EWA PRZYBYLSKA DZIEŃ KOLIBRA Projekt okładki: Beata Marcinkowska Redakcja: Danuta Sadkowska Korekta : Maria Łoś MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA im. Sienkiewicza ul. K. Puchatka 8 05-800 w Pruszkowie Copyright by Ewa Przybylska, 1997 ISBN 83-86129-85-9 Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 1997 90-368 Łódź, Piotrkowska 182 tel./fax (0-42) 36-12-14, tel. (0-42) 36-32-92 Druk: Drukarnia Księży Werbistów 86-130 Laskowice Pom., ul. Długa 44, tel./fax (0-532) 181-69 Pierwszy zjawił się, jak każdego wieczoru, opryszek w wielkim kapeluszu. Rozpostarł szeroko ramiona i przyczaił się w ciemnym kącie, każdej chwili gotów do skoku. Potem od ściany odkleił się długi czarny cień i zaczął przesuwać się powoli, nieustępliwie w stronę tapczanu, a jego macki sprawdzały po drodze każdą napotkaną rzecz, każdy mebel, każdą książkę, cały czas bezszelestnie i bardzo dokładnie. Sławek wstrzymał oddech. Czarne pazury ślizgały się po kołdrze, czuł, jak zsuwają się wzdłuż jego ciała. Zerwał się. Zapalił lampę przy tapczanie. Duszność ustępowała powoli, jeszcze nie mógł przełykać, jeszcze serce wpychało się do gardła, ale już rozpoznał omyłkę. Macki zniknęły, opryszek przemienił się w rachitycznego fikusa, ściany pokoju znieruchomiały, już nie napierały na niego. Ale Sławek nie uwierzył oczom ani światłu, ani spokojowi, który był fałszywy. Siedział skulony, obejmując kurczowo szmaciane straszydełko, i pełen trwogi czekał, co dalej. Drzwi otworzyły się raptownie, zamiast opryszka wszedł ojciec. Stał chwilę w milczeniu nad Sławkiem. Mały widział kątem oka, że ojciec się ledwo hamuje, aby nie krzyknąć, dlaczego palisz światło, zamiast spać, dla ojca bowiem i dzień, i noc były równie dobre. - No nie, mój stary, tylko bez przesady - rzekł wreszcie i zgasił lampę. Oczy jego, nim ukryła je ciemność, spojrzały nieżyczliwie na straszydełko, przycupnięte na kołdrze. - Nie sądzisz - spytał - że już najwyższa pora posłać je na emeryturę? 5 Mówił żartobliwie, lecz było to tylko wielkie udawanie. Sławek wiedział, że ojciec od dawna ma szkaradełku za złe, że nadal istnieje. Drzwi zamknęły się, zgasła smuga światła bijąca z korytarza, nastała ciemność. - Nie bój się - szepnął Sławek szkaradełku w wielkie ucho. - Nie poślę cię na emeryturę. Nigdy. Znieruchomiał. W kuchni zaczęło się coś dziać, jak zawsze przy takich okazjach. Nasłuchiwał pilnie, mając to sobie za złe. Jeszcze chwila, a ojciec się zdradzi, co tak naprawdę myśli o Sławku. Właśnie zaczął. Jego głos nieco przytłumiony dobiegał do Sławka wyraźnie. - Ale mi się trafiło dziecko! - mówił głos z rozczarowaniem. - Wołają na niego „laluś". To nawet za łagodnie. - Na każdego tak wołają, jeśli się od nich różni - powiedział głos mamy. - Jest lalusiem. Nie zaprzeczysz! - Bo nie przeklina. I jeszcze nie pali?! - Bo go źle chowasz. Za najgrubszą szybką. - Chowaj go ty. - Ja haruję od rana do wieczora na ciebie i twojego syna. - To także twój syn. - Ale nie po mnie ma zajęczą skórkę! - I nie po tobie delikatność! - głos mamy nie brzmiał gniewnie. Był przygnębiony, Sławek znał się na tym. I Sławek wiedział, dlaczego. - Mama jest pewniaczką - szepnął do straszydełka. - Mama nas nigdy nie zdradzi. Nigdy! - naciągnął kołdrę na głowę, aby już nie słyszeć niczyjego głosu. - Ale mamie jest przykro. Siedział zgarbiony, z kolanami pod brodą, ze straszydełkiem w ramionach i modlił się, aby ciemność odkleiła się od niego, aby nareszcie nastał dzień. Jednakże wiedział, że Bóg nie wysłuchuje takich próśb, chociaż mógłby, przecież nic by na tym nie stracił. Dzień zjawił się dopiero w swoim czasie. Podszedł znienacka, a razem z nim podeszła szkoła. Jeszcze pół śpiąc, jeszcze przelewając się przez ręce matki, wiedział, że nie uda mu się w ogóle nie obudzić. Dawno już przekonał się, że jest to niemożliwe. Musi otworzyć oczy. Musi wstać. I pójść. Każdego ranka myślał, że tego dłużej nie wytrzyma. Ale wytrzymał. I znowu wychodził wszystkiemu naprzeciw, swojej szkole, swemu podwórku i temu, co się tam przydarzyć może. Ale najpierw czekało go śniadanie. Zjadał je sam, lecz jakby na ruchliwym gościńcu. Siedział przy stole, pod oknem, podczas gdy rodzice biegali po przekątnej, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, niekiedy się zderzając. Trzaskały drzwi łazienki, z której przeganiali się na przemian, a którą mama kazała wybudować na złość wszystkim. Szeleściły papiery, grało radio przypominając o uciekającym czasie, a nad tym wszystkim unosił się poirytowany głos ojca, który nie mógł czegoś znaleźć, bo znowu nie leżało na swoim miejscu. Sławek marniał apatycznie bułkę. Znał kolejność zajęć i kolejność słów. W dole, na podwórku widzianym z ukosa, na razie nic się nie działo. Było to niezwykle dziwne podwórko. Wieczorem nikt na świecie nie umiałby przejść przez nie bez strachu, no, może umiałby ojciec, bo on był stąd. Gdy było ciemno, oficyny zaczynały się ścieśniać, napierały na dom Sławka, zatykając widoczność czarnymi ścianami. Gdy było jasno, wycofywały się na swoje miejsce. Wtedy jednak spod przybudówek wynurzał się Rudy i jego paczka. Tak więc i dzień, i noc uknuły spisek przeciwko Sławkowi. Nikt nie umiałby temu zaradzić, nawet ojciec, gdyby nareszcie znalazł czas. Ale ojciec miał go zawsze za mało. Miejsce mężczyzny bowiem jest poza domem, tak mówił każdego dnia. Za domem też czekają na niego ważne sprawy, a najważniejszą w tej chwili jest przyszły samochód. Stawał się nim bardzo powoli, kawałek po kawałku, aż pewnego dnia ojciec nada mu kształt śmigłego wozu. Sławek mógłby wymienić po kolei każdą najmniejszą część, którą ojciec dokładał do fiata za bardzo ciężkie pieniądze. A kiedy nareszcie fiat będzie gotów, to podjedzie się nim pod same okna, aby wszyscy widzieli. Aby mieli ojcu za złe, jak przedtem mamie łazienkę, taki już, niestety, jest ten świat i mieszkający na nim ludzie, ojciec powtarzał to także każdego dnia. Sprzeczka w korytarzu nagle ucichła. Trzasnęły drzwi. To wyszedł ojciec. Sławek zbliżył się do okna i spojrzał w dół. Ojciec przecina! właśnie na skos kwadratowe podwórko. Nie obejrzał się, a przeciek mógłby. Szary gołąb przeleciał nad dachami oficyn, po czym wróci; na parapet. Czyjaś ręka wysypała okruchy, wróble dopadły porzucone w piasku bułki, zwracając uwagę gołębi na ten dodatkowy kąsek. 7 Sławek śledził z zainteresowaniem małe ruchliwe ptaki, sprzątające spod dziobów gołębi kawałki pożywienia. Przy tych szarych krzyżykach gołębie wyglądały jak ociężałe kulfony. Nagle jakiś cień spłoszył ptactwo. Poderwały się. Płynęły pięknym kołowym ruchem, już lekkie, już zręczne, już niedosiężne. Opłynęły podwórko i przysiadły na rynnach. Cień okazał się być Rudym. Ale gołębie nawet nie drgnęły na jego widok. Pohukiwanie i rzuty kamieniem też nie zrobiły na nich wrażenia. Rudy wreszcie znie- chęcony, powlókł się dalej. Wtedy one uniosły się lekko i spłynęły w dół do porzuconej bułki. - Na co tak patrzysz? - spytała mama przebiegając. - Tak sobie - odrzekł zamyślony. - Odrobiłeś, co zadane? - Odrobiłem - odrzekł wciąż roztargniony. Zaintrygowało ją to. Podeszła do okna, ale w dole nie było już Rudego, a gołębie mamy nie interesowały. - Czasami nie wiem, kim tak naprawdę jesteś - wyznała. - I co chciałbyś robić. - Latać - odrzekł poważnie. - Słucham?! - Być ptakiem - wyjaśnił. Jeszcze raz spojrzał w dół. Rudy pojawił się znowu. Stał teraz oparty o mur oficyny, palił papierosa i czekał na kogoś ze swojej paczki. Gołębie przepływały raz po raz nad podwórkiem, obojętne, na obecność Rudego. Zrozumiała. - Ludziom nie jest to dane, synku - powiedziała. - Szkoda, nie? Obróciła jego twarz ku swojej. Popatrzyli sobie w oczy, wiedząc, że są identyczne. - Też tak czasem myślę - odrzekła ze smutkiem. Spojrzała na zegar, oczy miała już zmącone pośpiechem. Sięgnęła po budzik, nakręciła go, postawiła na stole. - Nie spóźnij się - powiedziała. Znowu podeszła do okna, jakby chciała coś Sławkowi powiedzieć, lecz zaraz zapomniała, co. Sławek spojrzał w górę na nią, na jej szczupłość i załatanie i czekał na uśmiech, który najpierw zjawiał się w oczach. Nie doczekał się. Mama ruszyła do drzwi. Tam obejrzała się, jakby ją coś ciągnęło do tyłu. - Dobrego dnia, synku! Sławek rzucił się ku niej. - Dobrze, wiem - powstrzymała go. - Wrócę prosto do domu. Nie zgub klucza. Drzwi zamknęły się. Klucz wisiał na szyi, na grubej tasiemce, lecz mimo to lubił się niekiedy gubić. Kroki matki ucichły w korytarzu, zaraz z nimi odszedł spokój. Sławek rzucił się znowu ku oknu. Mama była już w połowie podwórka, w drodze do ciemnego tunelu bramy, wiodącej na ulicę. Pędziła tak, dużo niższa niż w rzeczywistości, lekko pochylona ku przodowi z ogromnego pośpiechu, który - jak mówiła - zabijał ją. Zniknęła. Sławek zapatrzył się w dół. Budzik tykał nieustępliwie, jeszcze minuta, jeszcze sekunda, Sławek miał wrażenie, że od tego tykania rozpadnie mu się głowa. Już słońce weszło między domy ustawione w podkowę. Wtedy wydało się, jak bardzo są szare. Oficyna Sławka wycelowana była oknami wprost w dom frontowy. Z prawej strony sterczały przybudówki, już gubiące cegły poprzyklejane do siebie i do drewnianego parkanu z przełamaną poprzeczką. Właśnie tamtędy najtrudniej było przejść. Był to bowiem teren Rudego, chociaż Rudy tutaj nie mieszkał. Sławek patrzył i patrzył, mimo że wszystko to w dole znał na pamięć. W szarych ramach tkwił kwadrat równie szarej ziemi, bez jednego krzewu, bez szczypty zieleni, choć tata mówił, że kiedyś rósł sobie tutaj wielki kasztan. Tata mówił również, że jest to całkiem normalne podwórko, dużo lepsze od tych w blokach osiedlowych. Ale tata nie wiedział, że na tym normalnym podwórku, gdy się tylko chciało pograć w piłkę, to zaraz od przybudówek odklejali się koledzy Rudego i włączali na siłę. A Sławek, Witek i inni z trzeciej klasy musieli stać cicho pod ścianą i prosić Boga, aby dętka nie pękła. Na ogół pękała. Wtedy odzyskiwali swoją piłkę. Nagle Sławek przysunął twarz do szyby. Na podwórku pojawiły się cztery nie znane mu osoby. Jakiś wysoki Pan z laseczką w ręce, jakaś Pani w ogromnym kapeluszu, dziewczyna z włosami do bioder i jakiś chłopak w portkach, jakie nosił Rudy. Przystanęli na środku podwórza i rozglądali się. Za szybami oficyn zakołysały się czyjeś głowy, dał się też słyszeć trzask otwieranych okien. Sławek wiedział, że za chwilę zacznie się generalne wytrzepywanie ścierek, które potrwa tak długo, aż obcy odejdą. Zaterkotał budzik. Sławek złapał tornister i runął do drzwi. Troje obcych cofnęło się ku bramie, jakby chciało obejrzeć podwórko z innej odległości. Tylko dziewczyna się nie ruszyła. Przechodząc Sławek zwolnił kroku, aż wreszcie stanął. Pani w ogromnym kapeluszu mówiła bardzo szybko i bardzo głośno, a Pan z laseczką rozglądał się, jakby sprawdzał jej słowa. Chłopak w dżinsach okazał się być młodym mężczyzną przebranym za chłopaka. Był wysoki, chudy i miał latające oczy, podobne do oczu Witka. Dziewczyna wierciła obcasem dziury w piasku, zupełnie obojętna. - Co to jest?! Gdzieście nas przyprowadzili?! - mówiła szybko Pani w kapeluszu. - To ma być mieszkanie zastępcze?! To slumsy! I jeszcze raz slumsy! Przyjrzyj się temu, Dorota! Dziewczyna nie zareagowała. - To twoja sprawka, Jacek! - zaatakowała Pani mężczyznę przebranego za chłopaka. - Tyś to namotał! - Nie sprawdzałem - odrzekł mężczyzna. - A trzeba było! - wykrzyknęła Pani w kapeluszu. Okna otworzyły się szerzej. Dozorczyni wyłożyła się w swoim, niczego już nie pozorując. Pani w kapeluszu zawadziła o nią okiem, potem o Sławka, wcale go nie zauważając, tak była rozgniewana. - Jest wyjście - odezwała się dziewczyna. - Bierz dziadka do siebie. Masz dosyć miejsca. Zapadła cisza. Pan z laseczką był obrócony plecami do Sławka. Dziewczyna powiedziała coś półgłosem do tego w dżinsach. Ale nie odezwał się, stał dalej na uboczu, jakby do nich nie należał. Pani w kapeluszu popatrzyła na nich, potem na Pana, poprawiła kapelusz, po czym odezwała się, a głos miała już miły, przyciszony. - No trudno, stało się - powiedziała. Znowu potoczyła spojrzeniem po podwórku, ale nie dostrzegła Sławka, chociaż grzecznie się ukłonił. - Zresztą nawet tu dosyć ładnie - ciągnęła. - W każdym razie i ulica, i podwórko mają swój koloryt, to lepsze od osiedli, nigdy nie lubiłeś osiedli, prawda, tato? 10 - Prawda - potwierdził Pan. Popatrzył na Sławka, uśmiechnął się, zrobił powitalny gest, a Sławek natychmiast zdjął czapeczkę i szurnął nogą. Pan popatrzył na jego tornister, ale nie rzekł ani słowa. Pani tymczasem ciągnęła coraz milszym głosem. - No i rzeka jest gdzieś tutaj w pobliżu, zaraz, chyba z lewej - przymierzyła się. - Nie, raczej z prawej płynie Warta... Zawsze lubiłeś mieć rzekę w pobliżu, prawda, tato? - Lubiłem - potwierdził znowu Pan. Odwrócił się do Sławka. - Daleko stąd do Warty? - Blisko - odrzekł Sławek ożywiony. - Trzeba tylko skręcić koło Wawrzyniaków i już ją widać. - Aha - powiedział Pan. - A gdzie mieszkają Wawrzyniakowie? - Koło Staszka Kulawca. - No, toś mi dokładnie wyjaśnił - rzekł Pan z uśmiechem. - A dobrze się tutaj mieszka? - W porządku - odrzekł lojalnie Sławek. - To chodźmy sobie trochę pooglądać - rzekł Pan. Ujął Sławka za rękę i uprowadził kawałek w stronę przybudówek. Głos Pani w kapeluszu szedł za nimi, znowu czegoś rozgniewany, aż nagle dziewczyna krzyknęła. - Stało się, nie rozumiesz tego?! Pan nawet się nie obejrzał, ale Sławek i tak rozumiał, że jest mu przykro. Jest mu przykro tym bardziej, że przybudówki nie mogły się nikomu spodobać. Dach jednej z nich był już dziurawy, a tam, gdzie nie docierało słońce, zielenił się mech. Dziki kot wyszedł z zakamarka i przeciągnął się, wcale nie spłoszony. Pan wciąż milczał. Był tak wysoki, że Sławkowi nie udało się zajrzeć mu w oczy, aby sprawdzić, co też Pan myśli o oglądanym właśnie obrazku. - Te slum... co to jest? - odezwał się Sławek. Pan spojrzał w dół. - Nie słyszałeś tego słowa? - Nigdy - Sławek zastanowił się. - Ale myślę, że to coś bardzo brzydkiego. - Dlaczego? - zaciekawił się Pan. Sławek znowu się zastanowił. - Pani tak to wymówiła - wyjaśnił. 11 Pan przyjrzał się mu tak uważnie, że Sławek zaniepokoił się. - Przepraszam - powiedział cicho. - Masz rację, tak to wymówiła - powiedział Pan. - Masz dobry słuch. - Ze śpiewu dostałem piątkę. Pan znowu się uśmiechnął. - Nie o takim słuchu mówiłem - rzekł. - Ale cieszy mnie twoja piątka - obejrzał się. Głos Pani, znowu słyszalny, jakby rozpraszał go. Poklepał Sławka po tornistrze. - Leć i sprawdź, czy cię w szkole nie ma - wyciągnął rękę. - Nazywam się Jan Wituski, będę mieszkał tutaj, a więc pewnie się spotkamy. - Ja jestem Sławek - powiedział i oddalił się powoli, wciąż oglądając się do tyłu, jak długo Pan był widoczny. Wreszcie przybudówki całkowicie zakryły wysoką postać. Sławek puścił się biegiem ku ścieżce, wiodącej do szkoły wiel- kim skrótem. Ciągnęła się wzdłuż zaplecza różnych bud i pa- wilonów, a nazywano ją dziką, ponieważ była niczyja. Druciana siatka, odgradzająca pawilony od ścieżki, była tu i ówdzie prze- cięta. Sławek zatrzymał się, aby obejrzeć uszkodzenie. Jeszcze myślał o dniu, który zaczął się tak niezwyczajnie, jeszcze czuł dziwną lekkość w sobie, gdy nagle czyjaś dłoń wynurzyła się z zarośli, złapała za tornister i już Sławek był po drugiej stronie. Wszystko odbyło się bez słów. W chaszczach czaiło się trzech kolegów Rudego. Wśród nich był także ten ze szramą na policzku, który nigdy nie pomylił Sławka z innym chłopcem. Teraz, nic nie mówiąc, trzymał go zawieszonego na tornistrze i przyglądał się, jak dwie łzy płyną sobie nieproszone po twarzy Sławka. Z krzaków wyszedł Rudy. Jego głowa czerwieniła się w słońcu, oczy wybiegły daleko na ścieżkę, po czym wróciły już uspokojone. Zrobił ruch. Kościste palce puściły nagle tornister Sławka i zdarły go z jego pleców, i odrzuciły w krzewy. Rudy wskazał wąskie przejście między odgiętymi kratami, chroniącymi okno. - Złapią mnie - wyszeptał przerażony Sławek. - Są na chorobie - odrzekł ten ze szramą. - No, pakuj się, laluś! Wepchnął Sławka między kraty. Ale pręty nie puszczały. Ugniatali więc Sławka tak długo, aż w pewnej chwili wpadł do środka, zatrzymując się na jakimś regale. Poderwał się. Dobrze znane uczucie duszności ucapiło go za gardło. - Szybciej! Sławek zaczął podawać butelki z piwem. Byli nienasyceni. Nagle jeden z nich zagwizdał. Wymiotło ich w okamgnieniu, Sławek pozostał sam w środku. Nieprzytomny ze strachu, zaczął się wciskać w wąski otwór, lecz pręty nie ustępowały. Wybuchnął płaczem. Wtedy czyjaś ręka wyszarpnęła go z pułapki i przydusiła do ziemi. Tak przeczekali chwilę. Kroki na ścieżce ucichły. Uchwyt zelżał, Rudy puścił Sławka, podniósł się błyskawicznie i równie błyskawicznie rozejrzał. Jego włosy płonęły w słońcu, podczas gdy jego szorstki głos wbijał w umysł Sławka nakaz po nakazie. - Morda w kubeł. Ani mru mru. Nikogo tu nie było. A jak puścisz parę, to pożałujesz. Rozwalę ci makówkę. Albo gliny wsadzą cię do ciupy i już nie wyjdziesz! Rudy nigdy nie mówił tyle, zawsze wystarczały mu tylko gwizdy i gesty. Teraz był zaniepokojony, bo znowu ktoś nadciągał dziką ścieżką. Rudy wepchnął małego w krzewy i zniknął. Zanim Sławek wydobył się z ciernistej pułapki, Rudego i tamtych nie było. Agrestowe kolce rozdarły skafander, jedna ręka krwawiła nieco, zlizał krew i rozejrzał się ostrożnie. Za każdym krzewem ktoś na niego czyhał. Wspomnienie o Panu zatarło się. Miał teraz przed sobą tylko ten okropny dzień, a w nim szkołę, do której się spóźni. I nauczyciela, który wpisze naganę do dzienniczka, chociaż nigdy nie wpisywał. I kłamstwo, które musi przecież wymyślić, w przeciw- nym razie kradzież się wyda i do końca życia nie wyjdzie z wię- zienia. Powlókł się do szkoły. Wtem przystanął, usłyszał dźwięki marsza. Brzmiało to jak wesołe zaproszenie. Słuchał podzielony między strach a to skoczne granie. Nagle ruszył pędem. Z daleka było widać tłumek uczniów, podzielonych na klasy. Stali półkolem. Sławek odszukał oczyma swoją klasę, dołączył do niej niepostrzeżenie nawet dla pilnującego jej nauczyciela. A był to nauczyciel wuefu, który miał oczy wszędzie, gdy sam pełnił dyżur. Gdy pełnił go kto inny, Pana mało co obchodziło. Wszyscy patrzyli na orkiestrę. Właśnie wmaszerowywała raźnym krokiem, a każdy muzyk znał swoje miejsce w szeregu. Wśród 12 13 krzewów stał postument, a na nim duży kształt obciągnięty płótnem. Nauczyciele stojący w grupie mieli uroczyste miny. Sławek zapomniał o strachu. Zaczął się przepychać do przodu, na swojej drodze miał jednakże Witka, kolegę z klasy i podwórka, który nigdy nie pozwalał, aby ktoś ustawiał mu się przed nosem. Jego krępa, obrotna figurka zakręciła się spiralnie, aby zrobić koło siebie trochę luzu na zadanie ciosu. Potem łokieć wyskoczył do przodu i trafił w innego. Ten drugi musiał zaraz oddać, ponieważ był honorowy. I tak się zaczęło. Pan od wuefu odwrócił się błyskawicznie. Uroczysty wyraz zniknął z jego twarzy, jakby go nigdy nie było. Przyłożył pięść do brody, a drugą pokazał im, co jeszcze dodatkowo im zrobi. Uspokoili się, Pan bowiem zawsze dotrzymywał takich obietnic, nawet gdy miał ograniczone możliwości, jak dziś. Ukazał się bowiem Pan Dyrektor i inne osobistości. Zabrzmiała fanfara. Ktoś przeciął wstęgę koło postumentu, zasłona opadła i nagle w pełnym słońcu rozbłysnął samolot. Sławkowi zaparło oddech. Orkiestra grała marsz lotników. Mężczyzna w mundurze prze- mawiał. Pan Dyrektor stał obok i nie słuchał, bo sam uczył się z kartki przemówienia. Sławek zapomniał o wszystkim. O tym, co było przedtem, i o tym, co było obok. Nie obchodziło go też, co stanie się później. Widział tylko sylwetkę samolotu jakby oblaną srebrem. Czuł, że na pewno jest to coś więcej niż zwykły samolot. Siedząc w nim człowiek mógłby się rozpłynąć w powietrzu jak srebro w srebrze. Mógłby też zniknąć w ogóle, albo chociaż na jakiś czas, a potem nagle wylądować na podwórku, roztrącając skrzydłami przybudówki, rozpychając je tak, aby rozleciały się na najmniejsze kawałeczki. Wtedy Rudy i jego paczka nie mieliby się gdzie przyczajać. Tutaj myśl Sławka nagle zatrzymała się w tym pięknym szybowaniu i runęła w dół ku dzikiej ścieżce na tyłach pawilonów, aby się już stamtąd nie oderwać. 14 Sławek czatował przy oknie w swoim pokoju. Oczy wycelował w tunel bramy, wpatrywał się w nią do łez. Policjantów idących po niego wciąż jeszcze nie było. Ale przyjdą. Podjadą Pogotowiem, syrena będzie wyła tak długo, aż wszystkie okna się pootwierają, aby się zaraz jeszcze szybciej zatrzasnąć. Przyjdą i zatkają tunel, by nie mógł uciec. Nie zabiorą go do ciupy, bo zabije się sam. Stał przygięty strachem i nie widział wyjścia dla siebie. Tylko w tę śmierć. Za plecami, na fikusie z rozczapierzonymi palcami, siedziało szmaciane szkaradełko i wytrzeszczało koralikowe oczy. Zdjął je stamtąd. Potem obaj rozejrzeli się szybko, ale nie, w tym małym pokoju nie było żadnej kryjówki. Znowu podbiegł do okna. Zamiast policjantów ukazał się ojciec. Wypadł z bramy swoim szybkim krokiem, który sprawiał, że ojciec zawsze wyglądał jak w biegu. Przeciął podwórko, nie rozglądając się, bo szkoda mu było czasu. Już był na schodach, już otwierał drzwi. Sławek runął do korytarza. - Cześć, stary! - krzyknął ojciec i ominął go w biegu do łazienki. Za chwilę był z powrotem. W tempie nie do ogarnięcia już się umył, już się przebrał, już gmerał w garnkach. Sławek stał w progu i czekał. - Co w szkole? - rzucił ojciec myśląc o czymś innym. Zawadził wzrokiem o straszydełko, skrzywił się, ale nie powiedział słowa. Nie miał czasu. Mieszał w garnku, oczyma szukając już talerzy. - Nic takiego - odrzekł ostrożnie Sławek. Usadził straszydełko na parapecie - przepraszam cię - szepnął w szmaciane ucho i już leciał do szafy po talerze. Ale ojciec wolał sam, bo szybciej. Wskazał ruchem głowy na krzesło przy stole, sam wbijał jajka na patelnię, żółtka padały do naczynia, skorupki do wiadra, jak u cyrkowego magika. Sławek podziwiał zręczność ojca. - Dobrze ci się dzisiaj pracowało? - zagaił niepewnie. - Komu się dzisiaj dobrze pracuje - odburknął ojciec. - Prywaciarz to jeszcze większy drań od... - zreflektował się. - Ale dobrze, że w ogóle jest robota - dokończył. Pchnął talerz w stronę Sławka, odczekał, aż dojedzie, lecz zanim Sławek wziął się do jedzenia, ojciec już kończył swoje. - No, wiosłuj! - ponaglił. - Nie bądź taki gapowaty! Kto wolno je, ten wolno pracuje! - wstał, już miał ruszyć do korytarza, gdy nagle wyhamował. - Dwóję zafasowałeś?! 15 Sławek zawahał się. - Spóźniłem się do szkoły, bo - zaczął ostrożnie - no bo... - Bo się grzebałem - dokończył za niego ojciec. Zniknął w ko- rytarzu, wrócił w starym skafandrze. - Daruj, stary, obiecali mi kanał! - już w biegu zgarniał stary kombinezon z wieszaka. - Pójdę z tobą! - wybuchnął Sławek. - Żebyś się upaprał?! - na to ojciec. - Jak twoja matka wróci, powiedz, że będę o dziesiątej. Drzwi zatrzasnęły się. Sławek przysiadł na zydlu. Kuchnia po pospiesznej działalności ojca wyglądała jak pobojowisko. Na podwórku wyło radio, wyło jak syrena. Sławek nie mógł dłużej tego słuchać. Wpadł do łazienki i puścił wodę z wszystkich kranów. Na ostatniej lekcji mieli polski. Polonista był bardzo młody, jeden z tych, co to nie lubią siedzieć w klasie, gdy na dworze jest ładnie. Na dodatek uczył ich tylko w zastępstwie i bardzo się zamartwiał na każdej lekcji, że może to jeszcze dłużej potrwać. Wszyscy nauczyciele mieli uczniom za złe owo zastępstwo za Panią, która urodziła chore dzieci. Sławek rozumiał, że nie mogą uczniów za to polubić, takie zastępstwo jest bowiem wielką stratą czasu. Najwięcej tego czasu tracił dla nich właśnie Pan od polskiego. Słońce świeciło olśniewająco, okna sali były otwarte, a oczy Pana nieustannie wędrowały w dół na podwórko, jakby tam kogoś szukały. Lecz podwórko było puste. Na wprost okien bielał mur oddzielający szkołę od ulicy, a pod murem rosły kasztany, jeszcze bez liści. Był to piękny widok, Sławek ogromnie lubił patrzeć w tamtą stronę. Lubił to wczoraj. Dzisiaj wolałby patrzeć w stronę przeciwną, gdyby to było możliwe. Ale miał przed sobą tylko szybę, jakby polaną srebrem. To samolot odbijał swój blask i gdyby Sławek mógł podejść do okna i wychylić się nieco, na pewno ujrzałby śmigły kształt na postumencie i polśniewające skrzydła. Mógłby go może zobaczyć i z ławki. Kaźmierczak siedział przed nim i nigdy niczego sobą nie zasłaniał. Był bowiem niższy od Sławka, ale to nie na niego wołano kurdupel. Zresztą gdyby wołano, on by sobie z tego i tak nic nie robił, za co Sławek ogromnie go podziwiał. Kaźmierczak siedział zawsze cicho i z nikim nie rozmawiał, nawet na przerwie. Ale o to również nikt nie miał do niego pretensji. 16 A kiedy raz ktoś miał, Kaźmierczak bez uprzedzenia kopnął tamtego w kolano i czekał spokojnie, z kamieniem w ręce, co dalej. Dalszego ciągu nie było. Odtąd było wolno Kaźmierczakowi nie rozmawiać, gdy nie miał ochoty, a prawie nigdy jej nie miał. Pan pisał kredą na tablicy, wyjaśniając, co pisze i dlaczego. Nikt go nie słuchał. Kiedy Pan krzyczał, klasa także nie miała respektu, był to bowiem taki krzyk na niby. Nawet najgłupszy w klasie zauważył, że Pan się dopiero tego krzyku uczy. Lecz kiedy się go nawet najlepiej nauczy, to wciąż będzie to krzyk na niby. Pan bowiem nie umie rozkazywać. Może dlatego, że wie, iż oni i tak go nie usłuchają. A może dlatego, że nie lubi dyrygować innymi. Za to ostatnie Sławek mógłby Pana polubić, ale Pan, niestety, nigdy nie odróżniał Sławka od innych chłopców. Dzisiaj więc Sławek siedział obok Witka, obojętny na słowa Pana. Nawet strach, który zawsze był gdzieś obecny, rozpłynął się. Sławek siedział i poruszał delikatnie szybą. Srebrzysty refleks przebiegał wtedy przez klasę i wracał, jak przywołany. Pan syknął kilka razy gniewnie, ale nie przerywał pisania. - Przeczytaj głośno - rzekł wreszcie do prymusa, a sam zapatrzył się w okno. - Szkoła imieniem Żwirki i Wigury - przeczytał prymus. - Imienia! - poprawił Pan spod okna. - Kto to byli Żwirko i Wigura, każdy wie, o tym mówiliśmy już wiele razy - zamilkł, wychylił się z okna tak głęboko, że omal nie wypadł. Potem wyprostował się równie nagle, zabierając całe srebro szyb. Krzyknął w dół jakieś słowo, którego klasa nie zrozumiała. Po czym odwrócił się. - Nie wygłupiaj się, Nawrocki! - rzekł do Witka. - Myślisz, że jak nie patrzę, to nie widzę? Borowska, opowiedz własnymi słowami, w czym braliśmy wczoraj udział. Borowska nie spiesząc się wyszła z ławki. Stanęła przy tablicy i patrząc w okno, mówiła monotonnie, nie myśląc, o czym mówi, była bowiem zawsze tak obkuta, że nie mogła pomylić się nawet przez sen. Mówiła, wpatrując się w plecy Pana, który znowu wychylił się oknem. Wychylił się głęboko, że pleców nie było widać, tylko portki pocerowane na siedzeniu. - Zleciał, kurde! - poinformował klasę Witek. 17 Borowska mówiła dalej swoje, a Pan swoje do kogoś, kto stał na podwórku. Klasa domyślała się, kto to jest. Witek jednakże wolał sprawdzić. - Ona! - rzekł. - Znowu zawraca jej gitarę. Pan nie dosłyszał. Borowska zamilkła, Pan obejrzał się na nią. - On z nią śpi! - poinformował Witek klasę. Pan wyprostował się raptownie. Wyglądał, jakby ktoś go uderzył. Klasa zamarła. Pan zatrzymał wzrok na Witku. Milczał. Klasa czekała, pełna napięcia. Pan po namyśle podszedł bliżej i wparł się oczyma w twarz Witka. Ale Witek hardo patrzał mu w oczy. Pan przeniósł nagle wzrok na Sławka. Sławek przeraził się, że Panu pomyliły się głosy, co się już zdarzało. Klasa czekała w milczeniu. Pan raptem odwrócił się plecami. W absolutnej ciszy podjął lekcję, nie patrząc na nikogo. Klasa wciąż milczała. Kaźmierczak odwrócił nagle głowę i Sławek dostrzegł w okrągłych oczach kolegi wielkie rozczarowanie. Zanim Pan dotarł do piątego zdania, zabrzmiał dzwonek. Klasa runęła do drzwi. Tylko Kaźmierczak zbierał się powoli. - Ja bym za to!... - przemówił do Sławka i zamilkł. Sławek nasłuchiwał, ale Kaźmierczak zarzucił tornister na plecy i ruszył ku drzwiom. Przed szkołą czekał na nich Witek. - No i co? - rzekł, spodziewając się pochwały. Sławek maszerował koło Kaźmierczaka i milczał jak on. Witek dołączył, mocno rozczarowany. - Dobrze mu powiedziałem, nie? - upomniał się znowu. - Gówno - odrzekł Kaźmierczak. Przystanął. Popatrzył na Witka tak, jak co dzień patrzył na nauczyciela, gdy przemawiali do klasy. Spokojnie, nieruchomo i tak wytrwale, że niektórzy przerywali mowę. A Pani od historii powiedziała mu, masz oczy sowy, nie gap się tak na mnie. Sławek spoglądając teraz w oczy Kaźmierczaka, okrągłe i nieruchome, przypomniał sobie sowę widzianą na obrazku. Oczy Kaźmierczaka ani drgnęły, jakby wcale nie miał powiek. - Gówno! - powtórzył do Witka. - Dosłyszałeś?! Witek zakręcił się na pięcie bez słowa. Kaźmierczak popatrzył za nim. Sławek poczuł nagle wielki żal, że Kaźmierczak milczy, jakby uważał Sławka za Witka, który wszystkich miał za nic. 18 Kaźmierczak nagle skręcił w bok. Sławek dostrzegł w oddali brata Kaźmierczaka, który chodził do szóstej. Obaj na zmianę musieli co rano odprowadzać jedno dziecko do żłobka, a drugie do przedszkola. Dopiero na samym końcu mogli pędzić do szko- ły. Szkoła nie była daleko, ale Kaźmierczak, ten starszy albo ten młodszy, nie widział powodu, aby całą drogę przebyć biegiem, skoro i tak jest za późno. Tak więc zdarzało się, że co drugi dzień nie było ich przemiennie na pierwszej lekcji, do czego wnet wszyscy się przyzwyczaili. Brat Kaźmierczaka opuszczał też niekie- dy ostatnie lekcje, gdy musiał zamawiać miejsce w kolejce do lekarzy, bo któraś z małych była chora. Wtedy ten młodszy też uciekał ze szkoły, bo przecież ktoś musiał iść po tę zdrową do przedszkola. Sławek był w to wszystko cokolwiek wciągnięty, kilka razy bowiem Kaźmierczak, ten młodszy, pozwolił mu iść po siostrę do przedszkola, podczas gdy sam leciał w drugą stronę. Zdarzało się to jednak bardzo rzadko, Kaźmierczaki bowiem nie potrzebowali kolegów, a już najpewniej nie potrzebowali Sławka. Z uczuciem dziwnej przykrości patrzył więc teraz na obu braci. Właśnie spotkali się w połowie drogi, bez gestu i słowa, po czym ruszyli każdy w swoją stronę. Sławek marzył, że może kiedyś będzie miał kogoś, z kim ruszy w tę samą stronę. Na razie miał tylko Witka. Czekał on przed salą gimnastyczną, udając, że stoi tak sobie. Lecz gdy tylko odbicie Sławka spotkało się w szybie z jego odbiciem, Witek odwrócił się raptownie. - Dobrze mu rypłem?! - powrócił do sprawy. Sławek nie odpowiedział. Ruszył, a Witek za nim. - Posłuchaj no, laluś! - rzekł Witek do jego pleców. - Nie staluj się tak głupio, trzymaj ze mną, bo cię przetrącę! Urwał. Oczy jego napotkały postument, a potem samolot na nim. Upuścił torbę w piach. Już siedział na kadłubie. Już przesuwał się ku skrzydłom. Jego zabłocone buty z obcasami podkutymi blaszką raniły srebrną powierzchnię. Sławek oprzytomniał. - Złaź! - krzyknął. - Tym się lata! - Właśnie lecę! - odwrzasnął Witek i zaczął odrywać odznakę od skrzydła. 19 Sławek wdrapał się na postument. Zaczął ściągać Witka za nogi. W dole zgromadzili się już kibice, wszyscy byli za Witkiem, dopin- gowali go. Nagle gromada się rozpierzchła. Sławek spojrzał w dół. Pan Dyrektor ruchem dłoni ściągnął ich obu na ziemię. Był to wysoki, niezmiernie gruby mężczyzna, który bardzo rzadko przyglądał się uczniom, bo miał za wiele spraw na głowie. Teraz też popatrzył przed siebie, potem w górę na samolot, jakby sprawdzał, czy jeszcze tam stoi. Ręka jego równocześnie wykonała gest, podajcie dzienniczki. Podali. Pan Dyrektor zastanawiał się długo. Nawet Witek czuł się nieszczęśliwy, nikt bowiem nigdy nie wiedział, co Dyrektor wymyśli za karę. Najczęściej wymyślał mycie ubikacji, czego Witek szczególnie nie znosił. Lecz oto ukazała się żona Pana Dyrektora. Była to osoba bardzo młoda, tak młoda, że nawet Witek nie mówił na nią „stara baba". Pan Dyrektor zaczął się ogromnie spieszyć. Szybko wypełnił dzien- niczki, po czym obejrzał się na żonę. - Jutro sprawdzę podpisy - rzekł groźnie, wciąż patrząc na nadchodzącą. Nagle ruszył naprzeciw niej. Szedł odmienionym krokiem, lekko, szybko, a ten jego słynny brzuch nagle się gdzieś podział. - Kurde! - rzekł Witek z podziwem. - Jak on to zrobił? - wypiął brzuch, zaczął iść powolnym ciężkim krokiem, aż nagle wyprostował się i ruszył jak baletnica. - Nieźle podrobiłem? - spytał. Sławek potaknął. - To się śmiej - Witek strzelił Sławka w bok. - A podpis? - na to Sławek. Witek zamilkł. Ruszyli, Sławek wlókł się krok za Witkiem, osowiały. - Co ona z takim starym wołem robi? - zastanawiał się Witek, przystając. Sławek nie wiedział. Witek popatrzył na niego z politowaniem. - Żaden laluś nie wie - rzekł. - Spierze cię twój stary? - Nigdy mnie nie bije. - A kuku - Witek z namysłem oglądał dzienniczek. - A twój? 20 - Ja staremu głowy nie zawracam. Sam podpisuję - odrzekł Witek. - Mamy podobne pismo. Zamarł. Wsadził dzienniczek za kurtkę i bez pożegnania skręcił w bok. Sławek dostrzegł pod murem kamienicy Rudego. Rudy podał Witkowi zapalonego papierosa, a Witek zaciągnął się posłusznie. Rudy wpatrywał się w zamarłego Sławka, jakby go nie poznawał, jakby Sławek był dla niego marnym śmieciem. Lecz Sławek zdobył już na podwórku tę wiedzę, że nawet najmniejszy śmieć można jeszcze zniszczyć. Patrzył na tamtych dwóch pod ścianą, szal coraz mocniej uciskał mu szyję, jeszcze chwila, a zadusi go zupełnie. Rozmowa pod murem skończyła się nagle. Witek stał przed Rudym, cichy i usłużny, wreszcie kiwnął głową. Ruszył pędem. - Masz przynieść piwo - rzekł do Sławka. - Wtedy cię nie sypnie. - Skąd mam wziąć? - przeraził się Sławek. - Lepiej skombinować niż iść do mamra, nie? Sławek z trudem odrywając nogi od ziemi, powlókł się do domu. Sławek przejrzał dzienniczek od pierwszej strony do ostatniej. I znowu zatrzymał się na niewyraźnym piśmie Dyrektora. Zdań było trzy, ale tylko jedno dało się odczytać. Mówiło o wandalizmie. Sławek znał to słowo bardzo dobrze. Nauczyciele wypowiadali je tonem pełnym pogardy, patrząc na porysowane ściany czy połamane krzesła w pracowni. I na tym się kończyło, nie znali bowiem sprawców. Sławek niekiedy odnosił wrażenie, że oni ich w ogóle poznać nie chcą. Ojciec także kilka razy wspominał o wandalach, którzy niszczą samochody, tak więc lepiej mieć coś starego, zamiast błyszczącej karoserii. Też mówił to z gniewem, ale Sławek był pewien, że ojciec, gdyby tylko w porę zauważył, dopadłby tych wandali i sprał na kwaśne jabłko, a potem dopiero by myślał, czy słusznie zrobił. Bo przecież mogliby się mścić. Rozważając sprawę, Sławek wciąż nie był pewien, czy podsunie ojcu dzienniczek do podpisania. Na wszelki wypadek wepchnął go pod tapczan, po czym zszedł na dół i zajął swoje miejsce na trzepaku. Na razie na podwórku nic się nie działo. W brudnym piasku bawiły się dwie małe dziewczynki, tych z parteru. Dozorca wyszedł przed swoją oficynę i zamiatał miotłą, nie Patrząc' co 21 zamiata. Jego żona wyłożyła się w oknie i udzielała mu rad. Sławek wiedział, że dozorca za moment odrzuci miotłę bez słowa i pójdzie przed siebie, prościutko pod kiosk. I tam, oparty plecami o ścianę, wysączy swoją butelkę piwa, ledwo odmrukując znajomym. Sławek także chciałby już być stary. Wtedy mógłby po prostu odejść, nie wyjaśniając niczego. Zza węgła oficyny wynurzył się Witek. Przysiadł obok, na grzędzie trzepaka. Teraz obaj obserwowali dozorcę, obaj bowiem od dawna poznali kolej rzeczy. - Masz podpis? - odezwał się Witek. - Mi podpisze braćka. Dozorca akurat cisnął miotłę w kąt i ruszył ku bramie. Szedł utykając, z rękoma w kieszeniach, obojętny na wymówki żony. Z tunelu wyłoniła się właśnie matka Sławka, obciążona torbami. Dozorca przyłożył palec do daszka, być może, mruknął nawet dzień dobry, co mu się czasami zdarzało. Mama Sławka wkroczyła na podwórze. Wzrok jej pobiegł w stronę trzepaka, twarz pojaśniała, lecz natychmiast stała się pochmurna. Obaj wiedzieli, dlaczego. - Ma ci za złe - rzekł Witek. Sławek podbiegł do niej. Bez uśmiechu twarz matki stawała się zawsze szara i jakby wszystkiemu niechętna. Sławek zrozumiał, że nie jest to odpowiednia chwila, aby dołożyć mamie swoje kłopoty. - Znowu się z nim zadajesz? - wymawiała cicho Sławkowi, zmierzając do wejścia. - Chcesz, żeby się tobą zainteresowała policja? Sławek złapał za ucho torby i popędził w górę. Nie nadążała za nim. Przystanęła. - Wiem - zagaiła pojednawczo, szukając kluczy. - To nieładnie unikać kolegi z klasy i podwórka - pchnęła drzwi, umilkła, zastany bałagan ściął ją z nóg. Spoglądała w milczeniu na sterty talerzy, na brudne garnki, na czyjeś buty stojące w przejściu, wreszcie oparła się o ścianę, jakby straciła siły. Odpowiednia chwila, żeby wtrącić swoje o szkole, znowu oddaliła się. - Pomogę ci - zaproponował. Tylko na to czekała. - Nie plącz się pod nogami, dobrze? Mało, że ani ty, ani twój ojciec nigdy w niczym nie pomagacie - urwała porażona własną niekonsekwencją. Jej duże oczy stały się na powrót płochliwe. 