Zdzisław Domolewski ZOSIA PLECIONA Media Rodzina Copyright © 2003 by Zdzisław Domolewski Projekt okładki Iwona Rybczyńska Ilustracje Zdzisław Domolewski PRAWDA ISBN 83-7278-081-1 Harbor Point Sp. z o.o. Media Rodzina ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. (061) 827-08-60, faks (061) 820-34-11 e-mail: mediarodzina@mediarodzina.com.pl www.mediarodzina.com.pl Łamanie komputerowe perfekt s.c. Poznań, ul. Grodziska 11 Druk i oprawa ABEDIK Poznań, ul. Ługańska 1 Jeżeli czegoś nie ma, to nikt tego nie zobaczy. A jak coś można zobaczyć, to znaczy, że to jest. Czarować czło- wiek nie może. Nikt nie może fruwać albo zaklinać. Oczywiście, że czarodziejów, wiedźm, wróżek, wodni- ków, kosmitów też nie ma. Zresztą, nikt ich nie widział. Nie dajcie się oszukiwać. Sztuczki robić może każdy, jak się nauczy. A jeżeli ktoś myśli, że jest czarodziejem i chce coś zaczarować - na pewno mu się nie uda. Ni- komu. Czasem ktoś wymyśla jakieś dziwne stworzenia, małe czy wielkie, czarujące, znikające czy zmieniające się cudownie. Ich nigdzie nie ma. I pamiętajcie, gdy ktoś wam opowiada coś nienormalnego, to chce was oszukać, żebyście się dziwili i chcieli go słuchać. Albo mówi, że można zobaczyć coś, co stało się dawno temu, albo to, co się kiedyś stanie. To też oszustwo. Nikt nie może wiedzieć tego, co będzie, nikt nie może zamie- nić swojej twarzy na inną, piękniejszą lub straszniejszą. Nikt nie może w jednej chwili być staruszkiem, potem znowu zrobić się dzieckiem albo malutkim karzełkiem i znowu potem wielkoludem. To się nie uda niko- mu. Wszyscy to wiedzą, a jednak się oszukują. Ja bym chciała, żeby były niezwykłe rzeczy i dziwne wydarze- nia, ale ich nie ma i co? Mam wierzyć w coś, czego nie ma? Siebie oszukiwać? Czasem bardzo łatwo uwierzyć komuś w nieprawdę i to nie jest żaden wstyd, ale gdy ktoś wie, że się go oszukuje, i wierzy? To jest najgorsze. Oczywiście, że bardzo bym chciała wiedzieć, co będzie za kilka lat albo nawet jutro. Chciałabym też wiedzieć, jak wszystko wyglądało wtedy, gdy moja mama miała tyle lat, co ja. Chciałabym, ale to niemożliwe. Mogę tylko zgady- wać, domyślać się, ale wszystko mogło być zupełnie ina- czej niż przypuszczam. Wokół wszystko jest tak zrobione, jakby coś chciało lu- dzi ciągle oszukiwać. Już książki są oszukańcze, ale filmy, to zupełnie! W nich wszystko jest zrobione ze sztuczek - wszystko! Nawet nie ma zapachów, prawda? Więc wi- dzicie. Dorośli robili tak z dziećmi zawsze. Bujali, zmyśla- li różne urządzenia, wróżki, latające istoty, mówiące przedmioty. To jest ciekawe, czasem straszne, wesołe, ale naprawdę jest zwyczajnym oszukiwaniem, żeby dzieci czymś zająć, żeby nauczyły się same siebie oszukiwać i gdy potem wyjdą przed dom albo pójdą do szkoły, wszystko wydaje się nudne, nieruchome i nigdzie nie ma nic ciekawego. Jeżeli o mnie chodzi, powiedziałam sobie, że gdy będę dorosła, nie oszukam żadnego dziecka. Będę mówić tylko prawdę, nawet najstraszniejszą i najsmutniejszą. Sami wiecie, jak to jest, gdy jesteście dziećmi i zapytacie dorosłego o coś poważnego, będzie kręcił, wymyślał, byle nie powiedzieć prawdy. A ja będę inna, trochę taka, jak wujek Darek. On jeden nie oszukuje. Czasem nas odwiedza, przyjeżdża swoim fordem i pyta mnie na przy- witanie: - I co, Zosiu, tata pijany? - Nie pijany - mówię czasem, ale czasem muszę po- wiedzieć, że niestety, pijany. Gdy tata nie jest pijany, wujek Darek mówi: - O, to dobrze, świetnie, ale to dziwne. No i rzeczywiście, to jest dziwne. Bo mój tata pije alko- hol. Nie codziennie - nie myślcie tak! - ale czasa- mi to się zdarza. O wiele rzadziej niż tata Bożenki. Ale i tak często. A już najwięcej pije tata Piotrka Firleja! Co- dziennie. GDZIE MIESZKAM Powiem wam. Nie mieszkam w dużym miejscu, miesz- kam w wiosce. Nasza wioska nazywa się Świniary. Czy to nie głupia nazwa? Może tak, ale ja ją lubię. My się nie musimy przed nikim tłumaczyć, ponieważ wszyscy nasi mieszkańcy urodzili się w Świniarach i tutaj mieszkają. I nie trzeba długo myśleć, by zgadnąć, od czego wzięła się nazwa naszej wioski. Ale Warszawa, jak się pomyśli, wcale nie jest lepszą nazwą. Albo - Kraków. Albo - Poznań. Bo dlaczego, czy w Poznaniu ludzie się poznają; a w Krakowie - kraczą? A w Warszawie to już napraw- dę nie można pomyśleć, co mogliby robić ludzie z War- szawy? Warkotać albo pracować w warsztatach? A Łódź? Miasto pływające? Też coś! Albo Tatry? - co to znaczy? Albo jeszcze coś głupszego: Karkonosze. Czy to dlatego, że ktoś pochwalił się, że nosi karki? Ale z Bałtykiem, na- szym morzem, to jest trochę inaczej. Kiedyś była burza, mama leżała, taty nie było, Romek też gdzieś poszedł. Było strasznie, a ja siedziałam i się bałam, a tutaj ze- gar tykał: tyk... tyk... I wtedy mi się ułożyło, bałam się, to znaczy - bał i tyk - tykanie zegara. Bał-tyk, bał-tyk. Bałtyk. Oczywiście, że nie od tego wzięła się nazwa 8 morza. Może stąd, że nad morzem są jakieś dziwne od- głosy? Jak będziecie nad nim, na piasku, posłuchajcie, może coś takiego usłyszycie? Piszę to do tych, którzy mieszkają nad morzem albo jeżdżą tam na wczasy. Ja jeszcze nad morzem nie byłam. W prawdziwych górach też nie, ale widziałam filmy. Wydaje mi się, że tam jest pięknie, ale straszniej. U nas wszystko jest zwyczajne, wy- chodzę z domu, idę ulicą, obok kościoła, do sklepu pani Tobańskiej, na mostek, do stolarni. Naprawdę, gdy kie- dyś do nas przyjedziecie, nie przestraszycie się ani jednej rzeczy. Chyba że jakiegoś psa. Ale nasze psy szczekają tylko na pijanych. O nie, oczywiście, że nie na każdego pi- janego człowieka, ponieważ wtedy by musiały szczekać cały czas. Szczekają na tych pijaków, których nie lubią. Najbardziej na pana Szczęśniaka. Ale jego to nie mogą lu- bić żadne zwierzęta. Nawet nie powiem wam, co on robi z niektórymi. I popatrzcie tylko, jak coś próbuje oszukiwać: pomyśli ktoś, że pan Szczęśniak to człowiek, co przynosi szczę- ście albo sam jest szczęśliwy, a przecież jest zupełnie ina- czej. Ciągle pije alkohol, jego żona odeszła, dzieci też. Nie chodzi do kościoła, nawet gdy był pogrzeb pana Wolskie- go, siedział pijany w rowie. To samo w Boże Ciało, pod- czas procesji. Taki wstyd! Gdy już wam powiedziałam, gdzie mieszkam, możecie sobie pomyśleć, że jestem jakaś inna - tak ludzie myślą o tych, co mieszkają gdzieś indziej. Jestem normalna. Chodzę do trzeciej klasy i uczę się bardzo dobrze. Ale się pochwaliłam! Nie myślcie, że jestem chwalipię- tą, wcale nie. Ale jeżeli człowiek uczy się dobrze, to ma się czego wstydzić? Człowiek może się wstydzić wielu rzeczy, ale nie tego, że jest dobry. To źli ludzie powinni spalać się ze wstydu. Bandyci i złodzieje są źli. Złodziej, gdy coś mówi, obiecuje albo nawet się uśmiecha - oszukuje. O właśnie! - zmyśla jak w jakimś filmie i trze- ba uważać, żeby mu nie wierzyć. Bo na przykład, weźmie od was klucz do domu albo zapyta, gdzie mama chowa pieniądze, i gdy się dowie, na pewno ukradnie. A cała ro- dzina zostanie wtedy bez pieniędzy na życie. I za prąd się nie zapłaci, za gaz, nawet chleb trzeba będzie kupować na kredyt. - Weź, Zosiu, co trzeba, zapłacisz, gdy mama dosta- nie rentę - powie do mnie pani Tobańska. W jej sklepie wszyscy wszystko kupują i ona wie, kto ma pieniądze, a kto nie. Więc wezmę zakupy, nie płacąc, ale później od- dam, gdy listonosz przyniesie mamie rentę. Zakupy na- leżą do mnie, ponieważ moja mama jeździ na wózku inwa- lidzkim. Po prostu jest chora, nie może chodzić, więc na mnie to wszystko spada. A do sklepu pani Beaty Tobań- skiej trzeba wejść po trzech schodkach. Więc gdy czasem idziemy z mamą, ja popycham, ale mama i tak zostanie przy schodkach, tylko pokazuje, co mam jeszcze kupić. Wtedy kupuje się najprzyjemniej, bo zawsze kończymy jakąś niespodzianką. Na przykład kupujemy sobie lody. Albo wafle teatralne czy sok w pudełku. RODZINA Wiem, że gdyby mama nie zachorowała, miałabym dużo rodzeństwa. A tak, nie urodziła się ani jedna moja siostra, ani jakiś brat. Może nawet byliby bliźniacy? Albo i trojacz- ki? Przez chorobę mamy jestem samotna. Mam Romka, ale on jest ode mnie dużo starszy. I jeszcze coś: mój tata nie jest tatą Romka. Czasem lubię myśleć, że mam rodzeństwo. Na przykład dwie siostry, jedna jest starsza, druga młodsza. Tym śred- nim musi być najlepiej. Chociaż moja mama była średnią siostrą, a tylko ona zachorowała. Jej dwie siostry, moje ciocie, chodzą normalnie, są zdrowe, ale bardzo rzadko nas odwiedzają. Mieszkają za daleko, wyprowadziły się do miast, nie mają czasu. Zresztą po co byłyby nam po- trzebne? Jakoś sobie radzimy, a nawet czasem jest tak wesoło, że trudno uwierzyć. Na przykład wczoraj. Mama trzymała szklankę z herbatą, z łyżeczką, z cukrem i sie- działa tam, dokąd ją zawiozłam, na progu. Ja sobie cho- dzę po ogrodzie, zbieram kwiaty, patrzę, czy mamy wó- zek nie zjedzie przypadkiem ze schodków; podparłam koło cegiełką, ale nigdy nie wiadomo. Więc mama trzyma szklankę w palcach i patrzy na mnie, ja patrzę na mamę, 11 aż tu - nie uwierzycie! - w jednej chwili szklanka wy- padła z jej ręki i leci na betonowy próg. Mojej mamie bar- dzo często wypadają z dłoni różne przedmioty. Ale i ja, gdybym mogła coś robić tylko lewą ręką i to niewiele, na pewno bym miała kłopot. Więc szklanka leci, a ja zdąży- łam tylko pomyśleć, że już po niej, a tutaj... nic! Napraw- dę, upadła na próg i stoi, z łyżeczką, ani drgnie, jak gdyby nie upadła, ale ktoś ją postawił na progu i odszedł na chwilę. Aż zaniemówiłam! Podchodzę, może to jakiś cud, może niesamowita szklanka albo coś jeszcze innego, a tu- taj nic takiego, szklanka jak szklanka, tyle że się nie po- tłukła. Mama patrzy na mnie, jej oczy są takie wesołe i szczę- śliwe, jak gdyby stało się coś wspaniałego. Podniosłam szklankę, pomieszałam, popatrzyłam - ani jednego pęknięcia, a próg jest naprawdę twardy i chropo- waty. Więc co się stało? Patrzymy na siebie z mamą i śmie- jemy się, ja - aż mnie coś łaskotało w brzuchu, a mama po swojemu, mrużąc oczy i otwierając usta. I to wydarzyło się naprawdę, bez czarów, bez żadnego zaklęcia. Mama nie wypiła herbaty, popchałam wózek do kuchni, posta- wiłam szklankę na stole i tak sobie stała, a my co na nią spojrzymy - znowu jest nam do śmiechu. Cały dzień był wesoły. Po cichu poszłam ze słoikiem po dżemie na próg. Puściłam go i potłukł się - oczywiście - miałam tylko dużo sprzątania szkiełek. I pomyślcie, słoik był grubszy od szklanki, a jednak pękł jak skorupka. Nie mogłam o czymś innym myśleć, tylko o tej szklance. Chyba nikomu na świe- cie nie udałoby się coś takiego, choćby próbował milion razy. Ale kto wie? Może takich dziwnych wydarzeń jest na świecie dużo więcej? JA Chciałabym być trochę inna, mieć gęstsze włosy, być ta- jemnicza, żeby inni zastanawiali się, co myślę. Chodzi- łabym sobie po Świaniarach jak zagadka, nie wiadomo, co robię, co mi chodzi po głowie, nawet nie wiadomo, jak dokładnie wyglądam. Tylko niektórzy zobaczyliby moją twarz i opowiadaliby potem, że jestem nadzwyczaj- nie piękna. Jestem podobna do mamy, ale też i trochę do taty. Jestem wymieszana. No i dobrze, a gdyby moi rodzice nigdy się nie spotkali? Gdyby mama została żoną inne- go mężczyzny, czy wtedy urodziłaby mnie taką, jaka je- stem? A czy córka taty z inną żoną byłaby mną? Czy jest ktoś, kto mógłby to wiedzieć? Bo popatrzcie, Romek nie jest synem mojego taty, a jednak są do siebie podobni. Może ludzie upodabniają się do siebie, gdy są blisko? Może i w Świniarach jesteśmy wszyscy do siebie jakoś podobni? My tego nie wiemy, ale ktoś, kto nas zobaczy, od razu powie: ten pan urodził się w Świniarach, ta dziew- czynka - to o mnie - na pewno mieszka w Świnia- rach, a nawet pan Szczęśniak... No nie, na pewno nie jestem podobna do niego. Poza tym, wtedy nie tylko 13 z ludźmi byłoby tak samo. Na przykład z psami, prawda? A przecież nasze psy są zupełnie różne. Chociaż na pew- no są spokrewnione. Wystarczy popatrzyć, co się dzieje, kiedy jakaś suka ma cieczkę. Wszystkie psy zbiegają się do niej i choćby nie wiem co, tatą jej szczeniaków musi być któryś z psów miejscowych. Ale na pewno zauważy- liście, u psów wszystko jest o wiele bardziej pomiesza- ne. Psie rodzeństwo jest takie różne! Ta sama matka, oj- ciec, a jeden psiak biały, inny czarny, kudłaty, gładki; jeden ma długie łapy, inny jamnikowate, jeden gryzie i jest zły, drugi odwrotnie. Poza tym na pewno wiecie, zdarza się, że psie rodzeństwo żeni się ze sobą i ma wspólne dzieci. A u ludzi takie wydarzenie byłoby dziw- ne, prawda? RODZEŃSTWO Ponieważ nie mam prawdziwego rodzeństwa, nie mogę wam tutaj za dużo powiedzieć, ale czasem patrzę, jak to jest w rodzinach, gdzie jest dużo dzieci. Na przy- kład u Walczaków. Trudno pomyśleć, że Kazik Walczak mógłby zakochać się w swojej siostrze Małgosi. Tłuką się, ona zamyka mu łyżeczką drzwi, gdy on siedzi w ubi- kacji, Kazik ją gania, ciągnie za włosy, plują na siebie, a nawet przezywają się tak, że lepiej nie powtarzać. Zresztą, nie tylko oni. U Jankowskich, gdzie jest ośmio- ro dzieci, wszystkie się ze sobą biją. Chociaż, kiedy ktoś zaczepi któregoś Jankowskiego w szkole, wtedy wspól- nie bronią swojego. No, ale gdybym dowiedziała się, że Magda Jankowska bierze ślub z Kamilem Jankow- skim, chyba bym nie wytrzymała ze śmiechu! Ale gdy się dowiem, że Magda Jankowska wychodzi za Seba- stiana Marianowicza, nie będzie w tym nic dziwnego. Ona jest u nas najładniejsza, a on też z wszystkich na- szych chłopaków wydaje się najlepszy. Kiedy się ubie- rze schludnie, wszystkie dziewczyny patrzą na niego, ale on nie spojrzy na żadną. Jego siostra, Sabina, jest do niego podobna. Ale chyba zauważyliście, że to, co 15 pasuje w urodzie do chłopca, czasem nie pasuje do dziewczyny. Sabina jest podobna do Sebastiana, ale nikt nie powie, że jest ładna. A Sebastian jest naprawdę przy- stojny. CO POTRAFIĘ Siedzę przy oknie, piszę i patrzę na Piotrka Firleja, który idzie na pastwisko po krowy i strzela z bata. Nauczył się tego i gdy mija nasz dom, próbuje się popisać. Jeżeli o mnie chodzi, chyba najlepiej z wszystkiego umiem pleść różne przedmioty z gałązek, kwiatów, witek. Patrzyłam, jak pan Karolkiewicz, który jest niemową i do tego nie słyszy, wyplata koszyki. Podglądałam, a potem spróbo- wałam i uplotłam koszyczek, potem większy, a potem jeszcze większy, prawie na kartofle. Zrobiłam wiele ple- cionych przedmiotów: tacki pod doniczki, na chleb, owo- ce; zamykającą się skrzyneczkę, plecioną ramkę do mojej fotografii z Pierwszej Komunii, trzepaczkę i inne rzeczy. Zbieram witki i mogę z nich zrobić różne rzeczy. A już z kwiatów czy z trawek wychodzą mi takie wianki, że trudno uwierzyć! Nakładam wianek na głowę mamy, dru- gi na swoją, i tak wędrujemy ścieżkami. Gdy wrócimy do domu, zdejmuję i układam te wianki na słupkach naszego ogrodzenia, a one usychają i tak sobie wiszą. Teraz, gdy patrzę za okno, są już bezbarwne. A Piotrek już zniknął za laskiem, chmury są coraz większe, mama śpi na tapczanie i jest tak cicho, że aż 17 Siedzę przy oknie, piszę i patrzę na Piotrka Firleja, który idzie na pastwisko po krowy i strzela z bata. 18 słychać, że jest coś dziwnego we wszystkim, co się dzie- je. Ale co? Siedzę więc sobie i rysuję. Narysowałam spadającą szklankę. Możecie pomyśleć, że znowu się chwalę, ponie- waż czegoś takiego nie umiałabym narysować. A ja potra- fię. Gdybyście popatrzyli na szklankę, aż by was zatkało - błyszczy, łyżeczka jest jak z metalu, a herbata przezro- czysta, jak prawdziwa. Dawniej nie wiedziałam, że potrafię rysować. Czasem tyl- ko rysowałam na lekcjach. Kiedyś jednak pomyślałam, jak bardzo mama się męczy, żeby coś komuś powiedzieć. Od trzech lat nie może mówić. Jest sparaliżowana. Widzi i słyszy, wszystko rozumie, ale powiedzieć nie potrafi. Po- znawałam po jej oczach, czego potrzebuje. Pytałam ją i zga- dywałam, czy chce zjeść tarte jabłko, pojechać do ubikacji, napić się? Może popchać cię do okna? Chcesz na spa- cer? Włączyć telewizor? Chcesz pojechać do sklepu? Do kościoła? Nałożyć ci inną bluzeczkę? Chcesz powąchać kwiaty? Zgadywałam i zgadywałam, patrzyłam na mamy oczy, aż mrugnie. Kiedy mrugnęła, wtedy już wiedziałam, że zgadłam, chce tego, o co zapytałam. Czasem jednak zupełnie nie wiedziałam, o co mamie chodzi. Zimno ci? Mama nie mruga. Chcesz posiedzieć w kuchni? Nie mru- ga. Źle się czujesz? Może cię uczesać? Wymyć twarz? Co mamo, wydaje ci się, że okno jest brudne? Coś śmierdzi? Może mam ci pośpiewać? Pytasz, czy tata w domu? Zgady- wałam wszystko, a mama cały czas nie mruga. Nie wie- działam już, co jeszcze, każdą rzecz musiałam wymyślić, aż już mnie głowa od tego bolała, i ciągle nie mogłam zgad- nąć. Wymyć podłogę? - pytam dalej. Otworzyć okno? Wyjąć ze skrytki pieniądze? Opowiedzieć ci jakąś bajkę? A może poczytać książkę? A może chciałabyś, żebyśmy mieli akwarium?-Może pojedziemy za granicę? 19 Mogłam wymyślać różne głupstwa, wszystko, co się może wydarzyć albo i nie, a mama i tak nie potrafiła mi powiedzieć, czego pragnie. A - na przykład - okazy- wało się, że pod jej łóżkiem złapała się mysz i trzeba ją było wyjąć. Albo mama chciała pooglądać swoje zdjęcia z młodości. Powiedzcie mi, jak można odgadnąć takie pragnienie? No i wtedy pomyślałam, że można to wszystko naryso- wać, każą rzecz, której mama może zapragnąć. Więc na- rysowałam to w dwóch zeszytach. Na każdej stronie są rysunki, ja przewracam kartki, mama patrzy i mruga, gdy pokażę ten odpowiedni. A na rysunku jest, na przykład, jabłko, więc już wiem, na co mama ma chęć. Albo pokazu- ję narysowany sklep pani Tobańskiej - mama mruga. Idziemy do sklepu, ja wchodzę do środka, mama zosta- je przy schodkach. Prawie zawsze kupujemy to samo. Kupiłam już wszystko, wychodzę i pytam: zrobimy sobie niespodziankę? Mama mruga. Wszystkie niespodzianki narysowałam na dwóch ostatnich stronach zeszytu. Poka- zuję narysowane ciastko - mama nie mruga. Sok w pu- dełku - nie. Czekoladki - nie. Lody - mama mru- ga i już wiem, że ma ochotę na lody. Kupuję więc i tak sobie wracamy, liżąc lody. Te rysunki bardzo nam poma- gają. Narysowałam różne miejsca w Świniarach. Kościół, mostek nad kanałkiem, domy wszystkich sąsiadów, przy- stanek autobusowy i wzgórek, skąd widać najwięcej, na- wet wieżę w Stawarkach. Może to najpiękniejsze miejsce w Świniarach? Dlatego ten rysunek jest chyba najlepszy, aż się nie mogę nadziwić, że sama go zrobiłam. Mamy dwa lasy: jeden sosnowy, drugi, gdzie są gra- by i dęby. Więc musiałam je narysować odmiennie, ale od razu widać różnicę. Mama woli chodzić do grabowe- go. Pokazuję narysowane grzyby - mama mruga. Biorę 20 więc koszyk, który sama uplotłam, i idziemy do lasu. Ja zbieram, mama siedzi na ścieżce i cieszy się, gdy coś znajdę. Kiedyś pokazywałam jej grzyby niepewne. - To trujący? - mama mruga i już wiem, że znowu znalazłam psiaka. Wyrzucam. Teraz już nie pytam, ponieważ sama się poznałam na grzybach. Narysowałam różnych znajomych ludzi. Wujka Darka też, oczywiście. Kiedy przyjeżdża, biegnę do mamy, poka- zuję rysunek z jego podobizną i już mama się cieszy. Mama wujka bardzo lubi, a on siada, opowiada jej różne rzeczy, patrzy na nią tak, jak gdyby mama była ciągle zdrowa, ładna i bardzo mu się podobała. Narysowałam także główki mojego taty. Pierwsza głów- ka patrzy w okno, druga - tata uśmiechnięty, trzecia - trzyma przy ustach butelkę, czwarta - krzyczy, piąta - widać, że tata pił alkohol, szósta główka ma złe oczy, siódma ma oczy zamknięte - śpi, ósma - płacze, dzie- wiątej i dziesiątej wam nie opiszę, nie ma po co. Na dru- giej stronie jest jeszcze pięć portretów mojego taty. Ale nie mogę ich wam opowiedzieć, ponieważ sama nie wiem, co tata na nich robi. Tak tatę podglądałam i sobie po ci- chu narysowałam, na pamiątkę. Tata jest bardzo, bardzo przystojny. Naprawdę, nie dziwię się, że moja mama za- kochała się w nim i zostawiła tatę Romka. Romek jest sy- nem innego mężczyzny, którego mama kochała, potem mama pokochała mojego tatę i urodziłam się ja. Jakie to dziwne, prawda? A teraz mama siedzi zamknięta jak szka- tułka i nie można się od niej niczego dowiedzieć. Jest ta- jemnicza jak zaklęta księżniczka. CZARY Nikt na świecie nie chciałby bardziej niż ja, żeby były cza- ry. Może przeczyta to, co piszę, osoba, której mama, tata albo siostra też nie może niczego samodzielnie zrobić czy powiedzieć. W takim razie im też może tak bardzo zale- żeć na czarowaniu jak mnie. Ale czy ktoś inny może tak bardzo potrzebować prawdziwych zaklęć? Wyobrażam sobie, że wymawiam tajemnicze słowa - abarakarpa albo martenidarar - albo daję mamie uzdra- wiający napój i ona wolno, ostrożnie, nie wierząc w to wszystko, wstaje z wózka i nagle moje życie i wszystko wokoło zostaje odmienione. I mama odzywa się do mnie swoim pięknym głosem. Jeszcze pamiętam głos mamy. Mówiła tak ładnie! Cho- ciaż nie wiem, jakie głupstwa by opowiadała, o obierkach ziemniaczanych, o tym, jak wiatr zrzucił pościel ze sznu- ra, albo o musze, która nie dała jej pospać, dzisiaj słucha- łabym jej głosu jak najwspanialszego dźwięku na świecie. Gdyby to było tylko możliwe. Ale możliwe nie jest. Nie wierzę nikomu, kto mówi, że są jakieś cuda święte. Mo- dlę się codziennie, chodzę do kościoła, robię wszystko jak najlepiej, proszę Matkę Boską, a jednak nic się nie 22 zmienia. Kiedyś, dawno temu, wydawało mi się, że po procesji, gdzie niosłam kosz z płatkami kwiatów i cały czas myślałam o mamie, jej palec się poruszył. Siedziałam na tapczanie, mama oglądała serial, a tutaj na podłodze coś się porusza. Pomyślałam, że mysz, i że Wydmuszka, nasza kotka, naprawdę do niczego się nie nadaje. Ale to nie była mysz. Więc co? Nie było w pobliżu niczego, co mogłoby drgnąć. Tylko mamy stopa w kapciu, który sama jej nałożyłam. Ale to niemożliwe, mamy stopy są zimne, nieruchome. Już o tym zapomniałam, patrzyłam na serial, a tu znowu coś drgnęło. - Mamo, nie poczułaś czegoś? - zapytałam szybko i popatrzyłam w jej oczy, ale mama nie mrugnęła. Tamtego dnia narysowałam mamę stojącą. Aż sama nie mogłam uwierzyć w to, co narysowałam, i chciałam rysu- nek wyrzucić, ale tylko go schowałam. Przecież w takim rysunku może być odrobina mamy, już jej podobieństwo coś znaczy. Miałabym więc porwać to albo spalić? Aż się przestraszyłam takiego pomysłu. Poszedł do drugiego pokoju, włączył na cały głos tele- wizor, rozmawiał jeszcze ze sobą, śmiał się do siebie, wy- palił kilka papierosów i zasnął, a ja poszłam zdjąć mu buty i przykryć kocem. Telewizor zgasiłam. PIOTREK Ale narysowałam Piotrka Firleja! Na pierwszej karteczce ma jedną nogę z tyłu, drugą z przodu, a na drugiej kar- teczce - odwrotnie, pierwszą z tyłu, drugą z przodu. Kiedy szybko zmieniam karteczki przed oczami, wydaje się, że Piotrek naprawdę idzie i idzie, chociaż wciąż jest na tym samym miejscu. Bawiłam się narysowanym Piotr- kiem długo, aż zbudziła się mama. Pokazałam jej, ale pa- trzyła tak dziwnie, jak gdyby nie wiedziała, o co chodzi. A potem przyszedł tata. Nie lubię, gdy jest taki wesoły. Wszedł i opowiada, śmieje się, obiecuje, daje mi pieniądze na lody, chce że- bym przytuliła się do niego, potem chodzi po pokoju i mówi do mamy. Wydaje mu się, że jest wesoły, że ma coś ciekawego do powiedzenia. A cały pokój, wszystko w domu zaczyna cuchnąć tym alkoholem. Mama siedzi w wózku, tata chodzi, zapala papierosa za papierosem, krzyczy, jakby chciał, żeby wszyscy usłyszeli, co ma do powiedzenia, a opowiada, że chciałby pojechać za grani- cę, pracować na budowie, chociaż nigdy niczego nie wy- budował, nawet nasze mieszkanie jest odrapane. Tata nie nadaje się do takich rzeczy, o jakich myśli. 24 COŚ O TACIE W Świniarach był kiedyś pegeer. Jeszcze dzisiaj są wszyst- kie budynki, niektóre zajęte, inne bez okien, a wokół hula wiatr, jak powiedział kiedyś wujek Darek. W pegeerze hodowano wiele świń i czasem śmier- działo, ale tam mój tata kiedyś miał pracę. Oczywiście, kiedy człowiek zastanowi się nad życiem tych świń, pro- siaczków... lepiej o tym nie myśleć, ale przecież nie ma na to rady, po to są świnie. Kury, kaczki, krowy, owce, nawet ryby i raki - wszystkie stworzenia są na świe- cie po coś i nic się nie wymyśli. Każdy człowiek, na- wet głupie komary są po coś, chociaż nikt nie wie, po co. Ja myślę, że mój tata był po to, żeby zajmować się chlewnią w pegeerze. A potem pegeer zlikwidowano, pozamykano, wszystkie świnie zniknęły i tata stracił pra- cę. Odtąd tak sobie siedzi, patrzy w okno, chodzi przy domu, naniesie szczap, porozmawia z kimś, popatrzy na mnie, kiedy robię lekcje, a potem - nie wiadomo kie- dy - wychodzi i wraca po alkoholu. Wtedy zachowuje się tak, jak dzisiaj, wygląda tak, jak na jednym moim portrecie, i zasypia. 26 Mój tata bardzo szybko chodzi. Naprawił furtkę, ale tak, że teraz musimy wchodzić przez sad; furtka się nie otwiera. Może to i lepiej? Sadem jest równiej, kółka wóz- ka się nie potykają, no i zawsze można coś ciekawego znaleźć. KULKA Kiedyś popychałam mamę, mówiłam jej o czymś, aż tu nagle coś zabłyskało w trawie, jak jabłko ze szkła. - Mamo, widziałaś? - zapytałam i pobiegłam, żeby sprawdzić. A to była kula ze szkła, a w niej, w środku, po- ruszały się jakieś malutkie ludziki. Oczywiście, że nie żadne krasnale czy jakieś stworzenia, ale sztuczne, z pla- stiku, poubierane dziwnie, umocowane drucikami, a kie- dy poruszyło się kulą, padał mały śnieg; aż się wypadał. Wtedy trzeba było znowu potrząsnąć i znowu opadał. - Kula, widzisz? - zapytałam mamę, a ona się uśmiechnęła. - Skąd tu w sadzie taka kula? - pyta- łam. Widzicie, jak to jest, gdy czegoś chcę się od mamy dowiedzieć, a sama już nie wiem, jak zapytać? Cokol- wiek by mama wiedziała, sama muszę wcześniej wpaść na ten pomysł. Jak gdybym wyczarowywała jakieś zda- rzenia, a przecież nie jestem wróżką. Żeby jednak od- gadnąć prawdę, którą zna mama, muszę próbować. - Czy wcześniej ona też tu była? - zapytałam. Ma- ma mrugnęła. Jak to - zastanawiałam się - leżał tu taki przedmiot, tyle czasu? 28 - Ale to nasza kula, z naszego domu? - spytałam. Mama mrugnęła. - Mamo, to twoja kula? Mrugnięcie. No i okazuje się, że odnalazłam kulę, która należała do mamy. Muszę wam powiedzieć, że moja mama urodziła się w naszym domu, a tata przybył z innej miejscowości, więc dzieciństwo mamy było trochę podobne do mojego: jako dziewczynka biegała po tych samych miejscach i cho- dziła tą samą dróżką do sklepu. Czy spodziewała się, że będzie kiedyś mieć taką córkę? Gdy czasem zajdę gdzieś w zarośla albo nad staw, widzę wydeptane, ledwie widocz- ne ścieżki. Wiem wtedy, że mama i jej siostry chodziły tymi ścieżkami, będąc w moim wieku. Zastanawiam się, co myślały, czego szukały, czy też wszystko wydawało się im takie zwyczajne, a jednak tajemnicze? Poruszałam kulę przed oczami mamy i śnieg opadał na malutkie istotki. Oczy mamy zrobiły się takie wesołe! Po- stawiłam kulę na toaletce, blisko mamy, ale - niestety - ktoś musi potrząsnąć, żeby śnieżek padał, a kiedy tego się nie zrobi, światek w środku kuli jest nieruchomy, jakiś smutny. Więc lepiej, żeby mama na to nie patrzyła. Ukryłam kulę na półce, za książką, żeby Romek nie zna- lazł. On czasem robi coś tak głupiego! COŚ O ROMKU Już wam zdradziłam, że tak całkowicie, do końca, nie jest moim bratem. Nawet nazwisko ma inne. Poza tym jest moim jedynym rodzeństwem i wiem, że gdyby coś mi się stało, byłby bardzo smutny. Ostatecznie człowiek przy- wiązuje się do psa, do kurczaków, nawet do pająka, który pobędzie w pokoju dłużej. Mój brat często mnie denerwu- je, bo jest bardzo leniwy. Ale chyba go kocham. Nawet kiedy mnie rozzłości, nie myślę o jakichś strasznych ka- rach dla niego. Wystarczy, że się pośliźnie na krowim placku, albo wyłączą prąd, gdy on chce akurat obejrzeć mecz, już jest wystarczająco ukarany za swoje. Gdyby jed- nak spotkała go większa kara, pobiegłabym go ratować. Romek nie jest wysoki ani silny, nie jest też nadzwyczaj przystojny, ale chyba sobie znajdzie jakąś nie najgorszą dziewczynę. Jest bardzo śmieszny i wszyscy go lubią. Opowiada czasem świńskie rzeczy, więc wtedy nie słu- cham, po co mam się spowiadać? On sam nie chodzi do kościoła, nie spowiada się, ale w święta idzie na mszę. Kiedyś na święta mama wszystko pięknie urządzała, go- towała, sprzątała. Teraz święta są inne, a czasem wydaje się, że ich nie ma. Ostatnio tata poszedł po choinkę i... To 30 były smutne święta. Wpadłam wtedy przy stole, gdy tata ciągle nie przychodził, na pomysł i rysowałam różne rze- czy, a potem pokazałam mamie, żeby ją rozbawić. Nary- sowałam więc Mikołaja, który zagląda do naszego domu, a my siedzimy grzecznie przy stole. Potem Mikołaj od- szedł, a my pod choinką znaleźliśmy prezenty. Romek do- stał rózgę, ale Mikołaj tylko go oszukał, prawdziwym pre- zentem dla Romka był komputer i rower górski. Tata dostał pracę. To było trudne do narysowania. Sama nie wiem, co tata chciałby robić, więc narysowałam go, jak wychodzi uśmiechnięty z bramy naszego pegeeru, a w dali widać pełno świń i jeżdżą traktory. Mama dostała pojazd, którym mogła poruszać się wszędzie, z daszkiem, z szyb- kami, z telewizorem, z różnymi antenami. Pojazd ten sam wchodził po schodach, przepływał przez rzekę, w zimie był ogrzewany, a latem miał wiatraczki, żeby mamie nie było za gorąco. Nie narysowałam wszystkich szczegółów, niektóre opowiadałam mamie. Mogła więc mama doje- chać wszędzie, nawet nocami, wtedy sobie w swoim po- jeździe spała, a on sam odnajdywał drogę. Poza tym pojazdem mama dostała kosmetyki i całą lo- dówkę różnych lodów. Ale i tak, gdy już pozostałam sama, pomyślałam, że za- miast wszystkich tych przedmiotów mama wolałaby swo- je zdrowe nogi, ręce i głos. No i zrobiło mi się bardzo smutno. Bo przecież taki pojazd, ubrania, lody, wszystko to może się kiedyś spełnić, ale mamy zdrowie już chyba nigdy nie wróci. A dla siebie narysowałam też rower, no i mój wymarzo- ny domek dla lalek. Ale wpadłam na taki pomysł, żeby do- mek nie był mały, lecz taki sam, jak nasz prawdziwy dom. Wszystkie pokoje, okna, zasłonki... Oczywiście ściany by- łyby pomalowane, drzwi szczelne, kuchnia odmieniona, 31 ubikacja, łazienka - wszystko ulepszone, ale jednak ta- kie same. A lalki? Wymyśliłam, żeby lalki były podobne do nas: mama, tata, Romek i ja. Poza tym jeszcze kilka mniejszych laleczek - to dzieci, które mama urodziła- by... Aha, zapomniałam: mama w tym domku byłaby zdrowa, więc laleczek dzieci byłoby pięć. Poza tym jesz- cze jakaś lalka babcia, no i najśmieszniejsza lalka - wu- jek Darek ze swoim samochodem. Wujek jest zawsze w garniturze i pachnie elegancko, jest gładziutko ogolo- ny, więc i jego laleczka musiałaby tak samo pachnieć, tyl- ko słabiej, leciutko, gdyby się ją wzięło na ręce i zbliżyło, wtedy można by poczuć. SKLEP Chciałabym kiedyś mieć sklep i sprzedawać ludziom wiele rzeczy. Oczywiście, że byłoby mi głupio, gdyby pani To- bańska dowiedziała się, że mam takie plany. Dwa sklepy w Świniarach? - to na pewno za dużo. Gdybym chciała sprzedawać rzeczy, których nie ma u pani Tobańskiej, na pewno bym nie zarobiła. U niej nie ma - na przykład - ubrań, mebli, instrumentów muzycznych, książek, ciekaw- szych zabawek... poza tym można kupić wszystko, co po- trzebne: artykuły spożywcze, kosmetyki, programy telewi- zyjne, papier toaletowy, nawet żyłki i haczyki do ryb, ale robaków nie ma. Więc co, żeby pani Tobańska nie miała do mnie preten- sji, w moim sklepiku mogłabym sprzedawać ubrania, me- ble, instrumenty, książki, zabawki, robaki...?! To by był sklep! Wszyscy przychodziliby do mnie kupić ubranie. Radzi- łabym, co komu pasuje, do tego spinki, broszki i kolczyki. Mogłabym też sprzedawać buty, peruki, różne przebrania, okulary, sztuczne wąsy i brody, a nawet ręce, gdyby ko- muś piła ucięła, jak panu Walczakowi, który ma stolarnię. On lewą rękę ma zawsze w rękawiczce, bo jest sztuczna. 33 Jedni ludzie kupowaliby u mnie eleganckie stroje, a inni różne przebrania, gdyby nie chcieli, żeby ich ktoś rozpo- znał. Wstajemy rano, idziemy, a tutaj wszędzie nieznani ludzie, nikogo znajomego nie widać, jak gdyby w Świnia- rach zamieszkali sami nieznajomi. Tu ktoś w wysokim ka- peluszu, tam ktoś z wąsami, w czarnych okularach, a tam dalej panie w złotych sukniach do ziemi, z parasolkami. Idzie ktoś, a na oku ma czarną opaskę, jak pirat. Co tu się stało? - myślałabym, patrząc zdziwiona. - Czy ja śnię? Przecież u nas nigdy nie było takich dziwnych mieszkań- ców! Tam ktoś z całą głową obandażowaną, a tam ktoś z wielkim, czerwonym nosem. Tutaj idzie jakiś rycerz, a obok księżniczka w czubatej czapce. Co się stało? - zastanawiałabym się, aż tu nagle sobie przypominam! Przecież wczoraj sprzedałam w swoim sklepie te przebra- nia, wszystkie, i ludzie nałożyli je, i dlatego Świniary wyglądają jak jakieś wymyślone miejsce. Ale nasze psy nie dałyby się zmylić. Pana Szczęśniaka, nawet gdyby udawał fruwającego czarodzieja i naprawdę unosił się nad trawą, i tak by poznały i oszczekiwały, tak go nie lubią. Tylko taki zwariowany sklep mogłabym mieć dzisiaj. Gdybym chciała sprzedawać lody, pani Tobańska miała- by do mnie pretensje, z chlebem, wędlinami, napojami - tak samo. I zapomniałam o najważniejszym, w moim sklepie by- łoby wiele przedmiotów, które sama bym wyplotła. Od koszyczków na doniczki, nawet meble, żyrandole, psie budy, karmniki dla ptaków, szafki; nawet nie wiecie, ile rzeczy da się wypleść z gałązek! Niekiedy idę sobie i roz- glądam się, a tu stoi piękny samochód. I od razu przycho- dzi mi do głowy, żeby taki sam zrobić z plecionki. Na pewno nie będzie identyczny, ale bardzo, bardzo podob- ny, tej samej wielkości, szybki można wstawić, w środku 34 Wstajemy rano, idziemy, a tutaj wszędzie nieznani ludzie, nikogo znajomego nie widać, jak gdyby w Świniarach zamieszkali sami nieznajomi. 