JOHANNES FIEBAG INNI (Spotkania z pozaziemską inteligencją) [Wydawnictwo Prokop, Warszawa 1995 / Tytuł oryginału: „Die Anderen. Begegnungen mit einer außeridischen Intelligenz”, München 1993] Johannes Fiebag studiował geologię, paleontologię i fizykę na uniwersytecie w Würzburgu. Tam również uzyskał doktorat z planetologii. Od lat zajmuje się problematyką związaną z pojawianiem się na naszym globie nieznanych istot. Jest też autorem wielu publikacji na ten temat. Spotkania z przedstawicielami pozaziemskich cywilizacji – a może są to istoty z innych światów, niedostępnych dla nas – zdarzały się ludziom od zawsze, od zarania dziejów. Autor „Innych”, po przestudiowaniu niezwykle obszernego materiału źródłowego, próbuje usystematyzować nie dające się wyjaśnić przypadki pojawiania się w naszej rzeczywistości tych tajemniczych istot – „innych”, „obcych” – nierzadko ingerujących w życie ludzkie, niekiedy nawet w bieg historii. Niestety, naukowcy wciąż ignorują ten coraz poważniejszy problem, choć wiadomo, że porywanie ludzi przez „innych” i przeprowadzanie na nich różnych, często bolesnych badań, przybrało już, na przykład w USA, rozmiary epidemii... „W innym znaczeniu jest to Universum uczestniczące. To, co zwykliśmy określać mianem »rzeczywistości fizycznej«, wydaje się być tylko powstałym z papier-mache wytworem naszej wyobraźni, nagromadzonym pośród żelaznych filarów naszych obserwacji. Obserwacje te konstytuują jedyną rzeczywistość. Dopóki się nie dowiemy, dlaczego Universum zbudowane jest właśnie tak, nie zrozumiemy jego istoty. Jak proste jest Universum, zrozumiemy dopiero wówczas, gdy ogarniemy rozumem, jak jest odmienne.” John Wheeler   „Pragnę, abyśmy coraz bardziej tracili zaufanie do tego, co wydaje nam się, że myślimy, i tego, co uważamy za pewne, abyśmy wciąż przypominali sobie, że jest jeszcze do odkrycia coś nieskończonego.” Antoni Tápies   Dla Gertrudy, Tobiasza i Daniela Wstęp Przypadek stulecia Manhattan, Nowy Jork. Jest 30 października 1989 roku. W mieszkaniu na dwunastym piętrze wysokościowca u boku męża śpi spokojnie Linda Cortile. W pokoju naprzeciw śpią ich dwaj synowie. Koło trzeciej nad ranem zaczyna się dziać coś dziwnego. Linda budzi się nagle, ale nie może nawet drgnąć. Jest jak porażona. Z przerażeniem patrzy, jak trzy szare istoty z wielkimi głowami, o czarnych skośnych oczach, wchodzą do jej pokoju. Mąż leży bez ruchu. Panią Cortile przeszywa lęk o dzieci. Co z nimi będzie, co z nią będzie? Dotyk istot sprawia, że kobieta zaczyna lewitować. Przez chwilę unosi się nad łóżkiem tak, jak spała – skulona, w pozycji embriona. Potem razem z milczącymi istotami wylatuje na dwór, przez zamknięte okno. Błękitne światło zalewa cztery, jakże odmienne postacie: kobietę i szare skrzaty z innego świata. Wznoszą się ku świetlistej tarczy wiszącej nad domem. Cała czwórka wlatuje do środka. Później Linda przypomni sobie, jak przez mgłę, co zaszło: leży na jakimś stole. Dookoła osobliwe przyrządy. Ostre światło. Dziwne istoty. Ani śladu współczucia, żadnych emocji. Coś wwierca się jej w nos. W głowie wybuch bólu. A potem znów jest w domu. Leży w łóżku, otwiera oczy. Szarpie męża, ale on się nie rusza. A dzieci, co z dziećmi? Linda Cortile biegnie do pokoju synów. Nieruchomi leżą w łóżkach bez czucia. Pani Cortile jest przerażona. Nie żyją? Po chwili przerażenia spostrzega, że – jakby na niesłyszalną komendę – zaczynają oddychać. Ze śmiertelnej drętwoty wracają do normalnego, głębokiego snu. Nazajutrz rano Linda Cortile telefonuje do Budda Hopkinsa. Hopkins jest jednym z najsłynniejszych amerykańskich ufologów. Linda opowiada mu, co zaszło tej nocy i jeszcze tego samego dnia poddaje się hipnozie, aby powtórnie przeżyć tę niesamowitą sytuację. Dla Lindy nie było to ani pierwsze, ani ostatnie uprowadzenie na pokład UFO. Incydenty tego rodzaju robią się coraz częstsze. Według szacunków przedstawionych na konferencji dotyczącej syndromu uprowadzeń, zorganizowanej przez Massachusetts Institute of Technology, liczba obywateli Stanów Zjednoczonych twierdzących, że zostali wzięci na pokład UFO, sięga już 3,7 miliona. Niewiarygodne! A sprawa Lindy Cortile? Jej ciąg dalszy był jeszcze bardziej niewiarygodny. Pół roku po tym incydencie Budd Hopkins dostaje list podpisany przez dwóch agentów służb specjalnych. Z jego treści wynika, że rankiem 30 października 1989 roku widzieli oni coś mrożącego krew w żyłach, a ponieważ nie potrafili sobie tego wyjaśnić w żaden racjonalny sposób, postanowili zwierzyć się ze wszystkiego słynnemu ufologowi. Mniej więcej tak badano Lindę Cortile na pokładzie UFO. Niewielkie, obce istoty o szarej skórze uprowadziły ją z nowojorskiego mieszkania – zdarzenie to widziało niezależnie od siebie wielu świadków   Tego dnia wieźli samochodem na nowojorskie lądowisko śmigłowców ONZ ważną osobistość ze świata polityki. Nagle silnik ich samochodu zgasł. Zgasły też silniki innych samochodów znajdujących się naprzeciw mostu Brooklyńskiego. Jeden z agentów spojrzał przypadkiem w niebo. I odjęło mu mowę. Nad dwunastopiętrowym budynkiem unosiło się okrągłe UFO otoczone błękitnym światłem. Obiekt spostrzegł także drugi agent oraz polityk. Z bagażnika wyjęli lornetkę. Ogromny przedmiot znajdował się dokładnie nad ulicą. Bez wątpienia przygotowywał się do jakiejś akcji, coś tam się działo... I wtedy się zaczęło. Mężczyźni nie wierzą własnym oczom: przez okno na dwunastym piętrze wyfruwa skulona kobieta w białej koszuli nocnej i „trzy najobrzydliwsze postacie, jakie kiedykolwiek widzieliśmy”. Jedna leci przodem, dwie za kobietą. Agenci widzą dokładnie przez lornetkę błękitne światło obejmujące i przenoszące całą grupę w kilka sekund do UFO. Talerz błyskawicznie wystrzela w górę i odlatuje bezgłośnie. Potem staje, opada, a wreszcie zanurza się w rzece Hudson. Przez chwilę kręgi na wodzie i zawirowania świadczą, że zdarzyło się tu coś niezwykłego. Przy wynurzaniu się statku, kilka godzin później, nie ma żadnych świadków. Po paru tygodniach Hopkins dostaje kolejny list-od kobiety, której auto stanęło na pobliskim moście Brooklyńskim, a która widziała opisywane porwanie równie dobrze. Świadkowie tego zdarzenia ani się nie znali, ani nie znali Lindy Cortile. Ale wszyscy, niezależnie od siebie, wplątali się niejako w tę niewiarygodną historię, zapierającą dech w piersi. Sprawa ma jeszcze jeden osobliwy aspekt. Podczas regresji hipnotycznej Linda Cortile przypomniała sobie, że w tę straszną noc wszczepiono jej w nasadę nosa jakby sondę. Wprowadzenie wszczepu przez lewą dziurkę w nosie ku górze było potwornie bolesne. Tego samego dnia Linda zrobiła prześwietlenie czaszki. To, co zdawało się nieprawdopodobne, okazało się faktem. W głowie Lindy Cortile znajdował się niewielki przedmiot w kształcie cylindra. Ale niedługo. Po kilku dniach bowiem szarzy porywacze przybyli powtórnie. Znów zawlekli kobietę do UFO, położyli na stole i wyjęli wszczep z nosa. Ale zdjęcie rentgenowskie zostało, zachowały się też protokoły z seansów hipnotycznych. Istnieją zeznania agentów, potwierdzone przez kobietę, która obserwowała zdarzenie z mostu Brooklyńskiego, są też jej szkice. Także polityk wysokiego szczebla, zachowujący nadal anonimowość, widział całe zdarzenie. Kto to jest? Środowisko trzęsie się od plotek. Wszystko świadczy o tym, że to przypuszczalnie sam Perez de Cuellar, ówczesny sekretarz generalny ONZ. Trzeba trafu, że wywęszył to akurat amerykański arcysceptyk w sprawach UFO, od lat polemizujący z relacjami na temat tego zjawiska. Chcąc zanegować prawdziwość zdarzenia, zaraz po opublikowaniu informacji na jego temat, natrafił na rzecz nader osobliwą. Można przypuszczać, że wszystko zainscenizowano po to, aby Perez de Cuellar zobaczył istoty pozaziemskie. 11 lipca 1992 roku na międzynarodowym sympozjum największej międzynarodowej organizacji badającej UFO, MUFON (Mutual UFO Network), zorganizowanej w Albuquerque w Nowym Meksyku Budd Hopkins przedstawił tę nadal nie zamkniętą sprawę (The Linda Cortile Abduction Case, „Mufon UFO Journal”, nr 293/1992, s.12-16). Uczestnicy sympozjum, przeważnie naukowcy i inżynierowie, sami są ufologami i od dawna stykają się z najosobliwszymi wydarzeniami tego rodzaju. Nie spodziewali się wszakże usłyszeć o czymś takim. Nic więc dziwnego, że przypadek ten określono szybko mianem przypadku stulecia. Co dzieje się teraz wokół nas? Co stało się 30 października 1989 roku w Nowym Jorku? Co dzieje się ciągle od stuleci i tysiącleci? Czy istnieje odpowiedź na te wszystkie pytania... 1. Nocne spotkanie Świetliste olbrzymy nad Jeziorem Bodeńskim – To było jak w filmie grozy! – Młody człowiek siedzący przy stole naprzeciw czuł się wyraźnie nieswojo. – Nie opowiadałem jeszcze tej historii nikomu, bo nikt by mi nie uwierzył. Nieraz wraca do mnie jak nierealna wyprawa w krainę horroru, jako coś nierzeczywistego, a potem znów... To wszystko do dziś ma na mnie wpływ... Jürgen Rieder [Nazwiska i nazwy miejscowości występujące w tym rozdziale zmieniono. Jeśli świadkowie życzą sobie pełnej anonimowości, spełniam ich życzenie (przyp. aut.).] jest mężczyzną po trzydziestce, z gatunku niepozornych, czasem sprawia wrażenie znerwicowanego. Zawarliśmy znajomość dzięki wspólnym zainteresowaniom zawodowym – programom komputerowym. Wkrótce się okazało, że w porównaniu ze mną Jürgen jest prawdziwą znakomitością w dziedzinie przetwarzania danych i sztucznej inteligencji. To prawdziwy geniusz w rozwiązywaniu zawiłych problemów programowych i sprzętowych. – A teraz zacznijmy spokojnie od początku. Co się wtedy stało? Chodzi mi o to, na czym polega niewiarygodność przeżycia? – Wiedziałem, że nie mogę od Jürgena za wiele wymagać. Pierwszy raz opowiadał komuś o zdarzeniu, które dręczyło go przez wiele lat i wywarło wpływ na jego późniejszy rozwój. Niepewność w ruchach Jürgena stała się bardziej widoczna. Zaczął mówić szeptem. Wyglądał na człowieka, który zmaga się ze swoim najważniejszym problemem życiowym. – Miałem wtedy szesnaście lat. Mieszkałem z rodzicami niedaleko Jeziora Bodeńskiego. Pamiętam dobrze tę lutową noc 1975 roku. Było bardzo zimno, czarne chmury pokrywały niebo. Koło północy odezwał się telefon. Dzwonił mój najlepszy przyjaciel Heiner – był szalenie podniecony. – Coś się stało? Heiner, rówieśnik Jürgena, wykradłszy z szafy ojca broń myśliwską, wymknął się późnym popołudniem do lasu w pobliskich górach. Sprzyjało mu widać szczęście (albo pech), bo trafił zająca, który wyszedł mu na strzał. Ale szczęście nie trwa wiecznie, bo po chwili usłyszał oddalone, lecz zbliżające się nawoływania leśniczego, który pewnie przypadkiem znalazł się w pobliżu i usłyszał strzały. Heiner postąpił jak każdy w takiej sytuacji – wziął nogi za pas. Udało mu się zgubić leśniczego. Bez tchu wpadł do budki telefonicznej i zadzwonił do Jürgena prosząc go o pomoc. – Od razu wyszedłem – powiedział Jürgen. – Mieliśmy w lesie takie nasze miejsce sekretnych spotkań koło starego, nieczynnego kamieniołomu. Kiedy tam dotarłem, Heiner drżał jak osika. Obgadaliśmy sprawę, poradziłem mu, żeby się przyznał, ale on nie chciał. Marzliśmy. Było strasznie zimno. A potem się zaczęło! Jürgen rozejrzał się ostrożnie, jakby obawiając się przypadkowych słuchaczy. Ale byliśmy sami, nikogo poza nami nie było w pokoju. – Zrobiło się jakoś dziwnie. Było koło trzeciej w nocy, luty, ciemno choć oko wykol. Ale obydwaj odnieśliśmy nagle wrażenie, że świta. Tak, powietrze zrobiło się takie jakieś mlecznobiałe. – Jürgen wzruszył ramionami, jakby chciał prosić o wybaczenie, że nie może znaleźć właściwego określenia. – Ale właśnie tak się to wszystko zaczęło. Rozglądaliśmy się zdziwieni, starając się zrozumieć, skąd ta jasność. A potem, prawie jednocześnie ujrzeliśmy, że w oddali wśród drzew mrugają trzy światła. Poruszały się, wyglądało jakby tańczyły, a po chwili znów kryły się za drzewami. Były chyba jeszcze dość daleko, ale się zbliżały. To było dla nas oczywiste. – Światła poruszające się wśród drzew? A może to były latarki policjantów czy leśnika? – Myśmy też tak myśleli. Popędziliśmy ukryć się za drzewami. Ale światła się zbliżały. Ci, którzy je nieśli, wiedzieli chyba, gdzie jesteśmy, choć było ciemno. Jak dotąd w opowieści Jürgena nie ma nic naprawdę dziwnego, nic co usprawiedliwiałoby jego lęk, widoczny jeszcze po tylu latach. Ale z doświadczenia wiedziałem, że wydarzenia wykraczające poza szarą codzienność potrafią nas zaskoczyć w nieprzewidzianych, pozornie zwyczajnych sytuacjach. Czekałem w napięciu, co będzie dalej. – Im bardziej zbliżały się światła, tym mocniejsze odnosiłem wrażenie, że to nie latarki, ale pionowo trzymane świetlówki. To było coś niesamowitego. Gasły czasami, pojawiając się natychmiast gdzie indziej. To zabawne, ale przestałem się bać. Heiner chciał mnie przytrzymać, złapał za kurtkę, ale się wyrwałem. Zrozumiałem już, że to nie policja czy leśniczy. Teraz chciałem się tylko dowiedzieć, co tam się dzieje. – Czy nie było to nazbyt lekkomyślne? Nie zdawałeś sobie przecież sprawy, w co się pchasz. – Tak, ale zrozumiałem to dopiero potem: Nagle ogarnęło mnie bardzo dziwne uczucie. Zresztą nie wiem. W każdym razie ruszyłem zza drzew w kierunku świateł, które zatrzymały się około dwudziestu czy trzydziestu metrów ode mnie. I ujrzałem najdziwniejszą rzecz w życiu.   Pożerała mnie ciekawość. Przez te wszystkie lata, kiedy zajmowałem się sprawami dziwnymi, fantastycznymi, jakie zdarzały się w naszym „oświeconym” świecie i w jego uważającym się za tak „racjonalne” społeczeństwie, nasłuchałem się przedziwnych opowieści o osobach, które rozpływały się w „niebycie”, o spotkaniach z „istotami pozaziemskimi”, o ludziach najmocniej przekonanych, że istnieli już w przeszłym życiu. Ale historia, którą miałem za chwilę usłyszeć, nie mieściła się w żadnych ramach. Była to – i jest zresztą dla mnie do dziś – jedna z najbardziej przejmujących relacji ze spotkań z nieznanym światem, ze sferą rzeczywistości, kryjącej się w mrokach naszego świata, świata najnowocześnieszych technologii, sferą rzeczy nie rozpoznanych, niewidocznych, nie oczekiwanych, tylko intuicyjnie przyjmowanych do wiadomości dzięki naszym snom i fantazji.   – Zbliżyłem się – wyszeptał Jürgen, a ja słyszałem drżenie w jego głosie – i ujrzałem, że to jakieś istoty. Wielkie, bardzo wielkie, mające tak ze trzy metry wzrostu. Jasne światło emanowało jakby z nich samych. Najdziwniejsze jednak było, że siedziały w takich latających fotelach. Rękoma poruszały jakieś dźwignie z boków tych foteli. Głowy były niewidoczne, całkowicie zasłonięte hełmami – u góry jasnymi, u dołu ciemnymi. Nie widziałem twarzy. Jedna z istot uniosła powoli ciemną osłonę hełmu mniej więcej do wysokości czoła. – Czy jaskrawe światło nie przeszkadzało ci w obserwacji? – rzuciłem. – Nie, ponieważ istoty zmniejszyły jego jasność. W każdym razie widziałem je, ale nie byłem oślepiony. Istoty miały coś w rodzaju dużych plecaków, wystających nad głowę, i unosiły się w dziwnych fotelach około dwóch metrów nad ziemią. Jürgen zobaczył, że źdźbła trawy znajdujące się pod „aparatami latającymi” poruszały się – jakby pod wpływem niewidzialnej siły. Jedna z istot znalazła się nad wąską, szutrową leśną drogą, kamyczki pod fotelem dosłownie „tańczyły”. – Wywijały istne piruety, było słychać suchy stuk kawałków tłucznia zderzających się w powietrzu. Poza tym panowała prawie zupełna cisza. Tylko fotele wydawały niskie, niegłośne mruczenie. Spotkania z istotami pozaziemskimi i uprowadzenia do UFO przybrały już – przynajmniej w USA – rozmiary regularnego „syndromu uprowadzeń”. „Zawiniła” tu w pewnym sensie popularność książek Whitley'a Striebera [1, 2] i Budda Hopkinsa [3, 4], którzy uświadomili ludziom istnienie tego drażliwego problemu. Czym są uprowadzenia do UFO? Ofiary utrzymują, że małe, szare istoty z nienormalnie wielkimi głowami, z ogromnymi oczyma i dość szczupłym ciałem, zatrzymały ich samochód na jakiejś odludnej szosie, wzięły je do statku kosmicznego, gdzie poddały badaniom lekarskim i psychalogicznym, a potem puściły wolno. Innych – jak Lindę Cortile – uprowadzono wprost z mieszkania, w stanie lewitacji przeniesiono do dużych obiektów unoszących się w powietrzu i poddano takiej samej, mniej lub bardziej niemiłej procedurze. Na koniec istoty pozaziemskie założyły większości ofiar blokadę mentalną, powodującą utratę poczucia czasu przez kilka godzin. Często jedynie hipnoza może przywrócić pamięć takich zdarzeń. Takimi spotkaniami zajmiemy się jeszcze w sposób bardziej wyczerpujący. Ale znane mi dotąd przypadki zupełnie nie przypominały zdarzenia, o którym opowiadał Jürgen. Nigdy nie zetknąłem się z informacją o świetlistych olbrzymach trzymetrowego wzrostu w latających fotelach, których „napęd” oddziaływał fizycznie na środowisko. Ale cała ta historia będzie jeszcze znacznie dziwniejsza. – Trzy istoty – ciągnął Jürgen z napięciem na twarzy – wpatrywały się we mnie. W każdym razie odnosiłem takie wrażenie, bo nie widziałem ich oczu. Potem istota z prawej strony, unosząca się nad drogą, ruszyła ku mnie. Ale najbardziej niesamowite było to, że nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem nawet mrugnąć okiem.   Objawy paraliżu u ludzi i zwierząt są często wymieniane w związku z tak zwanymi bliskimi spotkaniami trzeciego stopnia, czyli bezpośrednimi spotkaniami z załogami UFO. Świadkowie nie mogą się ruszyć, jakby ktoś rzucił na nich urok, nie potrafią nawet skinąć głową, czy – jak Jürgen Rieder – mrugnąć okiem. – Istota podeszła do mnie. Stałem bez ruchu, widząc swoje odbicie w jej hełmie. Teraz ujrzałem, że w górnej części plecaka, po obu stronach hełmu, znajdują się jakby fasetkowe oczy – dwoje z jednej, dwoje z drugiej strony. Odniosłem wrażenie, że wylatuje z nich i przeszywa mnie na wylot coś w rodzaju światła lasera.   I to nie jest niczym nowym. Wielu świadków bliskich spotkań relacjonuje, że prześwietlały ich dziwne promienie, przechodzące przez skórę, kości, a nawet dachy samochodów.   – W całym ciele czułem mrowienie. To bolało. Czułem, jakby obdzierano mnie ze skóry. Jakby całe moje ciało zostało odwodnione, jakby pozbawiono je wszelkich płynów, jakbym usychał. W głowie huczał mi kościelny dzwon, wydawało mi się, .ze wszystkie kości trą o siebie. Było mi strasznie gorąco. Pomyślałem sobie: do licha, ja płonę, umieram. To było potworne. Bałem się wtedy, jak nigdy w życiu. – Jak długo to trwało? Jak długo musiałeś to znosić? – Nie wiem. To było coś potwornego. Heiner powiedział mi potem, że trwało to parę minut, że otaczał mnie ognisty obłok. W każdym razie trzy istoty nagle zniknęły. Bach – i już! Nie wiem, jak to zrobiły. Rozpłynęły się w jednej chwili. Notując, myślałem sobie, że wielu ludzi na świecie przeżyło coś podobnego, choć żaden z tych przypadków nie mógł się równać temu, o czym teraz słuchałem. – Czy Heiner wszystko widział? – Tak, był kompletnie roztrzęsiony. Co chwila łapał się za głowę i krzyczał: To niemożliwe! Zabawne, bo ja dość szybko wróciłem do siebie, bóle przeszły z chwilą zniknięcia istot. Znów mogłem się ruszać. Heiner jeszcze przez następne dni był zupełnie rozbity. A ja zacząłem zastanawiać się nad napędem tych foteli. Dziwne, co?   Rzeczywiście, osobliwy przypadek. Do tej pory Jürgen Rieder nie uświadamiał sobie, że to najprawdopodobniej UFO. Jak sam twierdzi – w co wierzę – nie znał wtedy relacji z uprowadzeń. Przez cały czas, kiedy omawialiśmy niezwykłe zdarzenie, ani razu nie odniosłem wrażenia, że to oszust. Był to ktoś, kto zetknął się z wielką zagadką, miał za sobą również niewiarygodne przeżycie, które zupełnie go zaskoczyło. Był kimś poszukującym wyjaśnienia, ale nikt nie mógł mu go udzielić. Od owej nocy Jürgen Rieder cierpi na natręctwa, czuje przymus skonstruowania maszyny działającej wbrew prawu ciążenia. Wyznaczono mu nawet termin – do 1992 roku. Potem – co wielokrotnie widział w wizjach i snach – będzie koniec świata. Z biegiem lat jego wizje dotyczące maszyny antygrawitacyjnej stawały się coraz konkretniejsze. Najpierw widział tylko trójkąt z jakimiś obracającymi się rotorami przy wierzchołkach. Konstrukcja ta przeobraziła się potem w podwójną piramidę, w której rozpoznał model kryształu tlenku krzemu. Późniejsze wizje uświadomiły mu, że takie kryształy naturalne czy tworzywa sztuczne o porównywalnej strukturze, łączone w układy, jeden nad drugim, mogą przy określonych częstotliwościach wykazywać działanie antygrawitacyjne. Często budził się w nocy i całymi godzinami kreślił jak szalony przeróżne modele. W ten sam sposób zostały zainspirowane jego badania nad sztuczną inteligencją. Nie potrafię stwierdzić z całą pewnością, czy Jürgen Rieder miał kontakt z nieznanymi istotami w rzeczywistości, nie wiem też, czy pewnego dnia zbuduje maszynę antygrawitacyjną. Pewne jest tylko, że minął rok 1992, a nasz świat istnieje. Niewątpliwe jest jednak to, że biorąc pod uwagę wspomniane wizje, przypadek Riedera jest analogiczny do wielu innych. Liczba osób spośród uprowadzonych do UFO, które miały kontakt z osobliwymi i potężnymi istotami, a po spotkaniu z nimi zaczęły odczuwać jakby przymus zbudowania maszyny antygrawitacyjnej czy perpetuum mobile, obejmuje już setki. Inni „odkrywają” formułę światowego pokoju czy „wynajdują” nowe (choć znane już od dawna) substancje chemiczne. Często ogłaszają proroctwa dotyczące końca świata – za każdym razem niedoszłego. Przeżycie Jürgena Riedera nie jest klasycznym „kontaktem z UFO”, gdyż ani on, ani jego przyjaciel nie widzieli obiektu. Ale było to spotkanie o charakterze wyraźnie technicznym, podobne do doznań, jakie inni ludzie mają i mieli na całym świecie.   Na dalszych stronach tej książki zetkniemy się z osobliwymi i nieprawdopodobnymi, dziwacznymi i niesłychanymi „kontaktami” z przedziwnymi załogami UFO i pilotami statków powietrznych. Z istotami, które nasi przodkowie uważali za duchy lub skrzaty. Z potworami ze szkockich jezior i górskich lasów Ameryki Północnej. Z bogami, diabłami i demonami. Czy spotkania tego rodzaju to tylko urojenia? Czy są to upostaciowione projekcje podświadomości lub tego, czego ludzie nie uświadamiają sobie w ogóle? Czy to tylko chimery, rojenia, wytwory chorej wyobraźni? Zobaczymy. Wybierzemy się w podróż badawczą, która zaprowadzi nas w otchłanie Kosmosu i w świat naszej duszy. Szybko zauważymy, że te światy są ze sobą nierozerwalnie związane i że to, co postrzegamy jako rzeczywistość, jest tylko warstwą wierzchnią, wycinkiem, postrzeganym przez nas „obrazem” tego świata. W końcu i my będziemy mieli „kontakt” z ową obcą inteligencją, która towarzyszy nam od początku historii. Inteligencji tej nadawano wiele imion. Dawniej byli to bogowie i anioły, diabły i demony, wróżki i elfy. Dziś są to „istoty pozaziemskie”, „obcy”, „goście”. Ja określam ich po prostu mianem inni. Bo coś na pewno jest wokół nas. Coś, co wywiera na nas wpływ. Objawia się tam, gdzie się tego nie spodziewamy. Czai się w lasach i nad odludnymi drogami. W Niemczech, Ameryce – wszędzie na świecie. Przede wszystkim jednak drzemie w nas samych, w głębi. w nieznanych otchłaniach naszej duszy. 2. Przerażające panopticum Załogi UFO dziś One nadal istnieją – potwory naszego dzieciństwa, duchy przeszłości. Dziś noszą skafandry kosmiczne i ruchome przyciemniane osłony na owalnych hełmach. Nie latają na miotłach ani nie zawodzą w ruinach starych zamków. Do poruszania się wykorzystują kierowane fotele o napędzie rakietowym i lśniące statki kosmiczne. Nie gnieżdżą się już w mrocznych jaskiniach, pod wielkimi głazami, w zaczarowanych lasach. Przybywają z odległych gwiazd: z Wenus, z Dzeta Reticuli, z zakątków Mgławicy Andromedy. A jednak są to nadal te same przerażające istoty. Przerażające, bo nie możemy ich ogarnąć rozumem, bo zjawiają się w całkiem nieoczekiwanych miejscach. Są straszne, bo mają nad nami władzę, władzę pozwalającą robić z nami to, na co mają ochotę. „Wokół nas – twierdził angielski pisarz Arthur Machen – istnieją sakramenty zła, tak jak istnieją sakramenty dobra, a nasze życie i nasze działania toczą się, że tak powiem, w budzącym grozę świecie jaskiń i ciemności, zaludnionym przez mieszkańców krainy cieni.” Nie wiem, czy te istoty z krainy cieni są dobre, czy złe, w każdym razie w ludzkim rozumieniu tego słowa. Są inne, są obce. Ale one są z nami, odkąd my, ludzie, istniejemy, a może my, ludzie, istniejemy tylko dlatego, że one tu są. Przez te wszystkie tysiąclecia nadaliśmy im wiele imion, dziś pojawiają się przed nami jako „pozaziemscy kosmonauci” z Wenus, jako wysocy blondyni, jako przerażająco wielkie olbrzymy, jako karły o szarej skórze, wielkich głowach i szponiastych palcach.   Nasza oświecona epoka wysoko rozwiniętej techniki neguje ich istnienie. Musi to robić, bo zupełnie nie pasują do obrazu świata, jaki stworzył sobie człowiek współczesny. To zrozumiałe. Społeczeństwo istniejące tylko wtedy, kiedy wszystkie jego mechanizmy działają bez zarzutu, kiedy technika, jaką rozwinęliśmy, funkcjonuje według dokładnych planów i praw, nie może sobie pozwolić na jakiekolwiek odstępstwa i nienormalności. Nie ma tu miejsca na elementy obce. Jestem przedstawicielem nauk przyrodniczych i mechanistyczny obraz świata nie jest mi obcy. W przeciwieństwie więc do wielu ezoteryków widzę, że w naszym świecie, nastawionym tak materialnie, konieczne jest opieranie się przede wszystkim na tym, co rozpozna nasze pięć zmysłów. Mimo to zadaję sobie czasem pytanie, czy aby nie przeoczono gdzieś kilku ważnych spraw? Jako się rzekło: nasz „racjonalny” ogląd świata nie pozwala na jakiekolwiek odstępstwa od normy, bo wszystko musi bezbłędnie funkcjonować. Wyjątki należy niwelować i traktować jako „potwierdzenie reguły”, najlepiej zresztą je zignorować.   To właśnie dotyczy otaczających nas istot. Amerykański autor Whitley Strieber, który stale znajduje się pod ich wpływem – nazywa je „gośćmi” – pisze: „Goście potrafią zamanifestować swoją obecność także w wielkich miastach. Mogą działać wedle własnego uznania, bo nasze społeczeństwo neguje ich istnienie. Wyśmiewa się zwykle osoby, opowiadające o kontaktach z nimi, to zaś daje obcym istotom całkowitą swobodę działania. Cokolwiek uczynią, mogą mieć pewność, że będą zignorowane. Dziwne, ale prawdziwe: ci, co negują ich istnienie, działają w ich interesie” [2]. „Goście”, „obcy”, „inni” zawsze pozostawali w ukryciu. Ale nigdy jeszcze nie mieli tak ułatwionego dostępu do naszego świata. W starożytności, w średniowieczu, aż po czasy Oświecenia ich istnienie nigdy nie było kwestionowane, każdy wierzył w te istoty, każdy był zawsze przygotowany wewnętrznie na spotkanie z nimi. Dziś jest inaczej. Ktoś, kto wierzy w innych, opowiada o kontaktach, uchodzi za kłamcę – w najlepszym razie za fantastę. Nie traktuje się go serio, kwestionuje jego przeżycia, uznając je za „sen”, „wizję” czy „zmyślenie”. Niewątpliwie wśród wszystkich relacji na temat spotkań z innymi znalazło się wiele takich przypadków – nie można tu pominąć grupki patologicznych kłamców, blagierów, mitomanów pławiących się z rozkoszą w blasku jakże nietrwałej sławy. Niewątpliwie „sny” i „wizje” – czyli obrazy świata wewnętrznego człowieka, ów kalejdoskop duszy – nie pozostają bez wpływu na przebieg spotkań z innymi, a nawet, o czym będziemy mieli jeszcze okazję się przekonać, odgrywa w nim decydującą rolę. Ale dla mnie tak samo pewne jest, że zjawisko to ma mocny, realny rdzeń. Wydaje się on wprawdzie nieco naruszony, ale to właśnie my osłabiamy go naszym postępowaniem, naszą ignorancją i arogancją. Proszę sobie wyobrazić, że siedzą państwo w wielkim samolocie rejsowym. Przelecieli państwo nad kanałem La Manche i dotarli do wybrzeży Wielkiej Brytanii; w dole rozciąga się zielony, pagórkowaty krajobraz południowej Anglii. Te parę chmurek prawie nie zasłania widoku na miasta i wsie, widzą państwo rozległe pola, rzeki i lasy. Nic nadzwyczajnego. Latali państwo wielokrotnie, znają te pejzaże, wracają więc do lektury. Nagle sąsiad państwa, siedzący przy oknie, zaczyna krzyczeć ze strachu. Gestykulując jak szalony, pokazuje coś na zewnątrz. Znad gazety, w której czytali państwo nowinki o brytyjskim dworze królewskim, spojrzenie wędruje ku oknu, ku spokojnemu, tak normalnemu i nieciekawemu z pozoru światu. Ale ten widok zapiera nagle dech w piersi: wśród pierzastych chmurek, prawie pod samolotem, unosi się wielki pomarańczowy słoń. Zamykają państwo oczy, otwierają, myśląc: to niemożliwe! Ale słoń tam jest. Obraca się powoli, spokojnie buja w obłokach. A widzą go nie tylko państwo, spostrzegli go też pozostali pasażerowie. – O, słoń! – Słoń w chmurach! Jakaś bzdura? Nic podobnego! Właśnie coś takiego przydarzyło się w kwietniu 1979 roku nad Southampton pasażerom samolotu, którzy zeznali zgodnie, że w czasie lotu nad Anglią widzieli w chmurach wielkiego pomarańczowego słonia [5]. Rozwiązanie tej zagadki jest równie banalne, co zabawne: „słoń” okazał się olbrzymim cyrkowym balonem reklamowym, który zerwał się z uwięzi i wzniósł na wysokość 12 000 metrów.   Co uzmysławia nam ten przypadek? Ludzi znajdujących się w zupełnie zwykłej, codziennej sytuacji spotyka coś nieoczekiwanego, odmiennego, niemożliwego. Jak na to reagują? Jak to relacjonują? Relacjonują tak, jak to widzieli: olbrzymiego pomarańczowego słonia unoszącego się w powietrzu. Ni mniej, ni więcej. To, co było. Nie wiedzieli, że 12 000 metrów niżej podróżuje cyrk, któremu urwał się z uwięzi balon w kształcie słonia. I mogli w ogóle nie wiedzieć, że są balony w kształcie słonia. To, co widzieli i zrelacjonowali, odpowiadało dokładnie rzeczywistości. Niczego nie dodali, nikt nie widział latających żyraf albo chwiejących się nosorożców. Nikt nie miał wizji ani snów – wszyscy widzieli tylko unoszącego się pomarańczowego słonia. Incydent ten uważam, choć zabrzmi to być może kuriozalnie, za zdarzenie bardzo znamienne. Uświadamia nam ono w sposób dobitny a zarazem przezabawny, że zetknąwszy się z czymś nie wyjaśnionym ludzie dokonują zwykle prawidłowych obserwacji i relacjonują je w sposób rzetelny. Świadkowi pojawienia się UFO, czyli niezidentyfikowanego obiektu latającego, łatwo wmówić, że widział najwyżej projekcję psychiczną swoich wyobrażeń, wywołaną bodźcem naturalnym-powiedzmy widokiem jasnej Wenus. Tyle, że zwykle świadkowie wiedzą dokładnie, co widzieli, nawet jeśli nie potrafią sobie wytłumaczyć istoty zjawiska. „Dopóki inna hipoteza nie okaże się bardziej nośna, relacje na temat UFO – pisze James McCampbell – trzeba uważać za rzetelne próby opisania przez ludzi ich doświadczeń, nawet jeśli wydają się one całkiem dziwaczne” [6].   Ja też tak uważam. Jakim prawem niewielka samozwańcza, ale za to bardzo hałaśliwa, grupka osób nastawionych sceptycznie do UFO, twierdzi, że ludzie, którzy całymi godzinami obserwują obiekty latające – zbliżające się do nich, znikające i pojawiające się znowu – ludzie, którzy widzą członków załogi UFO dających im jakieś znaki (np. w tzw. przypadku Gill z 29.06.1969 r. w Papui-Nowej Gwinei), że wszyscy ci ludzie widzieli tylko Wenus? Za jakże naiwnych uważają swoich bliźnich ci „zaprzeczający dla zasady”? Myślę, że niektórym sprawia przyjemność, gdy zasiadłszy przy komputerze i uruchomiwszy najnowszy program astronomiczny, wyświetlą sobie na ekranie różne konstelacje z określonego okresu obserwacji i w sposób mniej lub bardziej przypadkowy wybiorą któryś ze świetlnych punktów. Jakaś gwiazda o dużej jasności czy jasna planeta znajdzie się przecież na pewno w pobliżu relacjonowanej obserwacji UFO. Byłoby nierozsądne wykluczyć, że niektóre relacje o pojawieniu się UFO powstały omyłkowo – za przyczyną złudzenia wywołanego w sposób naturalny, choćby przez gwiazdy. Mogło się to przytrafić w nocy, szczególnie przy obserwacjach niewielkich obiektów o dużej jasności. Kiedy jednak opis dotyczy wielkich obiektów latających, jeśli obserwację prowadzono przez długi czas, jeśli dostrzeże się wyraźne reakcje (w przypadku Gill – znaki dawane przez załogę), czy nawet fizyczny wpływ na środowisko, to trzeba mieć naprawdę bujną wyobraźnię (a może być aż tak naiwnym), żeby winą za to wszystko obarczać gwiazdy. Teraz chciałbym przytoczyć następny przykład. Przede wszystkim dlatego, że przypadek ten jest naprawdę zdumiewający: 9 listopada 1979 r. sześćdziesięciojednoletni strażnik leśny Robert Taylor przeprowadza obchód lasu w okolicach swojej rodzinnej miejscowości Livingston w Szkocji. Jest z psem. O 1015 rano wychodzi na polanę i widzi dziwny obiekt unoszący się nad ziemią. Taylor ocenia, że obiekt ma około sześciu metrów średnicy, a trzech i pół wysokości. Jest kulisty ze zgrubieniem na obwodzie. Na zgrubieniu Taylor widzi jakby masywne pionowe pręty z niby-śmigłami. Powyżej wypukłości znajduje się rząd okien czy otworów przypominających bulaje. Wydaje się, że obiekt jest szary, ale jego barwa wciąż się zmienia i Taylor odnosi wrażenie, że stanie się zaraz przezroczysty, ale do tego nie dochodzi. Trzy obiekty, na jakie natrafił strażnik leśny Robert Taylor 9 listopada 1979 roku koło Livingston w Szkocji   Od chwili, kiedy Tylor wyszedł na polanę i zauważył obiekt, minęło zaledwie kilka sekund. Nagle zaczyna się dziać coś dziwnego, dwie niewielkie metalowe kule o średnicy prawie jednego metra, z których wystawały pręty wyglądające jak anteny, dotoczyły się do niego, przylgnęły do nóg i zaczęły go „przesuwać” w kierunku obiektu. Taylor stracił przytomność. Gdy dochodzi do siebie, wielki obiekt i obie kule zniknęły. Pies szczeka i jak szalony biega wokół swojego pana. Taylor stracił głos, huczy mu w głowie. Drży na całym ciele. Także pies jest wylękniony. Toczy pianę z pyska i na krok nie odstępuje swojego pana. Taylor z trudem dociera do łazika. Siada za kierownicą, ale ma takie drgawki, że zaraz pakuje się w grząskie błoto. Musi wysiąść i pójść do domu na piechotę. Głowa boli go jeszcze przez kilka godzin, przez dwa kolejne dni bezustannie dręczy go pragnienie. Późniejsze przeszukanie polany, na której Robert Taylor spotkał obiekt, ujawniło ślady teleskopowych podpór pozostawione zapewne rzez niewielkie obiekty. Spodnie Taylora były z obu stron rozdarte. lady rozdarcia potwierdzają opis zdarzenia: że kule z prętami wzięły go między siebie i popychały w kierunku większego obiektu. Taylor jest uważany za człowieka solidnego i uczciwego, badania lekarskie i dokumenty dotyczące stanu jego zdrowia nie wykazały żadnych rewelacji. Taylor nigdy nie miewał bólów głowy, nigdy nie tracił przytomności. Nie wiem, co za obiekty pojawiły się koło Livingston. Inni jednak są pewni: to Wenus i Merkury! Mimo że poglądu tego nie da się zaakceptować, są ludzie, którzy weń wierzą. Na przykład Stewart Campbell, który przez długi czas badał ten przypadek, choć sam nie był zapewne do końca przekonany do swojej interpretacji. Najpierw sądził, że Taylor ujrzał piorun kulisty -kuriozum w zestawieniu z faktycznie widzianym zjawiskiem. W 1986 roku natomiast doznał „astralnego” zapewne olśnienia, skoro napisał: „Ostatnio doszło następujące, proste wyjaśnienie. Wiele relacji o UFO (także te z pozoru spektakularne) można wyjaśnić zjawiskami astronomicznymi. Zdarzenie nastąpiło wprawdzie w biały dzień, ja wszakże postanowiłem mimo to zbadać hipotezę... astronomiczną” [9]. I cóż się okazało? Zgodnie z tą hipotezą Taylor wyszedł na polanę, a ujrzawszy Wenus i Merkurego uległ atakowi epilepsji, podarł na sobie ubranie (a może poszarpał je pies?), stracił przytomność, a gdy doszedł do siebie, odczuwał ból głowy. Wiarygodne? Campbell stwierdza, całkiem słusznie, że Wenus można czasem zobaczyć w biały dzień. Ale wtedy jej jasność jest tak nieduża, że może ją dostrzec tylko wprawne oko dobrego obserwatora, który dokładnie wie, w którym regionie nieba jej szukać. W jeszcze większej mierze dotyczy to Merkurego, którego słaby blask z powodu niewielkiej odległości na niebie od Słońca widać tylko w niezwykle sprzyjających warunkach. Jeszcze nigdy nie widziano Merkurego w dzień (0 10.15). Poza tym nie wiadomo, czy niebo było wówczas czyste, w każdym razie jeszcze o 9.20 niebo nad Livingston było pokryte chmurami. Ważniejsze jest to, że o tej porze Wenus nie znajdowała się już nad horyzontem, lecz zaszła za wzgórza Dee Hill leżące na południowy wschód od polany. W konsekwencji Campbell musiałby powołać się na fatamorganę, która wyczarowała Wenus oraz Merkurego nad horyzontem – do tego w postaci tak jasnej, świetlistej i kulistej, że biedny Robert Taylor najpierw dostał na ich widok ataku epilepsji, a następnie padł bez przytomności na ziemię (według dokumentów dotyczących jego stanu zdrowia Taylor ani przedtem, ani potem nie miewał ataków epilepsji, dlaczego więc taki atak przytrafił mu się właśnie wtedy?). Wszystko byłoby śmiechu warte, gdyby nie fakt, że hipoteza Campbella została wysunięta całkiem serio. Samo za siebie mówi stwierdzenie pewnego niemieckiego arcysceptyka w sprawach UFO, który twierdzi, że jest to „gwóźdź do trumny jednego z najspektakularniejszych angielskich [...] przypadków ostatnich dziesięcioleci” [10]. Ale inni ufolodzy sądzą, że wszystkie te hipotezy są w istocie tylko próbą zbudowania na siłę konstrukcji, w jakikolwiek sposób mającej wyjaśnić zdarzenie, którego prawdopodobieństwo jest dla niektórych bardzo podejrzane. Chcąc zbliżyć się do rozwiązania zagadki UFO i łączącego się z nią fenomenu innych, musimy zapuścić się w labirynt wyobraźni, w którym nietrudno nam będzie zabłądzić. Labirynt jest tu określeniem najwłaściwszym, bo nader łatwo się tam zgubić w plątaninie dziwacznych, jeżących włosy na głowie, pozornie nierealnych informacji z mrocznych stref naszego świata. Istoty, podążające tam swymi pradawnymi szlakami, mogą przypominać postacie z Boskiej komedii Dantego czy surrealistycznych obrazów Hieronima Boscha. Gdyby określenie to nie było nacechowane tak negatywnie, można by je nazwać demonami, bo w pierwotnym znaczeniu to greckie słowo określało „istoty nadprzyrodzone o cechach na wpół boskich i na wpół ludzkich”, ich zaś postępki mogły być dobre lub złe. W istocie odpowiadają one wizerunkowi chrześcijańskich aniołów i one bowiem pośredniczyły między światami, i one były dobre lub złe. Dlatego też można tylko przytaknąć ufologowi Johnowi A. Keelowi, który pisze: „Demonologia nie jest wymysłem fantastów. Jest to sięgające do najdawniejszych czasów studium duchów i demonów, które bez wątpienia istniały obok człowieka w całej historii. Napisano o tym tysiące książek. Wiele z nich jest dziełem uczonych duchownych, przedstawicieli nauk przyrodniczych i naukowców innych dziedzin. Każdy badacz może sprawdzić autentyczność niezliczonych, dobrze udokumentowanych zdarzeń. Objawienia opisane w tej wstrząsającej literaturze wykazują podobieństwa do UFO – często są nawet z nim identyczne. Ofiary, w które wstąpił demon, wykazują dokładnie te same symptomy psychosomatyczne, co osoby, które miały styczność z UFO.” Spójrzmy więc na nich: na tych innych, na demony przeszłości, anioły i diabły starożytności, które odnalazły drogę do naszych czasów. Przygotujmy się na spotkanie z tym, co przerażające, niepojęte i niewyjaśnialne. Proszę również pomyśleć o tym, że gdy my czytamy te historie, w tym samym czasie żyją wśród nas ludzie, którzy zetknęli się z tymi istotami nie tylko na stronach tej książki, lecz w rzeczywistości: w miejskich domach, w lasach rodzinnych stron, w krainach tej Ziemi, którą nazywamy „naszym” światem.   Jest wieczór 21 sierpnia 1955 roku. Pani Glenie Langford wraz z dziećmi – Lonnie, Charltonem i Mary bawi z wizytą u zaprzyjaźnionego małżeństwa, Elmera i Very Suttonów, i ich dzieci. Jest tam też Bill Ray Taylor, przyjaciel Elmera. Dom na farmie Suttonów stoi na odludziu, między niewielkimi miejscowościami Kelly i Hopkinsville, w lasach Kentucky [8, 12, 13]. Około siódmej wieczór Bill Ray Taylor wychodzi po wodę do studni na podwórze. Spuścił właśnie wiadro i widzi coś, co odbiera mu mowę. Niedaleko sunie po niebie świetlisty obiekt latający, „bardzo jasny, mieniący się kolorami tęczy”. Ale to jeszcze nie wszystko: obiekt podchodzi do lądowania za krzakami oddzielającymi zabudowania od małego, wyschniętego w lecie potoku. Bill Taylor biegnie pędem do domu, ale nikt nie bierze go poważnie. Na pewno widział spadającą gwiazdę, może błyskawicę. Nikt nie ma ochoty wyjść z nim na dwór zobaczyć, co stało się koło potoku, nikt mu nie wierzy. Mniej więcej godzinę później pies na podwórzu zaczyna ujadać jak szalony. Elmer Sutton i Bill Taylor patrzą po sobie, wstają od nakrytego stołu i stają w drzwiach domu. W odległości zaledwie dziesięciu metrów widzą coś wyglądającego jak ucieleśnienie absurdu. Stoi przed nimi niewielka istota mająca około 1,2 m wzrostu. Chyba jest naga, ma szarą skórę, nieproporcjonalnie wielką głowę, długie ręce ze szponiastymi palcami, wlokące się prawie po ziemi. Najbardziej przerażająca jest głowa – wielkie słoniowe uszy, olbrzymie okrągłe, żółte oczy, wąskie usta wyglądające jak kreska. Na dobitkę dziwna istota jarzy się, jakby coś rozświetlało ją od środka. Skrzat ze „słoniowymi uszami”. Te istoty, wyglądające jak senny koszmar, pojawiły się nocą z 21 na 22 sierpnia 1955 roku, wprawiając w przerażenie Langfordów i Suttonów   Na moment obu mężczyzn zdejmuje przerażenie, ale po chwili wpadają do domu, biorą dwa karabiny z szafy i wróciwszy na dwór, wypalają do istoty stojącej na podwórzu i świecącej jak duch. Dziwaczny skrzat jest trafiony. Siła strzału odrzuca go do tyłu. Ale potem – Elmer i Bill nie wierzą własnym oczom – odwraca się jakby nigdy nic i opuściwszy się na czworaki, ucieka jak zwierzę. W tej samej chwili przerażone kobiety i dzieci, siedzące jak trusie w pokoju, słyszą, że coś drapie w dach nad kuchnią. Mężczyźni wybiegają znów na podwórze: rzeczywiście, na górze siedzi jeszcze jedna taka istota. Elmer strzela i chyba trafia. Istota przewraca się do tyłu, ale spada z dachu bardzo powoli i – tak jak poprzednia – powoli oddala się na czworakach. Ale to nie wszystko, bo prawie w tej samej chwili zaczyna się pojawiać coraz więcej tych istot – włażą na dach, przechodzą przez płot, wdrapują się na drzewa. Któraś dotyka głowy Billa Taylora – jest to jednak raczej „pieszczota” niż napaść. Mimo to rodziny barykadują się w domu. Z przerażeniem obserwują przez ponad trzy godziny osobliwy najazd. Istoty nadal kręcą się po podwórzu w pozornym nieładzie, zaglądają w okna, ale nie podejmują żadnych wrogich działań. W końcu około 23.00 ośmioro obleganych odważa się na ucieczkę – biegną do samochodów i odjeżdżają do odległego 0 16 km Hopkinsville. Świetliste skrzaty siedzą sobie na podwórzu obserwując ich i nie przeszkadzając w odjeździe. Uciekinierom udaje się namówić do przyjazdu na farmę szeryfa Russela Greenwella, jego pomocnika George'a Battsa oraz czterech policjantów i dziennikarza miejscowej gazety. Ale po przybyciu nie znajdą już żadnych śladów obecności istot. Gdy jednak kolumna samochodów jest około trzech kilometrów od domu Suttonów, jadący widzą dwa ostre światła strzelające w niebo z miejsca, gdzie jest farma, i słyszą jakby grzmot. Nazajutrz rano w miejscu, gdzie Bill Taylor obserwował lądowanie UFO, widzą wiele małych, płytkich zagłębień w korycie potoku. Szeryf Russel Greenwell powiedział później, że „coś” musiało tych ludzi wystraszyć, „coś przekraczającego możliwości ich wyobraźni”. Policja odjechała i wszyscy poszli do łóżek, sądząc, że najgorsze w życiu mają już za sobą. Tymczasem koszmar zaczyna się na nowo. Glenie Langford pierwsza widzi wielkie, żółte oczy jednej z istot, gapiącej się na nią w sypialni. Świetliste skrzaty pozostaną aż do brzasku. Mężczyźni znów strzelają z karabinów, ale rezultat jest taki, jak przedtem. Nic z tego nie wynika. Wreszcie, nim pierwszy brzask rozjaśni wschodnie regiony USA, istoty znikają. Pojawiło się wiele spekulacji na temat, co widziały w nocy obie rodziny: jedni przypuszczali, że wpadły w religijną histerię, inni podkreślali, że w Hopkinsville był w tym czasie cyrk wędrowny i że widziano pewnie małpy, które uciekły z klatek. Ale jest to hipoteza mało prawdopodobna, po pierwsze dlatego, że wszystkie cyrkowe zwierzęta były rano w klatkach, po drugie zaś zachowanie tych istot w niczym nie przypominało zachowania małp; zwierzęta te ani w nocy nie świecą, ani trafione z odległości kilku metrów nie uszłyby bez szwanku, tak jak skrzaty na farmie. Sprawy Hopkinsville nie wyjaśniono do dziś. Mimo to literatura ufologiczna zajmuje się nią raczej rzadko i dość powierzchownie. Dlaczego? Powód jest oczywisty – jest za osobliwa. Choć nic nie wskazuje na to, iż ktoś zrobił kawał, choć zawiodły inne racjonalne wyjaśnienia, nawet znani ufolodzy są skłonni, jeśli to tylko możliwe, ukryć „sprawę Hopkinsville” pod korcem. Pozaziemskie czy inne nieznane istoty, lądujące w świetlistych statkach kosmicznych, które tak wyglądają i tak się zachowują – coś tu nie gra! Najgorsze, co możemy zrobić, to wykluczyć z góry pewne przypadki tylko dlatego, że wydają się zbyt niezwykłe, zbyt obce, zbyt dziwne. Historie o małych szarych istotach, które przynajmniej z wyglądu są człekopodobne i których zasadnicza działalność polega chyba na uprowadzaniu Ziemian, są już i tak dość dziwaczne, mogą jednak jeszcze jako tako pasować do światopoglądu większości ufologów. Czy my nie postępowalibyśmy tak samo, gdybyśmy mieli przeprowadzić badania mieszkańców nieznanej, nowo odkrytej planety? Doszło nawet do tego, że jeden z najznamienitszych ufologów, profesor David M. Jacobs z uniwersytetu Temple w USA, upiera się ostatnio przy tym, aby tylko ten rodzaj „istot pozaziemskich” był uznawany za prawdziwy. Ergo, wszystkie inne opisy opierają się na oszustwie [14]. Cenię profesora Jacobsa, jego zaś książka o historii UFO w Ameryce [15] należy do klasyki literatury przedmiotu. Ale w powyższej kwestii nie mogę się z nim zgodzić. Bo skąd mamy wiedzieć, jak mają wyglądać i zachowywać się „istoty pozaziemskie”? Czy z faktu, że pewien rodzaj w ostatnich latach pojawia się coraz częściej, można wyciągnąć wniosek, że tylko on ma prawo być uznany za prawdziwy, a o prawdziwości pozostałych możemy spokojnie zapomnieć? Twierdzenie takie jest nie tylko lekkomyślne, lecz również nader niebezpieczne. Pozbawiamy się bowiem w ten sposób jakiejkolwiek możliwości odkrycia pewnego dnia prawdziwej istoty tego zjawiska. I automatycznie uznajemy za kłamców, a w najlepszym razie za fantastów, naszych godnych pożałowania bliźnich, którzy – jak Suttonowie czy Langfordowie – widzieli istoty odbiegające od normy. Świetliste skrzaty o jarzących się oczach i słoniowych uszach są tak samo całą prawdą, jak świetliste olbrzymy w fotelach o napędzie rakietowym. Reakcja Jacobsa i innych jest zrozumiała – kto postawi tylko na jeden rodzaj „istot pozaziemskich”, będzie bardziej wiarygodny. Może odrzucić wszystkie osobliwe – a tym samym niewiarygodne – przypadki i wyjść naprzeciw opinii publicznej (lub jej przedstawicielom w rządzie, wojsku, prasie i kościołach różnych wyznań). Tyle tylko, że samo UFO nie przejmuje się w najmniejszym stopniu takimi postawam. Pójdę jeszcze dalej stwierdzając, że prawdziwe sedno tego zjawiska me polega na rutynowych „uprowadzeniach”, ale na osobliwych i niezwykłych, budzących grozę i przerażenie spotkaniach z innymi. Tylko wtedy, gdy pojmiemy to zjawisko i poznamy jego tło, będziemy mogli zrozumieć, jak się ma sprawa z uprowadzeniami i „niewielkimi szarymi istotami”. Jeśli zaś z góry je przekreślimy, choćby tylko z obawy przed śmiesznością, nigdy nie będziemy mieli szansy na dotarcie do sedna sprawy.   Kolejne przykłady ze „straszliwego panopticum”? Są ich setki, a oto niewielka próbka: • 12 września 1952 roku grupce młodych ludzi wydaje się, że za wzgórzem koło Flatwood w Zachodniej Wirginii w USA widzieli upadek meteorytu. Idąc do miejsca rzekomego upadku, mijają dom pani Kathleen May. Opowiadają jej o tym, co widzieli. Pani May wraz z dwoma synami i goszczącym u niej właśnie członkiem Gwardii Narodowej postanawia wspomóc grupę. Wspiąwszy się na wzgórze, spostrzegają po jego drugiej stronie świecącą kulę „wielkości domu”. Dobiegają z niej jakieś dziwne szmery, stuki i syczenie. Nagle w krzakach z przodu dostrzegają jakiś ruch. Ku swemu przerażeniu widzą olbrzymią istotę, mającą ponad trzy metry wzrostu, o krwistoczerwonej twarzy i rozżarzonych, zielono-pomarańczowych oczach. Bije od niej przenikliwa, odrażająca, ostra woń. Postać lewituje w ich kierunku. Z histerycznym krzykiem wszyscy uciekają ze wzgórza do osady. Wielu z nich jeszcze przez kilka godzin będzie odczuwać mdłości. Nazajutrz rano na miejscu lądowania stwierdzono odciski podobne do śladów płóz [12, 13, 16, 17]. • 11 października 1973 roku dwaj stoczniowcy, Charles Hickson i Calvin Parker łowią ryby nad rzeką Pascagoula w stanie Missisipi. Tam zaskakują ich trzy przerażające istoty. Stwory wysuwają się z owalnego obiektu, który osiadł za plecami wędkarzy, i zabierają obu na pokład na badanie. Istoty mają około dwóch metrów wzrostu, ich skóra jest szara, palce szponiaste, ręce długie. Głowa przechodzi od razu w tułów, a w miejscu, gdzie człowiek ma nos i uszy, widać trzy spiczaste stożkowate niby-wypustki. Przypadek „Pascagoula” jest przykładem jednego z najlepiej zbadanych „uprowadzeń” spośród pojawień się UFO w 1973 roku i jak dotąd nie udało się zanegować jego prawdziwości, uznając go za oszustwo czy urojenie [8, 15]. • W pewien piękny letni wieczór 1956 roku Karl Ackermann – wówczas profesor liceum, a później profesor biologii w Wyższej Szkole Bundeswehry – był z matką przejazdem w Kraherwaldzie pod Stuttgartem. O 21.00 znajdowali się na asfaltowej drodze, mniej więcej dziesięć metrów od skraju lasu. „Nagle drzewa się ugięły, jak pod silnym porywem wiatru. W górze dał się słyszeć jakiś świst i potworna tarcza, jarząca się czerwienią, przeleciała na niewielkiej wysokości i spadła w dolinę Feuerbach. W dole zapaliło się jakieś światło, które następnie powoli gasło. Nastała cisza, ale po chwili w lesie zatrzeszczało poszycie. Ktoś szedł, sapiąc, pod górę. Gdy istota podeszła bliżej, ogarnęła nas panika. Istota była ogromna. Miała na sobie jakby skafander do nurkowania. Stanęła przede mną i dyszała ciężko. Pod pachą niosła czarną skrzyneczkę. Skinęła ręką. Potem wielkimi susami, nadal ciężko dysząc, kontynuowała wdrapywanie się na szczyt. Widzieliśmy, jak stała obok wieży widokowej. Jej sylwetka rysowała się wyraźnie na tle nieba rozjaśnionego światłami miasta. To był olbrzym. Potem zjawa wróciła wolnym krokiem i znów stanęła przed nami. Byliśmy jak sparaliżowani. Ponownie nam kiwnęła i szybko ruszyła w dół. Znów było słychać świst i rozżarzona tarcza przemknęła nad nami. Całe zdarzenie zatrzymaliśmy dla siebie. W prasie nie było o tym ani słowa” [18]. 11 października 1973 roku osobliwe olbrzymy, mające zamiast nosa i uszu niby-wypustki, wzięły na pokład UFO i zbadały dwóch stoczniowców, Charlesa Hicksona i Calvina Parkera. Rysunek według relacji uprowadzonych   • Listopad 1958 roku. Dwaj żołnierze szkockiej Territorial Army natrafiają podczas ćwiczeń w pobliżu Aberdeen na dwie wielkie istoty, mające niemal trzy metry wzrostu. Istoty pojawiają się niespodziewanie za nimi w zaroślach, wydając dziwne gulgotanie. Żołnierze rzucają się do panicznej ucieczki, a za ich plecami w powietrze wznosi się wielki, świetlisty obiekt w kształcie dysku i odlatuje bezgłośnie [19]. • Jednookie olbrzymy pojawiają się najpierw 12 października 1963 roku na odludnej drodze w okolicy Monte Maiz, a następnie 6 lutego 1965 roku w Torrent w Argentynie. W obu przypadkach zachowują się nader agresywnie. Wdzierają się do jednego z domów w Torrent i próbują uprowadzić mieszkańców. Wyganiają ich jednak niespodziewanie przybyli sąsiedzi, którzy usłyszeli wołanie o pomoc [20]. Podobne olbrzymy pojawiły się też ponoć w Woroneżu, wkrótce okazało się jednak, że jest to historia fikcyjna, a pretekst do jej powstania był w rzeczywistości inny. Podana przez TASS informacja, która obiegła cały świat, mogła nawet dotyczyć kilku różnych przypadków, jakie zdarzyły się w czasie poprzednich miesięcy w tej okolicy. • W sierpniu 1971 roku John Hodges wraca ze swoim przyjacielem Peterem Rodriguezem z wizyty od znajomego z Daple Grey Lane koło Los Angeles. Na skraju drogi widzą zarysy czegoś, co okazuje się po zbliżeniu dwoma „żywymi mózgami”. Siedzący za kierownicą Hodges mija je przerażony i zabiera przyjaciela do siebie do domu. Po przybyciu stwierdzają, że jechali o dwie godziny dłużej niż zawsze. Później Hodges poddaje się hipnozie. Pod jej wpływem wychodzi na jaw, że w trakcie jazdy jeszcze raz trafił na „mózgi”, które zabrały go do UFO. Człekokształtni członkowie załogi poddają go badaniom. Przekazują mu także telepatycznie wizje końca świata, który spowoduje wojna światowa [8]. Przekazywanie takich proroctw znamy już ze sprawy „Jezioro Bodeńskie” [rozdz. 1.]. Osobliwe istoty widziane z okazji różnych lądowań UFO. Większość jest człekokształtna, ma jednak wiele cech zdecydowanie różniących je od Ziemian   • 25 października 1973 roku w Greensburgu w stanie Pensylwania farmer Stephen Polaski spotyka olbrzymich, niedźwiedziowatych członków załogi UFO. Wraz z piętnastu innymi naocznymi świadkami obserwuje obiekt podchodzący do lądowania za pobliskim lasem. Podczas poszukiwania lądowiska farmer oraz towarzyszący mu dwaj dziesięcioletni chłopcy słyszą nagle trzask łamanych drzew i widzą zbliżające się dwie ogromne, ciemne istoty – całe owłosione, z wielkimi zielonkawożółtymi oczami. Polaski strzela do nich kilkakrotnie, ale bez najmniejszego efektu. Mężczyzna i dzieci uciekają w panice do domu nie napastowani przez dziwne istoty [8]. • 16 sierpnia 1968 roku hiszpański hodowca drobiu widzi koło Siewa de Alamos kopułowaty obiekt unoszący się tuż nad ziemią. Zbliżywszy się, spostrzega dwie istoty o „odrażającym wyglądzie” – z ośmioma czy dziewięcioma mackami – przypominające ośmiórnice lub mątwy. Ujrzawszy człowieka, istoty znikają za obiektem, który natychmiast startuje i prędko znika z pola widzenia [21]. • W 1964 roku osiemnastoletnia Anna Lister wraz z przyszłym mężem Lewem przejeżdża koło farmy swojej matki Anny w okolicach Clormont County w stanie Ohio. Nagle oboje widzą z samochodu jakąś istotę biegnącą szybko przez pola. „Chyba nas nie widziała, przynajmniej do chwili włączenia świateł. Wtedy zaczęła się zbliżać. Poruszała się jakby wielkimi skokami, takimi susami. Niewiarygodne, ale trzy ogrodzenia z drutu przesadziła jakby nigdy nic. Zaczęłam krzyczeć.” Potem istota zatrzymała się przed samochodem i wybałuszyła wielkie oczy. Anna i Lew są sparaliżowani, nie mogą się poruszyć. „Potem istota zaczęła się na naszych oczach przeobrażać. Jej palce zamieniły się w szpony. Odbiegła na czworakach, a w końcu rozpłynęła się w powietrzu. To było coś strasznego, wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Wiem, że nikt nam nie uwierzy, ale tak było naprawdę” [22]. • W lipcu 1974 roku rodzina Davisów z Meriemont w USA czuje w domu dziwny niemiły zapach. Wszyscy wychodzą na dwór. Ale tam też rozchodzi się ten dziwny smród. Tak samo jest u sąsiadów. Nasuwa się podejrzenie, że to gaz. Zawiadomione zostaje pogotowie gazowe. (Ale pomiary nie wykazały ulatniania się gazu.) Tymczasem Davisowie wsiadają do samochodu i wyjeżdżają z miejscowości. Nagle na skraju szosy widzą coś tak nieprawdopodobnego, że doznają szoku – ogromna, mająca prawie dwa i pół metra wzrostu człekokształtna istota z nagim, owłosionym torsem, ubrana tylko w ciemne spodnie, ma nogi zakończone kopytami! Rodzice i dzieci słyszą wyraźnie ich stukot na asfalcie. Siedząca za kierownicą pani Davis zawraca po przejechaniu kilkuset metrów, ale istota tymczasem znika [22]. Ten rodzaj „małych szarych istot” o nieproporcjonalnie wielkiej głowie. a mających około 1,5 m wzrostu. widuje się w ostatnich latach coraz częściej. Właśnie takie istoty uprowadzają ludzi do UFO i poddają ich badaniom.   