22 Kiedyś powiedziała, że często boi się samej siebie, lecz Sławek daremnie próbował to zrozumieć. Przyciągnęła go bliżej. Daj mi trochę czasu, synku - szepnęła. - Porozmawiamy. Niech się tyłko z tym wszystkim uporam. Sławek poszedł do siebie. Położył się na tapczanie twarzą ku podłodze. Z kuchni dochodził trzask naczyń i zasuwanych szuflad. Sławek wiedział, że potrwa to z godzinę. Potem już, być może, nie będzie w mamie gniewu ani zmęczenia, które każdego dnia wyrastało między nimi jak przegroda. Nie chciał żadnej przegrody więcej między sobą a mamą. Nie wspomni o dzienniczku. Wtedy bowiem mama nie dopytując o nic, wyciągnęłaby z niego wszystko, do tyłu, aż do poranka z kradzieżą. A oczy robiłyby się jej wtedy coraz większe, coraz bardziej przerażone. Nagle usłyszał dziwne dźwięki. Uniósł głowę, zerwał się. W dole, na podwórku, stał duży transportowy wóz. Tragarze akurat otwierali drzwi i pierwsze meble zjechały w piasek. Koło wozu stał Pan w kapeluszu i dziewczyna z włosami do pasa. Mężczyzna w dżinsach dyrygował tragarzami. Sławek ledwo rzucił okiem, już popędził w dół. Za firankami czaiły się głowy. W otwartych oknach sadowiły się tułowia, jak na trybunach. Nie padło słowo powitania czy propozycja pomocy. Nic, tylko to milczące obserwowanie, to wy- cenianie mebli bardzo dziwnych, jakich Sławek w swoim życiu nie widział. Żaden mebel nie miał prostej nóżki, tylko prześlicznie wygiętą. Blaty stołów lśniły mimo kurzu unoszącego się nad po- dwórkiem. A szafy miały rzeźbione nadbudowy, Sławek jeden raz widział taką szafę przez okno Desy. Zbliżał się powoli, chłonąc okiem widowisko. Ten w dżinsach nadal popędzał tragarzy, jakby wszystkim groziło za chwilę trzęsienie ziemi. Tragarze zaczęli więc wyszarpywać z wnętrza meble i stawiać na piasku, gdzie popadło. Starszy Pan próbował wejść w tę błyskawiczną akcję i nadać jej jakiś sens, lecz nagle zrezygnował. Mrugnął do Sławka porozumiewawczo. Sławek czym prędzej zdjął czapeczkę. Klucz, zawieszony na szyi, zakołysał się. Pan przyjrzał się Sławkowi. - Sam jesteś? - Mama wróciła. - Co z tym gratem, dziadku? - spytała długowłosa dziewczyna. Oparła się plecami o wóz, spoglądała przed siebie, jakby jej nic nie tyczyło, nawet mebel, na który wskazywała niedbale. 23 Pan oddalił się. Wtedy zjawił się Witek. Witek nie umiał stać bezczynnie, zwłaszcza gdy tyle rzeczy było do sprawdzenia. Zaraz też wziął się do opukiwania mebli, przeglądu paczek, jego wszyst- kowidzące oczy wyławiały tysiące drobiazgów, które mogłyby mu się przydać. Akurat wiatr odchylił płachtę nad wiklinowym koszem. W pełnym słońcu rozbłysły modele samolotów, duże, małe, z drewna, z metalu. - O kurde! - rzekł Witek podniecony i już zaczęło mu coś świtać. - Łap! - nakazał Sławkowi i sam złapał kosz za drugie ucho. Dosapali się z tym na mansardę. Pokój był bezładnie zastawiony meblami, paczkami, skrzynkami. Wśród tego bałaganu, całkowicie obojętna, siedziała na parapecie dziewczyna i oglądała paznokcie. - Gdzie postawić? - spytał Witek służbiście. Nawet nie spojrzała. Zrobiła nieokreślony ruch. Witek dopchał kosz w najdalsze miejsce. Jeden ruch i model zmienił właściciela. Zlecieli ze schodów, wpadli za przybudówki. - Ukradłeś! - wyszeptał Sławek przerażony. - Pożyczyłem! - odparował Witek. - Akurat! - A co było w środę rano? - zaatakował Witek. - Nie kradłeś może? Nawet się włamałeś. - Nie ja - krzyknął Sławek. Witek miał już jednak sprawę z głowy. Nie obchodził go Sławek, nie obchodziła go prawda. Wyjął model zza bluzy i zaczął podziwiać. Nagle od przybudówki odkleiło się dwóch kolegów Rudego. Podeszli, wzięli model w dwa palce, obejrzeli pod światło i bez słowa wetknęli za kurtkę. Nie oglądając się odeszli. - Jak teraz oddasz? - spytał Sławek szeptem. - Odwal się! - na to Witek z furią. - Główkuj lepiej, żeby się twój włam nie wydał! - odepchnął Sławka i biegiem ruszył przed siebie. Za załomem kilku chłopców grało w oczko. Grali ostro, zajadle, w milczeniu. Witek zwolnił na moment. Głos brata osadził go w miejscu. - Witas! - nie odrywając oczu od kart, wskazał na butelki. Witek sięgnął po nie. Po czym powlókł się w stronę ulicy, nie oglądając się na Sławka. 24 Sławek najciszej, jak mógł, dotarł do mansardy. Było to mieszkanie po Kaczmarkowej, której się zupełnie nagle zmarło. Drzwi były otwarte. Pan stał na środku pokoju i rozglądał się. Sławek przeżegnał się, jeszcze raz cicho powtórzył ułożone przedtem słowa, nie wierząc, że Pana nimi przekona, przecież model nie mógł się zepsuć sam. Już miał zapukać w skrzydło drzwi, gdy usłyszał głos dziewczyny. - Musimy iść. Jestem już i tak dwie godziny do tyłu. Weszła w pole widzenia Siawka. Paliła papierosa, strząsając popiół na dłoń. Sławek cofnął się za załom ściany. Teraz Pan wszedł w jego pole widzenia. Nie miał kapelusza na głowie, przegarnął dłonią włosy i obrócił się w stronę dziewczyny. - Przedtem wyjaśnisz, jak to było naprawdę z tą zamianą mieszkania. Matki twojej już nie ma. Nie musisz się z niczym liczyć. - I tak bym się nie liczyła. - Dziadku! - odezwał się głos niewidocznego mężczyzny. - Nie nasza wina. Facet dał słowo, że przenosi cię tylko na czas remontu willi. To potrwa rok. Potem wrócisz. - Albo i nie - przerwała dziewczyna. - W końcu willa jest jego. Nastały takie czasy, że człowiek ma prawo sięgnąć po swoje. Nie dałby ci spokoju, dziadku, gdybyś się nie zgodził. - Nie zgadzałem się. - Ale podpisałeś. Sama przyniosłam ci pismo do szpitala. - Zrozum - włączył się znowu głos męski. - Nie mógł czekać, aż wyzdrowiejesz. Miał ekipę remontową. Sam nie miał się gdzie podziać. - Tak, to jest argument - przyznał Pan. - Ile wam za to dał? Zapadła cisza. Potem zaskrzypiały deski w progu. Nim Sławek zdążył się schować, wyszła dziewczyna. Omal się o niego otarła, ale nie zauważyła go. Zbiegła w dół. Sławek cofnął się głębiej w niszę. Drzwi otworzyły się po raz drugi. I nie od razu zamknęły. Mężczyzna w dżinsach stał w progu i stał. Wreszcie przymknął cicho drzwi. Schodził w dół, powtarzając półgłosem, cholera jasna, cholera jasna, na co mi to było. Sławek zrozumiał, że w takiej chwili nie można wejść do Pana, aby wyjaśnić sprawę modelu. Powlókł się do siebie. Przysiadł na tapczanie przybity, myśląc, co powie Pan, gdy odkryje stratę. Szkaradełko spoglądało na niego ze współczuciem, ale co takie stworzenie wie. Siedzi sobie bezpiecznie na Fikusie, nie ma żadnych 25 kolegów, którzy by mogli zwalić na nie cokolwiek. Tymczasem na Sławka można zwalić wszystko. Raptem zabrzmiał dzwonek. Sławek poderwał się. Lecz była to tylko ciotka Jadwiga, najmłodsza siostra ojca. Ciotka była młoda jak mama Sławka, ale nie umiała się śmiać. Ojciec twierdził, że oduczyła się śmiechu, gdy tylko poszła w te swoje górne rejestry. A mama natychmiast wtedy ujmowała się mówiąc, że każdy ma prawo piąć się w górę. Sławek wybiegł ciotce Jadwidze naprzeciw. Ale ona spojrzała na niego ledwo go widząc. Domaszerowała do lustra i sprawdziła, jak wygląda. Zawsze wyglądała jak obca, czy się wymalowała, czy nie. Wyminęła Sławka, cała w kolorowych szmatkach i obłoku perfum, po czym zniknęła w kuchni. - Co ten chłopiec taki śnięty? - pytała mamę, całując ją. Potem cofnęła się o krok, przyjrzały się sobie, obie uważnie, i znowu pocałowały, ciotka bardziej zadowolona, a mama jakby smutna. Sławek przyglądał się temu z progu. Nagle uświadomił sobie, jak bardzo się one od siebie różnią. Wiedział już, z czego płynął smutek mamy. Ciotka była wystrojona, a mama w fartuchu i turbanie. Włosy ciotki wiły się w pięknych lokach, a mamie sterczały kosmyki na karku i za uszami. Paznokcie ciotki były długie i czerwone, a mamy takie, że zaraz schowała dłonie za siebie. Mimo to matka podobała się Sławkowi dużo bardziej. - Zrobimy to dziś! - zadecydowała ciotka. - Jutro nie mam czasu. - Zdjęła turban z włosów mamy, okręciła nią, oglądając uważnie głowę, pasmo po paśmie, potem kazała się jej ustawić bokiem, a potem znowu na wprost. - Taaaa - mówiła w zadumie. - Masz dobry kolor, ale warto by go rozjaśnić. Na złoto? Na pszenicę? Na świetlany blond? Jak myślisz? Nagle z ogromnym ożywieniem zaczęły konferować. Słowo kolor zjawiało się w każdym zdaniu. O Sławku zapomniały. Przegarniały tubki, szczotki, wreszcie ruszyły do łazienki. Łazienka była ciemna, niewielka, a wybudowano ją kosztem kuchni za bardzo duże pieniądze. O tych pieniądzach było w kółko przez wiele tygodni, ponieważ tata wolałby je włożyć w samochód. Wreszcie ojciec się zmęczył. Łazienka została, nie szkodzi, że mała i ciemna, skoro nawet w najciemniejszej można puszczać okręty. 26 One wciąż prześcigały się w mówieniu o kolorze. Wreszcie coś ustaliły i ciotka wepchnęła głowę mamy pod kran. Sławek zrozumiał, że jest tutaj zbyteczny. Wrócił do pokoju. Wydobył dzienniczek spod tapczanu i zamyślił się. Pozostał mu tylko Witek. Ruszył do drzwi. Dzienniczek ukryty pod swetrem miał ciężar ołowiu. - A dokąd to, Sławula? - zawołała mama z łazienki. Czerwony ręcznik okręcał jej głowę, woda kapała z kranu, szczękały nożyczki sprawdzone przez ciotkę. - Na podwórko - odrzekł modląc się, aby mu zabroniła. Ale ona powiedziała tylko: - Nie kumaj mi się tam z byle kim. - Najprościej wyprowadzić się stąd - rzekła ciotka wywijając nożyczkami. - Wyprowadzić się? - powtórzyła mama bezradnie. - Za co? - Nawet gdybyś miała za co - odrzekła ciotka - to on by się stąd nie ruszył. Już ja znam mojego brata! Sławek nie słuchał, znał to na pamięć. Mógłby wyliczyć za ciotkę jednym tchem wszystkie wady podwórka i otaczających je oficyn. I porównać z domami stojącymi w lepszym miejscu. Być może, ciotka miała rację, gdy tak wyliczała grzechy podwórka. Lecz gdy je wyliczała, Sławek odkrywał w sobie, ku swemu zdumieniu, cień solidarności z tym nieładnym miejscem. Ruszył powoli do drzwi. One zamilkły na chwilę. - Chłopiec bardzo mnie niepokoi - rzekł głos mamy. Sławek zdrętwiał. - Daruj, Zulka - rzekła ciotka. - Wiem, świata za nim nie widzisz, ale to bardzo dziwne dziecko. - Niech sobie będzie dziwny! - wybuchnęła mama. Mówiła teraz szybko, jakby to sobie już wiele razy przemyślała. - Wolę, że jest dziwny, niż by miał być jak robak, dobrze zjeść, dobrze spać, i dobrze strawić! - Przepraszam cię, Zula - rzekła ciotka Jadwiga. Sławek zamknął drzwi możliwie najciszej. Witek czekał przy trzepaku. Jego matka wywiesiła akurat chodnik oknem i zaczęła go omiatać. Poniżej otwarło się natychmiast drugie okno, siwa głowa zadarła się ku górze, ręce usiłowały złapać koniec bieżnika i ściągnąć w dół. Wisiał jednak za wysoko. 27 Tak zaczął się codzienny teatr. Pan wychylił się z okna mansardy, ocenił sytuację i zaraz się wycofał. Witek ze Sławkiem przysłuchiwali się z zainteresowaniem, jak one głośno i obrazowo wypominają sobie nawzajem wygląd i pochodzenie. Na ten czas niepokój oddalił się od Sławka. Nagle Witek oprzytomniał. Zeskoczył z trzepaka. - Jeszcze mnie zawoła! Już go nie było. Sławek dopadł go za przybudówkami. Bystre oczy Witka dostrzegły rąbek zeszytu, wyglądający spod swetra. Wyciągnął rękę. Sławek pełen wahania podał dzienniczek. Witek przeleciał karty od początku do końca i zaczął wybrzydzać. - Za mało wpisane! Z czego braćka ma wziąć wzór?! - obejrzał dokładnie podpisy. - Nie robią zakrętasów - rzekł zgorszony. - Najłatwiej podrabia się zakrętasy, głupolu. - Może lepiej nie - odezwał się Sławek. - Masz jutro Dyrowi pokazać?! - Mama pozna, że podrobione. - Potem wyrwiesz kartkę i cześć. - Wyrwaną też pozna! - Albo albo! - rzekł Witek. - Raz trzeba zacząć, nie?! Poleciał z dzienniczkiem za przybudówkę. Wrócił wolniej, oddał bez słowa. - Zrobione? - spytał szeptem Sławek. - Masz przynieść dwie paczki. Mogą być popularne. - Przecież nie palę. - Ale oni palą. Witek spojrzał przez ramię i gwiżdżąc oddalił się w stronę domu. Sławek nie miał odwagi sprawdzić, jak wygląda podpis. Wepchnął dzienniczek za sweter i powlókł się w stronę swojej oficyny. Czuł się tak samo, jak wtedy na dzikiej ścieżce. Ciotki już nie było. Z kuchni wyszła mama, zupełnie odmieniona. Puszyste włosy, ciemne brwi, oczy pełne światła. Sławek patrzył na nią zachwycony. Drzwi otworzyły się z rozmachem, wpadł ojciec. Był w znakomitym humorze. Przemaszerował przed mamą, jak na mustrze. Sławek zachichotał. - Piłeś?! - zaatakowała mama. W głosie nie miała gniewu, patrzyła bowiem w lustro i ten jej nowy wygląd bardzo ją łagodził. 28 Ojciec zastygł przed nią, jak olśniony. - Ktoś mi nową żonę sprezentował! - wykrzyknął. Objął ją i przetańcował kuchnię. Sławek znowu zachichotał. - Żona nowa, ale synek ten sam - rzekł ojciec wciąż tańcząc. - Powiedz tacie, dałeś dzisiaj komuś w ucho? Puścił mamę. Uniósł Sławka i podrzucił nim wysoko. - Same żeberka - mówił ze śmiechem. - Jeszcze chwila, a wiatr cię uniesie - znowu podrzucił go, dzienniczek wypadł na podłogę, ale tata nie miał dla niego oczu. Ustawił Sławka na podłodze, podniósł dzienniczek i rzucił na stół, sam padł na kolana przed mamą. - Królowo, umieram z głodu. Nagle zrobiło się bardzo wesoło. Biegali we troje, nakrywając do stołu. Przesuwali dzienniczek, jakby był byle czym, jakby nie zawierał przestępstwa. - Zobaczysz, synu - mówił ojciec. - Robię nową szewroletę. Ruszymy w świat. W lepszy świat. Gdzie pieniądze rosną na gałązkach, a parówki z musztardą pod krzakami. Gdzie nie ma głupich kierowników i namolnych prywaciarzy. - Ani szkoły! - dorzucił Sławek. - Ani szkoły - zgodził się ojciec. Nagle zaczął śpiewać. Głos miał mocny. Kiedyś, gdy jeszcze wierzył Panu Bogu, śpiewał w chórze kościelnym, a ksiądz się go wprost nachwalić nie mógł. Potem przeniósł swoje śpiewanie do klubu metalowca, a wreszcie w ogóle przestał, bo takie już jest życie. Zdarzało się jednak, na ogół wtedy, gdy zjawiała się ciotka Kościuszkowa, że ojciec wypełniał swoim głosem cały dom, jak teraz. Mama krajała kanapki i słuchała. - Ta twoja podpieraczka ma rację - rzekł ojciec przerywając śpiewanie. - Nie mów tak o swojej siostrze - zaprotestowała mama. - Ma rację ta podpieraczka. Za ładna jesteś, żeby tak harować. To moja wina, wcale ci nie pomagam. Ale niech no tylko sklepię ten samochód, zmieni się. Mama zaczęła się śmiać. - Jasio okłamywacz - rzekła, wciąż śmiejąc się. 29 - Przekonasz się! - rzekł tata. Zaczął coś jej szeptać do ucha, a ona śmiała się i śmiała. Sławek zrozumiał, że oni się już dzisiaj nie pokłócą. Że znowu zaczęli się lubić. Zrobiło mu się bardzo wesoło. - Synu! - rzekł tata patrząc na niego. - O tobie też pomyślę. Codziennie gdzieś pojedziemy. Na rybki. Na grzybki. Nauczę cię pływać, przekonasz się, jak dobrze mieć samochód. A co w szkole? Pytanie było nieoczekiwane. Ale nie peszące. - Co mamy sobie szkołą humor psuć - odrzekł Sławek, nie pamiętając, że dzienniczek leży tuż obok. Sławek biegł przez podwórko ku bramie. Tornister podskakiwał za każdym razem, gdy Sławek chciał wykopać kamień. Leżało ich tyle, jakby je ktoś specjalnie na podwórku posadził. Porywisty wiatr odkopywał je z piasku, tuman pyłu sięgał pierwszego piętra, okna zatrzaskiwały się pospiesznie, papiery fruwały, wszystko oprócz kamieni zmieniało miejsce. Ze swojej oficyny wybiegł Witek. Biegli teraz obaj truchtem, lekko przygięci, opierając się wiatrowi. Nagle stanęli twarz w twarz z Panem. Pan trzymał w ręce siatkę z chlebem i bułkami. W ułamku sekundy twarz Witka stała się twarzą chłopca, którego przyłapano. Lecz zaraz opanował się. Dotknął palcem nieistniejącego daszka. Starszy Pan odpowiedział podobnie. Witek zdziwił się. Ominął Pana i ruszył dalej. Sławkowi przyrosły nogi do chodnika. - Jak ci idzie? - odezwał się Pan. Sławek zrozumiał, że Pan już spostrzegł swoją stratę. - Tak sobie - odrzekł i powlókł się za Witkiem. - On już wie - powiedział, wyrównując z kolegą. A Witek na to: - Nie ma świadków. Są tylko dwaj złodzieje. Sławek maszerował obok ciotki Jadwigi, ledwo nadążając. Tyle bowiem rzeczy miał do obejrzenia. Ulica była piękna, wysadzana drzewami, wśród których rosły okrągłe latarnie. Na furtkach błyszczały 30 miedziane wizytówki, a za parkanami stały sobie piękne wille, Sławek odczytał z tabliczki, że to ulica Ostroroga. Był tu pierwszy raz. Dzielnica, w której mieszkał, nie miała takich ulic. Autobusy przejeżdżały pod samymi oknami, można było, nie za bardzo wychylając się, popukać w ściany budynków. - Co jest?! - zakrzyknęła ciotka do tyłu. - Umówieni jesteśmy na trzecią. To jest luksusowy zakład, tam szanuje się klientów, ale i oni muszą okazać respekt mistrzowi. Już ruszył za nią, gdy znowu zarył w miejscu. W dali przez druciane parkany i bezlistne jeszcze krzewy dostrzegł wysoką syl- wetkę Pana. Rozmawiał z kimś niezbyt widocznym. Obok nich stał duży biały pies i przysłuchiwał się rozmowie. Sławek nie chciał, aby go Pan zauważył podglądającego. Może by wtedy pomyślał, że musi go zaprosić, w tamten śliczny ogród, jeszcze szary, bo nie była pora na zieloność, jeszcze gałązki krzewów przypominały badyle, a kwiaty pochowane były w ziemi, lecz zamknąwszy oczy można było sobie wyobrazić ten obrazek cały na zielono, na czerwono, a może i na żółto, bo przecież istnieją żółte tulipany. Sławek zacisnął więc powieki i sycił się kolorami, które zapamiętał z zeszłego roku, i ciszą, która z całą pewnością była tutaj każdego dnia między drzewami. W takich pięknych obrazkach nie ma miejsca dla Rudych, Rudy czułby się tam nawet bardzo nieswojo, gdzie bowiem zaczajałby się na Sławka? Ciotka Jadwiga nawoływała coraz głośniej, już gniew miała w twarzy, gdy dopadła Sławka. Ale on nie patrzył na nią. Wielki biały pies przybliżył się do siatki bardzo zaintrygowany. Wyciągnął się, robił się coraz dłuższy i dłuższy, gdy tak sprawdzał, czym też pachnie dłoń Sławka. - Śliczny jesteś - szepnął do niego Sławek. - A to co znowu?! - zakrzyknęła ciotka. Jej głos dobiegł do Pana. Pan odwrócił się, dostrzegł Sławka, uchylił kapelusza. Ten drugi człowiek wysunął się ku przodowi, jak przedtem jego pies. - Chodźże - rzekła ciotka Jadwiga i ujęła Sławka za rękę. - Przyrzekłam twojej matce, że ubranko uszyje ci pierwszorzędny krawiec. Wymusiłam bliski termin. A ty sobie to lekceważysz. 31 Spojrzała przez ramię w głąb ogrodu. Pan uchylił kapelusza po raz drugi. Ciotka Jadwiga obejrzała się szybko i sprawdziła, komu. Wtedy Pan ukłonił się po raz trzeci. Zrozumiała. Odkłoniła się. Ruszyli. - Znasz go? - spytała. - Mieszka u nas. Aż przystanęła. Obejrzała ulicę, piękne wille, ogrody pełne pobielonych drzew, furtki z błyszczącymi wizytówkami i wzruszyła ramionami. - Zwariował - skomentowała. - On nie zwariuje - zapewnił Sławek. - Nawet w slum... no w slumsach. - W czym? - ciotka znowu przystanęła. - No, jeśli tak to opisał, to mądry i spostrzegawczy z niego człowiek. Po kim mieszka? - Po Kaczmarkowej, której się zmarło. - Pora była - na to ciotka Jadwiga. - Miała ze sto lat. - Dziewięćdziesiąt. I żywego ducha koło siebie. Popatrzyła na niego, policzyła w pamięci. - Może być - mruknęła. - Syn jej umarł już dawno. Dotarli właśnie do narożnika dziwnej uliczki. Robiła zakrętas, początek i koniec miała na tej samej ulicy Ostroroga, tylko w dalszym miejscu. I na niej rosły okrągłe latarnie. Sławek odczytał z tabliczki, że trafił na Zacisze. - Chciałbym tu mieszkać - rzekł. - Powiedz to swemu ojcu. Weszli do pięknej willi, odgrodzonej od ulicy ozdobnymi prętami, umocowanymi w słupkach z połyskliwej cegły. Brzęczyk nakazał im wejść. Pokój, do którego wkroczyli, miał dwie ściany okien, pod którymi pracowały ubrane na niebiesko kobiety. Nawet nie uniosły głowy. Krawiec był młody i tak elegancki, jak ojciec Sławka w najważniejsze święta. Ciotka Jadwiga przemówiła do niego głosem, którego Sławek nie znał. Rozmawiali o kolorze, kroju, gatunku, co pewien czas okręcając Sławkiem twarzą do światła albo do siebie. Wreszcie dali mu spokój, podeszli do stołu, na którym rozłożono żurnale. Sławek zbliżył się do okna, za którym rozpościerał się ogród. Przymknął oczy i całkowicie oddał się przemalowywaniu szarości. 32 A także przywoływaniu obrazu z wielkim, białym psem i Panem widocznym z daleka. - Obudź się - powiedziała do niego ciotka. - Jeśli tak samo zachowujesz się w klasie, nie dziwię się, że jesteś trójkowy. - Jestem trójkowy, bo mnie mylą - odpowiedział jej. - Że co? - wzruszyła ramionami zupełnie nie zainteresowana, dlaczego nauczycielom myliły się głosy uczniów i twarze, a nawet ławki. Na ulicy było jeszcze jasno. Ciotka wsadziła go w szóstkę, przypominając, gdzie ma wysiąść. - Dojedziesz na same Zawady - krzyczała, gdy zasuwały się drzwi. W bramie czyhał Witek. Przydusił Sławka do ściany i palcem nakazał ciszę. Po czym obaj wyjrzeli. Ale to nie Rudy tak przestraszył Witka. Przestraszył go Pan. Pan stał pod oknami dozorcy i słuchał. Powolny głos dozorcy, bardzo niechętny czemuś, dobiegł do nich wyraźnie. - A na co mi to! - powiedział. Pan odrzekł coś z uśmiechem, na co dozorca jeszcze niechętniej. - Przecież widzę! Witek puścił Sławka. Wychylił się z bramy, a potem wysunął się na podwórko. Rynna kryła jego sylwetkę przyklejoną do muru. Skinął na Sławka. Teraz Sławek przykleił się do Witka i trwali tak, jak jedno nieruchome ciało, i słuchali. - Kabluje na nas - szepnął Witek. - Jak on dojechał przede mną? - szepnął Sławek. - Kto? - Pewnie taksówką. Witek szturchnął go łokciem, aby zamilkł. Wychylił się jeszcze głębiej. Panowie palili spokojnie papierosy. Pan rozglądał się przy tym po podwórku, a dozorca po dawnemu niczego nie był ciekaw. - Lekarze zabraniają - rzekł Pan wydmuchując dym. - Głupole. Sami palą - na to dozorca. Okno na parterze otworzyło się z trzaskiem, dozorczyni wychyliła się i spytała bez wstępu. - Pan ze skargą? - Skądże - odrzekł Pan kłaniając się. Ciekawość dozorczyni wzrosła. Ułożyła się w oknie, spojrzała w górę na niebo. 33 - Gówniana pogoda, nie? Pan także spojrzał. Tumany kurzu krążyły nad podwórkiem, przyprószając okna. - I gówniany obrazek, nie? - Owszem, dosyć monotonny - zgodził się Pan. - Może by tak posadzić tutaj krzewy? Zapadła cisza. Witek omal nie odpadł od ściany, tak uważnie słuchał. - Właśnie pora - rzekł Pan. Dozorca pogapił się na Pana, jakby nie zrozumiał. - Po co - rzekł. - Zadepczą. - Coś się jednak uchowa. Dozorca spojrzał na żonę. - Na pranie by się nie kurzyło - rzekła. - No i nie będzie mi każdy gnojek w okna zaglądać. Pan zbliżył się do okna i rozmawiał tylko z dozorczynią. - Jak posadzą krzewy, to gdzie będziemy piłkę kopać? - szeptał Witek. - To dlatego tam poszedł - powiedział Sławek zamyślony. - Gdzie?! Nagle odskoczyli od ściany, jak wystrzeleni. To Rudy nie zmieścił się w przejściu. Szedł teraz kołysząc się w biodrach, a łokcie miał wciąż szeroko rozstawione. Pan akurat skończył rozmowę z dozorczynią. Pożegnał się z dozorcą uściskiem dłoni, jakby byli najlepszymi kolegami. Rudy zarył w miejscu, po czym obejrzał sobie przypadek po raz drugi. Pan ruszył ku swej oficynie. Rudy obrócił się ku Panu raptownie. Chwilę przyglądał się kapeluszowi, laseczce, a potem twarzy Pana. Potem rzekł coś cicho. Pan uśmiechnął się, jak ktoś niekoniecznie rozbawiony. Także coś odpowiedział. Rudy aż się wyprostował. Pan nie schodził mu z drogi. Wobec tego Rudy ruszył swoim szlakiem ku przybudówkom, lekko potrącając laseczkę Pana. Pan zniknął w swojej bramie. Witek ciągle trzymał Sławka za rękaw, wreszcie puścił. - Myślę, że on wie - odezwał się Sławek. - Co wie? 34 - O modelu. - Ma ich tyle, że co mu po jednym? - na to Witek. - Ale był jego. Witek spojrzał na Sławka ze złością. Nagle złapał go za kurtkę i pociągnął w stronę oficyny Pana. - Świadków nie było - rzekł. - Ale sprawdzić można. Stanęli pod drzwiami Pana. Docierała muzyka. Skrzypce wypełniały dźwiękami pokój, pewnie dlatego Pan nie dosłyszał pukania. Stali więc w progu i patrzyli na Pana, zasłuchanego, podczas gdy z taśmy odwijała się dziwna muzyka, jakiej chłopcy nigdy nie słyszeli. - Podoba się wam? - odezwał się Pan. - W życiu nie słyszałem - odrzekł Witek tonem nagany. - To aria na strunie G - poinformował Pan. Wskazał im krzesła, ale nie zajęli ich. Oczy Witka obleciały kilkakrotnie pokój. Było już omal wszystko ułożone, ustawione na swoim miejscu. W kącie, na długiej półce, stały modele. - Na co panu tyle? - zagaił Witek. - Sam nie wiem - odrzekł Pan. - A widzisz! - Witek spojrzał z triumfem na Sławka, już całkowicie rozgrzeszony. - Jak się ma tyle, to się nie wie. - Bywają przywłaszczenia z miłości - rzekł Pan. - Rozumiem to. Witek zamilkł. Długo nie znajdował słów. Wreszcie rzekł: - Te krzewy się tu nie przyjmą. - Rudy ci to powiedział? - zapytał Pan. Witek znowu zamilkł. - On jest mocny - rzekł po długiej chwili. - Na pewno - zgodził się Pan. - Ale stado, w którym chodzi, nie odróżnia napadu od walki. Rozumiesz różnicę? Witek usiadł na krześle. Zapatrzył się najpierw w ścianę, potem na półkę, wreszcie wyciągnął dłoń do tyłu i posadził Sławka na sąsiednim krześle. - On mówi, że się pan wynosi - rzekł. - Można to i tak zrozumieć - zgodził się Pan. - A ty co o tym myślisz? Witek nie odpowiedział. - Ta lala, co tu była, to kto? - spytał po chwili. - Wnuczka. 35 - Ona się też wynosi. - Zupełnie się z tobą zgadzam - na to Pan. Witek zamilkł. Już się nie rozglądał, nie przeliczał modeli, nie próbował odgadnąć, co Pan ma w szufladach, tylko myślał długo i raczej niechętnie. Sławek wiedział, o czym. Witek lubił wszystko rozumieć od jednego razu, bo nie miał czasu na myślenie. A teraz musiał znaleźć ten czas. Dlatego spoglądał co chwilę wrogo na Sławka i gdyby mógł, to zacząłby go okładać pięściami. Ale nawet tego nie mógł zrobić. Dlatego stawał się coraz bardziej zły. Nieoczekiwanie wpadła ciotka Jadwiga. Była do siebie zupełnie niepodobna. Kolorowe szmatki nadal były kolorowe, włosy pięknie uczesane, a paznokcie długie i czerwone. Mimo to była całkiem inna. Jakby mniej obca. Sławek stał w korytarzu i przyglądał się, jak ona nucąc rozczesuje włosy. To również było coś nowego, dotąd w ogóle nie wiedział, że ona umie nucić. Wyczuwał też, że jest z czegoś ogromnie zadowolona, co nie zdarzało się często. - Co jest, mały? - spytała łaskawie i poklepała go po policzku. Ruszyła do kuchni. Sławek wiedział, że ona zaraz straci ten swój nieoczekiwany humor, ponieważ mamy nie było, a ojciec stał nad piecem żonglując garnkami i nie miał dla nikogo czasu. - Cześć, siostro - powiedział tylko w przelocie i już nakładał na talerze. - Zjesz z nami? A może w twoich nowych sferach grochówki się nie jada? - Nie popisuj się - powiedziała z roztargnieniem. - Jesteś pewna, kto z nas się popisuje? Nie obraziła się. Uśmiechnęła się tylko. Ojciec spojrzał na nią raz i drugi, coraz bardziej zaintrygowany. Szurnął talerzem, aż dojechał do niej. - Jedz, mała. Na tym się wychowałaś. Znów nie zareagowała. Powąchała grochówkę i zaczęła jeść. - Co jest, Jadźka! Aniołek na serce ci napulał? - Te twoje wyrażonka! - odrzekła. - Zula gdzie? - A propos Zosi. Ty mi żony nie ustawiaj! Nie podjęła wyzwania. Ojciec aż przestał jeść. 36 - Zaręczyłam się. Jeżeli to słowo jeszcze egzystuje. Ojciec zagwizdał. Ciotka jakby nie dosłyszała. Powoli, ciesząc się każdym słowem, opowiedziała, że zaręczyła się z człowiekiem, który ma przyszłość przed sobą. - A co oprócz tego umie? - rzucił ojciec. Trącił porozumiewawczo Sławka, ale Sławek wiedział, że niech- by tylko się odezwał, już by go oboje wyprawili z kuchni. Milczał więc, przyglądając się ciotce Jadwidze, która kazała na siebie mówić Iga albo Dziunia, ale ojciec odrzekł, że to się u niego nie przyjmie. - Jest wykształcony - odrzekła wreszcie. - Co to jest? - na to ojciec. - O zawód pytam. - Kończył zarządzanie - powiedziała. - Czym? - Przedsiębiorstwem. - A ma jakie? - spytał ojciec, wystawiając kieliszki. Nie zdążyła odpowiedzieć. Zadźwięczał dzwonek. W korytarzu dały się słyszeć podwójne kroki, lekki i szybki, to mamy. I czyjś ciężki, powolniejszy. Potem doszedł do nich głos wysoki, nieco piskliwy, ale nade wszystko wesoły, jakby ktoś nawkładał w niego cały śmiech świata. Sławek podskoczył z radości. To ta stara rajzerka! - zaszeptała ciotka w panice. - Na Boga, nic jej nie mów! Ojciec już leciał do drzwi. Właśnie stanęła w nich mama, a za nią ciotka Kościuszkowa, ta stara rajzerka, która miała za dużo czasu i stale krążyła po rodzinie, nie licząc się z porą dnia, bo do swoich chodzi się bez zapowiadania. Sławek znał to na pamięć, wszystkie wersje o ciotce rajzerce przestrzegały przed nią, o czym wiedziała, nic sobie z tego nie robiąc. Prawdziwie nazywała się Zachciał, ale mało kto o tym pamiętał. Teraz stanąwszy w progu nie przejęła się chłodną miną ciotki Jadwigi, która ledwo bąknęła: - dzień dobry, ciociu. Ciotka Koś- ciuszkowa nie potrzebowała nigdy cudzych słów, miała dosyć własnych na wyrażenie tego, co przychodziło jej do głowy. A przy- chodziło bardzo wiele. - Co tak siedzisz jak kura na cudzej grzędzie - rzekła ciotka do Jadwigi i odwróciła się do ojca Sławka. - Trunkowa jestem, 37 skąd wiedziałeś, że przyjdę? - wskazała na kieliszki, rozsiadła się za stołem, krzykliwa, roześmiana. Sławek wpatrywał się w nią z zachwytem. Bardzo lubił tę najstarszą ciotkę w rodzinie, siostrę któregoś tam dziadka. Bo gdy tylko ciotka stawała w czyimś progu, zaraz zaczynał się ruch. Nareszcie mam z kim wypić, mówił wtedy ojciec i nareszcie miał. A kiedy popili sobie, wtedy zasiadali do wspomnień. Sławek przy- słuchiwał się tym opowieściom z niedowierzaniem, chociaż wiedział, że były prawdziwe. Wspominając, niekiedy płakali ze śmiechu. A co spojrzeli na ciotkę Jadwigę, ponurą i milczącą, opanowywała ich jeszcze większa wesołość. Sławek widywał ojca takim tylko wtedy, gdy zjawiała się ciotka rajzerka, a z nią te opowieści. Sławek rozumiał ojca, dlaczego staje się taki. W tym okropnym załataniu wokół samochodu, wokół pieniędzy, których stale brakowało, i wokół szefa, który lubił tylko wazeliniarzy, ojciec nigdy nie czuł się jak na wakacjach. Dopiero gdy zjawiała się ciotka, a z nią czas, kiedy ojciec miał od rana do wieczora nieustanne wakacje, coś się w nim odmieniało. Sławka bardzo to cieszyło. Ale nie mógł uwierzyć, iż podwórko tam w dole, było kiedykolwiek innym podwórkiem, a pod przybudówkami wystawali chłopcy, którzy nie chcieli innym udowadniać. Ciotka Jadwiga patrzyła na rozbawionych i wciąż milczała. Sławek wiedział, dlaczego. W opowiadaniach ciotki rajzerki była bowiem kimś innym. Niczym nie przypominała siebie obecnej, eleganckiej, z piękną fryzurą i polakierowanymi paznokciami. Była wtedy jak inne dzieci wysmarowana piaskiem i zadowolona, że ma w ogóle co na siebie włożyć. No i wtedy nie mówiła jak uczona w piśmie urzędniczka. To zdanie ojciec wypowiadał bardzo często, z wielkim gniewem, dlatego Sławek zapamiętał je na zawsze. Sławek nie wiedział, po czyjej stał stronie. Rozumiał, że ciotka ma prawo nie lubić wspomnień, jak on nie lubił podwórka. Sławek jednakże nigdy nie wstydziłby się brzydkiego ubrania, czy dziur w butach, i nie udawałby kogoś innego. Ale Sławek potrafił też zrozumieć, że ciotka Jadwiga ma do tych sukienek i butów zupełnie inny stosunek, dlatego słuchał, nie wiedząc, komu przyznać rację. I wciąż pamiętał, że gdyby kiedykolwiek się stąd wyprowadził, to nie powróciłby tu w żaden sposób. Do domu 38 Kaźmierczaka mógłby powrócić. Do mansardy Pana też. Ale na podwórko, nigdy! Mama również milczała. Jadła powoli. Sławek widział, jak jej ten obiad w ustach rośnie. Znał dobrze takie rozrastanie się, takie uczucie przeciążenia, jakby obiad zamieniał się w kamień. Przyszło mu na myśl, że mama, być może, dowiedziała się o włamaniu i o dzienniczku. Przestraszył się. Głos ojca i ciotki rajzerki już do niego nie docierał. Za to zjawił się kamień w żołądku. Wstał. Wzrok matki odprowadził go do drzwi. Był pełen troski. Upewniło to Sławka, że właśnie z jego powodu mama straciła dobry dzień i nie potrafi być serdeczna dla gości, o co się znowu z ojcem pokłócą. Stał przy oknie w swoim pokoju. Łowił odgłosy śmiechu już pojedynczo, już tylko ciotki rajzerki. Sławek przypomniał sobie, dlaczego ojciec jej nie wtórował. Zbliżał się bowiem czas dodatkowej harówki i jeżeli ojciec chciał zarobić jeszcze kilka groszy, to powinien powiedzieć stop i wybiec z mieszkania. Trzasnęły drzwi. Wybiegł. Ujrzał go za chwilę szybko przemie- rzającego podwórko. Dozorca wystawiał twarz ku niebu, chociaż dawno już nie świeciło słońce. Rudy z chłopakami podpierali ścianę i wpatrywali się w mansardę Pana. Okna mansardy były zamknięte. Szkoda, że były zamknięte. Może dobiegłaby do Sławka ta dziwna muzyka, która owijała się wokół niego łagodnie, a może ze smutkiem. Ktoś, kto lubił taką muzykę, też jest zapewne smutny, chociaż Pan nie wyglądał na takiego. Nagle uderzyła go cisza w domu. Za chwilę dostrzegł ciotkę rajzerkę toczącą się przez podwórze. Krzyknęła coś do Rudego, a on o dziwo, odpowiedział ze śmiechem. Podwórko w dole było podwórkiem ciotki. Przemieszkała na nim tyle, ile Sławek w ogóle nie będzie żył. Tylko tutaj czuła się dobrze, mówiła wiele razy. Lecz akurat w to Sławkowi byłoby najtrudniej uwierzyć. - Mam nadzieję, że się nie obraziła - usłyszał głos mamy. - Nawet gdyby! - na to ciotka Jadwiga niechętnie. - Ja ją nawet w pewien sposób lubię - rzekła mama. - Bo jest dla ciebie jak folklor - odrzekła ciotka. - Ale dla mnie to kawał cholernego życia, o którym chcę najszybciej zapomnieć 39 - zamilkła. - Jutro odbieram klucze do mieszkania - rzekła innym tonem. - Do własnego. Nowoczesnego. - Cieszę się z tobą! - wykrzyknęła mama. - Nie mówiłam przy Janku, bo by zaraz wyklepał tej starej rajzerce. A ja jej nie chcę u siebie widzieć! - Pomogę ci urządzać! - powiedziała mama. - Wreszcie chociaż ty będziesz miała normalne warunki. Zmuszam się każdego dnia, żeby tu wrócić. Zapadło milczenie. Głos ciotki odezwał się dziwnie poważny. - Zula, znasz moje zdanie o tej tu chałupie. Ale ty się tak nie uprzedzaj, bo nie wyżyjesz. Jak znam mojego brata, on się stąd nie ruszy. Jemu dobrze, a jak jemu, to wszystkim też. Zawsze taki był. Nie kiwnie palcem, aby cokolwiek zmienić. Ucichło. Sławek przytulił do siebie szkaradełko, ale ono jak zwykle, nie umiało niczego doradzić. Wpatrywało się w Sławka swymi koralikami i to już było wszystko, co miało do zaofiarowania. A tyle rzeczy wydarzyło się w ostatnich dniach! Tyle spraw nie do odwołania. Jeden kamień nic nie znaczy, to to samo co pojedynczy grzech. Lecz trzy grzechy razem wzięte to już za wiele dla każdego. Sławek czuł, jak się to wszystko, co za nim, zbija w jeden ciężki głaz. Przyłożył twarz do szyby, zapatrzył się w dół, ale nie widział już niczego. Na boisku szkolnym czekały klasy, każda przy swoim numerze, wymalowanym na asfalcie. Nowa wychowawczyni Sławka krążyła wokół uczniów, ale nikt jej nie słuchał. Była to bowiem pani, która sama nie wierzyła w to, co mówi. Poza tym miała klasę od niedawna i bez przerwy myliła twarze uczniów. Poza Panią był jeszcze Pan od wuefu, który z gwizdkiem w zębach przeganiał przez podwórze gromadę spóźnionych. Wszyscy wiedzieli, że Pan przegania tylko w pewne dni. Kiedy ma dyżur. W inne świat może się zawalić, Pan powtarzał to uczniom każdego dnia, gdy tylko miał okazję, a także bez okazji. Raptem Pani straciła zainteresowanie dla klasy. Podwórko przemierzała właśnie nauczycielka cała na rudo, chociaż wczoraj 40 była jeszcze czarna. Pani zaiskrzyły się oczy. Dopadła tamtej, pokonferowały chwilę z ożywieniem, dłonie ich raz po raz muskały włosy, potem Pani pospiesznie wróciła do klasy. Teraz nie miała już ani chwili do stracenia. - Do środka. Ale już! Polecieli z krzykiem i tupaniem, a ona za nimi, jak nieobecna. W drzwiach sali przystanęła i zaczęła wypatrywać tamtej na rudo. Gdy nadeszła, coś uzgodniły, powtarzając niezliczoną ilość razy słowo „podkoziołek". Wreszcie ta przemalowana na rudo krzyknęła. - Zadzwonię, pan Feliks przyjmie cię na pewno. Klasa tymczasem mościła się w ławkach, możliwie najgłośniej. Pani nadal nie miała dla nich głowy. - Zaraz poleci do tego Feliksa - zaopiniował Witek półgłosem. Pani nie dosłyszała. - Zamówi sobie kolejkę - dorzuciła dziewczyna z pierwszej ławki. Reszta klasy była tego samego zdania. Łomotali krzesłami, ktoś doradzał Pani, aby się też przefarbowała na rudo, bo to najmodniejsze, ale ona znowu nie dosłyszała. Przeszukiwała torebkę. Potem zajrzała do dziennika, niczego nie wpisując. Cały czas pouczała ich monotonnie, jak się mają zachować, gdy ona na chwilę wyskoczy do Pana Dyrektora. Zakreśliła jakieś miejsce w podręczniku i już szukała oczyma Borowskiej, ponieważ tylko jej jednej nie myliła z innymi. Borowska podniosła się bez przywołania. - Przeczytaj im - nakazała Pani nieco niepewnie. Nie była zdecydowana tak do końca. Ale walka trwała krótko, jak wczoraj, jak przedwczoraj, jak zawsze. - Zadania są tekstowe. Rozwiązać je, sprawdzę wszystko. Drzwi zamknęły się za nią. Klasa trwała jeszcze chwilę w podej- rzliwym oczekiwaniu, bo a nuż Pani wróci. Witek uchylił drzwi i zaczął małpować ruchy Pani, przekradającej się korytarzem. Chłopcy zaczęli wyć ze śmiechu. Borowska waliła bez przekonania linią w stół, aż wreszcie zaczęła wypisywać zadania na tablicy. - Cisza! - wrzasnął ktoś. - Jeszcze Dyrektor przyleci i nam coś zada. Był to argument. Przycichli. Kilku zaczęło mozolić się nad tekstowym zadaniem, ale Witek zdecydowanie sklapnął zeszyt Sławka i swój. 41 - Szuramy, laluś. Nic tu po nas! Ławka już go parzyła. Sławek wiedział, że jeśli Witek zaraz nie wyjdzie z klasy, to trzaśnie kogoś w plecy. Tamten będzie musiał mu oddać i nim się spostrzegą, już wszyscy chłopcy, z wyjątkiem Kaźmierczaka, zaczną się tarzać po podłodze najpierw z nudów i dla zabawy, a potem już ze złością. Już nie będzie ważne, kto zaczął i kto jest za kim. A także, komu się należy. Najczęściej wtedy należało się Sławkowi, bo się nie mieszał. Kaźmierczak też nigdy się nie mieszał, ale do niego nikt nie miał pretensji. Gdy chłopcy się bili, Kaźmierczak siedział sobie spokojnie przed Sławkiem i patrzył na tamtych, jak na mecz. Jego głowa robiła niekiedy szybkie uniki, gdy ciosy padały zbyt blisko. Sławek jednakże nie umiał tak dobrze przewidywać, dlatego często obrywał. - Szuramy! - ponaglił Witek. Wepchnął tornister Sławka głębiej pod ławkę, a swoją szmaciankę zostawił po prostu na podłodze. I już leciał do drzwi, rozdając ciosy. Sławek szedł za nim jak przez wyrąbany chodnik. - Gdzie się schowamy? - spytał szeptem za drzwiami. Witek pociągnął go w stronę piwnic. W piwnicach, z oknami nad ziemią, mieściły się przeróżne warsztaty. Na wprost schodów była modelarnia. Przed modelarnią wisiały oszklone gablotki, a w nich eksponaty pokryte kurzem. Mimo to były piękne. Sławek wpatrywał się w nie z zapamiętaniem. - Z papieru! - rzekł lekceważąco Witek. Sławek wciąż tkwił z nosem przy szybie. - Zapiszę się - rzekł. Witek w pierwszej chwili postukał się w czoło. Potem rozważył pomysł ponownie. Wreszcie z impetem otworzył drzwi i pociągnął Sławka za sobą. Zza zaplecza wyszedł nauczyciel od zajęć pozalekcyjnych. Był na emeryturze i od dawna miał dosyć uczniów i szkoły. Na sam ich widok dostawał dreszczy, tak mówił każdemu, kto się u niego zjawiał. A więc zjawiało się niewielu. - On się chce zapisać - oznajmił Witek bez wstępu. Nauczyciel zdjął okulary i przyjrzał się chłopcom. - Która klasa? - Trzecia. 