35 fotele. Zapytacie, a po co komuś taki pleciony samochód? Sama nie wiem, ale na pewno wszyscy by się dziwili i chy- ba zrobiłoby się im wesoło. Albo plecione konie, krowy, owieczki? Całe plecione domy, stodoły, wszystko wyple- cione i nikt nie wie, po co. Nawet pleciony telewizor! Płotki plecione to już są, u pana Karolkiewicza, na które- go ludzie mówią Pleciuga. Wyplótł sobie cały ogródek i wygląda to niezwykle! Zimą płotek stoi w puszystym śniegu, a latem w zieleni, obrasta kwiatkami. Pan Ka- rolkiewicz powiesił plecione domki dla ptaszków, zrobił pleciony wiatraczek, a nawet okręt, który nie pływa, stoi tylko między grządkami, jak gdyby sałata, szczypior, ka- pusta czy dynie to były wielkie, morskie fale. I nikt nie wie, po co pan Karolkiewicz to robi, ponieważ jest głucho- niemy. Kiedyś próbowałam nic nie mówić przez pół dnia. Dla mnie to nie jest trudne, moja mama przecież nie mówi, Romek też tylko coś odburknie, tata - wiadomo. Więc siedzę w domu i nic, nawet do Wydmuszki, która wylegi- wała się na stole, też się nie odezwałam. No, ale pan Ka- rolkiewicz nic też nie słyszy. Więc wsadziłam do uszu watę, aż zrobiło się zupełnie cicho, jakbym siedziała pod wodą albo w jakimś szczelnym pomieszczeniu. Milczałam i nic nie słyszałam, mogłam tylko patrzeć. A tu znienacka coś mi przelatuje przed nosem, a to Wydmuszka sko- czyła, jak jakiś szary gałgan. Wszystko mnie zaskakiwało. Idę do sadu, a tu coś wyrasta przede mną: Borys, pies Walczaków, podbiegł i uciekł, a ja może i krzyknęłam, ale nie słyszałam swojego krzyku? Boże - pomyślałam, pan Karolkiewicz wszystko ma tak znienacka. Siedzi sobie w domu, plecie koszyki i o czymś myśli, wydaje mu się, że jest sam, odwraca się, a tutaj w izbie kilku sąsiadów, siedzą i gadają, znienacka. Idzie z koszami do autobusu, 36 psy szczekają, a on nie słyszy. Radio gra, nie słyszy, idzie orkiestra z trąbami, bębnami, a dla niego to nic, jakby ktoś ściszył telewizor albo jeszcze inaczej? A gdyby tak jeszcze nie widział? Zawiązałam sobie oczy szalikiem i usiadłam na progu. Siedzę w ciszy, w ciemności i myślę o różnych sprawach, o swoich znajomych, o Sabinie, dlaczego obcięła sobie swoje śliczne włosy, o mamie, czy już się obudziła, dokąd poszedł tata? Myślę, myślę, a może i zasnęłam? Jakieś dziwne rzeczy zaczęły mi się wydawać, aż zdjęłam szalik z oczu i popatrzyłam na sad. Wszystko było takie cudow- ne, kolorowe, wyraźne i pachniało. Właśnie, pachniało owocami. Popatrzyłam na sad jak na najcudowniejsze miejsce, chociaż nasz sad nie jest zadbany, a nawet wy- gląda jak gąszcz, ale był piękny. Narysowałam go wtedy, na osobnej kartce, duży, cały sad, taki jakiś pękaty, jak gdyby nadymał się i nadymał, żeby spod jego skorupki wyszło coś jeszcze piękniejszego. Od tamtego dnia sad wydaje mi się brzuchaty. Może dla pana Karolkiewicza wszystko jest jakieś inne niż dla nas? Może wszystko inaczej, po swojemu, nazywa? My mówimy: trawa, a on na trawę w swoich myślach mó- wi, na przykład, mięciucha. Na krowy mówi bawarny. Na słońce ogocioł czy jakoś inaczej. Idziecie gdzieś, patrzycie wokół i każda rzecz jest jakoś nazwana. Nawet jak nie wie- cie, jak nazywa się pewna roślina, powiecie na nią: krzak albo kwiat, albo zielsko. Idzie nieznany człowiek, gruby, pomyślicie - grubas. Idzie jakieś nieznane dziecko, a jest zapłakane, pomyślicie - beksa. A jeżeli mijacie znanych ludzi, nie zastanawiacie się, tylko myślicie - pani Nowa- kowa, pan Mielcarek, Walczak, po kolei o każdym. Wchodzę do sklepu, a w nim uśmiecha się pani Beata Tobańska. A gdyby zamiast niej stał za ladą ktoś obcy? 37 Od razu bym myślała, że państwo Tobańscy sprzedali sklep i wyjechali, ponieważ i tak nie mieli go komu zosta- wić. Bo coś zdradzę, państwo Tobańscy nie mają dzieci. Nie są jeszcze starzy, ale nie mają i nie będą mieć, nieste- ty, czasem to się zdarza w małżeństwie. Może dlatego pani Tobańska tak lubi inne dzieci, rozmawia z nami, ale myśli sobie: dlaczego jestem taka pokrzywdzona, dlacze- go nie mogę choć jednej rzeczy ze sklepu podarować swojemu dziecku? Żal mi jej, ponieważ wiem, jak dla do- rosłych ludzi ważne są dzieci. I popatrzcie: coś tak sprawiło, że są samotni, a mają pie- niądze, ładny dom, samochód, są dobrzy i na pewno swo- je dzieci dobrze by wychowali, ale ich nie mają. Kiedyś się zestarzeją - nie myślcie, że tego chcę, ale tak już niestety jest - i nie będą mogli pracować w swoim skle- pie. Wtedy już będę dorosła i wtedy ja otworzę swój sklep i będę sprzedawać to, co teraz sprzedaje pani Tobańska. Poza jednym: u mnie nie będzie alkoholu, za to będą te inne przedmioty, o których już wam wcześniej powie- działam. DZIECKO ADOPTOWANE Ale i ludzie bezdzietni mają rozwiązanie. Mogą sobie wziąć dziecko z domu dziecka. Pojadą tam, popatrzą na wszyst- kie samotne dzieci i wybiorą, jakie im się będzie podo- bało. Takie dziecko może się nazywać jak oni, może po- tem dostać ich dom, sklep, wszystko. Dziecko z domu dziecka może być nawet dużo lepsze od własnego. Może dla niego taka odmiana to coś najwspanialszego na świe- cie? Żyło sobie, nie myśląc, że wszystko może się odmie- nić. Aż przyjeżdżają jacyś ludzie, przyglądają się i zabie- rają je do siebie, jak własne. Dziecko takie nagle dostaje swój pokój, zabawki, wspaniałe rzeczy, jest jak w bajce. Jak ja przeżyłabym coś takiego? Zostaję samotna, rodzi- ce mnie porzucili, albo stała się jakaś tragedia i trafiam do domu dziecka. Jestem smutna, samotna, nic mi się nie chce. Aż tutaj nagle podjeżdża wspaniały samochód, wy- siadają z niego jacyś ludzie, piękna, elegancka pani i jej mąż, w garniturze, krawacie, z pierścionkiem na palcu. Chodzą i chodzą, i nagle patrzą na mnie. Okazuje się, że postanowili uznać mnie za swoje dziecko. Jadę więc z nimi ich pięknym samochodem i cokolwiek zechcę, już spełniają. Zatrzymujemy się w wielkim sklepie, gdzie 39 mogę wybrać sobie ubranie, jakie chcę, zabawki, najróż- niejsze przedmioty. Nagle wszystko jest możliwe. Jedzie- my i jedziemy, a okolica jest coraz ładniejsza, jak w bajce. Słońce zachodzi jak na najpiękniejszym obrazku, w jezio- rach odbijają się drzewa, pływają łabędzie, unoszą się ró- żowe ptaki, a za białymi płotami biegają przepiękne ko- nie. Wydaje się, że jestem w zaczarowanym świecie, a tutaj ukazuje się piękny pałac, z wieżyczkami, z wielki- mi, świecącymi oknami. To mój nowy dom. Pokoje w nim są takie wielkie! Biegam po nich jak mała laleczka, a moi nowi rodzice patrzą na mnie, cieszą się, przygotowują nie- spodzianki. Prowadzą mnie do mojego pokoju. Ale to nie jakiś po- kój, tylko wielka sala pełna najróżniejszych przedmiotów, zabawek, gier, ubrań, zakamarków. Wydaje się, że wszyst- ko tylko na mnie czekało. Żyję więc jak księżniczka, mam wszystko, co chcę, a nawet rzeczy, o których dzisiaj nie potrafię sobie pomyśleć, ponieważ nie wiem, jak żyją tacy bardzo bogaci ludzie w swoich pałacach. Mogę zgady- wać, nic więcej. Więc odtąd tak by wyglądało moje życie. Nowi rodzice powiedzieliby: chcielibyśmy zmienić ci imię. W naszym świecie nikt nie ma takiego imienia - Zosia. Będziesz odtąd Luizą. Poza tym, musisz pamiętać, że nie nazywasz się już Pietrzak, ale tak jak my: Dikaprio. LUIZA DIKAPRIO Miałabym wszystko, nawet swój samochód. Byłabym szczę- śliwa, ale po wielu dniach pomyślałabym, że chcę odwie- dzić Świniary. Nie wiem, po co, na pewno nie po to, żeby się chwalić swoim bogactwem, nie wiem, dlaczego, ale bym pojechała. Oczywiście, w przebraniu, swoim samo- chodem, w ciemnych okularach, żeby mnie nikt nie poz- nał. Wszyscy by patrzyli na mój samochód, a ja bym oglądała ich z okienek i wszystko by mi się wydawało ja- kieś oddalone. Wiedziałabym, że mój nowy tata może w Świniarach kupić wszystko, domy, ulice, ogrody, pola. Może też, jeżeli poprosiłabym go o to, wybudować każde- mu mieszkańcowi nowiutki dom, kupić samochód, napra- wić drogi, a sklep pani Tobańskiej zrobić dziesięć razy wię- kszy. Nasza stara szkoła, w której teraz nikt już się nie uczy, zostałaby odnowiona, wybudowano by basen, wielką salę gimnastyczną i wtedy to nie my ze Świniar musieliby- śmy dojeżdżać do Stawarek do szkoły, ale dzieci ze Stawa- rek przyjeżdżałyby do nas. Ale do takiej szkoły na pewno chciałyby chodzić wszystkie dzieci. Jadę swoim samochodem, a tutaj pan Szczęśniak odga- nia szczekające psy, tam tłuką się Jankowscy, a na swoim 41 rowerze jedzie Sebastian Marianowicz. Obok niego idzie Magda Jankowska. Zatrzymuję się i pytam zmienionym głosem: - Nie wiecie, gdzie jest dom Zofii Pietrzak? - Tam, na końcu. Ale jej już tu nie ma. Jej rodzice zgi- nęli, a Zosię zabrano do domu dziecka - powiedzieliby i mnie nie poznali. Odpowiedziałabym na to: - Nic nie wiedziałam, naprawdę? - Bez niej w Świniarach jest tak smutno - powie- dzieliby. - Dlaczego? - zapytałabym, a oni nic by nie odpo- wiedzieli. Bo kto wie, dlaczego jest smutno, gdy ktoś na- gle zniknie? Gdy umarł pan Wolski, staruszek, który siedział na swojej ławeczce, nic nie mówił, tylko patrzył na trawę, chociaż nigdy mi nie odpowiedział na moje przywitanie, też zrobiło się jakoś smutno i nie wiadomo, dlaczego. Zo- stała po nim pusta ławeczka, ale nic poza tym się nie zmieniło, a jednak było jakoś smutno. No i Sebastian i Magda mnie nie poznali, a ja poje- chałam do swojego starego domu. Nie było już mamy w oknie, naszej kotki Wydmuszki, ściany posypały się jeszcze bardziej. A z drzwi wyszedł Romek. Podrósł już, z papierosem w ustach. Patrzył na mnie i nie poznawał. Nie wiedziałam, co robić. Zapytałam, dlaczego nie odwie- dza swojej siostry? - Bo to nie moja prawdziwa siostra - odpowiedział. Nie! - oczywiście, że tak by nie odpowiedział - co też mi przychodzi do głowy? Powiedziałby: - Kiedy znajdę pracę, zarobię trochę pieniędzy, wte- dy ją sprowadzę do domu. Będziemy mieszkać razem, ponieważ i ona, i ja nie mamy nikogo bliższego od siebie. 42 A w ogóle, co to kogo obchodzi? To są nasze rodzinne sprawy. - Może mi pan powiedzieć, co stało się z rodzicami? - bym zapytała. .- Nie żyją. .- Pojedźmy na cmentarz, na ich grób - powie- działabym wtedy i byśmy pojechali. Wymyśliłam coś tak smutnego, że powinnam wyrwać kartkę z tymi słowami, ale nie, przecież sama wiem, że żadne słowa niczego nie czarują, po prostu są zapisane i nie są groźne. Gorsze chyba są myśli. Więc nie będę my- ślała o takich sprawach! Na cmentarz na pewno bym nie pojechała. Zresztą, wie- działabym przecież, że to nie może być prawda, że na pewno rodzice gdzieś są, tylko trzeba ich znaleźć. Zosta- wiłabym Romkowi trochę pieniędzy, a sama wróciłabym do swojego pałacu. Ale już by nie mogło być tak wesoło. Ciągle bym myślała o Świniarach. Bo i co z tego bogac- twa, kiedy zostawiło się swoich najbliższych? To jasne, że taką bogatą dziewczynę chętnie wziąłby za żonę każdy. Nawet gdyby się mu zupełnie nie podobała, bo ma brzyd- ki nos, jest za niska, za gruba, ma za wielkie nogi - oże- niłby się z nią dla jej pieniędzy. Chociaż ja, gdyby chciał się ze mną ożenić jakiś bogacz, a ja bym była zakocha- na w innym...? Chyba bym się nie zgodziła. No i znowu coś mi podpowiada, że jestem jakaś inna od wszystkich, a przecież jestem zwyczajna. Bo, na przykład, mój mąż jest tak bogaty, że może zapłacić za operację mojej mamy, tacie znaleźć pracę... Widzicie, najpierw wydaje się, że człowiek wie, jak by zrobił, ale coś mu zaraz podpowiada, że może lepiej się poświęcić? Na szczęście, nie muszę o tym myśleć, ponieważ jesz- cze nigdy się nie zakochałam i nie zamierzam. ODKRYWAM TAJEMNICĘ Wróciłabym ze Świniar do swojego pałacu i chociaż moi nowi rodzice dalej by mnie kochali, dawali wszystko, czu- łabym, że coś jest nie tak. Bo dlaczego, na przykład, nie mogę się zachowywać tak, jak bym chciała? Dlaczego muszę interesować się muzyką fortepianową albo opera- mi? A kiedy chcę rysować, nie mogę. I tak sobie żyję wśród bogactwa, jest mi dobrze, ale za- stanawiam się, skąd w moim pokoju tyle dziecięcych przedmiotów, jeżeli w tym pałacu nigdy nie było dziecka? Albo dlaczego było w szafach tyle różnych dziecięcych ubrań? I niektóre wydawały się, że były już przez kogoś nakładane. Albo: w ogrodzie jest drewniany domek do za- bawy, dlaczego już przed moim przybyciem napisano na jego drzwiach moje nowe imię - Luiza? Zaczynam się zastanawiać, ale nikogo nie mogę o to zapytać. Po oczach służącej poznaję tylko, że kryje się tu jakaś tajemnica. Bo, popatrzcie, dlaczego nie wolno mi wchodzić na strych? Dlaczego mój nowy tata powiedział: tylko nigdy tam nie wchodź, Luizo? Wiecie, jak to jest, gdy ktoś wam czegoś zakazuje, najpierw myślicie - a co tam! - wcale mnie to nie 44 interesuje, mogę tam nie zachodzić, ale - po jakimś czasie - myślicie: a niby dlaczego nie mogę, o co tu chodzi? Tak było ze mną. Którejś nocy ośmieliłam się i poszłam na strych. Był zamknięty, ale otworzyłam go spinką do włosów i znalazłam się w przerażającym wnętrzu. Było tam ciemno, wszędzie pajęczyny, wiatr hulał jak w sto- dole. Paliłam świeczkę i w jej światełku odnajdywałam różne przedmioty: stare skrzynki, meble, obrazy, jakieś rzeczy, o których nie wiedziałam, że mogą istnieć. Bałam się, ponieważ na strychu były nietoperze i jeszcze jakieś stworzenia, ale nie mogłam ich zobaczyć, tylko piszczały i uciekały przede mną. Szłam więc zdrętwiała, a tutaj, za starą zasłoną odnalazłam obraz. Przedstawiał jakąś dziew- czynkę, może i trochę podobną do mnie, ale nieco ład- niejszą, nieco młodszą, uczesaną dziwnie i ubraną... aż poczułam gęsią skórkę! - ona miała na sobie jedną z moich sukienek! Pochyliłam się i odnalazłam podpis: „Luiza Dikaprio". Wiecie, co poczułam! Obok obrazu była skrzynka, a w niej pełno fotografii tej dziewczynki. Na niektórych była sfotografowana z moimi przybranymi ro- dzicami, w tym samym pałacu, a nawet - nie uwierzy- cie - w moim pokoju, przy meblach, które teraz, na niby, należały do mnie. Jak to? - nie mogłam zrozu- mieć - więc ta dziewczynka nazywa się jak ja, mieszka tutaj, ma tych samych rodziców? I zrozumiałam: to ja zna- lazłam się na jej miejscu, a ona mieszkała tu przede mną. Nie wiedziałam, co zrobić. Co się z nią stało? Dlaczego nigdzie jej nie ma? Zniknęła? Może i mnie czeka to samo? Przestraszyłam się, ale nikomu nic nie powiedziałam. Wró- ciłam do swojego pokoju, przeglądałam wszystkie rzeczy i coraz lepiej dostrzegałam, że należały one już wcześniej do kogoś innego, do tamtej Luizy ze strychu. Jak mogłam 45 Szłam więc zdrętwiała, a tutaj, za starą zasłoną odnalazłam obraz. wcześniej nie zauważyć, że lalki, mebelki, wszystko było już używane? Mogłam kogoś o to zapytać? Oczywiście, że nie. Coś mi jednak podpowiadało, że muszę uważać. Więc zaczęłam na złość zachowywać się nie tak, jak chcieli moi nowi rodzice. Na przykład nie interesowałam się muzyką, tylko ciągle rysowałam, a swoje rysunki podpisywałam: Zofia Pietrzak. Ale spojrzeli na siebie, gdy zobaczyli ten podpis! Postanowiłam sprawdzić, czy im na mnie naprawdę zale- ży. Któregoś więc dnia, wcześnie rano, gdy wszędzie było pełno mgieł jak waty, uciekłam z pałacu. Przeszłam przez mgły i dotarłam do brzegu naszego własnego jeziora. Na brzegu znalazłam łódkę, odpłynęłam i ukryłam się na wy- sepce, która sterczała wśród mgieł. Łódkę odepchnęłam, żeby nikt się nie domyślił, że z niej korzystałam. Wyspa była tajemnicza. Rosły tam wielkie, nieznane kwiaty, pach- niało jak w sklepie z kosmetykami, drzewa pochylały się, latały niezwykłe ptaki. Szybko uplotłam sobie kryjówkę z gałęzi, a ponieważ zwisała ona wysoko nad ziemią z ogromnego konara, ko- łysałam się w niej jak na huśtawce. Stamtąd, przez szpar- kę mogłam dokładnie widzieć pałac i wszystkie trawniki i parki. Mgły opadły i zobaczyłam, że służba kręci się wszędzie, szpera, woła, obserwuje wszystko przez lornet- ki. Potem przyjechała policja, latały samoloty, szukano mnie. 46 MYŚLI W KRYJÓWCE Siedziałam pośród plecionki i zastanawiałam się: a jeżeli i tamta dziewczynka, tamta Luiza ze strychu uciekła od nich? Może myślała to samo, co ja i też chciała uciec? Może po mnie wezmą inną, też ją nazwą Luiza i będzie na moim miejscu? Może nigdy nie było żadnej prawdziwej Luizy, tylko moi nowi rodzice wymyślili ją sobie, kazali namalować jej obraz, urządzić dla niej pokój i szukali dziecka, które byłoby najbardziej podobne do ich wyma- rzonej córki? Bogaci ludzie po całym świecie mogą szu- kać wymarzonego dziecka, gdy znajdą, nikt im przecież nie odmówi, zapłacą i je dostaną jak piękną zabawkę. Ale czy ja mogę być tą Luizą, której szukali? Przecież nie je- stem jakaś śliczna, cudowna, wymarzona. Na świecie są miliony lepszych ode mnie dzieci. Ludzie zakochują się, przytulają, całują, a potem rodzą się dzieci. W każdej se- kundzie, na całym świecie ktoś się rodzi i nie ma ani jed- nego takiego samego człowieka. Może bliźniacy, ale i oni - tak naprawdę - są trochę inni. Gdyby moja mama urodziła bliźnięta, jakoś bym je oznakowała, żeby się nie myliły. Gdyby jednak były zupełnie, zupełnie takie same i cały czas się zamieniały jedno z drugim? Co bym zrobiła? po prostu, pierwszemu bliźniakowi opowiedziałabym, że na naszym strychu ktoś kiedyś umarł. Powiedziałabym tylko, żeby nikomu nie zdradził tej tajemnicy. Drugiemu bliźniakowi nakłamałabym, że w naszej sto- dole przed burzą zjawia się zjawa, chuda, wysoka i strasz- na, ponieważ pożera każdego, kto podejdzie do okna. Tyl- ko nikomu tego nie zdradź, bo kiedy się dowie, że ktoś o tym wie, wtedy musi go upolować, ostrzegłabym dru- giego bliźniaka. Potem wystarczyłoby, że przed burzą powiedziałabym, że ktoś przyjechał, może wujek Darek, idźcie do okna, sprawdźcie. Oczywiście, ten bliźniak, któremu opowiedzia- łabym o zjawie burzowej, na pewno by nie podszedł, tylko drugi. A potem powiedziałabym: idźcie obaj na strych, przynieście słoik z ogórkami. No i wtedy na strych nie po- szedłby ten, któremu nakłamałabym o umarłym. Ale jestem niedobra! Obiecałam, że nie oszukam żadne- go dziecka, a tutaj już mi przychodzi do głowy kłamstwo! Poza tym, nawet gdybym już oszukała, bliźniacy i tak by musieli sobie wyznać prawdę. Inaczej, gdy jeden bliź- niak wie coś, czego nie wie drugi, już zaczynają się tro- szeczkę różnić. Bo pomyślcie, jeden bliźniak dowiedział się czegoś strasznego, a drugi tego nie wie. Już twarz tego wiedzącego się zmienia, oczy robią się przestra- szone, a drugi, który o tym nie wie, jest uśmiechnięty, zadowolony i już jego buzia marszczy się inaczej, we- soło. Nawet oczy człowieka, który dowiedział się czegoś strasznego, są inne. 48 W PLECIONEJ SKRYTCE Nie miałam czasu, żeby tak wiele rozmyślać. Wszędzie mnie szukano. Nawet po wyspie kręcili się policjanci, ale do głowy im nie przyszło, że potrafiłam upleść taką kry- jówkę; myśleli, że to gniazdo jakiegoś ptaka. Dobrze jest nauczyć się jakiejś sztuczki. Na przykład Romek umie dobrze nurkować. Kiedyś zanurkował w stawie, myśla- łam, że zaraz wyskoczy, a tutaj nic, wciąż nie wypływa. Byłam sama, tylko łąki i pies Walczaków, Borys, kopał krety. Romek nie wypływał. Wołałam, krzyczałam, bie- gałam po brzegu, patrząc w głębinę, a on nie wypływał. Byłam bezradna, zaczęłam nawet płakać i wtedy zoba- czyłam, że jedna trzcinka płynie wolno do mnie. Przestra- szyłam się, ponieważ nie wiadomo, co może to znaczyć, i już chciałam uciec, gdy patrzę, a pod trzcinka, pod wodą, widzę głowę Romka. Oddychał przez łodygę i tak mógłby siedzieć i siedzieć cały dzień. Żeby mnie udobru- chać, chciał mnie tego nauczyć, ale ja się boję wody. Nie tak, żebym nie weszła się popluskać, ale w wodzie może żyć coś, o czym ludzie nie wiedzą, prawda? Bo ludzie niby wszystko już poznali, ale zawsze są jakieś zjawiska, o któ- rych nikt nic mądrego nie może powiedzieć. Na przykład 50 kiedyś szłyśmy z mamą nad kanałkiem, nie było wielkie- go wiatru, a tutaj nagle nad trawą coś się unosi, kręci i leci, taka kreska. Przestraszyłam się, ta krecha wirowała i nagle - bęc! - upadła. Mama też to widziała, w jej oczach był strach, więc postanowiłam dowiedzieć się, co to, i zostawiłam mamę na dróżce, a sama podeszłam do tego przedmiotu. Wiecie, co to było? - deska! Napraw- dę, sama uniosła się, zawirowała i opadła. I jak to wyja- śnić? Nawet jeden ślimak siedział na niej i wylądował. Wyobrażam sobie, co mógłby pomyśleć, gdyby potrafił! Albo taka myszka, gdy upoluje ją drapieżny ptak: leci przestraszona i jest coraz wyżej i wyżej, i nikogo to nie obchodzi, wszyscy na dole zajmują się swoimi sprawami, a jej już nie ma. MUSZĘ DOKOŃCZYĆ Mama się obudziła, więc posadziłam ją na wózek, ponie- waż chciała wyjść do ogrodu. Pogoda jest piękna, ciepło, a nasz bez zaczyna zakwitać. Mama tak lubi patrzeć na jego fioletowe kwiatki, więc muszę umieścić go w swoich rysunkach; jeżeli zapragnie być przy nich, wystarczy, że je wskaże. A z tą kryjówką na wyspie zakończyło się bardzo dziw- nie: nie odnaleziono mnie przez kilka dni. Na szczęście to drzewo, na którym zawiesiłam swój pleciony domek, było jabłonią i miało smakowite owoce. Jadłam więc, ile chcia- łam i nie odczuwałam głodu, a tymczasem moi przybrani rodzice już chyba o mnie zapomnieli. I po kilku dniach pojechali gdzieś samochodem. Wrócili, a z nimi przyby- ła do ich pałacu inna dziewczynka. Więc miałam rację! Oczywiście, już o mnie zapomniano na dobre, ale za to ja dowiedziałam się wszystkiego: naprawdę nie zależało im na mnie, ale na jakimś dziecku, byle było podobne do Lui- zy. No i mieli szczęście, że ja uciekłam, nowa dziewczyn- ka, nowa Luiza, była o wiele lepsza ode mnie. Przede wszystkim - dużo ładniejsza, grzeczna i wesoła. Lubiła grać na fortepianie, tańczyła i podlizywała się wszystkim. 52 Przyglądałam się jej, jak się zachowuje. Na każdym kro- ku próbowała przypodobać się swoim nowym rodzicom. Najpierw mnie to złościło, a potem jej wybaczyłam: mo- że była o wiele, wiele bardziej nieszczęśliwa ode mnie? W końcu ja miałam swoich rodziców, Romka, znajomych w Świniarach, a ona może nigdy, nigdy nie miała swoje- go, choćby najmniejszego i najbiedniejszego domku? No i dobrze, bądź szczęśliwa, tylko żebyś się im nie znudziła - myślałam sobie o tej dziewczynce i nawet chciałam się do niej zakraść i jej poradzić, jak się zacho- wywać, ale pomyślałam, że może się przestraszyć. Nigdy nie wiadomo. Więc dałam jej spokój i postanowiłam wró- cić do Świniar, to znaczy do Romka. Przecież, w tamtych zdarzeniach, moi rodzice już nie żyli. Przypomniałam to sobie i zrobiło mi się strasznie smutno! Zaczęłam płakać, a było już późno, słońce zachodziło, całe jezioro pociem- niało, tylko drzewa na wyspie były oświetlone. Poczułam się bardzo samotna. I tak sobie płaczę i płaczę, a tutaj wokół mnie odzywają się jakieś głosiki. Cichutkie jak myszki. Nie wiedziałam, co to takiego, a tutaj w listkach, w malutkich schowkach, w dziupelkach coś się porusza, jakby ukrywały się tam ptaszki. No i zgadnijcie, co to było? Chyba nikt nie zgad- nie. To były małe osóbki, nieco większe niż te ze szklanej kuli, a właściwie tej samej wielkości. Nie mogłam uwie- rzyć, nie były przymocowane jakimiś drucikami, nie by- łam z nimi zamknięta w jakiejś kuli, a jednak poruszały się i przywoływały mnie do siebie. - Kim jesteście? - zapytałam. Okazało się, że były to maleńkie dziewczynki, a wszystkie miały na sobie ubranka, te, które znajdowały się w dziecięcym pokoju, pałacu moich byłych rodziców. Domyśliłam się bardzo szybko: to były Luizy, które mieszkały tu przede mną. Ale 53 '^'^1 Nie wiedziałam, co to takiego, a tutaj w listkach, w malutkich schowkach, w dziupelkach coś się porusza, jakby ukrywały się tam ptaszki. 54 dlaczego ja byłam duża, a one takie małe? No i okazało się, że tylko ja uciekłam z tego pałacu, one zostały ukryte na wyspie przez to małżeństwo, które kiedyś wydawało się, ze było ich rodzicami. Ale dlaczego? Oczywiście - znudziły się im - poszukali sobie nowych Luiz, a te od- trącone umieszczano tutaj, skąd nie mogły uciec. Ale dla- czego były takie malutkie? Zgadniecie? Tak, to proste - jabłka, które jadłam, miały sok pomniejszający. Jedna z Luiz, może z nich najbrzydsza, ale najbardziej podobna do mnie, gdy ją wzięłam na rękę, powiedziała mi o tym. Przestraszyłam się. - Czy i ja się skurczę? - zapytałam. - Tak - powiedział mi cichutki głosik. - I nie ma na to żadnej rady. I rzeczywiście, szybko malałam i stawałam się coraz bar- dziej podobna do tych maciupinek. Na szczęście i moje ubranie malało ze mną, więc się w nim nie utopiłam. Zresz- tą, nie tylko ubranie, wszystko, co brałam do ręki, kurczyło się tak samo. Dlatego te wcześniejsze Luizy miały tyle ma- lutkich przedmiotów potrzebnych do życia: lusterka, ze- garki, naczynia, książeczki, telewizorki, mebelki, łóżeczka, nawet zabaweczki, takie maleńkie jak kolorowy mak. Zdawało mi się, że one przyzwyczaiły się już do swoje- go wzrostu, może nawet było im dobrze? Ale mnie wyda- wało się, że jadę pociągiem, oddalam się od wszystkiego i coraz mniej mnie widać, aż zostanie tylko wspomnienie. Naprawdę, tak jakoś o tym myślałam i ze strachu, że znik- nę, musiałam coś zrobić. Tylko co? Z tymi maluszkami nie mogłam o niczym porozmawiać, siedziały w swoich dziupelkach, patrzyły na małe telewizorki albo piły her- batkę i jadły maciupkie, słone paluszki, albo rozmawiały ze sobą cichutkimi głosikami, jakby wszystko dla nich było zwyczajne. 55 - Naprawdę jest wam wszystko jedno? - zapytałam. - Wcale nie, dlatego przecież rozmawiamy o różnych sprawach. Na przykład Luiza trzecia posprzeczała się z Luizą ósmą, która z nich lepiej bawiła się naszymi wspólnymi lalkami. Nie rozmawiają ze sobą, więc zasta- nawiamy się, jak je pogodzić. A Luiza piąta zakochała się w jednym chłopaku, który mieszkał obok pałacu, w nie mniej pięknym domu. Teraz on nie wie, co się z nią stało, a ona go dalej kocha, próbuje napisać do nie- go list, ale popatrz sama, jak ten list wygląda. No i pokazały mi list Luizy ósmej. Był mały jak jedna krateczka w zeszycie do matematyki, więc ktoś normal- nej wielkości na pewno by go nie przeczytał, nawet by nie pomyślał, że to list. Zresztą, jak przykleić znaczek do cze- goś takiego? - To wszystko jest bardzo głupie - powiedziałam. - Dlaczego? - zapytały. - Dlatego, że nic takiego nie mogło się wydarzyć. Nje ma żadnych pomniejszających owoców, żadnego takiego domu, żadnych listów, niczego. Po prostu, jesteście wy- myślone przeze mnie. Wszystko, co tutaj widać, nawet ten piękny ogród, wyspa, ten chłopak zakochany w Luizie ósmej, to moja wyobraźnia. - No wiesz, głupia wariatko, nikt nigdy nie powiedział nic głupszego! - zapiszczały. - Wystarczy, że przestanę sobie was wyobrażać, a już was nie będzie - powiedziałam i tak się stało. W jednej chwili wszystko znikło z moich oczu, a ja zo- baczyłam przed sobą okno, za oknem mamę na wózku i nasze chaszcze. Wstałam i wyszłam do niej. Po takim wymyślaniu człowiekowi robi się przyjemnie, gdy zobaczy, że nic się nie zmieniło, że różne myśli nie od- mieniły niczego. Więc ja ucieszyłam się, że jestem obok 56 mamy* w naszym sadzie. A jeszcze przed chwilą, siedząc przy stoliku, byłam w takim dziwnym miejscu, którego przecież nie ma. Jak to nie ma? Wymyśliłam to wszystko, powiedziałam sobie, że to wymyślone głupoty, a jednak siedzę na progu i myślę o tamtych maciupinkach. Wiem, że ich nie ma, a jednak zastanawiam się, jak powinnam im pomóc. Cza- sem wymyśli się coś takiego, że potem chce się wszyst- ko wyjaśnić. Myślę więc, jeżeli znajdę ratunek dla tych dziewczynek, których nie ma, wtedy sama się uspokoję. Jak gdybym to ja narozrabiała, zepsułam coś i muszę te- raz ponaprawiać. Naprawianie czegoś wymyślonego przez siebie, też coś! Pokazałam mamie rysunek w zeszycie: mostek nad ka- nałkiem. Mama pomrugała - tak bardzo spodobał się jej pomysł. Nie lubi być w domu, gdy tata chrapie po alko- holu i nie wiadomo, kiedy wstanie, żeby mieć do wszyst- kich pretensje. Popchałam więc mamę nad kanałek, jak najdalej od naszych myśli. WULKAN Znamy tę drogę świetnie, ale za każdym razem wydaje mi się ciekawsza, coraz więcej widać różnych szczegółów, jak gdyby była kimś nowym, kto przychodzi do klasy i nic o nim nie wiadomo, a potem dowiadujemy się coraz więcej. Jak Marek Piecek. Był wielki i gruby, o dwa lata starszy. Źle się uczył. Ktoś powiedział o nim - Wulkan, i tak go wszyscy nazywali. Gdyby był mściwy, mógłby tylko powie- dzieć: jak ktoś tak mnie przezwie, przywalę! Był silniejszy od starszych chłopaków i nikogo się nie bał. Ale nie był mściwy. Dlaczego mówię, że był? Bo Marek Piecek już nie żyje. Kiedy dowiedziałam się o tym, nie mogłam tego zro- zumieć. Jak to, dopiero się przyzwyczaiłam, że on jest, a tu- taj - już go nie ma? Jak gdyby ktoś mi coś o nim opowie- dział i zostały tylko wspomnienia. Zamieszkał u wujka, pobył tam najwyżej pół roku, na- wet nie dowiedziałam się, dlaczego musiał tu zamieszkać. Na mój widok zawsze stawał, czekał aż podejdę, śmiał się i mówił: „Ale jaja, wyglądasz, jak oset" - to na widok moich włosów. Albo, dlatego że jestem chuda, mówił: „Myślałem, że idzie suchy badyl, ale jaja". Ale ani razu nie obraziłam się na niego, bo czułam, że mnie lubi. Marek 58 często mówił „ale jaja", i jeszcze śmiesznie zmieniał nie- które słowa. Na przykład zamiast ktoś, mówił ktoś, za- miast coś - cóś. Kiedyś siedział pod wierzbą, którą mijamy z mamą, idąc na mostek. Tamtego dnia tata zbudził się jeszcze pi- jany i biegał po domu, waląc we wszystko. Musiałyśmy na jakiś czas odejść. Pchałam wózek jak i dzisiaj, ale było błoto, więc kółka tonęły, nogi miałam utytłane do kostek. Szłyśmy, a tu Wulkan, Marek Piecek, siedział i śpiewał do siebie. Zobaczył nas, wstał, powiedział do mamy: dzień dobry i patrzył, jak się męczę, aż w końcu dogonił nas i wiecie? - wziął wózek z mamą i poniósł przez te błota, aż na sam mostek, gdzie było sucho. Tam postawił spocony, ale zadowolony usiadł na belce i wywijał zabło- conymi nogami. - Jeżeli kiedyś będziesz wyglądać tak jak twoja ma- ma, to dobrze, bo masz ładną mamę - powiedział. - Na razie jesteś zupełnie niepodobna, ubierasz się i cze- szesz zupełnie inaczej niż mama, jak byś chciała wy- glądać jak najgorzej. Marek Piecek wszystkim mówił, co myśli. Było mi tro- chę przykro, a - z drugiej strony - ucieszyłam się, że ktoś zauważył urodę mojej mamy. Cóż, wiem, że nie je- stem ładna, ale on nie domyślił się, że mama dlatego tak pięknie wyglądała, że to właśnie ja ją ubrałam, uczesałam, pomalowałam jej oczy. Gdybym nie była tak wymieszana z urodą taty, mogłabym też być niebrzydka. Ale cóż! - nie jestem i trudno. Jednak wtedy, kiedy Marek powiedział to o mamie, by- łam bardziej zadowolona niż obrażona. W końcu ja jeszcze się zmienię, a mama już zawsze będzie taka jak teraz, więc dobrze, że jest ładna. Dlatego zakochał się w niej mój tata, a jeszcze wcześniej tata Romka. Kto wie, może jeszcze inni 59 mężczyźni kochali się w niej, ale ona wybrała właśnie mo- jego tatę? No i - zanim go poznała - tatę Romka. - Zaraz lunie deszcz. Ciekawe, jak wrócicie? - za- stanawiał się Marek Piecek na mostku. Chciałam mamie pokazać w zeszycie rysunek kościoła, gdzie często chro- niłyśmy się przed deszczem, ale nie zdążyłam. Marek wziął mi zeszyt i obejrzał wszystkie kartki. - Sama to wszystko narysowałaś? - zdziwił się. - Umiesz rysować, wszystko można poznać. I las, sklep, przystanek, a tutaj staw, zlewnia... a tutaj jeszcze naryso- wałaś różnych ludzi: Walczak, Marianowicz, Szczęśniak - pijaczyna, Tobańska, Baciarek... Ale jaja, ja ich wszyst- kich poznaję. Zabrałam mu zeszyt, wściekła, ponieważ nikt obcy nig- dy nie miał go w ręku. - Nie gniewaj się, nie widziałem, żeby ktoś tak pięk- nie rysował, naprawdę - powiedział Marek Piecek. - Wiesz co, narysuj mnie. Wiem, że nie jestem ładny, może nie zmieszczę się na kartce, to narysuj tylko połowę mojej gęby, dobrze? Narysujesz, to odniosę mamę do domu. Inaczej sobie nie poradzicie, zmokniecie jak kury, a już za chwilę lunie. Nie dacie rady wrócić przez błota. No i rzeczywiście, zaczęło kropić. Chciałam mu udo- wodnić, że poradzimy sobie bez niego. Zbiegłam z most- ku, narwałam trzcin i na oczach Marka uplotłam z nich i z liści łopianu tkaninę, a potem szybko zerwałam trochę wierzbowych witek i zaplotłam je tak, że powstał kwadra- towy, duży parasol. Przyplotłam go do wózka, kucnęłam obok mamy i deszcz przestał nas moczyć, a Marek sie- dział na belce, zmoknięty jak kura... chociaż nie, raczej jak gruby kogut. Siedział i nie mógł się nadziwić. - Ty umiesz robić różne rzeczy! Udany parasol, szczel- ny i nic nie przecieka. Ale jaja! - mówił. - Jesteś zdolna. 60 Ta to do niczego się nie nadaję. Do noszenia worków albo gnój załadować, to tak, ale nic więcej. Nigdy nie nauczę się niczego. Siedział smutny, nasiąknięty kroplami, więc narwałam jeszcze trzcinek i łopianu i uplotłam wielki kaptur. Nasa- dziłam go na głowę Marka. Wyglądał jak jakiś dziwny krasnolud, a deszcz spływał po plecionce. - I nic nie moknę - powiedział. - Ale jaja, takie głupie plecenie, a jak się może przydać! - nie mógł się nadziwić. Wtedy go narysowałam. Kucałam przy wózku i rysowa- łam, a on siedział na belce, nie ruszał się i nic nie mówił, jakbym była lekarzem czy kimś, kto robi nadzwyczajne rzeczy i nie można mu przeszkadzać. Udał mi się ten por- tret Marka naprawdę, chociaż jest bardzo dziwny. No, bo tylko pomyślcie: siedzi ktoś na mostkowej belce, jak jakiś czubaty stwór i tylko w środku widać pyzatą buzię, oczy, gruby nos i uśmiech. Od razu poznać twarz Marka, ale co znaczą te inne rzeczy, kto nie wie, nie zgadnie. Stoimy teraz z mamą na mostku, a ja kartkuję zeszyt, żeby znaleźć portret Marka, który już nie żyje. Znalazłam i patrzę na jego wesołą buzię i na to, jak go śmiesznie przebrałam w pleciony kaptur. Wszystko od razu się przy- pomina, ale robi się tak smutno, najbardziej dlatego, że Marek myślał, że do niczego się nie nadaje. Nikt nie do- wie się nigdy, jak wyglądałby Marek, gdyby dorósł, czy miałby dzieci takie pyzate jak on, z kim by się ożenił? Tutaj aż mi się zrobiło głupio, pomyślałam, że może Marek Piecek miał być kiedyś moim mężem? Nie był przystojny, a gdyby dorósł, byłby chyba wielkim tłuścio- chem, z brzuchem jak pan Jagódka mieszkający przy na- szej szkole. Pan Jagódka robi małe kroczki, sapie, ale wszyscy mówią, że jest silny jak słoń i nikt się z niego nie 61 śmieje. No nie, na pewno bym Marka tak nie tuczyła jak pani Jagódkowa swojego małżonka. Całe boisko pachnie skwarkami i cebulką, gdy ona gotuje obiad. Ja nie jestem żarłokiem, ale też dostaję wtedy smaku na coś pysznego. Wyobrażam sobie, co by czul Marek Piecek, gdyby jesz- cze żył i chodził do szkoły, a tutaj pani Jagódkowa gotuje dla swojej wielkiej Jagódki! Bo Marek był niezłym obżar- tuchem! Nikt już nigdy się nie dowie, co byłoby z Markiem, gdy- by wciąż żył. A może jego przyszłości nigdzie nie było? Człowiek żyje, to wszystko, co go czeka, staje się po ko- lei, a kiedy się skończy, przychodzi śmierć i nic już dalej nie ma. Wielka, pusta dziura? Wtedy, gdy narysowałam Marka, pokazałam mu portret, a on zeskoczył z belki i patrzył, patrzył, oddalał i zbliżał kartkę. - Ale jaja, sam bym się siebie przestraszył! Widzę, że to moja gęba, ale wyglądam w tym stroju jak duch. Umiesz rysować. Jeden człowiek nic nie umie, inny za to cóś umie - mówił Marek po swojemu. - Ja to już chyba jestem z samego końca. Nic nie umiem i wy- glądam jak potwór albo jak kupa gnoju. No i patrzcie! Ludzie zawsze się chwalą, udają, że są bo- gatsi niż są, że mają gdzieś w świecie zamożną rodzinę, że to i tamto, a tutaj trafiłam na kogoś, kto sam siebie tak oskarża! I to Marek Piecek, taki siłacz i taki wesoły, a na- wet ładny w tej swojej wesołości i pyzatości chłopak. Więc co, narysowałam na drugiej kartce kupę gnoju, tak sobie - z głowy, i pokazałam Markowi. - Co to jest? - zapytał. - Kupa gnoju - wytłumaczyłam. - Ale jaja! Nie jestem do niej za bardzo podobny. Ale może jestem nawet i od niej gorszy? Ona co, leży sobie, 62 śmierdzi, kury grzebią, robaki łażą, roztrząśnie się pod kartofle - pożytek, a ja? Myślałam, że tylko ja czasem myślę, że jestem nieuży- teczna, ale Marek Piecek był dla siebie dużo gorszy. Od- wrócony, w tym plecionym kapturze wyglądał jak czubek kościoła, który zszedł z wieży i oparł się o belkę. Powiem wam, że zawsze mnie śmieszyło patrzenie na coś, co Ma- rek robi. Gdy to była prosta rzecz, na przykład kopanie dołków pod ogrodzenie, pracował szybko i na koniec był zadowolony, jakby wykonał coś naprawdę trudnego. Ka- mulce z pola wujka też znosił na wóz szybko, nie narze- kał, tylko pracował. No, ale gdy na lekcji fizyki miał pod- łączyć baterię do drucików, nic a nic mu nie wychodziło. Kiedyś trzeba było powynosić krzesła z klasy, bo zmie- niano linoleum. Pan dyrektor powiedział: ustawcie krze- sła, żeby jak najmniej zajęły miejsca. Marek znosił, znosił i stawiał je jedno na drugim, aż pod sufit. Cały korytarz był pusty, a na środku stał ten słupek z krzeseł. Oczywiś- cie, przewalił się i stłukł gablotkę. A Markowi do głowy nie przyszło, żeby je postawić inaczej. Lubiłam podglą- dać, jak coś robi. Pracował szybko, starał się, ale zawsze mogło z tego wyniknąć coś śmiesznego. Gdy wtedy mówił o sobie tak źle, powiedziałam, żeby go pocieszyć, to, co naprawdę myślę: - Każdy człowiek jest po coś potrzebny, choćby dla rodziny. - Jak byś się o mnie wszystkiego dowiedziała, nawet nie chciałabyś ze mną rozmawiać - odpowiedział Ma- rek i plunął do kanałku. Gdy ktoś powie coś takiego, każdy człowiek zaczyna się zastanawiać nad tym, co takiego ukrywa. Nawet naj- większy święty, nawet papież, pomyśli: dobrze, ale co takiego przeskrobałeś? Ja nie jestem lepsza, też mnie 63 to zainteresowało, chociaż oczywiście udawałam, że tak nie jest. - Każdy człowiek coś ukrywa - powiedziałam. - Jeżeli coś przeskrobałeś, na pewno da się to naprawić. Poza tym, na pewno tylko ci się wydaje, wyolbrzymiasz - powiedziałam słowo, które często mówi wujek Darek, gdy siedzą sobie z moim tatą w pokoju i po cichu rozma- wiają. Tylko to jedno słowo - „wyolbrzymiasz", mówi wujek tak głośno, że słychać w całym domu, jak gdyby to słowo było jakieś za duże. No i ja pierwszy raz w życiu po- wiedziałam je do Marka, na mostku. - Jesteś gówniarą, co ty wiesz?! - odpowiedział mi Wulkan. Tak go wtedy ze złości przezwałam, w myślach, tylko jeden, jedyny raz, i to właśnie wtedy nazwałam go Wulkanem. - Zrobiłem najgorszą rzecz, jaką można zrobić - powiedział Marek i zaczął odchodzić. Byłam zła, bo obie- cał odnieść mamę do domu, a tu odchodzi. Chciałam mu przypomnieć o obietnicy, gdy zatrzymał się, odwrócił, po- wiedział: - Jak ktoś ćóś takiego zrobi... - nie dokończył, wziął wózek i poniósł mamę do domu. Gdyby ktoś zobaczył nas z daleka, nie wiem, co by po- myślał. Wyglądało to dziwnie. Nad mamą dyndał pleciony parasol, za nią sterczał czubaty kaptur, a ja szłam z tyłu, przeskakując między kałużami. Szkoda, że tata nie lubi spacerować z mamą. Mógłby ją przenosić nad kałużami, nad kamieniami, przez gęstwinę, żeby pokazać jej coś pięknego, a mama czułaby się jak panna młoda, którą mąż wnosi do domu. Deszcz lał coraz mocniej, nadciągała burza. Marek Pie- cek niósł mamę szybko, biegłam za nimi, ślizgałam się, krzyczałam, żeby zwolnił, że muszę sprawdzić pierwsza, 64 Wyglądało to dziwnie. Nad mamą dyndał pleciony parasol, za nią sterczał czubaty kaptur, a ja szłam z tyłu, przeskakując między kałużami. 