Kim są inni? Czy odwiedzają nas tysiące różnych, pozaziemskich ras? nieduzi obcy o szarej skórze, występujący prawie we wszystkich relacjach z uprowadzeń? Jednookie olbrzymy? Diabelskie stwory z kopytami czy gigantyczne mózgi? Czy trzymetrowe istoty z Kosmosu upodobały sobie Ziemię, żeby straszyć argentyńskich rolników i woroneskich uczniów? A te w skafandrach do nurkowania, które biegają zdyszane po lasach w okolicach Stuttgartu? A te, co przeobrażają się w obecności zdumionych świadków w przerażające potwory o rozjarzonych oczach i szponiastych palcach? Czy inteligentne mątwy i czarne grizzly wpadają tu tylko na moment, aby zaraz zniknąć? Czy oni to przedstawiciele inteligencji, którzy – jak nam się zdaje – pokonali ogromne przestrzenie międzygwiezdne w, pojazdach kosmicznych? Nie można tego z całkowitą pewnością wykluczyć, ale jest to niezbyt prawdopodobne. Wszystkie te istoty za bardzo przypominają wytwory naszej wyobraźni, nasze fantazje. Czyż więc powstały tylko w naszej podświadomości, jak sądzą niektórzy? Czy to marzenia, które przybrały postać widzialną? Raczej nie. Marzenia i wizje bowiem nie zostawiają zwykle śladów, nie poruszają się w obiektach promieniujących ciepłem, nie są też widziane przez wielu ludzi naraz. Stykamy się z czymś, co ma związek z nami, lecz jest zarazem tak obce, tak inne, że wzbraniamy się uznać to za zjawisko realne. Wielki antropolog amerykański Loren Eisley przeżył kiedyś cudowną historię: „Zetknięcie z innym światem to nie tylko twór wyobraźni. Może się zdarzyć każdemu. Człowiekowi albo zwierzęciu. Niekiedy granice są tak ruchome, tak płynne, że do przeżycia czegoś takiego wystarczy sama obecność. Miałem okazję zaobserwować, jak zachował się w takiej sytuacji pewien kruk, niejako mój sąsiad. Nigdy mu nic złego nie zrobiłem, ale on woli siadać na najwyższych gałęziach, latać bardzo wysoko i unikać kontaktów z ludźmi. Jego świat zaczyna się tam, gdzie mój słaby wzrok nie sięga. Ale pewnego ranka całą okolicę spowiła bardzo gęsta mgła. Na dworzec szedłem niemal po omacku. Nagle, dokładnie przed moimi oczami, pojawiły się dwa wielkie czarne skrzydła i straszny dziób. Zjawa minęła mnie jak błyskawica, wydając przy tym krzyk strachu tak przeraźliwy, że już nigdy nie chciałbym czegoś takiego usłyszeć. Ten krzyk prześladował mnie całe popołudnie. Przyłapałem się na tym, że patrzę w lustro, zadając sobie pytanie, co we mnie jest takie przerażające? Potem zrozumiałem. Mgła sprawiła, że granica dzieląca nasze światy uległa zatarciu. Kruk myślał, że leci na zwykłej wysokości, aż tu nagle ujrzał wstrząsający obraz – dla niego sprzeczny z prawami natury. Niespodziewanie spostrzegł człowieka poruszającego się w po wietrzu, w świecie kruków. Natknął się na sprzeczność najbardziej absolutną, jaką kruk może sobie wyobrazić – na lecącego człowieka... Teraz, gdy widzi mnie z góry, wydaje kilkakrotnie cichy krzyk, w którym słyszę niepewność umysłu, któremu zaburzono poczucie rzeczywistości. Nie jest już takim samym krukiem, jak inne – i nigdy już nim nie będzie...” [23] Jesteśmy jak ten kruk. Wielu z nas przeszło przez mgłę, w której widziało twarze innych. Widziało pyski o rozjarzonych oczach, obrzydliwej, krwistoczerwonej lub szarej, pomarszczonej skórze, widziało coś zupełnie obcego naszemu światu. Ale być może wielu z nas widziało tylko swoje odbicie, odbicie swojej wrażliwej ludzkiej duszy. 3. Było to w czasach przed naszą erą Wróżki i elfy, skrzaty i gnomy, inkuby i sukkuby Któż jeszcze pamięta te wszystkie wróżki, elfy, skrzaty, olbrzymy i tym podobne postacie naszego dzieciństwa? Zaludniały świat, który był dla nas równie rzeczywisty jak koledzy z podwórka czy nasz dentysta. Potem wyrośliśmy z dziecinnych ubranek i porzuciliśmy myśli o innej rzeczywistości. Opowiadamy o niej dzieciom i wnukom, ale nie wierzymy już w prawdziwość tych opowieści. Wróżki i elfy odeszły z naszego świata, zostały wypędzone – spotykamy je tylko czasem nocą, we śnie. Ludzie minionych stuleci i tysiącleci podchodzili do tego zupełnie inaczej. Dorastali, żyli i umierali wierząc święcie w „karzełki” albo „olbrzymy” – były to duchy najczęściej niewidzialne, mieszkające ponoć gdzieś w lasach albo na okolicznych wzgórzach, czasem pokazujące się ludziom. Dopiero z nadejściem epoki Renesansu Kościołowi udało się za pomocą egzorcyzmów i wody święconej wypędzić wróżki i gnomy z ich ostoi. „I dlatego elfów już nie ma”, pisał czternastowieczny poeta angielski Chaucer [24]. Z tym większą mocą pojawiają się one na powrót w naszym świecie – zaadaptowane do naszych wyobrażeń, naszej techniki, naszych fantazji. Ale przecież są to te same demony, które swoim nieobliczalnym zachowaniem przerażały naszych przodków – raz były dobre, innym razem złe, raz przyjazne i pomocne, innym razem wściekłe i obrzydliwe. Ich zachowanie jednak, ich modus operandi przy zetknięciu z ludźmi, nigdy się nie zmieniły. Wyruszmy teraz w podróż w przeszłość. Zaczniemy od owych mitologicznych czasów przed naszą erą, gdy prawda historyczna mieszała się z legendą. Potem spróbujemy przejść po omacku do czasów nam współczesnych. Będziemy szukać innych, spróbujemy uchylić rąbka tajemnicy, okrywającej ich działalność w naszym świecie. Czeka nas podróż pełna niespodzianych wiadomości i tajemnych cudów.   Jest trochę niemieckich legend o elfach i wróżkach. Ale większość takich opowieści pochodzi z Irlandii, Anglii i Szkocji. „Trzon przekazów musi być bardzo stary – pisze filolog Martin Löpelmann – znacznie starszy od treści najstarszych germańskich legend Eddy. Najstarsze irlandzkie rękopisy, zawierające takie przekazy, pochodzą z IX stulecia, już więc z racji swojego wieku są godne szacunku” [25]. Istotnie, wszystkie legendy o „karzełkach” biorą swój początek w owych zamierzchłych czasach przed narodzinami Chrystusa. „Kiedy byłem dzieckiem – czytamy w jednym ze zbiorów baśni irlandzkich – słyszałem, że dziad mój opowiadał o istotach ze wzgórz. Nikt nie znał tylu historii o wróżkach co on. Nigdy nie wybierał się po torf na moczary, nie będąc przygotowanym na spotkanie z nimi. Umiał wytłumaczyć ich istnienie. Dziadek mawiał, że kiedyś w niebie toczyła się wojna między Bogiem a aniołami. I Bóg przez ponad czterdzieści dni i nocy wyrzucał z nieba anioły. Niektóre zostały w powietrzu, inne spadły na ziemię, jeszcze inne runęły do morza. Słyszałem, jak pewien człowiek opowiadał, że zniszczyłyby ziemię, gdyby nie żyły nadzieją powrotu do nieba w dzień Sądu Ostatecznego.” W tej opowieści odzwierciedla się oczywiście wielowiekowy wpływ chrześcijaństwa i jego wyobrażeń o hierarchiach niebieskich. Pierwotna wiara we wróżki nie zawierała informacji o walkach w niebie. Ale okazuje się też, że wróżki, przynajmniej w ludzkiej wyobraźni, dysponowały równie przerażającymi możliwościami: możliwościami zniszczenia Ziemi. Z minionego stulecia pochodzi też opowieść o skrzatach, spisana przez szwajcarskiego księdza Waltera Hopfa-Waldswila: „Cramer zapewnia, że wiara w górskie skrzaty powoli wymiera. W żadnym razie nie zamierzam temu zaprzeczać, chciałbym mu wszakże przypomnieć, iż jeszcze nie tak dawno na pewnej plebanii wyśmiewałem się z usłyszanej tam legendy o pewnym skrzacie, a pan proboszcz [...] zaprzeczył mi z poważną miną stwierdzając, iż znał pewnego dziekana, który istoty takie widział na własne oczy, a nawet z nimi rozmawiał, a powiadano takoż, że mieszkają one na Księżycu” [27]. Ojczyznę wróżek, skrzatów i elfów wyobrażano sobie jednak zazwyczaj zupełnie inaczej. W. Y. Evans-Wentz uważa, że jest to niewidzialny świat, w którym świat nasz tkwi niczym wyspa w gigantycznym oceanie. Mieszkańców tej „innej ziemi” wyobrażano sobie z reguły jako istoty niewielkiego wzrostu, mogły one jednak przybierać również inne postacie, a nawet pojawiać się jako olbrzymy. Popularne były kształty na wpół ludzkie. Mocy swej używały niekiedy do uprowadzania, oszałamiania i więzienia ludzi. Kradły zboże i zwierzęta domowe, ale niekiedy bywały wspaniałomyślne i pomagały ludziom. Nie było wróżek, elfów czy krasnali całkowicie „dobrych” – z niewiadomych powodów robiły się one czasem złośliwe i pamiętliwe. Już ta pomerzchowna charakterystyka pozwala nam dostrzec wyraźne zbieżności z wizerunkiem dzisiejszych załóg UFO, szczegolnie z owymi dziwacznymi postaciami, które zdążyliśmy już poznać. We współczesnej literaturze ufologicznej wciąż wymieniany jest pewien fenomen: obce istoty potrafią zatrzymywać samochody i inne pojazdy bez stosowania jakichkolwiek urządzeń. Świadkowie takich zdarzeń mówią często 0 okropnym uczuciu, polegającym na utracie panowania nad pojazdem – albo jedzie on, często z dużą prędkością, jakby kierowała nim niewidzialna dłoń, albo staje. Silnik gaśnie, układ elektryczny przestaje działać, samochód zatrzymuje się na skraju drogi. Nierzadko osoby siedzące w samochodzie są potem w klasyczny sposób uprowadzane do UFO, tzn. wciągane do obiektu. Ale zatrzymywać pojazdy potrafiły też wróżki: „W opowieściach o elfach czytamy często, że konie wierzchowe i pociągowe nie potrafiły przejść przez okolicę, w której albo było widać tańczące elfy, albo było słychać muzykę tych istot”, pisze angielski badacz mitów John Michell [29]. Elfy potrafiły nawet odgradzać niewidzialnymi barierami całe wzgórza czy połacie ziemi. Dermom MacManus opowiada historię, jaka zdarzyła się podobno w 1935 roku, a którą – zgodnie z miejscowymi wierzeniami – przypisano wróżkom. Pewna dziewczyna wspięła się na Lis Ard, wzniesienie w pobliżu swojej rodzinnej wsi, na które ludzie bali się wchodzić, zwane Wzgórzem Wróżek [30]. Kiedy chciała ruszyć ku polanie, poczuła nagle jakby wewnętrzne szarpnięcie i zmuszona była pobiec w kierunku przeciwnym. Spróbowała jeszcze raz i spotkało ją to samo. Potem stwierdziła, że za każdym razem trafia na niewidzialną barierę. Bariera ta była tak rzeczywista, że dziewczyna poszła wzdłuż niej, kierując się dotykiem. Grupa osób, które po kilku godzinach wyruszyły na poszukiwanie zaginionej, minęła dziewczynę o parę metrów, nie zwracając najmniejszej uwagi na jej krzyki i wymachiwania. Dopiero po wielu godzinach niewidzialna bariera zniknęła i dziewczynie – wykończonej nerwowo, głodnej, spragnionej i wycieńczonej do ostatnich granic – udało się wreszcie opuścić dziwaczne więzienie.   4 stycznia 1975 roku dwudziestoośmioletni Argentyńczyk Carlos Antonio Diaz został wciągnięty do UFO [16]. Diaz mieszka w Ingeneiro Blanco, na przedmieściu Bahia Blanca, około 780 km na północ od Buenos Aires. Kończy pracę o 3.30 rano. Jest jeszcze ciemno. Idzie kupić gazetę i złapać autobus do domu. Niebo pokrywają chmury. Diaz nie zwraca większej uwagi na rozświetlający niebo błysk, przypominający błyskawicę, sądząc, że nadchodzi burza. Po pięciu godzinach, 0 8.30, jakiś motocyklista znajduje Diaza na skraju autostrady u granic Buenos Aires, w odległości prawie 800 km od Bahia Blanca. Diaz jest nadal w ubraniu roboczym, trzyma poranną gazetę i sprawia wrażenie, jakby nie był przy zdrowych zmysłach. Motocyklista wiezie go do najbliższego szpitala. Zegarek porwanego stoi na godzinie 3.50. Tymczasem o zdarzeniu zawiadomiono już jego rodzinę. Żona Diaza wsiada od razu do samochodu, ale do Buenos Aires dojeżdża dopiero („jechałam jak wariatka”) koło północy, po dziewięciu godzinach. Jest to najkrótszy czas, w jakim można dojechać samochodem z Bahia Blanca do Buenos Aires. Przez kilka następnych dni Carlosa Diaza bada w sumie 46 lekarzy. Chory cierpi na napady zawrotów głowy, dolegliwości żołądkowe i brak łaknienia. Wygląda, jakby z głowy i z piersi powypadały mu całe kępy włosów. Dla większości lekarzy historia opowiadana przez Carlosa Antonia Diaza jest niewiarygodna. Ujrzał „błyskawicę”. Po chwili stwierdził, że jest sparaliżowany, nie może się ruszać. Poczuł jakby szum wiatru i coś podniosło go trzy metry nad ziemię. Stracił przytomność. Doszedł do siebie w półprzezroczystym, kulistym pomieszczeniu. Światło płynęło ze ścian. Był sam – na wpół klęczał, na wpół leżał. Przez niewielkie otwory w podłodze płynęło świeże powietrze. Nagle w ścianie zrobił się otwór, przez który do środka wleciały trzy duże istoty, mające po około 1,8 m wzrostu. Wyglądały prawie jak ludzie, ale nie miały ust, nosa, uszu ani oczu. Nie miały też włosów, a ich długie kończyny górne były chyba pozbawione stawów -Diazowi zdawało się, że wyginają się na wszystkie strony. Kończyny te były zakończone kikutami – nie miały rąk i palców. Dziwaczne istoty zaczęły zdumionemu Diazowi wyrywać włosy z głowy i z piersi. Z początku nie potrafił pojąć, jak to robią bez palców. Ale potem zobaczył niewielkie ssawki wysuwające się z zakończeń rąk. Diaz spróbował coś powiedzieć do istot, próbował nawiązać z nimi rozmowę, zapytać, co to wszystko znaczy. Odpowiedziało mu milczenie. Dziwne było, że nic go nie bolało. Po chwili, która wydała mu się wiecznością, stracił przytomność. Kiedy doszedł do siebie, leżał w trawie obok autostrady u granic Buenos Aires. Nie było możliwe, aby Diaz pokonał tę odległość przez pięć godzin. Samochodem jedzie się zwykle dziewięć do dziesięciu godzin. Musiałby lecieć samolotem, ale dochodzenie wykazało, że tego ranka Diaza nie było na pokładzie żadnego z samolotów lecących z Bahia Blanca do Buenos Aires. Zdarzenie jest po dziś dzień uważane za me wyjaśnione i można się opierać tylko na relacjach świadka: że przez dziwaczną ludzko-nieludzką załogę UFO został porwany w miejscu zamieszkania i zawieziony do Buenos Aires. . Przeniesienia z miejsca na miejsce przez UFO nie są rzadkością, historia zna takie przykłady. Ale to nie wszystko. Bardzo podobne przypadki pojawiają się też w dawnych opowieściach o wróżkach i elfach. Historię z minionego stulecia przytacza w zbiorze irlandzkich baśni Frederick Hetmann. Człowieka o imieniu Padraig, podążającego ze swych włości do miasta, zagadnął obcy jeździec, który zaproponował mu następnie, że weźmie go ze sobą, ale zamiast zawieźć go do sąsiedniego miasteczka, zawiózł go do Nowego Jorku. Droga powrotna wyglądała podobnie: „Padraig robił, co mu kazano, rycerz zaś spiął wierzchowca ostrogami. Koń biegł tak szybko, że dogonił wiatr, wiatr zaś lecący z tyłu nie dotrzymywał mu kroku”. Przybyli na miejsce i nieznany rycerz zsadził go z konia: „Padraig odwrócił się, aby mu podziękować, ale nikogo już nie było. Jeździec rozwiał się jak mgła. Padraig był zdumiony, wziął jednak pakunki i poszedł do domu”. Jego żona Nancy była bardzo zdziwiona, kiedy zobaczyła przed drzwiami męża, który stara się ją przekonać, że nie był wcale w sąsiednim mieście, tylko w dalekim Nowym Jorku. Uwierzyła mu dopiero, kiedy wyjął kupione tam cudzoziemskie rzeczy. Oboje byli przekonani, że tego szczególnego cudu dokonał jakiś czarodziej [26].   Znane – również na naszych szerokościach geograficznych – są tańce wróżek. Częstokroć widywano je tańczące wieczorem w osobliwych korowodach. Kto usłyszał ich muzykę, tańczył wraz z nimi, a tańcząc docierał do ich odległego, a zarazem tak bliskiego kraju, z którego nie było powrotu. Szczęście mieli nieliczni, jak na przykład niejaki pan Hart z Wiltshire, który pewnego wieczora przechodził obok „kręgu czarownic”, gdzie ujrzał „niezliczone mrowie skrzatów albo bardzo małych ludzi”, którzy „bezustannie tańczyli w koło, wydając wszelkie możliwe głosy”. Zaraz potem pan Hart stracił przytomność. Nie wiadomo, co działo się z nim owej nocy, nazajutrz rankiem wszakże obudził się w środku „kręgu czarownic”, po małych istotach jednak wszelki ślad zaginął [31]. W zupełnie innej części świata – w zamieszkiwanej przez Indian Ameryce Północnej – znany jest algonkiński przekaz, wedle którego pewien myśliwy tego plemienia odkrył na polanie krąg wygniecionej trawy. Ukrył się i wkrótce ujrzał okrągły kosz opuszczający się z nieba. W koszu siedziały kobiety cudownej piękności. Kosz dotknął ziemi, kobiety wyszły zeń i zaczęły tańczyć. Myśliwy wyczekał sposobnej chwili, skoczył, schwytał jedną z kobiet i pociągnął za sobą. Inne uciekły do kosza, który na powrót wzniósł się w chmury. Mężczyzna wziął kobietę do swojego wigwamu, a ona wkrótce urodziła mu syna, ale nie upilnowana uciekła z dzieckiem na polanę, uplotła nowy kosz i jak jej przyjaciółki na zawsze zniknęła w niebie [32]. Dziwne tańczące istoty pojawiają się też w trakcie dzisiejszych obserwacji UFO. Późnym wieczorem 22 października 1973 roku De Wayne Donothan wraz z żoną wraca samochodem szosą do Blackford County w stanie Indiana. Nagle w świetle reflektorów pojawiają się dwie istoty w lśniących kombinezonach, wirujące na skraju drogi jakby w rytm bezgłośnej muzyki. Samochód mija tańczące postacie. Po paruset metrach zdumiony Donothan zawraca, dojeżdża do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą były owe istoty, lecz ani on, ani jego żona nie widzą śladu tańczących. Ale już po kilku minutach oboje słyszą dziwny szum i widzą światło wystrzelające zza drzew w niebo, a następnie znikające w mroku. Nazajutrz pojawia się inny świadek. Jest to Gary Flatter, który obserwował postacie na trzy godziny przed Donothanami. On też widział, jak „tańczyły”, a potem weszły do dziwnych pudeł i odleciały [8]. Trudno powiedzieć, czy „taniec” jest istotnie tańcem, a „muzyka” muzyką. Ale cokolwiek by to było, dzisiejsze zachowania innych są podobne do ich zachowań sprzed tysięcy lat, a my, ludzie, wciąż bez rezultatu próbujemy zinterpretować ich prastare śpiewki.   Najbardziej rzucają się w oczy podobieństwa uprowadzeń dokonywanych przez elfy do uprowadzeń przez załogi UFO. Problem uprowadzeń dokonywanych przez UFO – czy raczej: uprowadzeń do UFO – stanowi dziś najistotniejszy element dyskusji na temat tego zjawiska. Zajmiemy się nim w jednym z następnych rozdziałów. Niezależnie od tego, jak kontrowersyjna i różna jest ich rzeczywistość, faktem jest, że coraz więcej ludzi twierdzi, iż „istoty pozaziemskie” wprowadzały ich w stan, w którym tracili panowanie nad własnym ciałem, że musieli wchodzić z obcymi do statku, gdzie poddawano ich bolesnym niekiedy badaniom. Szczególnym aspektem takich uprowadzeń, wykrystalizowującym się dopiero w ostatnich latach, jest ich aspekt seksualny. „Małe szare istoty” pobierają płód z ciała ciężarnej kobiety. Rysunek według Betty Andreasson-Luca   Kobiety twierdzą, że zostały poddane sztucznemu zapłodnieniu, a podczas powtórnego uprowadzenia, kilka tygodni czy miesięcy później, pozbawia się je rozwijającego się embrionu. Kilku kobietom pokazywano ponoć po paru latach ich duże już dzieci o cechach hybryd. Mężczyznom natomiast pobierano spermę albo zmuszano do kontaktów płciowych z obcymi. Buddowi Hopkinsowi [4] udało się zgromadzić informacje o licznych przypadkach, które trudno byłoby uznać bez Wyjątku za efekty paranoidalnych marzeń o gwałcie, snutych przez mężczyzn cierpiących na zaburzenia seksualne o orientacji masochistycznej. Jest to niemożliwe już choćby dlatego, że wszystko trwa z reguły długo, są też świadkowie zdarzeń i można zaobserwować efekty uboczne (np. ślady na ziemi). Jednym z takich przypadków, najbardziej rozciągniętych w czasie i najbardziej brzemiennym w skutki, jest bez wątpienia nieprzerwana seria uprowadzeń Betty Andreasson-Luca [33]. Od najwcześniejszego dzieciństwa Betty brano na pokład różnych UFO, gdzie ją badano. przekazywano jej wizje, granice zaś między rzekomą rzeczywistością a wzbudzonymi marzeniami są tak niejasne, że nawet najbardziej doświadczonym badaczom z trudem przychodzi wyjaśnienie tej tajemnicy. Embrion-hybryda wyjęty z łona matki-kobiety ziemskiej na pokładzie „pozaziemskiego statku kosmicznego”. „Istoty pozaziemskie” lub przynajmniej „małe szare istoty” byłyby więc czymś pośrednim między nami a obcymi, istotami zarówno z tego, jak i z innego świata. Rysunek według Betty Andreasson-Luca   Betty Andreasson nie uprowadzono nigdy dla przeprowadzania na niej manipulacji genetycznych. Ale opowiada ona, że raz wzięto ją na pokład UFO, żeby była obecna przy takiej operacji: jakaś nieznana kobieta leżała na jakby stole, a kilka małych istot o szarej skórze wyjmowało z jej macicy płód, wyglądający tak samo jak one. Powiedziano jej, że kobietę zapłodniono sztucznie i że trzeba było wyjąć płód w tak wczesnym stadium, żeby umożliwić mu przeżycie. W trakcie regresji hipnotycznej, która miała ją na powrót wprowadzić w opisywaną sytuację, Betty Andreasson tak opowiadała o tych działaniach: „Oni [obcy] składają się z takiej samej substancji [jak my, ludzie], niektóre zaś kobiety [obcych] nie przyjmują po prostu protoplazmy. Wykorzystują więc [kobiety ludzkie] dla donoszenia płodów. One [kobiety obce] są bardzo słabe i nie mogą być sztucznie zapładniane jak ludzkie.” Na pytanie hipnotyzera, co dzieje się z płodami znajdującymi się w rękach obcych, pani Andreasson odparła: „Płody stają się nimi!” Zabrzmi to być może nieprawdopodobnie, ale w istocie jest to bardzo stara historia. Ludzie zawsze byli uprowadzani przez innych, byli dostarczani do ich dziwnego królestwa – porywano tam ziemskie kobiety, które matkowały dzieciom obcych istot, obce istoty odbierały im też oseski i zabierały mężów, którzy z kolei zapładniali kobiety innych. Istnieją nawet legendy opowiadające, że kobiety-elfy pracowały jako akuszerki, pomagając przy sztucznych „porodach”, jak na przykład w przypadku owej młodej kobiety, którą Betty Andreasson widziała na stole operacyjnym. Jedna z irlandzkich baśni opowiada na przykład o tym, że kobietę o imieniu Molly porwano, żeby jako mamka karmiła dzieci wróżek. Jej mąż wpadł w rozpacz nie wiedząc, co się stało. W końcu któraś z sąsiadek powiedziała, że widziała, jak porwano jego żonę. Oboje postanowili uwolnić kobietę. Dowiedzieli się, gdzie są wejścia do innego świata, i gdy pewnego dnia wróżki – razem z Molly – wyszły uroczyście jakby w procesji z podziemnego świata na powierzchnię, mąż wyrwał żonę z władzy innych i uciekł z nią do domu [34]. Inna irlandzka baśń opowiada o małżeństwie, będącym rok po ślubie i oczekującym dziecka: „Nadszedł czas, a kobieta i dziecko umarli. Ale tak naprawdę wcale nie umarli. Porwały je wróżki” [26]. W innej baśni obecnym wydaje się na początku, że uprowadzona nie żyje. Pewien szewc, którego żona miała właśnie rodzić, pojechał wierzchem do miasta po akuszerkę. Przed wyruszeniem w drogę powrotną z siedzącą za nim na koniu akuszerką, kupił jeszcze woreczek gwoździ: „Noc była księżycowa, po niebie płynęły chmury. Przejeżdżając przez miejscowość zwaną Alt an Tairbh, szewc usłyszał szum, jakby leciała ku nim chmara ptaków. Gdy przelatywały nad nimi, rzucił w górę zawiniątko z gwoździami. Był zły. Zawołał: »Niech was diabli porwą!« Wróżki i skrzaty porywają ciężarną kobietę. Drzeworyt z XIX w.   Motyw z bajki o szewcu, który odzyskuje swoją żonę będącą w zaawansowanej ciąży, a porwaną przez wróżki. Drzeworyt z XIX w.   Ledwie wypowiedziawszy te słowa usłyszał, że coś z łomotem spadło przed nimi. Stanął, zsiadł z konia, spojrzał i ujrzał niewiastę. Przyjrzał się jej uważnie, a była to jego żona, którą zostawił w domu. Podniósł ją, posadził na koniu i pojechali. On prowadził wierzchowca za uzdę, akuszerka zaś podtrzymywała żonę. Dojechali do domu, tam zaś płacz wielki i krzyki, że przybyli za późno, że żona tymczasem umarła. Człowiek zaprowadził obie kobiety do stodoły, gdzie czekać im kazał, aż powróci. Sam wszedł do domu jakby nigdy nic, podszedł do łoża, gdzie leżały rzekome zwłoki. Dziwowano się wielce, iż nie płacze ani rozpacza, jak to u mężów w zwyczaju, gdy im żona zemrze... On zaś wyszedł i po chwili powrócił z widłami. Znowuż dostąpił do łoża i przebił widłami to, co tam leżało, a wonczas owa leżąca istota wzniosła się w powietrze i niczym błyskawica oknem wyleciała. Szewc poszedł do stodoły przyprowadzić żonę i akuszerkę. Wszystko dobrze się ułożyło i o właściwym czasie szczęśliwie narodziło się dziecię. Oboje długo jeszcze mieszkali w Gortalii, ale wróżki i »wielkoludy« już ich nie niepokoiły” [26]. Interesujące jest tu parę spraw: samo porwanie ciężarnej, którego niedwuznacznym celem było zapewne wychowanie nowo narodzonego jako dziecka wróżek – oczywista jest zbieżność z porwaniami ciężarnych kobiet i pozbawianiem ich płodów w UFO. Do tego dochodzi fakt, że porwanie to miało związek z poruszaniem się czegoś w powietrzu: coś, co wydawało odgłosy jak chmara ptactwa, nadleciało dokładnie nad szewca. Inaczej niż to się dzieje w wielu baśniach czy relacjach z uprowadzeń do UFO, szewcowi udaje się (przez rzucenie w górę gwoździ – działanie magiczne) niejako „zmusić” wróżki do oddania mu żony – bezwiednie, bo nie miał pojęcia, że ją porwano. W końcu jedna z tych istot „wylatuje przez okno jak błyskawica” – to także świadczy o nadprzyrodzonych możliwościach tych postaci. Naprawdę niezwykła, a przecież jakże typowa „historia porwania” zdarzyła się podobno w 1678 roku w Irlandii. Niejaki dr Moore podróżował w towarzystwie trzech przyjaciół po kraju. Pewnego wieczora zatrzymali się w gospodzie w Dromgreagh (Wickldow). Rozmowa przy stole zeszła wkrótce na dziwny temat: powtarzające się porwania przez wróżki, jakich dr Moore doznał, będąc dzieckiem. Gdy dr Moore opowiada swoją historię, następuje kolejny akt dramatu: drzwiami wpada „oddział” małych ludzi, którzy otaczają i wynoszą na dwór przerażonego mężczyznę. Jego trzej przyjaciele i pozostali goście doznają szoku: widzą, jak dr Moore oddala się nagle, unoszony przez niewidzialną siłę, i znika. Próbują go zatrzymać, ale coś ich odpycha. Dr Moore znika w ciemnościach. Pojawia się nazajutrz rano, głodny i spragniony. To na prośbę oberżysty pewna czarownica „zobaczyła”, że porwany jest w towarzystwie wróżek i za sprawą magii spowodowała, że dr Moore nic nie jadł ani nie pił. Gdyby to uczynił, nie byłoby dlań ratunku. W jakim stopniu „czary” i „czarownica” przyczyniły się do powrotu dr. Moore'a, jest kwestią sporną. Ale relację potwierdziło podpisami i opublikowało w formie krótkiej rozprawy trzech świadków. Jeden egzemplarz tej broszurki znajduje się dziś w bibliotece londyńskiego British Museum [35].   Ludowe mity tego rodzaju nie są relacjami opartymi na faktach. Opisywane w nich historie nie zdarzyły się wcale bądź były zupełnie inne. Odzwierciedlają to, co dzieje się od setek, „a być może, od tysięcy lat w podobnym kształcie. . Możliwe, że nawet tak popularne w średniowieczu historie o inkubach i sukkubach odwołują się do sytuacji, w których inni zmuszali ludzi do odbywania z nimi stosunków płciowych. Pierwotnie były to demoniczne istoty, które przybrawszy postać młodych i pięknych kobiet lub mężczyzn wywoływały u ofiar sny erotyczne, aby potem obcować cieleśnie ze śpiącymi – sukkuby z kobietami, inkuby z mężczyznami. Nawet Marcin Luter sądził, że w ten sposób demony zdobywają ludzkie nasienie, aby posiąść zdolność płodzenia i mieć człekopodobne potomstwo. Nowoczesna psychologia uważa to wszystko co najwyżej za urojenia, powodowane tłumionymi fantazjami i wyobrażeniami seksualnymi. Zadaję sobie tylko pytanie, dlaczego takie urojenia nie występują dziś na przykład w krajach islamskich albo w krajach a ortodoksyjnie chrześcijańskiej moralności dotyczącej seksu. Chodzi tu przecież o obrazy archetypiczne, a więc pradawne, mające siłę odziaływania w każdym społeczeństwie i w każdej epoce. Zdumiewające jest, że metody postępowania sukkubów i inkubów, tak samo jak pojmowanie sensu ich poczynań, przypominają nieodparcie relacje, jakich dostarcza nam współczesna ufologia – ich porównanie wydaje się na wskroś słuszne. Na przykład młodziutka Françoise Bos, oskarżona w 1606 roku o obcowanie z sukkubem, w trakcie procesu zeznała 30 stycznia, jak następuje: „Obwiniona zaświadcza, że dni kilka przed dniem Wszystkich Świętych 1605 roku, gdy nocą spała u boku swego męża, coś rzuciło się na łóżko, aż obudziła się ze strachem; innym razem to samo coś rzuciło się na łoże pod postacią kuli, a tym razem nie spała, spał natómiast jej mąż. Duch przemówił ludzkim głosem. Na pytanie: Kto tu jest? – usłyszała cichą odpowiedź, żeby się nie bała, że ten, kto ją nawiedza, jest rycerzem Ducha Świętego, że przysłano go tu, aby obcował z nią cieleśnie jak ślubny małżonek, i że ona nie ma się czego obawiać przyjmując go w łożu. Chciała mu tego zabronić, duch wszakże skoczył na dzieżę, potem na ziemię, a wreszcie podszedł do niej mówiąc: Jakżeś okrutna, że bronisz mi czegoś, co sobie zamierzyłem. Potem odkrył łoże, dotknął jednej z jej piersi i tak wzniósł ją nad łoże, i rzekł: Teraz widzisz, że cię kocham, a przyrzekam ci, że będziesz nader szczęśliwa obcując ze mną; ja bowiem jestem przybytkiem Boga, przysłanym tu dla pociechy biednych kobiet, jak ty. Odparła, iż nie chce mieć z tym nic wspólnego i że zadowala się z mężem. Duch odrzekł: Wszak nader cię rozczarował; ja zaś jestem rycerzem Ducha Świętego, a przybyłem tu, aby cię pocieszyć i z tobą obcować, a zapewniam cię, że cieszę się największymi względami niewiast wszystkich; nie obcuję jeno z żonami kapłanów. Potem spoczął w jej łożu i rzekł: Pokażę ci, jak to robią chłopcy z dziewczętami. A potem zaczął ją obmacywać nieprzystojnie... i oddalił się, a ona nie wiedziała, co się stało ani czy on swój zamiar w czyn wprowadził... Mimo to obwiniona uważa, iż był to duch dobry i święty, umiejący postępować z kobietami. Dodaje nadto, iż w pierwszy dzień roku, gdy koło północka leżała przytomna obok śpiącego męża, ten sam duch przystąpił do jej łoża i poprosił, aby mu dozwoliła z nią się położyć, żeby mógł z nią obcować i uczynić ją szczęśliwą, ona wszakże odmówiła. On zaś zapytał, czy nie chce grzechów swoich odpuszczenia, ona zaś odparła, że tak. To już się stało, odrzekł, polecił jej wszakże, aby nie mówiła o tym ze swym spowiednikiem. Gdy zaś ją spytano, czy nie spowiadała się ze spółkowania z duchem, odparła, iż nie wiedziała, że to grzech obcować cieleśnie z duchem, boć uważa go za dobrego i świętego, i że duch ten przychodził do niej co noc, ona wszakże raz tylko dozwoliła mu ze sobą obcować. Kiedy odrzucała jego starania, duch zeskakiwał z łoża na ziemię; ona nie wie nawet, co się z nim działo. Na osiem bądź dziewięć dni wprzódy, nim wzięto ją do więzienia, duch przestał przychodzić, bo łoże pokropiła wodą święconą i uczyniła nad nim znak krzyża”. [36] Wizje erotyczne młodej kobiety? Możliwe, ale wizje okropnie gadatliwe. A może to jakiś inny mężczyzna wykorzystywał sprytnie potrzeby małżonki zaniedbywanej seksualnie? Bardziej prawdopodobne, ale. w takim razie mąż musiałby naprawdę spać jak kamień, jeśli nie zauważył ani jednej z tak wielu nocnych potajemnych schadzek. A może mamy tu do czynienia z czymś, co – jeśli zdarza się w naszych czasach – należy uznać za seksualne manipulacje nieznanych istot z UFO? W każdym razie niektóre poszlaki świadczą właśnie o tym, że obcy, nie nagabywany przez nikogo może wejść nocą do domu, czasem przybrawszy postać „kuli”. Mężczyzna leżący obok w łóżku wcale się nie rusza. (Fenomen znany z uprowadzeń: nawet potrząsanie i krzyki nie budzą współmałżonka z letargu przypominającego sen – tymczasem inni wchodzą do pomieszczenia i dochodzi do porwania. Opowiadały o tym Whitley Strieber, Kathie Davis, Betty Andreasson i wiele innych.) Lewitowanie kobiety: „duch” dotyka jednej z jej piersi, ona zaś unosi się nad łóżkiem – nie inaczej opisują to dzisiejsze „porwane”, które po obudzeniu i dotknięciu przez „istoty pozaziemskie” transportowano lewitujące do UFO. A wreszcie sam kontakt płciowy: „A potem zaczął ją obmacywać nieprzystojnie... i oddalił się, a ona nie wiedziała, co się stało ani czy on swój zamiar w czyn wprowadził... „To bardzo nietypowe zarówno przy założeniu, że chodziło o wizję seksualną (dlaczegóż odmawia w decydującym momencie?),jak i gdy przyjmiemy, że Françoise była tak naiwna i dała się złapać na lep jakiegoś Casanovy (dlaczego nie mogła potem powiedzieć „czy on swój zamiar w czyn wprowadził...”, to znaczy, czy z nią obcował – była przecież osobą zamężną i nie brakowało jej w tym względzie doświadczenia). Inaczej jednak ma się sprawa, jeśli uznamy to za odpowiednik dzisiejszych porwań do UFO – także i tu stosunki płciowe są pozbawione jakichkolwiek uczuć, często mają wyłącznie formę sztucznego zapłodnienia albo jest to akt czysto mechaniczny. Puk według mitologii angielskiej był mieszańcem pochodzącym ze związku człowieka i wróżki. Podobieństwo do „małych szarych istot” naszych czasów jest zdumiewające   Głowa „małej szarej istoty”. Również one, zdaniem niektórych porwanych, są hybrydami pochodzącymi od ludzi i istot pozaziemskich   Wizja zapładniania kobiet przez istoty niebiańskie czy boskie, tak samo jak przez demoniczne, ciągnie się przez całą historię ludzkości. Legenda o niepokalanym poczęciu Jezusa z Nazaretu z Ducha Świętego jest w końcu tylko kontynuacją wyobrażeń znacznie starszych i bardzo rozpowszechnionych. Kilku znanych ludzi antyku wierzyło, że ich ojcowie pochodzili z nieba. Z Sarą, żoną Abrahama, obcował sam Bóg i spłodził z nią syna. Budda, Kriszna, Aleksander Wielki, a nawet Mahomet, pochodzili wedle legendy z takiego właśnie związku. To, że „rycerz Ducha Świętego” nawiedza nocą w tajemniczy sposób ludzkie domostwa, aby płodzić dzieci ze śpiącymi kobietami, nie było w żadnym razie dla ludzi początku XVII w. niewyobrażalne. Dla biednej Françoise Bos natomiast całe zdarzenie zakończyło się tragicznie. Uznano ją winną obcowania nie z posłańcem boskim, lecz z diabłem, i spalono publicznie na stosie 14 lipca 1606 roku jako czarownicę. W mitologii prostego ludu owocem tych kontaktów są takie dziwaczne istoty, jak Puk – nieduży gnom, najczęściej nagi, którego wielkie oczy, nieproporcjonalnie wielka głowa i stosunkowo chude ciało przypominają nieodparcie „małe szare istoty” pojawiające się przy dzisiejszych porwaniach do UFO. Te z kolei są podobno – jeśli zawierzymy Betty Andreasson – efektem sztucznych związków innych z Ziemianami.   Kto nie słyszał o dżinnach, tych osobliwych, potężnych istotach z Księgi 1001 nocy, które w „uroczej Jeannie” znalazły pięknego przeciwnika? Ale dżinny tradycji islamskiej – w odróżnieniu od amerykańskiego żeńskiego ducha z butelki, a wywodzącego się z seriali telewizyjnych – były istotami niezwykle gwałtownymi, potężnymi i przerażającymi. Przypominały nieco greckie demony i podobnie jak one bywały raz „złe”, innym zaś razem „dobre”.   Gordon Creighton jako pierwszy zwrócił uwagę na oczywisty związek dżinnów z załogami UFO [37]. Zgodnie z legendami arabskimi dżinny są niewidzialne, ale mogą się stawać widzialne, kiedy mają na to ochotę. Mogą przybierać wszelkie postacie, łącznie ze zwierzęcymi, a mają przy tym wiele radości przekazując ludziom nieprawdziwe informacje i wyprowadzając ich w pole. Zarówno dobre, jak i złe dżinny miewają kontakty płciowe z ludźmi. Z tych związków pochodzi wielu muzułmańskich świętych. Niekiedy dżinny porywają ludzi, unosząc ich w Powietrze i porzucając gdzieś daleko. Wszystkie te umiejętności już znamy: dysponują nimi zarówno wróżki z legend nordyckich i środkowoeuropejskich, jak i załogi UFO, które w dobiegającym końca XX wieku zabierają ludzi na pokład swoich statków, gdzie płodzą hybrydy, a następnie zostawiają zszoko. wanych mężczyzn i kobiety wiele kilometrów od miejsca porwania. Tak jak niegdyś, dziś pojawiają się w setkach postaci-jako dżinny, wróżki. elfy, puki, karzełki z Hopkinsville z uszami słoni i jako postacie, przeobrażające się i rozpływające w powietrzu na oczach świadków. Są potężne i wedle ludzkiej wiary posiadły „najdokładniejszą naukę niebios, wiedzę o oddziaływaniu gwiazd, prawdziwym żywiole ognia, cechach mieszkańców planet i jeszcze o wielu innych wspaniałych rzeczach” [38] – jak pisał w 1784 roku Georg von Welling. Jeden zaś z największych uczonych Renesansu, lekarz Paracelsus, twierdził w XVI wieku: „Choć niewielkiej są postury i niewielkiego ciała, mogą ukazywać się ludziom wedle własnej ochoty – małe, duże, piękne albo bez postaci, w bogactwie albo w nędzy. Nie brak im bowiem żadnej ze sztuk, które umożliwia światło przyrody”. Paracelsus. Być może jako pierwszy poznał intuicyjnie w XVI wieku prawdziwą naturę wróżek i elfów   Czy naprawdę ukazują się ludziom w dowolnej postaci? To możliwe... Możliwe, bo ich pojawienie się w tej czy w innej postaci – jako wróżki, elfy, skrzaty ze świecącymi oczami czy jako podkute diabły bierze przecież swój początek w nas samych. Wiedział o tym Paracelsus: „W jaki wszakże sposób dozwalamy, aby ukazywały się nam w cielesnej postaci i przychodziły [...]. Pisać i rozgłaszać o tym otwarcie nie jest dobrze, z powodu zła wielkiego i nadużyć, jakie byłyby tego skutkiem. tyle mówię przecie, iż może i to skutkiem tylko naszej wiary, naszych myśli i siły naszej wyobraźni” [39]. Wróżki już dawno zniknęły z zaczarowanych lasów. Ale nie umarły. W świetlistych statkach pędzą pośród obłoków po firmamencie, a towarzyszą im błyskawice i grzmoty. Poszukują ofiar, jak niegdyś, przed setkami lat. Są tu nadal: obcy, goście, inni – ale nigdy nie rozumieliśmy mowy ich tańca, mowy ich muzyki. 4. „Nader przerażające znaki” Bitwy niebieskie i inne dziwy 13 września 1768 roku Johann Wolfgang von Goethe wyrusza w podróż z Frankfurtu do Lipska: „Wyjechaliśmy Bramą Wszystkich Świętych i wkrótce zostawiliśmy Hanau za sobą, docierając w okolicę, która poruszyła mnie swoją nowością, jeśli nawet w obecnej porze roku oferuje niewiele radości. Uporczywe deszcze całkiem popsuły drogi i tak nie doprowadzone do dobrego stanu, w jakim znaleźliśmy je później – stąd podróż nasza była ani przyjemna, ani szczęśliwa. Za to owej wilgotnej atmosferze zawdzięczam widok zjawiska przyrodniczego, a nigdym nie widział nic takiego, anim nie słyszał od innych, że widzieli. Wjechaliśmy zatem przed nadejściem nocy na wzniesienie między Hanau a Gelnhausen, skąd – albowiem zaraz miało zrobić się ciemno – woleliśmy zejść raczej na piechotę, niż narażać się na niebezpieczeństwo i uciążliwość tej drogi. Nagle po prawej stronie traktu ujrzałem w zagłębieniu terenu jakby cudownie rozświetlony amfiteatr. W przestrzeni o kształcie lejka migały niezliczone światełka – falami, jedne po drugich, a świeciły tak żywo, że oślepiały oko. Widok komplikowało nadto, że nie pozostawały na jednym miejscu, ale skakały tam i siam, z góry na dół i odwrotnie, na wszystkie strony. Większość wszakże migotała tylko, pozostając w bezruchu. Z najwyższą niechęcią dałem się oderwać od tego widowiska, któremu chciałem się przyjrzeć dokładniej. Zapytany pocztylion odparł, iż nie wie nic o takim zjawisku, powiedział wszakże, iż w pobliżu jest stary kamieniołom, wypełniony w środku wodą. Nie zamierzam tu rozstrzygać, czy było to pandemonium błędnych ogników, czy kompania świetlistych postaci” [40]. Szkoda, że Goethemu nie udało się bliżej zbadać sprawy. Pisze o „zjawisku przyrodniczym” – cóż to jednak za zjawisko? Robaczki świętojańskie, jak sądzą niektórzy? [41] Mało prawdopodobne, bo Goethe, miłośnik i znawca przyrody, niechybnie by je rozpoznał i opisał. poza tym świetliki nie skupiają się na niedużej przestrzeni. Tak zwane błędne ogniki? [41] Są to podobno zjawiska gruntowe, przez niektórych badaczy wykorzystywane z całą powagą na wytłumaczenie UFO. Ale światełka te pozostają nadal kwestią sporną, a ja, choć jestem geologiem, nie słyszałem, żeby w jakimś czasopiśmie geologicznym czy geofizycznym opublikowano fachową pracę na ten temat. Nie wykluczam, że istnieją takie formy energii (choć z trudem mogę sobie wyobrazić mechanizm ich powstawania), ale czystą spekulacją byłoby chyba przypuszczenie, że Goethe opisał „błędny ognik”, opierając się tylko na fakcie, że w pobliżu jest kamieniołom. , Co naprawdę zobaczył Goethe, na zawsze pozostanie zagadką. Ale jego opis przypomina nieco zjawiska widziane nad Jeziorem Bodeńskim, szczególnie w stadium początkowym. Kto wie, czy gdyby Goethe został na miejscu albo – jak Jürgen Rieder – podszedł do świecących punktów, nie znalazłby się w „kompanii świetlistych postaci”. Ujrzałby wówczas, być może, świetliste olbrzymy, które w „fotelach rakietowych” albo ich odpowiednikach z 1768 roku latały po lasach między Hanau a Frankfurtem.   Pisma, książki, dokumenty i starodruki z minionych stuleci są pełne opisów takich zdarzeń – nie wyjaśnionych, często nie dających się wyjaśnić obserwacji, które dla ludzi tamtej epoki były zapewne o wiele bardziej zagadkowe niż dla nas. Mimo to wiele rzeczy, uważanych w swoim czasie za „cudowne” albo „przerażające” znaki, można dziś sensownie wyjaśnić. Na przykład „fenomen trzech słońc”, wymieniany przez wiele średniowiecznych relacji, a który znalazł swój artystyczny wyraz w dramacie „Król Henryk VI” Shakespeare'a, był tylko rzadkim, niemniej jednak naturalnym zjawiskiem refrakcji atmosferycznej. Wiele dziwnych świecących ciał, które robią furorę w dzisiejszej literaturze ufologicznej jako historyczne pozaziemskie statki kosmiczne, okazuje się po dokładniejszej analizie po prostu kometami, meteorytami albo kulami ognistymi, to znaczy wielkimi odłamami kosmicznych skał, płonącymi w atmosferze ziemskiej. W średniowieczu, a później w XVII i XVIII wieku, zdarzenia takie uważane były oczywiście za cuda na niebie – i dziś niełatwo oddzielić fakty od wytworów wyobraźni, opisy od interpretacji nacechowanych religijnie, zjawiska naturalne od nadnaturalnych. Ludzie minionych stuleci skłaniali się ku pojmowaniu „znaków niebieskich” raczej jako wskazań boskich niż zjawisk przyrody. Na skutek tego w epoce, w której panowało przekonanie, że np. meteoryty nie mogą być kamieniami już choćby dlatego, że jak wiadomo w niebie nie ma kamieni, obserwacje zdumiewających zjawisk były pomieszane ze sobą i z interpretacjami natury religijnej. Mimo to sądzę, że wiele dawnych relacji, zasługujących w najwyższym stopniu na uwagę, nie da się – w odróżnieniu od legend o wróżkach i skrzatach – zaklasyfikować wyłącznie do folkloru. Są to przede wszystkim naoczne relacje ludzi znanych kronikarzowi albo których wiarygodność poświadczył ktoś godny szacunku. Ale podobnie jak w bajkach z zaczarowanych lasów, również w tych relacjach odwierciedla się wieczny, ponadczasowy dramat, który połączył innych i nas chyba już w chwili pojawienia się rodzaju ludzkiego. Tak zwany fenomen trzech słońc był uznawany w średniowieczu za cud, we wczesnej literaturze ufologicznej zaś za manifestację pozaziemskich statków kosmicznych. Jest to jednak całkowicie naturalne zjawisko refrakcji optycznej, powodujące przy określonych różnicach gęstości atmosfery powstawanie dwóch odbić Słońca   Nostradamusa uważa się zwykle za „ojca proroków”, w każdym razie proroków średniowiecza i czasów nowożytnych. Ale poza tym, że był autorem mętnych przepowiedni, które pozostawił w wielu tomach dziwacznych wierszy jako zagadkę dla potomności, spod jego pióra wyszły również, co jest oczywiście mniej znane, nadzwyczaj wartościowe relacje o UFO. W 1554 roku, jak pisze: „10 marca widziano tu w Salon, mniej więcej między siódmą a ósmą wieczór, straszliwą i przerażającą twarz, która moim zdaniem rozciągała się aż ku Marisiliam [Marsylii]. Potem widziano ją też w nadmorskim St. Chamas: w pobliżu Księżyca, który w tym czasie zbliżał się do pierwszej kwadry, pojawił się wielki ogień ze wschodu i sunął na zachód. Ogień ów [...], w kształcie płonącego drąga lubo też pochodni, dawał cudowne światło. Wystrzelały zeń płomienie, jak z rozżarzonego żelaza, które kuje kowal. Skrząc się leciały srebrzyste iskry bezmiernej długości, podobne Drodze Jakubowej [Drodze Mlecznej] na niebie, Galaktyką zwanej. Z prędkością wielką niczym strzała, z wielkim szumem i trzeszczeniem [...] przelatywało to na podobieństwo liści i drzew szarpanych wiatrem to w tę, to w tamtą stronę. Trwało to minut niemal dwadzieścia, aż ujrzeliśmy to nad okolicą Arli, zwanej też Kamienną Drogą. Tam zawróciło w morze na południe. Ognista wstęga, jaką pozostawiało, przez długi czas miała kolor ognia. Niekiedy to coś sypało iskrami, jak błyskawica spadająca z nieba [...]. Gdzie przelatywało niżej, paliło wszystko na popiół [...]” [42]. Meteoryt? Przeczą temu dwie informacje: po pierwsze, ognisty obiekt latający potrafił zmieniać kurs („Tam zawróciło w morze na południe”), po drugie, obserwacja trwała około dwudziestu minut. Zwykle meteoryty widać przez kilka sekund, a najwyżej przez jedną do dwóch minut, kiedy po wejściu z wielką prędkością w atmosferę płoną w jej górnych warstwach, tworząc ognistą kulę. Przewodniczący niemieckiej sekcji MUFON, międzynarodowej organizacji zajmującej się UFO, inżynier Illobrand von Ludwiger, znalazł Interesujący podobny przypadek z 1970 roku [43]. 7 sierpnia tego roku Inleszkańców niewielkiej etiopskiej miejscowości Saladare około godziny 22.30 coś wyrwało z nocnego spoczynku. Usłyszeli oni mianowicie odgłos przypominający nadlatujący na małej wysokości samolot i ujrzeli wielką, rozżarzoną do czerwoności kulę, która, sunąc na niewielkiej wysokości, minęła ich wieś zaledwie o 150 metrów. Kula miała długi ogon – niektórzy określali ją jako „ognisty pień” (co zaskakująco przypomina „płonący drąg czy pochodnię” z relacji Nostradamusa), Lecący obiekt wyrywał drzewa, palił ziemię i asfalt szosy. Minąwszy miejscowość, stanął, a następnie zawrócił prawie tą samą drogą, którą przybył, do nieznanego punktu wyjścia. Także i tu hipoteza mówiąca o meteorycie albo piorunie kulistym byłaby mało prawdopodobna. Pioruny kuliste wyrządzają wprawdzie szkody, ale pioruna kulistego w takiej formie nie widziano nigdy ani przedtem, ani potem. Meteoryty zaś nie zatrzymują się nagle, aby zawrócić i z powrotem ruszyć w Kosmos. Zakrawałoby to doprawdy na cud znacznie większy niż przypuszczenie, że, podobnie jak w 1554 roku, był to obiekt „kierowany w sposób inteligentny”. Niezależnie od tego czy były kierowane, czy nie, mało brakowało, a 10 października 1717 roku ogniste obiekty wywołałyby pożar w Kilonii: „W niedzielę po południu 10 października na kilońskim błoniu dało się widzieć wiele znaków ognistych na niebie, tak iż spadło z przestworzy na ziemię parę grud ognia, atoli z powrotem wzniosły się one z ziemi w przestworze [!], i podążyły gdzie indziej – co wielu ludzi z wielką konsternacją zauważyło i zapamiętało. Po czym z wieczora koło 5-tej godziny, na kilońskim przedmieściu, tak zwanej Tamie Walcka, niespodzianie wybuchł niebezpieczny pożar, który w krótkim czasie trzy domostwa pochłonął, a gdybyż się wiatr nie uciszył, to ogarnąłby i spopielił całe przedmieście – dzięki stosownym poczynaniom wszakże skończyło się na 3 domach jeno” [44]. Cylindryczny czy przypominający z kształtu rakietę obiekt na niebie. Drzeworyt sporządzony na podstawie obserwacji poczynionej na Półwyspie Arabskim w 1479 roku   Także te obiekty nie były raczej kometami, meteorytami czy piorunami kulistymi – opuściły się na ziemię, potem się wzniosły, aby zacząć „zabawę” na nowo. O ile wiem, nie zaobserwowano nigdy naturalnego zjawiska, które mogłoby w jakikolwiek sposób przyczynić się do wyjaśnienia tego fenomenu. Bardzo wyczerpujący opis pochodzi z Clausthal-Zellerfeld w Harzu. 4 września 1783 roku około godziny 22 mieszkańcy, wśród nich niejaki pan von Trebra, ujrzeli światło wyglądające jak rura, a sięgające z ziemi aż do chmur (albo odwrotnie), które kilka razy przeszło przez miejscowość. Opis tego światła jest dla nas o tyle interesujący, że – jak będziemy mieli jeszcze okazję zobaczyć – „szperacze” dające takie same efekty widziano także podczas obserwacji statków powietrznych przypominających sterowce w dziewiętnastowiecznej Ameryce. Oto fragment z dziwnej relacji pana von Trebry: „Wkrótce mi powiedziano, iż coś znowu błyskać poczyna, i ujrzałem od zachodu najsamprzód słabe ogniste płomienie, niczem zorza polarna, atoli znacznie niżej, strzelające w powietrze, a robiły się coraz jaśniejsze i wszystko wokół mnie było jasne, tak iż mogłem dostrzec każdy drobiazg na drodze. Płomień to był stojący wokół mnie przez minut kilka, niczem zatrzymana żywa błyskawica, a potem ruszył dalej po okolicy, na którą miałem widok rozległy, nie zasłaniany przez zabudowania. Tam zaś, a mogło to być ode mnie z pięćset kroków, stał tak długo, że mogłem go obserwować z wielką wygodą, ciesząc się widokiem, który tak pięknym, jaki był w istocie, z trudem opisać zdołam. Bliżej ziemi światło było intensywniejsze, przechodząc od czerwieni ku oranżowi. Obwód miało na kroków ze dwadzieścia, a wszystko tonęło w nadzwyczajnej jasności, iż można było drobiazgi nawet z oddali widziane omawiać. Z tego punktu wystrzelało w górę światło coraz słabsze, żółte, a w końcu, w jeszcze większej oddali od jego środka przy ziemi, całkiem białe, łukiem rozszerzające się po obwodzie i rozświetlające rzadką mgłę stojącą wokół światła przypominającego płomień, z pozoru płonącego wprost z ziemi, choć w pewnej od niej odległości, atoli nie na wskroś, bo w górze znów była ciemność. Obserwowałem więc ów ogon światłem płonący, co stał przed mymi oczami, minut kilka. Potem ruszył mieniając się z ciemnością dalej na południe, gdzie widok zasłaniały domy, tak iż mogłem widzieć tylko górną, białą część światła, ale nie miejsce jasności największej. Światło nie wznosiło się też wyżej, stała nad nim ciemność. Meteor ów [tak nazywano wtedy wszystkie nie dające się wyjaśnić zjawiska atmosferyczne] zatrzymał się tu znów na minut kilka, poczem pociągnął dalej na południe w wielkiej oddali ku tej miejscowości, gdziem go po raz pierwszy ujrzał jako znak dalekiego ognia, tam także stanął na kilka minut i zniknął. W jaką godzinę później, 0 11-tej, światło rozbłysło, najpierw słabo, w tym samym miejscu ku południu, potem poczerwieniało, pogrubiało, a potem się ściągnęło, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa z powodu chmur nadciągających ku niemu. Tak to meteor ów trwał w swych igraszkach aże do 1-szej w nocy; ja wszakże obserwowałem go tylko do pół do 12-tej” [45]. Kto więc będzie jeszcze twierdził, że UFO i wszystkie zjawiska związane z ich pojawianiem się są wynalazkiem czasów po II wojnie światowej? Przedstawione w powyższej relacji typowe przeszukiwanie terenu za pomocą silnego źródła światła jest opisywane często i dziś. W zdumiewający wręcz sposób opis ten przypomina relację z wielogodzinnej obserwacji takiego zjawiska przeprowadzonej we wrześniu 1984 roku w byłym ZSRR. Załoga i pasażerowie rejsowego samolotu TU-134A zauważyli najpierw ruchomą „wielką, świecącą gwiazdę”. Według informacji czasopisma „Trud” z 30 stycznia 1985 roku załoga spostrzegła obiekt o godzinie 4.10 rano. Maszyna odbywała lot na trasie Tbilisi-Rostów-Tallin na wysokości około 10 tys. m. Według kapitana Igora Czerkaszyna obiekt zawisł najpierw około 30-40 km nad ziemią oświetlając jej powierzchnię cienką wiązką światła, rozszerzającą się stożkowato ku dołowi. W „nadzwyczaj jasnym świetle” załoga samolotu widziała domy i ulice. Potem promień skierował się na samolot, zalewając kabinę pilotów jaskrawym światłem. Załoga zauważyła biały świetlny punkt otoczony koncentrycznymi barwnymi kręgami, potem punkt ten „niespodziewanie zamienił się w zieloną chmurę”. Po chwili obiekt przyśpieszył, ruszył w kierunku maszyny i przeciął jej kurs. Załodze wydało się, że widzi „chmurę o kształcie samolotu”. Chmura eskortowała maszynę aż do Estonii, po czym zniknęła. Obiekt zauważyli również piloci samolotu lecącego przeciwnym kursem. Na radarach stacji naziemnych w Mińsku, Rydze i Wilnie w pobliżu echa samolotu pojawiły się w tym czasie „dziwne kleksy” [46]. W liście z kwietnia 1987 roku do niemieckiego ufologa, Thomasa Mehnera, drugi pilot Giennadij Łazurin potwierdził fakt zauważenia obiektu i podał dalsze szczegóły: „Obiekt, dobrze widoczny na tle gwiaździstego nieba, wypuścił wiązkę światła, a ta rozszerzyła się jakby w trzy świetlne stożki, jak otwiera się wachlarz; Średnica świetlnego koła na ziemi wynosiła maksymalnie 22-25 km. Światło skierowało się na samolot i można było zobaczyć jego źródło: biały punkt otoczony koncentrycznymi kręgami. Osobliwość tego światła polegała na istnieniu ostrej granicy między światłem a cieniem. Na ziemi granica świetlnego stożka była równie wyraźna”. Łazuryn ocenia, że obiekt miał wymiary 100 do 300 m, a otaczająca go zielona chmura 8 do 10 km. Osoby nastawione sceptycznie do UFO chciałyby nam wmówić, że załogi TU-134A i samolotu zdążającego przeciwnym kursem oraz pracownicy radarowej kontroli lotów w Mińsku,. Rydze i Wilnie widzieli tylko start wojskowej rakiety nośnej! Czy mieszkańcy Clausthal-ZeIlerfeld, którzy w 1783 roku – sądząc ze średnicy świetlnego stożka na ziemi – byli świadkami identycznego zjawiska, również obserwowali start radzieckiej „wojskowej rakiety nośnej”? W tym wszakże przypadku musieliby dysponować zdumiewającymi umiejętnościami przewidywania przyszłości.   