciał się rozstać ze swym złudzeniem; przemocą odbił samozwańca i obrał go trybunem. Był to już otwarty bunt, lecz na tym się nie skończyło. Nadszedł wreszcie dzień wyborów konsularnych. Kto zwycięży: Glaucja czy Memmiusz? Zdaje się, że Memmiusz... Lecz teraz partia Saturnina użyła tego samego środka, co w roku ubiegłym: zorganizowana przez nią szajka zabiła Memmiusza. To już przebrało miarę cierpliwości: senat zażądał od swego konsula, tj. Mariusza, aby z siłą zbrojną wystąpił przeciwko gwałcicielom. Ten więc musiał stosować krwawe represje względem dawnych sojuszników. Sił wojskowych w pobliżu Rzymu nie było, trzeba było uzbroić młodzież optymacką, przy czym dowództwo nad nią objął dostojny Skaurus. Saturnin i Glaucja ze swej strony otoczyli się swymi szajkami, lecz wobec dobrze uzbrojonej młodzieży byli bezsilni. Rozbici na Forum, cofnęli się na Kapitol i tam się umocnili, lecz niedługo mogli się bronić. Mariusz nakazał pozamykać rury dostarczające wodę na Kapitol i zmusił ich w ten sposób do poddania się. Chcąc jednak ocalić życie byłym swoim sprzymierzeńcom, 385 przeznaczył im na więzienie jeden z budynków na Forum, ale młodzież w zapale bitewnym weszła na dach i rozebranymi dachówkami zasypała uwięzionych. W ten sposób zakończył się pamiętny rokosz Saturnina w roku 100. Wiele trupów pozostawił w spadku Saturnin; lecz śród trupów był jeden żywy — tym właśnie był sam Mariusz u schyłku swej władzy szóstego konsulatu. Ciężko zapłacił za to, że sam szanując prawo, związał się z ludźmi, którzy prawo lekceważyli. Teraz już obie partie go opuściły. O nowym konsulacie mowy być nie mogło; o przewodnictwie w komisji kolonizacyjnej tym bardziej; prawo Saturnina przepadło wraz ze swym twórcą. I czymże był teraz bohater wojen afrykańskich i germańskich? Nawet pamięć o jego czynach zagasła. Jugurta? — wygnał go z Numidii Metellus, a jako jeńca sprowadził Sulla. Germanowie? — wojnę z nimi zakończył Katulus. Metellus, Sulla, Katulus — te trzy znienawidzone imiona czytał Mariusz w głębi chłodnych i urągliwych spojrzeń, które dostrzegał w oczach nobilów; właśnie zaś przygotowywano Metellusowi uroczyste powitanie, gdy powróci ze swego dobrowolnego wygnania. A czy Mariusz nie zechce wziąć udziału w tym powitaniu? Nie, woli się udać do Pessinuntu, aby tam złożyć daninę wdzięczności Wielkiej Macierzy, która obiecała mu kiedyś zwycięstwo nad Teutonami. Lecz mniejsza o to. Tam, w Galacji, oczekiwała go nowa i zaszczytna znajomość: z królem Kappadocji i Pontu, Mitfydatesem Eupatorem, sąsiadem prowincji rzymskich w Azji. Był on bardzo niezadowolony z rozporządzeń Rzymu, które godziły w jego interesy, i wyraził swoje niezadowolenie Mariuszowi, oczywiście przez tłumacza. Lecz Mariusz odpowiedział mu wykrętnie przez tegoż tłumacza: — Albo postarajcie się być silniejsi od Rzymu, albo spełniajcie jego rozkazy. Król był zdumiony: — Rzymską mowę słyszałem wiele razy, lecz po raz pierwszy słyszę szczere rzymskie słowo. — Zapamiętał jednak radę i postanowił być silniejszy od Rzymu. W jaki sposób mu się to udało, zobaczymy później. Jednak Mariusz powrócił do Rzymu. Tu go w dalszym ciągu drażnili i Metellus, i Katulus, a przede wszystkim Sulla, który otwarcie przypisywał sobie zasługę zwycięstwa nad Jugurtą. Kazał nawet sporządzić dla siebie specjalną pieczęć, wyobrażającą w kamieniu rżniętym związanego Jugurtę, i pieczęcią tą pieczętował listy do swoich przyjaciół. Nie dość tego. Oto nowy sojusznik i przyjaciel narodu rzymskiego, król mauretański Bokchus, zapragnął wyraziście zobrazować swoje zasługi i wysłał na Kapitol poświęcony dar w postaci bogini Zwycięstwa; 386 śród ozdób znajdowała się tu płaskorzeźba przedstawiająca, jak Bokchus oddaje związanego Jugurtę Sulli. Obecnie Mariusz nie mógł nawet pomodlić się do Jowisza Kapitolińskiego, aby nie spotkać się ze szczęśliwym i szyderczym rywalem. Stanowczo szósty konsulat nie spełnił pokładanych w nim nadziei; z daleka tylko pokazał Mariuszowi koronę samowładztwa, aby później ją cofnąć. Korona... Jeżeli Martha była jeszcze przy nim, powinna mu była powiedzieć, że korona nie dla niego jest przeznaczona, lecz dla dziecięcia, którego narodzin Mariusz właśnie w tym roku, gdy po raz szósty był konsulem, winszował swojemu szwagrowi Gajuszowi Juliuszowi Cezarowi Starszemu... Rzeczywiście, szósty konsulat nie przyniósł Mariuszowi nowych korzyści, tylko zniszczył owoce pierwszych pięciu: popularzy go odepchnęli, widząc w nim właściwego winowajcę upadku swoich wodzów, Saturnina i Glaucji; optymaci nie uznali za zasługę faktu, że się później nawrócił, i w dalszym ciągu stroniąc od niego, uważali go zawsze za wroga. Jednakże pomimo wszystko Mariusz nie rozstawał się ze swymi ambitnymi marzeniami; jako człowiek zabobonny, wierzył w przepowiedziany sobie siódmy, ostatni i decydujący konsulat. Lecz kiedy i jak się on urzeczywistni? Gdy Mariusz o tym rozmyślał, Rzym otrzymał najstraszniejszy cios od czasów Hannibala. Ciosem tym była wojna italska, czyli wojna sprzymierzeńców italskich przeciwko Rzymowi. 53. Italikowie a Rzym O położeniu tak zwanych sprzymierzeńców (socii) była już mowa nie raz; było ono rezultatem samnickich i innych jednoczesnych wojen, które doprowadziły do zjednoczenia Italii pod hegemonią Rzymu. Ze zwyciężonymi Rzym wchodził w układy, na zasadzie których ci, porzuciwszy inne związki, stawali się sprzymierzeńcami Rzymu. Zwyciężonym odbierano część ziemi i ziemia ta stawała się ager publicus, o czym była mowa z powodu reformy Grakchów; częściowo zaś służyła jako założony przez Rzym fundament dla kolonii, które stawały się opoką potęgi 387 rzymskiej wśród zwyciężonych narodów i ogniskiem ich romanizacji. U siebie związkowcy zachowali zupełny samorząd, żaden komisarz rzymski nie mieszał się do ich spraw i podatków nie płacili, lecz skoro zobowiązali się uważać przyjaciół lub wrogów Rzymu za swoich, jak o tym już wiemy, posyłali do rzymskiego legionu swoje oddziały pomocnicze (auxilia). W czasie wojny z Hannibalem stanowiły te oddziały siłę równą sile legionów, co było bardzo skromną proporcją, jeżeli weźmiemy pod uwagę znaczną przewagę liczebną zaludnienia. W okresie chwały czasami przewyższali Rzymian podwójnie, a po wojskowej reformie Mariusza ich liczba zależna była od dobrej woli samych sprzymierzeńców. Organizacja powyższa była dobra do czasu. Celowości jej dowiódł najazd Hannibala, który zawiódł się w rachubach, że przeciągnie sprzymierzeńców na swoją stronę. Lecz epoka chwały rzecz całą zmieniła. Italię otaczał cały nieprzerwany pierścień prowincyj; ich podbój był sprawą ogólną; na polach Hiszpanii, Macedonii, Afryki lała się krew zarówno rzymska, jak italska, a jednak wszystkie korzyści i zaszczyty otrzymywali wyłącznie Rzymianie. Wskutek tego sprzymierzeńcy coraz bardziej pragnęli otrzymać w pełni obywatelstwo rzymskie. Było to tym bardziej możliwe, że istniały gminy o pośrednim prawie rzymsko-italskim; były to tzw. Latini. Początkowo tak nazywały się tylko gminy w Lacjum, ager Latinus; później w miarę tego, jak z jednej strony owe „gminy", będąc obdarzone obywatelstwem rzymskim, zamieniały się w municypia, z drugiej zaś strony powstawały równolegle z rzymskimi i latyńskie kolonie, termin nomen Latinum przechodził na te ostatnie i z plemiennego stawał się jurydycznym. Latynowie stali się sojusznikiem uprzywilejowanym; przywilej ich w pierwszym rzędzie polegał na tym, że w prawie cywilnym zrównano ich z Rzymianami, z którymi, po pierwsze, mogli zawierać umowy majątkowe (ius commercii) i prawne małżeństwa (ius connubii), a po wtóre, stać się obywatelami rzymskimi. Tym sposobem przy końcu II wieku prócz innych zagadnień politycznych, zaprzątających rząd republiki rzymskiej, przybyło jeszcze jedno zagadnienie: kwestia italska, a raczej sprawa obdarzenia Italików prawami obywateli rzymskich. Trudność rozwiązania tej kwestii polegała na tym, że odpowiednie prawo, które z istoty swej było demokratyczne, było jednak sprzeczne z interesami proletariatu rzymskiego. Sprawcą tego był Gajusz Grakchus, który wydał prawo o tanich przydziałach zboża (lex frumentaria). Prawo powyższe w warunkach ówczesnych stało się wielkim ciężarem dla skarbu rzymskiego; w miarę wzrostu liczby obywateli 388 powiększyłaby się niepomiernie ilość udzielanych przez skarb przydziałów. Łatwo to zrozumiał tłum, który się gromadził na komicjach, oczywiście więc wrogo odnosił się do każdej próby rozszerzenia granic obywatelstwa rzymskiego. Doświadczył tego sam Gajusz Grakchus; po jego upadku nobilitas bez trudu usunęła jego wniosek o obdarzeniu sprzymierzeńców obywatelstwem rzymskim. Po raz drugi doświadczył tego w dwadzieścia lat potem Saturnin; zabiegając o obywatelstwo dla sprzymierzonych przekupił lud propozycją jednorazowego obniżenia ceny za przydziały zboża, wskutek czego przyniósł skarbowi podwójny uszczerbek. Oczy- 389 wiście, sytuacja finansowa państwa była mu obojętna, lecz za to nie była obojętna nobilom, którzy, złamawszy rokosz Saturnina, znieśli oba jego prawa. Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie na Italikach wywarły te powstające i nieurzeczywistnione nadzieje. Władze zdawały sobie sprawę z tych niepokojących nastrojów i patrzyły przez palce na dość częste fakty samowolnego przyswajania sobie praw obywatelskich przez zamieszkałych w Rzymie sojuszników; dla Italików była to pewnego rodzaju furtka. Lecz oto w roku 95 konsulat otrzymuje znakomity Kwintus Scewola, syn Publiusza, wcielenie poczucia prawa, oraz przyjaciel jego, sławny owymi czasy mówca, Lucjusz Licyniusz Krassus. Dla jurydycznej duszy Scewoli wszelkie samozwaństwo było wstrętne; prawdopodobnie też dbał on i o interesy skarbu rzymskiego. Wspólnie przeprowadzili ustawę, która pod groźbą surowych kar zakazywała nie-obywatelom przyswajania obywatelstwa rzymskiego. Italikowie powrócili do swoich miast i tam wybuchło ich niezadowolenie. Wszędzie tworzyły się grupy spiskowców. Pozostało tylko pytanie, czy należy przedsięwziąć kroki, by zmusić Rzym do przyjęcia Italików w poczet swoich obywateli, czy też obalić władzę rzymską i złączyć się w jeden związek bez udziału Rzymu. Chwila była pełna niepokoju i senat dobrze zdawał sobie z tego sprawę; z inicjatywy umiarkowanej większości senatu jeden z jego członków, Marek Liwiusz Druzus (syn tego, który w tak nieszlachetny sposób przyczynił się do obalenia Gajusza Grakcha), porozumiał się ze wspomnianymi grupami niezadowolonych, obiecując im uchwalenie pożądanego prawa. Miał zadanie o tyle ułatwione, że na rok 91 został obrany trybunem ludowym. Sprawa była zagmatwana; należało pozyskać życzliwość ludu i nieprzejednanych członków senatu, dlatego też Druzus przed ogłoszeniem swego prawa o obywatelstwie sprzymierzeńców obmyślił dwie ustawy, z których jedna była przeznaczona dla ludu, druga — dla senatorów. Ludowi zaproponował powiększenie przydziałów, gdyż wobec znanej sytuacji, stworzonej przez Grakcha, innego wyjścia nie było. Senatorów chciał zjednać prawem sądowym, na zasadzie którego senatorowie i ekwici mieli w równej liczbie zasiadać w komisjach sądzących. Przy wniesieniu tych praw popełniono jednak pewną formalną nieprawidłowość. Gdyby bowiem te ustawy poddano oddzielnym głosowaniom, wówczas partia ludowa prawdopodobnie odrzuciłaby prawo sądowe, partia zaś senatorska — przydziały. Aby temu zapobiec, Druzus 390 połączył je w jeden projekt prawny, co było niezgodne z niedawnymi postanowieniami ludu. Jednak Druzus dopiął celu: jego prawo zostało przyjęte. Ale przeciwnik Druzusa, konsul Marcjusz Filipus, zaczął zabiegać w senacie, aby przyjęte prawo unieważnić, i zdołał uzyskać poparcie dla swego stanowiska. Nie na tym jednak się skończyło. Pewnego wieczoru, gdy Druzus wracał, na samym progu domu został zamordowany sztyletem; kto i z czyjego rozkazu popełnił morderstwo — pozostało na zawsze tajemnicą. „Druzus zabity!" — oto słowa, które przechodziły z ust do ust w całej Italii; nienawiść wzrosła i doprowadziła do wybuchu. W piceńskim mieście Askulum pretor rzymski, który jako sędzia śledczy przybył dla zbadania podejrzanych stosunków tego miasta z gminami sąsiednimi, został wraz z całym swym orszakiem rozszarpany przez zgromadzony tłum. Był to początek rokoszu, który wkrótce rozpowszechnił się w południowej i północnej części Italii; w ten sposób rozpoczęła się wojna sprzymierzeńców (lata 90-88). Rokosz zawrzał we wszystkich dzielnicach, choć nie ogarnął ogółu mieszkańców. Wiele ważnych gmin dochowało wierności Rzymowi; jest rzeczą zrozumiałą, że wierności tej dochowały głównie kolonie rzymskie, rozsiane tu i ówdzie. Były to jakby wzgórza śród zburzonych fal powodzi. Oczywiście, bowiem akcja zjednoczonych Italików była w pierwszym rzędzie zwrócona przeciwko tym koloniom. Na czele rokoszan stanęło plemię sabelskie Marsów, z których też pochodził waleczny naczelnik armii powstańczej, Pompediusz Silon. Rzym gotował się do stłumienia rokoszu. Przedstawione przez sojuszników na początku roku 90 ultimatum, w którym Pompediusz zgadzał się na złożenie broni pod warunkiem przyznania powstańcom obywatelstwa rzymskiego, zostało odrzucone. Heroiczne wskazanie testamentu przodków, aby nie pertraktować z uzbrojonym na ziemiach Italii wrogiem — i tym razem było przestrzegane. Wszystkie wysiłki zmierzały do tego, aby wojnę poprowadzić do zwycięskiego końca. Dowództwo objęli konsulowie owego (90) roku: Lucjusz Cezar i Rutyliusz Lupus. Mariusza i Sullę również mianowano komendantami. Między zwaśnionymi partiami zapanowała wreszcie zgoda, a lud złożył nawet chwilową ofiarę ze swych przydziałów, aby nie obciążać skarbu. Z drugiej znów strony sprzymierzeńcy, których warunki zostały odrzucone, postanowili rządzić się bez Rzymu. W miasteczku Korfinium, leżącym w centrum Italii, na wschód od Rzymu, założyli swoją stolicę, nazywając ją Italią. Tutaj obradował senat italski w składzie pięciuset członków, 391 odbywały się zebrania ludowe i obierano sprawujących urzędy, a więc dwóch konsulów, dwunastu pretorów itd. —jak w Rzymie. Kroki wojenne rozpoczęto. Przed wyprawą na Rzym sprzymierzeńcy musieli jednak powyciągać ze swojego ciała drzazgi w postaci kolonii rzymskich, których obrona była znów pierwszym obowiązkiem Rzymu. Stąd też wynikła pozorna bezplanowość działań wojennych. Wyniki walk w roku 90 były zmienne: konsul Lupus, wpadłszy z wojskiem w zasadzkę, poniósł klęskę i poległ. Natomiast drugi konsul, Lucjusz Cezar, w wielkiej bitwie pobił Silona i zwycięstwem swym podniósł słabnącego ducha Rzymian. Mariusz, który po klęsce Lupusa objął naczelne dowództwo jego armii, pomimo podeszłego wieku (miał wówczas lat 66) również okazał się godnym swej dawnej sławy wojennej. Sulla, jak niegdyś w Afryce, dzielnie pomagał Mariuszowi. Jednakże w roku 90 szale powodzenia przechylały się na stronę Italików. Rokosz się szerzył; wojska sprzymierzeńców już przedtem przewyższały liczebnie Rzymian, teraz zaś jeszcze bardziej wzrosły. Los również zdawał się sprzyjać Italikom: król Pontu, Mitrydates, pomnąc radę Mariusza postanowił „być silniejszym od Rzymu"; rozumiał, że odkładanie na później wojny mogło go przyprawić o utratę całego Wschodu. Wobec grozy położenia Rzym chwycił się środka równie szlachetnego, jak mądrego; zgodnie z propozycją konsula Lucjusza Cezara lud postanowił obdarzyć obywatelstwem rzymskim te gminy Italii, które pozostały wierne Rzymowi. Zbawienne skutki tego środka wkrótce się ujawniły: dalsze szerzenie się rokoszu zostało powstrzymane, a z początkiem roku następnego (89) siły Rzymu wzrosły, siły zaś Italików znacznie zmalały. Południowa Italia została stosunkowo szybko opanowana; Rzym mógł ściągnąć siły do centrum, do stołecznej Italii, którą także podbił; upadek tej nowej stolicy wpłynął przygnębiająco na tych, którzy niedawno marzyli o pochodzie na Rzym. Po całym szeregu dalszych powodzeń oręża rzymskiego stało się jasne, że „zjednoczeni" Italikowie przestali istnieć; ze zwycięskim Rzymem wojowali już tylko Samnici, porzuceni przez swoich sojuszników. Oto jakie wyniki przyniósł rok 89. Teraz zwycięstwo Rzymu nie mogło ulegać żadnej wątpliwości, co potwierdził następny rok, 88. Gdy Marsowie, ziomkowie Silona, zostali pokonani przez Rzymian, Silon dalej dowodził resztką powstańców, lecz szczęście mu nie sprzyjało; w bitwie z dowódcą rzymskim poniósł klęskę i sam poległ. Powstanie zaś, którego sercem i głową był Silon, wkrótce wygasło. Sulla obrany na rok 88 konsulem i tym razem okazał się zwiastunem zwycięstwa. 392 W ciągu niespełna pół roku rozprawił się ostatecznie z Italikami i jako „szczęśliwy" konsul mógł wyruszyć przeciwko Mitrydatesowi. Lecz nie wyruszył od razu; nowe wypadki zmusiły go do przedsięwzięcia marszu najmniej spodziewanego, bo na miasto Rzym. Lecz o tym zdarzeniu i w ogóle o dziejach lat osiemdziesiątych opowiemy później. Kwestia italska nie była jeszcze przez upadek powstania rozwiązana; widzieliśmy, że jak dotychczas, obywatelstwem rzymskim zostały nagrodzone tylko gminy, które Rzymowi dochowały wierności. Ale przyznanie tego obywatelstwa pozostałym gminom było już tylko kwestią czasu. Rzym nie okazał zawziętości; w ciągu zaledwie lat dziesięciu cała Italia od Apenin do mórz południowych otrzymała rzymskie, a Galia Cyspadańska — latyńskie obywatelstwo. Odtąd cały półwysep był już nie tylko geograficznie, lecz i politycznie zjednoczony. Teraz był w Italii (nie licząc wyjątków) tylko potężny Rzym na czele municypiów i kolonii, które zostały włączone do trzydziestu pięciu rzymskich tribus. Wszyscy mieszkańcy Italii zostali równouprawnieni i mieli prawo mieszkać w Rzymie, wybierać magistratów i występować jako kandydaci na urzędy. Rzym, jak już wspomnieliśmy, nie wywierał zemsty nad zwyciężonymi; kiedy znakomity poeta Owidiusz, Samnita z pochodzenia, wspominał o tych zdarzeniach w sto lat później, to bez żadnych skrupułów, nawet z pewną dumą, pisał o strachu, jakiego napędzili Rzymowi jego sąsiedzi italscy. Wszyscy mieszkańcy Rzymu mogli otrzymywać przydziały zboża, które oczywiście znów zostały przywrócone po zwycięstwie. W jaki sposób skarb rzymski mógł ponosić tak wielkie ciężary — trudno dociec; bądź co bądź było to zadanie niełatwe i wiodło niechybnie ku coraz cięższemu przesileniu finansowemu. Kwestie finansowe stanowiły część zagadnień, których drugą częścią były sprawy socjalno-polityczne. Przynęty w postaci przydziału zboża, tudzież innych korzyści, które można było osiągnąć przy okazji jakiegoś zwycięstwa lub śmierci któregoś z bogaczy, igrzysk w teatrze, amfiteatrze, cyrku lub z okazji sukcesu obywatela, który zaspokoił swoje ambicje wyborcze, jak również z okazji nie tyle ambitnych, ile materialnych dążeń tych, którzy za swe głosy dostawali od kandydata okrągłą sumkę — wszystkie te okazje przyciągały do Rzymu znaczną część nie najlepszej ludności italskiej („szumowiny" — mówili kandydaci między sobą, gdy ich nikt nie słyszał). Rezultatem tego napływu ludu italskiego do Rzymu była proletaryzacja ludności stołecznej. Ponadto zaś ten tłum, bywający na komicjach, teraz mniej niż kiedykolwiek mógł być uważany ilościowo 393 i jakościowo za przedstawiciela ludu rzymskiego. Innymi słowy, demokracja rzymska, której wartość była już wątpliwa za Grakchów, stała się obecnie zupełną fikcją. Jak temu zaradzić? Do czego miał zmierzać człowiek, dla którego dobro państwa było najwyższym prawem? Kto nad frazesem przechodzi do porządku, a natomiast wyciąga wnioski z życiowych doświadczeń, ten przyzna, że rozumnie zarządzać państwem można zarówno przy ustroju monarchicznym i arystokratycznym, jako też demokratycznym, 394 a najlepiej — łącząc i godząc owe trzy formy, jak to zaleca Polibiusz. Jak wiadomo, ustroje demokratyczne dzielą się na dwa rodzaje (systemy): plebiscytowy, kiedy wszyscy obywatele biorą osobiście udział w uchwalaniu ustaw, i parlamentarny, kiedy różne miejscowości obierają swych przedstawicieli, którzy tworzą sejm jako instytucję prawodawczą. Jest rzeczą oczywistą, że system plebiscytowy jest możliwy do zastosowania tylko w niewielkich organizmach państwowych, kiedy obywatel może bez trudności stawić się osobiście w stolicy celem wzięcia udziału w zebraniach prawodawczych. Kiedy państwo rozszerza swe granice, ustrój demokratyczny może się utrzymać tylko za pomocą zamiany systemu plebiscytowego na parlamentarny. Teraz dla Rzymu nadszedł czas wstąpienia na drogę parlamentarną dla zachowania demokracji. Lecz Rzym nie obrał tej drogi; żaden z przywódców nawet nie wskazał możliwości takiego rozwiązania — do tego stopnia była obca duszy Rzymianina i w ogóle owym czasom antycznym zasada przedstawicielstwa. Z powyższych wywodów wynika jasno, że mąż stanu mający dobro ojczyzny na celu nie mógł szczerze i poważnie współdziałać z partią popularów. Jeżeli zaś zgodnie współpracował z partią, to tylko dlatego, że widział w niej narzędzie do osiągnięcia własnych celów i korzyści. Mieliśmy już przykłady, jakie to były cele: władza jednoosobowa, a więc monarchia. Co innego senat, nobilitas, optymaci. Zbyt ryzykowne byłoby twierdzenie, że wszyscy członkowie senatu stali na wysokości swych zadań. Ale cała polityka Rzymu w omawianej epoce świadczy, że jego jądro było zdrowe. A poza tym czyny rzeczywiście odpowiadały słowom; senat rządzący był istotnym organem nobilitas, podczas gdy prawodawcze zebrania ludowe już przed 89 rokiem nie były właściwie organem ludu, a potem w ogóle przestały być wyrazicielem jego woli. Tak więc rozumna polityka była możliwa w Rzymie tylko w tym wypadku, gdy na zebrania ludowe wnoszono jedynie projekty, aprobowane już przez senat. W takich wypadkach istotna działalność prawodawcza należałaby do senatu, a zebranie ludowe byłoby tylko instancją zatwierdzającą. Każdy zaś fakt przerzucenia na zgromadzenie ludowe inicjatywy prawodawczej, a wzór Grakchów lub Saturnina, będąc na pozór posunięciem demokratycznym, w istocie przyczyniał się tylko do przygotowania monarchii. Wszystko to należy sobie uświadomić dla należytej oceny walki politycznej, która się rozegrała w następnym pięćdziesięcioleciu. Zdawałoby się, że była to walka arystokracji z demokracją, 395 w istocie zaś walczyła republika z monarchią. Ale wynikiem wojny ze sprzymierzeńcami było nie tylko to, że zgromadzenia ludowe ostatecznie utraciły wszelką wartość; można tu wskazać jeszcze inne zjawisko polityczne, godne uwagi. Otóż w wojnie tej brała udział i Pompeja — z woli losu jedyne dziś w swoim rodzaju, zachowane dla nas miasto. Jeszcze przejdziemy się wśród jego ruin; ale już teraz można wspomnieć o takim fenomenie: mieszkańcy Pompei byli plemienia kampańskiego, tj. samnickiego; mówili więc najbardziej rozpowszechnionym w Italii językiem oskijskim. Wszystkie napisy na murach miasta sprzed roku 89 są w języku oskijskim; ale od owego roku język oskijski poczyna być wypierany przez łacinę. Taki skutek przyniosło uzyskanie praw obywatelstwa rzymskiego, czyli sprawy, dla której Italikowie wszczęli wojnę. Skutek w istocie zdumiewający. Zazwyczaj narody powstają w obronie swej mowy rodzinnej przed językiem ciemiężycieli; Italikowie zaś, przeciwnie, powstali, aby swój rodowity język zastąpić językiem zwycięskich Rzymian. Jak wytłumaczyć tę osobliwość? Oto Rzymianie nigdy nie narzucali podbitym ludom swej mowy. Mając bardzo wysokie mniemanie o swym języku, uważali posługiwanie się nim za zaszczyt, o który należało się ubiegać za pomocą zasług albo — jak w tym wypadku — miecza. I można by tylko żałować, że nowa Europa nie naśladowała tego daleko wiodącego i mądrego przykładu. Gdyż jest rzeczą niewątpliwą, że Pompeja to tylko dowód jeden z wielu. Od roku 89 wszystkie narzecza italskie poczęły zamierać, wszędzie zamiast nich pojawia się język latyński, czyli łacina. Italia latyńska — oto doniosły rezultat wojny sojuszniczej. 54. Mitrydates Eupator Opowiadając o dziejach Wschodu greckiego, ograniczyliśmy się do tej części Azji Mniejszej, która stanowiła państwo Attalidów, później zaś, pod panowaniem rzymskim, prowincję Azję. Teraz zwróćmy uwagę na dalszy Wschód; pomijając znaną nam już Galację koło dzisiejszej Ankary, ujrzymy szereg krajów i narodów, których helleńskie zabarwienie jest coraz mniejsze — aż do Armenii. Z krajów tych na największe zainteresowanie zasługuje Pont, 396 który od miasta greckiego Synopy rozciągał się na wschód i na zachód nad Morzem Czarnym. Założycielem dynastii królów tej ziemi był Mitrydates I, którego za młodych lat łączyły bliskie stosunki z Antygonosem, a przyjacielskie z jego synem Demetriosem Poliorketesem. Jeden z potężnych diadochów rzucił na Mitrydatesa ciężkie podejrzenie, grożące utratą życia; zapobiegł temu Demetrios, w porę go uprzedzając, żeby się ratował ucieczką. Dzięki swoim węzłom pokrewieństwa Mitrydates zdołał opanować wspomniany wyżej Pont, w którym od owego czasu zaczęły się rządy jego dynastii. Historyczne losy Mitrydatesa I mało są znane; gdyby nawet były znane lepiej, niezbyt by nas interesowały: działalność tych wszystkich królów sprowadzała się do tego, że zagarniali ziemię i gromadzili bogactwa. Pod tym względem nie ma żadnej różnicy, czy to będzie mowa o Kappadocji lub Paflagonii, Poncie lub Armenii. Ale teraz stan rzeczy się zmienił; odkąd „Azja" w roku 133 została prowincją rzymską, inne państwa półwyspu znalazły się w położeniu półzależnym. I oto w Poncie niebawem w roku 120 wstąpił na tron człowiek, wprawdzie jako chłopiec jedenastoletni, dla którego z czasem ten stan rzeczy stał się bardzo niewygodny. Był to Mitrydates VI, przezwany Eupatorem. Małoletni królowie nawet w grecko-wschodnich państwach rzadko dochodzili do lat dojrzałych, a tym bardziej w krajach czysto wschodnich. Opiekunowie zawsze starali się zająć ich miejsce, niekiedy nawet przy pomocy samych matek. Dlatego dzieciństwo Mitrydatesa pełne było niebezpieczeństw; życie zachował po prostu jakimś cudem, jako myśliwiec ukrywający się we własnym państwie. Dzięki twardej szkole stał się człowiekiem niesłychanie silnym, zręcznym i mądrym, ale zarazem bardzo nieufnym, wiarołomnym i okrutnym. Dość powiedzieć, że będąc młodym zabił matkę, później brata i siostrę, a w końcu trzech synów i trzy córki; innych zabójstw popełnił co niemiara. Ale jego życie rodzinne i prywatne jest dla nas bez znaczenia, natomiast dużą wagę ma rola historyczna, jaką odegrał w ówczesnym świecie. Jego polityka opierała się na dwóch czynnikach, których wprawdzie nie wytworzył sam, ale które umiał zręcznie wyzyskać: jeden czynnik to sytuacja kolonii greckich na południu dzisiejszej Ukrainy, drugi — sytuacja rzymskiej prowincji Azji. Kolonie greckie — to przede wszystkim Olbia u ujścia Dniepru, Chersonez na zachodzie Krymu w pobliżu Sewastopola oraz Pantikapajon (dziś Kercz) na wschodzie tegoż półwyspu. Kolonie greckie, będące krzewicielkami kultury i hellenizmu śród Scytów i Sarmatów 397 jako naturalne pośredniczki handlowe między światem tubylców-rolników a Grecją, bądź kwitnęły, bądź też upadały w czasach, kiedy wędrówki ludów w zajmowanych przez Greków dzielnicach burzyły ich pokojowy stosunek do tubylców. Teraz właśnie nadchodziła dla nich taka groźna fala, prawdopodobnie związana z ową wędrówką ludów, która pchnęła Cymbrów i Teutonów na terytorium zachodniego świata kulturalnego. Wrogowie, którzy się nagle ukazali, zaczęli uciskać Greków, domagać się nadmiernych haraczów i wprost zagrażać ich życiu. Właśnie w tym samym czasie Mitrydates rozszerzając swe ziemie przyłączył do nich Kolchidę — i w ten sposób znalazł się w sąsiedztwie, choć nie bezpośrednim, z Pantikapajonem. Grecy zwrócili się do niego z prośbą o pomoc i ochronę, co było mu na rękę; przepędził więc przebywające tu hordy, a nawet przyłączył do swoich posiadłości nową dzielnicę nad Morzem Azowskim. Mitrydates pozyskał przy tym rozgłos jako filohellen, co mogło mu ułatwiać realizację planów małoazjatyckich. Senat rzymski, choć zajęty własnymi sprawami, śledził jednak nie bez trwogi wzrost potęgi Mitrydatesa Eupatora; ale Rzym chcąc go poskromić poczynił zrazu kroki niezbyt fortunne. Książęta scytyjscy, wypędzeni przez Mitrydatesa, widząc w nim władcę półzależnego od Rzymu zwrócili się tam ze skargą — 398 i Rzym był na tyle nieostrożny, że stanął po ich stronie wbrew interesom Greków czarnomorskich. Energiczniej interweniował Rzym w sprawach Azji Mniejszej, kiedy Mitrydates zajął Kappadocję, kraj położony blisko prowincji rzymskiej. Nie będziemy tu omawiać całego szeregu zabójstw i samozwańczych wystąpień, za pomocą których król pontyjski zdołał opanować ten kraj; kiedy Rzym zaprotestował przeciw zaborowi Kappadocji, Mitrydates, nie chcąc swą odmową wywoływać gniewu Rzymian, skłonił swego zięcia, króla armeńskiego Tigranesa, aby przyszedł z pomocą swemu sprzymierzeńcowi w zagrożonej ziemi. Ale ta obłudna pokora nie uśpiła czuwającego Rzymu, a czuwającego dzięki temu, że namiestnikiem Cylicji był znany nam już Korneliusz Sulla. Tu należy wyjaśnić, co następuje: Osłabienie Rodosu po wojnie z Perseuszem doprowadziło do tego, że niepomiernie się wzmogło zuchwalstwo piratów, którzy, nie obawiając się już groźnej niegdyś floty rodyjskiej, urządzali dzikie polowania na statki kupieckie, a w razie pościgu znajdowali schronienia w zatokach górzystego kraju między Taurusem a Syrią — w Cylicji. Ujarzmienie ich było prostym obowiązkiem Rzymu, który się przyczynił do upadku Rodosu. Dążenie do podołania temu obowiązkowi spowodowało, że w latach dziewięćdziesiątych zorganizowana została Cylicja jako druga po „Azji" prowincja rzymska w Azji Mniejszej. Namiestnikiem jej był właśnie Sulla. Jego siły wojenne były niezbyt duże; ale za to jako dowódca posiadał zdolności wybitne w najwyższym stopniu. Z właściwą sobie brawurą przeszedł Taurus, wdarł się do Kappadocji, rozbił sprzymierzeńca Mitrydatesa oraz pomocnicze oddziały Tigranesa i ścigając ich dotarł ze swymi kohortami aż do Eufratu. Po raz pierwszy stopa legionisty rzymskiego dotknęła brzegów tej prahistorycznej rzeki; Sulla zdawał sobie sprawę z doniosłości tego zdarzenia i wyzyskiwał je w sposób, jaki uznał za stosowny. Brzegi Eufratu wchodziły w obręb Armenii i Partii; król Partów postanowił wysłać swego przedstawiciela dla układów zarówno ze śmiałym dowódcą rzymskim, jak i z nowym królem Kappadocji, którego Rzym popierał. Nastąpił moment historyczny: pierwsze zetknięcie Rzymu z tak groźną później Partią. Pomyślne wyniki zależały w dużym stopniu od umiejętnego wyzyskania sytuacji — ale tu Sulla zgrzeszył nadmierną gorliwością. Znacznie później Tacyt, historyk rzymski, dostrzegł tajemnicę powodzenia rzymskiego na Wschodzie w tym, że główną troską Rzymian była siła władzy, imperium, podczas gdy jej stronę zewnętrzną, 399 superbia, chętnie pozostawiali barbarzyńcom. Tymczasem Korneliusz Sulla właśnie tu uległ supęrbii: kazał sobie postawić tron nad brzegiem Eufratu i zajął honorowe miejsce między królem Kappadocji z jednej strony a przedstawicielem króla Partów — z drugiej. Ten ostatni na wieść o takim poniżeniu zawrzał gniewem; swego przedstawiciela, który zbyt skromnie odegrał swą rolę, kazał ukarać, a do Rzymu zaczął się odnosić wrogo. Ta znakomita „konferencja nad Eufratem" odbyła się w roku 92. Chwilowo Sulla uzyskał zupełne zadośćuczynienie, lecz niestety tylko chwilowo. W roku następnym wojna ze sprzymierzeńcami italskimi odciągnęła uwagę Rzymu od spraw wschodnich, Mitrydates zaś oczywiście nie omieszkał skorzystać z tak dogodnej dla siebie koniunktury. Sprzymierzonego z Rzymem króla Kappadocji znów wypędził i posadził na jego tronie swego kandydata. W koloniach greckich Czarnomorza północnego zachował (na szczęście dla kultury) dawne urządzenia, ale w dalszym ciągu zagarniał Euksinus z południa i północy, idąc tędy i tamtędy w kierunku Półwyspu Bałkańskiego. Ponieważ zaś jego potężna flota na tych wodach nie miała współzawodnika, można było istotnie widzieć w nim władcę Pontu — nie tylko małego kraju tej nazwy, ale samego wielkiego morza. Rzym zrozumiał, że jest rzeczą konieczną postawić twarde warunki, gdyż w razie przeciwnym powaga Rzymu w całej Azji byłaby nadszarpnięta; nie rozporządzając wielkimi siłami wojennymi, wysłał do prowincji Azji na pomoc jej namiestnikowi dowódcę bardzo doświadczonego. Był to Maniusz Akwiliusz. Rzym spodziewał się, że półzależne od niego państwa przyjdą z pomocą ze swymi pułkami. Nadzieje te częściowo się sprawdziły; ale jeszcze realniejszą siłą był strach, jaki budziło w barbarzyńcach samo imię Rzymu, strach wywołany energią Sulli. Mitrydates znów ustąpił, znów zabrał z Kappadocji swego figuranta i miejsce oswobodził dla sprzymierzeńca rzymskiego. Wynikło szczególne obustronne nieporozumienie. Z jednej strony Mitrydates nie zdawał sobie sprawy ze słabości Rzymu w tym ciężkim dla niego roku 90, bo oto posiadając armię półmilionową, cofnął się przed niewielkim korpusem Akwiliusza. Ale i z drugiej strony Akwiliusz nie zdawał sobie sprawy z istotnej siły swego przeciwnika. Nic dziwnego, że kappadocka huśtawka mu się sprzykrzyła: łatwo było przewidzieć, że skoro tylko armia rzymska odejdzie, Mitrydates znów wygna sympatyka rzymskiego i sprowadzi swojego. Postanowił więc zapobiec temu; ponieważ zaś miał niewiele własnych sił, rozkazał półzależnemu od Rzymu królowi Bitynii Nikomedesowi, 400 aby wtargnął w granice Pontu. Gdy zaś Mitrydates zaczął przygotowywać opór, Akwilusz zakazał mu wojować z Nikomedesem jako sprzymierzeńcem i przyjacielem narodu rzymskiego. Było to posunięcie nierozsądne; naprężona struna pękła. Mitrydates wyruszył przeciw Nikomedesowi i zaczęła się pierwsza wojna Mitrydatesowa (89-84). Na domiar złego było jeszcze trzecie nieporozumienie: Akwiliusz nie orientował się, jak słaba była władza Rzymu w prowincji Azji. Słaba zaś była z następujących powodów. Sam przez się był to kraj piękny i żyzny, zdolny żywić ludność wielomilionową; przy złych rządach perskich nie mógł on rozwinąć swoich sił, ale pod oświeconą i troskliwą władzą Attalidów wzmocnił się i rozkwitł. Ten świetny stan kraju mógłby trwać i przy Rzymianach, którzy zajęli „Azję" w roku 133; ale nie zdołali jeszcze w niej osiąść jak należy, gdy w roku 121 Gajusz Grakchus podpisał na nią wyrok śmierci tymi fatalnymi ustawami, za pomocą których chciał sobie kupić życzliwość ekwitów, tj. arystokracji pieniężnej. Pierwsza ustawa nadawała ekwitom wyłączne prawo dzierżawy w prowincji Azji. Natychmiast ten nieszczęśliwy kraj pokryła sieć towarzystw spekulacyjnych; w skarbie rzymskim kupowali oni za określoną, niezbyt wysoką sumę, powiedzmy dla przykładu, dziesięcinę zboża; potem zaś od chłopów wyciągali za to zboże podwójną i potrójną sumę. Spekulantów zbyt bezczelnych mógł hamować namiestnik, który podług prawa był ze stanu senatorów; ale gdyby to zrobił, to można go było oskarżyć np. o łapownictwo, a w takim razie groził mu nieuchronnie wyrok potępiający, albowiem podług drugiej ustawy tegoż Grakcha (302) sędziami byli ciż sami ekwici. Sprawdziło się to bardzo szybko. W roku 94 „Azją" zarządzał znany już nam ze swej prawości Kwintus Scewola; zarządzał tak sprawiedliwie, że jego „edykt prowincjonalny" stał się po wszystkie późniejsze czasy wzorem mądrego prawodawstwa. Spekulujących ekwitów, rzecz prosta, trzymał twardą ręką i nie pozwalał im wyciskać soków z prowincji. Za to też stał się przedmiotem ich gwałtownej nienawiści. Co prawda jego samego nie mieli odwagi wezwać do odpowiedzialności i by go zgnębić pośrednio, oskarżyli jego pomocnika, Rutyliusza Rufusa, najszlachetniejszego i najuczciwszego człowieka; oskarżyli go o zdzierstwa (repetundarum). Oczywiście sędziowie-ekwici uznali go za winnego. Wówczas Rutyliusz, zmuszony iść na wygnanie, wybrał za schronisko tę samą krainę, którą rzekomo ograbił — Azję; ta zaś przyjęła swego dobroczyńcę z taką miłością, że ten później już nie chciał powracać do Rzymu, choć drogę miał otwartą. 