65 co dzieje się w domu, ale nie słuchał. Wniósł mamę na próg, popchnął drzwi i postawił w kuchni. Niestety, aku- rat wtedy tata nieźle narozrabiał. Wszystko było poroz- walane. - Okradli was? - powiedział Marek, wziął pogrze- bacz i biegał po domu, szukając złodzieja. No i zobaczy} tatę obok łóżka, na podłodze. Ale się poczułam! - To twój ojciec? Myślałem, że złodziej - powiedział. - Żal mi ciebie, jesteś bardzo biedna. Już ja wiem, co to znaczy alkoholizm. Popatrzył na mnie jakoś smutno i poszedł w tym kaptu- rze, a burza już na dobre się zaczęła i w ciemności błyskało tak, że co chwila widać było tylko ten pleciony czubek. Marek myślał, że jestem biedna i nie domyślał się, że tak naprawdę to on jest biedny, bo to były ostatnie dni jego ży- cia. Chodził sobie, pomagał nosić wujkowi kłody, rąbał, może czasem myślał o tym, jak go narysowałam, a tutaj każda chwilka zbliżała go do tej ostatniej, najsmutniejszej. Stoimy teraz z mamą na mostku, jest zupełnie inna po- goda niż wtedy, kiedy stałyśmy tam z Markiem. Myślę o nim. O nikim innym nie potrafię już na tym mostku my- śleć. Chociaż nie lubię wspominać tej chwili, kiedy Ro- mek powiedział: - Wulkan nie żyje. Musiałam wyglądać dziwnie, popatrzył na mnie, był ja- kiś zdenerwowany, nie wiedział, co robić. - No co, zamurowało cię? Marek Piecek nie żyje. Wulkan nie żyje - powiedział jeszcze raz. Sama nie wiem, co wtedy zrobiłam. Wszystko mi się tyl- ko przesunęło przed oczami i w środku jakoś zafalowało, jakbym się roztapiała. Dopiero w sadzie poczułam coś twardego, to był pień gruszy: stałam oparta i patrzyłam gdzieś, sama nie wiem. 66 Teraz wszystko się przypomina, na szczęście nie ma deszczu, gdyż wtedy przypominałoby się jeszcze bardziej, więc byłoby kilka razy smutniej. A jednak i tak patrzę na belkę i widzę na niej Marka, jego wesołe oczy i kartofel- kowy nos. __ Mamo, pamiętasz? - pytam mamę, a ona nie wie, o co pytam, więc otwieram zeszyt i pokazuję Marka w ple- cionym kapturze, i mama mruga, śmieje się po swojemu. Gdyby mogła mnie pocieszyć! A tak to ja i tylko ja muszę szukać słów pocieszenia. Mówię: __ Marek na pewno jest w niebie. Chociaż nie wiem, jak może unosić się w przestworzach taki grubaśny anioł. Może pomaga innym aniołom, starszym? Wiem, że w nie- bie nie ma ludzi starych, wszyscy są zdrowi, szczęśliwi, ale lubię sobie pomyśleć o naszych znajomych, którzy już umarli i tam są. Pan Wolski, pani Marysia, sprzątaczka z naszej szkoły, ksiądz Rapciuk, Mirek i Rafał Bojkowscy, których zabił swoim polonezem pijany pan Orzech. A jesz- cze inni ludzie z naszego cmentarza, których nie znałam? Są tam, a tutaj zostały tabliczki z ich nazwiskami, jakby te nazwiska to byli oni. Albo ich fotografie, i te różne daty, ile kto żył. CMENTARZ Przerzuciłam kilka kartek i pokazałam mamie rysunek zrobiony na cmentarzu, przy grobie babci i dziadka Ma- jów. Mama zamrugała, więc schodzimy z mostku i wędru- jemy do paska zbitych drzew, pod którymi jest cmentarz. Gdybym chciała go stąd narysować, musiałabym pomalo- wać dolną połowę kartki zielonkawym błękitem z błysz- czącymi plamkami - to pole owsa Jankowskich. Nad tą zielenią byłby cienki pasek prawie biały, a nad nim gruby, szerszy pas zieleni zmieszanej lekko z kolorem różowym - zarośla cmentarza. Wyżej byłoby takie jasnobłękitne niebo z białymi watkami chmur. Nic więcej nie trzeba. Popycham wózek, podśpiewuję mamie, ale nie mogę przestać myśleć o tym, czego wstydził się Marek Piecek. Dzisiaj to nikogo nie obchodzi, ale jeżeli to było napraw- dę coś strasznego? Tak, ale Marek był dobry, na pewno to, czego się wsty- dził, nie było jakieś wielkie. Zrobił bardzo wiele dobrych uczynków. Jak wtedy z wózkiem mamy. Kiedyś, gdy wiatr zwalił jabłonkę przy drodze, wziął siekierę i ją porąbał, żeby samochody mogły przejechać. A nikt go nie prosił, nikt nie kazał, i nic z tego nie miał, nawet drewna na opał. 68 pocięte kawałki pozbierał na wózek starej pani Borejko i zawiózł aż pod jej komórkę. Ale tak już jest, że dobrzy lu- dzie wstydzą się rzeczy najdrobniejszych. Wymknie się im jakieś przekleństwo albo im się odbije przy ludziach, cZ„ - sami wiecie - bączek... i już się spalają ze wsty- du. A źli ludzie nie wstydzą się nawet największych swo- ich przewinień. Naszkodzą, potrącą kogoś samochodem po pijanemu, ukradną i jeszcze kłócą się, mają pretensje. Marek był dobry. Zastanawiam się i zastanawiam, i nie wiem, jak mogła wyglądać najgorsza rzecz, jaką zrobił. Idziemy sobie z mamą, a ja próbuję zgadnąć: - Może zjadł kotleta, który ciocia zostawiła dla wujka? Albo zapomniał spuścić wodę w ubikacji? Mama roześmiała się po swojemu, więc, żeby było jesz- cze śmieszniej, zgadywałam dalej: - Szedł i nie zauważył ropuchy, i ją rozdeptał? Albo zbił cioci słoik z marmoladą, zlizał z podłogi, nie ma śla- du, a jemu jest jakoś głupio? Jakieś świńskie myśli cho- dziły mu po głowie w kościele? Może wyciągnął wujkowi z kieszeni dwa złote na coś? Może na papierosy? Przestałam mówić, ponieważ i Romek po cichu pali, a nawet - poczułam - czasem pije alkohol. Mamie, oczywiście, nie mogę tego zdradzić. - Może wszedł do łazienki, a tutaj ciocia myła się na golasa? - powiedziałam i teraz już się śmiejemy, roz- trzęsione jak dwie galaretki, jedna na nogach, druga na kółkach. Jednak nie wiem, co też Marek mógłby takiego okropnego zrobić, że aż nie chciał nikomu zdradzić? Gdy- by mama mogła mi coś podpowiedzieć. - Mamo, jak ci się wydaje, co ja mogłabym zrobić naj- gorszego, w moim wieku? - zapytałam, tak sobie, wie- działam, że mama nie odpowie. Lecz w tej chwili zrozu- miałam, że i mama mogła popełnić rzeczy, których się 69 wstydzi i nie może ich już naprawić. Inny człowiek powie: przepraszam i jakoś się wybaczy, a mama tylko o nich myśli, nawet o złych słowach, jakie powiedziała do kogoś. Gdybym o nich wiedziała, mogłabym pójść i za nią prze- prosić, wytłumaczyć, że mama tego nie chciała, ale prze- cież musiałabym zgadywać całymi dniami, a i też nic pew- nego, że trafiłabym na mamy złe czyny. CZEGO SIĘ WSTYDZĘ Jeżeli o mnie chodzi, wiem, co takiego komuś wyrządzi- łam. Kilka razy pomyślałam źle o tacie, o Romku, o róż- nych kolegach. Nawet Marka Piecka przezwałam Wul- kanem. Wyjadłam kiedyś pierniki, które przywiózł wujek Darek; Romek, mama i tata nawet nie posmakowali. W ko- ściele pomyślałam kilka razy, że Pana Boga nie ma. Skła- małam na spowiedzi i kilka razy zataiłam grzechy. Kiedyś w nocy obejrzałam świński film w telewizji, żeby spraw- dzić, jak te kobiety mogą pokazywać się takie gołe, a prze- konałam się, że one robią rzeczy dużo obrzydliwsze, aż nie do uwierzenia! Już wiem, co to jest pornografia. Wiele razy denerwują mnie ludzie, jak się zachowują w sklepie czy na ulicy, najbardziej pijacy. A kiedy samo- chód zabił pana Malickiego, nawet się ucieszyłam, że ten niedobry człowiek nie żyje. Był silny i zaczepiał ludzi po pijanemu, siedział w więzieniu, inni się go bali, ponieważ miał nóż i było mu wszystko jedno. Kilka razy ze złości chciałam zostawić mamę i odejść jak najdalej, niech się nią zajmują inni. Ale przecież nie je- stem aniołem, tylko normalnym człowiekiem, który cza- sem ma już wszystkiego po dziurki w nosie. 71 Czasem, gdy mamę myję, naprawdę jestem wściekła. Wszystko spada tylko na mnie. Romek przecież nie po- może, sama bym mu nie pozwoliła, jest chłopakiem. Tata nawet nie pomyśli, by mi pomóc, w niczym nie pomaga, po prostu nic nie robi. Mama siedzi w wannie, podparta gąbkami, a ja ją myję. Każdy by tak chciał: siedzisz, a służka ciebie myje. Cho- ciaż dla mamy nie jestem służką, tylko jej kochającą cór- ką. Szoruję ręce, plecy, szyję, nogi, wszędzie jak najsta- ranniej. Wszystko u mamy jest gładkie, chociaż blade, ponieważ lekarz zabronił jej za długo przebywać na słoń- cu. Mama jest bardzo zgrabna, a piersi ma takie ładne! Tak bym chciała, żeby kiedyś moje były po niej. Ale stopy to już teraz mam jej wielkości, a przecież rosnę. I uro- dziłam się z mamy, byłam w jej ciele, tam, w brzuchu mama nosiła mnie - malutką kruszynkę, tu i tam, aż w końcu przyszłam na świat. Wszyscy się rodzimy i nikt nie wie, jacy będziemy. Nie- których dzieci to nawet rodzice nie chcą. To straszne, smutne i takie dziwne. A inne dzieci, których rodzice pra- gnęli, rodzą się jakieś zwyczajne. Wszyscy myśleli, że urodzi się ktoś niezwykły, a tutaj - znowu przeciętne dziecko. Ludzie mówią: patrz, ta dziewczynka się rodzi- com udała, gdyby tylko miała mniejszy nos; ten chłopiec jest naprawdę świetny, gdyby tylko był trochę wyższy i le- piej się uczył. Wszyscy mają jakieś wady, mniejsze lub większe. Myślę, że mama jeszcze mogłaby urodzić dzieci. Oczy- wiście, gdyby się pojawiły, miałabym sto razy więcej obo- wiązków. Kto by się nimi opiekował, przewijał, karmił bu- telką czy dostawiał do mamy piersi? Oczywiście - ja. Kto by mył ich brudne buzie, nóżki albo podcierał zafajda- ne dupki? - Zosia! Dopiero bym miała, prawda? Tutaj 72 trzeba kąpać mamę, a tutaj jeszcze bobasy wrzeszczą, że mokra pielucha albo zwróciły jedzenie. A w nocy? Taki dzieciak potrafi drzeć się bez powodu, chyba że mu zęby rosną, wtedy wiadomo chociaż, dlaczego. A co by było, gdyby tata wrócił po alkoholu? Brałabym mamę na wóz- ku, pakowała do wózków małe rodzeństwo i odchodziła z nimi, aż się tata wyszumi? Idę sobie, a wokół mnie tylko różne wózki. Z jednej strony byłyby kłopoty, gdyby się urodziło coś jeszcze, z drugiej jednak strony dzieciaki rosną, same już chodzą, potem są coraz większe, gadają, można ich na- uczyć jakichś rzeczy i po kilku latach już zaczynają poma- gać. Siedzę sobie i mówię do jakiejś siostry: Patrycjo, sprawdź, czy mama nie zjadłaby czegoś; do innej: Gabry- siu, obierz ziemniaki; do trzeciej, najstarszej z nich, Joan- ny: za godzinę nagrzej wody i wykąp mamę. A do jednego brata: przynieś drewna, napal w piecu; do drugiego: wyjdź, zobacz, czy ktoś nie kręci się po podwórku, albo: skocz do sklepu, tak bolą mnie nogi. Rosłoby moje rodzeństwo, więc mogłabym sobie gdzieś samotnie wychodzić, bez popychania wózka. Na przy- kład pojechać do Goreczna albo gdzieś dalej, nad morze, czy wreszcie zobaczyć te prawdziwe góry. Albo dyskote- ka w szkole! Jak miałabym pójść dzisiaj, kiedy nie wiado- mo, z kim zostawić mamę? A tak, bardzo proszę: siostry zostają z mamą, ja wychodzę. Tylko skąd na to wszyst- ko pieniądze? Sama już nie wiem, czy chciałabym mieć młodsze rodzeństwo? Ale na szczęście nie muszę się nad tym wszystkim zastanawiać. Tata do mamy nie pod- chodzi, nie rozmawiają, nie pogłaszcze jej, nie pocałuje, nawet gdy jest trzeźwy, nie podejdzie do jej łóżka, żeby chociaż zobaczyć, jaka jest piękna, czyściutka, pachną- ca, ponieważ po kąpieli lubię ją popsikać dezodorantem 73 Nivea, od wujka Darka. Moi rodzice kiedyś na pewno bar- dzo się kochali, skoro mama zostawiła tatę Romka, a ja urodziłam się bardzo szybko po ich ślubie. Byli zakocha- ni, ale dzisiaj to już tego jakoś nie widać. Może dlatego nie podchodzi, ponieważ gdyby nawet mówił mamie o swojej miłości, ona i tak by mu nie odpo- wiedziała. A może to mama już taty nie kocha? Przecież człowiek sparaliżowany też się może zmieniać. Wydaje się, że taki chory nie ma już nic do powiedzenia, siedzi, skazany na opiekę innych ludzi, a wszystko w jego my- ślach jest niezmienne. A przecież mama, gdy tak siedzi nieruchomo, rozmyśla. Może o tacie Romka? Teraz ża- łuje, że go zostawiła, wydaje się jej, że byłaby z nim szczę- śliwsza? Przecież nawet ja, chociaż jestem córką mojego taty i kocham go najbardziej, często myślę, że mam już dosyć jego pijaństwa. Czasem chciałabym zamknąć drzwi i więcej taty w domu nie widzieć. Czy to dziwne? Kiedy rozrabia, a my z mamą wychodzimy jak najdalej, nie cier- pię go. A gdy już wracamy, boję się, że nagle wybiegnie z domu i dopiero się zacznie. Gdy jest cicho, to znaczy, że zasnął. Wchodzę wtedy ostrożnie do domu i sprawdzam, co tata zrobił. Porozwalane ubrania, natłuczone szkło, firanka zerwana, plamy na podłodze. Jeżeli już zasnął, sprzątam, żeby mama nie musiała tego oglądać, i dopiero wtedy wprowadzam ją do domu. DRÓŻKA NA CMENTARZ Idziemy i idziemy, kółka wpadają do piachu albo prosto na jakiś kamulec, a do cmentarza wciąż jest kawałek drogi. Cmentarz powinien być blisko, żeby umarli wiedzieli, że będą zawsze obok swoich znajomych. Tak, ale z drugiej strony mieć za oknem cmentarz, zwłaszcza nocą, gdy wiatr? I niby czego tu się bać? Poza panem Malickim, wy- daje mi się, że na naszym cmentarzu leżą sami dobrzy lu- dzie. A Marek Piecek był chyba najlepszym chłopakiem, jakiego znałam. Dostawał jedynkę na geografii, zasłużenie, bo uczył się naprawdę niedobrze, i zaraz potem pani od geografii pomagał zanieść mapę do schowka, chociaż to ona wystawiła mu taki stopień. A na dodatek, po lekcjach otworzył drzwi, gdy pani wychodziła ze szkoły. Nie gnie- wał się na nikogo. Z matematyki to był dopiero osłem, aż dziw! Ale jak pan od matematyki - Stasiak nie mógł za- palić „malucha", Marek sam pobiegł i pchał, pchał, pchał, aż zapchał pana Stasiaka pod sam dom. A przecież w tym dniu pan Stasiak postawił mu dwie jedynki i nazwał go matołem. W nagrodę dojechał do domu, prawie kilometr, 1 nie spalił benzyny. Tyle dobrych rzeczy narobił Marek u nas, chociaż mieszkał w Świniarach najwyżej pół roku. 75 \ .. , ^ :• ? Marek sam pobiegł i pchał, pcha}, pchał, aż zapchał pana Stasiaka pod sani dom. A niechby przy nim ktoś zrobił komuś krzywdę! Od razu podchodził i nie pozwalał na żadną niesprawiedli- wość. Gdyby wszyscy ludzie byli tacy, nie byłyby potrzeb- ne żadne kłódki, zamki, płoty ani kraty. Ludzie słabsi nie musieliby się bać silniejszych. Inwalidzi na wózkach wszę- dzie by się dostali. I nikt nie myślałby o sobie, że jest mądrzejszy od innych. A ile dobrego by Marek jeszcze zrobił, gdyby mógł pożyć? Inni sobie chodzą, rozrabiają, wyrażają się, kradną i wie- le okropnych rzeczy robią, a żyją, a Marek Piecek już nie. Dlaczego? Ale dobrze, że nie tylko ja przekonałam się, jaki był do- bry. Ksiądz na jego pogrzebie powiedział o nim takie wspa- niałe słowa! Nawet pan dyrektor go chwalił, jakby był kimś nadzwyczajnym. A ja stałam z mamą daleko od miejsca, gdzie go chowano, słuchałam, płakałam i nie mogłam uwierzyć, że to prawda. Mama swoimi łzami zmoczyła ko- cyk na nogach. 76 GROBY Jakoś dopchałam wózek aż do bramy cmentarza. Bramę ktoś ukradł, tak samo drzwi od magazynku, więc pan Mu- cha, który zakopuje umarłych, musi przywozić swoje na- rzędzia taczką. Za bramą od razu jest jakoś dziwnie. Człowiek mówi ciszej. Na grobach są różne nazwiska znajome i nie- znajome. Prawie wszyscy ludzie żyli w Świniarach. Ale nie wszyscy: kiedyś wyłowiono kogoś z glinianki i nikt dotąd nie wie, kto to. Jego grób jest dziwny, bez naz- wiska. Niedaleko bramy jest grób z nazwiskami: Wanda Maj, Kazimierz Maj, Cecylia Rostocka. Wanda i Kazimierz to moi dziadkowie, rodzice taty, ale Cecylia Rostocka nie wiem, kim była. A żyła lat dwanaście... Zmarła przed mo- imi dziadkami. Spytałam na Święto Zmarłych tatę, ale po- wiedział: kuzynka mamy, taka tam. Kim ty byłaś, Cecylio Rostocka? Zmarłaś tuż przed świętami Bożego Narodzenia, 18 grudnia w 1978 roku. Tak to już dawno, wszystko się na świecie pozmieniało, nie poznałabyś wielu rzeczy, a miałabyś trzydzieści pięć lat, czyli mniej niż mama. 78 __Znałaś ją, mamo? - zapytałam, a mama nie pomru- gała. Wzięłam jej prawą rękę i tak podniosłam, żeby się orzeżegnała, sama też się przeżegnałam nad dziadkami i nad Cecylią Rostocka i popchałam wózek dalej. Wiem, gdzie mama lubi się zatrzymać. Są takie groby, gdzie ją sta- wiam, pomagam się przeżegnać, a mama patrzy. W jed- nym leży Robert Kalinowski. Jest tam jego zdjęcie, w kształcie przekrojonego jajka. Miał ciemne włosy i wąsy, ale nie za duże. Może był mamy szkolnym kolegą? Drugi grób - Ewa Michalska, zmarła sześć lat temu, też chyba w mamy wieku. Na zdjęciu jest młoda i ładna, uśmiechnięta. Od razu widać, że nigdy jej do głowy by nie przyszło, że umrze tak szybko. Może to była koleżanka mamy? A była taka krótka chwila, gdy siedziała u fotogra- fa, ubrana elegancko, prosto od fryzjera, uśmiechnęła się, bo chciała wyglądać jak najpiękniej na zdjęciu, i pstryk! Zdjęcie zrobione. Nikt nigdy u fotografa nie pomyśli, że to może być zdjęcie na jego grób. A gdyby pomyślał, to co? Miałby zrobić minę smutną albo zapłakaną, albo zamy- śloną? Jaką? Może błagającą, żeby jeszcze pożyć? W domu jest pudełko z rodzinnymi fotografiami. Zna- lazłam w nim kiedyś ślubne zdjęcie taty i mamy. Mama stała obok, niewiele niższa od taty, w białej sukni, we wianku, a tata elegancki, z krawatem, w takim leciutko niebieskawym garniturze. Za nimi wydawało się, że jest jakiś ogród z jeziorem, z wysepką, a dalej pałac. Myśla- łam, jejku, gdzież oni byli, gdzie odbyło się to wesele? Ale potem zauważyłam, że przy podłodze to jezioro jakoś się zagniata. Bo ten krajobraz był namalowany na tkaninie wiszącej za plecami moich rodziców. Wyglądał jak miej- sce, gdzie mieszkałam jako Luiza Dikaprio, pamiętacie? Za plecami rodziców namalowane było właśnie to miej- sce! Czyli, jeszcze się nie urodziłam, nie wymyśliłam tej 79 r głupiej historyjki z moimi innymi rodzicami, z maciupin- kami w dziupelkach, a już to miejsce było? Jak to się wszystko dzieje, że jest takie dziwne? Patrzyłam na zdjęcie rodziców. Na pewno ani przez chwilę nie pomyśleli, jak wszystko się im ułoży. Tata nie wiedział, że będzie tak pić, a mama... tak, skąd miałaby wiedzieć o nieszczęściu, które na nią czeka? Gdyby wie- działa, to co miałaby zrobić? Nagle powiedzieć: nie, nie chcę takiego życia? A mogłoby być inne? Może i tak, może i miałaby innego męża, inne dzieci, żyła gdzie in- dziej, ale czy byłaby zdrowa? Chyba jednak nie. Stali na ślubnej fotografii i nie pomyśleli o mnie, że będą mieć taką córkę. Myśleli to i tamto, ale o mnie? Jak można sobie wyobrazić swoje dziecko? Czy ja potrafię? Jakie powinno być? Może je narysuję? Tak, ale przecież może być różnorakie, jak trawka: narysujesz jedną, a to tak, jakbyś narysował wszystkie. Więc lepiej je narysować razem, jak taki zielony, kolorowy pasek na kartce. A dzie- ci dadzą się tak narysować? I popatrzcie, rodzice wzięli ślub, wszystko było przed nimi, a z ich miłości powstałam właśnie ja. Kim ja jestem? Ktoś daje komuś prezent, nagrodę, nawet kwiat albo cia- sto, a oni dostali zamiast tego wszystkiego mnie. Takie by- lęjakiecoś. Może popatrzyli na mnie i wtedy skończyła się ich miłość? Skoro z niej urodziło się takie bylejakiecoś? W pudełku były dwa moje zdjęcia jako zupełnie malut- kiego bobaska. Nie wiem, dlaczego patrzyłam na siebie i było mi siebie żal. Potem były zdjęcia ze chrztu, gdzie trzyma mnie wujek Darek i jego pierwsza żona, ciocia Ba- sia. Potem z komunii, gdzie wujek już był sam, ale stał za mną, a ja dostałam od niego złoty medalik, rower, zega- rek i magnetofon z radiem. Rower mi ktoś ukradł. Cho- dziłam po Świniarach, Romek biegał, nawet tata szukał, ale nikt nie widział. Złodziej musiał na moim rowerze wy- jechać do innej miejscowości. Ale byłam smutna! Wujek powiedział: kupimy nowy, nie płacz. Ale jakoś nie kupił. Ma swoje kłopoty. Jego druga żona, Edyta jest wysoka, szczupła jak modelka i ubiera się naprawdę niezwykle. Ona jest aktorką, ale w żadnym filmie jej nie widziałam, więc może to nieprawda? Chociaż nie, wujkowi Darko- wi wierzę, a to on powiedział, więc na pewno ciocia jest aktorką. U nas była raz, dawno już temu. Nie wchodziła do domu, tylko kręciła się koło forda, zapaliła papierosa, potem siedziała w samochodzie i słuchała radia. Paznok- cie miała czerwone jak samochód. Była wysoka, ale nogi w błyszczących bucikach miała bardzo małe. Siedziałam za krzakami i patrzyłam na nią, żeby ją narysować i zrobić wujkowi prezent, ale się nie udało. No, bo weźcie i nary- sujcie z pamięci kogoś, kto ma ciemne okulary na oczach i wciąż się porusza. Próbowałam, lecz nie dokończyłam. Mam kartkę z tym rysunkiem, muszę go jeszcze raz zoba- czyć, ponieważ teraz, kiedy patrzymy na fotografię na grobie Ewy Michalskiej, wydaje mi się, że są podobne. Tylko nie pomyślcie, że przyszło mi do głowy, że wujek Darek ożenił się ze zmarłą, z duchem. W takie bzdury nie wierzę! Chociaż na samą myśl, aż się robi strasznie. Bo gdyby teraz ten grób Ewy Michalskiej zaczął się otwierać i otwierać, a spod płyty by wyszły palce z pomalowanymi paznokciami? A potem jeszcze ktoś by zaczął wychodzić? Nie mogłabym uciec, zostawiając mamę, a z wózkiem da- leko bym uciekła! I wyszłaby z grobu druga żona wujka, czyli moja ciocia. Co by się wtedy okazało? Że oszukała wujka, jest wampirem, duchem, nocnym straszydłem? Przeżegnałam się dwa razy i na szczęście, oczywiście, grób się nie otworzył, nikt nie wyszedł. Na całym cmen- tarzu byłyśmy tylko my z mamą. No i umarli, pod nami. 80 SŁOWA NIE ODNALEZIONE Powiedziałam wam, że nie wierzę w żadne zaklęcia. A teraz przeczytałam to, co napisałam i muszę się przy- znać: trochę oszukałam. Trochę tylko, bo naprawdę nie wierzę, ponieważ nigdy nie widziałam, żeby jakieś zaklę- cie się sprawdziło, ale ja sama ciągle próbuję je znaleźć. Przecież prawdziwe zaklęcie może jednak gdzieś być, tylko nikt jeszcze go nie wymyślił. Gdyby ludzie spró- bowali, gdyby każdy codziennie wymyślał dziesięć róż- nych słów, może kiedyś udałoby się komuś trafić? To zaklęte słowo może jest, trzeba je tylko powiedzieć? Są różne rzeczy, których nikt nie odnalazł. Jak ta szkla- na kula: leżała i leżała w sadzie, a ja nawet nie myślałam, że może istnieć. To samo jest z ludźmi, wysiada sobie z autobusu jakiś pan albo jakaś* pani, nigdy ich nie wi- działam, nawet mi do głowy nie przyszło, że są, a oni gdzieś cały czas żyli. A czy ktoś na świecie, daleko, wie o mnie? Nawet mu do głowy nie przyjdzie. A Romek nie wie nawet, jak wygląda jego prawdziwy tata. Ale tak już jest. Idzie sobie Romek po Gorecznie albo gdzie indziej, a tu jakiś człowiek go mija, jego tata, i nic o sobie nie wiedzą. 82 T tak samo może być z takim słowem. Ludzie rozma- wiają, gadają i gadają w szkole, na ulicy, w sklepie. Ile iow jest w książkach, a w piosenkach, w radiu? Ale te słowa są wszystkim znane, każdy je rozumie. To są słowa zwyczajne, które niczego nie zmieniają. Chociaż i zwy- czajne słowa też mogą trochę zmienić. Ktoś myśli, że wszyscy go lubią, że jest nadzwyczajny, a tu nagle słyszy, że go obmawiają, że jest okropny, nikt go nie lubi. Dzięki podsłyszanym, zwyczajnym słowom dowiaduje się praw- dy. I odtąd wszystko się dla tego kogoś zmienia. Albo ktoś sobie siedzi w domu, jest ciepło, jest zadowolony, a tutaj ktoś przychodzi i mówi, zwyczajnymi słowami, że umarł jego przyjaciel. Takie słowa też zmieniają życie, ale nie są czarodziejskie, nie robią niczego nadzwyczajnego. A słowa zaklęte mogą być w pobliżu, wystarczy tylko zmienić jedną literkę i wszystko się odmienia. Sama w to tak zupełnie nie wierzę, ale dlaczego mam nie sprawdzać? Dlatego szukam takich słów. Najpierw po cichu wyma- wiam swoje życzenie: „żeby mama wyzdrowiała", a potem wymyślam nieznane słowo i je zapisuję. Zapisałam już pra- wie dwa zeszyty. Codziennie wymyślam pięć, a czasem na- wet dziesięć takich słów. Powiem, jakie słowa wymyśliłam wczoraj: masteliba, karamarda, bezesa, witasatila, witasakara. Dzisiaj jeszcze nie wymyślałam, zrobię to teraz. Przed każdym wymyśle- niem muszę pamiętać, żeby myśleć o mamy zdrowiu. Więc - zaczynam! Asmadyzor, asmelinta, zuparatem- pa, zuparafiretanca, zunterideron, zwyk, zyzyzyzyzyzyta. Przy takim wymyślaniu trzeba bardzo uważać. Wyobraź- cie sobie, że bezmyślnie trafiłabym na to słowo? Idę so- bie, na przykład, myślę, że mnie bolą nogi, i chciałabym znaleźć się już w szkole. I tak sobie przy tym wymyś- lam jakieś słowo, na przykład: bambarambam... I nagle 83 jestem w szkole. Nie wiem, jak to się stało: w szkole pu- sto, a ja siedzę w klasie, cudownie przeniesiona. Trafiłam na czarodziejskie słowo, które przeniosło mnie do szkoły i myślę, że zmarnowałam odkryte zaklęcie na taką głupo- tę, chociaż nikt nie wie, czy zaklęte słowo spełnia więcej życzeń niż jedno. Żeby tak się nie stało, napisałam na karteczce: „Chociaż nie wiem, co bym myślała, najbardziej pragnę, żeby moja mama zupełnie wyzdrowiała, inne pragnienia są nieważ- ne". Karteczkę zawsze noszę przy sobie, w skuwce od długopisu. A może różne zaklęcia pasują do różnych marzeń? Na wszelki wypadek po drugiej stronie karteczki napisałam inne życzenie: „Żeby ze świata zniknął alkohol". Oczy- wiście, życzenie o mamy zdrowie jest ważniejsze, zazna- czyłam je cyferką „1", o alkoholu „2". MAREK PIECEK Odeszłyśmy z mamą od grobu Ewy Michalskiej. Kilka razy się obejrzałam, ale nic, nikt za nami nie szedł. A my już podchodzimy do tego dla mnie najsmutniejszego gro- bu, Marka Piecka. Jego grób jest takiej wielkości jak gro- by ludzi starych. Może to niesprawiedliwe? Był duży, ale nie był jeszcze dorosły. Mógł się ubierać kolorowo, tań- czyć, szaleć na rowerze, pomalować włosy, ogolić na łyso, tańczyć na dyskotekach, śmiać się i podwalać do dziew- czyn, a pochowano go jak kogoś starego. Wszystko wokół jest takie samo, a przecież Marek był taki wesoły, pyzaty i dobry! Jest napis: „Marek Piecek, 2.04.1989 - 23.04.2003, zmarł śmiercią tragiczną, Bóg tak chciał". Ale, proszę, dopiszcie: „Zosia Pietrzak tak nie chciała". I co z tego, że nie chciała? - ktoś zapyta. Nic. Na grobie Marka nie ma zdjęcia. Gdybym powiesiła ry- sunek Marka w kapturze, grób zrobiłby się jakiś inny, we- selszy i tajemniczy. Nie lubię sztucznych kwiatów i wień- ców, które tu leżą. Jak stojące w sklepach plastikowe manekiny coś tylko udają, żeby oszukać. To może i cały grób Marka jest sztuczny, nieprawdziwy? Może Marka 85 w nim nie ma, ale leży jakaś plastikowa kukiełka, a Marek w tym czasie sobie gdzieś naprawdę żyje? Gdyby to było możliwe! Ale nie jest. Niestety. Nic się na to nie poradzi, można tylko wymyślać, ale i tak się tego smutku nie roz- weseli. Patrzyłam na sztuczne kwiaty i pomyślałam, że muszę upleść prawdziwy wieniec. Powiedziałam mamie o swoim pomyśle, mama pomrugała wesoło, jak gdyby i ona nie mogła już patrzeć na to kwiatowe udawanie. Zostawiłam ją więc przy grobie Marka, a sama poszłam na miejsce przygotowane dla ludzi, którzy umrą kiedyś, za wiele lat. Tam rosną zielska, a między nimi znajdują się najdziw- niejsze kwiaty i trawki. Ułamałam trochę olszynowych gałęzi, które są dobre na szkielet wieńca, położyłam je na ścieżce, a sama poszłam dalej, aż gąszcz mnie zakrył zupełnie. Nic już nie widziałam, tylko różnoraką roślin- ność. Chodziłam po zaroślach i odnajdywałam kwiaty co- raz piękniejsze. Zbierałam jedne, wydawało się najpięk- niejsze, a po chwili, kilka kroków dalej, znajdowałam jeszcze ładniejsze. Tego pięknienia nie było końca. Wciąż większe, bardziej kolorowe i bardziej pachnące. Niosłam kwiaty, jakieś zwierzątka uciekały przede mną, unosiły się motyle, a nad głową było niebieściutkie niebo. Po mo- jej głowie chodziła myśl, że bardzo chciałabym jeszcze raz zobaczyć Marka i usłyszeć jego śmiesznie mówione: „któś-cóś". Wtedy coś usłyszałam. DUCH Jestem strachliwa, ale chyba jeszcze bardziej cieka- wska. Zamiast uciekać, skradałam się, żeby odkryć praw- dę. I wiecie co? Wśród kwiatów odnalazłam polankę, gła- dziutką, czystą, pustą. Kto tak ładnie wyciął wszystkie zarośla? - zastanawiałam się. Przecież nikt tutaj nie za- chodził, bo i dlaczego? Zapytania mnie obsiadły jak koma- ry. A tu słyszę głos: - To jesteś ty? Ale jaja! Nie mogłam uwierzyć! Na równinkę wyszedł Marek Piecek. Ale nie był jakimś umarłym straszydłem, szkiele- tem czy jeszcze kimś gorszym, nie! Był normalny, nie przerażający, a jednak tak się wystraszyłam, że nie mogłam nic powiedzieć, tylko stałam. - Ale jaja! Przelękłaś się mnie, co? Myślałem, że nic nie umiem, a umiem straszyć - śmiał się Marek. Miał siekierę i kosę, dlatego tak tu posprzątał. - Nic nie rozumiem. Ty żyjesz? - zapytał, patrząc na mnie uważnie. - A ty? - zapytałam, a minę musiałam mieć napraw- dę głupią. Zresztą Marek też nie wyglądał najmądrzej. 87 - Ja? - zastanawiał się. - Czemu tak głupio py. tasz? Gdybym nie żył, tobym tego wszystkiego nie wy. konał. Zresztą, jak możesz pytać kogoś żywego czy żyje? - Kogoś żywego? - nie mogłam zrozumieć. - Prze- cięż to właśnie ty... - nie wiedziałam, czy mogę mu przy- pominać o tak smutnej prawdzie? - Wiesz co, najlepiej nie będziemy o nic pytać. Tak jest najlepiej, gdy się czegoś nie rozumie. Po co wiedzieć? Grunt, że się spotkaliśmy, no nie? Chodź, pokażę ci, co tutaj zrobiłem. No dobrze, nie gap się. Ja sam nie wiem, co dziwnego się stało, jestem za durny, żeby zrozumieć. Nagle gdzieś się podzialiście, nic nie zrozumiałem, a te- raz, gdy cię spotkałem, jeszcze mniej wiem, co to takiego się stało. Ale co tam, nie zastanawiam się nad tym, dlacze- go cóś się dzieje, to nie moja sprawa. Dobrze, że cię spo- tkałem, ale powiedz, naprawdę nie jesteś duchem? - Co ty gadasz! - odezwałam się w końcu. - Chy- ba to raczej ty... - nie dokończyłam. - Nie kłóćmy się. Pokażę ci, co tutaj zrobiłem. Nie obi- jałem się, sama zobaczysz - powiedział Marek. - Mu- sisz ze mną pójść. Poszedł na środek polanki, odgrzebał coś butem i po- chylił się, żeby podnieść płaski jak deska kamień. A po- tem zaczął wchodzić pod niego i przywoływał mnie ręką. Jak ktoś powie, że by się takiego zdarzenia nie bał, to bę- dzie kłamał. Kiedyś podczas burzy Romek wybiegł na pole i popisywał się odwagą. Pioruny waliły, mama się zbudziła, a Romek biegał i udawał bohatera. Ale gdy pio- run walnął w sad, potem jeszcze bliżej, Romek przybiegł do domu i stukał do drzwi, żebym otworzyła, a ja za- mknęłam na zasuwkę. Nim doszłam i otworzyłam, cały zmókł, był bardzo przestraszony i śmierdziało od niego, jakby coś zrobił. A przecież Romek nie jest tchórzliwy. 88 Ho, a ja jestem, przyznaję się do tego. Jednak to ja wcho- dziłam za Markiem, nie Romek. Pod kamieniem były schodki z kamyków, a niżej kory- tarz wykopany w ziemi. __Wszystko zrobiłem sam. Sufit podparłem kłodami, bez podpórek by się mogło usypać - chwalił się Marek. __ Czy my idziemy tam, gdzie jest cmentarz? - zapy- tałam i stanęłam. Każdy by się przestraszył takiej myśli: idziemy pod ziemią do grobów? Może być straszniejsza wędrówka? - Zamiast się cieszyć, że się spotkaliśmy, ty się cze- goś boisz? Ja miałbym ci cóś złego zrobić? Wiedziałam, że Marek Piecek jest najlepszym chłop- cem, a jednak... jakieś to było dziwne, nie do uwierzenia, i trochę przerażające. MIEJSCE MARKA Szłam za nim. Nie trafiliśmy na żadne trumny, na szkiele- ty czy jakieś inne straszne rzeczy, ale zaczęło się robić co- raz jaśniej i jaśniej, aż stało się jak w dzień. Bo na końcu wędrówki były schodki i wyjście. Okazało się, że wycho- dzimy w tym samym miejscu, gdzie weszliśmy. - Przecież już tu byliśmy. Chciałeś mnie zmylić? - powiedziałam złośliwie. - Przecież wiesz, że ja nie umiem oszukać albo kogoś zmylić - odpowiedział. - A jednak tym razem próbowałeś mnie oszukać! - krzyknęłam, gdy wyszliśmy z podziemi. Stanęliśmy na tej samej polance otoczonej kwiatami. Pomyślałam, że może Marek miał rację, najlepiej nie zastanawiać się nad takimi zagadkami i po prostu wrócić do mamy. Nie oglądnęłam się nawet i odbiegłam od Marka dróżką, którą przyszłam. I rzeczywiście, znalazłam się na cmentarzu. Ale wózka mamy nigdzie nie było. Rozglądałam się, a przez zarośla biegł za mną sapiący Marek. Szybciutko uciekłam dalej, ale gdzie jest mama? Coś mi się chyba poplątało na dobre: nie poznaję grobów, na fotografiach są jakieś inne twarze, nazwiska też jakieś inne. Biegnę, biegnę, 90 Okazało się, że wychodzimy w tym samym miejscu, gdzie weszliśmy. 91 rozglądam się, wołać nie muszę, mama i tak nie odpowie. Zatrzymałam się za jednym wielkim drzewem, żeby odpo- cząć. Wiem, że Marek biega po cmentarzu, szukając mnie, więc poczekam, może grubasek zmęczy się i powie sobie: a niech tam, nie będę jej szukał, i wróci do siebie. Do sie-! bie, to znaczy gdzie? - pomyślałam i zrobiło mi się zim- no ze strachu, ale najbardziej dlatego, że nie mogłam nic a nic zrozumieć. Więc chciałam od swoich niezrozumia- łych myśli uciec, gdy nagle patrzę i patrzę, i nie wierzę oczom, na grobie tuż obok jest napis: „Sebastian Maria- nowicz". Wiecie, co poczułam? Było tam zdjęcie Sebastia- na, takie jak w legitymacji. Usiadłam z wrażenia. - Gdzie ty jesteś? Znikłaś? - krzyczał z dali Marek i biegał po ścieżkach. Podnoszę się i uciekam, jakby mnie gonił jakiś strach. Uderzam nogami o groby, o ławeczki, a zmarli patrzą na mnie ze swoich fotografii, jakby mnie śledzili, albo chcieli czegoś ode mnie. A ja stanęłam jak wryta przed dużym, czarnym grobem: „Beata Tobań- ska"... Obok - Mieczysław Tobański, jej mąż... Zakrę- ciło mi się w głowie. To znaczy - myślałam i myślałam - nie było mnie tutaj tyle czasu? Przecież gdy poszłam za Markiem, oni na pewno żyli! Niemożliwe, żeby nagle umarli i... a tam kolejny grób, a na nim wiele nazwisk, ro- dzina Jankowskich. Wszyscy, po kolei, razem z Magdą, z Witkiem, Kamilem... Musiałam uciec przed wszystkimi najgorszymi myśla- mi. Poza tym Marek Piecek był już coraz bliżej. Na szczę- ście jestem mniejsza i chuda, i dla mnie te wąskie ścieżki są w sam raz, więc uciekam od niego bez trudu, a on przeciskał się między krzyżami jak balon. Biegnę, szukam mamy, a tutaj zza jakiegoś grobu wy- chodzą dwaj chłopcy: Mirek i Rafał Bojkowscy przejecha- ni samochodem przez pijanego pana Orzecha. Tacy sami, 92 nokojni i mali patrzą na mnie, ale chyba mnie nie po- naią a^° me widzą? Nawet nie zastanawiam się nad tym, tylko uciekam. Każdy chyba by uciekł. Mamy nigdzie nie widać. Dobiegłam do końca cmen- tarza, byłam przy samej bramie, gdy usłyszałam głos Marka: __Wiem, że gdzieś jesteś, wiem, że chcesz stąd wyjść. Czemu nie zdradzisz, gdzie jesteś, odezwij się. Jestem ci potrzebny, jeżeli chcesz cóś zrozumieć. Był zziajany, zrobiło mi się go żal, tak bardzo próbował mnie dogonić, jakby chciał mi pomóc, uratować, a ja byłam niewdzięczna. Tak, ale ja byłam przede wszystkim bardzo przestraszona tym, co zobaczyłam na cmentarzu. Nic nie mogłam zrozumieć, a jednak gdy Marek podszedł do jakiegoś krzaka i próbował go objąć, jak gdyby krzak był mną, roześmiałam się. Wtedy Marek poszedł w moją stronę, machając rękami i rozglądając się. - Wiem, że tu gdzieś jesteś - mówił. - Nie ucie- kaj, nie zrozumiałaś jeszcze, że nie mogę cię zobaczyć? Roześmiałam się znowu: czemu Marek mówi, że nie może mnie zobaczyć? No tak, ale wcześniej bracia Bojko- wscy też mnie nie zauważyli. Bo przecież i Marek, i oni nie żyją! - zrozumiałam. Więc kim są, zjawami, ducha- mi, które oślepły? Stałam blisko, nie ukrywałam się, lecz Marek nadal się rozglądał i nasłuchiwał, skąd się odezwę. - A kuku! - pisnęłam. Odwrócił się, popatrzył w do- brą stronę, lecz i tak mnie nie zauważył. - Gdzie jesteś? - zapytał szeptem. - Podpowiedz. Nie mogę cię zobaczyć, jesteś niewidoczna. Zrozumiałaś wreszcie, że jesteś duchem? Zrozumiałam? Jak można coś takiego zrozumieć, zwłasz- cza że mówi to ktoś, kto sam umarł. 