Czy pojawienie się UFO pomogło niegdyś Karolowi Wielkiemu zwyciężyć Sasów? Tak, jeśli damy wiarę dawnym kronikom. W 776 roku po Chr. władca, koronowany 24 lata później na cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, przebywał w dzisiejszej Francji. Tymczasem Sasi, przeciw którym prowadził już kilka kampanii, skorzystali z jego nieobecności, zdobyli Eresburg (na południe od Soest), pociągnęli na Sigiburg (dziś Hohensyburg – między Dortmundem a Hagen w Westfalii) i rozpoczęli oblężenie zamku. Jeśli wierzyć oficjalnej interpretacji, to bieg tej wojny odwrócił niespodziewany wypad Franków z grodu. Hans-Werner Sachmann, dortmundzki ufolog, wykazał na podstawie obszernego zestawienia świadectw literackich, że wypad był li tylko skutkiem naprawdę tajemniczego zdarzenia. Na przykład w Annales Regnorum Francorum z 1871 roku czytamy: „Karol Wielki, pociągnąwszy przeciw Sasom, zdobył Hohensyburg. W roku następnym Sasi próbowali gród odbić, według relacji frankońskiego kronikarza wszakże znak widoczny nad kościołem tak bardzo ich wystraszył, iż rzucili się do ucieczki” [47]. Dokładniej zdarzenie to opisał z początkiem XX wieku dortmundzki kronikarz miejski, profesor Karl Rubel: „Wedle tak zwanych Annalów z Lorcher, pochodzących z czasów karolińskich, gdy Sasi oblegali Sigiburg, ukazał się niespodzianie cudowny ogień w kształcie dwóch wielkich tarcz ognistych nad kościołem i wprawił pogan w przerażenie tak paniczne, iż rzucili się na oślep do ucieczki, a ponieważ wciąż oglądali się na straszliwy znak cudowny, nadziewali się na włócznie własnych ludzi” [48]. Dwie „wielkie tarcze ogniste”, które „ukazały się nad kościołem” i tak wystraszyły Saksończyków, że uciekali na oślep? Już na przełomie naszej ery rzymski dziejopis Tytus Liwiusz w Ab urbe condita (Dzieje Rzymu od założenia miasta) opisuje latające tarcze: „[...] et Arpis parmas in caelo visas” („[...] i w Arpas widziano tarcze na niebie”), przy czym słowo „parmas” oznaczało istotnie okrągłe tarcze z wypukłością w środku, a więc zdumiewająco podobne do powszechnego dziś typu UFO [49]. Ale jak brzmiał tekst źródłowy, na który powołują się późniejsi kronikarze westfalscy? Znajdziemy go w Annales Laurissensese uczonego mnicha Laurencia, będących z kolei fragmentem obszernej kroniki zdarzeń VIII i IX wieku, zatytułowanej Patrologiae. Roczniki te, pisane w dość archaicznej i ciężkiej łacinie, przetłumaczył i opublikował-o ile mi wiadomo, jako pierwszy – angielski badacz W. Raymond Drake. Treść jest zdumiewająca: „A posłaniec przekazał wieść o powstaniu Sasów. Pozabijali oni wszystkich zakładników, złamawszy przysięgi najświętsze. Szaleńczym podstępem odbiwszy Aeresburg, wypędzili zeń Franków, tak iż, gdy gród był opuszczony, a Frankowie uciekli, zburzyli mury i wieże. Potem ruszyli dalej, wszędzie zaś na swej drodze oznajmiali z wielką butą, iż tak samo postąpią z Sigiburgiem. Tamtejsi obrońcy oparli się im z Bożą pomocą i odwagą wielką, nie mogli się atoli utrzymać wobec sił tak przeważających. Mimo to Sasom nie udało się wypędzić ich z miasta i zniszczyć zamku, jak to robili z innymi zamkami. Rozpoczęli więc budowę katapult i innych machin oblężniczych. Ale z wolą Bożą miotane kamienie więcej im samym niźli w twierdzy obrońcom wyrządzały szkody, spadały bowiem na powrót w ich własne szeregi. Poczęli więc wznosić jeszcze większą wieżę oblężniczą do ataku na zamek. Bóg dobry jest i sprawiedliwy, a zatem odpłacił im [obrońcom] otuchą. Tegoż dnia, w którym miało się począć natarcie na chrześcijan przebywających w zamku, wspaniałość Boża ukazała się nad kościołem w twierdzy stojącym. Ci, którzy widzieli wszystko z zewnątrz, a wielu z nich żyje po dziś dzień, powiadają, iż nad kościołem ujrzeli wizerunek dwóch tarcz ruchomych, w barwie czerwonych płomieni (et dicunt vidisse instar duorum scutorum colore rubeo f'lammentes et agitates super ipsam ecclesiam). Gdy zaś poganie oblegający mury znak ów ujrzeli, wpadli w popłoch i w panice szalonej rzucili się bezładnie do ucieczki. Niektórzy na chybił trafił mordowali innych. Trzęsąc się ze strachu, miotali włóczniami w uciekających na przedzie. Inni padali z ręki własnej, i taki to Boski wyrok był na nich wydany” [50]. Następnie obrońcy odważyli się zrobić zaświadczony dokumentami historycznymi wypad i ruszyli w pogoń za uciekającymi Sasami aż nad rzekę Lippe, gdzie pobili ze szczętem przerażonych wojowników w otwartym boju. Dla Karola Wielkiego zdarzenie to stało się okazją do przedsięwzięcia nowej zdecydowanej kampanii, prowadzącej do całkowitego poddania sobie burzących się Sasów. Nie wiem, co było powodem, że pomocy w walce udzielono Frankom, nie zaś Sasom. Z drugiej strony znamy z historii liczne przykłady, kiedy to bogowie, anioły czy diabły stawały u boku to jednej, to drugiej walczącej strony, wspomagały jakiś naród, przewodziły jakiejś armii, zwalczając inne. Stary Testament obfituje w opisy takich zdarzeń. Ale mamy z nimi również do czynienia podczas I wojny światowej – wówczas na niebie pojawiały się tak zwane „anielskie bataliony”. Zjawisko to próbowano zaklasyfikować jako halucynacje, zorzę polarną, tajną broń przeciwnika – na próżno [47]. Szkot Angus McBean w liście wysłanym do matki pocztą polową wiosną 1917 roku, na krótko przed atakiem oddziałów niemieckich pod Arras (stolica leżącego w północnej Francji departamentu Pas-de-Calais), pisał: „Parę minut temu ustał wreszcie morderczy huraganowy ogień dokuczający nam od wielu dni i wreszcie mogę do Ciebie napisać. Dzieją się tu rzeczy niesamowite. Noc w noc ciągną po niebie całe bataliony żołnierzy w staromodnych mundurach. W rękach mają długie łuki, a przez ramię przerzucone kołczany pełne strzał – jak Robin Hood z książki, co ją czytałem będąc chłopcem. Wszyscyśmy ich widzieli, ale nikt nie wie, kim są. Paru moich kolegów uważa, że to Anglicy polegli w bitwie pod Agincourt, którzy przed wiekami odnieśli tu walne zwycięstwo. Przybyli zaś dodać nam odwagi. Większość jednak sądzi, że to zastępy niebieskie, przybywające z pomocą Niemcom. Jedno jest pewne: te widmowe bataliony na pewno nie znaczą nic dobrego”. I rzeczywiście – armia niemiecka odniosła wkrótce walne zwycięstwo, zdobywając linie obrony pod Arras. W kręgach brytyjskich i francuskich tajnych służb przypuszczano potem, że Niemcy wyczarowali „fantomową armię” na chmurach za pomocą projektorów filmowych umieszczonych w samolotach, aby w ten sposób obniżyć morale obrońców Arras. Technika filmowa jednak jeszcze długo nie osiągnęła poziomu umożliwiającego urządzanie takich widowisk. Nie było przecież wtedy filmów kolorowych i dźwiękowych, a tymczasem naoczni świadkowie mówią o zielonych spodniach i koszulach niebiańskich jeźdźców, o brzęku szabel, parskaniu koni i dziwnych głosach, płynących z góry ku ziemi. „Widmowe bataliony” i „fantomowe armie” to zjawisko bardzo stare. Widywano je już w XVII wieku, a nawet wcześniej, kiedy na pewno nie było jeszcze filmów – ani kolorowych, ani dźwiękowych – oraz projektorów, za pomocą których sprytni tajni agenci mogliby szachować nieprzyjacielskie wojska. Nie kwestionuje się faktu, że kilka takich zjawisk miało podłoże naturalne (na przykład niewłaściwie zinterpretowana zorza polarna), ale w innych przypadkach tłumaczenie to zawodzi. Zorze polarne i fata morgam, przytaczane przez niektórych jako wytłumaczenie takich zjawisk [41 ] nie powodują żadnych odgłosów – zjawiska te nie są również możliwe w opisywanych warunkach meteorologicznych. Zorzę polarną widać tylko w nocy, fatamorgana zaś jest widoczna w naszych szerokościach geograficznych tylko w bardzo określonych warunkach pogodowych i przy bezchmurnym niebie. Na ówczesnym druku ulotnym z 25 stycznia 1630 roku można przeczytać o pojawieniu się dwóch walczących ze sobą „fantomowych armii” nad miastem Rothenburg ob der Tauber: ”Nadciągnęła chmura czarna, szum rozlegał się i świsty znak to pewny, oczywisty, że dwie armie walczą wściekle Niczym dwa szatany w piekle. Widać było doskonale: To błysną piki, to znikną w tumanie, Rannych słychać krzyki, to znów nacieranie. Niebo posoką spływa, gdy tam bój się wiedzie, Płynącą z ran poległych. Ach, nam się powiedzie! Tak w chmurach boje toczyły się krwawe Widzieliśmy wszyscy. Czy los da nam sławę?” [51] 35 lat później, 8 kwietnia 1665 roku, sześciu rybaków widziało nad Stralsundem „bitwę w chmurach”. Opis tego zdarzenia, opublikowany 10.4.1665 roku w „Berliner Ordinari- und Postzeitungen”, uświadamia nam z całą oczywistością, że było to nie tylko zdarzenie nadnaturalne, lecz że był to również kontakt wzrokowy z UFO. Jest około drugiej po południu. Sześciu rybaków widzi, że na bezchmurne niebo nadciąga z północy, a zaraz potem z południa, jakby wielki obłok albo „ogromna chmara szpaków”. Z bliska „szpaki” okazują się wizerunkami wielkich okrętów, które rozpoczynają straszliwą bitwę. Rybacy widzą nad sobą parę i dym, strzaskane wiosła i podarte żagle, łamiące się maszty, wybuchy armat. Marynarze i żołnierze -w czarnych mundurach-biegają po pokładach okrętów, do uszu rybaków docierają ich krzyki, huk armat, dobiega odgłos trzaskającego drewna. Flotylla przybyła z północy wycofuje się dopiero pod wieczór. Na południe, w kierunku Stralsundu, odpływa tylko kilka ocalałych statków. Podobno jeden z rybaków nie zniósł tego wszystkiego i zachorował, dwaj pozostali zaś zostali nazajutrz przebadani i przepytani przez dwóch wojskowych – pułkownika von Wegcka i doktora GeBmana. „Bitwa niebieska” nad Bałtykiem w okolicach Stralsundu, 8 kwietnia 1665 roku. Rysunek z epoki   Kronikarz Erasmus Francisci po raz kolejny opisuje w 1680 roku nie wyjaśnione ciągle zjawisko, podając szczegółowe informacje dotyczące przede wszystkim końca tego zdarzenia: „Gdy to już minęło, flotylla zaś jedna ku południu, wtóra ku północy stała, z zachodu statek wielki nadpłynął, który z burty każdej wystawił po osiem krokwi długich, z czego continue dym i ogień wytrysnął: a takoż bez liku małych pojazdów żeglujących wskroś flotylle obie na jachtów podobieństwo. Koło szóstej zaś godziny flotylla północna zniknęła nagle, południowa wszakże nadal była obecna. Nad którą przez małą chwilę ze środka nieba plaski okrągly kształt niczem talerz i lubo też kapelusz wielkiego człowieka zjawił się im przed oczyma, o barwie niby księżyc przyćmiony, unosząc się objawił się nad kościołem św. Mikołaja, gdzie też pozostał tako aże do wieczora. Jako że oni w strachu wielkim i przerażeniu patrzeć już nie mogli na owo okropne i zastanawiające spectaculum ani doczekać jego końca: musieli się zasłonić kapeluszami, z czego powodu w dnie następne po części w rękach i nogach, po części w głowie i innych członkach, drżenie i boleść odczuwali ogromne. Nad czym wielu ludzi uczonych rozmyślało bardzo wiele” [52]. Niewiarygodne – zjawisko opisane ze szczegółami w połowie XVII wieku nie jest niczym innym jak klasycznym opisem wizualnego kontaktu z UFO. Nawet w naszych czasach nie objawiłoby się ono w inny sposób: płaski albo kapeluszowaty obiekt lśniący bladoczerwonym blaskiem pędzi z nieba wprost nad Stralsund, gdzie na parę godzin zawisa nad kościołem. Nazajutrz kilku mieszkańców skarży się na bóle głowy i kończyn. Podobne przypadki – również związane z pogorszeniem stanu zdrowia świadków – znamy ze współczesnych relacji o UFO. Najosobliwsza jest w tym wszystkim bez wątpienia poprzedzająca pojawienie się obiektu „wizja”, która pozostaje z nim w związku przyczynowym. Nie jest to jednak tak zaskakujące, jak mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka. Dla przykładu tak zwane objawienia maryjne nie są częstokroć niczym innym jak projekcjami pozostającymi w ścisłym związku z pojawieniem się UFO – co razem z moim bratem udowodniłem już w wyczerpujący sposób w innej książce [53]. UFO i objawienia maryjne wykazują nie tylko taką samą fenomenologię (np. w związku z „cudami” atmosferycznymi, zjawiskami elektromagnetycznymi, śladami lądowania obiektów wysyłających jasne światło, amnezją świadków, porażeniami itp.). Są one podobne także ze względu na dostrzeżone postacie, ich oddziaływanie na „obserwatora” albo „świadków UFO”, ich zachowania i przekazywane posłania. We wszystkich epokach inni okazywali żywe zainteresowanie nawiedzaniem nas różnymi wizjami – albo były to wizje statków toczących bitwę, albo odziani na zielono jeźdźcy na niebie nad Arras, albo świetliste „postacie maryjne” z Fatimy, Medjugorje czy Guadelupy. Dlaczego oni to robią? Czego po tym oczekują? Mogą robić to, co im się żywnie podoba, bo my negujemy ich istnienie, a co za tym idzie – również działalność. Nie chcemy się przyznać, że na bieg historii w znaczący sposób wpłynął czynnik nieludzki. Dla nas nie istnieją, ich obecność jest zredukowana do paru lepszych lub gorszych filmów science fiction. Uważamy, że nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Ale czy na pewno? Powinniśmy zadać to pytanie każdemu, kto choć raz ich widział, kto wpadł w ich ręce, kto ich spotkał – dziś i przed wiekami. 5. Magonia Uprowadzenia do UFO w średniowieczu 12 czerwca 1790 roku, ponad dwieście lat temu, we Francji na ziemię runęło UFO. O godzinie 17.00 zataczający się obiekt nadleciał z jasnego nieba nad Alençon (stolica departamentu Orne, między Paryżem a Rennes). Zbliżywszy się do ziemi, powyrywał drzewa i krzaki, wypalił trawę, a w końcu uderzył w wierzchołek wzgórza. Na ten widok zdumieni wieśniacy czmychnęli, a potem zawiadomili mieszkańców miasta. Tylko kilku śmiałków zbliżyło się do wielkiej kuli. Była tak gorąca, że nie można było jej dotknąć. W końcu dwóch rajców z Alençon w towarzystwie lekarza i chmary ciekawskich, wstąpiło na wzgórze. Inspektor paryskiej policji Liabeuf, oddelegowany kilka dni później do Alençon dla zbadania dziwnego zdarzenia, napisał w relacji: „Gdy tłum zgromadził się wokół tajemniczego obiektu, otworzyły się jakby drzwi i wyszła osoba, dokładnie taka jak my, ale osobliwie ubrana, w odzieniu dokładnie zasłaniającym całe ciało, spostrzegłszy zaś ludzi wymamrotała coś niezrozumiale i pierzchła do lasu”. Wkrótce wielka gorąca kula wybuchła bezgłośnie, pozostawiając po sobie drobniutki proszek. Nigdy więcej nie widziano osobliwego człowieka, który na krótko przedtem wyszedł z obiektu. Mitolog Sergiusz Gołowin pisze, iż podobny przypadek zdarzył się w Szwajcarii – informacja o nim zachowała się tylko w formie ustnej legendy [45J. Wedle tej legendy pewien mężczyzna wspinał się na Gurten, wzgórze koło Berna. Nagle oślepiło go jaskrawe światło. Z nieba nadleciała ognista kula i wylądowała na łące. Otworzywszy oczy człowiek ujrzał niewysoką postać o ciemnym, jakby okopconym obliczu. Karzeł nie zaszczycił go nawet spojrzeniem, tylko rozejrzał się po okolicy i pobiegł do pobliskiego lasu. Nigdy go już nie widziano. Mężczyzna zaczął odczuwać tak silne bóle w całym ciele, że do domu doszedł jak pijany i przez trzy tygodnie pozostał przykuty do łóżka. Nader osobliwy i nieco podobny incydent zdarzył się w XVIII wieku w Rosji [SSJ. Pewnego dnia chłopi z naddońskiej wsi ujrzeli na swoich polach koło pobliskiego lasu wielką kulę, mającą około trzech metrów średnicy. Nowina rozprzestrzeniła się lotem błyskawicy. Coraz więcej ludzi przybywało obejrzeć cud. Kula była zupełnie gładka, pomijając parę rys grubości włosa, a mających kształt kręgów rozmieszczonych na jej powierzchni. Ktoś wpadł na pomysł, żeby pozbyć się tego śmiesznego przedmiotu, staczając go w nurty Donu, a ten już poniesie go morza – w ten sposób pozbędą się kuli, o której tak naprawdę nie wiadomo, czy spadła z nieba, czy jest z piekła rodem. Ale choć ludzie natężali wszystkie siły, kula ani drgnęła. Do wieczora nic nie zdziałali. Postanowili wracać do domu i zapomnieć o dziwadle. Może przez noc przepadnie równie szybko, jak się pojawiła? Niektórzy zbierali się już do drogi, gdy dało się słyszeć głośne rżenie i z pobliskiego lasu wypadł galopem kozacki ataman – Puszkin. On też usłyszał o „cudzie nad Donem” i przybył rzecz całą załatwić we właściwy sobie sposób. Najpierw, co było typowe dla jego stanu, począł kląć na „tchórzliwą chłopską hołotę”, której nie udało się rozwikłać zagadki. Potem ruszył z kopyta na kulę, ciął szablą metalową gładź i klął. Później nikt nie potrafił powiedzieć, jak długo trwał ten osobliwy atak. Aż nagle otworzył się jeden z przerażających kręgów i coś jakby ogromne oko poczęło łypać w milczeniu na Kozaków. Po straszliwej chwili – ludzie krzyczeli, płakali i błagali Puszkina, aby się wstrzymał w bezbożnej czynności – jeździec, klnąc dziko, znów ruszył na kulę i oko. Klinga prysła – Puszkin atakował teraz kulę ułomkiem szabli. Wtedy zdarzyła się rzecz niesłychana. Wieśniacy, którzy wycofali się tymczasem za osłonę drzew pobliskiego lasu, ujrzeli, że Kozak i jego koń znikają. Sam Puszkin chyba nic nie zauważył, bo nadal jak szalony, klnąc, atakował obiekt. Bez skutku. Trwało to kilka minut. Potem człowiek i koń zniknęli – rozpłynęli się w powietrzu. Jakiś czas słychać było jeszcze wrzaski Puszkina, następnie zapadła grobowa cisza. Wieśniacy uciekali w straszliwej panice. Byli najmocniej przekonani, że osobliwa rzecz jest z piekła rodem i że właśnie tam diabeł porwał Puszkina. Przez następne dni nikt nie poważył się pójść na straszliwe miejsce. Nikt więc nie zauważył zniknięcia osobliwej kuli, która znad Donu oddaliła się w równie tajemniczy sposób, jak się tam pojawiła. Ale Puszkin wcale nie poszedł do piekła. Po dwóch dniach pojawił się razem z koniem. Człowiek i zwierzę zataczali się jak pijani. Powoli dochodzili do siebie. Kozak nie pamiętał chyba, co się stało i gdzie był przez minione 48 godzin. Stopniowo przypominał sobie historię z kulą. Potem wściekł się do tego stopnia, że postanowił podpalić las i wykurzyć kulę dymem. Gdy jednak przybył na miejsce zdarzenia, obiektu jego gniewu już nie było.   Może to tylko osobliwa anegdota. W tym przypadku nie da się już zweryfikować prawdy historycznej. Ale nieważne, czy tak było w istocie, czy to tylko fikcja, wywodząca się w większej części z wiary w cuda, tak typowej dla rosyjskiej duszy – i w tej opowieści pobrzmiewają elementy spotkania się w naszym świecie z czymś zupełnie obcym. Dziś wściekłego atamana zaliczylibyśmy do ludzi uprowadzonych do UFO, choć prawie humorystyczna historia, poprzedzająca samo uprowadzenie, jest dość szczególna. Mimo wszystko jednak Puszkin zniknął na całe dwa dni z naszego świata, gdy zaś powrócił – z wyraźnymi oznakami osłabienia fizycznego – nie wiedział, co się stało. Pamięć o kuli wracała mu bardzo powoli. Co działo się z nim po dziwnym zniknięciu w obiekcie (albo gdzie indziej), pozostało dlań tajemnicą. Dziś zastosowano by zapewne metodę regresji hipnotycznej. Przypomniałby sobie małe szare „istoty pozaziemskie”, które bez okazywania jakichkolwiek uczuć badały go w rozświetlonym pomieszczeniu, przeprowadzając na nim testy psychologiczne. Wówczas uwierzono by, że istotnie znalazł się w piekle wśród strasznych demonów. Jakkolwiek by było, różnica między tymi dwiema metodami podejścia do sprawy jest być może mniejsza, niż się zazwyczaj sądzi. Uprowadzenia do UFO nie są wymysłem XX wieku. Spotykaliśmy się już z nimi w bajkach o wróżkach i elfach – owych zapisach zbiorowej pamięci o spotkaniach z innymi, zapisach przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Poszczególne wersje przekazów sprowadzają się przy tym w końcu do jednego: w średniowieczu nikt nie opowiadał o badaniach, nie przedstawiano też opisów nowoczesnych urządzeń na pokładach UFO. Ale zasadnicza konstrukcja relacji jest taka sama -uprowadzenie, pobyt na pokładzie albo w innym nieznanym miejscu, niekiedy czynności, których opis pozwala domniemywać, że były to eksperymenty genetyczne (na przykład porywanie matek i noworodków), uwolnienie, późniejsze dolegliwości fizyczne, czasem amnezja. Niektórzy ludzie podchodzący sceptycznie do problemu UFO sądzą, że w ten sposób można wykazać czysto psychologiczną naturę zjawiska. Gdyby było ono pozaziemskie, a przynajmniej w jakimś sensie rzeczywiste, to i w przeszłości musiano by poczynić takie same obserwacje i opisywać takie same przyrządy jak dziś. Ponieważ tak nie jest, ponieważ opowieści są zawsze uwarunkowane realiami epoki (przyrządy naukowe można opisać dopiero teraz, bo dopiero teraz je stosujemy), chodzi o zdarzenie nierzeczywiste, nie mające żadnego znaczenia w sensie zdarzeń rzeczywistych w czasie i przestrzeni. Innymi słowy: tak kiedyś, jak i dziś „uprowadzeni” mieli co najwyżej „sny” i „wizje”. Ale do pewnego stopnia ci sceptycy mają rację! Zjawisko „uprowadzenia” jest w większej części subiektywne, przenika do samego dna duszy ludzkiej, czerpie swoje motywy z naszych marzeń, z naszych fantazji, z najskrytszych pokładów naszego ja. Jest to, jak wkrótce zobaczymy, twór myślowy, zbudowany z naszych lęków i pragnień, z naszych radości i cierpień, z naszej nienawiści i z naszej miłości. Ale budowniczymi tego tworu, jego konstruktorami są istoty zamieszkujące zacienione regiony naszego świata – inni. Puszkin – czy ktokolwiek inny – zniknął naprawdę nad Donem, na oczach zdumionych wieśniaków; ani on, ani wielu innych nie leżało we własnym łóżku i nie myślało o niebieskich migdałach. Drzewa z Alençon zostały wyrwane z korzeniami, trawa spalona – spustoszenia te nie powstały skutkiem wizji ani halucynacji. Carlos Antonio Diaz został przeniesiony z miejsca na miejsce – z Bahia Blanca do Buenos Aires. To mu się nie przyśniło.   W VIII wieku po Chr., w czasach Karola Wielkiego, inni masowo uprowadzali ludzi. Niewiarygodne? Nie inaczej piszą o tym stare źródła: Istoty z „Magonii” przybywały do Europy w statkach powietrznych, uprowadzały mieszkańców wielu miast, pokazywały im wspaniałości swojego świata, a potem odstawiały z powrotem na Ziemię. Często ze szkodą dla uprowadzonych – zabobonni bowiem ich ówcześni krajanie uznawali ich za czarowników, wsadzali do więzień, a potem palili. Wyczerpująca relacja na temat takiego zdarzenia pochodzi z XVII wieku; skąpe materiały źródłowe sięgają epoki Karola Wielkiego. W 1670 roku francuski opat Montfaucon de Villars złożył obszerne sprawozdanie na temat ówczesnych zdarzeń – obok dokumentów, które przetrwały do dziś, korzystał oczywiście z innych tekstów. Jego relacja jest tak sensacyjna, że chciałbym ją tu przytoczyć w całości: „Za rządów Pepina (715-768 r. po Chr.) kabalista Zedekiasz zamyślił udowodnić światu, iż żywioły są zamieszkane przez istoty, których naturę państwu opisałem. Środkiem, jakim się posługiwał, było doradzanie sylfom [duchy powietrza], aby ukazały się wszelkim ludom w powietrzu. One uczyniły to z całym przepychem -widziano je w powietrzu pod ludzką postacią, posuwające się w szyku bojowym albo pod bronią, albo zażywające wypoczynku przed namiotami, a wkrótce potem w statkach powietrznych o budzącej podziw budowie, których żagle wypełniały się na rozkaz zefirów [duchy wiatru]” [56]. Połączenie czarodziejskich działań żydowskiego maga Zedekiasza z niezwykłymi zjawiskami widocznymi na niebie było dla średniowiecza tak samo typowe, jak dla czasów Montfaucona de Villars. Twierdzenie, iż to Zedekiasz jest odpowiedzialny za owe statki powietrzne pojawiające się nad Europą, jest bowiem co najmniej wątpliwe. Próbowano znaleźć rozwiązanie zagadki. I znaleziono je, jak to w owych czasach bywało, w sferze magii i zabobonów. „Cóż się stało? – pisze opat Montfaucon w swoim dziele. – Sądzi pan, że ciemne stulecie marzyło o tym, aby rozmyślać o istocie tego zdumiewającego widowiska? Motłoch uznał te istoty za czarowników, którzy zawładnęli powietrzem, iżby wywoływać burze i spuszczać grad na pola. Teolodzy i juryści przejęli pogląd motłochu. Tak samo uważali cesarze i tak rozprzestrzeniał się ów śmieszny obłęd, że mądry Karol Wielki, a po nim Ludwik Pobożny nałożyli ciężkie kary na rzekomych tyranów powietrza. Znajdą je państwo w pierwszym rozdziale Capitularii obu tych cesarzy” [56]. Mogło tu chodzić o pierwszą w historii próbę „utajnienia” UFO: panujący wydali dekrety, grożące „istotom powietrznym” ciężkimi karami, jeśli nie zaprzestaną się pojawiać. Dziś rządy starają się, jak mogą, pomniejszyć wagę albo zatuszować takie zjawiska, naocznych świadków zaś wystawiają na pośmiewisko [por. przyp. 57 i 58]. Tło akcji jest wciąż takie samo, zmieniają się tylko metody postępowania. Montfaucon de Villars ciągnie swoją opowieść. To zaś, o czym opowiada, robi się naprawdę interesujące. „Sylfy ujrzały, że motłoch, uczeni, a nawet koronowane głowy, skierowali ku nim swoją złość. Aby odebrać im złe mniemanie; jakie żywią o ich niewinnym wyposażeniu, zdecydowały się uprowadzać zewsząd ludzi, pokazywać im swoje piękne kobiety, swoje państwo, swoje formy rządów, a potem wypuszczać ich w różnych miejscach na świecie. Urzeczywistniły ten zamiar. Lud widzący ludzi opuszczających się na ziemię, biegł tam wszystek, uznawał ich za czarowników, którzy wyróżnili się spośród innych ludzi, aby rzucać truciznę na kwiaty i źródła, i z wściekłością prowadził niewinnych na śmierć. Niewiarygodne, iluż w tym królestwie śmierć zabrała przez wodę bądź ogień” (56]. Niewiarygodne są nie tylko liczne egzekucje, równie niewiarygodne jest to, co się działo: w VIII wieku po Chr. ludzi zabiera się masowo do odległego „królestwa przestworzy”, gdzie mogą ujrzeć państwo obcych istot, a następnie pozwala się im wrócić na Ziemię. Moglibyśmy to między bajki włożyć, gdybyśmy nie wiedzieli o identycznych wypadkach. Montfaucon nie dopuszcza jakichkolwiek wątpliwości, że jest przełCOnany o rzeczywistości tych istot – tak samo byli o tym przekonani ludzie w VIII wieku. Ale problematyczne jest, czy istniał podtrzymywany przez niego związek między rzekomymi sylfami a faktycznymi uprowadzeniami. Po co inni mieliby organizować masowe uprowadzenia, których celem było li tylko przywrócenie ich dobrego imienia, los zaś uprowadzonych był raczej fatalny? To mało prawdopodobne. Przesądni ludzie VIII wieku poszukiwali odpowiedzi, a w ich świecie, stanowiącym nie dający się rozwikłać węzeł,. na który składały się zjawiska przyrody, religia oraz koncepcje magiczne, nie było innego Świata poza światem, w którym inni myśleli i postępowali tak jak om. Pojawiali się na życzenie czarownika, martwiły ich ludzkie zarzuty, chcieli się z nich oczyścić. To było logiczne dla średniowiecza, był to też logiczny łańcuch skojarzeń dla siedemnastowiecznego mnicha Montfaucona de Villars. Prawdziwe motywy, prawdziwa istota zdarzeń, były przed nimi ukryte. Nawet dziś ludzie nadal są przekonani, że się ich porywa. Porywaczami jednak nie są już sylfy z Magonii, ale istoty pozaziemskie z Dzeta Reticuli. Tak jak niegdyś ofiary zabiera się na pokład ich „statków”, gdzie przedstawia im się świat innych, a potem wypuszcza z powrotem na Ziemię. Nikogo się już dziś z tego powodu nie pali na stosie, nikogo się nie kamienuje ani nie topi. Ale mimo wszystko osoby, które znalazły się na pokładzie UFO doznają tego samego: nikt im nie wierzy.   Incydent, jaki przydarzył się w Lyonie, Montfaucon relacjonuje ze szczegółami: „Między innemi ujrzano niegdyś w Lyonie trzech mężów i jedną niewiastę wysiadających z takiego powietrznego korabia; wokół zebrało się całe miasto, ludziska wrzeszczeli: To czarownicy! Nasyła ich Grimoald, książę Benewentu, wróg Karola, aby pustoszyli zasiewy Franków! Czworo niewinnych usprawiedliwiało się, mówiąc, że są stąd, że porwały ich jakieś dziwne istoty, które ukazały im cuda niesłychane, i prosiły, aby oni złożyli o tym relację. Tłum wszakże uparty nie słucha tłumaczeń i już zamierza rzucić ich prosto w ogień, gdy zwabiony wrzawą czcigodny Agobard, lyoński biskup, co jako mnich wielkie zdobył sobie w mieście poważanie, usłyszy mowę obrończą niewinnych, z całą powagą rozstrzyga, że twierdzenia stron obu są nieprawdziwe. Nie może to być, iżby ludzie ci zeszli z powietrza, to zaś, co tam widzieli, wiary godnem nie jest. Lud zawierza słowom dobrego ojca Agobarda bardziej niźli oczom własnym. uspokaja się, czworo posłańców sylfowych na powrót uwalnia. z przyjemnością czyta księgę, w której Agobard swą sentencję uzasadnia, świadectwo zaś świadków czworga, którzy śmierci umknęli, jest bez wartości. Mimo zakazu wciąż opowiadają oni o przeżyciach swoich. W ten zaś sposób powstały wszystkie baśnie o wróżkach” [56]. Czwórka, która przebywała na pokładzie UFO, miała szczęście – wielu innych przypłaciło swoją mimowolną przygodę życiem. Gdyby sylfom z Magonii rzeczywiście zależało tylko na opinii ludzi, to już po pierwszej egzekucji uznałyby swoje przedsięwzięcie za chybione i przerwały eksperyment. Ale nie o to szło. Jak zawsze w przypadku średniowiecznych świadectw pisanych trudno jest dojść do sedna zdarzenia i oczyścić je z otoczki spekulacji i arbitralnych dopisków. Cytowany już przewodniczący MUFON, Illobrand von Ludwiger, uważa na przykład, że relacja ta jest wytworem czystej fantazji, legendą [43] i opiera się na innej relacji, w której czytamy: „Inni zapewniali: istnieje wszakże pewna kraina, Magonią zwana, z której mistrzowie czarnoksięstwa przybywają statkami przez przestworze i owoce drzew, które wprzódy z drzew strząśli, przewożą do swojej krainy; niegdyś mu takoż trzech mężów i jedną niewiastę ukazano i powiedziano: oni spadli z jednego z owych powietrznych statków. Gdy wszakże ich zakutych w kajdany dni kilka przetrzymano i przesłuchano na okoliczność oskarżeń, przyznali, iż nic prawdziwie o sprawie nie wiedzą” [59]. Czy jest to powód, aby nie wierzyć w tę historię? Zeznania uzyskiwane w trakcie tortur (rzeczona czwórka – oczym Montfaucon chyba nie wie – była przez kilka dni zakuta w kajdany) są bezwartościowe: tak było kiedyś, tak jest dziś. Wcale mnie nie dziwi, że wycofali swoje zeznania, w końcu nie doznali z tego powodu żadnego uszczerbku, los zaś straconych, którzy albo upierali się przy swojej opowieści, albo nie mieli okazji jej odwołać, nie dodawał im odwagi. Czym jest jednak w istocie owa opowieść o sylfach, wróżkach, innych, przybywających z niejasnej i nie dającej się zlokalizować Magonii, będącej zapewne tylko synonimem „magicznej krainy” – średniowieczną przesadą, marzeniem, wizją, halucynacją? Ci, którzy oddali za nią życie, i ci, którzy mimo oficjalnego zakazu wciąż opowiadali o swojej podróży do Magonii, myśleliby inaczej. 11 czerwca 1616 roku garbarz Christoph Kótter spotyka „anioła”. Kötter, udający się do Görlitz (Zgorzelec) na Śląsku, nagle widzi zjawę, która spadła przed nim z nieba. Anioł poleca mu wygłaszać kazania i nawoływać do pokuty i pobożności. Początkowo Kötter się waha, ale powtórne pojawienie się i groźby „niebiańskiej władzy” w końcu go przekonują – zaczyna prowadzić działalność misyjną. Jednakże jego pierwotnie czysto religijne posłania stają się z biegiem czasu coraz bardziej polityczne, w końcu zostaje zamknięty na trzy miesiące w więzieniu i umiera w Oberlausitz (Górne Łużyce) w 1647 roku. Po każdym spotkaniu z „aniołem”,jakie miewał na odludnych traktach podczas związanych z zawodem wędrówek od miasta do miasta, Christoph Kötter odnajdował się najczęściej w miejscach odległych o wiele kilometrów od miejsca spotkania. Nie miał pojęcia, jak się tam znalazł. Badacz folkloru Will-Erich Peuckert uważa, że przypadki utraty ciągłości czasu są „psychopatycznymi podróżami w krainę pomroczności”, dla Ulricha Magina zaś, nastawionego sceptycznie do UFO, który na wyjaśnienie „porwań” przywoływałby wyłącznie argumenty natury psychologicznej, są „wizjami człowieka głęboko wierzącego”. Człowiek ten musiałby jednak podczas swoich osobliwych „wizji” często pokonywać nieświadomie wielokilometrowe odległości. A przy tym nikt go chyba w trakcie tych wycieczek nie widział. To bardzo nieprzekonujące. Wizje nie powodują wielokilometrowych zmian lokalizacji, tak jest dziś, tak było przed wiekami. Po spotkaniach Kötter zaczął – podobne zjawisko jest nam już znane – spekulować, opierając się na mistyce liczb oraz tworzyć mętne teorie astronomiczne. Dziś osoby wzięte na pokład UFO próbują zbudować „maszyny antygrawitacyjne” – Kötter tworzył całkiem nowy kosmologiczny obraz świata. Podobnie jednak jak to, że żadna z dziwacznych konstrukcji, znoszących rzekomo siłę ciążenia, nie działała, tak i kosmologia Köttera była od początku do końca kompletną bzdurą. W nie mniejszym stopniu mylił się on też w swoich proroctwach, mówiących o upadku dynastii Habsburgów i o końcu świata. 200 lat później przez „anioła” został nawiedzony inny człowiek. Ale w odróżnieniu od Köttera udało mu się stworzyć nieprawdopodobnie potężny ruch religijny. Siedemnastoletni Joseph Smith stał się założycielem wspólnoty wyznaniowej mormonów. Mormoni (czy ściślej: wyznawcy Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich) stanowią wśród kościołów chrześcijańskich grupę najdziwaczniejszą. Wedle ich wiary żydowscy osadnicy dotarli do Ameryki w dwóch falach (pierwsza po wzniesieniu wieży Babel, druga około 600 r. prz. Chr.) i stworzyli tam chrześcijańskie królestwo przed narodzinami Chrystusa. Oczywiście nie znaleziono żadnych dowodów archeologicznych ani na istnienie żydowskich osadników, ani na ich prechrześcijańską Amerykę, nie powstrzymuje to jednak mormonów, uznających za swoją własność cały stan Utah, przed „naukowym” podbudowywaniem swej wiary. Cale chmary mormońskich historyków zajmują się wyłącznie interpretowaniem wszystkich prawdopodobnych (i nieprawdopodobnych) śladów i pseudowzmianek dotyczących prehistorii Ameryki – zgodnie z ich wiarą. Nic dziwnego, że ten wariant religijnego pojmowania chrześcijaństwa zdobył popularność tylko w USA, nie udało się to jednak w innych krajach świata, mimo nieustannej działalności misyjnej podejmowanej przez miłych młodych ludzi w nienagannych ciemnych garniturach. Ale jak doszło do tak osobliwego pojmowania historii żydowsko-chrześcijańskiej w Ameryce? Joseph Smith poznał ją z księgi, którą objawił mu „anioł Moroni”. A jest to opowieść nader osobliwa. W „Świadectwie proroka Josepha Smitha”, stanowiącym wstęp do Księgi Mormona, czytamy: „Powiedział również [posłaniec niebieski], że została zachowana księga spisana na złotych płytach, zawierająca dzieje dawnych mieszkańców tego kontynentu oraz ich rodowody. Zawarta jest też w niej pełnia wiecznej ewangelii, jak przekazał ją Zbawiciel dawnym mieszkańcom kontynentu Ameryki” [61]. Wedle słów „anioła” księga ta od pradawnych czasów leży pod kamieniem na wzgórzu w stanie Nowy Jork. Kiedy po kilku objawieniach Smith otrzymuje polecenie odszukania księgi, od razu poznaje właściwe miejsce. Oto co pisze: „W pobliżu wioski Manchester w hrabstwie Ontario, w stanie Nowy Jork, znajduje się spore wzgórze, najwyższe w okolicy. Na jego zachodnim zboczu, w pobliżu wierzchołka, leżały pod dość dużym kamieniem płyty przechowane w kamiennej skrzyni. Głaz ten był od góry gruby w środku i obły, ku brzegom cieńszy tak, że środkowa jego część była widoczna spod ziemi, podczas gdy krawędzie przysypane były ziemią” [61]. Ale jeszcze nie pora, aby Joseph Smith wydobył złote płyty z tajemniczymi tekstami oraz „kamienie tłumaczenia” – urim i thummim. Znów musi upłynąć lat cztery, aby anioł Moroni dał na to przyzwolenie: „W końcu nadszedł wyznaczony czas, kiedy miałem otrzymać płyty, Urim i Thummim oraz napierśnik. Dwudziestego drugiego września 1827 roku, gdy, jak z upływem każdego roku udałem się na miejsce, gdzie ukryte były płyty, zostały mi one przekazane przez tego samego niebiańskiego posłańca, przy czym pouczył mnie on, że czyni mnie za nie odpowiedzialnym. Jeśli z powodu mojej niedbałości lub niedopatrzenia stracę je, zostanę odsunięty od Boga” [61]. Smith zabiera się do tłumaczenia płyt. Tekst ten publikuje w 1830 roku pod tytułem Księga Mormona. Obok Biblii Księga Mormona stanowi dziś podstawę Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich. Joseph Smith oddał następnie oryginały płyt aniołowi, ale kilku świadków, wśród nich również tacy, którzy nie wstąpili do jego kościoła, potwierdziło ich istnienie pod przysięgą. Jakby nie dość było tych osobliwości, spotkania Josepha Smitha z aniołem w zadziwiający sposób przypominają dzisiejsze przypadki konfrontacji z „istotami pozaziemskimi” [62] i ukrytymi pod maską religii, ale z całą pewnością opartymi na tym samym podłożu objawieniami maryjnymi [53]. W przypadku Josepha Smitha mamy też do czynienia z utratą ciągłości czasu. O pierwszym kontakcie z Moronim, kontakcie podzielonym na trzy etapy (za każdym razem Moroni mówił dokładnie to samo), Joseph Smith pisze: „Prawie natychmiast po uniesieniu się posłańca zapiał kur i zauważyłem, że nastawał już dzień, a zatem rozmowy nasze musiały trwać całą noc” [61]. Wydaje się to problematyczne, zważywszy, że Moroni wyjawił mu wszystko w kilku zdaniach, co nie trwało dłużej niż pięć do dziesięciu minut. Dziś wiemy, że w trakcie takich kontaktów dochodzi często do utraty ciągłości czasu oraz do amnezji. Smith na pewno nie został wzięty na pokład UFO. Zresztą nic takiego nie widział, nikt również nie zauważył tej nocy nad jego domem „lśniącego świetlnego statku”. Ale zjawiska towarzyszące temu zdarzeniu są charakterystyczne dla tego typu kontaktów, dla kontaktów z innymi. Świadczy o tym także osłabienie fizyczne i ponowna utrata świadomości, jaka zdarzyła się nazajutrz. On sam pisze o tym: „Wkrótce potem powstałem z łóżka i jak zwykle zabrałem się do codziennych zajęć. Pomimo że starałem się pracować jak zwykle, poczułem się tak wyczerpany, że nie byłem zdolny do dokonania czegokolwiek. Ojciec mój, pracując ze mną, spostrzegł, że nie czułem się dobrze i nakazał mi pójść do domu. Skierowałem się do domu, jednakże, gdy starałem się przejść przez płot odgradzający pole, na którym pracowaliśmy, siły całkiem mnie opuściły. Upadłem na ziemię i przez pewien czas nie zdawałem sobie sprawy z niczego” [61]. Joseph Smith budzi się z omdlenia, a przed nim znów stoi Moroni, otoczony światłością, i powtarza posłanie objawione minionej nocy. Po tym „powołaniu”, które podziałało zapewne jak dokładnie zaplanowany zmasowany atak psychologiczny na jego świadomość, Smith nie ma już żadnych wątpliwości. Podporządkowuje się bez reszty woli Moroniego, żyje tylko po to, żeby wypełnić „polecenie”, znajduje kryjówkę złotych płyt, tłumaczy i publikuje ich treść, a następnie tworzy nową wspólnotę wyznaniową, która dziś liczy miliony członków. Moroni wieści też oczywiście – jakżeby inaczej – rychły koniec świata: „[...] powiedział mi o wielkich wyrokach, które nastaną na ziemi, o straszliwym spustoszeniu przez klęski głodu, miecz i zarazę oraz że wszystkie te klęski spadną na świat w tych czasach” [61]. Nic się nie stało! Ani „w tych czasach”, to znaczy za czasów Josepha Smitha, ani później. Smith, Kötter, dzieci, którym we wszystkich rejonach ziemi wydaje się, że widzą „Marię”, oraz osoby brane na pokład UFO w naszych czasach – wszyscy niezmordowanie przepowiadają koniec świata, który powinien nastąpić już przynajmniej ze sto razy. Wszystkie te proroctwa były i są nieprawdziwe. Jeśli zaś idzie o Josepha Smitha, zagadką pozostaje sprawa księgi pozostawionej przezeń w formie odpisu i tłumaczenia. Jest prawie niemożliwe, że niewykształcony syn farmera stworzył dzieło tak obszerne, spójne logicznie, bez zarzutu pod względem koncepcji, a poza tym kongruentne z biblijnym pojmowaniem świata. Do tego dochodzą świadectwa ludzi, którzy pod przysięgą potwierdzili fakt istnienia złotych płyt. Założę się, że ta księga istniała naprawdę. Ale przepadła, jak wiele rzeczy, które mogłyby świadczyć o istnieniu innych. Jeszcze do tego wrócimy.   Na razie cofnijmy się – w pewnym sensie do „końca, który wieńczy dzieło” – jeszcze raz o kilka stuleci. Od roku 1545 do 1614 mieszkał w Lucernie szwajcarski aptekarz, poeta i kronikarz Renward Cysat. Historia, którą spisał w 1572 roku, jest bardziej niż zdumiewająca. „Anno 1572, dnia 15-go novembra, po raz wtóry przepadł niespodzianie pewien krajan, zwany Hans Buchmann alias Kriss Buehler, z Römerschyl pod Rottenburgiem, wonczas lat z pięćdziesiąt mający, dobrze mi znany. Narobiło to sporo wrzawy. Takoż władze zajmowały się tą sprawą.” [63] Hans Buchmann wybrał się uregulować szesnastoguldenowy dług. Zrobiło się ciemno, a Buchmann nie wracał, dwaj dorośli synowie zaczęli więc go szukać. W pobliskim lesie znaleźli jego kapelusz, płaszcz, rękawice, karabin i gilzy, leżące nieco z boku. Oczywiście od razu zaczęli podejrzewać morderstwo, szybko wykryto domniemanego sprawcę, którym był jakoby kuzyn Hansa Buchmanna, Klaus Buchmann, z którym ojciec kłócił się od lat. Mężczyznę wskazano, przesłuchała go policja i wypuściła na wolność. Nie można mu było nic udowodnić, był powszechnie uważany za zacnego obywatela. Tylko kto mógł wchodzić w rachubę jako morderca, skoro nie było ciała zamordowanego? Upłynęło kilka miesięcy i Hans Buchmann wrócił. „W końcu wrócił w Matki Boskiej Gromnicznej roku przyszłego, 1573 – bez włosów, bez brody i brwi, z twarzą nabrzmiałą, spękanym obliczem, a głową tak zniekształconą, iż wedle samej postaci nijak się go rozpoznać nie dawało. Gdy dowiedziały się o tym władze, kazały go uwięzić i najsamprzód dwa albo trzy razy przesłuchać (sam to widziałem, takoż postępowanie sam w księdze tej spisałem), zarzucając mu, dla jakiejż to przyczyny umknął złośliwie i w sposób niebezpieczny, czemuż kuzyna swego naraził umyślnie na podejrzenie o zabójstwo oraz na zawiść i nienawiść, czego tenże doznać musiał.” [63] Hans Buchmann – chory, wycieńczony, postarzały o całe lata opowiada najfantastyczniejszą historię, jaką kiedykolwiek słyszeli policjanci z Rottenburga. Nie wiadomo, czy mu uwierzyli – oni i inni mu współcześni. Ale dziś znamy podobne przypadki i możemy ocenić, czy Buchmann kłamał, czy nie. Na podstawie naszej wiedzy o kontaktach z innymi można przypuszczać, że raczej mówił prawdę: „Dnia, którego zniknął, wziął on ze sobą – pisze Renwart Cysat – 16 guldenów, aby zanieść je wierzycielowi. Atoli go nie znalazł. Znużony poszedł do Sempach, gdzie do wieczora wypił troszkę, wszelakoż nie upił się” [63]. Czy można mu to wziąć za złe? Był zmęczony, miał za sobą szmat drogi. Tylko po to, żeby oddać dług, nie zastał jednak wierzyciela. Wracał z niczym. Postanowił w Sempach odsapnąć. Istotne jest, jak pisze Cysat, że „wypił troszkę, wszelako się nie upił”, co znaczy, iż idąc z Sempach do domu nie był ani pijany, ani nie miał zmąconych zmysłów. Incydent zdarzył się w lesie, w którym synowie znaleźli później jego rzeczy: „Postanowiwszy wszakże do dom wracać, a przez las idąc w zapadającym zmierzchu i doszedłszy do wzmiankowanego miejsca rozbrzmiały mu odgłosy dziwnych jakby uderzeń i szum. Początkowo przypominało to brzęczenie ula albo roju pszczół, ale potem po włosach przeszło mu coś, jakby kto szarpał struny rozmaite, co zdjęło go grozą i napełniło lękiem, tak iż nie wiedział, gdzie jest albo co z nim się dzieje. Zdobył się wszakże na odwagę, chwycił strzelbę i począł grzmocić na wsze strony. Wonczas mu rozum odjęło, pozbawion był potem strzelby, płaszcza, kapelusza i rękawic, a jeszcze potem coś go poniosło przestworzem ku obcej, nie znanej mu krainie, w której nigdy nie był. Nie wiedział, gdzie jest, ale ból odczuwał w spuchniętej twarzy, w spuchniętej głowie i w miejscu, gdzie kiedyś miał włosy na głowie i na brodzie”. Buchmann znalazł się w Mediolanie! Nie wie, co się z nim stało, jest głodny, umiera z pragnienia – jest bliższy śmierci niż życia. Bardzo powoli dochodzi do siebie. Nie rozumie ani słowa po włosku, jest skazany na pomoc obcych ludzi. W końcu trafia na jakiegoś niemieckiego gwardzistę, który go wspomaga i wymienia pieniądze na włoskie. Przed powrotem do ojczystej Szwajcarii Buchmann ślubuje pójść z pielgrzymką do Rzymu i Loreto. Wreszcie, po wielomiesięcznej wędrówce, 2 lutego 1573 roku wraca do kraju. Osoby podchodzące ze sceptycyzmem do UFO [64] twierdzą całkiem serio, że historia ta świadczy tylko o tym, że Buchmann był po prostu alkoholikiem. W tamtą noc zamiast oddać pieniądze dłużnikowi, oddał się przyjemnościom i schlał regularnie w karczmie w Sempach. W drodze do domu uświadomił sobie, że źle postąpił i zniknął. Ale później przemyślał wszystko jeszcze raz i wrócił pełen skruchy. Oczywiście nie uniknął po drodze napaści, musiał bowiem mieć jakieś wytłumaczenie na spuchniętą twarz. Włosy stracił natomiast inaczej, przypuszczalnie ciężko chorował, może na syfilis? Trochę za dużo domysłów, trochę za dużo spekulacji. Wracając do domu Buchmann nie był pijany. Cysat pisze o tym wyraźnie. A przede wszystkim, dlaczego Buchmann zostawił w lesie płaszcz, kapelusz, rękawice i karabin, skoro dręczony sumieniem powziął plan ucieczki do Mediolanu? Gilzy nabojów były porozrzucane wśród drzew, zapewne wyciągnąwszy broń „z czymś” walczył. Dlaczego po przybyciu do Mediolanu był wygłodzony i umierał z pragnienia? Miał przy sobie 16 guldenów, sumę jak na owe czasy ogromną. Czy był naprawdę na tyle szalony, że nie kupił sobie nic do jedzenia i picia? Jak udało mu się przebyć całą, wielodniową drogę do Włoch? Ale przede wszystkim, dlaczego udał się właśnie do Mediolanu, nieznanego sobie miasta, do kraju, w którym nigdy nie był, gdzie mieszkali ludzie zupełnie mu obcy, których języka nie rozumiał, którzy najprawdopodobniej nie pomogliby mu stanąć na nogi? Gdyby istotnie było tak, jak próbują nam wmówić ludzie nastawieni sceptycznie do UFO, to Buchmann dałby nogę nie na południe, ale na północ, do innych kantonów albo, jeśli miałby uciekać za granicę – do Niemiec albo do Austrii. Wersja „pijaństwo-napad-syfilis” wydaje się niezbyt przekonująca. Jest po prostu próbą „wytłumaczenia” na siłę tego, co stanowi jedno z najpierwszych ludzkich doświadczeń – uprowadzenia przez innych. Buchmann idzie samotnie przez las. Nagle słyszy, jakby leciał rój pszczół. Odgłos zbliża się coraz bardziej. Przerażony Buchmann wyciąga karabin, wali kolbą na oślep, zostaje oderwany od ziemi, wznosząc się traci przytomność. Nie wie, co było potem. Jak przez mgłę uświadamia sobie, że „przestworzem został przeniesiony do obcej krainy”. Dochodzi do siebie setki kilometrów dalej, w innym mieście, w innym kraju. Jest wycieńczony, wygłodzony i spragniony. Ma opuchniętą twarz, wypadły mu włosy. Musiało to być dla niego na pewno straszliwe przeżycie. W 1572 roku „nocny skrzat” wywiózł Szwajcara Hansa Buchmanna drogą powietrzną do Mediolanu. Wszystko świadczy o tym, że takie „nocne skrzaty” w dzisiejszym rozumieniu nie były niczym innym jak tylko „małymi szarymi istotami”, wciągającymi ludzi do UFO. Na podstawie rysunku Hala Crawforda i Loren Coleman   A przecież był tylko jednym z wielu, których los dotknął w podobny sposób-przypomnijmy sobie choćby Argentyńczyka Carlosa Antonia Diaza, który w Bahia Blanca chciał wsiąść do autobusu, ale obudził się parę godzin później na skraju drogi koło Buenos Aires. On także zachorował, jego także pozbawiono całych pęków włosów, nim stracił przytomność, jego także coś uniosło w powietrze. Buchmann nie pamiętał UFO ani dziwnych postaci, które męczyły go na pokładzie „statku powietrznego”. Nie wiedział, co się z nim działo przez te wszystkie dni, kiedy był nieobecny. Kronikarz opisujący jego przypadki, lucerneński pisarz miejski Renwart Cysat, przypuszcza, że został „uprowadzony przez nocnego skrzata”, a biorąc pod uwagę stan świadomości ludzi tamtej epoki, miał zupełną rację. Już w najdawniejszych czasach ludzie dostawali się w ręce bogów i diabłów, wróżek i elfów, skrzatów oraz „istot pozaziemskich”. Niekiedy słyszeli „szum” bądź widzieli coś przypominającego błyskawicę, niekiedy „statki powietrzne” choćby z Magonii, niekiedy widzieli „statki kosmiczne” z Dzeta Reticuli. To są zjawiska drugorzędne. Zależą od epoki, w której się coś takiego zdarzyło, zależą od wiary, stanu wiedzy, od nadziei i lęków danej osoby. Zasadniczy wzorzec jest taki sam od tysiącleci. Możemy zanegować jego autentyczność. Możemy wierzyć, że ludzie uprowadzeni byli po prostu pijani albo że mieli „wizje”, że śnili, że mieli halucynacje, że wymyślali różne łgarstwa i od zawsze próbowali nas w ten sam sposób wyprowadzić w pole. W to wszystko możemy wierzyć – jak kto chce. Wszystko to jednak nie powstrzyma innych przed dalszym pojawianiem się, przed dalszym uprowadzaniem ludzi, dalszym podążaniem własną, nieodgadnioną drogą. Przez wszystkie tysiąclecia historii ludzkości nikt im tego nigdy nie zabronił. Dopiero teraz zaczynamy powoli pojmować kierujące nimi motywy i metody postępowania. Ale od poznania prawdy, ich prawdy, jesteśmy nadal oddaleni o całe lata świetlne. 6. Na skrzydłach nocy Statki powietrzne Któryś z moich szkolnych kolegów miał chomika syryjskiego. Zwierzę dostawało regularnie wodę i pokarm, miało bęben do biegania i korzystało zeń – jak wówczas sądziłem – z wielkim upodobaniem. Co dzień czyszczono mu klatkę. Nie wiem, czy chomik uświadamiał sobie, że przez całe życie przebywa w więzieniu. Czasem zdarzało mi się zostać z nim w pokoju sam na sam, wtedy po prostu na niego patrzyłem. I do dziś zadaję sobie pytanie, co myślał o mnie i o „świecie zewnętrznym”? Był chyba zadowolony, miał chyba wszystko, czego może chcieć chomik. No, może brakowało mu tylko jednego... Ale co myślał o nas? Jak nas widział? Niektóre z naszych działań uznawał zapewne za całkowicie absurdalne, począwszy od rannego wstawania, mycia zębów, śniadania, popołudniowego odrabiania lekcji, po oglądanie wieczorem telewizji. Wiem oczywiście, że tak naprawdę stworzonko nie rozmyślało -po prostu nie było do tego zdolne. Cóż jednak by sobie o nas myślał, gdyby jego umysł był mniej więcej równoważny naszemu? Jak by nas widział? Myślę, że wywieralibyśmy na nim szczególne wrażenie. Ogromne istoty wykonujące idiotyczne, niezrozumiałe czynności, których nie da się w żaden sposób naśladować, od czasu do czasu zwracające szczególną uwagę na niego (tak, tylko po co?), a potem wracające do swoich dziwacznych zajęć. A my? Jak my patrzymy na UFO? Czyż nie jest to w końcu to samo absurdalne, niezrozumiałe zachowanie, jak nasze z punktu widzenia chomika? Coś się dzieje, coś się zdarza, ale my dostrzegamy tylko tego cień, cień na zasłonie skrywającej rzeczy dla nas niezrozumiałe. Niczym nie różnimy się od chomika i innych zwierząt z naszego świata, które być może czasem nas obserwują. My też obserwujemy i nas się obserwuje. Istoty towarzyszące nam od tysiącleci wiedzą o nas wszystko. A my o nich tyle, co nic. Właśnie dlatego ich postępowanie jest dla nas tak dziwaczne, tak nieprawdopodobne, tak niemożliwe. Dlatego jesteśmy raczej skłonni uznać za wyjaśnienie zmyślone opowieści niepewnych świadków, niż zaakceptować możliwość obcowania z obcą inteligencją, przewyższającą nas w wielkim stopniu. Ale tak samo, jak chomik, który nigdy nie pojmie, jak złożonych przygotowań wymaga podanie do stołu zwykłego obiadu, rozwiązanie zadania z matematyki albo zorientowanie się, o co naprawdę chodzi w wieczornym kryminale, tak samo nie potrafimy pojąć absurdalnych dla nas działań innych. Od niepamiętnych czasów pojawiają się i znikają kiedy tylko mają na to ochotę. Dla nas w tej skomplikowanej akcji przeznaczono na razie miejsce na widowni. Ale nam to wcale nie odpowiada, bo przyzwyczailiśmy się już odgrywać role aktorów. Od chwili narodzin ludzkości uważamy się za „koronę stworzenia”, za udzielnych władców tej planety. Idea ta – mimo prac Galileusza. Kopernika i Darwina – tkwi tak silnie w naszej świadomości, że z oburzeniem odrzucamy każdą myśl o tym, że może istnieć jeszcze coś – coś, co nie pochodzi z tego świata, a mimo to wywiera nań ogromny wpływ.   W 1914 roku szesnastoletni wówczas William J. Kiehl był jednym z niewielu rozbitków ocalałych z katastrofy statku na jeziorze Ontario. Jemu i dwóm innym mężczyznom udało się dotrzeć wpław do kanadyjskiego brzegu. Tam spotkali pewną rodzinę podróżującą niewielką łodzią. Rodzina postanowiła tu przenocować. Rozbitkowie dołączyli do niej na noc. Wieczorem dzieje się coś dziwnego. Pierwsze spostrzega to „coś” jedno z dzieci. Około 120 m od brzegu na lekko rozfalowanym jeziorze Ontario kołysze się łagodnie olbrzymia jasna kula. U góry jest nieco spłaszczona, w dolnej części otacza ją kwadratowa platforma. Obecni, trzech rozbitków i pięcioro francuskojęzycznych Kanadyjczyków, widzą, że na platformie dwie człekopodobne istoty manipulują jakimiś przewodami. Istoty są drobnej budowy ciała i mają stosunkowo duże głowy. Z górnej części obiektu sterczą jakieś rury, z których wyłaniają się górne części ciała trzech następnych istot. Wyraźnie widać, że wykonują one jakieś pomiary kontrolne, potem rury z powrotem chowają się w kuli. Dwie pozostałe istoty też chyba już kończą pracę. Przewody wciągane są do środka przez kwadratowy otwór, jedna z dwóch postaci głową naprzód znika w kuli. Nim jej towarzysz dociera do otworu, kula zaczyna się wznosić. Z jeziora wystrzelają fontanny wody. Metalowa kula zawisa na parę sekund na wysokości kilku metrów, po czym z niewiarygodnym przyśpieszeniem znika z pola widzenia ośmiu osłupiałych widzów. Nieduża istota, jak mówił później William Kiehl, znajdowała się nadal na platformie. Kiehl często zadawał sobie pytanie, co się z nią stało [65]. . Minione stulecie i pierwsza połowa obecnego obfitują w niewyczerpaną ilość takich i tym podobnych zdarzeń. Niektóre kończyły się dla świadków urazem, przyprawiały o lęk, którego ofiary nigdy się nie wyzbyły, inne były „cudowne”, jeszcze inne najwyżej „osobliwe” albo ;,drugorzędne” – nie inaczej niż dziś. Sama istota UFO nigdy się nie zmieniła. Zmieniło się tylko nastawienie ludzi do tego zjawiska, punkt widzenia. Klasycznym kształtem UFO jest bez wątpienia dysk, w każdym razie z perspektywy czasu jest kształtem najczęściej widzianym. Ale zmienia się również wygląd zewnętrzny tych obiektów – widziano już UFO cylindryczne, kuliste, przypominające bumerang, a w ostatnich latach coraz częściej UFO o kształcie trójkątów najróżniejszej wielkości. Te ostatnie są wciąż powodem krytyki. Podczas masowego pojawiania się wielu UFO w kształcie bumeranga i trójkąta w 1990 i 1991 roku w Belgii twierdzono, że są to tylko amerykańskie tajne obiekty wojskowe. Ale latające trójkątne światła widziano już w minionym stuleciu. Agathe Thoma, siostra urodzonego w 1839 roku w Bernau w Szwarcwaldzie, a zmarłego w 1924 roku malarza Hansa Thomy, tak opowiadała w roku 1929 o jednym z przeżyć brata: „Z początkiem lat sześćdziesiątych minionego stulecia brat mój jako młody malarz przybył z Karlsruhe na wakacje do rodzinnego Bernau. W ciepły letni wieczór, już nie pamiętam, czy to był lipiec, czy sierpień, siedział z kolegami jeszcze ze szkolnej ławy na pniach leżących na placu w centrum wioski. Rozmowa była ożywiona. Dochodziła już chyba jedenasta, księżyc nie świecił, ale niebo było rozgwieżdżone. Nagle jakby pojaśniało. Brat pomyślał, że to ktoś zapala fajkę. Ale kiedy się odwrócił, spostrzegł, że światło pada z góry. Wszyscy patrzyli w górę, przestraszeni i zdumieni. Dokładnie nad nimi wisiał świetlisty trójkąt. Świetlne zjawisko zachowywało się całkiem cicho, a potem rozpłynęło się bezgłośnie w powietrzu. Zdjęci trwogą młodzieńcy zerwali się na równe nogi. Nie życząc sobie nawet dobrej nocy, rozbiegli się jak najszybciej do domów. W ostatnich latach życia brat częściej niż kiedyś opowiadał o tym zjawisku” [66]. Latające obiekty, które „rozpływają się w powietrzu”, nie są już dziś dla ufologów niczym zaskakującym. Wiele obserwacji dokumentuje to osobliwe zjawisko. W 1860 roku, kiedy widział je Hans Thoma, wraz z przyjaciółmi, jeszcze nikt o czymś takim nie wiedział.   