42 Nauczyciel bardzo się ucieszył. - Za młodyś. Przyjdź za trzy lata. - On musi zaraz - zaoponował Witek. - Zaraz? Dlaczego zaraz? - zirytował się nauczyciel. - Mam komplet. Rozumiecie, co to jest komplet?! - zrobił krok do przodu, a oni do tyłu. - Komplet oznacza brak miejsc. Każdy myśli, że może sobie tutaj zajrzeć i powiedzieć, zapisuję się do kółka. A ja mu migiem wyczaruję stół, wyczaruję narzędzia, kupię materiał za własne grosze i sam się rozdwoję. A na tych kilku nadgodzinach, za które mi płacą, będę czynił cuda. - Mówił coraz szybciej, a oni coraz szybciej cofali się przed nim, aż wreszcie wypadli za próg. - Stary młot! - skwitował Witek. Poleciał korytarzem, nie oglądając się na Sławka. Nagle uskoczył za załom ściany. Nim się Sławek zorientował, już Pan Dyrektor stał przed nim. Popatrzył w dół na struchlałego Sławka i chciał sobie coś przypomnieć. - Znam cię skądś. Co to ja do ciebie miałem - wymruczał. Drzwi modelarni otworzyły się nagle, jakby nauczyciel czekał na tę okazję. Wyleciał na korytarz, ustawił w poprzek, a Pan Dyrektor zrozumiał, że tym razem się nie wymknie. - Co też znowu ma pan do mnie! - rzekł niechętnie i wszedł. Witek wynurzył się zza ściany. - Sam widzisz, trzeba wiać! Do jutra na pewno zapomni! - złapał Sławka i odciągnął jak najdalej od drzwi modelarni. Potem, wciąż popychając, przemknął koło kotłowni, aż do bocznych drzwi na podwórze. Okazały się zamknięte. Znowu się zastanowił. Spojrzał na małe okienko. - Tamtędy! - A torby? - spytał przytomnie Sławek. Witek znieruchomiał. Pogonił Sławka w stronę ubikacji. Tam wdał się w szybką rozmowę z chłopcem z drugiej klasy. - Przyniesie! - oznajmił Sławkowi. - Mam na niego haczyk. Chłopiec zjawił się za chwilę z tornistrem Sławka i szmacianką Witka. Zwalił to wszystko na betonową posadzkę, po czym wyszedł. Witek również bez zbędnych słów zarzucił torbę na ramię, nogą podsunął Sławkowi tornister i już szedł do drzwi. - Na co czekasz, laluś? - A jak nas przyłapią? 43 - To się wtedy będziesz martwił. Poszli. Stara dzielnica Zawady miała swoje przepastne zakamarki. A także takie miejsca, że lepszych nie znajdzie się nigdzie. Witek rozgościł się na opuszczonym podwórku. Przed sobą mieli pół rozwaloną szopę, za sobą drugą, też przeznaczoną do rozbiórki. Wkoło brązowiły się zeszłoroczne burzany, które kryły ich znakomicie przed okiem ludzi. Ale mało kto tędy przechodził. Sławek milczał zdruzgotany przestępstwem. - Nigdy nie wagarowałem - odezwał się. - No to był już czas. - Pani, jak wróci od Feliksa, na pewno zauważy. - Powiesz, że cię rozbolała głowa. - Zapyta, dlaczego się nie zwolniłem. - Powiesz, że rozbolała cię nagle. - A jak wpisze do dzienniczka. - Nie wpisze. Sama ma na sumieniu - zamilkł, zastanowił się, potem zrobił ruch, pokaż no mi. Wziął dzienniczek do ręki, obejrzał kartki i jednym ruchem wydarł tę z fałszywym podpisem. - W po- rządalu. Nie ma dowodu. Sławek siedział oniemiały. Witek wpadł w złość. - Naucz się liczyć, laluś. Przeskrobałeś pięć razy - rozstawił palce i zaczął odliczać: - Włamanie, odznaka, fałszerstwo, kradzież modelu no i teraz wagary. A spiorą cię tylko raz. Czysty zysk, nie? - Ale nie ja się włamałem. Nie ja zerwałem odznakę. Nie ja ukradłem model! - Ale oni myślą, że ty. I to jest ważniejsze. Sławek zamilkł przygnębiony. Witek wyjął z kieszeni papierosa, zapalił. Zakrztusił się, oczy wyszły mi na wierzch, ale nie zrezygnował. - Nie rozumiesz życia, laluś! - rzekł kaszląc i plując. - Nikogo nie obchodzi, kto zbroił. Idzie o to, że trzeba kogoś łupnąć. No więc łupną ciebie. Sławek chciał coś rzec, ale Witek ciągnął autorytatywnie. - Byłeś w środku? Byłeś. Wyniosłeś butelki? Wyniosłeś, czyli zostawiłeś tam ślady. Jak przyprowadzą psa, to do ciebie trafi. Kapujesz teraz? Sławek skinął głową załamany. Witek przyglądał mu się z namysłem. 44 - Jak będziesz w porządku, to oni też. Sławek podniósł głowę. - Rudy cię nie sypnie - uspokoił go Witek. - Chyba że go wnerwisz. On jest zapalny, każdy to wie. A teraz chce kupić prochy. - Po kim? - spytał zdziwiony Sławek. Witek postukał się w czoło. - Aleś ty głupi! - rzekł. - Do wąchania, nie słyszałeś o tym? Sławek nie słyszał. Zamilkli. Siedzieli wśród zeschłych burzanów. Był dopiero marzec, ale słońce mocno już przypiekało. Badyle nie pozwalały hulać wiatrowi. Gwizdał więc w opustoszałej szopie i trzaskał drzwiami, których nikt jeszcze nie ukradł. - Ładnie tu, nie? - odezwał się Witek. Popatrzył przed siebie. - Brązowe zielsko, dziwne, nie? A jak się stanie znowu zielone, to pełno tu będzie myszy. A jak są myszy, to zaraz znajdą się koty. Rudy nie lubi kotów, ale ja lubię. Przynajmniej, jak się siedzi latem, to jest na co popatrzeć. I na coś czekać. One się tak cicho przekradają, sam chciałbym być nieraz kotem - położył się na wznak i zapatrzył w niebo. - A ten stary, ten od modeli - odezwał się po chwili - oni mówią, że jest mocno szurnięty. To całkiem możliwe. Jak myślisz? - On jest niepodobny - odrzekł Sławek w zamyśleniu. - Do kogo? - Do innych. - No to jest szurnięty - podsumował Witek. Sławek położył się obok niego. Wpatrywali się w niebo i wędrujące chmury. Już nie rozmawiali. Wracali do domu. Nagle z przybudówki wynurzył się Rudy i jeszcze jeden. Przeszli podwórko, kołysząc się w biodrach. Ten drugi miał na głowie włosy uczesane w grzebień. Były czerwone. Rudy puścił swoje luźno do ramion. Sławek i Witek odruchowo zwolnili kroku. Ale tamci przeszli obok, jakby ich nie zauważyli. Za moment jednak Rudy zagwizdał. Witek ruszył ku niemu posłusznie. Zdrętwiały ze strachu Sławek śledził każdy ich ruch. Rudy stawiał Witkowi jakieś warunki. Potem obejrzał się przez ramię na Sławka, a Witek zrobił to samo. Chwilę 45 patrzyli na Sławka wciąż znieruchomiałego. Wreszcie Rudy popchnął Witka. Witek dotarł do Sławka już odmieniony. Patrzał w bok. Kilka razy kopnął w kamień. Wreszcie spojrzał w niebo. - Masz skombinować szmal. - Nie mam szmalu - odrzekł przerażony. - Ale twój stary ma, nie? Popatrzyli na siebie, obaj bladzi, przerażeni. Oczy Witka zaczęły latać. - Ja tam - odezwał się, nie patrząc - wyjmę ze swojej skarbonki. Dostałem na gwiazdkę - popatrzył na Sławka, dodał już ostrzejszym tonem, jakby sam sobie nie ufał: - Muszę wyjąć. Moja stara trzyma portmonetkę przy tyłku, nigdy nie zostawia na wierzchu, a twoja? - Nie umiem kraść - szepnął Sławek. - Już ukradłeś! - przypomniał mu Witek. Zamilkli. Rudy i ten z czerwonym grzebieniem dawno już zniknęli w wylocie bramy, a oni wciąż stali naprzeciw siebie, przestraszeni i niepewni, co dalej. - Czasy się zmieniły - odezwał się Witek. - Wszystko jest droższe, a oni muszą mieć. Ćmiki, piwo i te prochy. - Mam skarbonkę - odezwał się Sławek. - No widzisz! - na to Witek, wciąż nie patrząc. I nagle z furią, kopiąc w kamienie. - Na deskorolkę odkładałem! Cholera jasna, niech to szlag trafi! Zostawił Sławka i ruszył pędem z powrotem ku łęgom nad Wartą. Sławek powlókł się w stronę swojej oficyny. Na podwórku wyło radio. Aparat stał na parapecie okna. Było to okno Witka. Pani Cioskowa natychmiast wychyliła się ze swego i zaczęła wymyślać. Był to obrazek znany na pamięć, Sławek popatrzył w tamtą stronę, nadal nieobecny. Nagle znieruchomiał. Z tunelu bramy wynurzył się Pan, niosąc krzewy. Za nim szedł dozorca nieodmiennie obojętny. W oknie na parterze wykładała się dozorczyni. Pan spojrzał na Sławka. - Już po szkole? - spytał. Sławek skinął głową. Pan popatrzył na niego uważnie, ale nie zapytał o nic. - Miał pan rację - odezwała się głośno dozorczyni. - Nikt mi nie będzie zaglądał do okien. Niech no tylko wyrosną. 46 - Trzeba będzie podlewać - rzekł Pan. - Gichnie się z okna wiadro wody, to nie zeschną - odrzekła dozorczyni. Sławek nagle dostrzegł powracającego Witka. Szedł coraz szybciej, zaintrygowany tym, co działo się na podwórku. Nagle ostry gwizd unieruchomił go. Potem Witek okręcił się powoli, jak pod przymusem, i zawrócił do przybudówek. Sławek patrzył za nim. I Pan również patrzył. - Popełniłem wielki błąd - odezwał się do dozorcy. - Właśnie to zrozumiałem. Dozorca spojrzał na niego zdziwiony. Mama Witka wybiegła ze swojej oficyny, potknęła się o leżące krzewy. Zaklęła. - Nie w to miejsce Pan trafił, co? - rzuciła niechętnie. - Lubię zielone - odrzekł Pan grzecznie. - Oczy wypoczywają. Zamilkła. Popatrzyła na Pana, potem na Sławka, wreszcie odwróciła się ku przybudówkom. - Sparzy się pan - powiedziała. - Wkalkulowałem to - odrzekł Pan. . Z bramy wypadł starszy brat Witka. Szedł szeroko rozstawiwszy nogi i ręce. Ledwo dostrzegł matkę. Z całym impetem wdeptał leżący krzew w piasek, nawet się nie obejrzał. - Panie - odezwała się matka Witka. - Dzisiaj rodzice nie mają nic do gadania. - Przekonałem się o tym - odrzekł Pan. Matka Witka chwilę rozważała słowa. - Własne się po panu przejechały? - Można to tak ująć - odrzekł Pan. Aż pojaśniała. - Te, co tutaj były? - Te - potwierdził Pan. - Wykurzyli pana z miejsca? - Nie miałem żadnego - na to Pan. - A widzi pan! - rzekła ułagodzona, a także pełna zadowolenia. Sławek poznał to z jej głosu, nagle nie krzykliwego. I z oczu. Już nie biegały do przybudówek i z powrotem, tylko spoglądały na Pana wprost. - Tu możesz pan stracić i to drugie - rzekła. - Tu nie takie lalusie mieszkają, jak ten tam - wskazała na Sławka. - Rozumie pan? 47 - Jasne - odrzekł Pan ze śmiechem. - Sam jestem takim lalusiem. Tylko podstarzałym. Parsknęła śmiechem. Śmiała się połową twarzy, druga była nieruchoma, jakby odwykła od śmiechu. Sławek przyglądał się jej ze swego miejsca. Nagle bardzo mu się spodobała. Stała się inna, taka, na jaką mógłby patrzeć co dnia, niczego się nie obawiając. Mama Witka chichotała jeszcze jakiś czas, po czym umilkła, jakby zaskoczona swoją wesołością. - Zgrywus z pana - powiedziała przyjaźnie i odeszła. Sławek popatrzył za nią, puszczającą gwałtownie drzwi, jak to zawsze czynili jej synowie. A potem spojrzał na Pana. Pan uśmiechnął się lekko. Sławek nagle zrozumiał, że Pan opowiedział o sobie naumyślnie, aby mama Witka nie czuła się tak zupełnie przegrana. Zachwyciło go to. Podbiegł i nie zwracając uwagi na Rudego, który się znowu ukazał, zaczął pomagać przy sadzeniu krzewów. Sławek siedział przy oknie i pilnował krzewów. Nadal przypominały gołe patyki, wsadzone w piasek. Westchnął. Wiedział, że kiedyś namyślą się i zazielenia, że jeszcze na to nie pora, ale było mu przykro, że tak to długo trwa. Zszedł na dół, aby przyspieszyć kiełkowanie. Siadł na trzepaku, czekał na Witka, który również co dnia śledził, czy krzewy się już namyśliły, czy nie. Zamiast Witka zjawiła się paczka Rudego. Rozpoczęli ostry futbol. A co wykopywali piłkę, to leciała prosto w krzewy. Wydobywali ją stamtąd, łamiąc gałązki. Sławek zacisnął powieki, aby już nie patrzeć na to obumieranie. Wtedy piłka strzeliła go w czoło, głowa odskoczyła do tyłu i uderzyła w słupek. Zarechotali. Bał się zeskoczyć. Masował obolałe miejsce, przed oczyma fruwały mu jakieś czarne opiłki i trochę bolał go kark. - Zjeżdżaj stąd, laluś! - wrzasnęli. Nim zeskoczył, zjawił się Witek. Na jego widok coś innego przyszło im do głowy. Zadysponowali Witkiem ruchem rąk, ty stoisz w bramce, my strzelamy. Bramka była na wprost okien. Witek dobrze wiedział, co może się zdarzyć, gdy za bramką połyskują szyby. Ale nie miał wyboru. Zaczął grać. Rzucał się na piłkę całym 48 ciałem, ale i tak przemykała obok, toczyła się jak pocisk w stronę muru i waliła w niego z łoskotem. W pewnej chwili ten z grzebieniem przejął piłkę, zrobił główkę, podał koledze, ten mocnym kopnięciem wystrzelił nią prosto w okna mansardy. Posypało się szkło. Podwórko w okamgnieniu opustoszało. Okna zatrzaskiwały się pospiesznie. Tylko Sławek siedział na swojej grzędzie, jak zaklesz- czony. W oknie mansardy ukazał się Pan. Delikatnie rozsunął skrzydła rozbitego okna, potem spojrzał w dół. Dostrzegł Sławka, ale nie zapytał o nic. Za chwilę już był na podwórku, obejrzał krzewy zwyczajnie, po gospodarsku, potem uniósł twarz ku górze, jakby się opalał. Cisza przeciągała się. Ta cisza wprowadziła Witka w błąd. Wyszedł z nie swojej oficyny, dostrzegł Pana stojącego tyłem, nadal jakby opalającego się, po czym zaczął przekradać się w stronę ulicy. Wtedy Pan okręcił się. Witek zastygł w ostatnim skradającym się kroku. Wyprostował się, potoczył oczyma i już miał ruszyć, gdy Pan odezwał się: - Chyba to jakoś załatwimy. - Niby co? - upewnił się Witek. - Szybę. Witek przesunął wzrokiem po zatrzaśniętych oknach. - Świadków nie było - powiedział. - Nie są nam potrzebni - odrzekł Pan. Witek zamilkł. - Nie sam grałem - wyjaśnił i w tej chwili zamarł ze strachu. - Ale ich nie sypnę! - dodał szybko. - Nie znam ich! - Jasne - zgodził się Pan. Witek spojrzał bokiem. Okręcił się w stronę ulicy, Pan ramieniem zastawił mu drogę. W ręce trzymał banknot. - Załatwisz szklarza? - spytał. Witek spoglądał to na banknot, to na Pana. Wreszcie wziął pieniądze i ruszył ku bramie. - A wymiary? - zawołał za nim Pan. Witek zawrócił. Spojrzał niespokojnie w stronę przybudówek, lecz paczka Rudego nie zostawiła tam nawet swoich cieni. Witek uspokoił się. Skinął na Sławka. Poszli za Panem. 49 - Morda w kubeł! - nakazał Witek przenikliwym szeptem. Dotarli do mansardy. Drzwi nie były zamknięte, Pan po prostu popchnął je i tak weszli. - Kiedyś pana obrobią - przestrzegał Witek. - Nie ma z czego. - Zależy! - odrzekł Witek i zamilkł. Nad półką zawisła druga, też pełna modeli. Witek wpatrywał się w nią dłuższą chwilę - Kurde! - rzekł wreszcie. - Nie wiedziałem, że tego aż tyle. W koszu było mniej - zamilkł speszony, ale Pan nie miał żadnych pytań. Wobec tego Witek podszedł do półek bliżej i z nosem na modelach sprawdził wszystko jeszcze raz, wciąż mrucząc to swoje kurde. Wreszcie westchnął, obrócił się do Pana. - No, to dawaj pan miarkę. Pan miał już przygotowaną. Przesunął zapatrzonego Sławka raz w lewo, raz w prawo, gdy tak obaj z Witkiem krzątali się przy oknie. Witek spojrzał przez ramię. - Bierz się za robotę! - huknął. - Zgarniaj szkło, już! - potem pouczył Pana: - Nie tak, człowieku! Jeszcze mi się pan potnie! - odsunął Pana i zwinnymi paluchami wydłubał z ramy resztki szkła. Potem przyłożył miarkę i tonem szefa podyktował Panu wymiary. Pan zanotował potulnie. - Świetnie sobie radzisz! - pochwalił Pan, gdy skończyli. - Wielkie mi co! - Witek siadł na pufie i znowu się wziął do przeglądania majątku Pana. Raptem coś zauważył. Podbiegł do małej półki na bocznej ścianie. Stał na niej model balonu. - Popatrz no, laluś! - rzekł przesuwając nos, jakby obwąchiwał eksponat. - Widziałeś coś takiego? Bo ja w swoim życiu nie! Z czego to jest? - Z papieru - wyjaśnił Pan. - Nie truj pan! - Udowodnić? - na to Pan krótko. Witek przysiadł znowu na pufie. Zapadł się głęboko i równie głęboko zamyślił. Brodę miał nad kolanami, wpatrywał się kolejno to w model, to w Pana, to w Sławka. - No! - potwierdził wreszcie odbiór pytania. - Umowa stoi - powiedział Pan. - Ty i Sławek załatwicie szklarza. Ja wam za to pokażę, jak się klei balon z papieru. Witek pohuśtał się trochę na pufie i rozważył propozycję. - I to już, no tego, wszystko? - spytał. 50 - A co ma jeszcze być? Witek nie uwierzył, że to są już całe rozrachunki. Siedział, medytował, kilka razy spojrzał groźnie na Sławka, ale Sławek nie miał oczu dla jego min, Sławek bowiem cały siedział przy półce, chociaż widział ją przecież drugi raz. Wreszcie Witek wstał. - Rusz się, laluś - warknął na Sławka. Zlecieli w dół. Dopiero tam Witek postukał się po czole. - Nic nie zauważył. Nie mówiłem, że jest szurnięty! Ale Sławek myślał o czym innym. - Masz dziadka? - spytał w pewnej chwili. Witek zarył w miejscu. - Na co mi on? Mało ludzi w domu?! Gdy wrócili, stół był już przygotowany do pracy. Pan nie tracił słów. W okamgnieniu każdy z nich otrzymał swój przydział. Lecz była to robota tak łatwa, że Witek natychmiast zaczął się nudzić. A gdy nudził się, jego palce pstrykały to tu, to tam, papierki zaczęły fruwać nad stołem, a kilka razy spadły nożyczki. Pan spojrzał na Witka spod oka. - Lubisz przychodzić na gotowe - rzekł nie przerywając pracy. - Ja? - zdziwił się Witek. - Jak się lubi gotowe - ciągnął Pan pokazując Sławkowi szybszy sposób cięcia - to się człowiek pewnego dnia zaczyna wściekle nudzić. - Nigdy się nie nudzę - zaoponował kategorycznie Witek - tylko lubię normalną robotę. - Taką, żeby pot leciał z czoła? - upewnił się Pan. - No to proszę. Zbij rusztowanie. Przytnij listewki równo, żeby narożniki się zeszły. Gwoździki nie powinny być na końcu listew, bo drewno pęknie. Rozumiesz? - A co tu jest do kapowania - odrzekł Witek i wziął się do roboty. Pracowali w milczeniu. Pan zachowywał się, jakby był przy stole sam. Czasem mruknął coś do powstającego balonu. Nie patrzał im na ręce, nie nakazywał, nawet nie pochwalił. Raz się nawet zdarzyło, że zaklął cicho. Sławek wisiał na nim oczyma, naśladując każdy gest. - Był pan pilotem? - zagaił Witek. 51 Pan zaprzeczył. Odebrał listwę od Witka i sprawdził, czy dokładnie przycięta. - Będzie pan wybrzydzał? - spytał zaczepnie Witek. - Nie ma powodu. Dobrze przycięte. - Ja myślę! Znowu pracowali nie rozmawiając. - Ale latał pan, nie? - odezwał się Witek. - Latałem - przyznał się Pan. - No to był pan lotnikiem! - Tylko w pewnym sensie. - Co za gadanie! - obruszył się Witek. - Albo się jest, albo się nie jest! Był pan czy nie?! - Zrzucano mnie na spadochronie - wyznał Pan. - Na wojnie? - Na wojnie. Witek zamyślił się. - Do partyzantów pan zlatywał? - Do nich też. - To się wtedy pan jakoś nazywał. - Szerszeń. - No nie bardzo! - przyganił Witek. - Ja bym się nazywał Czarny Orzeł. - A ja bym się nazywał - włączył się Sławek, ale Witek mu przerwał. - Ciapa! Pan spojrzał znad roboty. - Sama nazwa niewiele znaczy - rzekł. - A latanie... - Nie latałbym - przerwał mu Witek - tylko bym strzelał! Tatata - przeleciał palcem po sprzętach, utknął na modelach, zamilkł na chwilę. - Po co tyle! - wrócił do sprawy. - Czasem mogą się komuś przydać - na to Pan. Witek spojrzał na Pana spod czoła. Ale Pan wyczerpał temat. Uniósł to, co miało być balonem, przyłożył zapaloną świecę do otwartej części balonu, odczekał, aż się powietrze ogrzeje. Potem puścił balon. Patrzyli, jak wznosi się powoli ku górze. - Kurde! - rzekł Witek. - Nie zbujał pan! Wtem z podwórka, przez otwarte okno, doszedł ich przenikliwy gwizd. Witek powoli okręcił się, wycofał zza stołu, potem na palcach 52 dotarł do drzwi. Nawet się nie obejrzał. Wyszedł, nie zamykając za sobą. Słyszeli, jak ostrożnie stąpa po schodach w dół. Potem dotarł do nich szorstki głos starszego brata Witka. - Gdzieś był?! Usłyszeli odgłos uderzenia, potem załomotały schody, huknęła brama i nastała cisza. Pan podszedł do drzwi, zamknął je ostrożnie, jak przed chwilą Witek otworzył. Nie od razu wrócił do pokoju. - On już taki jest - rzekł Sławek pocieszająco do pleców Pana. Pan przysiadł na krześle, odsunął papiery ze stołu i zamyślił się. Sławek wiedział nad kim. - Jemu nie wolno - odezwał się cicho Sławek. - Wiem - odrzekł Pan. Podszedł do okna i patrzył długo w dół. - Ten szer... szer... - odezwał się Sławek. - Szerszeń - podpowiedział Pan spod okna. - To groźny ptak? - To owad - sprostował Pan. - Bardzo kąśliwy. Sławek zamilkł. Siedział na pufie, z kolanami pod brodą i nie potrafił znaleźć słów odpowiednich do swoich myśli. - A mnie jakby pan nazwał? - zapytał wreszcie cicho. - Kolibrem - odrzekł bez wahania Pan. - Co to jest koliber? - Mały, kolorowy ptak. Bardzo zwinny i ruchliwy. - Czy jest silny? - Nie trzeba mieć siły fizycznej, nie każdemu to dane - odrzekł Pan - wystarczy, że się ma charakter. - Co to jest charakter - spytał Sławek. Teraz Pan wyglądał, jakby szukał odpowiednich słów. - To znaczy, że się jest kimś - odpowiedział. - Nie jestem kimś - odrzekł ze smutkiem Sławek. - Każdy może mi kazać. - Jesteś jeszcze mały. To czas wybiera zwycięzców. A ten masz przed sobą. - Kaźmierczak jest mniejszy. Ale jemu nikt niczego nie każe. - Kto to jest Kaźmierczak? - spytał Pan. - Siedzi przede mną i niczego mi nie zasłania. Sławek urwał. Pan czekał. Wobec tego Sławek powoli, ze sku- pieniem namalował portret Kaźmierczaka. Było w tym obrazie sporo 53 podziwu, lecz również, i chyba więcej, jakiegoś dziwnego smutku, że ten nic nikomu nie zasłaniający Kaźmierczak jest tak odległy od Sławka. No i ten dom Kaźmierczaka, stojący w najlepszym miejscu na ziemi. Z okna widać Wartę, jak sobie płynie, dokąd chce. I chłopców, którzy łowią ryby. I wioślarzy, którzy trenują. A nade wszystko widać jakiś dziwny świat, taki nie zakurzony, taki zielony, albo bardzo jasny, albo pełen chmur, ale zupełnie innych od tych, co wiszą nad podwórkiem. Kaźmierczak ma to okno na co dzień, ale Sławek nie wie, czy Kaźmierczak widzi z tego okna to samo, co on, bo Kaźmierczak nie lubi mówić. - Z nikim? - zapytał Pan. - Ze mną też - odrzekł Sławek. Zamilkli. Obaj patrzyli przed siebie, Sławek kątem oka dostrzegł, że Pan również niczego nie widzi, tak jak on, nawet modele się zamazały. W dole rozwrzeszczało się radio. Ktoś zaczął wymyślać. Łupnęły otwierane i zamykane okna. Pan również przymknął swoje. Sławek zerwał się. - Jutro mam zaręczyny. W nowoczesnym mieszkaniu - przypo- mniał sobie. - Muszę iść - ale nie odchodził, stał i zastanawiał się nad czymś, co nagle przyszło mu do głowy. - Chciałby Pan mieszkać w nowoczesnym mieszkaniu, na innym podwórku? - spytał. - Dlaczego pytasz? - odrzekł Pan zaskoczony. - Bo ja bym chciał. Czasami - wyznał Sławek. - Może również, czasami - odrzekł Pan. - Nowoczesne ma wygody. - A tamto miało wygody? Pan milczał chwilę. - Na ulicy Ostroroga? Owszem, miało. - A podwórko było ogrodem. Widziałem je. Byłem u europejskiego krawca. - Owszem, było ogrodem - przyznał Pan. - Panu się tu nie spodoba - rzekł ze smutkiem Sławek. - Pan nie zachce tutaj mieszkać długo. - Wygody i ogródek to jeszcze nie wszystko - powiedział szybko Pan. Dom musi mieć jeszcze coś, co pozwala nazwać go domem. - A tamten miał? 54 - Tylko w jakiejś części - odrzekł Pan i zamyślił się. Przyciągnął Sławka bliżej siebie. - Posłuchaj, wszystko można zmienić, nawet najbardziej obcy dom na swój. Ale trzeba się o to postarać. A jak się człowiek do czegoś mocno przyłoży, to to zaczyna mieć wartość i już jest jakby nasze. Sławek podszedł do okna i zapatrzył się w dół. Krzewy sterczały pod oknem, nadal bezlistne. - Ja to rozumiem - rzekł cicho. - Ale czy inni zrozumieją? Nowoczesny dom z nowoczesnym mieszkaniem znajdował się na odległym osiedlu. Z daleka skupisko wysokich budynków prezentowało się wspaniale. Lecz gdy zbliżyli się, wyszło na jaw, że domów nie postawiono w najlepszym miejscu. Sławek maszerował za matką i przyglądał się z rozczarowaniem gołej, gliniastej ziemi, z której jak na podwórku, wyrastały same kamienie. Lecz matka nie dostrzegała tego. Patrzyła tylko w górę, na ową wysokość sięgającą nieba, i powtarzała w kółko, że tutaj przynajmniej nikt nikomu w okna zaglądać nie może. Szli w dziwnym trzyosobowym pochodzie. Najpierw ojciec, jak zawsze, szybko, nie rozglądając się. Potem mama ledwo nadążając. A na końcu Sławek nie nadążający zupełnie, zapomniany przez nich dwoje, tyle bowiem mieli sobie do udowodnienia nawzajem. Dla ojca każdy przewrócony pojemnik na śmieci, każda stłuczona latarnia, każdy zadeptany trawnik były naocznym dowodem, że tutaj jest dokładnie jak wszędzie, gdzie zabrakło właściciela. - Widzisz wołał do mamy, skacząc z kamienia na kamień, - widzisz tę swoją nowoczesność, to swoje lepsze miejsce?! Ale mama wolała niczego nie dostrzegać w tej pokrytej błotem płaszczyźnie, wciąż patrzyła w górę i odpowiadała, że żaden mężczyzna nie potrafi wyjść z podwórka, na którym się wychował. Dotarli na pagórek. Wiatr' napędzał, nie wiadomo skąd, całe wiązki papierów, zakręcał nimi tak długo, aż szybowały w górę jak w trąbie powietrznej. Mama przytrzymywała oburącz piękne uczesanie, lecz kiedy odejmowała dłonie, wiatr natychmiast unosił jej włosy i rozsypywał na ramionach. Wyglądało to bardzo ładnie, jakby ktoś ujął twarz mamy w złociste ramki, ale ona nie o tym myślała. Może 55 myślała o pieniądzach, które wziął fryzjer, a które jakby poszły na marne, Sławek nie potrafił tego rozstrzygnąć. Przed domem ciotki Jadwigi, na zieleniejącym skrawku ziemi, stał wielki dźwig i usiłował wywlec fiata, zarytego w błoto po samą karoserię. Koła buksowały w rozmokłej ziemi, wyrzucając za siebie strzępy trawy, połamane gałązki i bryły błota. Silnik wył, spaliny biły w górę, w oknach za firankami stali ludzie i przyglądali się w milczeniu. - Jak u nas! - zatriumfował ojciec. - Nie obchodzi ich. To ci sami ludzie, tylko przeniesieni na inny grunt, jeszcze się przekonasz. Ruszyli. Dom ciotki miał jedenaście pięter. Hol był przestronny, ściany zagryzmolone po sufit, nie było też jednego całego kontaktu. Ojciec bez słowa zatoczył łuk ręką, ale mama odwróciła się plecami. Winda nie zjechała. Ojciec naciskał przycisk wiele razy, wreszcie zajrzał do oszklonego szybu. Był ciemny i głuchy. Niebawem samo się wyjaśniło. Schodami w obie strony wlokły się procesje ludzi. Szli w gniewnym milczeniu, nikt nikogo nie poznawał, nie mówił dzień dobry ani też przepraszam, gdy uderzyli się łokciami. Rudy też się tak zachowywał. W milczeniu dotarli do ósmego piętra. Drzwi otworzyła ciotka Jadwiga. Była niezwykle elegancka. Na palcu błyszczał pierścionek, który natychmiast podsunęła mamie pod oczy, a ta zaczęła go podziwiać. Zza ramienia ciotki wyszedł jakiś dryblas i nim się mama spostrzegła, już ją objął i ucałował. Za chwilę zrobił to samo z ojcem Sławka, a potem zabrał się do niego. Uniósł go w górę, aż Sławek dotknął głową lampy, po czym spytał basem: - Dobrze się masz, smarkul? Było to podejście huraganowe, tak by to nazwał Pan. Mama skrzywiła się lekko, lecz Sławkowi bardzo się spodobał ten nowy wujek. - Nowy wujek jest tam! - sprostowała ciotka Jadwiga i wskazała. Nowy wujek siedział na kanapie i ledwo się uniósł na powitanie. Był wysoki, ruchy miał zwolnione, a dłoń prawie bezwładną, gdy podał ją Sławkowi. Sławek spostrzegł, że mama spojrzała szybko na ciotkę, a ta poruszyła ramionami, no trudno, taki już jest. Potem, jakby się umówiły, weszły obie do łazienki i zamknęły się na klucz. Teraz nowy wujek wzruszył ramionami, po czym zajął poprzednie miejsce w rogu kanapy i siedział, jakby go nie było. Kolega wujka 56 pełnił tymczasem rolę gospodarza, otworzył drzwi i zajął się następnymi gośćmi. Były to dwie koleżanki ciotki, młode, bardzo wystrojone kobiety. Sławek wpatrywał się w drzwi. Ale żadne dziecko nie przestąpiło progu. Stał w miniaturowym korytarzu i stamtąd przyglądał się dorosłym. Rozciągnięty stół zajmował połowę powierzchni pokoju, drugą połowę zajmowała kanapa i półki z książkami. Wszędzie, gdzie tylko było miejsce, stały doniczki z roślinami, paprocie zwieszały swoje długie włosy aż do ramion nowego wujka. Siedział pod nimi, zaklinowany przez stół, kwietnik i biblioteczkę i nadal nie miał dla nikogo oczu. - Cóż, będziemy szwagrami - zagaił uprzejmie ojciec Sławka, stojąc naprzeciw. Ale nowy wujek wciąż od nowa odgarniał paprotkę. - Z tym zielskiem trzeba będzie zrobić porządek - rzekł wreszcie. A ojciec na to: - Nie radzę. W naszych domach rządzą kobiety. - Nie w moim. - Już jest twój? - zdziwił się dryblas. Nowy wujek żachnął się i znowu podjął walkę z paprocią. Ciotka z mamą wyszły z łazienki, przeczesane i czegoś podniecone. Wyglądały jak spiskowcy, którzy właśnie za drzwiami coś ustalili. Koleżanki ciotki rzuciły się najpierw na nie, a potem na nowego wujka. Zaraz zaczęły go podziwiać. - Och, Grzesiu, nareszcie! - Co nareszcie? - spytał chłodno. - Wszystko! - ręką zatoczyły koło. - Wprost fantastycznie! - i nagle, bez przejścia, zaczęły mówić o jakimś przedstawieniu, które dopiero co obejrzały. Przysiadły obok na krześle, odcinając go zupełnie od reszty ludzi i stale chciały znać jego zdanie. Sławek ze zdumieniem przysłuchiwał się okrzykom, wśród których słowo „fantastycznie" powtarzało się najczęściej. Patrzył na nich, zajęty sobą, jakby byli tutaj sami. Nowy wujek rozkręcił się, nawet roześmiał się kilka razy, a gdy zaczęły go od nowa za coś podziwiać, miał wygląd człowieka, który połyka bardzo dobre rzeczy. Sławek dostrzegł też, że pionowa kreska na czole ojca pogłębiła się. Zrozumiał, że tata zaraz wszystkim coś powie, bo w domu Sławka nikt nigdy nie siedział na uboczu sam. Sławek znał dobrze 57 język swego ojca. Bardzo ostry i bardzo szybki. Tak szybki, że mama Witka, gdy chciała się z nim pokłócić, już po minucie zatrzaskiwała okno, bo nie mogła nadążyć. Nie tylko Sławek czekał, co zaraz powie ojciec. Mama spoglądała w ich stronę z niepokojem, a ciotka Jadwiga wysłała na pomoc dryblasa. Ale i on nie dał rady włączyć się w potok wymowy. Słowo „wizja" następowało po „kompozycji", na przemian i bez przerwy, a potem doszła do tego jeszcze „koncepcja" i wiele innych słów, których Sławek nie byłby w stanie zapamiętać, nawet gdyby wiedział, co oznaczają. Między tym wszystkim plątało się stale imię Miecio, wypowiadane z wielkim szacunkiem. Miecio powiedział, Miecio dał, Miecio przyrzekł. - Ten Miecio to kto? - włączył się nagle ojciec Sławka. Przemówienie zgasło. - Dyrektor departamentu do spraw plastyki - odrzekł wreszcie nowy wujcio. - I jesteś z nim na ty? - upewnił się ojciec. Nowy wujcio znowu pomilczał. - Nie jestem - odrzekł wreszcie, patrząc na ojca jak na kogoś nieposkładanego. - Tak się mówi w naszym środowisku. - A jakież to środowisko, mogę wiedzieć? - zainteresował się ojciec. - Przyjaciół sztuki - wycedził nowy wujek. - O! - ucieszył się ojciec Sławka i obrócił się w stronę ciotki Jadwigi. - Dlaczegoś nie powiedziała, że znowu zmieniłaś rejestry? Na wyższe. Z gryzipiórków na artystów. Ciotka zamrugała oczyma. Sławek nigdy jeszcze nie widział jej tak niepewnej. Język ciotki był zawsze równie szybki jak ojca i równie ostry. Ale nie dziś. Nie tutaj. Dzisiaj odpowiadała powoli, grzecznie, jakby kto inny za nią wymawiał. - Każdy ma swoje hobby, braciszku. Ty samochód. Grzesio sztukę. - To pan ma samochód? - odezwał się nowy wujek nieco żywiej. - Fiata po kraksie, kupionego na raty - odpalił ojciec. Ciotka znowu zamrugała. Nowy wujek milczał. Mama wycofała się z progu i gdy ojciec miał znowu coś rzec, odezwał się dzwonek. Drzwi otworzyły się raptownie. Z klatki schodowej wtoczyła się najpierw ciotka Kościuszkowa, a za nią jej równie okrągły mąż. Najstarsza ciotka była na czerwono, a wuj na czarno. W ręku trzymał snop goździków. 58 Ciotka Jadwiga wpatrywała się w nich nieruchomo. Potem zrobiła pytający ruch w stronę ojca, ale on odpowiedział gestem, że to nie jego sprawka. Nie uwierzyła. Patrzyła na ojca, a wzrok jej mówił, że nigdy mu nie zapomni, iż ściągnął tutaj tę starą rajzerkę. Sławek poczuł się nagle bardzo szczęśliwy. Miał teraz pewność, że oni tutaj już się nie pokłócą, ciotka Kościuszkowa bowiem nie pozwoli na to. A potem, gdy tylko coś zjedzą i wypiją, ciotka zaintonuje piękne śpiewy od wierzb płaczących aż do rybek, które śpią w jeziorze. A później, jeżeli jej wujek nie zabroni, wdrapie się na stół i odtańczy taniec swojej młodości. Tak było zawsze, nawet z okazji pogrzebu. Sławek więc czekał na rozwój akcji lekko podniecony. - Kościuszkowa jestem - przedstawiła się ciotka obcym zebranym. - Z powodu nosa. Pospiesz się, Ignac! - ściągnęła z wujka płaszcz i już nie troszcząc się o niego, ani o milczenie, które nadal trwało, wkroczyła do pokoju. Jej wzrok odkrył najpierw nowego wujka, wklinowanego między stół, paproć i dwie koleżanki. Potem wzrok ciotki przesunął się na dryblasa, który się właśnie wynurzył z łazienki. Wybrała bezbłędnie. - To ty jesteś ten narzeczony, chłopcze? - rzekła do wklinowanego. - Mów mi ciociu, co się mamy ceregielić - podsunęła mu dłoń, a on, cały sztywny, uniósł się lekko i nie wiedział, co dalej. Wobec tego podsunęła mu dłoń pod brodę i w ten sposób sytuacja się wyjaśniła. Ciotka Jadwiga nadal stała w progu i nadal zabijała swego brata wzrokiem. Ojciec Sławka aż się trząsł z bezgłośnego śmiechu. Sławek doszedł do wniosku, że nie będzie tutaj tak wesoło, jak myślał. Westchnął. Ciotka Kościuszkowa przesunęła mu dłoń po głowie, ale jeszcze nie miała dla niego czasu. Patrzyła tylko na nowego wujka, a im dłużej patrzyła, tym bystrzejsze stawały się jej nieduże oczy. - Kiedy się pobierzecie? - spytała. Zaraz pacnęła się przez usta. - Co też mówię! Pobrani to wy już jesteście, taka dzisiejsza moda. Tylko ze ślubem niejasno, co? - To moja sprawa, ciociu! - wysyczała ciotka Jadwiga, a oczy miała jak szydła. - Moje dziecko, ktoś ci musi matkować, skoro masz tylko brata i bratową, równie smarkatych jak ty! - odrzekła ciotka i rozsiadła 59 się za stołem. Po raz pierwszy Sławek widział twarz ciotki bez uśmiechu. Oczy jej, nadal bystre, patrzyły surowo, jakby coś ważnego dostrzegały. Szerokie usta, o których mówiła, że są od ucha do ucha, poruszały się przez chwilę bezgłośnie. Wreszcie podjęła: - Mądry człowiek nie odcina się od swoich, to czyni tylko głupiec. Jeżeli twój chłopak tego nie rozumie, to go zaraz rzuć, bo ci całe życie zatruje. Nie ma nic gorszego od puzonów, Jadźka! Zapadła cisza. - Brawo! - powiedział nagle dryblas. Ciotka Kościuszkowa nawet nie spojrzała w jego stronę. - Jak ci będzie potrzebne wesele, Jadźka, my urządzimy. Nie byle kto jesteś. Ciotka Jadwiga nadal stała w progu. Patrzyła tylko na narze- czonego, jakby chciała coś sprawdzić. Patrzyła tak intensywnie, że Sławek pojął, iż ona tamtego o coś bardzo prosi. Ale narzeczony siedział jak zamurowany, z tak dziwnym wyrazem twarzy, że nawet Sławek poczuł się dotknięty. - Przewietrz się trochę, Sławula! - odezwał się ojciec i otworzył przed Sławkiem drzwi. Sławek wyszedł. Na ostatnim piętrze stała winda. Kilku chłopców majstrowało pilnie przy kontaktach. Żarówki były już wykręcone, jeden mocował się z jakąś dźwignią umieszczoną w małym okienku. Na widok Sławka znieruchomieli. Potem najstarszy spytał surowo: - Stąd jesteś?! Sławek zaprzeczył. - To nas nie znasz? - Nie. - Nigdy nas nie widziałeś!? - Nigdy. - Tylko spróbuj komuś powiedzieć! - Komu mam mówić, jak nikogo nie znam - odrzekł Sławek. Zadowoliło ich to. - Spływaj więc - powiedzieli tylko i odwrócili się do niego plecami. Ale Sławka zaciekawiło okno. Zawsze najbardziej lubił okna, z których można wiele zobaczyć. To jednak było inne, od tych, przez które już wyglądał. Nigdy jeszcze nie spoglądał na ziemię 60 z takiej wysokości. Trzymał się barierki i spoglądał w dół, zafas- cynowany, a także przerażony, ziemia bowiem pod oknami zaczęła się chwiać. Przypomniał sobie Pana. Zacisnął oczy, policzył do dziesięciu, a potem dla pewności jeszcze raz do dziesięciu. Poskut- kowało, Pan miał rację. - Dobra! - powiedzieli chłopcy za jego plecami. - Teraz nie ruszy, choćby nie wiem co. Słyszał, jak zbiegają w dół. Dziwny lęk i podniecenie oddaliły się. Myślał teraz o Panu, który zeskakiwał na ziemię spod samych chmur. Jak się wtedy czuł? Może, gdyby Sławek znalazł się chociaż raz pod chmurami, byłby inny, może nie taki jak Witek, ale inny? Pomyślawszy o Witku, przypomniał sobie zaraz Kaźmierczaka, a nade wszystko jego okno. Było lepsze od tego tu, chociaż bliższe ziemi. Z okna Kaźmierczaka mógł dostrzec Wartę, jak płynie sobie powoli i dokąd chce. A kiedy drzewa obrosną liśćmi i zastawią piękny widok, wtedy można spoglądać na najróżniejsze kolory zieleni, spod której wyłaniał się niekiedy jakiś płaski przemykający kształt. Z tego okna nie widziało się nic oprócz kilku domów z pomarań- czowymi balkonami. Sławek, coraz bardziej rozczarowany, szukał jakiegoś miejsca do polubienia. Jak to jest, że z niektórych okien człowiek chciałby wyfrunąć jak ptak, a niektóre nie nadają się nawet do wyglądania. Nagle zrozumiał Pana. Pan musi odmienić podwórko nie tylko dlatego, żeby stało się trochę własne. Ale żeby miał na co patrzeć, gdy tak wieczorem stoi sobie za kotarą, z tą dziwną muzyką za plecami. Nagle czyjaś ręka wyszarpnęła go spod okna. Czyjeś palce ścisnęły ramię do okropnego bólu. Sławek, zaszokowany nagłością wydarzeń, patrzył, jak z dołu schodami, napływa skradając się bezszelestnie gromadka ludzi. - Mamy cię, draniu! - ręka potrząsnęła Sławkiem, aż zadzwoniły mu zęby. Skradający się tłumek odzyskał głos. - Mamy jednego z nich! Teraz nam wyśpiewasz! Dobrze znana duszność zatkała Sławkowi gardło. Patrzył, jak oni doskakują do niego i odskakują. Strach szybszy od myśli podpowiedział mu, że za chwilę wyrzucą go oknem. Zawadził okiem 61 0 taflę szyby, oprawioną do połowy w kratkę. Widok w dole zakołysał się niebezpiecznie. Sławek zakleszczył dłonie na metalowej barierce i nie dał się od niej oderwać. - Won mi od mojego dziecka! To nie był głos ojca, to był ryk. Jednym susem ojciec przesadził kilka stopni, wyrwał Sławka z rąk mężczyzny. Uniósł Sławka 1 ruszył w dół, a rząd obcych twarzy rozstępował się przed nimi w milczeniu. Sławek ukrył twarz w marynarce ojca, zapragnął nigdy już stamtąd nie wyjrzeć. Duszność nie ustępowała. Ojciec zatrzymał się na półpiętrze, spojrzał ku tamtym w górze. - Winda już szła - odezwał się któryś tonem usprawiedliwienia, ale znowu zepsuli. - Nogi z dupy wam wykręcą i nie zauważycie kto! - od warknął ojciec. - Uspokój się - powiedział głos ciotki Jadwigi. - Jestem spokojny! - ryknął ojciec. Sławek ostrożnie otworzył oczy. Niżej, na podeście, stali wszyscy zaręczynowi goście. Czekali milcząc, aż ojciec ze Sławkiem zejdzie do nich. - Chcieli mnie wyrzucić oknem - szepnął Sławek. Nikt go nie słyszał. Wszyscy zaczęli mówić naraz. Lekcja wuefu właśnie się skończyła, Pan rozpuszczał klasę. Ustawił wszystkich w rogu sali i przyglądał się uczniom badawczo. Gdy tak patrzył wiedzieli, że nie wolno im zwrócić uwagi na siebie. Ale nikt nigdy nie wiedział, co się Panu bardziej nie spodoba, powolność czy nadmierny pośpiech. Kaźmierczak zapakował pantofle do worka i czekał spokojnie, co dalej, z nikim nie rozmawiając. Czasami tylko spoglądał na Sławka, a czasami jego sowie oczy badały bez najmniejszego strachu nastrój Pana. Sławek nie mógł pojąć, co sprawia, że Kaźmierczak nigdy się nie boi. Pan nadal oczami szukał ofiary. Pan nie cierpiał młodszych klas, bo połowa z nich ma same lewe nogi i za ciężkie tyłki. Zwłaszcza dziewuchy. Pan nigdy nie mówił dziewczynki, tylko, hej, wy tam, dziewuchy. Czasami dodawał śmiejąc się, jesteście już babami czy 62 nie. Witek próbował kiedyś Sławkowi wyjaśnić, co te słowa oznaczają, ale Sławek nie zapamiętał co. Nagle Pan spojrzał w stronę drzwi. Sławek dostrzegł na jego twarzy chęć ucieczki. Ale było za późno, wielka postać Dyrektora już przeciskała się do sali, pod prąd. Bo i uczniowie raptem zaczęli uciekać. - Puścił pan siódmą?! - Przed godziną - odrzekł Pan od wuefu. - A ja ich umówiłem z Ligą. A ci co za jedni? - Trzecia. Pan Dyrektor skrzywił się. Spojrzał na zegarek, rzekł, no trudno, i obejrzał się. Pan od wuefu zrozumiał. Rzucił się w stronę boiska. Ostry gwizd osadził kilku starszych chłopców w miejscu. Kilku zaczęło uciekać do bramy, ale Pan był szybszy. Dopadł ich. Popędził z powrotem. Byli to właśnie siódmoklasiści, którzy nie wyszli na czas ze szkoły. - Za mało - rzekł Dyrektor. - Umówiłem dziesięciu. Pan zrobił okrężny ruch i już trzymał za kołnierze czterech, ze Sławkiem włącznie. Potem skoczył i złapał jeszcze dwóch. Jednym z nich był Witek. - Miało być dziesięciu, no to jest dziesięciu! - rzekł do Dyrektora. Pan obejrzał krytycznie gromadkę. - A może by tak kilka dziewczyn? - zapytał. - Na co mi dziewuchy! - żachnął się wuefista. Pan Dyrektor zmarszczył brwi. Ale nic nie powiedział. Popatrzył na Sławka i Witka, jakby ich nigdy przedtem nie widział. Po czym rzekł do nauczyciela: - No trudno. Liga Obrony Kraju zaprosiła was - zaczął tonem przemówienia. Urwał. Obejrzał ich jeszcze raz, nierównych wzrostem i wiekiem, i nagle odechciało mu się przemawiać. Po prostu zrobił w tył zwrot i poszedł. Wuefista patrzył z gniewem za oddalającym się. - Ożenił mnie zaocznie z Ligą - rzekł ze złością do nadchodzącej nauczycielki. - I na to mam tracić prywatny czas. Wyrównać! - ryknął. - Lewa, lewa! Ruszyli. Pan szedł za nimi i cały czas ich popędzał. Nawet tramwaj nadjeżdżał zbyt powoli, a korki uliczne formowały się Panu na złość. Tak dojechali do Parku Sołeckiego. 