93 - To już raczej ty jesteś duchem - powiedziałam. Marek już nie rozkładał rąk, tylko nasłuchiwał, skąd mówię. - Proszę cię, odzywaj się. A jeżeli nie wierzysz, że cię nie widzę, tam jest kałuża, podejdź do niej i popatrz na swoje odbicie. Posłuchałam jego rady. Kałuża była głęboka, odbijało się w niej niebo i brzoza oraz jakieś krzaki. - Jesteś przy niej? Jeżeli tak, popatrz na swoje odbicie - podpowiadał Marek. - Co mam zobaczyć, nie widzę siebie - odpowie- działam. - Właśnie! Nie odbijasz się, ponieważ jesteś niewi- doczna. Zbaraniałam! Marek miał rację. W kałuży odbijało się wszystko, tylko nie ja. Kucnęłam, zbliżyłam głowę, ręce, ale nie mogłam zobaczyć ich odbicia, jakbym stała się przezroczysta. - Jesteś obok? - zapytał Marek i stanął tak blisko, że w kałuży zobaczyłam jego odbicie. - Odpowiedz, przecież cię nie widzę. - Jestem, ale... - zaczęłam mówić i przestałam. - Przekonałaś się? Nie pytaj mnie, dlaczego tak jest. Jestem za głupi, żeby wiedzieć. Chciałem ci tylko udo- wodnić. Dobrze wiesz, że nie umiem oszukiwać, więc kie- dy ci cóś powiem, to lepiej uwierz. Jednak uciekłam od niego znowu tam, gdzie znajdo- wał się grób dziadków Majów. Marek został nad kału- żą ixiągle coś mówił, nie wiedząc, że mnie już obok nie ma. Grób dziadków Majów był zmieniony. Ostrożnie zbli- żyłam się, popatrzyłam na napisy i rozdygotałam się ze zdziwienia i strachu. Na grobie były inne nazwiska: 94 Krystyna Pietrzak, Stanisław Pietrzak, Roman Michal- ski- Zofia Pietrzak"... Więc cała moja rodzina umarła i ja też? Miałam w to uwierzyć? Dobrze, ktoś się wygłupiał, ale żeby aż tak głupio? Poszłam trochę dalej. Oczywiście, grobów Ewy Michalskiej ani Roberta Kalinowskiego nie było. Nie było grobu pana Wolskiego ani żadnych innych, które pamię- tałam. Zamiast nich wszędzie nazwiska ludzi, którzy prze- cież ciągle żyli w Świniarach. - To oszustwo! - krzyknęłam i dopiero wtedy Ma- rek Piecek zrozumiał, że mnie nie ma przy kałuży. Szedł, próbując mnie znaleźć. - Stałem jak głupi przy kałuży i opowiedziałem ci tyle rzeczy, a ty i tak niczego nie słyszałaś. Nie dowiesz się nigdy, co ci powiedziałem, nigdy - mówił obrażony. - Co mnie to obchodzi? Przecież tutaj wszystko jest oszustwem - powiedziałam. Zabici bracia Bojkowscy szli niedaleko, więc podeszłam do nich, pomachałam przed ich nosami ręką, kopnęłam Kamila, ale niczego nie poczuł. Wszystko, co robiłam, było tutaj niedotykalne, chociaż naprawdę to zrobiłam. - No co, nie widzicie? Tak, nie możecie widzieć, bo wy już nie żyjecie! - krzyknęłam z bliska i wtedy zoba- czyłam, że stoją nad grobem pana Orzecha, który ich przejechał. Nie rozumiałam niczego, w głowie mi się kręciło. - Jesteś gdzieś tutaj? - pytał Marek Piecek i pod- chodził, nasłuchując, gdzie mogę być. - Chcę stąd wyjść! Musisz mnie zaprowadzić z powro- tem, tak jak mnie przyprowadziłeś tutaj, chcę wrócić - odezwałam się z bliska, aż odskoczył. - Uspokój się, nic nie poradzisz na to wszystko. Lepiej chodź ze mną do wioski. Nie ciekawi cię, jak tam jest? 95 Wiedział, że mnie to zaciekawi. - Gdzie jesteś? - zapytał, a ja już dochodziłam do bramy. Jeszcze zatrzymałam sie przy grobie mojej rodl ny, gdzie i ja na niby byłam pochowana i zawołałam - Chodź, czemu się tak grzebiesz!? DZIWNE SWINIARY Szłam, nie oglądając się, tylko patrząc na coraz bliższe do- my. Nogi niosły mnie szybko, żeby jak najprędzej spotkać kogoś znajomego i zapytać o wszystko. Marek biegł za mną daleko, czasem mnie wołał, ale nie miałam zamiaru odpowiadać: w końcu on mnie tutaj sprowadził, wszystko to była jego wina. Dobiegłam do domu sołtysa, a tutaj, za płotem jakiś dziwny, rudy pies szczerzy na mnie zęby. Gdzie się po- dział Reks? W oknie zamiast pani sołtysowej siedzi inna pani. Powiedziałam: „dzień dobry", nie odpowiedziała, jak gdyby mnie nie zauważyła. A zaraz potem usłyszałam, jak odpowiada Markowi, który biegł, „dzień dobry, Marku". Co mi tam - pomyślałam - niech sobie udają, jak im się chce. Tak, ale w Świniarach nikogo nie poznaję. Wszędzie siedzą ludzie nieznajomi, ale zachowują się, jak gdyby byli u siebie. Wbiegłam na mostek nad kanałkiem i sta- nęłam. Marek Piecek jakoś potrafił się domyślić, gdzie mnie odnaleźć, więc też dobiegł do mostku. - Jesteś czy cię tu nie ma? - zapytał niepewnie. 97 Udawałam, że mnie nie ma, a gruby biedak był tak zmę- czony, że usiadł na tej samej belce, co wtedy, gdy go na- rysowałam, i sapał. - Idź sobie, gdzie chcesz. W końcu i tak będziesz mnie musiała o cóś zapytać - powiedział, a ja rozglą- dałam się ostrożnie. Cały czas chodziło mi po głowie, że ujrzę swoją mamę. Ale jej wózka nigdzie nie było. Na łące pies Walczaków, Borys, kopał swoje krety. Wreszcie uj- rzałam stworzenie, które było prawdziwe. - To Borys - powiedziałam uradowana. - Wiedziałem, że gdzieś tu jesteś - wysapał Marek. - Nie rozumiesz, że chcę ci tylko wszystko pokazać? Je- żeli będziesz uciekać ode mnie, nie dowiesz się niczego. Ale ja już nie słuchałam. - Wiem, że umówiliście się, żeby mnie oszukać - po- wiedziałam do ucha Marka. - Tu wszyscy udają albo się poprzebierali. A może nawet ty nie jesteś żadnym Mar- kiem Pieckiem, tylko kimś przebranym? Zaraz to spraw- dzimy! Chwyciłam Marka za nos, za włosy, żeby ściągnąć, je- żeli miał maskę, ale moje palce niczego nie poczuły, nie dotknęły. Nie mogłam zrozumieć. - Co tu się dzieje! - krzyknęłam, a Marek odwrócił się w moją stronę. - Dobrze, że tu jesteś - sapał. - Naprawdę, nie od- dalaj się, bądź przy mnie blisko, wtedy może zrozumiesz wszystko, bo ja ci na pewno nie wytłumaczę niczego. - Jakoś udało się wam wszystko poprzestawiać, umie- ścić wszędzie przebranych ludzi, nawet psy pozamie- niać... - mówiłam, rozglądałam się wszędzie i znowu mnie zatkało: przy murze kościoła szła kobieta. Wysoka, zgrabna, tak że najpierw pomyślałam o nowej żonie wuj- ka Darka. 98 .- Kto to jest? - zapytałam po cichu. ,- To pani Ewa Michalska. Jest fryzjerką, ale nikogo nie czesze ani strzyże, bo nikomu to nie jest potrzebne __powiedział Marek. - Wiem, kto to, poznałam z fotografii na jej grobie - powiedziałam. - Ale ci się pomieszało! - zdziwił się Marek. Nie miałam siły z nim rozmawiać, ale on jak na złość ciągle gadał: - Chyba już się przekonałaś, że nikt cię nie zauważy, a ty sama niczego nie możesz tu zmienić. Nic nie przenie- siesz, nie wykopiesz, niestety. Możesz tylko przebierać palcami, a i tak nic ci z tego nie przyjdzie. Nie wiem, jak tobie takie cóś wytłumaczyć, bo sam nie rozumiem, jak to możliwe, że zjawiłaś się tutaj jako duch - powiedział wolno. - Ja jestem duchem? - parsknęłam. - Przecież to wy... - Nie, lepiej było z Markiem Pieckiem o tym nie dyskutować: po co? Czy on mógł to zrozumieć? Ktoś znowu się pojawił, jakaś malutka postać. Stała, roz- glądała się, gdy podchodziliśmy do niej. No i wreszcie uj- rzałam kogoś prawdziwego, to była stara pani Borejko. - Dzień dobry! - wykrzyknęłam z radości, ale sta- ruszka nie odpowiedziała, nie odwróciła się nawet w moją stronę. - Kto to jest? - zapytał Marek. - Przecież to pani Borejko, zawiozłeś jej drewno na opał! - krzyknęłam, ponieważ wreszcie miałam dowód na to, że się zgrywa. - Ja zawiozłem jej drewno? Naprawdę wszystko ci się plącze - odpowiedział. - Może tak z wami, duchami jest? Co mnie to obchodzi, jeżeli tak musi być, to jest i tyle. 99 Pani Borejko gdzieś znikła, a ja szłam przed Markiem co chwila cicho podśpiewując, żeby wiedział, gdzie je. stem. Wszystko dzieje się jak zwykle, a tutaj pan Wolski staruszek, o którym wam mówiłam, znowu siedzi na swo- jej ławeczce i jak zwykle nic nie mówi. Idziemy przed sie- bie, ale tak jakoś to, co jest trochę dalej, wydaje się mniej wyraźne, jakby znikało we mgle. A już najdziwniejsza była droga ze Świniar do miasta. Zamazana, jakby ktoś ją rysował, ale nie dokończył. Na pewno nasza prawdziwa droga jest inna, dłuższa, znika dopiero za wzgórkami. Pa- trzyłam i przypominałam sobie, jak wygląda nasza droga, gdy Marek powiedział: - Tej drogi jeszcze nie zdążyłem dokończyć. Miałem to zrobić dzisiaj, ale pojawiłaś się ty. - Chcesz mi powiedzieć, że ta droga jest zrobiona przez ciebie? ^-Oczywiście, a kto miałby ją zrobić? Tutaj, powiem ci, są sami bardzo leniwi ludzie. Gdyby nie ja, prawdopo- dobnie nie byłoby tu niczego. Aż sam nie wiem, jak może wyglądać pustka, a w niej tylko siedzą ludzie, jak larwy w drewnie, czy jakoś tak? Wszystko jest na mojej głowie. Ale i dobrze, wolę mieć cóś do roboty niż tak siedzieć i myśleć. Myślenie jest nudne, a już najgorsze I jest wymyślanie czegoś albo zgadywanie, co by było, gdyby cóś się zmieniło. Wiesz, że nie kłamię, więc mi uwierz: wszystko, co tutaj widzisz, sam zrobiłem - chwalił się Marek. - Teraz mi nie przeszkadzaj, mu- szę zająć się tym, co jest na mojej głowie, wykończę dro- gę. Nie mogę na nią patrzeć, nie wiem, dlaczego, wydaje mi się jakaś nieudana. Niby jest, ale jej nie ma. Ty też masz czasem takie myśli, że cóś wygląda nie tak jak musi? Przepraszam, że cię pytam, może się takimi spra- wami nie interesujesz. 100 Pomyślałam o swoim zostawionym przy mamie zeszy- ie w którym narysowałam naszą drogę. Gdybym mogła arysować to, co widziałam teraz, żeby porównać... __Dobrze, w takim razie w kilka chwil dokończę dro- a dla ciebie też mam zajęcie, żebyś się nie nudziła - powiedział Marek. - Wiem, jak lubisz rysować, to wy- konani ci tu zaraz potrzebne rzeczy, o proszę! No i Marek poruszał palcami, wziął niby coś do ręki, uklepał, potrząsnął i położył na ziemi blok rysunkowy, jak gdyby wyjął go z powietrza. A potem między jego palcami skądś wzięły się kolorowe kredki. Położył je obok bloku. - Masz, co trzeba, spróbuj porysować, a zrozumiesz, jak tu jest. Może wolisz farbki? - zapytał. - Nie, nie - odpowiedziałam szybko, popatrzył, skąd pojawił się mój głos, uśmiechnął się. - Rysuj, próbuj, może ci się uda. A ja wezmę się za drogę. Stałam jak wryta, a on zapatrzył się na niedokończoną drogę i odszedł kilka kroków. Chciałam wziąć kredki, ale nie mogłam ich podnieść. Gdy to się w końcu udało, kredki pełzały między moimi palcami jak robaki, których nie czułam. Zaczęłam nimi rysować, ale wyobraźcie to so- bie! Nie czułam ich ciężaru, jak gdyby moje palce zdrę- twiały. Blok leżał na ziemi, kredki zostawiały kolorowe kreski, a te znikały, jakby je coś wylizywało. Starałam się, męczyłam, a kartka wciąż była pusta. - Co to wszystko znaczy? - wykrzyknęłam. Marek nie odwrócił się, tylko powiedział: - Próbujesz cóś narysować, a ci nie wychodzi? Sama widzisz, ty niczego nie możesz tu zrobić. Ja gdybym umiał rysować, tobym mógł, ale ty nie dasz rady, nieste- ty- Ale dla mnie i dla innych tutejszych ludzi wszystko jest bardzo łatwe. My możemy wykonywać najróżniejsze 101 - rzeczy bez wysiłku. Ale poza mną nikt tu niczego niJ chce robić. Już się nie męcz, tylko popatrz na moją pracę Właśnie biorę się za dokończenie drogi. Wydawało mi się, że gada jakieś głupstwa, nabija się ze mnie, robi jakieś sztuczki, ale nie: stanął przed drogą i zaczął przebierać rękami, potem podskakiwał, jak gdyby coś ubijał nogami. Zachowywał się jak pajac, lecz droga robiła się coraz wyraźniejsza, dłuższa, prawdziwsza. Gdy przestał przebierać palcami i podskakiwać, droga była od- tworzona dokładnie tak jak w Świniarach. Marek nawet się nie zmęczył, wrócił do mnie, popatrzył na swoją pracę, powiedział: - U nas wszystko powstaje prawie samo. Jeżeli che się cóś zrobić, wystarczy tylko ruszyć ręką, a już jest wy- kopany dół, ubity plac do piłki albo nawet taka droga, Wszystko robi się łatwiej niż z płasteliny. Popatrz, wezmę kamień, nawet go specjalnie nie muszę podnosić, a inne kamienie same się przyciągają tak, że zrobię murek, wi- dzisz? I rzeczywiście, postawił z kamieni nierówny murek w miejscu, gdzie w Świniarach na pewno żadnego murku nie było. - Ale jaja! - zakrzyknął. - Pierwszy raz udało mi się wykonać cóś, co sam wymyśliłem! Dobrze, pomyślałam, nie mówiąc mu tego, ale wymy- ślić coś takiego, murek zagradzający przystanek, to po prostu głupie. Wszystko, co tu się działo, wydawało mi się głupie. I dobrze, ale Marek to zrobił, a ja nie potra- fiłam narysować nawet kreski? Dlaczego, co ja tutaj ro- bię, po co się nad tymi głupstwami zastanawiam? Gdyby chociaż można mnie było zobaczyć. - Już wiem, jak to jest, gdy ktoś cóś zrobi - cie- szył się z murka Marek, a ja zauważyłam jakąś idącą 102 \ 103 dziewczynkę. Była w szarym płaszczyku, gęste włosy zasłaniały jej buzię. - Kto to jest? - zapytałam. - To Cecylia Rostocka - powiedział Marek szeptem. Zatkało mnie, więc tak wyglądała ta ciekawiąca mnie dziewczynka, kuzynka mamy? - Ona jest dziwna - powiedział Marek, gdy nas mi- nęła. - Dlaczego? - A bo ja wiem? Czasem jest, czasem jej nigdzie nie ma. Jest niewyraźna. Nie można jej zobaczyć. Ale mnie i tak dziewczyny nie obchodzą. Cecylia Rostocka poszła przez ulicę, minęła dróżkę do kościoła i skręciła za płot Walczaków. Ostrożnie pobieg- I łam za nią. GŁUPIA ROZMOWA Chociaż wszystko tu było dziwne, jednak to, jak Cecylia Rostocka szła, wydawało mi się najdziwniejsze. Nie wi- działam, żeby poruszała nogami, a przesuwała się jak coś ciągniętego na lince. Dokąd zajdzie? - myślałam. Marek pytał, gdzie jestem, więc odpowiedziałam, że idę za Cecylią. - Po co za nią idziesz? - zapytał i poszedł za nami. - Już ci powiedziałem, że jest dziwna. - Przecież dziwne sprawy są ciekawe, a te, których się nie rozumie, najbardziej. Chyba się ze mną zgodzisz? - Nie zgodzę się. Mnie interesują tylko normalne sprawy. Narąbać drewna, to dla mnie ciekawe, wykopać dół na kartofle, jeszcze bardziej. Gdybym się zastana- wiał nad tym, czego nie rozumiem, to tylko bym siedział i myślał, albo chodził i podglądał. No i co z tego, że się o niej wszystkiego dowiesz? Nie lepiej w tym czasie zro- bić cóś pożytecznego? - Ty i ja jesteśmy różni. Mnie ciekawią jedne rzeczy, ciebie inne. Gdybym nie była ciekawa, nie chodzilibyśmy teraz tutaj. - Ale jaja! A jakby ktoś tego nie wykonał, toby nie było gdzie chodzić - powiedział mądrze Marek. - Nikt nie 105 robi niczego dla ciekawości. Ja zrobiłem tu wszystko, żeby było zrobione. Musiałem to zrobić, bo tego nie było. Nie dla ciekawości. - Przestań opowiadać takie bzdury! Kiedy coś się robi, na przykład wyplata koszyk, to chyba człowiek jest zaciekawiony, jak mu ten koszyk wyjdzie, prawda? - Gdyby koszyki robiło się tylko dla ciekawości, jak będą wyglądać, nikt normalny koszykami by się nie zaj- mował. Nawet książki robi się po cóś, a nie, żeby zoba- czyć, jakie będą. Ktoś robi książki, a ktoś inny się na nie gapi - Marek powiedział tak ogromne głupstwo, że aż mnie rozśmieszył, i mówił dalej: - Z tego, co mnie inte- resuje, jest pożytek: narąbie się drewna, wykopie dół, cóś przesunie i już wiadomo, zrobione, a z tego, co ciekawi ciebie, ja nie widzę żadnej korzyści. Dowiesz się czegoś i co? Nawet jakby ta Cecylia Rostocka fruwała, i co z tego? Dla nikogo to żadna korzyść. - A jeżeli ona wie coś, czego nikt nie wie? - Niby co takiego może ktoś wiedzieć, co by się ko- muś innemu przydało? Każdy nauczyciel wiedział cóś, o czym ja nie wiedziałem, i co z tego? Ja wracałem do domu, kopałem, rąbałem, stawiałem słupki, wyrzucałem gnój z chlewa i co mnie obchodziły szkolne wiadomości? Dla mnie słońce może być takie małe, jak widać, a gwiaz- dy jak dziurki wydłubane w niebie. Po co się dowiedzia- łem, że są milion razy większe od Ziemi? Zobaczysz, że tutaj, jak się ściemni, gwiazdy będą jak świecące dziurki. Bo tak je zrobiłem, a nie, że są dalekie, jakieś gazowe, ogromne; po co? Taka głupota, że Ziemia się kręci, co z tego? Albo - historia! Ty naprawdę wierzysz, że był król Jagiełło? Już nie wiedziałam, jak z nim rozmawiać, ale Marek sam mówił: 106 __ Króla Jagiełły nikt nie widział, nikt! Czego nie wi- / dać tego nie ma, a co jest, to można zobaczyć i dotknąć. / __ Tak - powiedziałam ze złością i ze śmiechem. - To i mnie nie ma? ___ Wiem, że jesteś, bo kiedyś cię widziałem, no i w do- datku teraz gadasz. __ Tylko dlatego? - Oczywiście! Rozmawialiśmy tak głupio, a tymczasem Cecylia Ro- stocka odchodziła, odchodziła, aż zniknęła za domem Bojkowskich. Pobiegłam za nią i skądś już wiedziałam, dokąd ona idzie. TAJEMNICZE SPOTKANIE Niepotrzebnie się skradałam, i tak nie było mnie wida a Cecylia szła i szła znajomymi uliczkami, aż ukazały si drzewa sadu. Szła tam, gdzie powinien być nasz do i rzeczywiście ujrzałam jego czarny dach. - Nie rozumiem ciekawości - mówił zasapany Ma- rek i doganiał mnie co chwila. Cecylia Rostocka do- szła do drzwi naszego domu i stanęła przed nimi, jak ktoś nie wiedzący co robić. Ja sama denerwowałam się, chciałam jej coś podpowiedzieć, chociaż nie wie- działam, co. Marek akurat mnie dogonił, ale stał za porzeczką, pa- trząc na Cecylię i strasznie się nudząc. - Po co tu przyszliśmy? Nie lubię chodzić do domów, nie lubię patrzeć, jak ktoś siedzi w domu i nic nie robi. Zo- baczysz, że tak będzie - Ciszej, ktoś tam jest - szepnęłam. - Jasne, że jest, domy są po to stworzone, żeby w nich ktoś siedział. Cecylia stała pod drzwiami, jej płaszcz zasłaniał prawie całe nogi, a gęste włosy - głowę. Wydawało mi się, że ktoś powinien jej poradzić, co robić. Dlatego zbliżyłam 108 , (jkna i podciągnęłam na parapet. Mogłam tam usiąść i zajrzeć do środka. W naszym największym pokoju siedzieli jacyś ludzie. Zbliżyłam 0Czy do szyby i o mało nie poleciałam na trawę: I m byli rodzice mojej mamy, moi dziadkowie! Wanda j ? Kazimierz Maj. Poznałam ich z fotografii zebranych rodzinnym pudełku. Przy stole siedzieli też inni ludzie, I a między nimi pani Ewa Michalska. / - Ja wiem, co oni tam robią - powiedział Marek, nie i zaglądając do okna i nie wychodząc zza porzeczki. - Pani Michalska umie robić różne rzeczy. Ona przywołuje duchy. __Jak to? - nie mogłam nic a nic zrozumieć. Zmarli, którzy chcą zobaczyć duchy? To znaczy kogo? Moja babcia wstała od stołu i otworzyła drzwi. Do poko- ju weszła Cecylia Rostocka i usiadła na krześle pod ścia- ną. Nie widziałam jej buzi, tak była opakowana w płasz- czyk, a włosy ciągle zasłaniały jej twarz. Babcia usiadła przy stole, pani Michalska zapaliła wielką świecę i twarze ludzi zrobiły się jakieś żółte, a oczy migotały. Pani Mi- chalska wyjęła z torby szklaną kulę, podobną do tej znale- zionej przeze mnie w sadzie, ale bez małych ludzików w środku. Wszyscy, oprócz Cecylii Rostockiej, położyli ręce na kuli i tak czekali. Patrzyli na swoje ręce, czekali, czekali i nic się nie wydarzyło. Pani Michalska wstała, chodziła po pokoju, zatrzymała się przy oknie i patrzyła, ale mnie oczywiście nie widziała. Zauważyła jednak Marka. Otworzyła drzwi i kazała mu wejść do domu. - Jak mnie to wszystko nudzi - jęknął Marek, ale wyszedł zza krzaka. Gdy tak szedł do drzwi, szeptał, że- bym usłyszała: - Wejdź za mną, jeżeli tu jesteś. Przytrzymał otwarte drzwi dłużej, aż szepnęłam mu w ucho, że weszłam. Zamknął drzwi. W pokoju pachniało 109 świecami i jeszcze czymś. Marek usiadł na krześle poj ścianą. Było tam jeszcze jedno krzesło, między n^ a tym, na którym siedziała Cecylia Rostocka. Usiadłam n nim i spróbowałam z bliska jej się przyjrzeć. Przy sto wszyscy znowu położyli ręce na kuli i przymknęli oc - Duchu przybądź - dziwnym głosem powiedzi pani Michalska. Duchu Krystyny, czy jesteś tu? Nikt nie odpowiedział, ale ze szklaną kulą coś się dzia- ło, ręce na niej drżały, a oczy siedzących otworzyły siej jak gdyby coś tam zobaczyły. - Odezwij się, Krystyno - strasznym głosem mówi- ła Ewa Michalska, a ja domyśliłam się, że chce, żeby coi powiedziała moja mama. - To ma być ciekawe? - zapytał po cichu Marek. Ewa Michalska popatrzyła na niego groźnie. A ja chcian łam zrobić tylko jakiś żart, przecież wiedziałam, że mama nie może odpowiedzieć. - Jak może ciekawić się ktoś takim czymś? - nudził się Marek. A ja powiedziałam do niego: - To rzeczywiście głupota. I wtedy wszyscy przy stole się poruszyli, rozejrzeli po pokoju. - Czy to ty, duchu Krystyny? - zapytała pani Mi- chalska. - Nie, to tylko ja, jej córka - powiedziałam głoś- no, a głos nie wypadł z moich ust, tylko z tej szklanej kuli. Moi dziadkowie popatrzyli na siebie, a babcia, siwa, ma- lutka, zapytała: - Jesteś naszą wnuczką Zosią? - Tak - odpowiedziałam. - I co tam u was słychać? - zapytała. - Czy twoja mama, a nasza córka Krystyna, ma jeszcze inne dzieci? 110 L Tylko mnie i Romka - powiedziałam, nie mogąc uwierzyć- _. Jak wyglądasz.-1 Nie jestem piękna, ale uczę się dobrze i pomagam amie - odpowiedziałam uczciwie, ale pomyślałam, że jnnych sprawach lepiej dziadków trochę oszukać. _- Jesteście szczęśliwi? - zapytał dziadek Maj. __Tak - odpowiedziałam. - Lubimy z mamą wędro- wać, opowiadać sobie różne rzeczy. Mama nauczyła mnie pleść koszyki, wianki, różne przedmioty. __To dobrze, że jesteście szczęśliwi - powiedział dziadek Kazimierz Maj. - A co u Stanisława, twojego taty? - Też wszystko dobrze. Pracuje, chce odnowić nasz dom, pomalować, naprawić rynny, dach. - No proszę - powiedziała babcia do dziadka. - A ty Tswsae mówiłeś, że z niego nic dobrego. - W takim razie pomyliłem się. Lubił alkohol, palił dużo papierosów i planował różne rzeczy, a potem nic mu nie wychodziło. Całe szczęście, że nie miałem racji. Teraz opowiedz nam o Romku. - Nie jest za wysoki, ale jest bardzo wesoły. Cały czas opowiada dowcipy - powiedziałam. - Nie świntuszy? - zapytał dziadek. - Trochę, ale zaraz potem biegnie do spowiedzi. Był ministrantem - kłamałam. - Proszę, proszę - powiedział teraz dziadek do babci. - A ty myślałaś, że z niego nie wyrośnie nic do- brego. - I dobrze, że nie miałam racji. Było mi przykro, że wszystko, co dziadków ucieszyło, jest kłamstwem. - A co u dziadków? - zapytałam. 111 - U nas? - zastanawiali się dziadkowie, a z nimi my- ślał też Marek. - Tu się właściwie nic nie dzieje - odpowiedział | dziadek. - Tu jest koniec wszystkich zdarzeń. Siedzi- my, czekamy, ale jakoś niczego robić nie chcemy, bo i po co? Gdyby nie było tu Marka Piecka, który uparł się, że zrobi wszystko tak, jak powinno być, chyba niczego tutaj by nie było. Jest tu od niedawna, a tyle już zrobił, że dziw. Dla nas wystarczyłaby sama pustka, nic nam nie jest po- trzebne, ale on się uparł i nic na to nie możemy poradzić - powiedział do mnie dziadek. - Kiedy patrzę na innych, którzy są tutaj, wydaje mi się, że oni naprawdę już nic nie robią i nic nie chcą, tylko sobie rozmyślają, a ja ciągle chcę coś zrobić. Nie umiem siedzieć bezczynnie - wtrącił się Marek Piecek. - Sam nie wiem, dlaczego inni chcą tylko siedzieć i rozmyślać. Nie chcą niczego wykonywać, czyścić, przenosić. Siedzą i nic. Jak można nic nie robić? - Cóż to za ciekawski duch? Pierwszy raz nawiązałam kontakt z kimś takim - powiedziała pani Michalska. - Dzień dobry pani. Na fotografii z nagrobka jest pani chudsza - powiedziałam do niej szczerze. Oburzyła się: - No wiesz! Na moim grobie? Też coś! - Ja wiem, o co duchowi chodzi - wtrącił się Ma- rek. - Zosia widziała pani zdjęcie w pudełku z fotogra- fiami, pomyliła się, myślała, że to trumna. Tak mnie zezłościł swoim podlizywaniem się, ale skąd wiedział o naszym pudełku z fotografiami? Podglądał? - Nie rozumiem, jak można pomylić grób z pudeł- kiem? - dziwiła się Ewa Michalska. - Łatwo pomylić - mówił Marek. - Sfotografowani ludzie też są nieruchomi i zamyka się ich w różnych pu- dełkach jak umarłych - tłumaczył oszukańczo Marek. __- Może i tak? - zrozumiała pani Michalska i zapy- tała mnie: - Dlaczego od wielu miesięcy nie mogę po- rozmawiać z twoją mamą? __Nic w tym dziwnego, przecież i pani też nigdzie nie można spotkać - powiedziałam. __ To chyba naturalne, że tam, gdzie jesteście, nas nie ma. __ Powiedz nam, Zosiu, jak tam u was jest? - zapytał dziadek, a ja nie wiedziałam, co powiedzieć. Zastanawia- łam się, zastanawiałam, aż pani Michalska oderwała ręce od kuli i powiedziała zmęczona: - Wystarczy, mam wrażenie, że popełniłam jakiś błąd. Do głowy mi nie przyszło, żeby wywołać tę panienkę. Nie lubię takich przypadkowych spotkań z duchami. Na dzi- siaj wystarczy, jestem bardzo, bardzo zmęczona. Milczałam, a wszyscy zebrani oderwali ręce od kuli. - To była nasza wnusia - powiedziała babcia. - A jak pięknie i wyraźnie było ją słychać - powie- dział dziadek. Wtedy pomyślałam, że zapomniałam ich o coś zapytać, więc spróbowałam jeszcze raz: - Czy jest z wami Cecylia Rostocka? Aż podskoczyli, ponieważ mój głos wyleciał gdzieś spod sufitu. Nie myślcie, że mnie to nie przestraszyło. Mówicie, a tutaj, zamiast z ust, słowa wylatują nie wiado- mo z jakiego miejsca. Wszyscy popatrzyli na sufit, nawet Marek, tylko Cecy- lia Rostocka siedziała nieruchomo. - Gdzież Cecylka miałaby być jak nie z nami? - za- Pytała babcia przestraszona. - Czy mogę z nią porozmawiać? - spytałam. Teraz wszyscy spojrzeli na Cecylię, a ona nawet się nie poru- szyła. 112 113 Wszyscy popatrzyli na sufit, nawet Marek, tylko Cecylia Rostocka siedziała nieruchomo. 114 __Duch Zofii wszedł w żyrandol - powiedziała prze- jęta pani Michalska. Roześmiałam się i odpowiedziałam: __ Bardzo ciekawe, w co wszedł pani duch, może w pani fotografię na grobie? Wszyscy popatrzyli na kredens, ponieważ mój głos wy- leciał właśnie stamtąd. - Przestań się wygłupiać! - szepnął Marek, który po- myślał chyba, że biegam po pokoju i mówię z różnych miejsc, żeby ich zmylić. A ja siedziałam obok niego, lecz nie mogłam mu tego wyjaśnić. Gdy powiedziałam: - Jestem obok ciebie, na krześle - mój głos znowu wyleciał z kredensu. Teraz i ja się zdziwiłam na dobre. Babcia wstała, podeszła do kredensu, ostrożnie wyjęła kilka filiżanek, spodków, patrzyła na każdy. - Zosiu, odezwij się - poprosiła trochę przestra- szona. - Babciu, nie jestem duchem, czy tego nie rozumiesz? - zapytałam, a mój głos doleciał z innego miejsca, z ob- razka, na którym namalowano widoczek z łódką. Popa- trzyli na obrazek, ja sama też to zrobiłam. - Duch wszedł w obraz - powiedziała pani Michal- ska. Mnie samą już to denerwowało. Byłam przy Marku, a mój głos latał, gdzie chciał, jak mucha. - Ale na obrazie jest tylko jakiś widoczek - powie- dział dziadek. - Gdyby to był portret, to jeszcze, ale wejść w krajobraz? Oj, coś wydaje mi się, że ta nasza wnuczka to jakieś złośliwe dziecko. - Nie wnuczka, ale jej duch - podpowiedziała babcia. - A dajcie spokój z takimi sztuczkami! - złościł się dziadek. - Po co ta pani kula, pani Michalska, te wszystkie czary, jeżeli duch sobie fruwa jak komar? Daj- cie spokój! 115 - Chodź, pójdziemy stąd lepiej - powiedziałam j Marka i oniemiałam, zresztą wszyscy aż jęknęli ze zd2- wienia: moje słowa wyleciały z Cecylii Rostockiej, która wciąż siedziała nieruchomo. - Rany boskie! - wrzasnął dziadek i uciekł. Sama też najchętniej bym uciekła, ale miałabym uciec, zosta- wiając swój głos w tej nieznajomej dziewczynce? - Duch wszedł w Cecylię - domyśliła się pani JMj. chalska. - Nie, jestem tu, na krześle, obok Marka - powie- działam, ale mój głos wylatywał spod włosów Cecylii. 1 - Cecylko, ty mówisz, ty odzyskałaś głos? - zdziwiła I się babcia. - Od siedmiu lat byłaś niema, a teraz, nagle? Jak tu nie wierzyć w dziwne rzeczy? - To ona jest niemową? - zapytałam głupio, a wszyst-l kim oczywiście wydawało się, że powiedziała to Cecylia. I - Nic już nie rozumiem - powiedziała pani Michalska. I - Co tu rozumieć, Cecylia odzyskała głos! Cecylko, I powiedz coś, nie mogę uwierzyć - mówiła babcia, a w jej I oczach widziałam łzy. Chciałam, żeby babcia poczuła się szczęśliwa, i powiedziałam: - Mogę mówić, babciu. - Babciu? Cecylko, jestem twoją ciocią - zdziwiła I się babcia, dotykając dziewczynkę. - Przepraszam - poprawiłam się szybko, a Cecylia I Rostocka wstała i popatrzyła na wszystkich. Po raz pierw- I szy zobaczyłam jej ładne, niebieskie oczy i smutną, ale bardzo piękną buzię. Dlaczego ją ukrywała, chociaż była taka śliczna? Zapatrzyłam się na nią, a ona chyba nie mogła zrozumieć, co tu się dzieje? - Przecież Cecylia mówi głosem ducha Zofii Pietrzak, j coś jest nie tak - zauważyła pani Michalska, ale nikt jej nie słuchał. 116 , Dziecko, droga Cecylko, jakie to szczęście, że ty cieszyła się babcia, obejmując ją i całując. ł i tż thę , jsZ __ cieszyła się b, ją iadek ostrożnie wrócił do pokoju, patrzył i też trochę ł kał. Tylko Marek nic nie mówił, wiedział, że coś tutaj naprawdę pokręciło, ale nie próbował niczego zro- zumieć. ZOSIA - CECYLIA Cecylia wyszła z domu. Dziadkowie szli za nią, pani Mi- chalska gapiła się na kredens, na obrazek, żyrandol. - Dokąd idziesz, zostań z nami, przecież to i twój dom - mówiła do Cecylii babcia, a ona odchodziła i odcho- dziła. Musiałam iść za nią. - Na co czekasz, chodź ze mną! - krzyknęłam do Marka, ale mój głos - niestety - wyleciał z Cecylii, chociaż ona nawet nie poruszyła ustami. Nim Marek nas dogonił, powiedziałam do niej szeptem: - Posłuchaj, bardzo cię przepraszam, sama nie wiem, jak to się stało, ale ty wiesz, że jestem kimś zupełnie in- nym. Idę teraz obok ciebie, jeżeli zrozumiałaś, stań na chwilę, nim cię Marek dogoni. No i Cecylia Rostocka stanęła. Tak, wszystko zrozu- miałam, ale porobiło się tak, że już nie wiedziałam, jak się z tego wyplątać. - No i co? - zapytał Marek niepewnie, ponieważ nie wiedział, kogo właściwie pyta. - Narozrabiałeś, Marku Piecku - powiedziałam, a on popatrzył na Cecylię. 118 _ Ta nic nie wiem, a ty jeszcze na mnie zwalasz? A może wV zwalacie? To jest dla mnie albo za mądre, albo za łiioie Powiedz tylko, ty siedzisz na niej czy zrobiłaś jakoś iczej? Albo nie, nie mów, mnie to nie ciekawi. __ Idę obok niej - odpowiedziałam, chociaż udawał, 2e go to nie interesuje. - Cecylia nie może mówić, więc mówię ja. Mnie nie widać, jej nie słychać, uzupełniłyśmy sję__ podpowiedziałam i zobaczyłam, że Cecylii spodo- bał się ten pomysł. Marek podbiegł, patrzył z boku na Ce- cylię. - Nie wiedziałam, że jesteś taka ładna. Ładni ludzie nie mają prawa się ukrywać, chyba są piękni po to, żeby innym było przyjemnie na nich patrzeć. Ładna jesteś, ale po co takie cóś? Rozdzielcie się, tak będzie najlepiej. - Nigdy nie mówiłaś? - zapytałam Cecylię, a ona po- kręciła głową, że tak. - Wiesz, że chyba jesteś moją cio- cią? - zapytałam i obie zaczęłyśmy się śmiać - prze- cież Cecylia była najwyżej w moim wieku. - To bardzo śmieszne, co? Jedna jest niewidzialna, druga niemowa, jest się z czego śmiać! Ciekawe, dokąd pójdziecie? No, proszę, idźcie sobie, teraz chociaż wiem, gdzie mniej więcej będziesz - powiedział zadowolony i miał rację, ale nie do końca. Mogłam przecież odejść i zostawić w Cecylii swój głos. Zatrzymałam się: o czym ja myślę, co ja mówię, prze- cież to nie miało najmniejszego sensu! Czekała na mnie mama, musiałam wrócić do siebie, a tutaj...? Gdzie ja właściwie jestem? - rozglądnęłam się. Tak, nie miałam czasu, musiałam wrócić, tylko jak, którędy? Jak to którę- dy? Oczywiście, przez cmentarz! No i poszłam w zupełnie inną stronę: oni odchodzili tam, a ja tutaj, na mostek, a potem dalej, byle szybciej znaleźć się na cmentarzu. Uszczypnęłam się i zabolało, więc to nie był sen ani nic ta- 119 kiego. No, ale w kałużach, które mijałam, nie widział; swojego odbicia, niestety! m - Co mi tam? - powiedziałam i zaczęłam śpiewać lecz swojego głosu nie usłyszałam. Spróbowałam więl krzyknąć, ale też na nic, chociaż nie, po chwili mój g}Os dobiegł z dali jak echo. Zrozumiałam, że ja krzyknęłam a głos wyleciał z Cecylii, która odchodziła z Markiem wciąż dalej i dalej. Ej! - pomyślałam - najważniejsze żeby jak najszybciej być przy mamie. Cała ta głupia histo- ria musi się jakoś wyjaśnić. Jak w takie głupie cóś ktoś może wierzyć? - przypomniałam powiedzonko Mar roześmiałam się i już byłam na cmentarzu. *< * %? POWRÓT Widocznie biegłam, jak mogłam najprędzej, a po głowie latały mi różne myśli, tak że nawet nie zauważyłam, kiedy znalazłam się na cmentarzu. Powiedziałam sobie, że nie będę patrzeć na groby, na nic, tylko szybciutko odnajdę polankę z tajemniczym korytarzem i przejdę na drugą stronę. Biegnę więc przez cmentarz, szukam ścieżki na polankę i staram się nie patrzeć na groby, ale jednak - niestety, a może na szczęście - jestem ciekawska. Mu- siałam spojrzeć na grób Sebastiana Marianowicza. Zwol- niłam bieg, ostrożnie zbliżyłam się i - po raz może dziesiąty - zatkało mnie! Na grobie nazwisko: Marek Piecek... To był grób Mar- ka! Znowu w mojej głowie wszystko zawirowało. W tej samej chwili zrobiło mi się strasznie smutno, że jednak Marek nie żyje, z drugiej strony - ucieszyłam się, po- nieważ znowu byłam na naszym normalnym, świniar- skim cmentarzu. Były groby braci Bojkowskich, pana Wolskiego, dziadków Majów. Więc wszystko zrobiło się normalne, tylko wózka mamy nie mogłam zobaczyć. Biegałam po ścieżkach, zadyszałam się, a mamy nie wi- dać. Teraz to już nic nie wiedziałam, wszystko mi się po- 121 myliło i zrobiło się niepewne. Czy ktoś mógłby takie za. gadki rozplatać? Aż zaczęłam zazdrościć Markowi, że on w ogóle nie myśli o rzeczach, których nie rozumie. Tak ale ja, niestety, jestem inna. Myślę, zgaduję, patrzę wokó} i w końcu zapatrzyłam się na dachy Świniar. Muszę jak najszybciej tam wrócić, ale mam zostawić mamę gdzieś tutaj, samą na cmentarzu? Chociaż wiedziałam, że mama nie odpowie, zawołałam: - Mamo, gdzie jesteś, mamo! I zgadnijcie, co się stało? Tak, nic się nie stało, ponieś z moich ust nie wyleciał żaden odgłos. Przestraszyłam się, spróbowałam coś powiedzieć cichutko, jak najciszej: I - Czy ja mówię, czy nie? I znowu nic nie usłyszałam. O rany! Bałam się pomyś- leć, co tu się porobiło, chociaż chyba wiedziałam. Popatrzyłam na grób Cecylii Rostockiej, jak gdyby był kimś, kto też wie, o co tu chodzi. - To niemożliwe - powiedziałam, ale mogłam to zro- bić tylko w myślach. Uciekłam z cmentarza. Biegłam, łapałam w usta powie- trze, żeby je przewiało i wyciągnęło jakąś kulkę, która tam siedziała i nie pozwalała mi mówić. Domy były coraz bliżej, ale nie pobiegłam przez Świniary, tylko bokiem, przez mostek nad kanałkiem, jak najszybciej do domu. Chyba rozumiecie, że trochę się bałam, że mogę być - to głupie, ale cóż? - że mogę być niewidoczna. Na mostku stanęłam, ze strachem wychyliłam się za belkę i popatrzyłam na wodę. Całe szczęście! W wodzie odbijał się mostek, belka, a nad belką coś jasnego - moja bu- zia! Byłam więc widzialna. Aż zapiszczałam ze śmiechu, lecz nie usłyszałam żadnego pisku, niestety. - Zaraz będę w domu - powiedziałam i nie usłysza- łam siebie. Byłam taka bezradna, że zaczęłam płakać i po- 122 vi rzeczywiście zrobiły się mokre, ale płakałam po ci- jak mama. Jak mama - pomyślałam przerażona ległam jak najszybciej do domu. Musiałam się do- wiedzieć, gdzie jest mama, w ogóle wiele spraw trzeba tu było wytłumaczyć. Ale w sadzie zwolniłam, ukryłam się za porzeczkami i jeszcze raz spróbowałam powiedzieć - na nic. Pod- chodzę do domu i już mnie doganiają straszne myśli: je- żeli w domu nie będzie mamy, a będą tam... lepiej było nie kończyć pytania, kto mógłby tam siedzieć. Wchodzę jak najciszej, skradam się, a tutaj w pokoju co widzę? Mamy wózek, a na wózku siedzi mama! Krzyknęłam z radości, lecz nikt tego nie usłyszał. Mama patrzyła na włączony telewizor, a w kuchni ktoś palił papie- rosa. To był pan Mucha. - Jesteś - powiedział. - Jak mogłaś zostawić mamę? Godzinę czekałem na cmentarzu, a kiedy nie wracałaś, przypchałem ją do domu. Jak tak mogłaś? Chciałam coś powiedzieć, ale wiecie... - Zostawić własną matkę?! Mam pełne ręce roboty, a zajmuję się sprawami, które należą do kogoś innego. Co się stanie, jeżeli przyjdzie burza, a ja nie zdążę na ju- tro wykopać grobu dla pani Borejko? No, czemu tak pa- trzysz, mowę ci odjęło? Zajmij się mamą, ja wracam na cmentarz, do pracy. Ktoś musi ludzi grzebać, tak już jest. Pan Mucha wyszedł, a ja myślałam o pani Borejko, którą spotkaliśmy tam z Markiem, który jej nie poznał. Wszystko było takie niezrozumiałe. MILCZENIE Ugotowałam ziemniaki i parówki. Pokroiłam, usiadł* przy mamie i ją karmiłam. Serial się skończył, więc szukałam czegoś na innym programie, żeby tylko mai nie myślała za dużo o moim milczeniu. Był inny serial, Polsacie, mama zapatrzyła się, a ja podawałam jej porc. i wycierałam szmatką usta. Zjadła, popiła mlekiem, potei zawiozłam ją do ubikacji, posadziłam na sedesie, zro biłam wszystko, co trzeba, i posadziłam z powrotem n< wózek - cały czas w milczeniu. W końcu mama popa- trzyła na mnie jakoś uważniej. Musiałam coś wymyślić. Pokazałam swoje gardło, zakaszlałam, że niby mnie boli i mama się uspokoiła. Nawet nie wiecie, jak byłam zmęczona). Cały czas bie- gałam, skradałam się, a do tego denerwowałam się no i bałam. Teraz wszystko na mnie usiadło i przycisnęło, jak kamień. Wyjęłam zeszyt ze swoimi rysunkami, pokaza- łam mamie sad, mama zamrugała, więc wyprowadziłam ją do sadu, postawiłam na słońcu, a sama położyłam się na trawie, żeby pospać. Zamknęłam oczy, zasypiam, lecz myśli ciągle się plączą. Nie jestem taka beznadziejna jak Marek Piecek, gdy 124 - egoś nie wiem, muszę się dowiedzieć, o co tu chodzi. A kto by tu coś podpowiedział? Zresztą, jak kogoś zapy- tam, gdy nie m°?e mówic? •Wzięłam zeszyt, napisałam wszystko, co się przyda- rzyło, teraz go zamykam, a tutaj już słychać znajomy war- kot swoim samochodem zbliża się wujek Darek. Między gałązkami zamigotała czerwona farba, samochód stanął, wujek otworzył drzwiczki i wyszedł. Tak byłam zmęczo- na że nie pobiegłam mu na spotkanie, zwłaszcza że - sami wiecie - nie mogłam nic powiedzieć. Wujek nadszedł, za nim ukazały się zgrabne nogi jego żony, mojej nowej cioci. Zapachniało wokół perfumami. Usiadłam na trawie, wujek rozglądnął się, zaciekawiony, dlaczego nikt go nie wita, dlaczego milczę. Musiałam oszukać, pokazałam gardło i zakaszlałam. - Boli gardło? - zapytał wujek. - Może od lodów? W upalny dzień nie powinno się jeść lodów. Wujek podszedł do mamy, pocałował ją w policzek, a moja nowa ciocia Edyta pomachała do mamy paluszka- mi jak czerwonymi motylkami. - Tata w domu? - zapytał wujek. Pokręciłam głową, że nie. - Chodź, Zosiu, do kuchni, zrobimy herbatę, a mama posiedzi z Edytą. Żona wujka stanęła przy mamie i uśmiechała się, ale nie wiedziała, co ma robić. Wujek leciutko popchnął mnie do domu. - Otwórz buzię, pokaż gardło - powiedział, chociaż na pewno nie jest lekarzem. Otworzyłam, zajrzał. - Dziwne, żadnego zaczerwienienia, krost, gardło jest czyste. Kiedy cię rozbolało? - zapytał. Pokazałam na kalendarzu dzień wczorajszy. - Głowa nie boli, nie miałaś mdłości, mroczków przed oczami? 