Najosobliwsze jednak zjawisko minionego stulecia zaobserwowano w USA. Były to statki powietrzne, przypominające z wyglądu sterowce. Wprawdzie jesienią 1896 i wiosną 1887 nastąpiło prawdziwe apogeum kontaktów wzrokowych z tymi obiektami, ale ich pojawienie się było poprzedzone podobnymi fenomenami występującymi już od lat siedemdziesiątych minionego stulecia. Do dziś nie wyjaśniono, o co chodziło naprawdę. Ówczesnym ludziom zdawało się, że w technice wszystko jest możliwe albo będzie możliwe w najbliższej przyszłości. Rozpoczął się właśnie zwycięski marsz elektryczności, linie kolei żelaznych przecinały kontynent wzdłuż i wszerz, po oceanach pływały parowce, telegraf umożliwiał przekazywanie informacji z jednego krańca USA na drugi w ciągu kilku minut. W przyszłym, bliskim już stuleciu spełnią się dalsze marzenia. Przede wszystkim o lataniu, o kierowanych balonach, o sterowcach i innych obiektach latających. Istniały już wówczas wizje takich pojazdów. Przedstawiali je autorzy powieści fantastycznych, jak choćby Juliusz Verne. Były to niekształtne gigantyczne statki powietrzne, z napędem wzorowanym na skrzydłach ptaków i z miejscem dla wielu ludzi – można było nimi oblecieć cały świat. Pomysłów tych wówczas nie zrealizowano, nie były też nigdy wykonane w formie zaproponowanej przez Verne'a czy innych. Dziwne jest tylko, że pojawiały się mimo wszystko. I to w takiej ilości i tak wielu wariantach konstrukcyjnych, że -pomijając kłamstwa oficjalnej propagandy – człowiek dochodzi do wniosku, że z końcem minionego stulecia Amerykę nawiedziła cała flotylla osobliwych statków powietrznych – „nieprawdopodobnych”, jeśli przyłożyć do nich miarę dzisiejszej techniki – z nie mniej osobliwymi załogami.   Około 20 marca 1880 roku trzech mieszkańców Galisteo Junction (dziś Lamy), miasteczka w Nowym Meksyku, wybiera się późnym wieczorem na spacer na pobliskie wzgórza. Jest ciemno, gazowe latarnie w domach i na ulicach oświetlają ledwie fronty budynków. Jest jednak prawie pełnia księżyca i spacerowicze dobrze widzą drogę. Z początku ciche, potem coraz głośniejsze i wyraźniejsze głosy dobiegają ich gdzieś od zachodu. Mężczyźni zaczynają się rozglądać i ku swemu zdumieniu widzą „wielki balon”. Można odnieść wrażenie, że załoga balonu chce zwrócić na siebie uwagę obecnych, ale trzej mieszkańcy Galisteo Junction nie rozumieją ani słowa z tego, co mówią ci na górze. „Konstrukcja balonu – napisze kilka dni później, 29 marca 1880 roku, »Santa Fe Weekly New Mexican« – różni się pod każdym względem od wszystkiego, co kiedykolwiek widziało trzech mężczyzn. Miał kształt ryby, a raz zbliżył się tak bardzo, że było widać dziwne litery na kabinie. Sama zaś kabina była chyba bardzo elegancka. Załoga panowała całkowicie nad maszyną powietrzną. Kierowano nią za pomocą wachlarzowatego urządzenia. Balon był ogromny, w kabinie zaś, na ile można było ocenić, znajdowało się osiem do dziesięciu osób.” Balon minął trzech zdumionych mieszkańców Nowego Meksyku, a z kabiny wyrzucono na ziemię jakieś przedmioty, wśród nich bukiet kwiatów „zapakowany w jedwabisty papier, na którym znajdowało się kilka znaków, przypominających kaligramy znane z japońskich filiżanek do herbaty”. Potem statek zwiększył pułap i zniknął w ciemnościach nocy. Nazajutrz rano grupa poszukiwawcza znalazła na miejscu zdarzenia ;,nader subtelnie wykonaną” filiżankę, którą wystawiono na miejscowym dworcu. Wkrótce sprzedano ją komuś, kto podawał się za archeologa i podobno prowadził prace w pobliżu. Filiżanka – podobnie jak archeolog -przepadła bez wieści. Jedwabisty papier natomiast pozostał nieco dłużej w Galisteo Junction. Ale już kilka dni później jakiś Chińczyk, będący w mieście przejazdem, stwierdził, że jest to wiadomość od jego narzeczonej. Znajdowała się ona na pokładzie ;,statku powietrznego” lecącego z Chin do Nowego Jorku, gdzie narzeczona jakoby już go oczekuje. Niedługo takie podróże powietrzne będą czymś całkiem zwyczajnym. Statek powietrzny nie przybywał oczywiście z Dalekiego Wschodu i nie wylądował w Nowym Jorku. Podejrzany Chińczyk opuścił Galisteo Junction jeszcze tego samego dnia i nigdy go już nie widziano. W pewien sposób jednak przypadek ten i jego dziwaczne znamiona – aż po próby wyjaśnienia, od których włos się jeży na głowie – antycypował zdarzenia, mające miejsce w latach późniejszych. W Nowym Meksyku „statek powietrzny” pojawił się w 1880 roku, na długo przed wydaniem książki Juliusza Verne'a Robur zdobywca, w której autor opisuje podobny pojazd powietrzny. Opublikowano ją siedem lat później. Od połowy minionego stulecia – tak w Europie, jak w Ameryce – ciągle zgłaszano projekty patentowe dotyczące kierowanych pojazdów powietrznych i innych obiektów latających. Żaden z nich nie latał, przynajmniej na dłuższym dystansie. W 1869 roku Kalifornijczyk Frederick Marriot zdołał przelecieć ponad milę sapiącym parowym uskrzydlonym pojazdem. Skończyło się na jednym locie, bo aparat się rozbił. W 1872 roku niemiecki inżynier Paul Haenlein spróbował poderwać w powietrze statek powietrzny na gaz węglowy, lecz bez rezultatu. Wielu wynalazców, techników i inżynierów budowało i konstruowało takie pojazdy, ale żadnemu nie udało się doprowadzić sprawy do końca. Zgłoszenie patentowe sterowca z 1894 roku, dwa lata przed masowym pojawianiem się aparatów latających w Ameryce. Ale ani ten, ani inne zaprojektowane wówczas statki powietrzne nie wzniosły się w powietrze   Dopiero w 1900 roku Ferdynand hrabia Zeppelin wzniósł się w powietrze tzw. sterowcem szkieletowym, a w 1903 bracia Wilbur i Orwille Wright oderwali się od ziemi swoim dwupłatowcem. Charles H. Gibbs-Smith, brytyjski ekspert specjalizujący się w historii lotnictwa do roku 1910, uważa za niemożliwe, żeby w 1896 roku, a nawet w latach poprzednich wznosiły się w powietrze w Ameryce Północnej czy gdzie indziej jakieś pojazdy powietrzne z wyjątkiem balonów: „Żadne maszyny kierowane i w ogóle cięższe od powietrza nie latały wówczas, czy raczej: nie mogły wówczas latać, w Ameryce” [11].   Latały mimo wszystko, a w latach 1896 i 1897 tak często, że nie można żywić jakichkolwiek wątpliwości co do faktu ich istnienia. Masowe pojawianie się „statków powietrznych” rozpoczęło się w listopadzie 1896 roku w Kalifornii i rozprzestrzeniło na cały zachód USA, docierając przez stany środkowego Zachodu do Teksasu. Tam w połowie maja 1897 roku zanikło w sposób równie raptowny co zagadkowy. Bez wątpienia masowe pojawianie się statków powietrznych miało wiele powodów. Do jego spopularyzowania przyczyniła się prasa, stacje telegrafu, spółki kolei żelaznych, Amerykanie, próbujący zrobić innym kawał albo ci, którzy padli ofiarą złudzeń optycznych. To wszystko prawda, ale nie wyjaśnia istoty zjawiska, nie wyjaśnia jego licznych szczegółów, ani wielości jego wariantów. Jeśli zaś faktycznie istnieli niezwykle zdolni inżynierowie amerykańscy czy inni – projektujący, konstruujący i oblatujący w owych czasach nad całym kontynentem amerykańskim fantastyczne wprost obiekty latające o nie mniej fantastycznych możliwościach – to dlaczego nie podali swoich konstrukcji, rokujących wielkie zyski, do publicznej wiadomości? Gdzie budowali swoje statki? Dlaczego nikt nie zauważył budowy? Zbudowanie opisywanych maszyn wymaga wielkich hal albo otwartych placów montażowych. Gdzie były? Nikt ich nie widział. Kim byli monterzy, dostawcy, kim prości robotnicy? Dlaczego nigdy o niczym nie opowiadali? Nigdy nie zgłoszono do opatentowania projektu żadnego z widzianych statków ani projektu żadnej jednostki napędowej – dlaczego? Mogły latać i miały zdolność manewrową, spełniały tym samym marzenia wielu pokoleń. Co z prototypami, które zapewne istniały? A gdzie się podziały owe tajemnicze sterowce? Wszystkie uległy masowej katastrofie w maju 1897 roku? Gdzie? Wyłącznie w niedostępnych górskich regionach, na pustyniach, nad morzem? Mało prawdopodobne. Dlaczego nigdy ich nie odnaleziono? Czy wszyscy wynalazcy jak jeden mąż unicestwili je, zniszczyli, spalili? Z jakiego powodu? A może ukryto je tak dokładnie, że nie dają się znaleźć do dziś? A co z członkami załóg? Gdzie się podziali? Dlaczego się nie zgłosili, skoro konstruktorzy milczeli – nieistotne z jakich powodów? Dlaczego ani wówczas, ani nigdy potem do akcji nie włączyło się wojsko i nie zaadaptowało do swoich celów statków mających przecież pełną zdolność manewrową? Dlaczego ani jednego z tych dziwnych aparatów latających nie zarekwirowano? Na wszystkie te pytania można udzielić tylko dwóch odpowiedzi: albo wszystkie te statki powietrzne nie istniały, wszyscy naoczni świadkowie mylili się albo byli pijani, albo z końcem minionego stulecia zaistniało zjawisko, którego istota była wprawdzie rzeczywista, ale cała jego aura tak niejasna, rozmyta i pełna luk, że mogło się ono za nią bezpiecznie ukrywać przez te wszystkie miesiące, kiedy je obserwowano.   Epoka „sterowców” zaczęła się 17 listopada 1896 roku. „Światło, przypominające lampę łukową, zasilane tajemniczą energią, unosiło się nad Sacramento. Setki mieszkańców tego amerykańskiego miasta patrzyło, jak statek powietrzny – na pewno kierowany – omijał domy i wzgórza, zmieniał pułap, a w końcu przepadł w ciemności” [67]. Po tej „inicjalnej obserwacji” zjawiska takie widziano najpierw w Kalifornii, a potem w wielu innych stanach USA. Często pojawiały się tylko światła silnych szperaczy. Nic dziwnego, bo większość tych przypadków zdarzyła się nocą albo w zapadającej ciemności – cecha znamienna, którą poznaliśmy już w „przypadku Clausthal-Zellerfeld” z 1783 roku – ale dotyczy ona też obserwacji UFO w dzisiejszych czasach. Moc opisywanych szperaczy daleko przekraczała możliwości ówczesnej techniki. Udzielając wywiadu na ten temat, jeden z pierwszych świadków takiego zdarzenia stwierdził: „Specyficzny dla światła był sposób, w jaki zmieniało się od czasu do czasu. Wydawało się, jakby operator wsuwał przed lampę raz czerwone, raz niebieskie przesłony, żeby zwrócić na zjawisko większą uwagę... Żadna z gwiazd nie zachowywała się dotąd podobnie, nie sądzę też, żeby w tych czasach ktokolwiek mógł coś takiego zrobić” [68]. Poza silnym światłem szperacza, opisywanym prawie regularnie, widywano też na obiektach inne światka. „Osoby obserwujące zjawisko z Normal-Building (budynek w kalifornijskim mieście Chico) widziały je chyba najlepiej w mieście. Wydawało im się, że światło ma kształt piłki, z której wiązki światła wybiegają w czterech czy pięciu kierunkach. Z wysokości Normal-Building było dobrze widać, jak porusza się tajemniczy obiekt – tak, jakby schodził nad samą ziemię, aby później znów wznieść się w powietrze. Utrzymywał się przy tym cały czas na północnym kursie” [69]. Wielobarwne wiązki światła wystrzelały również ze statku powietrznego widzianego w stanie Waszyngton: „Mr. St. John mówi, że różnokolorowe światła strzelały na wszystkie strony. Świeciły z obu końców i z każdej strony obiektu. Czasem z jednego końca albo z jednej strony światło wyłączano. Jedne światła były białe, inne czerwone, niebieskie i zielone. Kiedy paliły się wszystkie, gigant przestworzy był zalany wspaniałym światłem i jawił się niczym jeden wielki elektryczny szperacz. Często wysyłał różnokolorowe wiązki światła także ze środka, te zaś wyglądały jak szprychy” [68]. Typowy, a do tego istotny ze względu na dokładność, jest opis obserwacji poczynionej przez profesora H. B. Worcestera, ówczesnego prezesa Garden City College w San Francisco: „Odbywało się właśnie u mnie w domu w San Jose – relacjonował reporterom jednej z gazet – niewielkie party. Party przeciągnęło się mniej więcej do siódmej wieczór. Ludzie wyszli przed dom posłuchać muzyki, ja zaś poszedłem na podwórze przynieść latarnię. Szczęśliwie spojrzałem w niebo i w odległości kilku mil, gdzieś nad College Park albo nad Santa Clara, ujrzałem wielkie światło przemieszczające się szybko ku San Jose. Rzeczywiście przypuszczałem, że chodzi o jedno z tych tajemniczych świateł, jakie wszędzie widywali ludzie i o których się sądzi, że są to światka statków latających” [70]. Profesor Worcester biegnie na drugą stronę domu i woła do gości, żeby spojrzeli na światło. Ludzie wylewają się na ulicę, widzą je, choć zmieniło tymczasem kierunek lotu. „Statek powietrzny skierował się na południowy wschód, ja zaś ujrzałem, że ma dwa światła, jedno za drugim. Światło, które widziałem najpierw, miało wielkość reflektora stosowanego w halach fabrycznych i sprawiało wrażenie czegoś rozżarzonego do białości. Światło to poruszało się z prędkością około 60 do 100 mil na godzinę. Potem zniknęło za horyzontem. Szczególną uwagę zwróciłem na trzy rzeczy: na jego prędkość, na równomierność posuwania się i wyraźnie inteligentną kontrolę, pod jaką się znajdowało. Widziałem wiele balonów na ogrzane powietrze, ale to światło nie miało nic wspólnego z zabawkami tego rodzaju. Jego prędkość była zbyt wielka jak na balon lecący w noc tak spokojną, jego ruch zaś zbyt jednostajny. Wiał słaby wiatr z południa, tymczasem światło poruszało się szybko właśnie w tym kierunku.”   Oczywiście istnieją na to wszystko „wyjaśnienia naukowe”. „San Francisco Chronicle” zaś najpierw określiła zjawisko mianem „jednego z największych oszustw, jakie kiedykolwiek wyszły z kręgów towarzyskich”, profesor George Davidson zaś w tej samej gazecie zrzucił odpowiedzialność za wszystko na „wymysł wolnomularskich kłamców”: „Zebrało się pół tuzina facetów, zobaczyło jakiś puszczony w powietrze balon z jakimś światłem elektrycznym w środku, a całą resztę załatwiła bujna wyobraźnia. To zwykłe oszustwo”. Tak, z „wyjaśnieniami” tego rodzaju mamy do czynienia i dziś. Balony meteorologiczne i niewielkie podświetlone balony, puszczane na przyjęciach, także obecnie muszą służyć za wyjaśnienie rzeczy nie dających się wyjaśnić. Jeśli wierzyć organizacjom grupującym ludzi nastawionych sceptycznie do UFO, to nawet jedną trzecią zaobserwowanych niezidentyfikowanych obiektów latających należałoby uznać za balony puszczane na przyjęciach. Dość dziwne. Muszę przyznać, że nigdy w życiu nie widziałem jeszcze balonu wypuszczonego podczas przyjęcia w ogrodzie, który leciał – ani za dnia, ani nocą. W pogodne wieczory obserwuję niebo przez własny teleskop. Zadziwiające, jak wiele obiektów można zobaczyć mając wyćwiczone oczy: gwiazdy, planety, satelity, rosyjską stację kosmiczną „Mir”, samoloty najróżniejszej wielkości lecące z różną prędkością i na różnym pułapie. Ale nigdy nie było wśród nich balonu wypuszczonego na party. Balony takie oczywiście istnieją, można je kupić, płacąc za „polatanie sobie” koło 50 marek. Ale ich udział w tak zwanych stymulatorach ujrzenia UFO jest bardzo przesadzony. Puszczenie czegoś takiego wcale nie jest proste. Musieli to poczuć na własnej skórze nawet przedstawiciele największej niemieckiej organizacji grupującej osoby nastawione sceptycznie do UFO. W trakcie zapowiedzianego pokazu, zorganizowanego w 1992 roku z okazji rocznicy powstania tak zwanego Towarzystwa Naukowego Badania Paranauk, próbowali puścić balonik na powietrze ogrzewane niewielkim płomieniem. Lot zakończył się wszakże „z powodu zbyt silnego wiatru” już po kilku metrach – balonik spłonął, zaplątawszy się w gałęzie [71]. Ironizując można powiedzieć, że fiaskiem zakończył się wówczas nie tylko lot balonu-UFO, lecz również sen o tym, aby wszystko, co wydaje się irracjonalne, wyjaśniać w sposób racjonalny.   Poza balonami za naturalne wyjaśnienia dla UFO uważa się dziś przede wszystkim gwiazdy, często ich nadużywając. Także ta metoda była już znana przed stuleciem. 27 marca 1897 roku nad Topeka w stanie Kansas widziano krwistoczerwone światło – nazajutrz wieczorem na ulice wylegli tłumnie mieszkańcy miasta, żeby znów obejrzeć światło: „Jedyną gwiazdą w rejonie nieba, w którym poprzedniej nocy widziano światło, była Wenus, kilku zatem ludzi, którzy rzeczonej nocy nie byli na dworze, wyraziło przypuszczenie, że tych, którzy światło widzieli, zmylił blask tej planety i że w istocie widziano Wenus, nie zaś statek powietrzny. Przypuszczenie to jednak nie mogło być prawdą. Być może światło widziane minionej nocy nie było wcale światłem obiektu latającego, na pewno jednak nie była to gwiazda ani planeta. Światło poruszało się z wielką prędkością, równolegle do linii horyzontu. Gwiazdy i planety nigdy się tak nie zachowują. A kiedy nieznane światło zapłonęło czerwienią, Wenus była widoczna na niebie w całej okazałości nieco bardziej w prawo. Gdy zaś kilku widzów parę godzin później znów ujrzało czerwone światło, Wenus dawno zniknęła za horyzontem” [72]. Balony, gwiazdy o dużej jasności, Wenus i Jowisz – tak jak dziś były to na pewno obiekty, które można było wziąć za „statki powietrzne”. Ale tak samo jak dziś ich udziału w obserwacjach nie można było przeceniać. Przykład z Topeka świadczy, jak łatwo odróżnić takie ciała niebieskie jak Wenus od „nieznanych świateł”. Ludzie końca XIX wieku byli w znacznie mniejszym stopniu uzależnieni od cywilizacji niż my, żyli nadal w ścisłym związku z przyrodą. A pomijając mieszkańców wielkich miast, jak San Francisco, Sacramento i Los Angeles, wszyscy potrafili wskazać na niebie i nazwać jasne planety. Księżyc i gwiazdy były wówczas często, nie tak jak dziś, jedynym światłem, jakie nocą widzieli Amerykanie mieszkający poza miastami. Ale inni upodobali sobie noc. Zapewnia im ona bezpieczeństwo i ochronę. Nie dlatego, żeby naprawdę potrzebowali ochrony. Nie są uzależnieni od dnia czy nocy, bo sami są bogami ze światła i ciemności. Noc jednak ma dla nas, ludzi atmosferę rzeczy nieznanych, tajemniczych, nie poznanych. My obawiamy się nocy, boimy „tego, co jest na dworze”, odgłosów ciemności, postrzępionych chmur co chwila przesłaniających blady księżyc. Jest to strach naturalny, jego korzenie sięgają niepamiętnych czasów, kiedy nasi przodkowie byli jeszcze i myśliwymi, i zwierzyną: myśliwymi za dnia, zwierzyną zaś w nocy. Teraz już nie polujemy, na nas też już się nie poluje. Strach jednak pozostał. Na tym strachu przed ciemnością, przed nocą, przed tym, co niewidzialne, i przed zjawami, czyhającymi na nas za drzwiami, na tym strachu opiera się władza innych. Władza nad nami, władza nad tym światem. Wydłużony statek latający o kształcie dysku nad San Francisco („San Francisco Call” z 23.11.1986 r.)   Ale jak wyglądały te „sterowce”? Jeśli nawet opisy różniły się bardzo w szczegółach, to były zgodne, gdy chodziło o element zasadniczy: kadłub miał kształt cylindryczny albo cygarowaty. Więcej – ówczesne cygara były nie całkiem podobne do dzisiejszych. Skręcano je ręcznie, były to twory elipsoidalne, dość grube i krótkie, o stożkowatych zakończeniach. Z profilu przypominały uderzająco najpopularniejszy w XX wieku typ UFO. 10 kwietnia 1897 roku obiekt taki krążył nad Quincy w stanie Ilfinois: „Niekiedy się zdawało, że unosi się zaledwie 130 do 160 m nad ziemią, a w jasnym świetle księżyca jego sylwetka odcinała się wyraźnie na tle pogodnego nieba. Świadkowie zdarzenia mówili, że kadłub obiektu był długi, wąski, o kształcie cygara, zrobiony z jasnego metalu, może z aluminium – odbijał się w nim księżyc. Po obu burtach coś wystawało, nad kadłubem zaś znajdowała się jakaś nadbudowa, ale zasłaniały ją skrzydła. Z przodu był reflektor. Na podstawie mocy i intensywności światła można było wnioskować, że jest taki sam jak szperacze stosowane wówczas na parowcach. Mniej więcej w środku kadłuba widać było nieduże światła – zielone z prawej, czerwone z lewej strony” [73]. Z innych relacji wynikało, że statki powietrzne były „cygarowate” z „rzędem czerwonych świateł wzdłuż burt” oraz „stożkowate, mające 60 metrów długości” i że strzelały „białymi i zielonymi błyskami” [74], że były „cygarowate z kwadratowymi światłami w środku i na górze” [75] itd. Pojawiały się jednak i inne kształty, przypominające literę V albo trójkąt. Ponad 50 świadków widziało 12 kwietnia 1897 roku nad Lincoln w, stanie Illinois „wielki, jasny reflektor na dziobie obiektu mającego kształt litery V” [76]. Inni słyszeli jakby buczenie, przypominające „odgłos pracujących maszyn” [77] albo brzęczenie roju pszczół, a widzieli – jak na przykład dr Louis Domhoff z Cincinatti w stanie Ohio – „jajowaty” czerwony obiekt, który poruszał się zygzakowatym kursem: „Zdawało się, jakby jedna jego część była ukryta za jakąś zasłoną, a światło wychodziło ze środka oraz z obu końców” [78]. Widziano też latające kule. Wszystko to stanowi odzwierciedlenie dzisiejszego spektrum UFO: „To, które widziałem, pod względem wyglądu nie miało nic wspólnego z opisywanymi w gazetach. Było okrągłe, jak wielka piłka” [79]. Szkice naocznych świadków przedstawiające cylindryczne albo cygarowate obiekty latające, które pojawiały się w naszym stuleciu. Zadziwiające jest podobieństwo konstrukcyjne do sterowców   Niezwykłe i osobliwe wrażenie sprawiają częste opisy skrzydeł – ornitoskrzydeł, wykonujących ruchy przypominające ruchy skrzydeł ptasich. Odpowiada to dość dokładnie ówczesnym obiegowym wyobrażeniom dotyczącym mechaniki poruszania się statku powietrznego – z punktu widzenia jednak dzisiejszej mechaniki lotu jest zupełnie niemożliwe. Nawet Leonardo da Vinci uważał, że człowiek będzie się kiedyś poruszał w powietrzu jak ptak-był to jeden z niewielu błędów, jakie popełnił ten geniusz XV wieku [80]. Inni wynalazcy już wtedy próbowali – oczywiście bezskutecznie – oderwać się od ziemi za pomocą mięśniolotów mających skrzydła wzorowane na skrzydłach ptaków bądź nietoperzy. Ale i później ornitoskrzydła były bardzo popularne. Dopiero aparaty latające braci Wright i innych pionierów lotnictwa, którzy odnieśli sukces stosując płaty sztywne, sprawiły, że idea ornitoskrzydeł zaczęła odchodzić w niepamięć. Kilka z widzianych statków powietrznych natomiast miało chyba ornitoskrzydła: „W środową noc żona moja ujrzała na niebie szczególny obiekt. Najpierw myślała, że to oświetlony balon, szybko zauważyła wszakże, iż obiekt nie ma kulistego kształtu i że porusza się machając skrzydłami podobnymi do ptasich. Miał dwa silne reflektory i kierował się na południe. To nie był meteoryt, to nie był balon, to nie była kula ognista-przypuszczam, że był to jakiś statek powietrzny” [81]. Innym wydawało się nawet, że widzieli coś przypominającego „skrzydła nietoperza”, jeszcze inni opisywali dodatkowe wachlarzowate żagle na obu końcach obiektu albo śmigła oraz kabiny różnej wielkości. Co najmniej raz widziano dwa statki powietrzne naraz. 21 kwietnia 1897 roku wydawca prasowy Frank Dickson z Jackson County w Teksasie usłyszał odległy odgłos przypominający nieco turkot. Najpierw pomyślał sobie, że może któryś z wielkich parowców płynie w górę rzeki Navidad. Ale wyjrzawszy przez okno ujrzał na niebie dwa „potwory”. Były oddalone od siebie najwyżej o 200 metrów i porozumiewały się za pomocą czerwonych i zielonych sygnałów świetlnych. Potem się rozdzieliły – jeden poleciał na północ, drugi na południe. Dickson był tak zdumiony, że dopiero po kilku minutach ochłonął z wrażenia. Niektórzy świadkowie tych zdarzeń – dojdziemy do tego w następnym rozdziale – nawiązali kontakt z załogami statków powietrznych i dowiedzieli się od nich czegoś na temat napędu. Patrick C. Byrnes, technik miejscowej spółki telegraficznej, natknął się na taki statek 15 kwietnia 1897 roku koło Cisco w Teksasie i tak mówił o jego napędzie: „Z każdego końca statku znajduje się wielka stalowa ślimacznica. Jest to – jak poinformowali go członkowie załogi statku – urządzenie napędzające dziwną maszynę. Wielkie silniki benzynowe nadają im dużą prędkość obrotową. Dzięki temu statek wznosi się w powietrze i może latać z cudowną prędkością” [82]. Ale informacja o silnikach spalinowych stanowi raczej wyjątek. Innym opowiadano, że statki mają napęd parowy, węglowy albo elektryczny. „Potwory przestworzy” ukazywały się obserwatorom w takiej samej różnorodności kształtów, jak różnorodna była – rzekomo – technika ich napędu. Statek powietrzny z ornitoskrzydłami. Setki takich maszyn widziano jesienią 1896 roku i wiosną 1897 nad całą Ameryką (wg „Dallas Morning News” z 16.4.1897 r.)   Dla większości Amerykanów, stykających się z tym zjawiskiem, statki powietrzne tego typu były wynikiem działalności genialnych inżynierów i wynalazców – tylko kwestię czasu stanowiło, kiedy oficjalnie przyznają się oni do wszystkiego i nastąpi wymarzona epoka podróży powietrznych. Ale nie wszyscy byli tego samego zdania. Niektórzy uważali całkiem serio, że statki powietrzne będą głosić na ziemi ewangelię, a gdy słowo Boże dotrze do wszystkich narodów, nastąpi „z wielkim prawdopodobieństwem powrót Pana”. Na J. A. Blacku, czarnoskórym nocnym stróżu z Paris w Teksasie, któremu jeden z takich obiektów ukazał się 18 kwietnia 1897 roku, widok ten wywarł ogromne wrażenie. Stróż padł na kolana i drżąc zaczął się modlić za siebie i swoją rodzinę. Wziął statek powietrzny za powracającą arkę Noego, która zdąża ku Missisipi, aby ratować tamtejszą czarną ludność przed zbliżającą się powodzią. Zdarzały się też jednak poglądy odmienne. Adwokat J. Spence Bounds twierdził, że w ten sposób objawiają się raczej moce piekielne: „Mój zawód obliguje, abym wierzył nie we wszystko, co widzę i słyszę, widziałem wszakże taki obiekt, i widział go też mój koń [...]. Należy zadać pytanie: Co to jest? Człowiek zdobył oceany, nam wszakże powiedziano, że panem przestworzy jest diabeł. W innym zaś miejscu Pismo mówi, że diabeł będzie wypuszczony, gdy czas się wypełni. Kto wie, może to na naszych oczach spełnia się słowo Pisma?” [82]. Choć pod koniec minionego stulecia podróże kosmiczne wydawały się czymś jeszcze fantastyczniejszym od opanowania przestworzy, to co pewien czas przedstawiano pogląd, że sterowce przybywają z innej planety, najpewniej z Marsa. W liście do redakcji pewnego czasopisma w Tennessee jeden z czytelników, niejaki Adam Oldham, pisze np.: „Naukowcy przypuszczają dziś, że inteligencja mieszkańców Marsa stoi wyżej od naszej i dlatego doszli oni znacznie dalej w rozwoju nauki. Opowiadają, że Marsjanie od ponad roku wysyłają ku Ziemi elektryczne sygnały świetlne. Do napędu maszyny latającej można stosować tylko elektryczność, a maszyna taka po przedarciu się przez cienką atmosferę Marsa, a przed wejściem w atmosferę naszą, gęstszą, leci w pozbawionej powietrza przestrzeni z prędkością elektryczności, wynoszącą 300 000 km/s. Dla odbywania podróży znacznie dłuższych niż z Marsa na Ziemię statek powietrzny napełnia się bez trudu sprężonym powietrzem. Przybysze, wyekwipowani na wiele miesięcy, oczywiście boją się jeszcze lądować od razu wśród obcych im ludzi, wyglądających w ich oczach na barbarzyńców, dlatego też przed lądowaniem przeprowadzają rekonesans, badając skrupulatnie okolice. Poważę się na twierdzenie, że statek powietrzny będzie widoczny jeszcze przez długi czas, nim się opuści na ziemię. Myślę, że przybysze dobrze już wówczas będą wiedzieli, że przyjmie się ich przyjaźnie. Waszyngtoński Smithsonian Institute powinien wziąć sprawę w swoje ręce. Statek powietrzny widziało już za wielu ludzi, po części mieszkających na terenach bardzo od siebie odległych, aby mogło chodzić o gigantyczne oszustwo” [83]. Rysunek ornitoptera, będącego podobno autorstwa Thomasa Alvy Edisona, a powstały w 1897 roku, a więc w czasie masowego pojawiania się tych statków powietrznych   Pomijając rolę Marsa jako planety wyjściowej, są to słowa, jakie mogłyby się pojawić w prasie i sto lat później. Nie wiem, kim był wspomniany Adam Oldham. Jego list jednak sprawia wrażenie równie ponadczasowe, jak samo zjawisko. Ale w jednym się myli: „goście” nie zstępują z nieba tylko po to, aby pokazywać się ludziom. Podobnie jak dziś, także kiedyś nie sądzili, że już czas po temu. Ale wciąż podnosi się następujący zarzut: „Dlaczego nie wylądują przed Białym Domem? Każdy by się wówczas dowiedział, że istnieją”. Tylko po co oni mają to robić? Dla zaspokojenia naszej ciekawości? Żeby wspomóc niewielką gromadkę zapaleńców przekonanych o ich istnieniu? Żeby spełnić nasze pragnienia? Inni dopasowują się do naszych wyobrażeń do pewnych granic. Ale jeszcze nigdy w tych wszystkich tysiącleciach, od kiedy nam towarzyszą, nie zrobili nic, co pozwoliłoby nam zajrzeć im w karty. Czy w swoim postępowaniu mają zmienić coś właśnie teraz?   Wielkie, najczęściej cygarowate albo elipsoidalne obiekty wypuszczające wiązki światka i machające skrzydłami pojawiały się nocami nad Ameryką Północną pod koniec XIX wieku. Na „skrzydłach nocy” przenikały do świadomości ludzi. Nie były to arki Noego ani nie przybywały głosić Ewangelii, nie były to też diabły wyzwolone ani konstrukcje zapoznanych geniuszów. Ale były. Sunęły nocą swoimi drogami po niebie Ameryki. A wzrok innych kierował się w dół, wnikał w ludzkie dusze, w których odbijał się tak samo, jak przed tysiącami lat. Nadal toczyła się pradawna gra, a „potwory przestworzy” nie były niczym innym jak kolejną techniczną wersją obiektów latających, jakie pojawiły się w świetle jutrzenki nowej epoki. 7. Przybysze znikąd Kim byli „władcy przestworzy”? Co by państwo zrobili, gdyby ujrzeli nad głową dziwny obiekt latający, gdyby z tego obiektu zrzucono niewielki pojemnik, a w pojemniku tym znajdowałaby się odręcznie napisana wiadomość? Czy uwierzyliby państwo w jej treść? Chyba tak. Nie mieliby państwo podstaw nie wierzyć w prawdziwość przekazu. Sami państwo widzieli „coś na niebie”, sami widzieli pojemnik spadający na ziemię, sami przejęli wiadomość. Tak musiał się czuć zapewne ów kelner z San Antonio w Teksasie, który wczesnym rankiem 27 kwietnia 1897 roku usłyszał, że coś ciężkiego spadło za nim na ziemię. Rozejrzawszy się, zobaczył cygarowaty obiekt sunący po ciemnym niebie [84]. Kelner podniósł metalowy pojemnik, a potem dał go swojemu przyjacielowi Pablo Remediosowi. Ale ponieważ i ten nie bardzo wiedział, co z tym fantem począć, wręczył go miejscowemu drogerzyście, Charlesowi Campbellowi. Ten, otworzywszy pojemnik, znalazł w środku nie zaadresowany list, opatrzony jednak „adresem” nadawcy: „Ze statku powietrznego »Sakramentu«„ [84j. Campbell zorientował się od razu, co wpadło mu w ręce, i pośpieszył do redakcji „San Antonio Light”. Tu list otwarto i zdumieni redaktorzy przeczytali, co następuje: „Na pokładaie statku powietrznego 'Sakramentu', 27 kwietnia 1897 roku. Po wylądowaniu i otrzymaniu poczty i prasy, dowiedzieliśmy się z kilku artykułów, iż niektórzy powątpiewają w istnienie statku powietrznego latającego nad krajem. Aby o jego istnieniu przekonać mieszkańców waszego miasta, przelecimy nad San Antonio jeszcze raz 4 maja między godziną 6.30 a 8.00 rano w kierunku zachodnim. Nadlecimy nad Government Hill, a potem będziemy lecieć jak najbliżej linii kolejowej. Widzom pokażemy nasz statek. Gdyby wszakże pogoda była zła, nie przybędziemy, bo nie lądujemy podczas burz ani w ciemnościach nocy. Jesienią nasz statek będzie przeznaczony do przewozu pasażerów i towarów, do tej pory jednak istnienie naszych linii lotniczych musimy utrzymywać w jak najściślejszej tajemnicy. Sporządzimy trzy kopie tego listu i zrzucimy je w różnych częściach miasta z nadzieją, że choć jedna zostanie znaleziona i opublikowana. Pierwszy mat L. S.”   Historyjka zmyślona przez kelnera o nieznanym nazwisku oraz Pabla Remediosa i Charlesa Campbella? Możliwe. W każdym razie statek nie zjawił się 4 maja – ani o podanej porze, ani później – choć pogoda była piękna, a mieszkańcy San Antonio godzinami wpatrywali się w niebo, aż ich szyje rozbolały. Podobne informacje przekazywano już kilka dni wcześniej. 16 kwietnia w Grand Rapids w stanie Michigan znaleziono pewien tekst, brzmiący jednak raczej jak prośba o pomoc: „Znajdujemy się 2500 metrów nad poziomem morza, lecimy kursem na północ. Przeprowadzamy test statku powietrznego, obawiamy się wszakże, iż koniec nasz już bliski. Straciliśmy kontrolę nad silnikiem. Prosimy, żeby zawiadomili państwo naszych ludzi. Jesteśmy chyba gdzieś nad Michigan” [85]. Tę krótką informację podpisał niejaki Arthur B. Coats z Laurel, niejaki C. C. Harris z Gulfport i niejaki C. W. Rich z Richburga – są to niewielkie miejscowości nad Missisipi. Informacje uzyskane na miejscu potwierdziły to, co i tak było do przewidzenia: wymienione osoby nigdy tam nie mieszkały, nikt nie znał ich nazwisk, nie wiedział o ich istnieniu. Nie mniej osobliwe były inne informacje, na przykład ze statków powietrznych „Saratoga” czy „Pegasus”. Te ostatnie wystartowały rzekomo 10 mil od Lafayette w stanie Tennessee, gdzie je zmontowano. Wedle odnalezionego pisma większość elementów dostarczono drogą lądową z Glasgow w stanie Kentucky, inne zaś statkiem z Chicago, Pittsburga i St. Louis [86]. Ani jedna z tych informacji nie odpowiadała prawdzie. Czy ktoś robił sobie dowcipy? Wiadomość z „Saratogi” wydrukowano na cienkim kartonie – fałszerz musiałby zadać sobie wiele trudu, zabrałoby mu to również wiele czasu. Czy sprawa była tego warta? Znalazca wezwania o pomoc był uważany za „człowieka absolutnie czcigodnego”, czy musiał ryzykować reputacją, wymyślając takie wariackie historyjki? Znajdowano jednak nie tylko podejrzane wiadomości od nie istniejących osób z osobliwych statków powietrznych. Świadkowie opowiadali często, że słyszeli głosy, a nawet muzykę dobiegającą z pokładów tych obiektów. Ciekawe, że dziesięć lat wcześniej Juliusz Verne opisał coś podobnego w powieści Robur Zdobywca. Bohater utworu, Robur, podróżuje po Ameryce statkiem powietrznym, „nagłaśniając” leżące w dole tereny za pomocą gramofonu. Zrzuca też różne wiadomości, w których określa się mianem pana przestworzy [87]. Czy więc świadkowie tylko powtarzają motywy znane im z powieści? Przetwarzają jej treść? Juliusz Verne był z pewnością najpoczytniejszym pisarzem swoich czasów, ale przede wszystkim w Europie. A zresztą większość ludzi nie miała dość czasu na oddawanie się lekturze powieści fantastycznych. Jeszcze bardziej niż dziś ludzie byli skazani na wykonywanie ciężkiej pracy dla zdobycia chleba. Czytanie powieści było zastrzeżone dla „górnych dziesięciu tysięcy”. Wątpię, żeby ci wszyscy ludzie widzący statki powietrzne nad Ameryką, słyszący dźwięki muzyki płynące z ich pokładów i otrzymujący takie czy inne informacje, przeczytali przedtem utwór Verne'a. Choć być może wśród licznych świadków tych zdarzeń znajdowali się i tacy. Ale byłoby co najmniej dziwne, gdyby wszyscy „przetransponowali” na rzeczywistość treść tylko jednej powieści. Do tego dochodzi fakt, że opisy pierwszych widzianych obiektów latających już w 1880 roku, wiele lat przed wydaniem Robura, były dokładnie takie same (głosy na pokładzie, zrzucanie różnych przedmiotów), należy więc wykluczyć jakiekolwiek wpływy. Dalszy ciąg Robura ukazał się w 1905 roku pod tytułem Władca świata, a opisany tam obiekt latający ma skrzydła podobne do skrzydeł nietoperza. Ale wtedy minęło już dziesięć lat od masowego pojawienia się statków powietrznych. Kto więc wywiera wpływ na kogo? Tak zwane okaleczenia zwierząt, znanę też pod angielskim terminem animal mutilations, są bardzo specyficznym aspektem współczesnej ufologii. Nierzadko po wylądowaniu niezidentyfikowanych obiektów latających znajdowano w okolicy okaleczone zwłoki zwierząt. Zabiegi kończące się śmiercią przeprowadzane są przez załogi UFO z reguły na krowach i koniach. Ale również psy, koty, szopy pracze, oposy i inne małe zwierzęta domowe znajdowano martwe – często pozbawione ostatniej kropli krwi, do tego miały na ciele pełno dziwnych nacięć. Bardzo charakterystyczne są również same nacięcia: nadzwyczaj cienkie i proste, wykonano je zapewne szybko w temperaturze ponad 120°C i wyższej. Dziś podobne cięcie da się wykonać tylko za pomocą skalpeli laserowych [88, 89]. Niejako zapowiedzią tych szczególnych zdarzeń jest przypadek, jaki miał miejsce podobno 19 kwietnia 1897 roku w pobliżu niewielkiej miejscowości Yates Center w stanie Kansas. Farmer Alexander Hamilton, jego syn Wall i jeden z kowbojów widzieli, że statek powietrzny wciąga na pokład jednego z cielaków Hamiltona – załoga aparatu schwytała biedne zwierzę na lasso i wciągnęła za nogi do środka. Dzień później inny farmer znalazł skórę zwierzęcia i zidentyfikował ją po znakach właściciela. Ilustracja z książki Juliusza Verne'a Władca świata, wydanej w 1905 roku. Bohater powieści podróżuje obiektem latającym z ornitoskrzydłami. W chwili ukazania się powieści od masowego pojawiania się statków powietrznych w Ameryce upłynęło wiele lat   W swoim czasie historia ta narobiła wiele szumu, a i później przytaczano ją wielokrotnie. Ale niestety, albo na szczęście – to zależy od punktu widzenia danego badacza-nigdy się nie zdarzyła. Wydawcy gazety „International UFO Reporter”, Jerome'owi Clarkowi, udało się odnaleźć w połowie lat siedemdziesiątych jeszcze jednego świadka ówczesnych wydarzeń, kobietę, która potwierdziła, że „kradzież cieląt” wzięła swój początek nie w statku powietrznym, szybującym nad Kansas, ale w miejscowym Klubie Łgarzy [82]. Historia ta jest interesująca jeszcze z tego powodu, że – choć była tak spektakularna i rozpowszechniona – nie znalazła nigdzie naśladowców. Gdyby wieści o pojawianiu się statków powietrznych, a szczególnie relacje o wiadomościach przekazywanych z ich pokładów i kontaktach, były wyłącznie opowieściami sfingowanymi, zmyślonymi od początku do końca, należałoby oczekiwać, że podobne historyjki pojawią się i gdzie indziej, ogarniając jak pożoga całą Amerykę Północną. Która z gazet, któryż blagier zrezygnowałby z zaprezentowania komukolwiek takiego horroru? Ale nic takiego się nie zdarzyło. Zmyślony incydent pozostał jednostkowy. Nigdy się nie powtórzył. A relacje o innych kontaktach? Z przypadku, jaki się zdarzył na farmie Hamiltonów, można wyciągnąć wniosek, że mimo kampanii najróżniejszych oszustw i wymysłów relacje o spotkaniach z załogami statków powietrznych należy traktować poważnie. Ich wymyślanie nie jest czymś nieuchronnym, podobnie jak powtarzanie w coraz to nowych wersjach przez kolejnych łgarzy. Gdyby tak było, to zmyślone informacje o kradzieży cieląt rozpowszechniłyby się niewątpliwie po całym kraju. Oczywiście wśród relacji z bezpośrednich spotkań z załogami statków powietrznych zdarzały się – jakżeby inaczej – zwykłe łgarstwa. Znamy to i z naszych czasów. Z drugiej strony relacje takie przekazywały prasie osoby określane mianem „ludzi czcigodnych”. Byli wśród nich prawnicy, ludzie z wyższym wykształceniem, policjanci, pewien rabin, pewien burmistrz – nie mieli oni żadnego powodu włączać się do ogólnokrajowej kampanii oszustw czy podpisywać się pod jakąś wymyśloną historyjką. Dla ludzi końca XIX wieku było to przeżycie równie rzeczywiste, jak dla „uprowadzonych” naszych czasów. Większość wszakże współczesnych wierzyła im w równie niewielkim stopniu, jak dziś.   W książce, poruszającej temat statków powietrznych pojawiających się nad Teksasem, etnograf Walton O. Chariton przytacza relację o przypadku uprowadzenia do UFO w St. Louis: „Pewien mężczyzna ze St. Louis twierdził, że trafił na taką maszynę i jej pilota. Była to dziwna istota. Miała wprawdzie dwie nogi, ale była od człowieka mniejsza. Zahipnotyzowawszy mężczyznę, istota uwięziła go na ponad trzy tygodnie. Z powodu hipnozy człowiek pamiętał bardzo niewiele szczegółów swojego przeżycia” [82]. Fantastyczne? Tak! Jasne, że przed stu laty nie bardzo wiedziano, co z taką historią począć. Ale dziś byłaby to relacja klasyczna: Człowiek trafia na nie dającą się zidentyfikować maszynę latającą z człekopodobną istotą, raczej niewielkiego wzrostu, na pokładzie. Zostaje ubezwłasnowolniony, uprowadzony na kilka tygodni i pozbawiony pamięci, a po powrocie tylko w zarysach potrafi sobie przypomnieć, co się z nim działo. Relacja ta jest istotna choćby dlatego, że uzmysławia nam, iż typowe wzięcie czy uprowadzenie do UFO wcale nie jest wymysłem naszych czasów, lecz że wszystkie odkrywane dziś jego elementy pojawiały się w tej samej formie już przed stu laty – były niejako częścią ludzkich przeżyć. Większość spotkań z załogami obiektów latających przebiegało w sposób mniej spektakularny. Nocą 13 kwietnia 1897 roku Frederick Chamberlain wraz ze znajomym z Lakeland w Minnesocie jedzie konno do Hudson w stanie Wisconsin. W pobliżu miejscowości Lake Elmo, około godziny jedenastej wieczór, widzą na leśnej polanie jakąś jasną postać: „Biegała, jakby czegoś szukając” [90]. Obaj mężczyźni natychmiast skierowali konie w las. Ale usłyszeli tylko hałas jakby łamanych konarów i gałęzi, po którym nastąpił „oddalający się szybko syk”. Kilka sekund później ujrzeli „długi, lecący wysoko szaro-biały obiekt. Przypominał mi najbardziej górną część wozu z plandeką. Jednocześnie ujrzeliśmy dwa rzędy świateł – po dwa światła w rzędzie, a każda para miała jedno światło czerwone i jedno zielone. To coś wznosiło się ostro w górę. Kiedy przeleciało nad drzewami, kierując się na południe, ujrzeliśmy inne białe światła. Ale nie widzieliśmy ani silnika, ani skrzydeł, ani kół, ani sterów, ani ludzkich postaci – nie potrafimy też powiedzieć, jakie były dokładne wymiary tego czegoś” [90]. Statek powietrzny nad Oakland wstanie Kalifornia, listopad 1896 roku. Na rysunku uwidoczniono silny szperacz na dziobie obiektu   Później mężczyźni odkryli na polanie 14 odcisków stóp po 60 cm długości i 15 szerokości. Inny farmer widział o tej samej porze, lecz niezależnie od nich, przelatujący nad nim ciemny obiekt z zielonymi i czerwonymi światłami. W Minnetonka w stanie Minnesota 11 kwietnia 1897 roku ludzie widzą „latającą maszynę o kształcie zwykłej łodzi”. Maszyna ma zielone i czerwone światła na każdej burcie oraz silne światło z przodu. W środku statku widać „żywe osoby, mężczyzn, kobiety i dzieci – wszyscy biegali zaaferowani” [91]. 12 kwietnia 1897 roku farmer Augustus Rodgers i jego żona spostrzegają potężny obiekt, „na czubku zaś statku postać jakby człowieka Wskazującego mu kierunek” [92]. W pobliżu Reynolds w stanie Michigan sześciu farmerów widzi rankiem 14 kwietnia „maszynę latającą” zniżającą się nad ziemię, a w środku olbrzymy trzech metrów wzrostu, porozumiewające się chyba szczekliwymi głosami [93]. Nagą młodą kobietę z długimi włosami i równie nagiego mężczyznę z nie mniej długą brodą spotyka W. H. Hopkins koło Springfield w stanie Missouri 16 kwietnia 1897 roku. Hopkins odniósł wrażenie, że są to przybysze z Marsa [94]. Około dwunastu metrów długości miał statek powietrzny widziany przez Edwina Shaffera 3 maja 1897 roku koło Cassville w stanie Indiana. Statek wylądował w zagłębieniu terenu: „W maszynie latającej znajdowała się załoga, były to jakieś karły mówiące obcym językiem i nie rozumiejące angielskiego” [95].   Mamy tu więc na dobrą sprawę całe spektrum postaci widzianych w UFO oraz obok; są to istoty ludzkie lub człekopodobne – olbrzymy, skrzaty. Brakuje tylko postaci naprawdę dziwacznych, wysuwanych tak chętnie na pierwszy plan we współczesnej literaturze ufologicznej. Ale istniały i one. 25 listopada 1896 roku pułkownik H. G. Shaw wyjeżdża konno wraz ze swoim przyjacielem Camille Spoonerem z kalifornijskiego miasteczka Lodi. Koło szóstej wieczór ich konie zatrzymują się nagle, zwietrzywszy coś niepokojącego. „Podniósłszy wzrok ujrzeliśmy trzy osobliwe istoty, mające nieco ponad dwa metry wzrostu i bardzo szczupłe” [96]. Konie były tak wystraszone, że mężczyznom nie udało się ich skłonić, aby ruszyły z miejsca. Musieli zsiąść. Shaw zbliżył się do trzech nieznanych istot. Zebrał się na odwagę i zapytał, kim są i skąd przybywają. „Chyba mnie nie zrozumieli. Zaczęli wszakże... no, słowo nucić wyraża to lepiej niż mówić. Wypowiadali tak dziwnie te swoje słowa. Brzmiało to jak monotonny zaśpiew” [96]. Nie okazując jakiegokolwiek zdziwienia widokiem mężczyzn, trzy istoty oceniały ich konie i bagaże. Shaw i Spooner natomiast mieli okazję zapamiętać szczegóły swojego osobliwego vis-a-vis. Obce istoty miały małe, drobnokościste ręce, palce bez paznokci oraz długie, szczupłe stopy. Shaw chwycił jedną z istot za łokieć, wydało mu się, że waży ona ledwie koło 30 gramów. „Nie miały w ogóle ubrań, pokrywało je naturalne owłosienie. Było delikatne jak jedwab, ich skóra zaś była jak aksamit. Twarze i głowy były całkowicie pozbawione owłosienia, uszy bardzo małe, nos zaś sprawiał wrażenie wypolerowanej kości słoniowej. Oczy natomiast były wielkie i błyszczące, usta raczej małe i zdało mi się, iż zębów nie mają. Z tego i innych powodów doszedłem do przekonania, że nie muszą jeść ani pić, bo za pokarm służy im jakiś gaz. Każdy miał pod lewym ramieniem jakby torbę, do której była przymocowana rurka, i za każdym razem, gdy któryś wtykał sobie rurkę do ust, słyszałem odgłos wylatującego gazu”. Każdy z trójki miał jajowatą „lampę”, błyskającą jaskrawym światłem. Kiedy obce istoty obejrzały już sobie konie i bagaż, chciały najwyraźniej uprowadzić Shawa. Najpierw próbowały pułkownika podnieść i zabrać ze sobą, jemu wszakże udało się skutecznie obronić z pomocą przyjaciela. Gdy tamci zrozumieli swoją porażkę, odwrócili się i skierowali światło swoich silnych lamp na pobliski most. Tam Shaw i Spooner ujrzeli statek powietrzny mierzący około 50 metrów, a unoszący się bezgłośnie około siedmiu metrów nad lustrem rzeki. „Cała trójka pobiegła prędko do statku, ale nie biegli tak jak pan albo ja. Było to raczej coś w rodzaju latania, bo ich stopy dotykały ziemi ledwie co pięć metrów. Podskoczyli do swojej maszyny, otworzyli boczne drzwi i zniknęli w środku. Statek zniknął nam szybko z oczu.” [96] Shaw sądził, że miał do czynienia z Marsjanami, „wysłanymi na Ziemię dla porwania któregoś z jej mieszkańców”. Plotki, że wynalazcami statku powietrznego są Ziemianie, uważał natomiast za „niewybredne oszustwa, którym nie należy poświęcać uwagi”. Nic dziwnego, po takim przejściu.   Ale dziwne jest już to, że choć prawie przed stu laty w różnych częściach całego kontynentu północnoamerykańskiego (także w Kanadzie) widziano najdziwaczniejsze istoty i zaobserwowano najosobliwsze obiekty latające, to nigdy nie podjęto naukowych badań tego zdumiewającego zjawiska. Do wyjaśniania tych przypadków nie włączono ani Smithsonian Institute, co proponował entuzjasta teorii o przybyszach z Marsa, Adam Oldham, ani innego uniwersytetu, instytutu badawczego czy organizacji. Przyczyniła się do tego zapewne wypowiedź Thomasa Alvy Edisona, który na temat tego zjawiska stwierdził: „Mogą mi państwo uwierzyć: to najzwyklejsze oszustwo. Nie mam jakichkolwiek wątpliwości, że w bliskiej przyszłości uda się zbudować obiekty latające. Całkowitym absurdem wszakże byłoby przekonanie, że ktoś zbudował statek powietrzny, utrzymując rzecz całą w tajemnicy. Za młodu próbowałem z kolegami puszczać wielkie kolorowe balony z papieru. Podejrzewam, że ktoś z Zachodu robi właśnie coś takiego. Wiedzą państwo, że nie marnuję czasu na wymyślanie statków latających, bo wolę zajmować się rzeczami, które przyniosą wymierne zyski. Statki powietrzne będą co najwyżej zabawką.” Wielki Thomas Alva Edison, wynalazca żarówki, mylił się. Już kilka lat po jego dementi sterowce i samoloty zyskały ogromne znaczenie. Ale co do jednego miał rację: statki powietrzne w jego czasach nie były wytworem amerykańskich wynalazców, nie były to też kolorowe papierowe balony ze światłem w środku. Jakkolwiek było, jego wypowiedź stała się nader znacząca. Bo poza kilkoma komentarzami, o które prasa poprosiła astronomów, nikt nie zajął się tym tematem z naukowego punktu widzenia. Argumenty za i przeciw pojawiały się wyłącznie na stronach gazet, w relacjach, komentarzach, głosach krytycznych, listach od czytelników, opisach przeżytych sytuacji i w karykaturach. Nauka milczała. Uznała po prostu, że problem nie istnieje. Dziś niewiele się zmieniło. Zgromadzono wprawdzie trochę analiz obserwacji UFO (najwięcej dokonanych przez amerykańskie wojsko i służby specjalne). Ale tylko jedną sporządzono na uniwersytecie i ze względu na założony z góry negatywny rezultat ma do dziś nader złą reputację – jest to Raport Condona opracowany na Uniwersytecie Colorado w 1968 roku [97]. W istocie nie chodzi o samo sprawozdanie liczące prawie 1000 stron, które nadal czeka na głosy krytyki, bo – mimo że omawia wiele przypadków uznanych później za niezidentyfikowane-prawie nikt go nie czytał. Kwestię sporną stanowi Wstęp do Raportu, napisany przez profesora Edwarda Condona i na prawach osobnego wydania przekazany do wszystkich instytutów naukowych i uniwersytetów. Condon stwierdza mianowicie, że UFO nie stanowią zagrożenia dla bezpieczeństwa USA, a więc dalsze naukowe badanie tego zjawiska jest zbędne. Koniec, kropka! Condon nie potrafi wszakże powiedzieć, co kryje się za wszystkimi nie wyjaśnionymi przypadkami, które zebrał jego zespół. Ale jak niegdyś opinia Edisona, tak dziś pochopny wyrok Condona stał się miarodajny dla nauki. Uznano, że UFO nie ma, ergo nie warto się nim zajmować z naukowego punktu widzenia – nie wziąwszy pod uwagę faktu, że Raport Condona nie zdołał poradzić sobie z usunięciem tego problemu ani z rzeczywistości, ani z ludzkiej świadomości. Przeciwnie: wraz z przybierającymi rozmiar prawie epidemii uprowadzeniami do UFO problem ten zatoczył kręgi, jakich nie wyobrażał sobie nawet sam profesor Condon.   Zabawnym w gruncie rzeczy aspektem lądowań UFO – tak kiedyś, jak dziś – są bezustanne naprawy tych pojazdów dokonywane przez załogi. 9 października 1954 roku pewien znany tylko z nazwiska (Hoge) kinooperator jedzie z pracy do domu. W pobliżu Rickerode (okolice Miinster) na polu, mniej więcej 70 m od szosy, widzi błękitne światło. Z początku myśli, że to samolot po awaryjnym lądowaniu. Ale podszedłszy bliżej, widzi cylindryczny obiekt. Pod cylindrem robi coś wiele niedużych istot po około 1,2 m wzrostu – z cienkimi nogami, dużą klatką piersiową i ogromnymi głowami. Mają na sobie kombinezony z czegoś przypominającego gumę i nie przerywają pracy na widok Hoge'a, który, nie napastowany przez istoty, udaje się w dalszą drogę [98, 99]. „Istoty pozaziemskie” podczas napraw swoich pojazdów i badania gruntu. Podobne czynności widziano już w trakcie pojawiania się dawnych statków powietrznych. Niejasne jest, dlaczego wciąż przeprowadza się naprawy tego rodzaju. Rysunek według relacji Betty Andreasson-Luca   W styczniu 1967 roku jeden z członków załogi UFO zabrał się do przeglądu swojego pojazdu w pobliżu autostrady w stanie Minnesota. W innych przypadkach – na przykład we Francji i Danii – także konieczne były naprawy. Załoga pewnego UFO ostrzegła libijskiego chłopa, który zauważył lądowanie, aby się nie zbliżał. Chłop patrzył przez ponad 20 minut, jak istoty posługujące się jakimiś narzędziami robiły coś przy dolnej części obiektu. A w. Argentynie jeden z członków załogi wysiadł z UFO i odczytywał prawdziwą listę czynności kontrolnych, jego kolega zaś w środku obiektu sprawdzał poszczególne funkcje na tablicy z instrumentami pokładowymi [6].   Prawda, że dziwne? Czy nie należałoby przyjąć – gdybyśmy istotnie mieli do czynienia ze statkami kosmicznymi pozaziemskiej kultury, dysponującej techniką stojącą na znacznie wyższym poziomie od naszej – że takie naprawy nie są raczej konieczne? Ale mimo to ufonauci są wciąż zajęci doprowadzaniem czegoś do porządku. Czyżby usterkowość ich pojazdów była tak wielka? A może są to modele wybrakowane, stosowane tylko w „Operacji Ziemia”? Jeszcze jedna rzecz jest dość podejrzana, jak zauważa francuski ufolog Bertrand Meheust. To mianowicie, że „mechanicy z UFO” zawsze zdążają z naprawą do rana. Robotnicy jadący na ranną zmianę nigdy nie widzieli techników UFO poszukujących usterek napędu swojego pojazdu. Nigdy nie widziano, żeby „pomoc drogowa dla UFO” ściągała uszkodzony pojazd z zasięgu ludzkiego wzroku. Obserwatorzy widzą zawsze tylko jedno zdarzenie. Potem pracowici inżynierowie z Kosmosu zawsze zadziwiająco szybko radzą sobie z wszystkimi problemami.   Ale w ten sposób „naprawiano” także statki powietrzne. Byłoby to zrozumiałe, gdyby rzeczywiście chodziło o nowe, jeszcze nie dopracowane, a więc podatne na uszkodzenia konstrukcje amerykańskich wynalazców. Alę dowiedzieliśmy się tymczasem, że takich statków powietrznych nie było. Mimo to wszędzie widziano prowadzone naprawy: w połowie kwietnia 1897 roku maszynista parowozu Jim Hooton usłyszał nagle w pobliżu Rockland w Teksasie jakby odgłosy parowozu, a na pobliskiej polanie ujrzał statek powietrzny. Załoga była zajęta naprawą [101]. W pobliżu zaś Chattanooga w stanie Tennessee 24 kwietnia 1897 roku wielu świadków widziało stojący statek powietrzny, przy którego dolnych partiach, używając narzędzi pracowało dwóch członków załogi [102].   