401 Bądź co bądź, Rzym dużo stracił: spekulanci czynili, co im się żywnie podobało, namiestnicy zaś, przerażeni losem Rutyliusza, patrzyli przez palce na ich gospodarkę; lud cierpiał, ale cierpiąc — nienawidził i szemrał. Nienawiść jego wzmocniło proroctwo — właściwie zaś wznowienie starej wróżby sprzed stu lat, która się nie ziściła. Jak się ta wróżba odrodziła, zobaczymy w opowiadaniu następnym; tu tylko wspomnimy, że nad Rzymem powtórnie zawisł miecz przeznaczenia, który miał spaść rychło, bo już w roku 83, i że sprawcą tego miał być właśnie Mitrydates. Wróżbici zaczęli mu zapowiadać panowanie nad całym światem. „Azja" w sprawach religijnych była zapewne najwrażliwszą z prowincji rzymskich; pierwsza powitała króla Pontu jako władcę świata. I rzeczywiście, jego powodzenie było zdumiewające. Zaledwie Mitrydates albo raczej jego dwaj dowódcy, Grecy Archelaos i Neoptolemos, rozpoczęli swój pochód przeciw wrogowi, gdy panowanie rzymskie runęło; wojska bityńskie i inne pomocnicze rozpierzchły się. Akwiliusz został okrążony i wzięty do niewoli, a cała prowincja z entuzjazmem witała swego oswobodziciela. Taki wynik przyniósł pierwszy rok wojny; prowincja Azja była dla Rzymu stracona. Barbarzyńska dusza Mitrydatesa obnażyła się tu w pełni: a więc tak słaby był ów Rzym, którego lękał się cały świat! Nieszczęsnego starca Akwiliusza rozkazał pieszo lub na ośle śród męczarni i szyderstw prowadzić po wszystkich miastach prowincji, a w drodze powrotnej do Pergamonu kazał mu wlać w usta roztopionego złota; mówiąc: — Masz, nasyć się bogactwami Azji! — Sam zaś, przybywszy do Efezu, drugiej stolicy prowincji, wydał rozkaz, aby wszyscy obywatele rzymscy z żonami i dziećmi zostali pewnego określonego dnia wymordowani. Rozkaz ten został wykonany bardzo ściśle; około stu tysięcy Rzymian padło ofiarą „rozkazu efeskiego" podczas owej „nocy Bartłomiejowej" świata starożytnego. Nigdy jeszcze Rzym nie doznał tak straszliwego sponiewierania. Barbarzyńca mógł się na ten krok ważyć tylko dlatego, że uważał zagładę Rzymu za rzecz nieuchronną. Zapewne mniemanie jego nie było bez podstawy. Rzym w roku 88, jak to widzieliśmy w opowiadaniu poprzednim, znajdował się w ogniu rewolucji i nie mógł natychmiast stanąć w swej obronie. Mitrydates oprócz silnej armii posiadał także i flotę; nie tracąc czasu, przeniósł wojnę do Europy. Grecja również była tak nierozsądna, że dała się uwieść potędze przyszłego władcy świata; nawet Ateny zapomniały o Flamininusie, Paulusie, Scypionie i uznały „nowego Dionizosa" z Pontu; co prawda Ateny były wówczas same pod władzą 402 tyrana, który wyobrażał sobie, że jest wodzem — pod władzą retora Arystona. Taki był stan rzeczy w roku 88; w następnym roku Mitrydates zamierzał wylądować w Italii. Ale zamiast tego nastąpiło zdarzenie zgoła inne: oto Sulla wylądował w Grecji. Jakim sposobem mógł być dokonany ten genialny szalony krok, o tym powiemy później; tu wspomnimy tylko, że Sulla przedsięwziął wyprawę nie z polecenia Rzymu, gdzie rządzili wówczas jego wrogowie polityczni, lecz z własnej inicjatywy, poparty miłością swych legionów, które nie chciały opuścić bohatera wojny jugurtyńskiej, germańskiej i ze sprzymierzeńcami. Ale" prócz tej miłości nie było nic: ani floty wojennej, ani pieniędzy, ani zapewnionej prowizji; wszystko to musiał sam zdobywać. Innymi słowy, zaopatrzyć go miała we wszystkie potrzebne produkty nieszczęsna Grecja, która okrutnymi cierpieniami okupiła wtedy swój zapał dionizyjski. Skarby Delfów i Olimpii zostały zarekwirowane; świątynie te, a zwłaszcza Delfy, po tym ciosie już nigdy nie wróciły do dawnej świetności. Ateny zostały oblężone; padły święte jawory Akademii, co niegdyś przysłuchiwały się słowom Platona, padły w Pireusie odwieczne gmachy z wieku Peryklesa; jakkolwiek Aryston zachowywał się mężnie, to jednak musiał się poddać. Lecz cóż dalej? Grecję można było zająć i do pewnego czasu żywić się, pustosząc jej spichrze, ale jak przenieść wojnę do Azji, nie mając floty? Mitrydates zaś miał nie tylko swoją flotę; korsarze uradowani klęską wspólnego wroga chętnie pospieszyli ze swymi statkami z pomocą królowi Pontu. Tymczasem polityczni wrogowie Sulli w Rzymie dalej prowadzili swe dzieło; wysłali do Grecji silną armię pod dowództwem Waleriusza Flakkusa nie przeciw Mitrydatesowi, lecz przeciw Sulli. Na szczęście nieprzyjaciel się zapamiętał; nie zważając na mądre rady Archelaosa, który doskonale rozumiał, że czas pracuje dla Mitrydatesa, niecierpliwy król, zadufany w liczebną przewagę swej armii, wydał rozkaz bitwy. Bitwa toczyła się pod tym miastem, które już raz pogrzebało wolność Grecji: pod Cheroneją (rok 86). Zwyciężył duch: armia Archelaosa została przez Sullę rozbita i prawie wytępiona. Ale tu znowu można zapytać: cóż dalej? Z zachodu sunął Flakkus z armią dobrze zaopatrzoną. Tymczasem Sulla uchylił się od spotkania z Rzymianami. Ze wschodu Mitrydates wysłał drugą armię równie liczebną jak pierwsza; Sulla wyszedł naprzeciw i pod Orchomenos, również w Beocji (85), w takim samym druzgocącym natarciu zniszczył ją. Sulla wierzył w swą szczęśliwą gwiazdę; teraz stanowczo przeważyła ona szalę na jego korzyść. 403 Pomocnik Sulli, słynny później Lukullus, sprowadził z Syrii flotę, dobrowolnie wypożyczoną przez króla syryjskiego. W armii Flakkusa wybuchł bunt, dowódca Flakkus został zamordowany przez swego podwładnego Fimbrię, który był na tyle rozważny, że nie zwrócił oręża przeciw Sulli, lecz przeciw Mitrydatesowi. Despota ten swymi okrucieństwami pogrzebał wreszcie życzliwość Azji równie nagle, jak ją pozyskał; pod jego krwawym panowaniem nawet nadużycia rycerzy rzymskich zbladły. Pod wpływem tych wszystkich klęsk Mitrydates dążył do zawarcia pokoju, Sulla zaś wobec groźnego położenia spraw rzymskich zgodził się na układy. Pokój został zawarty na warunkach dla Rzymu bardzo korzystnych: Mitrydates był zmuszony zrzec się swych zdobyczy, zachowując tylko w Azji swoje kraje pontyjskie; sprawcy rzezi Rzymian w prowincji Azji zostali ukarani. Pozostawał Fimbria. Sulla nie spieszył do rozpoczęcia z nim bitwy, choć rozłożył się obozem w jego sąsiedztwie. I nie zawiódł się w swych nadziejach na urok zwycięstw pod Cheroneją i Orchomenos: bratobójcza walka została zażegnana, legioniści Fimbrii zaczęli tłumnie przechodzić do Sulli; okrążony przez swoje wojska buntowniczy Fimbria przypłacił śmiercią swe przestępstwo. Teraz Sulla odniósł już zwycięstwo zupełne. Władał Azją. Jakiś czas jeszcze w niej pozostał, aby uporządkować sprawy, po czym zostawiwszy w Azji legiony Fimbrii, sam ze swoją tak już wsławioną bojami armią wsiadł na okręt i skierował się do Italii do miasta Brundyzjum. Działo się to z początkiem roku przeznaczenia — roku 83. 55. Pierwsza wojna domowa Czy Rzym mógł być zadowolony z rozwoju swej wojny z Mitrydatesem? Niewątpliwie nie mógł. Wykonawcy krwawego rozkazu efeskiego zostali wprawdzie ukarani, ale główny winowajca był dalej królem Pontu. Znacznie mniejsza była wina Jugurty w Circie, a jednak Rzym nie spoczął, póki Jugurta nie odpokutował w „zimnej łaźni" podziemia rzymskiego. Skądże więc teraz takie umiarkowanie? Przyczyną tego była rewolucja w Rzymie. Musimy wniknąć w tę rewolucję — i dlatego wrócimy do momentu zakończenia wojny ze sprzymierzeńcami italskimi w roku 89. 404 Przede wszystkim jednak musimy czytelnikowi przypomnieć jeden szczegół, którego może nie pamięta. Chodzi tutaj o ów przewrót wszechświatowy, jakiego oczekiwano w roku tysiąclecia upadku Troi, tj. w roku 183. Przewrót ten nie nastąpił. Cóż to znaczyło? Czyżby Sybilla się pomyliła? Niepodobieństwo! Przecie znaczna cześć rzymskich ceremonii religijnych opierała się na jej wyroczniach: kult Apollina, Demeter-Cerery, Wielkiej Macierzy i wielu innych bogów. Sybilla była nieomylna — nikt w to nie wątpił — a wyraźnie mówiła o dziesięciu wiekach po upadku Troi. Więc może niesłusznie uważano rok 1183 za rok jej zburzenia? Takie przypuszczenie zdawało się być bezpodstawne; kto jak kto, ale Eratostenes, który wymierzył wielkość Ziemi, bezwarunkowo zasługiwał na zaufanie, toteż jego chronologia była podstawą chronologii rzymskiej. Pozostawało więc przypuścić błędne obliczenia owych „dziesięciu wieków". Mówiło się, że wiek to sto lat; ale na jakiej podstawie? Wprawdzie „wiekiem" jest życie ludzkie w największej rozciągłości; obliczane na sto lat — czy aby słusznie? Bynajmniej, znane bowiem były przykłady żywotów ponad sto lat. Jakaż jest zatem granica ostateczna naszego życia? Zaczęto rachować — i okazało się, że sto i dziesięć lat! Teraz sprawa się wyjaśniła. A więc dziesięć wieków — to tysiąc i sto lat. Troja upadła w roku 1183 — zatem jej potomek, Rzym, zginąć miał w roku 83. Teraz ten fatalny rok się zbliżał; trwoga rosła z dnia na dzień. Jak odbędzie się owa zagłada? Księgi sybillińskie trzymane były w tajemnicy, czytało je tylko kolegium sakralne, ale wieści z tego grona czasami dochodziły i do społeczeństwa. Sybilla prorokowała za czasów królewskich — w tekstach jej wróżb była mowa o królu, o królu nad Rzymem. A więc z nadejściem nowej epoki zdobędzie władzę jakiś nieprzyjacielski król; zaczęto go szukać i wzrok zatrzymał się na Mitrydatesie. Ale kto będzie królem rzymskim? Mariusz? Zapewne Mariusz marzył o tym, ale nie odpowiadał wymaganiom. Godny tronu byłby tylko potomek założycieli Rzymu, czyli patrycjusz. A zatem Sulla? Prawdopodobnie, choć mogli też być i inni kandydaci. Tak czy inaczej, Rzym zginie. „Forum się pokryje namiotami", mieszkańcy będą wytępieni, prócz nielicznej garstki pobożnych, którzy będą przeniesieni na Wyspy Szczęśliwe... Gdzież są te wyspy? Za granicami Atlasu, za Słupami Herkulesa; noga ludzka jeszcze ich nie dotknęła. Lęk szerzył się bezustannie. Znaki, które tu i ówdzie widziano: piorun z jasnego nieba, iskry nad sztandarem wojskowym, kruki lub myszy pożerające swe potomstwo — wszystko tłumaczono sobie jako wstęp do nowej epoki. 405 Szczególnie duży wpływ wywierali wróżbici (haruspices), a nie stało drugiego Katona, który by ich ośmieszył. Zresztą pora nie nadawała się do śmiechu. Namiętności się rozpalały. Wszystko się zdawało możliwe, wszystko dozwolone. Na rok 88 starał się o trybunat niejaki Sulpicjusz Ruf us, zręczny mówca, ulubieniec tłumu. Ale Sulpicjusz pochodził z patrycjatu. Tym lepiej, tego właśnie żądała Sybilla. Co się zaś tyczy warunków otrzymania trybunatu, to bardzo łatwo zaradzić: Sulpicjusz uroczyście „złożył ze siebie patrycjat" i lud go obrał trybunem. Natychmiast otoczył się oddziałem straży przybocznej, zebrał drużynę młodych ekwitów, których nazwał „antysenatem" — i oto stał się królem Rzymu. O jego rewolucyjnych zarządzeniach nie warto mówić; główna rzecz w tym, że decyzją oddanej sobie tłuszczy powierzył Mariuszowi wojnę z Mitrydatesem. Na rozkaz Sulpicjusza trybuni wojenni udali się do Noli, aby przejąć dowództwo nad wojskiem Sulli i przekazać je Mariuszowi. 406 Ale nie znał on Sulli, a jeszcze mniej jego legionistów. Trybunów wojennych powitano gradem kamieni. Sulla po krótkim namyśle poprowadził swoje legiony przeciw Rzymowi. Daremnie Sulpicjusz dla porozumienia wyprawił do niego pretorów; ci z trudem uratowali swe życie. Sulla kroczył naprzód, wszedł do Rzymu bramą Eskwilińską, zwołał senat — prawdziwy, a nie Sulpicjuszowy. Na nadzwyczajnym zgromadzeniu sądowym Sulpicjusz i Mariusz zostali skazani na śmierć. Wkrótce kilkudniowy król rzymski został ścięty, a głowa jego przybita do mównicy trybuńskiej; niedoszły zaś dowódca Rzymu przeciw Mitrydatesowi musiał pospiesznie opuścić Rzym, aby uniknąć podobnego losu. Kiedy Mariusz uciekał, zabójcy podążali jego śladem. Biegł w kierunku morza, do Ostii, aby znaleźć statek i pojechać do Afryki, gdzie znali pogromcę Jugurty i gdzie miał wielu przyjaciół. Chwała bogom — ocalony! Lecz nie: bogowie zesłali burze na okręt, koło przylądka Circeium trzeba było wylądować. Starzec siedemdziesięcioletni jął pieszo błądzić nad brzegiem morza. Głód mu doskwierał. Nieznajomego nikt nie wspomoże; Mariusza zapewne by przyjęli, ale czym: chlebem czy sztyletem? Ląd jest niepewny, lepiej popłynąć wzdłuż wybrzeża, choćby na małym statku. Burza szczęśliwie minęła. Siedzieli na statku i tylko szeptali coś, podejrzewając pogoń. Pod wieczór zatrzymali się przy brzegu i opuściwszy statek ułożyli się do snu. I Mariusz zasnął snem kamiennym. Gdy rankiem się obudzili, statku już nie było. Prześladowcy widocznie wzdragali się przed mordem, a do porwania też im zabrakło odwagi. Osłabieni głodem towarzysze Mariusza (którzy aż do śmierci dochowali mu wierności) stracili już wszelką nadzieję. Lecz Mariusz ich pociesza: — Czemuż się lękacie? Nad moim życiem trwa czar, który mnie chroni: przeznaczony mi jest siódmy konsulat. Cokolwiek się miało stać, należało przecież odkryć swą tajemnicę, ot, choćby przed tym gospodarzem nędznej chaty nad błotnistym brzegiem Lirysu. Pytają go: — Czy nie zdradzisz? Odpowiada, że choć nie zdradzi, to jednak nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa, gdyż prześladowcy są na tropie, krążą dokoła. — Tymczasem jednak ukryj mnie, jak możesz. W bagnie Lirysu, zanurzony po pas w wodzie, czekał Mariusz nocy. Ale wysłańcy Sulli to ludzie sprytni; przeszukali całe bagno, wyciągnęli sześciokrotnego konsula i przywieźli go do najbliższego miasteczka, do kolonii rzymskiej Minturnae. Kolonii rzymskiej, a więc wiernej Sulli i senatowi. 407 Mariusza uwięziono. Jaki czekał go los? To jasne! Wyrok już zapadł: należy go ściąć! Łatwo powiedzieć: ściąć Mariusza! Ale kto będzie jego katem? Może olbrzymi jeniec germański? Za sowitą nagrodę zgadza się wykonać wyrok. Z długim mieczem wchodzi do celi więziennej. Oto ten starzec, który tysiące jego rodaków położył trupem pod Aquae Sextiae i Vercellae. Podnosi miecz. Ale starzec błyska groźnym okiem i woła: — To ty, niewolniku, śmiesz zgładzić Mariusza? I miecz bezsilnie opadł; skruszony kat wraca do kurii: — Darujcie, ale nie mogłem zabić Mariusza! 408 Zmieszali się dekurionowie: barbarzyńca nie mógł, a oni, Rzymianie, mogliby? Wiec zaopatrzywszy Mariusza w pieniądze i prowiant, wysłali go statkiem na dzisiejszą Ischię w Zatoce Neapolitańskiej, dokąd przybył ogół emigrantów, by popłynąć dalej. Oczywiście powitali oni Mariusza z honorami; ale ich samych nikt niestety przyjąć nie chciał. I w Sycylii spotkali się z odmową. Więc wylądowali w Afryce, w starym porcie kartagińskim, i ruszyli na opustoszałe wzgórze, gdzie wśród nędznego zielska leżały zgliszcza świątyni Saturna. Tu zaczekali na gońca z Utyki od pretora Sekstyliusza. Przyszedł goniec z wiadomością, że pretor Sekstyliusz zabronił Mariuszowi wstępu do prowincji Afryki. Mariusz opadł z jękiem na kwadrę świątyni Saturna. — Cóż mam powiedzieć pretorowi? — zapytał goniec. — Powiedz, żeś widział Mariusza na ruinach Kartaginy. Pocieszyło Mariusza przybycie jego syna, Mariusza Młodszego, który z trudem zdołał uniknąć niewoli u króla Numidii Hiempsala II; obaj wsiedli na okręt, udając się na wyspę Cercynę w pobliżu brzegów Afryki. Tam pozostawiono ich w spokoju; stary dowódca mógł bezpiecznie oczekiwać dalszych zdarzeń i swego siódmego konsulatu. Tymczasem Sulla, który opierając się na swoich legionach, samoi władnie rządził Rzymem, przeprowadził między innymi ustawę, która bardzo ograniczała inicjatywę prowodawczą trybunów ludowych: oto pozbawił ich prawa ponownego przedstawienia uchwał nie zatwierdzonych przez senat. Był to środek radykalny przeciw przyszłym Grakchom, Saturninom i Sulpicjuszom; ale jak zapobiec zamachowi na tę ustawę podczas nieobecności Sulli, który wyruszył przeciw Mitrydatesowi? Gdyby choć wybory konsularne w roku 87 dały wynik szczęśliwy; ale to nie nastąpiło. Widocznie trybuni ostatniego dziesięciolecia umieli dobrze zorganizować proletariat; w kolegiach rzemieślników i drobnego mieszczeństwa agitowano gorliwie, i w roku 87 wybrany został konsulem, wraz z energicznym optymatem Gnejuszem Oktawiuszem, gorący popular Lucjusz Korneliusz Cynna. Korneliusz! Potomek pierwszych ojców starodawnego Rzymu i może przepowiedziany przez Sybillę król, zwiastun przewrotu światowego. Wielu w to wierzyło — a przede wszystkim sam Cynna. Sprawy brały obrót niepomyślny. Wprawdzie pozostawała jedna nadzieja: oto prawo Sulli zawierało punkt, na który popularzy nie mogli się skarżyć, ponieważ wysunął go jako pierwszy ich własny przywódca, Saturnin — konsulowie powinni byli włączyć nowe prawo do swej przysięgi. 409 Ale Cynna nie był Metellusem. Gdy go zapytano, czy złoży przysięgę, odpowiedział, że bezwarunkowo złoży. Lecz czy jej dotrzyma? Bezwarunkowo nie dotrzyma! Zaledwie Sulla zdołał odpłynąć, gdy zaczął się drugi akt wojny domowej; po wojnie sulpicjuszowej — wojna oktawiańska. Należy tu dodać, że lex Iulia z komentarzem, przyznająca sojusznikom prawa obywatelskie, bądź co bądź ograniczała te prawa. Nowi obywatele mogli głosować tylko w ośmiu tribus z trzydziestu pięciu; skutkiem tego ograniczenia największa część tribus — dwadzieścia siedem — zachowana była dla rdzennych obywateli. Zapewne ograniczenie to było tylko środkiem tymczasowym i jako takie było dosyć rozumne, gdyż rozpraszanie głosów rzymskich wśród głosów z całej Italii na razie nie było celowe. Jest jednak rzeczą zrozumiałą, że Italikowie niecierpliwie oczekiwali zniesienia tych ograniczeń. Już Sulpicjusz im to przyobiecał, aby zapewnić sobie ich poparcie; teraz jego próby ponowił Cynna. Nadszedł gorący dzień; Oktawiusz był człowiekiem żelaznej woli, a przy tym miał jeszcze za sobą Sybillę. Jeżeli Cynna był królem-zwiastunem przewrotu światowego — końca świata — to może jego wygnanie zażegna koniec świata, a porządek i prawo znów zatryumfują? Więc zawrzała bitwa, która zaćmiła wszystkie rzezie dni Grakchów, Saturninów i Sulpicjuszów; po okrutnej walce tysiące trupów wypełniło Forum, ale Cynna wraz ze swymi zwolennikami zmuszony został do opuszczenia Rzymu. Wśród tych zwolenników było wprawdzie wiele figur ciemnych, ale jedna postać promieniała blaskiem niezwykłym: był to Kwintus Sertoriusz. Szczerze wierzył on w Sybillę, która po grozie wieku żelaznego obiecywała pobożnym resztkom ludności spokojny żywot na Wyspach Szczęśliwych. Ta wiara widocznie sprowadziła go do obozu Cynny. Cynnę pozbawiono konsulatu, jego zwolenników wygnano; tym dla nich lepiej. Italikowie, z powodu których rozpalił się ten bunt, okazywali Cynnie pomoc wszelkimi sposobami. Dla Mariusza był to moment bardzo nęcący — i stary żołnierz go wyzyskał. Teraz jego imię stało się potężne; Italikowie gromadzili się pod sztandarami swego dawnego przeciwnika. Wkrótce Mariusz i Cynna, każdy ze swoją armią, zgodnie ruszyli na Rzym, obiegli go i po pewnym czasie zdobyli. Nadeszły straszne dni „terroru Mariusza"; teraz przypomniał on swoim wrogom i Minturnae, i Sycylię, i gruzy Kartaginy. Wszystek kwiat rodów nobilitetu został skazany na śmierć: i Katulus, i Scewola, i Oktawiusz. Nie pojedynczo, lecz tysiącami padały ofiary. Na próżno Sertoriusz 410 prosił Cynnę, aby ten pohamował zagniewanego i mściwego starca, Cynna, sam mało znany, cenił powagę imienia bohatera i na terror patrzył przez palce. Nie dość na tym — wystawił jego kandydaturę na konsula wraz ze swoją na następny rok, 86. Mariusz tryumfował. Doczekał wreszcie siódmego konsulatu i urzeczywistnienia dawnych marzeń, będących jego ostoją poprzez wszystkie dni niebezpieczeństw wojny i ucieczki. Niestety, jednocześnie ze spełnieniem marzenia zbliżał się kres tego zaczarowanego żywota. 411 I cóż stąd, że Mariusz skazuje na śmierć wszystkich, ze strony których grozi mu niebezpieczeństwo, i że zabije ich jeszcze dziesięćkroć więcej? Głównego wroga jego ręka nie dosięgnie. Na polach Beocji Sulla walczy z Mitrydatesem, a zwyciężywszy, powróci. Powróci może nieprędko — ale już teraz krwiożerczego konsula dręczą zmory nocne i złowieszcze sny; wciąż mu się zdaje, że słyszy czyjeś słowa: Groźne i łoże jest lwa, choć daleko ten dusz zatraciciel. Ale ponieważ nade wszystko obawiał się bezsenności, więc choć już pijany krwią, zaczął się upijać i winem; upijał się w porze niewłaściwej i w mierze nieodpowiedniej dla jego wieku. Jakiś błahy dodatkowy powód rzucił Mariusza na łoże boleści. Choroba była ciężka, lecz krótkotrwała. Pod wpływem febry bredził i wyobrażał sobie, że jest na Wschodzie, że prowadzi legie rzymskie przeciw Mitrydatesowi. I wśród tych urojonych bitew porwała go śmierć, po zaledwie siedemnastu dniach przepowiedzianego siódmego konsulatu. Wraz ze śmiercią Mariusza terror ustał. Nastało spokojne, lecz bezbarwne królestwo Cynny — właśnie królestwo! Wprawdzie Cynna nazywał się konsulem, ale z roku na rok sobie tę godność powierzał i nie pytając ludu obierał swego kolegę — drugiego konsula. Szczególnej działalności prawodawczej nie przejawiał; wprawdzie głosy nowych obywateli były już równomiernie rozdzielone pomiędzy 35 tribus, ale też to było wszystko albo prawie wszystko. Tymczasem Sulla walczył i zwyciężał w Grecji: Cheroneja, Orchomenos, pokój; zawarłszy pokój, wysłał do senatu zwyczajem republikańskim pismo sprawozdawcze ze swych czynów, w którym zapowiadał swój rychły powrót i zapewniał senat o pokojowości swoich zamierzeń. Oto nie tknie prawa o nowych obywatelach, a za mordy terrorystyczne zostaną ukarani tylko główni winowajcy. Pisał to wszystko z niewzruszoną pewnością siebie, jak gdyby nie istniała wcale owa armia cynnańska, którą wysłano przeciw niemu pod dowództwem Waleriusza Flakkusa, i jak gdyby Italia nie mogła przeciwstawić jego starej gwardii wojska dwakroć i trzykroć liczniejszego. Co do owego wojska, to Sulla się nie mylił: wiemy już, że skoro tylko znalazło się ono w pobliżu zwycięskiego dowódcy, z cynnańskiego stało się sullańskim. Z Italią było trudniej się uporać. Próba Cynny, aby drugą armię wysłać do Grecji, nie powiodła się; żołnierze się zbuntowali i Cynna, będący przez cztery lata królem Rzymu, został zamordowany. Ale w samej Italii siła była poważna. Nadszedł fatalny rok 83, a z nim powrót Sulli. 412 Zbiegowie spośród ocalałych optymatów pośpieszyli do niego, ofiarując mu cenną pomoc — i tu po raz pierwszy napotykamy imiona, które będziemy często wspominać w rozdziale następnym. Z Afryki przybył na czele niewielkiego oddziału Marek Krassus, a z obwodu piceńskiego, z trzema legionami — Gnejusz Pompej u s z. Obaj byli jeszcze bardzo młodzi, mieli niewiele ponad dwadzieścia lat, ale doświadczony Sulla swym bystrym okiem od razu ocenił ich talenty. Rozpoczęto działania wojenne. Prosta droga z Brundyzjum, gdzie Sulla wylądował, prowadziła do Rzymu przez Kapuę; tu stanął przeciw Sulli pierwszy z dwóch konsulów, Karbo. Sulla zajął ufortyfikowaną pozycję na pochyłości góry kapuańskiej Tifaty. Armia Karbona przewyższała dwukrotnie armię Sulli, ale za to sam Sulla dziesięć razy przewyższał Karbona. Jak niszcząca lawina runął ze swej góry; armia konsula została rozgromiona; resztki jej wraz z wodzem uratowały się ucieczką do Kapui. Drugi konsul, który niesławnie nosił sławne imię Scypiona, spóźniwszy się, nie wziął udziału w bitwie i zgodził się na układy z Sulla. Tymczasem armia Scypiona obserwowała z bliska żołnierzy Sulli, podziwiała ich dziarskiego ducha i surową dyscyplinę, wreszcie zaczęła się z nimi bratać i całymi kohortami przechodzić do ich obozu. Scypion, pozostawiony w swym namiocie ze swoim sztabem, zmuszony był przyjąć warunki nieprzyjaciela i wreszcie odjechał. Sulla szedł naprzód, ale wraz z nim szło Fatum. — Śpiesz — mówił mu wróżbita, który zjawił się na drodze — śpiesz, jeżeli chcesz uprzedzić pożar Kapitolu. Lecz daremnie: Fatum uprzedziło Sullę. W nocy z 5 na 6 lipca roku 83 świątynia Jowisza Kapitolińskiego, budowla wzniesiona przez Tarkwiniuszów, spłonęła z niewiadomej przyczyny. Przy ogólnym podnieceniu pożar ten zdawał się być początkiem końca. Oto już się zaczyna agonia Rzymu, lecz kiedyż nastąpi jego śmierć? A kto wie? Może natychmiast? Może po trzecim uderzeniu pioruna? Ale pierwszy grom niewątpliwie już zagrzmiał: straszliwa tragedia zamierania władczej stolicy zaczęła się. Sertoriusz właśnie wówczas opuścił Italię i udał się na poszukiwanie zapowiedzianych ludziom pobożnym Wysp Szczęśliwych. Na rok następny (82) konsulami wybrani zostali Mariusz Młodszy, syn bohatera, oraz Karbo, jeden z głównych zwolenników Cynny. Siły demokracji nie były jeszcze bynajmniej wyczerpane; przyszli jej z pomocą Italikowie, a zwłaszcza Samnici, którzy nie zapomnieli, co zawdzięczają Cynnie. Ale Fortuna niewątpliwie czuwała nad Sulla. 413 Pod Sakriportem Sulla rozbił Mariusza i zmusił do ucieczki do Praeneste; teraz droga do Rzymu była otwarta. Z rozkazu Mariusza, który odziedziczył po ojcu jego bezmyślne okrucieństwo, nastąpiła w Rzymie nowa rzeź optymatów, która co do liczby ofiar przewyższała rzezie z roku 87; wkrótce potem Sulla był już w Rzymie. Niedługo tu bawił; trzeba było jeszcze uśmierzyć Italię górną, gdzie operowała armia drugiego konsula, Karbona. Ten moment Samnici uważali za dogodny do napaści na bezbronny Rzym. Chwila należała do najkrytyczniejszych: prowadząc dalej dzieło zniszczenia, którego początkiem był pożar Kapitolu, nie zostawiliby oni kamienia na kamieniu w rodowitym mieście swoich ciemiężycieli. Na szczęście Sulla zdołał szybko się załatwić z Karbonem. Po nowym zwycięstwie przyśpieszonym marszem wrócił do Rzymu i wyszedł na spotkanie wroga, który się przybliżył do bramy Kollińskiej. Tu, koło świątyni bogini opiekunki Sulli, Wenus Erycyńskiej, nastąpiła ostatnia bitwa tej wojny domowej — ostatnia i najstraszliwsza. Nie wódz tu walczył z wodzem i nie wojsko z wojskiem; tu lud rzymski walczył z ludem samnickim, walczyło szczęście Sulli z przeznaczeniem spadkobierców Ilionu. Zwycięstwo przypadło Rzymowi i fortunie jego wodza. 414 Niezwłocznie zwołał zwycięzca senat do świątyni Bellony na Polu Marsowym; w czasie jego mowy z sąsiedniego gmachu dały się słyszeć jęki i odgłos padających ciał — byli to jeńcy samniccy w liczbie sześciu tysięcy, których mordowano z rozkazu Sulli... Wśród senatorów powstało zamieszanie: — Co to takiego? Kto tam jęczy? — Proszę się nie odrywać od spraw ważnych dla spraw pomniejszych i uważnie słuchać tego, co mówię. 