125 Pokiwałam, że nie. - Nie jesteś osłabiona, ręce nie drętwieją, nie po- cisz się? - Nie. - To nic, przejdzie, minie, tylko nie jedz lodów, nie pij zimnej wody, żadnych soków. Ciepłe mleko z miodem - to dla ciebie najlepsze. Masz tutaj dwadzieścia złotych, kup miód. Mama wygląda ładnie, dbasz o nią, czeszesz, myjesz, pięknie robisz makijaż. Gdybym miał mieć córkę, chciałbym, żeby była taka jak ty. Ale dzieci to ja już chy- ba mieć nie będę - powiedział wujek jakoś smutno. Wszedł do pokoju taty, rozejrzał się, powąchał i nic nie powiedział. Wiadomo, że tata pije, więc co tu może wy- glądać inaczej? - Ciocia Edyta jest dobrą osobą. Wiem, jak lubiłaś cio- cię Basie. Ale w życiu czasem tak się układa. Ciocia Edy- ta wydaje się zarozumiała, nieprzystępna. Ludzie odbie- rają wszystko powierzchownie. Popatrzą na kogoś i już wydaje się im, że wiedzą o nim wszystko. Wiesz, co mam na myśli? Twój tata, kiedy jest pijany, traci rozum, jak gdy- by w jego ciało wchodził ktoś inny, gdy trzeźwieje, znowu staje się sobą. Staram się mu pomóc i wierzę, że kiedyś odstawi alkohol, pozbiera się. Twoja mama była piękna, wesoła, pełna energii, ale przyszła ta choroba i ktoś, kto jej nie znał wcześniej, może pomyśleć, że nic nie wie, nie rozumie, nie pamięta. Ale my pamiętamy ją taką, jaka jest naprawdę, twojego tatę też, i musimy wierzyć, że odnajdą siebie. Pomyśl tylko, że na świecie są ludzie, o których nie wiemy nic, a którzy myślą o chorobie twojej mamy i ciężko pracują, żeby znaleźć lek, który uleczy ją i innych ludzi chorych na to samo choróbsko. Na świecie cały czas coś się dzieje, zmienia, powstaje coś nowego. W Świ- niarach może się wydawać, że czas się zatrzymał. Ludzie 126 snują się. siedzą, na coś czekają, a czas nie czeka, lecz płynie i każdy ma go coraz mniej. Jedni ludzie coś robią, wymyślają, a inni trwonią życie na niczym. W tej chwili chciałam coś wujkowi powiedzieć, ale, nie- stety, nie mogłam. - A Romek gdzie? Na pewno z kolegami popija piwo, mam rację? Dobrze, że nie musiałam odpowiadać. Zresztą wujek Darek wszystko zawsze wie, jak gdyby znał się na każdej sprawie. Patrzył, jak zalewam herbatę, a ja zastanawiałam się, dlaczego tak poważnie ze mną rozmawia? - Cioci Edycie nie nalewaj, ona pije tylko wodę mine- ralną - powiedział, gdy wyjęłam trzecią szklankę. Popatrzyłam za okno, gdzie żona wujka chodziła wokół wózka mamy jak jakiś żyrafowaty, czerwony ptak. Tylko jej okulary co chwila błyszczały od słońca. - Jeżeli już coś w Świniarach się zrobi, to jest to coś tak głupiego jak murek na przystanku autobusowym. Komu przyszło coś takiego do głowy, jaki to ma sens, po co? - powiedział wujek. Otworzyłam usta ze zdziwienia i zapytałam: - Jaki murek? Ale z moich ust nie wyleciało żadne słowo. Musiałam przy tym mieć głupią minę, ponieważ wujek popatrzył na mnie: - Aż tak źle z twoim gardłem? Może to poważniejsza sprawa? Chyba nie obejdzie się bez wizyty w ośrodku. Ale ja miałam co innego w głowie. Pobiegłam po swój zeszyt, odnalazłam narysowany przystanek, pokazałam go wujkowi. - No właśnie, przed tym przystankiem ktoś wymu- rował idiotyczny murek. Bez sensu zagrodził wejście, i po co? 127 Tak mnie to rozbawiło, że zaśmiałam się podobnie, jak śmieje się mama, bez głosu. Wujek przyglądał mi się jesz- cze uważniej. - Poza tym gardłem nie boli cię głowa, nie kręci ci się, nie czujesz się osłabiona? Pokręciłam głową, że nie. Wujek stał przy oknie, pijąc herbatę, ja usiadłam naprzeciw i myślałam o tym murku, a to znaczy, że myślałam też o Marku Piecku i o Cecylii Rostockiej. - Chciałbym, żebyście polubiły się z ciocią Edytą - powiedział wujek i poszedł ze szklanką do sadu. CIOCIA EDYTA Wujkowi Darkowi wierzę. On nie oszukuje, nie zmyśla. Dlatego zrozumiałam, że ciocia Edyta musi być dobra. Jeszcze na nią patrzyłam z okna, jak chodzi, uśmie- cha się, poprawia okulary, pali papierosa. Z daleka wi- dać, że wujek ją kocha. Widziałam, jak czasem ją doty- kał, dwa razy pocałował w policzek, a gdy mówił coś wesołego, najbardziej cieszył się, gdy ona się śmiała. Zresztą, kto miał się śmiać? Mama siedziała tyłem, była tylko ciocia i wujek, a nad nimi latała chmurka z papie- rosów. W końcu musiałam tam pójść. Robiło się już ciemno i gryzły komary, więc wtedy muszę być bliżej mamy, żeby pilnować jej skóry. - Myśleliśmy, że do nas nie wyjdziesz - powiedział wujek na mój widok. - Gdy byłam w twoim wieku, też nudzili mnie starsi - uśmiechnęła się ciocia Edyta. - W gruncie rzeczy niczym się nie różnią od dzieci, są tylko nudniejsi, wy- nurzeni i mniej ciekawi wszystkiego. No i są dużo °rzydsi. Kiedy patrzy się na dzieci, nie widać żadnego "rzydkiego, wszystko, co małe, jest ładne. 129 Ciocia chyba nie widziała Witka Kożuchowskiego -. pomyślałam o tym najstraszniejszym brzydalu. Albo Kaśki Woźniak - przypomniałam sobie i zrobiło mi się wesoło. - Gdy byłam mała, wszyscy mówili, że jestem ładna - mówiła ciocia. Pomyślałam, że jest zarozumiała, lecz po chwili ciocia powiedziała coś zupełnie odwrotnego: - Patrzyłam w lustro i myślałam: wmawiacie mi, po- nieważ jestem okropna. Miałam krosty, byłam za chuda i za gruba, miałam wielkie stopy i grube policzki. Nie mogłam na siebie patrzeć. Nie wyobrażałam sobie, że ja- kiś chłopak się ze mną umówi. A potem zaczęłam się zmieniać - mówiła ciocia i co chwila wkładała do ust papierosa. Pomyślałam, że teraz na pewno zacznie siej chwalić, a ona powiedziała: - No, ale gdy zaczęłam rosnąć, zmieniać się, wtedy zrozumiałam, że jest jeszcze gorzej. Zamykałam się w domu, żeby nikt nie widział tego ohydztwa. Pryszcze, jakieś bąble, piersi za małe, potem za duże, a już na golasa wydawałam się sobie obrzydliwa. Myślałam, że gdy zacznę rosnąć, zmienię się na lepsze, było jeszcze gorzej. Kiedyś moja mama rozchorowała się, więc przed świętami musiałam wyszo- rować cały dom. Weszłam na taboret, żeby wymyć okno. Myłam, stanęłam na miskę i poleciałem z tabore- tu płasko na posadzkę, złamałam nos. Przez dwa tygo- dnie chodziłam z takim bandażem, jak nosorożec. Do szkoły, do sklepu, wszędzie z takim bąblem na środku buzi. Ale się nasłuchałam śmiechów, docinek! Idę jak klaun, a wokół mnie są same piękne dziewczyny. Chłop- cy, jeżeli już na mnie patrzyli, to tylko po to, by się po- śmiać. No i co? Nic. Lekarz zdjął mi opatrunek, przy- szłam do domu, patrzę w lustro, a tu naprzeciw mnie stoi piękna, młoda dziewczyna, z normalnym nosem, z normalnymi policzkami, wszystko od tej chwili zaczęło 130 mi się we mnie podobać. Człowiek dopóki nie pozna prawdziwych kłopotów, nie doceni tego, co ma. I patrzcie, co usłyszałam od cioci Edyty. Chciałam jej coś powiedzieć, ale, wiecie... __Darku, czy podobam ci się? - zapytała ciocia. __Sam nie wiem, może i tak - zażartował zakochany w niej wujek. .- A wcale nie jestem piękna. Popatrz, Zosiu - ciocia zdjęła okulary i pokazała swoje nie za duże, ale wesołe oczy. - Popatrz uważnie, widzisz, że jedno oko mam mniejsze? A popatrz, czy są na równej wysokości? Oczy- wiście, że nie są. Lewe jest dużo niżej. Teraz popatrz na policzki, są pyzate? Są! A popatrz, jakie mam usta. Nic nadzwyczajnego, prawda? Uszy mam kłapciate. - Od- słoniła naprawdę za duże uszy. - Szyja jest za długa, jak u żyrafy. Stopy kiedyś miałam za duże, a dzisiaj wydają mi się za małe. Kolana mam chyba nieco za grube, a po- śladki? Co tam, nie będę zdradzać swoich tajemnic. Ale sama widzisz, mam tyle braków, a jednak zakochał się we mnie ktoś tak przystojny, wesoły i dobry jak twój wujek. - Zaraz, zaraz, ja też mam wady - powiedział wujek Darek. - Mam kartoflowaty nos, widzicie? Włosów nie mam już za dużo. Do tego popatrzcie na mój brzuch. Czę- sto bolą mnie korzonki, jestem leniwy, jem za dużo sło- dyczy... - Jeszcze trochę, a przekonasz mnie, że popełniłam błąd, wychodząc za ciebie - zażartowała ciocia. Pomyślałam, że w ich mieszkaniu musi być bardzo wesoło, jeżeli tak ze sobą rozmawiają. Wtedy wujek popa- trzył na moją mamę, pogłaskał ją po czole. ~- Tak naprawdę, gdyby nie to, że jesteś żoną moje- go brata, wcześniej kochałem się w tobie - powiedział do mamy, a wszyscy zamilkli, to znaczy zamilkł wujek 131 i ciocia Edyta. Popatrzyli na siebie, wujek odszedł, a cio- cia wzięła mnie za rękę. - Byłam tu kilka razy, ale nigdy nie pospacerowałyś- my po wiosce. Oprowadzisz mnie? Pokiwałam głową i odeszłyśmy, zostawiając wujka i ma- mę w sadzie. Ręka cioci była ciepła, czułam na niej obrączkę i pierścionek. Ciocia pachniała tak, że zapachy z łąk w ogóle się nie liczyły. - Szkoda, że nie możesz mówić. Akurat dzisiaj, to straszny pech, prawda? - powiedziała. - Jest teraz tro- chę tak jak wtedy, gdy spacerujesz z mamą. Ty mówisz, mama ci nie odpowie, teraz ja mogę mówić wszystko, a ty i tak nie odpowiesz. Chyba że w czasie spaceru minie ci to zapalenie gardła. Minęłyśmy mostek, taki dla mnie i dla mamy ważny, I a dla cioci nic ciekawego, spojrzała do wody i już idziemy I dalej. - Wiem, że kochałaś ciocię Basie. Zosiu, czy możemy I ze sobą o wszystkim mówić? Popatrzyła na mnie, a ja kiwnęłam, że tak. - W takim razie powiem ci to, ciocia Basia wyszła za I mąż po raz drugi, ma już dwoje dzieci. Wiem, że wujek Da- I rek nic ci nie mówił, ale ja uznałam, że tak będzie lepiej. I Ciocia Basia jest teraz szczęśliwa. Z wujkiem Darkiem ko- I chali się, pasowali do siebie, ale okazało się, że nie mogą I mieć dzieci. Bardzo to przeżyli, byli smutni, nie wiedzieli, I co zrobić, i postanowili, że się rozwiodą. Ciocia Basia była I zdrowa, ale wujek Darek, niestety, dzieci mieć nie może. Zatrzymałam się, dlaczego ciocia o tym wszystkim mi I mówi? Podeszła, dotknęła mojej ręki, kucnęła. - Wiesz co, kiedyś, gdy byłam dziewczynką, obieca- I łam sobie, że zawsze będę swoim dzieciom mówić prawdę- Gdy człowiek postanawia mówić prawdę, wtedy sam musi 132 bardziej dbać o to, co robi, rozumiesz? Takie postanowie- nie zmusza go do uczciwości. Tak sobie postanowiłam i na pewno próbowałabym swoje dzieci chować w praw- dzie, rozmawiać z nimi szczerze o wszystkim, bez owija- nia w bawełnę. Najgorsze jest zatajanie prawdy, kręcenie, oszukiwanie, żeby się tylko ktoś czegoś nie dowiedział. Wiem, że nie muszę cię przekonywać, sama to wiesz. Ciocia podniosła się i poszła w stronę domów, a ja za nią. Wszystko, co dzisiaj powiedziała, mnie dziwiło. Jak- by jej ubranie, paznokcie, okulary, papierosy były tylko sztuczne, a pod nimi ukrywała się prawdziwa osoba, jak jej złamany nos pod bandażem. Zaśmiałam się z tego. Dogoniłam ciocię. - Postanowiłam, że swoje dzieci wychowam w praw- dzie - powiedziała - ale coś sprawiło, że chyba tego nie zrobię. Ja też nie mogę mieć dzieci. Stałam i nie wiedziałam, co powinnam zrobić? Wszyst- ko stało się wielkie i twarde, nawet drzewa i chmury, jak z kamienia. - To smutne - ciocia odwróciła się i popatrzyła na mnie. - Smutne, ale prawdziwe. Ale widzisz, nie mam dzieci, lecz staram się dotrzymywać swojej przysięgi, po- wiedziałam wszystko, całą prawdę, tobie. Z twoim wuj- kiem połączyła mnie miłość i wspólne nieszczęście. Nie- którzy ludzie mogą mieć dzieci, ale ich nie chcą, bronią się przed nimi jak przed czymś najgorszym. A my z wuj- kiem chcielibyśmy je mieć, a nie możemy. Chciałam powiedzieć, że mogą przecież adoptować, ale jak mogłam powiedzieć? Narysować? Jak narysować dziec- ko adoptowane? Po czym je poznać? - Myślimy o tym, żeby adoptować dziecko - po- wiedziała ciocia, jak gdyby czytała w moich myślach. Ale widocznie jeszcze nie do końca wiedziała, że to zrobią, 133 ponieważ przestała mówić i poszła dalej, trochę szybciej a jej czerwone pantofelki zostawiały ostre ślady na piasku. Szłam za nią zdziwiona. Niedawno myślałam o tych spra- wach, a tutaj, w mojej rodzinie wszystko się staje podobnie? - Jeżeli adoptujemy, będziesz miała kuzyna albo ku- zynkę. Dla nas jest to wszystko jedno. Jeżeli ludzie chcą mieć dziecko, nie zastanawiają się, jaką powinno mieć płeć. To powinna być niespodzianka. Ale jak to zrobić, gdy dziecko już żyje, czeka? Jest wiele dzieci w takiej sy- tuacji. Nie potrafimy rozstrzygnąć, jak to zrobić. Oczy- wiście, każdy człowiek chciałby, żeby jego dziecko było udane. Zdrowe, ładne, wesołe, dobrze się uczyło, miało dobre serce. Jednak są dzieci przeciętne, niezbyt ładne, czasem chore, smutne, nawet niedobre. Czy takie dzieci nie zasługują na to, żeby się nimi zaopiekować? Wolno dochodziłyśmy do sklepu pani Tobańskiej, cio- I cia mówiła, a mnie robiło się coraz smutniej. Mówiła, że każda chwila jest gdzieś zapisana. Człowiek myśli, że so- bie wybiera drogę, a to i tak jest zaplanowane. A jak się chce cofnąć, nie można, bo to też będzie ta sama droga. Zastanawiałam się, dlaczego muszę wysłuchiwać takich mądrości? / - Czarów nie ma - powiedziała ciocia. - Nie ma wró- żek, wiedźm, krasnali, olbrzymów ani zaklętych miejsc, a jednak one są. Wszystko, co sobie wymyślimy, gdzieś jest. Tego nie ma, ponieważ nie możemy dotknąć, zobaczyć ani poprzestawiać - próbowałam powiedzieć, ale ciocia nie usłyszała. Zrozumiałam nagle, że to, co mówię, jed- nak ktoś słyszy - Marek Piecek i Cecylia Rostocka. Inaczej gdzie podziałby się mój głos? Przecież umiem mó- wić, nawet wydaje mi się, że mówię, tylko głos ucieka w dal, jakby chwytał go przeciąg. Oczywiście, że gdzieś go musi być słychać. A gdzie? Oczywiście tam! GŁUPI MUREK Zrozumiałam, że muszę jak najszybciej obejrzeć murek obok przystanku. Jeżeli wujek o nim mówił, na pewno tam jest. A skąd by się wziął? Stamtąd! Kto go wykonał? Marek Piecek. Wszystko robiło się jaśniejsze. Poszłam szybciej, ciocia w swoich pantoflach ledwie nadążała. Stanęłam przed przystankiem i rzeczywiście, murek był. Stał trochę z boku, zupełnie nie pasował do ni- czego i wychodził na ulicę. A droga ze Świniar była taka sama jak tamta, chociaż to tamtą drogę Marek upodobnił do naszej. Ale mnie to rozbawiło! Ciocia jeszcze nie na- deszła, więc zawołałam bezgłośnie: - Marku, Marku! Wyobraziłam sobie, że Marek stoi teraz przy Cecylii, albo gdzieś idą, a ona wypowiada moje słowa. - Nie wydaje ci się, że murek przed przystankiem po- winien być dłuższy? - pytałam. - Aż do lipy pod ko- ściołem. Jeżeli myślicie, że murek zaczął w tej chwili powsta- wać, to nie macie racji: nie działo się nic. Więc zrozu- miałam, że to nie jest takie proste, a może tego wcale nie ma? 135 - Nie siadaj na kamieniach - poradziła ciocia, gdy wreszcie doszła. - No i właśnie, cóż to za głupi pomysł z tym murkiem? - zapytała, patrząc. Ale mnie już to nie interesowało, zobaczyłam czarny sa- mochód przed domem pani Borejko. Mnie się wydaje, że to niesprawiedliwe, że czarny kolor musi być zawsze tam, gdzie jest coś smutnego. Przez to ludziom wydaje się, że jest naprawdę smutny. A rysunki zrobione czarną kredką czasem są niezwykle wesołe! Ale cóż! Gdy ktoś umrze, wszystko jest czarne. Ciocia znowu została z tyłu, gdy szłam pod dom pani Borejko. Za oknami staruszki modli- ły się tak żałośnie, że wszystko aż trzeszczało ze smutku. W stodole stali Jankowscy, jeszcze ktoś, i rozmawiali cicho. - Ale twój ojciec się upił. Piją i piją w „Wiatraku" - powiedział do mnie Piotrek Firlej, maluch w wielkich gu- miakach swojego taty. Jego tata pije dużo więcej, ale nie rozrabia, śpi, a rano do krów jedzie rowerem z konwią na kierownicy. Nie mogłam się go pozbyć, ciągle mówił: - Ale się dzisiaj dużo spraw u nas wydarzyło. Pani Bo- rejko umarła w nocy, potem Borysa, psa Walczaków, zabił samochód z mleczarni, kiedy ganiał za suką Piecków. Tak się narobiło, że nie wiadomo, gdzie biec patrzeć. Bory- sa Walczak zakopał i powiedział, że kierowcę z mleczarni zatłucze. A pani Borejko miała trzy córki i dwóch synów, wiedziałaś? Zawsze była sama, a teraz zjechali, żeby ziemię podzielić i sprzedać, i budynki. A widziałaś ten głupi mu- rek na przystanku? - zapytał na końcu, gdy ciocia Edyta już doszła, a ja stałam, prawie płacząc. Już nie zobaczę u nas Borysa kopiącego krety? Widziałam go tam, z Mar- kiem, była tam też pani Borejko, ale... - Zosiu, chodzisz za szybko jak dla mnie - powie- działa ciocia, znowu mnie doganiając. 136 f * ' Nie miałam czasu, wróciłam na przystanek i stanęłam jak wryta: murek, jak kamienny, gruby wąż. wydłużył się aż do lipy. 137 Nie miałam czasu, wróciłam na przystanek i stanęłam jak wryta: murek, jak kamienny, gruby wąż, wydłużył się aż do lipy. Okazało się, że Piotrek szedł za mną. - On zrobił się chyba jeszcze większy, ale niemożli- wości! - zawołał i zatupał gumiakami, pędząc gdzieś, by opowiedzieć o dziwnym wydłużeniu. A ja stałam, patrzy- i łam i wiedziałam, co tu się wydarzyło. Jeżeli jednak moje życzenie spełniło się tak łatwo, mogłam poprosić, by Ma- rek wykonał coś jeszcze, ale co? Wymyślać głupstwa to już ja potrafię! Popatrzyłam wokół i na zarośniętej łączce Walczaków wyobraziłam sobie karuzelę, kolorową, świecącą, z różnymi figurkami; nie, z pieskami podobny- mi do Borysa, dziesięć psów takich jak Borys! No nie, tego by było za dużo - pomyślałam sobie i nie popro- siłam Marka o to, tylko pomyślałam. KARUZELA I co wy na to? A jednak kilka chwil później z niczego za- częła powstawać karuzela. Więc nawet nie musiałam mó- wić, Marek słyszał też moje myśli? Patrzyłam oniemiała na powstającą z powietrza karuzelę, ale chyba Marek nie do końca wiedział, jak powinna wyglądać. Była nierówna, czubiasta i gdzieniegdzie z kamieni, ale podpowiadałam mu w myślach i wszystko stawało się takie, jak chwilecz- kę wcześniej wymyśliłam. Nawet przymykałam oczy, żeby coś lepiej zobaczyć. Gdy otwierałam, już to było. To tak, jak gdyby wystarczały wasze myśli, by stało się cokol- wiek, rozumiecie? Ale - muszę wam powiedzieć - ja też tylko dwa razy jeździłam na karuzeli, więc nie bardzo wiedziałam, jak wyglądają jej szczegóły. Na pewno ta była z grubsza trochę wymyślona. W końcu najważniejsze, że jakoś tam wyglądała, kręciła się, a nawet z głośnika grała muzycz- ka. Trzeba było jeszcze tylko dziesięć Borysów. Powstały w jednej chwili, wyglądały jak żywe, chociaż były trochę za wysokie, by mniejsze dzieci mogły na nie samodzielnie wskoczyć. Nie zastanawiałam się też, z czego wszystko Powinno być wykonane, nie miałam czasu, gdyż z wszyst- 139 kich stron zaczęli nadchodzić ludzie, a najszybciej do- biegły dzieci. Co się działo, tego nie opowiem, gdyż uciek- łam, sama nie wiem, dlaczego. Idę, a było czerwono od zachodzącego słońca: cienie czarne, chmury blade, a słońce za lasem wyglądało jak wielkie oko patrzące na Świniary. Zastanawiałam się, co takiego słońce widzi i pomyślałam: gdyby tu była wieża, wysoka, gładka, z windami i z domkiem na górze? Wtedy można by popatrzeć na wszystko. Zamknęłam oczy i wy- myśliłam taką wieżę. Z każdym kroczkiem wymyślałam ją coraz dokładniej. Wkrótce w pobliżu powietrze zaczęło trzeszczeć, jakby było szkłem i ktoś w nim coś kroił. Bałam się spojrzeć, lecz cóż, musiałam, no i... co wam będę mówić, przecież wiecie, już powstaje ta śmieszna wieża. Przeraziłam się, kto wie, czy wszystko starannie przemyślałam, ale było za późno: trzaski powietrza ustały, a nad moją głową zaszu- miał wiatr rozbijający się o wieżę. A tuż przede mną zapa- la się światełko w malutkiej windzie. Wchodzę, winda ru- sza do góry, wszystko jest tak, jak sobie wymyśliłam, j pędzę coraz wyżej, domy maleją, drzewa stają się nie wię- ksze od krzaków i winda staje. Wysiadam z niej, wchodzę do szklanego domku i patrzę. Wszyściutko widać, całe Świniary, rozkręconą karuzelę, gdzie na dziesięciu sztucz- nych Borysach szaleją dzieci, w dali Stawarki z naszą szkołą, staw, kanał, który zamienił się od słońca w czer- woną żyłkę biegnącą przez pola; mostek, cmentarz, ko- ściół i nasz dom, a obok domu czerwony samochód wuj- ka. Zobaczyłam czerwone od słońca buzie mamy i wujka, gdy próbowali zrozumieć, cóż to takiego wyrosło nagle w Świniarach. Schowałam się, żeby nie dostrzegli mojej twarzy, mama chyba by umarła ze strachu. Zobaczyłam też samotną ciocię, która stała zdumiona, a mijali ją ludzie 140 biegnący z wszystkich stron do wieży. Szybko wskoczy- łam do windy, zjechałam na dół i uciekłam na mostek, a kiedy się obejrzałam, w windzie było już pełno. Ludzie są ciekawscy i nawet kiedy czegoś nie rozumieją, muszą sprawdzić, jak działa. Usiadłam na mostku, na belce, gdzie siedział kiedyś Marek Piecek. Robiło się ciemno, ale słońce zza horyzon- tu jeszcze oświetlało czubek wieży, więc wydawało się, że to przybyli ludzie z kosmosu i zawiśli nad Świniarami. - Marku, nie zmęczyłeś się za bardzo? - zapytałam głosem, który na pewno wyleciał gdzieś tam, z Cecylii Ro- stockiej. - Jeżeli nie czujesz się zmęczony, zrób nad mostkiem daszek. Gdy kogoś złapie tu deszcz, będzie mógł poczekać, posiedzieć, odpocząć. Powiem ci, jak to powinno wyglądać. No i wymyśliłam daszek, potem okienka, kolorowe szyb- ki, ławeczki, nawet lampkę, gdyby komuś przydarzyło się coś takiego w nocy. Aż musiałam uciekać z mostku, tak szybko wszystko zaczęło się stawać. Śmiałam się, nie mogąc uwierzyć, że każde moje słowo jest przez Marka słyszane, a on tak dokładnie wszystko wykonuje. Nawet drzwiczki, jak gdyby mostek był domkiem albo kapliczką. Może przesadziłam z tymi drzwiczkami? - Jeżeli masz ochotę zrobić coś jeszcze - powiedzia- łam do Marka i wymyśliłam obok mostka fontannę z sika- jącym chłopcem, jaką kiedyś widziałam na filmie. Oczywiś- cie niedokładnie pamiętałam tego chłopca, jak wygląda, ale za to pamiętałam, jak wyglądał Marek w plecionym kapturze i pomyślałam, że chłopiec musi wyglądać właśnie tak. Nie uwierzycie! Na łące, obok mostka powstało coś tak śmiesznego, głupiego, a nawet świńskiego! Marek Piecek, chociaż może trudno było go poznać, ponieważ pod kaptu- rem widać było tylko jego nos i trochę buzi, sikał. Złapałam 141 się za boki ze śmiechu. Przecież coś takiego powstać mu- siało i tam, gdzie on teraz był, ale po co to wszystko? Na szczęście ludzie jeszcze nie zauważyli mostku, więc mogłam się do woli napatrzeć na wymyślone przeze mnie a zrobione przez Marka głupstwo. Potem zachciałam, żeby zobaczyła to mama. Pobiegłam więc do domu. Tam nikogo nie było, został pusty wózek: wujek Darek na pewno wzią} mamę do samochodu i pojechali zobaczyć dziwy w Świ- niarach. Niestety, w pokoju taty śmierdziało alkoholem, a tata mamrotał coś na swoim łóżku. Jak najciszej zamknęłam drzwi, wyszłam do sadu. Ale tata się zbudził, niestety. Wi- działam za oknami, jak chodzi po domu, mówi do siebie, krzyczy, zwala garnki w kuchni, potem włączył telewizor na cały głos, a telewizor świecił na niego w ciemnym po- koju. Tata wyglądał strasznie. Wyszedł z domu, rzucił czymś w porzeczki, gdzie siedziałam - Gdzie jesteś, gówniaro? - krzyczał. - Wiem, że się chowasz, ale was znajdę, wszystkich znajdę, nie ukry- jecie się! Potem przeklinał, rzucał, płakał, robił to, co zawsze, a kiedy zobaczył mamy wózek, podszedł wolno, potykając się i patrzył. Rzeczywiście, chyba nigdy nie widziałam pu- I stego wózka mamy w sadzie i to wyglądało dziwnie. Tata I patrzył, patrzył, rozglądał się, poszedł gdzieś, wrócił i prze- klinał. Wszystko mu się pomieszało, myślał, że mama I gdzieś poszła, chciał ją znaleźć, odgrażał się, a na koniec kopnął tak, że wózek się przewrócił i wysypały się na trawę wszystkie mamy poduszeczki. Płakałam, ale co mogłam zrobić? Gdybym tylko się tacie pokazała, wszystko byłoby na mnie. Krzyczał, że nikogo do domu nie wpuści, jesz-1 cze raz kopnął wózek, potem pociągnął go gdzieś dale- ko, może rzucił nim o coś? - nie wiem, słyszałam tylko 142 orzekleństwa i stuki. Wtedy uciekłam ze swojego ukrycia i poszłam na mostek, żeby przeczekać, ale tam - sami wiecie - już zebrali się ludzie i kręcą się, patrzą na fon- tannę z sikającym dziwakiem. Nikt nie poznał Marka, więc powiedzieli, że to sikający duch. Słońce już tylko trochę czerwieniło, więc za szybkami na mostku ledwie widać było twarze zdziwionych ludzi. Lecz mnie to już nie bawiło. Musiałam z kimś porozmawiać, a z kim mogłam? - Marku Piecku - powiedziałam, idąc przez pole. - Jeżeli byłoby coś niepotrzebnego, a nawet jeszcze go- rzej, coś niszczącego, co wszystko psuje, czy możesz to zabrać i pognieść albo tak zrobić swoimi rękami, żeby przestało istnieć? Przez Cecylię Rostocką mogłam Marka pytać, ale jak mógł mi odpowiedzieć? - Nie myślisz, że murek przy mostku jest głupi? - za- pytałam, żeby sprawdzić, co Marek może wykonać. - Zro- biłeś go bardzo dobrze, jest ładny, ale stoi w głupim miej- scu. Trzeba go rozebrać i postawić przy drodze, przed domem Bojkowskich. Gdyby wtedy nie wybiegli prosto pod samochód pijanego pana Orzecha, jeszcze by żyli. Zobaczyłam samochód wujka Darka jadący w kierunku wieży. Z tyłu siedziała mama, a jej twarz była tak zadzi- wiona wszystkim! Wieża sterczała wysoko, w dali kręciła się karuzela, nad kanałkiem w mostku zapaliły się lampki i zdawało się, że Świniary zmieniły się w jakieś cudowne miejsce. Przeszłam bokiem, żeby nikt nie zwracał na mnie uwa- gi i doszłam do przystanku, a tam murka już nie ma. A więc jednak! - ucieszyłam się i pobiegłam przed dom państwa Bojkowskich, którym po śmierci synów urodziło się dwoje dzieci. Nikogo tam nie było, wszyscy pobiegli do wieży, ale murek już stał między bramką a ulicą. ; ZNIKANIE A więc stało się możliwe to, o czym pomyślałam: Marek Piecek nie tylko wykonywał rzeczy, które wymyślałam, ale mógł zabierać rzeczy, które były na niewłaściwym miejscu. - Zróbmy coś z kupą śmieci, które ktoś wysypał w ro-J wie przy drodze - powiedziałam do Marka. Przy naszej drodze śmieci walają się stale. Brudasy zbierają je w swoich domach i wywożą byle gdzie, dol lasu, do kanałku, ale najczęściej, ponieważ brudasy są le- niami, a lenie są też często grubi, nie chce się im chodzić, to wyrzucają z samochodu przy drodze. Człowiek idzie potem, a tu i tam pełno śmieci. Idę więc do tej wielkiej, śmierdzącej kupy odpadków, a tu jej nie ma! Naprawdę. Wiem, że trudno w to uwierzyć. - Marku, a teraz musimy zrobić rzecz najważniejszą. Jeżeli ci się to nie uda, nie będę miała pretensji, ponieważ wszyscy myślą, że to jest nie do wykonania - powie- działam poważnie. Wyobraziłam sobie, jaką minę musiał zrobić Marek. Stałam przy drodze, obok czystego miejsca po kupie śmieci i zastanawiałam się, jak to wszystko Markowi po- wiedzieć? __ Trzeba znaleźć wszystkie butelki, beczki, bańki, kieliszki, wszystkie pojemniki, w których w Świniarach znajduje się alkohol - wyjaśniłam. - Potem coś trze- ba z nim zrobić, ale co? Wyrzucić, zniszczyć, zabronić, 2eby ludzie pili? Nie wiem. Jaka szkoda, że nie było go teraz tutaj, przy mnie. Tak bym chciała usłyszeć jego powiedzonko: jak ktoś cóś takie- go może chcieć? - tak by powiedział i aż się zaśmiałam na taką myśl. 144 ALKOHOL Pobiegłam do wioski, minęłam nowy murek, przy którym stał już pan Bojkowski i drapał się w głowę. Już to go tak zdziwiło, a tutaj coś jeszcze: za jego furtką brzęczą jakieś szkiełka i oto przed nosem pana Bojkowskiego wylatują z jego domu butelki i jeden plastikowy baniaczek. Pan Bojkowski zgłupiał, a też lubi wypić, więc zaczyna gonić swoje skarby, ale one uciekają i znikają. Lecz to jeszcze nic, po chwili z wszystkich domów wydostają się alkohole w różnych opakowaniach i pędzą, a za nimi panowie, czał sem i panie, ale nie dają rady ich dogonić. Wokół krzyki, ludzie już opuszczają wieżę i lecą do dcl mów, ponieważ ktoś powiedział, że po wiosce biegają zło- I dzieje i kradną, co popadnie. Ludzie zamykają okna, drzwi, I ale to nic, butelki wydostają się kominami, przez piwnicę, I a w ostateczności wybijają szyby i znikają. Ze sklepu pani Tobańskiej rządkiem wyfrunęło kilka skrzynek piwa i wina, I z baru „Wiatrak" dwie beczki i wódka i tak to wszystko pę- ] dzi, jak gdyby wszędzie jeździły szklane, plastikowe i meta- I lowe pociągi z wagonikami w kształcie butelek. Śmiałam się, biegałam szczęśliwa, że to się dzieje, a wokół widziałam przerażone twarze. Wszyscy wiedzą, j 146 Ze sklepu pani Tobańskiej rządkiem wyfrunęło kilka skrzynek piwa i wina, z baru „Wiatrak" dwie beczki i wódka, i tak to wszystko pędzi, jak gdyby wszędzie jeździły szklane, plastikowe i metalowe pociągi z wagonikami w kształcie butelek. 147 że pan Mielczarek w piwnicy sam robi alkohol. No i z tej jego piwnicy same wyłażą konwie, beczki, rurki, każda najmniejsza rzecz, w której jest choćby odrobina alko- holu, i uciekają przed nim, a pan Mielczarek, pijany, goni ze szklanką w dłoni, ale i ta szklanka ucieka z jego rąk i znika. Co się działo? Ludzie zrozumieli, że niewidoczny zło- dziej zabiera tylko alkohol, więc niektórzy szybko spró- bowali go ukryć. Zakopywali, przykrywali sianem, ale ten złodziej tak potrafił wszystko odnaleźć, że dziw! Nikt już nie broni niczego, każdy tylko się dziwi, a pani Tobańska płacze, jej mąż dzwoni na policję, niektórzy biegają z wid- łami, żeby uratować odrobinę alkoholu. Pomyślałam wtedy: uważajcie, żeby wam nie poucie- kały papierosy! Ale mamy jeszcze na to czas, na razie możecie sobie zapalić, skoro tak wam to potrzebne, żeby nie umrzeć z wrażenia. No i tylko dlatego, że tak chcia- łam, wszędzie paliły się papierosy. Już się uspokoiło, lecz i z kościoła wylatują butelki wina, z apteczek różne rzeczy, denaturat z garażu szklarza, wszystko! Straszny dzień dla pijaków! Pan Szczęśniak led- wo szedł, a przed nim słoiczek z różowym alkoholem ucie- kał jak myszka, aż skręcił w pole i tyle go pan Szczęśniak widział. Wtedy zauważyłam, że wszystkie alkoholowe opakowa- nia skręcają na łąki, jak gdyby chciały ukryć się na cudow- nym mostku, gdzie też już nie było ludzi. Zastanawiałam się, dlaczego właśnie tam? Pierwsza postanowiłam pójść w tamtą stronę. Rzeczywiście, z daleka już widać jakieś błyszczące tłumy sunące dróżkami, łąkami, w powietrzu, w stronę mostku. To były te wszystkie alkoholowe pojemniczki. W jakiś spo- sób Marek potrafił je przemieszczać od razu, wszystkie 148 naraz, jak gdyby był wiatrem. Nie mogłam go jednak zapy- tać, jak to robi. Szłam coraz szybciej, wiedziałam, że ludzie już też zrozumieli, dokąd to wszystko ucieka. Biegli pano- wie z kijami, z widłami, z workami, żeby połapać swoje skarby. Dochodziłam do mostku coraz wolniej, ponieważ wszę- dzie walały się puste szkiełka. Kto to wszystko wypijał, gdzie podział się alkohol? - zastanawiałam się i uwa- żałam, żeby nie wejść na szkło i w tej chwili zrozumiałam: cały alkohol wylewał się do fontanny. Buteleczki podlaty- wały, opróżniały się i robiły miejsce innym, kieliszkom, beczkom czy plastikowym bańkom. Nie mogłam sobie darować takiej przyjemności: podbiegłam do fontanny i chwytałam niektóre butelki, odkręcałam i wylewałam, żeby jak najwięcej ich opróżnić, nim nadbiegną ludzie. Zdążyliśmy z wszystkim w ostatniej chwili. Ostatni kieli- szeczek wpłynął do fontanny, gdy na mostku byli już pierwsi ludzie. Pochylali się po butelki, ale znajdowali tyl- ko puste, odrzucali je, przebierali, szukali, lecz - niestety. Tak mnie to śmieszyło. Ludzie nadchodzili coraz gęściej, dzieci też, i wszyscy szukali, jakby zaginęły im skarby, coś cennego, a przecież to tylko ogłupiająca trucizna. Nie wia- domo, dlaczego ktoś pozwala, żeby sprzedawać takie świń- stwo. Jedni ludzie to piją i zamieniają się w głupków, a inni im to sprzedają i udają dobrych, uczciwych, porządnych. Tak pomyślałam, chociaż lubię panią Tobańska, ale może to i jej wina? Sama nie wiem czyja, lecz dobrze, że w Świ- niarach z alkoholem stało się to, co trzeba. No, ale nie Przepadł do końca. Pływa w fontannie, nikt tego jeszcze nie odkrył, a jeżeli odkryje? Zacznie się wszystko na nowo, to jasne. Na razie wszyscy zdziwieni rozglądają się, szu- kają, chodzą po mostku, podnoszą słoiki, zaglądają do be- Czek, sprawdzają wszędzie, jak gdyby zaginęło szczęście, 149 wielki skarb. Patrzyłam na to, co się działo i byłam córa? bardziej zła. Bo popatrzcie: pan Walczak chyba mniej ża łuje swojego psa Borysa niż tej plastikowej bańki, w której trzymał wódkę. Jakie to było wstrętne! - Zosiu, jesteś tutaj? - usłyszałam obok głos cioci Edyty. Doszła wreszcie, nie wiedziała, co się dzieje, rozglądała się, a jej pantofelki ślizgały się na szkłach. Zupełnie nie pasowała do tego zdarzenia, ale czy ktoś tutaj w ogóle pa- sował? Magda Jankowska stała i patrzyła swoją piękną buzią na moją ciocię. Zdawało mi się, że Magda jest tro- szeczkę podobna do Cecylii Rostockiej, ale nie miałam czasu sprawdzać. Nie zauważyłam, kiedy podjechał wu- jek z mamą. - Co tu się dzieje? - wujek nie mógł uwierzyć. Ciocia Edyta usiadła obok, coś tłumaczyła, ale sama nie miała o niczym pojęcia. - Ktoś ukradł alkohol, zniósł tutaj i zostawił puste bu- telki - powiedziała. - Uszczypnij mnie - poprosił wujek, a ciocia go uszczypnęła tak, że krzyknął. - Uszczypnęłaś, a ja nadal widzę ten dziwaczny mo- stek, a tam tę wieżę. A tam co, fontanna z jakimś duchem? Wtedy spojrzałam na mamę, a ona się do mnie uśmiech- nęła - wiedziała, kim jest ten niby duch, poznała Mar- ka. Niestety, zauważyłam, że staje się najgorsze, ludzie domyślili się, że w fontannie jest alkohol. Podchodzili, niektórzy podnosili naczynia, żeby zaczerpnąć. Wiedzia- łam, że teraz dopiero zacznie się pijaństwo. I nagle spadł deszcz. Usiadłam w samochodzie obok mamy. Woda za- lała samochód, trawę, ludzi. Wujek włączył wycieraczki i patrzyliśmy, ale okazało się, że to nie był deszcz! To fon- tannowa figura Marka Piecka zaczęła... - nie wiem, czy 150 ? pospadacie ze stołków, gdy wam powiem, co zrobiła? tak ta figura zaczęła tak sikać tym obrzydliwym alko- , ienlj Ze poleciał na wszystkich, jak ulewa. Dzieciaki oanie schowały się w budce na mostku, a panowie otwie- rali usta, ale sikający Marek robił wszystko tak mądrze, że alkoholowy deszcz padał przeważnie tam, gdzie niko- go nie było. Oczywiście, niektórzy panowie zmokli, wtedy zdejmowali ubranie, czapki i je wyżymali, żeby spróbo- wać. Alkoholu w fontannie było coraz mniej i mniej, aż się skończył i deszcz ustał. - Coś podobnego, to sen albo zwariowałem - po- wiedział wujek Darek. - Wyłącz wycieraczki, już nie pada - poradziła cio- cia Edyta spokojnie. Wujek wyłączył, patrzyliśmy przez czyściutkie szyby na ludzi, którzy niczego nie mogli zrozumieć. Chodzili nie- ruchomo, cicho patrzyli, w milczeniu coś mówili. Tak bym chciała, żeby już nigdy nie było alkoholu, żeby wszyscy wszystkim mówili prawdę, żeby tata mógł to zobaczyć i zrozumieć - pomyślałam. Żeby ktoś cóś takiego mógł sprawić - powiedziałam bezgłośnie i po- czułam obok zapach papierosa. To nadszedł tata. Stał przy samochodzie, blady, zmęczony, brudny, palił pa- pierosa, ale go wyrzucił, zobaczył nas w samochodzie, otworzył drzwiczki i powiedział do mamy: - Przepraszam. Tak mi przykro, narozrabiałem, by- łem pijany, ale to się nie powtórzy. Wózek już napra- wiłem. Ciebie, córeczko, też przepraszam. Wiem, że tak was krzywdzę, że jestem zły, macie prawo mnie nie zno- sić. Wszystko to zrozumiałem. Ale przecież was kocham, zamartwiam się wszystkim, a że sobie nie radzę... Nie, nie będę się usprawiedliwiać, już nigdy więcej nie powiem słowa na swoją obronę. 