24 kwietnia 1897 roku kapitan H. A. Hooks wraz z kolegą A. W. Hodgesem natrafił w pobliżu Kountze koło Beaumont w Teksasie na obiekt latający. Dwóch członków załogi, którzy przedstawili się jako mr Wilson i mr Jackson, posługując się narzędziami, robiło coś przy tylnej części pojazdu. Oświadczyli, że prace potrwają jeszcze wiele dni, tak więc nazajutrz „Houston Daily Post” napisał: „Każdy, kto chce zobaczyć statek powietrzny, niech przybędzie do Kountze przed poniedziałkową nocą. Później statek powietrzny wystartuje i odleci” (103]. Oczywiście Hooks i Hodges byli jedynymi świadkami naprawiania statku powietrznego przez dwóch tajemniczych mężczyzn. Gapie przybyli do Kountze byli rozczarowani – mimo zapewnień gazety naprawy zakończono i statek odleciał. Rankiem nie było już ani śladu po utrudzonych i ubrudzonych smarem członkach załogi statku. Owcześni ciekawscy mieli równie niewiele szczęścia jak dzisiejsi, którzy chcieliby ujrzeć ufonautów po awaryjnym lądowaniu. W ten sposób doszliśmy do ostatniej wielkiej zagadki związanej z pojawianiem się statków powietrznych – większość widzianych członków załóg przypominała istotnie typ nieco zwariowanego wynalazcy. „Mr Wilson” pojawiał się nawet wielokrotnie. Po raz pierwszy 16 kwietnia 1897 roku w okolicach Dallas, gdzie zdumionemu korespondentowi „Dallas Morning News” C. G. Williamsowi przekazał pewien list. Williams widział, że niebo przed nim przecięło jasnę światło: statek powietrzny zaczął podchodzić do lądowania. Był to cygarowaty obiekt z trzyosobową załogą, a jednym z jej członków był „mr Wilson”. Dwaj naprawiali statek, a „mr Wilson” wyjaśniał, że aparat ma napęd elektryczny, on zaś budował go przez wiele miesięcy „w niewielkim mieście w sercu stanu Nowy Jork” [104]. W ciągu następnych dni „Wilsona” widywano ciągle. Trudno rozstrzygnąć, czy rozpowszechniano o nim nieprawdziwe informacje, powtarzając wciąż tę samą plotkę, czy „Wilson” pojawiał się naprawdę. Inni, jak na przykład James Southard, widzieli załogi statków naprawiające – dla nas to nic nowego – szperacze. Załogi te twierdziły, że mają na pokładzie bomby, które zrzucą na hiszpańskie oddziały na Kubie [105]. Podobne rzeczy mówili członkowie załogi statku powietrznego, na który I 5 kwietnia 1897 roku natknął się Teksańczyk Patrick Burnes [106]. John Halley i Adolf Wenke rozmawiali 14 kwietnia z brodatym „naukowcem”, który wysiadł przed chwilą ze statku powietrznego [107]. Wielu członków załóg tych statków chciało otrzymać wodę do maszyn parowych – coś takiego zdarzyło się na przykład 19 kwietnia w Beaumont, 20 kwietnia w Uvalde, 22 kwietnia w Josserand w Teksasie. Około pierwszej w nocy 23 kwietnia trzy obce istoty przerwały profesorowi G. L. Winterspoonowi, majorowi Danowi D. Donahue, pułkownikowi A. H. Taylorowi i Johnowi Wahrenergerowi grę w domino. Weszły, ot, tak sobie, do saloniku hotelu w Conroe w Teksasie i poprosiły o wodę do statku. Czterej gracze „byli zaszokowani i całkowicie zaskoczeni nagłym pojawieniem się obcych istot, ale mimo to zaoferowali im pomoc”. Ale resztek sceptycyzmu wyzbyli się dopiero, ujrzawszy statek powietrzny. Była to „cudowna maszyna do odbywania powietrznych podróży [...], która, oświetlona jasnymi światłami elektrycznymi, oderwała się majestatycznie od ziemi i rozpoczęła podróż w przestworzach” [82]. Było to niemożliwe. Zastanowiwszy się, ile ton waży maszyna parowa (razem z wodą, węglem i drewnem), trudno sobie wyobrazić, żeby taki potwór latał. Ale właśnie w tym przejawia się osobliwa, a może nawet nieco przewrotna taktyka innych – otumanianie nas oczywistymi sprzecznościami, stawianie przed zagadkami, konfrontowanie z rzeczywistością, która nie ma prawa istnieć.   Ale „rzeczywistość” jest niekoniecznie „rzeczywistością”. Ma wiele odmian, wiele stron – znanych nam i nie znanych. Żyjemy w ograniczonym wycinku rzeczywistości, w którym widzimy zaledwie na odległość kilku metrów. Nie przyjmujemy do wiadomości tego, co znajduje się wokół. Zwykle nas to nawet nie interesuje. Ale nic nie jest tak niepewne jak pewność, która nas uspokaja, a konfrontacja z rzeczami „niemożliwymi”, zetknięcie z tym, co „niewyobrażalne”, może zdarzyć się każdemu z nas szybciej, niż potrafimy to sobie wyobrazić. 8. Wyśnione statki Tajemnicze katastrofy – kiedyś i dziś Dobrze pamiętam dzień 2 czerwca 1973 roku. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się o katastrofie pozaziemskiego statku kosmicznego, jaka nastąpiła w Teksasie prawie sto lat temu! „To niewiarygodne!” – przeleciało mi przez głowę, gdy rozłożyłem po śniadaniu gazetę i przeczytałem tę sensacyjną informację. Twierdzono w niej ni mniej, ni więcej, że 19 kwietnia 1897 roku statek kosmiczny z innej gwiazdy spadł i eksplodował na krańcach teksaskiego miasteczka Aurora. Zwłoki pilota niewielkiego wzrostu złożono wówczas podobno na miejscowym cmentarzu i spoczywają one tam po dziś dzień. Włączyłem tę sprawę do swojego archiwum i nic więcej o niej nie słyszałem. Przyznam, że z biegiem lat prawie o niej zapomniałem. Tymczasem coraz częściej pojawiały się informacje o znacznie aktualniejszych katastrofach UFO. Ich lista zamieniła się wkrótce w naprawdę okazałą kolekcję dowodów zawodności „pozaziemskiej techniki”. Na ile można się zorientować, w minionych 50 latach zdarzyły się następujące katastrofy: – koło Roswell w Nowym Meksyku (1947); – koło Paradise Valley w Arizonie (1947); – koło Aztec w Nowym Meksyku (1948); – w Meksyku (1948 albo 1949); – koło Laredo w Teksasie (1948 albo 1950); – na Spitsbergenie (1952); – w Kingman w Arizonie (1953); – koło Ubatuba w Brazylii (1957); – koło Bremy w Niemczech (ok. 1960); – na północnych terenach Nowego Meksyku (1962); – koło San Cristobal de las Casas w Meksyku (1964); – w Kecksburgu w Pensylwanii (1965); – w prowincji Tarija w Boliwii (1978); – na Półwyspie Kola w ZSRR (1985); – koło Władywostoku w ZSRR (1986); – na Pustyni Kalahari (1989).   Ale jakby tego jeszcze nie dosyć, w prawie wszystkich przypadkach zabezpieczano szczątki, a niekiedy zupełnie nie uszkodzone statki kosmiczne. Kilka takich obiektów zestrzeliło jakoby lotnictwo wojskowe, inne zderzyły się ze sobą. W jednej ze spraw, przedstawionej przez dr. Bertholda Schwartza, były oficer armii USA wypowiedział się podobno na temat znalezionego statku kosmicznego: „Kiedy przybyli tam [wojskowi], znaleźli w powłoce pojazdu niewielki otwór. Widocznie w statek kosmiczny uderzył meteoryt, co spowodowało szybką utratę ciśnienia, a w konsekwencji śmierć załogi „ [108]. Zabawne. Przez 45 lat spadło 16 statków kosmicznych? Istnieją więc w Kosmosie cywilizacje pozaziemskie o wysokim stopniu rozwoju, które potrafią pokonywać ogromne odległości międzygwiezdne. Ale co się dzieje, gdy osiągną planetę docelową, Ziemię? Po kolei spadają z nieba. Ich pojazdy, jak prowadzone przez niedoświadczonych kandydatów na pilotów, zderzają się ze sobą, dają się zestrzelić „prymitywnym” samolotom lotnictwa wojskowego, nie potrafią się nawet skutecznie zabezpieczyć przed uderzeniami niewielkich meteorytów. Kto chce, niech wierzy. Przypuszczalnie – jak we wszystkim – także i tu tkwi odrobina prawdy. Ale wokół niej narosła nieprzebyta prawie dżungla informacji świadomie zafałszowanych oraz nieprawdziwych – nieporozumień, przesady i nieprawidłowych interpretacji. Dżungla ta wciąż się rozrasta.   Kecksburg, Westmoreland County, Pensylwania: wieczorem 9 grudnia 1965 roku ognisty obiekt przelatuje nad domami miasteczka. Po kilku sekundach mieszkańcy słyszą grzmot eksplozji, a okolicę rozświetla czerwony błysk. Już wkrótce do Kecksburga przybywają pierwsze pojazdy wojskowe. Przez calutką noc na ulicach słychać warkot silników. Las, w którym spadł obiekt, zostaje otoczony szczelnym kordonem. Ulicami Kecksburga przejeżdża z hałasem ogromny niskopodwoziowy transporter, kierując się pod eskortą żołnierzy do zamkniętej strefy. Wraca kilka godzin później. Na platformie pod plandeką leży „coś wielkiego”, mierzącego wiele metrów. Mieszkańcy Kecksburga mają zachować spokój. Oświadcza się im, że w lesie spadł meteoryt. Katastrofa w okolicach Roswell w stanie Nowy Meksyk w 1947 roku. Mniej więcej taką sytuację zastali przybyli wojskowi – obiekt zniszczony w znacznym stopniu, wielka ilość szczątków i wyrzucone z pojazdu małe „istoty pozaziemskie”. Nie jest jednak pewne, czy w rzeczywistości nie był to upadek balonu meteorologicznego albo badawczego. Rysunek według Normana Duke'a i Donalda R. Smitha   Trochę za wiele hałasu jak na meteoryt. Niestety, w 1965 roku prasa nie zajęta się tą sprawą. W miejscowej gazecie „The Tribune-Review” opublikowano nazajutrz krótką notatkę: „Wojsko zamknęło teren – koło Kecksburga runął na ziemię »niezidentyfikowany obiekt latający«.” Dalszych informacji nie było. Mniej więcej tydzień później John Murphy, redaktor miejscowej rozgłośni WHJB z pobliskiego Greensburga jeszcze raz poruszył temat, tytułując swój reportaż „Obiekt w lasach”. Ale ktoś ocenzurował emisję. Nie podjęto dalszych poszukiwań, informacje o „UFO z Kecksburga” przestały docierać do opinii publicznej. Do 19 września 1990 roku. Tego dnia ogólnokrajowa telewizja amerykańska NBC w cyklu „Nie rozwiązane tajemnice” nadała program poświęcony wyłącznie zdarzeniu z Kecksburga. Efekt był równie nieoczekiwany, co zdumiewający – zgłosiło się ponad stu świadków, którzy w ten czy inny sposób mieli do czynienia z katastrofą, a teraz, po 30 latach, nadarzyła im się okazja opowiedzenia o swojej przygodzie. Relacje zgromadził i opracował Stanley Gordon, dyrektor pensylwańskiej filii MUFON [109]. Kilku świadków było nawet obecnych przy zabezpieczaniu pozostałości. Potwierdzili oni, że do Kecksburga przybyli wtedy przedstawiciele wojsk lądowych USA, marynarki, lotnictwa i NASA. Wielu świadków nadesłało – niezależnie od siebie – pamięciowe szkice, które były zdumiewająco podobne. Widać na nich brązowy obiekt o długości mniej więcej czterech, pięciu metrów i trzech do czterech metrów średnicy. Obiekt leży na końcu pasa drzew, które powalił spadając. W ziemi jest wyryta głęboka bruzda, sam statek zaś tkwi prawie do połowy zagrzebany w spiętrzonej przez siebie „fali dziobowej”. Jednym ze świadków jest James Romansky z Derry. Romansky podkreśla, że na brązowym kadłubie były dziwne znaki, hieroglify, jakich dotąd nie widział. Nie były to ani znaki pisma rosyjskiego, ani chińskiego. Robert Adams służył akurat w jednostce lotnictwa stacjonującej w bazie lotniczej Lockborne koło Columbus w stanie Ohio. Wczesnym rankiem 10 grudnia, nazajutrz po katastrofie, otrzymał wraz z innymi żołnierzami zadanie pilnowania pewnego hangaru w bazie. Wartownikom wydano rozkaz otwarcia ognia do każdego, kto zbliży się do budynku bez upoważnienia. Ani on, ani jego koledzy nie słyszeli wtedy jeszcze o wydarzeniach w lesie koło Kecksburga. Wkrótce zobaczyli nadjeżdżający transporter. Na platformie znajdował się jakiś przykryty plandeką przedmiot o długości paru metrów. Transporter eskortowało kilka pojazdów wojskowych. Adams odniósł wrażenie, że obiekt pod plandeką musi być „co najmniej dwa razy większy od volkswagena-garbusa”. Adamsa odwołano ze służby o siódmej rano. Nazajutrz dowiedział się, że pół godziny później transporter opuścił hangar i pojechał do oddalonej o 160 km na zachód bazy lotnictwa Wright Patterson (także w stanie Ohio). Rysunki świadków znalezienia obiektu, który uległ katastrofie w 1965 roku w lesie koło Kecksburga w Pensylwanii. Siła uderzenia była tak wielka, że obiekt powalił drzewa na odcinku około stu metrów i do połowy wrył się w ziemię. Sam obiekt nie był wcale bądź został tylko nieznacznie uszkodzony   Na to, że baza Wright Patterson była miejscem przeznaczenia obiektu, jest kolejny świadek – właściciel firmy sprzedającej materiały budowlane, a zarazem kierowca ciężarówki – John Cummings. 1 i grudnia w jego biurze zjawił się wysoki stopniem wojskowy ze zleceniem dostarczenia 6500 cegieł do wzniesienia „hangaru chroniącego przed promieniowaniem” w bazie Air Force. Nazajutrz, 12 grudnia 1965 roku, Cummings jedzie ze swoim kuzynem do bazy. Zostają wpuszczeni bez większych trudności i już z daleka widzą hangar strzeżony przez wartowników. Zatrzymują ciężarówkę i zabierają się do rozładunku. 6500 cegieł to nie przelewki. Z początku żołnierze pełniący wartę patrzą co pewien czas w stronę mężczyzn, potem przestają się nimi interesować. Stoją w niewielkich grupkach, rozmawiając ze sobą. Cummings i jego kuzyn są okropnie ciekawi. Co jest w tajemniczym hangarze? Nowy rodzaj broni? Prototyp samolotu? W końcu nie wytrzymują. Wykorzystując sprzyjającą chwilę, przemykają się chyłkiem kilka metrów i przez okienko zaglądają do środka. Widok jest szokujący: na środku stoi obiekt mający około czterech metrów wysokości i pięciu średnicy. Z sufitu zwisają plandeki zasłaniające trzy czwarte obiektu. Kopulaste „coś” jest ciemnobrązowe. Wokół obiektu stoi – w ubraniach ochronnych i maskach tlenowych – 10-15 ludzi. Próbują go otworzyć. W tym momencie strażnicy dostrzegają Cummingsa i jego kuzyna, natychmiast odciągają ich od hangaru. Grożą im, robią wymówki, obrzucają obelgami. Obaj mają zapomnieć o wszystkim, co widzieli, i nie opowiadać o tym nigdy w życiu. Cummings: „Powiedziano nam, że za dwadzieścia lat obiekt będzie czymś codziennym”. Obiekty podobne do znalezionego w Kecksburgu nie są „czymś codziennym” nawet dziś, prawie trzydzieści lat później. Cóż więc to było – nowa konstrukcja amerykańskiego lotnictwa wojskowego? Tajny wojskowy obiekt badawczy? Radziecki satelita? A może po prostu meteoryt, co wmawiało mieszkańcom Kecksburga oficjalne oświadczenie lotnictwa wojskowego? To ostatnie prawie na pewno nie jest prawdą. Nie można oczywiście wykluczyć, że był to spadły amerykański wojskowy obiekt doświadczalny, który uległ katastrofie. Dziwne jest tylko to, że dotychczas nie zastosowano w praktyce niczego podobnego. A może to satelita? Ale po upadku na Ziemię żaden satelita nie byłby w tak dobrym stanie, jak to wynika z relacji naocznych świadków. Pozostaje „hipoteza pozaziemska”. Pozaziemski obiekt latający spadł koło Kecksburga, wrył się w ziemię, jeszcze podczas lotu został zlokalizowany, przypuszczalnie za pomocą radaru, i zaraz po upadku ukryty przez jednostki specjalne wojsk lądowych, marynarki wojennej, lotnictwa i NASA. Najpierw dostarczono go do bazy lotnictwa Lockborne, stamtąd zaś do bazy Wright Patterson. Tak wyglądał podobno, wedle oświadczenia Johna Cummingsa, obiekt z Kecksburga znajdujący się w hangarze bazy lotnictwa Wright Patterson. 12 grudnia 1965 Cummingsowi udało się rzucić okiem na ów obiekt latający. Miał podobno około czterech metrów wysokości, był pomalowany na brązowo i pokryty znakami nieznanego pisma   Czy mamy tu do czynienia z katastrofą, którą należałoby zaliczyć do najważniejszych przypadków tego rodzaju? Możliwe. Ale co do tego nigdy nie będziemy mieli całkowitej pewności. W przeciwieństwie do wielu podobnych historii jest kilku świadków, którzy widzieli upadek obiektu, brakuje też szalonych po części spekulacji co do ocalałych „istot pozaziemskich”; nie ma jakichkolwiek wątpliwości co do tego, że na krótko przed zachodem słońca 9 grudnia 1965 roku w okolicach Kecksburga „coś” spadło z nieba. Nie wiemy, co to było naprawdę. Ale istnieje kilka wypowiedzi nie zawierających sprzeczności i uzupełniających się wzajem, więc na ich podstawie można stworzyć łańcuch logicznych powiązań. A inne takie przypadki – Roswell, Aztec, Ubatuba, Brema itd., itp.? Jak długo ludzie, którzy wiedzą więcej niż mówią, jak długo tajne służby USA, wojsko i rząd nie wypowiedzą się wyczerpująco na ten temat, tak długo będziemy skazani na spekulacje. Kilka „upadków” zabezpieczono chyba lepiej od innych [por. przypisy 57 i 58.], ale na razie nie ma co do tego całkowitej pewności.   Ponad ćwierć wieku przed nastaniem w Ameryce apogeum masowego pojawiania się statków powietrznych pierwszy obiekt tego rodzaju uległ prawdopodobnie katastrofie. Nie w Ameryce, lecz nad Oceanem Indyjskim! W okresie najczęstszego pojawiania się statków powietrznych „Houston Post” opublikowała w 1897 roku opis przygody, jaka przydarzyła się pewnemu duńskiemu marynarzowi [110]. Przed trzydziestu pięciu laty Ole Oleson jako młody marynarz pływał na brygu „Christine”. Był jednym z wielu młodych ludzi, którzy chcieli wtedy w ten sposób – podobnie jest chyba i dziś – poznać świat. „Christine” odbywała rejs z Europy przez Atlantyk na południe, koło Przylądka Dobrej Nadziei, potem przez Ocean Indyjski miała dopłynąć do Indii. Miała... bo statek nigdy nie dotarł do celu podróży. Nad Oceanem Indyjskim z godziny na godzinę gromadziło się coraz więcej ciężkich ciemnych chmur, zwiastujących nadejście złej pogody. Niedługo potem sztorum uderzył z całą siłą w bryg. „Christine”, miotana na wszystkie strony przez fale, została w końcu rzucona na skały jakiejś wysepki. Statek rozpadł się i zatonął. Kilku rozbitków, wśród których był Ole Oleson, uchwyciło się skał i wciągnęło na ląd. Ale radość z uniknięcia śmierci w wodzie została wkrótce zmącona. Rozbitkowie stwierdzili z rozczarowaniem, że na wysepce nie ma nic prócz skał. Dosłownie nic – ani żywności, ani wody. Zginą więc z głodu i pragnienia, jeżeli nie odkryje ich przypadkiem jakiś statek. Ole Oleson nie potrafił powiedzieć, jak długo tam byli, ile dni czekali. A potem to się stało: jakby znikąd pojawił się nagle potężny „statek” – ale nie płynął, lecz leciał prosto na nich. Rozbitkowie myśleli, że to ich ostatnia godzina. Statek runął z obłoków, w ostatniej chwili skręcił i wybuchł, uderzywszy w skały kilkaset metrów dalej. Po kilku strasznych sekundach mężczyźni wspięli się ku całkowicie zniszczonemu obiektowi, który częściowo płonął, częściowo zaś leżak w wodzie. „Ujrzeliśmy coś strasznego. Katastrofy nie przeżył żaden z członków załogi. Ale to nie byli ludzie. Mieli po około czterech metrów wzrostu, ciemnobrązową skórę, ubrani byli w coś, czego marynarze nigdy nie widzieli.” Jeden z rozbitków był tak przerażony, że w panice z krzykiem skoczył do morza. Nigdy go już nie widziano. Ole Oleson i pozostali przeszukali wrak. Odkryli ogromne narzędzia, a w każdym razie przedmioty, które za narzędzia uznali. Ich używanie przychodziło ludziom z trudem. Znaleźli też metalowe skrzynki o nie zwykłym wyglądzie i nie znanym przeznaczeniu oraz żywność, której nigdy jeszcze nie widzieli. Ale właśnie owa nie znana żywność zapewniła im przeżycie. Z części wraku rozbitkom z „Christine” udało się zbudować niewielką łódź. Każdy wziął sobie też coś na pamiątkę – jakiś przedmiot, który jego zdaniem mógł okazać się wartościowy. Ole Oleson zabrał jednej z istot pierścień, pierścień z dwoma osobliwymi, lśniącymi ogniście kamieniami. Kilka dni później opuścili wyspę. Ole Oleson nie potrafił powiedzieć, jak długo płynęli niesieni falami i wiatrem. Dwóch następnych mężczyzn zmarło w drodze z wycieńczenia, potem rozbitków odnalazł i wziął na pokład rosyjski statek płynący do Australii. Później Ole Oleson pojechał do Teksasu. Przyjaciołom często opowiadał tę historię. Pojawienie się statków powietrznych w 1897 roku skłoniło go w końcu do przekazania jej prasie, a tym samym opinii publicznej.   Morskie opowieści? Czysta fantazja, bujdy na resorach powstałe w wyobraźni majaczącego rozbitka, uznane później przez niego za prawdę? Niezupełnie. Bo Ole Oleson miał dowód, swój dowód. Nadal był w posiadaniu osobliwego pierścienia, który zabrał w swoim czasie nieżywemu olbrzymowi. Od chwili, gdy uratowano go przed trzydziestu pięciu laty, chodził z nim po jubilerach. Ale żaden nie potrafił zidentyfikować metalu, z którego go wykonano, ani kamieni. Nie udało się to też redaktorom „Houston Post”, którym Ole Oleson pokazał drogocenną pamiątkę. / Nie wiadomo, co stało się później z marynarzem i pierścieniem. W houstońskiej gazecie nie ukazał się kolejny artykuł, a niektórzy uważali, że to był tylko żart „Houston Post”. Możliwe. Podobnie jak w wielu podobnych katastrofach mamy tu materiał dość niepewny. Poza Ole Olesonem nie pojawił się oczywiście inny świadek zdarzenia, co po 35 latach jest zrozumiałe. Może w wykazach duńskich armatorów istnieją jeszcze stare dokumenty, które przynajmniej potwierdzą, że w połowie minionego stulecia istniał bryg o nazwie „Christine”, który zatonął w 1862 roku. Kto wie...? Rysunek sporządzony rzekomo według fotografii wykonanej 11.4.1897 roku na chicagowskim dworcu. Rysunek ukazał się w „Chicago Times-Herald”, zdjęcie zniknęło podobno w tajemniczy sposób   Największym problemem w przypadku takich historii – niezależnie od tego, czy pochodzą z minionego stulecia, czy są nam współczesne – jest brak materiału dowodowego. Oczywiście, w historii Olesona nieznany „statek powietrzny” – jeśli istniał naprawdę – został wcześniej czy później zabrany przez odpływ, a jego elementy porozrzucane na morskim dnie i zasypane przez muł. Problematyczne wydaje się znalezienie dziś jakichkolwiek pozostałości, zwłaszcza że zlokalizowanie wyspy jest niemożliwe. Dzisiaj rzekomo nie uszkodzone „statki kosmiczne” są z reguły natychmiast konfiskowane, odtransportowywane i ukrywane przez tajne służby albo przez wojsko, tym samym nie ma możliwości ich zbadania. W każdym razie zbadania przez przedstawicieli opinii publicznej, można bowiem sobie wyobrazić, jak postępuje z nimi wojsko. Jest jednak parę wyjątków. Illobrand von Ludwiger pisze o interesującym przypadku, jaki zdarzył się 29 stycznia 1986 roku w Związku Radzieckim [111]. Mieszkańcy wschodniosyberyjskiego miasta Dalniegorsk koło Władywostoku zauważyli kulę świecącą czerwonym światłem, która nadlatywała z południowego zachodu, kierując się ku górze Izwiestkowaja, mającej 611 m wysokości. Kilka sekund później kula zderzyła się ze skałami, wywołując lawinę kamienistych odłamków. Kula nie wybuchła. Kilkakrotnie próbowała nabrać wysokości, rozjarzając się czerwono i emitując ku ziemi jaskrawe światło. Trwało to prawie pół godziny. Potem próby niewielkiego, przypuszczalnie bezzałogowego, obiektu ustały. Uległ samozniszczeniu: zaświecił jasnością płomienia palnika acetylenowego i runął na ziemię, gdzie płonął mniej więcej przez godzinę. Poza paroma kawałkami stopionego metalu i odrobiną popiołu nic z obiektu nie zostało. W tydzień po katastrofie, 6 lutego, w okolicy pojawiły się dwie żółte, świetliste kule – okrążyły wielokrotnie miejsce upadku obiektu i zniknęły. Półtora roku później, 28 listopada 1987 roku, pojawiło się całe „dowództwo floty”: 33 kule i wiele cylindrycznych obiektów. Trzynaście obiektów zeszło nad samą ziemię, oświetlając miejsce katastrofy silnymi reflektorami. Potem pojazdy zniknęły [112]. W tym czasie miejsce upadku kuli było już dawno „wyczyszczone”. Krótko po wypadku naukowcy z różnych radzieckich szkół wyższych pobrali stamtąd próbki gleby i materiałów. Badania – między innymi analizy spektralne, rentgenowskie analizy strukturologiczne i badania pod mikroskopem elektronowym – wykazały, że chodzi o jakiś nadzwyczajny materiał. Dr A. Kulikow z Instytutu Chemii we Władywostoku powiedział: „Nie da się stwierdzić, co to jest. Substancja ta przypomina nieco włókna węglowe. Nie wiadomo, w jakich warunkach powstaje. Może w ekstremalnie wysokiej temperaturze”. A chemik F. W. Wysocki, też z Władywostoku, przyznał: „Jest to niewątpliwie produkt wysoko rozwiniętej technologii pozaziemskiej”.   Niewykluczone, że przed ponad stu laty, w 1884 roku, osiągnięto by podobne rezultaty, gdyby dysponowano metodami badań porównywalnymi do dzisiejszych, przede wszystkimi jednak, gdyby we właściwym czasie zabezpieczono próbkę z nieznanego obiektu, który runął na ziemię 6 czerwca tegoż roku w pobliżu Lincoln w stanie Nebraska. Zdarzenie to przedstawiono w bardzo wielu relacjach prasowych. Najważniejszym źródłem jest „Daily State Journal” [113] z Lincoln, ale informacje na ten temat ukazały się też w „Nebraska Nugget” i w wielu innych czasopismach. Wyklucza to z dużą dozą pewności podejrzenie, że była to „kaczka dziennikarska”. Poza tym wszystko wydarzyło się dwanaście lat przed masowym pojawianiem się statków powietrznych, kiedy jeszcze nikt nie wpadł na pomysł robienia dzięki nim kariery dziennikarskiej. Obiekt spadł 55 kilometrów na północny zachód od Benkelman. Około pierwszej po południu właściciel rancza, John W. Ellis, wraz z licznymi kowbojami robił objazd swojej wielkej posiadłości. Nagle jeźdźcy usłyszeli „nad sobą przerażający ryk. Spojrzawszy w niebo ujrzeli coś, co wyglądało jak płonący meteoryt, meteoryt-gigant. Chwilę później obiekt runął na ziemię poza zasięgiem wzroku”. Uspokoiwszy konie, mężczyźni wspięli się na stromiznę wzgórza, skąd był lepszy widok. Rozżarzony obiekt leżał mniej więcej kilometr dalej. Było widać tylko jego górną część. Większej części nie widzieli, bo obiekt ześliznął się do wąwozu. „Jak najszybciej – relacjonuje »Daily State Journal« – pogalopowali na miejsce. Zdumiały ich resztki kół zębatych i inne części jakichś mechanizmów, widziane po drodze. Leżały porozrzucane w rynnowatym wyżłobieniu w gruncie, które pozostawił niebiański przybysz. Od przedmiotów tych bił tak wielki żar, że wokół każdego był wypalony wielki płat trawy. Nie dawało się do nich podejść”. Mężczyźni pojechali dalej. Dotarli do skraju wąwozu, w który wpadł obiekt. „Żar wszakże był tak wielki, że powietrze nad przepaścią płonęło. Z obiektu padało też światło tak jaskrawe, że nie dawało się nań patrzeć dłużej niż przez chwilę.” Jeden z kowbojów, Alf Williamson, wychylił się za bardzo „i nie minęło pół minuty, jak padł bez przytomności. Całą twarz miał w pęcherzach od poparzenia i osmalone włosy. Jego stan był niepokojący. Odległość do »aerolitu«, czy jakby nazwać ów przedmiot, wynosiła prawie 70 m”. Mężczyznę od razu zawieziono na ranczo, wezwano lekarza i zawiadomiono telegraficznie brata ofiary, przebywającego w Denver. Ten zabrał go do miasta do innych lekarzy. Ale tego dnia Alf Williamson został napiętnowany na całe życie: oślepł, jego twarz była tak oszpecona; że zmieniła się nie do poznania. „Ponieważ nie dawało się – czytamy dalej w gazecie – zejść do tajemniczego przybysza z przestworzy, mężczyźni zawrócili do wyżłobienia powstałego w trakcie jego upadku. Tam, gdzie obiekt po raz pierwszy dotknął ziemi, grunt był piaszczysty i nic nie rosło. Piasek stopił się nie wiadomo jak głęboko i to w pasie o szerokości trzech metrów, a dziesięciu długości. Między tym fragmentem gruntu, a punktem zatrzymania obiekt stykał się z podłożem i w innych miejscach. Ale ślady te nie były tak wyraźne jak pierwsze.” Wieść o spadłym „aerolicie” szybko rozniosła się po Benkelman. Jeszcze tego samego dnia zwołano niewielką komisję do zbadania okoliczności i przyczyn zdarzenia oraz obejrzenia „tego cholernego czegoś”. W jej skład wchodził miejscowy inspektor ochrony przeciwpożarowej E. W. Rawlings. Kiedy przybyli na miejsce, mniejsze z rozrzuconych elementów obiektu ostygły na tyle, że udało się do nich bezpiecznie zbliżyć, były jednak tak gorące, że nie można ich było dotknąć: „Szpadlem podniesiono element wyglądający jak łopata śmigła, zrobiony z metalu przypominającego mosiądz. Element ten miał około 40 cm długości, 8 grubości i 15 szerokości. Ważył nie więcej niż dwa i pół kilograma, sprawiał jednak wrażenie, że jest mocniejszy i bardziej lity, niż gdyby go wykonano z któregoś ze znanych metali. Zabezpieczono też część koła z wyfrezowaną krawędzią, mającego pierwotnie średnicę prawie trzech metrów. Zrobiono je chyba z tego samego materiału i było tej samej niepowszednio niewielkiej wagi”. Komisja oceniła, że statek, który uległ katastrofie, miał długość około dwudziestu, a średnicę czterech metrów. Kiedyś był zapewne cylindrycznego kształtu. Gazeta kończy relację słowami: „W okolicy panuje wielkie wzburzenie i niepewność. Kowboje pana Johna Ellisa poczekali, aż dziwne znalezisko ostygnie, żeby je lepiej zbadać. Mr Ellis tymczasem jest tutaj [w Lincoln], skąd pierwszym pociągiem pojedzie poinformować o znalezisku urząd ziemski i zarejestrować swoje prawa do spadłego obiektu. Przed godziną wyruszyła stąd kolejna grupa, która przez całą noc będzie jechać na miejsce. Okolice katastrofy są raczej dzikie i niedostępne, a drogi są bardzo złe”.   Ale katastrofa statku była tylko pierwszym i niekoniecznie najdziwniejszym elementem tego osobliwego zdarzenia. Razem z grupą nocnych jeźdźców na miejsce wypadku pośpieszył korespondent „Daily State Journal”. Pod nagłówkiem „Magiczny meteoryt” gazeta pisze 10 czerwca 1884 roku: „Wasz korespondent, szanowni Czytelnicy, wrócił właśnie z miejsca, w którym w piątek runął na ziemię przybysz z przestworzy. Przybysz ów zniknął, rozpłynął się w powietrzu. Wczorajszym popołudniem koło godziny drugiej zaczęła się nawałnica. Było to zjawisko typowe dla tych okolic, a większość gapiów uciekła szukając schronienia. Z tuzin wszakże – wśród nich Wasz korespondent – pozostało zobaczyć, jaki efekt wywoła zetknięcie się kropli deszczu z nadal rozżarzonym metalem”. Ale wkrótce nawałnica rozpętała się do tego stopnia, że nie było widać nic na wyciągnięcie ręki. „Trwało to około pół godziny. Kiedy najgorsza ulewa minęła na tyle, żeby można było zobaczyć aerolit, już go nie było. Rozpadliną płynął strumień metrowej głębokości. Przypuszczając, że woda porwała ze sobą nieznany pojazd, mężczyźni zeszli na dno wąwozu, ryzykując życiem.” Tam ze zdumieniem stwierdzili, że statek nie został wcale porwany przez wodę, ale w rzeczy samej przez nią rozpuszczony: „Pozostały tylko żałosne resztki, kilka kałuż pełnych galaretowatej substancji. Ale na oczach obecnych zmniejszały się one coraz bardziej, aż pozostały tylko strumyczki błotnistej wody. W powietrzu czuć było osobliwie słodkawą woń. Cała sprawa jest w najwyższym stopniu tajemnicza i bez wątpienia pozostanie zagadką na zawsze. Alf Williamson ranny kowboj, wyjeżdża dziś z Denver w towarzystwie swego brata. Istnieją obawy, że już nie odzyska wzroku”.   I znów nie wiadomo, gdzie dostarczono i gdzie były zabezpieczone w przeddzień metalowe elementy: część koła czy płyty i część „łopaty śmigła”. Dziwny metal, z którego je zrobiono, byłby ze względu na niewielką wagę i wytrzymałość idealny na konstrukcje dzisiejszych samolotów. Przepadł bez śladu, tak samo jak cały osobliwy aerolit. Jakiż to obiekt latający spadł w Nebrasce przed 109 laty? Czy to możliwe, żeby statek kosmiczny pozaziemskiej cywilizacji „rozpuścił się” w zetknięciu z wodą, jak porcja lodów waniliowych na letnim słońcu? Ale musimy pamiętać, że i w Dalniegorsku w 1986 roku kula uległa samozniszczeniu – być może, aby nie wpaść w ręce ciekawskich Ziemian. Czy tajemniczy statek z Benkelman rozpłynął, się z tej samej przyczyny? Piasek – czy raczej drobinki kwarcu, z którego się składa – topią się w temperaturze 1410°C. Kowboje pana Ellisa widzieli płaty stopionego piasku w najbliższej strefie zetknięcia się obiektu z ziemią. Musiały więc panować tam temperatury tego rzędu i dziwne jest, że obiekt nie wybuchł, rozrywając się na kawałki. Ale być może istotną rolę odegrał osobliwy materiał, który w takiej temperaturze nie zmienił struktury i wytrzymałości. Może. A może wszystko było tylko kolejną demonstracją owej taktyki, zdumiewającej i pełnej sprzeczności, jaką stosują wobec nas inni. Kto potrafi pojawiać się pod różnymi postaciami, zmieniającymi się na oczach zdumionych widzów, a w końcu rozpływać się w powietrzu, ten umie też w podobny sposób usunąć statek kosmiczny, wywołując tym co najwyżej nasze bezgraniczne zdumienie. A co stało się w Aurorze? To prawda, że rankiem 17 kwietnia 1897 roku, w apogeum masowego pojawiania się w Ameryce statków powietrznych, w Teksasie spadł jakiś obiekt? W 1973 roku, gdy dokopano się do starych informacji prasowych i rozpoczęto ponowne badania, jeden z niewielu żyjących świadków tamtych czasów, dziewięćdziesięciojednoletnia Mary Evans powiedziała: „Niech mi pan wierzy, upadek spowodował wielkie poruszenie. Wielu ludzi się bało. Nie wiedzieli, co będzie. Miałam dopiero piętnaście lat i niczego już prawie nie pamiętam, aż tu nagle znów napisano o tym w gazetach”. Mary Evans mieszkała w tym czasie w Aurorze: „Moja matka i ojciec wszakże nie pozwolili mi pójść ze sobą na miejsce upadku przy studni sędziego Proctora. Po powrocie do domu opowiedzieli mi, że statek powietrzny eksplodował. Ciało pilota, który zginął w katastrofie, było rozdarte na strzępy. Ludzie z miasta, zbierający resztki zwłok, mówili, że był to człowiek bardzo niewielkiego wzrostu. Pogrzebali go tego samego dnia na cmentarzu w Aurorze” [115]. Oryginalna relacja ukazała się wówczas w „Dallas Morning News” oraz w „Fort Worth Register”. Aurora to mała mieścina, w której nigdy nie wydawano gazety. Dziennikarz piszący o katastrofie, niejaki S. E. Haydon, relacjonował, że około szóstej rano mieszkańców Aurory zaniepokoił statek powietrzny, przelatujący bliżej niż kiedykolwiek nad miejscowością: „Widać było, że w mechanizmie nie wszystko działa prawidłowo, bo statek poruszał się ledwie z prędkością dziesięciu do dwunastu mil na godzinę na coraz niższym pułapie. Przeleciał dokładnie nad placem ludowym, a gdy dotarł nad północne krańce miasta, uderzył w wieżę wiatraka sędziego Proctora. Straszliwy wybuch rozerwał go na kawałki, które spadły na pola. Eksplozja zniszczyła wiatrak, zbiornik na wodę i ogród kwiatowy sędziego”. Znaleziono szczątki pilota, który był chyba sam na pokładzie. Został rozszarpany, ale „znaleziono kilka fragmentów jego ciała, świadczących, że nie był mieszkańcem tego świata”. Oficer armii amerykańskiej o nazwisku T. J. Weems, mieszkający w Aurorze, „autorytet – według Haydona – w dziedzinie astronomii”, oświadczył, iż uważa, że człowiek ten pochodził z Marsa. Znaleziono też strzępy papieru pokryte nieznanym pismem hieroglificznym oraz nieznane elementy z metalu „przypominającego nieco mieszankę aluminium i srebra”. W sumie, jak przypuszczał Haydon, był to statek ważący wiele ton. „Na miejscu – pisze w zakończeniu -jest pełno ludzi, którzy zebrali się tu dla obejrzenia wraku i zebrania jego metalowych szczątków. Pogrzeb pilota odbędzie się w środę rano.”   Co naprawdę stało się wówczas w Teksasie? Żaden ze wspomnianych fragmentów pisma nigdy już nie wypłynął na jaw, zbieracze pamiątek nigdy nie wysłali żadnej ze znalezionych rzeczy do naukowego zbadania. Frank Tolbert, stały współpracownik „Dallas Morning News”, który przed trzydziestu laty jako pierwszy przedstawił ponownie całą historię, był przekonany, że ma do czynienia z oszustwem. Tolbert uważał, że całą tę historyjkę wymyślił sam Haydon, żeby wyrwać Aurorę z prowincjonalnej drzemki i uczynić sławną. Podejrzenie to było nie całkiem pozbawione podstaw. Zdołał wprawdzie odszukać w ewidencji mieszkańców sędziego Proctora, ale jedyny T. J. Weems był kowalem. A przede wszystkim nie znalazł w kronikach miejscowości i okolic jakiejkolwiek wzmianki o katastrofie, choć wpis taki znalazłby się tam na pewno ze względu na wagę zdarzenia. Wszystko było przekonujące, ale wątpliwości pozostały. W 1973 roku sprawą zajął się William Case, ówczesny redaktor „Dallas Times Harald”, a zarazem członek MUFON. Do Aurory przybył wiosną 1973 roku wraz z Walterem Andrusem, przewodniczącym MUFON, doświadczonym poszukiwaczem skarbów, i Fredem N. Kelleym, ekspertem w dziedzinie posługiwania się detektorem do wykrywania metali. Nie liczyli się tylko z jednym: że przedstawiciele prasy, radia i telewizji, które zwróciły uwagę na całą sprawę, będą towarzyszyć im na każdym kroku. Zamiast więc rozpocząć dokładne badania cała trójka znalazła się nagle w oku cyklonu wywołanego przez środki masowego przekazu. Na samym początku trzej badacze opublikowali apel: Wszyscy, którzy pamiętają to zdarzenie albo mają w szafie tajemniczy kawałek metalu z czasów swoich dziadków, proszeni są o zgłoszenie. Poszukiwaczom nie dane było wprawdzie ujrzeć ani jednego kawałka metalu, ale bądź co bądź zgłosiło się dwoje świadków pamiętających tamte dni. Jednym była dziewięćdziesięciojednoletnia Mary Evans, drugim – osiemdziesięciotrzyletni C. C. Stephens. Nawet Stephens pamiętał, że zdarzył się wtedy jakiś wybuch i że jego rodzice mówili o jakichś szczątkach i metalowych elementach. Twierdził także, że statek nie uderzył w wiatrak (ang. windmill), ale w windę budowlaną (ang. windlass). Ma to znaczenie o tyle, że nikt sobie nie przypominał, żeby w Aurorze był wiatrak. Nie wspominały o nim też miejscowe kroniki i ewidencje. Być może Haydon czy – co bardziej prawdopodobne – zecer zrobił w tym miejscu błąd. Po przybyciu do Aurory grupa badaczy przeprowadziła oględziny miejsca rzekomej katastrofy statku powietrznego. Mieszkańcom było ono dobrze znane, bo od badań Franka Tolberta nie upłynęło nawet dziesięć lat, a już wtedy w Aurorze panowało duże poruszenie. Miejsce znajdowało się w posiadłości farmera Brawleya Oatesa. Oates był człowiekiem bardzo zabobonnym. Miał zapalenie stawów, a gdy po badaniach Tolberta w 1966 roku okazało się, że statek spadł na jego ziemię, uznał całkiem serio, że chorobę wywołało „promieniowanie statku kosmicznego z Marsa”. W każdym razie zaraz potem kazał zabetonować cały obszar i wznieść na tym miejscu szopy i stodoły. Case, Andreas i Kelley przybyli kilka lat za późno. Ale mimo wszystko na terenie otaczającym zabetonowany fragment udało im się znaleźć kawałek metalu, a dzięki anonimowym informacjom jednego z mieszkańców w innym miejscu odkryli dwanaście dalszych. Znaleziska oczyszczono, opieczętowano i przygotowano do analizy. Oczywiście następnym celem grupy z MUFON był miejscowy cmentarz. Na grobie, w którym – jak chciała legenda – pochowano Marsjanina, stał nieduży, mniej więcej czterdziestopięciocentymetrowy blok piaskowca. Czy tu spoczywa mieszkaniec innej planety? Detektor Freda Kelleya pokazywał coś dziwnego: można było przypuszczać, że mniej więcej na głębokości jednego metra znajduje się jakiś element z metalu. Jeszcze tego samego dnia cała trójka postanowiła złożyć oficjalną prośbę o zezwolenie na ekshumację, aby z zastosowaniem metod ściśle naukowych zbadać zwłoki i wykryty element. Kiedy nazajutrz przybyli na cmentarz, marzenie o „odkryciu stulecia” prysło. Nocą ktoś ukradł kamień nagrobny. Ale to nie wszystko – nie uszkadzając grobu, ów ktoś wydobył wykryty kawałek metalu przez niewielki szybik mający około siedmiu centymetrów średnicy. Wtedy zaczął się prawdziwy dramat. Coraz więcej mieszkańców Aurory zaczęło sprzeciwiać się badaniom. Obawiali się, że na ich cmentarzu zacznie się bezczeszczenie grobów. A jeśli w grobie nie leży Marsjanin? Czy otworzy się następny? A potem kolejny i jeszcze jeden? Stało się to, czego obawiali się badacze – nie wydano zezwolenia na ekshumację. Kogokolwiek pochowano w tym miejscu, leży tam do dziś i nikt nie zakłócił jego spokoju. A analiza metalowych części znalezionych w miejscu katastrofy? Po zbadaniu przez trzy różne laboratoria okazało się, że są z aluminium zawierającego niewielkie ilości żelaza. Musiały być w krótkim czasie stopione, a następnie – po wymieszaniu z miejscowym wapieniem – zastygły ponownie. Rentgenologiczna analiza spektralna wykazała ponadto, że próbki nie zawierają cynku ani miedzi, choć w hutnictwie miedź dodaje się zwykle do wytapianego żelaza. Kamień nagrobny z Aurory. Zniknął w równie nie wyjaśniony sposób jak kawałek metalu odkryty w 1973 roku przez grupę badaczy z MUFON   Ale w jednej próbce stwierdzono stop będący w użyciu od lat dwudziestych. A zatem nie była to substancja pochodząca z międzygwiezdnego statku kosmicznego? Zwykły złom, jaki wszędzie na świecie z biegiem lat gromadzi się w gospodarstwie? Należało jeszcze wyjaśnić przyczynę powstania wysokiej temperatury, która spowodowała stopienie się metalu z wapieniem. W kronikach Aurory nie ma wpisu o straszliwym ogniu, ale nawet wielki pożar nie doprowadziłby do powstania takiego stopu. William Case, nadal badający przypadek, powiedział w wywiadzie udzielonym w 1983 roku: „Wszystko przemawia za hipotezą o wybuchu. Rozrzut metalowych elementów znalezionych w gruncie świadczy o tym, że obiekt leciał dość nisko. Najpierw eksplodowała część prawej dolnej połowy rozrzucając szczątki na powierzchni około 10 000 m2 po płaskim zboczu wapiennego wzgórza. Zaraz potem nastąpił drugi większy wybuch, który rozrzucił resztki na północ i na zachód” [116]. Jedno wydaje się pewne – mimo wielu oszustw, mimo zmyślanych historyjek, puszczanych w obieg przez prasę i sprytnych kawalarzy pod koniec minionego stulecia – wszystko zdarzyło się naprawdę. Widziano wielkie, cygarowate albo elipsoidalne obiekty, które niemalże bezgłośnie, z zapalonymi światłami, szybowały nad kontynentem amerykańskim. Ludzie spotykali załogi tych pojazdów: były to dziwaczne istoty, pod wieloma względami podobne do dzisiejszych ufonautów. Także wtedy uprowadzano ludzi. Nie można też wykluczyć, że tu i ówdzie jakiś statek powietrzny spadał, pozostawiając po sobie tylko zagadkowe metalowe elementy i rozpływającą się galaretę. Z tym wszystkim spotykamy się znów dziś, sto lat później. Cylindryczne i elipsoidalne UFO, spotkania z istotami pozaziemskimi, uprowadzenia, katastrofy statków kosmicznych. Historia się powtarza – wprawdzie nie ze szczegółami, wprawdzie ma różne oblicza, ale jej zasadnicze elementy są takie same. Pojawienie się statków powietrznych nie było zapowiedzią dzisiejszych UFO, była to kontynuacja tego samego zjawiska w wersji właściwej dla danej epoki – jego wariant. Ludzie minionego stulecia pokładali swoje marzenia i nadzieje w nadchodzącej epoce techniki, której ostatecznym i największym celem miał być rozwój lotnictwa. To, co widzieli na niebie, było niejako zapowiedzią spełnienia ich marzeń, ucieleśnieniem pragnień, wyrazem ich najskrytszych nadziei. Dziś widzimy w istocie to samo – statki kosmiczne, wytwory wysoko rozwiniętej techniki i manipulacje genowe tworzą obraz końca naszego wieku, a UFO dopasowuje się tylko do tego obrazu. Dla innych nie ma znaczenia, pod jaką postacią działają. Z biegiem tysiącleci zmieniali je wielokrotnie. Byli aniołami i diabłami, wróżkami i skrzatami, przybyszami z Magonii i załogami statków z Marsa. To nieistotne. Dziś są „astronautami” z Wenus albo z Dzeta Reticuli. Czym są naprawdę? Skąd naprawdę przybywają? Czego chcą naprawdę? Odpowiedzi, jakich możemy udzielić na te pytania, mają swoje korzenie w przeszłości i w teraźniejszości. Ale tylko przyszłość pokaże, czy takich samych udzieliliby inni. 9. Kurioza Yeti, bigfooty, ludzie-smoki... i inne nieprawdopodobne postacie Nasz świat zamieszkują potwory. Czają się wszędzie: w Loch Ness, w sercu czarnej Afryki, w Karakorum i w Himalajach, w Górach Skalistych, w Jeziorze Bajkał i w Schwarzwaldzie. Węże morskie, żywe dinozaury, ludzie śniegu, osobliwe anachroniczne stworzenia, żyjące od pradziejów na naszej planecie. Kto nie zna niesamowitego i strasznego, a potem ukazywanego w karykaturze pełnej ciepłej ironii, potwora z dzikich okolic północy Wielkiej Brytanii? Nessie, „potwór” w szkockim jeziorze, zrobiła światową sławę dzięki stałemu zainteresowaniu prasy. Ale co to wszystko ma wspólnego z UFO? Wkrótce zobaczymy, że bardzo wiele. Najistotniejsze pytanie, jakie musimy sobie zadać, brzmi: czy takie stworzenia naprawdę istnieją? Czy kryją się w niedostępnych górskich terenach, w bezdennych jeziorach i na zamglonych bagnach – czy w mrocznych zakamarkach duszy ludzkiej? Innymi słowy, czy powinni je badać biolodzy czy psycholodzy? Ci ostatni są zgodni. Twierdzą, że ludzie wierzą w potwory, bo dzięki temu ich świat staje się bardziej emocjonujący, zawiera więcej szczegółów, jest bardziej kontrastowy. Wiadomo, że dzieci żyją w świecie fantazji, zamieszkanym przez postacie nader osobliwe, ale nie istniejące naprawdę. Postacie te znikają w trakcie procesu dojrzewania – ludzie dorośli wierzą tylko w to, co widzą. Ale oczywiście nie wszyscy, jak twierdzi pewien kierunek psychologii. Niektórzy nie umieją chyba przekroczyć tej granicy, nadal widzą „potwory”, kompensując sobie w ten sposób głęboko zakorzenione lęki. Czy to prawda? I tak, i nie. W każdym razie Nessie nie jest, jak wielokrotnie przypuszczano, typową dla sezonu ogórkowego „kaczką dziennikarską”. Najstarsza relacja o potworze pochodzi z VI wieku po Chr., a spisał ją własnoręcznie w 565 roku na pergaminie w Vita Sancti Columbiani Adamnan, mnich zakonu benedyktynów, a zarazem opat angielskiego klasztoru Iona. Pod tytułem „O wyklęciu pewnego potwora wodnego mocą modlitwy Męża Świętego” Adamnan opisuje, jak to Św. Columbianus dotarł pewnego dnia nad Loch Ness, gdzie ujrzał pochówek mężczyzny zabitego przez potwora mieszkającego w jeziorze. Columbianus postanawia zatem – jak przystoi świętemu jego pokroju – za pomocą egzorcyzmów ukatrupić „diabelskie zwierzę”. Błogosławi jezioro, odmawia modlitwy i zaklęcia. „Usłyszawszy głos świętego – pisze Adamnan – potwór przeraził się i uciekł prędzej niźli się pojawił, jakby ktoś ciągnął go za postronek [...].” Ucieczka ta wszakże okazała się odwrotem chwilowym, Nessie bowiem pojawiła się znowu już w latach trzydziestych naszego stulecia, przynajmniej na pierwszych stronach gazet. 22 lipca 1933 roku. Małżeństwo Spicerów jedzie biegnącą nad Loch Ness drogą z Dores do Inverfarigaig. Małżonkowie widzą, jak jakieś „niezwyczajne” zwierzę przechodzi przez jezdnię – stosunkowo niedaleko przed nimi [117]. W tym miejscu droga zbliża się na mniej więcej 20 m do jeziora. Głowa zwierzęcia chowa się już w zaroślach, ale małżonkowie widzą jeszcze długą szyję, która wygina się i faluje. Spicerowie przypuszczają, że ma ona 30-50 cm średnicy, jest więc nieco grubsza od trąby słonia. Szyja ciągnie się przez całą szerokość drogi. Potem wyłania się masywny, wielki, czarny tułów. W parę sekund przechodzi przez drogę i znika w zaroślach, kierując się do jeziora. George Spicer dodaje gazu. W chwili zauważenia zwierzęcia samochód znajdował się w odległości około 180 metrów od niego. Spicer zatrzymuje wóz w miejscu, gdzie stwór przechodził przez drogę, ale nic tam już nie ma. Tylko w podszyciu widnieje luka, która wygląda jak wejście do ciemnego tunelu, prowadzącego ku wodzie. Ale po chwili, nieco dalej, widzą potwora w całej okazałości. Leży na brzegu jeziora, trzymając w pysku upolowaną owcę. Nie zwraca uwagi na przerażone małżeństwo. Spicerowie oceniają, że zwierzę ma osiem do dziesięciu metrów długości. Potem potwór rusza nieco niezgrabnie na olbrzymich płetwach, kołysząc się sunie ku wodzie i znika w falach jeziora. Opis tego zdarzenia pojawił się w prasie i od razu zgłosiło się wiele osób, które widziały coś podobnego. Otwiera się worek z relacjami na temat potwora. Prasa przyrzeka do 20 tysięcy funtów osobie, która albo zrobi zdjęcie, przekonujące niedowiarków, albo upoluje potwora z Loch Ness. Kreślono plany, układano scenariusze wielkiego „połowu”, ale potem wszystko zarzucano. Znaleźli się i tacy, co chcieli Loch Ness podłączyć do prądu albo spuścić wodę i osuszyć jezioro do samego dńa. Dzięki Bogu żadnego z tych pomysłów nie zrealizowano. Ale rzeka ludzi płynąca odtąd ku jezioru, aby schwytać albo przynajmniej sfotografować Nessie, nie zmniejsza się. W 1976 roku wyruszyła tam nawet pierwsza ekspedycja naukowa [118]. Dwie grupy – w sumie 40 badaczy, techników i nurków – pracowały na okrągło przez wiele miesięcy. Koszt przyrządów, przy których pomocy chciano się dobrać Nessie do skóry, przekroczył pół miliona marek niemieckich. Wyprawę sfinansowały: amerykańskie czasopismo „National Geografie”, Akademia Nauk Stosowanych z Bostonu i „New York Times”. W przedsięwzięciu wzięli udział zoolodzy, paleontolodzy, geolodzy, oceanografowie, fizycy, inżynierowie, elektronicy, specjaliści w dziedzinie badań podwodnych, mikrobiolodzy, biolodzy i hydrolodzy z USA, Kanady i Wielkiej Brytanii. Na pierwszym planie, obok prób zlokalizowania stworzenia pod wodą za pomocą sonarów, znajdowały się badania geologicznej struktury gruntu, warunków eko- i biologicznych, dynamiki jeziora i hydrofizyki. Jeden z sonarów istotnie wykrył na głębokości piętnastu metrów duży, żywy, ruchomy obiekt. Potem namierzono kolejne „coś”, mające ponad 13 metrów długości, a w końcu wykryto nawet dwa płynące obok siebie ciała. Stwierdzono zarysy „występów”, „zaokrąglonych kształtów”, „członków”, „garbów” i „płetw”. Zapisy pomiarów zanalizowano później na słynnym Massachusetts Institute of Technology. Zdaniem naukowców, w celu dokonania zadowalającej interpretacji zapisów nie można brać pod uwagę wielkich ławic ryb ani innych zjawisk fizycznych czy dryfujących skupisk torfu. Kanadyjski paleontolog, dr Christopher McGowan, po zakończeniu prac oświadczył: „W jeziorze coś żyje. Ale nie wiemy, co to za zwierzę”. Nie dały też na to odpowiedzi następne wyprawy. W latach 1982 oraz 1987 po raz kolejny zbadano jezioro za pomocą sonarów i zarejestrowano ruchy osobliwych wielkich „cieni”. Nie wiadomo, co to było. Opierając się na wynikach ekspedycji z 1976 roku, Izba Gmin przezornie wzięła Nessie pod ochronę. Zgodnie z brytyjską Conserwation of Wild Creatures and Wild Plants Art z 1975 roku zwierzęciu nadano nazwę Nessiteras rhombopteryx. Odtąd karalne jest zabicie potwora żyjącego w Loch Ness – abstrahując od faktu, że tak naprawdę nikt nie wie, o jakie stworzenie właściwie chodzi. Potwory morskie „monstrualnego gatunku” żyją ponoć nie tylko w Loch Ness [119]. „Ogromne zwierzę z niewielką głową”, żyjące w szkockim jeziorze Loch Watten, pożarło w 1923 roku psa weterana wojennego, pułkownika Trimble. Pułkownikowi, który zamierzał odpłacić potworowi pięknym za nadobne i złowić go na żelazny hak z nabitymi nań kawałkami mięsa, poszło nie lepiej: jego rozszarpane zwłoki, przebite hakiem, znaleziono parę dni później w przybrzeżnych trzcinach. Inny potwór szwenda się rzekomo u wybrzeży południowo-zachodniej Anglii. Od Wielkiejnocy 1976 roku widywano go wielokrotnie, a podobno nawet sfotografowano. Dwudziestodziewięcioletni wówczas Duncan Viner tak opowiada o tym, co widział: „Szedłem nadbrzeżną ścieżką, obserwując ptaki morskie. Ujrzałem »węża«. Najpierw pomyślałem, że to wieloryb, bo było widać tylko ciemny grzbiet. Ale po chwili zobaczyłem, że zwierzę wyprostowało się w wodzie. Teraz było widać długą szyję. Chyba się zatrzymało, rozejrzało się kilkakrotnie i po prostu zanurzyło pod wodę. Znajdowało się zapewne w odległości kilkuset metrów od brzegu”. Także w Jeziorze Labynkyr w Jakucji wegetuje podobne stworzenie. Profesor biologii Gładkij tak mówi o nim w „Komsomolskiej Prawdzie” w 1964 roku: „Na powierzchni wody coś się nagle poruszyło i ujrzałem, że wynurza się straszny potwór, podobny do ichtiozaura. Potwór zamarł na kilka sekund, ale potem podpłynął szybko do brzegu i wyszedł na lądy Nie wiadomo, co zamierzał. Może wybierał się do „kolegi”, ukrywającego się podobno w dziewiczych lasach Afryki. W każdym razie w 1932 roku pewien Szwed, J. C. Johanson, bedąc na safari, trafił podobno na dinozaura. Zwierzę mające 16 metrów długości zabiło akurat nosorożca i zabierało się do zjadania zdobyczy: „Byłem zdumiony. Wyzwoliwszy się z pierwszego strachu, sięgnąłem po aparat. Słyszałem chrzęst kości nosorożca w potężnych zębach dinozaura. Nacisnąłem migawkę, a potwór skoczył na głęboką wodę. Zaszokowało mnie to zdarzenie. Osłabły, osunąłem się w buszu, gdzie się ukryłem. Zrobiło mi się ciemno przed oczyma. [...] Wyglądałem pewno jak niespełna rozumu, kiedy dotarłem do obozu. Wymachiwałem aparatem, wydawałem nieartykułowane dźwięki. [...] Osiem dni leżałem w gorączce wstrząsany dreszczami i prawie cały czas byłem nieprzytomny” [120]. Czy Johanson rzeczywiście spotkał ocalałego dinozaura spożywającego zdobycz – może miał atak malarii i wszystko, co przeżył, było tylko wytworem jego chorej wyobraźni? W każdym razie zdjęcie było niezbyt ostre. Mogło przedstawiać wszystko – ktoś z fantazją mógł się na nim nawet dopatrzyć potwora skaczącego do wody. Ale z Afryki Środkowej napływa wiele podobnych relacji na temat dinozaurów albo stworzeń do nich podobnych. Miejscowi nazywają je „mokele m'bembe” albo „jaco-nini”, albo „lukwata”, albo „lau”. Po każdej takiej informacji w teren wyruszają ekspedycje. Jak dotąd bez rezultatu.   Nawet w Niemczech widywano potwory. W maju 1977 roku oddział stu policjantów, wspomagany śmigłowcem, przeczesywał okolice góry Melibokus w Odenwaldzie. Policjanci nie szukali zaginionych, nie przyszli tu też w poszukiwaniu miejsca ukrycia pieniędzy z napadu na bank. Polowali na potwora. Na początku maja dwaj młodzi ludzie z Bensheim po raz pierwszy natknęli się na ową istotę: „Przed nami pojawiło się wielkie kosmate coś. Miało ponad dwa metry wysokości i pochrząkiwało groźnie – powiedział jeden z młodych ludzi, dwudziestoczteroletni wtedy elektrotechnik Raimund Vettel. – Potem prychnęło jak drapieżnik i ruszyło w naszym kierunku. To zaczęliśmy wiać. [...] Przysięgam, że byliśmy trzeźwi jak świnie, nie mogło się nam wydawać” [121]. Przez najbliższe dni znajdowano tam jednak osobliwe ślady. Policjanci stwierdzili, że miały kształt ludzkiej stopy, ale długość 45 cm: „Z przodu w gruncie odcisnęły się wyraźnie mniej więcej pięciocentymetrowe pazury tak, że przypominało to nieco ślady dzika. Ale racica dzika ma najwyżej koło ośmiu centymetrów długości” [121]. „Potwór z Odenwaldu” zniknął równie szybko, jak się pojawił, i nigdy go już nie widziano. Kawał zrobiony przez dwóch młodych ludzi? Możliwe, tylko kto spreparował w lesie dziwne ślady? Istnieją zwierzęta jeszcze osobliwsze, pojawiające się nie tylko w dżungli niemieckiej prasy brukowej, ale żyjące – tak jak w poniższym przypadku – w Teksasie [122]. W styczniu 1978 roku był to niesamowity ptak-olbrzym. Widywano go tak często, że miejscowa rozgłośnia teksaskiego miasta McAllen wyznaczyła nawet nagrodę 1000 dolarów za jego głowę, ale tylko za ptaka żywego. Dzieci, bawiące się nad Rio Grande, jako pierwsze przestraszyły się stworzenia, którego ślady trójpalczastych stóp, mających 30 cm długości i 20 szerokości, odkryto 2 stycznia. Dzień później dwaj policjanci, Arturo Padilla i Nomera Galvan, widzieli uciekającego potwora koło San Benito: „Na niewielkiej wysokości szybował nad kanałem olbrzymi ptak o rozpiętości skrzydeł 4,5 metra”. Biolodzy przypuszczają, że mógł to być kondor, którego z południowoamerykańskich Andów zagnało aż do Teksasu. Może. Tyle że ów dziwny kondor miał całkiem inną głowę niż jego bracia. Jeden z naocznych świadków tak opowiadał o spotkaniu ze stworem: „Zapaliłem reflektory i otworzyłem drzwi wozu. Wpatrywało się we mnie dwoje ogromnych oczu. Stojące przede mną zwierzę miało 1,2 m wysokości i pysk nietoperza. Nie był to z całą pewnością ptak ani żadne zwierzę z tego świata”. Tak zwany Lizzard Man – człowiek jaszczurka, straszący w Karolinie Północnej i Południowej przede wszystkim w pobliżu bagien, też należy chyba do tego gatunku. Widział go między innymi siedemnastoletni Chris Davis z Lee County w Karolinie Południowej, który opisuje go w sposób następujący: „Zielony, oślizły, około dwu i pół metra długości. Miał trzy palce, czerwone oczy, skórę jak jaszczurka i wężową łuskę” [123]. Wydaje się zresztą, że to właśnie w USA, kraju o najbardziej rozwiniętej technice na świecie, wyznaczyły sobie schadzkę najosobliwsze potwory. Poza bigfootem, człowiekiem-jaszczurką i ptakiem o głowie nietoperza są tam jeszcze: – prawie czterometrowy pingwinopodobny olbrzym, żyjący w pobliżu Clearwater na Florydzie; – żółw wielkości volkswagena-garbusa, żyjący w jeziorze koło miejscowości Churubusco w Indianie; – ośmiometrowy wąż morski w jeziorze Flathead w Montanie; – „Dover Demon” z Massachusetts, metrowy mniej więcej, pomarańczowy facet, mający podobno głowę w kształcie ósemki; – pokryty łuską potwór w dolinie rzeki Ohio; – czarne wielkie panterowate stworzenia, widywane masowo na przedmieściach amerykańskich metropolii; – „Champ”, potwór przypominający Nessie, żyjący w jeziorze Champlain w stanie Nowy Jork; – podobne prehistoryczne zwierzę w kanadyjskim jeziorze Okanagan, zwane Ogopogo; – „Chessy”, gigantyczny wąż żyjący w wodach Chesapeak Bay w pobliżu Williamsburga; – „Goat Man”, pół-człowiek i pół-kozioł, całkiem podobny do greckiego boga pasterzy Pana; „Clinton Cat”, wielki kot, nie mający nic wspólnego z prezydentem USA, za to straszący samotnych kierowców jadących nocą odludnymi drogami; „psy fantomowe” albo „spektralne”, czyli przejechane zwierzęta, które znikają; „Snallygaster”, latający smok, widziany w 1909 i 1932 roku nad Frederick Valley – wszystkie te stworzenia żyją w stanie Maryland; – dziesięciometrowy garbaty wąż morski w Jeziorze Erie; Ogopogo, wielki wąż morski, żyjący podobno w Jeziorze Okanagan w Kanadzie   – „Jersey Devil”, „Diabeł z New Jersey”, istota mająca głowę konia, ciało kangura, skrzydła nietoperza, nogi świni, ogon smoka, a wydająca takie okrzyki, że człowieka ciarki przechodzą. Wszystkie te stworzenia mogły wyjść z surrealistycznych płócien Hieronima Boscha, uciec z przedstawiających piekło i czyściec obrazów średniowiecznych malarzy...   