63 Na dużej polance stała tu ażurowa wieża spadochronowa. In- struktor z Ligi już czekał na dole. Na ich widok podszedł i jeszcze w marszu zaczął objaśniać, co będą robić. W miarę, jak mówił, głos jego stawał się wolniejszy, a słowa niedbalsze, wreszcie umilkł. Spojrzał na Pana i zapytał ruchem dłoni, co to niby jest. Pan wzruszył ramionami, jest, co widzi, trudno. - Jak trudno, to trudno - mruknął instruktor i znowu zaczął się spieszyć. W jego objaśnieniach pełno było obcych słów i coś tam wskazujących gestów, ale im, słuchającym, nic to nie mówiło. Witek więc zaczął się natychmiast nudzić. Rozdawał prztyczki, a inni rewanżowali się natychmiast, bo takie jest prawo i przepis. - Interesuj się! - warknął wuefista i błyskawicznie wymierzył Witkowi sprawiedliwość. Instruktor skończył objaśnianie. Dał znak. Pan podzielił ich szybko na dwie grupy, bo wszyscy nie zmieściliby się tam na górze. Wybrał strażnika porządku i pokazał wyraźnie, co zrobi, jeśli ktokolwiek zacznie wariować. Po czym zrobił ruch, dalej, na górę. Wieża była wysoka. Schody wspinały się same po sobie omal pionowo, przez siatkę było widać oddalającą się ziemię. Wspomnienie okna na dziesiątym piętrze wróciło raptownie do Sławka i poplątało mu nogi. Omal nie runął w dół. Pan przytrzymał go za kołnierz. Witkowi nic się nie przekręcało pod nogami. Gnał w górę, popędzając kolegów. Wychylał się przez barierkę i popisywał tak długo, aż wuefista złapał go za ucho i tak doprowadził na mostek do instruktora. - Przyprowadziłem miłośników! - rzekł. Instruktor przestraszył się. Był młodszy od swego kolegi na dole, obejrzał szybko chłopców i przestraszył się jeszcze mocniej. - Nie są za młodzi? - spytał. A Pan na to: - Najlepszy wiek do zamiłowań. Młody instruktor westchnął. Obejrzał się na dwóch starszych chłopców w kombinezonach. Byli to jego chłopcy, z Klubu, wyjaśnił. - Pokażę wam skoki - rzekł. Popatrzył na Sławka, zamilkł, znowu popatrzył. - Źle się czujesz? - spytał. - Nie - szepnął Sławek trzymając się kurczowo poręczy. - Nie masz lęku wysokości? - upewniał się instruktor. 64 - Nie - odrzekł Sławek jeszcze ciszej. Instruktor dał mu spokój. - Patrzcie uważnie - rzekł do wszystkich. - Nie jest to prawdziwy skok, tylko zjazd po zabezpieczającej linie. Spadochron będzie otwarty już w momencie startu. Chodzi o oswojenie, rozumiecie? - Ja bym się chętnie oswoił! - zaproponował Witek i już się pchał na mostek. Pan od wuefu przycisnął go do siebie. - Ty się rozpieprzysz, a ja pójdę siedzieć, tak?! Chłopcy z Ligi skoczyli. Sławek nawet nie spojrzał. Działo się z nim coś okropnego, gorszego niż to na zaręczynach. Witek natychmiast to dostrzegł. - Co się trzęsiesz! - zaatakował. - Po coś tu wlazł? No, otwórz gały! Puść łapę! Wuefista obejrzał się na nich obojętnie. Nagle przypomniał sobie kim jest, i spojrzał po raz drugi. Przyłożył pięść do brody, było to zaadresowane do Witka. Witek puścił Sławka. Sławek stanął tyłem do leżącej w dole ziemi. I tyłem do kolegów. Ale niestety nie mógł stanąć tyłem do siebie. Gardził sobą. Chwilami tak mu to uczucie ciążyło, że ziemia niewidoczna z tego miejsca, zaczęła go jakby przyzywać. Pożałował, że wtedy nie wyrzucili go oknem. Sam nie miałby odwagi spaść, chociaż wiedział, że potem niczego by już nie musiał pamiętać. Słyszał brawa za swoimi plecami. Nie chciał sprawdzić, czy ci w kombinezonach już wrócili na mostek. Pan nakazał im schodzić w dół, a więc ruszył się ze swego miejsca. - Chyba się nie porzygasz? - warknął wuefista. Złapał go za kołnierz i tak sprowadzał w dół na oczach wszystkich. Dopiero na dole go puścił. Sławek rzucił się przed siebie. Pan dopędził go. - Myślisz, że mam zamiar odpowiadać za ciebie? - warknął. - Razem przyszliśmy i razem wrócimy! Tylko bez fochów, szczeniaku! Wszyscy rozbiegli się już do domów. Sławek wciąż siedział na ławce przy szkole. Przed sobą miał cokół, a na cokole ptaka, którym nigdy nie poleci. Sławek wpatrywał się nieruchomo w połyskujący kadłub i myślał intensywnie, jak przestraszyć strach. 65 Wtem usłyszał głos wuefisty. Niebawem ujrzał jego głowę płynącą nad krzewami. Zerwał się z ławki, zanurkował w krzewy. Nadal pozbawione liści, nie mogły stać się kryjówką dla nikogo. Wuefista skręcił nagle w bok. Sławek poczuł się uwolniony z potrzasku. Ruszył pędem ku ulicy. Po drodze do domu mijał mały skwer. Latem wysiadywali tam na ławce starsi ludzie, ale dzisiaj było im za zimno. Sławek więc miał całą ławkę dla siebie. Ławka jednakże stała na widoku, nic nie rosło ani przed nią, ani za, wstał i powlókł się dalej. Nagle dostrzegł Starszego Pana. Pan wracał skądś, w ręce niósł plik gazet. Szedł bardzo szybko, Sławek musiałby ostro pobiec, aby Pana dogonić. W jednej chwili postanowił nie biec dzisiaj za nikim. Zwolnił kroku. Pan się nieoczekiwanie obejrzał. Machnął ręką i przystanął. Nogi Sławka same oderwały się od alejki, tornister podskakiwał na plecach, czapeczka spłynęła na bok głowy. Ale Pan czekał, jakby się mu przestało spieszyć. Chwilę maszerowali obok siebie bez słów. - Nie poszło ci w szkole? - odezwał się Pan ostrożnie. Sławek milczał. Potem zapytał: - Jak się lata, to ziemia przekręca się pod nogami? Pan zastanowił się. - Samolot się przekręca. Ona jest stale w tym samym miejscu - spojrzał w dół. - Nie pomogło ci liczenie do dziesięciu? - spytał. - Nie. - Ale próbowałeś? Sławek potwierdził. - To już coś. Któregoś dnia, po którejś tam próbie, ziemia stanie się posłuszna. Przekonasz się. Mały spojrzał w górę na Pana. Nagle jednym tchem, w długim poplątanym zdaniu, opowiedział o oknie, z którego chcieli go wyrzucić, o widoku w dole, takim nie do polubienia, o nauczycielu, który był zły, bo się wstydził za Sławka, nawet o modelarni, która nie jest dla wszystkich, a przede wszystkim o wieży, która się razem z ziemią przekręcała. Pan słuchał, nie przerywając. Potem jakby nie od razu umiał znaleźć odpowiedź. A kiedy Sławek przestraszył się, że Panu się po prostu znudziło, Pan rzekł: 66 - Zacznijmy od najważniejszego. Uległeś złudzeniu. Ziemia się kręci ale w inny, niezauważalny sposób. Ziemia może przyciągać i czyni to, ale również inaczej. To się nazywa prawem ciążenia. Jeżeli jeszcze raz ci się taka historia przydarzy, a liczenie nie pomoże, pomyśl szybko o karuzeli. Lubisz ją? - Trochę. - Teraz następna sprawa. Ci ludzie nie wyrzuciliby ciebie oknem. Tego żaden dorosły dziecku nie zrobi, nawet gdyby rozebrało windę na kawałki. - Pan zaśmiał się. - Widzisz ją w kawałkach? Słyszysz, jak dzwoni? - Słyszę! - odrzekł Sławek i zachichotał. Śmiali się teraz obaj dosyć długo. - A teraz modelarnia - nawiązywał Pan. - Nie sądzisz chyba, że jest jedyną na świecie? Sławek zawisł na Panu oczyma. - Jeżeli twoja mama się zgodzi, możemy pójść tam jeszcze dziś. - Zgodzi się! - wykrzyknął Sławek. - Ona bardzo lubi się zgadzać. Brama na podwórko była tuż, tuż. Wynurzyło się z niej akurat trzech chłopców Rudego i on sam. Gdy tylko dostrzegł Pana, rzekł coś cicho, a oni błyskawicznie zmienili szyk. Szli teraz szeroką ławą na całą szerokość bramy. Pan usunął się pod ścianę i cierpliwie odczekał, aż przejdą. Przeszli. Na podwórku znowu rosły krzewy. Ktoś sprzątnął połamane gałązki, nawet zagrabił ziemię wkoło. Plama wilgoci mówiła, że dozorczyni dotrzymuje słowa i chlusta wiadro wody z okna. Pan mrugnął do Sławka porozumiewawczo. Dozorca zamiatał podwórko. Gdy tylko dostrzegł Pana, zaczął przeszukiwać kapotę. - Telegram - rzekł mrukliwie. Sławek spoglądał w górę, na Pana, cały spięty. Pan odczytał telegram powoli, potem jeszcze raz. Sławek zrozumiał, dlaczego Pan zwleka. Żeby wymyślić wybieg. Czekał już bez nadziei. - Zmiana planu - rzekł Pan zakłopotany. Sławek ani drgnął, tylko patrzył. - Ktoś nagle do mnie przyjeżdża - usprawiedliwiał się Pan. - Muszę być na dworcu. Przeczytaj. Sławek odsunął telegram. Patrzył. - Możemy pójść tam jutro - zaproponował Pan. 67 - Może być zamknięte. - Skądże. - Do jutra pan zapomni. - Nie. Słowo. Sławek opuścił oczy. Nie mógł już dłużej patrzeć na Pana. - Wiesz co? - odezwał się raptem Pan. - Właściwie po co odkładać do jutra. Czekaj na mnie, na podwórku, o piątej. Zdążę wrócić. Sławka uskrzydliło. Pan skręcił do siebie, a Sławek do siebie. Pod drzwiami zastał Witka. - Idziemy do modelarni - krzyknął Sławek. Witek przetrawił nowinę. W twarzy miał zazdrość. Popukał się w czoło. - Wykręci się, znam starych! - Dał słowo! - krzyknął Sławek, na co Witek znowu postukał się w czoło. Sławek zatrzasnął mu przed nosem drzwi. W kuchni na stole leżała kartka od mamy. „Poszłam do krawcowej, obiad na piecu". Sławek w tamtą stronę nie spojrzał. Ukrył się za firanką i patrzył w okna Pana. Pan akurat je zamykał. Potem ujrzał Pana na podwórzu, w kapeluszu i z laseczką, jak szybko zmierza ku bramie. Usiadł na zydlu, nadal pod oknem i gapił się, już nie widząc niczego, ani gołębi, ani dachu, ani okien. Raptem poderwał się. Przebiegając zdjął czapeczkę z wieszaka i zatrzasnął drzwi. Sławek był już kilka razy na dworcu. Ale niewiele by mu to pomogło, gdyby nie wzrost Pana. Pan był z daleka widoczny. Jego kapelusz płynął w powietrzu nad głowami innych, jak drogowskaz. Pan wszedł do tunelu. Gdy Sławek wybiegł znowu na peron, pociąg właśnie wjeżdżał, gąszcz ludzi zakrył sylwetkę Pana, może go nawet tutaj wcale nie było. Sławek pełen rozpaczy rozglądał się. Ale między przechodzącymi nie dostrzegł Pana. Zegar wskazywał właśnie godzinę czwartą. Gdyby się teraz Sławek nawet najbardziej pospieszył na spotkanie z Panem przed bramą domu, to i tak nie zdążyłby. Kiedy tak stał pod filarem i rozpaczał w milczeniu, usłyszał nagle głos Pana: 68 - Jak to dobrze, żeśmy się spotkali. Sławek rozejrzał się. Ani przy Panu ani za nim nikt nie stał. Weszli milcząc do tunelu, a potem na ulicę. Sławek widział, że Panu jest bardzo przykro. - Nikt nie przyjechał? - zapytał ostrożnie. - Ta osoba lubi się spóźniać - odrzekł Pan. - A także zmieniać plany bez uprzedzenia. - To ta pani w kapeluszu? - podpytał Sławek. - Owszem. Ta. - Lubi ją pan? - To moja córka - odrzekł Pan. - Ach tak - przypomniał sobie Sławek. - Słyszałem, jak mówiła „tato". - Właśnie. Przedstawiła nas już pierwszego dnia - odrzekł Pan wesoło, ale Sławek dobrze widział, że jest to udana we- sołość. - Może się rozminęła - podsunął i ciągnął wbrew sobie: - Może jest w domu i czeka. Mógłby Pan sprawdzić. Pan spojrzał na Sławka z zaciekawieniem. - Na Zawady jest daleko - rzekł. - A ja nie mam telefonu. - Wiem - odrzekł Sławek starając się ukryć smutek, jak przedtem Pan ukrywał swój. - Ale jeśli ona czeka pod domem? Pan uśmiechnął się. - Masz rację, trzeba to sprawdzić. Już mam pomysł. Zadzwonię do wnuczki. Pan ruszył do automatu telefonicznego. Sławek przystanął w nie- wielkiej odległości, w szybie widział swoje odbicie, była to postać chłopca podsłuchującego. Zawstydził się. Ale nie odszedł. Pan kilkakrotnie wykręcał numer, wreszcie rozmowa zaczęła się. Sławek nie wiedział, o czym mówili, bo Pan głównie milczał. Wisiał na Panu swymi oczyma i powtarzał żarliwie, żeby nie przyjechała, żeby jej nie było, niepokój rósł. Sławek miał wrażenie, że nigdy już nie spełni się żadne jego życzenie. Spojrzał w szybę wystawową i nie od razu rozpoznał siebie. W szybie bowiem odbijał się chłopiec w niedopiętej kurtce z naderwanym kołnierzem, z wielkim kluczem dyndającym na szyi, wychylony do przodu, jakby chciał zatrzymać coś nieuchwytnego. Dopiero po chwili poznał, że to jest on sam. 69 zjedzony przez oczekiwanie, jak mawiała mama. Odwrócił się szybko od swego odbicia. Wtedy napotkał spojrzenie Pana. Zrozumiał, że Pan zauważył wszystko, i chłopca odbitego w szybie i to, co ten chłopiec chciał przed nim ukryć. Pan podszedł i powiedział lekko: - Jesteśmy wolni. - Zmieniła plany? - Na to wygląda. Niepokój pierzchnął, jakby go nigdy nie było. Sławek podskoczył kilka razy, po czym wyrównał z Panem. - A nie będzie Pan miał za złe? - spytał. - Skądże. Idziemy przemalować rzeczywistość na lepszą. Sławek nie od razu zrozumiał, co Pan miał na myśli. Ale tamten chłopak z odbicia w szybie pojął w pewnej chwili, że Panu jest to przemalowanie bardzo potrzebne. Może nawet, bardziej niż Sławkowi. Uścisnął rękę Pana, a Pan oddał uścisk, nie pytając o nic. Wysiedli na Winogradach. Zza piętnastopiętrowego budynku wyłonił się mały, piętrowy, z wielką tablicą OSIEDLOWY DOM KULTURY. - To tu - powiedział Pan. Akurat z drzwi modelarni wycofywał się jakiś chłopak ze swoim szerokoskrzydłym modelem. - Uwaga - warknął na nich i uniósł model, jak największy skarb. Z głębi sali nadbiegł jakiś mężczyzna. - Nareszcie się pan pokazał - wykrzyknął. - Mówili, że pan zniknął. - Prawdę mówili - odrzekł Pan ze śmiechem. Rozmawiali nad głową Sławka bardzo cicho. Lecz nawet gdyby mówili głośno, nie słuchałby ich, nagle bowiem otworzyło się przed nim niebo. Przy stołach majstrowali chłopcy. Ten najbliższy nie raczył nawet unieść głowy, aby sprawdzić, kto mu się przygląda, byłaby to bowiem dla niego wielka strata czasu. Dłubał przy modelu jak w transie. Przysuwał go do oczu, oddalał na długość ramienia i znowu dotykał czubkiem małego pędzelka. Wypisywał imię. SOKÓŁ. Sławek zrobił krok ku niemu. Chłopak przemawiał do modelu, jak Sławek każdego wieczoru do swego szkaradełka. 70 - Polecisz, czuję to, polecisz - powtarzał jak zaklęcie. - Nikt cię nie pokona, żaden wiatr, uniesiesz się i znikniesz w chmurach, ale wrócisz do mnie, ja to wiem, wrócisz tylko do mnie - zawadził wzrokiem o Sławka, ale jakby go nie widział. - Musisz! - szeptał. - Musisz! Będziesz szybki, najszybszy, śmigły jak jastrząb i dziki jak on, usłuchaj mnie sokole... W pewnej chwili spojrzeli na siebie, chłopak bez słowa wskazał krzesło obok i teraz obaj wpatrywali się w białego ptaka powtarzając bezgłośnie modlitwę o niedościgłość. Sławka ogarnęła przedziwna lekkość. Gdyby teraz musiał wejść na wieżę, albo jeszcze wyżej, wszedłby, nie bałby się, fruwałby nad kiwającą się w dole ziemią, jak ptak, jak koliber, jak coś niedościgłego. Wracali do domu w milczeniu. Zmierzchało. Lecz nawet w takim półmroku Sokół nie zgubiłby drogi. Powróciłby do ręki chłopca, jak wraca się do portu. - Sokoły są drapieżne - rzekł w górę do Pana. - Ale kolibry zwinniejsze. - Zgadza się - rzekł Pan. - Są też tak kolorowe, że w każdej chwili mogą się upodobnić do motyla albo do kwiatu, na którym siedzą, i w ten sposób zmylić wroga. - Zmylę go - rzekł Sławek. - Jestem pewien - odrzekł Pan. Od przybudówek odkleiły się jakieś cienie i przesuwały się powoli w ich kierunku. Sławek-ptak odleciał, obok Pana szedł znowu chłopiec, któremu z trudem udawało się przetrwać. Milcząc przeszli podwórko. Krzewy, znowu powyrywane z ziemi, walały się pod ścianą. - Prawidłowo - mruknął Pan i uścisnął rękę Sławka. Sławek zachwycił się spokojem Pana. Na moment ptak, który odleciał wrócił do niego, ale tylko na moment. W oknach mieszkania bowiem paliło się światło, co oznaczało, że ojciec jest w domu. A skoro już jest, to zada pytania. - Nie chcę pytań! - rzekł Sławek. Pan przystanął. Popatrzył na oświetlone okna, na czyjś cień pląsający na firance, po czym spojrzał w dół, na Sławka. - Powiedz mu, gdzie byłeś - poradził. 71 - Wtedy zacznie mówić o podwórku - odrzekł Sławek. Pan zastanowił się znowu. - Będzie je wychwalać - dorzucił Sławek. - Chce cię uspokoić - rzekł Pan. - On je lubi naprawdę. - Tak, to jest problem - przyznał Pan - nie mógłbyś przed sobą udawać, że nie widzisz, co jest na podwórku. Takie udawanie pomaga przetrwać, człowiek się wtedy nie daje temu wszystkiemu. Rozumiesz? - Nie - odrzekł Sławek uczciwie. Pan zastanowił się nieco dłużej. - Wybacz - rzekł. - Nie pamiętam, kiedy ostatnio rozmawiałem o tym z dzieckiem. Wyjaśnię ci to inaczej. Naucz się zwodzić wroga. A nadal rób swoje. - Nie nauczę się tego nigdy - odrzekł Sławek ze smutkiem. - Ale możesz udawać, że się nauczyłeś, prawda? - To mogę. Poszli każdy w swoją stronę. Mama otworzyła drzwi i natychmiast napadła na niego. - Co to za zwyczaje! Żadnej kartki na stole, dokąd poszedłeś. Obiad nietknięty! - wyliczała grzechy idąc przed nim. Jej jasne włosy były już zmierzwione, twarz zmęczona, jak co dnia, a oczy bardzo niechętne, gdy nakazywała: - Nie baw mi się z tymi na podwórku. Nie masz innych kolegów?! - Nie mam - odrzekł. - To dobrze. - Ale mam dziadka. Już odchodziła. Odwróciła się powoli, pełna niedowierzania. - No, prawie dziadka - poprawił się. Milczała. Oczy jej zrobiły się bardzo duże i dalekie. - A, ten pan od krzewów - powiedziała wreszcie. - Posadził je, żeby było ładnie. - Nie możesz mówić na niego dziadku, to nie wypada - po- wiedziała. - Może się obrazić. - Ja nie mówię. Ja myślę. Weszła do kuchni i przysiadła na taborecie. - Nie możesz stale siedzieć mu na karku - powiedziała. 72 - Nie siedzimy. Pracujemy - sprostował. - Nie mniej nie wypada. - Powiedział, że się cieszy. - Z grzeczności tak powiedział. - Pan nigdy nie udaje - zaoponował Sławek. - Albo mówi prawdę, albo wcale - dostrzegł jej zakłopotanie. - Ty także nie udajesz - powiedział do niej. - A jeżeli, to tylko dlatego, żeby prawda była lżejsza. Przyciągnęła go bliżej siebie. - To z nim spędziłeś popołudnie? - spytała. Sławek spojrzał szybko na drzwi pokoju. Nie było pod nimi refleksu światła. Mimo to upewnił się. - Tata jest? - Nie. - To dobrze. Bo zaraz by chciał wiedzieć. - Ja też chcę wiedzieć, synku. - Ale inaczej. Przyciągnęła go jeszcze bliżej. Natrafiła na oberwany kołnierz. - W takim stroju wyszedłeś z obcym na ulicę? - rzekła poruszona. - Nie jest obcy - sprostował Sławek i nagle jakby się worek rozerwał. Przysunął się jeszcze bliżej matki i mieszając marzenia z faktami opowiedział o niezwykłym popołudniu. O tym, że był przez chwilę ptakiem. I niewykluczone, że znowu będzie nim niedługo. Wszyscy ludzie zazdrościli ptakom, których żadna ziemia nie przyciągnie, nie rozbije o siebie. Dla ptaków nie jest groźna i najwyższa wieża spadochronowa, pod którą kiwa się świat, ani też okno, z którego czasami chcą kogoś wyrzucić. - Kto cię chciał wyrzucić? - spytała gwałtownie. - Nikt. - Powiedz mamie! - Mnie się tylko wydawało. - Sławek, tamci ludzie, wtedy u ciotki... - Oni by tego nigdy nie zrobili - uspokoił ją. - Pan mi to wytłumaczył - podszedł do okna, uchylił zasłony, na oświetlonych szybach mansardy poruszał się jakiś cień. - Pewnie słucha swojej muzyki - rzekł do matki nie oglądając się - bardzo, bardzo dziwnej, ona się owija wokół człowieka, chciałabyś jej kiedyś posłuchać? 73 Milczała. Odwrócił się ku niej. Wpatrywała się w niego prze- straszona, pełna rozpaczy. - To się zmieni! - wybuchnęła. - Ten twój ojciec! To musi się nareszcie zmienić! Mnie już nie ma, a teraz przyszła kolej na ciebie. Ojciec podsunął Sławkowi talerz, sam jednak nie zasiadł do stołu. I wcale się nie spieszył. Sławek spoglądał na niego znad talerza, też się nie spiesząc. Ale ojciec nie miał zamiaru go poganiać. - Jesteś blady, słyszałem! - mruknął ojciec. - Taki już jestem - rzekł Sławek. - Też tak uważam. Ale mama jest innego zdania - zaczął jeść, z przyzwyczajenia spoglądając na zegarek, aż uświadomił to sobie. - Cholera! - mruknął. - Za mojej młodości - rzekł - dzieci nabierały rumieńców na podwórku. Nikt ich nigdzie nie wyprowadzał. - Nigdy? - upewnił się Sławek. - Człowieku! - odrzekł ojciec. - Było nas sześcioro. Gdyby z każdym z nas ojciec chciał się po parkach prowadzać, Duch Święty musiałby przynosić chlebek w dzióbku? Latało się boso, jak długo szło, a nawet jak nie szło. I było okej. Skarżyłeś się mamie? - Na co? - spytał Sławek zaskoczony. - No właśnie. Chciał jeszcze coś rzec, ale powstrzymał się. Mruknął tylko kilka razy cicho: do jasnego diabła, i umilkł. Zdjął odświętną kurtkę z wieszaka i spytał tajemniczo: - Wiesz, co przyjechało? Wesołe miasteczko. Zwijaj się, chłopie! - Kanały zajęte? - spytał Sławek nie wierząc. Ojciec zamilkł, potem roześmiał się, ale oczy miał uważne. - Nie ufasz mi? - zapytał. - Do czego to doszło! Przysiadł z kurtką na kolanach, i przyglądał się Sławkowi tak długo, aż ten się zaniepokoił. - Brudny jestem? - spytał. - Wciąż ten sam - odmruknął ojciec i westchnął. - Ze mną ojciec nigdy na karuzeli nie siedział - rzekł i na moment wrócił w myślach do tamtych czasów, które były dla niego bardzo miłe. Sławek poznał to z uśmiechu, który przewinął się ojcu przez usta, jakby przypadkiem. - Ale w porządku był, ręki na nas nie podniósł, 74 szkoda, że go nie pamiętasz. Mogłem się uczyć, gdybym chciał, nie miałby nic naprzeciwko. Ale skończyłem tylko zasadniczą. - Byłeś za tępy? - spytał Sławek. Ojciec znieruchomiał. - No, no! - rzekł w pierwszej chwili, potem jednak zaśmiał się. - Nie, synu. Byłem drugi w klasie. Do wszystkiego. Ale chciałem nareszcie mieć własny grosz, to poszedłem do pracy i tak już zostało. - Żałujesz? - spytał Sławek cicho. - Nie - odrzekł ojciec bez namysłu. - W każdym miejscu można być dobrym. - Pan też tak mówi. Ojciec znowu zamilkł. - Ach, ten! - rzekł wreszcie i zachmurzył się. - Spacerowaliście sobie wczoraj, co? - To nie był spacer tak sobie - wyjaśnił Sławek. Zastanowił się i dalej już ciągnął żarliwie, jednym tchem. - Patrzyłem, jak powstaje Sokół. Nikt mnie nie wypędzał, nie mówił, że jestem za mały. Bo mały też może być modelarzem. Umilkł. Dostrzegł bowiem, że ojcu jest przykro. - A mały może iść na karuzelę? - spytał ojciec. - Już zapomniałeś 0 tym. Sławek zerwał się. Śmiejąc się, zaczęli przeszukiwać kieszenie kurtek, szukając bilonu. Tata zawędrował nawet do domowej portmonetki mamy, w której trzymała drobne. Gdy przechodzili korytarzem w stronę drzwi, Sławek dostrzegł, jak ojciec ukradkiem wsunął coś do kieszeni, ale nie zauważył co. Pomyślał, że ojciec się tak bardzo nie cieszy tą wspólną wycieczką, że, być może, wolałby być gdzieś indziej. - Nie odmyślisz się? - spytał na podwórku. - Zwariowałeś, stary? - odrzekł ojciec. Wesołe miasteczka mają to do siebie, że nikt nie może być smutny. Przed Sławkiem jakby się nagle niebo otworzyło. Trzymali się za ręce i pędem ruszyli do karuzeli. Karuzela była bardzo ważna, na niej bowiem można się było oswajać z kręcącą się pod nogami ziemią. Sławek dosiadł swego łabędzia i odpłynął na nim, a ojciec stał poniżej i co pewien czas kiwał mu ręką. Były to bardzo piękne chwile, ziemia ani drgnęła, a tata stał wciąż w tym samym miejscu 1 w ogóle mu się nie spieszyło. 75 W pewnej chwili dostrzegł mężczyznę z warsztatu ojca. Był to człowiek, który miał władzę nad kanałami i przydzielał je różnym kolegom, nie zawsze sprawiedliwie. Tak mówił ojciec i dodawał, że coraz więcej jest w Polsce ludzi, z którymi nie warto zadzierać. Teraz wydawali się być nawzajem z siebie zadowoleni, a co Sławek przylatywał nad nimi na swoim łabędziu, widział, że oni wciąż pertraktują. Wreszcie karuzela zatrzymała się. Starszego mężczyzny już nie było. - Zadowolony? - spytał tata. - Poszedł sobie? - na to Sławek. - Daj spokój. On tu przyszedł ze swoim małym. Sławek przyjrzał się ojcu badawczo. - Nie wierzysz mi? - spytał tata. - Po co miałbyś kłamać - odrzekł Sławek. - Przecież nie mogę ci niczego zrobić. Weszli do namiotu z krzywymi zwierciadłami. Przystawali przed każdym, zaśmiewając się z siebie. Ale Sławek dostrzegł, że ojca coraz mniej interesuje zabawa. Coraz częściej spoglądał na zegarek. - Nudzisz się? - podpytał. - W takim miejscu!? Tata roześmiał się i ruszyli dalej. Było wiele pawilonów, a każdy miał do pokazania coś wprost oszałamiającego. Lecz poprzez radość i podniecenie Sławek dostrzegał roztargnienie ojca, które rosło. No i to podpatrywanie czasu. I ten pośpiech w przechodzeniu z miejsca na miejsce. A nade wszystko twarz, znowu nerwową i jakby nieobecną. - Może byś sobie postrzelał? - zaproponował ojcu. - Czemu nie - powiedział ojciec bez entuzjazmu. Spojrzał w stronę strzelnicy i ucieszył się. - Za dużo ludzi. Przyjdziemy tu później. - Nie umiesz strzelać? - spytał Sławek. - Byłem w wojsku, stary. Miałem wyróżnienia, same piątki, taki byłem snajper. Ojciec rozglądał się po placu. Sławek widział, że ojciec nie cieszy się wspomnieniem, kiedy był najlepszy. Nie cieszy się już w ogóle. - No, synu, dokąd teraz? - spytał, wciąż rozglądając się. - Wy- bieraj! Sławek jednak wiedział, że nie ma wyboru. Stragany mieniły się kolorami, z namiotów wylatywali uszczęśliwieni chłopcy, ciągnąc za 76 sobą równie rozbawionych ojców, jakaś mała dziewczynka wrzeszczała, zapierając się nogami, nie chcąc odejść od huśtawek, wszystko było tutaj przecudowne, tylko nie dla Sławka. - Wybrałeś? - spytał z góry ojciec. Sławek wskazał pawilon grozy. Ale i przed nim stała zbyt długa kolejka, ojciec więc machnął ręką i pociągnął Sławka za sobą. Był to właściwie bieg. Byli wszędzie i nigdzie. Wlatywali i wylatywali. Sławek miał wrażenie, że ogląda miasteczko z okien mknącego pociągu. - Idź już! - powiedział do ojca i stanął. - Spóźnisz się! Ojciec milczał zaskoczony. Chciał zaprzeczyć. Raptem zdecydował się na prawdę. - Daruj - rzekł przymilnie. - Ale trafia się okazja, mogę zaraz wejść na kanał. No, od siedemnastej. Nie chciałbym ci psuć zabawy, mogę ostatecznie nie iść, właściwie już zrezygnowałem - mówił, patrząc uważnie na Sławka. Sławek dobrze wiedział, że to jest znowu jeden z tych manewrów, którymi ojciec zawsze wygrywał. Z mamą też. Milczał. - No trudno - rzekł ojciec zrezygnowanym tonem, który też należał do taktyki. - Może dostanę kanał kiedy indziej. - Możesz iść - rzekł Sławek. Spojrzeli na siebie. Sławek wiedział, że ojciec zauważył w nim to, czego nie umiał ukryć. Żal i markotność. Zawahał się, ale nie powiedział, głupstwo, stary, w końcu nie kanały nami rządzą, zabawimy się dzisiaj na całego. Milczał, patrząc w dół na Sławka, a ziemia już mu się paliła pod nogami. - Nie obraziłeś się chyba na mnie? - rzekł wreszcie. - Nie. Ruszyli ku wyjściu. Byli jedynymi, którzy o tej porze szli w innym kierunku. Wszystko bowiem miało się dopiero zacząć. Sławek wszedł do kuchni. Mamy nie było, kartka na stole poinformowała go, że mama wróci o siedemnastej. O tej samej godzinie ojciec wejdzie na kanał i będzie sklepywał samochód. Może to pięknie mieć samochód, ale jeszcze piękniej jest mieć wolny czas. - Wyrolowałem cię? - spytał ojciec tuż przed pożegnaniem, bo lubił takie słowa. 77 Pan by Sławka nigdy nie wyrolował, nawet wtedy na dworcu. Sławek podszedł do okna. Szyby Pana były szarawe, nikt się za nimi nie poruszał. Sławek długo wpatrywał się, czekając na błysk światła, ale nic nie nastąpiło. Dochodziła osiemnasta, mamy nadal nie było, ciemność zaczęła wypełzać z kątów pokoju i zastawiać na niego pułapki, jak kiedyś. Przeciwstawiał się jej przez chwilę. Potem zdecydował się. Wybiegł z mieszkania. Podwórko było puste, ciemność wessała przybudówki, ale pamiętał o nich. Przebył pędem drogę do oficyny Pana. Przycisk na klatce schodowej był zepsuty. Sławek słyszał czyjś oddech, na pewno ktoś stał pod piwnicznymi drzwiami. Nakazując nogom powolność, a myślom rozsądek, Sławek dotarł pod mieszkanie Pana. Nagle ktoś dotknął jego pleców. Krzyknął. - Cicho, kurde! - nakazał szeptem Witek i odciągnął Sławka na górny podest. Oczy Witka połyskiwały, głowa kręciła się, przyłożył palec do ust i wychylił się w dół. Na schodach zatupało. Potem trzasnęły ostro drzwi, głos brata Witka ostrzegał matkę, żeby się go nie czepiała. Witek w jakimś odruchu dotknął ręki Sławka, siedzieli tak obok siebie przytuleni ramionami, starając się oddychać jak najciszej. Wreszcie zapanował spokój. - Powiedz Panu - zaszeptał Witek. - Powiedz, że oni... - urwał, zaczął nasłuchiwać, jego wprawne ucho natychmiast wychwyciło jakiś szelest w dole. Witek zamarł. Przeczekali przywarci do siebie, Sławek słyszał, jak podwójnie walą im serca. Usłyszeli głos Rudego, potem poczuli dym z papierosa. Rudy stał zapewne na dole i wypalał swoją, jak to nazywał, dzienną dozę czadu. Siedzieli nieruchomo, czuli, jak drętwieją im nogi i ramiona, ale bali się choćby drgnąć. Sławek przebył podwórko pędem. Ojciec otworzył mu drzwi. Sławek wpatrywał się w niego zaskoczony, wtedy ojciec przyłożył palec do ust. - Zabrali ci kanał? - spytał Sławek szeptem. Ojciec znowu przyłożył palec do ust. 78 Sławek rozbierał się powoli w korytarzu. Przez otwarte drzwi widział nakryty stół, a przy nim mamę i ciotkę Jadwigę, obie pięknie uczesane. A więc dlatego mama się spóźniła. Ojciec zasiadł na swoim miejscu, czoło przecinała mu głęboka zmarszczka, jak zawsze, gdy był zły albo gdy go coś bolało. Sławek rozumiał go doskonale. Ojciec musiał być stale miły w tej swojej kolejce do kanału, a mimo to pozostawał zawsze na ostatnim miejscu, bo był tylko tokarzem. To bardzo przykro stać na szarym końcu, Sławek poznał doskonale to uczucie. Lecz Sławek sobie tego najostatniejszego miejsca nie wybrał sam, Sławka zepchnięto. I to jest ta różnica. - To ty, Sławula? - spytała mama. - Wejdźże już, bo wieje. Wszedł. Przerwał im rozmowę, to wyczuł od razu. Patrzyły na siebie jak konspiratorki. - Byłyśmy w kinie - wyznała wreszcie ciotka Jadwiga tonem pogróżki. - Teraz często tak będzie. - Twój magister się zmył? - na to ojciec. Ciotka popatrzyła na niego zimno. - Mówisz magister, jakbyś mówił głupiec. - To już twoje odczucie - odrzekł ojciec. - Masz kompleksy - powiedziała ciotka. - Ty je masz. Ja się nie stroję w cudze piórka. Zamilkli. Spojrzeli na Sławka, wciąż stojącego w progu. Ale byli tak na siebie rozgniewani, że jego obecność, jakby do nich nie dotarła. Stał więc i słuchał. - Co ty w tym puzonie widzisz?! - krzyknął ojciec. - Masz mu za złe, że się pnie w górę. - Do czego, Jadźka?! Namyśl się jeszcze. Szkoda by cię było. Ciotka zamilkła. Rysowała palcem po obrusie. Ojciec przysiadł obok. - Rajzerka ma rację - rzekł cicho. - On ci zmarnuje życie. Ciotka nadal milczała. - Najgorzej jest wtedy, gdy żenią się ludzie tacy nie do pary - przekonywał ojciec. - Z doświadczenia to mówisz? - dorzuciła. Mama wyprostowała się raptownie. Zamilkli. Ojciec obejrzał się na próg. Sławek zrozumiał, że najwyższa pora opuścić go bez zachęcania. 79 Pan od polskiego nie wywieszał się dzisiaj z okna. Nie szukał nikogo na boisku. Stał zamyślony pod tablicą, ale Sławek wiedział, że on nie o lekcji myśli. Witek też był tego zdania. - Zaraz do niej poleci - zaszeptał. - To jego baba. Pan miał dobry słuch. Spojrzał w ich stronę. - Nie rozmawiać! Witek w odpowiedzi wpatrywał się w Pana. Pan po chwili odwrócił się szybko do tablicy, bo nie lubił dyskusji z uczniami, a z Witkiem zawsze się taka nawiązywała. - On się boi! - rzekł z pogardą Witek. Pan znowu się obejrzał. Sławek szybko pochylił głowę, aby Pan nie pomylił jego twarzy z twarzą Witka, co się już kilka razy zdarzyło. - Przepisać pytania z tablicy - rzekł Pan monotonnym głosem, wciąż myśląc o czymś innym. - Odpowiedzieć na nie ze słowniczkiem ortograficznym w ręce. Kto ma słowniczek? Pan dopytywał o to omal codziennie i codziennie podnosiło się w górę tylko kilka rąk. - Jak chcecie się uczyć bez słowniczków? - mówił wtedy Pan. - Jest wielka bieda, nie? - dorzucał wtedy Witek. - Trąbią o tym w gazetach, nie? Pan i dzisiaj zignorował okrzyk Witka. - Moja lekcja jest ostatnia. Pani od śpiewu... Nie dokończył. Buchnął gwar. Pan nie potrafił zapamiętać, że takich informacji nie udziela się w środku lekcji. Można ją podać dopiero, gdy przebrzmi dzwonek na przerwę, a klasa i tak jest gotowa do sprintu na korytarz. Pan stale popełniał ten sam błąd. Stał teraz bezradny i płacił za niego. Nikt już nie przepisywał, wszyscy sprawdzali godzinę na zegarku, a kto go nie miał, dopytywał głośno sąsiadów. Szeleściły papiery, trzaskały krzesła, szurały buty, Pan nawet nie próbował tego opanować. Tylko Kaźmierczak siedział nieruchomo. Może mu się nie spieszyło, a może wstydził się pakować na oczach Pana, jak Sławek. Siedzieli więc obaj cicho, jeden przed drugim i czekali na dzwonek. Nareszcie się odezwał. Runęli ławą do drzwi, zmiatając Pana. Koło świetlicy zgromadził się tłumek. Rozpędzony Witek wpadł w gromadę, przesunął tego i owego i szybko sprawdził, o co tu idzie. Przedpole świetlicy nie było podobne do tego z wczoraj. 80 W wyczyszczonych gablotkach, zawsze pustych i pełnych kurzu, piękniły się teraz dzieła uczniów, wykonane na zajęciach pozalek- cyjnych. Kolorowe wycinanki, robótki, obrazki, a wszystko po- przypinane misternie do tektury. Sławek jednakże widział tylko model samolotu. Przyklejona u dołu kartka informowała, że jest to model o napędzie silnikowym, który wziął pierwszą nagrodę na zeszłorocznych międzyszkolnych zawodach modeli latających. Był rzeczywiście niesłychanie piękny. Sławek widział go pierwszy raz, jak również pierwszy raz słyszał, że takie zawody istnieją. Patrzył w skupieniu. Kaźmierczak przystanął obok. Jego sowie oczy zrobiły się bardziej okrągłe, gdy tak stał i przyglądał się. Potem popatrzył na Sławka, jakby go dawno nie widział, i znowu obrócił się ku gablotce. Stali obok siebie, łokieć w łokieć, jednako zapatrzeni, bez najmniejszej potrzeby mówienia. Ze świetlicy wyszły sprzątaczki, zawsze o tej godzinie nieobecne. Trzasnęły drzwiami, gablotka zadygotała, model jednakże nie zmienił pozycji. Trwał biały, wysmukły i tak lekki, jakby się tam za szkłem unosił w powietrzu. - Pewnie będzie wizytacja - skomentowała któraś ze starszych klas. Młodszych to nie obchodziło. Mogliby tutaj stać i stać. W pewnej chwili Kaźmierczak westchnął z głębokim żalem. - Muszę iść na cmentarz - rzekł do Sławka. - Jest rocznica. - Czego? - spytał Sławek. - Był na cyku i wleciał pod tramwaj - wyjaśnił poważnie Kaźmierczak. Wycofał się, z oczami wciąż na gablotce. W puste miejsce wszedł Witek. Sprawdził fachowo zamek, był na niby, obok wisiała kłódka. Witek zastanowił się. Nagle za ich plecami przystanął wysoki cień. Był to cień chłopaka, który powtarzał każdą klasę dwa razy, aż nagle szesnastka zastała go w szóstej. Witek nazywał go wtyczką Rudego, ale tylko wtedy, gdy był ze Sławkiem sam na sam. Dostrzegłszy Wtyczkę, Witek znieruchomiał i stracił wigor. Wtyczka wciąż stał koło nich, jakby nie stał dobrowolnie, jakby mu ktoś kazał gapić się w model. Witek pociągnął Sławka za rękaw. Wycofali się sprzed Wtyczki, ani na nich nie spojrzał. W miarę oddalania się, Witek odzyskał humor. A co napotkał kamień, to musiał go kopnąć. 