56. Sulla Szczęśliwy Korneliusza Cynnę zastąpił w królowaniu Korneliusz Sulla. Właśnie — „w królowaniu", bo tak to pojmowano w owym okresie długotrwałego końca świata. Jeszcze w dwadzieścia lat potem ludzie z trwogą pytali: dwaj Korneliusze już byli królami Rzymu, kto będzie trzecim i ostatnim? Sulla był z pochodzenia patrycjuszem; ród jego upamiętnił się w historii Rzymu — przodkiem jego był Korneliusz Rufinus, którego pamiętano jako zwycięzcę Samnitów. Ale przy trzech ostatnich przedstawicielach ród owych Korneliuszów zubożał i nasz Sulla musiał zaczynać swoje samodzielne życie w warunkach nader skromnych. Przyroda natomiast obdarzyła go szczodrze: miał piękne oblicze, włosy jasne, oczy niebieskie; wszędzie zwracał na siebie uwagę i szybko zyskiwał sobie życzliwość zarówno młodych, jak starych. Było to nie tylko miłe, ale i korzystne: zgodnie z rzymskim obyczajem ludzie bogaci, umierając, pozostawiali swe mienie nie tylko spadkobiercom: „zapisywali" mniejsze lub większe legaty również i przyjaciołom. Tak też zbogacił się i Sulla; nie było w tym nic poniżającego. W pierwszej młodości władała nim namiętna żądza rozkoszy, ale gdy doszedł do roku trzydziestego — a urodził się w roku 138 — ambicja przeważyła tę żądzę. „Ulubieniec Wenus" — jak siebie nazywał — obrany został kwestorem i zrządzeniem losu przydzielony konsulowi Mariuszowi, który wówczas (107) prowadził wojnę z Jugurtą. Dla Mariusza obecność Sulli nie była pożądana; czegóż można było oczekiwać od takiego hulaki i lekkoducha? Ale Sulla bardzo rychło przekonał Mariusza, że jego zdanie o nim jest błędne. Przede wszystkim umiejętnie postępował z żołnierzami: bądź to łaskawie i z prostotą, bądź to w razie potrzeby surowo, czym podbił ich serca. 415 Ale poza tym dał się poznać i nieprzyjacielowi. Jednakże główne powodzenie zawdzięczał nie tyle swemu wybitnemu bądź co bądź męstwu, ile czarowi swej osoby; o takim powodzeniu świadczył, jak to już wiemy, fakt, że Bokchus wydał mu Jugurtę, co położyło koniec wojnie, a jednocześnie stało się początkiem przykrej nieprzyjaźni między Sullą a Mariuszem. Po wojnie jugurtyńskiej nastąpiła germańska; po niej krótka przerwa i znów wojna italska, wreszcie wojna z Mitrydatesem. We wszystkich tych wojnach Sulla brał czynny udział, przy czym fortuna mu sprzyjała bez zastrzeżeń. Owymi czasy fortuna uważana była za cechę osobistą człowieka — i pewna część prawdy kryła się w tym poglądzie. W szczęście Sulli wierzyli jego podwładni, wierzyli jego żołnierze idąc śmiało na spotkanie nieprzyjaciela. Powodzenie, sławę i zdobycz uważali z góry za rzecz pewną, skoro wodzem ich był Sulla. A przecież i sam Sulla nie tylko wierzył w swoją fortunę, ale i chełpił się nią nawet bardziej niż swą wybitną umysłowością i nie mniej wybitnym męstwem. W pamiętnikach, które poświęcił najlepszemu ze swych przyjaciół, Lukullusowi, radzi mu najbardziej ufać wskazówkom, jakie mu we śnie podsuwa bogini. Taki był nastrój w owej epoce zawisłego nad Rzymem Przeznaczenia. Z nim to — jak widzieliśmy — wystąpił Sulla do walki u wrót Kollińskich. Potomek zwycięzcy Samnitów wznowił sławę swego przodka; Rzym został ocalony — a Sulla jego królem. Gdyby jego żywot wówczas się był zakończył, to można by go nazwać jednym z najpiękniejszych i najświetniejszych w historii rzymskiej. Niestety, Sulla utrwalił się w pamięci potomnych i żył w ich oburzonym wspomnieniu nie jako bohaterski zwycięzca i zbawca Rzymu, lecz jako winowajca ohydnych proskrypcji roku 82. Zapewne, był sprowokowany. Dopóki walczył na Wschodzie i w Italii, obaj Mariusze, naprzód ojciec, potem syn, kierowali terrorystycznymi wystąpieniami popularów w Rzymie; nie dość na tym — dom Sulli został zburzony, jego żona i dzieci ledwie uniknęły śmierci. Niechże teraz popularzy odkupią swoje grzechy. Wprawdzie obaj Mariusze już nie żyli, ale imię ich nosił bratanek siedmiokrotnego konsula, czcigodny i przez wszystkich kochany Mariusz Gratydianus. Z rozkazu Sulli zawleczono go do mogiły zabitego przez mariańczyków Katulusa, zwycięzcy Cymbrów, i tam poddano powolnej i męczącej torturze. Roli kata nie zawahał się przyjąć człowiek, który w dwadzieścia lat potem miał wystąpić jako kat Rzymu — Lucjusz Sergiusz Katylina. 416 To jest tylko jeden z przykładów. Gdy zabójstwa raz się zaczęły, z dnia na dzień liczba ich rosła; senatorzy, ekwici, lud prosty — wszyscy żyli w niepewności, śmierć zdawała się grozić każdemu. Trwoga była powszechna; jeden z senatorów ośmielił się poprosić władcę, aby przynajmniej ogłosił imiona ofiar skazanych na śmierć, tak aby reszta mogła być spokojna o swój los. Sulla zgodził się na to i wkrótce na ścianie kurii zawieszono tablicę z osiemdziesięcioma imionami. Pozostali odetchnęli swobodnie, ale radość była przedwczesna. Po pierwszej tablicy wnet pokazała się druga; po drugiej — trzecia. Spis „proskrybowanych" powiększał się bez miary. Kiedy zsumowano imiona, niewiele brakło do pięciu tysięcy. Zabójcy przyznawano nagrodę urzędową, a przeciwnie — ukrywanie skazanych, choćby nawet najbliższych krewnych, groziło karą śmierci. Majątek straconych, nieruchomy i ruchomy, nabywany był od skarbu, przy czym — jak to zazwyczaj bywa w takich wypadkach — znacznie poniżej rzeczywistej wartości. Wielu wzbogaciło się dzięki tym tanim nabytkom, a najwięcej znany nam już Marek Krassus; ale i sam Sulla nie uważał zgoła za rzecz niewłaściwą bogacić się kosztem swoich ofiar. Co prawda tych „sullańskich posiadaczy" okrywała powszechna pogarda; obawiali się oni odpowiedzialności w razie powrotu rządów demokratycznych. Ale co umożliwiało Sulli takie szafowanie życiem i mieniem obywateli? Otóż jako dowódca armii posiadał on tylko władzę prokonsularną, a więc wojskową, i nawet nie miał prawa wkraczać w mury Rzymu. Po śmierci obu konsulów, Mariusza i Karbona, panowało bezkrólewie (interregnum). Ale jeden z wyznaczanych kolejno „interreksów", Lucjusz Waleriusz Flakkus, zaproponował narodowi prawo o wyborze Lucjusza Korneliusza Sulli Szczęśliwego (Felix) — jak się odtąd kazał nazywać — urzędowo na dyktatora dla organizacji ustroju państwowego (dictator rei publicae constituendae). W ten sposób po 120 latach odnowiona została dyktatura, do której się nie uciekano od czasów wojny z Hannibalem; ale od owej dyktatury republikańskiej ta nowa dyktatura różniła się tym, że była nieograniczona. Sulli nadano prawo postępowania z życiem i mieniem obywateli, jak również z majętnością państwa, podług swego widzimisię; mógł on powiększać granice Rzymu, Italii i całego państwa, zakładać i znosić municypia, wyznaczać dowódców wojska, ogłaszać przepisy prawne i — jako szczyt tego wszystkiego — zachowywać te nadzwyczajne pełnomocnictwa przez taki okres czasu, jaki zapragnie. Widzimy więc, że była to po prostu władza monarchy bez monarszej nazwy, władza dożywotnia, a gdyby tego pragnął jej posiadacz — nawet dziedziczna. 417 Czy Sulla o tym myślał? Nie wiadomo. Ale uważał, że jego szczęście przechodzi na dzieci. Syn jego otrzymał imię Faustus (Szczęśliwy), córka — Fausta. Wszystko to pod wpływem swego zwycięstwa nad Przeznaczeniem trojańskim w roku 83. Skoro mu powierzono organizację ustroju państwowego, nie omieszkał skorzystać ze swej władzy dla bardzo szerokiej działalności prawodawczej. Jest rzeczą jasną, że celem jego działalności była restytucja władzy nobilitas; epoka, zaczynająca się od roku 82, nazywa się drugą (albo sullańską) restauracją, jako przeciwstawienie pierwszej restauracji, Opimiuszowej (121-87). Ta druga była bardziej stanowcza; Sulla załatwił się z reformami Grakcha doraźnie i doszczętnie. Rozpatrzmy jednak prawodawstwo Sulli, choć pokrótce, ale w systematycznym porządku. Głównym organem władzy stał się senat; dlatego Sulla powiększył liczbę członków tej mocno wyczerpanej (wskutek trzech terrorów) korporacji do 600 głów, przy czym — możemy to od razu zaznaczyć — wypełnił senat bardzo dużą liczbą ludzi bez czci. Na przyszłość zaś rozporządził, aby się uzupełniali nie podług opinii cenzorów (cenzurę faktycznie zniósł), lecz automatycznie. Powiększył liczbę kwestorów do dwudziestu i postanowił, że każdy kwestor ma zostać senatorem, zapewniając w ten sposób dla organu rządowego coroczny dopływ dwudziestu członków. Urząd pierwszego senatora (princeps senatus), którego dotychczas wyznaczał cenzor, zniknął wraz z wyborami cenzorskimi. Postanowiono, że konsul prezydujący jako pierwszego zapytuje starszego (podług liczby otrzymanych głosów) z wyznaczonych konsulów, a przed ich wyborem, kogo sam zechce spośród mężów konsularnych. W magistraturze władza wojenna była oddzielona od cywilnej. Konsul, pozbawiony prawa dowodzenia armią w prowincji, zmienił się w istocie w prostego marszałka senatu; z pretorów, których liczbę powiększono do ośmiu, dwaj otrzymali sądownictwo cywilne w Rzymie, sześciu zaś pozostałych — prezesurę w komisjach kryminalnych, o których powiemy niżej. Dopiero po roku służby konsul i pretor z tytułami „prokonsula" i „propretora" otrzymywali prowincję i dowództwo nad znajdującą się w niej armią. Aby uniknąć nadużyć uprawianych ostatnimi czasy, wznowiony został zakaz powtórnego konsulatu aż do lat dziesięciu; również pomiędzy dwoma urzędami (np. kwesturą i trybunatem) musiało upłynąć nie mniej jak dwa lata. Mocno ograniczeni zostali trybuni, których inicjatywę prawodawczą krępowała ta okoliczność, że ich projekty musiały być przedtem aprobowane przez senat, a ten, który 418 został wybrany trybunem, tracił prawo domagania się wyższych urzędów. Stopniowanie urzędów było takie: kwestura, trybunat lub edylat, pretura, konsulat. Z dwóch stanów uprzywilejowanych senatorowie uzyskali bezwarunkową przewagę nad ekwitami. Odebrano ekwitom dzierżawę dochodów z prowincji Azji i zastąpiono ją normalnym podatkiem, co było istotnym dobrodziejstwem dla tej kwitnącej, lecz bezwstydnie wyzyskiwanej krainy. Nie mniejszym, choć pobocznym dobrodziejstwem dla prowincji było i to, że warstwie tej odebrano również sądy kryminalne, za pomocą których equites terroryzowali namiestników, gdy ci stawiali przeszkodę ich spekulacjom prowincjonalnym. Szkoda tylko, że Sulla zamiast utworzyć wszechstanowy sąd przysięgłych — jak to zrobiono w dwanaście lat później — poprzestał na tym, że przywrócił sądy senatorom, naruszając w ten sposób zdrową zasadę oddzielenia władzy sądowej od prawodawczej. W tym celu, jak widzieliśmy, liczbę senatorów powiększył do sześciuset. Powiększył również i liczbę komisji kryminalnych (guaestiones perpetuae), dzieląc je stosownie do rodzaju przestępstwa: były więc komisje w sprawach o zdzierstwo (q.p. repetundarum), 419 o przekupienie wyborców (ambitus), o obrazę majestatu (majestatis, tj. przekroczenia władzy albo zdrady państwa), o okradzenie skarbu (peculatus), o gwałt (de vi), o mężobójstwo (inter sicarios et veneficos). Co się tyczy obywateli w ogóle, to Sulla po złamaniu powstańców italskich przyznał im jednakże całkowite równouprawnienie, które na zasadzie lex Iulia z roku 89 nadawało im pełnię obywatelstwa rzymskiego, jakim cieszyli się rdzenni Rzymianie; aby zaś w związku z tą równością zapobiec niezdrowemu skupieniu się w stolicy najmniej pożądanych żywiołów, okazał Sulla tę odwagę, że zniósł niemoralne prawo Gajusza Grakcha, które ustanawiało bardzo tanie przydziały chleba dla żyjącego w Rzymie proletariatu, czyli w gruncie rzeczy karmiło próżniaków rzymskich kosztem uciśnionych mieszkańców prowincji. Nie można z taką samą pochwałą wyrazić się o innych środkach zastosowanych względem ludności italskiej. Najsurowiej obszedł się z tymi gminami, które jeszcze w roku 82 popierały wrogich mu popularów, gnębił zwłaszcza Samnitów i Etrusków. Samnium ostatecznie zrujnował, wielu Etruskom odebrał 420 ziemię i rozdał swoim weteranom, zamieniając ją tym samym w osiedla wojskowe. Sądził, że w ten sposób stworzy oddaną sobie i senatowi armię rolniczą; ale niesforni żołnierze wojen Mitrydatesowych byli złymi gospodarzami, w szybkim czasie doszli do ruiny i zamiast być podporą porządku, stali się narzędziem bezładu, co ujawniło się zwłaszcza w dwadzieścia lat potem. Chcąc stworzyć taką samą armię dla senatu w samym Rzymie, wypuścił na swobodę 10 000 najlepszych niewolników, których skonfiskował proskrybowanym. Niestety, brak nam pewnych danych, by stwierdzić, czy owi świeżo upieczeni „Cornelii ziścili pokładane w nich nadzieje. Taką w głównych zarysach była ustawa restauracji sullańskiej. Skrytykować ją nietrudno, wskazując, że nie usunęła ona bynajmniej głównych chorób, na które cierpiało państwo — o czym nas przekona następny rozdział. Ale jeżeli nie można od rozumu ludzkiego wymagać rzeczy przerastających jego siłę, jeżeli nie wolno nam zapomnieć, że po dwóch tysiącach lat również nie zdołano choćby w sposób jako tako zadowalający rozwiązać wielkich zadań zaprowadzających ład we współżyciu ludzkim — będziemy zmuszeni powiedzieć, że skoro przejście do demokracji parlamentarnej było niemożliwe, to z republikańskiego punktu widzenia konstytucja Sulli była najlepszym wyjściem z powstałej anarchii. Niewątpliwym plusem było to, że Sulla przywrócił elicie optymatów stanowisko prawne, naruszone na korzyść elity pieniężnej, i że złagodził położenie wyzyskiwanych przez nią mieszkańców prowincji. Minusem zaś było, że zaniedbał troski o należyty poziom moralny przywróconego senatu i że napełnił go wielu ludźmi wątpliwej wartości. Jako minus należy zapisać i to, że Sulla przez swój nadmierny racjonalizm lekceważył urok, jaki dla serca rzymskiego miały niektóre dawne urządzenia: nie wiedział, że niszcząc prawa trybunatu i usuwając w ten sposób ze swej konstytucji nawet pozór elementów demokratycznych, daje wrogom swych poczynań zbyt potężną broń przeciw sobie. Ale były to wadliwości stosunkowo drobne, mogące ulec poprawie w rychłym czasie. Najokropniejszy był fakt, że cały ten urodzaj wyrósł na glebie zaczerwienionej krwią pięciu tysięcy proskrybowanych. Ta krew zaś, zgodnie z wiarą starożytnych, musiała z siebie narodzić Erynię — Erynię wojen domowych. Twórca nowej konstytucji już do tych wojen nie dożył; dzięki bajecznemu swemu szczęściu utrzymywał Erynię w więzach letargu przez cały czas, co prawda krótki, swego życia. W niezachwianej ufności, że szczęście nie zawiedzie go do końca, popełnił nowe bezprzykładne dziwactwo. 421 Prawo Waleriusza — jak widzieliśmy — dawało Sulli w ręce dożywotnią władzę królewską; ale nie miał on bynajmniej zamiaru zatruwać tą władzą całego swego życia. Po dwóch latach z górą, ukończywszy dzieło, którego się podjął, na uroczystym zebraniu ludowym zrzekł się pełnomocnictw dyktatorskich i na nowo został zwykłym obywatelem rzymskim; oświadczył przy tym, że gotów jest ponieść odpowiedzialność za wszystkie swoje czyny z czasów zarządu republiką. Lecz nikt nie miał odwagi pociągnąć go do odpowiedzialności. Oczywiście — powie niejeden — łatwo mu było okazać tę wielkoduszność, mając za sobą 10000 gwardii swych Korneliuszów. Przypuśćmy; ale oto Sulla opuścił Rzym, udał się do swej posiadłości kumańskiej, żył swobodnie, bądź to oddany hałaśliwym igrzyskom łowieckim i wystawnym ucztom, bądź to cichej pracy nad swymi pamiętnikami. I ani jeden cios nie ugodził weń choćby przypadkiem, ani jedna kropla trucizny nie wsączyła się do jego pucharu odświętnego, ani jeden zabójca nie zakradł się za kotarę jego domu. Bezczynni byli mściciele proskrybowanych, bezczynni byli nędzarze niezadowoleni i utraty przydziału chleba; winy, za które ktoś inny dziesięć razy odpowiedziałby życiem, uchodzą Sulli bezkarnie. Nikt nie ośmiela się podnieść ręki na wybrańca Fortuny, na zwycięzcę nie tylko nieprzyjaciół rzymskich, ale i samego Przeznaczenia rzymskiego. Śmierć przyszła sama do niego — śmierć skutkiem silnego krwotoku w roku 78. Ciało jego przywieziono do Rzymu; tłum towarzyszący zwłokom wzrastał z każdą chwilą; ciżba była nieprzejrzana, gdy ciało na Polu Marsowym oddawano ogniowi. Nigdy jeszcze Rzym nie widział takiego pogrzebu. Ale Erynia już tylko drzemała: zaledwie Sulla Szczęśliwy zdołał zamknąć powieki — ona swoje odemknęła. 425 KONIEC REPUBLIKI 57. Sertoriusz i Lukullus Przechodząc do ostatniego aktu wielkiej tragedii, której bohaterką była republika rzymska, wyobrazimy tu przede wszystkim te osobistości, które miały w niej zagrać odpowiedzialne role. Pozostawiony przez Sullę senat, ten jedyny po jego reformie organ rządu, był znacznie liczniejszy niż poprzedni, ale co do jakości stał o wiele niżej. Stał niżej naprzód dlatego, że całe szeregi i to najlepszych jego członków zginęły głównie wskutek terroru obu Mariuszów, częściowo zaś wskutek terroru Sulli; po wtóre dlatego, że w sprawie uzupełnienia kolegium, wzmocnionego do 600 członków, naczelnik rządu nie był zanadto wybredny; zwolennikom swoim dawał w nagrodę miejsce w senacie, nie bacząc na ich zalety moralne i zasługi obywatelskie. Dzięki temu do liczby senatorów dostali się jutrzejsi łupieżczy namiestnicy, jak ów Werres, „bicz Sycylii", którego umiejętne zdemaskowanie unieśmiertelniło Cycerona, a także jutrzejsi sprzedajni sędziowie w komisjach kryminalnych. Mimo wszystko byli i teraz w senacie mężowie, którzy by w każdym okresie stanowili jego ozdobę. Śród przedstawicieli starego pokolenia przede wszystkim powinien być wspomniany Metellus Pobożny (Pius), syn Numidyjskiego — tego samego, który sam jeden odmówił przysięgi na wierność zgubnym prawom Saturnina i wskutek tego zmuszony był udać się na wygnanie; szanowne swe przezwisko (które nasz „pobożny" bardzo nieściśle oddaje) jego dostojny syn uzyskał za niezmordowaną gorliwość w sprawie powrotu ojca. Drugim w tej grupie sławnych był Kwintus Katulus, syn zwycięzcy Cymbrów, jeden z dwóch konsulów w roku 78, roku śmierci Sulli. Trzecim był najbliższy pomocnik i przyjaciel zmarłego, Lukullus, 426 któremu szkic niniejszy jest poświecony; prawda, że potomność zna go raczej jako wynalazcę „uczt lukullusowych", ale my go przedstawimy czytelnikowi z innej strony. Z nim razem wspomnieć trzeba znakomitego, ale nie mniej czcigodnego brata jego, Marka; ich miłość wzajemna, nawet w Rzymie, który słynął z mocy związków rodzinnych, uważana była za wzorową. Byli to surowi arystokraci, sullańczycy czystej wody. Na czele umiarkowanych stali dwaj bracia, Gajus Aureliusz Kotta i Marek Aureliusz Kotta, którzy dostojnie nosili to sławne w historii rzymskiej imię. Śród młodych, nie tyle członków senatu, ile kandydatów do tego kolegium, było pięciu, o których tu musimy wspomnieć: Gnejusz Pompejusz, Marek Krassus, Cycero, Kato Młodszy i Cezar. Z tych dwaj pierwsi wsławili się pomocą, jaką dali Sulli, gdy ten zwyciężywszy Mitrydatesa, wysadził swoje wojska u brzegów Italii. Będziemy jeszcze mieli o nich niejedno do powiedzenia. Była td grupa mocna, zdolna, czynna; mogła dokończyć dzieła zbawienia Rzymu, zaczętego przez Sullę, np. wprowadzić konieczne złagodzenie w jego zbyt twardym prawodawstwie; mogłaby to uczynić, gdyby nie wątpliwy skład większości w kolegium rządzącym. Ujawniło się to natychmiast po śmierci byłego dyktatora. Jeden z dwóch konsulów, sullańczyk, Marek Lepidus, który miał później odpowiadać przed sądem za drapieżny zarząd Sycylii, uważał za lepsze przejść do partii popularów, którym brakło choć trochę zdolniejszego przywódcy; obiecał im ni mniej, ni więcej jak zniesienie całej konstytucji sullańskiej — i przede wszystkim, rzecz jasna, przywrócenie zgubnego i demoralizującego prawa o nadziałach chleba. W istocie zaś chętnie by został drugim Cynną; wysłany przez senat do Etrurii, aby zgnieść rokosz, jaki tam wybuchnął, Lepidus skorzystał z powierzonej mu armii w ten sposób, że sam podjął chorągiew buntu przeciw władzy senatu. Ale inne to już były czasy. Prawda, udało mu się doprowadzić wojsko pod mury Rzymu; ale wystąpił przeciw niemu drugi konsul, dzielny i zacny Katulus. Rozbił armię Lepidusa, który uciekł na Sardynię i tam wkrótce umarł wskutek choroby. Tak niedorzecznie się skończył niedorzecznie uknuty tumultus Lepidanus, jak go nazwali Rzymianie. Nie doszłoby do tego „tumultu", gdyby nie wielkie pełnomocnictwa, jakimi większość senatu obdarzyła niesumiennego konsula-zbiega; ale na nieszczęście ta większość pod względem moralnym stała bardzo nisko — i ton nadawali w senacie nie wyżej wspomniani ludzie uczciwi i oddani republice, ale jednostka bezecna, nie lepsza od Marka Lepidusa — mianowicie Korneliusz Cetegus. 428 Uśmiechała mu się nadzieja, że po Cynnie i Sulli będzie trzecim Korneliuszem — królem Rzymu. Nie udało mu się, korona monarsza „trzeciego Korneliusza" w dalszym ciągu nęciła awanturników, jak to jeszcze zobaczymy. Ale dzięki swym próbom śród sprzedajnych członków większości uzyskał on bądź co bądź wielkie wpływy, hańbiąc jednocześnie swym rozpustnym życiem tę partię, która, choć z oburzeniem, musiała go znosić w swym kole. Jednakże Italia po buncie Lepidusowym była jakiś czas spokojna; natomiast państwo w całości przeżywało bardzo trudne czasy. Nad Azją po dawnemu wisiał miecz zwyciężonego, lecz nie zniszczonego Mitrydatesa; morza były pod władzą piratów, którzy z łatwością korzystali z wyników rzymskich wojen domowych; prowincje zaś zachodnie, obie Hiszpanie, zostały oderwane od całości państwa przez pozostałych zwolenników Cynny, przez demokratyczną emigrację z Kwintusem Sertoriuszem na czele. Ten utalentowany i szlachetny marzyciel szczerze uwierzył w zapowiedziany na rok 83 koniec świata. Kiedy wojna domowa skończyła się klęską jego partii, tzn. zwolenników Cynny, Sertoriusz z gromadką współideowców udał się ku brzegom Oceanu, na tamtą stronę Słupów Herkulesa, aby odkryć te Wyspy Szczęśliwe, które Jowisz obiecał pobożnym synom wieku żelaznego po zburzeniu świata. Próby jego zostały uwieńczone powodzeniem; żeglarze, którzy przybywali z morza, opowiadali mu o wyspach na Oceanie opodal brzegu Afryki (dziś nazywamy je Wyspami Kanaryjskimi), których klimat jest nader przyjemny, których gleba sama bez wysiłku człowieka rodzi to wszystko, co jest potrzebne do życia. I Sertoriusz zapłonął chęcią, by tam zamieszkać, aby żyć w pokoju z dala od tyranii i nieskończonych wojen; przepłynął do Afryki, ale w Mauretanii pochwycił go ogień płonącej tam wojny. Przedrzeć się dalej, pojechać na pożądane wyspy było rzeczą niemożliwą; tymczasem zjawili się u niego posłowie od Luzytanów w Hiszpanii zachodniej z prośbą, aby przyjął nad nimi dowództwo w ich wojnie z Rzymem. Co sprawiło, że Sertoriusz przyjął tę propozycję, nie wiemy dokładnie, ale od tego czasu widzimy marzyciela dowódcą w towarzystwie jego „białej łani", niewidzianego dotychczas w Europie zwierzęcia, zapewne antylopy, którą przywieziono dla niego z tychże Wysp Szczęśliwych. Widział w niej zwiastunkę bogini Artemidy, naradzał się z nią i postępował zgodnie z tym, co mu się wydawało jej radą. Mieszkańcy Hiszpanii byli ludem bardzo wrażliwym; 429 Sertoriusz sam był także osobistością czarującą, obecność zaś przy nim cudownej łani podnosiła jego urok do najwyższego stopnia. Ubóstwiali swego wodza i tysiącami składali przysięgę, że oddadzą życie za niego. On zaś nie poprzestał na tym, że ich prowadził na wojnę; dla dzieci z warstw zamożnych urządził szkołę, w której uczył je wszystkich przedmiotów po łacinie i po grecku, kładąc w ten sposób podstawę cywilizacji i romanizacji półwyspu. W niedługim czasie półwysep cały należał do niego: prowincje hiszpańskie były dla Rzymu stracone, ukazał się nowy Hannibal; i można było oczekiwać, że podobnie jak stary, poprowadzi on swoje wojsko hiszpańskie przez Pireneje i Alpy do Italii. 430 Do tego oczywiście niepodobna było dopuścić. Zaczęła się wojna sertoriańska (79-72). Początkowo, jeszcze za życia Sulli, wysłany został przeciw Sertoriuszowi Metellus Pobożny, wódz stary i doświadczony, ale Hiszpanów natchnął jakiś cud i Metellus, mimo całe swe męstwo i rozwagę nic nie mógł przeciw nim uczynić. Wówczas zaproponował swe usługi Pompejusz: ściśle biorąc, było to niezgodne z prawem; trzydziestoletni ekwita żadnych urzędów kurulnych jeszcze nie zajmował, był po prostu osobą prywatną, a taki privatus cum imperio uważany był za zjawisko bardzo nierepublikańskie. Ale sława uzyskana w wojnie domowej, dzięki czemu zdobył sobie przezwisko Wielkiego (Magnus) zrobiła swoje; dano mu armię i udał się do Hiszpanii. Tu Sertoriusz po swych powodzeniach w wojnie z Metellusem stał się bardziej niż kiedykolwiek bożyszczem swoich poddanych. Jego biała łania, oswojona i mądra, ciągle jeszcze tyła przy nim. Czasami łania nagle go porzucała; wówczas wpadał w rozpacz i Hiszpanie też. Ale potem łania równie niespodziewanie wracała i wtedy Sertoriusz jasno rozumiał, że była ona u swej bogini i wraca do niego, by mu objawić jej wolę. Z taką wiarą naród bywa niezwyciężony; Pompejusz przekonał się o tym równie dobrze, jak przedtem Metellus. I kto wie, jak długo jeszcze przeciągnęłaby się wojna z Sertoriuszem, gdyby nie zdrada w jego własnym obozie. Po zwalczeniu buntu Lepidusa uszedł na Sardynię z pewną garścią rokoszan niejaki Perpenna, osobistość równie ciemna, jak i sam jego wódz naczelny. Powszechna miłość do Sertoriusza była mu solą w oku; wyobrażał sobie, że gdyby go usunąć, to sam zostanie przywódcą emigrantów rzymskich i powstańców hiszpańskich. Wyzyskując jedno z licznych powodzeń oręża powstańców, urządził u siebie ucztę i zaprosił na nią Sertoriusza. Uczta była hałaśliwa i rozwiązła; Sertoriusz, który przyzwyczaił swoich ludzi do życia surowego i trzeźwego, widocznie doznawał przykrości wobec tego pijaństwa — i gotów był porzucić orgię. Wówczas Perpenna rzucił puchar na ziemię; było to dla spiskowców umówionym znakiem. Ci nagle rzucili się na Sertoriusza i zamordowali go. Perpenna swój cel osiągnął; ale niedługo się cieszył powodzeniem. Zniknęła aureola cudu; przy bladym świetle dnia wszystko przybrało kształt pospolity. Pompejusz z łatwością przełamał buntowników hiszpańskich i rzymskich — i przyłączył z powrotem prowincje hiszpańskie do republiki rzymskiej. Ze zwycięską swą armią wrócił do Italii (rok 72). Co tu znalazł, zobaczymy w opowiadaniu następnym. Teraz powróćmy do roku śmierci Sulli 431 i zobaczmy, jak rozwijały się sprawy na wschodzie świata rzymskiego. Tu od czasu odjazdu Sulli panował słomiany pokój, na krótko jeno przerwany tzw. drugą wojną Mitrydatesową (83-81); dała ona zastępcy Sulli, Murenie, przyzwoity tryumf, ale z resztą nic się nie zmieniło. Położenie rzeczy było bardzo podobne do tego, jakie widzieliśmy w Numidii jugurtyńskiej: naród nie chciał wojny, była ona sprawą jednego człowieka — i tylko z jego śmiercią mogła się skończyć. Podobieństwo można tu spostrzec jeszcze bliższe: jak Jugurta szukał poparcia u swego świekra, Bokchusa mauretańskiego, tak samo naturalnym sojusznikiem Mitrydatesa był jego zięć, król armeński Tigranes. Człowiek próżny i niespokojny — ze swojego kraju i dzielnic sąsiednich stworzył sobie obszerne królestwo, nazwał siebie „królem królów" i założył nową stolicę, którą dumnie nazwał Tigranokertą (tj. Tigranogrodem) — i w tym celu zburzył przedtem cały szereg miast swego państwa. Ale plątać się w walkę z Rzymem nie miał najmniejszej ochoty, nie bacząc na natarczywe prośby swego teścia. 432 Mitrydates na chwilę nie porzucał myśli o wznowieniu wojny; powodem ku temu stało się zajęcie przez Rzym (rok 75) Bitynii, którą testamentem zapisał mu ostatni król bityński — Nikodemes III. Tym sposobem Rzymianie stali się bezpośrednimi sąsiadami Pontu, zagrażając położeniu Mitrydatesa nad Morzem Czarnym, które ten uważał za swoje. I Mitrydates, wzburzony tym nowym zaborem, wypowiedział wojnę Rzymowi — trzecią wojnę Mitrydatesową (74-63). Naturalnymi jego sojusznikami byli Tigranes, Sertoriusz i piraci. Pierwszemu z nich zaproponował przymierze pod warunkiem, że ten ustąpi mu całą Azję Mniejszą; Sertoriusz zgadzał się ustąpić mu Bitynię, którą zawładnął rząd Sulli, ale o tym, by oddać starą prowincję rzymską, Azję, dziedzictwo Attalidów — nawet i słyszeć nie chciał. Mocno to ochłodziło zapał Mitrydatesa: — Cóż to on nam powie z Kapitolu — mówił wzburzony — jeżeli tak trudno się z nim porozumieć na wygnaniu. — Tym wartościowsza była pomoc, jaką mu okazali władcy morza, piraci; ale o tym swego rodzaju państwie pomówimy niżej. Na szczęście dla Rzymu jednym z jego konsulów był w roku 74 Lucjusz Lukullus. Już go trochę znamy: człowiek wysoko wykształcony, filohellen w duchu, pełny zapału czciciel Akademii Platońskiej i przy tym najbardziej w swoim czasie utalentowany dowódca armii. Rola jego jako naczelnika wojsk przeciw Mitrydatesowi była, zdaje się, z góry wskazana, a mimo to musiał poniżać się przed rozpustnym Cetegusem, którego nienawidził i którym gardził, oraz przed jego faworytą, Precją, aby rzeczywiście otrzymać konieczne pełnomocnictwo. Dla dobra Rzymu i to uczynił, i cel w ten sposób osiągnął. Pierwsze wystąpienia Rzymian zazwyczaj kończyły się niepowodzeniem. Kolega Lukullusa, Marek Kotta, otrzymał dowództwo jedynej, ale wybornej floty rzymskiej i udał się z nią na wody greckie. Ale Mitrydates w przymierzu z korsarzami okazał się o wiele mocniejszy od niego i Kotta zmuszony był szukać ucieczki w ufortyfikowanej przystani Chalkedonu (naprzeciw Bizancjum). Tu był bezpieczny i mógł spokojnie oczekiwać Lukullusa, który mu spieszył na pomoc ze swymi legionami. Lecz Kotta chciał rozbić wroga samodzielnie; przedsięwziął wypad, ale zmuszony był się cofnąć. Flota pontyjska w pościgu za cofającymi się wdarła się wraz z nimi do przystani i zniszczyła całą siłę morską Kotty i Rzymu. Był to cios bardzo ciężki; jak Sulla, tak Lukullus w czasie wyprawy wiele cierpiał z powodu braku okrętów. Jednak jego przybycie poprawiło sprawę. 