Ale bardziej znane od wszystkich mięsożernych stworzeń z afrykańskiego buszu, kosmatej istoty z Odenwaldu, kondora-nietoperza z Teksasu i Ogopogo są chyba ludzie śniegu: ukazują się w Himalajach, na Kaukazie, w Górach Skalistych. Zależnie od regionu określa się je mianem yeti, bigfooty albo sasquatche. Zostawiły mnóstwo śladów na śniegu. Widzieli je tacy wspinacze, jak Michael Ward i Eric Shipton. Reinhold Messner również zetknął się z yeti, a teraz zamierza na nim wymusić kolejne spotkanie. Ale inny wielki himalaista, zdobywca Mount Everestu sir Edmund Hillary, ma do tego stosunek sceptyczny. On także kierował wyprawą mającą odnaleźć człowieka śniegu. Po zakończeniu ekspedycji doszedł jednak do negatywnego wniosku na temat tej istoty: „Myślę, że większość ludzi, którzy widzieli człowieka śniegu, widziało w istocie niezwykle rzadkiego tybetańskiego niedźwiedzia błękitnego. Mówię tak dlatego, że za każdym razem, kiedy wskazywaliśmy skórę tego zwierzęcia, Szerpowie wołali: »Yeti! Yeti!«. Wszystkie bowiem cechy tego zwierzęcia pasują idealnie do ich opisów yeti”. Zdaniem osób wierzących w ich istnienie, ludzie śniegu są małpopodobnymi istotami wielkości człowieka, zamieszkującymi w niedostępnych regionach Azji i Ameryki. W pewnym sensie są to Neandertalczycy, którzy w trakcie przesiadki spóźnili się na pociąg ewolucji zdążający w stronę człowieka współczesnego. Ale poza śladami stóp jest niewiele dowodów na ich istnienie. Rzekome futra okazują się futrami niedźwiedzi i małp, fotografie i filmy z Ameryki okazują się niewyraźne, równie dobrze mogą przedstawiać goryla w Afryce. W Willow Creek w Kanadzie wzniesiono wprawdzie bigfootowi pomnik, ale dziwne zwierzę nie pojawiło się z okazji jego odsłonięcia, a później też nie pokazało się w mieście. Istnieją najfantastyczniejsze historie o człowieku śniegu przestawiane z upodobaniem przede wszystkim w prasie brukowej [124]. Podobno w Związku Radzieckim podczas drugiej wojny światowej wzięto człowieka śniegu do niewoli, a następnie stracono. Radzieccy żołnierze szli śladem stworzenia i zamknęli je w stodole. Dr Wazgen Karapetjan, lekarz wojskowy, wspomina: „Wszedłem do stodoły i ujrzałem tego człowieka w świetle sztormówki. W krzaczastych brwiach łaziły mu wszy. Wziąłem pincetę i ostrożnie wyrwałem mu jeden włos z ciała, potem wyrwałem mu włos z nosa. Pochrząkiwał, ale się nie bronił”. Parę dni później człowieka śniegu stracono. Karapetjanowi powiedziano, że uciekł, ale dr Igor Burczew, dyrektor moskiewskiego Muzeum Darwina, po intensywnych poszukiwaniach stwierdził pod koniec lat siedemdziesiątych: „Postawiono go przed plutonem egzekucyjnym i rozstrzelano”. Nie jest do końca jasne, dlaczego. Może uznano go za niemieckiego szpiega, choć przebranie za „prehistorycznego człowieka” pasowałoby raczej do marnego filmu z Jamesem Bondem niż gorzkiej rzeczywistości drugiej wojny światowej. Dr Burczew sądzi jednak, że jeszcze dziś na bezludnych wyżynach Kaukazu żyje do 200 przedstawicieli tego osobliwego prehistorycznego gatunku: „Mieszkańcy odludnych regionów wschodniego Kaukazu wykładają jedzenie dla ludzi gór. Ale zgodnie ze starą tradycją, nie niepokoją ich”.   Amerykański odpowiednik człowieka śniegu, bigfoot, był znany już Indianom. Określany mianem sasquatch, miał od dawna swoje miejsce w ich mitach [125]. W 1924 roku drwal Albert Ostmann doświadczył jednak na własnej skórze w kanadyjskiej prowincji Kolumbia Brytyjska, że mit ten niespodzianie może zmienić się w rzeczywistość. „Nigdy nie wierzyłem w indiańską bajkę o sasquatchu. Ale gdy spałem, coś zaczęło mną potrząsać, a kiedy sięgałem po długi nóż, jakieś zwierzę albo coś innego poderwało mnie razem ze śpiworem i zarzuciło sobie na ramię. Potwór szedł przez górskie pustkowia, aż nagle mnie upuścił. Rankiem ujrzałem, że otacza mnie gromada dwunożnych istot, wyglądających jak mieszańce człowieka z gorylem. Miały owłosione całe ciało, tylko twarz była pozbawiona włosów i zarostu. Istoty miały nader mocną klatkę piersiową i wielkie ręce. Po kilku dniach niewoli udało mi się wykorzystać zamieszanie, powstałe na skutek tego, że jedna z istot połknęła moją tabakierę i zachorowała – i dałem nogę.” Bardziej pokojowo nastawiony był bigfoot, którego 17 maja 1988 roku spotkał siedemdziesięcioletni Samuel Sherry z Ligonier w stanie Pensylwania [126]. Koło godziny jedenastej w nocy pan Sherry pojechał nad rzekę Loyalhanna łowić nocą ryby przy latarce. Wyjmował właśnie wędki z samochodu, gdy doznał uczucia, że coś z tyłu mu się przygląda. Wyjął latarkę, odwrócił się. Nie dalej jak osiem metrów od niego stała ponad dwumetrowa, włochata istota. Zasapała i podeszła bliżej. Samuel Sherry poczuł zapach jakby pieczonej ryby. Jako wędkarz od lat żyjący za pan brat z przyrodą, postanowił nie ryzykować konfrontacji z istotą. Odwrócił się i powoli ruszył do samochodu. W tym momencie istota „skoczyła jak kangur” i stanęła tuż za nim. Jedną rękę położyła mu na ramieniu, drugą na plecach. To było wszystko. Nie zaatakowała Sherry'ego, delikatnie go dotknęła, a potem – poruszając się takimi samymi dziwnymi susami, jak przybyła – zniknęła z powrotem w zaroślach. Amerykański folklor roi się od takich historii. Rejon działania bigfootów nie ogranicza się przy tym do Gór Skalistych, lecz pojawiają się też na Środkowym Zachodzie i w Arizonie, na Florydzie i koło Chicago. Nawet jeżeli tylko niewielki procent tych relacji opiera się na realnych podstawach, to w przypadku bigfootów chodzi na pewno o populację ogromną, rozrzuconą po całym kontynencie północnoamerykańskim. Do tego dochodzą ludzie śniegu z Himalajów, gór Kaukazu, Nowej Zelandii, Jawy i innych regionów. Ale czy nigdy nie udało się schwytać takiego zwierzęcia (czy może półczłowieka)? Czy nie istnieje ani jedno zdjęcie, które by go przedstawiało, ani jedna przekonująca sekwencja wideo? Czy nigdy – pomijając ślady wielkich stóp w błocie albo na śniegu i parę kosmyków włosów – nie znaleziono nic, co by się z nim jakoś wiązało? Ani kości, ani cmentarzysk, ani jaskiń mieszkalnych, zupełnie nic? Nie, nigdy. Ani w Ameryce, ani w Azji. Ludzie śniegu pojawiają się i znikają, i podobnie jak w przypadku Nessie, Ogopogo i faceta z głową w kształcie ósemki nie ma nic konkretnego, co stanowiłoby dowód ich istnienia. Bigfoot, amerykański człowiek śniegu. Większość ludzi sądzi, że są to przedstawiciele jakiejś pierwotnej rasy ludzkiej, którzy w trakcie „przesiadki” spóźnili się na pociąg ewolucji, zdążający w kierunku człowieka współczesnego. Bardziej prawdopodobna jest jednak hipoteza, że w przypadku wszystkich prehistorycznych istot tego rodzaju chodzi o projekcje A może jednak? W 1938 roku załoga trawlera łowiącego na południowym Atlantyku wyjęła z sieci osobliwą rybę. Żaden z rybaków nie widział nigdy stworzenia tego gatunku. Na lądzie pokazano je nie mniej zdumionym naukowcom. W końcu okazało się, że jest to latimeria, gatunek z rodziny Coelacathidae, trzonopłetwych – ryba, o której sądzono, że wymarła w dewonie, przed 400 milionami lat. Trzonopłetwe były pierwowzorami amfibii, organizmów ziemnowodnych, które opanowały w końcu stały ląd. Ale to, że żyją jeszcze dziś w morzach naszej planety, żaden paleontolog nie uważał za możliwe. W 1975 roku odkryto też inny gatunek, uznany za dawno wymarły. Jest to tyrodaktyk, niewielki „smok latający”. Odkrył go Fred Siebig, niemiecki filmowiec, podczas wyprawy do Ekwadoru. Jeszcze w marcu 1962 roku w Oceanie Spokojnym odkryto tak zwanego potwora tasmańskiego, zwierzę o kształcie owalnym, mające siedem metrów długości i sześć szerokości, nie dające się zaklasyfikować do żadnego znanego gatunku. Nie ma ani oczu, ani otworu gębowego, ani kości, gumowate zaś ciało jest koloru kości słoniowej. Jest to jedyny odkryty dotąd przedstawiciel tego gatunku. Ale można go było zobaczyć i dotknąć – był, choć z całą pewnością nie brano poważnie nikogo, kto przed 1962 rokiem oświadczał, że takie stworzenie istnieje. W wilgotnych lasach tropikalnych na całym globie do dziś istnieje pełno zupełnie nie znanych nam zwierząt i gatunków roślin. Doprowadzamy wprawdzie do całkowitego wyginięcia trzy gatunki zwierząt na godzinę, ale w dzikich regionach Ameryki Południowej, Afryki i południowej Azji żyje mnóstwo stworzeń, nie widzianych nigdy przez człowieka. Ale jest duża różnica między zwierzętami nie odkrytymi, które nierzadko – jak np. latimeria – docierają do naszej świadomości niejako wprost z morskich głębin, a bigfootami, yeti i potworami morskimi. Zwierzęta te zjawiają się ku zdumieniu biologów, mimo że uważa się je za wymarłe przed milionami lat, albo spadają nagle do stóp uczestników wypraw w dżungli amazońskiej, mimo że nic o nich dotąd nie wiedziano. Nie oczekiwano, że się pojawią, nie krążyły na ich temat legendy (co najwyżej tubylcze opowieści), nie znajdowano ich w USA czy Anglii, ale w ostatnich nie tkniętych jeszcze refugiach naszej planety. Co innego Nessie, bigfoot, yeti, człowiek jaszczurka – te istoty żyją podobno obok nas, „za rogiem”, i w odróżnieniu od swoich pobratymców z dżungli wielokrotnie je widywano i widuje się nadal. Tyle że nie można ich schwytać, a poza paroma śladami na bagnach nie ma nic konkretnego – żadnego dowodu świadczącego o ich istnieniu. Między tymi dwiema grupami stworzeń jest ogromna różnica: jedne istnieją rzeczywiście, można je schwytać, inne są quasi-realne. Gdyby bigfooty i wszystkie inne potwory żyły w jakimś jeziorze, to kiedyś udałoby się komuś na pewno któregoś z nich schwytać, a przynajmniej znaleźć kości takiego stworzenia. Nie odkryto niczego, nie schwytano nic, nie zrobiono żadnego dobrego jakościowo zdjęcia bigfoota. Do tego dochodzi sprawa dość istotna, często nie brana pod uwagę i nie przyjmowana do wiadomości przez większość „kryptozoologów”, czyli, badaczy, oceniających to zjawisko wyłącznie z biologicznego punktu widzenia: istnienie ścisłego związku pojawiania się „potworów” z faktem zaobserwowania UFO (gwoli prawdzie trzeba tu jednak powiedzieć, że bywa i odwrotnie – wielu ufologów nie chce uznać istnienia takiego związku). Powód jest oczywisty. Zjawiska te są tak odmienne, tak różne, że dla kryptozoologów związek tych istot z UFO jest podejrzany, ufologom zaś sprawia duże trudności zaakceptowanie związków UFO z bigfootem czy Nessie. Jak dotąd, niewielu zwróciło uwagę na te powiązania, a dopiero ostatnio rysuje się w tej dziedzinie pewien postęp. Stanley Gordon, dyrektor MUFON w Pensylwanii, powiedział w związku z falą pojawień się bigfootów w 1973 roku (jednoczesną z masowym pojawianiem się UFO): „Dopóki sam nie zająłem się wieloma przypadkami tych zjawisk, byłem nastawiony sceptycznie. Ale najbardziej przekonał mnie fakt, że wiele osób mieszkających w dużej odległości od siebie opisywało identyczne kontakty z różnymi rodzajami niewytłumaczalnych zjawisk. [...] Przypadki dotąd zbadane świadczą, że mamy do czynienia z inteligencją, która tak pod względem techniki, jak wiedzy stoi znacznie wyżej od ludzi. Mam nadzieję, że naukowcy zajmujący się UFO zejdą wreszcie z wieży z kości słoniowej i zajmą się wszystkimi aspektami UFO, niezależnie od tego, jak osobliwe byłyby fakty [...]” [127].   Wiejski dom rodziny Doe stoi w lasach w pobliżu Uniontown, około 1,5 km od rzeki Youghiogheny, na wschód od Pittsburga w Pensylwanii [22]. Wieczorem 6 lutego 1974 roku pani Anne Doe siedzi przed telewizorem. Jest w domu sama. Około wpół do dziewiątej słyszy za drzwiami grzechot blaszanych puszek. W okolicy widziano ostatnio dzikie psy, bierze więc i ładuje karabin, otwiera drzwi i zapala światło na werandzie: „Światło się zapaliło i dwa metry przed sobą zobaczyłam nagle ogromną owłosioną postać, która w tej samej chwili podniosła ręce do góry. Pomyślałam sobie, że chce mnie złapać, i strzeliłam. Wtedy istota zniknęła z błyskiem przypominającym błysk flesza. Dwunożną istotę pokrywała od stóp do głów ciemnoszara sierść. Nie słyszałam żadnego dźwięku ani nie czułam żadnego zapachu” [22]. Zupełnie roztrzęsiona pani Doe wpada do domu. Mniej więcej trzydzieści metrów dalej stoi samochodowa przyczepa mieszkalna, w której mieszka jej córka z zięciem. Mężczyzna usłyszał strzał, biegnie do domu teściowej z pistoletem w ręku. Nagle na skraju lasu spostrzega wiele ciemnych postaci. Podchodzi i oświetla je latarką. Przerażony widzi, że to olbrzymie, bardzo owłosione istoty, poruszające się podobnie niezgrabnie jak orangutany. One również nie wydają żadnych dźwięków. Ogarnia go panika. Oddaje dwa strzały do postaci, latarka wypada mu z ręki, potem biegnie do domu teściowej. Tam ładuje broń myśliwską. Tymczasem pani Doe zawiadamia o zdarzeniu policję. Wyjrzawszy przez okno, widzą nad drzewami, mniej więcej 200 metrów od domu, jaskrawe, jarzące się czerwienią światło. Widzą też wiele wirujących światełek „jak na choince”. Potem dziwaczny przedmiot znika, wznosząc się pionowo w niebo. Po przybyciu policji wszyscy penetrują okolicę w poszukiwaniu śladów. Ale ziemia jest przemarznięta, nic nie widać. Krótko po odjeździe policji pani Doe, jej córka i zięć słyszą odgłos przypominający nadlatywanie wielkiego śmigłowca – ale ciemności są nieprzeniknione. Psy kulą się ze skomleniem pod krzesłami, a sześciomiesięczny wnuczek pani Doe płacze przez całą noc. Rodzina Doe już wcześniej widywała jakieś niesamowite zjawiska. W pobliżu domu pojawiały się światła i świetliste kule, słyszano też często hałas lecącego śmigłowca. Latem 1973 roku pani Doe zdawało się, że ktoś wielokrotnie dotykał jej przez sen, ale gdy zapalała światło, w pokoju nie było nikogo. Często miała wrażenie, że ktoś się jej uważnie przygląda, ale nikogo nie widziała. W listopadzie 1973 roku w tajemniczy sposób zniknął kot państwa Doe. Zwierzę znajdowało się w klatce wraz z dwoma innymi, młodszymi kotami. Rankiem stworzenia nie było, choć dwa pozostałe koty nadal siedziały w zamkniętej klatce. Mimo że wieczorem padał śnieg, rano nie było widać żadnych śladów – ani złodzieja, ani kota.   W latach 1973/1974 okolice Uniontown były chyba ośrodkiem zagadkowej aktywności UFO i bigfootów. 24 października 1973 roku lądujące UFO widziano bardzo blisko miasta. Był to podobno obiekt ogromny, czerwony i kulisty. Jeden ze świadków zdarzenia, George Kowalczyk, powiedział: „Jechałem moją ciężarówką, kiedy na niebie nad polem ojca pojawiło się pomarańczowe światło” [127]. Kowalczyk bierze karabin i wraz z dwoma sąsiadami, którzy również zauważyli obiekt, idzie w kierunku pobliskiego wzgórza, za którym widać poblask osobliwego światła. Istotnie, obiekt stoi zaraz pod drugiej stronie, prawie u samego szczytu wzniesienia. Jeszcze jarzy się czerwono, ale światło robi się coraz bardziej białe. „Miał około 30 metrów średnicy, był wielkości domu, z kopułą na górze. Był bardzo, bardzo jasny i wydawał odgłos jak jakaś ogromna kosiarka.” [127] Przybyła trójka ujrzała w świetle dwie wielkie postacie przypominające małpy. Całe ich ciało pokrywała sierść. Miały nisko wiszące ręce. Oczy świeciły im żółtozielono, wokół rozchodził się nieznośny smród. Jeden z mężczyzn wpadł w panikę i uciekł. Kowalczyk strzelił. Ale nie przestraszyło to stworzeń, które ruszyły w jego kierunku. Kowalczyk strzelił powtórnie. „Większa z postaci wydała okrzyk bólu i wyciągnęła prawą rękę do towarzysza – światło na polu zgasło, a odgłosy umilkły. Obie istoty wycofały się powoli do lasu.” [127] A UFO zniknęło. Nie odleciało, lecz rozpłynęło się w powietrzu. Ale w miejscu, gdzie je widziano, ziemia jeszcze przez wiele godzin jarzyła się białym światłem. O wpół do drugiej w nocy na miejsce zdarzenia przybyli członkowie MUFON, zaalarmowani przez policję. Stan Gordon relacjonuje: „Próbowaliśmy wykryć ślady promieniowania radioaktywnego. Nic. Nie było już widać jarzącego się kręgu, ale zwierzęta nie chciały się zbliżyć do tego miejsca” [127]. Badacze wypytywali właśnie świadków zdarzenia, kiedy ujrzeli, że Kowalczyk zaczyna trzeć sobie twarz. „Drżał, zdawało się, że zaraz upadnie. Potem się zerwał, przewrócił George'a i stojącego obok ojca, wybiegł na dwór i poleciał przed siebie jak szalony, machając rękami i chrząkając. Nagle runął głową w trawę.” Ale to jeszcze nie wszystko, bo dziwną „chorobą” zarazili się dwaj członkowie zespołu badawczego MUFON, Dave Smith, nauczyciel fizyki, i Dennis Smeltzer, socjolog: „Dennis poczuł zawroty głowy i upadł na kolana. Potem Dave Barker zauważył, że ma trudności z oddychaniem. Powietrze było przesycone silnym zapachem siarki. George Lutz (inny członek zespołu MUFON) zawołał: 'Uciekajmy stąd! Szybko!' Całe zdarzenie zostało zarejestrowane na taśmie magnetofonowej, ale kiedy się go teraz słucha, to wcale nie wydaje się tak dramatyczne, jak wówczas, kiedy braliśmy w nim udział” [127].   Opowieści o nierzeczywistych spotkaniach z potworami, określanymi mianem bigfootów, można ciągnąć w nieskończoność. 27 września 1973 roku dwie dziewczyny z Pensylwanii idą na spacer do lasu. Około wpół do dziewiątej wieczór widzą siwowłosą istotę, której ciało pokrywa bujna sierść. Istota ma 2,20 m wzrostu i trzyma świecącą kulę. Dziewczyny uciekają przerażone. Do domu docierają blade ze strachu. Latem 1972 roku rodzinę Rodgersów z Roachdale w stanie Indiana straszy wielokrotnie włochata postać, mająca 1,80 m wzrostu. „Zjawiała się każdej nocy o jednej porze, tak mniej więcej między 22.00 a 23.00.Już wcześniej było czuć, że nadchodzi. Potem coś zaczynało stukać. Tak było każdej nocy przez dwa tygodnie. Od istoty szedł zapach zgnilizny, jak z wysypiska śmieci albo od zdechłego zwierzęcia. Stałem w kuchni, kiedy to coś pojawiło się w oknie. Kucnęło, a potem się wyprostowało. Nawet na czworaka miało 1,80 m wysokości. Za dnia nigdy nie było go widać, choć kazałem nawet otwierać drzwi. Nie zauważyliśmy też żadnych śladów, nawet, jeśli szło przez błoto. Czasem się zdawało, że jest jakby przezroczyste.” Jesienią 1968 roku stworzenie takie czaiło się na farmie Larry'ego Abbotta, leżącej w pobliżu Point Isabel w stanie Ohio. Abbot, jego ojciec i Arnold Hubbard, ich sąsiad, koło dziesiątej wieczór ujrzeli w świetle latarki „potwora, który wstał z zarośli 20 metrów dalej. Ruszył w ich kierunku, a myślę, że miał koło trzech metrów wzrostu i 1,30 m szerokości w barach. Ręce miał długie, jak u małpy” [22]. Ku swemu zdumieniu cała trójka nie może się poruszać. Są jak zahipnotyzowani. Nie mogąc zmienić pozycji, na kilka minut tracą istotę z oczu. Kiedy odzyskują władzę nad ciałem, ojciec Larry'ego biegnie do domu po karabin i podaje go Hubbardowi. Po chwili znów widzą istotę, która jest teraz o 20 metrów od nich i dobrze ją widać. Wycelowawszy, Hubbard trzykrotnie strzela. Potem dzieje się coś niewiarygodnego. Istota, choć trafiona z bliska, wcale się nie przewraca. Otacza się gęstą, białą mgłą. Potem mgła się rozwiewa, a w świetle latarki nie widać nic poza ciemną pustką. „We trzech – mówi Larry Abbott – przeszukaliśmy całe miejsce. Nie znaleźliśmy żadnych śladów istoty, ani krwi, ani nic. Nazajutrz przeczesaliśmy całą farmę. Nic.” [22]   A Nessie? Tim Dinsdale jest najbardziej znanym brytyjskim badaczem Loch Ness. Ten sześćdziesięciosiedmiolatek poświęcił całe życie na poszukiwanie potwora. Twierdzi, że widział go wielekroć w latach 1961, 1970 i 1971. Ale Dinsdale wie, że Nessie jest tylko cząstką tajemnicy. „To jest coś większego, to nie tylko potwór. To szczególna okolica.” [128] Pewnej nocy przydarzyło mu się niesamowite spotkanie. „Dziwne niebieskawe światło spowiło pola i drzewa w okolicy jeziora, dokładnie o północy. Padało z wody, przy brzegu. Wyglądało to jak upiorny fajerwerk.” . Żadnego UFO nie widziano razem z potworem, ale pojawiały się one znacznie częściej nad i w pobliżu Loch Ness niż w podobnych okolicach. Zjawiska tego rodzaju znane są też w USA, na przykład w Antelope Valley w Kalifornii, gdzie obok nieproporcjonalnie częstych informacji o UFO pojawiają się informacje o bigfootach i innych potworach.   Pamiętają państwo te osobliwe istoty z UFO – niewielkie skrzaty ze słoniowymi uszami, przez wiele godzin trzymające w szachu rodzinę koło Hopkinsville? Albo tę osobliwą istotę z Clormont County – postać jakby z sennego koszmaru, która rozpłynęła się w powietrzu? Bigfooty nie są w gruncie rzeczy niczym innym. Pojawiają się najczęściej bez bezpośredniego związku z UFO, liczne wszakże przypadki, świadczące o czymś wręcz przeciwnym, wyraźnie potwierdzają istnienie takich powiązań. Czy bigfooty mieszkają w UFO? Czy Nessie przybywa z Wszechświata? Czy kondor z pyskiem nietoperza jest egzemplarzem, który uciekł ze statku kosmicznego-zoo, a pochodzi z planety Alfa Aguila? Nie. Bigfoot jest w równie niewielkim stopniu członkiem załogi UFO jak skrzaty z Hopkinsville czy jednookie olbrzymy z Woroneża. Opisy mówią same za siebie: na oczach pani Doe istota znika z „błyskiem flesza”; do innych się strzela, one zaś podchodzą do strzelających, jakby nigdy nic. Jeszcze inne są półprzezroczyste, trzymają w rękach świecące kule albo rozpływają się w białej mgle. Nie są to istoty żywe, nie są to żywi Neandertalczycy. Nie należy też zakładać, że w jakimś jeziorze, pozbawionym połączeń z innymi zbiornikami wodnymi, jak choćby w Loch Ness, jeden dinozaur albo cała ich rodzina przeżyła 65 milionów lat. Człowiek-jaszczurka, kondor-nietoperz, diabeł z Jersey i demon z Dover z głową w kształcie ósemki nie mieli nigdy żadnych prehistorycznych kopalnych przodków. Ludzie zawsze widywali smoki i potwory wszelkiej maści – pełno ich w mitologii i w baśniach krajów kultury śródziemnomorskiej. Znamy również nader osobliwe próby wytłumaczenia tych zjawisk. Tak więc, zdaniem niektórych historyków, europejskie mity dotyczące smoków można na przykład wywieść z czasów rzymskich. Otóż Germanie widzieli zbliżające się legiony rzymskie: żołnierz maszerował w szyku za żołnierzem. Dla nich, „dzikusów” było to czymś tak nowym i niezwykłym, że ze zdumienia opadały im szczęki i całkiem serio myśleli, że po okolicy przechadza się „smok”. Być może coś takiego wymyślili sobie już zwiadowcy Germanów gdzieś na pogórzu alpejskim. Ale zapewne nie dotyczyło to wszystkich wojowników germańskich z późniejszego okresu. Mit o smoku na pewno nie zakorzeniłby się tak głęboko w świadomości ludów Europy, gdyby jego pierwowzorem były tylko rzymskie legiony. Próby interpretacyjne tego rodzaju świadczą jednak o niepewności, o nieumiejętności wyczucia, co może kryć się za takimi zjawiskami. Nasi naukowcy muszą opierać się na wszelkich możliwych wyjaśnieniach „naturalnych”, nawet jeśli wydają się one równie dziwaczne jak wyjaśnienie z legionami. Ci zaś, którzy istoty te uważają za stworzenia rzeczywiste, żywe, tyle że ukrywające się dotąd, nie potrafią wyjaśnić ani dziwacznych zjawisk wiążących się z ich obecnością, ani faktu, że po tych wszystkich upiornych postaciach nie pozostała ani kosteczka. Podobnie jak inne załogi UFO także yeti, bigfooty, węże morskie i diabeł z Jersey są tylko projekcjami, obrazami dopasowanymi do naszej fantazji, do naszych wyobrażeń. Tym samym płyną zarówno z naszej duszy, jak i źródeł zewnętrznych. Projekcje czysto psychiczne w sensie jungowskim, faworyzowane przez zwolenników psychologii, polegające na „przerzucaniu” naszych doznań, uczuć, pragnień, zainteresowań czy oczekiwań na świat zewnętrzny, nie pozostawiają śladów stóp, nie powodują zafalowania, nie niszczą krzewów, a przede wszystkim nie mogą być postrzegane przez wiele osób naraz. Nie pachną siarką ani rybami i nie wydają odgłosów przypominających sapanie. A projekcje rzutowane z zewnątrz? Projekcje wykorzystujące naszą wyobraźnię, nasze lęki, nasze koszmary? Możliwe. Tak jak UFO i ich dysponujące niezwykłą techniką załogi są odzwierciedleniem przyszłości ludzi, tak bigfooty i potwory – przeszłości. Inni wiedzą, że to jedno i to samo, że są to po prostu dwa aspekty nieskończonego strumienia czasu, a przede wszystkim naszego rozumienia czasu. 10. Podróż do środka Co dzieje się w czasie uprowadzenia do UFO W Republice Federalnej Niemiec zgłasza się zaginięcie około 100 tys. osób rocznie. Większość pojawia się z powrotem po krótszej czy dłuższej nieobecności. Są to mężczyźni wracający po miłosnej przygodzie do bezpiecznej małżeńskiej przystani. Są to kobiety, próbujące uciec od stresu wywołanego przez dzieci i obowiązki domowe, które nie potrafią porzucić takiego życia na zawsze. Są to młodociani uciekinierzy, dla których spokój (albo niepokój) ogniska domowego okazuje się w końcu bardziej do przyjęcia niż noclegi w graciarni przyjaciółki czy w domku na działce kolegi ze szkoły. Większość zaginionych pada jednak ofiarą zbrodni. To tu, to tam znajduje się i identyfikuje zwłoki, skreślając nazwisko z rejestru zaginionych, a włączając je do rejestru nie wyjaśnionych przypadków zejść śmiertelnych. Jeszcze inni zrywają na zawsze z dotychczasowym życiem, próbując zacząć wszystko od nowa za granicą, albo porzucają cywilizację; aby spędzić jesień życia, powiedzmy, w brazylijskiej dżungli. Czasem po wielu latach przyślą widokówkę, rzadziej czek, który uspokaja co najwyżej sumienie uciekiniera, ale w żadnym razie nie koi nerwów osób porzuconych. Wszelki słuch ginie po około 100 zaginionych rocznie. Z reguły albo padają ofiarą zbrodni i nie znajduje się ciała, albo osiedlają się w Afryce, Azji czy gdzieś indziej i nigdy nie dają znaku życia. Ale czy tak jest zawsze? Niektóre przypadki są tak niezrozumiałe, tak zagadkowe, że rozpaczliwie szuka się możliwości ich racjonalnego wyjaśnienia, którego po prostu nie ma. Człowiek mający parę marek w kieszeni znika bezpowrotnie, wyszedłszy „kupić paczkę papierosów w automacie za rogiem”. Kobieta, która – widziana jeszcze przed chwilą z pełnymi siatkami w supermarkecie naprzeciw -nigdy już nie pojawi się w swoim mieszkaniu po drugiej stronie ulicy. Rodziny, których samochody znaleziono z nietkniętymi wartościowymi przedmiotami, z włączonym silnikiem, całkowicie sprawne, gdzieś na poboczu. Żadnych znamion przestępstwa, żadnych znamion czegokolwiek, co dałoby jakikolwiek punkt zaczepienia. Gdzież są ci wszyscy ludzie, ginący corocznie, jakby ziemia się pod nimi zapadła? Co wyrywa ich z rodzinnego kręgu, co dosięga ich wciąż na nowo – na ulicach naszych miast, w mieszkaniach w blokach, na drogach, łąkach i w lasach?   Statystyki kryminalne żadnego kraju nie uwzględniają uprowadzeń przez UFO czy lepiej: uprowadzeń do UFO. Ludzi twierdzących, że wciągnięto ich do takiego obiektu, wykorzystano jak królika doświadczalnego, a w końcu – całe szczęście – wypuszczono, traktuje się jak żartownisiów albo radzi, żeby poszli do psychiatry. W najlepszym razie uważa się, że za dużo wypili. Nic więc dziwnego, że żaden posterunek policji nie zaprząta sobie głowy tym, że UFO mogłoby porywać ludzi z naszego świata na zawsze. Jestem pewien, że znacznie więcej niż 90% kryminologów, detektywów i policjantów nigdy jeszcze o czymś takim nie słyszało. Przypuszczalnie jest to spowodowane faktem, że nikt z „uprowadzonych na zawsze” nie wrócił, nie mógł zatem udowodnić, gdzie był. W kilku jednak przypadkach istnieją realne wskazówki, że zaginięcie danej osoby może mieć związek z UFO. Na przykład sprawa Fredericka Valenticha, który zaginął 21 października 1978 roku nad Australią. Dwudziestoletni Valentich był, jak na swój wiek, pilotem bardzo doświadczonym. Dopiero co zrobił dyplom instruktora lotnictwa. O godzinie 19.06 siedząc za sterami swojej Cessny 182 poinformował naziemną kontrolę lotów o zbliżaniu się wielkiego metalowego obiektu. Wydawało się, że obiekt bawi się Valentichem. Raz leciał nad, raz za nim, wyprzedzał go, potem kilka razy puszczał do przodu. Valentich nie potrafił zidentyfikować obiektu tak samo jak ludzie z kontroli lotów w Melbourne. Po sześciu minutach jego maszyna zniknęła z radaru. Poszukiwania szczątków samolotu do dziś nie dały żadnego rezultatu. Uznano, że Frederick Valentich zaginął razem z samolotem. Nikt nie wie, co stało się z nim naprawdę owego październikowego dnia o 19.12 [129, 130, 131]. Coś podobnego zdarzyło się chyba w 1988 roku nad Puerto Rico [111]. Ludzie widzieli, jak dwa myśliwce odrzutowe F-14 ścigały ogromny trójkątny obiekt do chwili, gdy ten zatrzymał się w powietrzu i dał zbliżyć się samolotom. „Krzyczeliśmy ze strachu, że zaraz dojdzie do zderzenia, że nastąpi wybuch – powiedział Wilson Sosa, jeden z wielu świadków. – Samolot lecący jako drugi zniknął po prostu nad albo za UFO, widziałem wszystko przez lornetkę, i już nie pojawił się ani z tyłu, ani u góry, ani z innej strony”. Samolot, który leciał jako pierwszy, jeszcze przez kilka sekund wykonywał manewry z prawej strony obiektu: „Wydawał się bardzo mały na tle tego olbrzymiego czegoś. UFO poleciało kawałek na zachód, a myśliwiec zniknął, ucichł też odgłos silników”. Wkrótce obiekt zbliżył się do ziemi: „Przez chwilę stał w powietrzu, potem »wyciągnął« wierzchołki i z żółtej świetlistej kuli w środku wysłał silny błysk. Potem rozdzielił się na dwie odrębne, niezależne, trójkątne części. Obie odleciały z wielką prędkością. Podczas podziału było wyraźnie widać, że z obiektu wystrzelają czerwone iskry” [58]. Co stało się z pilotami i samolotami? Gdzie się podziały? O ile wiem, nie wydano oficjalnego komunikatu w tej sprawie. Ale jestem pewien, że zrozpaczonym rodzinom obu lotników nie powiedziano prawdy.   Ludzie są rzeczywiście brani do UFO. Znikają z powierzchni ziemi i nigdy nie znajduje się po nich żadnych śladów. Nie jest to, jak sądzą niektórzy sceptycy, zjawisko czysto psychologiczne, nie jest to też zjawisko nowe. Ma wprawdzie szereg interesujących i ważnych aspektów natury psychicznej i psychologicznej, ale w istocie jest to zjawisko fizyczne, tzn. dzieje się realnie w naszej czasoprzestrzeni. Trudno ocenić, ile przypadków zaginień na zawsze – na przykład Valenticha czy dwóch pilotów nad Puerto Rico – wiąże się z UFO. Być może procent ten nie jest taki mały. Musimy to ocenić na podstawie wielkiej liczby uprowadzonych, którzy mieli szczęście wrócić i którzy w ten czy w inny sposób pamiętają swoje przeżycia. Ale i te przypadki stanowią tylko wierzchołek góry lodowej. Zasadniczo można wyróżnić trzy typy uprowadzonych: pamiętających wszystko; pamiętających najczęściej początek i koniec tego, co przeżyli; wreszcie tych, którym wymazano chyba z pamięci wszystko, co zdarzyło się w tym okresie. Czasem przypominają sobie tylko, że przydarzyło im się „coś dziwnego”; czasem mają niewytłumaczalną przerwę w życiorysie, brakuje im kilku godzin, których nijak nie mogą rozliczyć. W ilu jednak przypadkach ich pamięć nie dysponuje żadnym punktem zaczepienia? Jak duża jest rzeczywista, prawdziwa liczba uprowadzeń nie objęta statystykami?   Jest lato 1948 roku. Strażnik leśny i owczarz Ernst-August R. około ósmej rano wyprowadza stado z trzydziestotysięcznego miasteczka Hemer w Sauerlandzie. „Pasałem podówczas owce na odległej leśnej łące. Była mniej więcej dziewiąta, kiedy stado rozpierzchło się nagle w panice. Podniosłem się z trawy i rozejrzałem zaskoczony. Niespodzianie usłyszałem jakiś szum albo świst.” Owczarz nie wierzy własnym oczom: przed nim pojawia się jakby w „sztucznej mgle” duży, cylindryczny obiekt trzymetrowej średnicy i trzydziestometrowej długości. Nagle widać, że obiekt po prostu stoi na łące. Po kilku mrożących krew w żyłach sekundach Ernst-August R. przezwycięża strach, podchodzi i dotyka obiektu. Czuje jakby go poraził prąd. Pada na ziemię. „Kiedy się ocknąłem i wróciłem nieco do przytomności, znajdowałem się na łące, około 80 m od obiektu. Wokół stały cztery istoty po około metrze wzrostu. Ich głowy były dość duże, na nich zaś szczeciniaste włosy – trochę takie, jakie mają Murzyni z północnej Afryki. Na czołach było widać okrągławe zagłębienia. Istoty te miały skośne oczy, krótkie szerokie nosy, a na piersiach i plecach nosiły skrzynki, podobne do aparatów tlenowych.” Przy „aparatach tlenowych” znajdował się jakby wąż, z którego co chwila nabierały powietrza. Coś bardzo podobnego widział już ponad pięćdziesiąt lat wcześniej pułkownik H. G. Shaw i Camille Spooner, kiedy w okolicach Lodi w Kalifornii natknęli się na owe osobliwe, leciutkie istoty, które chciały ich uprowadzić [Rozdz. 8.]. Jest całkowicie nieprawdopodobne, aby Ernst-August R. słyszał o tym zdarzeniu: „Miały chyba trudności z oddychaniem, bo od czasu do czasu przystawiały sobie węże do ust. Gestykulując, istoty rozmawiały ze sobą w obcym języku. Kiedy spojrzałem obok nich w stronę obiektu, zobaczyłem kolejne takie istoty, było ich cztery albo pięć – robiły coś na ziemi i zajmowały się roślinnością”. Istoty wkładały okazy do wielkich pojemników. Zachowanie dość osobliwe, zważywszy, że „istoty pozaziemskie” już od tysięcy lat powinny dobrze znać cechy ziemskiej gleby i roślin. W każdym razie weszły następnie do obiektu otoczonego nadal dziwną mgłą. Obiekt wydał wysoki, prawie zawodzący dźwięk i zniknął za drzewami, lecąc z wielką szybkością na południe. „Podszedłem do miejsca lądowania – wspomina Ernst-August R. – i zobaczyłem sześć do ośmiu okrągłych, wypalonych śladów o średnicy około metra każdy, a rozmieszczonych jeden za drugim. Znajdowały się w odległości dwóch do czterech metrów jeden od drugiego. Wyglądało to tak, jakby trawę wypalił strumień ognia. Byłem jeszcze na łące, kiedy przechodził tamtędy mój (dziś już nieżyjący) znajomy, który zapytał, skąd wzięły się wypalone miejsca i czy przypadkiem nie paliłem tam ognisk. Już wówczas byłem strażnikiem leśnym i nigdy bym sobie na coś takiego nie pozwolił. Wstrząśnięty zdarzeniem, nic nie odpowiedziałem. Należy może zaznaczyć, że jeszcze parę dni później leżąc na słońcu czułem dziwne palenie twarzy.” Ernst-August R., owczarz z Hemer w Sauerlandzie natknął się latem 1948 roku na takie postacie. Luka w pamięci świadczy i w tym przypadku o dokonanym, ale wymazanym następnie z pamięci. uprowadzeniu do UFO   Owczarz sądzi, że wszystko trwało nieco ponad półtorej godziny, od 9.00 do 10.40 rano. Kiedy Ernst-August R. w 1985 roku stał się znany, nie pamiętał już ani dnia, ani roku zdarzenia [132]. Przypadek niewątpliwie interesujący, tyle że nie do udowodnienia. Jedyny świadek, który widział wypalone miejsca, nie żyje, Ernst-August R. zaś nic nie mówił innym o swoim przeżyciu. Zakładając, że owczarz z Sauerlandu nie zmyślił historyjki od początku do końca (nic o tym nie świadczy, nie miał też po temu żadnego powodu), mamy tu do czynienia z „prawdopodobnym przypadkiem uprowadzenia”. Porównując podany przezeń czas trwania zdarzenia (nieco ponad półtorej godziny) z opisem jego przeżyć, można stwierdzić wyraźny brak co najmniej godziny. Zauważenie obiektu, zbliżenie się do niego i dotknięcie, następnie powrót do przytomności oraz obserwacja osobliwych istot i ich poczynań – wszystko to trwało zapewne najwyżej 30 minut, a nawet krócej. Ernst-August R. sam podkreśla, że odzyskał przytomność mniej więcej 80 m od obiektu. Co się z nim działo, kiedy był nieprzytomny? Gdzie zapodziała się brakująca godzina? Jak dotarł do miejsca, w którym odzyskał przytomność?   Regresje hipnotyczne, czyli powroty do okresów objętych amnezją, nawet wśród ufologów są uważane za bardzo problematyczne. Niektórzy widzą w nich wprawdzie panaceum pozwalające dotrzeć do prawdy, inni wszakże obawiają się, że hipnotyzer i sposób zadawania pytań mogą wywierać tak silny wpływ na badaną osobę, że jej opowieść o uprowadzeniu będzie wynikiem konfabulacji. Amerykański filolog dr Alwin Lawson wykazał nawet w trakcie różnych eksperymentów, że właściwie każdy za pomocą hipnozy może zostać bohaterem „opowieści o uprowadzeniu” i mieć najbardziej szalone przeżycia ze spotkań z istotami z innych światów [133]. Lawson sądzi na tej podstawie, że uprowadzenia nie są zdarzeniami rzeczywistymi, ale historiami albo zasugerowanymi przez hipnotyzera, albo wymyślonymi przez osobę zahipnotyzowaną. Człowiekowi znajdującemu się w stanie hipnozy można oczywiście pozwolić na wymyślanie historyjek o UFO. Ale w ten sam sposób można każdemu przekazać baśniowy świat tysiąca i jednej nocy, a jeśli ktoś będzie miał ochotę, to i opowieść o Sodomie i Gomorze albo przestępczym świecie Chicago. Czego to dowodzi? Eksperymenty tego rodzaju świadczą w istocie tylko o tym, że przy stosowaniu hipnozy trzeba być nadzwyczaj ostrożnym, nie zaś o tym, że wszystkie informacje uzyskane tą metodą są, siłą rzeczy, wytworami fantazji. Dlaczego? Bo relacje „prawdziwych” uprowadzonych opierają się na rzeczywistej podstawie: na pamięci albo na niepamięci częściowej zdarzenia. Nie są to czyste wytwory fantazji – jak świadomie kształtowane gry fantazy profesora Lawsona. Bo u ich podstaw leży strach – strach pierwotny, nie dający się wywołać metodami sztucznymi, strach zakorzeniony w głębinach duszy ludzkiej, strach objawiający się u „naprawdę” uprowadzonych w trakcie regresji hipnotycznych, a którego brak u pseudouprowadzonych i którego nie ma w odczuciach ze spotkań z UFO wywołanych sztucznie.   Niepamięć częściowa i strach to dwa istotne elementy wielu uprowadzeń: 17 października 1973 roku pani P. ze stanu Utah przeżywa z dziećmi najstraszliwszy w życiu koszmarny sen – sen rzeczywisty [16]. Koko godziny jedenastej wieczór panią P. budzą histeryczne krzyki najmłodszego syna. W domu jest „kościotrup”! Dziecko, przestraszone w najwyższym stopniu, pokazuje na regał z książkami. Tam zaś stoi półtorametrowa istota, w fosforyzującym błękitnym kombinezonie i w hełmie, chroniącym całą głowę. Później pani P. ma luki w pamięci. Przypomina sobie tylko – podobnie jak czwórka z jej siedmiorga dzieci – jakieś schody, którymi weszli do osobliwego pojazdu. Dwa lata później informacja o zdarzeniu dociera do wielkiej amerykańskiej organizacji ufologicznej APRO. Prosi ona jednego ze swoich członków, fizyka Jamesa Hardera, doświadczonego w przeprowadzaniu regresji hipnotycznych, aby zajął się rodziną. Podczas kilku tygodni Harderowi udaje się odtworzyć brakujące godziny. Gdy tylko pani P. zauważyła to coś, inne istoty obudziły pozostałą trójkę dzieci i razem z najmłodszym synem popędziły, jak stado bydła, do pojazdu, który wylądował w pobliżu. Na pokładzie bezwolną matkę odseparowano od dzieci i ulokowano w osobnym pomieszczeniu. Panią P. poddano bolesnym badaniom. Obcą, również półtorametrową istotę najbardziej zainteresowały jej narządy rodne. Istota nosiła podobnie błękitny kombinezon jak postać, która pojawiła się w domu, poza tym jednak miała na sobie pas przypominający szarfę; pas ten był przerzucony przez lewe ramię i opadał na prawe biodro. Twarz istoty osłaniała ciemna maska z otworami na wielkie oczy. Istota nie miała uszu. Dłonie i stopy były szczątkowe. Inne istoty w takich samych kombinezonach, szarfach i maskach stały w tylnej części pomieszczenia. Najdziwniejszym aspektem tego uprowadzenia była bez wątpienia hipnoza, której poddano na pokładzie UFO panią P. oraz jej dwoje najstarszych dzieci: dwunastoletnią wówczas Barbarę i dziesięcioletniego Terry'ego. Hipnozę stosował mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna średniego wzrostu z łysiną czołową. Na nosie miał rogowe okulary, wyglądał zupełnie jak człowiek i sprawiał wrażenie naukowca. Po wprowadzeniu w stan hipnozy pani P. nie mogła się wprawdzie ruszać, ale dobrze widziała wszystko, co działo się w pomieszczeniu. Najbardziej bała się o dzieci, bo nie wiedziała, co się z nimi dzieje. Harder nie omieszkał pomóc im wrócić pamięcią do tego zdarzenia za pomocą hipnozy, ale z zasady – ze zrozumiałych względów – nie postępuje się tak w stosunku do dzieci. One jednak, zapędzone wraz z matką na pokład obiektu i przypominające sobie jak przez mgłę „naukowca” w rogowych okularach, już nigdy nie zapomną tej nocy. Tak jedna z córek pani P. zapamiętała początek uprowadzenia 17 października 1973 roku: do jej łóżka podeszła niewielka istota o nieproporcjonalnie dużej głowie, obudziła ją i uprowadziła razem z innymi członkami rodziny do UFO   Peter Pasini jest młodym australijskim tenorem operowym. Mieszka w okolicach Melbourne. Elementem wyróżniającym go spośród innych artystów jest niezłomne przekonanie, że przed czterema laty, w czerwcu 1988, uprowadziła go załoga UFO. „Od tej pory ani ja, ani moja rodzina nie zaznaliśmy spokoju. Przeprowadzaliśmy się trzy razy, ale te istoty wciąż podążają za nami.” [134] Pierwsze uprowadzenie przydarzyło się w Rosewood, niewielkiej miejscowości koło Ipswich na południu Australii. „Siedziałem w domu, było tak gdzieś koło dziewiątej wieczór. Nagle poczułem jakby inspirację wewnętrzną, nieodparte pragnienie wyjścia na dwór. Spojrzawszy w dół ulicy ujrzałem złotą kulę wiszącą nad torami kolejowymi. Najpierw wydawało mi się, że to jakiś typ samolotu, ale nic nie było słychać. Podszedłem do światła.” [138] Następną rzeczą, jaką pamięta Peter Pasini, jest to, że niespodziewanie spowiło go płynące zewsząd jasne światło. „Zaskoczyło mnie uczucie spokoju i odprężenia, jakie wywoływało. Światło było wprawdzie jaskrawe, ale nie rażące.” [138] A potem się zaczęło: „Stałem zalany światłem, aż pojawiła się ludzka postać. Była jedwabista i biała i promieniała, i miała wielką głowę 0 oczach w kształcie łez i szczelinę w miejscu ust. Popatrzyła na mnie i wszystko wokół zniknęło. Potem pamiętam, że stałem w ogródku przed naszym domem. Było mi zimno, trząsłem się i czułem najstraszniejszy ból głowy w życiu” [138]. Ale to nie wszystko. Głowę miał pokrytą jakąś zimną cieczą. Była to przezroczysta, galaretowata substancja skapująca na policzki. „W tej chwili zauważyłem, że obok klęczy mój brat, Gary. On też widział światło. Pamiętał tylko, że ktoś masował mu stopy.” [138] Zataczając się, obaj bracia weszli do domu. Z zaskoczeniem stwierdzili, że matka śpi głęboko i mocno – i że od chwili, w której wyszedł z domu Peter Pasini, a niedługo potem zapewne i jego brat, minęło sześć godzin. Co działo się w tym czasie, nie mieli zielonego pojęcia. „Spojrzałem w lustro w łazience – mówi Peter Pasini – i zobaczyłem okrągły czerwony znak na czole. Bolało to piekielnie. Miałem też jakieś guzki za uszami. Mam je zresztą do dziś i nadal bolą.” [138] Ponad rok nosił się szesnastoletni wówczas Peter Pasini z osobliwymi, nie wyjaśnionymi zdarzeniami tamtej nocy. Co stało się wtedy naprawdę? Czym była świetlista kula, którą widział razem z bratem? Kim była dziwna istota? Gdzie przebywał przez sześć godzin, których nie może sobie przypomnieć, mimo najlepszych chęci? W końcu odważył się pójść do psychiatry. Ten skierował go do hipnotyzera. Wkrótce odbywa się pierwszy seans. Peter Pasini wraca w czasie do momentu z czerwca 1988 roku, w którym miało miejsce niesłychane zdarzenie: „Dowiedziałem się przy tym paru rzeczy, jakie się wtedy zdarzyły. Ale nie wszystkiego. W pewnym momencie zacząłem krzyczeć. Po prostu za bardzo się bałem na to dalej patrzeć” [138]. Zdołał sobie jednak przypomnieć jakby metalowe łóżko, na którym leżał: „Padało na mnie jasne, białe światło. Przypominało to salę operacyjną, tyle że światło całkowicie uspokajało. Nagle pochyliła się nade mną jakaś biała postać. Miała takie same wąskie usta i skośne oczy jak istota, którą widziałem na ulicy. Istota wzięła ciemnoszary cylinder i skierowała go na mnie. Zapytałem, czy będzie bolało. Jej głos usłyszałem w głowie: – Nie, wszystko będzie dobrze” [138]. Istota wtyka cylinder do lewego ucha młodego człowieka. Po chwili Peter Pasini traci przytomność, a kiedy się budzi, widzi przed sobą przez okrągłe okno rozgwieżdżone nocne niebo: „W tym momencie regresji hipnotycznej zacząłem reagować na wszystko panicznym strachem. Zaraz po spojrzeniu przez okno musiało mi się przydarzyć coś okropnego” [138).   Możliwe, że Petera Pasiniego i jego rodzinę zaczęto obserwować już zimą 1987 roku. Jego matka, Deslie Pasini, przypomina sobie, że widziała wtedy nad domem trzy błyskające ruchome światła, które przyjęły kształt trójkąta: „Patrzyłam na nie przez jakieś 20 minut, a kiedy chciałam już wejść do domu, ujrzałam za płotem coś naprawdę niesamowitego. Słupki ogrodzenia mają około dwa metry wysokości, ale za nimi ujrzałam dwie szare, przerażająco wysokie postacie” [138]. A znak na czole Pasiniego? Sam Peter uważa dziś, że umieszczono mu tam jakiś wszczep, urządzenie, umożliwiające innym odnalezienie go na całym świecie. Niemożliwe? Opis wszczepiania niewielkich sond – czy to przez otwory nosowe do mózgu, czy za oczy albo w jeszcze inne miejsca jest od dawna niebłahym elementem relacji o uprowadzeniach i badaniach przeprowadzanych na pokładach UFO. Ale – razem z dziwnymi, nie widzianymi dotąd bliznami, przybierającymi niekiedy nader niezwykłe kształty, a nawet wyglądającymi jak piktogramy-wszczepy należy uważać za pewny dowód faktycznego uprowadzenia. Czyż więc w ciałach osób uprowadzonych znajdują się rzeczywiste, prawdziwe wszczepy pochodzące od obcej inteligencji? Są – i to nie tylko u Petera Pasiniego czy Lindy Cortile! Amerykański ufolog i redaktor „International UFO Reporter”, Jerome Clark, opowiada o takim przypadku. W 1955 roku ośmioletni wówczas Richard Price bawił się razem z przyjacielem na cmentarzu Oakwood w North Troy w USA. Nagle obaj zobaczyli zbliżający się, a następnie podchodzący do lądowania osobliwy obiekt. Richarda wciągnięto na pokład – nie wie, co działo się z przyjacielem w czasie, kiedy był nieobecny. Za to jego poddano bolesnym zabiegom, w których trakcie wszczepiono mu do jamy brzusznej niewielki ciemny przedmiot. Po opuszczeniu statku Richard prawie wszystko pamiętał i to bez regresji hipnotycznych. Ale nikt w to nie wierzył: Nie pozostawało mu więc nic innego, jak stłumić w sobie w okresie dojrzewania wspomnienie osobliwego zdarzenia i całkiem o nim zapomnieć. Może by mu się udało, gdyby nie to, że przeszło 30 lat później dziwny, wszczepiony mu wtedy przedmiot „wyszedł na jaw” w najprawdziwszym sensie tego słowa. Latami przemieszczał. się w ciele Richarda Price'a, aż w 1989 roku został odrzucony przez organizm. Przebiwszy skórę, wyszedł na wierzch. Niewielki ów przedmiot przekazano do analizy dr. Davidowi Pritchardowi z Massachusetts Institute of Technology. Wprawdzie uczony nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, że jest to „urządzenie pozaziemskie”, ale nie udało mu się też wyjaśnić, co to jest. W każdym razie nigdy czegoś takiego nie widział [135]. Przypominające piktogramy blizny na ciałach osób uprowadzonych do różnych UFO. Razem z wszczepami, odkrytymi tymczasem u kilku porwanych, świadczą one, że istota tego zjawiska jest całkiem realna   W innym przypadku pewien lekarz z Kansas zlokalizował podobno w mózgach i ciałach osób uprowadzonych wiele wszczepów. Część z nich usunął operacyjnie (136]. Do takich relacji należy jednak podchodzić z dużą rezerwą-nawet w środowisku ufologów-żeby nie narazić na szwank opinii lekarzy i naukowców biorących udział w badaniach. Tymczasem w USA powstało zrzeszenie lekarzy, których celem jest udzielanie duchowej pomocy uprowadzonym oraz wykrywanie i usuwanie wszczepów. Jest to TREAT (Treatment and Research on Experienced Anomalous Trauma, czyli Leczenie i Badanie Przebytych Urazów Anormalnych), na którego czele stoi pani psycholog dr Rima Laibow. Powstanie takiego zrzeszenia było bardzo spóźnione. Uprowadzeni nie wiedzą często, gdzie się zwrócić z przerażającym przeżyciem, komu powierzyć swój sekret w społeczeństwie uważającym wszystkie rzeczy niewytłumaczalne za „zboczone” albo „chorobliwe”. W takich przypadkach najważniejsze jest wsparcie duchowe. Musi być ktoś, kto potraktuje poważnie ich zwierzenia, kto pomoże im odnaleźć się w nowej, a często strasznej dla nich sytuacji (por. wywiad na s. 203 i następnych).   Blizny, a przede wszystkim wszczepy mają jednak dla ufologii znaczenie, którego nie sposób nie docenić: świadczą o realności uprowadzenia, tzn. że było ono w pewnym sensie kontinuum w naszej czterowymiarowej przestrzeni. Wielu sceptyków, właśnie w Europie, skłania się od połowy lat siedemdziesiątych do traktowania obserwacji niewytłumaczalnych zjawisk na niebie, a szczególnie uprowadzeń do obiektów, wyłącznie z psychologicznego punktu widzenia. Spotkania takie są więc wedle tych zapatrywań, jak pisze np. Urlich Magin: „bajkami, za których pomocą uprowadzona osoba porozumiewa się ze społeczeństwem” [137]. Inni widzą w tym co najwyżej elementy folkloru, aspekty socjologiczne, wewnętrzną transformację filmów science fiction, pamięć urazów okołoporodowych itd. Innymi słowy, uprowadzenia do UFO nie są dla nich czymś realnym, ale procesem przebiegającym wyłącznie w duszy, w umyśle „obserwatora”. Lekceważą przy tym wszakże wiele czynników: – zdumiewającą zgodność takich relacji; – rzeczywistą nieobecność uprowadzonych w wielu potwierdzonych przypadkach; – poszlaki fizyczne, choćby ślady lądowania obiektów; – wypowiedzi innych, niezależnych świadków, którzy także widzieli obiekt, a nawet „porywaczy”; – zjawisko uprowadzania wielu osób naraz, m.in. dzieci; – występowanie blizn przypominających piktogramy; – obecność wszczepów.   Wszystko to nie da się tak łatwo wytłumaczyć przy założeniu, że uprowadzeni śnili, mieli halucynacje albo zapadli na – jak przypuszczają niektórzy – „całkowicie nową chorobę psychiczną”. Reprezentanci kierunku psychologicznego w ufologii nie mieli ze swoją hipotezą większych problemów, bo przypadki tego rodzaju zdarzały się w istocie. Byli ludzie, którzy przeżywali uprowadzenie – ze wszystkimi objawami sytuacji napawającej ich strachem, będąc pod stałą obserwacją: w domu na wersalce, w samochodzie albo gdzie indziej, ale na pewno nie operowani na pokładzie „statku kosmicznego z Alfa Orionis”. Jest noc 5 lipca 1972 roku. Australijka Maureen Puddy jadąca przez górskie okolice na południowy wschód od Melbourne, znajduje się gdzieś między miejscowościami Frankston a Dromana. Jest ciemno, ale nagle jej samochód spowija błękitne światło. Maureen Puddy jest pewna, że to śmigłowiec Czerwonego Krzyża, rzecz normalna na rozległych połaciach Australii. Staje i wysiada z samochodu, żeby lepiej widzieć. Ale widok zapiera jej dech w piersi. Nie jest to wcale śmigłowiec – ani ratowniczy, ani wojskowy. Nad nią unosi się prawie bezgłośnie talerzowaty obiekt o średnicy przynajmniej 30 metrów. Słychać tylko cichutkie brzęczenie. Jaskrawe błękitne światło spowija obiekt. Maureen nie widzi okien, anten ani innych elementów tego rodzaju. Przerażona i zdumiona w najwyższym stopniu rzuca się do samochodu i naciska na gaz. Niezależnie jednak od usiłowań nie udaje się jej uciec temu dziwnemu czemuś, które się nad nią unosi. Niezależnie od rozwijanej szybkości odnosi wrażenie, że to coś wciąż nad nią wisi. Dopiero po trzynastu kilometrach obiekt zostawia niespodziewanie jej samochód i odlatuje w przeciwnym kierunku. Po dwudziestu dniach, 25 lipca 1972 roku, Maureen znów jedzie odludną drogą. Odwiedziła chorego syna w szpitalu w Heidelbergu (południowa Australia) i wraca do domu. Nagle, praktycznie w tym samym miejscu, co przedtem, znów zalewa ją błękitne światło. „O Boże! Nie!” Maureen Puddy wpada w panikę, traci panowanie nad kierownicą, samochód zaczyna zjeżdżać z drogi. Wszystko wokół – skały, drzewa i krzaki – spowija intensywne błękitne światło. Maureen pochyla się do przodu. Przez przednią szybę widzi krawędź unoszącego się nad nią obiektu. A potem otrzymuje wiadomość. Głos mówiący w jej głowie jest wyraźny: „Poinformuj media... Uspokój się... Nie zamierzamy ci nic zrobić... Wszystkie przeprowadzone na tobie badania dadzą wynik negatywny...” Po krótkiej przerwie głos ciągnie: „Odpowiedz mi, współpodróżniczko, uspokój się”. I znów po krótkiej przerwie: „Odzyskałaś panowanie nad pojazdem”. W tym momencie błękitne światło gaśnie, silnik samochodu zaczyna pracować. Bliska paniki, niezdolna do uświadomienia sobie, co się z nią działo, Maureen jedzie do najbliższego posterunku policji. Tam wysłuchano jej relacji i przekazano ją lotnictwu wojskowemu. Przez najbliższe tygodnie wojskowi wielokrotnie przesłuchiwali panią Puddy. Kobieta przedstawia im przebieg zdarzeń, oświadczając zarazem, że nie bardzo wie, co począć z otrzymanym „posłaniem”. Co ma na przykład znaczyć aluzja do negatywnego rezultatu jakiegoś „badania”? W ostatnich czasach nie robiła żadnych badań. Co miał na myśli głos mówiący o tym w jej głowie? Ale już zgłaszają się dalsi świadkowie, którzy widzieli w tamtą noc osobliwe błękitne światła lecące po niebie. Chyba dość dobre potwierdzenie obiektywności opisów Maureen Puddy. Mija pół roku. Maureen Puddy wraca powoli do normalnego życia. Pomaga jej w tym kontakt z grupą australijskich badaczy UFO, VUFORS, i jej członkami, Judith Magee i Paulem Normanem. Oboje wielokrotnie omawiali z nią zdarzenie, oboje dopomogli jej stanąć na nogi. Ale 22 lutego 1973 roku wszystko się zmienia. Maureen otrzymuje znowu wiadomość: „Maureen, przybądź na miejsce spotkania”. Głos w jej głowie jest wyraźny. Pani Puddy, przerażona w najwyższym stopniu, dzwoni do Judith Magee. Postanawiają pojechać na „miejsce spotkania” razem z Paulem Normanem i zobaczyć, co będzie. Wyruszają o 20.30. Maureen Puddy jedzie przodem, Judith Magee i Paul Norman za nią. Niewiele brakuje, a pani Puddy spowodowałaby po drodze wypadek. Niewielka istota w złocistym kombinezonie pojawia się nagle obok jej samochodu i, spojrzawszy na nią, równie niespodziewanie znika. W końcu stają, dotarli do „miejsca spotkania”, czyli do miejsca, w którym już dwa razy pojawiał się obiekt promieniujący błękitnym światłem. Paul Norman zostaje w swoim samochodzie. Judith Magee przesiada się do wozu pani Puddy. Czuje przy tym „dziwne swędzenie, jakby lekkie uderzenia prądu elektrycznego, co zaraz mija”. A potem zaczyna się coś jeszcze dziwniejszego. Kobiety rozmawiają o postaci lśniącej złotem, a pani Puddy znów widzi istotę: „O jest! Widzi go pani? Ma na sobie to samo ubranie”. Istota biegnie na przełaj do samochodu i staje w świetle lewego reflektora. Ale ani Judith Magee, ani Paul Norman nic nie widzą – ani dziwnej istoty, ani obiektu, który tymczasem wylądował. Paul Norman, który przesiada się właśnie do drugiego samochodu, i Judith Magee są pewni, że „Maureen Puddy nie kłamała świadomie [..:] była naprawdę niespełna rozumu”. „Istota” widziana tylko przez panią Puddy domaga się widocznie, żeby kobieta z nią poszła. Ale potem, po chwili, pani Puddy zaczyna krzyczeć z jeszcze większym przerażeniem. Drży na całym ciele i rzeczywiście myśli, że się ją uprowadza. Urywanie, przerywając relację przeraźliwymi krzykami, opowiada, że jest ciągnięta do błękitnego UFO. Tam zostaje wniesiona do niewielkiego pomieszczenia bez okien, gdzie widzi przedmiot w kształcie grzyba i „meduzę”. Histerycznie krzyczy, potem pada na wznak, całkowicie rozluźniona. Nic nie zdarzyło się naprawdę. Judith Magee i Paul Norman byli przy niej cały czas, siedzieli z nią w jej samochodzie, a jak okiem sięgnąć nie było widać ani złocistej istoty, ani żadnego UFO. Wszystko rozegrało się w jednym miejscu – w świadomości Maureen Puddy. Pani Puddy nie zdarzały się nigdy przedtem ani potem ataki nerwowe. Nie cierpiała na manię prześladowczą i nie miała obciążeń psychicznych. A na pojawianie się UFO przed pół rokiem jest wielu niezależnych świadków, którzy widzieli poruszające się błękitne światła właśnie tam, gdzie pani Puddy miała kontakt z UFO. Zrozumiałe, że taka opowieść jest przyjmowana z dużą niechęcią przez „beton” ufologów. Jeżeli Maureen Puddy tylko się „zdawało”, że jest uprowadzana, to czy tak samo było i w pozostałych przypadkach? A może objawia się tu jednak „całkiem nowa forma choroby psychicznej”, nie są to wcale zaś przeżycia realne, zdarzenia rzeczywiste? [8] Przeciw temu jednak przemawiają testy przeprowadzone przez dwóch amerykańskich ufologów, Teda Bloechera i Budda Hopkinsa, wraz z panią psycholog, dr Aphrodite Clamar [138]. Dr psychologii Elisabeth Slater przebadała cztery kobiety i pięciu mężczyzn – wszyscy mieli w pamięci uprowadzenia. Badająca nie znała tła wydarzeń i bez jakichkolwiek uprzedzeń przeprowadziła rutynowe badania. Ich rezultat wykazał, że badane osoby są całkowicie normalne, że w żadnym razie nie mają predyspozycji do chorób psychicznych. Po zakończeniu badań, kiedy poinformowano ją o ich celu, dr Elisabeth Slater napisała: „Pierwsze i najdrażliwsze z nasuwających się pytań brzmi, czy relacjonowane zdarzenia mogą być wyjaśniane metodami stosowanymi przez psychopatologię. Odpowiedź jest jednoznaczna: »Nie«. Gdyby opisane uprowadzenia były wytworami fantazji, to – opieram się tu na aktualnej wiedzy o chorobach psychicznych – mogłyby pochodzić tylko od patologicznych kłamców, sehizofreników o skłonnościach paranoidalnych i ludzi o silnych zaburzeniach emocjonalnych i nadzwyczaj histerycznym charakterze [...]”