81 - Podaj! - zawrzasnął. Sławek podał kamień na czubek buta. Witek odebrał zgrabnie i potoczył dalej. Drobił za nim jak piłkarz, a czynił to w tak zawrotnym tempie, że tylko betonowy słup mógłby go wyhamować. Tak wpadł na grubą panią. Rozsypały jej się zakupy. - Łobuz! - zawrzasnęła. - Beczka! - odwrzasnął Witek. Szarpnął Sławka, już schylającego się po rozrzucone przedmioty. - Odbiło ci?! Pognali dalej. Nagle dostrzegli paczkę Rudego. Wtyczka szedł obok przywódcy i coś relacjonował. Witek chciał uskoczyć za dom. Nie zdążył. Skinęli na niego. Sławek znieruchomiał. Ale oni mieli interes tylko do Witka. Rudy przeszedł obok, Wtyczka trzymał Witka w swoich rękach i coś rozkazywał. Przemawiał krótkimi zdaniami, wreszcie zrobił ruch, zjeżdżaj! Witek wrócił do Sławka nie ten sam. Oczy mu biegały. Szli milcząc, kamienie leżały na drodze, takie w sam raz do kopania, ale przestały ich interesować. - On mówi - podjął Witek i urwał. Złapał Sławka za skafander i przyciągnął do siebie. - Musisz to zrobić! - krzyknął. - Musisz! - Co? - spytał Sławek przestraszony wybuchem. Witek nie od razu odpowiedział. - Musisz podprowadzić - rzekł. - Model z gabloty. - Jest zamknięty - odrzekł Sławek przerażony. Witek wzruszył ramionami. - Świetlica jest też zawsze zamknięta - wykrzyknął Sławek. - Wieczorem nie. Wieczorem one sprzątają. - Więc są. - Ciebie wpuszczą. Boś laluś. Powiesz, że zapomniałeś portmonetki. Sławek zamilkł, miał wrażenie, że się coś na niego zwaliło. - Dlaczego ja? - spytał szeptem. - Bo twoja kolej. Popatrzyli na siebie. Witek zaraz uciekł spojrzeniem. - Nie łam się - powiedział. - Jutro jest święto, jak dziś pod- prowadzisz, to nikt nie zauważy. A pojutrze się go wstawi z po- wrotem. Sławek milczał obezwładniony. 82 - Musisz to zrobić! - wybuchnął znowu Witek. Obejrzał się, jakby mu coś groziło. - Oni tego chcą. A jak chcą, to musisz - odczekał, patrząc na Sławka. - Jeżeli tego nie zrobisz - rzekł desperacko - to oni sypną, że kradłeś piwo. Że sfałszowałeś podpis. Że wyrwałeś kartkę z dzienniczka. Oni ci udowodnią! - popatrzył na Sławka i dodał szeptem: - Mogą ci dać zastrzyk. - Jaki zastrzyk? - wyszeptał Sławek. - Z chorobą. Albo do ćpania. Spojrzeli na siebie, obaj bez tchu. - Musimy to zrobić, bo nas zabiją - wyszeptał Witek. - A twój brat? - Jego też zabiją. Wszystkich zabiją! - zakrzyknął i ruszył pędem do bramy. Sławek poszedł powoli za nim. Miał nogi jak z kamienia. Na podwórku Pan z małym chłopcem z frontowego domu wysiewał trawę. Dozorca sterczał oparty o mur, a dozorczyni leżała w oknie. Dopiero co zmajstrowana ławka stała obok, a pan Ciosek sposobił się do pomalowania jej. Małe dziewczynki, tych z parteru, tarzały się z krzykiem w żółtym piasku, jedna z nich zaczęła zaciekle wypiekać babki. Kto żyw stał za firankami i patrzył w dół. Sławek zwolnił kroku. Pan uśmiechnął się do niego, ale nie rzekł ani słowa. Nie mógł. Paczka Rudego bowiem stała opodal i przy- glądała się akcji w milczeniu. Pan nie chciał manifestować swojej przyjaźni dla Sławka. Sławek to rozumiał. Dowlókł się na górę. Kuchnia przywitała go starym bałaganem. W łazience wisiały na sznurku ręczniki mokre i suche, przemieszane ze sobą. Sławek przeszedł zgięty pod sznurkami, usiadł na wannie. Nie był to jednakże najlepszy schowek. Nie dało się tutaj myśleć. Ruszył więc do pokoju. Przysiadł na tapczanie, wśród rozrzuconej pościeli i zaczął się zastanawiać nad tym, co usłyszał. Było to jednak myślenie bardzo chaotyczne, wszystko się w nim przemieszało i już nie wiedział, co dalej. Straszydełko siedziało na Sławkowej piżamie, beztroskie, niczego nie rozumiejące. Nie warto być ptakiem, lepiej być takim straszydełkiem ze szmat, z trocinami w środku. Wtedy by przynajmniej nic nie bolało. Ociężale podszedł do okna. Podwórko było już puste. Świeżo pomalowana ławka zieleniła się pod murem. Dziewczynki nadal 83 wypiekały babki, one także miały lepiej od Sławka, Rudy nigdy nawet na nie nie spojrzał. Nagle ogarnęła go gorączka działania. Apatia przeminęła. Rzucił się ku drzwiom. Zjechał po schodach, jakby miał narty u nóg. Ale Pana na mansardzie nie było. Nie wierząc sobie, Sławek dzwonił raz po raz, coraz gwałtowniej, aż wreszcie pojął, że Pan wymknął się jego oczom i że musi poradzić sobie sam. Wspiął się na podest. Na podłodze walały się jak zawsze resztki pożywienia, jakieś butelki i trochę niedopałków. Sławek usiadł i nakazał sobie cierpliwe czekanie. W dole stuknęła brama. Ktoś wchodził po cichu na górę. Sławek wytknął głowę przez balustradki i zaraz cofnął ją. To Witek skradał się tak cicho koło swoich drzwi. Nagle otworzyły się. Brat Witka wyskoczył i przydusił Witka do ściany. - Dokąd leziesz?! Do starego?! Witek szybko zaprzeczył. Brat wypuścił go z rąk. - Kazałeś lalusiowi? - spytał. - Przyniesie wieczorem - odrzekł Witek. Drzwi mieszkania zatrzasnęły się za braćmi. Sławek nadal bał się poruszyć. A kiedy już zupełnie zwątpił, że Pan powróci, znowu stuknęły drzwi na dole. Sławek wyjrzał. Jednym ślizgiem znalazł się koło Pana. - Dzień dobry - zaszeptał. Pan z miejsca wszedł w konspirację. - Dzień dobry - odszepnął. Weszli do mieszkania. - Golniemy sobie herbaty? - spytał Pan żartobliwie i poszedł do kuchni. Sławek ruszył za nim. Pan zapalił gaz pod czajnikiem, wystawił dwie szklanki i konfitury, potem podzwonił łyżeczkami, a w Sław- ku, gdy tak patrzył na spokój Pana, lód w głowie zaczął się powoli roztapiać. Teraz czekał na pytanie Pana i na zachętę, no, wal wprost. Wtedy odezwał się dzwonek u drzwi. Pan nie od razu ruszył się z miejsca. Zwlekał, patrząc na Sławka. Ale tamten przy drzwiach nie rezygnował, naciskając guzik dzwonka raz po raz. Pan ruszył do drzwi. Sławek usłyszał czyjś zgrzytliwy głos. 84 - To tu pana zagnały! Że się też pan zgodził! Pan odpowiedział coś cicho. Potem do kuchni wszedł stary, niewysoki mężczyzna w kolejarskiej kapocie, a za nim wśliznął się wielki biały pies. Ten sam z ulicy Ostroroga. Pies popatrzył na Sławka, potem na Pana, powachłował ogonem, dotknął nosem dłoni Pana, a Pan pogłaskał bez słowa wielki biały łeb. - Wykolegowali pana! - rzekł stary. Rozejrzał się, a jego pies zrobił natychmiast to samo. - Na to wygląda - zgodził się Pan. - Odszkodowanie dał? - drążył stary. Pan spóźnił się nieco z odpowiedzią. - Dał - potwierdził. - Kumu? - podchwycił stary. - Mam powiedzieć, kumu? Pan zamilkł. Sławek zrozumiał, że powinien natychmiast odejść. Ale nie ruszył się, patrzył na milczącego Pana i czekał. - Zabłockich też wykwaterował, ale w lepsze strony - rzekł stary. - Chorowałem wtedy - usprawiedliwił się Pan. - Ale oni nie chorowali - na to stary. - Dzieci ma się po to, aby człowiek się dowiedział, jaki jest mały. Podszedł do okna, zapatrzył się w dół. Nagle otworzył je szeroko. - No nie! - rzekł oburzony. - Co za nygusy! Tyle ziemi nie obsianej! Zakurzy się tu Pan na śmierć - wychylił się w głąb podwórka. - Tyn mo ale czasy! - rzekł z naganą i wychylił się głębiej, szacując podwórko. Sławek domyślił się, że była mowa o dozorcy, który oparty o ścianę opalał się. Ale obcy nie wiedział, że dozorca opala się tylko na niby. Tak naprawdę pilnuje krzewów, jak pan Ciosek pilnuje ławki, dopiero co pomalowanej. - No, no! - wykrzyknął stary, wciąż patrząc w dół i zaczął chichotać. - Ale szpas! O to tu idzie! - donośnym, skrzypliwym głosem zaczął komentować, co widzi w dole. A widział nadspodzie- wanie dużo, jak na obcego. Wreszcie obrócił się do Pana, a jego wąskie szpareczki wycelowały się w jego twarz. - To po to brał pan jaśminy! Nie wyleciał pan z biegu! Starszy Pan spojrzał na Sławka, potem na swego gościa. Zaśmiał się bardziej dla towarzystwa niż z wesołości, co Sławek natychmiast 85 wyczuł. Śmiali się teraz obaj, pies wstał, jakby niezadowolony, i trącił Pana nosem. Pan spojrzał na Sławka. - Przepraszam cię - rzekł ze skruchą. - Mógłbyś wpaść wieczorem? Sławek skinął głową. Drzwi zamknęły się za nim, wtedy zdał sobie sprawę, że wieczorem będzie już za późno. Wrócił do do- mu. Już w progu przedsięwziął środki zaradcze. Zasłonił okno w swoim pokoju. Zatrzasnął kuchnię, postanawiając w ogóle do niej nie zaglądać. Siadł w łazience na wannie i zaczął się ze sobą zakładać, kto przyjdzie pierwszy, tata czy mama. Czas naj- pierw wlókł się, a potem zaczął pędzić, coraz bliżej było po- południe z tym wszystkim, co kazali mu zrobić. Zrozumiał, co to jest - być najzupełniej samemu. Nie ciemności są najokro- pniejsze. Nie ziemia, która przyciąga bardziej, niż to można znieść. Tamto już zna, tamto jest jak jeden przeciwko jednemu. Ale co zrobić, gdy w całej szkole, w całym domu, na całym podwórku, nie ma w tej chwili nikogo, kto chciałby stanąć przy Sławku. Lód, wtłoczony pod czaszkę, zaczął się znowu rozrastać. Sławek dopadł drzwi i zamknął je na łańcuch. Wrócił do łazienki i modlił się, żeby przyszła chociaż ciotka Jadwiga albo ciotka rajzerka, która miała przecież wiele czasu i nic by jej nie ubyło, gdyby przyszła właśnie dziś. Zabrzmiał dzwonek. Dopadł drzwi. - Ciocia? - spytał przez łańcuch. - Sam jesteś ciocia - odrzekł Witek. Przyjrzeli się sobie przez długość łańcucha. - Boisz się! - stwierdził szeptem Witek. - Ty też. - Ale ciebie pierwszego zabiją. - Niech zabiją! - Ogłupiałeś?! - zaszeptał Witek. - Chcesz być trupem? - wsunął twarz między drzwi. - Co ci szkodzi buchnąć i dać im na wzór? A potem odnieść z powrotem! Mam dobry plan, gablota nie jest zamknięta! Brama na podwórko też była otwarta, bo woźny miał coś ważniejszego do roboty, niż pilnować brzęczyka. Drzwi szkoły 86 otworzyły się z lekkim skrzypem. Portierka siedziała w swoim oszklonym kojcu, szydełkując zawzięcie. - Czego? - spytała nieprzyjaźnie. Witek cofnął się. - Idź sam - powiedział. - Mnie za dobrze znają. Otwórz okno na korytarzu. Popchnął Sławka. Portierka wyjrzała na zewnątrz i chwilę lust- rowała Sławka. - Ten drugi gdzie? - Czeka na dworze. - Ty po co? - Zapomniałem portmonetki - odrzekł Sławek cicho, prosząc los, aby mu nie uwierzyła. - No to już po niej - powiedziała. Machnęła ręką, aby przeszedł. W klasie urzędowały dwie sprzątaczki. Siedziały jedna obok drugiej przy stole, zajadały jabłka, ledwo mając czas przełknąć kawałki, tak szybko bowiem i tak nieprzerwanie rozmawiały. - Co jest?! - rzuciły niechętnie. - Zapomniałem portmonetki. Ruchem głowy kazały mu wejść i sprawdzić pod ławką. - Nie ma - rzekł sprawdzając. - Jak się ma za dużo pieniędzy - powiedziały - to się je przynosi do szkoły! Wyszedł. Przesuwał się korytarzem w stronę świetlicy. Była to najdłuższa droga, jaką kiedykolwiek przebył. Nie spotkał na niej nikogo, kto by chciał go zatrzymać albo przepędzić. Zza przymkniętych drzwi świetlicy docierały głosy rozmawiających kobiet. Cofnął się za załom ściany. Drzwi otworzyły się na całą szerokość, kobiety wyszły zagadane, brzęczące wiadrami i ruszyły ku schodom, ścierając kurz z parapetów. Model w gablotce stał biały i lekki, jakby miał za chwilę odfrunąć. Szkoda, że tego nie zrobił. Szkoda, że nie miał kabiny. Sławek mógłby wtedy wejść do niej, zatrzasnąć drzwi i zniknąć z ptakiem na zawsze. Patrzył na niego i było mu bardziej żal jego niż siebie. Gablotka była rzeczywiście otwarta. Zamek założony na niby, pewnie w ogóle nigdy nie działał, skoro zawiesili kłódkę. Sławek rozsunął szybę, niepewnymi rękoma wyjął model. 87 Witek czekał pod oknem korytarza. Jego uniesiona ku górze twarz była mokra od potu, a ręce trzęsły się, gdy tak przejmował od Sławka piękny łup. - Czekam za rogiem - szepnął. Sławek ruszył powoli do portierni. Nie czuł ani strachu, ani ulgi. Właściwie to ktoś inny szedł zamiast niego. Szklany kojec był pusty. Sławek wyszedł przed szkołę. Za rogiem czekał Witek. Ruszyli obok siebie, nie rzekli ani słowa, nawet nie spojrzeli na siebie. Rudy i jego szajka czekali na sąsiednim podwórku przy rozwalonej szopie. Siedzieli pod ścianą i kopcili papierosy. Witek podszedł i bez słowa podał pakunek. Sławek stał w oddaleniu. Wszystko toczyło się jakby poza nim. Jak w ciężkim śnie. Rudy rozwinął pakunek, potem wyjął z kieszeni butelkę i nalał płynu w zbiorniczek. Jeszcze raz obejrzał samolot. Jego podwładni stali wkoło, zasłaniając Sławkowi widok. Wreszcie koło rozsunęło się, wyszedł Witek. Zbliżył się do Sławka. - Masz przyjść! - przekazał. Sławek ani drgnął. - Do nogi! - ryknął Wtyczka. Sławek odwrócił się plecami. Rudy rzekł z pogardą: - Zmiękniesz, laluś. Są sposoby - uniósł model i ruszył, a reszta za nim. Sławek oprzytomniał. - Dokąd idą? Kiedy zwrócą?! - Jak wypróbują - odrzekł Witek równie nerwowo. Tamci zniknęli już za budynkami. Sławek poderwał się, ale Witek przytrzymał go za skafander. - Idą na łęgi! Odczekali jeszcze chwilę. Potem ruszyli trop w trop. Mrok już gęstniał nad łąkami, ukryli się za krzewami i czekali. Tamci stali na wysokim stoku i ustalali krzykliwie, co robić. Wyszarpywali sobie model. Rudy stał obok i podżegał. Sławek pojął, że nie o próbny lot im chodziło. - Zepsują - szepnął. - Znają się - odrzekł Witek, jakby uspakajał siebie. w Uruchomili go nareszcie. Poszedł w górę, wykonał manewr, zaczął pikować w dół, ale zaraz sam się wyprowadził w górę, po czym zaczął opadać miękko ku trawie. Wylądował. - Kurde! - szepnął Witek. - Też bym mu dał pierwszą nagrodę. Nagle na skarpie wybuchła bójka. Szarpali się, przewracając i kotłując. Sławek zarwał się. - Nie ma go! - krzyknął. - Nie ma! - Ciszej! - syknął Witek sam przerażony. Między nasypem, na którym się tamci bili, a skarpą, gdzie schowali się z Witkiem za krzewy, leżała grząska łąka. Białego kształtu nie było widać ani w miejscu, w którym opadł, ani nigdzie. Sławek pobiegł w dół. Zaczął przetrząsać każde zagłębienie, krzew za krzewem, powtarzając, że jeżeli go nie znajdzie, to nie wróci już nigdy, do nikogo. Nagle dostrzegł. Coś bielało w trawie. Sławek ukląkł. Patrzył i patrzył. Model zarył się dziobem, jednego skrzydła nie było, ogon rozpadł się na pół. Sławek zerwał się i rzucił przed siebie. Przez dziurawy dach szopy zaglądała noc. Była czarna jak wszystko wkoło. W tę wszechogarniającą czerń wtopiły się nawet najmniejsze cienie, ze Sławkiem włącznie. Siedział na materacu w najdalszym kącie szopy i nie myślał, czy jest tutaj łatwy do odkrycia przez kogokolwiek. Nie obchodziło go to. Nie łudził się również, że uda mu się wyjść w ogóle z tej ciemności, z którą stanowił jedność, bo takie prośby nie spełniają się nigdy same. Materac pachniał kurzem i był wilgotny. Z tyłu ciągnął bardzo zimny powiew, szopa miała dziurawe ściany. Siedział z kolanami pod brodą, czasami jakimś rąbkiem myśli zatrącał o mamę, co też powie, gdy ujrzy szkaradełko siedzące samotnie na tapczanie. Wtem posłyszał trzask gałązek. Nie przestraszył się. Nie obchodziło go, czy może Rudy przyszedł, aby zlikwidować świadka. Głosy odezwały się bliżej. Sławek obejrzał się na dziurę w ścianie, bez- szelestnie wyczołgał się na zewnątrz. Opodal szopy bielała baziami 89 rozrośnięta wierzba. Sławek przetoczył się w tamtą stronę. Kroki idącego były już blisko. Zamiast Rudego usłyszał głos Pana. - Widzę cię. Sławek nawet nie drgnął. - No to co! - dorzucił cicho głos Witka. - Wyjdź zza kamieni! - Czego się pan mnie czepia! - Sam za mną przyszedłeś. - Szedłem tak sobie. - Boisz się. - W życiu się nie bałem! - zaprotestował głos Witka już bliżej. - Nie mnie się boisz. I nie swojej matki. - Laluś wyklepał? - Laluś zniknął. Dlatego za mną szedłeś. Sławek przysłuchiwał się obojętnie. Nie widział, gdzie stali. Może daleko, tylko głos ich niósł się wyraźnie nad łęgami, bo już nad nimi rozwlokła się gęsta mgła. Może Pan przyszedł tutaj tak sobie, a może dla Sławka, co jednak nic nie znaczy, bo nawet gdyby Pan był królem, nie mógłby rozkazać, aby się wszystko odstało. Myśli krążyły w Sławku powoli. Miał wrażenie, że siedzi w głębokim dole, z którego nigdy nie wyjdzie. - Łudzisz się, że tylko na strachu się skończy - odezwał się znowu Pan. - Jak cię już raz wzięli na sznurek, to będziesz na nim chodził do końca. Laluś będzie. Jemu kazali, nie mnie. - Co kazali? - podchwycił Pan. Witek milczał. - Dlaczego jemu? - Bo jego kolej. - I on to zrobił? - Musiał! - Witek podniósł głos, jakby sam siebie chciał przekonać. - Jest ciapą, więc musiał. - To ty jesteś ciapą, nie on - odrzekł Pan. - Stoisz tu bezpieczny. - Myśli Pan, że się utopił? Zapadła cisza. Potem odezwał się Pan, jakby mu było bardzo trudno mówić. - Może jest w szopie. Sprawdź. 90 Zaskrzypiały drzwi zawieszone na zardzewiałym zawiasie. - Nie ma - głos Witka był zduszony, drzwi zaskrzypiały po raz drugi, głos Witka stał się wyraźniejszy. - Tutaj by się nie schował, Bo by go dorwali. - Jak ciebie. Siadaj i mów, co zaszło. Sławek zrozumiał, że za chwilę Pan się wszystkiego dowie. Wtedy odwróci się od Sławka, bo musi. Przecież nieważne, że Rudy mu kazał, Sławek mógł powiedzieć „nie". Gdyby miał charakter, to by powiedział, ale go nie ma. Myśli przesączały się przez głowę Sławka nadal leniwie, było w nich trochę smutku, ale nade wszystko wciąż ten lodowaty chłód, jak w najgłębszej studni. Nie słuchał. Nie chciał wiedzieć, czy Witek mówi prawdę, czy tak, aby wszystko poszło na Sławka. Zza czarnej chmury wydobył się księżyc i zalał bladym światłem rozległe łąki, mgła sięgała bowiem tylko do połowy krzewów. W świetle tym szopa z pozycji Sławka wydawała się wielką budowlą, a tamte dwa cienie, stojące koło niej, ciemnymi słupami, z których jeden był połową drugiego. Sławek wpatrywał się w nich, ale nic tam w środku nie popychało go, aby się do nich przyłączyć. Napływała właśnie następna wielka chmura, która zamierzała przykryć księżyc, gdy Pan się odezwał jak przedtem do Witka. - Widzę cię. Sławek nie zareagował. Wtedy Pan podszedł, rozchylił gałązki wierzby. Popatrzyli na siebie poprzez bielejące bazie, ledwo rozpoznając swoje twarze. - Wyłaź stamtąd - odezwał się nerwowo Witek. - Wyłaź, jak już jesteś. Myślisz, że chcę dostać za ciebie? Pan odwrócił się ku niemu. - Wracaj - rzekł. - I niech cię nikt po drodze nie spotka. - Nie jestem kapusiem - dorzucił Witek. - Lalusiem też nie. Dlatego tobie nie podarują. Witek zakręcił się. Nawet nie dosłyszeli trzasku badyli, szedł cicho jak Indianin. Pan podał rękę Sławkowi. Usiedli na kępie wilgotnej trawy. - Mogłem powiedzieć „nie" - odezwał się Sławek. - Nie mogłeś. - Mogłem. 91 - Mylisz się - odrzekł Pan - Bywają takie sytuacje, w których słowo NIE ma tylko moralne znaczenie. To dużo. Ale ono niczemu nie zapobiegnie, gdy po drugiej stronie stoi przemoc. Nie mogłeś się z nimi bić. - Kaźmierczak by mógł. - Niepotrzebnie. Nie atakuje się gromady pojedynczo. - Pan by nie zaatakował? - Nie - zapewnił Pan. - Czekałbym stosowniejszej chwili. A gdy- by nadeszła, rozliczyłbym się. Nasza godzina też nadejdzie, zapew- niam cię. Sławek leżał na swoim tapczanie. Przed oczyma miał wycinek korytarza, a w nim oświetloną kuchnię. Spod przymkniętych po- wiek przyglądał się Panu, mamie i matce Witka, która przyszła nieoczekiwanie, nie przywołana przez nikogo. Jej twarz otoczona pędzelkami czarnych włosów - nawet ładnych, jak mówił ojciec, gdyby je zechciała co pewien czas przystrzyc - nie była już twarzą osoby, którą Sławek znał bardzo dobrze. Wszyscy troje milczeli. Wpatrywali się stamtąd w królestwo Sławka, z oknami na wprost okien Pana. - Zasnął - powiedziała cicho mama Witka. Ale mama Sławka nie uwierzyła. Podeszła do progu i stamtąd przyjrzała się Sławkowi. Starał się oddychać równo. Straszydełko leżało obok, najzupełniej obojętne, mama więc wróciła do kuchni przymykając drzwi, ale tak, aby mieć tapczan Sławka w polu widzenia. Sławek leżał nieporuszenie. - Boże, jak on wygląda - usłyszał głos mamy. - Jak dziecko, na którym wypróbowano władzę - odrzekł Pan. - Jaka tam władza! - odezwała się mama Witka. - Kilku łobuzów! - Od czegoś trzeba zacząć naukę gnojenia innych - rzekł Pan. - Często od takich podwórek zaczyna się przemoc. - Niech mu pan to powie - rzekła gorzko mama Sławka. Sławek wiedział, komu. Widział twarz matki, stojącej pod lampą. Była to twarz zjedzona przez strach. - Albo nie, nie mówmy mu niczego, proszę pana o to. On by umiał tylko stłuc tych drani. I to by się znowu odbiło na chłopcu. 92 - Zawsze taki był - powiedziała mama Witka. - Chodziłam z nim do tej samej szkoły. Z każdym się bił, jak moi chłopcy. I z każdym na podwórku zadzierał. - Ale z równymi sobie - odrzekła mama Sławka. - Co tam pani wie! Ma pani jedno dziecko. Może się z rąk nie wymknie. Ja mam czterech. Zapadło milczenie. Sławek widział teraz profil mamy, o którym tata mówił, że zabrała go lalce z saskiej porcelany. Nagle dostrzegł, że ona płacze. Usiadł raptownie. Szkaradełko zaprotestowało, kłując go złamanym drutem. Położył się z powrotem. W ciszy usłyszał głos mamy, przytłumiony przez łzy, które przełykała. - Jak to jest, że człowiek przegapia zawsze to najważniejsze. Że dopuszcza, żeby dziecko pewnego dnia odeszło, bo nie umiało się mu pomóc. Bo człowiek dał się zawojować przez garnki i graty, które odkurzał, jakby to było istotne. Mówiła i mówiła. Jakby ktoś w środku zabraniał jej przerwać. Sławek słuchał, nie pojmując treści słów, ale głos wyjaśnił mu wszystko. Chciała go bronić przed ciemnością, której się już nie bał. I przed dniem, który czyhał na niego tam w dole. Chciała go bronić przed wszystkim, lecz nie wiedziała jak. Słuchając jej Sławek nagle pojął, że życie mamy było tylko takim małym rozpędzonym życiem, pełnym obowiązków ponad siły, nigdy nie podzielonych sprawiedliwie na dwoje. - Mój świat - mówiła - jest czymś narzuconym, żyję tylko połową siebie, czuję, jak się we mnie wszystko odmienia nieodwracal- nie, nie jestem sobą, proszę pana, od dawna już nie jestem. Głos mamy pełen był rozpaczy. Uczucie to przepłynęło od niej do Sławka i spętało go. Spętało także mamę Witka, bo siedziała na krześle, jakby nagle zasłabła. Wpatrywała się stamtąd w mówiącą, jak spogląda się na kogoś, kto nam nagle odkrywa dziwną prawdę. - Dlaczego? - powtarzała mama Sławka. - Dlaczego żyjemy nie tak, jakbyśmy chcieli? I tam, gdzie nas przymuszono. - Powiem pani, dlaczego - odezwała się mama Witka głosem nie podobnym do swego. - Bo jesteśmy nikim. Pani. Ja. Wszyscj tutaj na tym podwórku i w ogóle. Każdy może nam kazać, nawel własne dziecko, co to wyrosło na naszym chlebie. I powiem jeszcze, dlaczego tak jest. Bo nie chciało się w porę trzasnąć pięścią w stół 9: Albo któregoś w łeb. A teraz jest za późno. Nawet dla Witka jest za późno, choć to jeszcze dziecko. - Dla nikogo nie jest za późno! - odezwał się Pan. - Dopóki się żyje, człowiek może odmienić swój los. - I pan to mówi? - odrzekła. - Przecież pana wykopali. - Owszem - potwierdził. - Pewnie też w porę nie trzasnąłem pięścią w stół. Ale nie wierzę, że do końca jestem przegrany. - Pan może nie jest. Pan może w każdej chwili zabrać się stąd i iść. - Dokąd? - spytał Pan. - To jest ostatni adres, jaki mi pozostał. Ale spodobał mi się, rozumie to pani? Spodobał mi się tak bardzo, że spróbuję ten krajobraz przemalować. Pewnie dlatego, że nie mam wiele do stracenia, a tyle do zyskania. - Co? - spytała mama Witka zaskoczona. - Co tu można zyskać? - Może czyjąś przyjaźń - odrzekł Pan. Zapadło milczenie. Potem Sławek usłyszał szelest kroków w ko- rytarzu, a potem zobaczył cień mamy w drzwiach. Stała tam długo. Stała tak długo, że nagle Sławek zanurzył się w ogromną ciszę, po prostu zapadł na samo jej dno. - Zdążymy na czas? - spytał Sławek. - Na pewno. - Będzie taki sam? - Dokładnie. - A jeśli poznają, że jest nowy. - Różnicę dostrzega się przez porównanie. Zrozumiesz to, gdy dorośniesz. Pytania zostały wyczerpane. Sławek jednakże wpierał swoje oczy w Pana, aż ten przyciągnął go bliżej siebie. - Nie mamy czasu na słowa - rzekł. - Musimy wziąć się ostro do roboty - wskazał na stół, na którym leżał kadłub samolotu z połamanymi skrzydłami. - Gdy człowiek z całej siły pracuje, wtedy zaczyna wierzyć w sens roboty. Uwierz i ty. Puścił Sławka. Przesunął stół bliżej okna. Wskazał na listewki, a Sławek przeniósł je na właściwe miejsce również bez słowa. Potem przyjrzeli się bacznie silniczkowi, zbrukanemu ziemią. Leżał na gazecie jak złom. Palec Pana wskazywał co rusz na inne narzędzie, 94 Sławek więc, aby nadążyć, musiał wpatrywać się pilnie to w stół, to w Pana. Pan pracował szybko. Gesty jego stawały się coraz niecierpliwsze, raz nawet krzyknął, co jest z tobą, do licha. Z tego okrzyku Sławek zrozumiał, że są obaj na dobrej drodze. W pewnej chwili Pan zaczął cicho pogwizdywać. Potem zapytał, czy Sławek zna tę melodię. Sławek znał. Spróbowali więc gwizdać razem, co wychodziło im bardzo nierówno. Pan roześmiał się rozbawiony. - Ale z nas para! - rzekł. Sławek też się roześmiał. - Wiesz, co ma najważniejsze znaczenie? - zapytał Pan nie przerywając pracy. - Proporcje. Stosunek ciężaru modelu do mocy silnika. A ciężar to materiał, z którego właśnie majstrujemy. - A silnik? - Przeczyścimy go. Dostał się piasek. - Zaskoczy? - Nie damy mu wyboru. Nagle zabrzmiał dzwonek. Pan zrobił ruch, cóż, trudno, może wpuścimy. Wrócił z Witkiem. Witek wmaszerował niedbałym krokiem. Ale nie był to ten sam Witek, co przedwczoraj. Powiedział „cześć" przed siebie, po czym ustawił się przy stole. Jego oczy obleciały wszystko, zatrzymały się na kadłubie i silniku. - Przyszłem na chwilę - zaznaczył, nie odrywając oczu. - W porządku - na to Pan, zajmując się swoim. Witek sprawdził robotę Pana. Lecz nade wszystko śledził każdy ruch Sławka, całe to podawanie w porę, całą tę wiedzę o przedmiotach, których Pan potrzebował. Wzrok Witka znowu wrócił do silniczka i tam się zatrzymał. - Rozpieprzył się? - Dostał się piasek w tryby - wyjaśnił Sławek. A Witek. - Pytał cię kto? Zapadła cisza. - Uda się? - spytał po chwili Witek. - Masz na myśli cały manewr? - podchwycił Pan. Witek spojrzał w sufit. 95 - No. W odpowiedzi Pan uniósł zmontowany kadłub i chwilę trzymał w górze, aby go dobrze obejrzeli. Potem uruchomił silniczek. Nie od razu zaskoczył. Pan kilkakrotnie zmuszał go do tego. - To ten piasek - rzekł z troską Sławek. - Zamknij się, laluś - huknął Witek. Delikatnie dotknął skrzydeł, potem silniczka. Zasępił się. Silniczek właśnie zaczął pomrukiwać rytmicznie. Nagle z podwórka doszedł jakiś głos. Witek spojrzał na okna i tam pozostał. Cały był teraz jednym wielkim nasłuchiwaniem. - Pomożesz? - spytał Pan. - E, tam - odrzekł Witek markotnie. - Wolę motocykle. Ruszył ku drzwiom. Pan poszedł za nim. Witek otworzył wyjściowe drzwi, ale zaraz je zamknął. Stanął na progu pokoju i stamtąd popatrzył nieżyczliwie na Sławka. Potem zawrócił do korytarza. Sławek usłyszał jego ściszony głos. - Laluś sypnął. - Nie sypnął - odrzekł Pan. - Ale sypnie. - Nie. - Wtedy ten jego stary młot poleci do szkoły i narozrabia mi koło tyłka. Ale jak narozrabia, to i lalusiowi zaszkodzi, nawet więcej niż mnie, bo ja mam już tam swoją kartotekę. Niech mu pan to powie. - Powiem - przyrzekł Pan - jeżeli zechce ze mną rozmawiać. - To jeszcze tu nie był? - Nie. - Dziwne - rzekł Witek. - On ma wielki dziób. Moja matka siedziała z nim w jednej klasie, to najlepiej wie. Znowu zajrzał przez próg. Sławek znał swego kolegę. Domyślił się, że Witek nie rzekł jeszcze najważniejszego. - Mojej matce nie przekablował pan wszystkiego - zagaił Witek wycofując się z progu. - Swojej opowiesz sam. - Za Boga nie! - poprzysiągł Witek. - Nie jestem głupi. Co wie, wystarczy - zaskrzypiały drzwi, Sławek był pewien, że Witek wachluje nimi w tę i z powrotem, bo wciąż nie ma pojęcia, jak powiedzieć najważniejsze. - No dobra - rzekł nagle głośno. - Znam 96 sposób, aby to tam wstawić z powrotem do gabloty. Nikt nie zauważy. Ale bez lalusia. On mi przynosi pecha. No to na razie. Pan nie zamknął drzwi. Usłyszeli jak Witek schodził ostrożnie schodami w dół aż do swego piętra. Potem już poleciał jak zawsze. z hukiem i gwizdaniem. Pan wrócił do pokoju zamyślony. - Słyszałeś? Co ty na to? - Ukraść było łatwo - odrzekł Sławek z troską - ale oddać, aby nikt nie zauważył, to bardzo trudno. - Tak - przyznał Pan. - Tutaj trzeba mistrza. Spojrzał w stronę kuchni. Sławek uprzedził go, szybko wstawi- czajnik na gaz. Po czym spojrzał pytająco na Pana. - Owszem, konfitury też - powiedział Pan. - Jak zawsze przj wielkiej naradzie. Sławek powystawiał wszystko z szafy. A potem usiadł oboŁ Pana na stołku i kołysząc nogami, starał się przewidzieć przyszłość Pan mruknął kilka razy, tak, no, tak, po czym zapalił fajeczkę Naradzali się tak, każdy ze sobą, aż Pan zapytał głośno. - Da radę? - On jest bardzo zdolny - przyznał lojalnie Sławek. - Nikt gc nie może przyłapać. - Tak myślałem - powiedział Pan. - A pan z modelarni też' - dorzucił po chwili. - Ach ten - rzekł Sławek - to jest, no, to jest... - Stary młot? - podpowiedział Pan. - Skąd pan wie? - zdziwił się Sławek. - Witek mówił? - Mówił. - A jak zauważył i poleci zaraz do dyrektora? - Trudno - odrzekł Pan. - To poleci. Sławek zsunął się ze stołka i zaczął krążyć po kuchni. - Widzę, że nie zsunął ci się kamień z serca - odezwał się Pan - Do połowy - odrzekł Sławek. - To posłuchaj. Zrobiliśmy szkodę i naprawimy ją. Jeśli nik tego nie zauważy, przemilczymy sprawę, bo zawsze wybiera sii mniejsze zło. Lecz jeśli w szkole już wiedzą, to rozpocznienr pertraktacje. Obmyślimy sobie taktykę przemilczania i ustalimy, c< można powiedzieć i o kim. Powiedz mi tylko, czy jest tam w ogól ktoś, z kim można by w razie czego porozmawiać. Sławek zastanowił się. A im dłużej myślał, tym głębiej wciągało go to, co wiedział o szkole. Pan czekał cierpliwie. Wreszcie słowa znalazły się same. Pan słuchał. Sławek najpierw opowiedział o nauczycielu od polskiego, który rozmawiał z uczniami jak równy z równym i bardzo często mylił twarze. O nowej wychowawczyni, której nie warto było denerwować się klasą, bo otrzymała ją tylko na krótko. O dyrektorze, który lubił zadawać przeróżne prace za karę, ale nigdy nie pamiętał komu. O wuefiście, którego bali się wszyscy, nawet ci z ósmej, bo miał bardzo mocny cios. O sa- molocie, takim prawdziwym, ustawionym na cokole, z którego Witek zdarł odznakę, Sławkowi na złość. O dzienniczku z pod- robionym podpisem, którego nikt nie rozpoznał, chociaż to było przestępstwo. Mówił i mówił. Czuł, że słowa plączą się niejednokrotnie, że niekiedy jedno wchodzi na drugie, a między zdaniami nie ma kropek, lecz patrząc na Pana widział, że on rozumie wszystko, to czego Sławek nie umiał powiedzieć. Umilkł na chwilę. Czekał, bo może Pan wolałby już więcej nie usłyszeć, ale Pan powiedział tylko, że właśnie ujrzał obraz ziemi niczyjej, i zrobił ruch: mów dalej. Sławek opowiedział o Wtyczce i o Rudym, chociaż nie chciał o nich mówić, bo najlepiej byłoby zapomnieć. Lecz oni sami wepchnęli się w jego opowieść i rozpanoszyli się w niej, jak na podwórku. Sławek czuł, że kiedy mówi o Rudym, zmienia mu się głos. Być może także zmieniała mu się twarz i oczy, bo zawsze tak było, gdy opowiadał mamie o tych, co mieli siłę. - Siła jest czymś pozytywnym - przerwał mu Pan. - To jest tylko prostactwo i zanik mózgu - umilkł, napchał fajkę tytoniem, popykał i dodał już spokojnie: - Każde podwórko ma swego Rudego. Lecz taki Rudy robi tylko to, na co mu inni pozwalają. - Ja mu pozwoliłem - rzekł ze smutkiem Sławek. - Nie miałeś wyboru. Zachowałeś godność. - Co to jest godność? - spytał Sławek. Pan zamilkł. - Gdy się ją ma, człowiek trzyma się prosto, nawet gdy jest przegrany - odrzekł wreszcie. 98 - Rozumiem - rzekł Sławek, nie wszystko rozumiejąc. - Jeżeli ktoś ma godność w sobie, wtedy żaden Rudy nigdy nie będzie miał nad tym kimś władzy. Taki człowiek obroni się. - Kaźmierczak! - wykrzyknął Sławek. - On to umie. Jest mniejszy ode mnie, ale umie to robić. - Też to potrafisz. Broniłeś samolotu, chociaż ich było tylu przeciw tobie. Uciekłeś, mimo że bałeś się ciemności. - Nie wiedziałem, co robię - odrzekł Sławek uczciwie. - Wszystkie myśli mnie opuściły. - To nieistotne - powiedział Pan. - Chciałbym ci wiele wy- tłumaczyć, lecz nie umiem. Z czasem człowiek zatraca umiejętność wyjaśniania przy pomocy prostych słów. Między siłą a przemocą leży przepaść, chociaż ludzie tego nie rozróżniają. Przemoc rodzi się ze źle rozumianej władzy, jaką się ma nad kimś, a często dzieci mają ją nad rodzicami i wykorzystują to. Trzeba być prawdziwie silnym człowiekiem i mieć dużo godności, aby nie szantażować tych, którzy nas kochają. - Ja mojego taty nie obchodzę - rzekł Sławek ze smutkiem. - Obchodzisz go. - Nigdy tego nie powiedział. - Lubienie nie jest sprawą słów. Sławek zamyślił się. Nagle tamten dość odległy dzień z kołyszącą się ziemią, z oknem, z którego chcieli go wyrzucić, powrócił dc niego i na moment odebrał mu oddech. W tej samej chwili pamięć podsunęła mu znajomy zapach marynarki, przesączonej dymem i poczucie bezpieczeństwa, gdy tak wsłuchiwał się w głośny, przy- spieszony rytm swego serca nakładający się na ten drugi. Otworzy! oczy. Pan przyglądał mu się uważnie. - Odpędził strach - powiedział Sławek. - Rozumiem. - Ale nie mogłem mu o tym powiedzieć. - Wiedział bez tego. - Nie wiedział - rzekł ze smutkiem Sławek. - On się wstydź mojego strachu. - Nie. On udaje, żeby ciebie zmobilizować. Sławek pokiwał głową w zamyśleniu. Nałożył drugą porcja konfitur i zaczął jeść, nie wiedząc, że to robi. Pan także nie wiedział 9< że siedzi w kuchni, obok Sławka. Odszedł bardzo daleko. Milczeli obaj długą chwilę. - Strach nie jest czymś wstydliwym - podjął Pan. - Zawsze się czegoś boimy, czy o kogoś. Lecz istnieje także strach nieopanowany, który nakazuje człowiekowi zrobić wszystko, nawet największą podłość, byleby na chwilę odzyskać bezpieczeństwo. Taki strach jest już tchórzostwem. Ale granica między jednym strachem a drugim zaciera się szybko, tak jak granica między prośbą a szantażem. Wszystko to, i przemoc, i strach, i szantaż, i egoizm, jest ze sobą przedziwnie powiązane. Ale ludzie wolą tego nie dostrzegać, jak długo się da. I wymuszają rzeczy, które otrzymaliby nawet bez proszenia. I przesuwają bezmyślnie granice, poza które nie powinni byli nigdy wyjść, nawet gdyby zawiódł ich rozum. Istnieje jeszcze coś takiego jak przyzwoitość, która zabrania zabierać drugiemu ostatnią cenną rzecz. Złudzenie. Sławek słuchał, a wszystko, co rozumiał, odbijało się w jego oczach. Omal od początku pojął, że Pan nie mówi tylko o podwórku, tym w dole. I o ludziach takich sobie. Pan mówi o czymś, przez co sam przeszedł, jak Sławek musiał przejść przez swoje. Z całą pewnością i Pan bał się niekiedy ciemności, bo nie wiedział, co się za nimi kryje. I miał swoje okno, przez które chcieli go wyrzucić. Sławek czuł niedorzeczność ostatniej myśli, ale wracała doń natrętnie. Wpatrywał się więc w Pana, wciąż odległego, chcąc się przysłużyć choćby słuchaniem. I powiedzieć, jak nieraz mama Sławka mówiła, stoję przy tobie. I to na zawsze. Pan urwał nagle. Sławek czekał. Pan popatrzył na Sławka, potem na stół widoczny przez otwarte drzwi, potem znowu na Sławka. - Wiedziałem - odezwał się - że nie ma rzeczy mniej trwałej od podarunku z własnego czasu. Lecz może się zdarzyć wyjątek i mnie się to przytrafiło. Co zaofiarowałem, zostało mi właśnie zwrócone wielokrotnie. Sławek wymościł się w pościeli, ale ojciec wciąż stał w progu. - Możesz zgasić - rzekł Sławek i zakrył się po szyję. Zamiast zgasić, ojciec podszedł bliżej. 100 - Co robiłeś cały dzień u pana? - spytał. - To była najładniejsza niedziela w kalendarzu - odrzekł Sławek i umilkł. Dodał w zamyśleniu: - Nigdy takiej nie miałem. - Ale co robiłeś? - dopytywał ojciec. - To tajemnica. Sławek dostrzegł najpierw gniew w twarzy ojca. A potem coś, czego nigdy przedtem nie było. Zupełny brak pośpiechu. Tata stał sobie przy tapczanie i nie musiał nigdzie lecieć, przeganiając ludzi z drogi. Sławek zdziwił się. - Masz kłopoty, tato? - Niby dlaczego? - No bo sobie stoisz i nigdzie nie musisz lecieć. Ojciec żachnął się. - Nie, nie muszę - odrzekł szorstko. - No to śpij, skoroś się tak napracował. Zamknął drzwi. Sławek dosłyszał z korytarza jego urażony głos. - Jak zwykle, nic mi się nie mówi! - Żeby wiedzieć, co w domu, trzeba w nim bywać choćby od czasu do czasu. Głosy przycichły. Sławek przestraszył się, że mama, w gniewie na ojca, zacznie niechcąco zdradzać tajemnicę, ale ona zakrzyknęła zniecierpliwiona: - A skąd mam wiedzieć, co oni tam robili. Nie było mnie przy tym. Tata umilkł. Sławek roześmiał się uspokojony. - Mama jest absolutną pewniaczką - rzekł do straszydełka - zawsze to wiedziałem. Straszydełko wybałuszyło na niego koralikowe oczy, nic nie rozumiejąc. Mimo to zaczął szeptać w wielkie szmaciane ucho, co też przytrafi się jutro, w poniedziałek. Straszydełko słuchało, koralikowe oczy połyskiwały, ile raz> refleks światła z kuchni przebiegał po kołdrze. Pan powiedział, że jutrzejszy dzień jest jak zdobycie plaży Normandii. Równie trudn> i zaskakujący. Najbardziej dla Pana ze świetlicy. Nawet Witek będzie w tym dniu niepotrzebny. Samolot rozpostrze skrzydła i sam przefrunie mur szkoły i ściany i niczego nie niszcząc po drodze 101 wyląduje w gablotce. To jest możliwe, gdy się jest srebrem w srebrze. Oślepi rankiem wszystkich, którzy by chcieli wytropić jego poranny lot w słońcu. Szkaradełko słuchając migało oczkami jak najbardziej zgodnie. W pewnej chwili, niezauważalnej dla siebie, opadli ślizgowym lotem na samo dno snu. Szkolne poranki są zawsze takie same. Najpierw nikomu się nie spieszy, a potem, wszystko naraz opanowuje smok. Dzisiejszy ranek nie był inny. Tłumy przepychały się korytarzem w stronę klas, zamykając perspektywę. Wreszcie rozluźniło się nieco. Sławek oderwał się od ściany. Najpierw patrzył zamkniętymi oczyma, potem raptownie otworzył je. Stał! Biały, lekki, z długimi skrzydłami, które potrafią wykorzystać nawet najmniej sprzyjający wiatr. Srebro nie było srebrem, było tylko bielą za szkłem, ale nie szkodzi, taki właśnie miał być, nie do rozpoznania. Sławek stał i stał. Już przebrzmiał drugi dzwonek, ten na lekcje, a on wciąż nie mógł oderwać oczu. Drzwi od świetlicy otworzyły się raptownie. Na korytarz wyleciał Witek. Wylatując, jeszcze się z kimś bił. Prześmignął koło Sławka, zatrzymał się na ścianie, odbił od niej i runął na Sławka. Przewrócili się. Witek trzasnął Sławka pięścią przez plecy. Sławek oddał. Witek osłupiał. Puścił Sławka, usiadł, potem wstał, nie pojmując. - No, no, laluś! - powiedział bardziej zdumiony niż zły. - Bo ci jeszcze raz przyleję. Ale nie przylał. Obejrzał Sławka od stóp do głowy, potem popatrzył na gablotę, ułożył palce w literę V i czekał na pochwały. - To jest kompletne Waterloo dla tego starego młota ze świetlicy. Może gały wytrzeszczać, ile chce. Nie pozna. Wiesz, co to jest Waterloo? - A wiesz, co to brzeg Normandii? - Nie wymądrzaj się - rzekł Witek z gniewem. Popchnął Sławka pod przeciwległą ścianę. - Nie spieprzyliście czegoś? - Gdybyś robił z nami, to byś wiedział. - Nie mam czasu na bzdury. - Rudy ci zabronił. Witek stracił oddech. W tej samej chwili rozległ się głos sekretarki, biegnącej korytarzem. 