433 Nie bacząc na szemranie swoich żołnierzy, którzy liczyli na bogate łupy w opuszczonych miastach królestwa Mitrydatesa, wytrwale szedł do Chalkedonu, aby ocalić resztki armii Kotty. — Życie jednego żołnierza rzymskiego — mówił — jest dla mnie droższe niż wszystkie skarby królewskie. — Żołnierze byli mu posłuszni, a jednak stało się to początkiem rozdźwięku pomiędzy nim a wojskiem. Istotnie, na tym polegał tragizm jego położenia. Legiony jego składały się z tzw. fimbriańczyków; byli to ci nowo zaciężni Cynny, którzy, posłani pod dowództwem Waleriusza Flakkusa przeciw Sulli, dopuścili naprzód do tego, że Fimbria zamordował swego naczelnika, potem zaś od Fimbrii przeszli do Sulli. Rzymianie, bardzo wrażliwi na sprawy honoru wojskowego, nie spieszyli się z odwołaniem zepsutych żołnierzy, aby nagrodzić ich ziemią po służbie — i legiony te z górą dziesięć lat przesiedziały na obczyźnie. Ale szczęście Lukullusa ich oczarowało i z początku wszystko szło pomyślnie. Oswobodziwszy wojsko Kotty, Lukullus ruszył przeciw głównym siłom Mitrydatesa, które oblegały greckie miasto Kyzikos na Propontydzie — miasto sławne, w którym wciąż żyło nienaruszone męstwo starej Hellady. Rozpoczęło się sławne oblężenie podwójne: oblegającego Mitrydatesa oblegał Lukullus. Bohaterstwo mieszkańców okazało się mu istotną podporą; pomimo wielkiej przewagi liczebnej wojsk Mitrydatesa oblężenie trwające prawie całą zimę przyniosło w wyniku zupełne niemal zniszczenie armii pontyjskiej. Latem roku 73 Mitrydates uciekł w granice swego państwa, pozostawiwszy około 200 000 trupów pod murami Kyzikos. Skończył się pierwszy okres wojny — usunięcie Mitrydatesa z okupowanej przez niego prowincji; zaczął się okres drugi — wojna w samymPoncie. Tu przede wszystkim zatrzymała Lukullusa Amisos, stolica Mitrydatesa; oblężenie tego miasta zajęło całą następną zimę. Jego zdobycie pozostawił swemu podwładnemu, Murenie, sam zaś z głównymi siłami wyruszył na drugie miasto Pontu — na Kabirę. Tu znajdowały się najcenniejsze skarby króla; kiedy i to miasto zostało zdobyte, Mitrydates zaniechał dalszego oporu i uciekł do swego zięcia Tigranesa. Ale zanim opuścił Pont, przedtem w zwierzęcy sposób zamordował swoje żony i siostry, aby się nie dostały w ręce zwycięzcy. Z tak zadziwiającą szybkością skończył się i drugi okres wojny; wczorajszy władca Azji szukał ucieczki u swego jeszcze potężnego krewniaka i sąsiada, jak niegdyś Jugurta u Bokchusa. Dla Lukullusa ucieczka Mitrydatesa była wskazówką dla dalszych jego planów działania: 434 należało iść za przykładem Mariusza i zażądać od Tigranesa, aby wydał niebezpiecznego wroga. Ale Mariuszowi tę trudną służbę wyświadczył Sulla; Lukullus zaś mógł ją poruczyć tylko swemu szwagrowi, którym był Appiusz Klaudiusz. Appiuszowi nie sprzyjała Afrodyta: Tigranes mu odmówił. Odpowiedzią Lukullusa mogło być tylko wyzwanie na wojnę samego Tigranesa. Prawda, siły jego były niewielkie; odliczywszy te, które zmuszony był pozostawić w Poncie, miał do rozporządzenia ledwie dziesięć tysięcy żołnierzy; mimo wszystko przeprowadził ich przez Eufrat, aby podjąć oblężenie nowej stolicy państwa armeńskiego, Tigranokerty. Gdy mu donieśli, że Lukullus idzie przeciw niemu, Tigranes kazał powiesić gońca; oczywiście, sprawie to nie pomogło. Kiedy zaś zauważył, że sam dowódca rzymski się przybliża, zaczął się śmiać: — Na poselstwo to za wiele, na wojsko za mało — i postanowił zgnieść wroga swoją dwóchsettysięczną armią, w której samych katafraktów (tj. pancernych na koniach, okrytych kolczugą w rodzaju rycerzy średniowiecznych) — było więcej, niż ten miał żołnierzy. Ale tam za to był Lukullus. Na próżno Lukullusa ostrzegali przyjaciele, mówiąc, że wybrany przez niego dla bitwy dzień — rocznica klęski Rzymian w walce przeciw Cymbrom — był niefortunny; Lukullus powiedział: — Dzięki mnie stanie się fortunny. — I dotrzymał słowa. Nieomylnym okiem, godnym naczelnika armii, odkrył pewne wzgórze, którego nie domyślił się zająć Tigranes. Opanował to wzgórze — i jak huragan spadł na armię nieprzyjacielską, a jego legioniści mieli już tylko jedno zadanie — siekać uchodzących. ,,Z ich strony padło sto tysięcy, z naszej pięciu ludzi" — tak pisał w swym doniesieniu do senatu. Nawet w sławnej czynami wojennymi historii Rzymu nie było nigdy takiej bitwy. A jednak do końca wojny było jeszcze daleko. Wystraszony Tigranes oddał teraz kierownictwo armii staremu teściowi, Mitrydatesowi; pod jego doświadczoną ręką sprawa rychło przyjęła obrót wcale inny. Na próżno Lukullus starał się szybkim pochodem do właściwej Armenii uwieńczyć swoje zwycięstwo — surowy klimat górzystego kraju zmusił go do odwrotu. Tego jednego niepowodzenia było dość, aby głuche niezadowolenie jego wojska, którego nie przejednały żadne zwycięstwa, zmieniło się w otwarty rokosz. Widzieliśmy, jakie były główne przyczyny tego niezadowolenia; do nich w czasie pochodu przyłączyły się nowe. Zapalony filohellen, Lukullus nie pozwolił rabować miast greckich, to po pierwsze. Po wtóre, szczodrze obdarowując żołnierzy, nie zapomniał i o sobie — 435 i namiot jego był pełen cennych sprzętów artystycznych, które kłuły oczy żołnierzy. Wszystko to jednak nie miałoby znaczenia, ale oto zjawił się w wojsku drugi jego szwagier, brat nieudanego Appiusza, Publiusz Klodiusz — o którym jeszcze niemało usłyszymy. Był to demagog i warchoł pierwszej klasy; mówiąc o Lukullusie, zwracał uwagę żołnierzy na przykrości wieloletnich wypraw i za przykład im stawiał korzyści, jakie swoim wojakom dawał Pompejusz po znacznie krótszej wojnie sertoriańskiej. W wyniku tej propagandy dawni „fimbriańczycy" odmówili posłuszeństwa swemu wodzowi. Teraz Lukullusowi pozostawało tylko uwieńczyć swe czyny bohaterskie najwyższym czynem wojskowym — odwrotem. Ten jego odwrót z Mezopotamii do prowincji Azji — wykonany na czele małej, a przy tym zbuntowanej armii, wśród tysiąca niebezpieczeństw, w kraju nieprzyjaznym — znawcy stawiają na równi z odwrotem 10000 Greków pod dowództwem Ksenofonta: i liczba wojska, i droga była ta sama. Odwrót Lukullusa powiódł się całkowicie; jak dawni bohaterowie walk baśniowych, bez strat dotarli do miejsc przeznaczonych, a stanowisko Lukullusa zajął Pompejusz (rok 66). Zanim się zajmiemy jego osobą, opowiemy do końca historię Lukullusa. W Rzymie również podnieśli głowę jego wrogowie, a przede wszystkim ekwici-spekulanci, oburzeni uczciwym sprawowaniem rządów w prowincji azjatyckiej. Wprawdzie już Sulla, jak widzieliśmy, odebrał owym ekwitom dzierżawy azjatyckie, ale Sulla nałożył na prowincję okrutną kontrybucję za rzeź dokonaną na obywatelach rzymskich, ekwitom zaś udało się wyzyskać ten stan rzeczy dla nowej, jeszcze złośliwszej spekulacji: wypożyczali oni gminom potrzebne kapitały na olbrzymie, lichwiarskie procenty. Azja doprowadzona była do rozpaczy; nader często się zdarzało, że rodzice dla opłacenia raty długu zaprzedawali dzieci w niewolę, a ekwici bez skrupułów nabijali swe kabzy. Otóż Lukullus wystąpił tu jako zbawca dręczonej prowincji; przeciw drapieżnikom zastosował środki stanowcze i mocne, obniżył nadmierne procenty i przyznał dłużnikom słuszne prolongaty w spłaceniu kapitału; cała Azja odetchnęła swobodniej, błogosławiąc imię Lukullusa. Tylko lichwiarze, których brudne operacje zniweczył, byli niezadowoleni. Lukullus wróciwszy do Rzymu zrozumiał, że już nie będzie odgrywał dotychczasowej roli politycznej; ze spokojem przyjął tę nieusprawiedliwioną zmianę sytuacji w swym świetnym życiu. Miłośnik rozkoszy, lecz nie sprośnej, jeno wytwornej i uduchowionej, wynagradzał sobie teraz trudy i braki swoich wypraw azjatyckich. Zaczął wiec budować pałace i wille — w Rzymie, 436 w Górach Albańskich i na brzegu błogosławionej Zatoki Neapolitańskiej. Miłował to połączenie architektury z naturą, które nas tak zachwyca na malowidłach pompejańskich: tu lekkie kolumnady obejmowały woniejące gaje, tam fale rozbijały się o fundamenty wysuniętego w morze kiosku?. Nie dla samego siebie budował to wszystko; życzliwy gospodarz chętnie przyjmował u siebie przyjaciół i ugaszczał ich tymi „ucztami lukullusowymi", których seria zaczęła się właśnie teraz, kiedy zerwał z życiem politycznym, i które uwieczniło jego imię, niestety, daleko więcej niż Kyzikos, Kabira i Tigranokerta. Bądź co bądź i teraz rozkosze duchowe stawiał na pierwszym miejscu. Helleńskich miast, jak wiemy, nie pozwalał rabować w czasie swych wypraw, ale skarby Mitrydatesa i Tigranesa uważał za swoją prawowitą zdobycz. Toteż jego pałace i wille zostały przyozdobione dziełami greckiego dłuta i greckiego pędzla; były to prawdziwe muzea, które Lukullus chętnie pokazywał znawcom. Jeszcze chętniej otwierał dostęp do swej biblioteki — omal nie pierwszej w Rzymie — otwartej dla użytku publicznego. Nie tylko szafy i stoły znajdował tu miłośnik nauki czy literatury; orzeźwiające chłodem kolumnady, cieniste aleje nęciły do przechadzki z pergaminowym zwitkiem w ręku — i sam pełen życia gospodarz nieraz tu przychodził pogawędzić z uczonymi na temat, który ich zajmował. Tak to przeżywał Lukullus ostatnie swe lata: cicho i spokojnie, nie pomnąc krzywd uczynionych przez kogokolwiek, nawet przez Pompejusza, który go pozbawił owoców zwycięstwa w Azji; równie cicho i spokojnie zgasł, o dwadzieścia prawie lat przeżywszy swego przyjaciela Sullę. I dopiero jego śmierć przypomniała Rzymianom, że był mężem wielkich zasług wojennych; lud chciał go koniecznie pochować uroczystym pogrzebem na Polu Marsowym — ale brat umarłego z niemałym trudem zdołał skłonić jego wielbicieli, aby mu pozwolili spokojnie odpocząć pod dębami ulubionego Tusculanum na Górze Albańskiej. Dziś nie tylko jego bohaterskie czyny pokryła niepamięć, ale też pałace i wille, muzea i biblioteki zniknęły z oblicza ziemi. I tylko jeden pomnik aż po dzień dzisiejszy mówi znawcom o Lukullusie i o jego wyprawach azjatyckich: to nasza ulubiona czereśnia. Rosła ona obficie nad brzegami Pontu; Grecy nazywali ją kerasos od jej zwartego jak róg (keras) drzewa. Od jej imienia nawet nadmorskie miasto dzielnicy pontyjskiej zostało nazwane Kerasuntem. Tu ją ujrzał Lukullus; spodobała mu się, więc nakazał ją przenieść do Italii, gdzie była dotychczas nieznana. 437 Stąd rozszerzyła się po całej Europie; od ludów romańskich (cerase, cerises) przejęli ją samą i jej imię Niemcy (Kirschen), od nich zaś Słowianie (czereśnia z zachowaniem niemieckiego „n", końcówki liczby mnogiej). I jeżeli już mamy łączyć pamięć o Lukullusie z wrażeniem smaku — to niechaj jej symbolem będzie raczej ten miły dar naszej wiosny niż osławione „uczty Lukullusa". 58. Spartakus Musimy teraz znowu cofnąć się nieco wstecz, jednakże nie do roku śmierci Sulli, lecz do tego późniejszego momentu, kiedy wojna sertoriańska przybliżyła się do końca i gdy świetne zwycięstwo Lukullusa pod Kyzikosem spełniało nadzieje Rzymian również i na Wschodzie. Był to rok 73. Jak wiemy, zagłada świata rzymskiego oczekiwana była w roku 83. Potwierdzeniem tych oczekiwań był pożar Kapitolu, tego symbolu wieczności miasta, a zarazem jego puklerza. Kiedy jednak skazane na zagładę państwo znalazło sobie zbawcę w osobie Sulli, żywotność wróżby jak zwykle przystosowała się do nowych okoliczności, utrzymując, że los Rzymu będzie rozstrzygnięty trzema ciosami, zadawanymi w odstępach lat dziesięciu. Drugi cios zatem miał uderzyć w roku 73. Tak się też stało. Na równi ze świątynią narodową na Kapitolu Rzym czcił u jej podnóża, na Forum, niegasnący ogień Westy, symbol nietykalności i nieśmiertelności wewnętrznego, przy ognisku domowym, życia miasta. Żaden posąg nie przedstawiał wierzącym rysów dziewiczej bogini; Westa — był to sam płomień, który palił się w jej okrągłej świątyni. Czuwały nad nim Westalki (Virgines Vestales), które wiodły tu we „dworze Westy" (atrium Vestae) surowy żywot klasztorny pod dozorem najstarszej z ich grona (Virgo Vestalis Maxima). Lud oddawał im niezmierną cześć, ale też i one powinny były czuwać nad sobą i święcie dotrzymywać przysięgi dziewictwa, jaką złożyły bogini. I oto w owym roku 73 zdarzyło się coś, co jak piorunem poraziło strwożone umysły obywateli: okazało się, że dwie Westalki złamały przysięgę. Oznaczało to obrazę samej bogini ogniska państwowego; oznaczało przeniknięcie śmiertelnej zarazy do wnętrza samego państwa i skalanie znicza rodzinnego. Cokolwiek jeszcze oznaczało — dość że wyjaśnienie strasznej zagadki nie kazało na siebie długo czekać: 438 w tymże roku 73 wybuchło w Italii powstanie niewolników. Dlaczego właśnie teraz? Ażeby odpowiedzieć, trzeba omówić, czym było niewolnictwo w świecie starożytnym w ogóle, a w szczególności w I wieku przed Chr. Niewolnictwo w samej starej formie, czyli taki porządek prawny, którego mocą jeden człowiek, jako „niewolnik", staje się „rzeczą" drugiego człowieka, swego „pana" — spotyka się dzisiaj tylko u dzikich; niewolnictwo takie było wytworem pierwotnych warunków życia społecznego. Antyczny świat kulturalny odziedziczył tę organizację po swych praojcach z dawnych stuleci; pod tym względem narody antyczne, tj. grecki i rzymski, nie odróżniają się od innych narodów starożytności. Różniły się zaś od nich tym, że naprzód w pracy myślicielskiej swoich najlepszych poetów i filozofów, potem zaś w pracy prawodawczej swoich jurystów, a wreszcie w samym życiu potępili niewolnictwo. I jeżeli my dziś uważamy niewolnictwo za rzecz haniebną, to jest to zasługa naszego mistrza — świata antycznego. Głównym źródłem niewolnictwa była świadomość, że stosunki prawne istnieją tylko między współobywatelami albo sprzymierzeńcami, między nieprzyjaciółmi nie istnieją — że zatem w razie zwycięstwa zwyciężeni wraz z całą swą majętnością stają się własnością zwycięzców. Oczywista jednak, że takiego rodzaju niewolnictwo groziło raczej kobietom niż mężczyznom; jeniec rzadko bywa pokornym i gorliwym niewolnikiem. W tej gminie, którą nam opisuje Homer, niewolnicy stanowią wyjątek; są to po największej części ludzie porwani albo kupieni w dzieciństwie. Za to niewolnic jest wiele, używane są głównie do pracy domowej — do przędzenia, tkania, mielenia ziarna, pieczenia chleba. Także i w późniejszym czasie aż do VI wieku niewolnicy nie mieli większego znaczenia w gospodarstwie; dlatego to Periander koryncki mógł znieść niewolnictwo w swym państwie, nie sprowadzając szczególnych wstrząsów w jego życiu gospodarczym. W V i IV wieku położenie rzeczy się zmienia; ale tu musimy rozróżniać gospodarstwo rolnicze i przemysłowe. W rolnictwie dzięki Solonowi (tymczasem poprzestaniemy na Atenach) przeważa drobna własność, a wraz z nią i swobodna praca włościańska; mają co prawda i włościanie swego Manesa, swoją Syrę albo Trattę, ale są to raczej towarzysze, którzy dzielą pracę swych gospodarzy. Ubogi grunt Attyki nie mógł wyżywić jej ludności; trzeba było przywozić zboże i w tym celu wywozić przetwory przemysłowe; aby za ich pomocą zdobyć rynki zagraniczne, trzeba było sprawić, by produkcja kalkulowała się tanio — 439 i dlatego z kolei potrzebna była tania, niewolnicza, nie zaś droga, wolna praca. Masowe niewolnictwo zatem wprowadzono naprzód w dziedzinie przemysłu. W każdym razie jego rozmiary były bardzo skromne; ojciec Demostenesa np., którego uważano za właściciela znacznej wytwórni broni, dawał pracę 33 niewolnikom. Dlatego to w Grecji w ogóle niewolnictwo nie stanowiło elementu szczególnie szkodliwego; słyszymy czasem o ucieczkach niewolników, ale nigdy o ich powstaniach. Inaczej działo się na Zachodzie, w atmosferze Kartaginy. W tym państwie, jak wiemy, po raz pierwszy praca niewolnicza była wyzyskana na wielką skalę w dziedzinie rolnictwa — za pomocą systemu plantacji, bardzo podobnego do systemu uprawianego w południowych stanach Ameryki Północnej, a znanego wszystkim z lat dziecinnych z „Chaty wuja Toma". Z Kartaginy system przejęła Sycylia, a stąd Italia. Sprzyjał temu cały szereg czynników. Włościanie rzymscy odrywani przez wojny oczywiście zapuszczali swe gospodarstwa i stopniowo odprzedawali je swoim bogom sąsiadom-dziedzicom; ci, widząc w majątkach ziemskich głównie źródło swego dobrobytu (wiemy już, że stan senatorów miał zakazany handel) — starali się uprawiać ziemię możliwie najtaniej, czyli za pomocą pracy niewolniczej, nie zaś wolnej. Swobodni wieśniacy, nie znajdując dla siebie pracy uzupełniającej u właścicieli ziemskich, zmuszeni byli wędrować do Rzymu. Stąd więc powstawały z jednej strony bezrobocie i nadziały chleba obciążające skarb, z drugiej zaś jeszcze większy rozrost pańskich latyfundiów —jak nazywali Rzymianie obszerne posiadłości. Niewolników dostarczały bezustanne wojny, zwłaszcza na Wschodzie, a także polowania na ludzi, czym się znów gorliwie zajmowali piraci. Ponieważ jeńcy byli niewolnikami niepewnymi, trzeba było trzymać ich nader surowo; dzielili się oni na „dziesiątki" i „setki" pod dozorem „dziesiętników" i „setników"; nocowali często w podziemnych ergastulach; pracowali pod kijem, a za nieposłuszeństwo i inne występki podlegali torturom i ukrzyżowaniu. Rzecz zrozumiała, że żywili nienawiść względem swoich panów, jako też i względem państwa, które tych panów popierało. Szkodliwość tego niewolnictwa — pominąwszy jego zasadniczą niemoralność, którą trzeba przede wszystkim podkreślić — polegała na tym, że praca niewolnicza tworzyła niezwalczoną konkurencję dla wolnej pracy włościańskiej i w ten sposób doprowadzała chłopów do ruiny, powiększając masę stołecznego proletariatu bezrobotnego — owo ognisko wszystkich zamętów w państwie; ponadto zaś niewolnictwo roztapiało kulturalną ludność italską w milionach wychodźców niekulturalnych, 440 ciemnych i zabobonnych, ze szczepów Północy, Wschodu i Południa; przechodząc z wolnego stanu w stan niewolnictwa, szczepy te spadały jeszcze niżej, umysłowo i moralnie. Niewolnictwo napełniało Italię milionami wrogo względem niej usposobionych ludzi, którzy oczekiwali pierwszej lepszej sposobności, aby od słów przejść do czynu. Takim czynem było powstanie roku 73. Nie było to pierwsze powstanie w republice rzymskiej: już w końcu II wieku rozpętały się na Sycylii dwie krwawe „wojny niewolników", jak je nazywamy. Była to jednak tylko prowincja, i to taka, która od najdawniejszych czasów aż po dni dzisiejsze była klasyczną ziemią tajemnych stowarzyszeń i spisków. Powstanie ominęło wówczas Italię głównie dlatego, że niewolnicy w tej przeważnie hodującej bydło krainie byli mniej stłoczeni niż na Sycylii. Oczywiście, odosobnione bunty mogły się tu i ówdzie wydarzać, a jak widzieliśmy, wojny domowe sprawiały nieraz, że „gromady" niewolnicze wyzwalano i uzbrajano, ale do wybuchu powstania niewolników nie dochodziło. Jednym z czynników, które wpłynęły na wybuch obecnego powstania, było czysto rzymskie urządzenie — gladiatura. Szczegółowo opiszemy ją niżej; tu wystarczy powiedzieć, że gladiatorami (od gladius — miecz) nazywali się niewolnicy, przeznaczeni do tego, żeby podczas igrzysk z orężem w ręku walczyć ze sobą nie na życie, lecz na śmierć — dla uciechy ludu, który się zbierze dla ich oglądania. Takich „par" (paria) występowało nieraz po kilka dziesiątków i ta okrutna zabawa w owych 441 czasach zdołała już opanować całą Italię i rozszerzała się nawet w prowincjach. Oczywiście na gladiatorów wybierano niewolników najsilniejszych, zręcznych i śmiałych, zwłaszcza spomiędzy jeńców wojennych; zapewne i w niewoli pamiętali oni o swojej dawnej wolności i pałali namiętną żądzą powrotu do tej wolności. Dlatego trzymano ich pod surowym dozorem w osobnych „szkołach" (ludi) albo ściślej mówiąc — w koszarach. I oto właśnie w roku 73 kilkudziesięciu takich gladiatorów zbiegło z koszar kapuańskich i zajęło niedostępną pozycję na Wezuwiuszu. Góra ta była wówczas wygasłym wulkanem, tonęła cała w winnicach i innej zieleni, ale nie miała jeszcze tej formy spadzistego, ze wszystkich stron dostępnego stogu, ukształtowanego przez powtarzające się w ciągu ostatnich dwu tysiącleci wybuchy. Przedzierzgnąwszy się z niewolników-gladiatorów w szajkę wolnych zbójców, napełnili przerażeniem najbliższe miejscowości „szczęśliwej Kampanii"; obrali oni trzech wodzów, z których głównym był Spartakus pochodzący z Tracji. Ten zasługujący na szczególną uwagę człowiek miał w żyłach krew nie tylko wolną, ale nawet książęcą; przynajmniej jego imię i pochodzenie wskazują nań jako na członka rodu Spartokidów, który między innymi dał wodzów i królów „państwu bosporańskiemu" w Taurydzie. Gladiatorzy podczas swej ucieczki zagarnęli transport broni gladiatorskiej; za jej pomocą odparli rezerwistów kapuańskich i zawładnąwszy prawdziwym orężem wojskowym, porzucili oręż gladiatorski. Teraz Rzymianie wysłali przeciwko nim pretora Klaudiusza Glabera z oddziałem trzechtysięcznym. Glaber, zająwszy wąski przesmyk dający dostęp do pozycji wybranej przez Spartakusa, zaczął go osaczać w nadziei, że głodem zmusi go do poddania. Ale Spartakus był chytrzejszy: z rosnących tu obficie winnych latorośli kazał upleść lekkie drabinki, po których z całą swą watahą spuścił się stromym zboczem góry na równinę. I oto kiedy Glaber przypuszczał, że powstańcy są na górze i dalej ich oblegał, Spartakus napadł na niego z tyłu i zawładnął jego obozem. Zdobyta w ten sposób broń umożliwiła uzbrojenie całej gromady niewolników, którzy się zbiegli. Toż samo zrobił Spartakus po swym drugim i trzecim zwycięstwie, tak że wkrótce rozporządzał armią złożoną z 70 000 ludzi. Położenie poczęło budzić niepokój; gdy wojna przeciągnęła się i na następny, 72 rok, senat uznał za konieczne wyprawić przeciw niewolnikom obu konsulów. Rzymianie mieli ułatwione zadanie skutkiem niesnasek, jakie powstały w samej armii Spartakusa: mniejsza część tego wojska, 442 składająca się z ludzi pochodzenia galijsko-germańskiego, pod dowództwem drugiego przywódcy, Kriksosa, odłączyła się od głównej armii, aby na własną rękę kraj rabować. Konsul Gelliusz wyprawił przeciwko nim część swych legii pod dowództwem pretora Arriusza, ten zaś dopadł Kriksosa u stóp góry Garganus, w Apulii, rozbił go i wyrżnął jego ludzi. Natomiast Spartakus był zwycięski: kolejno pobił i konsulów, i namiestnika Galii italskiej, i zwycięzcę Arriusza. Zdawało się, że już całą Italię mają w swych rękach buntownicy. Jednakże Spartakusa trawiły chwilowe zwątpienia; rozumiał, że jego słabość polega na niedostatecznym przygotowaniu ludzi i że wytrzymałość Rzymu wydrze mu w końcu zwycięstwo z rąk. Powodzenie swoje chciał wyzyskać w ten sposób, żeby przejść przez Alpy i wrócić do kraju rodzinnego, gdzie ich oczekiwało życie pracowite, lecz wolne. Ale jego wojacy ani słyszeć o tym nie chcieli; jakże opuścić błogosławioną Italię, gdzie pozostało jeszcze tyle nie rozgrabionych bogactw? Porzuciwszy zamiar pierwotny, niespodzianie poprowadził swoje wojsko na Rzym; bo jeżeli ma już pozostać w Italii, to trzeba było przede wszystkim skończyć z jej ustrojem państwowym, a na jego miejsce wprowadzić — co? Kto może wiedzieć, jakie myśli roiły się w tej śmiałej i mądrej głowie? Ale jego oddziały i na to się nie zgodziły. Jak trafnie wyraził się Mommsen, zmusiły one Spartakusa, by został wodzem zbójców, podczas gdy on chciał być dowódcą armii. Zabójstw, łupieży, podpaleń — oto czego chcieli podwładni Spartakusa, bojowcy-niewolnicy. Dla Italii zaczęła się prawdziwa, mówiąc po naszemu, „hajdamaczyzna". Zniszczeniu ulegały folwarki, chaty, dwory, czasami i miasta; szczególnie lubowali się spartakusowcy w rabowaniu składów wina i jeszcze długie lata później mówiono o ocalałych amforach „szczęśliwej jesieni Opimiusza", że widać uniknęły grabieży Spartakusa. Jeńców traktowali w sposób niesłychanie okrutny, co zresztą jest S zrozumiałe, bo i Rzymianie nie traktowali spartakusowców jako jeńców wojennych, lecz krzyżowali ich jako zbuntowanych niewolników. Ci nie zostawali im dłużni; szczególną ich przyjemnością było zmuszanie swoich jeńców, aby ci z kolei występowali jako gladiatorzy i walczyli ze sobą. Tak na stypie ku czci Kriksosa stracono na ofiarę trzystu jeńców rzymskich. Rzym był w rozpaczy. Trzeba było przyznać, że Spartakus to pierwszorzędny przeciwnik i dlatego należało przeciw niemu wysłać pierwszorzędnego dowódcę. Ponieważ zaś Lukullus walczył wówczas z Mitrydatesem, Pompejusz zaś z Sertoriuszem, przeto na wojnę ze Spartakusem 443 miał być wysłany trzeci po nich: Marek Krassus. Wspominaliśmy już o nim, ale wobec dokonanego teraz przezeń głównego czynu wojennego, stanowiącego podstawę późniejszej kariery politycznej, musimy o nim pomówić obszerniej. Krassus pochodził z rodziny niezamożnej i młode lata przepędził w otoczeniu nader skromnym. Ale właśnie dlatego rozwinęła się w nim niesłychana żądza bogactw, która przez całe życie została jego głównym motorem i zaćmiła inne, wcale nietuzinkowe jego zdolności. Wybiwszy się na powierzchnię dzięki swym talentom, a między innymi dzięki swej sztuce krasomówczej, dziedzicznej w rodzie Licyniuszów, Krassus zdobył znaczny majątek; ale zwycięstwo Mariusza i Cynny w roku 87 zniweczyło wszystkie owoce jego wysiłków. Zmuszony do ucieczki, schronił się w Hiszpanii u swego przyjaciela, Wibiusza. Ale i tu był narażony na niebezpieczeństwa. Wibiusz nie mógł się zdecydować, czy go przyjąć w swym domu i wyznaczył mu na mieszkanie nadmorską jaskinię, obszerną i doskonale przygotowaną, aby w niej było można przebywać we dnie i w nocy. Tu spędził Krassus osiem miesięcy w wielkiej tajemnicy, przy czym Wibiusz nie tylko zaspokajał wszystkie jego potrzeby, ale nawet otoczvł go zbytkiem. 444 Po śmierci Cynny wyruszył do Afryki i przyłączył się do Metellusa Pobożnego, potem zaś przeszedł do Sulli. Sulla przyjął go życzliwie, ale w każdym razie nie cenił tak wysoko, jak Pompejusza, z którym Krassus z tego powodu namiętnie jął rywalizować. Sulli okazał dość poważne usługi, nie zapomniał jednak o sobie; chciwość złota jeszcze bardziej nim zawładnęła. Cel swój tym razem osiągnął w pełni: straszliwe proskrypcje umożliwiły mu skupowanie za bezcen posiadłości skazańców. Dzięki operacjom, przed którymi wzdragali się ludzie o sumieniu wrażliwszym, Krassus został najbogatszym człowiekiem w Rzymie; ale za to specjalnie do niego przyczepiło się wzgardliwe przezwisko, którym Rzymianie określali ludzi skupujących dobra proskrybowanych — przezwisko Secator (właściwie „Siekacz", czyli skupiający majątki posiekane na części). Ale w życiu prywatnym był on miły i usłużny, chętnie pomagał niezasobnym przyjaciołom i pożyczał im pieniądze bez procentów, choć co prawda natarczywie później żądał zwrotu sum pożyczonych. Następujące po dyktaturze Sulli dziesięciolecie Krassus przepędził w Rzymie, starając się wszelkimi sposobami rozszerzyć swoje wpływy. Pod względem zasług wojennych wobec takiego trybu życia nie mógł się równać z nieobecnym w Rzymie Lukullusem ani Pompejuszem, tym niemniej jako naczelnik wojska uważany był za jednego z najlepszych dzięki swemu wybitnemu udziałowi w wojnie domowej. Teraz, wobec pogromu ze strony spartakusowców, przypomniano sobie o nim — i Krassus chętnie przyjął nałożony nań obowiązek w nadziei, że zostanie drugim po Sulli zbawcą Rzymu. Przejąwszy od konsulów roku 72 zdemoralizowane niepowodzeniem legiony, przede wszystkim przywrócił dyscyplinę rzymską za pomocą surowego środka karnego — tzw. decymacji. Polegał ów środek na tym, że wojsko podzielono na dziesiątki; każdy dziesiątek podchodził do urny, w której było dziesięć gałek: dziesięć białych i jedna czarna. Kto wyciągnął czarną — podlegał karze śmierci. W ten sposób uśmiercił Krassus w swym wojsku 4000 żołnierzy; nie każda przegrana bitwa wymagała tylu ofiar. Powodzenie takiego środka bywa niepewne, ale Krassusowi się udało; wojsko jego odzyskało dawną waleczność — mógł je więc poprowadzić na wroga. Teraz, w roku 71, istotnie nastąpił przełom. Pierwsze ponowne starcia przyniosły zwycięstwo Krassusowi. Spartakus cofnął się na południe, na półwysep Regium, zamierzając przeprawić swą armię na Sycylię i tam rozpalić nową wojnę niewolniczą. Co do okrętów, to porozumiał się z piratami, którzy w owym czasie byli władcami morza; ale piraci otrzymawszy z góry pieniądze, 445 zawiedli jego oczekiwania. Tymczasem Krassus był pewny siebie; zagrodziwszy murem półwysep Regium od reszty Italii, cieszył się, że szajki niewolników trzyma jakby w pułapce — i spokojnie oczekiwał ich głodowej śmierci albo zdania się na łaskę i niełaskę. Tak tanim kosztem nie osiągnął jednak zwycięstwa; pewnego razu Spartakus, korzystając z burzliwej nocy, przedarł się poprzez szańce rzymskie — i na nowo zalał Lukanię. Po tym niepowodzeniu opanowała Krassusa chwilowa depresja; napisał do senatu, że koniecznie należy sprowadzić Pompejusza i Lukullusa, wyznając tym samym pośrednio swoją własną niemoc. Za ten nierozważny krok zapłacił później bardzo drogo. Nastrój małoduszności przeminął jednak szybko; dopomogły mu nowe niesnaski w armii Spartakusa. Część jej oderwała się i rozłożyła nad Jeziorem Lukańskim; Krassus, dowiedziawszy się o tym, pośpieszył, rozbił wroga i byłby go wytępił, gdyby Spartakus, który się na czas zjawił, nie ocalił resztek. Rozkładu jednak ta pomoc nie powstrzymała — i Krassusowi znów udało się zaatakować powstańców. Odniósł pełne zwycięstwo, wyciąwszy z górą 12 000 niewolników; wszyscy padli z ranami w piersiach, walcząc do ostatniego tchnienia. Tymczasem Pompejusz, ukończywszy wojnę sertoriańską, wracał do Italii i miał ochotę odebrać Krassusowi wawrzyny. Krassus nie mógł stawiać przeszkód, gdyż sam go przywołał na pomoc. Tym bardziej pałał żądzą zakończenia wojny, zanim Pompejusz pokaże się w Italii. Z tym pragnieniem szedł na spotkanie Spartakusa, który również wolał się zetrzeć z każdym dowódcą rzymskim oddzielnie. Decydująca bitwa rozegrała się w nie znanym nam bliżej miejscu, w Apulii. Kiedy Spartakusowi przyprowadzono konia, własnym mieczem wobec wojska go przebił: — W razie zwycięstwa — zawołał — będziemy mieli więcej koni, a do ucieczki koń mi niepotrzebny. Walczył jak lew; dwóch setników zabił ręką własną, starając się dotrzeć do Krassusa, ale nie mógł tego dokazać. Rzymska wytrwałość ostatecznie wzięła górę: mężny wódz buntowników, otoczony, poległ, a jego wojsko zostało rozproszone. Uciekające bandy jednakże rozgromił Pompejusz, który z tego powodu napisał do senatu, że Krassus wygrał tylko bitwę, on zaś — wojnę. Nienawiść Krassusa do Pompejusza jeszcze się wzmogła. Uroczystości tryumfu — tryumfu nad zbiegłymi niewolnikami! — Krassus nawet się nie domagał; mały tryumf, czyli „pieszy" (tzw. owację), otrzymał, ale i ten przyniósł mu więcej drwin niż zaszczytu. Tak szybko zapomnieli Rzymianie o minionych opałach. 446 W każdym razie groźna wojna się skończyła: płomień Westy znów płonął równym, spokojnym światłem. Czy na długo? 59. Pompejusz Wielki Tysiące krzyżów z przybitymi na nich niewolnikami przez parę miesięcy służyły jako osobliwa ozdoba drogi Appiuszowej — owej „królowej gościńców" — od Rzymu do samej Kapui i świadczyły przejezdnym o zwycięstwie władzy państwowej nad strasznym wrogiem wewnętrznym. Zwycięstwo to było ostateczne; jakkolwiek Rzym niejedno jeszcze przeszedł wstrząśnienie — to jednak powstanie niewolników już się nie powtórzyło. Mamy powiedzieć, że stało się to właśnie dzięki zbawiennemu przestrachowi, jaki wzbudziła okrutna rozprawa z buntownikami? Mamyż uznać praktyczną wartość terroru? Bynajmniej. Widzieliśmy już, że świat antyczny nie był wynalazcą niewolnictwa; był on, owszem, pierwszy i jedyny, który uznał niemoralność i szkodliwość tej instytucji. Naprzód poeci greccy, a zwłaszcza Eurypides, wskazywali na jedność natury ludzkiej, która nie pozwala, aby jeden człowiek był własnością, rzeczą drugiego. Następnie filozofia, zwłaszcza kierunku stoickiego, szerzyła tę samą naukę śród swoich licznych adeptów. Stoicka zaś filozofia przeniknęła do Rzymu i wpłynęła na rzymską naukę o prawie; znamy już jej reformatorów, dwóch Scewolów. Powoli, ale pewnie idzie praca ku ulżeniu warunków życia warstwy niewolniczej; przyznane im zostaje małżeństwo prawne (contubernium), własność osobista (pecullum); samowola pana stopniowo zostaje ograniczona. — Cóż to jest niewolnik? Pierwszy skromny przyjaciel — mówi swym czytelnikom w sto lat później Seneka. Takie są trwałe i zbawcze drogi postępu. Co zaś do wojny 73-71, to przy całej naszej sympatii dla osoby samego Spartakusa — nie powinniśmy żałować, że nie on zwyciężył, ale wytrzymałość i organizacja Rzymu. Spartakusowcy już tylko przez to, że woleli grabieże i podpalania niż wolność, do której ich wzywał dowódca, wykazali, że nie są przygotowani do władzy. Gdyby zwyciężyli — to utopiliby całą kulturę w morzu krwi i zamiast rzymskiej praworządności stworzyliby nowy chaos, z którego ludzkość musiałaby tymi samymi drogami powoli i mozolnie wydostawać się na światło, 447 aby może za tysiąc lat znowu się znaleźć tam, gdzie stała wówczas. Nie od razu wyleczyła się Italia z okropności spartakowszczyzny. Zniszczone wsie, spalone chaty długi czas jeszcze były świadectwem wichury, która przeszła nad nią, i kto wie, ile z jej powodu zaginęło skarbów niezastąpionych? Toć Lukullus był nie pierwszym, co zdobił swoje wille wytworami artystów greckich. Ale przynajmniej istniały warunki dla kulturalnej odbudowy kraju; Rzym odetchnął swobodnie i wdzięczny był swemu zbawcy. Swemu zbawcy — ale właściwie kto był tym zbawcą? Krassus złamał siłę niewolników, ale Pompejusz „wykarczował korzeń wojny". Bohaterstwa Pompejusza były głośniejsze, ale bohaterstwa Krassusa bliższe. Za Pompejuszem przemawiał jego czyn, za Krassusem nadto jego słowo, odziedziczona elokwencja. Najpożądańszą rzeczą było, aby się obaj porozumieli ze sobą. Tak się też stało i obaj w następnym roku (70) zostali obrani na konsulów. 