. Tymczasem badania wykazały coś wręcz przeciwnego: „Są to osoby rzeczowe, niezwykłe i interesujące [...]. Testy nie potwierdzą wprawdzie wiarygodności relacji o uprowadzeniach do UFO, ale można wnioskować, że ich wyniki dadzą się pogodzić z faktem, iż relacjonowane uprowadzenia zdarzyły się naprawdę”. Podobną opinię wydał już wcześniej psychiatra dr Berthold Schwartz: „Przez trzynaście lat prywatnej praktyki przeprowadziłem badania psychiatryczne w sumie 3391 pacjentów i stosowałem psychoterapię przez tysiące godzin, ale nigdy nie zetknąłem się z objawami mającymi jakikolwiek związek z UFO. Potwierdził mi to również dr Theodore A. Anderson i dr Henry Davidson, ordynator Essex County Overblock Hospital. Dr Davidson nie przypomina sobie ani jednego pacjenta z ciężkimi objawami syndromu UFO – ani spośród tych, których sam leczył, ani spośród trzydziestu tysięcy pozostałych, których hospitalizowano w jego placówce od początku stulecia. Moje poszukiwania w podręcznikach i czasopismach poświęconych problemom psychiatrii i psychologii, psychoanalizie i neurologii potwierdzają również nieobecność w objawach różnych chorób nerwowych i psychicznych przeżyć wiążących się z UFO” [139]. Dr Schwartz przeszukał również komputerowe bazy danych, zawierające informacje dotyczące zbiorów Narodowej Biblioteki Medycznej. Wśród publikacji z lat 1964-1973 nie znalazł jednak ani jednej wzmianki na ten temat. „Wobec braku danych – pisze psychiatra – zarówno z praktyki psychiatrycznej, jak i z literatury medycznej, naprawdę interesujące jest śledzenie tego, jak media i przedstawiciele sfer rządowych zaliczają często zjawiska UFO do sfery psychopatologii, uznając je za halucynacje, myśli natrętne, herezje itp. Cóż za haniebny sposób piętnowania i zastraszania ludzi, którzy mieli przeżycia związane z UFO!” [139]   Co nam to wszystko daje? Świadkowie pojawiania się UFO i uprowadzeni na pokład tych obiektów są całkiem normalnymi ludźmi. Czym jednak są uprowadzenia do UFO? Ślady lądowań, wielokrotni świadkowie, znaki na skórze, wszczepy – to wszystko świadczy o fizycznym bez wątpienia podłożu zjawiska. Wizje, stany przypominające trans, telepatyczne posłania – w tym objawia się psychologiczny wymiar takich doświadczeń. Uprowadzenia do UFO mogą być naturalnie zarówno rzeczywistej, fizycznej natury, jak i nierzeczywistej – psychologicznej. Poza tym mamy jeszcze wersje pośrednie. . Istnieją uprowadzenia zaiste kuriozalne. Harrison Baily, pracownik stalowni w Illinois, którego uprowadzono do UFO, widział na pokładzie pojazdu „piece do wytopu metali w hucie żelaza”. Załoga statku nosiła maski ochronne, przypominające ekrany spawalnicze, z którymi codziennie miał do czynienia [140]. Inni widzieli ufonautów przy pulpitach sterowniczych ich pojazdów, ale istoty te miały twarze sąsiadów uprowadzonych osób. Z jednego UFO wyszły dinozaury, inny zaś świadek widział podczas uprowadzenia, że przez jego sypialnię galopują maleńkie koniki [141]. Panią P. ze stanu Utah i jej najstarsze dzieci zahipnotyzował „klasyczny” naukowiec w rogowych okularach i z łysiną czołową, współpracujący z zamaskowanymi obcymi istotami [16]. Mamy tu do czynienia z tak zwaną detail reflectivity, umiejętnością polegającą na przetwarzaniu przez świadków szczegółów pochodzących ze sfery ich codzienności oraz wytworów fantazji na „rzeczywiste” uprowadzenia. Bardziej niż cokolwiek innego świadczy to, że uprowadzeni do UFO są nie tylko biernymi uczestnikami całkowicie niezrozumiałego dla siebie dramatu. Są również czynnymi współtwórcami tego dramatu – albo doprowadza się do tego, że nimi zostają. „Świadek-piszą ufolodzy Ann Druffel i D. Scott Rogo – przeżywa zdarzenia rzeczywiste, jego świadomość wszakże interpretuje i przekłada to przeżycie na formę i wymiar dlań zrozumiały. Możliwe jest i to, że załogi UFO każą ofierze widzieć i przeżywać to, co widzą, tak aby upewnić ją o prawdziwej naturze tego, co się z nimi dzieje.” [140] Ann Druffel i D. Scott Rogo porównują takie zachowania z greckim mitem o Zeusie i Semele. Zeus zakochał się w Semele, ale zbliżył się do niej pod inną postacią. Semele wszakże uprosiła go, aby pokazał się jej w prawdziwej postaci – wówczas zabiły ją pioruny, w których objawił się Zeus. . Przeżycia ludzi, których „uprowadzono”, „badano”, „sztucznie zapładniano”, są przerażające. W końcu jednak jest to tylko maska, „film”, projekcja tworzona przez nasz mózg albo w naszym mózgu dla ochrony przed jeszcze gorszymi rzeczami. Jest to mechanizm obronny, budowany wokół zdarzeń realnych. Uprowadzenia do UFO to dramaty osobiste, podróże do środka własnego ja, wypełnione archetypami, doświadczeniami paranormalnymi, a niekiedy niewiarygodnymi „przypadkami”. Innymi słowy, w niewielkiej skali odzwierciedlają to, co zdarzenia związane z UFO przedstawiają sobą jako całość – zjawisko rzeczywiste, dla nas niezrozumiałe, a może nawet nie dające się zbadać, jest otaczane i maskowane przez obrazy i symbole pochodzące z naszej podświadomości, które potrafimy zrozumieć. Kilku ufologów opłakuje powiększanie się liczby uprowadzeń, pomijając zarazem fakt, że uprowadzenia to nie tylko dawny aspekt, lecz również bezpośrednie odbicie całości zjawiska. Z drugiej strony badacze nastawieni tylko psychospołecznie ignorują „niezbite fakty”, nie chcąc przyznać, że czynnik psychologiczny jest tylko częścią, nie całą prawdą.   Jeżeli będziemy rozpatrywali porwania do UFO jako kierowane „wyprawy do środka własnego ja”, jako zapoczątkowanie dramatów złożonej gry, w której nie znamy ani zasad, ani sensu, ani aktorów – innymi słowy, jako spotkania z innymi w nas samych, to być może uda się nam je zrozumieć. Zrozumiemy jednak nie całą prawdę, ale jej część. Jej reszta pozostanie po drugiej stronie zasłony rozciągniętej przez innych. Nie dlatego, że w obecnej chwili nie możemy jej zerwać albo że w decydującej chwili nie będziemy mieli na to odwagi. Nie – za zasłoną mogą się otworzyć otchłanie, niezgłębione, niewyobrażalne, straszniejsze i bardziej przerażające od wytworów naszej fantazji, jakie udało nam się stworzyć przez 6000 lat historii naszej kultury. Może spłonęlibyśmy jak Semele, gdy ujrzała Zeusa w jego prawdziwej postaci. Bo za tą zasłoną nie kryje się nic innego jak sam Wszechświat i nasze kruche ja, wtłoczone w sekundy upływające od narodzin do śmierci, od przeszłości do przyszłości, w nieskończoną przestrzeń międzygwiezdną, w świat pełen tajemnic, i lepiej dla nas, gdybyśmy ich jeszcze nie znali. 11. Absurdy Kto kłamie – obserwator czy obserwowany? 10 marca 1989 roku na farmie L. C. Wyatta w Hemstead Country w stanie Arkansas znaleziono pięć nieżywych krów. Wszystkie były cielne, wszystkie leżały jedna za drugą w jednej linii, wszystkie były okaleczone. Juanita Stripling, fotoreporterka miejscowej gazety „Little River News”, która na miejscu wypadku zjawiła się jeszcze tego samego dnia, napisała: „Na pierwszy rzut oka wszystko wskazywało na to, że krowy padły. Jedna leżała na prawym boku, miała wielkie okrągłe cięcie, obok leżało cielę, nadal w owodni. Cięcie było czyste, precyzyjne – miało około czterech i pół do pięciu centymetrów głębokości. Ani na ziemi, ani na ciele krowy czy cielaka nie było śladów krwi. Na ziemi nie widać też było śladów wilgoci – wody czy płynów ustrojowych. Okolice odbytnicy były nabrzmiałe i wyglądały, jakby ktoś wwiercał się tam w ciało do głębokości mniej więcej pół centymetra” [142]. Próbki pobrane z okaleczonych miejsc przekazano do analizy patologowi i hematologowi dr. Johnowi Altshulerowi, który stwierdził, że cięcia wykonano z chirurgiczną dokładnością, do tego bardzo szybko (w czasie nie dłuższym niż jedna do dwóch minut), w bardzo wysokiej temperaturze, być może za pomocą lasera. Wypadek, jakich wiele. Linda Moulton Howe, filmowiec-dokumentalista, ustaliła w obszernej pracy [88], że do końca lat osiemdziesiątych w samych Stanach Zjednoczonych uśmiercono w ten sposób 8 tys. sztuk bydła i koni. Należy raczej wykluczyć, aby tak precyzyjne metody okaleczania zwierząt na całym świecie były efektem działalności sekt satanistów – sekty te musiałyby dysponować międzynarodową organizacją, a do popełniania w nocy swoich zbrodni stosować urządzenia oparte na najnowocześniejszej technice – i to już od trzydziestu lat. Należy też wykluczyć, że są to tajne eksperymenty biologiczne, przeprowadzane przez armię USA. W połowie lat sześćdziesiątych technice laserowej daleko jeszcze było do osiągnięcia poziomu pozwalającego przeprowadzać takie operacje. A poza tym, dlaczego takimi metodami? Tajne wojskowe laboratoria badawcze mogły się przecież postarać legalnie o zwierzęta doświadczalne. Nie musiały lądować potajemnie na polach obywateli i bezprawnie zarzynać masowo krowy, konie i inne zwierzęta hodowlane. Mimo wszystko jednak z biegiem lat – obojętne, czy będziemy podejrzewali sekty, czy wojsko – w przypadku prowadzenia tajnych operacji o tak wielkim zasięgu zdarzyłby się gdzieś jakiś „przeciek”, niektórzy uczestnicy takich działań zaczęliby mówić. Ale nic takiego się nie stało. Zupełnym zaś absurdem jest – jak chce nam wmówić rząd USA – że okaleczenia te powodują kojoty, nietoperze i inne zwierzęta. W przyrodzie nigdy nie zaobserwowano takiego zachowania zwierząt po upolowaniu zdobyczy, pomijając już fakt, że żadne z nich nie jest w stanie wykonać tak dokładnych cięć. Za to w regionach, gdzie zdarzyły się okaleczenia zwierząt, stosunkowo często widywano UFO. Nierzadko przypadki okaleczeń zbiegały się w czasie z pojawieniem się nieznanych obiektów latających albo czarnych śmigłowców bez oznaczeń. A co najmniej w jednym dobrze udokumentowanym przypadku istnieje związek z uprowadzeniem: w maju 1979 roku Judy, kobieta w średnim wieku z Houston w Teksasie, wraz z córką Cindy zostały zaciągnięte do UFO [88]. Na Cindy przeprowadzano zabiegi operacyjne, a Judy pokazywano w tym samym czasie okaleczanie młodej, brązowo-białej krowy. Zwierzę wciągnięto do obiektu „światłem” i żywcem wycinano mu fragmenty tułowia, oczu i narządów płciowych. Zdechłe podczas operacji zwierzę „zniesiono” tym samym światłem na ziemię i zostawiono na łące.   Jest oczywiste, że zjawisko UFO w ten czy w inny sposób musi wiązać się z okaleczeniami zwierząt. Wszystkie inne tłumaczenia to mijanie się z prawdą, dezinformacja albo niechęć zrozumienia istoty tego zjawiska. Czy jednak prowadzą tu działalność „przedstawiciele inteligencji pozaziemskich”? Czy kiedykolwiek widziano, żeby biolodzy z Układu Antares rozbierali krowy? A właściwie dlaczego porzucają martwe zwierzęta? Zachowanie takie zwraca tym większą uwagę na zjawisko. Czy dysponując tak nowoczesną techniką, nie mogą sprawić, aby „resztki” przepadły bez śladu? Co naprawdę kryje się za operacjami biologicznymi, przeprowadza nymi na ludziach i zwierzętach? Kanadyjski ufolog dr Jacques Vallee uważa, że opisane zabiegi są argumentem przeciw hipotezie o działalności przedstawicieli inteligencji pozaziemskich. Istoty na naprawdę wysokim etapie rozwoju, które potrafią pokonywać odległości międzygwiezdne, wcale nie muszą postępować w sposób tak barbarzyński [143]. Rzeczywiście, pobieranie próbek za pomocą instrumentów przypominających nasze, nie jest szczególnie godną uwagi cechą inłeligencji na wysokim etapie rozwoju – pomijając już długotrwałe urazy psychiczne wyrządzane ofiarom.   A w jakim stopniu rządy otaczają tajemnicą całą sprawę? Czy coś się tuszuje? Rozpowszechnia się fałszywe informacje czy świadomie mówi nieprawdę? Co wiadomo na temat UFO w Waszyngtonie, w Moskwie, w Londynie, w Bonn? Wszyscy znają tajemnicze kręgi zbożowe w południowej Anglii i w innych regionach świata. Niełatwo odpowiedzieć na pytanie, o co w tym wszystkim chodzi? Sygnały od obcej inteligencji? Możliwe. Rodzaj poltergeista, ducha-kołatka, możliwego do zaklasyfikowania z parapsychologicznego punktu widzenia? Możliwe. Eksperymenty armii brytyjskiej i innych? Prawdopodobne. Eksperymenty przeprowadzane przez wielkie koncerny elektroniczne czy zajmujące się techniką laserową? Tego nie można wykluczyć. Rok 1991 był rokiem kręgów zbożowych. W południowej Anglii powstawały najbardziej skomplikowane kształty, jak choćby wielki trójkąt koło Barbury Castle, a w okolicach Cambridge układ przypominający kształtem fraktal. W 1992 roku nastąpił przełom, piktogramy przestały się prawie pojawiać, zdarzyło się natomiast mnóstwo fałszerstw, a prawdziwych kręgów było najwyżej kilka. Nic poza tym. Konkurencja fałszerzy wykazała nadto, że zdolni artyści „zbożowi” potrafią stworzyć w jedną noc skomplikowane wzory. Nie udaje im się jednak powtórzyć dokładności wykonania krawędzi struktur, kierunku położenia ździebeł oraz sposobu ich ugięcia – w ten sposób, aby źdźbła nie były połamane. Czy wszystkiemu są winni dwaj arcyfałszerze Doug i Dave? Czy rzeczywiście byli, jak oświadczono z emfazą w brukowcu „Today”, twórcami większości piktogramów? Chyba nie. Ani przed kamerami telewizji, ani w inny sposób nie potrafili udowodnić, że są za to wszystko odpowiedzialni. Odwrotnie: niemiecki korespondent „Die Zeit” Jürgen Krónig w trakcie intensywnych poszukiwań zdołał odsłonić kulisy tej nagłośnionej historyjki. Prawami autorskimi do artykułu zamieszczonego w „Today” dysponuje firma MBF-Services – nie istniejąca. W ten sam sposób karmiono opinię publiczną nieprawdziwymi informacjami tajnych służb. Wszystko wskazuje na to, że i w tym przypadku było tak samo [144]. Piktogramy zbożowe z Barbury Castle (trójkąt) i z Icleton koło Cambridge (układ przypominający kształtem fraktal). Co naprawdę się za tym kryje?   W rekordowym „zbożowym roku” 1991 byłem w południowej Anglii. Obejrzałem wiele piktogramów i kręgów – fałszywych i prawdziwych. Stałem wewnątrz wielkiego trójkąta z Barbury Castle i razem z Grupą Studialną Merlin, zorganizowaną przez Ancient Astronauf Society, prowadziłem badania naukowe w terenie. Jeszcze tego samego roku założyliśmy własną organizację – Towarzystwo Naukowo-Badawcze „Kręgi Zbożowe”, które tymczasem zaczęło prowadzić międzynarodową działalność, starając się znaleźć wyjaśnienie tego problemu. Na pewno nie są to ani hipotetyczne plazmowe trąby powietrzne, ani przemawiająca do nas Gaja, Matka Ziemia. Zjawiska nie daje się również wytropić ani za pomocą różdżek, ani wahadełek, ani innych ezoterycznych sztuczek. Ale jedno jest pewne: istnieje, jest czymś rzeczywistym, są to nie tylko fałszerstwa, ale brytyjskie tajne służby, brytyjski rząd czy inne, nieznane urzędy państwowe są zainteresowane zniknięciem informacji na ten temat z nagłówków gazet. Struktury zbożowe – wtargnięcie do naszego racjonalnego świata czegoś niewytłumaczalnego są najlepszym przykładem, jak sfery rządowe ustosunkowują się do zjawiska, które albo jest dla nich w najwyższym stopniu podejrzane, albo na którego temat dysponują już konkretnymi danymi. Kto nam zapewni, że w przypadku UFO nie jest dokładnie tak samo?   Wróćmy jednak do załóg UFO. Ich zachowanie jest absurdalne nie tylko, jeśli weźmiemy pod uwagę okaleczenia zwierząt i badania ludzi. Przed naukowcem próbującym uznać informacje przekazane przez „pozaziemskich gwiezdnych braci” za takie, jakimi się wydają, czyli za posłania przedstawicieli inteligencji pozaziemskich, otwiera się cała skala zaskakujących, niewiarygodnych i całkiem zwariowanych działań oraz sposobów nawiązywania kontaktów. Co do jednego nie ma jakichkolwiek wątpliwości: istnieje olbrzymia góra „wiadomości”, rozpowszechnianych na całym świecie przez osoby, którym się wydaje, że miały kontakt, odbierające informacje za pośrednictwem channelingu oraz przez innych ważniaków albo egocentryków-psychopatów. Do tego dochodzą w ostatnich latach ewidentnie sfałszowane dokumenty z „najwyższych kręgów rządowych” i nie mniej bezsensowne oświadczenia byłych agentów CIA i innych „urzędników państwowych”. Dziennikarz John A. Keel już w 1976 roku pisał: „Sprawa UFO jest jak ruchome piaski – im dalej człowiek w to wszystko wchodzi, tym bardziej się pogrąża” [145]. Tak jest i dziś. Ufologia końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych stanęła przed problemem nie dającej się chyba rozwikłać mozaiki niesprawdzalnych „posłań z Kosmosu” i nie mniej fantastycznych twierdzeń zupełnie ziemskiego pochodzenia. Wszystko jest do tego stopnia wzajemnie pozapętlane, że doprowadziło do frustracji kilku badaczy, którzy zrezygnowali z dalszych dociekań. Inni z kolei wycofują się w stronę modeli wyjaśniających te zjawiska na gruncie psychologii albo nauk psychospołecznych, sądzą bowiem, że w inny sposób nie uda się przeciąć tego ogromnego węzła gordyjskiego. Tym zaś, którzy niezłomnie trwają przy hipotezie w starym stylu, mówiącej o pozaziemskiej naturze tych zjawisk, wydaje się, że zostali wzięci w ogień krzyżowy-z jednej strony są to ataki przede wszystkim europejskich ufologów-”fanów psychologii”, z drugiej zaś coraz bardziej mętne „fakty” przekazywane przez UFO.   Za pomocą prostego rachunku prawdopodobieństwa Jacques Vallée ustalił, że w ostatnich czterdziestu latach doszło na Ziemi na pewno do 14 milionów lądowań takich obiektów – stanowi to przeciętnie 350 tys. lądowań rocznie! Absurd? Nie, wielkość ta bowiem jest oparta na fakcie zaobserwowanych w tych czterech dziesięcioleciach 5 tys. lądowań. W istocie jednak przekazywano informacje o najwyżej 10% takich lądowań (stąd 50 tysięcy), dostępne zaś dane statystyczne dotyczą tylko Ameryki, Europy i Australii. Dla całej Ziemi należy przyjąć 100 tys. lądowań. Jeśli uwzględnimy słabo zamieszkane regiony Ziemi (skąd napływa niewiele informacji o lądowaniach UFO, bo jest tam niewielu ludzi mogących je zobaczyć) i noce (większość ludzi śpi), to otrzymamy właśnie niewiarygdną liczbę 350 tys. lądowań rocznie. Liczba ta jednak ma się nijak do liczby kosmicznych wypraw na Ziemię; jaką możemy założyć, kierując się rozsądkiem. Nie wiemy oczywiście, jakie struktury mają hipotetyczne społeczeństwa pozaziemskie, a być może należy tam do dobrego tonu rzucić okiem na Ziemię podczas porannego joggingu. Ale nie jest to zbyt przekonujące. Równie niewiarygodna jak naprawy, na które zwracałem już uwagę, jest różnorodność UFO (liczba ich typów zbliża się już do tysiąca) i setki różnych ras przybyszów z Kosmosu, jakie widziano przez ostatnie lata. Żeby obudzić takie zainteresowanie pozaziemskich badaczy, musielibyśmy stanowić naprawdę „środek Wszechświata”. Nie całkiem jasne jest również, dlaczego załogi UFO stosują wobec uprowadzonych blokadę pamięci. Czy nie zorientowali się, że można ją usunąć za pomocą regresji hipnotycznej, do czego też dochodzi coraz częściej? Poza tym mamy „posłania”. A ponieważ z jednej strony problem ten jest pouczający, z drugiej wszakże zawiera pewną dozę komizmu, to już pora zająć się nim nieco bliżej.   Inżynier geodeta Jose C. Higgins nie należał na pewno do ludzi, którym można coś łatwo wmówić. 23 lipca 1947 roku, w okresie, gdy lądowania UFO nie były jeszcze powszechnie znane, a już na pewno nie w odległym brazylijskim stanie Parana, ujrzał obiekt mający około trzydziestu metrów średnicy. Z początku nie wierzył własnym oczom. Jego indiańscy pomocnicy, pracujący przy pomiarach, widzieli jednak to samo, a kiedy obiekt podchodził do lądowania, uciekli w panice. Higgins został. Od obiektu dobiegało brzęczenie, otworzyły się drzwi, przez które wyszły trzy obce istoty – miały po około 1,8 m wzrostu, były zupełnie łyse, nie miały nawet brwi i były do siebie podobne kubek w kubek. Zbliżyły się do inżyniera, trzęsącego się jak osika. Jedna skierowała na niego „laskę” i gestem nakazała mu wejść z nimi do obiektu. Higgins, nadal w pełni władz fizycznych i umysłowych, zawahał się: „Zacząłem coś mówić i mocno gestykulując zapytałem, dokąd chcą mnie zabrać”. Obce istoty zrozumiały chyba pytanie. Jedna z nich nakreśliła na ziemi siedem kręgów, w środku zaś kropkę. Wskazała Słońce, potem kropkę, a w końcu krąg siódmy. „Kręgi oznaczały na pewno orbity planet,... krąg siódmy,... mój Boże, krąg siódmy to orbita Urana. [...] Obce istoty na pewno przybyły z Urana.” Higgins jest przerażony. Poleci wszędzie, byle nie na Urana. Nie chce. Obce istoty kiwają głowami, odwracają się, wracają do statku, który błyskawicznie znika z gwizdem w chmurach. Na miejscu zdarzenia zostaje skołowany, wystraszony człowiek, najmocniej przekonany od tej chwili, że zdarzenie to odbyło się pod szczęśliwą gwiazdą: 23 lipca 1947 roku Ziemian odwiedzili mieszkańcy Urana.   Czy mieliśmy gości z Urana? Siódma planeta, licząc od Słońca, należy – podobnie jak Jowisz, Saturn i Mars – do planet olbrzymów. W odróżnieniu od Merkurego, Wenus, Ziemi, Marsa, Plutona i księżyców Układu Słonecznego są one gigantycznymi kulami gazu. Ich atmosfery, na które składają się: wodór, metan i amoniak, robią się coraz gęstsze ku środkowi planety. W pewnym momencie zostaje przekroczony punkt krytyczny – ciśnienie jest tak wielkie, że gaz przechodzi w stan płynny. Jeszcze bliżej środka ciśnienie wzrasta tak bardzo, że ciecz przechodzi w stan stały. Tylko w samym środku tych planet możliwe jest istnienie skalnego jądra, które może być wielkości Ziemi. Ale można przypuszczać, że nigdy nie dotrze tam żadna sonda kosmiczna. Na gazowych planetach Układu Słonecznego nie może powstać życie ludzkie ani życie w ogóle – nie mają one nawet stałej powierzchni. „Istoty pozaziemskie” widziane przez Josć Higginsa nie przybyły z Urana, tak samo jak pozostali ufonauci lat czterdziestych, pięćdziesiątych i wczesnych sześćdziesiątych z Wenus, Marsa, „antyZiemi”-Clariona ani z innych planet. Na Wenus panują za wysokie temperatury. Zdjęcia tej planety, wykonane przez międzyplanetarną sondę „Magellan” przedstawiają krajobraz pustynny, na który składają się wielkie, rozległe równiny, gigantyczne wulkany, głębokie rozpadliny i wielkie kratery po meteorytach. Ani wody, ani rzek, ani życia. Mars też nie jest planetą najgościnniejszą. Bardzo prawdopodobne, że przed 3,8 mld lat w istniejących tam jeszcze wówczas błotnych oceanach żyły drobnoustroje i algi [146]. Ale od tego czasu Mars jest biologicznie martwy. Jedyna nadzieja w poszukiwaniach mikroorganizmów żyjących w kamieniach albo zadomowionych gdzieś w głębokich dolinach Vallis Marineris, wielkiego marsjańskiego zagłębienia. Ale ludzie i inne istoty żywe na wysokim stopniu rozwoju? Nawet słynna „marsjańska twarz” w obszarze Cydonii nie jest tym, czego niektórzy się po niej spodziewali. Przed kilku laty zadałem sobie nieco trudu i metodami geologicznymi i tektoniczno-statystycznymi zbadałem zdjęcia NASA zrobione przez sondy „Viking”. Rezultat zwala człowieka z nóg [147, 148]. Nie istnieje jakiekolwiek prawdopodobieństwo, że relief ten powstał w sposób nienaturalny – to samo dotyczy tak zwanych piramid, „Miasta Inków” oraz pozostałych kształtów, wyglądających tak swojsko. Teraz zaplanowane na wiele lat obserwacje zaczął prowadzić amerykański „Mars-Observer” – dzięki niemu uzyskamy lepszy materiał fotograficzny niż w 1976 roku z sond typu „Viking”. Obawiam się jednak, że wszyscy wierzący w sztuczne struktury nie doczekają się z Cydonii pomyślnych wieści. Równie błędne jest założenie, że macierzystym światem UFO czy innych istot pozaziemskich jest nie istniejąca już planeta ze skupiska planetoid. Świat ten, określony mianem Faeton, nęci jako spekulacja ze sfery science fiction, ma jednak niewiele wspólnego z rzeczywistością [149]. Jest kilka istotnych powodów przemawiających przeciw jej istnieniu: łączna masa wszystkich planetoid nie osiąga nawet takiej wielkości jak masa Księżyca, a tak niewielkie ciało niebieskie będzie miało za słabą siłę ciążenia do utrzymania atmosfery, umożliwiającej życie biologiczne. Kratery powstałe na Marsie i Księżycu od upadku meteorytów są niezwykle stare – z geologicznego punktu widzenia natomiast byłyby bardzo młode, gdyby Faeton wybuchł przed kilkoma tysiącami lat. Od ponad dwudziestu lat każdy planetolog wie, że skupisko planetoid nie powstało z jednej planety. Są to pokruszone przez miliardy lat odłamy wielu niedużych planet, z których nigdy nie powstałoby ciało niebieskie o wymiarach Księżyca, Marsa czy Ziemi. Faeton nigdy nie istniał. A w jeszcze większej odległości od Słońca temperatury w Układzie Słonecznym są tak niskie, że powstanie życia podobnego do ludzkiego staje się coraz mniej prawdopodobne. Nie istnieje też słynna i osławiona „dwunasta planeta”, proklamowana przez pewnego amerykańskiego orientalistę, która okrąża podobno Słońce raz na 3600 lat, poruszając się po ogromnej elipsie [150]. Po pierwsze, odkryto by ją już na pewno za pomocą fotografowania w podczerwieni odpowiednich regionów nieba, po drugie, temperatura na jej powierzchni byłaby bliska zera absolutnego – są to warunki niespecjalnie sprzyjające rozwojowi życia. Być może pochodzą stamtąd „zimni ogrodnicy”, ale na pewno nie załogi UFO czy bogowie-astronauci. Jeśli mimo wszystko wiele osób utrzymuje, że w dawnych czasach zetknęły się z UFO, że istoty, które nawiązały z nimi kontakt pochodziły z takich światów, to nie musi to zależeć koniecznie od tych osób. Proszę sobie wyobrazić – zaproponował w 1970 roku ufolog John Keel – że przed państwem opuszcza się na Ziemię świetlisty obiekt, z którego wychodzi człekopodobna istota i oświadcza, że przybywa z Wenus. Nie uwierzyliby państwo? W końcu widzieli państwo lądowanie, na wyciągnięcie ręki widzieli państwo istotę – nie ma jakiegokolwiek powodu wątpić w jej słowa, szczególnie że astronomię i planetologię znają państwo albo bardzo pobieżnie, albo wcale. Nie twierdzę, że wszystkie osoby, które w początkach ufologii miały kontakt, zetknęły się z przedstawicielami obcej inteligencji. Ale mimo najlepszych chęci nie mogę sobie wyobrazić, że wszystkie kłamały, że wszystkie miały obciążenia natury psychicznej albo chciały w ten sposób zbić forsę. Załogi UFO świadomie rozpowszechniają nieprawdziwe informacje, bo to należy do ich planu od samego początku.   Ludziom, którzy w minionym stuleciu widzieli sterowce, podrzucano informacje nie tylko za pomocą listów w butelkach. Z najosobliwszym przypadkiem dezinformacji zetknął się teksaski sędzia Love z Waxahachie. Inżynierowie ze statku powietrznego, który tam wylądował, powiedzieli mu, że przybywają z Krainy Bieguna Północnego. Państwo to zostało niegdyś założone przez „dziesiąte plemię Izraela” i z biegiem czasu rozwinęło technikę znacznie doskonalszą od amerykańskiej – między innymi technikę budowy aparatów latających: „1 stycznia 1897 roku Towarzystwo Historii Krainy Bieguna Północnego postanowiło wysłać do Stanów Zjednoczonych i do Europy wielką liczbę statków powietrznych [...]. Mamy karabiny i wędki, szybkość zaś podróży umożliwia nam dotarcie tam, gdzie mamy ochotę. W Stanach Zjednoczonych dziesięć statków spotka się w Nashville w Tennessee, gdzie weźmie udział w Wystawie Światowej 18 i 19 czerwca. Każdy będzie mógł je zwiedzić. Raz lądowaliśmy już mniej więcej 100 mil stąd na północ, gdzie widzieliśmy jeden z waszych pociągów. Bardzo interesujące urządzenia, ale poruszają się tak powoli”. Sędzia zaklinał się na wszystkie świętości, że to właśnie słyszał. Zdumiewająca odwaga, jak na człowieka o takiej pozycji. Nie trzeba chyba mówić, że w oznaczonym czasie do Nashville nie przybył ani jeden z dziesięciu statków powietrznych, które miano tam podziwiać [82]. W listopadzie 1896 roku gazeta „Sacramento Bee” opublikowała list od czytelnika, który dawał do zrozumienia, że jest jednym z członków załogi takiego statku i że przybywa z Marsa: „Naczelny dowódca Marsa wysłał jeden z elektrycznych statków powietrznych w podróż naukowo-badawczą do młodszych i większych światów. Statki zbudowano z najlżejszych i najtwardszych materiałów, a maszynerię stanowi doskonała aparatura elektryczna. Aluminium i szkło, zahartowane w takim samym procesie chemicznym, w jakim powstają diamenty, uzupełniają listę surowców, z jakich zbudowano najlepsze statki. W locie pojazdy te wyglądają niczym kula ognista. Napędzają je elektryczne maszyny, znajdujące się w środku. Szybkość naszych marsjańskich statków jest ogromna, a można ją jeszcze zwiększyć do wielu tysięcy mil na sekundę. Dzięki marsjańskim wynalazkom odległości kosmiczne nie mają żadnego znaczenia” [153]. Kawał zrobiony przez dawnego miłośnika science fiction? Pewnie, że możliwe. Ale podobne informacje pojawiały się zawsze, ale nie w każdym przypadku można je uznać za oszustwo.   Pewien w gruncie rzeczy bardzo wiarygodny przypadek „uprowadzenia” przydarzył się w październiku 1974 roku w lasach w okolicach Rawling w stanie Wyoming. „Istoty pozaziemskie” porwały tam Carla Higdona, inżyniera wiertnictwa. Wciągnięto go na pokład UFO, gdzie przeżył „wizje”. Higdon był następnie wielokrotnie poddawany regresjom hipnotycznym i testom na prawdomówność z zastosowaniem detektora kłamstwa, które wykazały, że mówi prawdę. Osobliwe wrażenie sprawia treść komunikatów przekazanych Higdonowi. Powiedziano mu, że obce istoty przebywają na Ziemi, którą wykorzystują jako miejsce, gdzie, polując i łowiąc, mogą zdobyć żywność. Jest ona dla nich konieczna, bo własna, wytwarzana sztucznie, nie zawiera dość witamin [152]. Higdona uprowadzono, gdy był na polowaniu. Oczywiste jest zatem, że nie zmieniono kontekstu sytuacyjnego i postarano się mu wcisnąć „myśliwskie opowieści”. Także tu mamy do czynienia w uprowadzeniu z detail reflectivity, uwzględnieniem wyobrażeń osobniczych i wytworów fantazji – a zarazem zamydlaniem prawdziwych przyczyn zdarzenia. Herberta Schirmera, policjanta pełniącego służbę patrolową, uprowadzono wczesnym rankiem 3 grudnia 1967 roku. Schirmer ma dwudziestominutową lukę w pamięci. Jemu także opowiadano podobne bajeczki: że obcy mają stacje na Wenus i tajne bazy ziemskie na biegunie północnym i południowym, u wybrzeży Florydy i Argentyny, że statek kosmiczny czerpie energię ze stacji transformatorowych, nie jest wykrywany przez ziemskie radary etc., etc. [153] Informacje te nie są zbyt wiarygodne, a jednak uprowadzenie Schirmera zalicza się do najlepiej udokumentowanych przypadków tego typu. Włączono je nawet do Raportu Condona, choć naukowcy z Uniwersytetu Colorado nie znaleźli dlań przekonującego „naturalnego” wyjaśnienia (97].   Od kilku jednak lat obok takich przypadków jak Schirmera czy Higdona – obaj przeżyli uprowadzenie z ich punktu widzenia rzeczywiste i odebrali przy tym informacje co najwyżej błędne – powiększa się grupa „proroków UFO”. Są to ludzie, którzy wcale nie musieli mieć kontaktu z UFO. Siadają sobie, ot tak, w bujanym fotelu, zamykają oczy i „odbierają” informacje. Procedurę taką określa się angielskim terminem channeling. Słowo to pochodzi od pojęcia channel, czyli kanał, a wedle własnego mniemania ludzie ci stają się „kanałami” wykorzystywanymi przez istoty z innych światów, z innych wymiarów, z „innych płaszczyzn częstotliwości” i ze świata umarłych – granice są tu chyba bardzo mgliste, bardzo płynne. Każdy może zostać albo być „kanałem”, nie ma tu jakichkolwiek ograniczeń. To już było. Już w starożytności ludzie określani jako media porozumiewali się ze zmarłymi z tamtego świata, z aniołami i bogami. Nie kwestionuję faktu, że jest to możliwe, że istnieją inne wymiary istnienia, z którymi można wymieniać informacje w ten czy w inny sposób. Nie można tu jednak nie dostrzec pewnego niebezpieczeństwa, polegającego na trudności udowodnienia prawdziwości tych praktyk. Dziś – podobnie zresztą jak kiedyś – każdy może powiedzieć, że ma łączność ze zmarłym niedawno dziadkiem czy z dowódcą statku kosmicznego XYZ z planety „Alfabetagamma”, lecz w istocie będzie nawiązywał łączność z sobą samym, tzn. z ukrytą dotąd transosobowością własnego ja. Ale najbardziej problematyczne staje się to wszystko, gdy się dowiedzieć, co o sobie sądzą osoby zaklasyfikowane do tej kategorii – osoby twierdzące, że za pośrednictwem „kanałów” otrzymują posłania od „pozaziemskich braci”. Według Brada Steigera, który napisał wiele książek na temat tych przekazów, ludzi tych można scharakteryzować następująco: „Osoby, które miały kontakt, są być może rozwijającymi się prototypami przyszłego zwiastowania ewangelii, heroldami religii New Age, łączącej elementy techniki z koncepcjami religii tradycyjnej” [154]. Innymi słowy, mamy tu do czynienia z żargonem złożonym z elementów pseudoreligijnych, pseudoduchowych i zaczerpniętych z science fiction. Przyjrzyjmy się bliżej kilku posłaniom „heroldów New Age”, ewangelistów Nowej Epoki.   OX-HO to wcale nie symbol nowej rozetkowej maszyny do pisania z Hongkongu. Tym mianem określa się pewna „istota pozaziemska”, propagująca swoją filozofię przez „kanały” Solar Light Center w Oregonie i oferująca „bezpośrednie zaproszenia do czwartego wymiaru”: „Istnieje zupełnie nowy świat, który czeka na was, Ziemian. Czwarty wymiar jest niezwykle subtelny, to wymiar najdelikatniejszych odcieni piękna. Kiedy poziom waszych częstotliwości wzrośnie, będziecie mogli ogarnąć te subtelności z intensywnością niedostępną obecnie waszej wyobraźni... Nawet Ziemia, po której chodzicie, zmieni swoją częstotliwość, aby dostosować się do oscylacji tego wymiaru, każda zaś forma życia przybierze nowe odcienie istnienia” [154]. Tako rzecze OX-HO. Nie zna przy tym chyba najprostszych praw fizyki. Żyjemy w czterowymiarowym kontinuum, stanowionym przez trzy wymiary przestrzeni – długość, szerokość, wysokość oraz przez wymiar czwarty – czas. Dlaczego mielibyśmy się zatem przetransponowywać do „zupełnie innego świata” przez „podniesienie poziomu częstotliwości”? Konfabulacje na temat innych „stanów drgań” oraz „subtelniejszych częstotliwości” innych światów, innych wymiarów czy innych czasów są ulubionym motywem takich przekazów. Ale chyba żaden z wielu „duchowo wysoko rozwiniętych gwiezdnych braci” – ani OX-HO, ani nikt inny – nie potrafi zdefiniować tych pojęć i ich związków znaczeniowych. Oczywiście coś takiego brzmi nieźle, a nawet nieco naukowo, ale jeśli się nad tym zastanowić, okazuje się zwykłą bzdurą, czystym nonsensem. Ale „istotom pozaziemskim” wciąż za mało opowiadania takich historyjek. Posłuchajmy wielkiego mistrza „Orlona” ze statku kosmicznego XYZ (to nie żart, naprawdę tak się nazywa): „Oznajmiono wam już, że rok 1975 był rokiem wielkich przemian na plancie Terra (Ziemia) i że decyzje podjęte w tym roku będą miały dalekosiężne oddziaływania aż za rok 2000 waszej rachuby czasu. Stwierdzamy tylko, że wskutek wysokich fal szybkości, które dotrą do waszej planety z centralnego słońca, każdy ulegnie wewnętrznej przemianie albo przełomowi na miarę świadomości”. To nie wszystko: „Jednocześnie potworne energie popłyną w obszary, które wy określicie najprawdopodobniej jako ultrafioletowy pas promieniowania. Dzięki tym energiom wielkim przemianom ulegnie cząsteczkowa struktura planety i jej atomy; przemiany te odczuje się jako bardzo szybką lub drastyczną zmianę między stabilnością a całkowitą niestabilnością. To z kolei doprowadzi do ruchów tektonicznych wielkich połaci lądu, do przemieszczeń prądów powietrza i do zmiany zjawisk meteorologicznych i pokrewnych” [154]. I w tym stylu dookoła Macieju. Ale co to jest „centralne słońce”, co to są podejrzane „wysokie fale szybkości”, a „ultrafioletowe pasy promieniowania”? Nic takiego nie ma albo są to tylko przekręcone, ale zupełnie źle zrozumiane terminy z dziedziny fizyki (np. radiacyjne pasy Van Allena). Jedną z najpopularniejszych „pozaziemskich” postaci jest Asthar Sheran. Pojawił się po raz pierwszy w 1952 roku za pośrednictwem „kontaktowca” George'a van Tessela i od tej pory nie można sobie bez niego wyobrazić świadomości „pracowników światła”, rozpowszechniających jego posłania. Wedle Asthara na orbicie okołoziemskiej znajduje się obecnie ponad 100 tys. statków kosmicznych, mających w razie atomowej katastrofy uratować większą część ludzkości. Pocieszające. Wedle Asthara Wszechświat, rządzony przez „Sobór Siedmiu Świateł”, jest podzielony na układy sektorów, te zaś na poszczególne sektory. Układ Słoneczny porusza się w „czwartym sektorze Beli”, za który odpowiada Asthar. Bzdury na temat Asthara plenią się bujnie i dziś. W rozpowszechnianym po całych Niemczech „Wezwaniu do pracowników światła” nawołującym do stworzenia „Stowarzyszenia Zarejestrowanego Przymierza, czyli Zjednoczenia Oddziałów Asthara” ogłoszono, że Ziemia jest przyjęta do „Unii Galaktycznej”, za co Asthar i jego cała grupa serdecznie dziękują: „Ziemię włączono teraz w sieć energetyczną Unii Galaktycznej. W ten sposób ustabilizowano ją na czwartym wymiarze, my zaś wszyscy poczujemy wkrótce to mocne wsparcie”. Tak zwana Matka Boska – kimkolwiek jest – zrodziła w podzięce 100 tys. dzieci światła, które do 1992 roku inkarnowały się na Ziemi, aby „pierwsze pokolenie Nowej Epoki w 2012 roku założyło na Ziemi Kulturę Galaktyczną” [156]. Channeling jest oczywiście najpiramidalniejszą bzdurą od czasu wymyślenia perpetuum mobile, które – jak wiadomo – nie może funkcjonować. „Pracownicy światła”, „gwiezdne dzieci”, „prorocy New Age”, są to albo łatwowierni ezoterycy, albo łebscy faceci od interesów, którzy, żerując na dobrej wierze swoich zwolenników w Solar Light Center i gdzie indziej, robią dużą forsę. Ale to jeszcze nie wszystko: na przykład pewien anonimowy „komandor X”, rzekomo wysoki urzędnik rządu USA, utrzymuje, że tak naprawdę Ziemia jest w środku pusta i oświetlana przez „przydymione centralne słońce”. Mieszkają tam Lemurczycy, ludzie-gady, którzy przed 300 tysiącami lat zeszli pod ziemię. Nie do końca wiadomo, co tam robią przez cały czas. W każdym razie stale drą koty zarówno z kosmonautami „grupy Asthara”, jak i z „małymi szarymi istotami”. Jedni i drudzy mają swoje enklawy w tunelach i systemach jaskiń oraz ostro ze sobą walczą – każdy z każdym. Brzmi to dość zabawnie. Żarty kończą się jednak po wysłuchaniu byłego agenta CIA, Virgila Armstronga, rozpowszechniającego swoją filozofię na wielkich kongresach, organizowanych specjalnie dla niego, na przykład w zeszłym roku w Berlinie. Armstrong, uznający się za „ambasadora celu istnienia ludzi na tej planecie”, ogłasza całkiem serio, że większość z sześciu milionów ludzi zagazowanych przez hitlerowców nie zginęła wcale w obozach koncentracyjnych, ale została przeniesiona na inne planety na potrzeby badań „biologiczno-energetycznych”. W 1937 roku „złe istoty pozaziemskie” zawarły podobno z Hitlerem pakt, a rakieta V-2, skonstruowana przez Wernhera von Brauna, była w pewnym sensie pierwszym „produktem ubocznym” tej strasznej kooperacji [158]. Pasuje to również do obrazu przedstawionego przez innego byłego agenta CIA, pilota Johna Leara: w tajnych bazach wojskowych Lear widział zwłoki istot pozaziemskich i wie, że rząd USA współpracuje z obcymi. „Rząd sprzedał nas innym!”, zawierając między 1969 a 1971 rokiem stosowne kontrakty. Stany Zjednoczone otrzymywały wówczas informacje na temat pozaziemskich wytworów wysoko rozwiniętej technologii i dały do zrozumienia, że wyrażają zgodę, żeby „szare istoty” uprowadzały ludzi i zabijały podczas doświadczeń różne zwierzęta [159]. Ale tymczasem wszystko się wydało: „My, ludzie, byliśmy dla nich pożywieniem – właśnie to starały się zatuszować wszelkimi środkami wielkie mocarstwa. To nie może przedostać się do publicznej, wiadomości. Czy mogą sobie państwo wyobrazić, co by się stało? Mimo popłochu i prób oporu wobec istot pozaziemskich bylibyśmy zdani na ich łaskę”. Można tylko mówić o szczęściu, że co najmniej trzy EBE (extraterrestrial biological entities, czyli biologiczne jednostki pozaziemskie) są jeszcze więzione w bazie lotnictwa wojskowego USA w Los Alamos, pod elektromagnetycznym kloszem, zwanym w fachowym żargonie YY-11. Najcelniejszy strzał oddał pewien „ufolog”, John H. Andrews, który miesza w swojej książce obłędne posłania od „kanałów”, mediów, „kosmicznych ludzi” (narodzonych powtórnie na Ziemi) z podejrzanymi materiałami rzekomo tajnych służb: „Małe szare istoty” to biologiczne androidy, roboty, karmiące się ludzką krwią. Przerabiają one ludzkie mięso na konserwy i kąpią się w ludzkiej krwi, którą wchłaniają przez skórę. Wkrótce nastąpi „powtórny powrót Chrystusa”, „Sąd Ostateczny”, a potem wszyscy, którzy nie nauczyli się walczyć z szarymi istotami, zostaną przez nie dostarczeni w ich statkach do kosmicznej rzeźni i straceni, a następnie powędrują do galaktycznych wytwórni konserw [160]. Dosyć! Starczy! Jak widać, chora wyobraźnia kilku autorów, „kanałów” i innych szaleńców nie ma żadnych granic.   Jak rozbrajająca i naiwna wydaje się przy tym informacja, przekazana uprowadzonemu Carlowi Higdonowi, że Ziemia będzie wykorzystana jako źródło zapasów ryb. Kosmici, zapuszczający ze swojego statku kosmicznego wędki do ziemskich stawów i jezior, cóż za idylliczny obrazek w porównaniu z tymi potwornościami. Zamieszanie, zamęt i bałagan są doskonałe. Uprowadzenia i przekazywanie przy tej okazji nieprawdziwych informacji, nie istniejące planety i inne płaszczyzny oscylacji. Przekazywane „kanałami” przepowiednie, zawierające kompletne bzdury z punktu widzenia fizyki, i komunały filozoficzne. Organizacje masowe, obiecujące dialog z Wszechświatem, a oferujące co najwyżej ziemskie zabobony. Plotki o martwych i żywych obcych istotach, przetrzymywanych w tajnych bazach armii amerykańskiej, perwersyjne wyobrażenia mięsożernych i pijących ludzką krew „małych szarych istot” – nieprzenikniony i nieprzebyty mętlik wszelkich możliwych prawd, półprawd i łgarstw.   A mimo wszystko właśnie to może stanowić część planu innych. Od tysiącleci ukrywają prawdziwe motywy swojego postępowania, ukrywają swoje prawdziwe pochodzenie za zasłoną, za mgłą niewiedzy i zamętu. Już czas podnieść rąbek tajemnicy, odważyć się spojrzeć za kurtynę. Niezależnie od tego, co tam znajdziemy, zmieni to nas i nasz sposób widzenia świata. 12. Mimikria Działalność inteligencji pozaziemskiej „To było tak, jakby ziemia usunęła się nam spod nóg- i nie było już żadnego pewnego oparcia. Identyczność, przedmiot, przyczynowość, przestrzeń, czas – zawaliła się cała uspokajająca konstrukcja rozsądku.” Albert Einstein, Mój obraz świata   Na ile realne są nasze realia? Na ile rzeczywista nasza rzeczywistość? Proszę sobie wyobrazić, że istnieje bóg, który jest wszechmogący. Proszę sobie wyobrazić, że bóg ten stworzył kiedyś nasz Wszechświat – taki, jakim go teraz widzimy. Żaden problem, powiedzą państwo zapewne. Zaraz, zaraz! Jeżeli jest to bóg wszechmogący, to w jednej chwili może „powołać do życia” nasz świat. Nadal żaden problem? Ale co będzie, jeżeli zdarzyło się to tuż przed chwilą, na przykład dokładnie przed dziesięcioma minutami? Niemożliwe? Nie, tylko nieprawdopodobne. Nie mamy najmniejsze szansy wykazania kiedykolwiek, że tak nie jest. Bóg wszechmogący może przecież stworzyć Kosmos tak, aby wyglądał jak „stary”: gwiazdy będą na najróżniejszych etapach życia, prastare byłyby też planety i skały, których wiek mamiłby nasze mierniki milionami lat istnieliby też ludzie pamiętający wszystkie zdarzenia, jakie my pamiętamy. Choć zdarzeń tych nigdy nie było.   Przykład drugi: Proszę sobie wyobrazić, że w całym Wszechświecie jest tylko jedna istota myśląca – pan (albo pani). Wszystko zaś, co widzi pan teraz wokół, to nic innego, jak tylko „sztuczny świat” zbudowany dla pana – a może przez pana. Niemożliwe? Nie, tylko nieprawdopodobne. Bo jeśli pan jest sam Kosmosem i sam skonstruował wszystko wokół dla oddania się iluzji społecznej, to nie ma pan żadnej szansy dowiedzieć się czegokolwiek o prawdziwości tego założenia. Do chwili, którą wyznaczył pan sam na zakończenie tej gry. Oczywiście pana żona czy pani mąż czy sąsiad, który przeczyta te słowa, będzie wiedział, że to nieprawda, bo przecież on też „tu” jest. I odpowie: „Co za bzdura, jestem przecież świadom własnego istnienia!” Ale czy będą państwo kiedykolwiek wiedzieli na sto procent, czy właśnie to nie należy do założeń gry? A czy pańska żona albo pani mąż, albo sąsiad państwa kiedykolwiek będzie miał pewność, czy nie jest istotnie tak, że oni albo on sam istnieje jako środek Wszechświata?   Przykład trzeci: Proszę sobie wyobrazić, że ubierają się państwo w obcisły skafander, zakładają futurologiczne gogle, naciskają guzik i w jednej chwili są państwo na Księżycu. Albo na Marsie. Albo w Szlarafii. Albo w świecie fantazji, który stworzyli państwo sami. Niemożliwe? Nie, bardzo prawdopodobne. Bo to, co dla niewielu ludzi jest dziś metodą zarabiania na chleb, będzie dla nas wszystkich codziennością za dwadzieścia czy trzydzieści lat – będzie to przejście w inny świat, wejście w inną rzeczywistość, w wirtualną rzeczywistość przestrzeni cybernetycznej. „Przestrzeń cybernetyczna” jest pojęciem stworzonym w sposób równie sztuczny jak świat, który określa. Określenie „cybernetyczny” pochodzi od słowa cybernetyka, które z kolei wywodzi się od greckiego kybernan – sterować. Cybernetyka obejmuje wszelkie badania, które związane są w jakiś sposób z procesami kontroli i regulacji, szczególnie komputerowego przetwarzania danych. Przestrzeń cybernetyczna jest więc obszarem stworzonym sztucznie przez komputer, oferującym użytkownikowi niewiarygodne możliwości – można weń wejść tak samo, jak wchodzi się do sąsiedniego pokoju. Ale słowo „przestrzeń” nie jest w stanie wyrazić, o co tu chodzi. A chodzi o cały świat, więcej – o nieskończenie wiele światów. Nie ma tam żadnych granic. Jedynym ograniczeniem jest wyobraźnia programisty i fantazja użytkownika. W przestrzeni cybernetycznej możliwe jest wszystko: można pójść, dokąd ma się ochotę, można robić to, na co ma się ochotę, można skonstruować to, na co ma się ochotę. W cyberprzestrzeni można być stwórcą światów.   Nowe techniki komputerowe nie wyszły jeszcze z pieluch. Stosują je piloci do bezpiecznego – w rzeczywistości wirtualnej cyberprzestrzeni – trenowania ataków na wroga. Na przykład wojna z Irakiem w 1991 roku toczyła się dwa razy: raz w rzeczywistości wirtualnej, raz na Bliskim Wschodzie. Rzeczywistość wirtualną wykorzystują astronauci do ćwiczenia trudnych operacji, które później wykonają w Kosmosie. Konstruktorzy lotniczy i samochodowi uczą się nią posługiwać – służy im ona do testowania zachowania się konstruowanych pojazdów w trakcie jazdy albo w locie, choć materialnie pojazdy te jeszcze nie istnieją. Wchodzący w rzeczywistość wirtualną zakłada specjalne okulary, gogle, mające zamiast szkieł dwa ekraniki ciekłokrystaliczne i umożliwiające widzenie trójwymiarowe. Po kilku sekundach adaptacji człowiek czuje, że znalazł się w środku sztucznej rzeczywistości zaprogramowanego świata. Za pomocą rękawicy wyposażonej w systemy czujników można ingerować w zaprogramowany świat. Po wyciągnięciu palca człowiek leci we wskazanym kierunku. Można wystrzelić odrzutowcem w niebo albo szybować przez środek atomu, można przespacerować się po Księżycu albo podróżować po układzie krwionośnym mamuta. Naukowcy z NASA Ames Research Center i innych placówek badawczych słynnej Krzemowej Doliny te pierwsze kroki w rzeczywistości wiriualnej mają już dawno za sobą. Nie chodzi już teraz o wejście w „piękny nowy świat”, chodzi o jego bezustanne doskonalenie, kształtowanie, aby wrażenia z pobytu stawały się coraz precyzyjniejsze. Optycznie-bo miniaturowe ekraniki mają coraz większą rozdzielczość oraz wyposażono je w czujniki, reagujące na ruchy gałek ocznych zmianą obrazu w czasie rzeczywistym. Akustycznie – bo syntezatory tworzą dźwięki przekazywane następnie użytkownikowi przez słuchawki. Dotykowo – bo jeśli użytkownik chwyci jakiś przedmiot istniejący w rzeczywistości wirtualnej, to dzięki tak zwanym efektorom poczuje „prawdziwy” opór materii. A potem będziemy pracować wirtualnie – dwie albo więcej osób – w jednej „przestrzeni”. Ale i tu nastąpił postęp: „Przy zastosowaniu trackingu (wyczuwaniu ruchów) ciała użytkownik we wspólnym miejscu pracy – mającym normalne wymiary, tyle że znajdującym się w rzeczywistości wirtualnej – będzie obecny, to znaczy będzie obecny jego elektroniczny przedstawiciel, którego wygląd i obecność będą uzależnione od danego użytkownika. W przypadku interaktywnych gier wideo albo interaktywnego teatru jego alter ego może przybierać wszelkie możliwe postaci – od kreskowego ludzika, po przedmiot nieożywiony, od postaci o zamazanych konturach, po znaną osobistość” [165]. Już za parę lat, kiedy technika rzeczywistości wirtualnej będzie powszechnie dostępna, filmy, z jakimi mamy do czynienia dziś, będą stanowić tylko skromną część wieczornego programu w telewizji. Zrodzi się popyt na „spektakle interaktywne”. Dyskietki zawierające matryce (przynajmniej dla nie mających skłonności albo ochoty na samodzielne tworzenie nowych światów) włoży się do stacji dysków komputerów odpowiedniej mocy, tak jak na przykład dziś dyskietki z tekstami do pracy z edytorem. Potem człowiek ubierze się w wyposażony w czujniki skafander na całe ciało, założy gogle i, nacisnąwszy klawisz, przeniesie w najbardziej wymyślne światy: na Dziki Zachód, w odległą przyszłość, na księżyc Jowisza Io, w epokę kamienną. Będą też państwo mogli wejść w świat swojego ulubionego filmu. Na przykład „Niewidzialnego Trzeciego”, „Mojego przyjaciela Harvey'a”, „Obcego – ósmego pasażera Nostromo” czy „2001: Odyseję kosmiczną”. Będą państwo mogli spotkać Jamesa Stewarta albo Sigourney Weaver, będą państwo mogli przeżyć najwspanialsze przygody (oczywiście i erotyczne), będą państwo mogli nawet, jeśli zechcą, być Jamesem Stewartem czy Sigourney Weaver. A świat ten będzie tak rzeczywisty, że w którymś momencie uwierzą państwo, że przebywają tam naprawdę. A na ile realny jest nasz świat? Co to jest realność? Co to jest rzeczywistość? Czy w ogóle istnieje coś takiego jak rzeczywistość? Czy istnieje rzeczywistość obiektywna, nietykalna, nienaruszalna? Nie. Rzeczywistość to iluzja. Bodźce docierające do nas za pośrednictwem zmysłów są jedynie odbiciem rzeczywistości. Nasze zmysły – wzrok, słuch i dotyk – są w stanie przekazać tylko część tych informacji. Istnienie wielu rzeczy, których nasze oczy nie widzą, a uszy nie słyszą, można wykazać tylko za pomocą przyrządów. Dotyczy to choćby podczerwieni i nadfioletu, infra- i ultradźwięków. Dziś wiemy, że wszystko to są elementy rzeczywistości, ale jeszcze przed stu laty człowiek, który – jeśli tych aspektów rzeczywistości po prostu nie kwestionował – uważał je za nader wątpliwe.   W mikroświecie, w świecie kwantów, nasze pojmowanie rzeczywistości zupełnie zawodzi. Werner Heisenberg, wielki fizyk atomowy, napisał kiedyś, że w doświadczeniach dotyczących stanów atomu mamy do czynienia ze sprawami, ze zjawiskami, które są równie rzeczywiste jak zjawiska życia codziennego. Atomy czy nawet cząstki elementarne nie są jednak rzeczywiste w takim samym stopniu – tworzą świat potencjałów albo możliwości, nie zaś świat rzeczy albo faktów. Atomy nie są rzeczami ani przedmiotami, twierdził Heisenberg [162]. Nierzeczywistości mikroświata nie da się bez wątpienia przetransponować tak łatwo na makroświat (zadaję sobie przy tym pytanie, w jaki sposób z czegoś, co składa się tylko z potencjałów i możliwości, może powstać fakt, rzecz, zdarzenie; w którym momencie przekracza się granicę między nierzeczywistością a rzeczywistością?). Być może jednak przyczyną takiego stanu rzeczy jest wyłącznie niedokładność naszych mierników, być może teoria, a może nasz obraz Wszechświata. Niemało wielkich fizyków naszego stulecia – choćby John von Neumann, Eugene Wigner i Erwin Schródinger – wierzyło, że tylko nasz własny, świadomy duch dysponuje rzeczywistością elementarną. Wszystko inne było co najwyżej konstrukcją wygenerowaną z doświadczeń przeszłości i sprzęgniętą ze świadomością.   