102 - Czwarta?! - Trzecia. Zatrzymała się. - To dobrze, trzecia też ma iść. Zawróciła i pogoniła ich przed sobą do klasy. Pan od polskiego wysłuchał jej szeptania. Spóźnionym nie poświęcił uwagi, i tak miał za dużo uczniów w klasie, narzekał na to każdego dnia i nazywał to klęską polskiej oświaty. Witek ze Sławkiem dotarli do ławki. Klasa podsłuchiwała bez szczególnego napięcia, co też ich dzisiaj spotka, nawet najgłupszy mógł to przeczuć, słysząc słowo „dentysta". Pan powtórzył je dwa razy. Najpierw niechętnie, potem rozpogodził się. - No, skoro to konieczne - rzekł. Zastanowił się i znowu zmienił zdanie. - Czy pani wie, jak przerobić ortografię, czy cokolwiek, skoro wszystko w tej szkole dzieje się na polskim? Sekretarka nie wiedziała. Ruszyła do drzwi. Pan popatrzył za nią. Potem zajrzał do dziennika. - Wychodzić ławkami po dwóch - nakazał. Sławek szedł z Kaźmierczakiem. Kaźmierczak milczał jak zawsze, tylko dziwnie się trząsł. Wreszcie rzekł, że pewnie jest bardzo zimno na dworze, choć zdaniem Sławka było gorąco. Na dowód czego zdjął sweter. Ale Kaźmierczak trząsł się nadal, a oczy miał dziwne, jak za mgłą. Weszli do poczekalni. Kaźmierczak zaraz opadł na krzesło, Sławek więc musiał wkroczyć pierwszy. Higienistka siedziała pod szafą i malowała usta. Na moment przerwała, wskazała ruchem głowy fotel. Lecz Sławek nie umiał sobie nakazać, aby tak od razu na nim siąść. Czuł, że zaczyna dygotać jak Kaźmierczak. Nagle dostrzegł, że higienistka obserwuje go w lustrze. W pewnej chwili zaczęła się uśmiechać jak wuefista, gdy mu jakiś pomysł przychodził do głowy. Higienistka była młoda i bardzo gruba. Stanęła obok fotela i nakazała: - Siadaj! Przysiadł na brzeżku. Bezceremonialnie popchnęła go głębiej Sama zajęła małe podwyższenie, zawisła nad Sławkiem i zaczęła podzwaniać cążkami. Sławek zamknął oczy. - Otwórz je! - nakazała. - Jak mam wiedzieć, kiedy cię zaboli' Kiedy wjadę ci głęboko w nerw. Nie ruszaj się, bo rozwalę c dziąsła. Wiesz, jak mocno ono krwawi? Na śmierć! - wisiała nad nim i wpatrywała się w jego strach, w jego łzy, których się wstydził. - Czego beczysz? - raptem zesztywniała. Sławek zobaczył koło niej panią doktor. Szybkość, z jaką higienistka odfrunęła, powiedziała Sławkowi, że pani doktor nie była zadowolona. Pani doktor nigdy nie straszyła uczniów. Przeciwnie, zawsze ją tego dnia spotykało tyle zabawnych przygód w drodze do szkoły, że wszyscy musieli się śmiać nawet przez łzy. - Bolą cię ząbki? - spytała pani doktor uśmiechając się. Sławek zaprzeczył. Pani doktor osuszyła płatkiem ligniny jego policzki. Wzięła do ręki lusterko i pokazała Sławkowi. - Tylko zajrzę. I sprawdzę. Dobrze? Sławek otworzył szeroko usta. Patrzył uporczywie w twarz lekarki na znak, że się nie boi. Pani doktor miała szeroką spokojną twarz i bardzo piękny uśmiech. Mówiła, że właśnie on jest reklamą jej zawodu. - Pięknie utrzymane ząbki - pochwaliła. - Dbaj o nie. Bo to już te na całe życie. Poproś następnego. Następny był Kaźmierczak. Wydobył się powoli z kąta poczeka- lni, spojrzał na Sławka tymi oczyma jak zza mgły i ruszył do gabinetu. - Nie bój się - uspokoił go Sławek, ale Kaźmierczak machnął ręką. Sławek nie zdążył siąść, gdy otworzyły się ponownie. - Chodź no! - rzekła higienistka. Sławek wrócił niespokojny, ale to nie o niego szło. Pani doktor trzymała Kaźmierczaka za rękę i cicho odliczała. Potem położyła dłoń na czole, wreszcie zajrzała do gardła. - Masz gorączkę - powiedziała. Rzuciła okiem w kartotekę i zwróciła się do Sławka: - Sławek ci na imię, tak? A więc, Sławku, idź z kolegą do pani doktor naprzeciwko. Potem wróć z nim do klasy. Nie opuszczaj go, rozumiesz? Sławek skinął głową. - Ja jestem od leczenia zębów. A tamta pani doktor od całego zdrowia. Idźcie zaraz. A pani niech przywoła następnego. - Następny jest w klasie - rzekł nieśmiało Sławek. Wyszli. Gabinet lekarski znajdował się na drugim końcu korytarza. 104 - Co to, bez pukania?! - oburzyła się na nich pani doktor. Była sama. Mieszała energicznie w szklance z herbatą, a na stole stała druga, jeszcze nietknięta. Sławek cofnął się, wchodząc Kaźmierczakowi na palce. - Albo nie - zmieniła zdanie pani doktor. - Zostań, skoro już wszedłeś. O co chodzi? Sławek wskazał na Kaźmierczaka. - Czekaj, czekaj! - rzekła pani doktor, bacznie się przyglądając Kaźmierczakowi. - Tyś tu wczoraj był. Z bratem. Tak? - odczekała, aż Kaźmierczak potwierdzi. Upiła ze szklanki, przyglądając się im ze środka gabinetu. - No tak, gorączkę to ty masz! - powiedziała, w dalszym ciągu coś obmyślając. Korytarzem ktoś szedł, kroki przybliżyły się, pani doktor powiedziała szybko: - Zażywaj, mały, to samo, co twój brat. A wieczorem niech matka idzie z wami do specjalisty. Zrobiła krok, a oni cofnęli się przed nią, czekając, czy może jeszcze coś powie. Drzwi otworzyły się tymczasem, Sławek nastąpił obcasem na czubek czyjegoś buta. Ktoś krzyknął, uważaj! po czym obrócił Sławkiem do przodu i wypchnął ich obu na korytarz. Chwilę stali oszołomieni. - Mam to zwolnienie czy nie? - wychrypiał Kaźmierczak. Sławek nie wiedział. Wrócili do klasy. Pan fuknął na nich, pytając, gdzie tak długo siedzieli. Ale zaraz umilkł, popatrzył na Kaźmierczaka. - Jest chory - wyjaśnił Sławek. Pan spojrzał po raz drugi. - Ma zwolnienie? - Nie wiem. Pan żachnął się. Ale przyjrzał się dokładniej Kaźmierczakowi. Coś mu się w nim nie spodobało. - Masz gorączkę, mały. Idź zaraz do lekarza. - On już był - odrzekł Sławek za Kaźmierczaka. - I co lekarka kazała? - Jeść te same tabletki, co brat - wychrypiał Kaźmierczak i powlókł się do swojej ławki. Pan patrzył za nim zaskoczony. - No nie, widać jakaś choroba rodzinna - mruknął. Nagle krzyknął - zabieraj się do domu! Pakuj manatki! Ty, jak ci tam? 105 - zwrócił się do Sławka. - Odprowadź go. Do samego domu, rozumiesz? Uczciwie aż za próg, rozumiesz? Do szkoły nie wracaj, nie zdążysz. - Tak, proszę pana - odrzekł Sławek wyciągając swój tornister spod ławki. - Kurde, masz szczęście - rzekł Witek z zazdrością. Sławek poszedł za Kaźmierczakiem, któremu było tak wszystko jedno, że zapomniał zabrać jojo spod ławki, chociaż był to jego jedyny skarb. - Ty! - krzyknął Pan za nim. - Jest ktoś w domu? - Brat - odrzekł Kaźmierczak i to Pana zadowoliło. Starszy Kaźmierczak otworzył im drzwi. Miał nogę w gipsie aż za kolano. - Gdzie małe? Młodszy nie odpowiedział. Wtedy starszy przyjrzał się mu, jak mama niekiedy patrzyła na Sławka. - O, kurde! - rzekł starszy. - Jeszcze i ty - pomyślał chwilę, zatrzymał wzrok na Sławku. - Idź ty po małe. Bachory mają już pewnie dosyć tego młyna, trzeba być człowiekiem. - Czy mi wydadzą? - zwątpił Sławek. Starszy Kaźmierczak zastanowił się. Wtedy przy drzwiach wejściowych zachrobotało w zamku, po czym drzwi otworzyły się i wszedł młody wąsaty mężczyzna. Sławek ukłonił się, ale tamten patrzył tylko na Kaźmierczaków, a oni na niego. Było w tym patrzeniu jakieś obopólne oczekiwanie. - I co, boli noga? - spytał mężczyzna wciąż od progu. Starszy Kaźmierczak nie odpowiedział. Mężczyzna przyjrzał się młodszemu. Raptem podszedł do niego, ustawił twarzą do światła, złapał za rękę i zaczął odliczać. - No dobra - rzekł - właź do łóżka. Ja idę po dziewczynki i po lekarza. Drzwi zatrzasnęły się za nim. - To wujek? - spytał Sławek. - W domu musi być jakiś mężczyzna - odrzekł starszy Kaź- mierczak i zamyślił się. - Jak ja dorosnę, to go matka wywali. Tak powiedziała. A teraz wędruj, bo się zarazisz. Sławek wyszedł niechętnie. Bardzo dziwny był dom Kaźmier- czaków. Sławek lubiłby tu przebywać, ale oni nigdy nie mówili: 106 przyjdź do nas, albo zabawimy się na podwórku, bo mieli własne sprawy i one im zupełnie wystarczały. Odkąd ich ojciec wszedł pod tramwaj, mieli pełne ręce roboty, bo przecież na matkę nie mogli wszystkiego zwalić, tak to kiedyś wyjaśnił Kaźmierczak, ten młodszy. Sławek by również nigdy swojej matki nie zostawił, ale ona, niestety, nigdy nie pozwalała sobie pomóc. Stał przy oknie na klatce schodowej i patrzył przed siebie. Stąd był niezwykle piękny widok, stale go pamiętał. Teraz, kiedy drzewa nie miały jeszcze liści, można było dostrzec Wartę, jak sunie leniwie między płaskimi brzegami tam, dokąd zmuszał ją prąd. Z czwartego piętra Kaźmierczaka miało się sto razy lepszy widok niż z dziesiątego u ciotki Jadwigi. Tutaj widziało się wszystko, jakby człowiek był ptakiem. Sławek westchnął. Tyle już razy stał przy tym oknie i tyle razy patrzył sobie w dal, zawsze bardzo żałując. Ale dzisiaj zdał sobie nagle sprawę, że nie ma czego zazdrościć. Wszystko bowiem, co oni tutaj mają z okna, Sławek ostatecznie też mógłby mieć, gdyby się postarał. Ale oni nigdy nie będą mieli tego, co Sławek ma od niedawna. Zszedł powoli na dół. Za narożnikiem stał Wtyczka i rozglądał się, Sławka jakby nie poznał. Gdy Sławek był już na zakręcie, odwrócił się. Jakiś obcy mężczyzna przedkładał coś Wtyczce, a ten kiwał głową na zgodę. Wtyczka zawsze się zgadzał, gdy przekonywał go ktoś silniejszy. Jakaś wstydliwa myśl narzuciła się Sławkowi, że i on jest taki. Ale zaraz przypomniał sobie słowa Pana, że zgoda na coś to czasami tylko mądra zwłoka. Wszedł już na swoją ulicę. Chodnikiem szli szeroko trzej koledzy Rudego. Ten z czerwonym grzebieniem zatrzymał się nagle przy Sławku. - Ćmiki gdzie? - warknął. - Wypaliłem - odrzucił Sławek szybciej, niż pomyślał. Zaskoczyło ich to tak, że zapomnieli go uderzyć. Oddalał się od nich, nakazując sobie nie biec. Tak osiągnął bramę. Gdy docierał do swojej oficyny, usłyszał za sobą trzask pękanego drewna. Obejrzał się. Dwaj od Rudego podskakiwali na drewnianym obrzeżu pias- kownicy, aż leciały drzazgi, Sławek zmartwiał. Wszedł do bramy, odczekał, aż tamci odejdą, po czym zmienił kurs. W oficynie Pana 107 było cicho, Witek jeszcze nie wrócił ze szkoły, a jego dwaj starsi bracia pewnie wcale nie poszli, widział ich bowiem na ulicy. Zadzwonił delikatnie. Pana nie było w domu, Sławek zajął swój punkt obserwacyjny na podeście pod pralnią. Pan nie nadchodził. Za to zjawił się Witek. Maszerował przez podwórko, gwiżdżąc i wykopując kamienie. Z małego okienka Sławek widział go wyraźnie. Właśnie zatrzymał się koło połamanej piaskownicy. Gwizdanie ucichło. Potem załomotały buty na schodach, Witek otworzył drzwi swego mieszkania, szurnął szmacianką po podłodze, aż podjechała sama do kuchni, i wycofał się na klatkę schodową. Spojrzał w górę, odkrył głowę Sławka między tralkami. Dwa susy i już był obok. - I po dechach - rzekł wskazując palcem w dół. - Szkoda, nie? Sławek skinął głową. Pomilczeli. - Nikt nie wie - odezwał się Witek - że to ja wstawiłem model do gabloty. Na ciebie poszło i na starego. No i w porządalu, tak miało być - zamilkł, pomyślał chwilę. - Ale się nie bój - podjął. - Rudy ma teraz coś lepszego na głowie, rozkręca interes, pod- słyszałem, będzie z tego wielki szmal. - Rudy ci mówił? Witek postukał się w czoło. - Rudy jest na amnestii, to wysyła Wtyczkę, podstawia go, kapujesz? No więc Wtyczka gadał z takim jednym, w życiu go nie widziałem. - Ja widziałem - rzekł Sławek. - Taki chudy w kręconych porkach. - Ten sam - rzekł Witek i zamyślił się głęboko. - O procencie mówili. Słyszałem każde słowo, siedziałem w kiblu przy szopie. Omal mnie z tym kiblem nie' wywalili, tak się żarli. - O co? - spytał Sławek zaciekawiony. - Pewnie o te procenty. Wiesz, co to jest amfa? - A ty wiesz? - Amfa to jest amfa, głupolu, każdy to wie. Wtyczka będzie ją rozprowadzać. Ale się boi, bo ma kuratora. Rudy to dobrze wymyślił! Tylko nie może wiedzieć, że ja wiem, spróbuj mnie sypnąć! - Przecież nie rozmawiam z nim! - odrzekł Sławek. - Ale z kim innym rozmawiasz! - zawołał Witek. Umilkł, jego ucho wychwyciło odległy szelest zbliżających się kroków. Znieruchomieli, bali się oddychać. Rudy z bratem Witka 108 dotarli na schody. Przytłumionym głosem wymienili kilka zdań. Imię Wtyczki powtórzyło się kilkakrotnie. - On? - rzekł Rudy z niedowierzaniem. - Za słaby. Rozstali się bez pożegnania. Trzasnęły drzwi. Witek trwał wciąż obok Sławka nieruchomy, nieufnie nasłuchujący. - Nie mówiłem? - rzekł szeptem, po czym zjechał po poręczy w dół. Nie wszedł do swego mieszkania, Sławek dostrzegł przez okienko przemykającą pod domami sylwetkę Witka. Sławek siadł nieco wygodniej i zamyślił się głęboko. Nastałyby bardzo piękne dni, gdyby Rudemu nie starczyło czasu dla podwórka. A gdyby z tego nowego interesu miał dużo, dużo pieniędzy, to może by w ogóle o podwórku zapomniał. Przestanie udowadniać, kto nim rządzi, bo będzie miał ważniejsze sprawy na głowie. Nagle ujrzał wchodzącego po schodach Pana. Szedł jakoś ciężko, zapewne zniszczona piaskownica tak odmieniła jego kroki. Sławek w okamgnieniu zjechał mu pod nogi. - Witaj na pokładzie - rzekł Pan. - Zdobyliśmy brzeg Normandii - rzekł szybko Sławek. - Bez strat. - Bez - potwierdził Sławek. Roztargnienie ustąpiło z twarzy Pana. Otworzył drzwi. - I bez zwrócenia uwagi? - upewnił się. - Nikt nie wie, że to my - powiedział Sławek. - Myślą wszyscy, że patrzą na ten sam. Taki jest podobny. Chociaż dużo piękniejszy. W tej samej chwili Sławek dostrzegł w ręku Pana długą białą kopertę. Zamilkł. - Może są w niej ważne wiadomości - podsunął wbrew swemu sercu. - Raczej jest to list na przedwczoraj - odrzekł Pan. Przyjrzał się kopercie, ale nie rozciął jej. Odłożył na biurko. Wszedł do kuchni, krzątał się po niej, znowu nieco roztargniony. Sławek śledził każdy jego ruch ze swego pufu w rogu pokoju. Położył tornister na podłodze, już pełen niepokoju. - Wiem, to ta piaskownica - odezwał się ze smutkiem. Pan stanął w drzwiach i stamtąd przyjrzał się Sławkowi uważniej. Popatrzył na tornister, na czapeczkę leżącą na podłodze, potem rzucił okiem w stronę okna, ale nie podszedł tam. Posłał ślizgowym 109 ruchem swój kapelusz na stojący wazon i przysiadł na taborecie obok Sławka. - Wyglądamy obaj, jakby się coś stało - rzekł. - Nie zdjąłeś skafandra, a ja kurtki. Nic się jednak nie wydarzyło, piaskownica to drobiazg, została wkalkulowana w akcję, jak przedtem krzewy. My pierwsi zrobiliśmy ruch, oni więc musieli się zrewanżować, takie są prawidła gry, nie zaprzątajmy sobie tym głowy. Mówmy lepiej 0 Normandii. Sławek rozbłysnął. - Wtyczka stał godzinę i gapił się, nie wierząc oczom. Na pewno opowiedział Rudemu. - A więc Rudy wykona następny ruch - rzekł Pan. - Nie będzie miał czasu - rzekł Sławek i raptownie zamilkł. - A dlaczegóż to? - spytał Pan, patrząc uważnie. - Rozkręca lepszy interes. - Aha - rzekł Pan, nie nalegając. - Dałem słowo honoru - rzekł Sławek. - To zobowiązuje - przyznał Pan. Czajnik gwizdał w kuchni, Pan jednakże nie ruszył się z miej- sca. Zapalił fajkę. Przez kłęby błękitnego dymu przyglądał się Sławkowi z namysłem. Wreszcie wstał i zgasił płomień pod czaj- nikiem. - Powiem ci coś, tak na wszelki wypadek, gdyby Rudy znalazł czas - odezwał się z progu. - Nie ma przepisu, że my musimy być górą. Zawsze musimy się liczyć z przegraną. Co jednak nie oznacza, że zrezygnujemy z naszej gry. Mam nawet nowy pomysł, zrobimy sobie własny samolot, co ty na to? Sławek oniemiał. Pan wyrwał kartkę z notatnika i zaczął rysować. Sławek podszedł do biurka. Ołówek biegł po papierze, pewnie 1 z rozmachem. Obły kształt rósł, mknął w locie płaskim, potem opadał dziobem w dół, potem znów się wznosił do krawędzi karty, gdyby nie ołówek Pana, trzymający się mocno papieru, samolot wyfrunąłby daleko poza brzegi kartki, aż po sufit. Sławek spojrzał w górę, istotnie, przez mgnienie coś białego śmignęło mu przed oczami, a potem opadło posłusznie na papier. 110 Sławek i Witek zatrzymali się w tunelu bramy, w drodze do szkoły. Zaintrygowała ich kłótnia na podwórku. Pani Cioskowa spoglądała w dół przez okno na zniszczoną piaskownicę i powyrywane krzewy, a pan Ciosek stał obok nich. - Sam sobie winien - rzekła pani Cioskowa. - Dawniej rozróbki nie było. - Bo nie mieli czego łamać - na to pan Ciosek. Okno nad nimi otworzyło się. Mama Witka dołożyła swoją uwagę. Nagle wszyscy troje zaczęli się kłócić. - Szuramy! - Witek szarpnął Sławka za tornister. Szli drogą na skróty. Milczeli. - My zrobimy następny ruch - odezwał się Sławek. - Im się wydaje, że są górą. - Bo są, jeszcze się przekonasz! Szli dziką drogą wzdłuż pawilonów. Zieleń zaczynała się już powoli panoszyć, nagle rozbuchana forsycja zatkała swoją żółtością dziury w siatce. Witek maszerował, zwalniając co kawałek, przytykając nos do zieleni, i coś sobie medytował półgłosem. - U nas by też tak rosło - mruknął wreszcie. Wykopał kilka kamieni. - Co robisz ze Starym? - spytał. Sławek zastanowił się. - Zabronił ci mówić?! - napadł na niego Witek. - Budujemy samolot. Taki dla siebie. Witka też przygięło. Stał i patrzył. - Głupoty cholerne! - rzekł wreszcie, nie wierząc ani słowu i wierząc równocześnie we wszystko. Sławek przyklęknął na ścieżce. Ujął patyk i zaczął rysować kształt. Rysując, objaśniał obszernie, co jest co. Witek wpadł w szał. Wyrwał patyk z ręki Sławka, zaczął skakać po rysunku, zacierając go. - Myślisz - wrzeszczał - że ja samolotu nigdy nie widziałem?! Nagle zamilkł. Odwrócił się i ruszył pędem do szkoły. Wuefista biegał już po podwórku jak na zawodach. Ostrym gwizdkiem wygarniał uczniów z różnych kątów podwórza. Kiedy nareszcie ustawili się pod właściwymi numerami, zagwizdał trzykrotnie na znak, że odtąd ma być cisza, ani mru mru, bo pożałują. Zapadła więc cisza. Nawet najodważniejszy obawiał się drgnąć. Pan zapowiedział, że dwie klasy pójdą na wycieczkę, bo czymś 111 trzeba je zająć, skoro nauczycielki chorują. A jak tak dalej z tym chorowaniem pójdzie, to jedynym wyjściem z tej sytuacji będzie krzyknięcie adju tej szkole. Nie będzie to miało wpływu na cokolwiek, bo zakute łby pozostaną zakutymi do śmierci, rozumiecie? Rozumieli. Pan od wuefu zabrał się z wielkim poświęceniem do ustawiania klas przeznaczonych do wymarszu. A gdy czynił cokolwiek z po- święceniem, wszyscy musieli zapomnieć, z kim się przed chwilą pobili, i czym prędzej potulnie ustawić się według wzrostu. Przy wymarszach za szkołę Pana obchodziło tylko jedno. Żeby było równo. A więc było równo. Ustawiając ich, Pan nigdy się nie omylił nawet o centymetr. Tylko na dziewczynki nie zwracał uwagi, baby bowiem mówił głośno, to jedno wielkie zawracanie głowy. Nareszcie wszystko było, jak należy. Pan jeszcze chwilę badawczo sprawdzał, ale niestety, nie mógł niczego znaleźć. - Dobra. Idziemy do Palmiarni. Dziewuchy też. Okręcił się w stronę budynku, a kiedy Witek obejrzał się również, otrzymał cios w ucho. - Tu patrz, gówniarzu! - rzekł Pan i znowu się odwrócił. Pan był dzisiaj szczuplejszy niż zwykle. Miał bowiem na sobie nie dres, ale ubranie. Spodnie ściągnął skórzanym paskiem, który jednak stale zjeżdżał poniżej, aż poza brzuch. Lecz gdy Pan obciągał marynarkę, wtedy nagle brzuch gdzieś się podziewał, jakby go nigdy nie było. - Co to ja mówiłem? - zapytał Pan patrząc w stronę budynku - aha, żeby mi tam w Palmiarni porządek był, bo się policzymy. Szósta Be idzie z nami, bo wylatują im cztery lekcje. Gdzie te bawoły, do ciężkiej anieli, są?! Właśnie ich ujrzał. Szósta Be wyszła sobie zza budynku, jak na leczniczy spacer. Szli wolno i nierówno. Za nimi szła Pani od rysunku, osoba bardzo młoda i niewielka. Nie miała z nimi szans. Gdy docierała do nich, oni nagle przyspieszali kroku, jakby już nie byli na spacerze, lecz na treningu, i ona znowu zostawała w tyle. Wtedy zwalniali. Do tej gry wciągnęli również dziewczyny. Były także wyższe od Pani i bardzo wystrojone. Przy nich Pani wydawała się być jeszcze bardziej szara. Ale tylko z daleka. Raz bowiem widział ją Sławek 112 z bliska, w swojej klasie, gdy przyszła na zastępstwo. Nie kazała im się nudzić, byleby cicho. Lecz przyniosła ze sobą książkę i czytała im kilkoma głosami naraz. Było to tak ładne, że nawet Witek nie wariował, tylko prosto po lekcji poszedł do biblioteki wypożyczyć tę książkę. Ale bibliotekarka jadła akurat śniadanie, a potem już tej książki nie było. Szósta Be była już blisko, wciąż drocząc się z Panią. Gdyby byli mądrzejsi, dostrzegliby Pana w porę. Stał oparty o drzewo i czekał, jak kot czeka na myszy. Nagle wyskoczył zza pnia. Dryblasy zaryli natychmiast w miejscu i błyskawicznie ustawili się według wzrostu. Dziewczynom nie poszło to tak składnie. - Co jest, siksy jedne?! - huknął na nie, a one zapomniały się obrazić i szybciutko poszukały swoich miejsc zgodnie ze wzrostem. - Idziemy do Palmiarni! - poinformował ich Pan. - Kto się odłączy, pożałuje, że żyje. Idziemy razem i wracamy razem, zrozumiano?! Potaknęli gorliwie. Ale to nie ułagodziło Pana dostatecznie. Wyłowił z szeregu chłopaka, który ledwie ruszając ustami mówiJ coś do drugiego. Pan ucieszył się. - Hej, wy tam! Przeleć no się jeden z drugim do bramy i z po- wrotem. Ruszyli nie dyskutując. Patrzył za nimi, mrucząc: - Już ja z wami dziś zatańczę. Niewysoka nauczycielka stała przy nim. Wyglądała na zakłopotaną Powiedziała coś do niego cicho, a on na to głośno: - Przekonasz się jeszcze, Mila. Ruszyli równym i miarowym krokiem, a Pani znowu miah trudności, aby nie zostać w tyle. Nadjechała czwórka. Wtedy rzucił się bezwładnie do środka, a Pan nie gromił ich, bo sam miał kłopotj z wejściem do zatłoczonego tramwaju. A kiedy już wszedł, opowiedzia na cały tramwaj, co myśli o oświacie i ministrach. Nie ma na pensji i na remonty, ot tak się rządzą. - Jakby wam pod nosem uczniowie szkoły nie rozbierali, to b; nie były potrzebne tak częste remonty - powiedział ktoś i Pai o dziwo, natychmiast zamilkł. Na Moście Teatralnym przesiedli się w piątkę. Pan milczał, było dosyć dziwne. Dopiero gdy wysiedli przy ulicy Matejki, Pa: rzekł z radością: 11 - Niezły ubaw, jeśli buda okaże się zamknięta! Ale Palmiarnia była otwarta. Dryblasi zaczęli się zaraz od progu nudzić, bo byli tutaj już wiele razy. Niektórzy tylko czekali, aby zejść Panu z oczu i siąść z dziewczynami na ławkach. Lecz wszystko przewidział. - Dziewczyny na lewo, chłopcy na prawo. Interesować mi się, ale już - ściągnął Panią na ławkę. Była niezdecydowana, siedziała na brzeżku i patrzyła za uczniami. - Stąd wszystko widać - uspokoił ją. - Nie pozabijają się. Najwyżej zeżre ich aligator. Zaintrygowało to ogromnie Witka. - Słyszałeś? Gdzie są te... no, no z dżungli, co to żrą ludzi? Kiwnął na jakiegoś kolegę, zaczął się z nim naradzać. Sławek stał obok z głową uniesioną i podziwiał palmę. Witek złapał go za skafander i odciągnął dalej. - Popatrz! - Przesylabizował: - Aligatory! Miał ochotę podrażnić zwierzęta, ale dostrzegł dozorcę, dał więc spokój. Lecz skoro nie mógł zajmować się aligatorami, to musiał poświęcić uwagę Sławkowi. Ale ten nadal rozglądał się z rozmarzeniem po tropikalnej roślinności. - Będę latał nad taką dżunglą - rzekł. - Z kim? - zapytał kolega, z którym przed chwilą rozmawiał Witek. Witek wepchnął się między nich. - Mnie tam stary nie namówi! - rzucił Sławkowi w twarz. - Ciebie by do Afryki nie zabrał! - odpowiedział Sławek. - Kto? - krzyknął ten trzeci nie rozumiejąc. - On ci robi obiecanki cacanki! - na to Witek. - To jest stary ćwok. - Kto?! - wrzasnął trzeci i dostał w kolano. - Ale ciebie nie sypnął - zawołał Sławek. - Nic by mi nie zrobili! - Kto? - zawrzasnął trzeci i wpakował się znowu między nich. Witek złapał go za głowę i wepchnął do sadzawki z aligatorami. Chłopak wyrwał się Witkowi i teraz nieco ogłupiały wypluwał wodę. - Mnie ten stary nie podkupi! - rzekł Witek, znowu okręcając się do trzeciego, ale tamten umknął. - Bo się boisz Rudego - odparował Sławek. Witek rzucił się na niego z pięściami. 114 - No jasne, kto by! Wciąż ci sami! - dał się słyszeć ostry głos Pana. - Do mnie! Czekał, aż się zbliżą. Nie szli spiesznie. Witek był już koło nauczyciela, ale nie zatrzymał się. Szedł i szedł, jakby nie mógł wyhamować. Pan patrzył osłupiały. Po czym odwrócił się raptownie do Sławka. - Już ja się tobą zajmę, gówniarzu! - Dobrze, proszę pana - odrzekł Sławek grzecznie. Pan osłupiał po raz drugi. Sławek odwrócił się. Spostrzegł Panią, która nie zdążyła spoważnieć. Głos ciotki Jadwigi słychać było aż przy drzwiach. Kłóciła się z ojcem. Słowo „kariera" powtarzało się nieustannie. Sławek ruszył korytarzem, starając się iść najgłośniej. Lecz dopiero, gdy był w drzwiach kuchni, dostrzegli go. - Dzień dobry - powiedział grzecznie. - Co to jest kariera? - Na ogół śmierdząca działalność - wyjaśnił ojciec. Zapadło milczenie. Stał w drzwiach, czekając, aż go stamtąd przepłoszą. Ale zapomnieli o nim. - Mówiłam już, masz kompleksy - rzekła ciotka. - Tyje masz, siostro. Też już mówiłem. To puzon, przekonasz się, - Nie nazywaj go tak - odezwała się mama. - Także gardzę chamstwem, jak Jadzia. Nie biedą. Chamstwem. - Co ty o tym wiesz - przeciął ojciec. - Znam biedę. Zawsze byłam biedna i chyba biedna zostanę Ale moim rodzicom o coś szło. Chcieli mi dać coś, czego nie im za pieniądze. Wychowanie. Godność. - Chcesz powiedzieć, że ten puzon to wszystko ma?! - wykrzykną ojciec. Zamieszał gwałtownie w szklance, zaczął pić, nie wyjmująi łyżeczki, cały czas przy tym patrząc na siostrę. Ale ona milczała. Nie powiedziała zgryźliwie, jak zawsze, uważaj bo oczy sobie wyklujesz, tylko wpatrywała się we wzór na obrusie - Wiem, co to jest godność - odezwał się Sławek z progu. Odwrócili się zaskoczeni. - Gdy człowiek ją ma, to się nigdy nikomu nie podlizuje. Zawsz stoi prosto, nawet gdy jest przegrany. 11 - Kto ci to powiedział? - spytała ciotka Jadwiga. - No, któż by! - zawołał ojciec nieprzyjaźnie. Ciotka zainteresowała się jeszcze bardziej. Sławek mógłby o Panu mówić cały dzień, lecz aż za dobrze rozumiał, że oni dzisiaj słuchaliby o nim, nie żeby go chwalić. - Tutaj nie ma nic do tłumaczenia - odrzekł krótko. - Po prostu tak jest. I poszedł sobie. Sławek dostrzegł z okna ogromny kapelusz, a potem brzeżek twarzy ukrytej pod szerokim rondem. Pani szła krokiem osoby niezupełnie pewnej, czy trafiła na właściwe miejsce. Sławek poznał ją od razu. Przyszła tutaj namówić Pana, aby się wyprowadził. Był prawie tego pewien. Wychylił się tak mocno z okna, że omalże nie wypadł. Za chwilę zamknął je i bez namysłu zbiegł w dół. Zastał ją jeszcze na podwórku. Rozglądała się, przytrzymując rondo kapelusza. Za firankami pojawiły się głowy, ale jej to nie interesowało. Wiatr przegarniał śmieci. Było ich jednak mniej, odkąd dozorca ustawił dwa kosze. Pod domem żółciła się nowa piaskownica. Krzewy wypuściły już seledynowe listki, robiło się tu całkiem pięknie, co musiała zauważyć. Sławek stał w swojej bramie obserwując stamtąd każdy ruch Pani. Puściła wreszcie rondo kapelusza i poszła na tych swoich straszliwie wysokich obcasach w stronę oficyny Pana. Sławek odczekał, aż ona dotrze do pierwszego piętra. Już miał także wejść na schody, gdy usłyszał, że Pan otwiera drzwi. - Jestem tylko przejazdem, tato - powiedziała Pani. - Wszędzie bywasz tylko przejazdem - odrzekł Pan. Drzwi się zamknęły, Sławek cicho jak Indianin przemknął na górę i zajął stanowisko na podeście przy pralni. Stuk wysokich obcasów docierał wyraźnie, zapewne Pani krążyła po korytarzu. Po namyśle Sławek zszedł kilka stopni, aby usłyszeć, jak ona namawia Pana do przeprowadzki. Ale usłyszał czyjś szloch. - Zawiodłam cię! - rzekła Pani. - Nie zaprzeczaj. Zawsze chciałeś dla mnie czegoś więcej. Ja jednak wybrałam życie pełne kłamstw. 116 Głos Pana odrzekł coś cicho. Wtedy ona zakrzyknęła: - Zawsze chciałam najłatwiejszego. Byłam młoda, ładna i bardzo głupia, a teraz jestem po prostu stara! Płacz stał się głośniejszy. Sławek wycofał się na górny podest. Na dole ktoś dobijał się do drzwi Witka. Wreszcie głos jego matki powiedział szorstko: - Odejdź, Andrzej nigdzie nie pójdzie. - Sam go o to zapytam - zawrzasnął chłopak. Wtedy mama Witka otworzyła szerzej drzwi i strzeliła chłopaka dwa razy w twarz. Drzwi zatrzasnęły się. Chłopak zbiegł na dół, pełen furii, wykrzykując przekleństwa. Potem wszystko ucichło. Sławek czekał dosyć długo. Cisza trwała. Przyszło mu do głowy, że Pani, być może, dawno sobie poszła. Zszedł po cichu na dół. Gdy był pod drzwiami Pana, to je otworzył. - Wejdź - powiedział. - Pani poszła? - spytał szeptem Sławek. Pan wskazał na stół. Pani siedziała już bez kapelusza, i popijała herbatę. - Dzień dobry - powiedział Sławek nieco speszony. Odkiwnęła, nie patrzyła na żadnego z nich, tak bardzo pochłaniały ją własne myśli. - Przyjdę później - rzekł Sławek. - To krótka wizyta - odpowiedział Pan. - Przyjechałam wyjaśnić - rzekła Pani w zamyśleniu. Trochę herbaty wylało się na obrus, wytarła plamę chusteczką, nie wiedząc co robi. - Dajmy temu spokój - poprosił Pan. - To nikomu niepotrzebne. - Mnie jest potrzebne - odrzekła. - Ja nie mogę tego tak zostawić. - Mamy gościa, Moniko - przypomniał Pan, przytrzymując Sławka za plecy. - Nie ja wzięłam odstępne, tato. Wzięła je Dorota. - Wiem. Pan delikatnie popchnął Sławka w stronę kuchni. Gestem spytał, czy chce coś wypić. Zachowywał się tak, jakby Sławek był w tej chwili bardzo miłym gościem. - Tobie dałby na pewno wyższe odstępne - podjęła. - Ale młodym się spieszyło. 117 - Sytuacja nagliła. Gdybym się nie obudził z narkozy, od- szkodowanie by przepadło. Nie rozmawiajmy o tym przy chłopcu. - Mały nie rozumie - odrzekła nieuważnie. - Pewnie masz rację. Znam moją córkę. Bała się, że nie przeżyjesz. - To bez znaczenia, Moniko. - Powinna była podzielić sumę na trzy części. Wtedy byłoby chociaż trochę uczciwie. Ale zagarnęła wszystko. Możesz ja zaskarżyć, tato. - Nie zrobię tego - odrzekł Pan spokojnie. - Zasłużyła sobie! - Ale ja nie zasłużyłem na to, żeby wnuczkę zaskarżyć. Zapadła cisza. Pani wyglądała, jakby nie od razu i nie do końca zrozumiała słowa Pana. Pan postawił przed Sławkiem miseczkę konfitur, ale Sławek miał wrażenie, że coś ściska mu gardło i niczego by nie przełknął. Pan przyjrzał mu się uważnie. - Przepraszam cię - powiedział i już nie oponował, gdy Sławek ruszył do drzwi. Ojciec z wprawą żonglera nakładał potrawy na talerz. Sławek przyglądał się temu, myśląc o czym innym. - Ej, ty tam - rzekł ojciec. - Można jeść i myśleć, to się da pogodzić. - Zależy - odrzekł Sławek. Podniósł oczy. Ojciec przyglądał mu się z dziwnym wyrazem twarzy. - Odmówili ci kanału? - zatroszczył się Sławek. - Nie - odpowiedział ojciec zaskoczony. - Ale spieszysz się bardzo? Ojciec pomilczał. - Nie tak bardzo. - No to co ci nie wyszło? - spytał Sławek wprost. - Zupa stygnie - stwierdził ojciec. Sławek ujął łyżkę. Dostrzegł, że palce ma poplamione klejem. Ruszył do łazienki. Z kuchni nie dochodził żaden odgłos. Gdy wrócił, ojciec wciąż siedział nad swoim talerzem. - Pewnie przesolona, nie? - rzekł ze zrozumieniem Sławek. - Bo ja wiem - na to ojciec, wciąż patrząc na Sławka. - Dużo masz zadane? 118 - Da się wytrzymać. - A matematyka? - Tylko cztery słupki. Odpowiedział już roztargniony. A także nieco przestraszon Przyszło mu bowiem na myśl, że mogli się omylić, obliczaj; rozpiętość skrzydeł. Wtedy biały ptak runie dziobem w dół i trzel będzie zaczynać od nowa. Odłożył łyżkę i westchnął. - Co cię gnębi, mały? - Proporcje. - Słucham? - spytał ojciec ledwo wierząc uszom. Sławek odsunął talerz, aby ojcu lepiej to wytłumaczyć. Zaczął rysować na obrusie kształt skrzydeł, tłumacząc jak ważna jest ich szerokość. Potem ustawił dłoń, jakby odważał kadłub, i wyjaśnił, o jakie proporcje chodziło. Wreszcie zaczął zakręcać palcami śmigło i opowiedział o wietrze, który może się okazać nieprzychylny I o dziurach w powietrzu, w które można wpaść, lecz które nie są takie groźne, jeśli samolot ma doskonałe proporcje. Mówił i mówił. Oczy ojca robiły się coraz dalsze, jakby samolot rysowany w powietrzu, unosił go ze sobą. - Masz wyobraźnię - rzekł ojciec. - Ale też żyjesz na krawędzi. - Zawsze żyłem - odrzekł Sławek. - Pan powiedział, że czło- wiek musi mieć kilka światów. Gdy straci jeden, zostanie mu drugi. - Nie zanudzasz ty go za bardzo - przerwał ojciec. - My się nigdy nie nudzimy. Ojciec zamilkł. Potem poprosił o kilka dodatkowych wyjaśnień. Ożywił się tak bardzo, że Sławek natychmiast poznał, iż ojca ten piękny powstający samolot wcale nie obchodzi. Umilkł. - Wolisz maszyny - powiedział do ojca. - Samolot to też maszyna. - Ale ma coś więcej. Można się na niej rozpłynąć w powietrzu. Sala gimnastyczna była połączona z głównym budynkiem szkoły długim przeszklonym korytarzem. Z okien sali wuefista miał bardzo dobry widok na podwórko i bramę. I chętnie z tej dogodnej do obserwowania pozycji korzystał. 119 Drzwi do sali były zamknięte. Gdy zbliżała się lekcja, Pan czekał na uczniów w progu, w dresie, z gwizdkiem w zębach. Natomiast, gdy lekcja się kończyła, Pan wypuszczał klasę bezpośrednio na podwórze. Przed salą gimnastyczną Pan umieścił oszkloną szafkę, w której wieszał przeróżne ogłoszenia. O sekcjach sportowych też. Sławek ustawił się pod nią i usiłował odczytać, co jest na którym ogłoszeniu. Sekcji bokserskiej nie było, a właśnie ta byłaby Sławkowi najpotrzebniejsza. Wtem otrzymał potężny cios w plecy. To Witek zaanonsował swoją obecność. - Chcesz się zapisać? - spytał. - Też bym się zapisał. - Przeleciał wzrokiem ogłoszenia, raz, drugi, coraz bardziej rozczarowany. - Nie ma do czego, kurde! - Jest gimnastyczna! - wykrzyknął Sławek. Witek pokójarzył błyskawicznie. - Dobra. Jak człowiek jest wygimnastykowany, to ludzie mogą mu nadmuchać! - rzekł i zamyślił się. - Zobacz, czy on jest? Zgodnie z planem zajęć wuefista powinien być w sali. - Siedzi tam - rzekł Witek. - Nie musi niczego robić, ale siedzieć musi, bo za to bierze forsę. Zadzwonili. Za drzwiami panowała cisza. Czekali cierpliwie, znali rozkład pomieszczeń. Od tych drzwi prowadził długi korytarz do sali. Z tego korytarza też prowadziły drzwi do kilku szatni. Dopiero po przejściu sali trafiało się do małego pokoju, który wuefista nazywał gabinetem. W gabinecie było biurko, dwa fotele, piłki zawieszone u sufitu, a w rogach materace. Czekali więc, aż Pan pokona całą tę drogę i dobrnie do drzwi. Otworzyły się raptownie. Witek na wszelki wypadek uskoczył za węgieł ściany. Sławek został sam oko w oko z rozgniewanym nauczycielem. - Co jest, do jasnej cholery! - zasyczał Pan. - Chcemy się zapisać do gimnastycznej - powiedział szybko Sławek, cofając się przed impetem Pana. - W kwietniu?! - zawrzasnął Pan. - Pod koniec roku?! - i za- trzasnął drzwi. - Nie mówiłem, że to wszystko pic na muchy? - rzekł Witek wynurzając się. - Zauważył mnie? 120 - Zdążyłeś uciec. - Nie uciekłem. Tylko zeszłem mu z oczu, głupolu - poprawił Witek. - I tak mam z nim stale trudności. Ruszyli korytarzem. - Lecimy na skróty - rzekł Witek i już sterował w stronę wyjścia, którego używał palacz, aby się szybciej dostać na zaplecze szkoły. Drzwi były otwarte, wiodły wprost na ścieżkę pod samym murem szkoły. Była to ścieżka dla osłów, mówił Pan Dyrektor, ilekroć kogoś na niej spotkał. Lecz nadal wszyscy po niej chodzili, a potem przez dziurę w parkanie i już się było na ulicy. Idąc, trzeba było przejść koło pokoju wuefisty. Okno było długie i okratowane, niezbyt wysoko umieszczone nad ziemią. Ale żeby zajrzeć do środka, trzeba było jednak wejść na występ muru. Witek właśnie to zrobił. Ogromnie mu się spodobało, co zobaczył. Skinął na Sławka. Sławek przystanął na występie obok Witka. Pan od wuefu pół siedział, pół leżał na fotelu, a obok niego nauczycielka, na którą mówili mapa Polski, bo tak zawsze była wymalowana. Oboje byli rozebrani i bardzo zajęci sobą. Witek zachichotał. Pan odwrócił się nagle, dostrzegł w oknie dwie głowy. Zjechali w dół, nim zdążył doskoczyć do okna. - Poznał nas - przeraził się Sławek. - Nie przyzna się, że był z nią na ksiutach, bądź spokojny - powiedział Witek. Pomaszerowali w milczeniu tuż pod murowanym obrzeżem szkoły. Nagle Witek odgarnął Sławka całym ramieniem i przydusił do pnia kasztana. Pod murem ktoś zaklinał się, że nie może. A drugi głos nie ustępował. Poznali głos Wtyczki. Potem usłyszeli kilka ciosów, jakby spadały na tornister, tak były głuche. Przylgnęli ciaśniej do drzewa. Zza załomu muru wyszedł taki jeden mały z czwartej BE, tak przerażony, że zapomniał płakać. Pięść Wtyczki wygrażała za nim groźnie. Wreszcie ukazał się sam Wtyczka. Przeliczył bilon i wpuścił go nie do kieszeni, lecz do nylonowej torebki. Zastanowiło to Witka. Odczekali, aż odszedł wzdłuż muru. Wtedy Witek dał znak i sami ruszyli. Trampki Wtyczki wydawały lekkie kląśnięcia, gdy tak przeskakiwał kałuże. Witek na moment zatrzymał się. 121 - Rozkręca ten interes? - spytał retorycznie, po czym znowu ruszyli. Wtyczka przeszedł na drugą stronę ulicy i raptem zniknął im w jakiejś bramie. Puścili się biegiem. Ale Wtyczka jakby się rozpłynął. Z podwórka można było przejść na plac budowy, niezliczone wykopy zastawiały drogę i na moment odwróciły uwagę Witka. - On tu nie przyszedł tak sobie - powiedział do Sławka. - To teren Cygana - urwał, wepchnął Sławka w niszę, sam bez tchu. Wtyczka wynurzył się zza jakiegoś baraku, rozejrzał się, potem wolno ruszył do bramy. Już mieli wyjść, gdy ucho Witka podchwyciło chrobot gruzu. Przytrzymał Sławka tułowiem. Ten ktoś przeszedł obok, nie zauważając ich. Był to Cygan, któremu podlegały połu- dniowe łęgi nadwarciańskie. Twarz Witka wyrażała osłupienie i prze- strach. Po długiej chwili wyszli na ulicę. Witek nadal nie zdradzał chęci do rozmowy, co było wprost nie do pojęcia. - Boisz się? - spytał szeptem Sławek. - Myślę - odrzucił Witek. Tak dotarli do dzikiej ścieżki. W oddalonych od niej ogródkach ktoś malował altankę, ostry zapach farby ciągnął aż do nich. Witek bez uprzedzenia wszedł w gąszcz jaśminów i tam przysiadł. Sławek przyglądał mu się uważnie. - Boisz się? - powtórzył. - W połowie przeszedł do Cygana - odrzekł Witek, wciąż myśląc usilnie. - Podkupili go. Chyba amfą. - Powiesz Rudemu? - spytał Sławek cicho. Witek postukał się w czoło. - Niech się sami pozabijają - powiedział nagle zajadle i zamilkł. - A bratu? Witek złapał nagle Sławka za skafander i zaczął nim potrząsać. - Ciągle mi każą, ciągle mi każą, niech sobie teraz sami po- sprawdzają, kto im na pole wszedł - puścił Sławka, odwrócił się profilem i zapatrzył w kiełkującą zieleń. - Oni myślą - rzekł - że jak się ma dziewięć lat, to się jest głupim. Ja nie jestem głupi. Wiem, jak podzielili szkolne podwórko. Niech sobie sami pilnują granicy! - A ta amfa? - spytał Sławek bojaźliwie. - Trafią do ciebie, trafią - na to Witek zgryźliwie. - Od niej człowiek robi się głupi - nagle znowu złapał Sławka za skafander. - Mnie tu nie było, kapujesz?! Ja nic nie widziałem, kapujesz?! Ty 122 też stul pysk i graj sobie głupka. Na razie oni powojują o to, kto będzie miał monopol. Wiesz, co to jest monopol? Jak masz monopol, to możesz walić w pysk każdego, kto ci na podwórko wszedł - rzucił się do tyłu, podkładając szmaciankę pod głowę. Leżał tak wpatrując się najpierw w niebo, a potem w rozwijającą się zieleń. Pachniało ziemią, altanka malowana na czerwowo prześwitywała przez krzewy. Stary człowiek malując, poświstywał coś bardzo ładnie. Witek patrzył i patrzył w ten nabierający barw obrazek, wreszcie podniósł się. - Nasze na podwórku też już dobrze puszczają - rzekł. - To jaśminy. - Mocno pachną. Jak miałem wuja, to chodziłem do niego na działkę, znam różne krzaje. Ale teraz nie chodzę. - Umarł? - Pochapali się, jak to głupi starzy - zamyślił się. - Może nie połamią - rzekł w zadumie, a Sławek domyślił się, o czym Witek mówił - Mają monopol na podwórku, to fakt, ale może nie połamią. Cygan zaczął im grzebać koło tyłka, to muszą z nim zacząć, nie starczy im czasu dla nas - urwał, coś przyszło mu do głowy. - Tylko mi nie kłam. Co robisz ze starym? - Mówiłem, samolot. - Pewnie jakieś gówno - rzekł Witek z żalem. - I tak ci go nie przyjmą na zawody. - Na jakie zawody? - wykrzyknął Sławek. - Te z plakatu, nie widziałeś? - odburknął Witek. Sławek poderwał się. Rzucił się ścieżką w stronę szkoły. Przed szkołą spotkał Kaźmierczaka. Młodszy Kaźmierczak wlókł dwie swoje siostry za ręce i jak zwykle nie miał dla Sławka czasu. Przystanął jednakże na moment. Nie spytał, dlaczego Sławek biegnie do szkoły pod prąd, Sławek musiał mu sam wyjaśnić w przelocie. - Wywiesili plakat. O zawodach modeli. Kaźmierczak poruszył się, ale nie rzekł ani słowa, tylko oczy zrobiły mu się okrąglejsze. Małe puściły ręce brata i zajęły się zbieraniem kamyczków, równie milczące jak brat. - Może mnie przyjmą? - wyraził nadzieję Sławek. Oczy Kaźmierczaka zrobiły się jeszcze okrąglejsze. - Podali warunki - mruknął wreszcie. - Czytałeś? - wykrzyknął Sławek. - Przyklejali, jak wychodziłem - odpowiedział Kaźmierczak. Nadal stał, jakby go dzisiaj mówienie nie nudziło. I nadał wpierał w Sławka swoje sowie oczy. - Gdzie przykleili? - gorączkował się Sławek. - Przed świetlicą. Sławek już miał ruszyć, gdy Kaźmierczak przytrzymał go za rękaw. - Nie leć - mruknął. - Budę zamknęli. Robią wielkanocne porządki - urwał, w oczach miał jakieś pytanie, ale nie wyrzekł go. Złapał starszą dziewczynkę za rękę, ta złapała młodszą i tak poszli w stronę swego domu. Sławek stał i myślał, co też Kaźmierczak chciał powiedzieć. Popatrzył za nim. Kaźmierczak skręcał właśnie w swoją ulicę, małe odwróciły się kilka razy, ale on, nie oglądając się, wlókł je za sobą, jak koń wlecze wózek. Sławek poszedł w stronę domu. Miał tyle do przemyślenia. Najpierw Witek, który nie chciał powtarzać Rudemu, co widział. Który jakby pierwszy raz w życiu chciał stanąć po swojej stronie, po stronie krzewów i Sławka, chociaż tego wyraźnie nie powie- dział. Nikt dzisiaj nie mówił wyraźnie. Sławek poczuł się nagle winien, że nie zmusił Kaźmierczaka do powiedzenia, co myśli. Wprawdzie nigdy się z Kaźmierczakiem nie umawiał i na ogół myślał o nim głównie wtedy, gdy Kaźmierczak zjawiał się w klasie i siadał przed Sławkiem. W ławce, niczego sobą nie zasłaniając, lecz zapewne powinien był dzisiaj zapytać, o co ci chodzi, Kaź- mierczak? Może by odpowiedział. Potem pomyślał, że może Kaźmierczak chciałby obejrzeć model, a nawet przy nim pomagać. Była to myśl nęcąca, ale równocześnie bardzo niespokojna. Z całą pewnością Pan natychmiast polubi Kaźmierczaka, bo jego każdy lubi. A gdy będą model wykonywać we trzech, to może się wydać, że Kaźmierczak potrafi wszystko dużo lepiej od Sławka. Niewykluczone, że Pan jak wszyscy woli tych, co są lepsi. I chociaż nigdy o tym Sławkowi nie powie, to Sławek przecież natychmiast sam się zorientuje. Przy tej okazji uświadomił sobie ze zdumieniem, że gdyby tym trzecim do pomocy był Witek, to by Sławkowi tak bardzo o to nie chodziło. Witek bowiem był kolegą od innego lubienia. 