448 Ten pierwszy konsulat Pompejusza i Krassusa w roku 70 był punktem zwrotnym w historii upadku republiki; zakończył on ostatecznie drugą, czyli sullańską restaurację i rozpoczął nowy okres reform demokratycznych. Ażeby to zrozumieć, należy bliżej poznać tego z dwóch konsulów, który był twórcą owego przełomu — Pompejusza. Urodzony w roku 106, liczył zaledwie lat 24, gdy powrót Sulli do Italii po raz pierwszy umożliwił mu wysunięcie się na polu wojskowo-politycznym. Wiemy już, jak dyktator ocenił doniosłość usług oddanych mu przez tego młodzieńca. Do powodzenia niemało przyczyniała się jego postać zewnętrzna, owiana dużym urokiem. Z twarzy był podobny do Aleksandra Wielkiego; wiedząc o tym, Pompejusz i pod innymi względami starał się go naśladować. Zachowaniem się swoim również umiał ludzi czarować, a zwłaszcza żołnierzy; ten zaś dar nie był u niego odziedziczony. Przeciwnie, jego ojciec, naczelnik armii w czasie wojny sprzymierzeńczej, swym surowym usposobieniem wywołał powszechną nienawiść przeciw sobie, nasz zaś Pompejusz stał się przedmiotem miłości powszechnej. Kiedy Sulla nakazał mu odebrać od cynnistów prowincję Afryki, Pompejusz z niesłychaną szybkością wykonał to trudne polecenie. Wróciwszy potem do jej stolicy, Utyki, zastał tam pismo Sulli, który mu nakazał rozpuścić całe wojsko oprócz jednego legionu, ten zaś miał przejść pod kierownictwo nowego dowódcy. Wojsko nawet słyszeć nie chciało o rozłączeniu z ulubionym młodym naczelnikiem, zaczęło się buntować i nawet było gotowe oderwać się od Sulli. Pompejusz na próżno starał się je przekonać; dopiero gdy zagroził żołnierzom, że w razie ich nieposłuszeństwa sam sobie odbierze życie, uspokoili się — i dyscyplina wojskowa została zachowana. W Rzymie usłużni przyjaciele nie omieszkali donieść Sulli, że Pompejusz od niego się oderwał i prowincja Afryki powtórnie jest stracona; tym większe było zdziwienie, a potem zachwyt, gdy w namiocie Sulli zjawił się sam Pompejusz: — Wykonałem twój rozkaz — rzekł mu, wchodząc. Sulla wobec wszystkich wyciągnął rękę do niego i robiąc aluzję do Aleksandra Macedońskiego, którego wielbił i naśladował młody wojownik, głośno powiedział: — Pozdrowienie ci, Pompejuszu Wielki! — dając tym do zrozumienia, że nie tyle w czynach wojennych, ile w umiarkowaniu i władzy nad sobą samym tkwi istotna wielkość. Przezwisko to już przy nim pozostało. Nie przez długi czas jednak Pompejusz był zwolennikiem Sulli; jego surowy arystokratyzm nie przypadał mu do serca. Z drugiej strony popularzy, którym brakło tęgiego dowódcy, 449 na wszelki sposób nęcili go ku sobie. Korzystając ze ślepej miłości, jaką naród czuł do niego, wbrew życzeniu Sulli wyrobił konsulat Lepidusowi w roku 78. — Na próżno się cieszysz ze swego zwycięstwa — powiedział wtedy samowładca, który już był abdykował — sobie samemu hodujesz wroga. Słowa Sulli urzeczywistniły się bardzo rychło. Jeszcze oczu nie zamknął, gdy Pompejusz pod wodzą Katulusa zmuszony był uśmierzać „rokosz Lepidusa". Wkrótce potem wyraził on chęć wzięcia udziału w wojnie przeciw Sertoriuszowi, któremu Metellus Pobożny oczywiście nie mógł sam dać rady. Senat jednakże nie miał tym razem zbyt wielkiej ochoty powierzać legionów człowiekowi młodemu, który dotychczas nie zajmował żadnego z urzędów kurulnych. Naturalnymi pomocnikami prokonsula Metellusa byli konsulowie owego roku: Brutus i Lepidus Liwianus, jeden i drugi niewiele warci. Tym bardziej powszechne było zdziwienie, gdy po stronie Pompejusza stanął jeden z zagorzałych arystokratów, Marcjusz Filippus: — Cóż to dziwnego — mówił żartem — że ja, będąc Filipem, kocham naszego Aleksandra? — I ty proponujesz — mówił ktoś wzburzony — aby jego, co nawet nie był kwestorem, wysłać na wojnę pro consule! — Nie, pro consulibus! — jadowicie odparł Filippus, czyniąc aluzję do lichej wartości obu konsulów, którzy swe stanowisko zawdzięczali wpływom i intrygom Cetegusa. Pompejusz osiągnął swój cel. Walcząc z Sertoriuszem, ponownie dotarł do Słupów Herkulesowych. Wprawdzie Sertoriusza pokonał nie on, lecz ręka bezecnego mordercy, ale wojnę w każdym razie ukończył — i natychmiast otrzymał od senatu rozkaz, aby pospieszył z wojskiem do Italii na pomoc Krassusowi, który sam o to prosił. Dalszą historię znamy. Rzymianie przeżyli jeszcze dni pełne niepokoju, gdy Pompejusz ze swym wojskiem zbliżył się do bram Rzymu: i cóż, gdyby tak zapragnął być nowym Sullą? Ale Pompejusz pamiętał, za co zmarły dyktator nazwał go Wielkim; obiecał więc, że po tryumfie, którego nikt mu nie odmawiał, rozpuści wojsko — i obietnicy dotrzymał. Pompejusz jednak miał zobowiązania względem partii popularów; należało je również wypełnić. Ustawa państwowa, narzucona republice przez Sullę, zbytnio naruszała wysławioną przez Polibiusza harmonię trzech pierwiastków na korzyść arystokracji; pewne złagodzenie różnic było tu konieczne. Goryczą zwłaszcza napełniało wielu, nawet bardziej umiarkowanych arystokratów, poniżenie trybunatu ludowego, instytucji prawie równie starej, jak republika. 450 Wprawdzie odebrane przedtem trybunom prawo domagania się urzędów kurulnych zostało im przywrócone przed pięciu laty, ale inicjatywy prawodawczej byli wciąż jeszcze pozbawieni. Pompejusz mocą swego prawa konsularnego przywrócił im ten przywilej, tak iż odtąd na nowo stało się możliwe przeprowadzanie projektów prawnych przez trybunów drogą „plebiscytu" bez uprzedniej zgody senatu. Toteż trybunat, jak wkrótce zobaczymy, odwdzięczył się należycie Pompejuszowi. Również środkiem zbyt surowym okazało się całkowite oddanie sądów stanowi senatorskiemu. Niewątpliwie sądy ekwitów, jak się przekonaliśmy, były nie mniej szkodliwe, ale nie należało z jednej ostateczności wpadać w drugą. Dowiodła tego w tym samym roku 70 sprawa namiestnika Sycylii, Werresa, który w nadziei na pobłażliwy sąd swych kolegów-senatorów w ciągu trzech lat bezczelnie rabował swoją prowincję. 451 Cycero — rówieśnik Pompejusza — szczególnie się wsławił tym, że zdemaskował jego nadużycia i łupiestwa. Pod wpływem znakomitych jego przemówień „przeciw Werresowi" powstała nowa reforma organizacji sądowej: założono wszechstanowy sąd przysięgłych, w którym jedna trzecia część członków składała się z senatorów, druga — z ekwitów, trzecia — z przedstawicieli ludu. Wtedy wreszcie istotna sprawiedliwość przeniknęła do sądownictwa rzymskiego; zaufanie do sądów stało się wkrótce tak powszechne, że gdy ojciec późniejszego poety, Horacego, chciał synowi swemu pokazać wzór obywatela bez skazy, pokazywał mu jednego z sędziów. Te reformy zasługiwały na uznanie. Za to mniej godne były inne środki, za pomocą których Pompejusz chciał się odwdzięczyć tym, co popierali jego kandydaturę, zarówno ekwitom, jak popularom. Ekwitom przywrócił dzierżawy w prowincji Azji, na nowo sprowadzając poprzednie klęski na ten nieszczęsny kraj, co dzięki ustawom Lukullusa wolniej już oddychał; popularom zaś przywrócił przydziały zbożowe, wywołując tym samym nowe źródło trudności dla skarbu. Nie należy wątpić, że sam Pompejusz odczuwał niebezpieczeństwo, tkwiące w tym przywracaniu praw Grakchów. Ale popularzy wywierali nacisk, żądając środków jeszcze radykalniejszych, więc i tak był kontent, że się tym wykupił. Co się tyczy sytuacji ogólnej, to nie można zaprzeczyć, że horyzont polityczny Rzymu ostatnimi laty znacznie się rozjaśnił. Italia była uspokojona, prowincje przyłączone — nawet wschodnie, gdzie Lukullus prowadził zwycięską wojnę z Mitrydatesem (działo się to jeszcze przed buntem jego legionów i przed przymusowym odwrotem). Można więc było przywrócić normalne życie polityczne. Wybrano cenzorów po raz pierwszy po Sulli; trzeba było oczyścić senat od zbyt zepsutych ludzi, którzy się tu znaleźli wskutek pobłażliwości dyktatora. „Czystkę" przeprowadzono w sposób jak najbardziej radykalny: sześćdziesięciu czterech senatorów musiało opuścić kurię. Potem przyszła kolej na ekwitów; tu powszechną uwagę skupił jedyny w swoim rodzaju widok: zjawienie się konsula Pompejusza. Istotnie, nie był on jeszcze senatorem; konsulat był pierwszym jego urzędem kurulnym, i dopiero po złożeniu konsulatu uzyskał miejsce na ławie senatorskiej. Posłuszny przykazaniom przodków, Pompejusz podczas przeglądu ekwitów, sam prowadząc swego konia za uzdę, stanął przed surowymi oczami cenzorów. Ci mieli mu zadać ustalone pytania i dopiero w razie zadowalających odpowiedzi mógł Pompejusz uzyskać prawo „zachowania konia", czyli prawo pozostania wśród equites. 452 — Czyś odbył należytą liczbę wypraw wojennych? — Odbyłem. — Pod czyim dowództwem? — Pod swoim własnym. Pełne zapału okrzyki ludu, który w gęstej ciżbie wypełniał plac, przyjęły te słowa i zagłuszyły tradycyjną odpowiedź prezydującego cenzora: — Traduc equum. Powodzenie jest rzeczą miłą. Ale cóż dalej? Ukończywszy konsulat Pompejusz Wielki zajął należne mu miejsce na ławie senatorskiej śród mężów konsularnych; ale chcąc z tego stanowiska rządzić państwem, trzeba było być politykiem i mówcą; Pompejusz zaś był tylko doskonałym dowódcą... Tylko? Czyżby takich talentów było zbyt wiele? Bynajmniej. Ale cóż robić, gdy prawa nie pozwalają oddać władzy wojskowej ludziom prywatnym. I oto Pompejusz poczuł się niepotrzebny i usunięty od władzy; jego zaś współzawodnik Krassus dzięki- swej sztuce krasomówczej zaćmiewał go coraz bardziej. Ale było to zaćmienie tylko chwilowe. Powiedziałem wyżej, że widnokrąg rzymski znacznie się rozjaśnił. Mimo to jedna chmura na nim pozostała: byli to piraci. Tu i ówdzie już się z nimi spotykaliśmy; teraz jednak należy o nich pomówić obszerniej. W czasach najdawniejszych, o których świadczy Homer, rozbójnictwo morskie uważane było za zajęcie równie dozwolone, jak i handel morski, a może nawet bardziej honorowe; miasta zakładano w pewnym oddaleniu od brzegu morza, aby uniknąć napadów ze strony drapieżników morskich. W czasach historycznych rozkwit nadmorskich republik greckich oswobodził wschodnią część Morza Śródziemnego od tej plagi; szczególnie dobroczynna w skutkach była pod tym względem działalność Aten, które w uspokojeniu mórz widziały główny warunek powodzenia swego handlu. Po upadku Aten rolę strażniczki porządku przejęła republika na wyspie Rodos. Ale wskutek wojen Rzymu z Perseuszem stracił znaczenie i Rodos; ponieważ zaś Rzym nie dość interesował się sprawami morskimi, zatem ochrona mórz osłabła, i w drugiej połowie II wieku piractwo na nowo głowę podniosło. Nawet i korsarz nie może wiecznie błąkać się po morzu; jemu także są potrzebne gniazda na lądzie, tak dla schroniska, jak i dla przechowania nagrabionych skarbów; takie gniazda najdogodniej było zakładać w miejscach, gdzie niedostępne góry podchodziły bezpośrednio do brzegu, tworząc między przylądkami liczne i głębokie zatoki. 453 Taka była górzysta Cylicja w południowo-wschodnim kącie Azji Mniejszej, dalej — wyspa Kreta, od wieków słynąca korsarstwem. Trzecią również przysposobioną dzielnicą była obecna Dalmacja; ale tu na Morzu Adriatyckim Rzymianie bądź co bądź postarali się o wyzwolenie od tak niewygodnych sąsiadów. Wojny domowe pierwszej połowy I wieku były znakomitą okazją dla piratów. Teraz stanowili już rzeczywiste państwo z własną określoną organizacją i nawet własną religią; była to religia perskiego Mitry, o której pomówimy w tomie czwartym. Siłę ich obliczano mniej więcej na tysiąc lekkich i szybkolotnych okrętów, które nazywali „myszkami" (jak Kozacy nazywali swe łodzie „czajkami"); naczelnikami byli Grecy i językiem komendy był język grecki. Ludzi swoich zbierali wszędzie, i rzeczywiście — ich swobodne, junackie życie nęciło wielu takich, których nie zadowalał uczciwy zarobek u siebie w domu. Z Rzymem byli stale na stopie wojennej; o ile schwytany przez nich jeniec był na tyle nierozsądny, że nazwał się obywatelem rzymskim — piraci z miną poważną przynosili mu togę i obuwie rzymskie (calceus), cześć mu wszelką oddawali, a potem, gdy mieli dość tej zabawy — proponowali mu, aby po spuszczonej drabince zeszedł na przechadzkę po falach morskich. Od wielu miast nadmorskich pobierali haracze, do innych wpadali dla rabunku albo dla uciechy. Cycero w jednej ze swoich mów przeciw Werresowi bardzo wyraziście opisuje nagłe ukazanie się eskadry korsarskiej w porcie syrakuzańskim, mając na celu zdyskredytowanie bezczynnego namiestnika wyspy. Ale najgorsze było to, że piraci, korzystając ze swej bezkarności, pozwalali sobie na chwytanie bogaczów, aby uzyskać za nich należyty wykup (zobaczymy jeszcze, jak to sam Cezar dostał się w ich ręce) i rabować transporty zboża, przeznaczone dla Italii i Rzymu. Wynikiem tego była drożyzna i głód; lud szemrał. Popularzy rzecz prosta starali się wyzyskać ten nastrój; jeżeli senat nie może czy nie chce nic zrobić, to niech zostawi pole działania im — przywódcom ludu. Znalezienie przywódcy nie było rzeczą trudną: Pompejusz chciał, mógł i powinien był nim zostać. Był bowiem żołnierzem doświadczonym w rzeczach wojny, a w cywilnym życiu Rzymu nie znajdował dla siebie odpowiedniej roli. Dlaczego senat nie chciał mu powierzyć sprawy tak doniosłej, jak upokorzenie piratów i pacyfikacja morza? Przyczyną było fatalne nieporozumienie: senatorowie nie mieli zaufania do Pompejusza. Chcąc zapewnić powodzenie akcji przeciw piratom, należało naczelnego wodza obdarzyć szerokimi pełnomocnictwami, oddając mu władzę nad 454 wszystkimi morzami i całym pobrzeżem morskim, czyli — należało tego wodza uczynić panem całej republiki; ale czy Pompejusz, otrzymawszy taką władzę, zechce się jej wyrzec, kiedy spełni swoje zadanie? Kto go znał, ten śmiało mógł odpowiedzieć, że się wyrzeknie. Był to człowiek ściśle republikańskiego sposobu myślenia; dwa razy tego dowiódł, dobrowolnie rozpuściwszy swą armię: po wojnie afrykańskiej i po wojnie sertoriańskiej. Znał go Cycero, który już wówczas był najznakomitszym mówcą rzymskim; ale Cycero, uczciwie wykonawszy swe obowiązki edyla w roku 69, stał się teraz zwykłym senatorem i zasiadał w skromnej grupie edylów, którym nawet mówić wiele nie wypadało w obecności poważnych mężów konsularnych, toteż dopomóc Pompejuszowi nie był w stanie. Istotnie, w senacie sprawa Pompejusza była przegrana; i oto człowieka, którego po dwudziestu latach owo rządzące kolegium uznało za swą tarczę przeciw zuchwałemu uzurpatorowi Cezarowi, teraz fanatycznie nienawidzono. — Jeżeli chcesz być drugim Romulusem — wołano — to nie zapominaj o jego końcu. W senacie sprawa Pompejusza była przegrana. Ale on sam, będąc konsulem w roku 70, nie na darmo przywrócił trybunatowi inicjatywę prawodawczą. I oto jeden z trybunów, G a b i n i u s z, zgłosił w roku 67 na zebraniu ludowym prawo o wyborze Pompejusza na dowódcę przeciw piratom. Próżno senat się opierał; prawo zostało przyjęte i Pompejusz znów stanął na czele państwa, obejmując władzę nad flotą złożoną z 500 okrętów, nad wojskiem liczącym 120 000 legionistów i 5000 konnicy oraz nad całym pasem pobrzeżnym Morza Śródziemnego, szerokości sześćdziesięciu kilometrów. Wrażenie, jakie wywołał jego wybór, było zdumiewające: ceny produktów spożywczych natychmiast spadły — do tego stopnia wszyscy byli przekonani, że gospodarka piratów na morzach skończy się wreszcie raz na zawsze. I Pompejusz świetnie urzeczywistnił pokładane w nim nadzieje. Miał wtedy lat czterdzieści, czyli że był u zenitu swego bujnego życia oraz imponował siłą i wytrzymałością. Toteż zabrał się do rzeczy z żelazną energią, ukazując w całym blasku swój talent organizatorski. Całe morze podzielił na trzynaście części, posyłając do każdej eskadrę z obranym admirałem na czele. Pirackie „myszki" nawet nie próbowały obrony przeciw tak umiejętnie zarządzonej obławie; owszem, chętnie umykały do swoich gniazd w Cylicji. Nie minęło nawet czterdzieści dni od chwili, gdy wystąpił Pompejusz, a już cała zachodnia część Morza Śródziemnego była wolna od uprzykrzonego wroga, a zboże sycylijskie oraz afrykańskie swobodnie wyładowywano w portach italskich. 456 Pozostawała druga i główna część pracy: uspokojenie i wschodniej połowy Śródziemnomorza oraz zdobycie gniazd pirackich w górzystej Cylicji. Gniazd tych korsarze zmuszeni byli bronić z całym męstwem rozpaczy; pod przylądkiem Kruczym (Korakesion) nastąpiła bitwa decydująca: piraci zostali ostatecznie rozgromieni. Ci zaś, którzy z tej opresji wyszli cało, zmuszeni byli się poddać. Zresztą, potem tego nie żałowali: Pompejusz bowiem, rozumiejąc doskonale, że tylko czar morza skłonił tych ludzi do rozbójnictwa, doszedł do wniosku, że na lądzie, z dala od kuszącego żywiołu, mogą się oni stać pracownikami pożytecznymi, i osiedlił ich w miastach, zniszczonych przez wojnę Mitrydatesową. A wojna Mitrydatesową przybrała właśnie wtedy obrót nieoczekiwany. Wiemy już, jak się to stało: występna agitacja Publiusza Klodiusza zdemoralizowała zupełnie armię Lukullusa, żołnierze zbuntowali się przeciw swemu naczelnikowi i zmusili go, aby wyrzekłszy się wyników swoich świetnych zwycięstw, poprowadził ich z powrotem do prowincji Azji. Teraz byli „fimbriańczycy" zostali rozpuszczeni do domów; pozostałe siły rzymskie były nieznaczne, legiony zaś, które stały w Cylicji, zgodnie z prawem Gabiniusza podlegały władzy Pompejusza. Zupełnie naturalną rzeczą było po nieudanej wyprawie Lukullusa poruczyć Pompejuszowi ukończenie wojny. Odpowiedni projekt wniósł w 66 roku — oczywiście na zebraniu plebsu — jeden z trybunów ludowych, Maniliusz. Była to ustawa Maniliusza o wyborze Pompejusza na dowódcę w wojnie przeciw Mitrydatesowi. Znów namiętności zawrzały, jak przed rokiem; tym razem nobilowie wybrali dla rozprawy z trybunem najlepszego ze swego grona Kwintusa Katulusa, który stłumił „rokosz Lepidusa". Tłum Kwirytów z szacunkiem wysłuchał mowy powszechnie czczonego senatora, który z wielkim taktem omówił wszystkie trudności tej sprawy, głosząc wszelako chwałę ulubieńca bogów i ludu: — Przeciwko wszystkim wybieracie Pompejusza, tylko jego wysyłacie na spotkanie wszelkich niebezpieczeństw; kogóż sobie rezerwujecie w razie gdyby on zginął? — Ciebie! — zawołał tłum i tym samym jakby zamknął usta senatorowi. Był to sukces znaczny, ale jeszcze większym była cenna pomoc, jaką teraz Cycero mógł okazać Pompejuszowi. Owego roku był on pretorem, dzięki czemu miał prawo samodzielnego przemawiania wobec ludu. Na zwołanym przez siebie zebraniu wypowiedział Cycero swą znakomitą mowę De imperio Cn. Pompeii, jedną z najlepszych, w której pofolgował całkowicie swemu sercu, pełnemu szlachetnych porywów. Prawo Maniliusza zostało przyjęte, 458 a zwycięzca wrogów Rzymu w Afryce i w Europie ruszył gromić tych wrogów na trzecim kontynencie. I znowu szczęście mu sprzyjało, bo przeciw Tigranesowi armeńskiemu zbuntował się jego syn, Tigranes Młodszy. Ponieważ jego matką była córka Mitrydatesa, zatem „król królów" podejrzewał ją, a częściowo i swego teścia, że popierają zuchwałego młodzieńca. Wynikiem tych nieporozumień było zerwanie sojuszu między obu monarchami. Mitrydatesowi pozostało liczyć na Fraatesa, króla Fartów; ale rozważny barbarzyńca, porównawszy siły Mitrydatesa i Pompejusza, wolał zawrzeć układ z tym ostatnim, zastrzegłszy dla siebie Mezopotamię jako nagrodę za neutralność. Tym sposobem Mitrydates znalazł się w całkowitym odosobnieniu. Ale szczęście to jeszcze nie wszystko: trzeba umieć korzystać ze szczęścia. Na tym właśnie polega talent dowódcy. Mitrydates bądź co bądź po odwrocie Lukullusa zdołał się wzmocnić w swoim państwie pontyjskim, Pompejusz zaś, jak już mówiliśmy, miał w prowincji Azji bardzo niewielu żołnierzy. Czy powinien był czekać, aż połączą się z nim legie cylicyjskie? Były jeszcze daleko, Pompejusz zaś chciał wykorzystać dogodny moment. Powziął więc śmiałą decyzję — przeszedł rzekę Halys. Mitrydates, wówczas już blisko siedemdziesięcioletni starzec, zaproponował mu pokój; ale ponieważ Pompejusz stawiał jako główny warunek pokoju całkowite poddanie się władzy Rzymu — trzeba było prowadzić wojnę. Mitrydates nie miał ochoty zetrzeć się z wojskiem rzymskim, zaczął się cofać w nadziei, że przeciwnik się znuży pościgiem przez nieznane tereny. Nadzieja ta zawiodła; dzięki odwrotowi Mitrydatesa Pompejusz mógł się połączyć z legionami cylicyjskimi. Teraz dowódca rzymski zdwoił tempo pościgu; Mitrydates został dopędzony, osaczony i pobity na głowę. Chciał uciec do Tigranesa, ale tu zamiast gościny zastał ogłoszenie o wielkiej nagrodzie za swoją głowę. Wówczas zwrócił się w stronę Kaukazu i za Kaukaz, do królestwa bosporańskiego, gdzie panował jego buntowniczy syn Machares. Pompejusz ścigał go dalej. Im bardziej się zagłębiał w te krainy, tym cudowniejsze otwierały się widoki. Oto bajeczna Fasis (dzisiejsza Rioni), jeszcze nie tknięta stopą rzymską; oto złota Kolchida: oblewające ją morze barwiło się żaglami okrętów rzymskich, na których nowi Argonauci oczekiwali nowego Jazona. Dalej gorące wzgórza Gruzji, zajęte przez walecznych Iberów; dalej Arakses, Kura. Tam zaś kamienna ściana Kaukazu. Czy ją przestąpić? Pokusa była wielka, ale rozsądek przeważył. Król-wygnaniec został pozostawiony swemu losowi, który niezwłocznie sam się wypełnił; zwycięzca zaś ruszył w drogę powrotną. 459 Wszystkie opisane tu wyprawy zajęły rok 66 i część 65. Resztę tego roku Pompejusz przepędził w Poncie, pracując nad uporządkowaniem tej nowej prowincji narodu rzymskiego. W następnym roku ruszył poprzez przełęcze gór amańskich do Syrii. Tu jeszcze wciąż panowali Seleucydzi, ale były to nędzne wyrodki dawnych wielkich monarchów. 460 Antioch Epifanes, ten, przy którym sto lat temu powstali Machabeusze, był pomimo wszystkich swoich braków prawie ostatnim godnym uwagi przedstawicielem dynastii. Po jego śmierci zaczęły się długotrwałe wojny pretendentów między sobą; wojny te niszczyły kraj i rujnowały dobrobyt miast greckich — Antiochii, Damaszku, Berytosu i innych; ale były też morderczymi popisami i żerem dla królewiąt i hersztów rozlicznych szajek. Przeciw tej wiecznej zawierusze był tylko jeden środek pożądany przez cały kraj, a mianowicie wcielenie w skład państwa rzymskiego. Po królestwie pontyjskim była to druga znaczna zdobycz oręża rzymskiego; Pompejusz jeszcze był zajęty organizacją nowej prowincji, gdy tymczasem nastąpiło zdarzenie równoznaczne z trzecią zdobyczą — śmierć króla Mitrydatesa w państwie bosporańskim. Stary Zdobywca zdołał zrzucić tu z tronu i ukarać swego zbuntowanego syna Macharesa i sam zajął jego miejsce, po czym zaczął przygotowywać nową wyprawę przeciw Rzymowi, nie przez Kaukaz, lecz przez Bałkany. Tymczasem te przygotowania wojenne wywołały szemrania nowych poddanych, a z szemrania wynikł rokosz. Drugi syn króla, Farnakes, stanął na czele buntowników i los starca został przesądzony. Stolica państwa bosporańskiego Pantikapajon otwarła swe wrota powstańcom. Błagania Mitrydatesa były daremne: wielokrotny synobójca nie powinien był się spodziewać od swego syna litości. Został też zmuszony do samobójstwa; najpierw skłonił swoje żony i córki do wypicia trucizny, po czym sam wychylił kielich. Ale jego ciało, od dzieciństwa w obawie otrucia uodporniane na wszelkie jady za pomocą odtrutek, nie poddało się działaniu trucizny. Otaczały go teraz trupy członków rodziny, ale jego śmierć się nie imała. Wezwał wtedy galijskiego najemnika i kazał mu mieczem odciąć sobie głowę. Tak się skończyła w roku 63 trzecia wojna Mitrydatesa. Pompejusz w dalszym ciągu organizował prowincję Syrii, gdy do tego zadania przybył nieoczekiwany dodatek w postaci krótkotrwałej wojny judejskiej. Jak już wiemy, ród Hasmoneuszów, do którego należał Juda Machabeusz i jego bracia, zdobył sobie władzę nad krajem; właśnie w chwili, gdy legie rzymskie opanowały Syrię, dwaj bracia z tego rodu toczyli spór o koronę królewską. Pompejuszowi przypadła oczywiście rola sędziego w tej zrazu polubownej sprawie; ale Pompejusz zarówno w Syrii, jak i tutaj stawał po stronie ludu, przedstawicieli zaś ludu widział w faryzeuszach, którzy, wyznając stare tradycje, żądali usunięcia królów i przywrócenia władzy arcykapłana. Spór doprowadził do starcia armii rzymskiej z judejską; jest rzeczą jasną, że opór Judejczyków został bardzo szybko złamany. 461 Jerozolima się poddała, Syjon został wzięty, a jego obrońcy padli bądź to od miecza, bądź to od topora. Tajemnicza świątynia otworzyła swe podwoje przed zwycięzcą, który jednak nie tknął jej skarbów. Natomiast wielu mieszkańców Jerozolimy pociągnęło za legionami, które wracały do domów; stworzyli oni w Rzymie dość liczną gminę - główną w tak zwanym „rozproszeniu". Do tej gminy powrócimy. Teraz dzieło było dokonane — dzieło wielkie: rozszerzenie władzy orłów rzymskich aż do brzegów Eufratu. Pompejusz był u szczytu sławy — i dopiero teraz się dowiedział, że miasto ojczyste, dla którego ponosił tyle trudów, w owym czasie omal nie zostało starte z powierzchni ziemi. Nastał trzeci rok fatalny: po pożarze Kapitolu w roku 83, po zhańbieniu bogini Westy w roku 73 — trzecia, podług oczekiwania wielu ludzi, ostateczna katastrofa: spisek Katyliny. 60. Spisek Katyliny Straszny człowiek, o którym wypadnie nam mówić w tym rozdziale — jest nam już znany: on to, po powtórnym opanowaniu Rzymu przez Sullę w roku 82, na jego rozkaz po bestialsku zamordował na mogile Kwintusa Katulusa Starszego, zgładzonego przez Mariusza — bratanka tego ostatniego, Mariusza Gratydianusa. Jak więc widzimy, Katylina był jednym z głównych katów na usługach Sulli. Od tego czasu minęło bez mała 20 lat. Lucjusz Sergiusz Katylina — takie było jego imię w całości — miał już z górą lat 40, ale jego skłonności nie uległy żadnej zmianie. Skłonności te zaś były w tym rodzaju, jakie często się napotyka u ludzi bez jutra: korzystanie w jakikolwiek sposób z dnia dzisiejszego. Był on z rodu patrycjuszów, ale z domu ubogiego; to znaczy, że obracał się śród ludzi zamożnych, nie odmawiając sobie niczego, ale zarazem nie mógł żyć na równej z nimi stopie. Inny w takim położeniu niewątpliwie stoczyłby się w przepaść, rychło zapomniany, jak zapomina się o przyłapanym łotrzyku. Lecz Katylinę obdarzyła natura fatalnym darem — po prostu szatańskim urokiem. Dzięki temu urokowi osiągał powodzenie i sukcesy, póki wreszcie nie dosięgła go moc karząca. Żądza wyzwolenia się od wierzycieli i zdobycia środków do używania życia nakazała dwudziestopięcioletniemu młodzieńcowi zaofiarowanie Sulli usług katowskich; ten, jak wiemy, nie był zbyt wybredny w wyborze narzędzi, 462 toteż wykolejony patrycjusz o stalowym wzroku i żelaznej dłoni znalazł u Sulli odpowiednie dla swoich zdolności zajęcie. Gratydianus był najznaczniejszą ofiarą, ale bynajmniej nie jedyną; nadużywając zaufania dyktatora wciągnął on na listę proskrybowanych także i swoich własnych nieprzyjaciół, a przede wszystkim swoich wierzycieli. Plon był obfity, ale nie wystarczył na długo; trzeba było wyzyskać inne środki. Katylina posiadał wszelkie warunki, aby czarować kobiety; starsze zapisywały mu znaczne sumy w testamencie, młodsze marzyły o małżeństwie z czarującym patrycjuszem. Ożenił się z jedną — bardzo bogatą; ale w krótkim czasie i to złote źródło się wyczerpało, pozostawiając mu prócz niepotrzebnej już teraz żony także i syna. Od żony się oswobodził — w jaki sposób, nie wiemy, ale syna zachował przy sobie; okazało się, że jednak miał jakieś szczątki sumienia. Służba państwowa mogła być również źródłem dochodów, i młody patrycjusz zaraz się około tego zakrzątnął. Pierwszy urząd — kwestura — sam przez się nie dawał wielkich korzyści, ale stanowił warunek dalszych, i pominąć go było niepodobieństwem. Trybunat dla Katyliny, jako dla patrycjusza, był niedostępny i przy tym mało nęcący; edylat, wymagający znacznych sum na igrzyska ludowe, był dlań też niedostępny ze względu na brak środków. Ale oto Katylina dożył lat 40, a był to wiek pretorski; wystąpił więc jako kandydat i został wybrany w roku 68. Urząd ten — sądowniczy — dla człowieka uczciwego był całkowicie niezyskowny; natomiast taki łapownik jak nasz bohater mógł na tej drodze zdobyć niemało pieniędzy. Ale główna wartość pretury polegała na tym, że otwierała drogę do zajęcia w roku następnym propretury, a z tym namiestnictwa w prowincji, co było źródłem niezmiernych dochodów. Prowincje otrzymywało się drogą losowania — i Katylinie wypadł los szczęśliwy: otrzymał bogatą Afrykę, dziedzictwo dawnej Kartaginy. W ten sposób Katylina w roku 67 został propretorem Afryki — i wkrótce potem zaczęły przybywać do Rzymu deputacje od miast, korporacji itd. ze skargami na niemożliwy do zniesienia ucisk, na niemiłosierny wyzysk całego kraju, uprawiany przez chciwego namiestnika. Katylinie po powrocie do Rzymu groził proces w komisji kryminalnej repetundarum. Wszystko zależało od tego, kto wystąpi jako oskarżyciel. Wadą rzymskiego prawodawstwa kryminalnego było to, że nie znało ono prokuratury państwowej, czyli zasady, by oskarżenie kryminalne wnosił przedstawiciel władzy państwowej. Jako oskarżyciel wystąpił więc drugi nasz znajomy, Publiusz Klodiusz — ten sam, co przed rokiem wywołał rokosz w wojsku Lukullusa. Czy działał w porozumieniu 463 z oskarżonym (zważywszy podobieństwo ich natur, było to zupełnie możjiwe), czy też po prostu nieudolnie — tego nie wiemy. W każdym razie w wyniku rozprawy ciemiężyciel prowincji został uniewinniony. Teraz Katylina mógł używać w pełni rozkoszy życia: zapasy złota afrykańskiego były bardzo obfite. Ale część tego złota wobec przewidywanego konsulatu trzeba było odłożyć na kupno głosów. Stawianie kandydatury na rok 65 było już spóźnione; będąc podsądnym nie mógł żądać, by go wpisano na listę, wyrok zaś został ogłoszony już po wyborach. W takiej sytuacji mogło zabraknąć złota afrykańskiego; warto było pomyśleć o nowych źródłach dochodu. Katylina miał środki stare, wypróbowane: czarujący uśmiech, pochlebne słówka... Aurelia Orestilla była bogatą wdową; wprawdzie „oprócz piękności żaden przyzwoity człowiek nie znajdował w niej nic godnego pochwały", jak mówi o niej współczesny dziejopis, Sallustiusz, ale Katylina miał smak niewybredny; i jeżeli nie od razu zawarto małżeństwo, to z nader oryginalnego powodu. Oto młoda wdowa nie chciała się stać macochą. Ów syn Katyliny z pierwszego małżeństwa był już teraz prawie młodzieńcem; a nic tak nie postarza młodych kobiet, jak dorosłe dzieci. Więc należało się zdecydować: albo Orestilla z posagiem, albo syn... Szczątki sumienia bądź co bądź odzywały się jeszcze w awanturniku. Ale niebawem zamilkły. Dość, że syn Katyliny wkrótce zmarł nagłą śmiercią, ojciec zaś niedługo potem ożenił się z piękną bogatą kobietą o kamiennym sercu.