151 - Po prostu przestań pić - powiedział wujek Darek Byłeś takim zdolnym człowiekiem, rysowałeś, malowałeś Zosia po tobie ma talent. Czy ktoś lepiej od ciebie układ J słowa piosenek? No i co się z tym stało? - Tak, ale... - zaczął mówić tata, lecz było mu strasz nie przykro. Usiadł obok mamy i pierwszy raz od dawna wziął ją na kolana, objął i głaskał. - Nie będę się usprai wiedliwiał. Nikt nie myśli gorzej o sobie niż ja. Nie będę obiecywał, ponieważ robiłem to tyle razy i nigdy nie do- trzymywałem. Nigdy więcej kłamstw. Chcę tego, wiem, że to trudne, ale postaram się, obiecuję. Nie, nie będę obie- cywać. - Jeżeli mówimy sobie prawdę, powiedzmy wszystko do końca - zaproponowała ciocia Edyta i chciała mó- wić, ale wujek Darek zaczął pierwszy: - Od dawna uważamy z Edytą, że tak dalej być nie może. Jakoś trudno uwierzyć, że się zmienisz. Wiele razy obiecywałeś, płakałeś, przepraszałeś. Chyba się nie dzi- wisz, że nikt w to już nie wierzy. Myślę, że nawet Zosia nie bierze tego poważnie. Jesteś chory, pijesz, nie pracujesz. Co gorsza, podkradasz rentę Krystyny, przepijasz. Potem nie macie z czego zapłacić za prąd, za gaz. Zimą nie stać was na węgiel. Co tu gadać! Dach cieknie, grzyb siedzi na ścianach, dom się rozpada, a ty każdy grosz przepijasz, a sam nie pofatygujesz się nawet, żeby poszukać pracy. Słuchałam tego, co wujek mówi, i było mi tak przykro, ponieważ to wszystko była prawda, a wujek mówił tak szczerze, jak chciałam. - Cały dom jest na głowie Zosi. Ona stara się, jak może, ale jest dzieckiem, małym, zapracowanym dziec- kiem, na którego barki spadło wszystko. Nikt nigdy nie powiedział takiej prawdy. Tata słuchał w milczeniu, mama płakała, ciocia Edyta patrzyła przed 152 I bie, na dróżkę pełną pustych butelek. Nie chciałam !ego słuchać, ale nie mogłam wyjść, siedziałam między [atą a mamą, ściśnięta, po cichu, zapłakana. __ To Zosia troszczy się o wszystko, sprząta, gdy ty na- rozrabiasz, karmi, myje Krystynę, robi zakupy, pożycza, gdy przepijesz ostatnie grosze. Romek idzie w twoje ślady. Nic nie robi, też już popija i pali papierosy - mówił wu- jek. - Dlatego uznaliśmy z Edytą, że musimy stworzyć Zosi warunki do nauki i życia. Jest zdolna, rysuje, pisze, ma wspaniałą wyobraźnię i nie można tego zmarnować. Chciałam krzyczeć, że to nieprawda, że niczego takiego nie chcę, ale nie mogłam, jak na złość mój głos został w jakiejś Cecylii Rostockiej! A wujek mówił dalej: - Krystynę umieścimy w dobrym domu opieki, bę- dziemy ją często odwiedzać, zabierać na wszystkie święta, wakacje. Zosia nie może zamknąć swojego życia na opiece nad mamą. To piękne, że tak wspaniale wszystko przy niej robi, ale i ona ma swoje życie. Dorośnie, roztrwoni zdolno- ści i jak ma wyglądać jej życie? Tak jak tutaj, w Świniarach? Może potem zajmować się będzie tobą, starym ojcem, al- koholikiem bez grosza? Nie możemy na to pozwolić. - Tak, tak, masz rację - wysapał mój tata. - Czy ty chociaż widziałeś jej rysunki? Widziałeś, co czyta, przeczytałeś choć raz jej wierszyk? Co to ciebie ob- chodzi? Dlatego my z Edytą weźmiemy Zosię do siebie, do Torunia. Stworzymy warunki, które pozwolą się jej rozwinąć. Może będzie pisarką, malarką, może aktorką, a może po prostu mądrym, wykształconym człowiekiem? Tutaj na to nie ma szans. Kończy się rok szkolny, w przyszłym roku pójdzie do innej szkoły, w mieście. Zatkało mnie! I tak nie mogłam nic powiedzieć, a tutaj właśnie teraz wujek opowiadał o takich sprawach i nic nie mogłam zrobić? 153 - Nie wiem, chcesz mi zabrać Zosię? - zapytał tata - Nie chcę zabrać, jest i pozostanie twoją córką ai chcemy ją stąd wyrwać, pomóc jej. Gdybym chciał ją Za brać, wystarczyłoby zawiadomić kogoś, żeby zobaczył, jat żyjecie. Pomagam wam, nadal będziemy z Edytą poma- gać, ale nie pozwolimy, żeby to wszystko było trwonionej - Ale ja chcę być z nimi, z Krysią, Zosią, z Romkiem - powiedział tata smutnym głosem. - Czy chociaż wiesz, że twoja córka od dwóch dni nie mówi? Zainteresowało to cię? Co będzie, jeżeli cho- roba Krystyny przeszła na nią? - zapytał poważnie wu- jek, a ciocia Edyta odwróciła się, popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się. - Powiedzieliśmy wam, co myślimy - powiedział wu- jek. - Romkiem też się zajmiemy. To dobry chłopak, ale ulega złym wpływom. Zresztą, co tu gadać, wystarczy po- patrzyć na Świniary: tu wszyscy siedzą, na coś czekają i piją. Dzień po dniu to samo. Chciałam krzyknąć: jak, wujku, możesz tak mówić właś- nie teraz, kiedy w Świniarach wydarzyły się rzeczy tak nie- zwykłe?! - Nawet to, co wydarzyło się dzisiaj, nie ma żadnego sensu - powiedział wujek, włączył silnik i pojechaliśmy do domu po pękających butelkach, szklankach i kielisz- kach. Było ciemno, tylko na wieży paliło się światełko, na mostku i u Bojkowskich, którzy stali przy murku i się kłócili. - Nie rozumiem, kto wpadł na pomysł, żeby to wszyst- ko wybudować właśnie tutaj? Pieniądze i praca wyrzuco- ne w błoto. Ludzie rozkradną, zniszczą, jaki to ma sens? Domyślam się, że ktoś zorganizował widowisko, które miało pokazać ludziom szkodliwość picia alkoholu. Ale wylać setki butelek do fontanny? Poza tym, co za korzyść 154 ntanny stojącej w polu? W Toruniu nie ma czegoś tak ztownego, a tutaj, w Świniarach! Ten murek ma jakiś >nS Dzieciaki nie wybiegną pod samochód. Gdyby lu- j„ie robili w Świniarach rzeczy pożyteczne, wszystko włoby inaczej - powiedział wujek, gdy przejeżdżaliś- my obok domu Bojkowskich. Gdy wujek i ciocia odjechali, nawet nie wiecie, jak cicho było w naszym domu. Ale w całych Świniarach zrobiło się strasznie cicho. Nawet muzyka z karuzeli wydawała się ciszą, jak gdyby to, co jest przyjemne, było ciszą. AUTOBUS SZKOLNY Nie wiem, kiedy zasnęłam, nawet nie wiedziałam, czy położyłam się do łóżka, czy zasnęłam na krześle? Gdy otworzyłam oczy, był już dzień, a ktoś mnie leciutko szturchał. To był tata. - Wstawaj do szkoły, już siódma - powiedział. Nie mogłam uwierzyć, na stole w kuchni czekały kanapki ze | szczypiorkiem i kawa. Mama siedziała w wózku, obok niej, na talerzyku pokrojone w kostki kanapki ze szczy- piorkiem i kubek: dzisiaj tata ją karmił. Gdy wychodziłam z domu, mama popatrzyła na mnie wesoło. Zawsze wybiegam w ostatniej chwili, kiedy mamę na- karmię, wymyję, przygotuję jej wszystko do mojego po- wrotu i przysunę pod okno, żeby sobie patrzyła. A dzisiaj to wszystko robił tata, więc miałam dużo czasu. Wyszłam wcześnie i wolniutko, bez pośpiechu poszłam na przysta- nek, gdzie staje szkolny autobus. Idę sobie, przypomi- nając, co wczoraj wydarzyło się w Świniarach. Może mi się tylko zdawało? Ostrożnie rozglądam się, a jednak mu- rek przed domem Bojkowskich stoi, karuzela z psami Bo- rysami, chociaż pusta, wciąż się kręci, a daleko, wyso- ko, sterczy w mgłach wieża. Więc to jednak była prawda! 156 cZułam szczęście. Było ciepło, pachniało kwiatami, gdy nadjechał szkolny autobus. Tankowscy mają do niego najbliżej, ale zawsze wybie- aią na końcu i nawet wtedy jeszcze się tłuką. Tak było • dzisiaj. Wsiadłam, a oni dopiero wybiegli z bramy. Magda Jankowska oczywiście wychodzi ostatnia, ale ma prawo, jest piękna i nawet pan Mietek, kierowca, lubi oglądać się za nią, gdy wchodzi do autobusu. Wszyscy lubią na nią patrzeć. Jak tylko pousiadamy, zaczyna się rozrabianie, ale dzi- siaj jest chociaż o czym mówić. Najpierw o karuzeli. Mija- my ją, ona się kręci pusta, a ktoś tam woła: - Te psy są jak Borys Walczaków. - I co z tego? - krzyczą Walczaki. - To nie nasza sprawka! Samo się zrobiło. - Samo, widziałem, że samo - mówi Piotrek Firlej i jeszcze opowiada o murku, ale nikt go nie słucha. Koń- czy się droga, wyjeżdżamy ze Świniar i wtedy w dali uka- zuje się wieża. Nikt już nic nie mówi, wszyscy patrzą, za- tkani. Dopiero pan Mietek się odzywa: - Myślałem, że mnie okłamano, ale rzeczywiście, jest wieża. I po co? - Żeby patrzeć, dla widoków! - krzyknął Kamil Jan- kowski. - Przecież to kosztowało ogromne pieniądze - zasta- nawiał się pan Mietek, chociaż jemu w czasie jazdy nie wol- no rozmawiać. - Jeżeli już budowali, trzeba było gdzieś indziej, w lepszym miejscu, gdzie więcej ludzi. Można by wtedy na tym zarobić. - Tam się wjeżdża za darmo - powiedział Piotrek. - To tym większa głupota. A tam widać jeszcze jedną nowość, aż trudno uwierzyć! - Pan Mietek zobaczył z boku budkę nad kanałkiem. 157 - Tam jest jeszcze fontanna, ale stąd nie widać .j chwalił się Piotrek, jak gdyby miał z tym coś wspólnego - W szczerym polu? Ale głupota! - powiedział na Mietek. - Sikała alkoholem! Wczoraj, naprawdę! Wszystkie butelki tam poszły, pijacy je gonili, a one uciekały, aż wylały alkohol do fontanny, a ona sikała! - krzyczeli wszyscy, aż pan Mietek zatrzymał autobus. - A teraz się uciszcie, kierowca musi mieć spokój -J powiedział. - Ale to prawda, widzieliśmy, nie oszukujemy pana, słowo honoru, jak Boga kochamy! - krzyczały dzieci, więc pan Mietek nic już nie powiedział. Jechaliśmy dalej. Autobus zabrał dzieciaki z Plichów, potem z Kosianki i tak się wszyscy zbierali, a nasze dzie- ci, przede wszystkim Jankowcy, poza Magdą, opowiadały im, co się wydarzyło w Świniarach. Oczywiście inne dzie- ciaki nie wierzyły, chociaż wiedziały, że to prawda, ale z zazdrości udawały, że nie wierzą. Jankowscy zaczęli tłuc tych, którzy nie wierzyli tak, że szybko wszyscy uwierzy- li, i już nie protestowali, tylko słuchali, jak Jankowscy im tłumaczą. Pani od polskiego powiedziała, że Jankowscy mają chyba baterie Duracell, szaleją i szaleją, jak te kró- liczki z reklamy; inne dzieci już się zmęczą, oni nie. A dzi- siaj opowiadali takie bzdury, że nawet ja, chociaż nigdy w autobusie nie mówię, tym razem chciałabym im coś po- wiedzieć, ale niestety, nie mogłam. Magda Jankowska siedziała i patrzyła za okno. Ona po- trafi zrobić porządek ze swoimi braćmi, ale przeważnie jest bardzo zamyślona. Wtedy lubię na nią patrzeć. Nie, nie chciałabym być taka jak ona, wtedy musiałabym być dzieckiem pani Jankowskiej, ponieważ Magda jest podob- na do swojej mamy. 158 Jankowscy zaczęli tłuc tych. którzy nie wierzyli tak, że szybko wszyscy uwierzyli, i już nie protestowali, tylko słuchali, jak Jankowscy im tłumaczą. 159 Ludzie ładni mają lepiej, ale i gorzej. Lepiej dlatego, że wszyscy ich lubią. A gorzej, ponieważ wszyscy spodzie- wają się, że są niezwykli. Myślę, że Magda może być niezwykła. Kiedy jest dyskoteka, wtedy tańczy i tańczy. Może jestem za niska, żeby tańczyć tak pięknie jak ona? Kiedyś przyglądałam się jej i zapamiętałam, jak tańczy, a potem zrobiłam to w domu, przed lustrem. Przeko- nałam się, że nie umiem. Nie myślcie, że tańczę gorzej niż inne dziewczyny, ale Magdy nie dogonię. Więc jedziemy autobusem, a z przeciwka jedzie samo- chód. - Piwo wiozą! - krzyknął Witek Jankowski i wszyst- kie dzieci przykleiły się do szyb, żeby zobaczyć. - Tamte butelki pouciekały, jadą nowe, na pomoc pija- kom - ktoś się roześmiał. - A jak i te im pouciekają? - Co wy opowiadacie? - śmiał się pan Mietek. - Butelki nie mogą uciec, to tylko szkło. No i teraz dopiero się zaczęło! Pan Mietek znowu musiał zatrzymać autobus, żeby wysłuchać opowieści o ucieczce butelek, kieliszków, beczek i innych pojemników, a prze- cież każde dziecko ze Świniar coś innego widziało, a wszyscy chcieli powiedzieć swoje. - Dobrze, poddaję się, przekonaliście mnie, że to się stało - powiedział pan Mietek i włączył silnik. Jecha- liśmy, dzieciaki kłóciły się, kto widział więcej i coś cie- kawszego. Ale dopiero na koniec pan Mietek dowiedział się, że cały ten alkohol wysikał jakiś fontannowy, dziw- ny stwór w takim kapturze jak upiór. Autobus znowu stanął, pan Mietek wyszedł i na powietrzu zapalił papie- rosa. Dzieciaki krzyczały do niego za oknami, a on śmiał się, zastanawiał i nie mógł nic zrozumieć. Potem wrócił za kierownicę. 160 __Mówicie, że upiór sikał? - zapytał. - Nie, to nie prawdziwy upiór, ale rzeźba z fontanny podobna do upiora, taka dziwna, ona sikała tym alkoho- lem, piwem, wódką, winem, bimbrem i jeszcze gorszymi świństwami. Było jak w ulewę - ktoś wyjaśnił. -- Nie, jakby padał kapuśniaczek - ktoś poprawił. - Nie, jak mgiełka - powiedział ktoś inny. - Ciekawe zjawisko, ale jakoś w telewizji czy w radiu o tym nie powiedzieli - stwierdził pan Mietek. - Bo oni nawet nie wiedzą, że są Świniary - powie- dziano. - Tu nikt z telewizji nie przyjeżdża, nikt nie wie - mówiono wokół, i wtedy odezwała się Magda Jankowska. - Jak to nikt, a ciocia Zosi Pietrzak? Wszystkie oczy, nawet oczy pana Mietka w lusterku po- patrzyły na mnie. Aż się spociłam. - Powiedz, że twoja ciocia jest aktorką - podpowie- działa Magda i tak jakoś na mnie popatrzyła. Wszyscy myśleli, że odpowiem, a ja milczałam. - To prawda? Prawda? - pytały mnie szepty. - Przecież ona tu wczoraj była, nie poznaliście? Bar- dzo ładna, w czerwonym samochodzie, a jak była ubrana! - mówiła Magda. - Więc tak to wszystko wygląda? W Świniarach dzieją się naprawdę ciekawe rzeczy - powiedział pan Mietek. - W Świniarach pojawiły się duchy - nagle powie- dział Sebastian Marianowicz. On zawsze siedzi na samym końcu, a przed nim jego podobna siostra, Sabina. Gdy Se- bastian coś powie, nawet stado Jankowskich nie będzie sie z nim spierać. - Duchy? - zapytał pan Mietek. - A co? Nie widzieliście, jak wczoraj naprawdę było? Same butelki uciekały, fruwały, wylewały się? Tak, same? 161 Ej, wy, cymbały, opowiadacie, co widzieliście, ale naw przez chwilę nikt nie zastanowił się, w jaki sposób. Są (ju chy i tyle. Może i tutaj z nami jadą? - powiedział Seba stian poważnie. Ale się porobiło! Wszyscy zaczęli się wiercić, roz- glądać, patrzeć na siebie, ale niczego nie wypatrzono Tylko Magda Jankowska patrzyła na Sebastiana i wj. działam w jej oczach, że gdy tak patrzy, jest smutna Dlaczego? - Duchów nie ma - powiedział Jacek Jankowski. - Dużo ty wiesz, cymbale! - mruknął Sebastian. - Takie rzeczy może wykonać tylko duch albo kosmici. Ko- smitów byśmy zauważyli, ponieważ są widoczni, latają w czymś, puszczają jakieś światełka, sami świecą, a du- chy są niewidzialne. Zrozumieliście, głąby?! - Ale czyje duchy? - zapytał ktoś. - Właśnie, jakie duchy, czyje? - pytano. - Czyje? Tych, co tutaj żyli, to jasne. Każdy duch gdzieś wcześniej żył. Po co jakiś duch warszawski miałby przylatywać do Świniar? A nasz duch miałby przebywać 1 w Warszawie, kiedy tu ma swój cmentarz? Zrobiło się cicho, nawet dzieciaki z Plichów i z Kosianki nie szeptały, ponieważ ich zmarłych chowano na naszym I cmentarzu. Byliśmy już blisko szkoły, widać było boisko i autobus zwożący dzieci z drugiej strony. - Ale co, duchy by miały wypijać alkohol ze Świniar? - zapytał ostrożnie Czarek Jankowski. - Wypijać? - parsknął Sebastian. - One zabierają stąd alkohol, żeby ludzie nie pili, żeby im nie dać. - Ale dlaczego? - ktoś zapytał. - Dlatego, że wielu z nich jest duchami z powodu al- koholu - wyjaśnił Sebastian. Wtedy ktoś powiedział: - Bojkowskich po pijanemu przejechał Orzech. 162 _ pan Matejko zapił się na śmierć - dodał ktoś inny i posypały się wiadomości: __ Pani Rabiczko zmarła, bo ją pobił pijany mąż. __ Wojda spalił dom i sam się spalił po pijaństwie. __ A temu tam wybuchł baniak z alkoholem i zabił... Tak wszyscy zaczęli przypominać ludzi, którzy umarli powodu alkoholu i znowu zrobił się hałas, do chwili gdy Sebastian wstał i powiedział: - A z Wulkanem co było? Zrobiło się tak cicho, jak jeszcze nigdy nie było w na- szym autobusie. - Co z Wulkanem? - odezwał się Kamil. - Wia- domo, utopił się. Nie był pijany, żaden pijak go nie zabił. - Tak, no jasne, Piecek nie pił, jego wujek też nie pije - mówiono, ale wszyscy czekali na słowa Sebastiana, a on powiedział: - Nie poznaliście, kto jest na tej fontannie? - Kto, kto, kto? - pytano, a wszystkim i mnie też, ciarki chodziły po plecach. - To Wulkan, Marek Piecek, cymbały! Nikt się nie przyjrzał? Ja go od razu poznałem. To on. Zatkało mnie! Więc Sebastian Marianowicz domyślił się wszystkiego? I teraz wszyscy zaczęli się z nim zgadzać i przypominać, jak gdyby już od pierwszej chwili wiedzie- li, że na fontannie stoi rzeźba Marka. - Tak, ale dlaczego właśnie on miałby stać na tej fontan- nie? - zapytał ktoś i wtedy wszyscy zmienili zdanie. - Właśnie, jeżeli sam nie pił, jego rodzina nie piła i ża- den pijak go nie zabił, dlaczego właśnie on? - pytano, a Sebastian Marianowicz doszedł do drzwi autobusu, od- wrócił się i powiedział: - Bo wy nic nie wiecie, głąby! Skąd on się tu wziął? No, nikt nie wie? Dlaczego zamieszkał u nas? Też nie 163 wiecie? Pojawił się u wujka i nikt się nie zainteresował dlaczego? A ja wam powiem: przez alkohol! Chciałam krzyczeć, że to nieprawda, ale nie mog}ajv. nic zrobić. Sebastian tak Marka oczerniał, że w jedna chwili znienawidziłam go i jego ładna buzia i wszystko wydało mi się obrzydliwe. - Zmyślasz! - powiedziała wtedy Magda Jankowska aż mnie zatkało, ona powiedziała coś takiego do Sebas] tiana? - W takim razie powiem wam, jak było. - Sebastian popatrzył za okno, a gdy zrobiło się strasznie cicho, po- wiedział: - Wulkan był wcześniej w poprawczaku. Stam-j tąd zabrał go wujek, dlatego zjawił się w Świniarach i cho- dził do naszej szkoły. A dlaczego był w poprawczaku?] Ponieważ Wulkan zabił swojego ojca. Zabił, bo ojciec był pijakiem i znęcał się nad jego matką tak, że umarła. Zrobiło się jeszcze ciszej, a potem zaszumiało wszędzie, a może to tylko w mojej głowie był ten szum? Nie mog- łam się poruszyć, nie mogłam wstać, nic nie mogłam zro- bić. Wszyscy już wysiedli, pan Mietek zaczął jechać, gdy zauważył mnie w lusterku. - Dobrze się czujesz? - zapytał i pomógł mi wy- siąść. Poszłam do szkoły, nie wiem, kiedy znalazłam się w ławce, nie słyszałam, co do mnie mówi pani od polskie- go. A potem leżałam u pani pielęgniarki, w gabinecie, gdzie mierzono mi temperaturę, słuchano, jak bije serce i dano do połknięcia jakąś pigułkę. A potem przyjechał wujek Darek i zaniósł mnie do sa- mochodu, gdzie czekała ciocia. CHOROBA Jechaliśmy bardzo długo, potem wujek niósł mnie niebie- skawymi korytarzami, gdzieś mnie położył, a ciocia tro- skliwie kręciła się obok. Byłam w szpitalu. - Gardło jest czyste - powiedziała pani doktor, gdy mnie już zbadała. Zaglądała mi w oczy, a potem wyszła z wujkiem na korytarz. Zostałam z ciocią. - Będzie dobrze - powiedziała. - Kiedyś, kiedy wszystko mi się skomplikowało, też zaniemówiłam na ty- dzień. Sama nie wiedziałam, czy nie chcę się odzywać, czy nie mogę? A potem usiadłam na mokre krzesło, krzyknęłam ze złości i odzyskałam głos. Nawet nie wiesz, jakie miałam przygody, gdy byłam dzieckiem. Najróżniej- sze. Dorosłym wydaje się, że dzieci kręcą się po tych sa- mych miejscach, ciągle mają na głowie te same głupoty, a przecież jest inaczej. Czy wiesz, że prowadziłam pamięt- nik? Zapisywałam sobie każdą chwilę. Nie wiem, po co. Teraz do niego nie zaglądam. Może się boję? Wrócił wujek, wziął mnie na ręce i zaniósł do samochodu. - Trzeba zrobić badania - powiedział. - Ale już nie dzisiaj. Teraz pojedziemy do domu, położysz się, odpocz- niesz. Za dużo masz na głowie, za dużo. 165 Myślałam, że pojedziemy do Świniar, a tymczasem j I dziemy przez duże miasto, mijamy jakieś domy [ 2a trzymujemy się przy brązowym, drewnianym, szczel. nym płocie. Zrozumiałam, że wujek przywiózł mnie d0 siebie, byłam sto kilometrów od Świniar, w Toruniu Staliśmy przed jego domem, z którego dawno temu wyszła ciocia Basia, by nas z mamą przywitać. Byłam wtedy mała, ale pamiętałam wszystko, jak mama prowa- dziła mnie za rękę, a w drugiej niosła torbę. Wtedy nie było tu takiego ogrodzenia, drzewa były mniejsze, a na ulicy nie leżał asfalt. - Dawno ciebie u mnie nie było - powiedział wujek, wziął mnie na ręce i niósł, a ciocia otwierała. Za bramą był duży trawnik, mała sadzawka z kamyków, wszędzie rosły drzewka. Było ładnie i cicho. Do domu wchodziło się pod górkę, po wielu schodach. Wreszcie wujek, wcale nie zmęczony wniósł mnie do wielkiego pokoju z oknami aż do samej błyszczącej podłogi. Leżałam na granatowym fotelu, a może była to kanapa, nie wiem. Ciocia przyniosła sok, wujek włączył wielki telewizor, poszukał pilotem cze- goś migającego i patrzył na mnie. - Odpoczywaj. Potem wujek gdzieś pojechał. W jego domu jest tak dużo miejsca i jest czysto, i cichutko, jak gdyby wszystko spało. Wiszą obrazy, niektóre przypominają ludzi, krajobrazy, ale na innych zupełnie nie wiadomo co. Są jak plamy. Wiem, że czasem wystarczy namalować zielony pasek, a zamieni się w łąkę, kilka plamek - to będą kwiaty, kreska - drzewo, ale na tych obrazach plamy i kreski nic nie przypo- minały. Jak najmocniej wyobrażałam sobie, co to może być ten trójkąt, ale na nic. MALARZ Kiedyś Bożenka powiedziała, że u księdza jest malarz. Pomyślałam, że ten malarz będzie malować ściany. A tu - niespodzianka! Ten malarz malował obrazy! W ko- ściele wiszą trzy prawdziwe obrazy. A ja ani razu nie po- myślałam, że są namalowane. A przecież kiedyś ktoś je namalował, prawda? Wszystkie rzeczy, domy, płoty, dro- gi, są przez kogoś zrobione. W domu wujka najmniejszy przedmiot jest wykonany przez kogoś. A tu jest napraw- dę wiele ładnych rzeczy. W naszym domu w Świniarach też są przedmioty, oczywiście nie tak ładne, stare, ale i tak ktoś je musiał kiedyś zrobić. Cokolwiek gdzieś człowiek znajdzie, jest zrobione przez innego człowieka. Kubek albo druty, albo buty czy wózek mojej mamy. Ludzie mają rodziców, a przedmioty tych, którzy je zro- bili. Ptaków nikt nie wykonuje, świń, krów, ryb, koma- rów. One się rodzą albo wylęgają, a trawa rośnie, bura- ki, marchewka, słoneczniki z nasion, z korzeni i nawet gdyby nie było ludzi, rosłaby sobie. Ale gdyby na kuli ziemskiej nie było człowieka, nie byłoby żadnego przed- miotu. Ani drogi, ani domów, płotów, żelazek, bute- lek - niczego! Byłaby pustka i tylko roślinność i - 167 oczywiście - zwierzęta, które by ją jadły. A zwierzęta zjadałyby mniejsze. Leżę i patrzę, i myślę, jak by to było, gdyby nie by}0 żadnego przedmiotu ani domu, podłogi, drogi. Mnie by też nie było, tylko moje oczy by patrzyły i widziały wszyst- ko, ale nikomu nie mogłabym niczego powiedzieć. Oczy przecież nie mówią! Ale głupstwa przychodzą mi do głowy! Myślałam, że malarz od księdza będzie jakiś dziwny, a tutaj - znowu niespodzianka! Był normalny, chociaż wysoki i miał małą brodę. Stanął i patrzył na pole pana Szczęśniaka. Schowana w trawie chciałam zgadnąć, co ta- kiego ujrzał. Gdy odszedł, wstałam, popatrzyłam z tego samego miejsca i nic nadzwyczajnego nie zobaczyłam. Potem spotkałam malarza przed sklepem. Patrzył na lu- dzi, uśmiechał się i pił piwo. Trochę się bałam, żeby mnie nie dostrzegł. Może w jego oczach każdy człowiek wy- gląda inaczej niż naprawdę? Może wymyśla, jak kto powi- nien prawidłowo wyglądać i wtedy go maluje? Nie chcia- łabym być jakaś odmieniona. Może on patrzy i widzi coś, czego inni ludzie nie widzą? Może widzi wyraźniej, a mo- że wszystko poprzestawiane i jak za mgłą? Są przecież obrazy, gdzie nic nie można zobaczyć, a ludzie się za- chwycają. Jak te obrazy w domu wujka i cioci. Może lu- dzie bogatsi widzą inaczej niż biedni? Może to są obrazy tamtego malarza? - pomyślałam. Tylko że on chyba nie był bogaty, miał stare buty i taki sam samochód. Więc chyba nie mógł malować tak, jak widzą ludzie bogaci? Zresztą, po co by miał chodzić po Świniarach, jeżeli miał- by namalować coś, co nic nie przypomina? Chociaż i ja sama czasem patrzę na coś, a myślę o czymś zupełnie in- nym i wymyślam najdziwniejsze rzeczy, a tutaj sobie pa- trzę na drzewo czy na Piotrka Firleja idącego do krów. 168 T raz też myślę o malarstwie, chociaż wszystko, co się .wdarzyło w moim życiu, niczego normalnego nie przy- mjna- jest dziwne, niezrozumiałe jak paski i rozrzuco- ne plamki na tych obrazach. Odwróciłam się i chcę pospać, lecz słyszę, że za drzwia- mi ktoś coś mówi. Wiedziałam, że to ciocia, ale dlaczego mówiła dziwnie, odmienionym głosem? Nasłuchiwałam. Nie mogłam nic a nic zrozumieć. Ciocia kilka razy krzyk- nęła, potem chyba płakała, jakby na nią ktoś krzyczał, ale nie słyszałam nikogo. Czy po tym, co mnie spotkało, mo- głam się nie bać? Ale, już wiecie, że jestem strachliwa, ale jeszcze bardziej ciekawska. Chciałam na paluszkach pójść podglądnąć ciocię, ale byłam strasznie osłabiona. Przez szparkę w drzwiach widziałam kawałek korytarza z białymi rzeźbami i głowami na ścianach. Były tam złoci- ste drzwi i zza jednych doleciał głos cioci. Kłóciła się z kimś, kogo nie było, śmiała się, czasem długo milczała i tylko chodziła. Bardzo chciałam zobaczyć, o co tu cho- dzi, lecz nie mogłam, ledwie poruszałam głową, taka by- łam zmęczona. Wtedy ciocia przyszła do mnie, postała, poprawiła kocyk i wyszła. Na szczęście teraz już nie zam- knęła złocistych drzwi, więc mogłam ją troszeczkę przez szparki podpatrywać. Chodziła, stawała, mówiła, machała rękami, zasłaniała oczy i znowu mówiła. Jak coś takiego zrozumieć? I wtedy pomyślałam, że wujka w domu nie ma, więc ciocia rozmawia z duchami. Poczułam ciarki na skórze. Zrobiło mi się bardzo zimno, chociaż byłam spocona. Wtedy wrócił wujek. Już w korytarzu głos cioci stał się normalny. Zrozumiałam, że wujek może nic nie wiedzieć 0 jej dziwnych sprawach. Jak mogłam mu powiedzieć? Czekałam, aż wujek do mnie zajrzy, ale jakoś tak i myśli 1 obrazy skleiły się w coś ciężkiego, że poczułam straszne 169 zmęczenie i zasnęłam. Przez sen czułam, że mierzono mi temperaturę, coś wsuwano do buzi, coś popijałam i nie miałam siły otworzyć oczu. Gdy je otwierałam, też wi- działam tylko latające plamy, albo ktoś wchodził i wycho- dził, jak we śnie. Obrazy na ścianie też zmieniały się, były większe lub mniejsze, a czasem otwierały się jak wielkie paszcze, w które mogłam wpaść. Na szczęście zawsze udawało mi się za coś złapać, sama nie wiem, za co. Otworzyłam po raz kolejny oczy i nagle wszystko zo- baczyłam tak wyraźnie, jak wykrojone z papieru i przy- klejone. Za oknem padał deszczyk, który chyba przemy- wał świat, żebym mogła jak najwięcej obejrzeć. Patrzy- łam i patrzyłam za okno, myśląc w jednej chwili o tym wszystkim, co mnie spotkało. Zaczęłam rozumieć, że Marek Piecek nie żyje, że jestem w domu wujka, w To- runiu, że obrazy to są namalowane na czymś farbki, któ- re tylko coś udają. Zrozumiałam także, że chorowałam, ale już mi lepiej. No i w chorobie wydawało mi się, że widzę zjawiska niezwykłe, coś się zmieniało, rozmawia- łam, chodziłam. Nie, nie chciałam myśleć o dziwadłach, które mi przyszły do głowy! Nieraz zmokłam, pchając mamy wózek w czasie deszczu, a jeżeli wtedy powiał wiaterek, przeziębiałam się, miałam gorączkę i wtedy chorowałam, a do mnie nadlatywały czarne kwadraty i tak mnie ogarniały, że czułam je w rękach i w ustach, jakby były smakiem. Gdy się pojawiają, wiem, że jestem chora. Ale w domu wujka ich nie poczułam, więc co - nie chorowałam? Po tym wszystkim wolałam jednak być chora. Odwróciłam się. Na stoliku przy moim posłaniu było pełno lekarstw, termometr, talerzyki, kubeczek, watki, jakby tutaj leżała wcześniej osoba bardzo chora. Więc jed- nak chorowałam? Zagadka goni zagadkę. PRZEPROWADZKA Znowu w pokoju za złotymi drzwiami rozległy się dziwne głosy. Zmieniały się niezwykle, jak gdyby było tam kilka osób i wciąż przychodziły nowe. Od czasu do czasu odzy- wała się ciocia, prawie krzyczała. Co tam się dzieje? - myślałam i zastanawiałam się, czy tam nie pójść, zoba- czyć. W końcu ciekawska jestem bardzo, a gdybym się dowiedziała, co może się stać? Zdawało mi się, że niekie- dy te białe głowy wiszące na ścianie korytarza poruszają się, by coś powiedzieć. Chociaż na pewno tylko mi się zdawało. Czyje to były głowy? Potem zadzwonił telefon. Ciocia wyszła z pokoju. Była w czarnej, cienkiej, długiej sukni, wyglądała jak coś po- strzępionego. Rozmawiała, kłóciła się przez telefon, a po- tem wyszła z domu. Nawet do mnie nie zajrzała. Co teraz zrobiłoby każde ciekawskie jajco, takie jak ja? Oczywiś- cie, wstałoby i poszło po cichu sprawdzić, kogo ciocia zo- stawiła w pokoju. To nie było trudne, ciocia nie domknęła złocistych drzwi. Więc wstałam i poszłam, opierając się 0 ścianę. Wydawało mi się, że nie mam nóg, ale jakoś szłam, więc chyba były. 171 r Naprawdę, nie bałam się, wzięłam jedną, czarną, posrebrzoną, z piórami sterczącymi jak wielkie rzęsy. przez korytarz było najtrudniej przejść. Jest wielki. Te głowy wiszą i patrzą. Złapałam klamkę złocistych drzwi i trzymając się, poleciałam do przodu, jakby te drzwi mnie przeniosły. Ale w pokoju cioci nikogo nie było. Tyl- ko krzesła stały tak, jakby przed chwilą wyszło stąd kilka osób. Na krzesłach leżały różne stroje. Spodnie, suknie, czapki, rajstopy. Więc te osoby nie zdążyły się nawet ubrać, gdy nadeszłam? Były gdzieś, pochowały się? Jeżeli tak, to w szafie, gdzie indziej? Otworzyłam szafę. Niko- go w niej nie było, tylko wisiały dziwne maski. Patrzyły na mnie dziurkami w oczach. Naprawdę nie bałam się, wzięłam jedną, czarną, posrebrzoną, z piórami sterczący- mi jak wielkie rzęsy. Nałożyłam i popatrzyłam na siebie w lustrze. Maska zasłoniła moją twarz. Druga maska była jeszcze straszniejsza, wyglądałam w niej okropnie! Na ko- niec założyłam coś, co wystraszyłoby całe Świniary: nie umiem opisać takiej maski, różowa, z kołami po bokach, a zamiast nosa coś metalowego. Stałam przed lustrem, przyglądałam się postaci, w którą się zamieniłam, gdy usłyszałam samochód wujka. Chciałam uciec, ale nogi tak mi się zaplątały, że upadłam. Wtedy spróbowałam przesunąć się na rękach do swojego posłania, ale wujek już otworzył drzwi. 172 ZWIĄZANIE Gdy wszedł, chciałam się roześmiać, otworzyłam usta i oczywiście nie powiedziałam słowa. Zapomniałam o swo- im zaginionym głosie. Leżałam, patrząc na wujka, a on stał jak zamurowany i nie wiedział, co robić. Domyśliłam się dlaczego, ciągle miałam na głowie maskę i to ona tak go przestraszyła. Zaśmiałam się cicho, chciałam wstać ale wujek kucnął przy mnie, kazał się nie ruszać i zaniósł do łóżka. Potem przyjechała pani doktor i badała mnie, badała, a mnie to jakoś śmieszyło. Zdarzyło się już przecież, że byłam niewidzialna, nie mogłam niczego wziąć do ręki, a tutaj stało się to samo i mnie tylko śmieszyło. Chociaż nie to samo, byłam widzialna. Nawet to poczułam! Czy osoba niewidzialna może dostać zastrzyk i aż podskoczyć? A ja dostałam i podskoczyłam, ale nie pisnęłam. Zresztą, wi- dzialna na pewno byłam. Wujek siedział przy mnie, głaskał, coś mówił, potem siadała ciocia i mówiła jeszcze więcej. Opowiadała historyjki, których nie mogłam zrozu- mieć. Jakoś nic mnie nie interesowało, tylko moje własne sprawy. Obudziłam się, znowu dostałam zastrzyk i po ja- kimś czasie usiadłam, a nawet wstałam z łóżka i poszłam 174 do okna. Patrzyłam sobie, a tutaj ktoś po cichu podszedł, podniósł mnie i zaniósł pod koc. To był wujek. - już lepiej - powiedział. - Zobaczysz, że wszyst- ko będzie dobrze. Mówiłem ci, że ty sobie leżysz, gdzieś bez przerwy, dzień i noc, mądrzy ludzie pracują nad najróżniejszymi lekarstwami. Ale nie przesadzaj, mu- sisz jeszcze leżeć. Muszę? Nie mogłam, miałam tyle spraw do załatwienia, a tutaj muszę leżeć? W końcu wstałam i przeszłam po ca- łym domu. Otworzyłam drzwi złocistego pokoju. Ciocia siedziała w fotelu, ręce miała opuszczone, jak gdyby spała albo umarła? Przestraszyłam się, ale ciocia wstała, pode- szła ostrożnie, złapała mnie za ręce i objęła. Czy ktoś taki może być niedobry? Zaniosła mnie do łóżka, zadzwoniła do wujka i po chwili wujek był w domu. Słyszałam, jak rozma- wiają w korytarzu i zrozumiałam, że się cieszą. Tak było naprawdę, wujek pozwolił mi się ubrać i chodzić po domu. Wszystko było pootwierane, mogłam wszędzie zaglądać, nikt mi nie przeszkadzał. Zdawało się, że wujostwo miesz- kają w normalnym domu, że nic tu niezwykłego się nie dzieje. Ale następnego dnia wujka nie było, a w pokoju za złocistymi drzwiami działy się rzeczy tak niezrozumiałe, że siedziałam pod kocem i nie wiedziałam, co robić. Ktoś ko- goś musiał chyba bić albo się znęcać? Ktoś płakał, ktoś inny krzyczał, coś stukało, a potem już nic, tylko była biega- nina, bieganina i nagle swoim głosem mówiła ciocia. Wte- dy wszystko się uspokajało. Wiedziałam, że ciocia jest dla tych osób kimś ważnym, ale kim? I wtedy przypomniałam sobie o Luizach, bo one też trafiały do domu, którego nie znały. Wymyśliłam ich życie, a jeżeli to wszystko się jed- nak stawało? Może Marek wykonywał najróżniejsze moje pomysły? Czy on zastanawiał się nad czymś, co robi? Dla niego najważniejsze jest, żeby coś powstało, nic poza tym. UWOLNIENIE Po powrocie wujek wyjął z torby blok, kredki, wszystko nowe, pachnące, inne niż moje zużyte domowe przybory. - Zobaczymy, czy przez tydzień choroby nie zapom- niałaś, jak się rysuje - powiedział. Ale mnie zatkało! Naprawdę chorowałam cały tydzień? Wydawało mi się, że najwyżej dwa dni! Czas nie jest gu- mowy, żeby się rozciągać, więc co się stało? Czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka: nie wróciłam do duże- go pokoju, ale wujkowie zaprowadzili mnie na piętro, do mniejszego pokoju, z ukośnymi ścianami. To miał być mój pokój. Jak to, mój? - chciałam zapytać, lecz nie mogłam. Cie- szyłam się z takich niespodzianek, ale smuciłam, no bo jak to - mój? Dom wujka i cioci nie był przecież moim. Mój czekał tam, w Świniarach. Poza tym, jeżeli nie było mnie ty- dzień, co działo się z mamą? Jak o to wszystko zapytać, kto powie mi prawdę? Ten pokój na piętrze był niebiesko-biało-granatowy. Na- wet łóżko przykrywała niebieska pościel w granatowe gwiazdki. Ciocia otwierała szafki, gdzie czekały ubrania, buty, pudełka. Wujek wysuwał szufladki stolików, gdzie 176 • coś było, jak gdyby pokój czekał na mnie od dawna. Albo ktoś mieszkał w nim przede mną. Wiedziałam, że muszę z wszystkim być ostrożna. Pytać i tak nie mogłam, ale musiałam trochę udawać, że z wszystkiego się cieszę. - To twoje królestwo - powiedział wujek i wyszedł. Wydawało mi się, że podsłuchują pod drzwiami, nie usły- szałam przecież kroków na schodach. Dlaczego mieliby mnie podsłuchiwać? A jeżeli w ścianach są otworki, przez które można mnie widzieć? Albo w suficie? Przyglądałam się wszystkiemu, ale tak, żeby nikt nie domyślił się, że sprawdzam. Z drugiej strony, kto mógłby mnie podglądać i po co? Czy jestem tajemnicza, coś ukrywam albo spoty- kam się z dziwnymi osobami? Na pewno nie. Jestem zwy- czajna, więc możecie sobie patrzeć. W nosie dłubać nie będę, głupich min też nie zrobię, żadnych obrzydlistw też nie podglądniecie. Byłam więc sto kilometrów od Świniar - pomyślałam nagle i wydało mi się, że wszystko porozsuwało się jak li- stewki, których nie można pozbierać. Miałam tu pozostać? Przestraszona przypomniałam sobie, że przecież mój głos też pozostał daleko, w innym miejscu. Na wszelki wypadek weszłam pod niebieską pościel, a gwiazdy na niej zafalo- wały jak woda. Na stoliku leżał blok rysunkowy i kredki. Żeby o oddaleniach nie myśleć, zaczęłam rysować. Najpierw narysowałam ten pokój, okno i gałęzie drzewa wiszące za nim. Narysowałam to nie wiadomo po co. Zawsze rysowałam z jakiegoś powodu: żeby pokazać coś mamie, coś sobie przypomnieć, a po co narysowałam ten pokój? Patrzyłam na rysunek jak na list napisany do ni- kogo. Więc drugi rysunek musiał być po coś: chciałam siebie rozweselić. Rysowałam dróżkę nad nasz kanałek. Wszystko było dobrze do chwili, gdy musiałam naryso- wać mostek. Jak powinien wyglądać? Narysowałam ten 177 po odmianie, z daszkiem, z okienkami, z tym wszystkim, co wymyśliłam. Dalej, na łączce narysowałam fontannę. Była w cieniu, tylko kaptur Marka sterczał wyraźnie jak czubek wieży. A potem dorysowałam butelki na ścieżce. Przy każdej narysowanej butelce, kieliszku przypomina- łam sobie coraz lepiej to, co się wydarzyło, i aż mi ręka drżała ze śmiechu. Rysunek na pewno byłby niezrozu- miały dla kogoś, kto nie wie, o co tu chodzi. Naprawdę wszystko było podobne, może nawet bardziej podobne do tego, co wymyśliłam, od tego, co wykonał Marek. Wzięłam następną kartkę i narysowałam wieżę. Czy gdyby jej nie było, wiedziałabym, jak wygląda? Nigdy nie widziałam takiej dziwnej budowli. Albo karuzela? Też na- rysowałam ją dokładniej, niż wiedziałam, jak powinna wy- glądać. Nawet miotłowate ogony karuzelowych Borysów były jak trzeba! Narysowałam ich osiem, dwa psy zasłaniał kolorowy słup, wokół którego obraca się karuzela. Dory- sowałam dzieci patrzące na karuzelę. Miała być Magda Jankowska, Piotrek Firlej i Walczaki, ale nie wyszli mi najlepiej, nikt by ich nie poznał. Trudno, nie widziałam ich od dawna, nawet na siebie nie patrzyłam, jeżeli to wszystko prawda, od tygodnia. Chciałam narysować mu-B rek przed domem Bojkowskich, lecz to było za nudne.™ Nie dokończyłam i zaczęłam bazgrać latające butelki, kie- liszki i to mnie dopiero na dobre rozbawiło. Było tego tającego świństwa więcej niż komarów i much razen wziętych! Gdy wieczorem zaszedł wujek i pooglądał moje rysun- ki, powiedział: - Rysujesz jak wcześniej, ręce masz sprawne, oczy też, to najważniejsze. Gdybyś jeszcze mogła powiedzieć, co takiego przedstawiają twoje rysunki? Więc wujek niczego nie poznał? 