Już niedługo, za dwadzieścia albo trzydzieści lat, genialni programiści wirtualnej rzeczywistości stworzą światy, których nie da się odróżnić od świata realnego. Światy, w których zapanują specyficzne prawa fizyki, światy, mające własną historię kosmologii, światy zamieszkiwane przez elektroniczne „żywe” istoty. Może istoty te posiądą zdolność replikacji i zaczną się kiedyś mnożyć. A jeśli poczekamy jeszcze trochę – albo przyśpieszymy postęp w sposób sztuczny – stworzą być może jakby świadomość. Istoty w światach wirtualnych zaczną zadawać sobie pytania, kim są i skąd się wzięły, i jaki sens ma ich świat, one same, ich świadomość. W program możemy wbudować różne pułapki, zastosować tricki, które raz na zawsze uniemożliwią im grzebanie się w tajnikach swojego istnienia. Będziemy mogli przy tym obserwować ich trud przy rozwijaniu i obalaniu koncepcji filozoficznych i teologicznych oraz systemów wiary. Będą nawet rozwijać naukę – oczywiście tylko w takich granicach, na jakie im zezwolimy. A czasem my zjawimy się w ich świecie jako bezpostaciowe zjawy, jako bogowie albo jako martwy kamień na skraju drogi. Założymy po prostu nasz kombinezon z czujnikami, naciśniemy parę klawiszy i znajdziemy się w środku wirtualnego „rzeczywistego” świata naszych tworów.   Czy nasz świat jest w rzeczywistości światem wirtualnym? Niektórzy sądzą, że to możliwe. Może o tym świadczyć kwantyzacja energii i momentu pędu, to znaczy ich „podział” na najmniejsze jednostki fal i cząstek, a jeśli się okaże, że nawet przestrzeń i czas są skwantyfikowane w podobny sposób, stanowiłoby to poważny argument przemawiający za prawdziwością takiej hipotezy, w każdym razie zdaniem matematyków, których życie i tak przynajmniej w połowie toczy się chyba w światach stworzonych sztucznie [165]. Bez wątpienia nasz świat nie jest światem istniejącym w superkomputerze bardziej czy mniej genialnego hiperwymiarowego szalonego programisty (choć nie można tego wykluczyć w stu procentach). Bez wątpienia Kosmos jest czymś więcej niż tylko efektem uruchomienia w sieci niewyobrażalnie skomplikowanego pakietu programów (kto wie...?). Bez wątpienia nasza świadomość nie jest wytworem zaprogramowania układów scalonych (ale co to jest świadomość?). Bez wątpienia nauce uda się wcześniej czy później odpowiedzieć na wszystkie te interpelacje, dające się zgłębić metodami naukowymi (tylko nie na poziomie cząstek subatomowych, tam bowiem zasada nieoznaczoności Heisenberga przekreśli nam wszelkie rachuby)... Granice między rzeczywistością – w naszym rozumieniu – a rzeczywistością wirtualną, sztuczną, są oczywiście płynne. Ta rzeczywistość nie istnieje. Istnieją tylko obrazy, wrażenia, odczucia docierające za pośrednictwem zmysłów do mózgu, bodźce, które w trakcie trwającej miliony lat adaptacji zmysłów zostały przefiltrowane i przepuszczone przez raster, a w końcu zinterpretowane przez naszą świadomość jako „obiektywna rzeczywistość”. „Fakty te – twierdził Albert Einstein – można wyrazić za pomocą paradoksu, mianowicie, że znana nam »rzeczywistość« składa się wyłącznie z arbitralnych wyobrażeń. „   Skok w czasie. Powrót w przeszłość. Cofamy się o pięć, sześć miliardów lat. Układ Słoneczny jeszcze nie istnieje. Supernowa, w której środku „wrą” i „powielają się” metale i ciężkie pierwiastki – budulec przyszłego Słońca i planet – jest bliska eksplozji. Jej wybuch rozrzuci po całym Wszechświecie materię, chmurę gwiezdnego pyłu, która skupi się kiedyś dzięki sile ciążenia, tworząc podwaliny naszego układu planetarnego. W innych częściach Galaktyki, nazwanych miliardy lat później Drogą Mleczną, światy takie już od dawna krążą wokół swoich słońc, mając za sobą eony rozwoju. Na kilku powstało życie, na niektórych zaś życie to przeskoczyło próg samoświadomości: biologiczne istoty – niezależnie od tego, jak egzotyczne wywrą na nas wrażenie – wynalazły pismo, ujarzmiły ogień, rozwijają technikę. A kiedyś odważą się zrobić ten krok i opuszczą swoją planetę. Nie wszystkie. Wiele zginęło „po drodze”. Wygubiły się w globalnych wojnach albo wymarły, zniszczywszy środowisko naturalne, zostały unicestwione przez kosmiczne kataklizmy albo zniknęły na skutek straszliwych pandemii. A może porwał je wir zdegenerowanej świadomości, gdy ewolucja ich planety „pociągnęła za hamulec bezpieczeństwa”? Inne nigdy się nie zajęły rozwojem techniki, bo albo nie potrafiły, albo nie chciały się tym zająć. Ich środowisko naturalne było dla nich rajem w wystarczającym stopniu. Może żyły pod wodą i technika nie była im potrzebna. Może unosiły się na egzotycznych łąkach chmur w atmosferze wodorowo-metanowych olbrzymów, przypominających Jowisza. A może nie robiły i nie robią nic innego poza filozofowaniem – dowiadując się w ten sposób znacznie więcej o sobie i o Wszechświecie niż te, które nakierowały swoje teleskopy i mikroskopy na zagadki Kosmosu. Kilka jednak wybrało inną drogą. Opuściły swój świat. Wysłały w Kosmos automatyczne sondy, a potem ruszyły za nimi. Zasiedliły inne planety swojego układu słonecznego, a potem, po setkach czy tysiącach lat, i on przestał stanowić dla nich granicę. Skonstruowały gigantyczne twory, pojazdy kosmiczne mieszczące na pokładzie tysiące czy miliony istot ich rasy. Wystrzeliły je ku sąsiednim gwiazdom. I zasiedliły te nowe światy. Rozprzestrzeniały się. Zdobyły Galaktykę. Jedna czy kilka obcych sobie cywilizacji skolonizowało Drogę Mleczną na długo przed narodzinami Ziemi. Science fiction? Tak, ale w najwłaściwszym sensie tego słowa: fikcja naukowa. Bo kiedy się skończy czołówka, okaże się, że treść nowego filmu Spielberga nie jest niczym innym jak chłodną oceną prawdopodobieństwa i symulacją komputerową takich zdarzeń. Astronomowie tej miary co Carl Sagan, Eric Jones, Walter Newman, Marty Fogg i D. G. Stephenson stworzyli modele migracji społeczeństw pozaziemskich, rozprzestrzeniających się po Galaktyce [164-173]. Międzygwiezdna kultura potrzebowałaby pięć do dziesięciu milionów lat na zasiedlenie całej Drogi Mlecznej. A jest to czas nadzwyczaj krótki, jeżeli się zastanowić, że Ziemia istnieje prawie od pięciu miliardów lat. „Przed miliardem lat – pisze astronom Robert Jastrow – człowiek dotarł na drodze ewolucji do etapu robaka. Za kolejny miliard odejdziemy od naszej obecnej postaci tak, jak do dziś odeszliśmy od postaci robaka.” [174] Inne formy inteligencji w Galaktyce mają to już dawno za sobą. A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze czynnik najistotniejszy, nie wymieniony przez Jastrowa: Całkowicie naturalny dotąd proces ewolucji człowieka będzie zastąpiony sztucznym – to, co dzieje się dziś w technologii genowej, to tylko skromne początki. Za paręset lat na przekór wszelkim dzisiejszym obiekcjom natury etyczno-moralnej zaistnieją (odważę się wygłosić taką przepowiednię) ludzie stworzeni sztucznie, a jeszcze później istoty inteligentne, które przynajmniej pod względem cech fizycznych, będą wykazywały bardzo niewielkie podobieństwo do Homo sapiens. Ale i to może być tylko fazą przejściową. „Jestem zdania – pisze dalej Jastrow – że nasza forma życia, oparta na dużej ilości wody i łańcuchach węglowych, okaże się stadium przejściowym. W przeciwieństwie do wieku Wszechświata Ziemia istnieje stosunkowo krótko, nie sądzę więc, żeby jakaś forma życia w Kosmosie, nawet najmniejszy odprysk tego życia, był nieudanym naśladownictwem naszej przemiany materii. Sądzę raczej, że będzie to życie bezcielesne, duchowe, być może będą to istoty krzemowe – nie mam tu jednak na myśli potworów pożerających piasek, ale raczej to, co określamy dziś mianem komputerów. Struktury z krwi i trzewi, zbudowane na bazie węgla i oparte na kośćcu podobnym do ludzkiego, nie będą na pewno wchodziły w rachubę jako »obudowy« inteligencji – nie będzie »pojemników« o konstrukcji biologicznej, nieważne jakiego rodzaju. Takie śmiertelne struktury, mogące przetrwać w najlepszym razie sto lat, a potem nie nadające się do użycia, byłyby z kosmicznego punktu widzenia modelami prymitywnymi. Założę się o wszystko, że pamięć silikonowa istnieje jako forma życia nieśmiertelnego, a to znaczy, że jest to w końcu duch bezcielesny.” [174] Ale czy koniec końców duch jest istotnie zdany na trwanie w pamięci krzemowych łańcuchów? Czy kiedyś nie pozostawi za sobą także tego etapu i będzie istniał całkowicie niezależny od wszelkiej materii, wszelkiej cielesności, nieważne – węglowej, czy złożonej z cząstek krzemu? Nie wiemy, czym jest świadomość, nie da się więc odpowiedzieć również i na to pytanie. Niektóre eksperymenty parapsychologiczne, przeżycia z pogranicza śmierci oraz świadome i nieświadome oddzielanie się od własnego ciała (tzw. eksterioryzacja) sugerują tę możliwość. Wielki uczony, jezuita Teilhard de Chardin, przedstawił w swojej filozofii teorię wybiegającą bardzo daleko w przyszłość: dla niego człowiek nie jest koroną stworzenia, ale pewnego rodzaju „odmianą przejściową”. Celem ewolucji jest etap rozwoju, określany przez niego mianem „punktu Omega”, na którym ludzie będą istnieć w postaci bezcielesnej i staną się prawie równi Bogu: będą jednością ze sobą, z Wszechświatem, bezpieczni na łonie boskiego „środka środków”. Jestem pewien, że inne cywilizacje, inne inteligencje kosmiczne dawno osiągnęły „punkt Omega”. Międzygwiezdne czy międzygalaktyczne kultury, starsze od ludzkości o miliardy lat, osiągnęły tymczasem na pewno etap rozwoju, na którym przestrzeń, czas i materia nie odgrywają już żadnej roli. Co to znaczy? Ni mniej, ni więcej tylko to, że rzeczywistość, w której żyjemy, musi być rzeczywistością wielowymiarową. Być może w tym Wszechświecie rzeczywistość tę obowiązują prawa fizyki naszego świata, jeśli nie kolidują z jej prawami. Jej zasięg jest jednak na pewno wielokrotnie większy – zachodzi na inne wymiary i płaszczyzny istnienia. Możliwości istnienia wielu kosmosów nie kwestionuje już dziś na serio chyba żaden fizyk [175]. Świadomość czysta, może płynąca z miliardów pojedynczych treści świadomości, nie ograniczonych takimi prawidłowościami, jak prędkość światła, ciążenie, promieniowanie jądrowe miękkie i twarde, powinna umieć przepływać przez te kosmosy, nie zważając na pozorne dla nas ich rozgraniczenia. A w końcu znaczy to, że wszystkie te kosmosy są dla niej tylko jakby światami cyberprzestrzeni, różnymi modelami przestrzeni, czasu i energii (bądź jej odmiany – materii).   Proszę założyć skafander z czujnikami, proszę wejść w stworzony przez programistę świat bitów i bajtów, proszę przybrać postać, jaka się państwu żywnie podoba albo o której sądzą państwo, że spodoba się mieszkańcom tamtego świata – postać wróżki albo elfa, Boga albo diabła, członka załogi statku powietrznego albo małego szarego ludzika. Nieważne. Proszę puścić wodze fantazji. Albo skorzystać z zainstalowanej w programie fantazji współmieszkańców tego sztucznego świata. Spotkane przez państwa wirtualne postacie wierzą w istoty wyższe, które przedstawiają im się jako latający ludzie z Magonii? Żaden problem – jeden ruch ręki, zaznaczenie odpowiedniej opcji w menu programu komputerowego, i już są państwo powietrznymi podróżnikami z Magonii. Potem pojawiają się państwo kilka wieków później (dla państwa, a więc istot stojących nad albo poza systemem, stulecia nic nie znaczą). Dowiadują się państwo, że obce inteligencje wyobraża się jako małe szare ludziki pędzące przez otchłanie Kosmosu w świetlistych statkach międzygwiezdnych i wykradające płody kobietom ciężarnym? Żaden problem. Wchodzą państwo z klawiatury do właściwego menu; i już są państwo takim właśnie ufonautą. Dlaczego to państwo robią? Być może dla państwa jest to tylko gra, zabawa. Może próba. Eksperyment. Może jest to program główny, nad którym pracują państwo właśnie z kolegami. Może służy do udoskonalania świadomości powstałych w światach wirtualnych, do ich rozwijania, dawania bodźca do przejścia z fazy regresji czy stagnacji do dalszego etapu ewolucji. Wiedzą państwo oczywiście, że nie są państwo Bogiem. Popełniają państwo błędy. Muszą państwo zwodzić świadomości powstałe w sztucznym środowisku komputera. One nie mogą się dowiedzieć prawdy, jakakolwiek by była. Jeszcze nie. Na wszystko trzeba czasu. A państwo zaproponują coś tym „istotom” – że odegrają przed nimi komedię. Opowiedzą im bajeczkę, najlepiej taką, jaką chcą usłyszeć: że są państwo wróżką, żre przybyli z Magonii, że wykradają embriony. To zależy. Sprawią p aństwo również, że wszelkie „materiały dowodowe”, stworzone elelktronicznie „przedmioty”, które mogłyby choćby uprawdopodobnić obecność państwa, po prostu znikną. Na przykład tablice do Księgi Mormona, takie pozaziemskie „zwłoki” jak z Aurory, uległe katastrofie wehikuły Juliusza Verne'a i UFO. Po prostu wykasują je państwo z programu, a one rozpłyną się jak galaretowaty statek z Nebraski.   Czy tak jest w istocie? Czy żyjemy w rzeczywistości wirtualnej? Czy istniejemy w pamięci operacyjnej komputera, czy jesteśmy elementami programu, w który użytkownik może dowolnie ingerować? Niezupełnie. Ale ten obraz może stanowić dla nas pewną analogię. Nasz Wszechświat – niezależnie od tego, przez kogo został stworzony albo za czyją sprawą, albo jakkolwiek – jest czymś w rodzaju mechanizmu zegara. Raz nakręcony i nastawiony według określonych wytycznych (czytaj: praw fizyki), wykonuje ciągle zaprogramowane zadania. Nie potrafi nic innego. W filozofii Wschodu panuje przekonanie, że to sam Bóg urzeczywistnił się we Wszechświecie. On-ona-ono, ten-ta-to niejako przez ten Wszechświat żyje, a przede wszystkim – zdobywa doświadczenia. Ewolucja życia, stawanie się świadomym należy zgoła rozumieć jako integralny element Wszechświata, a tym samym całego planu – być może nawet jako jego element istotny. Według Teilharda de Chardin znajduje swoje ujście w „punkcie Omega” – Bóg rozpoznaje swoje dzieło, a tym samym siebie samego. Jesteśmy jeszcze na drodze do tego punktu. Inni jednak mogli nas już wyprzedzić o dobry kawałek drogi, może dotarli już do „punktu Omega”. Przed nimi nie ma już żadnych granic – ani przestrzeni, ani czasu, ani granic materii, ani energii. A towarzyszą nam od niepamiętnych czasów. Ich zachowanie odpowiada mimikrii niektórych zwierząt – maskują się, dostosowują do otoczenia [176].   Hipoteza w starym stylu, mówiąca o pozaziemskim pochodzeniu innych, wedle której wciąż przybywają do nas statki kosmiczne z Alfa Centauri, nie mogła i nie może wyjaśnić złożoności zjawiska UFO. W równie niewielkim stopniu pomocne nam będą inne hipotezy – nieistotne, czy uważa się UFO za pojazdy z rzeczywistości wielowymiarowych, czy za pojazdy ze światów równoległych do naszego, za pojazdy przybywające z przyszłości, czy też sprowadzi się to wszystko do raczej prościutkiej hipotezy „psychospołecznej”, która chce widzieć źródło tego zjawiska w samym człowieku. Nie potrafią wyjaśnić wielości obliczy tego zjawiska i nie mogą dojść z nimi do ładu. Jeśli jednak spojrzymy na naszą rzeczywistość jak na model, jak na rzeczywistość jedną z wielu, jeśli przyjmiemy do wiadomości, że inne inteligencje w tym Wszechświecie wyprzedzają nas w rozwoju na pewno o kilka długości, jeśli porównamy to, co widzimy – zjawisko UFO we wszystkich jego osobliwych aspektach – z tym, co wiemy albo przeczuwamy na temat inteligencji, świadomości, sztucznej inteligencji i sztucznej świadomości, rzeczywistości i rzeczywistości wirtualnej, wtedy wszystkie pomieszane elementy tego puzzla powoli się ułożą. UFO, objawienia maryjne, bigfooty, rozpływające się statki powietrzne, statki kosmiczne ulegające katastrofie, zabezpieczone „pozaziemskie” zwłoki i „półziemskie” płody wydobywane z łona ciężarnych kobiet – wszystko to jest równie „realne” czy „nierealne” jak nasza cala rzeczywistość. Są to sztuczne węzły czasoprzestrzeni, tak samo jak materia jest dziś rozumiana jako „naturalny” węzeł czasoprzestrzeni: jako zjawiska quasi-materialne, projekcje, wysyłane do naszego świata przez obcą inteligencję – przez innych. Inni postępują przy tym bardzo sprytnie, a nawet z pewną dozą humoru. Spotykali się z naszymi przodkami, którzy brali ich za bogów, nie tylko pod postacią eterycznych istot, lecz również jako „astronauci” – posługiwali się pojazdami kosmicznymi, dającymi się dziś bez trudu zrekonstruować [177], przekształcali świątynie w bazy naziemne, których prawdziwe przeznaczenie dopiero teraz stało się jasne [178], pozostawili urządzenia i inne artefakty, które czekała awanturnicza wędrówka po historii [179-181] i wznosili budowle, okazujące się dziś nie obawiającymi się czasu nośnikami informacji [182-185]. Nie byłoby to na pewno konieczne, gdyby nie wiązało się z tym pewne posłanie, posłanie mówiące o tym, że nas, nasze pochodzenie i nasze pojmowanie świata powinniśmy poddać w wątpliwość, powinniśmy na to wszystko rzucić nowe, inne światło. Konieczna jest zmiana punktu widzenia, która umożliwi nam zdobycie nowych perspektyw i zapatrywań. Trudno ocenić, jaki rodzaj „techniki” do tego stosują. Może w Układzie Słonecznym umieszczono jakby automatyczną stację, „przetwornik”, stację przekaźnikową między ową obcą inteligencją a nami. Niewielkie znaczenie ma przy tym, „gdzie” i „kiedy” przebywa „obecnie” ta inteligencja według naszego systemu czasoprzestrzeni. „Stacja” taka byłaby tylko „pośrednikiem” między „ich” światem a „naszym”, tak samo jak rękawica z receptorami umożliwia użytkownikowi komputera ingerowanie w wirtualną rzeczywistość wszechświata cyberprzestrzeni. Niemiecki fizyk dr Wolfgang Feix w obszernych badaniach zwrócił uwagę na to, iż być może Stonehenge, megalityczna struktura z epoki kamiennej, jest zakodowanym zbiorem danych, wskazującym na planetoidę 16 Psyche [184]. Bez trudu mogę sobie wyobrazić, że właśnie stamtąd albo z odpowiednika tego punktu da się monitorować i sterować rozwojem na Ziemi, tworząc przy okazji projekcje, interpretowane przez nas (w zależności od gustu, fantazji, religii i podłoża społeczno-kulturowego) jako to, co akurat chcemy zobaczyć: jako Madonnę z Fatimy, jako członka załogi statku powietrznego z Krainy Bieguna Północnego, jako świetlistego olbrzyma nad Jeziorem Bodeńskim albo jako szarych ludzików z Dzeta Reticuli, uprowadzających przerażonych obywateli do UFO, gdzie ich dręczą, kłując długimi igłami. W równym stopniu jest też możliwe, że inni radzą sobie z tworzeniem obserwowanych zjawisk bez takich „przetworników”, stosując metody czysto psychiczne, parapsychiczne, metafizyczne albo Bóg wie jakie. Przyznałbym z chęcią, że wszystko to są interpretacje raczej uzależnione czasowo, odpowiadające stanowi wiedzy końca XX wieku. Te, którymi dysponujemy, nie są nawet najlepsze. Ale przestańmy już spekulować na ten temat. Każda spekulacja będzie zasłoną dymną, mającą sprowadzić nas na manowce i sprawić wrażenie pseudonaukowego koktailu owocowego, który poza tym, że będzie skwaśniały, pozostawi jeszcze posmak goryczy. Jesteśmy tylko ludźmi – widzimy więc tylko to i zastanawiamy się tylko nad tym, co nie przekracza naszych intelektualnych możliwości i nie wykracza poza doświadczenia historii. Bez wątpienia za sto, tysiąc czy dziesięć tysięcy lat będziemy widzieć to wszystko w sposób bardziej zróżnicowany. Analogia rozwoju fizycznego od robaka do człowieka i od człowieka do istoty stojącej znacznie wyżej od Homo sapiens, jaką zaproponował Jastrow, dotyczy na pewno nie tylko cielesnych atrybutów gatunku „człowiek”. Na pewno chodzi też o atrybuty intelektualne. Tak jak my dziś różnimy się od robaka, tak za miliardy lat nasi potomkowie będą stać wyżej od nas. Zrozumieją, co się stało, dlaczego tak się stało, będą wiedzieć, jak się to stało. A może sprawią, że to stanie się na nowo. Bo „celem” Wszechświata jest chyba właśnie ewolucja. Rozwój od form prymitywnych do wyższych, od prostych atomów wodoru zaraz po Wielkim Wybuchu do złożonych struktur cząsteczkowych teraźniejszości, od prymitywnych jednokomórkowców do złożonych organizmów wielokomórkowych, od prymitywnego intelektu do złożone świadomości na etapie „punktu Omega”. Aby uczestniczyć w tym rozwoju, potrzeba nam dwóch rzeczy: po pierwsze, należy stworzyć albo zagwarantować podstawę dalszego uczestnictwa w tym procesie ewolucji, tzn. chronić ludzkie życie, nie narażając się przy tym na niebezpieczeństwo takiego czy innego, jednostkowego czy globalnego unicestwienia. Nikt nam w tym nie pomoże, tylko my jesteśmy za to odpowiedzialni. Po drugie zaś, musimy mieć „wiedzę”, wiarę i przeczucie, że wszystko to ma sens. Religie próbowały od dawna przekazać ludziom ten sens – z różnym jednak skutkiem. Faktyczna wiedza ludzi na temat istnienia innego, nadrzędnego świata nie wywodzi się z zakurzonych ksiąg czy wzniosłych fraz, nie ze zwiastowania dogmatycznego bezsensu czy przeinaczonej historii, lecz wynika z bezpośrednich przeżyć człowieka konfrontowanego z innym światem. Można tego doświadczyć w różnoraki sposób – mistyczny, religijny: o podłożu chrześcijańskim, buddyjskim, szamańskim czy hinduistycznym. Ale doświadczenie takie może się też wyrazić w postaci spotkania, spotkania z innymi, którzy towarzyszą nam od zarania historii.   Starałem się w tej książce zwrócić uwagę na kilka takich spotkań. Wyrażają się one w najróżniejszych formach, co sprawia, że trudno niekiedy stwierdzić istnienie między nimi wewnętrznych związków. Najłatwiej oczywiście odrzucić ich istnienie – zjawisk, związków albo jednego i drugiego. Dobrze. To najlepszy sposób na wygodne, bezproblemowe życie, w którym najważniejszy jest święty spokój. Każdy ma wolny wybór, może decydować. Dla bardziej krytycznych, potrafiących odkrywać i widzieć ukryte struktury, nie jest to takie proste. Uznają oni, być może, tę książkę za punkt wyjścia, za początek długiego procesu przemian, prowadzącego do powstania nowego wizerunku świata, nowego wizerunku zajmowanego w nim miejsca, a w końcu nowego wizerunku nas samych. Bo ostatecznie każdy musi sam zdecydować, co pocznie z tymi informacjami. Nikt mu nic nie doradzi. Może o nich zapomnieć albo je zignorować, wrzucić do szuflady z najskrytszymi pamiątkami albo uznać wszystko za oszustwo. Może zaakceptować tylko część tych informacji, a resztę odrzucić, może wierzyć w rzeczywiste istnienie bigfootów i potworów morskich, w rzeczywiste istnienie małych szarych ludzików i skrzatów z Hopkinsville – albo uznać wszystko za zjawisko natury psychologicznej czy psychospołecznej, albo za przypadek z dziedziny psychiatrii. Istnieje tysiąc różnych wariantów postępowania w tej sprawie, a każdy może postąpić na swój sposób. Argumentacji takiej nie można nic zarzucić. W tej książce nie głosi się ani dogmatów, ani innych „prawd wiecznych”. Ale na zakończenie chciałbym poprosić państwa, Drodzy Czytelnicy, aby jeszcze raz przerzucili państwo stronice tej książki, zatrzymując się na chwilę tu i tam, a potem zamknęli oczy i wsłuchali się w siebie. Jeśli nic państwo nie poczują, nic nie spostrzegą – dobrze. Ale ten czy ów spośród państwa coś poczuje, coś spostrzeże. Nie będą to „głosy z tamtego świata” ani „informacje z siódmego wymiaru”. Nie, nic poza tchnieniem głębokiego, wewnętrznego przeczucia, że na poziomie duszy państwa nastąpił kontakt – kontakt z tym, co niepojęte, nieogarnione, nie dające się wyrazić – spotkanie z innymi. A gdy znów otworzą państwo oczy i ujrzą „świat realny”, zmienią się dla państwa pewne niuanse tego świata – tylko odcienie, drobiazgi, cechy trudno dostrzegalne. Ale mimo to świat widziany teraz oczyma państwa nie będzie już tym samym światem, w którym żyli państwo dotąd. Zmienił się i będzie się zmieniał. A państwo sami również się zmienią. A czy naprawdę jest coś bardziej istotnego, coś bardziej ważnego, bardziej koniecznego niż właśnie to...? Aneks Podziękowanie Powstawanie książki, zbieranie materiałów, pisanie, a potem nadawanie jej wersji ostatecznej jest nie tylko sprawą autora. Do jej powodzenia przyczynia się na swój sposób wielu ludzi. Po pierwsze, chciałbym więc podziękować mojej rodzinie – żonie Gertrudzie, za całą miłość i zrozumienie w tym czasie. Była moim pierwszym czytelnikiem, a jej krytyczne uwagi w zdecydowany sposób wpłynęły na ostateczny kształt książki. Moi dwaj synowie, Tobiasz i Daniel, byli może nieco mniej konstruktywni, przyczynili się jednak – każdy na swój sposób – do zachowania równowagi duchowej czasem bardzo zestresowanego ojca. Dziękuję im wszystkim z całego serca. Kilka książek napisałem z bratem Peterem, ale za błędy i nieporadności tej pracy jestem odpowiedzialny tylko ja. Mimo to omawiałem i dyskutowałem z nim również ten pomysł, następna zaś książka będzie znów naszym wspólnym dziełem. Podziękowania należą się też mojej szwagierce Claudii i wszystkim przyjaciołom, którzy podrzucali mi materiały albo dyskutując pomagali w dochodzeniu do nowych pomysłów. Byli to: Alexandra i Harry Schmiegowie, Christoph Opfermann, Ulli i Georg Schedelowie, Wolfgang Siebenhaar, Walter Jörg Langbein, Luc Bürgin, Hans Neumann, Erich von Däniken, Reinhard Habeck, Peter Krassa, Hans-Werner Peiniger, Hans-Werner Sachmann, Urlich Dopatka, Thomas Mehner, dr Karl Grün, Franziska Scheuplein, Willi i Ingrid Grömling, profesor Ernst Senkowski, dr Wolfgang Feix i profesor James Deardorff. Jak zawsze składam specjalne podziękowania Rainerowi Holbemu. Jego audycje radiowe i programy telewizyjne przyczyniły się w znaczący sposób do sukcesu naszych książek – i jestem pewien, że ta książka przypadnie mu również do gustu. Na koniec pozostaje mi jeszcze złożyć podziękowania wszystkim, bez których doświadczeń nie powstałaby ta książka, zamieszczono w niej bowiem wypowiedzi ludzi z całego świata, ludzi, którzy mieli „rzeczywisty” kontakt z innymi, obecnie i przed tysiącami lat. Nieważne, czy zdarzenie to odebrali jako coś pięknego, czy zakończyło się ono dla nich urazem, wszyscy ci ludzie mają już nad nami pewną przewagę – mogli wejrzeć w przyszłość, w inny świat. Johannes Fiebag Rozmowa z Rimą Laibow Z okazji konferencji MUFON-CES, odbywającej się w 1991 roku w Niemczech, dr ginekologii Vladimir Delavre przeprowadził z dr Rimą Laibow, amerykańskim psychologiem, założycielką TREAT, wywiad na temat uprowadzeń do UFO. Po raz pierwszy rozmowę opublikowano w psychobiofizycznym czasopiśmie „Transkommunikation” (1 /4, 2934). Za zgodę na przedruk fragmentów dziękuję dr. Delavre i redakcji.   Vladimir Delavre: Czy istnieje coś takiego jak typowa opowieść o uprowadzeniu? Rima Laibow: Tak. Dana osoba prowadzi samochód albo leży w łóżku... i nagle zaczyna się bać albo nie może się poruszyć i zostaje wyniesiona z łóżka przez okno do UFO. Interesujące jest to, że przez okno, a nie przez ścianę. Często osobie uprowadzonej towarzyszą niewielkie nieznane istoty. Z chwilą opowiedzenia o wejściu do UFO osoby relacjonujące zdarzenie zaczynają się zwykle ociągać z kontynuowaniem opowieści. To bardzo interesujące i typowe. VD: Czy zahamowania tego rodzaju mają coś wspólnego z zobowiązywaniem tych osób przez załogi UFO do milczenia? RL: Odnoszę takie wrażenie. Chodzi chyba o częściową amnezję. Pod hipnozą ludzie ci opowiadają jednak historię od początku do końca, nie poddając się jakimkolwiek sugestiom z mojej strony. Jest to typowe dla wspomnień urazowych, gdy tymczasem pamięć o zdarzeniach zwykłych można za pomocą sugestii zmieniać. VD: Co dalej z opowieścią o uprowadzeniu? RL: Uprowadzony czy uprowadzona idzie albo przemieszcza się lewitując korytarzem do UFO. Potem ofiara leży na jakby stole operacyjnym, gdzie poddaje się ją różnym badaniom, szczególnie w rejonie narządów rodnych. Wiąże się to z czynnościami natury seksualnej, odbieranymi wszakże jako całkiem aerotyczne, a w żadnym razie przyjemne. VD: Czy relacje zawierają wskazówki na temat porozumiewania się z załogami UFO? RL: Ależ tak. Ludzie opowiadają często o wyczerpujących rozmowach, ale wydaje mi się, że wiele rzeczy jest zmyślonych i przeładowanych znaczeniowo. W stanie hipnozy pamięć o porozumiewaniu się jest raczej zredukowana do przekazywanych drogą telepatyczną wskazówek w rodzaju „nie bój się”, „nie sprawimy ci bólu” czy „wszystko w porządku”. VD: Może pani opowiedzieć szczegółowo o manipulowaniu przy narządach rodnych? Czy coś świadczy o tym, że chodzi o spłodzenie hybryd? RL: Tak. Pacjentki opowiadają często, że w nietypowy sposób zachodziły w ciążę i że kończyła się ona mniej więcej w 12. tygodniu w równie nietypowy sposób, bez krwawienia czy wyrzucania tkanki. VD: Czy któryś z przypadków ciąży potwierdzono za pomocą USG albo innych jednoznacznych metod? RL: Tak, tak było. VD: Pozbycie się ciąży w 12. tygodniu bez jakichkolwiek śladów jest niezwykłe w najwyższym stopniu, w każdym razie jeśli następuje w krótkim czasie. Czy przypadki takie były potwierdzone przez ginekologów? RL: Interesujące i ważne pytanie. Otrzymanie szczegółowych informacji od lekarzy jest bardzo trudne. Spowodowane jest to zwłaszcza osobliwością przeżyć tych pacjentek oraz dużą w USA liczbą skarg na błędy w sztuce lekarskiej. VD: Czy znane są przypadki donoszenia nienormalnej ciąży? RL: Nie, o ile mi wiadomo. W kilku jednak przypadkach ciąża taka trwała do trzech miesięcy, potem płody obumierały. Byłoby bardzo interesujące, gdybyśmy otrzymali protokoły z sekcji zwłok. Mieliśmy też informacje od pacjentek, u których zaawansowana ciąża znikała w ciągu jednej nocy. Zawsze wiązało się to z powtórnym uprowadzeniem. VD: Z medycznego punktu widzenia sprawa istotnie nie daje się wyjaśnić. RL: Zupełnie. Jest to jedna z największych zagadek. Ale powinnam wspomnieć o jeszcze jednym. Istnieje bowiem drugi jakby scenariusz uprowadzenia, wedle którego istoty pozaziemskie pokazują matce lub ojcu dzieci-hybrydy. Kobiety opowiadają, że podawano im takie dzieci do karmienia. VD: Jak wyglądają takie dzieci-hybrydy? RL: Trochę jak istoty pozaziemskie, trochę jak ludzie. Mają białe włosy, a usta nieco pełniejsze niż na typowych wizerunkach istot pozaziemskich. Znamy też relacje kobiet, które odzyskawszy przytomność po kolejnym uprowadzeniu związanym z pokazaniem dziecka, stwierdzały u siebie laktację. VD: Jak wyglądają kontakty seksualne opisywane przez uprowadzone kobiety? Czy przypominają normalne stosunki płciowe? RL: Nie, polegają raczej na wprowadzaniu do narządów rodnych jakiegoś przyrządu. Często wspominano również o usuwaniu fragmentów jajników. VD: Czy wielu pacjentów mówiło pani o powtórnych uprowadzeniach? RL: Tak, powtórne uprowadzenia do UFO są chyba raczej regułą niż wyjątkiem. Pierwsze z serii takich uprowadzeń zaczyna się często w dzieciństwie. VD: Co sądzi pani o twierdzeniach niektórych uprowadzonych, że wszczepiono im coś do mózgu? RL: Słyszałam o tym. Radiolodzy przeprowadzają badania relacjonowane na naszych spotkaniach w ramach TREAT. Ale problemu tego nie wyjaśniono chyba w sposób jednoznaczny. VD: Poruszając ten temat, przeszliśmy od przeżyć związanych z pobytem w UFO do okresu późniejszego. Z chronologicznego punktu widzenia dopiero wtedy zachodzi jakby powrót z uprowadzenia. Czy tu też relacje są zgodne? RL: Relacje o powrocie nie są wcale tak dokładne jak opisy samych uprowadzeń. Wydaje się, że większość jest zadowolona, że wszystko ma już za sobą, że jest znów w domu albo samochodzie. VD: Czy nie zdarzało się, że te osoby pojawiały się w zupełnie innych miejscach, odległych od punktu wyjścia? RL: Nie badałam takich osób, ale o nich słyszałam. Czasem jest to nie tylko zmiana miejsca, lecz również czasu, tzn. uprowadzone osoby nie zdają sobie sprawy, co działo się z nimi przez np. kilka godzin. VD: A co można powiedzieć o stanie fizycznym osób po uprowadzeniu na pokład UFO? Czy stwierdziła pani kiedykolwiek obecność ran albo innych śladów rzekomych operacji? RL: Tak, i to jest naprawdę bardzo interesujące. Mieliśmy na przykład pacjentkę, u której ginekolog stwierdził obecność wielu niewielkich blizn w macicy. Tak, jakby macicę przedziurawiono w wielu miejscach ostrym narzędziem. VD: Jako lekarz nie potrafię sobie wyobrazić, żeby było to rozmyślne samookaleczenie. Zadanie sobie takich ran jest de facto technicznie niemożliwe. A biorąc pod uwagę możliwość zagrożenia życia, można też zapewne wykluczyć, że spowodował je rozmyślnie lekarz? RL: Całkowicie. Naprawdę nie mamy żadnego rozsądnego wyjaśnienia dla tego zdumiewającego zjawiska. VD: Proszę nam powiedzieć coś jeszcze o innych anomaliach fizycznych. RL: Badaliśmy wielu pacjentów, pokazujących nam blizny, pod którymi były ubytki tkanki. Blizny miały ok. 1 cm długości, a pod nimi było w tkance puste miejsce, jakby pobrano stamtąd próbkę. VD: Jak tłumaczyły to te osoby? RL: To interesujące, ale nikt nie potrafił mi tego wyjaśnić w rozsądny sposób, dopóki nie wprowadziłam pytanych w stan hipnozy. Wtedy pojawiły się zdumiewająco jednobrzmiące relacje o pobieraniu tkanki, co było jednym z elementów procedury badań podczas uprowadzenia. VD: Zetknęła się pani z innymi przypadkami niezwykłych objawów? RL: Tak, dwie pacjentki z zapaleniem płuc, które trzeba było hospitalizować. Obie obudziły się nazajutrz rano zupełnie zdrowe, gorączka minęła, oddychały bez bólu. Najdziwniejszy był jednak fakt, że obie kobiety stwierdziły, iż mają identyczne rany. Były to dwa duże nakłucia pod obojczykiem. Między nakłuciami była odległość około 2 cm, nakłucia znajdowały się zawsze po stronie płuca objętego zapaleniem. VD: Czy kobiety się znały? RL: Nie, właśnie nie. To jest najdziwniejsze w takich przypadkach. Tu mamy po raz pierwszy do czynienia z niezależnym dowodem często cytowanej ingerencji medycznej na pokładzie UFO. VD: Ale powiedziała pani, że obie kobiety obudziły się po prostu i nie wiedziały, dlaczego są zdrowe. RL: Oczywiście, nie potrafiły w sposób świadomy wyjaśnić, skąd wzięły się niezwykłe nakłucia w klatce piersiowej. Dopiero w regresji hipnotycznej obie opowiedziały jednobrzmiące historyjki o tym, że tej nocy uprowadzono je do UFO, gdzie leczyli je ufonauci. Zetknęłam się później z tymi pacjentkami i w trakcie badania stwierdziłam, że nie mają ani śladu blizn. To też wydaje mi się niewytłumaczalne. VD: Czy zdarzyło się jeszcze coś niezwykłego? RL: Jedna z kobiet spała w pokoju z mężem i dziewięcioletnim synem. Mąż i syn obudzili się rano, a każdy miał na lewej nodze dwudziestocentymetrową, całkowicie zagojoną bliznę. Żaden z nich jednak nie pamiętał, żeby kiedykolwiek się zranił. VD: O czym może nam pani jeszcze opowiedzieć z własnego doświadczenia? RL: Jedna z moich pacjentek uprowadzonych do UFO miała wiele nacięć na paluchu. W trakcie badania rany zaczęły się zamykać na moich oczach. Krawędzie się zrastały, widziałem najpierw czerwoną bliznę, potem bliznę białawą, a potem i ona zniknęła. Wszystko trwało pół godziny. VD: Takie zdarzenie zmieniło na pewno pani zapatrywania na medycynę i na naszą rzeczywistość? RL: Nie tylko. Patrząc na to, byłam śmiertelnie przerażona. Później widziałam też inne stygmaty. Na przykład pewien mężczyzna miał na plecach odcisk ręki, inny z kolei okrąg z promieniami – symbol Słońca. Oba znamiona wyglądały, jakby je wypalono. VD: Myślę, że teraz mamy już orientację, jak wygląda przebieg typowego uprowadzenia do UFO i jakie są po nim fizyczne zmiany. Jak ludzie radzą sobie później ze wspomnieniami o swoich przeżyciach? RL: Jak już mówiłam, wedle wszelkich prawideł psychiatrii są to ludzie normalni – ani nerwicowcy, ani psychopaci. Jest więc rzeczą zrozumiałą, że opisywane zdarzenia powodują silny stres, szczególnie u tych, których uprowadzano wielokrotnie. Pomagam im w przetworzeniu pamięci o tych zdarzeniach i w powrocie do dotychczasowego życia. Kolorowe ilustracje 1. Fotel rakietowy NASA Manual Manouvering Unit (MMU).  Jednostkę taką oblatywał w 1985 roku na orbicie wokółziemskiej  Bruce McCandiess, członek załogi amerykańskiego promu  kosmicznego. Fotel taki ma w przestrzeni kosmicznej pełną zdolność  manewrową. Podobnie wyglądały zapewne „latające fotele" widziane  przez Jürgena Riedera w okolicach Jeziora Bodeńskiego. Jednostek  typu MMM jeszcze wtedy nie było   2. Tak wyobrażamy sobie zazwyczaj mitologiczny świat wróżek,  elfów i skrzatów. Ta idylliczna sceneria jest jednak myląca. Dawne  wróżki były istotami ze światła i ciemności -nie inaczej niż  członkowie załóg dzisiejszych UFO. Fragment obrazu Joopa Smitsa  pt. „Magic Meeting"   3. Król elfów Oberon. Tak jak on panował niegdyś nad wróżkami i skrzatami, człekopodobni „pozaziemscy" rozkazodawcy rządzą dziś jakoby „małymi szarymi istotami"   4. Porwanie dziecka. Podobnie jak w średniowieczu  wyobrażano sobie porywanie ludzi przez wróżki i elfy,  tak dziś na całym świecie  osoby brane do UFO opowiadają o porwaniach i wykradaniu ich nie narodzonych dzieci   5. Tak zwany inkubus, wedhzg średniowiecznych wierzeń zły duch zniewalający  kobiety podczas snu, dzięki  czemu mógł mieć potomstwo. Podobieństwo do metod postępowania dzisiejszych istot pozaziemskich,  głównie małych szarych istot, jest oczywiste   6. Anioł Moroni objawia się Josephowi Smithowi. Smith, który był synem amerykańskiego farmera, założył następnie Kościół Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich. Czy  powstanie Kościoła Mormonów miało początek w spotkaniu z nieznaną inteligencją?   7. Tak wyglądała podobno Księga Mormona, znaleziona przez Josepha Smitha pod  wzgórzem koło Manchesteru w stanie Nowy Jork, którą po sporządzeniu odpisu musiał  zwrócić Moroniemu   8. Taki cylindryczny obiekt widziała 4 czerwca 1965 nad Hawaii załoga samolotu  pasażerskiego. Obiekt był około dwóch razy większy od samolotu, miał podwójny rząd  okienek i wysięgniki, po których przebiegały wyładowania elektryczne. Kształtem  kadłuba przypominał statki powietrzne z ubiegłego stulecia   9. Rok 1991. Autor w jednym z niewielkich kręgów zbożowych, powstających zwykle obok piktogramów dużych. Zdumiewające jest, że podczas konkursu fałszerstw przeprowadzonego w 1992 roku nie udało się podrobić takich ministruktur   10. Mars. Szczególnie we wczesnym okresie ufologii i pod koniec XIX stulecia wielu ludzi  sądziło, że istoty pozaziemskie przybywają na Ziemię właśnie stamtąd. Badania prowadzone przez sondy kosmiczne wykazały jednak, że na planecie sąsiadującej z Ziemią nigdy  nie istniało życie wysoko rozwinięte   11. Czym są UFO, kim są członkowie ich załóg? Czy są to obiekty i istoty fizycznie realne, czy raczej projekcje wysoko rozwiniętej inteligencji pozaziemskiej? Fragment obrazu Petera Jonesa Wstecz / Spis Treści Bibliografia 1. W. Strieber, Die Besucher – eine wahre Geschichte, Wien 1989 i München 1990. 2. W. Stńeber, Transformation – Eine wahre Geschichte, München 1992. 3. B. Hopkins, Von UFO-s entführt – Dokumente und Berichte über aufsehenerregende Fälle, München 1982. 4. B. Hopkins, Eindringlinge – Die unheimlichen Begengnungen in den Copley Woods, Hamburg 1991. 5. A. Ribera, Treinta Ańos de Ovnis, Barcelona 1979. 6. J. McCampbell, UFOlogy – New Insights frorn Science and Common Sense, Belmont 1973. 7. R. Henke, Der CE-III- »Klassiker« Gill (Papua Neu Guinea 1959) aus heutiger Sicht. Die Theorie der verschwommenzn Reize, (w:) „Journal für UFO-Forschung”, 2J62/1989, s. 388. 8. J. Spencer, UFOs – The Definitive Case Books, London 1991. 9. S. Campbell, Livingston: Eine neue Hypothese, (w:) „Journal für UFO-Forschung”, 3/1987, s. 79-84. Oryginał (w:) „The Journal of Transient Aerial Phenomena, 4/3/1986. 10. W. Walter, Anmerkung des Übersetzers zu Campbell (Livingston), (w:) „Journal für UFO-Forschung”, 3/51/1987, s. 84. 11. J. A. Keel, UFOs – Operation Trojan Horse, London 1973. 12. R. Stemman, Das Weltall und seine Besucher, Frankfurt-Berlin-Wien 1979. 13. C. Lorenzen, UFD Occupants in United States Reports, (w:) C. Bowen (red.) The Humanoids, London 1969, s. 143-176. 14. H.-W. Peiniger, ET-Abblid zur Norm erklärt, (w:) „Journal für UFO-Forschung”, 2/80/1992, s. 46 n. (podstawa: D. M. Jacobs, What Can We Believe in Abduction Accounts?, MUFON 1991 International UFOs Symposium Proceedings, Seguin/Texas, s. 30-38. 15. D.M. Jacobs, The UFO Controversy in America, Bloomington 1975. 16. C. i J. Lorenzen, Encounters with UFO Occupants – The Complete Reports of Extraterrestrial Contact, New York 1976. 17. B. Steiger, Project Blue Book, New York 1976. 18. Pierwodruk (w:) „UFO-Nachrichten”, 139/1968, s. 2; prawdziwość w rozmowach ze świadkami zdarzenia sprawdził A. Schneider i opublikował powtórnie: Besucher aus dem All – Das Geheimnis der unbekannten Flugobjekte, Freiburg 1973. 19. C. Bowen, „Few and Fae Between”, (w:) C. Bowen (red.), The Humanoids, London 1969, s. 13-26. 20. G. Creighton, „The Humanoids in Latin America”, (w:) C. Bowen (red.), The Humanoids, London 1969, s. 84-129. 21. V. J. Ballester-Olmos, OYNIs – El Fenomeno Aterrizaje, Barcelona 1978. 22. L. H. Stringfield, Situation Re – The Ufo Siege, New York 1977. 23. L. Eiseley, cyt. w: L. Pauwels i J. Bergier, Aufbruch ins dritte Jahrtausend – Von der Zukunft der phantastischen Vernunft, Münehen 1962. 24. Cyt. w: J. Michell i R. J. M. Rickard, Die Welt .steckt voller Wunder, Düsseldorf-Wien 1979. 25. M. Löpelmann (red.), Erinn – Keltische Sagen aus Irland, Düsseldorf-Köln 1981. 26. F. Hetmann (red.), Irischer Zaubergarten – Märchen, Sagen und Geschichten von den Grünen Insel, Düsseldorf-Köln 1981. 27. „Schweizer Archiv für Volkskunde, 211917, s. 53. 28. W. Y. Evans-Wentz, The Fairy Faith in Celtic Country, New York 1911 i 1973. 29. J. Miehell i R. J. M. Rickard, Die Weltsteckt voller Wunder, Düsseldorf Wien 1979. 30. D. MacManus, The Middle Kingdom, London 1973. 31. J. Aubry, Natural History of Wiltshire, London 1659. 32. D. Mackenzie, Myths of Pre-Colurnbian America, New York 1969. 33. R. E. Fowler, Die Wächter – Wie AuJ3erirdische die ErdQ retten wollen: Ein unglaublicher Report, Bergisch- Gladbach 1991. 34. D. Farson i A. Hall, Geheimnisvolle Wesen und Ungeheuer, Glarus 1978. 35. P. Broukesmith (red.), Appearences and Disappearences, London 1984 i 1990. 36. Cyt. w: R. Charroux, Verratene Geheirnnis.se – Atomsintjlut und Raketenarche, München-Berlin 1973. 37. G. Creighton, A Brief Account of the True Nature of the uUFO Enüties«, (w:) „Flying Saucer Review, 29/1983, s. 1. 38. G. v. Welling, Opus mago-cabbalisticum et theosophicum..., Frankfurt 1784. 39. B. Ascher, Paracelsus. Sämtliche Werke, Jena 1926-1932. 40. J. W. v. Goethe, Dichtung und Wahrheit, t. VI, Hamburg 1964. 41. U. Magin, Kontakte mit uAuJJerirdisehencc im deutschen Sprachraum, Lüdenseheid 1991. 42. Cyt. w: W. Heß, Himmels- und Naturerscheinungen in Einblattdrucken des 15. bis 18. Jahrhunderts, Leipzig 1911. 43. I. Brand, Die Behandlung von UFO-Beobachtungen in der Presse und durch die Gelehrten im 17. und l8. .Iahrhundert, (w:) I. Brand (red.) Unerklärliche Himmelserscheinungen in älterer und neuerer Zeit, Relacje MUFON-CES nr 3J1977, s. 57-157. 44. „Von emzelnen Naturgeschichten 1717”, (w:) Geschichte der Natur und Kunst, Potsdam 1718. 45. J. A. Bergk i F. G. Baumgärtner, Museum des Wundervollen oder Magazin des Außerordenilichen in der Natur und der Kunst und im Menschenleben, Leipzig 1809. 46. T. Mehner, Spektakuläre Himmelserscheinungen während UdSSR-Inlandsflug, (w:) „Journal für UFO-Forschung”, 1/SS/1988, s. 8-17. 47. H.-W. Sachmann, Himmelskräfte – Karl der Grojfe, das nLichtphänomencc an der Sigihurg im Jahre 776 n. Chr. und der Heilige Reinhald, Schutzpatron der Stadt Dortmund, aus präastronautischer Sicht, (w:) J. Fiebag, P. Fiebag i H.-W. Sachmann, Gesandte des Alls, Essen 1993. 48. K. Rübel, Geschichte der Hohensiburg, Essen 1941. 49. L. Bürgin, Fliegende Schilder, (w:) „SIGN” 111989, s. 8 n. 50. W. R. Drake, Messengers from the Stars – Fascinating Evidence of Visitors.from Outer Space, London 1977. 51. Cyt. w: Handwörterbuch des deutschen Aberglaubens, Berlin 1986. 52. E. Francisci, Der Wunder-reiche Überzug unserer Nider-Welt / Oder Erd-umgebende Lufft-Kreys, Nürnberg 1680. 53. J. Fiebag r P. Fiebag, Himmelszeichen – Eingriffe Gottes oder Manifestationen einer fremden Intelligenz?, München 1992. 54. S. Golowin, Götter der Atomzeit, Bern-München 1967. 55. P. Kolosimo, Schatten auf den Sternen, Weisbaden 1971. 56. M. de Villars, Le comte des Gabalis, Paris 1670, tłumaczenie niemieckie-Berlin 1782. 57. T. Good, Jenseits von Top Secret – Das geheime UFO-Wi.ssen der Regierungen, Frankfurt 1990. 58. T. Good, Sie sind da – Die UFO-Dokumentation, Frankfurt 1992. 59. A. Calmet, Von Erscheinungen der Getsteren und denen Vampiren in Ungarn, Mahren..., Augsburg 1751. 60. W.-E. Peuckert, Deutsche Propheten, w: Handwörterbuch des deutschen Aberglaubens, t. IX, Berlin 1988. 61. Księga Mormona, b.m.w. 1981. 62. M. Kappel, Die Erscheinungen des Joseph Smith – Was geschah bei der MormoncnGründung wirklich?, (w:} E. v. Däniken (red.) Neue kosmische Spüren, München 1992. 63. J. Schmidt, Collectanea Chronica und denkwürdige Sachen pro Chronica Lucernensi et Helvetiae, t. I, Luzern 1969. 64. R. Henke, Entführung anno 1572?, (w:) „Journal für UFO-Forschung”, 6J78j1991, s. 161-167. 65. C. i J. Lorenzon, Flying Saucers Occupants, New York 1967. 66. L. Bürgin, Dreiecksichtung im 19. Jahrhundert, (w:) „SIGN” 16/1991, s. 10. 67. „Sacramento Evening Bee” i „San Francisco Call” z 18.11.1896. 68. L. E. Gross, UFO-s. A History 1896, Freemont 1987. 69. „Chico Enterprise” z 22.11.1896. 70. „San Francisco Call” z 27.11.1896. 71. D. Fischer, Experten erschüttert: UFO-Absturz in Darmstadt, (w:) „Skyweek” 8/20/1992, s. 1. 72. „Kansas City Times” z 29.03.1897. 73. „Quincy Morning Whig” z 11.04.1897. 74. „Sioux City Journal”, z 17.04.1897. 75. „St.Paul Pioneer Press” z 12.04.1897. 76. „Lincoln Weekley Courier” z 13.04.1897. 77. „Jamestown Weekley Alert” z 22.04.1897. 78. „Cincinatti Enquirer” z 5.05.1897. 79. „Cleveland Plain-Dealer” z 11.05.1897. 80. Patrz też m.in.: P. Fiebag, Der Zukunftsdenker, (w:) J. Fiebag, P. Fiebag i H.-W. Sachmann, Gesandte des Alls, Essen 1993. 81. „Dallas Morning News” z 16.04.1897. 82. W. 0. Chariton, The Great Texas Airship Mystery, Plano 1991. 83. „Clarksville Daily Leaf-Chronicie” z 17.04.1897. 84. „San Antonio Light”, z 28.04.1897. 85. „Evening Press” (Grand Rapids) z 17.04.1897. 86. „Evening Press” (Grand Rapids) z 16.04.1897. 87. U. Magin, Die Luftschiffe des Herrn Verne – ein rnögliches Indu zur Lńsung der UFO-Frage, (w:) „Journal für UFO-Forschung”, 4/46/1986, s. 117-120. 88. L. M. Howe, An Alien Harvest- Further F.vidence Linking Animal Mutilations and Human Abduetions to Alien Life Forms, Littleton 1989. 89. T. Reckmann, Neue Erkenntnisse zu Viehverstümmelungen mit UFO-Bezug?, (w:) „Magazin für UFO-Forschung”, 3/1991, s. 4-16. 90. „St.Paul Pioncer Press” z 15.04.1897. 91. „Minneapolis Tribunc” z 13.04.1897. 92. „Louisville Evening Post” z 13.04.1897. 93. „Saginaw Courier-Herald” z 17.04.1897. 94. „St.Louis Post-Dispatch” z 19.04.1897. 95. „Kokomo Daily Tribune” z 4.05.1897. 96. „Stockton Evening Mail” (Kalifornien) z 27.11.1896. 97. E. U. Condon i D. S. Gillmore (red.), Scientif ic Study of Unidentified Flying Objects, New York 1968. 98. „Pfälzer Tageblatt” z 10.10.1954. 99. J. Vallee, The Pattern Behind the UFO Landings, w: C. Bowen, The Humanoids, London 1969, s. 27-76. 100. B- Meheust, Science Fiction et Soucopes Volantes, Paris 1978. 101. „Arkansas Gazette” z 22.04.1897. 102. „Paducah Daily News” z 26.04.1897. 103. „Houston Daily Post” z 25.04.1897. 104. „Dallas Morning News” z 19.04.1897. 105. „Auburn Granger” z 9.04.1897. 106. „Fort Worth Register” z 18.04.1897. 107. „SpringGeld News” z 15.04.1897. 108. B. E. Schwartz, UFO Dynamics, t. II, Moore Haven 1983. 109. S. Gordon, „MUFON-UFO-Journal” 247J2/1991. 110. „Houston Post” z kwietnia 1897, cyt. za przyp. 82. 111. I. v. Ludwiger, Der Stand der UFO-For.schung, Frankfurt a.M. 1992. 112. A. Hunneeus, Soviet's Acknawledge UFO Landings and Sightings of Alien Beings, (w:) „UFO Universe” 3/1990, s. 281. 113. „Daily State Journal” (Lincoln) z 8.06.1884. 114. „Daily State Journal” (Lincoln) z 10.06.1884. 115. „Hessisch-Niedersächsische Allgemeine” z 2.06.1973.. 116. „News World” (New York) z 4.09.1976. , 117. N. Witchell, The Loch Ness Story, London 1975. 118. „Die Wclt” z 4.09.1976. 119. T. Dinsdale, The Loch Ness Monster, London 1976. 120. D. Farson i A. Hall, Geheimnisvolle Wesen und Ungeheuer, Glarus 1978. 121. „Bergsträßer Anzeiger” z 20.05.1977. 122. „Bild-Zeitung” z 15.01.1978. 123. „State” (Columbia} z 2.01.1989. 124. „Bild-Zeitung” z 17.07.1979. 125. J. Napier, Bigfoot – The Yeti and Sasguateh in Myth and Reality, London 1976. 126. „Bulletin” (Latrobe, Pennsylvania) z 8.06.1988. 127. S. Gordon, wykład wygłoszony na sympozjum MUFON w 1974 r. w Acron w USA. 128. „Titbits” (London) z marca 1987. 129. W. Chalker, The Missing Cessna and the UFO, (w:) „Flying Saucer Review”, 30/2/1978, s. 3-5. 130. W. Chalker, Vanished? The Valentich Affair Re-examined, (w:) „Flying Saucer Review”, 30/2j1984, s. 6-12. 131. Dobre i aktualne zestawienie można znaleźć w T. Good, Sie sind da – Die UFO-Dokurnentation, Frankfurt 1992. 132. Begegnung der 3. Art in Hemer, (w:} „Mysteria”, 7/57j1985, s. 18 n. 133. A. H. Lawson, Hypnosis of Imaginary UFO 'Abductees', (w:) „The Journal of UFO Studies”, 1/1/1980, s. 8-26. 134. „Australian Post” (Melbourne) z 14.12.1991 oraz inf. własne. 135. J. Clark, UFOs in the 1980s. w: The UFO Encyclopedia, t. I, Detroit 1990. 136. J. Shuessler, The Implant Enigma, (w:) „MUFON-UFO-Journal” 296/1990, s. 19. 137. U. Magin, Von UFOs entführt – Unheimliehe Begegnungen der vierten Art, München 1991. 138. T. Bloecher, B. Hopkins i A. Clamar, Ahductees are »Norma( Peopleo, (w:) „International UFO Reporter”, 9/4J1984, s. 10-12. 139. B. Schwartz, UFO-Dynamics: Psychiatric and Physic Aspects of the UFO Syndrome, Moore Haven 1985. 140. A. Druffel i D. Scott Rogo, The Tujunga Canyon Contacts, New York 1988. 141. N. Watson, Portraits of Alien Encounters, London 1989. 142. „Little River News” (Ashdown, Arkansas) z l 1.03.1989. 143. J. Vallee, Five Arguments Against the Extraterrestrial Origin of UFOs, (w:) „Journal od Scientific Exploration”, 4/1/1990, s. 105-118. 144. K. i J. Krönig, Was Schlagzeilen macht, (w:) J. Krönig (red.), Spuren im Korn, Frankfurt 1991, s. 140-144. 145. J. A. Keel, The Mothman Prophecies, New York 1976. 146. Patrz m.in. J. Fiebag, Vor 3,5 Milliarden Jahren: Leben auf dem frühen Mars?, (w:) E. v. Däniken (red.), Neue Kosmische Spuren, München 1992, s. SS-65. 147. J. Fiebag, Analyse tektonischer Richtungsmuster auf dem Mars – Keine Hinweise auf künstliche Strukturen in der südlichen Cydonia-Region, (w:} „Astronautik” 1 J1990 s. 9-13 oraz 2/1990 s. 478. 148. J. Fiebag, »Gesichto und »Pyramiden« in der Cydonia-Region des Mars – Eine Untersuchung zu Spekulationen über eine »kün.stlichea Entstehung, (w:) „Astronautik” 2/1990, s. 44-46 oraz 3J1990, s. 75-77. 149. J. Fiebag, Woher die Gätter kamen – und woher nicht, (w:) „Journal für UFO-Forschung”, 5/59/1988, s. 130-141. 150. Z. Sitchin, Der zwölfte Planet, Unterägerie 1979 i München 1989. 151. „Sacramento Bee” z 24.11.1896. 152. W. Smith (pseudonim E. Normana), The Book of Encounters, New York 1976. 153. R. Blum i J. Blum, Beyond Earth – Man's Contact withi UFOs, New York 1974. 154. B. Steiger i S. Hansen-Steiger, Die Gemeinschaft – Spirituelle Kontakte zwischen Menschen und Außerirdischen, Frankfurt 1991. 155. G. van Tessel, I Rode a Flying Saucer, Los Angeles 1952. 156. M. S. Sheran, Aufruf an die Lichtarbeiter, München 1989. 157. Commander X, Underground Alien Bases, New Brunswick 1989. 158. Wypowiedź V. Armstronga na II Konferencji „Dialog z Wszechświatem” w Monachium 1990, cyt. w: „UFOs – Irre Geschichten aus dem Weltraum” – audycja wyemitowana przez Radio Bawarskie 10.02.1991. 159. Cyt. w: W. Walter, Ehemaliger CIA-Pilot behauptet, daß die Fremden unter uns sind, (w:) „Journal für UFO-Forschung”, 3/63/1989, s. 88-90. 160. J. H. Andrews, The Extraterrestrials and Their Reality, Prescott 1989. 161. S. S. Fischer, Wenn das Interface im Virtuellen verschwindet, w: M. Waffender (red.), Cyberspaee – Ausflüge in virtuelle Wirklichkeiten, Reinbek 1991, s. 3S-S1. 162. W. Heisenberg, Część i całość, Warszawa 1987. 163. T. Stryker, Ist die Wirklichkeit etwas Virtuelles?, w; M. Waffender (red.), Cyberspace – Ausflüge in virtuelle Wirklichkeiten, Reinbek 1991, s. 237-247. 164. M. G. de San, The Ulitimate Destiny of an Intelligent Species-Everlasting Nomadie Life in the Galaxy, (w:) „Journal of the British Interplanetary Society”, 34/1981, s. 219-237. 165. B. R. Finney, Solar System Colonization and Interstellar Migration, (w:) „Acta Astronautica”, 1988, s. 225-230. 166. M. J. Fogg, Temporal Aspects of the Interaction Among the First Galactic Civilizations: The »Interdict Hypothesiso, (w:) „Icarus” 69/1987, s. 370-384. 167. E. M. Jones, Colonisation of the Galaxy, (w:) „Icarus” 28/1976, s. 421-422. 168. E. M. Jones, Interstellar Colonization, (w:) „Journal of the British Interplanetary Society” 31/1978, s. 103-107. 169. E. M. Jones, Discrete Calculations of Interstellar Migration and Settlement, (w:) „Icarus” 46J1981, s. 328-336. 170. W. I. Newman i C. Sagan, Galactic Civilizations: Population Dynarnics and Interstellar Diffusion, (w:) „Icarus” 46/1981, s. 293-327. 171. D. G. Stephenson, Models of Interstellar Exploration, (w:) „Quarterly Journal of the Royal Astronomical Society” 23/1982, s. 236-251. 172. E. L. Turner, Galactic Colonization and Competition in a Young Galactic Disk, w: M. Papagiannis (red.), The Search for Extraterrestrial Life, Dodrecht – Boston 1985. 173. B. Zuckermann, Stellar Evolution: Motivation for Mass Interstellar Migrations, (w:) „Quarterly Journal of the Royal Astronomical Society”, 26/1975, s. 56-59. 174. Cyt. w: G. Bylinski, Fvolution im Weltall – Geschiehte und Zukunft des Lebens, Frankfurt 1985. 175. B. de Wit i N. Graham (red.), The Many-Worlds Interpretation of Quantum Mechanics, Princeton 1973. 176. J. Fiebag, Die Mimikry-Hypothese, w: E. v. Däniken (red.), Neue kosmische Spuren, München 1992. 177. J. F. Blumrich, Statki kosmiczne Ezechiela, Łódź 1993. 178. H. H. Beier, Kronzeuge Ezechiel-Sein Tempel, seine Raumsehiffe, ,seine Geschichte, München 1985. 179. G. Sasson i R. Dale, Die Manna-Maschine, Rastatt 1979. 180. J. i P. Fiebag, Die Entdeckung des Graals – Auf den Spuren der Manna-Maschine, der Bundeslade und des Templer-Ordens, München 1989. 181. J. Fiebag, Die Mariener.scheinungen von Guadelupe (Mexiko) 15.31- Hinweise auf einen extraterrestrischen Hintergrund, w: E. v. Däniken (red.) Neue kosmische Spuren, München 1992. Patrz rowniez przyp. 53. 182. W. Feix, Eine Botschaft von Alpha Centauri?, w: E. v. Däniken (red.), Kosmische Spuren, München 1988. 183. W. Feix, Die groJJe Pyramide von Gizeh – Neues von Alpha Centauri, w: E. v. Däniken (red.), Neue ko.smische Spuren, München 1992. 184. W. Feix, Stonehenge als Zeichen.systern-Eine Botschaft vom Asteroidoló Psycheu, w: E. v. Däniken (red.), Neue kosmische Spuren, München 1992. 185. W. Feix, Kosmolinguistik in Stonehenge, (w:) „Ancient Skies” 5J1992, s. 3 n.