« Po tej okrutnej próbie nic już nie mogło powstrzymać Katyliny. Straszny rok Sybilli, rok 63, z jego trzecim i ostatecznym ciosem nadchodził: czemużby Katylina nie miał zadać tego ciosu? Środkiem wiodącym do celu, jak na początku II wieku — był s p i s e k; a werbować spiskowych Katylina umiał po mistrzowsku. Oprócz spisku w Rzymie, trzeba było mieć i armię; można ją było stworzyć w etruskich koloniach wojskowych Sulli. Wiemy już, że Sulla osiedlił w Etrurii na ziemi skonfiskowanej wrogom politycznym swoich weteranów; ale świeżo upieczeni rolnicy byli złymi gospodarzami, dorobek rychło zmarnowali i teraz wzdychali za nowym Sullą i nowymi proskrypcjami. Była też pożądana pomoc jakiegoś państwa zagranicznego. Niegdyś Galowie przeprawiwszy się przez Alpy runęli swymi niezwalczonymi zastępami na całą Italię północną i środkową — i dopiero skała Kapitolu powstrzymała ich pochód. Teraz co prawda w ich rodzinnym kraju toczyły się nieustanne wojny domowe, a południowo-wschodnia część Galii już od czasów Grakchów była rzymską prowincją, ale ten stan rzeczy był właśnie pożądany: 464 pamięć o utraconej swobodzie wciąż jeszcze żyła śród mężnych Galów, a gdyby tak poruszyć to uśpione morze - kto wie, czy rozkołysaną, burzliwą falę powstrzymałby ów Kapitol, który przed dwudziestu laty spłonął na znak gniewu bogów na zmierzający ku zagładzie Rzymu. W każdym razie były to siły potrzebne tylko w najgorszym wypadku, gdyby Katylina obrał drogę buntu; tymczasem jednak dysponował i środkami prawnymi. Nobilitas bynajmniej nie była wrogo względem niego usposobiona. Zawrotne powodzenie Pompejusza w wojnie z Mitrydatesem budziło niepokój wielu senatorów; na czele niezadowolonych stał Marek Krassus, dawny współzawodnik zwycięzcy, i rozpoczynający dopiero swą karierę polityczną Gajusz Cezar. Oczywiście, żaden z nich nie zamierzał dopuścić do utrwalenia się tryumfu Katyliny; usiłowano go tylko wysunąć jako narzędzie, które można wykorzystać przeciw Pompejuszowi. Gdy narzędzie spełni swe zadanie — zostanie odrzucone. Rzecz niewątpliwa, że Katylina myślał zupełnie tak samo o swoich sprzymierzeńcach: oby mu tylko pomogli zostać konsulem — potem nie będą potrzebni. Dzisiaj naturalnie trudno się nam zorientować w tej ciemnej historii. Do przeprowadzenia wyboru na konsula potrzebne były przede wszystkim pieniądze, gdyż kupowanie głosów odbywało się masowo u tych Kwirytów, którzy z zubożałej Italii gromadzili się w Rzymie. Czy starczyło Katylinie złota afrykańskiego? Czy też Krassus ze swym niewyczerpanym bogactwem przyszedł mu z pomocą? Jeżeli tak, to niewątpliwie nie dopomógł mu w sposób widoczny i głośny. Jakkolwiek było, dość że wybory na rok 64 zawiodły całą nadzieję Katyliny: konsulat otrzymali inni kandydaci. Katylina jednak nie rezygnował; z całą swoją niezłomną energią zaczął się przygotowywać do wyborów na następny, fatalny rok 63. Ale tu znalazł współzawodnika w osobie Marka Tulliusza Cycerona. Z imieniem tego zasługującego na wszelką uwagę człowieka złączyło się wyobrażenie o rozkwicie rzymskiej sztuki krasomówczej. Cycero urodził się w Arpinum, był więc ziomkiem Mariusza; ale cała jego miłość spoczęła na tej konstytucji rzymskiej, którą wsławili niegdyś Scypionowie i Polibiusz, pierwsi — czynem, ostatni — słowem. Filohellen w duchu Flamininusa i Lukullusa — Cycero wszystkie owoce, jakie zerwał ż drzewa kultury greckiej, chciał poświęcić na chwałę swej rzymskiej ojczyzny. Jak jego ziomek Mariusz, tak i on był homo novus; nie posiadał ani paranteli, ani bogactwa; jedyną jego bronią w walce o byt i o władzę był dar, 465 którym go natura hojnie wyposażyła — dar krasomówstwa. Za pomocą tego daru walczył Cycero przeciw ujawnionym po dyktaturze Sulli nadużyciom wskutek naruszenia konstytucji rzymskiej na korzyść arystokracji; koroną tych wysiłków było w roku 70 oskarżenie, jakie wniósł przeciw drapieżnemu namiestnikowi Sycylii, sullańczykowi Gajuszowi Werresowi. Ale ów rok, jak wiemy, był rokiem konsulatu Pompejusza, który przywrócił naruszoną równowagę konstytucji rzymskiej. Nie dziw tedy, że Cycero był całą duszą stronnikiem tego kontynuatora tradycji Scypionów. Tęgi wojownik Pompejusz wskutek swej nieumiejętności operowania słowem w senacie zawsze był skazany na niepowodzenie; pod tym właśnie względem Cycero mógł i chciał go uzupełnić. 466 Jako pretor w roku 66 świetną mową dopomógł Pompejuszowi w uzyskaniu głównego dowództwa przeciw Mitrydatesowi; sam wyświadczył państwu nieocenioną usługę, ale tym samym spowodował nieobecność potężnego sprzymierzeńca: w roku 64, kiedy Cycero zabiegał o konsulat, Pompejusz był daleko i nie mógł mu okazać żadnej pomocy. O kupowaniu głosów zaś, jako człowiek niezamożny, nawet myśleć nie mógł; zresztą nie uważał za rzecz godziwą posługiwanie się takim środkiem. I znów mógł liczyć tylko na swoje siły i na swój niezawodny dar przyrodzony — wymowę. Cycero i Katylina bynajmniej nie byli jedynymi kandydatami na konsulaty w roku 63; pozostali kandydaci byli jednak ludźmi bezbarwnymi, choć po większej części przyzwoitymi. Owo „po większej części" dodałem tu, mając na oku jednego z nich, Gajusza Antoniusza — człowieka z dobrej rodziny, ale niespokojnego, chciwego i ambitnego. Na niego też zwrócił uwagę Katylina; chcąc za wszelką cenę uniemożliwić wybór Cycerona, którego uczciwość i energia zniweczyłyby jego zamiary, zawarł układ z Antoniuszem w celu wzajemnego popierania się przy wyborach. Znaczyło to, że wspólnie przekupywali wyborców, którzy za umówioną łapówkę zobowiązali się oddawać swe głosy jednocześnie na Katylinę i Antoniusza. Już się zdawało, że teraz można było oczekiwać spokojnie wyników wyborów. A jednak szczęście po raz drugi ominęło Katylinę; podczas wyborów głosy z wszystkich centurii otrzymał Cycero, drugie miejsce zajął Antoniusz. Wprawdzie przy pomocy swego sojusznika Antoniusza utrącony Katylina mógł zdziałać wiele, ale Cycero postarał się, aby ten sojusz uczynić bezwartościowym; jął oddziaływać na nader czułą strunę w duszy swego kolegi — na jego chciwość. Jak wiadomo, po odbyciu konsulatu dygnitarz rzymski jako prokonsul otrzymywał w zarząd prowincję: dla wielu, a także dla Antoniusza, była to główna przynęta. „Prowincje konsularne" senat wyznaczał jeszcze przed wyborami, więc z góry było wiadomo, że konsulowie z roku 63 obejmą w roku 62 zarząd nad Macedonią i Galią Cysalpińską; los decydował, komu przypadnie Galia, komu Macedonia. Tymczasem owe prowincje dla takich ludzi jak Antoniusz bynajmniej nie przedstawiały równej wartości. Macedonia była bogata, a jej kresowe położenie pozwalało namiestnikowi prowadzić łatwe wojny z pogranicznymi półdzikimi ludami i napełniało go nadziejami tryumfu; Galia zaś, przeciwnie, nie dawała żadnych materialnych korzyści, perspektywa zaś nużących wypraw przeciw walecznym plemionom alpejskim nikogo nie nęciła. Nic dziwnego, że Antoniusz marzył o Macedonii, 467 a Galii bał się jak ognia. Skorzystał z tego Cycero, w którego charakterze nie leżała ani chciwość, ani ambicja wojskowa. Zawarł tedy z Antoniuszem polubowny układ, zapewniający temuż Macedonię bez losowania, lecz pod warunkiem, że zerwie całkowicie z Katyliną. Antoniusz z radością wyraził swą zgodę i odtąd wiernie służył swemu koledze. Toteż nazywamy rok 63 rokiem konsulatu Cycerona, nie zwracając uwagi na drugiego przedstawiciela tego konsulatu. Teraz Cycero, odzyskawszy swobodę ruchów, stanął do walki bezwzględnej i przebiegłej. Jego celem, jak to sam w jednej ze swych mów się wyraził, było „wyrwanie Rzymu z otchłani Fatum", dokąd chcieli go strącić nie tylko Katyliną, ale i jego sojusznicy, bądź to zbyt lekkomyślni, bądź też zbyt zadufani w sobie. Pomimo wszystko Rzym nie powinien był zginąć; przeciwnie zaś, zginąć powinna była stara hydra niezgody, aby po niej mogła zapanować harmonia wszystkich konstrukcyjnych sił państwa. Do tego zadania Cycero czuł się powołany bardziej niż ktokolwiek. Z pochodzenia będąc ekwitą rzymskim, posiadał zaufanie tego wpływowego stanu; z drugiej strony — jego szlachetna polityka pozyskała sobie życzliwość najlepszej części nobilitas — ludzi w rodzaju Katulusa i Lukullusa. Miał też nadzieję, że dzięki swej niezawodnej broni — czarującej sztuce krasomówczej — zdoła i lud podporządkować swej władzy. I zaczęła się walka. Oto zachęcony przez Cezara trybun ludowy wnosi prawo o nowych przydziałach ziemi, oczywiście prawo ponętne dla proletariatu rzymskiego, ale Pompejuszowi odbiera ono owoce jego zwycięstw i obarcza skarb nadmiernym ciężarem, nie mówiąc już o władzy dyktatorskiej, którą byli obdarzeni wykonawcy owego prawa. Oto jakiś zapomniany przez wszystkich starzec zostaje wezwany do odpowiedzialności za popełnione jakoby przed czterdziestu laty zabójstwo Saturnina, a to dlatego, aby poruszyć lud przypomnieniem tego popularnego warchoła. Oto inny albo inni podsycają nienawiść ludu przeciw działaczowi, który w swoim czasie ofiarował ekwitom uprzywilejowane (po senatorach) miejsce w teatrze, czyli pośrednio jątrzą lud przeciw całej warstwie społeczeństwa. Oto czwarty proponuje przywrócenie wszystkich praw synom ofiar proskrypcji sullańskiej... Ten ostatni projekt wymagał od konsula najwyższej ofiary; Cycero odczuwał krzywdę owych „synów proskrybowanych", uważał, że przywrócenie praw odebranych przez Sullę jest po prostu nakazem sprawiedliwości, a jednak nie można było tej krzywdy naprawić teraz, kiedy losy Rzymu wisiały na włosku. Przywrócenie praw młodzieży wychowanej w nienawiści do senatu 468 równało się wzmocnieniu szajki Katyliny. I oto Cycero w płomiennej mowie zwraca się bezpośrednio do tych pokrzywdzonych z prośbą, aby tymczasem dla dobra wyższych . interesów państwowych nie szukali satysfakcji. I Cycero zwycięża — zwycięża wszystkich i wszędzie. Potomkowie czytając jego „mowy konsulskie" (nie wszystkie się zachowały do naszych czasów), podziwiają niezwykłą zręczność, z jaką zdołał skłonić lud do wyrzeczenia się swoich żywotnych i istotnych korzyści — i w imię czego? W imię res publica. Bo też Cycero w nią wierzył, płomiennie miłował tę republikę, skazaną na zagładę — i całe pokolenia ludzkie od niego uczyły się kochać ojczyznę. Katylina energicznie i przezornie działał na dwa fronty. Jak dawniej, wciągał do swego tajnego stowarzyszenia ludzi odważnych i nieskrępowanych zbędnym sumieniem. Jeden zaplątał się w długi, drugi kochał bez wzajemności, trzeci szukał czegoś innego, a Katylina każdego umiał pocieszyć, lecz pod warunkiem, że się stanie jego narzędziem. Mówiono i o innych jeszcze, bardziej skutecznych środkach — o nagłej śmierci bogatych ojców, o zgromadzeniach nocnych, o uświęceniu wywrotowego związku niewinną krwią — zupełnie jak w „bachanaliach" na początku II wieku. Ile w tych pogłoskach było prawdy, a ile należałoby przypisać wpływom zgorączkowanej fantazji ludzi, oczekujących w strachu trzeciego, fatalnego uderzenia pioruna — tego oczywiście nawet i wówczas nie można byłoby wyjaśnić. Ale Katylina zwlekał z wykonaniem swego zbrodniczego planu; ciągle jeszcze łudził się nadzieją, że mu się uda zdobyć konsulat na następny, 62 rok. Lecz po raz trzeci doznał porażki, bo konsulami zostali obrani Silanus i Murena (syn dowódcy z czasów drugiej wojny Mitrydatesowej) — obaj kandydaci nobilitas. Katylina wówczas postanowił działać; jego gońcy rozbiegli się wszędzie, gdzie były przygotowane ogniska spisku. W Etrurii, w pobliżu dzisiejszej Florencji, zadanie było łatwe; weterani Sulli, którzy złą gospodarką zmarnowali swe mienie, gotowi byli powstać zaraz jak jeden mąż na sygnał dany przez śmiałego towarzysza z partii. Ale w innych miejscowościach Katylina ze zgrozą dostrzegał jakieś tajemnicze przeszkody, paraliżujące jego inicjatywę; jakaś niewidzialna ręka z wolna, lecz mocno, pętała wszystkie jego kroki. Co to znaczyło — dziś wiemy. Aby to zrozumieć, musimy sobie uprzytomnić, że starożytność nie znała tajnej policji — tego koniecznego środka obrony państwa przeciw zakonspirowanym wywrotowcom, toteż Cycero w charakterze konsula, tak samo jak jego poprzednicy, mógł liczyć tylko na swoje siły prywatne. 469 Dlatego też nie możemy się dziwić, że Rzym tak długo tolerował tę wciąż rozwijającą się zarazę. I nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby konsulowi nie przyszła z pomocą — w naszym rozumieniu szczęśliwa okoliczność, a w jego mniemaniu — boska opatrzność. W liczbie spiskowców znalazł się niejaki Kuriusz, nieszczęśliwy zarówno z powodu długów, jak i z powodu niefortunnych zalotów. Przedmiotem jego miłości była okrutna a piękna Fulwia. Nie widząc z jej strony wzajemności, zaczął się wobec niej chełpić, że choć teraz rzeczywiście nie posiada grosza przy duszy, to jednak niedługo zdobędzie nieprzebrane skarby. Chciał w ten sposób przekonać swoją wybrankę, że jest niesłusznie lekceważony. Fulwia nie zamilczała o tych wyznaniach, i doszły one do uszu Cycerona, który Kuriusza tak nastraszył, że marny szaławiła został jego pokornym sługą i donosicielem. Oczywiście Kuriusz nie o wszystkim wiedział — Katylina był dość przezorny, by takich ludzi nie wciągać do swej tajnej rady — ale z wszystkimi wiadomościami, znanymi szerokiemu kołu spiskowców, dokładnie zapoznał konsula. Przede wszystkim zaś, że na czele spisku stoją dwaj Korneliusze — Lentulus i Cetegus. Dwóch — to za wiele; któryż z nich będzie owym „trzecim Korneliuszem", któremu Sybilla, po rządach Cynny i Sulli, zapowiedziała królowanie? Cetegus był mądrzejszy i bardziej stanowczy; ale Lentulus był pretorem, miał więc przewagę, bo nawet rozbójnicy ulegali czarowi purpurowej lamy togi kurulnej. Ale co miał począć Cycero? Czy aresztować Katylinę i innych przywódców? To mogło pogorszyć sytuację. Nie popełnili oni jeszcze takiego przestępstwa, za które można by ich było pociągnąć do odpowiedzialności; w senacie zaś, jak wiemy, Katylina miał przyjaciół, którzy częściowo nie wierzyli w szkodliwość spisku, a częściowo traktowali Katylinę z umyślną pobłażliwością, chcąc przez to okazać niechęć do „nowego człowieka" na stanowisku konsula. Jasne więc było, że dopóki Katylina będzie kierował spiskiem w Rzymie, członkowie jego będą zachowywali nadzwyczajną ostrożność, i Rzymianie nie zorientują się w sytuacji, aż dopiero wtedy, gdy ich zewsząd ogarnie płomień pożaru miasta. Zatem należało jak najprędzej zmusić Katylinę, aby opuścił Rzym, a kierownictwo spisku przekazał Lentulusowi. Wówczas połowa zadania będzie wypełniona. Cycero jeszcze przedtem, korzystając z zalęknienia senatorów, uzyskał od senatu tak zwane senatus consultum ultimum, którego stara formuła brzmiała: Videant consules, ne quid respublica detrimenti capiat. Równało się to ogłoszeniu dzisiejszego „stanu wojennego" 470 i nadawało konsulowi nadzwyczajne pełnomocnictwa; należy jednak pamiętać, że popularzy nigdy nie uznawali prawomocności tej uchwały powziętej na zasadzie tylko starych zwyczajów senatu, a nie na zasadzie prawa, przyjętego przez lud. Właśnie dlatego, a także z innych, przedtem wskazanych powodów, Cycero nie śpieszył się korzystać z przyznanych sobie pełnomocnictw; uchwała senatu pozwalała mu jednak, jak się wyrażał, trzymać „miecz w pochwie". Ale oto Katylina zgromadził członków spisku na zebraniu tajnym, na którym rozważano szczegóły spisku, rozdzielając role w planowanym dramacie morderstw i podpaleń. A zaraz potem, jakby się nic nie stało, Katylina ukazał się w senacie i chciał zająć swe miejsce śród pretoriuszów, lecz ci natychmiast odwrócili się od niego, jakby od zadżumionego — i Katylina sam jeden zasiadł w pustce, nie wiedząc, co to znaczy. Lecz oto powstaje konsul i ponad głowami mężów konsularnych zwraca się wprost do Katyliny: — Jak długo, Katylino, będziesz nadużywał naszej cierpliwości? Quousque tandem, Catilina, abutere patientia nostra?. Grom się rozlegał za gromem. Przy wszystkich pozorach namiętności mowa była wypowiedziana bardzo kunsztownie; konsul zaczął senatorowi wytykać wszystkie jego sprawki, tak umiejętnie łącząc fakty, że Katylina musiał sobie pomyśleć: ten człowiek wie o wszystkim. Oto jest owa niewidzialna ręka, która krępowała każdy jego ruch i stawiała wszędzie przeszkody! Grunt zakołysał się pod spiskowcem; niesłychanie wystraszony, popędził do domu, a stamtąd jak wicher skierował się za Tyber do Etrurii, do swego wojska, złożonego z buntowniczych weteranów sullańskich. W ten sposób Cycero cel swój osiągnął. Kierownictwo niebezpiecznego spisku objął mniej niebezpieczny „trzeci król" — Lentulus. Do tego właśnie zmierzał Cycero, wiedział bowiem, że zaślepiony ambicją nowy przywódca ułatwi całkowite wykrycie tych matactw. Tak też się stało. Skorzystawszy z przybycia do Rzymu deputacji plemienia galijskiego Allobrogów ze skargą na ucisk ze strony spekulantów rzymskich, Lentulus nawiązał z nimi ściślejsze. stosunki, obiecując im złote góry, byle tylko poparli rokosz Katyliny swoją siłą zbrojną. Mądrzy barbarzyńcy zrozumieli, że przez tę propozycję daje im Lentulus do ręki wróbla, który wart jest daleko więcej niż wszystkie kanarki na dachu; zastanawiano się tylko, jak by najlepiej wykorzystać zdobytą tajemnicę. Zgodnie ze szlachetnym obyczajem rzymskim, zwycięzca jakiegoś narodu stawał się tym samym jego „patronem", czyli opiekunem w senacie; opieka ta była dziedziczna. 471 Allobrogów zwyciężył niegdyś Fabiusz Maximus, brat Scypiona Młodszego. Teraz ich patronem był więc jego potomek, niejaki Kwintus Fabiusz Sanga. Do niego też zwrócili się wysłańcy ze swą tajemnicą, a Sanga zawiadomił o wszystkim Cycerona. Zgodnie ze wskazówkami, udzielonymi przez Cycerona, wysłańcy odpowiedzieli Lentulusowi, że się zgadzają, ale zażądali od niego oraz od innych przywódców pisemnego wezwania z pieczęciami rodowymi — gdyż inaczej ich rodacy nie uwierzyliby. Otrzymawszy owe papiery, posłowie z przewodnikiem, którego im przydzielił Lentulus, przechodzili przez most na Tybrze, położony na północ od Rzymu, gdy nagle zostali otoczeni i kompromitujące pisma wpadły w ręce Cycerona. Teraz i drugą połowę zadania wykonano: spisek został ujawniony; przeciw jego przywódcom istniały niewątpliwie dowody zdrady stanu. Jakie konsekwencje wyciągnął z tego Cycero? Postępując ściśle podług zasad prawnych, musiał oskarżyć ich w komisji kryminalnej maiestatis przed sądem przysięgłych, złożonym z 75 ludzi w równej liczbie senatorów, ekwitów i trzeciego stanu; tak postanawiała lex Aurelia iudiciaria ogłoszona przed siedmiu laty za konsulatu Pompejusza. Była to procedura tak długa, że w międzyczasie Rzym mógłby już nieraz spłonąć; a zresztą kto wie, jaki wyrok wydałby taki sąd? Strach przed spiskowcami był wielki; nawet w wypadku, gdyby żaden z sędziów nie dał się przekupić — czyż terrorem nie zdołano by wymusić werdyktu uniewinniającego? Toteż Cycero rozumiał, że trzeba wystawić własną głowę pod pioruny, nie ukrywając się za kolegium sędziów. Teraz właśnie wydobył „miecz z pochwy" i na podstawie otrzymanych pełnomocnictw zaproponował senatowi pociągnięcie do odpowiedzialności sądowej zdemaskowanych spiskowców. Przed zebrany senat sprowadzono oskarżonych. Konsul zapytał ich, czy poznają swe pieczęcie; zaprzeczenie było rzeczą niemożliwą. Odczytano listy — fakt zdrady stanu, zdrady najokropniejszej był oczywisty. Nastąpiło rozpatrzenie sprawy przez nadzwyczajny sąd senacki, w trybie zwyczajnego posiedzenia senackiego. Cycero, jako konsul przewodniczący, zwrócił się przede wszystkim do obu wyznaczonych konsulów, Silanusa i Mureny, proponując im, aby wypowiedzieli swą sententia (taki był porządek od czasów Sulli, który zniósł stanowisko princeps senatus). Silanus wypowiedział się za summum supplicium, czyli, jak to wszyscy zrozumieli, za karą śmierci; tak samo Murena. Po wyznaczonych konsulach przewodniczący zwracał się kolejno do konsularów, 472 czyli do byłych konsulów. Grupa ta miała w senacie największy wpływ, liczyła mniej więcej 56 osób. Ci również podzielali zdanie Silanusa, przy czym niektórzy dodali swoje własne opinie; większość poprzestała na ustanowionej formule: C. Silano assentior. Sprawa zdawała się być już rozstrzygnięta, ale obyczaj przodków wymagał, aby te pytania kolejno zadawać wszystkim. Po konsularach należało się zwrócić do wyznaczonych pretorów, których było ośmiu; jednym z nich był Juliusz Cezar. Jego położenie było kłopotliwe. Wszyscy wiedzieli, że Cezar jeszcze niedawno podsycał ambitne plany Katyliny — jakże się więc wypowie w sprawie jego wspólników? Ale Cezar umiał znaleźć dla siebie wyjście, zarówno mądre, jak i honorowe. Powołał się na dawne prawa, zwłaszcza zaś na prawo Grakcha, na mocy którego wyrok kary śmierci mógł wydać tylko sąd ludowy. Jasno przedstawił senatorom wielką odpowiedzialność, jaką biorą na siebie naruszając to prawo — i ze swojej strony proponował dla przestępców dożywotnie zamknięcie w więzieniach municypalnych. W praktyce równało się to uniewinnieniu, gdyż należało się spodziewać, że więźniów uwolnią przemocą pozostali spiskowcy; ale widmo odpowiedzialności podziałało przygnębiająco na senatorów. Silanus poprosił o głos dla wyjaśnienia rzeczy (co było dozwolone) i powiedział, że pod summum supplicium właśnie rozumiał dożywotnie więzienie, gdyż kara śmierci jest przez prawo niedopuszczalna. Pozostali chętnie się przyłączyli do tego stanowiska. Po Cezarze zaproponowali to samo inni wyznaczeni pretorowie, za nimi byli pretorowie (praetorii); a dalej wyznaczeni edyle i niewielka grupa byłych edylów (aedilicii); po nich przyszła kolej na wyznaczonych trybunów, a wśród nich na Marka Katona. Był to jeden z najuczciwszych i nieskazitelnych, a zarazem najsurowszych ludzi ówczesnego Rzymu; dwa ideały wiecznie płonęły w jego duszy i kierowały jego postępowaniem: obraz pradziada Katona Starszego i obraz prawdziwego mędrca, wypielęgnowany przez szkołę stoików. „Czego wymaga obowiązek?" — takie było zawsze jego pytanie. I odpowiedzią była w danym wypadku tylko — kara śmierci dla zdrajców, zabójców i podpalaczy. Przecież senat zmienił swoje zdanie nie z pobudek humanitarnych lub politycznych, lecz po prostu zląkł się odpowiedzialności. Taki właśnie stosunek do obowiązku Kato zwalczał; jego męskie przemówienie rozproszyło wszelką trwogę. I gdy konsul, skończywszy serię pytań, przystąpił do głosowania, olbrzymia większość wypowiedziała się za karą śmierci. Wyrok został wykonany tegoż dnia pod nadzorem samego konsula. 473 A kiedy konsul wyszedł później do ludu, aby ogłosić fakt dokonany krótkim, lecz wymownym słowem vixere („oni żyli"), lud przyjął wiadomość radosnymi i długotrwałymi oklaskami. Wszyscy teraz zrozumieli, że Rzym został istotnie „wyrwany z paszczy Przeznaczenia". Senat uważał za właściwe przyłączyć się do powszechnej wdzięczności dla konsula-zbawcy; Cycero obdarzony został nie notowanym dotychczas tytułem „ojca ojczyzny" (pater patriae). Tytuł ten stwierdzał, że właśnie Cyceronowi Rzym zawdzięcza swe ocalenie. Istotnie, ten radykalny środek zniweczył spisek doszczętnie; Rzym wyzwolił się z objęć dławiącej go przez trzy lata zmory. Wprawdzie gorzał jeszcze bunt etruski z Katyliną na czele, ale stłumienie go było już rzeczą nietrudną, był to bowiem nieprzyjaciel jawny, a przy tym słaby. Przeciw niemu senat wysłał drugiego konsula, Antoniusza. Ten marny człowiek, niegdyś wspólnik Katyliny, w dniu decydującej bitwy symulował chorobę, tak że bitwą kierował jego podwładny, starszy oficer (legat) Petrejusz — uczciwy i odważny służbista. Bitwa rozegrała się pod miastem Pistoria. 474 Wszyscy rokoszanie padli w tej bitwie — co prawda po rozpaczliwym oporze, a wszyscy ze śmiertelnymi ranami w piersiach. Ale miało to miejsce dopiero w następnym, 62 roku. Zresztą rok 63 miał się już ku końcowi. Cycero, opuszczając swój urząd, zamierzał zwrócić się do zgromadzenia ludowego z mową pożegnalną. Ale Metellus Nepos, jeden z nowych trybunów — nie pozwolił na to, mówiąc: — Przysięgnij tylko, że rządziłeś zgodnie z prawem. Było to żądanie przebiegłe i chytre. Cycero takiej przysięgi złożyć nie mógł, gdyż kara śmierci katylińczyków podważała prawo Grakcha. Ale Nepos miał możność natychmiastowego przekonania się, o ile go przewyższał człowiek, którego chciał poniżyć: — Przysięgam — rzekł Cycero — że ocaliłem ojczyznę. — I my przysięgamy! — z entuzjazmem zawołał lud. 61. Pierwszy triumwirat Dzięki zdumiewającej przytomności umysłu Cycero zdołał zamienić na tryumf klęskę, jaką mu gotowano; mimo to jednak wystąpienie Neposa było złowieszczym znakiem na przyszłość. Nie chodziło tu o osobę trybuna; Nepos pochodził ze starej optymackiej rodziny Cecyliuszów Metellusów, młodzi zaś optymaci nieraz zaczynali karierę, szukając szczere lub nieszczere, poparcia u popularów, aby potem znów powrócić pod chorągiew rodową. Nie o to chodziło; rzecz polegała na tym, że Nepos był człowiekiem podstawionym przez Pompejusza. Stąd powstało nieporozumienie wielkiej wagi, które z roku na rok się pogłębiało, aż doprowadziło do upadku republiki rzymskiej. Pompejusz w osobie Cycerona miał szczerego sojusznika — o czym wiemy doskonale dzięki temu, że korespondencja wielkiego mówcy zachowała się do naszych czasów. Ale Pompejusz o tym nie wiedział. Przysporzył on chwały orężowi rzymskiemu na Wschodzie jak nikt przedtem, ale teraz patrzył z obawą na swoją osobistą przyszłość; co go czeka, gdy rozstawszy się z wojskiem powróci do Rzymu jako zwykły senator? Czy zwycięzca Mitrydatesa poradzi sobie z urażoną dumą nie tylko samego Lukullusa, ale i jego potężnych stronników? Czy zdoła utrzymać się wobec intryg i bogactw Krassusa, wobec ambicji młodego Cezara? 475 A gdyby tak w czasie jego nieobecności ktoś usiłował pogrążyć państwo w anarchii, i gdyby przerażony senat go powołał do ocalenia i senatu, i republiki — wówczas uzyskałby pełne prawo do dyktatury i do władzy długotrwałej. Katylina chciał i mógł wywołać w państwie zamęt i dlatego Pompejusz w głębi duszy życzył mu powodzenia. Zamętowi temu zapobiegł Cycero — toteż na jego list pełen radosnego tryumfu otrzymał od Pompejusza chłodną odpowiedź, a w następstwie — niechętnego Metellusa, zbrojnego we władzę trybuńską. A dalej? Teraz było rzeczą wykluczoną, aby senat wezwał zwycięskiego dowódcę do wkroczenia na czele armii do Rzymu. Ale mógł on to uczynić nie zważając na senat; nietrudno mu było przekonać żołnierzy, że senat tryumfujący nigdy nie przyzna im zasłużonych nagród za czyny wojenne. W Rzymie doskonale zdawano sobie z tego sprawę; wiedziano, że w duszy Pompejusza walczy ambicja z obywatelskim poczuciem prawa — i z trwogą oczekiwano, które uczucie zwycięży. Trwoga jednak rychło się rozwiała, po raz trzeci bowiem przeważyła szala praworządności. Wracając do Rzymu Pompejusz rozpuścił wojsko. W takich okolicznościach był to akt heroizmu obywatelskiego, godny najwyższej pochwały. Gdyby senat był lepiej zorientowany w sytuacji, 476 gdyby przyjął do swego grona lojalnego naczelnika armii, który swymi bajecznymi zwycięstwami rozsławił imię Rzymu, to los republiki, kierowanej przez Pompejusza i Cycerona — bohatera miecza i bohatera słowa — mógłby nie budzić żadnych obaw przez długi czas. Ale podejrzenia raz zbudzonego nie dało się już uśpić. Wprawdzie Pompejuszowi zgotowano tryumf tak wspaniały, jakiego zapewne Rzym nie widział przedtem ani potem, ale kiedy poczęto obradować nad zatwierdzeniem jego zarządzeń na Wschodzie — spotkał się z nieprzejednaną opozycją senatu, opozycją tym bardziej przykrą a skuteczną, że — jak wiadomo — natura poskąpiła mu daru przekonywającej wymowy. I Cycero, i Cezar w milczeniu przyglądali się jego beznadziejnemu położeniu; pierwszy ze smutkiem, drugi — z tajoną nadzieją. Ale zanim nadzieja ta miała się ziścić, nastąpiło zdarzenie, w istocie drobne, które jednak nabrało pierwszorzędnego znaczenia dzięki osobie bohatera, którym był Publiusz Klodiusz. Znamy go już — tak samo zresztą, jak ówczesny Rzym — ze strony wybitnie ujemnej; był owym warchołem, który niegdyś wywołał rokosz w armii Lukullusa. W życiu prywatnym był po prostu łotrem i hulaką, jakich w Rzymie wówczas nie brakowało; ale zarazem był on członkiem patrycjuszowskiej rodziny Klaudiuszów, korzystał więc niekiedy z przywilejów swego pochodzenia... Nie zawsze jednak, a nawet nie często; żyjąc przeważnie na nizinach społecznych, wolał nawet sposobem ludowym nazywać się Clodius, zamiast Claudius. Otóż istniał w Rzymie obyczaj, że niewiasty ze znakomitych rodów corocznie odprawiały tajemną uroczystość nocną, tak zwanej Dobrej Bogini (Bona Dea), w domu któregoś z wyższych dygnitarzy. W roku 62 zaszczyt ten przypadł domowi Cezara, który był pretorem i najwyższym kapłanem (pontifex maximus). Było to święto czysto kobiece, tak że wszyscy mężczyźni, nie wyłączając gospodarza, powinni byli na tę noc dom opuścić. Z takiej okazji postanowił właśnie skorzystać Klodiusz, który dawno już zabiegał o względy żony Cezara, pięknej Pompei. Czy posiadł jej wzajemność — nie wiemy; dość, że przebrany za flecistkę, wcisnął się podczas świętej nocy do domu najwyższego kapłana; może się tak umówił z Pompeją, a może chciał jej serce zdobyć swym zuchwalstwem. Ale twarz Klodiusza znano w towarzystwie rzymskim; matka Cezara zwróciła uwagę na podejrzaną flecistkę, wszczęła alarm — i sprawa mogłaby się na miejscu skończyć bardzo smutnie dla śmiałego hulaki, gdyby nie to, że przekupiona służąca ułatwiła mu ucieczkę. 477 Chociaż był to skandal w wielkim świecie towarzyskim, i to skandal istotnie pierwszej klasy, to jednak nie omieszkano rozdmuchać go do rozmiarów wielkiej afery politycznej. Oczywiście, święto zostało sprofanowane; senat rzymski, w którym niemało było ludzi pobożnych, odczuł głęboko obrazę bogini — wprawdzie z imienia Dobrej, ale w gruncie rzeczy bardzo groźnej, zwłaszcza teraz, kiedy bogowie pozwolili łaskawie „wydobyć Rzym z paszczy Fatum". Cezar powinien był właściwie odezwać się pierwszy — jako najbardziej obrażony gospodarz i małżonek. Ale nie chciał on sprawiać swoim wrogom przyjemności widowiskiem z taką, 478 bądź co bądź, niesmaczną swoją rolą. Natychmiast więc rozwiódł się z Pompeją — i powiedział wówczas swe pamiętne słowa: — Żona Cezara powinna być poza wszelkim podejrzeniem. Takie załatwienie sprawy uwalniało go od walki z zuchwałym patrycjuszem, który z czasem mógł być mu potrzebny. Natomiast skupił swą uwagę na zapewnienie po wygaśnięciu rocznej pretury namiestnictwa w Hiszpanii, gdzie oczekiwało go świetne pole działania. Senat postanowił sprawę prowadzić bez względu na stanowisko Cezara; wobec jej powagi i wysokiej godności przestępcy, powołana została osobna komisja kryminalna do rozpatrzenia sprawy o profanację świętości, dokonaną przez Publiusza Klodiusza, i zaczął się proces. Klodiusz nie przyznawał się do winy; przy pomocy przekupionych świadków usiłował dowieść, że owej nocy przebywał nie w Rzymie, lecz w Interamnie. Na nieszczęście znalazł się człowiek, który krytycznego wieczoru widział Klodiusza w Rzymie; był to Cycero. Wezwany jako świadek — powiedział całą prawdę. Świadectwo to wywołało fatalne wrażenie; Klodiusz widział się już straconym. W takim beznadziejnym położeniu pozostawał mu tylko ostatni, rozpaczliwy środek: przekupienie sędziów. Więc Klodiusz przy pomocy swych bogatych przyjaciół puścił w ruch złoto i cel osiągnął: nieznaczną większością głosów został uniewinniony. Wyrok ten był porażką dla senatu, a przede wszystkim dla Cycerona, którego świadectwo zostało pośrednio potępione. A Cycero przeżywał już i tak ciężkie chwile. Pompejusz odtrącił jego przyjaźń — ku niepowetowanej szkodzie obydwu. Przykład Neposa znalazł naśladowców. Coraz częściej i w mowach politycznych, i w sądowych „ojciec ojczyzny" słyszał zarzuty, że bez prawomocnego sądu — indicta causa — wykonał karę śmierci na obywatelach rzymskich. Teraz zaś znalazł sobie śmiertelnego wroga w osobie Klodiusza, który mu nie mógł przebaczyć zgubnego świadectwa. Gdyby tak Klodiusz mógł zostać trybunem ludowym — na jakiż ostry sztylet przekułby owo fatalne indicta causa\ Niestety, był patrycjuszem, a dla patrycjuszów trybunat był niedostępny. Postanowił tedy przejść do stanu plebejskiego, co było możliwe za pomocą fikcyjnej adopcji dokonanej przez jakiegoś plebejusza. Ponieważ zaś był to akt religijny, wymagał zatem obecności najwyższego kapłana, czyli Cezara — byłego męża Pompei i gospodarza sprofanowanej uroczystości. Jest rzeczą jasną, że mściwy świętokradca nie mógł zbytnio liczyć na życzliwość Cezara. Musiał więc czekać i tymczasowo poprzestawać na groźbach. 