124 Szedł pochylony i wlókł za sobą myśli, jak przedtem Kaźmierczak wlókł siostry. Nagle przystanął. Przecież wszystkie te troski są czymś na wyrost. Pan bowiem wcale nie wie o zawodach. A gdy się dowie, może w ogóle nie zechcieć do nich stanąć. W takiej sytuacji Sławek nie ma prawa napomknąć o czymkolwiek, byłoby to bowiem jak przemówienie się. Albo nawet wymuszenie, takie jakie ojciec zastosował w wesołym miasteczku. Sławek nigdy nie dopuści, aby Pan bodaj przez najkrótszą chwilę pomyślał o Sławku tak, jak Sławek pomyślał o ojcu. Powlókł się przytłoczony w stronę domu. Na podwórku dozorca i pan Ciosek naprawiali ławkę i piaskow- nicę, a dwie małe dziewczynki tych z parteru, pilnowały ich jak nieugięte strażniczki. A co tamci zrobili krok, to one za nimi. A gdy pan Ciosek wracał do domu po jakieś narzędzie, to zaraz jedna z nich biegła za nim i sprowadzała go na podwórko. Sławek popatrzył trochę, jak pracują. Krzewy miały już dość duże seledynowe liście, a gdyby róż ktoś nie zadeptał, to może by któregoś dnia zakwitły. Były to jednak spostrzeżenia bardzo powierz- chowne, Sławek bowiem już tkwił w czasie, który się niebawem zacznie. Przechodząc nawet nie zerknął w stronę swoich okien. Nogi same go zaniosły pod drzwi Pana. Zazwyczaj Pan cierpliwie wysłuchiwał Sławka. Zdarzało się też, że opowiadali sobie wzajemnie, co się wydarzyło tutaj czy gdzie indziej. Ale prawie nigdy nie zdarzyło się, aby Sławek wszedłszy ograniczył się tylko do milczenia. Pan więc musiał sam odgadywać. 0 czym też myśli się tak naprawdę w tym pokoju. Pan przygotował najpierw podwieczorek. Miał wesołą twan 1 pogodny głos. Lecz z całą pewnością straciłby natychmiast dobrj humor, gdyby poznał prawdę. - Lubisz szkołę - zagaił Pan. - Nie. - Dlaczego? - Bo tam wszystko wolno. I nic nie wolno - wyjaśnił Sławek - A czego dzisiaj nie było wolno? - Wrócić do szkoły po lekcjach. - I to cię tak zmartwiło? - zdziwił się Pan. Przysiadł na krześlf obok. - Nie uważałbym tego za zmartwienie. Sławek uznał to za zrządzenie losu. 12: - Nie martwiłbym się innym razem - odrzekł uczciwie. - Lecz oni mogą przy sprzątaniu zdjąć plakat. Albo go zniszczyć. Pan chwilę kojarzył. Potem spytał ostrożnie: - Jaki plakat? - Z gablotki. Pan znowu pomilczał. - To takie ważne? - Bardzo. - A o czy jest ten plakat? Sławek zamilkł. - Nie mogę powiedzieć - rzekł wreszcie - bo Pan by pomyślał, że mi zależy. - A nie zależy ci? Sławek nie odpowiedział. - Wal wprost - zachęcił Pan. - Daliśmy sobie słowo, że nie będziemy się oszukiwać, prawda? - Prawda - przyznał Sławek. Zaczął okrężnie. Pan wysłuchał najpierw o Kaźmierczaku, który nie zdążył czegoś ważnego powiedzieć, chociaż bardzo chciał. Zdaniem Sławka, Kaźmierczak bardzo by chciał obejrzeć sobie ich model, nawet gdyby nie zgłosił się do zawodów. Potem przyszła kolej na sedno sprawy, na opowieść o plakacie, o zawodach, a potem zjawiła się wątpliwość, czy dziewięcioletni człowiek do nich się nadaje. Bo w szkole zawsze się jest do czegoś za młodym, albo za starym. Na koniec dopiero Sławek napomknął o samolocie, który właśnie powstaje. Z całą pewnością będzie to najszybszy i najpiękniejszy model świata, chociaż świat się o tym nie dowie, ponieważ robią go sobie z Panem tak dla osobistej radości. Pan wysłuchał wszystkiego uważnie. Potem punkt po punkcie zbijał wątpliwości Sławka. Zawody są po to, aby do nich stawać. Nie wiek konstruktora jest ważny, ale klasa modelu. Jeżeli zaś idzie o ich model, to Pan jest pewien, że można spokojnie pokazać go ludziom. Dlatego Pan zachęca Sławka, mało, Pan go wręcz do tego zmusi, aby ich samolot spróbował publicznie swoich sił. Jeżeli zaś chodzi o Kaźmierczaka, to Pan jest przekonany, że przy tak wielkiej robocie, jaka ich czeka, przydałby się ktoś jeszcze. I nagle dodał podchwytliwie: 126 - Chyba żeby ci to przeszkadzało. - Nie - zaprzeczył Sławek. - Myślałem, że będzie mi przeszkadzało, ale już wiem, że nie. - A czy ten Kaźmierczak jest dobry w robocie? - Jest lepszy - przyznał uczciwie Sławek, bacznie obserwując Pana. - To dobrze, szybciej pojmie. Zresztą podpowiesz mu, bo jesteś już wciągnięty. A tak w ogóle, samolot ma wielu konstruktorów, to nawet korzystne dla niego. Czy są jeszcze jakieś sprawy do omówienia? - Nie. - To bierzmy się do roboty. A... ktoś inny nie chce nam pomagać1? Sławek od razu zrozumiał Pana. - Jak pyta, to by się zaraz bił. - To także ma swoją wymowę. A Rudy... chciał czegoś od ciebie? - Nie ma czasu. Będzie miał wojnę o monopol. - Przecież go ma na tym podwórku - rzekł Pan. - Ale nie ma w szkole. - Nie chodzi do szkoły. - Wtyczka chodzi. I przekazuje. - Chyba że tak - powiedział Pan i poszedł otworzyć drzwi. Sławek usłyszał głos pana Cioska. Zrozumiał, że trochę poczeka, zanim Pan będzie gotów do pracy. Na porannym apelu dyżur pełnił Pan od wuefu. Ale, co było bardzo dziwne, interesowała go tylko własna klasa. Stał przy niej zamyślony. Klasa trzecia stało tuż obok jego szóstej, a więc dołączenie do niej było trochę ryzykowne. Pan bowiem mimo roztargnienia nie byłby łagodny dla spóźnionych. Sławek i Witek oceniali sytuację od bramy podwórka. Witek doszedł do wniosku, że gdyby dołączyli od drzwi budynku, Pan miałby mniejsze szansę zauważyć ich. - Chodu! - rzucił Sławkowi. Za późno. Wuefista dostrzegł manewr. Kiwnął na nich palcem. - Poznał ciebie - mruknął Witek. Ruszyli ku nauczycielowi, Witek kołysząc się w biodrach na znak, że się nie boi, a Sławek cały sztywny ze strachu. Doszli do 127 Pana. Uczniowie przyglądający się temu zrozumieli, że za chwilę ujrzą piękne przedstawienie. Pan przyjrzał się najpierw Witkowi, potem Sławkowi. Witek patrzył Panu hardo w oczy, a Sławek swoje opuścił. Pan przesunął po nich wzrokiem, z góry w dół i odwrotnie. - Na moim dyżurze panuje porządek. Żadnych spóźnień! - zawiesił głos. Klasy czekały, co tym razem Pan wymyśli dla spóźnialskich, ale wyglądało na to, że Pan jeszcze nie wiedział. - Stać prosto! - huknął. - Nie garbić się! Wyrównać! Stop! Ty, mały, do ciebie mówię! - odczekał, aż oni dwaj dołączą do szeregu. - Do ciebie mówię, kurduplu! - ryknął na Sławka. - Wystąp! Sławek, dygocząc wewnętrznie, wystąpił. Czekał na najgorsze. Na twarzy Pana ukazał się uśmiech, Sławek zrozumiał, że Pan dostrzegł jego strach i syci się nim. Jak Rudy. Jak reszta. Na ten krótki moment zrozumienia strach opuścił go nagle. A kiedy powrócił, już nie paraliżował nóg. Był tylko zwykłym sobie strachem zwykłego chłopca, który nie lubi być karany. - Podejdź bliżej! Sławek zrobił krok, potem drugi. Stanął przed Panem. Pan przeciągał chwilę, wpatrując się w twarz Sławka. Ale nie znalazł w niej dawnego strachu. Zdziwił się trochę. - Dobrze! - zadecydował. - Leć do sekretariatu i zapytaj, czy Pan Dyrektor już przyszedł. Biegiem! Sławek ruszył w stronę budynku, tornister tłukł się na jego plecach, a płócienny chlebak obijał boki. Pan wrzeszczał za nim: - Biegiem! Biegiem! Sławek miał uczucie, że nie dobiegnie żywy do drzwi. Że nogi w pewnej chwili popłaczą się i runie w piasek podwórka na oczach kolegów. Odwrócił się. Wszyscy patrzyli za nim, nikt się nie śmiał. Pan zrobił gwałtowny ruch, no dalej, ale już. Sławek zatrzymał się. Stało się to nagle, niby z cudzego roz- kazu. Chwilę stał, wyrównując oddech, potem, jakby wrzeszczące- go Pana wcale za plecami nie było, ruszył spokojnie do drzwi budynku. Wszedł do sekretariatu. Nim skończył pytanie o Pana Dyrektora, ona przerwała mu. 128 - Kpiny czy co? - rzekła obrażona. - Pan Dyrektor wyjechał na tydzień i cała szkoła o tym wie. Nie zawracaj mi głowy. Sławek przeprosił grzecznie i zawrócił na boisko. Klasy właśnie maszerowały do budynku. Pan stał plecami do Sławka i nawet nie odwrócił się, gdy Sławek chciał mu złożyć meldunek. Sławek wtedy pojął, że Pan posłał go do kancelarii naumyślnie. Przerwał więc w pół zdania i wstąpił do szeregu. Pan odwrócił się raptownie. - Zwolniłem cię?! Sławek poczuł lekką zadyszkę. Lecz bardzo spokojnie wystąpił z szeregu i popatrzył w górę na Pana. Nie cofnął ani na chwilę wzroku. Pan stracił nagle zainteresowanie dla niego. - Do klasy! - ryknął. - Jeszcze się z wami policzę! - A gadaj se, kmiotku! - na to półgłosem Witek i tak weszli do środka. Kaźmierczak zajął spokojnie swoje miejsce przed Sławkiem. Na moment odwrócił ku Sławkowi swoje sowie oczy, jakby o coś pytał. - Jeszcze nie czytałem - odszepnął Sławek. Oczy Kaźmierczaka skryły się na moment pod powiekami. Pani wciąż nie zajmowała swego miejsca na katedrze. Stała w drzwiach, jakby kogoś oczekiwała. - Chciałbyś ze mną? - spytał szeptem Sławek. Kaźmierczak zapatrzył się w tablicę i długo medytował. - Jeżeli nie będzie ciszy, nie zacznę lekcji - zagroziła im Pani od drzwi, wciąż nimi wachlując. Sławek czekał na odpowiedź Kaźmierczaka, ale ten wciąż wpat- rywał się w tablicę. Nagle Sławek zorientował się, że razem z nin czeka na odpowiedź Witek, dłubiąc zajadle scyzorykiem w ławce. - Jak mój braćka będzie mieć z powrotem te swoją nogę. - odezwał się nagle Kaźmierczak, pokazując Sławkowi jedno oko, drugie wciąż patrzyło na tablicę. Wreszcie Kaźmierczak usiadł prosto i Sławek miał przed sobą, jak każdego dnia, małą okrągłą głowę, która mu niczego nie zasłaniała. Pani wróciła zawiedziona od drzwi. Zaczęła się lekcja i wszyscy bardzo się cieszyli, że zaczęła dopiero od połowy. Plakatu nikt nie zdążył zedrzeć. Czerwone litery na białym kartonie informowały wpatrzonych o zaplanowanych zawodach modeli latających. Weźcie udział, krzyczały czerwienią. Czeka wiele nagród. Między innymi lot nad Poznaniem. Z boku plakatu wy- malowano symbol. Białe rozpięte skrzydła. A pod symbolem - warunki zawodów. Sławek nie musiał użyć siły, aby się dopchać bliżej plakatu. Przed nim bowiem, mocno wiosłując ramionami, napierał Witek. Przystanęli z nosem przy plakacie. Odczytali każdy dla siebie. Witek bowiem jakby Sławka dzisiaj nie poznawał. A co na Sławka przez omyłkę spojrzał, to w oczach miał wielki gniew. Nieskończoną ilość razy przeczytał o warunkach, nigdy nie komentując, co było niezwykle dziwne. - Wezmę udział - oznajmił mu Sławek. - Kurdupli nie przyjmują - odrzekł Witek, nie patrząc. - Toteż ty się nie zgłosisz - odpalił Sławek. Pięść Witka wylądowała na jego uchu. Oddał. Witek znowu go palnął, a Sławek znowu oddał. Natychmiast zrobiło się koło nich luźniej. W powstałym półkolu, nie dostrzegając gapiów i nie słysząc dopingu, okładali się zaciekle pięściami. Nikt z patrzących nie miał wątpliwości, czyje ciosy są celniejsze, ale Sławka to nie obchodziło, miał wrażenie, że jego pięści same strzelają w ciało Witka. Nagle Witek runął. Kątem oka Sławek dostrzegł czyjąś nogę, cofającą się szybko. Na nodze był but Kaźmierczaka, Kaźmierczak bowiem nosił szczególne zielonożółte buty po bracie, a brat miał je z paczki. Witek podnosił się powoli. Sławek stał nad nim, gotowy do dalszej walki. Obaj, jak na komendę, wysunęli pięści. W oczach Witka była furia. - Pan idzie! - zakrzyknął Kaźmierczak. Witek stał tyłem i nie rozpoznał głosu. Właściwie nikt nie poznał głosu Kaźmierczaka, ponieważ jeszcze nikt nie słyszał go krzyczącego. Gromada pierzchła. Oni stali nadal naprzeciw siebie, dysząc. Pan nie nadchodził, Witek zrobił nagle w tył zwrot i runął do wyjścia, została po nim szmaciana torba. Sławek podniósł ją machinalnie i zabrał do klasy. Wytarł chus- teczką krew z twarzy. Wszyscy siedzieli już na swoich miejscach. 130 Pan od polskiego także. Sławek spojrzał na jego głowę pochyloną nad dziennikiem, chciał rzec słowo usprawiedliwienia, lecz zrezygnował. Usiadł w ławce. Z pustym miejscem obok siebie, ze szmacianką Witka pod ławką, czuł się bardzo dziwnie, jakby to on przegonił Witka ze szkoły. Kaźmierczak siedział cicho, nie oglądając się. Sławek przyłapał się, że myśli teraz nie tylko o tym, który siedział przed nim, ale coraz częściej o nieobecnym. Mimo, że korytarz był mroczny, mama Sławka natychmiast dostrzegła, że coś się stało. Półzaczęte słowo ucichło. Szybkim ruchem wepchnęła Sławka do łazienki i obejrzała go, najpierw błyskawicznie, a potem dokładnie, szczegół po szczególe. - To oni! To ich sprawka! - powiedziała z gniewem. Nie potrzebowała dowodów, zawsze znała prawdę o podwórku, tak na pewno, dlatego trudno jej było cokolwiek wytłumaczyć. Milczał więc. Ona zaś przemywała gencjaną jego nos i zraniony policzek i równolegle mówiła, co jeszcze może ich dwoje tutaj spotkać na miejscu zapomnianym przez normalnych ludzi. Ojca to nie tyczy. Ojciec był stąd. Jego tutaj uznawali, tak jak on uznawał ich. Kto wie, czy kiedyś nie był taki sam, jak ci z dołu. Tutaj nagle utknęła. Sławek zauważył rumieniec oblewający jej policzki. Rozumiał dlaczego. - Może kiedyś było tu inaczej - poprawiła się mama szybko. Obejrzała Sławka jeszcze raz. Oczy miała spłoszone i wilgotne. Zawsze najbardziej martwiła się oczami. Wtedy stawały się jeszcze większe i nagle traciły cały blask. Wpatrywała się teraz w niego, jakby nadal coś mu zagrażało. Sławek wiedział, że również tamta tajemnica sprzed tygodnia, gdy nocą powrócił z Panem, czyni j? jeszcze bardziej przerażoną i nieprzychylną podwórku. - To oni! - powtórzyła. Sławek pojął, że nareszcie musi wyznać jej prawdę, aby przestali tak rozpaczać. - Nie oni, Witek - sprostował. Nie słuchała. Patrzyła w jakiś punkt. - Biliśmy się! - krzyknął. 13 Oczy jej poruszyły się. Spojrzała na Sławka. - Nigdy się nie biłeś - rzekła. - Nie jesteś taki. - Jestem taki! - zapewnił. - Biłem się o plakat. O zawody. O kurdupla. O wszystko się biłem! Nie zrozumiała słów, ale pojęła z głosu i z twarzy. Przysiadła na wannie. - Ty się z kimś biłeś?! - rzekła z niedowierzaniem. Wtedy opowiedział, zaczynając nie od początku, tylko od zawodów, w których weźmie udział, ponieważ liczy się nie wiek konstruktora, ale jego umiejętności. A także śmigłość i zwinność! A taki będzie, takiego skonstruują. Skrzydła będą białe, zawiśnie na nich na moment, a potem da się wynieść w górę fali powietrza i poleci ku chmurom. Może nawet nie wróci, ptakom się to przydarza. Dłoń Sławka wykonywała płynne ruchy. Matka patrzyła, słuchała, a oczy jej błyszczały znowu. Nie miał pewności, czy ona rozumie każde jego słowo, ale wiedział, że pojmuje całą niezwykłość wydarzenia. Że odtąd już nie powie złego słowa o Witku czy o tych z dołu. Przestanie się ich bać, nie będą przeszkadzać jej w życiu. W nagłym uniesieniu pomyślał, że mógłby jej podarować pięknego ptaka nawet przed jego lotem. Umilkł. Przyciągnęła go do siebie. Siedzieli teraz na brzeżku wanny blisko siebie i milczeli. Buty ojca wystukały pospieszny rytm na deskach korytarza. Kroki zatrzymały się najpierw przed kuchnią, potem pobiegły do łazienki. Popatrzył na nich, wciąż siedzących obok siebie na brzeżku wanny. - Jezu! - rzekł. - Ta sama twarz! - i zaraz innym tonem: - Znowu się spiskuje przede mną. - Leć, leć - odrzekła mama. - Zajmij się lepiej tą swoją blaszaną zabawką. Nie odszedł. Stał w drzwiach i milcząc przyglądał się im dwojgu. Sławkowi przemknęło przez głowę, że ojciec chętnie przysiadłby obok, ale jakoś mu nie wypada. Sławek w milczeniu przygotowywał stół do pracy. Pan kończył w tym czasie rysunek warsztatowy modelu w takiej wielkości, 132 w jakiej miał być. Pan miał do tego specjalny papier, aby wyszły mu ładnie wszystkie krzywizny kadłuba i usterzenia pionowego. - Ułożyłeś? - spytał Pan nie patrząc. - Kończę - odrzekł Sławek tak samo oszczędnie jak Pan. Przyjrzał się swemu dziełu. Z jednej strony materiał, z drugiej narzędzia. A pośrodku arkusz grubej tektury jako podkładka. Klamerki do przytrzymywania suszącego się elementu też leżały obok, na tym bowiem polega dobra organizacja pracy i jej powodzenie. Sławek mógłby wyliczyć wszystkie narzędzia po kolei i na wyrywki, nawet gdyby go o to nikt nie pytał i nikt nie słuchał. - Mamy go! - oznajmił Pan. Usadowili się każdy na swoim taborecie. - To się nazywa szkolny model szybowca - wyjaśnił Pan. - Musi uzyskać czas lotu ponad sześćdziesiąt sekund przy starcie z holu, A hol może mieć maksymalną długość do pięćdziesięciu metrów Łącznie wylatać trzeba takim modelem prawie dwadzieścia minut, w lotach dłuższych niż czterdzieści sekund każdy. To nie jest takie łatwe do osiągnięcia. Musimy być dokładni i bardzo się pilnować - Komisja nie uwierzy, że zrobiłem go sam - rzekł Sławek. - Nie będziesz im tego wmawiał. Możesz startować poza kon- kursem. Chodzi nam tylko o samą przyjemność, prawda?! - Jaśkowiak z siódmej robi swój model z ojcem. Ale on się ni< przyzna. I jemu uwierzą, bo jest stary. - Tak to już bywa - rzekł Pan zupełnie nieprzejęty. - M] w każdym razie spróbujemy być uczciwi. Pan wstał. Skinął na Sławka. Udali się na krótki relaks do kuchni. Stamtąd, pijąc herbatę, spoglądali w zamyśleniu na stół i robotę, jaka ich czekała. Sławek czuł drobne ukłucia w palcach, jakby go nakłuwano igiełką, nawet zęby zaczęły mu cierpnąć. - A Kaźmierczak co na to? - spytał Pan. Sławek zastanowił się, jak przekazać milczenie Kaźmierczaka. - Przyjdzie, jak jego brat będzie miał z powrotem tę swoją nogę. wyjaśnił wreszcie. Zastanowił się. - Myślę, że mu zależy. - A Witek? - Pan wskazał na nos i oko i spytał gestem, czy może bili się jeszcze raz. - On nie przyjdzie - rzekł Sławek. - On się boi. Pan zrozumiał, kogo. 133 - Ty też się boisz - rzekł. Sławek zamyślił się. - Ja jestem laluś - wyjaśnił Panu całą tę podwórkową zależność. - Mnie wolno - zastanowił się. - Ale nie wszystko mi wolno. - Rozumiem - rzekł Pan. - Jak co do czego przyjdzie, to mogą mi kazać, bo ja nie jestem z paczki. - Co ci mogą kazać, do czego przyjdzie? - zainteresował się Pan. Sławek zawahał się. Przypomniał sobie Wtyczkę i Cygana, lecz również słowo dane Witkowi. I strach Witka, że słowo może nie być dotrzymane. - Do różnych rzeczy - odrzekł. - Rudy i Cygan chcą mieć ten sam monopol. Pan uśmiechnął się z roztargnieniem. Nie spytał o nic, ale Sławek poznał, że Pan myśli swoje o tym monopolu. Może przyjdzie taki czas, że sam odkryje, Sławek jednakże nie może mu nic powiedzieć. Pan pchnął laską drzwi do pokoju. Otworzyły się na całą szerokość. Mogli teraz spoglądać do woli na tekturowy prototyp. Spoczywał kadłubem na wysokim wazonie i chwiał się delikatnie, ilekroć wiatr wpadał przez okno do pokoju i oblatywał ściany. - Jak go nazwiemy? - spytał Pan. - Szerszeń. Pan uśmiechnął się. - To owad. Nasz jest ptakiem. - Bardzo pięknym - rzekł Sławek. - Nie piękno zadecyduje - odrzekł Pan. - W sporcie nikt za drugiego nie może nic zrobić. Nie liczy się protekcja ani najlepsze życzenia. Decydują tylko umiejętności. W tym przypadku nasze i jego. - Będzie najszybszy, ja to wiem! - Możliwe - zgodził się Pan. - Ale istnieje jeszcze wiatr, który może go zepchnąć. I tyle innych przeszkód. Lecz właśnie to jest pasjonujące, rozumiesz? Pokonywanie przeszkód i siebie to jedyny sens wszelkich zawodów. - Pan mówiąc uśmiechnął się. Ale w głosie zjawił się jakiś twardy ton, Sławek natychmiast go wychwycił. - Pamiętaj, najtrudniej zmusić siebie do czegoś. Do śmiechu, gdy się jest smutnym. Do uprzejmości, gdy się nie ma humoru. Do walki, gdy się wie z góry, że jest się przegranym. Do oporu, gdy 134 pozornie nie ma on sensu. Kiedy nauczysz się tego, poznasz, że ien ma większej satysfakcji niż ta. Staniesz się panem siebie. Będziesz niezależny, nawet gdyby wyglądało, że tak nie jest, rozumiesz? - Kaźmierczak jest niezależny - rzekł Sławek. - On to umie. Pan zamilkł. Złapał Sławka za ramiona i przyciągnął bliżej. - Ty również umiesz. Sławek potrząsnął głową. - Czasami umiem. W myślach - zastanowił się, po czym patrząc uważnie w twarz Pana spytał: - Czy jak się jest nikim, to można przestać nim być? - Jesteś kimś! Dowiesz się tego pewnego dnia. - Może - odrzekł Sławek zamyślony. - Ale czy inni wtedy zauważą? Czy przestaną mnie mylić? - Jestem tego pewien - odrzekł Pan. - Po prostu zmusiszich do tego. Kaźmierczak i jego siostry wyglądali z daleka jak krótki nie- dokończony pochód. Najpierw szedł on, w lewej ręce mając grabie, konewkę i torbę z jakimiś roślinami, w prawej zaś dłoni trzymał rękę siostry, tej starszej. Ta z kolei ciągnęła za sobą tę młodszą. Kaźmierczak szedł szybko, a one wolno, wciąż oglądając się za siebie. Sławek odczekał, aż się zbliżą. Kaźmierczak nie puścił ani na moment ręki tej starszej, jak również nie zwolnił, rzucił tylko krótko - Są imieniny. Zabrzmiało to jak propozycja. Sławek więc postąpił kilka szybkich kroków i zrównał się z Kaźmierczakiem. Chwilę szli nie rozmawiając. Sławek zrobił niepewny ruch, proponując pomoc. Kaźmierczak bez słowa podał mu konewkę i grabie, sam zachowując rośliny. Teraz już szli nie tylko obok siebie, ale razem. Nie rozmawiali, Kaźmierczak bowiem miał swoje do przemyślenia. Akurat nadjeżdżał autobus w stronę Miłostowa. Zatrzymał się koło nich z piskiem opon, chociaż nie było przystanku. Kaźmierczak spojrzał w górę ku kabinie kierowcy. Ten pstryknął w guzik, drzwi rozwarły się z sykiem. - Właźcie - rzekł - i tak mam spóźnienie. Sławek był bardzo zdziwiony, Kaźmierczak wcale. Podsadził najpierw swoje siostry, na koniec postawił torbę na stopniu, wreszcie 135 wpakował się do wnętrza nie troszcząc się o Sławka, Sławek musiał zrobić to sam. Autobus ruszył jak wypuszczona strzała. Kilka kobiet poleciało do tyłu, coś się przewróciło z hukiem, podniósł się wielki krzyk, ale kierowca warknął, nie oglądając się: - Cicho mi tam, ale już. Był młody, miał wielką szopę kręconych włosów, wesołe oczy i dymiący papieros w ustach. Wyjął go na moment. - Znowu jedziesz? - spytał. - Są imieniny - wyjaśnił Kaźmierczak, podchodząc bliżej. Kierowca zastanowił się chwilę. - Fakt. Zawsze się wtedy piło - skinął na nich, aby podeszli jeszcze bliżej. Wycelował oczy w lusterko, jego twarz odbita w tafli była teraz zamyślona. - A mama co? Radzi sobie? - No - potwierdził Kaźmierczak. - Sama jest czy z tamtym? Kaźmierczak nie odpowiedział zaraz. - Musi być z kimś, nie? - odrzekł poważnie. Tamten patrzył w lusterko i patrzył. Kiwnął głową. - Fakt. Takie życie. - Pomilczał. - Piękna kobita, ale ja się spóźniłem - znowu pomilczał. - Gdyby się wasz stary na tramwaj nie nadział... No tak, ale nadział się, fakt nie do ukrycia - zatrzymał autobus przed bramą cmentarza. Głosy oburzenia znowu się podniosły, ale on huknął do tyłu coś o starych rupieciach i z sykiem uwolnił drzwi. Krzyknął za nimi z kabiny: - Dobry był z niego kumpel, pozdrów go! Kaźmierczak kiwnął głową. Znowu utworzyli mały pochód. Sławek był już kilka razy na cmentarzu, ale nigdy sam. Cmentarze oglądane bez rodziców są ładniejsze i chyba weselsze. Mają wtedy jakby mniej grobów, a więcej drzew, krzewów i pięknych pomników, przy których można przystawać i odczytywać, kiedy kto odszedł i jakie nosił imię. Sławek nigdy dotąd nie słyszał o imieniu Hortensja czy Pafnucy, a były to przecież bardzo ładne imiona. Kaźmierczak też tak uważał. Przystawali więc często, małe szły za nimi luzem. Kaźmierczak rozglądał się wkoło, nie rozmawiając, a gdy dostrzegł coś ładnego, jego sowie oczy nieruchomiały. Najładniejsze dla niego były chrząszcze i robaki. Przyklękał wtedy i brał do ręki tego, który przeciął mu drogę. Oglądał go uważnie, potem puszczał, śledząc 136 jego trasę. Małe przysiadały obok, ale wnet je to nudziło, odchodziły więc bezszelestnie, porozumiewając się ze sobą przy pomocy gestów. Były to bardzo dziwne dziewczynki, Sławek jeszcze nigdy takich nie spotkał. - To jest żuk grabarz - objaśnił Kaźmierczak. - Na cmentarzu najwięcej jest robaków, bo mają co jeść. Za dwa lata, jak będziecie mieć biologię, to ja - nie skończył, wziął żuka w palce, obejrzał dokładnie, po czym postawił na ścieżce. Podniósł się z kolan. Sławek także wstał. Był to zupełnie inny Kaźmierczak niż w szkole. - Może będę robił w zoo - rzekł Kaźmierczak w zadumie - polecę sobie w świat, do dżungli, jeszcze dokładnie nie wiem. Usiedli na pierwszej z brzegu ławce. Wkoło panowała głęboka cisza, przez krzewy widać było niekiedy jakąś postać z konewką w dłoni. Czasem doleciał trzask gałązek, łamanych przez niewidocznego człowieka, który skracał sobie drogę do pompy. Siedzieli nie roz- mawiając. Było to bardzo przyjemne milczenie, takie jak szept bez tajemnic. - Gotowy? - spytał nagle Kaźmierczak. - Prawie - odrzekł Sławek. Przyklęknął w piasku, złapał patyk i wyrysował cały kształt. na kartonie. Kaźmierczak zsunął się i przyklęknął obok. Schemat modelu nie był dokładny, lecz zawinił tutaj piasek, który bez przerwy zasypywał linie. Ale Kaźmierczakowi to nie przeszkadzało. Przyjrzał się uważnie rysunkowi, potem uniósł oczy w górę, jakby chciał go sobie wyobrazić w locie. Potem tylko słuchał. U Kaźmierczaka, podobnie jak u matki Sławka, słuchały głównie oczy. Wparł je teraz w Sławka i odnotowywał sobie w pamięci każdą informację, a nade wszystko śmigłą sylwetkę ptaka, którą Sławek odmalował. W malowaniu tym było zapewne wiele których Kaźmierczak nie znał. Ale kojarzył je szybko i dobrze. Sławek poznał to z jego oczu. Najdłużej mówił Sławek o usterzc o kadłubie i skrzydłach, bo właśnie to jest najważniejsze, kształt, ciężar i proporcje! Właśnie z tych proporcji bierze się śn ciężkości, który decyduje o wszystkim, o upadku ptaka również. Terminy, które przyswoił sobie od Pana, może cokolwiek przekręcone padały gęsto, a Kaźmierczak, nie przerywając słuchał. Kwiaty więdły w torbie, ale Kaźmierczak nie spojrzał na zegar. Sławek już dawno przestał mówić, a on nadal słuchał. Oczy jego często wędrowały w górę, ku niebu, jakby tam czegoś szukały, aż nagle pozostały między chmurami na dłużej. Sławek także spojrzał w górę. Wpatrywali się teraz w niebo półleżąc na ciepłym piasku z głowami opartymi o kamień na- grobny. Palce Kaźmierczaka bezwiednie przesypywały piasek, równie bezwiednie wyławiając kamyki. Nie patrząc na nie, sprawdzał opuszkami ich kształt i odkładał na stronę te gładkie. W pewnej chwili podrzucił je i złapał w garść. Nagle, wcale się nie umawia- jąc, zaczęli grać, chociaż nigdy nie grali ze sobą. Kaźmierczak łapał naraz sześć kamieni, a nawet więcej, Sławek jednakże nie umiał przekroczyć trzech. W pewnej chwili Kaźmierczak trącił go i pokazał, jak się to robi. Zdradził przed Sławkiem tajemnicę swojej gry jak przed kimś, komu się nie zazdrości. Sławek spró- bował kilka razy, wreszcie udało mu się. Popatrzyli na siebie. W sowich oczach Kaźmierczaka nie było pochwały, ale Sławek wiedział z absolutną pewnością, że Kaźmierczak go w tej chwili podziwia. - Zobacz, jaki ładny grób dla ciebie znalazłam! - wykrzyknęła przy nich ta młodsza. Były to jej pierwsze słowa od godziny. Stała nad nimi tak długo, aż się podnieśli i poszli za nią. Grób był rzeczywiście piękny. Drewniany brzozowy krzyż oplatały jakieś bluszcze. Między listkami ukazywały się już fioletowe łebki pączków. Tuż obok stał wysoki, srebrny świerk. Kaźmierczak cofnął się o krok i popatrzył jeszcze raz z daleka. - Owszem, tutaj mógłbym leżeć - powiedział i zamilkł. Spoglądał na krzyż i myślał swoje. - Szkoda - odezwał się - że wleciał na tramwaj. No ale wleciał - znowu zamilkł. - Jak się ma smutny zawód - podjął ze zrozumieniem - to trzeba sobie czasem popić, no więc popił sobie - znowu pomilczał, a dwie małe przystanęły obok i czekały cichutko. Kaźmierczak milczał i milczał. A potem, jakby mówił tylko do siebie, rozważał, co by było, gdyby ojciec jednak żył. Pewnie byłaby forsa, i to ciężka, bo grabarze zawsze ją mają, a już najwięcej zarabiają stroiciele zwłok. Lecz należy im się to, bowiem to jeszcze smutniejszy zawód, takie przemalowywanie nieboszczyka, żeby wy- glądał jak żywy. No więc piją sobie, bo muszą. 138 Kaźmierczak jednakże nie piłby nawet wtedy, nie ciągnie go po- prostu i jego brata też nie. Ale ojca ciągnęło, taki już był, i skończyło się na tym, że przyszedł tu sobie poleżeć. W głosie Kaźmierczaka nie było żalu. Mówił ze spokojem chłopca, który sobie to wszystko już tyle razy przemyślał, na początku od tego myślenia bolała go nawet głowa, ale teraz nie, zrozumiał bowiem, że życie jest życiem nawet gdy leci się dni trochę smutniejsze. Kaźmierczak urwał. Spojrzał na torbę, schylił się po nią i tak już ruszyli ku swoim obowiązkom, a małe szły podskakując przed nimi. - Dziwne - rzekł Kaźmierczak. - Nawet gdybyś żył tak w powietrzu, zawsze cię na koniec wpuszczą do ziemi. Ledwo otworzył drzwi, usłyszał głos ciotki Jadwigi. Szedł kory- tarzem bardzo głośno, aby go usłyszeli. Rodzice jednak zasłuchali się w wysoki głos ciotki. Słowa: „prawdziwa twarz, która obnażyła się nareszcie", powtórzyły się wiele razy. A także to, że ta stara rajzerka nie okazała się ograniczona i wyniuchała od pierwszego razu swoim kościuszkowskim nosem, o co idzie gra. Sławek uznał, że za długo stoi pod drzwiami. Otworzył Zamilkli, wymienili ze sobą szybkie spojrzenia. - Nie mów dziecku - przestrzegała mama. - I tak się dowie - na to ojciec. - A więc lepiej, żeby odrazu. Ciotka się odręczyła, Sławula. - Okazał się puzonem? - spytał poważnie Sławek. Oniemieli. - Tak jakby - rzekł ojciec. - No proszę! - rzekła ciotka Jadwiga. Miała wypieki na twarzy. i po raz pierwszy była nieumalowana. A także po raz pierwszy nie patrzyła na Sławka tak, jakby go nie widziała. Wyjęła papierosa, ale nie zapaliła go. - Nie przejmuj się - pocieszył ją Sławek. - Mogło się sko ńczyć gorzej. Osłupiała. Płomień zapałki przypalił jej palce. - Słucham? - spytała. Sławek przybliżył się do stołu. - On chciał wyrzucić twoje kwiaty - rzekł. - Nie każdy musi je lubić - odrzekła patrząc uważnie. - Mówił, że to zielsko. - Żartował pewnie - rzekła, wciąż patrząc. - Zrobiłby to na pewno! Mama nigdy nie wyrzuciłaby mojego straszydełka. Ani tata. Ani ty. To mogę zrobić tylko ja sam. - Pięknieś to ujął - powiedziała. - Taki domowy kodeks po- stępowania. Mój dom jednakże byłby także i jego. - Ale najpierw był twój. I cieszyłaś się z niego. - No proszę! - powiedziała. - Mój, twój. Sądzisz, że jest to właściwy podział? Istnieją jeszcze rzeczy wspólne. - Wiem - odrzekł. - Podwórko jest wspólne. I dom jest wspólny. Ale kwiaty są już własne. I to jest ta różnica. - Jezu Chryste! - rzekł ojciec i zamilkł. - Nie lubiłeś... Grzegorza? - spytała ciotka. Sławek uciekł spojrzeniem. - On by lubił wszystkim kazać - wyjaśnił, nie mając pewności, czy go zrozumieli. Czekał, co powiedzą. Ale oni troje patrzyli w stół. - To ja już sobie pójdę - rzekł i zamknął za sobą drzwi. Dopiero gdy docierał do swego pokoju, usłyszał wysoki głos ciotki. - Wprost niesłychane! Sławek nie wychwycił w nim gniewu, tylko samo zdumienie. Witek czekał na Sławka w bramie. - Są już myszy - powiedział i zawrócił Sławka w stronę łęgów. Szli nie rozmawiając. Sławek wiedział, że nie myszy są przyczyną ich wycieczki, Witek był wprost chory z ciekawości, ale nie honor mu było spytać wprost. - Grzebiecie się jeszcze przy tym? - rzucił od niechcenia. - Kończymy. Dotarli już do starej szopy. Witek jakby zapomniał o myszach czekających na niego wśród burzanów. Przysiadł pod szopą, skinął na Sławka i teraz obaj wpatrywali się przed siebie, milcząc. Było to jednak inne milczenie niż tamto z Kaźmierczakiem. - Będzie pewnie wojna - rzekł nagle Witek. - Światowa? - zdziwił się Sławek. 