178 Jak to, nie poznajesz? - zapytała zdziwiona ciocia, która też do mnie przyszła. No, pomyślałam, na szczęście ocia wie, o co tu chodzi. A ciocia, oglądając rysunki, mówiła do wujka: - To karuzela, nigdy nie widziałeś karuzeli? A tutaj mamy wieżę wybudowaną na kosmicz- nej planecie. Na tym rysunku jest chiński domek, jak bajki o czarodziejskim imbryku. Nawet widać kogoś w chińskim kapeluszu plecionym z ryżowej trawy - zmyślała ciocia, patrząc na fontannowego Marka. __Ja tutaj widzę tylko ulicę, nad którą latają puste bu- telki, kieliszki - śmiał się wujek, patrząc na kolejny ry- sunek. - Bo to jest ulica latających szklanych naczyń - po- wiedziała ciocia, patrząc na mnie wesoło. Zdawało się jej, że ma rację. POSZUKIWANIE Jak to możliwe, że wujek i ciocia nie poznali niczego, coi narysowałam? Może udawali? Ale dlaczego? Czy jest ta- jemnica, którą muszą ukryć przede mną? Wiedziałam już, że ciocia zachowuje się dziwnie, rozmawia z kimś, krzy- czy i tak dalej, a wujek? No nie, wujkowi Darkowi zawsze wierzyłam i teraz też wierzę, ale jeżeli ciocia go oszukuje? Może z ciocią Basią stało się coś, czego nikt nie wie i naj jej miejscu pojawiła się inna osoba? Pomyślałam o strasz- nych maskach w jej pokoju, a nawet te złociste drzwi wy- dawały mi się jakieś nienormalne. Po co komuś takie? Jak do skarbca, zamczyska lub znikającej sali. Wszystko za- mieniało się w wielką zagadkę. Gdybym chociaż mogła z wujkiem o tym porozmawiać! Może i utrata mojego głosu ma z tym coś wspólnego? Teraz sobie przypo- mniałam, że Ewa Michalska z fotografii na cmentarzu wy- dawała mi się podobna do cioci, a przecież tam, gdzie spo- tkałam Marka, była ta Ewa Michalska, i właśnie wtedy mój głos wskoczył w Cecylię. Wiedziałam o tym, ale nie mogłam nikomu opowiedzieć. Jedynym ratunkiem były moje rysunki, musiałam wszystko najstaranniej naryso- wać i pokazać wujkowi. Musiałam zrobić to w tajemnicy 180 dla tego jak najszybciej. Wiedziałam, że nie mam czasu, tajemnicze zjawiska wkrótce mogą wszystko zmienić na zawsze i zaprowadzić nas nie wiadomo dokąd. Wujostwo pocałowali mnie na dobranoc i wyszli. I wtedy przypomniałam sobie, że był ktoś, kto mógłby mi pomóc. - Marku, Marku, słyszysz mnie? - zapytałam bez głosu, ale i tak na wszelki wypadek schowałam głowę pod koc> - Marku, ty przecież wiesz, że tak naprawdę nie rozmawiasz z Cecylią Rostocką, ale ze mną, Zosią Pie- trzak, mam rację? W takim razie, jeżeli mnie słyszysz, wy- konaj coś, na przykład niech za oknem zaświeci latarnia i wszystko rozjaśni. Wymyśliłam latarnię dokładnie i czekałam, ale nic nie powstało ani od razu, ani po dłuższym czasie. Wymyślałam inne prośby, na nic. Zrozumiałam, że w tym miejscu Marek mnie nie słyszy. Więc było tak, jak mówił w autobusie Sebastian, że duchy trzymają się miejscowości, w których żyły? Może tak? Na pewno tak, inaczej Marek musiałby się zdradzić. A jeżeli po prostu Cecylia Rostocką znajdowała się daleko od niego i dlate- go nie słyszał? - Cecylio - szepnęłam do niej - słyszysz? Błagam cię, odnajdź Marka Piecka, stań blisko niego, mam mu coś do powiedzenia, pomóż mi. Poczekałam jakiś czas i spróbowałam do Marka po- wiedzieć, ale - na nic. Poczekałam jeszcze kilka minut i znowu nic się nie stało. Tam, gdzie znajdują się oboje, nie ma wielkich odległości, więc Cecylia powinna Marka szybko odnaleźć, gdyby mnie tylko usłyszała. Okazało się, że byłam bezradna, pozostało mi tylko rysowanie. RYSUNKI ZDARZEŃ Jeżeli komuś się wydaje, że narysować po kolei to, co się wydarzyło, jest proste, niech spróbuje! Podzieliłam kart- kę na osiem kratek i zaczęłam rysować. W pierwszej kratce jesteśmy z mamą na cmentarzu, stoimy przed grobem Ewy Michalskiej, skąd patrzy jej fotografia. W drugiej kratce stoimy przed grobem Mar- ka Piecka, patrzymy na sztuczne kwiaty. W trzeciej zbie- ram kwiaty, a tam, spod ziemi wychodzi Marek z kosą i wyciąga do mnie ręce. Marka narysowałam jak wtedy na mostku, w kapturze. Czwarty rysunek: idziemy ciemnym korytarzem, a Ma- rek już dochodzi do jasnego wyjścia. Widać dużo ciemno- ści, tylko moje oczy i kaptur Marka są oświetlone przez jasne promienie w dali. Spodobał mi się ten tajemniczy rysunek. W kolejnej kratce znowu narysowałam cmentarz. Stoję tyłem, przy grobie swoim i moich rodziców, patrzę na na- pisy. I w tej chwili przypomniałam sobie o najważniej- szym: byłam tam niewidzialna, oczywiście... ale jak to narysować? Zamazałam rysunek i na następnej kratce na- rysowałam prawie taki sam, a siebie jako niewidzialną 182 chmurkę, która tylko troszeczkę przysłania niektóre miej- sca. Marek w swoim kapturze biega i szuka tej chmurki, rysuneczek wyszedł bardzo śmiesznie! Nie mogłam się nadziwić, że wymyśliłam, jak się rysuje ducha. Kiedy mi się to udało, następne kratki zarysowywałam już bar- dzo szybko, z ciekawością szkicując siebie jako chmurkę lekko przypominającą człowieka. Ta chmurka chodziła po tamtych tajemniczych Świniarach z Markiem, a Ma- rek wykonywał z niczego różne rzeczy. Wychodziły z jego rąk promienie i jak rzeczka układały się w drogę. Przed przystankiem wypłynął z jego palców murek. Czy to nie tajemnicze, że człowiek może narysować coś, co przeminęło albo się nigdy nie wydarzy, albo może kie- dyś nastąpi? Jak to się dzieje, że akurat ja potrafię robić takie rzeczy? Zastanawiałam się nad tym i zasnęłam. Gdy otworzyłam oczy, wujek stał obok i trzymał w rękach kartkę. Tak chciałam, żeby wszystko zrozumiał! - To wygląda jak komiks - powiedział. - Widzę, że jego bohaterem jest ten sam stworek, którego już wcze- śniej narysowałaś. Trójkątna głowa, grubasek, z które- go rąk wylatują jakieś rzeczy. Kim on jest? A ta mgiełka kręcąca się obok niego? Czasem przypomina postać, a cza- sem zupełnie nic... Wujek przestał mówić, gdy zobaczył kratkę z rysun- kiem grobu moich rodziców i moim. Położył kartkę i od- szedł bez słowa. Rozbudziłam się na dobre, więc zrobiłam kratki na następnej kartce i rysowałam dalej. Więc najpierw idziemy za Cecylią Rostocką, a na łące ko- pie pies, Borys. Na drugiej kratce zaglądam do swojego domu, w którym siedzą dziadkowie odwróceni plecami. A potem było coraz trudniej narysować. Siedzi na krze- śle Marek, siedzi zakryta włosami Cecylia, a między nimi mgiełka - ja. Na stole stoi kula, a do niej przykładają 183 ręce dziadkowie i pani Ewa Michalska. I dobrze, lecz c dalej? Jak narysować słowa? Nie mogłam wpaść na żaden pomysł, chociaż - wydaje mi się - wy już wiecie, Co trzeba było zrobić! Każdy człowiek, który pomyśli chociaż przez chwilkę, a ma kartki, kredki i chce coś komuś powie- dzieć, domyśli się, co zrobić. A ja byłam chyba jakaś otę- piała, skoro dopiero po wielu chwilach zrozumiałam, że trzeba po prostu napisać, co kto mówi. Przypomniałam so- bie, co wujek powiedział o komiksie, a w komiksach ludzie mówią literowymi chmurkami! Więc w jednej chwili dory- sowałam te chmurki i w każdą wpisywałam wypowiedzia- ne słowa. Pani Michalska wzywała mamę: „Duchu Krysty- ny, czy jesteś tu? Odezwij się, Krystyno". Druga chmurka wylatywała z miejsca, gdzie siedziałam ja, niewidzialna, dolatywała do kuli, odbijała się i mówiła napisem: „Ale głupota!" Chmurki ze słowami rozbawiły mnie na dobre. My- ślałam, że wszystko powtarza się naprawdę, chociaż było tylko narysowane. Na kolejnych rysunkach moje słowa powiedział obrazek ze ściany, potem żyrandol, na końcu Cecylia Rostocka. Na kolejnym rysuneczku Marek, Cecy- lia i niewidzialna ja wyszliśmy z domu i rozmawialiśmy tak, że chmurka ze słowami wylatywała ze mnie, przecho- I dziła przez Cecylię i pojawiała się przed Markiem, który na nią odpowiadał w swojej chmurce. Powiem wam, że niektórych rozmów w ogóle wcześniej nie było! Wymy- | siałam je sobie. Każde słowo można było wpisać i tak nic by się nie zmieniło. Ręka mnie rozbolała: jak mogłam tak dużo narysować w ciągu jednego dnia? Szybko zrozumiałam: przecież nie miałam żadnych obowiązków! Po raz pierwszy zostałyśmy rozdzielone z mamą taką odległością. Co mama o tym my- ślała, czy mogła komuś odpowiedzieć, poskarżyć się? 184 Wtedy postanowiłam, że wszystko, co narysuję, wy- ślę do niej. Nikt lepiej nie zrozumie moich rysunków. No więc rysowało mi się jeszcze przyjemniej. Najtrud- niej było mi zgadnąć, w jaki sposób wydostałam się stamtąd, gdzie był Marek i Cecylia. No bo jak? Najdziw- niejsze zjawiska muszą od czegoś zależeć, a nie stają się po prostu, jak myśl. Szłam wtedy, spieszyłam się, żeby wrócić do mamy i nagle byłam z powrotem? Dlaczego, co mnie przeniosło? Nikt nie wie, więc dlaczego ja bym miała zgadnąć? No nic, trzeba rysować dalej - posta- nowiłam i rysowałam wszystkie śmieszne wydarzenia ze Świniar. Nie lubię rysować swojej buzi, więc kiedy już muszę, ry- suję swoją postać z tyłu albo z odwróconą głową, żeby jak najmniej mieć kłopotu. Teraz też tak siebie narysowałam, w ubraniu, które przeważnie noszę: spodnie dżinsowe, te- nisówki i koszulka z napisem „Coca-Cola" na plecach. Idzie taki ktoś, nawet nie wiadomo, czy to dziewczynka, czy chłopak i wymyśla wielką wieżę. Patrzy na puste pola, a z głowy wydostaje mu się chmurka, w której jest nary- sowana ta wymyślona wieża. Ale nie, pomyliłam kolej- ność: najpierw była karuzela. Więc ta sama osoba, ja, stoi tyłem do trawniczka Walczaków i wymyśla w chmurce karuzelę. Po chwili karuzela już stoi, biegną do niej dzie- ci, a jedno dziecko, Walczak mówi w swojej chmurce: „Te psy są jak nasz Borys!" Teraz dopiero powinien być rysunek z wieżą, a że nary- sowałam go wcześniej, ponumerowałam kolejność, żeby mama wiedziała, jak na nie patrzeć. Wieża wyszła mi do- brze. Wokół niej wszystko jest już czarne, tylko czerwone słońce zachodzi, oświetlając czubek wieży. A tam, na jej szczycie stoję ja i patrzę. Takiej malutkiej postaci nikt chyba nie może rozpoznać, więc narysowałam przy niej 185 mówiącą chmurkę i napisałam w niej: „Poznajesz, mam kim jestem?" Później było łatwiej, ponieważ rysunek z mostkiem i fontanną już miałam, to dołączyłam go do tamtych kar tek. Był większy, zajmował jedną stronę, jak by coś wię- cej znaczył. Patrzyłam na niego, patrzyłam i rozbawił mnie tak, że gdybym miała głos, na pewno bym się ro- ześmiała. Ale nie miałam, więc tylko trzęsłam się pod kocem i patrzyłam, przypominając sobie różne powie- dzenia Marka Piecka. Chciałam go tak bardzo zobaczyć, że w myślach mówiłam do siebie: „Gdzie jesteś, Markuj chciałabym na ciebie spojrzeć". Gdy tak myślałam, przy- pomniałam sobie jego najgłupsze słowa i napisałam je w chmurce, którą umieściłam na rysunku, obok fontanł ny: „Któś-cóś". i' ZDZIWIENIE Wtedy coś tak nagle przemknęło przez pokój, jak gdyby dmuchnął przeciąg, nie wiem, ponieważ zamknęłam oczy. Były jeszcze zamknięte, gdy usłyszałam dziwne odgłosy. Otworzyłam. Znienacka znalazłam się w Świniarach! Ejże, to niemożliwe - powiedziałam do siebie, a jednak, gdzie mogłaby stać ta wieża, gdzie mogłaby kręcić się karuzela z Borysami? Musiałam się uszczypnąć, spróbowałam, a tu nic nie boli, chociaż szczypię... nie, nie szczypię, bo nie mogę siebie odnaleźć. Nie widzę ani kawałeczka sie- bie, ani palców, nóg, najmniejszej choćby drobiny. Roz- glądam się i trafiam wzrokiem na Marka, a obok niego stoi Cecylia. Znowu znalazłam się w tamtych Świniarach? Tak, niestety i na szczęście. Był dzień, kręciła się karuze- la, ale nikogo nie interesowała. - Jak to się stało? - zapytałam, a powiedziała to Ce- cylia. - Co? - zapytał Marek - To, że znowu tu jestem - odpowiedział mój głos z Cecylii. - Ale gadasz głupstwa! Chcesz powiedzieć, że tu cie- bie nie było? 187 - Nie było mnie przynajmniej tydzień. - Gadasz durne głupoty! Wcześniej też cóś mówiłaś ale nie można zrozumieć, tak gadałaś. Ale co mnie to ob- chodzi? Dobrze, że nareszcie mówisz normalnie. Wi- dzisz, że wszystko tutaj już zostało wykonane? Co mam teraz robić? - Czemu na karuzeli nikt się nie bawi? - zapytałam przez Cecylię. - Tego nie wiem. Ja zrobiłem jak trzeba, kręci się, są te psy, lampki, a reszta mnie nic a nic nie obchodzi. - Wieża też jest pusta - zobaczyłam. - I co z tego? - Nikogo ona nie interesuje? Cecylio, ty byłaś na wieży? Cecylia poruszyła się, popatrzyła wokół, ale nie mogła odpowiedzieć. - Nie była - odpowiedział za nią Marek. - Ona jest podobna do mnie, ją też takie cóś nie interesuje. Tylko że ja lubię cóś robić, wykonywać, a ona tylko chodzi i cho- | dzi. Nawet nie wiesz, jak się namęczyłem, łażąc tam, gdzie ona. Muszę być przy niej, żeby się dowiadywać, co by tu jeszcze zrobić. Odejdę, a wtedy co? Sam to potrafię tylko siedzieć. Chyba że cóś się zepsuje, wtedy bym na- prawił. Ale u nas nic nigdy się nie zepsuło. Co jest zrobio- ne, zostaje nie zepsute na zawsze. Chyba że ktoś popsuje. Ale tu nikomu nie chce się nawet psuć. Mnie to dziwi, ale nie interesuje. - Musimy wszystko obejrzeć - powiedziałam przez Cecylię. - No nie, znowu mam łazić? Po co? Wszystko jest, naj- drobniejsza rzecz, jaka być musiała, jest już zrobiona - marudził Marek. - Wszystko? 188 - Oczywiście! Dziwiło mnie to i śmieszyło: co wymyśliłam w Świnia- rach, znajdowało się tutaj, nawet to, czego Markowi nie podpowiedziałam, powstało. Czy wystarczyło, że coś wy- myślę, a to się tutaj stworzy? Musiałam sprawdzić. - A może jest tu gdzieś jezioro z wyspą? - zapyta- łam przez Cecylię, a Marek popatrzył na nią z ważnością i powiedział: - Chodzi ci o wyspę na jeziorze, gdzie mieszkają takie małe głupolki? Więc jednak już i ta wyspa była? Ucieszyłam się, cho- ciaż mnie zatkało z wrażenia. Sama nie wiedziałam, jak to możliwe, żeby zatkało kogoś, kto był niewidoczny nawet dla siebie. Byłam jak wszystkowidząca myśl, ale myśl za- tkana. - Chcesz mi powiedzieć, że stworzyłeś wyspę? - mu- siałam jeszcze sprawdzić. - A kto? Tu nie ma nikogo poza mną, kto by chciał cóś robić. Ile razy mam ci to mówić? - Ale dlaczego musiałeś ją wykonać? - Czyja się zastanawiam dlaczego? Musiała być, więc zrobiłem. - Powiem ci w takim razie, że to ja ją wymyśliłam, tak naprawdę nigdzie tej wyspy nie ma - spróbowałam wytłumaczyć. - Nie ma?! Co ty mówisz?! Jesteś zarozumiała. Sznu- rek to tak, ktoś wymyślił, czajnik, szyny kolejowe albo dmuchawkę, co strzela z korków od butelki, ale wyspy to nikt nie wymyślił, ona musiała być i dlatego jest. - Twoim zdaniem dlaczego musiała być? - Bo musiała. Są rzeczy wymyślone i takie, co być muszą. Tak jak ja albo ty. Chociaż nie wiem, czy ty jesz- cze jesteś? Cecylia jest, widzę, że jest, ale ty? Ale mnie to 189 nic nie obchodzi, ja się niczym takim nie interesuję. Ktoś wymyśla, a ktoś produkuje. Oczywiście, że ważniejszy jest ten produkujący, bo wymyślacz i tak nic nie wyko- na. No spróbuj, zrób cóś, bardzo proszę, zobaczymy, czy dasz radę? Zdenerwował mnie trochę Marek Piecek, ale miał ra- cję, cóż mogłabym tutaj wykonać? Narysować? W jaki sposób, na czym? Upleść coś z witek? Gdybym tylko mia- ła ręce, proszę bardzo, ale okiem? Marek chodził, czekał, rozglądał się, a na koniec powiedział: - No, proszę, jakoś nic nie zrobiłaś. Wiecie, jak się czuje człowiek, gdy jest bezradny? Tak się poczułam ja, czyli moje widzące oko. No i dobrze, niech ci będzie - pomyślałam sobie i straciłam chęć do rozmowy. - I co tu teraz robić? - zastanawiał się Marek. Przyłapałam go wreszcie. - A jednak sam widzisz, nic nie zrobisz, jeżeli ktoś ci coś nie podpowie. - Wiesz co, ja tobie cóś muszę powiedzieć. Cały czas mnie denerwuje, że ty tak głupio przekręcasz niektóre słowa. Nikt ci tego wcześniej nie mówił? Chyba nie, bo byś się poprawiła i wstydziła. Lubię ludziom pomagać, kiedy cóś źle robią. Powiem ci: nie mówi się coś, tylko cóś. - Co?! - wykrzyknęłam. - I jeszcze, zamiast ktuś, mówisz ktoś. To nieprawi- dłowo, głupio i śmiesznie. Myślałem, co mnie do tego, nie interesuję się tym, ale radzę ci po dobroci, jak mówić poprawnie. - Co takiego słyszę? - wrzasnęła Cecylia moim gło- sem i chyba sama się tego przestraszyła, wstała i zaczęła odchodzić. 190 - Nie złość się, ktoś cię musiał poprawić - poważ- nie powiedział Marek. Tego było za wiele. Działy się róż- ne sprawy, wszystko się pokiełbasiło, ale akurat to wy- dało mi się najokropniejsze: ja, która tyle czytam i piszę, mam bardzo dobre oceny z polskiego, muszę słuchać rady osła, który mówi tak niepoprawnie? I co mogłam zrobić? Kłócić się z nim, przekonywać, wyjaśniać? Prze- cież poznaliście go, wiecie, co by to dało - nic! Moje oko musiało trochę ochłonąć, więc sunęło nad trawą i do- goniło idącą szybko Cecylię. - Słyszałaś, prawda? - powiedziałam do niej przez nią. Nie odpowiedziała. - Na pewno chodziłaś do szko- ły i wiesz, jak się mówi poprawnie, a Marek w gruncie rzeczy był matołem. Same jedynki, czasem z litości jakaś dwójka. Zresztą, wystarczy posłuchać jego mądrości: nic go nie interesuje, nie czyta, nie ciekawi się niczym, tylko by brał łopatę i kopał, kosił, coś dźwigał. Oczywiście, tu- taj może się wydawać, że jest czarodziejem, z jego rąk łatwo wydostają się różne przedmioty, ale wszystkie są wymyślane przeze mnie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale to prawda. - Co ty tam mówisz? - pytał Marek, biegnąc za nami przez trawę. Był już blisko, więc postanowiłam uciec i ja- koś tak się stało, że Cecylia pomyślała o tym samym. Uciekłyśmy od niego dobry kawałek, zwolniłyśmy. Znowu coś jej tłumaczę, Marek nas dogania, więc znowu ucieka- my. Zaraz, lecz jak to możliwe, że Marek musi przebierać nogami, a Cecylia pędzi szybko jak mój wzrok? Jeżeli oboje są stąd, nie może być takiej nierówności. - Poczekaj, nie zasuwaj tak - sapał Marek dogania- jący nas. Wtedy sobie pomyślałam, że uciekniemy w bok, na pod- mokłe trawy, gdzie on nie wejdzie. I posunęłyśmy się tam 191 Zrobimy fikołka - pomyślałam, nic Cecylii nie mówiąc, i hop, zrobiła. Vawicznie. Tutaj staniemy - pomyślałam i stanęłyś- my, a raczej zawisłyśmy nad mokradłami. Zaczynałam coś podejrzewać. Zrobimy fikołka - pomyślałam, nic Cecylii nie mó- wiąc i hoP> zrobiła. Będziemy skakać na jednej nodze - myślałam i Cecylia zaczęła skakać. Ja oczywiście tego nie robiłam, nie musiałam, nie było mnie widać, poza tym - skaczące oko? __ Po co tam weszłaś? Nie lubię wody, nie wejdę tam! - krzyczał Marek stojący daleko. - Cecylio, ty jesteś mną? - zapytałam, a włosy Ce- cylii rozsunęły się i odsłoniły jej piękną twarzyczkę. - Ciebie tak naprawdę nie ma - domyśliłam się, a oczy Cecylii obracały się tam, gdzie byłam ja, a przecież byłam niewidoczna. Więc skąd mogłaby wiedzieć, w którą stro- nę patrzeć, gdyby nie była mną? 192 JEZIORO Marek nas nawoływał, a ja już wszystko wiedziałam: Ce- cylia Rostocka była mną, tylko piękniejszą, taką, jaką czasem chciałabym być. To niby jasne, ale nie można tego zrozumieć. Zwłaszcza gdy zastanowiłam się, co ona robiła tutaj, kiedy ja byłam tam, w Swiniarach, czy u wu- jostwa? Postanowiłam opuścić mokradła i popędziłyśmy jak dwa wiaterki, przed nosem Marka, w kierunku wieży. Ale na wieżę wjechałyśmy windą. Mój wzrok popatrzył z góry, a Cecylia, okutana włosami, stała obok. No i okazało się, że cała ta okolica sama jest jak wyspa otoczona ciągnący-1 mi się mgłami, a może te mgły to była zwyczajna pustka? Może pustka tak właśnie wygląda? Patrzyłam na mgliste, puste dale, a z jednej strony wynu- rzało się jezioro. Nie było wyraźne. Gdy coś wymyślacie ale nie wiecie, jak powinny wyglądać szczegóły, wyobra żacie to sobie z grubsza, bez szczegółów. Takie było wy- myślone przeze mnie jezioro. Najwyraźniejsza na nim by- ła wyspa. Jak gdyby ktoś narysował ją lepiej od tego, co było obok. Patrzyłam, patrzyłam i nic się nigdzie nie dzia- ło. Poza jeziorem i kawałkiem drogi stworzonej przez 194 Marka dalej już nie było niczego, tylko najważniejsze miejsca w Świniarach, które znałam najlepiej. Wszystko inne zostało mgliste, ledwie widoczne. Więc tutaj było tyl- ko to, co znałam, zmieszane z tym, co wymyśliłam - zrozumiałam. Gdyby jednak znalazły się tu wszystkie moje pomysły, to miejsce powinno być jak zbieranina naj- różniejszych przedmiotów i postaci. Zjechałam z Cecylią na dół, zbliżyłam się do Marka i po- wiedziałam: - Masz rację, jezioro i wyspa są, chodźmy tam. - Wiedziałem, wiedziałem, że ktoś taki jak ty każe mi tam iść. Po co? Nie lubię wody, a już te małe wariatki zupełnie mnie denerwują. Dlaczego musiałem je wykonać? Przecież nie mogłam mu niczego wyjaśnić. Powiedzieć Markowi, że wykonywał to, co wymyśliłam? Już próbo- wałam, wiadomo, jak się skończyło! - Idziemy i już! - powiedziałam przez Cecylię. - Dobrze, ale musisz wiedzieć, że niczego tak nie chcę, jak tam nie iść. - Jeżeli masz coś lepszego do roboty, to zostań - rozzłościłam się. - Jak mogę mieć cóś lepszego do roboty, kiedy wszyst- ko jest zrobione? - powiedział trochę rozzłoszczony i jesz- cze dodał: - Poradziłem ci, jak mówić, ale widzę, że mnie nie posłuchałaś. I dobrze, co mnie obchodzi, że ktoś może się uśmiać z twojego złego mówienia? WYSPA Poszliśmy nad jezioro. To znaczy, poszedł Marek, przed nim szybciutko, prawie nie poruszając nogami, Cecylia Rostocka. Ja śmigałam nad łąkami. Zatrzymaliśmy się bli- sko brzegu, w dali widać było wyspę. - Powiem ci, że nigdy tam nie byłem - zdradził Ma- rek. - Ot, wykonałem to jezioro, wyspę, ale sam nie wiem, jak ona powinna wyglądać. A o tych małych wariat- kach dowiedziałem się, nie wiem skąd. Ale tam są, na pew- no. Ta łódka też została przeze mnie zrobiona. Wsiadamy, nie mamy czasu - powiedział, jak by coś nas poganiało. Z Cecylią weszli do łódki, która stała przy brzegu. Też niby usiadłam na ławce, ale nie poczułam, że siedzę. Marek wziął wiosło, odepchnął łódkę od brzegu, coś chlapnęło, lecz nie zmoczyła mnie najmniejsza kropla, chociaż powin- na. Marek wiosłował tak szybko, że dziób łódki kroił wo- dę jak plasterki lodu na kałuży. Lecz im dalej byliśmy od brzegu, tym wszystko stawało się mniej wyraźne, w koń- cu sama nie wiedziałam, czy jesteśmy na jeziorze, czy na czymś tylko zamazanym szarością. - To nie moja wina, że tu jest tak niewyraźnie - tłuma- czył się Marek. - Ja tylko to wykonałem, a jak powinno 196 glądać jezioro daleko od brzegu, tego nie wiem. Wody • lubię, nie wiem dlaczego, ale nie lubię. Ale ta woda jest też jakaś nieprawdziwa. Miał rację, wiosło wbijało się w wodę jak w kaszę. Do- płynęliśmy. Pachniało jak w sklepie z kosmetykami, drze- wa pochylały się, latały niezwykłe ptaki. Wyspa była gdzieniegdzie wyraźniej sza, a gdzieś indziej zamazana, jak w myślach: są miejsca, które widać dokład- nie i takie mniej ważne, wymyślone z grubsza. Jeżeli nie wymyślicie szczegółów, to ich tam na pewno nie znajdzie- cie. Nawet nie wiem, czy wyspa miała być z piasku, z gumy, plastiku, trawy czy z czegoś innego? Pachniały nieznane kwiaty, przelatywały dziwne ptaki, tak że Marek musiał się opędzać. Gałązki wisiały wszędzie, lecz mnie nie drapały, nie przeszkadzały, sunęłam tu i tam, gdzie tylko chciałam. Marek i Cecylia mieli gorzej, musieli przedzie- rać się przez zarośla. Marek złościł się, że zrobił tyle chwa- stów, ale szedł. Wymyśliłam, że wyspa musi być zarośnięta i taka była, bez żadnych ścieżek. Gdy zobaczyłam pomniej- szającą jabłoń, nie mogłam uwierzyć, że to wielkie drzewo wymyśliłam tak dziwacznie. Było za duże jak na jabłoń, gałęzie wychodziły daleko nad kaszowatą wodę. - Te małe są na tym drzewie. Na pewno nas pod- glądają - powiedział Marek. Podskoczył, zerwał jabłko, już chciał ugryźć, gdy dobiegła Cecylia, zabrała i wyrzu- ciła je do jeziora. Woda nie chlapnęła, tylko wkleiła w sie- bie jabłko, jak duża kula plasteliny wkleja w siebie plaste- linową kulkę. Marek bardzo się zdziwił, że Cecylia coś wykonała, patrzył na nią i nie mógł uwierzyć, ale przypo- mniał sobie, że nic go nie zastanawia i powiedział: - Jestem głodny. - Te jabłka wszystko zmniejszają - powiedziałam przez Cecylię. 197 - Skąd możesz cóś takiego wiedzieć? Na szczęście inne jabłka były już dużo wyżej, nie mń ł po nie sięgnąć, więc nie tłumaczyłam nic więcej. - Zmniejszające jabłka? - zastanawiał się, a potem machnął ręką. - Cicho, słyszysz? - zaszeptałam. Nad naszymi gło- wami słychać było cieniutkie głosiki. - Dla mnie to jest największa głupota - mówił Ma- rek znudzony. - Ze wszystkiego, co zrobiłem, najbar- dziej żałuję tej wyspy i tych gadających wariatek. Po c^ one są? Na jednej gałęzi pojawiło się coś malutkiego, jak owad, ale stało na dwóch nóżkach, miało niebieskie spodenki, a na czubku tej istotki błyszczały jasne włosy. - To cóś wygląda jak dziewczyna, ale jest małe jak sza- chy! - nabijał się Marek. - Normalny człowiek chce być duży, a te są pomniejszone, ale jaja! Mój wzrok zaczął się wspinać na drzewo. Na gałązkach pojawiło się wiele małych główek. Wyobrażacie to sobie! Widziałam je z bliska, a one, patrząc na Marka i Cecylię, szeptały coś, czego nie słyszałam. - Najchętniej bym roztrząsnął to drzewo, żeby pospa- dały jabłka. Cóś bym zjadł, przy okazji spadłyby i te głu- polki - mówił Marek. Małe istotki przestraszyły się jego pomysłu, szeptały, niektóre zamykały oczka, żeby go nie widzieć. I wtedy zauważyłam jedną, która odchodziła od pozosta- łych w swoją stronę. Dokąd ona idzie? - myślałam i zo- baczyłam malutki, pleciony domek z plecionymi drzwicz- kami, do którego to maleństwo weszło. Domek kołysał się jak huśtawka. Kim była mała istotka i kto zaplótł ten wspaniały domek? Na pewno każdy już wie: to mogłam być tylko ja, ale ja wymyślona, jako Luiza. Zbliżyłam oczy 198 •rżałam przez okienka małe jak szparki. Zobaczyłam malutką siebie. Wyobraźcie to sobie! Małe wasze zki, nóżki. Nos ten sam, ale malutki, oczy, włosy ucze- ale nie grubsze niż pajęczynowe nitki. Ale co miałoby e wydarzyć dalej? Nic mi nie przychodziło do głowy. Mogłam tylko przypatrywać się swoim wymysłom. __ stoimy i stoimy, nie wiem, co robić. Lepiej wracajmy, to jest takie miejsce, że nie rozumiem, po co zostało stwo- rzone. Nie mam tu nic do zrobienia - marudził Marek i zaczął szturchać Cecylię. Zastanawiałam się, czym go zająć i przypomniałam sobie o pałacu rodziców Luizy. Wcześniej nie zastanawiałam się, jak powinien wyglądać, a teraz przymknęłam oczy, popa- trzyłam na drugi brzeg, gdzie powinien się znajdować i wy- myślałam go. Był złożony z różnych pałaców i domów, ja- kie widziałam. Był też trochę podobny do domu wujka Darka. Przecież rzeźby w korytarzu wujka i te białe głowy na ścianach są czymś niezwykłym. - Ale jestem głupi! - wykrzyknął Marek i popatrzył na drugi brzeg. - Myślałem, że wykonałem wszystko, a zapomniałem o takiej sprawie? No i zaczął po swojemu przebierać palcami, schylać się, jak gdyby coś układał, ubijał i zadowolony gwizdał głupią melodię, a ja mogłam zająć się tym, co mnie inte- resowało. UKRYTA ISTOTKA Wiecie, że mnie nie było widać, więc mogłam tylko za- glądać do plecionego domku. Był wymyślony, a teraz istnieje, chociaż czy na pewno istnieje? Coś, czego nie można dotknąć, nie powinno istnieć. Tak, a gwiazdy? Oczywiście, te prawdziwe, a nie takie, o których mówił Marek: gwiazdy - dziurki w ciemnym niebie. Jest bar- dzo dużo rzeczy, które są, a których nie da się dotknąć. Gwiazdy, słońce, dno oceanu, chmury, najwyższe góry, krokodyle, dziwne istoty, które żyły kiedyś, dinozaury. Nie można ich zobaczyć, dotknąć, więc są czy nie? - Patrz, co zrobiłem! - krzyknął Marek i pokazał Cecylii coś stojącego daleko, na drugim brzegu. W dali stał tajemniczy dom. Mała istotka ze szczelinki w plecionce też patrzyła na drugi brzeg. Znowu nic się nie działo, nikt niczego nie robił. Wiedziałam, że tylko ja mogę coś podpowiedzieć, ale nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Ale czy zdarzenia wymyślone muszą udawać, że są mądre? - Znowu nuda - marudził Marek. Zaczęłam złośliwie myśleć, żeby wszystkie maciupinki skoczyły na niego i połaskotały. Tylko pomyślałam, a tu 200 po cichu schodzą. O nie! - przestraszyłam się i wy- cofałam ten pomysł. Wróciły, a ja zastanawiałam się, jak powinny wyglądać ich skrytki, dziupelki, pokoiki? Każda winna mieć trochę inne, pomalowane inaczej, z okien- kami, naczyniami z łupinek, mebelkami z patyczków i pu- dełek po zapałkach. - Nuda! - krzyknął Marek. A gdyby Marek zakochał się w Cecylii? - pomyśla- łam i zerkam, a on już do niej mówi: - Jesteś bardzo ładna. Musiałam uważać na swoje myśli. Niektóre są niegroź- ne, ale są i niebezpieczne. Na przykład: Marek boi się wody, a ja złośliwie myślę: niech się wykąpie i on już krę- ci się przy brzegu, coś kombinuje. A ten pomysł mnie roz- bawił do końca, zobaczymy, czy zrozumiecie, co pomy- ślałam. - Marku - mówię - podaj mi wiadro. - Jakie wiadro? - Marek patrzy, oczywiście, na Ce- cylię. - To obok ciebie. Marek szuka, denerwuje się. - Coś ci się pokręciło - odpowiada. - Nie ma żad- nego wiadra. Tu nie miało być wiadra. Nawet nie wiem, jak wiadro jest zrobione. - Jak to? - udawałam zdziwioną. - Przecież on tu zaraz przyjdzie i co powiemy? - Ktoś tu przyjdzie? Po co? Myślałam, że spadnę z drzewa ze śmiechu, o ile oczy- wiście sam wzrok może z czegoś spaść. Marek powie- dział „ktoś"? - sam nie mógł w to uwierzyć. - Wiem, dlaczego się śmiejesz. Nieprawidłowe mó- wienie jest zaraźliwe. Już mówię jak ty. Ale wstyd! Mówi się ktoś, a nie ktoś... ale jaja, nie mogę powiedzieć 201 prawidłowo? - zdziwił się i po cichu szeptał- »ktoś coś, ktoś, coś"... Zrozumiałam, że to go na jakiś czas zaj- mie, niech się zastanawia, a ja spokojnie wszystko prze- myślę do końca. WYMYŚLAM Więc możliwe było wszystko, co wymyślę. Na przykład: małe Luizy odzyskują prawdziwy wzrost. Postanawiają dowiedzieć się, o co chodzi ich przybranym rodzicom. Wyruszają do ich wspaniałego domu, zakradają się i sprawdzają strych, żeby odgadnąć tajemnicę prawdzi- wej Luizy. Okazuje się, że ona kiedyś naprawdę żyła, ale umarła. Wtedy jej rodzice postanowili odnaleźć dziecko podobne. Niestety, żadne się nie nadawało, więc szukają dalej, a te nieudane dziewczynki umieszczają na wyspie. Szybko wymazałam z myśli ten pomysł, żeby nie zaczął się sprawdzać. Więc jak mogłoby być jeszcze? One, malut- kie, w łódeczce z puszki płyną całą noc do brzegu, wioząc jabłka z pomniejszającego drzewa. Potem dźwigają wielki owoc do domu tych niedobrych ludzi, wyciskają z niego sok i wlewają do ich szklanek. I oto tamto małżeństwo zmniejsza się, staje się takie, jak i te dziewczynki. Dom jest ogromny, a służba nie może znaleźć właścicieli. Co dalej? Gdyby nawet doszło do walki, wszystko to byłoby niepo- ważne: czy takie małe postacie mogą walczyć naprawdę? Zostawiłam tylko pomysł, żeby dziewczynki wiozły jabłko Przez jezioro w łódeczce z puszki. 203 - Marek, postaw tę puszkę przy brzegu - powiedziała Cecylia. - Jaką puszkę! O co ci znowu chodzi? A, rzeczywiście tu powinna być puszka, zapomniałem - powiedział Ma- rek i szybko ją wykonał, postawił na wodzie przy samym brzegu. - Ale jaja! - mówił, patrząc, jak malutkie dziewczyn- ki schodzą z drzewa. - To jest nienormalne. Po co one wchodzą do puszki? Patrz, taszczą jabłko. To takie głupie że nie wiem. Dziewczynki wturlały jabłko, aż się puszka przechyliła. Odepchnęły ją patykami od brzegu i odpłynęły. Patrzy- łam, Marek stał jak zamurowany, a kaszowata woda ko- łysała się, właśnie jak kasza. - Ale jaja! One niczym nie wiosłują, nie mają żagielka ani komina z dymem, a płyną - zauważył. Miał rację, nie pomyślałam o tym, ale co tam! Płynęły i nieważne, w jaki sposób. Puszka była już dziesięć metrów od brze- gu, gdy przypomniałam sobie o tej samotnej dziewczynce w plecionym domku. Ona została! Nie chciałam, żeby tak nagle przeskoczyła na puszkę, to, co się wymyśla, musi różnić się od czarów. Co tu zrobić? - myślałam i wymy- śliłam. - Czegoś brakuje - powiedziałam. Marek się roz- złościł. - Ale się czepiasz, a sama nie wiesz! - zaczął mó- wić, rozejrzał się i już nic nie powiedział, tylko zaczął coś wykonywać, jakby sobie przypomniał. Wykonywał coś niedużego, jak zabawka. Zabawką jednak to nie było, ponieważ nadawało się do tego, co wymyśliłam. To był pojazd, który kiedyś wymyśliłam mamie pod choinkę. Był zmieniony, poza tym fruwał jak samolocik, mógł nurkować. - Nie wiem, co to jest - powiedział Marek. Stał i pa- trzył. Nie było za wiele czasu, puszkową łódeczkę już led- wie było widać. Szybko wszystko układałam: z plecio- nego domku wyszła ostatnia Luiza. Zbiegła z jabłoni po korze sprytnie jak po schodkach. Jej małe nóżki zostawiły malutkie ślady, gdy pobiegła do pojazdu, wsiadła, zawar- czał silniczek, nie głośniej od kilku komarów, zakręciło się śmigiełko i pojazd poleciał nad wodę. - Ale jaja! Jakby ktoś nie widział, toby w coś takiego nie uwierzył - powiedział Marek i znowu zdenerwował się na to, jak mówi. - Ale i co? Tych małych tu nie ma, to co teraz będzie? Miała być wyspa z nimi, a jest z nami? Dlaczego wszystko jest takie głupie? A ja, powiem wam, też jeszcze nie wiedziałam, co bę- dzie dalej. Zresztą, poczułam się jakoś zmęczona, chcia- łam sobie pospać. Było mi przykro, że Marek musi się męczyć z tym „ktoś i coś". A tam, niech już lepiej mówi po swojemu! - pomyślałam, a ja trochę odpocznę. Marek znowu próbował powiedzieć swoje przekręcone słowa i nagle aż krzyknął z radości: - Już mi się poprawiło! Któś-cóś! Któś-cóś! Zamknęłam oczy, zasnęłam. 204 UBRANIE Otworzyłam oczy prawie w tej samej chwili. Przestraszy- łam się, że kiedy śpię, moje sny też mogą wywoływać ja- kieś zjawiska. Zrozumiałam, że znowu byłam w domu wu- jostwa, w pokoju na piętrze. Rysunki leżały obok, za oknem drzewo poruszało gałęzie, paliła się mała lampka. Jak coś takiego można zrozumieć? Powiem wam, chociaż to głupie, że podeszłam do okna, żeby sprawdzić, gdzie jestem. Gdybym zobaczyła kaszowate jezioro, wcale by mnie to nie zdziwiło. Ale za oknem był ogród, a dalej wiel- kie drzewa i to one kołysały gałęziami. Gdybym jed- nak zobaczyła malutkie istotki skradające się z wielkim jabłkiem, też bym się nie zdziwiła. Mnie już chyba nigdy nic nie zdziwi. Nawet gdyby stała się teraz rzecz najdziw- niejsza, sama nie wiem co, pomyślałabym, że to nic nad- zwyczajnego. Dlatego ani trochę nie zdziwiłam się, gdy przyszła do mnie ciocia i powiedziała: - Chcemy ci dzisiaj coś pokazać. Co takiego? - pomyślałam, a ciocia położyła na krze- śle jakieś ubrania i zaczęła mnie ubierać. Nałożyła mi raj- stopy, granatową sukienkę, białą bluzkę. 206 __ No, popatrz tylko - powiedziała, a wujek zaniósł nie przed lustro. Byłam ubrana tak elegancko, że nie mogłam uwierzyć. Miałam czarne pantofelki, które paso- wały do reszty. Do bluzki ciocia przyczepiła mi srebrną broszkę. Potem wujek posadził mnie na krześle, a ciocia czesała, czesała. Podsunęła lusterko, bym zobaczyła, jak wyszło. Mam chude włosy, więc nie można ich jakoś pięknie uczesać, ale i tak było nie najgorzej. Zostawili mnie na krześle, a sami poszli. Podsłuchałam ich dziwną rozmowę. Ciocia mówiła, że jestem za słaba, że mogę się czegoś przestraszyć, że tam, gdzie chcą mnie zabrać, będą zjawy, duchy, że niczego nie zrozumiem. Ale wujek się uparł, że spodoba mi się to, co zobaczę. Byłam za słaba, żeby się podnieść i pójść do nich, mo- głam tylko podsłuchiwać. Zresztą, jakoś mnie to nie ob- chodziło. A potem ciocia pojechała swoim samochodem, a wujek przyniósł mi kanapki, patrzył, jak jem, i przeglądał rysun- ki. Ciągle nie potrafił zgadnąć, o co mi chodzi. Nie pozna- wał wieży, karuzeli, niczego, jak gdybym narysowała tyl- ko coś, co mi się przyśniło. Gdy mnie w końcu wynosił, jeszcze raz popatrzyłam na siebie w wielkim lustrze wiszącym na korytarzu. Ubranie było piękne, fryzura też, ale niestety, głowa była moja, a ja nie jestem ładna. - Jak księżniczka - skłamał wujek. Czy ja mogłabym być czyjąś wymarzoną córką? Gdy- bym sama miała wybrać dziecko dla siebie, na pew- no wybrałabym inne. Wiem, że to głupie myśli, ale tak myślałam i nic na to nie poradzę, myślcie o mnie, co chcecie. Wujek był ubrany w piękny garnitur, założył lekko niebieską koszulę, krawat. Patrzyłam, jak się odbijamy 207 w lustrze, ale coś mi się ciągle nie zgadzało. I nagle zro- zumiałam: w korytarzu na ścianach nie było już tych białych głów! Co się z nimi stało? Nie mogłam się długo zastanawiać, gdyż wujek niósł mnie już do samochodu. MIASTO Nigdy nie jechałam przez duże miasto. Wydaje się, że to jest inny świat. Ulice szerokie, samochody, mosty. Wszyst- ko gdzieś jedzie, zmienia się, tylko budynki sterczą nieru- chomo. Jedziemy i jedziemy, gra radio, wujek dokładnie wie, gdzie skręcić, a ja myślę, że gdybym tylko chciała, mogłabym wymyślić takie same Świniary. Pełno w nich domów, stare kościoły, most, zamiast kanałku Wisła, lam- py, samochody i ludzie, którzy chodzą i chodzą, a ich wszystkich nikt nigdy nie pozna. - Powiem ci, co się wyprawia w Świniarach - mówił wujek. - Przez te dwa tygodnie wiele się tam zmieniło. Widziałem na własne oczy. Przychodzą do sklepu dwaj panowie, kupują piwo, siadają na ławeczce, otwierają scy- zorykami, a tutaj butelki wyskakują im z rąk i uciekają. Nigdy bym nie uwierzył, gdybym nie widział. Z baru „Wiatrak" wyskoczył jakiś chudy pan, a za nim butelka wina. Uciekał jak oszalały. Podobno samochód, który wiózł piwo do sklepu, nagle zatrzymał się, skręcił w pole, wjechał do bajora i zatonął. Kierowca ledwie zdążył wy- skoczyć. Ludzie dowiedzieli się o tym, pobiegli ratować 209 piwo, a tutaj w skrzynkach zamiast butelek siedziały • by. Co się stało z piwem, nikt nie wie. Chyba się śmiałam, ponieważ wujek też parskną} - Ludzie mówią, że w Świniarach krążą duchy, ^ru tego nie może zrozumieć, ale jedno, co dobre, nikt z pija ków nie może się niczego napić. Każdy kieliszek znika albo nagle do wódki wpada znikąd gruda błota, a nawet podobno jakiemuś panu Firlejowi do szklanki wskoczył kawałek krowiego placka. Podrygiwałam, a wujek zerkał na mnie. - Wiesz co, czy mi się wydaje, że usłyszałem przez chwileczkę twój głos? Nie, nie wydaje mi się, na pewno usłyszałem, że śmiejesz się jak dawniej - skłamał, po- nieważ mój głos, niestety, znajdował się w zupełnie in- nym miejscu i tylko ja wiedziałam, gdzie go odnaleźć. Rozsypałam się na dwie części: jedna tutaj, a druga gdzieś tam, w Cecylii Rostockiej. - Dojeżdżamy - powiedział wujek i zobaczyłam plac pełen samochodów, a nad nim sterczał dziwny, tajemniczy budynek podobny trochę do tego, jaki wymyśliłam tam, wiecie gdzie. - To teatr - powiedział wujek i wysiedliśmy. TEATR Nigdy nie byłam w teatrze. Wujek wniósł mnie przez szklane, ogromne drzwi, pokazał bilety i niósł dalej, a lu- dzie patrzyli na mnie, udając, że nie patrzą. Znaleźliśmy się na piętrze, przeszliśmy przez małe drzwi i już byliśmy na miękkim balkoniku z fotelikami. Usiadłam na przedzie i popatrzyłam w dół na salę pełną wiśniowych foteli usta- wionych w wygięte rządki. Wyglądały jak ogródek, w któ- rym rosły tylko dojrzałe fotele. Cały czas siadali na nich ludzie, więc wiśniowego koloru było coraz mniej, a poja- wiały się eleganckie ubrania. Patrzyłam. Wysoko wisiała wielka lampa z tysięcy szkiełek. Przed wszystkimi fotela- mi i przed balkonami znajdowała się wielka zasłona. Cza- sem się poruszała, jakby ktoś za nią przechodził albo coś dmuchnęło. A ludzie wszędzie rozmawiali tak, że słychać było tylko szum. I nagle światła zgasły, zabrzęczał dzwonek, zrobiło się cicho, a wielka zasłona rozsunęła się i odsłoniła dziwne miejsce. To był chyba ogród, kawałek domu, płotek, ple- cione fotele, okienka, a lampy tak świeciły, że wydawało się, że zaraz ukaże się poranne słońce. Drzwi domku otworzyły się i wyszedł z nich starszy pan z bródką, siwy, 211 w okrągłych okularkach. Chodził, rozglądał się i ^ wyszła jakaś starsza pani, i zaczęli rozmawiać, jak gdyby wszyscy ich znali i wiedzieli, kim są. Gdy zrozumiałam o czym mówią, pojawił się ktoś trzeci, młodszy pan z ma- łym wąsikiem i ten mówił szybciej, mądrzył się, opowia- dał o sobie i o tym, że się zakochał. Wszystko było sztuczne, ale wyglądało prawdziwie Robiło się coraz jaśniej, nawet odezwały się ptaszki, otwo- rzyło się okno i wyjrzała z niego młoda i ładna dziewczy- na, do której podszedł najmłodszy pan. Długo rozmawiali o jakiejś niedobrej osobie, która ma przyjechać, i nikt nie chciał, żeby się pojawiła, chociaż udawali, że tylko cze- kają na jej przyjazd. To miała być ważna pani, od niej wie- le zależało. Nagle oniemiałam, gdyż z boku weszła osoba w tej strasznej masce, którą przymierzałam. Była w ja- kiejś falbankowej sukni, włosy miała czerwone. Wszyscy umilkli, a ta osoba zaczęła mówić tymi głosami, które słyszałam za złocistymi drzwiami cioci. Zrozumiałam, że pod maską jest ciocia. Mówiła tylko ona, inni się jej bali, podlizywali się, a ona mówiła tak dziwnie, że czułam zim- no pod ubraniem. Wszystko, co słyszałam w domu wujka, teraz słyszeli inni ludzie, słuchali, patrzyli i nikt nawet nie kaszlnął. Zdawało się, że ciocia zabrała głosy aktorom, którzy wcześniej tyle o niej mówili. Teraz oni milczeli, a ona mówiła za nich takimi samymi głosami. I nagle zasłona wszystko zakryła. Zapaliły się światła. Siedziałam, a wujek przyniósł ja- kieś ciastka, sok i zapytał: - Domyśliłaś się, że ciocia gra rolę ducha? W teatrze wszystko jest na niby, a jednak tutaj człowiek może się dowiedzieć wielu rzeczy o sobie i o innych ludziach. Lu- dzie żyjący mieszają się ze zjawami i czasem już nie wia- domo, kto jest żywy, kto umarł? Chociaż tak naprawdę 212 Nagle oniemiałam, gdyż z boku weszła osoba w« masce, którą przymierzałam. Była w jatoejs falbankowej sukni, włosy miała czerwone. 