479 Ale Cycero wiedział doskonale, że dzień, w którym Klodiusz uzyska dostęp do trybunatu, będzie zwiastunem jego zguby. Tymczasem Cezar jako propretor Hiszpanii (w roku 61) z powodzeniem bronił swej prowincji przed niespokojnymi sąsiadami; jego zwycięstwa otwarły mu drogę do tryumfu. Ale jego szalonych ambicji bynajmniej nie zadowalała uroczystość, która dla tylu innych wodzów była zwykłym uwieńczeniem szczęśliwych wypraw wojennych. Cezar czuł się na siłach, aby ująć w swe ręce władzę nad Rzymem. Niebezpieczny stawał się fakt, że o tych jego dążeniach wiedziano tu i ówdzie. 480 Zarząd prowincją wprawdzie powiększył urok i wpływy Cezara, ale mimo to potrzebował sojuszników. Gdzie ich szukać? Oczywiście, wśród malkontentów. A do malkontentów należał Pompejusz, któremu dalej nie udawało się uzyskać od senatu zatwierdzenia jego zarządzeń na Wschodzie; niezadowolony był też jego nieprzyjaciel Krassus, który pomimo wszystkich swoich bogactw i intryg dotychczas nie zdobył sobie decydującego stanowiska w państwie. Obaj byli zatem odpowiednimi kandydatami na sprzymierzeńców — oczywiście po uprzednim pogodzeniu ich między sobą i po pogodzeniu obydwu z Cezarem, co wymagało dużej zręczności. Pożądaną rzeczą byłoby też pozyskanie Cycerona z jego krasomówstwem, co także nie wydawało się trudne; przecież i Cycero wobec widma konsekwencji owego indicta causa potrzebował potężnego sojusznika. Cezar, który bardzo lubił tego czarodzieja słowa, zwracał się 481 doń z propozycjami, ale żadne wysiłki nie zdołały pozyskać jego niezłomnego ducha republikańskiego. Pozostał wiec Pompejusz i Krassus, z którymi Cezar zawarł tajemną umowę — w ten sposób powstał w roku 60 pierwszy triumwirat, pod znakiem którego Rzym przeżył następne dziesięciolecie. Polityczny ten związek częściowo się wzmocnił związkiem osobistym: Pompejusz ożenił się z córką Cezara, Julią. W plotkującym wielkim światku rzymskim małżeństwo to wywołało liczne szydercze komentarze: zięć był o sześć lat starszy od teścia, a żona o połowę młodsza od męża. Pomimo to Julia szczerze kochała siwiejącego bohatera wojen światowych, stała się też dobrym duchem nie tylko triumwiratu, ale — jak się po jej przedwczesnej śmierci okazało — całego państwa rzymskiego. Jednym z warunków zawartego układu było zdobycie dla Cezara konsulatu na następny rok 59, przy czym Cezar zobowiązał się spełniać na urzędzie konsula ważne życzenia swoich sprzymierzeńców, a przede wszystkim za pomocą zwołanego zebrania ludowego miał zatwierdzić odrzucone przez senat zarządzenia Pompejusza na Wschodzie. Sprawa została niebawem załatwiona, i senat nie mógł się przeciwstawić związkowi politycznego rozumu Cezara ze sławą Pompejusza i bogactwami Krassusa. Wprawdzie zdołał przynajmniej na drugie miejsce wprowadzić swego kandydata na konsula — Bibulusa. Ale ten zagorzały optymat był bezsilny wobec energii swego świetnego kolegi; musiał też poprzestawać na szumnych i jałowych protestach. W ogóle konsulat roku 59 był jakby przeciwieństwem konsulatu z roku 63; o ile wówczas senat pod mądrym przewodnictwem Cycerona był organem rządzącym państwa, o tyle teraz stał się cieniem władzy. Wszystkie najważniejsze sprawy państwowe były decydowane w łonie triumwiratu, a moc prawodawczą nadawały im uchwały zebrania ludowego, które również straciło dawne znaczenie i wykonywało posłusznie nakazy triumwiratu. Ze smutkiem patrzył Cycero, jak giną owoce jego pracy: „Ciężko pomyśleć — pisał do swego najlepszego przyjaciela, Attykusa — jak piękne było państwo za mojego konsulatu". Cezar z szacunkiem odnosił się do smutku wielkiego patrioty; ale kiedy ten w przystępie bezbrzeżnej rozpaczy przerwał milczenie i z powodu pewnego procesu politycznego wygłosił płomienną mowę o tym, czym był Rzym jeszcze tak niedawno, a czym się stał obecnie — rozgniewał się na dobre i kazał zawiadomić Klodiusza, że jako pontifex maximus gotów jest mu dopomóc w razie, gdyby chciał przejść do stanu plebejskiego za pomocą adopcji, dokonanej przez któregoś z plebejuszów. 482 Wkrótce też rozegrała się ta groźna dla Cycerona komedia. Prawo rzymskie, ufając zdrowemu rozsądkowi obywateli, nie ograniczało wieku ani usynowiciela ani usynowionego; toteż Klodiusz nie odmówił sobie przyjemności wyszydzenia raz jeszcze ustawy i mając już lat blisko czterdzieści, obrał sobie na usynowiciela człowieka tak młodego, że w tym wypadku „ojciec" był młodszy od „syna". Bądź co bądź — wymaganiom formalnym stało się zadość: Klodiusz został plebejuszem i natychmiast wystąpił jako kandydat na trybuna ludowego w roku 58. Poszedł nawet dalej, bo zaczął gromadzić bandy zbrojne, aby przy ich pomocy terroryzować zgromadzenia wyborcze. Celów swoich bynajmniej nie ukrywał; coraz częściej straszne słowa indicta causa brzmiały w uszach tumanionego ludu. Sam Cezar się przeraził; spostrzegłszy, w czyje ręce oddał największego mówcę rzymskiego, postanowił go ocalić. Jednym z pierwszych aktów konsularnych Cezara było przeprowadzenie prawa agrarnego, a właściwie wznowienie z pewnymi zmianami ustawy, przedłożonej z jego inicjatywy przez trybuna Rullusa jeszcze za konsulatu Cycerona. Czuwanie nad owym prawem powierzano nielicznej komisji, której członkowie byli nietykalni. Ponieważ jedno miejsce w tej komisji zostało opróżnione wskutek śmierci jednego z członków, przeto Cezar zaproponował je Cyceronowi. Cycero wiedział, że przyjmując propozycję Cezara zabezpieczy się od wszelkich zamachów ze strony swego zaciętego wroga, a mimo to i tym razem odtrącił wyciągniętą ku sobie pomocną dłoń. Wówczas Cezar pozostawił go własnemu losowi. Rok konsulatu Cezara dobiegał końca, a w następnym roku miało się rozpocząć jego namiestnictwo w obu Galiach, które to prowincje wbrew obyczajowi zapewnił sobie na pięć lat. Wraz z Cezarem opuścimy na krótko Rzym i przeniesiemy się do Galii, która w ciągu ośmiu lat była terenem działalności tego wielkiego wodza i męża politycznego. Kiedy się zaczynał jego prokonsulat, do Rzymu należała po tej stronie Alp tak zwana Provincia, czyli pobrzeże Morza Śródziemnego (z wyjątkiem sojuszniczego państwa massalijskiego w nizinie Rodanu); gdy zaś po ośmiu latach wraz ze swymi legionami wracał do kraju, cała Galia do Renu, kanału i oceanu uznawała panowanie Rzymu. Ale nie w tym leży znaczenie czynów Cezara, że do łańcucha rzymskich prowincyj dołączył jeszcze jedno ogniwo; dziś mało nas zachwyca zdobywca, który przelewając krew swoich żołnierzy i obcych dąży tylko do zdobyczy terytorialnych, a już zupełnie nie budzi naszej sympatii ujarzmiciel i ciemięzca. 483 Ale podbój Galii przez Cezara przyniósł tamtejszym plemionom nie niewolę, lecz wyzwolenie duchowe; dzięki podbojowi skierowane zostały te bardzo uzdolnione ludy na drogę rozkwitu kulturalnego. Toteż Galia bezwiednie odczuwała tę korzyść; chętnie przyjęła od Rzymu nasiona romanizacji i polubiła władzę rzymską... Władza ta była w Galii reprezentowana nawet wówczas, gdy Rzym i cała Italia musiały się poddać barbarzyńcom germańskim. Te wyniki wyróżniają chlubnie Cezara od innych zdobywców i stawiają jego imię obok imienia Aleksandra Wielkiego; jak ten siłą swego oręża stworzył grecki Wschód, tak Cezar stworzył rzymski Zachód. Współcześni Francuzi ze współczuciem rozważają wydarzenia ośmioletniej wojny plemion galijskich o niepodległość, a imię ostatniego ich bohatera Wercyngetoryksa otaczają zasłużoną czcią; ale gdyby nawet cofnięcie koła historii zależało od Francuzów, to na pewno nie zechcieliby uznać za niebyłe galijskich wojen Cezara, gdyż byłoby to równoznaczne z wyrzeczeniem się swej wielkiej kultury, nie wyłączając pięknego języka. W każdym razie nie będziemy tu się wdawali w szczegóły tej historycznej walki, którą musielibyśmy opowiadać według ówczesnego opisu zwycięzcy, zawartego w znakomitych „Komentarzach o wojnie galijskiej". Może to przykre, ale musimy wracać do Rzymu. 484 Tutaj interesów nieobecnego wodza strzegli Pompejusz i Krassus, a właściwie Pompejusz i Julia, która chociaż nie mieszała się do polityki, to jednak niewidzialnym łańcuchem miłości związała swego męża ze swym ojcem. Chwilowo jednak mogło się zdawać, że potęga triumwiratu słabnie, bo bandy Klodiusza siały w Rzymie przerażenie, a jego nieokiełznana wola tryumfowała. Jak należało się spodziewać, pierwszy swój atak skierował Klodiusz przeciw Cyceronowi; „ojciec ojczyzny" został wygnany, a jego dom, skromnie, lecz wytwornie ozdobiony dziełami kultury greckiej, został zburzony; żona i dzieci z trudem uniknęły niebezpieczeństwa. Ale był to zaledwie początek. Zdawało się, że jakiś zły duch wcielił się w warcholskiego trybuna. Po Cyceronie wygnany został Kato, ten, dajmy na to, pod honorowym pozorem. Ale Klodiuszowi i to nie wystarczyło; widząc, że triumwirat nie odnosi się z uznaniem do jego nadużyć, zwrócił ostrze swych słów i swe szajki przeciwko Pompejuszowi, a w końcu i przeciw Cezarowi, swemu dobroczyńcy, ogłaszając jako nieważne wszystkie jego konsularne prawa i rozporządzenia. Zapewne, postawił przez to samego siebie w śmiesznym położeniu; przecież wśród tych rozporządzeń było jego przeniesienie do stanu plebejskiego, a jeżeli miało ono być nieważne, to nieważny był również jego trybunat ze wszystkimi przywilejami, dzięki którym mógł unieważniać wszystkie rozporządzenia Cezara. Ale Klodiuszowi było wszystko jedno. Wreszcie przebrała się miarka i kosa trafiła na kamień. Z zatargu między Klodiuszem a triumwiratem pierwszą korzyść wyciągnął senat. Jeszcze nie minął rok trybuński, gdy senat przeprowadził na zgromadzeniu ludowym prawo, znoszące nakaz Klodiusza o wygnaniu Cycerona. „Ojciec ojczyzny" mógł powrócić, i ojczyzna witała go istotnie jak ojca; jego podróż z Brundyzjum do Rzymu stała się jednym wielkim tryumfem, który był sowitą nagrodą za wszystkie gorycze wygnania. Wprawdzie Klodiusz, nawet nie będąc trybunem, pozostał królem ulicy i przy pomocy swoich szajek niemało dokuczał nieprzyjaciołom, ale senat mógł z nim teraz walczyć jego własną bronią; z przyzwolenia senatu niejaki Tytus Milo, człowiek zdecydowany na wszystko i niesłychanie odważny, zebrał własną bandę, przy pomocy której z powodzeniem przeciwdziałał zbójectwom Klodiusza. Położenie senatu znów się wzmocniło, a potęga triumwiratu odpowiednio spadla. Wskutek tego triumwirat zmuszony był mocniej się skonsolidować. W roku 56 miała miejsce konferencja triumwirów w Luce (w Etrurii), której wyniki były nadzwyczaj doniosłe. Postanowiono tedy, że Pompejusz i Krassus otrzymają konsulat powtórny w następnym roku, 55, 486 do czego zresztą mieli zupełne prawo, gdyż okres dziesięcioletni po ich pierwszym konsulacie w roku 70 dawno minął; oraz że po tym konsulacie z tytułem prokonsulów otrzymają prowincje: Pompejusz — obie Hiszpanie, a Krassus — Syrię, każdy na pięć lat; a dalej, że termin zarządzania Galią przez Cezara, upływający w roku 54, będzie przedłużony na dalsze pięć lat i że po upływie tego terminu otrzyma i on konsulat powtórny. Były to rzeczy ważne. Po konferencji w Luce siły triumwiratu się odrodziły, a opozycja senatu na jakiś czas złożyła broń. Wprawdzie powtórny konsulat Pompejusza i Krassusa nie był bynajmniej tak świetny, jak pierwszy; wszyscy jasno zdawali sobie sprawę, że konsulat jest dla obu tylko środkiem, za pomocą którego otrzymają prowincje oraz legiony, jakie się w nich znajdowały. Zwłaszcza niecierpliwy był Krassus; w Syrii obiecywał sobie góry złota — jako dodatek do bogactw, które już posiadał w Rzymie. Nie czekając na koniec swego konsulatu, porzucił Rzym. Na próżno trybun Kapito powagą swej trybuńskiej intercesji usiłował go powstrzymać od takiego bezprawia; konsul nie zwrócił uwagi na protest. Wówczas Kapito, stojąc w obronie zdeptanego „prawa świętego" o władzy trybuna, uroczyście go wyklął — a siły podziemne tym razem sprawiły, że przekleństwo spełniło się niebawem. Nie Syria nęciła Krassusa. Choć z natury bogata, była ona jednak wyczerpana wskutek zachłanności ówczesnego namiestnika — „nowej Semiramidy", jak go żartobliwie nazywano — znanego już nam pompejańczyka Gabiniusza. Nie Syria! Ale za to za Eufratem leżała złota Partia, spadkobierczyni królów perskich. Feudalne to państwo, osłabione wewnętrzną niezgodą, nie zdawało się być zbyt silne, aby wytrzymać natarcie legionów rzymskich. Dalej zaś zaczynała się jeszcze bogatsza kraina — Indie. Jednakże prokonsul pomimo całej niecierpliwości nie mógł swej wyprawy zaczynać od razu szlakami Aleksandra Wielkiego; trzeba było najpierw zagrabić resztkę bogactw wycieńczonej prowincji; skarby ukryte w świątyniach, a zwłaszcza skarbiec świątyni jerozolimskiej; teraz przekleństwa wzburzonych Judejczyków dołączyły się do klątwy Kapitona. Tak minął rok 54; dopiero w roku 53 można było przedsięwziąć wyprawę. Krassus miał wtedy około sześćdziesięciu lat. Było to niewiele w owych zdrowych czasach; gorzej, że brakło mu w armii doświadczonych dowódców. Syn jego, Publiusz, który pod komendą Cezara przeszedł świetną szkołę w Galii, oraz szereg doskonałych oficerów, zwłaszcza niejaki Kasjusz, o którym będziemy mieli jeszcze wiele do powiedzenia — to w każdym razie za mało. Bądź jak bądź Krassus wierzył w swe powodzenie. 487 Z Antiochii do Babilonu prowadziła historyczna droga przez Armenie, teraz szczególnie odpowiednia z powodu wrogich stosunków między Armeńczykami a królem Partii Orodesem. Była to jednak droga okrężna, arabski zaś emir Abgar, który władał plemionami pustyni, doradzał pośpiech, zwłaszcza że gościniec był prosty i wolny od wroga, Partowie bowiem byli rzekomo zajęci ratowaniem swoich skarbów i ucieczką w niedostępne góry; należało więc ich odpędzić. Krassus, pałający żądzą zdobycia owych skarbów, chętnie uwierzył Abgarowi i poprowadził swe legiony w liczbie 40 000 przez pustynię do półgreckiego miasta Karry. Nieprzyjaciela istotnie nigdzie nie spotkano, ale cisza i pustka zaczęły się wydawać podejrzane, toteż Krassus postanowił wysłać Abgara z wywiadem. Jak Abgar wyruszył, tak przepadł. Krassus począł się trwożyć; czy też jego wierny przyjaciel nie wpadł w zasadzkę chytrego wroga? Zaledwie kilka dni trwała ta niepewność, nieprzyjaciel bowiem się ukazał — z prawa, z lewa, ze wszech stron - i śród jego zastępów nietrudno było rozpoznać białe płaszcze Abgara i jego beduinów. Teraz już nie było ratunku. Dzielni byli rzymscy legioniści, ale w ruchomym piasku pustyni, przeciw nieuchwytnej jeździe partyjskiej na nic się zdała wszelka ich waleczność i wytrzymałość. Daremnie młody Krassus na czele swego oddziału próbował się przedrzeć — otoczony i zasypany strzałami, mógł tylko bohatersko zginąć. Głowę jego na włóczni odniesiono do głównej kwatery rzymskiej i oddano prokonsulowi ze słowami: — Pozostawiamy ci noc, abyś opłakał syna, a jutro oczekuj naszego powrotu. — I powrócili. Stary Krassus zginął jak jego syn; znaczna większość wojska rzymskiego została wytępiona; dziesięć tysięcy zabrano do niewoli, a tylko nielicznym, z Kasjuszem na czele, udało się dotrzeć do Syrii. Taki był wynik bitwy pod Karrami w roku 53 i nieudanej wyprawy partyjskiej nowego Aleksandra. Niezwyciężone orły rzymskie ozdobiły świątynie Partów, legioniści wszechwładnego miasta obrabiali ich pola nad dalekim Tygrysem; toteż kiedy Rzymianie ściśle w dziesięć lat po spisku Katyliny, oszołomieni tym nowym strasznym gromem, ze zgrozą rozważali proroctwa Sybilli, to już nie Galów widzieli w roli grabarzy Romy: po kamiennych płytach Forum, nad milczącym prochem Romulusa, słyszeli tętent kopyt partyjskiego jeźdźca. 488 62. Cezar Triumwirat się rozpadł. Jeszcze przed klęską pod Karrami, w 54 roku, umarła piękna i słodka Julia, która swoją miłością uświęcała sojusz ojca swego ze swym mężem. Teraz zginął i Krassus, który decydującym głosem mógł godzić sprzeczne opinie Cezara i Pompejusza. Ważnych rozstrzygnięć należało się spodziewać w rychłym czasie. Odroczyć je mogła tylko wyprawa partyjska; ale po pierwsze, Partia była daleko, po wtóre zaś, dzielność Kasjusza z jednej strony, a niesnaski śród Partów z drugiej zapobiegły bezpośrednim następstwom klęski pod Karrami i ocaliły Syrię od pogromu. Strach przeminął, ale sytuacja w Rzymie była nadal ciężka. Jak przedtem, ścierały się między sobą szajki Milona i Klodiusza — zupełnie jak w wiekach średnich. Rezultat wyborów często zależał po prostu od tego, kto pierwszy zajął Pole Marsowe. Wyjątkowe położenie wymagało wyjątkowych środków, toteż rok 52 ujrzał w Rzymie ciekawe widowisko: Pompejusza, jako konsula sine collega. Był to cały zbiór niewłaściwości konstytucyjnych. Niewłaściwy był już sam tytuł sine collega, gdyż nawet etymologicznie consul znaczy właśnie collega; niewłaściwy był trzeci konsulat Pompejusza w dwa lata zaledwie po drugim; niewłaściwością było wreszcie to, że Pompejusz jako konsul sprawował pomimo to władzę prokonsula w Hiszpanii, którą otrzymał na lat pięć, od l stycznia 54 roku. Ale najważniejszą rzeczą było ukrócenie anarchii i rozbojów na ulicach Rzymu. W tej sprawie Pompejuszowi raz jeszcze — już ostatni — uśmiechnęło się szczęście. Oto Klodiusz i Milo spotkali się przypadkowo na drodze Appiuszowej, każdy na czele swej bandy; było to w pobliżu miasteczka Bovillae, przy świątyni Dobrej Bogini. Czy Klodiusz poznał boginię, której uroczystość sprofanował przed dziesięciu laty? W każdym razie można było mniemać, że bogini go poznała. W walce, jaka się wywiązała, Klodiusz został zraniony i uciekł do sąsiedniego domu; Milo zapewne dla zasady, że raz kozie śmierć, rozkazał go tam zamordować. Śmierć Klodiusza wywołała rokosz czerni rzymskiej, która chciała uroczyście spalić ciało ubóstwianego „bojownika wolności" w samym gmachu senatu i oczywiście z nim razem, ale Pompejusz zręcznie skorzystał z okazji, aby wyzwolić Rzym i od drugiego herszta. Zarządził sąd nad Milonem; pomimo świetnej mowy obrończej Cycerona, który uważał za swój obowiązek i tu wesprzeć przyjaciela — Milo został osądzony 489 i musiał jako wygnaniec udać się do Massalii; ze względu na piękno tego greckiego miasta, wygnanie nie było dla Milona wcale przykrym zakończeniem jego sprawy. Ale tym pomyślniejszy był ten wyrok dla Rzymu; wszyscy odetchnęli swobodniej, bo położono wreszcie kres anarchii. Korzystając z dobrego nastroju w senacie, w którym nastąpiło uspokojenie, Pompejusz przeprowadził jeszcze szereg praw. Na zasadzie jednego z tych praw oczyścił z niepożądanych elementów listę senatorów, ekwitów i trzeciego stanu, z której wybierano sędziów; drugie prawo postanawiało, że byli konsulowie i pretorzy dopiero po pięciu latach mogli otrzymywać zarząd prowincji; trzecie — ściślej określało prawa magistratów, wymagając między innymi obowiązkowego osobistego stawiennictwa kandydatów. Wszystkie te prawa były bardzo pożyteczne i wszystkie pośrednio skierowane przeciw Cezarowi; w praktyce znosiły układy zawarte w Luce, dotyczące powtórnego konsulatu. W istocie, zgodnie z tą umową, zarząd prowincją Galii został Cezarowi przedłużony na dalsze pięć lat, czyli do l marca 49 roku (właśnie do l marca, a nie do l stycznia, gdyż pierwsze objęcie Galii Transalpejskiej przez Cezara nastąpiło z dwumiesięcznym opóźnieniem). Gdyby nie nowe prawa 490 Pompejusza, Cezar najspokojniej siedziałby w swej prowincji Galii do l stycznia 48 roku, gdyż dopiero w tym terminie mógłby się udać jako jego następca jeden z konsulów roku 49; w międzyczasie zaś przyjaciele Cezara przeprowadziliby jego kandydaturę na konsulat roku 48, jak było umówione w Luce, oczywiście bez obowiązkowego stawiennictwa osobistego; będąc zaś konsulem — i z tego tytułu nietykalnym — sam już pomyślałby o swym przyszłym bezpieczeństwie i o władzy. Teraz wszystkie te rachuby zawiodły. Konsulowie roku 49 mogli być wysłani na prowincję nie wcześniej niż za lat pięć, czyli nie pierwej, niż l stycznia 43 roku. To znaczyło, że na rok 49-48 należałoby wysłać do Galii któregoś z konsulów z lat ubiegłych, a tymi senat rozporządzał już od l marca. Stawiennictwo osobiste stało się obowiązkowe; czyli że Cezar musiałby już latem 49 roku zjawić się w Rzymie, a ponieważ z chwilą przejścia przez linię miejską prokonsul tracił imperium i stawał się człowiekiem prywatnym, przeto każdy mógł go pociągnąć do odpowiedzialności za jego działalność w prowincji przed jedną z komisji kryminalnych de repetundis, de vi lub de maiestatis. Ponieważ zaś sędziami byliby ludzie ze spisu ułożonego w myśl życzeń Pompejusza, więc wynik był łatwy do przewidzenia. Przyjaciele Cezara, zdając sobie z tego sprawę, żądali od Pompejusza, aby przynajmniej w artykule o stawiennictwie obowiązkowym uwzględnił, zgodnie z układem w Luce, wyjątkowe położenie Cezara. Pompejusz wyraził swą zgodę, ale odpowiednie uzupełnienie wstawił już po zatwierdzeniu prawa przez zebranie ludowe, wobec czego wrogowie Cezara mogli w danej chwili ogłosić to uzupełnienie za nieważne. W ten sposób, po dziesięcioletnich nieporozumieniach, odbyło się pogodzenie Pompejusza z nobilitas. Wszyscy zrozumieli, że ofiarą tego pogodzenia miał paść Cezar. Jego położenie było nieświetne: śmierć Julii, klęska Krassusa, a w dodatku powstanie Wercyngetoryksa, które groziło utratą wszystkich owoców sześcioletnich mądrych rządów w Galii. Wypadki zmierzały niepowstrzymanie ku końcowi, którym mogło być tylko zerwanie między Cezarem a Pompejuszem i — druga wojna domowa. Który z nich miał słuszność, a który był winien? Ludzie krótkowzroczni osądzają i potępiają jednostki — bądź Cezara, bądź Pompejusza, wyliczając błędy i bezprawia jednego lub drugiego; ludzie o umyśle głębszym wskazują na ogólne położenie państwa rzymskiego, polityczne i ekonomiczne, które się zachwiało od czasu — choć zapewne nie z winy — Grakchów i tylko powierzchownie zostało naprawione za pomocą surowych środków Sulli. Ale może jeszcze głębiej sięga myśl tych, którzy nie podzielając ani jednego, 491 ani drugiego zapatrywania, korzą się przed niewymowną potęgą Fatum, właśnie teraz tworzącego dla człowieczeństwa nowe ciało: monarchię Cezarów, aby je ożywić nowym duchem — religią chrześcijańską. Miało nastąpić wielkie zamarcie i wielkie odrodzenie; my zaś, nie próbując tłumaczyć rzeczy niepojętych, opowiemy po prostu, jak działali i cierpieli ludzie, którzy bezwiednie stali się narzędziem tych mocy. W walce, jaka miała nastąpić, cała przewaga była po stronie Pompejusza; miał wszystkie atuty, prócz jednego. Pompejusz znajdował się w Rzymie i miał w ręku organy prawodawcze, senat, z którym się pogodził, oraz zgromadzenie ludowe, które wyzwolił od terroru ulicy. Posłuszną jego rozkazom była Italia z siłami wojennymi, które chociaż od czasu Sulli nie przedstawiały armii gotowej, to jednakże na pierwszy sygnał mogły odzyskać wojenną gotowość. Pompejusz, bohater trzech kontynentów, władał wszystkimi prowincjami prócz Galii, wraz ze znajdującymi się w nich legionami. Hiszpania zaś była pod jego bezpośrednim zarządem jako prokonsula; wreszcie po jego stronie byli wszyscy zależni od Rzymu królowie i państwa, z których jedno, Massalia, leżała w samym sercu prowincji nieprzyjaciela. Rewolucja bowiem mogła łatwo zniweczyć te państwa, zawdzięczające swój byt senatowi rzymskiemu. Pompejusz stanowczo miał słuszność twierdząc, że tupnięcie nogą wystarczy do stworzenia armii. Jakież wobec takiej potęgi miał znaczenie Cezar ze swymi dziewięciu legionami, pochłonięty przy tym troską o prowincję ledwie zdobytą, a już się burzącą? A jednak po stronie Cezara była pewna zdecydowana przewaga: oto był jedynym dowódcą bezwzględnie oddanego sobie wojska, podczas gdy Pompejusz władzę dzielił z senatem, z którym się wprawdzie porozumiał, ale tym niemniej musiał się liczyć z jego odrębnym zdaniem. Senat z kolei dzielił się na partie, które co prawda nie tak ściśle różniły się między sobą, jak to mamy w dzisiejszych parlamentach, ale bądź co bądź dawały znać o swoich życzeniach. Byli tam bezwzględni zwolennicy Pompejusza, ale byli też i zwolennicy umiarkowani, którzy bynajmniej nie byli tacy nieprzejednani w kwestii następstwa dla Cezara; byli dalej surowi optymaci, zarówno źle usposobieni dla Pompejusza, jak i dla Cezara; byli rygoryści obowiązku moralnego z Katonem na czele; byli wreszcie miłośnicy pokoju za wszelką cenę. Wobec takiego rozgardiaszu bardziej niż kiedykolwiek potrzebny był człowiek, który by siłą swego słowa umiał pogodzić partyjników skłóconych ze sobą i z Pompejuszem. Na nieszczęście człowiek ten, 492 a był nim Cycero, cały rok 51 zmuszony był nieoczekiwanie dla siebie przepędzić w dalekiej Cylicji w charakterze prokonsula. Był to wynik tegoż samego prawa Pompejuszowego o prowincjach z roku 52: ponieważ magistratowie roku 52 dopiero po latach pięciu mogli otrzymywać prowincje, z konieczności trzeba było się zwracać do byłych konsulów i pretorów, a śród nich przede wszystkim powołani zostali ci, którzy jak Cycero wcale jeszcze nie zarządzali prowincjami. Rok 51 minął na bezowocnych konferencjach, a decydującym miał być następny, rok 50. Wobec przychylnego usposobienia większości senatorów, dla przeciwników Cezara było rzeczą szczególnie ważną zapewnić sobie współdziałanie wszystkich dziesięciu trybunów, gdyż nawet jeden członek tego kolegium swym prawem intercesji mógł jurydycznie powstrzymać wszelkie postanowienia senatu. Ponieważ zaś w kolegium wybranych na rok 50 trybunów jeden okazał się wątpliwy, przeto pompejańczycy wytężyli wszystkie swe siły, aby jego wybór uznać za nieważny i przeprowadzić na jego miejsce człowieka pewnego; był nim młody i utalentowany Kurio, który dotychczas cały dar swej niepospolitej wymowy zużytkował w dotkliwych napaściach na Cezara. Zamiar ten powiódł się całkowicie. Ale oto gdy prawie w połowie roku 50 miało zapaść decydujące postanowienie senatu, mające pozbawić Cezara jego prowincji i armii, Kurio wystąpił w senacie z nieoczekiwaną propozycją. Dlaczego ograniczać się do półśrodków? Wszelkie pełnomocnictwa nadzwyczajne są sprzeczne z duchem konstytucji. Niech więc obaj, zarówno Cezar, jak Pompejusz, zrzekną się swej władzy nad prowincjami i nad wojskiem. Idea ta, ukazana przez Kuriona w świetnej mowie, po prostu opętała senatorów tak, że jego propozycja przeszła przygniatającą większością głosów. Dopiero później wyszło szydło z worka; okazało się mianowicie, że wiecznie zadłużony a bezczelny trybun po prostu zaprzedał swój dar wymowy Cezarowi, który doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Pompejusz nigdy się nie wyrzeknie swej prowincji; chciał więc tym sposobem uczynić wyłom między nim a senatem. Oczywiście grupa pompejańska senatu nie była zadowolona; chociaż stanowiła mniejszość, zaproponowała Pompejuszowi objęcie dowództwa nad siłami wojennymi republiki w walce przeciw zbuntowanemu prokonsulowi, na co tenże wyraził swą zgodę. Cezar jednak działał z wolna. Rok 50 minął na układach; nikt nie wierzył w możliwość wybuchu wojny domowej. Nadszedł dzień 10 grudnia, w którym nowi trybuni rozpoczynali swe urzędowanie; wśród nich znalazł się znów gorący cezarysta, człowiek wielkiej przyszłości — Marek Antoniusz. 493 Licząc na jego współdziałanie, Cezar posłał senatowi rzymskiemu list ultymatywny, raz jeszcze domagając się załatwienia wniosku Kuriona. List ten był odczytany na uroczystym posiedzeniu dnia l stycznia 49 roku. Ale tym razem pompejańczycy lepiej przygotowali grunt: zgodnie z ich wnioskiem senat zażądał od Cezara, aby obie Galie przekazał nowym namiestnikom, gdy zaś Marek Antoniusz zgłosił intercesję, obsypano go stekiem obelg i pogróżek, tak że przebrany za niewolnika, musiał uciec z miasta. 494 Cezar znajdował się wówczas w Rawennie, najbardziej na południe wysuniętym mieście swej prowincji, z jednym tylko legionem; prowincję tę oddzielała od właściwej Italii maleńka rzeczka o nazwie odtąd pamiętnej: Rubikon. Dowiedziawszy się o losach swego ultimatum, wypowiedział Cezar słynne po wieki słowa: Iacta alea esto, co dosłownie znaczy: „Niechaj będzie rzucona kość (do gry)!" I przeszedłszy ze swym legionem Rubikon, zajął najbliższe miasto italskie: Ariminum. Zaczęła się więc drugawojna domowa. Nie będziemy tu opowiadać szczegółowo jej przebiegu i oddzielnych epizodów. W wojnie tej nie można było poznać Pompejusza; gdzież się podziała jego zwykła stanowczość i szybkość działania'— zalety, dzięki którym stał się bohaterem trzech części świata? Było rzeczą oczywistą, że krępuje go sztab senatorów, owi konsularowie i pretoriusze, którzy sami będąc niegdyś dowódcami, źle wykonywali rozkazy naczelnego wodza. Od pierwszej chwili zaniechawszy obrony Rzymu, Pompejusz zaczął koncentrować swe siły w apulijskiej Lucerii; Cezar prawie bez przeszkód przeszedł Italię, której miasta wcale nie pragnęły oblężenia i ruiny. 495 Rozkazy Pompejusza nader miękko wykonywali jego podwładni; nie potrafili nawet wywieźć z Rzymu państwowego skarbca, który wpadł do rąk nieprzyjaciela. Sukcesy Cezara zmusiły Pompejusza do porzucenia Lucerii i wycofania się do Brundyzjum, co było równoznaczne z tymczasowym zaniechaniem obrony Italii w ogóle. Oto był rezultat pierwszych dwóch miesięcy wojny. Wszystko to jednak było dopiero wstępem do ważniejszych w przyszłości rozstrzygnięć. Jak wiemy, wszystkie prowincje były po stronie senatu: zachód, południe i wschód. Na zachodzie była Hiszpania — własna prowincja Pompejusza; tu też przede wszystkim zwrócił się Cezar. A ponieważ wierna senatowi Massalia zagradzała drogę jego legionom, jednocześnie z akcją w Hiszpanii musiał dowodzić oblężeniem tego pięknego miasta, które było ośrodkiem cywilizacji greckiej na Zachodzie. Obraz tego oblężenia napełnia nas dziś smutkiem, ale nie można było temu zapobiec. Massalia upadła po 500 latach sławnego istnienia. Wraz z Massalia i w Hiszpanii, pod Ilerdą, pompejańczycy się poddali. Jeszcze nie minął rok 49, a już cały Zachód był w rękach Cezara. Wprawdzie na południu Cezar poniósł klęskę; Kurio, który chciał naśladować żelazną wolę swego wielkiego wodza, został w Afryce rozbity przez wojsko króla numidyjskiego Juby 496 i bohaterską śmiercią okupił wybryki swego życia. W wyniku tej klęski Italia została odcięta od obfitych w zboże prowincji i zaczęła głodować. Z tym większą uwagą cały świat oczekiwał wyniku mającego nastąpić zbrojnego starcia obu wodzów. Jak gdyby z woli losów starcie to przybierało znów, jak za czasów Mitrydatesa, postać boju między Zachodem a Wschodem. Tylko że teraz Pompejusz występował w roli swego dawnego wroga, zwyciężonego króla wschodniego. Istotnie, opuścił on Italię i swoje siły przeprawił do Dyrrachium; zacięty Cezar wyruszył za nim w pogoń z bardzo nielicznym oddziałem, który można było łatwo otoczyć i zniszczyć, gdyby Pompejusz posiadał jeszcze dawną swobodę działania. Ale krępował go sztab, więc czekał; tymczasem zaś Cezar otrzymał nowe posiłki, i Pompejusz był zmuszony cofnąć się z Epiru do Tesalii, pod miasto Farsalos. Tu odbyła się owa bitwa, która, jak przyznali potomni, miała znaczenie decydujące dla całej tej wojny. Legenda porównywała Farsalos z Maratonem; i tu, jak mówiono, corocznie na równinie we mgle nocnej zmartwychwstają zastępy poległych i w widmowej walce powtarzają odwieczne starcie Zachodu ze Wschodem. Zwyciężony Pompejusz uciekł na południe, do Egiptu. Zabezpieczył on niegdyś tron wygnanemu królowi tego kraju, Ptolemeuszowi Auletesowi, teraz panowały tam niepełnoletnie jego dzieci: Ptolemeusz Dionizos i Kleopatra. Pompejusz zatem powinien był się spodziewać ich wdzięczności; tymczasem opiekun królewiąt, Potinos, inaczej, na sposób wschodni, pojmował wdzięczność. Zamiast wiązać losy Egiptu z upadłą wielkością, postanowił oddać przysługę wschodzącej sławie zwycięzcy. I stała się rzecz potworna: bohater trzech części świata z rozkazu Potinosa został zamordowany w chwili, gdy zaledwie stanął na lądzie, i to na oczach żony i syna, którzy bezradnie i w przerażeniu przyglądali się z okrętu tej niespodziewanej, krwawej scenie. Jeżeli jednak Potinos sądził, że tak ohydnym aktem niewdzięczności zdobędzie sobie życzliwość Cezara, to się omylił. Cezar nie rozumował sposobem wschodnim. Znalazłszy się w Aleksandrii, postanowił działać po rzymsku, zaprowadzając porządek w sprawach dziedzictwa tronu egipskiego. Zawezwał do siebie dziesięcioletniego Ptolemeusza i szesnastoletnią Kleopatrę, którzy oczywiście zdążyli pokłócić się ze sobą po śmierci ojca. Podobno urok młodziutkiej następczyni faraonów wywarł wpływ na Cezara; te zaloty byłyby jeszcze rzeczą błahą, ale za to kontrybucja, jaką Cezar nałożył na bogate miasto, wywołała wrzenie przeciw niemu. Cezar miał siły nieznaczne, Egipcjan zaś było wielu; i oto zwycięzca Pompejusza został oblężony w zajętym przez siebie pałacu ptolemejskim; 497 zaczęła się „wojna aleksandryjska". W końcu Cezar zatryumfował, ale ten tryumf kosztował go niemało; stracił całą zimę 48-47 roku, podczas której pompejańczycy zdążyli już zgromadzić swe siły. I nawet poskromiwszy Aleksandrię, nie zaraz mógł ruszyć przeciw nim. Wprawdzie Wschód po bitwie pod Farsalos uznał władzę zwycięzcy, ale król Bosporu Farnakes, który przed piętnastu laty zgładził swego ojca, Mitrydatesa, zapragnął teraz skorzystać z wojny domowej rzymskiej, aby odzyskać rodzinny Pont. Dla Cezara zresztą wojna ta miała tylko znaczenie doraźnego epizodu; rozbiwszy Farnakesa pod Zelą, doniósł o swym zwycięstwie do Rzymu w słynnych odtąd słowach: „ Veni — vidi — wici". Najważniejsza rozgrywka miała nastąpić wkrótce. 