140 - Głupol. O ten monopol - pomilczał chwilę i dodał w zadurr - Jaki ten Wtyczka głupi, robi na dwie strony, a taki numer zaw się rypnie. No i rypnął się. Wtyczka to już trup. - Rudy go zabije? - Ma prawo. Po co on tę amfę roznosił dla Cygana! - Tyś powiedział Rudemu? - Tfu! Czy ja jestem wariat? Ale słyszę i widzę. Ty też otwi gały, to się czasem przyda. I rozum też się przydaje, rusz ni Myślisz, że jak siedzisz sobie u Pana, to nic ci się nie stanie? sobie wsiądziesz na ten gówniany samolot i odlecisz stąd?! A kui - zamilkł, popatrzył bokiem i nagle zabrał się do wykładu. - Posłucl laluś. Mnie Cygan nie może zmusić do roznoszenia amfy czy kupienia, bo ja należę do paczki Rudego. Jestem taki, no... pi opieczny. Gdyby Cygan mnie zmuszał, to jakby zmuszał Rudego. kapujesz? Ja jestem bezpieczny. - A ja? - spytał nieco przestraszony Sławek. - Ty nie. - Przecież jestem z podwórka Rudego. - Ale po innej stronie - wyjaśnił Witek. - Ty jesteś tylko przez pół, nie możesz być pod ochroną. Jak się jest na cało u Rudego, to on może wszystko kazać. - Kazał mi. - Same głupoty. Dla szpanu. I żebyś wiedział, przed kim moi Zamilkli. Witek spoglądał w dal przed siebie, w stronę Warty. - Zgłosiłeś się na te zawody? - zapytał, wciąż patrząc przed siebie. - Nie wiem, czy go komisja przyjmie - odrzekł Sławek z troską. - Ja bym go nie przyjął! - rzekł Witek ze złością. - Jest taki piękny - powiedział Sławek. - Biały, lekki, niedługo będzie miał próbny lot na Malcie. - Połamie skrzydła - rzekł Witek zawzięcie. - To dobre życzenie. Tak się zawsze mówi. Witek odsunął się na znak, że ma Sławka dość. Jego oczy wpatrywały się nadal przed siebie, ale Sławek wiedział, że Witek niczego w tej chwili nie widzi, nawet całe stado myszy nie odwróciłoby jego uwagi od przykrych myśli. Sławek czuł, że Witka bardzo ich piękny samolot boli. - Nie wyklepałeś komu? - zaatakował go nagle Witek. - O czym? - Że wiesz o amfie. - Nie mam kolegów - odrzekł Sławek. - Ale masz tego starego. - Pan mówi, że słowa trzeba dotrzymywać. - Też tak mówię. Nie musisz chodzić po radę do niego. Nagle znieruchomiał. Rozejrzał się szybko, głos szedł przed chłopcami Rudego, dopiero chwilę później ukazały się zza nasypu czubki ich głów. Witek skoczył jak na sprężynie. Złapał Sławka za rękaw, trzasnął materiał, ale Witek nie puszczał. Wdrapali się bez tchu na płaski półstryszek, wypchany mokrym sianem, którego nie zdążyły zjeść króliki, ponieważ właściciel zjadł je przedtem sam. W samą porę. Drzwi na dole otworzyły się, najpierw wszedł ten z czerwonym grzebieniem, potem brat Witka, potem reszta. Chłopcy leżeli zagrzebani w sianie, ze swego miejsca widzieli tylko czubek głowy starszego brata Witka. Potem doszedł ich dym papierosowy. Milczenie trwało i trwało. - Kręci się mu ten interes, amfa idzie jak woda - powiedział któryś. Rudy nie odezwał się. - Każdemu by się kręcił - dorzucił brat Witka, jakby przedkładał propozycję. Rudy nadal milczał. Uniósł się lekko, wychylił i sięgnął po papierosa. Trzymał je ten z czerwonym grzebieniem. Przez moment Sławek i Witek ujrzeli poprzez źdźbła siana płomienne włosy Rudego. Potem znowu pod dziurawym pułapem tkwiła tylko głowa starszego brata Witka. - Myślisz o tym, Rudy? - spytał wprost ten z czerwonym grzebieniem. - Byłby punkt wyjścia. Mieliby my szmal na samochody. A tak co mamy? Rudy nadal nie zajmował stanowiska. Mieli już dość jego milczenia, zaczęli się kręcić, dwóch przemieściło się, byli tak wysocy, że głowy ich omal nie dotykały nosa Witka. Witek leżał nieruchomo, bojąc się oddychać. - Nakopałem Wtyczce - rzekł gruby głos. - Powiedział, skąd Cygan bierze. - Jeżeli wiedział - na to Rudy. 142 Zapadła cisza. Czekali na decyzję Rudego, dym bił wysokc Sławek bał się, że w pewnej chwili zacznie kichać. - Robimy wojnę, Rudy?! - Po co? - odrzekł Rudy z namysłem. - Podwórka są mał i moje. Kto tam girę wstawi, ten trup. Ale szkoła jest wielks Dzisiaj ludzie interesu się łączą, wojna nic nie daje. Zrobim z Cyganem układ, która klasa jego, a która nasza. - A jak się nie zgodzi? - Nie jest głupi. Wie jedną ważną rzecz. Że każdy interes możn komuś zepsuć. - Zakapowałbyś go? Jakaś deska pękła z trzaskiem, jakby Rudy zerwał się raptownie - Mogę bić i zabić - wyrąbał. - Kapować nie będę! Zapadła cisza, potem jeden szeptał coś do drugiego, a Rudy p< prostu wstał i trzasnął drzwiami za sobą, aż cała szopa zachybotałs Po chwili wyszli za nim. Witek i Sławek wciąż bali się ruszyć. Leżeli do zupełnegi odrętwienia. Wreszcie Witek wystawił głowę, potem zwiesił j w dół. Nasłuchiwał. Panowała absolutna cisza. Kiwnął na Sławka Zsunęli się na dół. Nie oglądając się biegli, przygięci, wśród bu- rzanów, aż wreszcie ledwo dysząc, zatrzymali się. Lecz nadal ni czuli się bezpiecznie. Witek wskazał za siebie, na ciemniejący kształt rudery. Był to kiedyś budynek mieszkalny, cały z cegieł, ale już nie miał dachu, a mury chwiały się przy każdym do- tknięciu. Tutaj byli bezpieczni, nikt z dorosłych tędy nie prze- chodził. Usiedli na szczerbatych stopniach. Witek wytrząsał siano z włosów wciąż brakowało mu słów. - Jakby nas tam przyłapali - powiedział wreszcie, wstrząsając się na samą myśl o tym - byłby koniec świata. - Moglibyśmy przysiąc, że nie powiemy - rzekł Sławek. - Rudy wierzy tylko sobie. Zamilkli. Przed sobą mieli mały zagajnik z brzóz samosiejek między białymi pniami pojawiał się czasem kolor czerwony. To tramwaj wjeżdżał na pętlę. Ale ludzie nie chodzili tędy, zwłaszcza gdy zapadał mrok. 14: - Jakie to dziwne - odezwał się Witek - człowiek urodzi się na jakimś podwórku i przepadło. Musi tam być. Żaden samolot, nawet odrzutowy, stąd go nie zabierze. Moja matka nieraz mówi, że człowieka skazano, zanim się narodził. Myślę, że ona ma rację. A ty? - Pan mówi - odrzekł Sławek w zadumie - że dopóki człowiek żyje, to wiele może. - Co on tam wie. On myśli, że jak się komuś powie, to ten ktoś zrozumie. Ja już nie jestem taki głupi. On się kiedyś na to natnie, przekonasz się. Tuż przed wejściem w tunel bramy Sławek dostrzegł nagle Pana i ojca. Witek ledwo rzucił okiem, już go nie było. Sławek został sam i czekał, aż będzie dostrzeżony. Okazało się, że Pan właśnie wychodził na ulicę. Doszli obaj do Sławka i zatrzymali się, rozmowa urwała się w pół zdania. - Dzień dobry - powiedział Sławek. - Mam pewnie odejść? - Jasne - odrzekł ojciec. - Chociaż nie. O tobie jest mowa. - Obejrzał się w stronę ulicznej ławki, stojącej na przystanku, ale miała tylko jedną deskę. Obejrzał się na drugą, nie wyglądała lepiej. Pan tymczasem stał spokojnie i przyglądał się Sławkowi. Zrobił ruch dłonią po włosach. Sławek natychmiast pojął, że nie wszystkie źdźbła zostały wy czesane, i prędko poprawił czapeczkę. - No cóż - rzekł ojciec, rezygnując z przysiadania gdziekolwiek. - Chodzi o twoje kłamstwa, synku. - Raczej o przemilczenia - poprawił Pan. Sławek zorientował się, o czym myślał ojciec. - Nie skłamałem nigdy. Tylko zachowałem dla siebie. Ojciec popatrzył na niego. - Co za subtelność! - rzekł. Nagle odwrócił się do Pana. - Dlaczego Pan nic nie mówił? - Czekam na pytania - odrzekł Pan spokojnie. - Całej prawdy o podwórku dowiedziałem się dopiero dzisiaj. - Tę prawdę znał pan chyba od dawna. - Myśmy nie prowadzili wojny z dziećmi - odrzucił ojciec Sławka. Nagle rzekł z gniewem: - Na co panu te innowacje? 144 Piaskownice, krzaczki i tak dalej. Przecież wojują z dziećmi, bo nie mogą dorwać pana! A przede wszystkim dorwali Sławka. - Podwórka się zmieniły - powiedział Pan. Sławek chciał wtrącić, że podwórka zmieniły się najokropniej, ale bał się, że wtedy ojciec odprawi go i Sławek nie będzie mógł wziąć Pana w obronę. Stał więc cicho i czekał, aż oni od nowa nawiążą rozmowę. Ale oni milczeli bardzo długo. Wreszcie Pan powiedział cicho: - Ma pan prawo odczuwać żal. Za nieobecność płaci się jednak zawsze najwięcej. - Wiem. Pozwoliłem panu zająć swoje miejsce. - Zająłem je tylko przejazdem - rzekł Pan cicho. - A także dlatego, że i mnie było ono potrzebne. - Czyżby pana miejsce zajął kto inny?! - Nie miałem nigdy własnego, okazało się - odrzekł Pan. Znowu zamilkli, potem ojciec zaczął mówić o podwórku, jakim je widzi. Lecz Sławek zdał sobie sprawę, że ojciec nie widzi naj- ważniejszego. Nie zauważył, że nikt już na podwórku nie mówi wprost, o co chodzi, tylko zbliża się od pleców i bije bez uprzedzenia. Tylko po to, aby sprawdzić, ile może. Albo zobaczyć, jak kto inny płacze. Co taki Cygan może mieć z amfy, tylko pieniądze, nic więcej, naprawdę nic więcej. - Wszystko jest nie tak - powiedział w górę, do stojących nad nim. - Dawno już nie tak! Zamilkli. Patrzyli pytająco, ale przecież nie mógł im nic więcej powiedzieć. Samolot stał na wazonie, jak przedtem jego prototyp. Sławek wpatrywał się w niego zachłannie. W tym zapatrzeniu było również wiele niepokoju. Co zrobią, jeśli nagle zerwie się silny wiatr i zdusi piękny lot ku ziemi? Pan stał obok i wypalał powoli fajkę. W pewnej chwili rzekł przed siebie: - Cokolwiek mu się przydarzy, najpiękniejsze mamy za sobą. Stworzyliśmy go. Odłożył fajkę. Owinął samolot kilka razy w gruby papier, tak że kształtem nie przypominał już siebie. Kiedy przechodzili przez 145 podwórko, śledził ich zza firanki Witek. Nie patrząc w tamtą stronę, Sławek wiedział, co w tej chwili Witek czuje. Wielką nienawiść do Sławka. Ale nienawiść inną niż nienawiść Rudego. - Start z ręki jest decydującą próbą - mówił Pan, gdy przechodzili na skos kwadratową przestrzeń. - Jeżeli jest z modelem coś nie tak, wyjdzie natychmiast na jaw. I nie skompromitujemy się na zawodach. Damy mu równe szansę z innymi. Gdy wychodzili z tunelu bramy, pojawił się jeden z paczki Rudego. Było to przypadkowe zetknięcie, Sławek poznał to z wahania tamtego. Lecz wahanie prędko minęło i oto chłopak Rudego szedł na nich wprost, jakby ich wcale nie było. Gdy już miał rozgnieść paczkę, Pan wystawił nagle łokieć i chłopak przechodząc, musiał odskoczyć. Pan uchylił kapelusza, jakby przepraszał za nieuwagę, potem szli dalej spokojnie, nie oglądając się. - Pan się ich nie boi - rzekł Sławek. - Szczerze mówiąc, oni mnie również - Pan popatrzył na Sławka. - Posłuchaj - rzekł - mógłbym ci wmawiać, że jesteśmy nietykalni. Ale to nieprawda. Jesteśmy tylko jedną ze stron. - Wiem - powiedział Sławek. - Pan wszedł na podwórko Rudego, jak Cygan na szkolne. - Kto to jest Cygan? - spytał Pan zaciekawiony. - Znam go? - On ma swoich ludzi - odrzekł Sławek. - Do czego ma tych ludzi? - Do różnych rzeczy - odrzekł Sławek, bardzo żałując, że nie może powiedzieć dokładniej. - Słowa trzeba zawsze dotrzymywać, prawda? - Prawda - potwierdził Pan. - Chyba że to kogoś naraża. Sławek zastanowił się, kogo bardziej naraziłoby złamanie słowa, ale nie zdążył przeliczyć swoich szans i szans Witka, bo właśnie podjechała czwórka. Wsiedli. Niebawem wyłoniło się Jezioro Mal- tańskie. Było bardzo długie. Wąska tafla wody prześwitywała przez zieleniejące drzewa. Z jednej strony zamknięte było pagórkiem, z drugiej płaską równiną, wkoło rosło sporo drzew. Pan wpatrywał się uważnie w gałązki. Trwały w bezruchu. - No, nie mogło być lepiej - rzekł z zadowoleniem. - Prawie nie ma wiatru. Ale tam dalej, na płaskowyżu, będzie lekki, dokładnie jaki powinien być. Wdrapujemy się. 146 Weszli na spłaszczony pagórek. Stąd można by podziwiać piękny krajobraz, gdyby Sławek miał czas dla czegokolwiek. Rozpakowali samolot. Nie rozmawiali ze sobą, taką mieli umowę. Pan rozejrzał się. - Na start z ręki wystarczy - orzekł. Miejsca nie było za dużo, na łęgach nadrzecznych byłoby go więcej. Pan nie potrzebował zgody Rudego, aby tam pójść, ale Pan mówił, że trzeba zawsze szanować zastany obyczaj, nawet gdy jest niedorzeczny. - Teraz trzeba go dokładnie wyważyć - rzekł Pan. Ujął model pod skrzydła i obejrzał uważnie. Potem podłożył pod kadłub linię i znowu się przyjrzał. Wreszcie rozstawił palce w widełki, oparł 0 nie model i pilnie sprawdzał, czy się aby nie kiwa. Wreszcie kazał Sławkowi wszystko powtórzyć. Ale palce Sławka były krótkie, nie mogły rozstawić się na wymaganą szerokość, wobec tego Pan kazał mu wypróbować model obiema rękami. Sławek znał już próby wyważania. Lecz tutaj, na wolnym powietrzu, przy wietrze, który tylko czekał, aby skądś nagle wylecieć, było to inne przeżycie. - No dobrze - rzekł Pan. - Do dzieła. Przy prawidłowym starcie winien ślizgać się najmniej minutę. Bierz stoper! Uniósł model i wypuścił go. Samolot poszedł prosto przed siebie. Chwilę płynął w linii prostej, potem delikatnie zaczął się ześlizgiwać, jak po równi pochyłej, ku trawie. Pan zrobił pytający ruch, a Sławek przedzielił palec na pół. - Trzydzieści sekund? - rzekł Pan z niezadowoleniem. - Za mało. Próbowali niezliczoną ilość razy. Model z ręki Sławka nurkował natychmiast w dół. Pan orzekł, że jest to chyba kwestia wzrostu Sławka, nie jego umiejętności. Odnaleźli więc zwalone drzewo, ale 1 stamtąd samolot pikował w dół. Wobec tego Pan posadził sobie Sławka na ramionach i stamtąd, jak z wysokiego siodła, posłał Sławek swego ptaka w przestrzeń. Był to przepiękny lot ślizgowy. Sławek bez słów zsunął się z ramion Pana. Samolot wylądował na trawie, zakołysał się lekko, po czym zamarł. Sławek nie od razu podbiegł do niego. Patrzył i patrzył. Potem rozejrzał się po pagórku, aby go lepiej zapamiętać i znowu zapatrzył się w biel w trawie. Wreszcie odwrócił się do Pana. Pan siedział na pniu i przyglądał się Sławkowi. Nie uśmiechnął się, nie zrobił żadnego gestu, Sławek zrozumiał, że myśli Pana 147 również się nie nadają do wymówienia. W nagłym odruchu podbiegł i złapał Pana za rękę. Pan poklepał go po ramieniu. I właśnie w ten sposób wszystko sobie powiedzieli. Witek usiadł na swoim miejscu, we wspólnej ławce, i nawet nie chciało mu się na Sławka spojrzeć. Kaźmierczak odwrócił głowę, jego sowie oczy spojrzały pytająco, a Sławek kiwnął głową i wystawił dwa palce ku górze. Wtedy Witek rzucił swoją szmaciankę na ziemię i po prostu poszedł sobie. Pan od polskiego zachorował, a że lekcje miały być naraz dwie, Pan Dyrektor kazał im iść do świetlicy, dopóki nie znajdzie dla klasy zastępczego nauczyciela. - Nie rozbił się? - spytał Kaźmierczak. - Nie on - odrzekł Sławek, a Kaźmierczak kiwnął głową, że tak właśnie o modelu myślał. Usiedli przy wspólnym stole w prze- stronnej świetlicy, która robiła się coraz bardziej pusta, w końcu pozostał tylko Kaźmierczak ze Sławkiem i Borowska, reszta biegała już po podwórku. - Będzie niepokonany. Kaźmierczak znowu kiwnął głową. Potem wziął się do przepi- sywania lekcji z wczoraj i przedwczoraj, ponieważ wtedy nie zdążył ich odrobić. Kaźmierczak i jego starszy brat twierdzili, że nie jest takie ważne, czy się odrabia na czas, byleby odrobić, w przeciwnym razie traci się wprawę. A bez wprawy nie skończy się tej szkoły, która nie jest warta, aby w niej siedzieć rok dłużej. Obaj Kaźmier- czakowie bardzo pragnęli pójść prosto z ósmej klasy w świat, aby zarabiać. Sławek nie będzie musiał pójść tak zaraz w świat. Będzie mógł się uczyć, jak długo zechce. Ale Sławek do niedawna nie wiedział, co mu się najbardziej podoba. Wczoraj, tam na pagórku maltańskim, przekonał się, że dobrze wybrał. Prosto stąd wyfrunie jak najwyżej, jak najdalej i nie spłynie tak prędko nawet najpięk- niejszym ślizgowym lotem. Tu myśl Sławka zamarła. Dostrzegł nagle, jak w rogu świetlicy, ktoś kogoś przekonywał przy pomocy pięści. Uderzenia padały rzadko, ale były mocne i głuche. Między uderzeniami głos tego z ósmej zapytywał bitego: - No i co, zmieniłeś zdanie? Poszukaj no dobrze po kieszeniach. 148 Kaźmierczak uniósł głowę znad zeszytu. W okrągłych oczacl miał namysł. Zajrzał do tornistra, wyjął siatkę z ołowianą kulk i położył obok na stole. Sławek widział raz, jak ten starszy Kaźmier czak, zataczając siatką w powietrzu, wykreślił w tłumie napierającyci na niego duży, pusty okręg. Potem wciąż wywijając kulką, przeszed między ustępującymi mu z drogi kolegami i szedł tak sobie spokojnie bez pośpiechu, do samej bramy. Ale Sławek nie miał takiej kulŁ i nawet nigdy nie pomyślał, aby ją zdobyć. Bity i bijący zniknęli z rogu świetlicy, Kaźmierczak nakrył kulk zeszytem, potem wziął się do czytania tego, co przepisał. Na konie podsunął Sławkowi zeszyt i gestem nakazał sprawdzić. - Sie znasz - powiedział zwyczajnie, bez uznania. Kiedy Sławek opuszczał świetlicę, napotkał nagle w swej kieszer coś zimnego. Palcem wyczuł kulkę. Obejrzał się, ale Kaźmierczak nigdzie już nie było. Nadeszła wreszcie niedziela. Wysiedli w szczerym polu, lecz gd tylko autobus ruszył, odsłonił się przed nimi szeroki, piękny widol Las wydawał się być bardzo odległy, częściowo rósł na pagórki a częściowo w dole. Przez pojedyncze drzewa prześwitywały jaki( zabudowania. - To właśnie tu - powiedział Pan. Przeszli na drugą stronę szosy. Ruszyli wąską dróżką na przeła a co się pojawił jakiś mały parówek, Sławek musiał go zan przeskoczyć. - Oszczędzaj siły, koziołku - rzekł Pan. - Czeka nas wielka prób Dotarli do pagórka, z daleka wydawał się wyższy. Usiedli. Prze nimi roztaczała się rozległa łąka. Nad nią kołował jastrząb, dług skrzydła wykonywały ledwo dostrzegalne ruchy, a mimo to n opadał, unosił się i spływał długim, miękkim ślizgiem, pote: pozwalał, aby prąd powietrza wyniósł go w górę. - Przyjrzyj mu się - odezwał się Pan. - Tylko silnik zost wymyślony przez człowieka. Reszta, kształt i całe to piękne łatani jest podpatrzone od ptaków. - Tylko od dużych? - spytał Sławek. - Od małych też. 1< Umilkli. Sławek nigdy jeszcze nie był na takiej łące. Nigdy nie słyszał takiej muzyki, coś wkoło grało, coś dzwoniło, gdzieś pod tą puszystą zielenią tętniło życie. Toczyło się ukryte przed człowiekiem, gdyż zaraz by je zniszczył, przywłaszczył sobie, spróbował podporządkować, aż przestałoby być podobne do życia. Człowiek to tylko drobna cząstka świata, uzależniona od reszty cząstek. Ale wmówił sobie, iż jest jego panem. Jest bardzo złym panem. Wręcz nieobliczalnie głupim, ponieważ dla własnych, ulotnych korzyści niszczy to, od czsego zależy jego trwanie. Tak mówił Pan, a mówiąc myślał zapewne o podwórku, które zostawili daleko za sobą, Rudemu na niepodzielne władanie. Pan mówił cicho, bardziej dla siebie, lecz Sławek rozumiał każde słowo, ponieważ wszystko, o czym mówił Pan, odczuł już na sobie. Prawdziwy człowiek w każdej sytuacji jest całkowicie bezbronny, choćby był najmądrzejszy i najodważniejszy, ponieważ nie będzie umiał przekreślić ostatecznie drugiego człowieka. Ale mimo to jest wygrany, trzeba w to wierzyć, nawet gdyby wszystko wkoło mówiło co innego. Z chwilą bowiem, gdy przestanie w to wierzyć, nic już nie będzie miało sensu. Sławek słuchał. Dobrze wiedział, że Pan ma na myśli wszystkie podwórka świata. I że kiedy Pan mówi o nich, coś go ogromnie boli. I że ten ból jest nie tylko takim małym zwykłym sobie bólem, ale czymś, z czym nie można się pogodzić. Przytłumiony głos Pana nie mącił ciszy. Łąka grała nadal swoją muzykę, wiatr przeczesywał miękko trawę, kwiaty zaczynały się już bielić i żółcić. Siedzieli nieporuszenie, w głębokim milczeniu. Samolot stał przed nimi biały, smukły, sprawdzony wiele razy, ale nigdy tak do końca, ponieważ nie było odpowiedniej przestrzeni. Gdyby Witek mógł być tutaj razem z nimi, może przestałby podglądać obcych ludzi przez okna. Albo podsłuchiwać Rudego, żeby się potem bać jeszcze bardziej. Na pewno gdyby tutaj przyszedł chociaż raz i popatrzył na to wszystko, coś by się w nim przekręciło i już by nie był taki posłuszny. Ale nie chciał pojechać z nimi. Powiedział tylko, żeby się Sławek tak nie wynosił, bo oni już wiedzą, że on wie. O czym, spytał przestraszony. O amfie, odrzekł Witek. O niej wiedzą też ci, co ją kupują, odrzekł mu wtedy. Ale oni nie mają komu skarżyć, odpowie- 150 dział Witek i już nie dodał ani słowa więcej, chociaż Sławek czu że miał ich wiele do przekazania. Siedział nadal nieruchomo, lecz już muzyka docierała do nieg jak z oddali. Pan przyglądał mu się z boku. Nagle rzekł: - Żałuję, że nie nalegałem, abyś opowiedział do końca. - O czym? - spytał Sławek zaskoczony. - Wiem, dałeś słowo honoru. Nie sądzisz, że niepotrzebnie? - Ale je dałem - odrzekł Sławek. - Rozumiem - powiedział Pan. - To dotyczy krzewów i innyc rzeczy, które nagle przestały się psuć. Tak? Sławek potwierdził. - Są bardzo zajęci, prawda? Sławek znowu potwierdził. Pan zamyślił się. - No cóż - powiedział - odłóżmy to na potem. Samo się pewn wyjaśni. Uśmiechnął się do Sławka na znak, że rozmowy nie było. Znów są tylko na szerokiej łące, podwórko jest daleko stąd, całkowic unieważnione. - Pora na niego - rzekł Pan i wstał. Podwórko całkowicie wypadło z myśli Sławka. Podał Panu link a Pan zaczepił ją o zaczep holu, wycięty w płozie kadłubowej. - Ty holujesz! - powiedział Pan. I zaraz podpytał, jak i właściwie jest z tą zależnością między siłą wiatru, a szybkość holowania. - Im słabszy wiatr, tym szybciej muszę biec - wyrecytował Sławę - Nie dałeś się przyłapać! - rzekł z uznaniem Pan. Ustawili się jeden za drugim. Sławkowi z przejęcia kilka ra; wypadała lina z rąk. - Uda się? Poleci? - dopytywał nerwowo. - Zaraz się dowiemy - na to Pan spokojnie. - Już ci mówiłei nie ma takiego przepisu, że wszystko musi się udać! Skup się. f trzy startujemy. Pan odliczał powoli. Sławek ruszył ostro, Pan biegł za ni trzymając model za kadłub. Sławek nie oglądał się, lecz wycz dokładnie, w którym momencie Pan wypuścił model. Hol leki drgnął, jakby zwisł. Sławek bał się obejrzeć, biegł ile sił, aż naj poczuł, że w dłoni pozostał mu tylko sam hol. 1 - Odczepił się sam! - krzyczał biegnąc równolegle z samolotem. Model właśnie osiągnął odpowiednią wysokość i teraz kontynuował swój samodzielny lot. - Spada! - krzyknął przeraźliwie Sławek. - Widać ma powód - powiedział Pan spokojnie, bacznie śledząc lot. Samolot wyrównał, znowu płynął lekkim lotem ślizgowym, schodząc powoli ku trawie. Osiadł na niej miękko. Pan sprawdził czas. - Osiemdziesiąt sekund! - rzekł. - Mogło być lepiej. Powtórzyli start. A potem jeszcze kilka razy, a Pan wciąż nie był zadowolony. - Następny model będzie gumkowcem - powiedział. - Opowiem ci jutro, co to za typ. Usiedli na trawie. Pan dyszał lekko po niezliczonych biegach. Ale powiedział, że nic to, tylko ta niedoskonała kapryśna pompka zaprotes- towała. Do czego zresztą miała prawo, ostatni raz bowiem Pan biegał tak ze sto lat temu. Zaśmiali się obaj. Zapatrzyli się przed siebie. Jastrząb znowu zaczął kołować. Obserwowali go nie rozmawiając. Był to duży, silny ptak, który zapewne nie bał się nikogo. Może nawet człowieka, bo człowiek został przykuty do ziemi. Dlatego potrzebne są mu skrzydła, bez nich jest niczym, każdy musi sobie wymyślić własne. Pan mówił znowu cicho, jakby do siebie. Sławek zrozumiał, że Pan wyszedł znowu daleko poza tę piękną łąkę, chciał mu nawet o tym powiedzieć, lecz słowa Sławka zawsze były wolniejsze od myśli, nie umiałby Panu teraz nawet opowiedzieć, że wciąż ma wrażenie i sam jest ptakiem, że kołuje sobie nad łąką niezależny, najzupełniej wolny, że to uczucie unoszenia się jest najzupełniej fizyczne. Milczeli i milczeli. - Myślę, że takiej łąki nie ma nigdzie - odezwał się Sławek. - Na pewno. Znowu zamilkli. - Jak go nazwiemy? - spytał Pan. Sławek nie od razu odpowiedział. - Koliber. Pan kiwnął głową. - Tak. Właśnie tak. 152 Burza nadpłynęła, nie wiadomo skąd. Granatowe chmury wypełzł) zza lasu i już sunęły prosto na szosę. Wiatr gnał przed sobą tumanj kurzu, wpadł pod eternitowy dach wiaty i uniósł go. Załomotało Pomarańczowy pocisk przemknął nad głowami czekających na autobus i sunął w stronę łąk. Z przedwieczoru zrobiła się ciemna noc. Lunęło Oczekujący rozpierzchli się pod drzewa, lecz oślepiające błyskawia przegnały ich stamtąd. Klekocząc blachami nadjeżdżał autobus Rzucili się gromadą ku niemu. Samolot owinięty w gruby papier, w folię i jeszcze raz w grubj papier, miał się dobrze. Spoczywał teraz na kolanach Pana zupełnie bezpieczny. Strugi wody waliły w okno. Sławek miał wrażenie, że samochód przedziera się przez ciężką zaporę wodną. Jeszcze moment, a podda się i będzie zmyty do rowu. Sławek zamknął oczy. - Masz pojęcie, jakby nami tam w górze rzucało? - odezwał się Pan, - Koliber by się utrzymał? - Nie przesadzajmy z tą miłością do Kolibra - odrzekł Pan. - Wiatr dałby mu radę. Ale on jest nie tylko lekki. Jest także sprytny. Sądzę, że przyczaiłby się gdzieś i przeczekał. - Na pewno by tak zrobił - rzekł Sławek. Odważnie spojrzą] w okno. Błyskawica prześcigała błyskawicę. - Trafi w nas? - wyszeptał. - Musiałby się bardzo starać - powiedział Pan lekko. - A one nie lubią się wysilać. To są latawice, ganiają po niebie, potem biją w dół, na ogół w to, co stoi. - My jedziemy - rzekł Sławek i uspokoił się. Dotarli do pętli autobusowej. Stał już tam ich autobus, ale daleko od przystanku, bo kierowca siedział w budce dyspozytora. Drzwi autobusu były zamknięte, na przedniej szybie leżała tablica, WÓZ USZKODZONY. ZJAZD DO ZAJEZDNI. Gromadka zawiedzionych schowała się pod wiatę, nie wiedząc, co dalej. Burza ani myślała odejść, oślepiające światło wciąż przecinało czarne niebo, papier okrywający folię stał się czarny od deszczu. - Nie przepuści? - spytał Sławek z niepokojem. - W żadnym wypadku. Pan spojrzał w stronę wiaty. Nie było miejsca nawet dla naj- cieńszego człowieka. - Idziemy na skróty? - spytał w dół. - Znam drogę - odrzekł Sławek. 153 Droga na skróty prowadziła przez kilka rozmytych deszczem zaułków, zbiegających ku rzece. Potem skręcała w mały zagajnik z brzóz samosiejek, wśród których sterczały dwie zapomniane przez ludzi szopy. Słychać było, jak chyboczą pod uderzeniami wiatru. Pan dostrzegł kilka cieni, przytulonych do ścian. Odruchowo zwolnił kroku. Sławek natychmiast zrozumiał, co to znaczy. Obejrzał się, złapał rękę Pana, a Pan oddał mu uścisk. Potem upuścił pakunek gdzieś w krzewy i jeszcze raz ścisnął rękę Sławka, aby ten zapamiętał miejsce. Cienie oderwały się od szopy i wyszły im naprzeciw. Z wolna okrążyły ich. - Czekali na nas - szepnął Sławek. - Przypadek - odrzekł spokojnie Pan - schowali się przed burzą. Po raz pierwszy Sławek nie uwierzył Panu. Witek miał rację, mówiąc, że Pan wie wszystko, ale nie to. Pan nie znał Cygana, który właśnie wyszedł zza pleców Rudego. I o Rudym też nie wiedział, że Rudy nigdy nikomu nie daruje, nawet dzikiemu kotu, gdy nie w porę przebiegł mu drogę. A już na pewno nie podaruje chłopcu, który wiedział o amfie i o nowym interesie Cygana. Tak więc Sławek był pewien, że zaczaili się tutaj na nich. Pożałował, że nie złamał danego słowa, gdy był po temu czas. Nie naraziłby tym Witka, bo Witek zdradził się przed nimi sam. Opowiedział im wszystko. A teraz jest już za późno, aby wyjaśnić Panu, że nie tylko podwórko jest powodem napaści. Przejście zostało przez cienie zamknięte. Z jednej strony ciągnął się rów, wypełniony wodą, z drugiej gęste krzewy, a z tyłu i naprzeciw stali chłopcy z paczki Cygana i Rudego. A więc założyli już swoją spółkę, przemknęło Sławkowi przez głowę jak z największego oddalenia. - To się nazywa pełna blokada - odezwał się Pan. - No to pan wie, co go spotka - na to Rudy. - Nie wiem - odrzekł Pan. - Tobą rządzą odruchy. A tych nawet ty sam nie umiesz przewidzieć. Rudy nie odpowiedział, stał jak kamienny słup. - Małym się pan zastawiasz! - zawołał chłopak z czerwonym grzebieniem. - Można to i tak rozumieć - zgodził się Pan. - Co jest, cholera! - rzekł Cygan. - Koszula przylgła mi do dupy, a wy se gadacie. 154 Zza pleców Pana wynurzył się jakiś chłopak, podszedł bliżej, Sławek poczuł zapach alkoholu. W niesamowitej scenerii wyglądali jak upiory. - Co jest?! - ryknął znowu Cygan. - A, ty tu rządzisz? - rzekł Pan do niego. - Nami nikt nie rządzi! - warknął Rudy. - Tylko ci się tak wydaje - powiedział Pan. Sławek czuł, jak jego dłoń dygocze w ręce Pana, wstydził się tego, lecz nie umiał nakazać sobie odwagi. Pan spojrzał na niego krótko. - Idź do domu - rzekł. - Nie o ciebie tu idzie. - Żeby kapował?! - krzyknął Cygan. - Nienawidzę kapusiów! - warknął Rudy. - Ale żyjesz z nich - odpowiedział Pan spokojnie. Któryś doskoczył, złapał Sławka za kołnierz i odciągnął w krzewy. - Z dziećmi walczysz - rzekł Pan z pogardą. - Nie zdradziłem o amfie - zakrzyknął Sławek. - Nikomu nie mówiłem! Krzyk ścichł. Chłopak zatkał Sławkowi usta. Nastała cisza. - Ach, to tego dotyczy monopol! - rzekł Pan. - Amfetaminy. Zdolny jesteś, Rudy. Myślałem, że umiesz tylko wyrywać krzewy. Ramię Rudego wyskoczyło do przodu. Naciął się na kontrę Pana. Osłupiał. Odskoczył, potem zaatakował jeszcze raz. Pan zrobił niedostrzegalny ruch i Rudy zwalił się w błoto. - Kupą na mnie - zachęcił Pan. - Osobno nie dacie rady! Rudy podniósł się powoli. W świetle błyskawic jego twarz była pełna nienawiści. Sławek dobrze znał ten wyraz, pojawiał się wtedy, gdy Rudy dopadał kota, który mu się naraził, albo chłopca, który nie chciał wykonać rozkazu, albo komuś naskarżył. Rudy bowiem powtarzał często i każdemu, że kapusiom należy się śmierć. A teraz myśli, że Pan go zdradzi. Dostrzegł, że Cygan doskakuje i podcina Panu nogi. Pan runął. Potem Sławek nie widział już nic, chłopak bowiem pociągnął go do tyłu i zawlókł do szopy. Deszcz lał nadal nieumiarkowanie, nadal było ciemno, lecz od strony rzeki jakby trochę pojaśniało. Chłopak przypchnął Sławka kolanem do ściany szopy, sam usiłował zapalić papierosa, ale podmuchy wiatru gasiły płomień zapalniczki. Okap był wąski, woda kapała im obu na kark, na papierosa, chłopak więc klął i bez przerwy próbował od nowa. Był to chłopak Czarnego, Sławek znał go z widzenia. 155 Odległą ścieżką ktoś przedzierał się skrótami do pętli autobusowej. Chłopak na wszelki wypadek zatkał Sławkowi usta, ale Sławek nie miał zamiaru krzyczeć. Strach opuścił go nagle razem z odejściem Pana. Pozostała uporczywa myśl, że zawiódł Pana, nie ufając mu. Nie przestrzegł go w porę. A Rudy nie wie, że Pan nigdy nie chodzi na skargi, że załatwia wszystko sam. Sławek czuł, jak w głowie pojawia mu się lód. Lecz nie prze- szkadzało mu to myśleć. Przeciwnie, wszystko stało się nagle jasne, nawet to, że nie odczuwając już strachu powinien go udawać, gdyż właśnie tak zachowywał się laluś. Chłopak zapalił nareszcie papierosa. Zaciągnął się kilka razy, usposobiło go to przychylniej. - Nie rycz - rzekł. - Nauczą go tylko rozumu. Wytłumaczą, ile może stracić. On nie wie, że chałupy się nagle palą albo wylatują w powietrze. No to mu powiedzą. Sławek głośniej pociągnął nosem. Oczy oswoiły się już z prze- cierającą się szarością. Wyraźniej dostrzegały ciemny kształt rudery, domu, do którego dorośli bali się wejść, a który od lat daremnie czekał na rozbiórkę. Sławek znał go dobrze, bywał tam czasami z Witkiem, nawet odwiedzili go dopiero co, tak więc pamiętał, jak wygląda w środku. Wszystko tam było jak po katastrofie. Sławek widział biegające punkciki świetlne, ale głosów nie było słychać. Wiedział, że Pan nie da im rady, bo tam, gdzie pięciu rzuca się na jednego, nie odwaga się liczy, tylko podstęp. Jakiż to podstęp można by wymyślić, aby wyprowadzić Pana z rudery, zanim się nad nim zawali? Chłopakowi znowu zgasł papieros. Klnąc wziął się do następnego. Ucisk kolana zelżał. Sławek jednym skokiem runął w stronę zarośli. Usłyszał przekleństwo i trzask gałązek. Ale miał nad tamtym przewagę, był mniejszy. Prześlizgiwał się z łatwością między namokłymi krzewami jak kot. Wreszcie zapadł się w wyrwę po drzewie i przyczaił się. Przez gęste listowie widział tamtego, sam nie będąc widzianym. Tamten macał niezdarnie teren. Nagle potknął się o korzeń i runął. Sławek znowu usłyszał przekleństwo, potem kląskanie błota. Instynkt podpowiedział mu, że musi przeczekać. Leżał twarzą przy ziemi, zagrzebany w liście i nakazywał sobie cierpliwość. Tamten podniósł się i wsłuchiwał w mrok. Lecz zapewne usłyszał tylko gwałtowny 156 szum deszczu, który nie ustawał. Noc wkraczała również powoli na miejsce wieczoru, już niewiele prześwitywało przez krzewy. - Pożałujesz! - rzekł chłopak przed siebie. - Dopadnę cię w szkole. Zaklaskał butami na znak, że odchodzi. Ale Sławek nie dał się zmylić. Czekał nadal z twarzą przy ziemi. Błocko znowu zaklaskało, wielki cień oderwał się od drzewa, na chwilę wyodrębnił z ciemnego tła, po czym rozpłynął się. - Cholera z tobą! W głosie, który do Sławka dopłynął, był strach. Sławek nie znał Cygana, za to dobrze znał Rudego. Wiedział więc dokładnie, co spotka chłopaka, który nie wykonał polecenia. Zatrzeszczały gałązki, ale już z dala. Potem ucichło. Sławek przetoczył się ze swego miejsca w inne, jak na podchodach. Odczekał, potem znowu potoczył się kawałek i znowu odczekał. Nagle wyczuł pod palcami śliską powierzchnię. Papier odpadł, została folia, a pod nią obły kształt. Był cały, nietknięty. To Pan nakazał Kolibrowi ukryć się tutaj i czekać. Nagły żal dopadł Sławka, lecz było to uczucie nie tyle przelotne, ile odepchnięte. Wciąż z twarzą w trawie, z niewidocznym Kolibrem w krzewach leżał i myślał. Grzmot i błyskawice znowu zaczęły do niego docierać, może przywrócił mu się słuch, a może nadciągała następna burza, już sam nie wiedział. Nie bał się. Myślał tylko, co zrobić. Punkt po punkcie, co wybrać, co ominąć, co jest teraz najważniejsze. Najważniejsze było, aby Pan nie został sam w rozlatującym się domu, gdy tamci uciekną. Mój ruch, powtarzał sobie Sławek, ale nie biegł po pomoc. Czuł, że nie wolno mu przywołać obcych ludzi, i to nie dlatego, iż są tak daleko, że mogliby nie zdążyć. Wszyscy ci ludzie, ze szkoły, ulicy i podwórka, od dawna wiedzieli, co robią Rudy i Cygan. Ale nie przeszkadzało im to. Nawet mieli Panu za złe, że mąci wodę. Tak więc dzisiaj Pan i Sławek muszą to rozegrać sami. Sławek jednakże nie wiedział, jakiego użyć wybiegu. Jak dotrzeć do rudery, nie dając się odkryć. I jak ujawnić się dopiero wtedy, gdy będzie właściwa pora. A najbardziej nie wiedział, po czym tę porę rozpozna. Wstał i bardzo ostrożnie zaczął przekradać się w stronę zruj- nowanego domu. W ciemnościach wyglądał jak najgorsza pułapka. Rozdarta ściana, rozchybotane drzwi, których nikt nie ukradł, 157 czarne otwory okien, wszystko było niesamowite. Sławek wzdrygnął się. Druga burza rzeczywiście nadciągała, gwałtowniejsza od po- przedniej. Paczka Rudego i Cygana schroniła się w ruinie. Sławek widział błąkające się światełka latarek. W pewnej chwili przeniosły się na pierwsze piętro. Sławek wiedział, jak ono wygląda. Sprawdzili to z Witkiem, a za każdym razem już po minucie uciekali stamtąd w popłochu. Jeden raz Witek wyskoczył nawet oknem, bo bał się schodów. Nad pomieszczeniem, które kiedyś było pokojem, wisiał wybrzuszony sufit. Dzisiaj na pewno nasączony był wodą i puszczał wielkie płaty tynku, a ściany trzeszczały okropnie, Sławek umiał to sobie wyobrazić bez trudu, raz bowiem to przeżył. Z jednej strony domu stała kiedyś tablica z zakazem wstępu, ale ktoś ją zabrał, bo może była mu potrzebna. Leżał mokry, z wodą w butach, za pryzmą cegieł i powtarzał sobie, mój ruch, mój ruch, ale jaki? Wtem usłyszał głos Rudego, jakby obok. - Właź na górę! Było to do Pana. Sławek pojął, że Rudy chce zapędzić Pana na piętro i tam spowodować wypadek. Nikt wtedy nie będzie winien, sufit spadł, bo przyszła na niego pora. - Właź! - powtórzył głos Rudego. - Jeśli nie wejdę sam, co zrobisz? - odrzekł spokojnie głos Pana. - Wniesiesz mnie? Mam prawie metr dziewięćdziesiąt i dobre osiemdziesiąt kilo wagi. - Trzym pysk! - na to Rudy. - Czemu nie. Mogę trzymać. Nawet o tym, co nie jest tajemnicą. - Nienawidzę kapusiów! - wrzasnął Rudy. - Wpadłeś przez takiego? - powiedział głos Pana. - Rozumiem ciebie. Ale jak dotąd wszystko między nami oparte jest na domysłach. Ja sądzę, że handlujesz, czym nie wolno, amfą, jak to nazywacie. A ty - że ja o tym doniosę. Nawzajem nie możemy sobie w niczym przeszkodzić. Ja ci nie mogę zabronić, a ty nie możesz wymordować połowy szkoły. To świadkowie. - To szmaty - powiedział Rudy. - Przestań z nim pieprzyć! - warknął Cygan. - Nie mów, co mi wolno! - zawołał Rudy z wściekłością. 158 Sławek podczołgał się pod sam próg. Teraz nie tylko słyszą ale i widział wycinek wnętrza i cienie, spośród których wyodrębn Pana, bo był najważniejszy. - Lubisz hazard, co? - mówił Pan spokojnie. - To zagrajm) Wejdę na górę sam. Wiatr ma siłę ośmiu stopni, na tym się znarr Jeżeli buda się rozleci, powiedzmy do dziesiątej, a ja z nią, t znaczy, miałeś wygrać. A jeżeli nie... - Dlaczego do dziesiątej?! - podchwycił Rudy. - Bo po niej zaczną małego szukać - odrzekł Pan. - Już zaczęli. Mały zwiał. Wszyscy odwrócili się ku niemu. Chłopak wszedł oknem, moż nawet stał tam chwilę nasłuchując, zwlekając, jak długo się dałc Sławek widział go wyraźnie, światło latarki obmacywało jego sylwetką kawałek po kawałku. Potem wielka cegła prześmignęła obok jeg głowy i rozbiła się o ścianę. - Człowieku! - odezwał się głos Pana. - To niczego nie zmień - Zamknij się! - ryknął Rudy. Skoczył ku Panu, ale Pan uchyl się szybko i Rudy wleciał na ścianę. Natychmiast runęło kilka cegie Rudy wrzasnął, jakby dostał jedną z nich. Zamierzył się jeszcze ras już z czymś ciemnym w ręce. - Świnia - powiedział Sławek. Rudy zamarł, odwrócił się ku wejściu, smuga światła wydobył postać Sławka z cienia. Ktoś chciał do niego doskoczyć, ale Rud powstrzymał go. - Podejdź, gówniarzu! - nakazał. - Nie - odrzekł Sławek. - Podejdź! - Źle słyszałeś? - zapytał Sławek. Zapadła cisza. Rudy, jakby nie dowierzając oczom, podszec bliżej drzwi. Mały nie cofnął się. - Gdzie gliniarze?! - Nigdzie. Znowu zapadło milczenie, Sławek czekał, za sobą miał czarn noc, chlustającą deszczem. Mógłby się w nią schować szybciej, niżb Rudy zdążył zareagować. Stał jednak w smudze nikłego światł i intensywnie obmyślał następny ruch. I przewidywał ruch Rudegc - Nie sprowadziłeś glin? - spytał Rudy. 15 - To jest tylko nasza sprawa - odrzekł Sławek. - Przecież nie chodzi tylko o amfę, zrozumiałem to. - Puść chłopca - rzekł Pan. - Jest poza grą. - Nie jestem - odrzekł Sławek. - Możecie mnie nawet zabić. - Zamknij się! - ryknął Rudy. - Ty i ten twój cholerny stary, niech was nareszcie szlag trafi! Nagły podmuch wiatru wypełnił dom i jakby go uniósł. Potem odessało się, wybrzuszony sufit opadł z powrotem, posypał się tynk i cegły, pył wypełnił ruderę. - Chodu! - wrzasnął czyjś zduszony głos. Zakotłowało się. Przemknęli koło Sławka, odtrącając go. Ale Rudy pozostał, Sławek widział jego cień w opadającym pyle. Ściana znowu zadygotała, Sławek cofnął się instynktownie i oparł się o futrynę drzwi. Poprzez rumor walącego się domu, usłyszał głos Pana. - Uciekaj! Nie ruszył się. Stał w progu, szukając oczyma cienia Pana. Przed nim leżała wielka pryzma cegieł, trzask powtórzył się, był tak wielki, jakby waliło się całe piętro. Pył opadał, żadnych cieni nie było widać. Nagle Sławek usłyszał głos Rudego, pełen osłupienia. - Cholera jasna, cholera jasna, puszczaj mnie pan, już po wszystkim. Zabłysła latarka. Sławek dostrzegł dwa cienie jakby splecione w jeden. Potem ten niższy oderwał się i ruszył, przeskakując zwały cegieł, ku wyjściu. Potrącił Sławka, jakby go nie widział. Wciąż powtarzając: cholera jasna, cholera jasna, wtopił się w ciemność. Sławek rzucił się do środka. Ramię Pana powstrzymało go. Potem Pan uniósł go i w taki sposób wyszli za próg. Budynek wyglądał dziwnie bez dachu i ścian, nawet ciemność nie była w stanie ukryć tej strasznej dziwności. Pan wciąż milczał. Postawił Sławka na ziemi, nie dostrzegając, że stawia go w dole z wodą. - Może drzwi zostały otwarte - powiedział. Sławek obejrzał się ku ruinie. Nagle pojął, że Pan miał na myśli inne drzwi. Nie tylko te, którymi wyszli w deszcz.