498 Po utracie Zachodu i Wschodu pompejańczykom pozostało już tylko Południe, czyli prowincja Afryki oraz wierny sprzymierzeniec Juba, król Numidii. Tam też poczęto organizować nową armie dla obrony republiki przeciw zagrażającej monarchii; jej przywódcą politycznym był Metellus Scipio, teść Pompejusza, ale jej duszą był Kato. Armia była dość znaczna, nawet bez pomocy zaofiarowanej przez Jubę; centrum republikanów była Utyka, główne miasto prowincji Afryki od czasów zburzenia Kartaginy. Tutaj zbierał się senat — prawdziwy, niezależny senat republiki, jako przeciwwaga senatu w Rzymie, który uznał władzę Cezara. Natomiast położenie Cezara nie było i teraz zbyt pomyślne. Po przykrych epizodach w Aleksandrii i z Farnakesem czekała go w Italii nowa przygoda — rokosz jego własnych legionów, które, przebywając w szczęśliwej Kampanii, bynajmniej nie miały zamiaru zmieniać jej równin na skwary afrykańskie. Wysiłki oficerów okazały się daremne, Cezar zmuszony był wszcząć układy z buntownikami. Nieustraszony, jak zawsze, stanął wobec nich — jeden przeciw dziesiątkom tysięcy. — Czegóż wy chcecie? — zapytał. — Zwolnienia! — dał się słyszeć groźny szmer zbuntowanych. — Dobrze, Kwiryci, jesteście zwolnieni; obiecane wam dary otrzymacie, gdy ja ze swymi żołnierzami odprawię uroczysty tryumf. W jednej chwili nastrój się zmienił; przecież Kwirytami od czasów Romulusa, zgodnie z przyjętym zwyczajem, nazywano Rzymian w życiu cywilnym, nigdy zaś żołnierzy. I oto buntownicy poczęli błagać wodza, aby ich przyjął ponownie na służbę do swoich szeregów. Teraz dopiero mogła się zacząć wojna afrykańska. Nowa ta wojna trwała niedługo, o wszystkim zadecydowała jedna bitwa pod Tapsus (46 roku). Była co prawda bardzo krwawa, bo żołnierze Cezara, podnieceni walką z nieprzyjacielem, już dwa razy zwyciężanym, tym razem nie mieli miłosierdzia. Wiele krwi rzymskiej zwilżyło palące piaski Tapsusu; resztka wojska z Katonem na czele znalazła tymczasowe schronienie w Utyce. Po raz ostatni zwołał Kato swój senat z pytaniem: co robić? — Poddać się — zadecydowała większość pod naciskiem mieszkańców Utyki, którzy za wszelką cenę chcieli uniknąć oblężenia miasta. — Tak, poddać się, ale przedtem wyciąć tych tchórzliwych i nikczemnych mieszkańców. — Ale przeciw temu zaprotestował Kato rzekłszy: — Ostatnia godzina republiki nie może mieć skazy. — Własną piersią osłonił bezbronną ludność od gniewu swoich stronników; 499 umożliwił również ucieczkę tym, którym porozumienie ze zwycięzcą wydawało się rzeczą niemożliwą. Do nich należał przede wszystkim sam Kato; ale nie przyłączył się do uciekających. Gdy okazało się, że nie ma nadziei ocalenia republiki, przypieczętował jej zagładę swoją dobrowolną śmiercią. Potomni nazwali go Katonem Utyckim (Cato Uticensis), stawiając go tym na równi ze Scypionami Afrykańskim i Azjatyckim, z Metellusami Macedońskim i Numidyjskim, oraz z innymi przedstawicielami chwały kwitnącej republiki. 500 Cezar rozumiał, że krew Katona zawiśnie jak ciężka, burzliwa chmura nad jego dziełem i pod wpływem tego dopuścił się — być może po raz pierwszy w życiu — nieszlachetnego postępku, zohydzając pamięć bohatera w złośliwym pamflecie i w karykaturalnej masce podczas odbywania tryumfu. Ale i tu, i tam wysiłek był bezskuteczny. Przeciwnie, wkrótce potem Rzym został oszołomiony nadzwyczajnym zdarzeniem: oto ulubieniec Cezara, Marek Brutus, ożenił się z Porcją, córką zmarłego wodza republikanów. W pozostałych kwestiach zwycięzca nie miał powodu do niezadowolenia; wojna domowa się skończyła, można było rozpocząć pracę budowniczą na gruzach zburzonej republiki. Z łatwością Cezar otrzymał dyktaturę, i to na dziesięć lat, a ponadto prawo przedstawiania ludowi, czyli po prostu mianowania, magistratów; była to faktycznie monarchia bez jej nazwy. Początek nowej epoki został godnie podkreślony uporządkowaniem kalendarza, który znajdował się w stanie zupełnego zaniedbania. Republika rzymska uznawała rok księżycowy, liczący 355 dni, pozostawiając władzom możność periodycznego wyrównywania z rokiem słonecznym przez wstawienie miesiąca „przestępnego"; właśnie te wstawiania, często zależne od warunków politycznych, wprowadziły nieład do kalendarza, który był teraz o trzy miesiące spóźniony w stosunku do roku słonecznego. Z rozkazu Cezara wprowadzony został ów „juliański" kalendarz, z którego i my w zasadzie do dziś korzystamy, a który opiera się na roku słonecznym liczącym 365 dni, z periodycznym wstawieniem przestępnego już nie miesiąca, lecz dnia. Rok przejściowy w celu rychłego wyrównania różnicy obliczony był na 15 miesięcy; był to „niekończący się" rok 46. Cezarowi przyniósł ów rok nowy wcale zasłużony zaszczyt: następujący po Juniusie (czerwcu) miesiąc republikański Quintilis został nazwany Julius (lipiec). Był to dopiero początek reform: w głowie zwycięzcy roiły się daleko większe, prawdziwie królewskie myśli pokojowego uporządkowania świata. Pokojowego — ale urzeczywistnienie tych myśli poprzedzać musiała jeszcze jedna wojna, ostatnia, sybillińska wojna z wrogiem z przeznaczenia: Partem. Krew Krassusa, przelana w dalekich Karrach, wciąż jeszcze domagała się zemsty; orły rzymskie wciąż jeszcze zdobiły świątynie partyjskie; legioniści rzymscy wciąż jeszcze obrabiali pola Mezopotamii w partyjskiej niewoli. To jeszcze jedno zwycięstwo było konieczne dla chwały imienia rzymskiego — a potem... Cóż potem? Tak pytali z trwogą republikanie, których garść ocalała. 501 Tapsus przyniósł Rzymowi monarchię bez jej nazwy; cóż mu przyniesie zwycięstwo nad Partią? Co prawda sprawa nie poszła tak gładko. Zanim w otchłań przeszłości zapadł rok „niekończący się", napełnił dyktatora goryczą z powodu nowego powstania w Hiszpanii. Na czele buntu stanęli dwaj synowie Pompejusza, Gneusz i Sekstus, z którymi namiestnik nie mógł się uporać. Zamiast tedy na Wschód, zmuszony był Cezar udać się na krańce Zachodu. Powodzenie i tym razem mu sprzyjało; republikanie zostali rozbici pod Mundą, Gneusz zginął, ale Sekstus ocalał, a wraz z nim i zarodek przyszłych niepokojów. Tak, Pompejusz był szczęśliwy: pozostawił po sobie tęgich synów, którzy dalej prowadzili jego dzieło. Cezar nie miał synów; nadziei zresztą nie tracił, ale oczekując własnego syna ze swej Kalpurnii, adoptował urodzonego w roku 63, za konsulatu Cycerona, syna swej siostrzenicy, Gajusza Oktawiusza, który od tego czasu zaczął się nazywać Gajusz Juliusz Cezar Oktawian. Po bitwie pod Mundą, w roku 45, można było się zająć wyprawą partyjską; nadszedł czas nowych trudów, radosnych dla Cezara i dla jego zwolenników, niepokojących dla republikanów dawnego typu, których bądź co bądź, dość zostało w senacie. Olbrzymie imperium wydawało się im jakoby olbrzymi cmentarz, na którym popieliły się kości pomordowanych współideowców. I cóż z tego, że magistratura jest niby dawna, republikańska, że lud ciągle jeszcze „wybiera" konsulów, pretorów, trybunów? Była to próżna komedia, a i jej dni mogły wkrótce się skończyć. Niech tylko Cezar powróci jako zwycięzca z wojny wschodniej... Zresztą, czyż będzie czekał tak długo? Przecież Sybilla pozostawiła wyraźne proroctwo o fatalnej wojnie: zwycięstwo w niej było przepowiedziane królowi. A więc o ile Rzym pragnął zwycięstwa... Minął rok 45; nadszedł 44. Na ten rok Cezar wystawił na konsulów swoją kandydaturę oraz kandydaturę Marka Antoniusza. Był to ów młody człowiek, który jako trybun na początku roku 48 spowodował zerwanie między Pompejuszem a Cezarem. Udając się wówczas na Wschód, Cezar powierzył Antoniuszowi rządy w Italii, ale jego sprawowanie widocznie nie było zadowalające, gdyż przez jakiś czas był w niełasce Cezara, przepędzając dni z żoną swą, Fulwią, której był trzecim mężem... przed nim była ona godną małżonką Klodiusza i Kuriona. Ale teraz Cezar się z nim pogodził; było oczywiste, że Antoniusz ponownie zacznie rządzić państwem, gdy Cezar uda się na Wschód. Lecz w jakim charakterze uda się tam? Konsula? Dyktatora? A co powiedziała Sybilla? 502 Można by się chociaż pokusić o zbadanie gruntu. Właśnie miała się odbyć wesoła lutowa uroczystość Luperkaliów; był to rzymski karnawał. W tym dniu kto chciał, przebierał się za Luperka, czyli Satyra. Marek Antoniusz, choć konsul, też się nie krępował i togę z purpurowym obrzeżem zastąpił bardziej niż prymitywną szatą Luperka; w tym kostiumie można było pozwalać sobie na wszelkie żarty. Cezar, jako konsul prezydujący, zajmował swoje krzesło kurulne; i oto podbiega doń Antoniusz i ofiarowuje mu koronę królewską. Jak na to odpowie lud? Burzą oklasków? Niestety, nie: ciszą grobową. Mimo woli, drżącą ręką Cezar odsunął fatalny dar, i dopiero wtedy dały się słyszeć ogłuszające oklaski. Po raz wtóry, to samo; po raz trzeci, to samo. No, oczywiście Sybilla musi poczekać; naprzód zwycięstwo, a potem... Ale republikanie czekać nie chcieli; przede wszystkim zaś Gajusz Kasjusz, na którego zwracały się wszystkie oczy, gdy była mowa o wyprawie partyjskiej. Kasjusz bowiem, jako pomocnik Krassusa, ocalił choć cząstkę armii rzymskiej po klęsce karryjskiej, a przy tym obronił prowincję Syrię 503 przed inwazją zwycięskiego wroga. Był to surowy republikanin, a jednak Cezar go nie tknął; Kasjusz natomiast nie godził się z losem, jaki zwycięzca Pompejusza gotował państwu. Wyczuwał jednak, że dla powodzenia spisku, jaki obmyślił, powinien stanąć na jego czele człowiek mający większy urok. Sam los oczywiście wyznaczył tę rolę Markowi Brutusowi, który był jednakowo kochany i przez lud rzymski, i przez samego dyktatora; przede wszystkim dlatego, że był potomkiem owego Brutusa, który niegdyś, wygnawszy Tarkwiniuszów, zapoczątkował republikę. Po wtóre, był on zwolennikiem filozofii stoickiej z jej surowym pojęciem obowiązku i samowystarczającej cnoty, podobnie jak jego wuj Kato, z którego córką był przecież żonaty. 504 Tamten, Lucjusz Brutus, założył republikę; co powie jego potomek, gdy uciskana przez tyrana republika zwróci się ku niemu z błaganiem o pomoc? Czy powie, że kocha tego tyrana — swego dobroczyńcę? A tamten Brutus, czyż nie kochał swoich synów? A jednak poświęcił ich na ofiarę, skoro zamierzali szkodzić republice. Marek Brutus był tego roku pretorem, i to również z łaski Cezara. Od pewnego czasu zaczął znajdować na swym krześle kurulnym napisy: „Ty śpisz, Brutusie?" Coraz bardziej zaciskała się pętla przeznaczenia, wkrótce imię Brutusa zaczęto łączyć z imieniem Kasjusza; naprzód jednostki, a potem dziesiątki ludzi postanowiło stanąć w obronie skazanej na zagładę republiki. Wśród tych dziesiątków nie było jednak zdrajcy. Ale Fatum zawisło nad Rzymem; krążyły niepokojące pogłoski, wróżby. Astrologia owymi czasy mocno zagnieździła się w Rzymie. — Strzeż się Id marcowych — powiedział podobno Cezarowi jeden z wyznawców nowej nauki. Idy marcowe (czyli dzień 15 marca) były dniem posiedzenia senatu, który teraz, przy Cezarze, zbierał się nieczęsto; ten dzień wybrali spiskowcy dla wykonania swego zamysłu. Cezar nic nie podejrzewał. Poprzedniego wieczoru był w gościnie i późno wrócił do domu. Senatorzy byli już wszyscy zebrani; Cezar wciąż nie przychodził. Wtedy spiskowcy posłali po niego jednego ze swoich, Decymusa Brutusa; Cezar naprzód odpowiedział, że jest niezdrów, ale potem, przekonany wywodami Decymusa, kazał się w lektyce ponieść do kurii Pompejusza, gdzie odbywało się zebranie. Po drodze spotkał śród przechodniów swego astrologa. — I cóż — krzyknął mu wesoło — Idy marcowe nadeszły! — Ale jeszcze nie minęły — odpowiedział mu tamten. Tymczasem spiskowcy, na pół żywi, na pół umarli, oczekiwali: przyjdzie czy nie przyjdzie? Do jednego z nich, Kaski, podchodzi znajomy senator: — Ty przede mną wiele ukrywasz, ale Brutus mi wszystko powiedział! Kaśka zbladł: — Co ty właściwie chcesz powiedzieć? — Ano, że ty niby jesteś kandydatem na edyla i tam jeszcze coś. Kaska nie od razu przyszedł do siebie. Brutus i Kasjusz stali tuż obok. Senator Lepidus, przechodząc koło nich, szeptem powiedział: — Wszystko wam się uda, ale działajcie szybko. Gdy oni zaś niepewnym wzrokiem spoglądali na siebie, tamten skierował się ku drzwiom, dokąd właśnie przyniesiono dyktatora i długo z nim rozmawiał. Cóż to znaczyło? Zdradzał ich, czy nie zdradzał? 505 Oczywiście nie zdradził. Cezar wszedł do kurii i zajął miejsce na swym krześle kurulnym; drugiego konsula, Antoniusza, jeden ze spiskowców zatrzymał za drzwiami kurii. Do nóg siedzącego Cezara rzucił się, podług umowy, Cimber, rzekomo błagając o łaskę dla swego brata; inni spiskowcy otoczyli dyktatora, udając, że niby chcą poprzeć prośbę Cimbera. Cezar, rozgniewany, powstał z krzesła i ruchem ręki wskazał, aby się oddalili. Wtedy Cimber chwycił go za togę, która opadła mu z ramion i odsłoniła pierś pod jedną już tylko tuniką. Był to znak umówiony; wówczas wszyscy wydobyli ukryte pod togami puginały. Kaska pierwszy zatopił ostrze w plecach Cezara, za jego przykładem posypały się ciosy innych spiskowców. Cezar z krzykiem cofnął się ku posągowi Pompejusza, założyciela kurii, jakby szukając ochrony u swego przyjaciela. I oto ujrzał przed sobą Brutusa z podniesionym puginałem. — I ty z nimi, mój Brutusie?... Były to jego ostatnie słowa. 506 Źródła ilustracji d'Agostino B., Greece. Monuments of Civilization, London 1974 — il. 71, 76 Bianchi-Bandinelli R., Giuliano A., Les Etrusques et l'Italie avant Rome, Paris 1973 — il. 20, 23, 27,44, 85, 120 Bloch R.,' Etruscan Art, London 1959 — il. 17, 29 Bloch R., The Origins of Rome, London 1960 — il. 7, 33, 49 Boitani F. i in., Die Staedte der Etrusker, Basel — Wien 1974 — il. 11, 12, 13, 16, 24, 25, 38, 46, 104 Boardman J., L'Art Grec, Paris 1966 — il. 68, 77, 78, 83 Britowa N.N., Rimskij skulpturnyj portriet, Moskwa 1975 — il.122 Brunn H., Bruckmann F., Denkmdler griechischer und roemischer Sculptur, Munchen 1888—1912 — il. 33,73 Carducci C., Gold-und Silberschmuck aus den antiken Italien, Wien — Munchen 1962 — il.39, 82, 132 Eschebach H., Pompeji, Leipzig 1978 — il. 99 Grant M., Le Forum Romain, Paris 1971 — il. 140 Grant M., The Birth of Western Civilization. Greece and Rome, London 1964 — il. 1, 47, 57, 90, 101, 108, 112, 113, 131, 138 Grimal P., La civilisation romaine, Paris 1960 — il. 127 Grimal P., Rome devant Cesar, Paris 1965 — il. 18, 41 Havelock Ch. M., Hellenistische Kunst, Wien — Munchen 1971 — il. 64 Hekler A., Die Bildniskunst der Griechen und Rómer, Stuttgart 1912 — il. 61, 65, 81 Tesori L, G. K. Eruschi del Tirreno, Milano 1970 — il. 9, 10, 22, 26, 40, 42, 43, 45 Jenkins G.K., Monnaies grecques. Fribourg 1972 — il. 53, 56, 63, 66, 67, 69, 70, 79, 80, 88, 110, 119 „Journal of Roman Studies" 1955 — il. 86 Kahler H., Rome and her Empire, London 1963 — il. 4, 109 Kraus T., Das romische Weltreich, Berlin 1967 — il. 6, 8, 32, 36, 84, 89, 92, 95, 102, 103, 105, 106, 107, 118, 124, 125, 135, 136, 142 Maiuri A., La peinture romaine. Geneve 1953 — il. 96, 114, 129 Mansuelli G.A., Etruria and Early Rome. London 1966 — il. 2, 3, 15, 19, 22, 28, 33, 35. 87, 91, 134 McDonald A.H., Republican Rome, London 1966 — il. 37, 93 Muzeum Narodowe w Krakowie. Zbiory Czartoryskich. Historia i wybór zabytków, pod red. M. Rostworowskiego. Warszawa 1978 — il. 14 Neue Forschungen in Pompeji. Recklinghausen 1975 — il. 100, 117, 126 Paliotino M., La peinture etrusque, Geneve 1952 — il. 30, 31, 48 oraz obwoluta Perowne S., Romische Mythologie. Wiesbaden 1969 — il. 5, 59, 74, 75 Richter G.M.A., The Portraits of the Greeks. (b.m.) 1965 — il. 52, 55 „Romische Mitteilungen des Deutsches Archaol. Institut" 1968 — il. 58 Santini L., Pompeii. The Excavations. Terni (b.m.d.) — il. 94, 97, 111, 130 Sutherland C.H.V., Roman Coins, Fribourg 1974 — il. 50, 51, 54, 115, 116, 123, 133, 137, 141 Wehrli C., Antigone et Demetrios. Geneve 1968 — il. 60, 62 Wood R., Wheeler M., L'Afrique Romaine. Grenoble 1966 — il. 128, 139 Spis ilustracji 1. Eneasz przed królem Latynusem. Miniatura z kodeksu z IV w. n.e. Watykan, Biblioteka 2. Wilczyca kapitolińska. Brąz. V w. p.n.e. (figurki Romulusa i Remusa dorobione w Renesansie na miejsce zniszczonych antycznych). Rzym, Pałac Konserwatorów 3. Naczynie (askos) zoomorficzne. Kultura Villanova. VIII w. p.n.e. Bolonia, Museo Civico 4. Ukaranie Tarpei. Relief z Bazyliki Emilia. 30—20 r. p.n.e. Rzym, Museo del Foro 5. Tzw. Numa Pompiliusz. Rzym, Villa Albani (Torlonia) 6. Posąg Jowisza (tzw. Jupiter Verospi). III w. n.e. Watykan, Museo Pio Clementino 7. Posąg Junony Sospita (opiekunki miasta) z Lanuvium. II w. n.e. Watykan, Museo Pio Clementino 8. Mars. Ok. 90 r. n.e. Rzym, Muzeum Kapitolińskie 9. Tumulus „Kamieniołomu" (Tumulo delia Pietrera) — widok. Vetulonia. I poł. VII w. p.n.e. 10. Tumulus „Kamieniołomu" — korytarz (dromos) i komora z filarem podtrzymującym sklepienie 11. Etruska unia w kształcie chaty. VII w. p.n.e. Z Tarkwinii. Tarkwinia, Muzeum 12. Brązowy wotywny wóz z nekropoli w Omo Bello. VII w. p.n.e. Rzym, Museo di Villa Giulia 13. Etruska urna kanopska. VII w. p.n.e. Florencja, Muzeum Archeologiczne 14. Głowa — pokrywa etruskiej urny kanopskiej. 2 ćw. VI w. p.n.e. Kraków, Muzeum Narodowe (Zbiory Czartoryskich) 15. Kielich z kości słoniowej z Grobu Barberini w Praenesie. Ok. 650 r. p.n.e. Rzym, Museo di Villa Giulia 16. Wielki złoty pektorał z Grobu Regolini-Gallasi w Cerveteri. VII w. Watykan, Museo Gregoriano Etrusco 17. Złoty wisiorek w kształcie głowy boga Acheloosa. Koniec VI w. p.n.e. Paryż, Luwr 18. Głowa posągu Jowisza. Terakota. Początek V w. p.n.e. Rzym, Museo di Villa Giulia 19. Głowa Minerwy. Terakota polichromowana. Ok. 530 r. p.n.e. Rzym, Museo di Villa Giulia 20. Pochód kapłanów. Terakota polichromowana (tzw. płyta Boccanera). Ok. 550—530 r. p.n.e. Londyn, British Museum 21. Głowa wojownika. Kamień. Ok. 525 r. p.n.e. Z Orvieto. Florencja, Muzeum Archeologiczne 22. Fragment rzeźby przedstawiającej lwa. VI w. p.n.e. Z Vulci. Florencja, Muzeum Archeologiczne 23. Sarkofag terakotowy z przedstawioną parą małżonków. Z Cerveteri. 510—500 r. p.n.e. Paryż, Luwr 24. Nekropola Banditaccia w Cerveteri. Widok z lotu ptaka 25. Tumulus w Cerveteri 26. Wnętrze Grobu Kapiteli. Cerveteri. Ok. 500 r. p.n.e. 27. Wielka złota fibula z Grobu Regolini-Gallasi w Cerveteri. VII w. p.n.e. Watykan, Museo Gregoriano Etrusco 28. Figurka wojownika etruskiego. Brąz. Ok. 450 r. p.n.e. Florencja, Muzeum Archeologiczne 29. Zapaśnicy. Malowidło z Grobu Augurów w Tarkwinii. Ok. 520 r. p.n.e. 30. Mężczyzna w masce (Phersu). Malowidło z Grobu Augurów w Tarkwinii. Ok. 520 r. p.n.e. 31. Uczta. Malowidło z Grobu Lampartów w Tarkwinii. Ok. 520 r. p.n.e. 32. Wejowis. Brąz. Pocz. I w. p.n.e. Viterbo, Museo Civico 33. Figurka wojownika (tzw. wojownik z Capestrano) VI w. p.n.e. 34. Posąg Apollina. Terakota polichromowana. Ok. 500 r. p.n.e. Z Wejów. Rzym, Museo di Villa Giulia 35. Głowa Hermesa. Terakota polichromowana. Ok. 500 r. p.n.e. Z Wejów. Rzym, Museo di Villa Giulia 36. Mareus Curlius rzucający się do jeziora. Koniec I w. p.ne. Rzym, Pałac Konserwatorów 37. Wojownik samnicki. Brąz. V w. p.n.e. Paryż, Luwr 38. Chimera. Brąz. I poł. IV w. p.n.e. Z Arezzo. Florencja, Muzeum Archeologiczne 39. Zwierciadło z przedstawieniem Apollina, Zeusa i Hermesa. Koniec IV w. p.n.e. 40. Zwierciadło z przedstawieniem Satyra i Menady. Z Vulci. IV—III w. p.n.e. Rzym, Museo di Villa Giulia 41. Figurka brązowa przedstawiająca oracza. IV w. p.n.e. Rzym, Museo di Villa Giulia 42. Wnętrze Grobu Reliefów. Cerveteri. III w. p.n.e. 43. Sarkofag Velthur Partunusa (tzw. Magnata). Z Tarkwinii. III w. p.n.e. Tarkwinia, Muzeum 44. Słoń bojowy Pyrrusa. Malowidło na talerzu południowoitalskim. III w. p.n.e. 45. Wnętrze Grobu Reliefów. Cerveteri. III w. p.n.e. 46. Sarkofag Larthia Scianthi. Z Chiusi. III w. p.n.e. Florencja, Muzeum Archeologiczne 47. Dzieje Eneasza. Mozaika z Low Ham (Anglia). IV w. p.n.e. Somerset County Museum 48. Ofiara z jeńców trojańskich. Malowidło z Grobu Francois w Vulci. III w. p.n.e. Rzym, Museo Torlonia 49. Eneasz składający ofiarę. Relief z Ara Pacis Augusta w Rzymie 50. Aes signatum — prototyp rzymskich monet w kształcie „cegiełki" z brązu o masie 5 funtów rzymskich (1635 g). 285—275 r. p.n.e. ' 51. Aes grave — moneta brązowa o masie 330 g z wizerunkiem boga Janusa. 240—225 r. p.n.e. 52. Hamilkar Barkas w wieńcu na głowie i z maczugą Herkulesa-Melkarta. Moneta srebrna. Nova Cartagena 53. Słoń bojowy. Podwójny szekiel Barkidów z Hiszpanii. 237—218 r. p.n.e. 54. Moneta złota o masie 6 skrupułów (stater) z lat 218-216 p.n.e., czyli z okresu II wojny punickiej, ukazująca scen? przysięgi na wierność Rzymowi (Liwiusz, XXII, 38, 1-5). Klęczący młodzieniec trzyma świnię (zwierzę ofiarne), której dotykają końcami mieczy brodaty wojownik i legionista. Legenda ROMA 55. Hannibal w wieńcu na głowie i z maczugą Melkarta-Herkulesa. Moneta srebrna. Nova Cartagena 56. Hieron II, król Syrakuz, w diademie na głowie. Tetradrachma, Syrakuzy 265—215 r. p.n.e. 57. Śmierć Archimedesa. Mozaika. III w. n.e. Frankfurt n.M., Staedelsches Kunstinstitut 58. Portret Marcellusa. Berlin 59. Bogini Fortuna 60. Antigonos Monoftalmos (?). Fragment płaskorzeźby z tzw. sarkofagu Aleksandra. 330—310 r. p.n.e. Stambuł. Muzeum Archeologiczne 61. Seleukos I Nikalor. Neapol, Muzeum Narodowe 62. Portret Demetriosa Poliorketsa. III w. p.n.e. Neapol, Muzeum Narodowe 63. Antioch I Soter w diademie. Tetradrachma Seleucja nad Tygrysem, 280—261 r. p.n.e. 64. Menander. III w. p.n.e. (?). Waszyngton Dumbarton Oaks Collection 65. Menander i Muza. Płaskorzeźba, Watykan, Muzeum. III/II w. p.n.e. 66. Ptolemusz I. Pentedrechma. 300—285 r. p.n.e. 67. Plolemeusz I Soter i Berenika I Oktodrachma Ptolemeusza III Euergetesa, 246-221 r. p.n.e. 68. Figurka terakotowa z Tanagry w Bcocji. Koniec IV w. p.n.e. Berlin, Staatl. Museen 69. Ptoltmtusz II Filadelfos i Arsinoe II. Oktodrachma Ptolemeusza III Euergetesa. 246-221 r. p.n.e. 70. Filetajros w diademie połączonym z wieńcem oliwnym. Tetradrachma Eumenesa I, 262—241 r. p.n.e. 71. Fragment teatru w Pergamonie 72. Umierający Gal. Rzym, Muzeum Narodowe 73. Inny fragment pomnika pergameńskiego upamiętniającego zwycięstwo Attalosa nad Gallami. Rzym, Muzeum Kapitolińskie 74. Posąg bogini Kybele. Neapol, Muzeum Narodowe 75. Posąg leżącego Attysa. Okres Hadriana. Watykan, Museo Paolino 76. Fragment świątyni Apollina w jDidymie koło Miletu 77. Portret mężczyzny (Mitrydates VI Eupator?). Dzieło Agasjasza(?). Pocz. I w. p.n.e. Z Delos. Ateny, Muzeum Narodowe 78. Głowa filozofa. Brąz. 3 ćw. III w. p.n.e. Wyłowiona z morza koło Antykytery. Ateny, Muzeum Narodowe 79. Ptolemeusz III Euergetes w koronie promienistej na głowie, w egidzie i z trójzębem. Oktodrachma Ptolemeusza IV, 221—204 r. p.n.e. 80. Berenike II. Żona Ptolemeusza III Euergetesa, w welonie na głowie. Oktodrachma. Efez. 246-221 r. p.n.e. 81. Antioch III. Paryż. Luwr 82. Złote kolczyki. Pocz. III w. p.n.e. Rzym, Museo di Villa Giulia 83. Waza z Centuripe (pd. Italia). III w p.n.e. Catania. Muzeum 84. Hypnos i Tanatos(?). Tzw. Grupa z San Ildefonso ilustrująca wpływ ateńskiej rzeźby IV w. p.n.e. na sztukę rzymską. Koniec I w. p.n.e. Madryt, Prado 85. Głowa młodzieńca. Brąz. III-II w. p.n.e. Florencja. Muzeum Archeologiczne 86. Portret Publiusza Korneliusza Scypiona Afrykańskiego na pierścieniu III/II w. p.n.e. Neapol, Muzeum Narodowe 87. Głowa mężczyzny (tzw. Brutus). Brąz II w. p.n.e. Rzym, Pałac Konserwatorów 88. Perseusz. król Macedonii w diademie. Tetradrachma, 179-168 r. p.n.e. 89. Fragment płaskorzeźby z pomnika Emiliusza Paulusa ustawionego w Delfach w 168 r. p.n.e. dla uczczenia zwycięstwa nad królem macedońskim Perseuszem. Delfy, Muzeum 90. Enniusz. Mozaika z Trewiru. III w. n.e. 91. Znalezienie Ariadny. Fragment terakotowej dekoracji świątyni. II w. p.n.e. Bolonia, Museo Civico 92. Portret mężczyzny. I pot. II w. p.n.e. Paryż, Luwr 93. Posąg Rzymianina trzymającego portrety przodków. Pocz. I w. p.n.e. Rzym, Muzeum Kapitolińskie 94. Portret Paquiusa Proculusa z żoną z Pompei. Neapol, Muzeum Narodowe 95. Relief nagrobny pary małżeńskiej. 3 ćw. I w. p.n.e. Rzym. Pałac Konserwatorów 96. Piekarz. Malowidło z Pompei. Neapol. Muzeum Narodowe 97. Stolarz. Malowidło z Domu Wettiuszy w Pompei. Neapol, Muzeum Narodowe 98. Płaskorzeźba ukazująca wnętrze sklepu z nożami, I w. n.e. Watykan, Museo Pio Clementino 99. Płaskorzeźba ukazująca wnętrze sklepu rzeźnika. I w. n.e. Drezno, Antikensammlung 100. Kobieta grająca na cytrze. Fragment malowidła z willi w Boscoreale koło Pompei. Ok. 50 r. p.n.e. Neapol, Muzeum Narodowe 101. Fragment malowidła (tzw. Wesele Aldobrandini) — przygotowania panny młodej do ślubu. Ok. 30 r. p.n.e. Watykan, Biblioteka 102. Portret mężczyzny. 3 ćw. II w. p.n.e Turyn, Muzeum 103. Portret mężczyzny. 2 ćw. I w. p.n.e. Chieti, Museo Nazionale di Antichita 104. Etruska urna w kształcie domu. Z Chiusi. II—I w. p.n.e. Florencja, Muzeum Archeologiczne 105—107. Płaskorzeźby z ołtarza Domicjusza Ahenobarbusa. 115—100 r. p.n.e. Paryż, Luwr 108. Świątynia Westy (tzw. Sybilli) w Tivoli (Tibur) koło Rzymu. Pocz,Il w. p.n.e. 109. Ulica w Herkulanum 110. Portret Mitrydatesa VI Dionizosa Eupatora, króla Pontu. Tetradrachma, 75 r. p.n.e. 111. Najstarszy zachowany amfiteatr rzymski. Pompeja. Ok.80 r. p.n.e. 112. Widok portu. Malowidło ze Stabiów. Neapol, Muzeum Narodowe 113. Pejzaż sakralno-idylliczny z Pompei. Neapol. Muzeum Narodowe 114. Ptak i wąż. Malowidło z Pompei. Neapol, Muzeum Narodowe 115. Sulla na koniu. Przedstawienie na złotej monecie (aureus) z ok. 81 r. p.n.e. 116. Aureus emitowany przez Sullę. Na awersie głowa Romy, na rewersie Sulla na kwadrydze. 82—81 r. p.n.e. 117. Filozof. Fragment malowidła z willi w Boscoreale koło Pompei. Ok. 50 r. p.n.e. 118. Ogród. Fragment malowidła z willi Liwii w Prima Porta koło Rzymu. Ok. 30 r. p.n.e. Rzym, Muzeum Narodowe 119. Portret Tigranesa, króla Armenii, w tiarze na głowie. Tetradrachma, Antiochia, 84—69 r. p.n.e. 120. Walka gladiatorów. Relief z Amiternum, I w. p.n.e. L'Aquila, Museo Nazionale degli Abruzzi 121. Hełm gladiatora znaleziony w Pompei. Neapol, Muzeum Narodowe 122. Portret Pompejusza Wielkiego. Kopenhaga, Glyptoteka Ny Carlsberg 123. Głowa Afryki na aureusie Pompejusza Wielkiego. Ok. 61 r. p.n.e. 124. Posąg wodza rzymskiego. 3 ćw. I w. p.n.e. Chieti, Museo Nazionale di Antichita 125. Wódz rzymski składający ofiarę. Relief bazy z Civita Castellana 40—30 r. p.n.e. Civita Castellana, katedra 126. Personifikacja Azji i Macedonii(?). Fragment malowidła z willi w Boscoreale koło Pompei. Ok. 50 r. p.n.e. Neapol, Muzeum Narodowe 127. Portret Cycerona. Watykan, Museo Pio Clementino 128. Portret Katona Utyckicgo. Z Volubilis (Maroko) 129. Misteria dionizyjskie(?). Fryz z Willi Misteriów w Pompei. Ok. 60 r. p.n.e. 130. Fragment fryzu z Willi Misteriów w Pompei. Ok. 60 r. p.n.e. 131. Misteria Izydy. Fragment malowidła ze świątyni Izydy w Herkulanum. II poł. I w. n.e. Neapol, Muzeum Narodowe 132. Fragment posągu tzw. Wenus w złotym bikini. Z Pompei. Neapol, Muzeum Narodowe 133. Moneta (denar) z portretem Wercyngetoryksa. 48 r. p.n.e. 134. Posąg Aulusa Metellusa (tzw. Orator). Brąz. Pocz. I w. p.n.e. Florencja, Muzeum Archeologiczne 135. Fragmenty płaskorzeźby ukazującej Wiktorię i tarcze oraz trofea wojenne I ćw. I w. p.n.e. Rzym, Pałac Konserwatorów 136. Portret Oktawii. Ok. 40 r. p.n.e. Rzym, Muzeum Narodowe 137. Trofeum z broni galijskiej na aureusie Cezara emitowanym z okazji zwycięstw w Galii. 49—48 r. p.n.e. 138. Pejzaż nilotycki. Mozaika z Pompei. Neapol. Muzeum Narodowe 139. Portret Kleopatry znaleziony w Cherchel (Algieria). Cherchel, Muzeum 140. Schody Bazyliki Julijskiej wzniesionej przez Cezara i kolumny świątyni Dioskurów na Forum Romanum w Rzymie 141. Moneta (denar) ukazujący czapkę wolności, dwa sztylety i opatrzony legendą EID(ibus) MAR(tiis) — Idy Marcowe. Emitowana w 42 r. p.n.e. przez zabójców Cezara 142. Apoteoza Cezara. Płaskorzeźba z ołtarza. 12 r. p.n.e. Watykan, Museo Pio Clementino Obwolutę, okładkę i strony tytułowe projektował Tadeusz Grabowski Wybór ilustracji Janusz Ostrowski Reprodukcje Konrad Pollesch Redaktorzy książki Mariusz Morga i Barbara Pytlos Redaktor techniczny Karol Ryrko Korektor Krystyna Kossak Wydawnictwo „Śląsk", Katowice 1989 Symbol 32448/RH. Wydanie 1. Nakład 50000 + 300 egz. Ark. wyd. 32,5. Ark. druk. 33,0 + wklejka. Papier offsetowy, kl. III, 80 g, 70X100 cm Druk ukończono w sierpniu 1989 r. Skład tekstu Drukarnia Narodowa w Krakowie Reprodukcje, druk i oprawa Zakłady Graficzne w Katowicach Zam. 0812/7112/8 R-10 ? Krzywiec (z ros.)—jednooki (przyp. red.) ? Magistrat (magistratus) — wyższy urząd rzymski, piastowany z wyboru, honorowo i kolegialnie (oprócz dyktatury), a także urzędnik sprawujący ten urząd (przyp. red.). ? Gwicht (z niem.) — tu: ciężarek, odważnik (przyp. red.). ? Iugerum — najczęściej używana w Rzymie jednostka powierzchni (prostokąt o wymiarach 120 x 240 stóp), odpowiadająca w przybliżeniu 1/4 hektara (przyp. red.). ? Oba typy kolonii różniły się pod względem prawno-ustrojowym (przyp. red.). ? W ostatnich kilkudziesięciu latach odnaleziono w papirusach wiele fragmentów komedii Menandra, wśród nich jedną całą — „Dyskolos" („Odludek"). „Odludka" wydał w Polsce w roku 1959 prof. Jerzy Łanowski (przyp.red.). ? Przekład J. Czubka. ? Obecna, turecka nazwa tego miasta brzmi: Bursa (przyp. red.). ? Te drwiące słowa Katona stały się przysłowiem i u nas, lecz nieprawidłowo — jak widać; zamiast haruspex mówimy augur. ? Przekład L. Siemieńskiego. ? Karyny, Carinae — dzielnica Rzymu w pobliżu Eskwilinu, zamieszkiwana przede wszystkim przez nobilów (przyp. red.). ? Aix-en-Provence (przyp. red.). ? Kiosk — tu: niewielka willa nadmorska (przyp. red.).