213 wszyscy na scenie są nieprawdziwi, wymyśleni przez ko- goś, kto ich wymyślił, napisał słowa, którymi mówią wy- myślił to, co mają robić. Z drugiej strony może w życiu też wszystko jest wymyślone? Ten teatr, cały budynek ktoś musiał też wymyślić, nim go zbudowano. Każda su- kienka, samochody, drzwi, ulice, każdy przedmiot wcześ- niej powstał w czyichś myślach. Tylko my nie jesteśmy wymyśleni. Ludzie patrzący na widowisko, aktorzy, jaCy są, jacy będą, tego nikt nie wymyśli. Ich twarzy, wzrostu wyglądu, rozumu też nikt nie wymyśli. Wszystko inne jest wymyślone. Ubrania, samochody, domy, całe miasta największe samoloty i okręty, mosty, obrazy, książki, na- wet pinezki. Ale, powiem ci, niekiedy wydaje mi się, że moje życie też ktoś wymyślił. Jest takie dziwne. Wyda- wało mi się, że będzie zwyczajne, ożenię się, postawię dom, będę ciężko pracował, potem urodzą się dzieci, i A tutaj? Popatrz, jak to się pomieszało... Zrobiłem, co trze- ba, a jednak... Zasłona się odsunęła, pokazując zupełnie inne miejsce. Wszystko na scenie było zamglone, a aktorzy wyglądali jak zjawy. Ciocia w fioletowej sukni chodziła po szarym miejscu i nic nie mówiła. Nastąpiła odmiana: teraz inni aktorzy mówili, a ona ani słówka. Zdawało się nawet, że jej nie widzą, tak ją obgadywali. - Tutaj inni są duchami, a ciocia żyjącą osobą - podpowiedział wujek, ale nic nie mogłam zrozumieć. Marek Piecek w swoim plecionym kapturze pasowałby do tych ludzi. Cecylia, Ewa Michalska, bracia Bojkowscy albo ten utopiony człowiek, którego nikt nie znał, też by pasowali. Tak zrobiło się niezrozumiale. Zaczęłam sobie wyobrażać, co by było, gdyby nagle na scenie pojawili się ci wszyscy, którzy gdzieś tam zniknę- li? Wszedłby Marek w swoim kapturze, za nim Cecylia 214 i inne najprawdziwsze osoby z tamtych zdarzeń, aktorzy mówili, ja wyo- brażałam to sobie i aż mi się zachciało śmiać na myśl, że pojawi się Marek Piecek i mówi swoje głupie MÓJ TEATR W tej chwili wchodzi na scenę Marek w swoim kapturze. Patrzy na aktorów, ale siedzących ludzi chyba nie widzi, i mówi: - Ktoś cóś takiego wykonał? Ale się porobiło! Najpierw zdziwili się aktorzy, zatkało ich. Potem i ludzie patrzący domyślili się, że to jest jakieś dziwne. Zwłaszcza że za Markiem weszła Cecylia Rostoc- ka, owinięta włosami, tak że nikt nie mógł zobaczyć jej buzi. Marek i Cecylia trochę pasowali do poprzebiera- nych aktorów i gdyby nic nie mówił, może nikt by nicze- go nie zauważył, ale Marek się rozgadał. - To wszystko jest wykonane nieprawdziwie – po- wiedział, patrząc na dekoracje. - Ja tego nie zrobiłem. Może jest ktoś jeszcze, kto tu cóś wykonuje? Ale tego ja nie zrobiłem, to jest źle zrobione, nie podoba mi się. Tego tutaj nie musiało być. Wiedziałam, że to moje wymysły ściągnęły ich tutaj, więc tylko ja mogłam coś zrobić. Ale co? - Chodźmy stąd - powiedziałam w myślach i to sa- mo, moim głosem, powiedziała do Marka Cecylia. Wujek chyba poznał jej głos, popatrzył na mnie zdziwiony. 216 __ Dokąd mam iść? Nie, nie pójdę, chcę się dowie- dzieć, kto to wykonał - odpowiedział Marek. __ Jednak coś ciebie ciekawi - powiedziałam przez Cecylię- __ Nic mnie nie ciekawi, ale chciałbym to naprawić, chociaż nie rozumiem, co to ma być. - Są rzeczy wykonane i takie, które muszą być - powiedziałam na scenie ja, jako Cecylia. Wujek nie wie- dział już, co o tym myśleć, mój głos był w Cecylii? - Czemu mówisz to, co ja ci kiedyś powiedziałem? - zapytał Marek. - Tutaj wszystko jest wymyślone, nawet ty, nawet ja - powiedziałam przez Cecylię. - Zosiu... zaraz, czy mi się wydaje? - zapytał wujek szeptem. Pomyślałam, że lepiej by było, gdyby Marek i Cecylia uciekli. No i zaczęli wychodzić, jak pomyślałam, lecz do- kąd mieliby pójść? Na ulicę, na plac z samochodami, do nieznanego miasta? - Kto wpuścił te dzieci? - zastanawiał się wujek. - Na pewno nie są z tej sztuki, nigdy nie widziałem ich w te- atrze. Jednak wyszli, schowali się, aktorzy znowu zaczęli mó- wić swoje. Denerwowałam się, dokąd pójdą te dwie zagubione isto- ty? Nie widziałam żadnego miejsca dla nich, bo przecież sama nie znałam Torunia. Już nie słuchałam aktorów, tyl- ko rozmyślałam nad ich zagubieniem. Jak mogłam zawró- cić ich tam, skąd przyszli? W jaki sposób zjawili się w te- atrze? Same zagadki. Na szczęście zapaliły się światła, zasłona zakryła scenę, ludzie wstali i wychodzili na korytarze, rozmawiając o tym, co zobaczyli. 217 - Pójdę, zorientuję się, o co tu chodziło – powie- dział ciekawski wujek i wyszedł. Zostałam sama. Gdzie oni są? - zastanawiałam się, patrząc na zasłonę i myśląc o tym, żeby się pokazali. I z boku, zza zasłony wyjrzał trójkątny kaptur Marka, a za nim wychyliła się za- kryta buzia Cecylii. Patrzyli na salę tak, jak gdyby była in- nym miejscem. - Po co tu przyszliśmy? - zapytał Marek. - Chodźmy stąd, to straszne miejsce, nie widzisz? - odpowiedziała Cecylia moim głosem. - Dokąd mamy iść? - zapytał Marek. - Wróćmy do siebie - podpowiedziałam przez Ce- cylię. - To znaczy dokąd? Co mogłam mu odpowiedzieć? W końcu sama nie wie- działam, gdzie Marek Piecek miał swoje miejsce, w Świ- niarach, tam gdzie mieszkał wcześniej, albo jeszcze gdzieś indziej? Wszystko było na mojej głowie, a tutaj zaczęli wracać ludzie i ciekawie przyglądali się dwóm wyglądającym na scenę głowom. - Uciekajmy - poradziłam szybko przez Cecylię. - Dokąd mamy uciekać? Nie widzisz, że stąd nie możemy uciec? Gdybym wiedział, jak zrobić wyjście, ja- kieś drzwi, ale nic nie wiem, bo ich tu nigdy nie było. Denerwujesz mnie! I weszli, a właśnie zgasły światła, kurtyna się rozsunęła i za nimi pojawiło się miejsce najdziwniejsze z dziwnych. Przedstawiało wielką salę, a na ścianach wisiały białe gło- wy, te same, które wcześniej widziałam w korytarzu wuj- ka! Myślałam, że wszystko jest już tak pomieszane, a tutaj zmieszało się jeszcze bardziej. - Marku, czy możesz mi coś powiedzieć? - zapyta- łam przez Cecylię. 218 _. Ale co? Ł Czy to prawda, co powiedział o tobie Sebastian? ____ Ąje głupio pytasz! Nie wiem, co on powiedział. Co mnie to obchodzi! __ powiedział o najstraszniejszej rzeczy, jaką zrobiłeś a_ powiedziała Cecylia tak, że ludzie już się nie dziwili, tylko słuchali, nawet wujek patrzył uważnie. - Ja chcę stąd pójść - powiedział Marek. _- Marku, nie słyszałeś, o co pytam? __Może słyszałem, może nie. Ja ciebie nie pytam o nic, to ty mnie też nie pytaj. - Mnie możesz zapytać o wszystko, odpowiem - po- wiedziałam, a Marek kręcił się po scenie, robił wszystko, żeby na mnie nie patrzeć. - Wiesz, że mnie nic nie ciekawi. Ja chcę tylko cóś robić, wykonywać, a nie tam ciekawić się, co jest dla- czego, co się stało. Mnie to nie obchodzi, nic mnie nie obchodzi. Wiesz co, jak pytasz, żałuję, że cię poznałem, naprawdę. - Zrobiłeś to? - pytałam. - Ktoś idzie, słyszysz? Idzie, idzie, zaraz tu będzie. Mówię ci, zwiewamy, żeby nas nie zobaczył. - Jesteś takim tchórzem? - zapytałam. - Tak, jestem tchórzem - skłamał. - A ty się nie boisz? Nie musisz odpowiadać, mnie to nie interesuje. Słyszysz? - Zabiłeś swojego tatę? - Nie chciałem tego zrobić. Nie jestem zły, nie chcia- łem - nagle powiedział Marek. - Wiem, że nie chciałeś. - Jesteś gówniarą, co ty wiesz! Zrobiłem najgor- szą rzecz, jaką można zrobić. Jak ktoś ćóś takiego zrobi... 219 Powie. 'to - Wiem, że twój tata pił alkohol i was bił działa Cecylia tak, że aż mnie samej wydawało się, naprawdę nie ja powiedziałam. - I co z tego? Co z tego? - zapytał Marek smutno i chodził po tej dziwnej sali jak spiczasty żuk złapany d słoika. Wtedy Cecylia odgarnęła włosy i wszyscy mogli zoba- czyć jej śliczną buzię. Była piękna, chyba ładniejsza od Magdy Jankowskiej, chociaż dwóch takich piękności nie da się porównać. - Sama nie wiem, kim jestem - powiedziała wtedy ona ze sceny. - Czasami czuję się, jakby mnie nie było. Mówię nie to, co chciałabym powiedzieć. Wymyślać też nie potrafię tak dobrze, żeby każda sprawa mi się ułożyła, jak bym chciała. Zaczynam wymyślać, a dalej nie wiem, co będzie. Wydaje mi się, że inni ludzie zawsze wiedzą, o co im chodzi, a ja nie. Czy jestem jakaś inna, zamknięta w sobie? Mogę tylko wymyślać. Nie umiem nawet pójść tam, gdzie bym chciała. - Po co mówisz takie głupoty? - denerwował się Ma- rek. - Co mnie to obchodzi? - Zawsze trzeba coś powiedzieć, żeby powstało, żeby się czegoś dowiedzieć. Ja nazywam się Cecylia Rostocka, gdybym nie miała nazwiska, czy bym w ogóle istniała? Może tylko moje nazwisko jest, a reszta została wymyślo- na? A jeżeli nazywałabym się inaczej, czy byłabym sobą?j Czy wystarczy inne nazwisko, by być innym człowiekiem? - Chodźmy stąd - marudził Marek i patrzył na bia- łe głowy wiszące wokół. - Nie mamy dokąd pójść - odpowiedziała Cecylia. - Jestem sobie, nie wiem, po co, chodzę, patrzę, ale nic nie rozumiem. Moje życie jest dziwne, chociaż nic się w nim nie dzieje. 220 221 jakoś nikt nie zwracał uwagi. Chodziła między nićmi, plo- tąc swoje trzy po trzy. - Nieprawdopodobne! - wykrzyknął wujek. - Zostałam sama - powiedziała. - Dlaczego próbu- jecie mnie wyrzucić, złapać? Co chcecie ze mną zrobić?__ zapytała moim najsmutniejszym, jak tylko możliwe, gło- sem i ją przepuszczono. - Dziwne, to dziecko jest niezwykłe, naprawdę -. powiedział wujek. Cecylia odwróciła się i wyszła ze sceny. Wszyscy pozostali milczeli, a w teatrze zrobiło się bardzo cicho. Ktoś zaczął klaskać i po chwili klaskali już wszy- scy. Nawet wujek. Tylko ja siedziałam i nie wiedziałam, czy cieszyć się, że klaszczą, czy nie? POWRÓT Gdy wracaliśmy z teatru, wujek ciągle mówił o tym wy- darzeniu. Po powrocie do domu ciocia też mówiła tylko o tym. Nie gniewali się na Cecylię, a nawet usłyszałam, że przez tę dziewczynkę widowisko w teatrze zrobiło się dużo ciekawsze. Gdy ciocia przyszła do mnie, pożeg- nać się przed snem, zapytała, jak mi się podobało. Na szczęście nie musiałam odpowiadać, bo nie mogłam. Potem wzięła do ręki mój rysunek z Markiem i zanie- mówiła. - Znasz tego chłopca? - zapytała. - Edyto, skąd miałaby go znać? To zwyczajny przy- padek. Słyszałem, że te dzieci uciekły z domu dziecka. - W takim razie kogo ten rysunek przedstawia? - ciocia pokazała ilustrację, gdzie widać było zakrytą włosa- mi Cecylię. Teraz i wujek się zastanawiał. - Zosiu, czy ty ich znasz? Pomyślcie, zapytali mnie i patrzyli tak, jak ja patrzę na mamę, gdy ją pytam. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. W końcu znałam i nie. Sama nie wiem, bardziej tak czy bardziej nie? 223 - To nie jest ta dziewczynka, przyjrzyj się, to nie ona Nam się tylko wydaje - powiedział wujek, a ciocia pa- trzyła, patrzyła i powoli się z nim zgadzała. - Masz rację - powiedziała. - Te dzieci na pewno ćwiczą w jakimś szkolnym teatrze. O ile wiem, w Świnia- rach teatru nie ma. Zosia też nieczęsto wyjeżdża ze swej wioski, więc gdzie mogłaby poznać kogoś takiego, jak ta młoda aktorka? Narysowałaś to z wyobraźni, prawda? -. Ciocia popatrzyła i pogłaskała mnie po czole. - Nie] mogę zapomnieć tamtej dziewczynki. Tak pięknie grała. - Tak, bardzo zdolna - zgodził się wujek. - I ładna - ciocia popatrzyła na mnie z uśmiechem, ale zaraz przestała się uśmiechać. - Wielu ludzi płakało, gdy ona pytała tego dziwnego chłopca... - Ciocia wstała. - Zgoda, może są z domu dziecka, uciekli, wszystko ro- zumiem, ale czy nie widzieliśmy, co się stało na koniec? - Chodzi ci o ten samolocik? - zapytał wujek, który sam nie wiedział, jak to zrozumieć. - Tak, to było nie- zwykłe. Ten chłopiec musi być uczniem jakiegoś sztuk- mistrza. - Sztukmistrza? - zastanawiała się ciocia. - Ale czy nawet sztukmistrz może coś podobnego zrobić? Chyba widziałam dobrze, zmniejszył się i wleciał do tej zabawki i odleciał...? - Tak, tak właśnie wyglądało - roześmiał się wujek. - Widzisz, Zosiu, czego to ludzie nie wymyślą? Powiem ci zresztą, że ten chłopiec wydawał mi się nieprawdziwy. Widziałaś jego ubranie? Właściwie nie wiemy, czy to był człowiek, czy lalka, jakaś kukła, z której zeszło powietrze, zmniejszyła się i daliśmy się nabrać. - Tak, z pewnością chodziło tu o coś takiego - po- wiedziała ciocia. - Miejmy nadzieję, że ta dziewczynka na pewno była prawdziwa. Może to prawda, że jest 224 domu dziecka? - ciocia z wujkiem popatrzyli na sie- uiP potem na mnie. !l Powiedziała, że nazywa się Cecylia Rostocka. Pięk- na dziewczynka. __ Zdolna, bardzo zdolna. Wujostwo popatrzyli na siebie, pocałowali mnie na do- branoc zgasili światło i zeszli na dół. W nocy długo roz- Lwiali w największym pokoju, a ja co chwila słyszałam: Cecylia, Rostocka, piękna, zdolna, genialna, wspaniała, Cecylia, Cecylia, Cecylia..." A ZASTANOWIENIA I dobrze, mogą sobie o niej mówić jak najlepiej, podzi- wiać, ale tylko ja wiem, skąd się wzięła. Dlaczego to po- wiedziała, też wiem tylko ja. Jej los jest w moich rękach, chociaż może lepiej powiedzieć - w mojej wyobraźni? Ale gdzie się podziała, dokąd poszła? Gdybym mogła wstać, odnalazłabym ją, ale wciąż jestem za słaba. Marek zniknął, wiadomo dokąd wrócił, ale Cecylia wyszła z te- atru i tyle. Chodzi gdzieś, zagubiona. Może spotkało ją coś złego? To niemożliwe, myślę, przecież każda rzecz, która jej się wydarzy, musi być przeze mnie wymyślona. A ja? No tak, gdy wujostwo o niej mówili, ja mogłam po- myśleć coś złego, co się spełniło. Nie wiem, co mogłam pomyśleć, przecież nie sprawdzam każdej swojej myśli. Przestraszyłam się. Sama nie byłam za często w dużym mieście, nie wiem, co i jak, a tutaj ona ma sobie poradzić: biedna, bezradna, samotna...? Właściwie kim jest Cecy- lia? Zastanawiałam się i nic a nic nie przychodziło mi do głowy. Mówi moim głosem, wykonuje to, co wymyślę, lecz skąd wzięła się jej postać? Któż może to wiedzieć? Bardzo długo przeleżałam, rozmyślając. Robiło się sza- ro za oknem, widziałam nawet kołyszące się gałęzie, 226 ff(ly zasnęłam. A sny miałam bardzo pomieszane, o wiele bardziej niż innymi nocami. Takich snów nie da się opo- wiedzieć. Najwięcej było w nich Marka, który wydawał się czasem kościołem, tak rósł, jak wieża, potem robił się malutki jak krasnoludek, a ja za nim ganiałam i przewra- całam się, a gdy był już blisko, moje nogi stawały się cięż- kie. Wtedy znowu rósł, i to ja przed nim musiałam ucie- kać. Obok mnie śmigała Cecylia, niekiedy wskakiwałam w nią i pędziłam, patrząc przez małe szparki jak z plecio- nego domku. A potem Marek znowu wydawał się śmiesz- ny, więc nie mogłam wytrzymać, tak chciałam go złapać i pogłaskać. Uciekał z moich rąk jak mydełko. Wyskaki- wał, a wokół wszyscy się śmiali, klaskali, a Marek był taki zadowolony, że aż go to złościło. Nie wiedziałam, dlacze- go się bawię, kiedy powinnam spróbować znaleźć zagu- bioną Cecylię. Ona chodziła po obcym mieście i nie miała o niczym pojęcia. Więc musiałam się zerwać, pędzić. Bie- gałam, przebierając nogami, ulatywałam, potem znowu moje nogi zamieniały się w coś kleistego i wciągały mnie coraz głębiej w ulicę. Wtedy mogłam tylko wołać Marka. Wiedziałam, że on nie pozwoli mi nic zrobić. Marku, Mar- ku! - wołałam, a on chodził wokół, jakby mnie nie wi- dział, i dziwił się, co to wszystko znaczy. Ktoś cóś takiego zbudował? - mówił, widząc obce miasto. Ktoś - cóś, ktoś - cóś, ktoś - cóś... Obudziłam się zmęczona, przestraszona, ale szczęśli- wa, że to był tylko sen. Na szczęście! Otworzyłam oczy, za oknem kołysały się gałęzie, było cicho, nikt mnie nie dręczył. Leżałam, ale nie chciałam zrozumieć tych snów. Sny są głupie, nic nie znaczą, ja o tym wiem. Kiedy coś się strasznego miało wydarzyć, nigdy mi sen nie podpo- wiedział. Żadna najgorsza rzecz nie była we śnie. Wsta- wałam rano, a całą noc, na przykład, śniłam łąki, kwiaty, 227 pachnące i piękne miejsca, więc byłam wypoczęta, miałam chęć coś robić, gdzieś iść, a tutaj dowiaduję się u autobusie, że pan Orzech po pijanemu zabił braci Bojkow- skich. Gdy dowiedziałam się, że Marek utonął w żwirowni też nie miałam żadnych snów ostrzegających. Myślę, że kiedy mnie samej coś się wydarzy, też sen mnie nie ura- tuje. Przecież i teraz jestem chora, a czy jakikolwiek sen mnie ostrzegł? Żaden! Śniły mi się zwyczajne rzeczy. Więc sny są wesołe, smutne, różne, czasem zwariowane a czasem takie, że nie wiadomo, kto powymyślał takie głupstwa. Dzisiejszy sen był taki właśnie - zwariowany. Nie musiałam o nim myśleć. Trzeba było wstać i dokądś pójść. Usiadłam, przetarłam oczy, przeciągnęłam się i w tej chwili zdębiałam! Gdzie ja byłam? Siedziałam na środ- ku wielkiego łóżka, do ścian miałam tak daleko, że moż- na było pojechać rowerem, a okna mojego pokoju był ogromne. Jak to, skąd, dlaczego? - pytałam siebie i chciałam się śmiać: oczywiście, to przecież był jeszcze sen. Ale dałam się nabrać! Położyłam się więc, zam- knęłam oczy i czekałam, żeby dośnić go do końca. Zer- kam spod kołderki na każdą rzecz. Obok jest dziw- na, nieznana szafka. Mogę jej dotknąć, podnosić jakieś szklanki, otwartą książkę, która wygląda, jakbym ją wie- czorem czytała... Ejże, jak to możliwe! Wszystko wydaje się zupełnie prawdziwe. Wszystko. Oddycham, wciągam powietrze, szczypię się w szyję, ciągnę za włosy, nie ma nic niezwykłego, wszystko jak trzeba. I to zwyczajność wydaje mi się najbardziej niezwykła. Ale co to? Chce mi się strasznie sikać i o żadnym spaniu nie ma mowy. Na pewno nie śpię, o nie! Muszę pobiec do ubikacji, ale gdzie ona jest? Wstaję, spuszczam nogi, doty- kam palcami dywanu, a obok wymacuję kapcie. Wstaję, 228 ?de idę, idę i a drzwi zbliżają się bardzo wolno. Pomyśla- łam, że może uległam zmniejszeniu, ale nie, przedmioty nie są dla mnie za duże, drzwi też, chociaż ogromne, klam- ki miały normalne. Znalazłam się na korytarzu. Wiedziałam, że to korytarz, chociaż nie było tam nic, na początku nawet podłogi, przestraszyłam się, ale poczułam, że podłoga zjawiła się jak rozwijany chodnik. Potem zjawiły się ściany i sufit. Wcześniej ich nie było. Coś potrzebnego pojawiało się tyl- ko tam, gdzie spojrzałam, jakbym oczami rozciągała de- koracje. Ale nie myślcie, że budynek mnie słuchał! Chcia- łam, żeby korytarz był mniejszy, ale pozostał ogromny. Szłam, zaciskając nogi, tak mi się chciało sikać, mijałam drzwi, niektóre małe, inne malutkie, ale były zamknięte. Dochodziłam do zakrętów korytarza, nie wiedząc, co bę- dzie dalej. W końcu drzwiczki się otworzyły i za nimi aku- rat była ubikacja. Usiadłam szczęśliwa, że zdążyłam i po- patrzyłam za okienko, a za nim zobaczyłam... kaszowate jezioro. Z rzeczy niezrozumiałych człowiek nie może żar- tować. Zrozumiałam, że jestem w tym wymyślonym do- mu. Spuściłam wodę i przyglądałam się. Nie było nic wi- dać, oczywiście, przecież sama nie wiedziałam, co tam być powinno, więc skąd miałoby być? SPOTKANIE Wtedy usłyszałam kroki. Wyjrzałam na korytarz i po- biegłam przed siebie, żeby znaleźć wyjście. Biegnę i bie- gnę, a tutaj z przeciwka rośnie czyjś cień. Staje się dłuż- szy i coraz dłuższy. Ten cień był czubiasty, więc coraz mocniej kogoś mi przypominał. - Po co ktoś wykonał takie cóś? - usłyszałam znajo- my głos i pobiegłam szybciej, aż wpadłam na Marka i za-j częłam go obejmować ze szczęścia. Marek patrzył na mnie, nie wiedział, co robić. - Mnie to nie obchodzi, ale dlaczego jesteś widocz- na? - zapytał. - Widzisz mnie? - popatrzyłam na swoje ręce, nogi, naprawdę byłam widoczna, a poza tym... - rany! - Przecież miałam swój głos! Tak mnie to ucieszyło, że nie wiedziałam, co powiedzieć, jakbym go znowu, na chwilę, straciła. Marek nie interesował się naszym spotkaniem i moją widzialnością. - To wszystko jest wykonane nieprawdziwie - po- wiedział, patrząc na ściany. - Ja tego nie zrobiłem. Może jest ktoś jeszcze, kto tu cóś wykonuje? Ale tego ja nie 230 robiłern>to jest źle zrobione, nie podoba mi się. Tego nie miało być. ___ Chodźmy stąd - powiedziałam i ucieszyłam się niezwykle, jednak naprawdę mówiłam. __ Nigdzie nie idę. Chcę się dowiedzieć, kto to wyko- nał - odpowiedział Marek. _ Jednak coś ciebie ciekawi - powiedziałam. __Nic mnie nie ciekawi, ale chciałbym to naprawić, chociaż nie rozumiem, co to ma być. - Są rzeczy wykonane i takie, które muszą być - powiedziałam. - Czemu mówisz to, co ja ci kiedyś powiedziałem? - zapytał i poszedł w jakąś stronę. Tutaj nie tylko ściany i su- fity były daleko. Tutaj nawet człowiek, gdy odchodził, od- dalał się o wiele szybciej. Załóżcie czyjeś okulary, a prze- konacie się, jak było, wszystko odlatywało w ogromne oddalenia. Stałam się widzialna, ale za to musiałam prze- bierać nogami, żeby gdzieś dojść. Z jednej strony dobrze, a z drugiej niedobrze. W końcu dobiegłam do Marka bliżej i powiedziałam: - Tutaj wszystko jest wymyślone, nawet ty, nawet ja - powiedziałam, trochę kłamiąc, żeby się nie zastana- wiał. Ja na pewno nie byłam wymyślona. Stanęliśmy w miejscu, skąd wszystko odchodziło czer- wieniejąc, a my staliśmy w ciemności. Było pusto, zu- pełnie pusto, a staliśmy nie wiadomo na czym. Nad nami też nie było nieba, chmur ani wiatru, tylko... sama nie wiem, co tam było, bałam się popatrzeć. - Po co tu przyszliśmy? - zapytał Marek. - Chodźmy stąd, to straszne miejsce, nie widzisz? - powiedziałam. - Dokąd mamy iść? - zapytał. - Wróćmy do siebie. 231 - To znaczy dokąd? Wtedy pomieszczenie zaczęło się zwężać. Zrozumiałam że to nie był jakiś widok, ale prawdziwe wnętrze. Dlatego nie było tam nieba, wiatru, ziemi, a w jednej chwili pojawiły się ściany, podłogi, sufit. Zamykały nas coraz bardziej. - Uciekajmy! - krzyknęłam. - Dokąd mamy uciekać? Nie widzisz, że stąd nie możemy uciec? Gdybym wiedział, jak zrobić wyjście, ja- kies drzwi, ale nic nie wiem, bo ich tu nigdy nie było. De- nerwujesz mnie! - krzyknął Marek, ale pobiegł za mną. Wyśliznęliśmy się z tej sali jak mrówki spod kamienia. Teraz każde wnętrze nas ścieśniało, a my tylko wyślizgi- waliśmy się i znowu uciekaliśmy. Ale nie było miejsca na żadną myśl, tylko strach, strach i znowu strach. Napraw- dę każda myśl przychodząca mi do głowy była straszniej- sza od poprzedniej. W końcu już tylko uciekałam, a Ma- rek biegł za mną, marudząc. W końcu trafiłam do jakichś drzwi, otworzyłam je i zna- leźliśmy się w sali najdziwniejszej. Ależ dlaczego, nie było w niej nic takiego. Możecie to zrozumieć? Były ściany, drzwi, lampy, podłoga. Jednak miejsca najzwyklejsze są najbardziej niebezpieczne. Najstraszniejsze rzeczy spoty- kają człowieka w miejscach zwyczajnych. Kiedy umarła babcia Majowa, leżała w trumnie w tym samym pokoju, gdzie zawsze spała. Mama zatrzymała zegar i zasłoniła lu- stro czarną serwetą. Poza tym wszystko było normalnie, krzesła, nasze święte obrazy, szafa z ubraniami babci, a jednak, czy można wyobrazić sobie miejsce straszniej- sze? Byłam wtedy malutka, ale widziałam to i wszystko pamiętam. Nikt o tym nie wie. Pamiętam nawet pającz- ka, który opadał z sufitu na pajęczynie i jeszcze trochę, a usiadłby na babci białą główkę. Czy babcia wiedziała, że jej pokój zamieni się w coś takiego? PYTANIA Marek chodził, patrzył, jego trójkątny cień przesuwał się po ścianie i nagle, jak ołówek, coś swoim czubkiem poka- zał. Popatrzyłam. Na ścianach wisiały głowy, które wcześ- niej widziałam w domu wujka Darka... Były tylko dużo większe, wyraźniejsze i przypatrywały się nam jak ka- mienne słońca. Cóż to miało znaczyć? Wiedziałam, że trzeba stąd uciec, ale w którą stronę? Czy można uciec od swoich wymysłów? Albo zamienić je na inne? Starałam się myśleć o czymś przyjemnym, ale - niestety - nie wychodziło. Z drugiej strony, sprawy niebezpieczne czło- wieka najbardziej interesują. Z jednej strony, zamyka się oczy, żeby ich nie widzieć, a z drugiej strony, chciałoby się patrzeć i patrzeć. I ja teraz też miałam takie pomiesza- ne chęci. Co jest tam dalej? - zastanawiałam się, jak- bym próbowała zgadnąć, co znajduje się w mojej głowie. Ale z drugiej strony, mówiłam do siebie: co mnie to ob- chodzi, przecież tam nic nie ma. To jak rysowanie: rysu- jemy coś, czasem bezmyślnie, a tutaj linie układają się w coś, o czym nie pomyśleliśmy, i już nam wychodzi jakaś postać albo przedmiot, albo widoczek. Albo jak znalezio- ny korzeń. Patrzymy: korzeń i tyle. A po chwili zaczyna 233 Na ścianach wisiały głowy, które wcześniej widziałam w domu wujka Darka... 234 przypominać rękę albo żyrafę, albo straszydło, czy nawet kogoś znajomego. Już nie jest korzeniem, tylko czymś innym. To samo z chmurami, mam rację? Albo C?udźmr siedzi sobie ktoś w poczekalni lekarskiej i nic. patrzymy na niego i nagle przypomina nam kogoś znajomego albo jakieś zwierzątko, albo nawet naczynie. Na pewno wam też się coś takiego przytrafiło. ^e gdy człowiek wymyśli coś, co nie wiadomo, czym iest? Do tego się zmienia. Okien jest wiele, potem tylko dwa wysokie, okrągłe jak wielkie oczy, a drzwi są nisko, szerokie, jakieś zębiaste, podobne do ust. Jakieś krążki wiszą po bokach, rurki, niteczki, a nimi przelatują różne dźwięki. Jak gdyby wnętrze nasłuchiwało tymi krążkami. A my z Markiem biegniemy korytarzami, które zwijają się, plotą, mieszają i wciąż nas wyprowadzają donikąd. No dobrze - przyszło mi do głowy\i zatrzymałam się - co będzie, jeżeli się zatrzymam? Jeżeli jesteście wy- myślone przeze mnie, jak sobie poradzicie? Musiałam też zatrzymać swoje myśli, ale jak to zrobić? Już wiem, muszę myśleć o tym, przed czym uciekam. Sama się zdziwiłam, że wpadłam na tak prosty pomysł, a lepszego i tak nie było. Bo przecież chyba nie uciekałam przed nie wiadomo czym, ale przed myślą, której się bałam, prawda? - Marku, czy możesz mi coś powiedzieć? - zapy- tałam. - Ale co? - Czy to prawda, co powiedział o tobie Sebastian? - Ale głupio pytasz! Nie wiem, co on powiedział. Co mnie to obchodzi! - Powiedział o najstraszniejszej rzeczy, jaką zrobiłeś. - Ja chcę stąd pójść. - Marku, nie słyszałeś, o co pytam? 235 - Może słyszałem, może nie. Ja ciebie nie pytam o nic to ty mnie też nie pytaj. - Mnie możesz zapytać o wszystko, odpowiem - no_ wiedziałam, a Marek kręcił się, robił wszystko, żeby na mnie nie patrzeć. - Wiesz, że mnie nic nie ciekawi. Ja chcę tylko cóś robić, wykonywać, a nie tam ciekawić się, co jest dlacze- go, co się stało. Mnie to nie obchodzi, nic mnie nie ob- chodzi. Wiesz co, jak pytasz, żałuję, że cię poznałem, na- prawdę. - Zrobiłeś to? - pytałam. - Ktoś idzie, słyszysz? Idzie, idzie, zaraz tu będzie. Mówię ci, zwiewamy, żeby nas nie zobaczył. - Nic takiego, to nadchodzi moja inna myśl, tupie, udaje, że jest straszna, ale mnie interesuje tylko to, o co cię spytałam. Marek zaczął biegać wokół, denerwował się, rozglądał niepewnie. - Jesteś takim tchórzem? - zapytałam. - Tak, jestem tchórzem - skłamał. - A ty się nie boisz? Nie musisz odpowiadać, mnie to nie interesuje. Słyszysz? - Zabiłeś swojego tatę? - Nie chciałem tego zrobić. Nie jestem zły, nie chcia- łem - nagle odpowiedział. - Wiem, że nie chciałeś. - Jesteś gówniarą, co ty wiesz! Zrobiłem najgorszą rzecz, jaką można zrobić. Jak ktoś ćóś takiego zrobi... - Wiem, że twój tata pił alkohol i was bił. - Mnie sa- mej wydawało się, że to nie ja powiedziałam. - I co z tego? Co z tego? - zapytał Marek smutno i chodził po tej dziwnej sali jak spiczasty żuk złapany do słoika. 236 . Sama nie wiem, kim jestem - powiedziałam wte- jy - Czasami czuję się, jakby mnie nie było. Mówię nie to, co chciałabym powiedzieć. Wymyślać też nie po- trafię tak dobrze, żeby każda sprawa mi się ułożyła, jak- bym chciała. Zaczynam wymyślać, a dalej nie wiem, co będzie. Wydaje mi się, że inni ludzie zawsze wiedzą, o co im chodzi, a ja nie. Czy jestem jakaś inna, zamknięta w sobie? Mogę tylko wymyślać. Nie umiem nawet pójść tam, dokąd bym chciała. - Po co mówisz takie głupoty? - denerwował się Marek. - Co mnie to obchodzi? Chodźmy stąd. Ale mnie opadły tak smutne myśli, że nic nie mogłam poradzić. Wtedy i te wnętrza zaczęły się zmieniać na co- raz smutniejsze. Nie były już straszne, ale smutne, jak pokój po człowieku, który umarł. Zmieniły się wszystkie kolory. Jak wam to opowiedzieć? Namalujcie pionowe paski: fioletowy i czarny, rozmarzcie je, a gdzieś nama- lujcie malutką, bladą kropeczkę, żeby wyglądała na od- daloną, do tego jakieś szare wężyki, i popatrzcie na to: tak wyglądał ten smutek. Kolory się powoli zmieniały, ale z każdą chwilą wszystko smutniało. Teraz zrozu- miałam, dlaczego wisiały tam te białe głowy. One nie były straszne, ale smutne. Rozumiecie? Przypominały tylko kogoś, ale nie były ludźmi, nikim nie były. Zrozu- miałam też, dlaczego wisiały u wujostwa, a potem na scenie. Wisiały, ponieważ były smutne. I obrazy w do- mu wujka i te wszystkie namalowane na świecie obra- zy, których nie można zrozumieć, są smutne. Mogą być najbardziej kolorowe, ale to tylko namalowany smutek. Ludzie, którzy je namalowali, zrobili to ze smutku. Jak łatwo wszystko zrozumiałam! Chociaż może chodziło o coś innego, ale dla mnie znaczyło jedno: wielki, strasz- ny smutek. 237 Ale dlaczego i to, co ja wymyślałam, musiało być smu- ne? Chciałam, by jezioro było tajemnicze, a wymyśliłam je tak, że było smutne jak ostygła kasza. A wyspa? Piękna z ptakami, roślinnością, ale przecież smutna. A Cecylia Rostocka? Czy nie mogłam jej wymyślić inaczej? Wesołą, gadającą, ważną i zarozumiałą? Dlaczego wymyślam' smutne rzeczy? Nawet gdy na początku mnie śmieszą kończą się smutkiem. Choćby te małe Luizy. Zamknęłam nieistniejące dziewczynki w malutkich ciałkach, kazałam im gdzieś popłynąć, a nie wiem dokąd. I gdzie teraz są? Gdyby nagle ukazały się tutaj, w tym smutku, czy zna- lazłabym dla nich miejsce? O nie, lepiej o nich nie myś- leć, trzeba zamazywać wszystkie myśli, żeby je odpędzić. Tak, musiałam to zrobić, to był jedyny sposób: będę mó- wić i myśleć tylko o głupotach, żeby nic smutnego nie przyszło mi więcej do głowy - postanowiłam. Więc cho- dziłam po smutnym wnętrzu i plotłam trzy po trzy: - Przypłynęły raz dziewczynki w małej puszce do kra- inki, gdzie spotkały dziwne sprawy do jedzenia i zabawy. Mieszkało tam więc małżeństwo, lecz umarło im maleń- stwo, więc szukali sobie dziecka, najlepszego z domu dziecka. Lecz takiego nie spotkali, więc na wyspie umiesz- czali nieudanych wiele dzieci. Już nikt do nich nie doleci, pomniejszone są już dzieci przez jabłka, które, zjedzone, wszystko wokół pomniejszają, dalej szukać pozwalają... - Przestań! - zdenerwował się Marek na dobre. - Ja szukam czegoś do zajęcia, a ty pleciesz takie głupie cóś? - Jeżeli będę mówiła coś mądrego, to zacznie się na- prawdę stawać. Dlatego mówię tylko rzeczy bez sensu, tylko to mogę - odpowiedziała Cecylia moim głosem i zaczęła naprawdę pleść: - Słowo koło zaplatanka, koło zaplatanka słowo, zaplatanka słowo koło, koło słowo za- platanka... 238 L. Nareszcie mówisz cóś mądrego - zdziwił się na- gle Marek i słuchał uważnie mojego plecenia. ___ Jak jeszcze powiesz, jak stąd wyjść, to powiem, że •esteś niegłupia - odpowiedział Marek. __ Możemy wyjść, jak chcemy, wszystkie drogi są otwarte. Na przykład przez drzwi, przez ściany, okna, przez sufit, przez podłogę. Dla nas tego nie ma. Możemy fruwać, podskakiwać, a nawet stać się jak deseczka, tacy ciency, albo jeszcze coś...? -- Gadasz jednak głupoty! -- Kolorowe są pająki, na nich chodzą małe łąki, kro- wy jedzą z góry chmury, w serze siedzą głupie dziury, a ślimaki i robaki założyły dziś gumiaki i za Piotrkiem rządkiem idą, za nimi Wacek z Brygidą... - Przestań! Tak mnie to złości! Po co mówić takie cóś? - Chcą do domu wrócić już, powiedz lepiej, Marku, któś-cóś... POWRÓT Sama nie wiem, czy to przyjemne, smutne, czy jeszcze ja- kieś, gdy człowiek otworzy oczy i zobaczy swoje odrapa- ne okienko? A tak się stało. Leżałam, widziałam firanki, które trzeba będzie wyprać przed Bożym Ciałem, gdy procesja przejdzie obok nas. Po firankach chodziło kilka obrzydliwych much. Sufit był żółty i pęknięty. Na ścianie wisiał obraz Pana Jezusa modlącego się do krzyża.. Dlaczego znowu widziałam to wszystko? Co ja tu robię? Jestem w domu? Jak to się stało? Leżałam lekko przestra- szona, że to, co widzę, zaraz zniknie. Ale nie znikało. Patrzyłam, słyszałam stukanie młotka, warczała lodów- ka, a innych dźwięków nie było. Nawet mojego oddechu. Dopiero łóżko zaskrzypiało, gdy się poruszyłam. Ucie- szyło mnie to skrzypienie, a jeszcze bardziej, że mogłam podnieść się i popatrzeć na swoje książki na półeczce. Byłam w swoim domu. Ale dlaczego tak tu cicho? Wstałam, poszłam do kuchni, gdzie ktoś zostawił brud- ne naczynia w zlewie. Na pewno Romek, tylko on tak wszystko potrafi zatłuścić. Ciepłej wody nie było, od daw- na nikt nie rozpalił ognia, więc skąd miałaby się wziąć? W drugim pokoju, gdzie śpi tata, tapczanik był równo 240 przykryty. a na stoliku leżała czysta serwetka. Pachniało tatą, leCZ wokół nie było żadnej butelki, porozrzucanych ubrań, które muszę potem zbierać do prania. ?Więc dobrze, tutaj sprawdziłam, a teraz nasz najwięk- szy pokój, z telewizorem i z łóżkiem mamy. Coś mi pod- powiadało, że się zdziwię. I rzeczywiście: mamy nie było! pozostał jej wózek, ten mniejszy, z krzywym kółkiem, ale wyglądał jak staruszek siedzący w kącie. Pochodziłam po pokoju. W szafie nie było niektórych ubrań, mamy butów, jak gdyby gdzieś wyjechała. Bałam się myśleć o czymś ta- kim, więc lepiej było nie patrzeć. Wymyłam się, cały czas nie myśląc. Nie chciałam jeść, w ogóle niewiele mi się chciało. Chciałam sobie pocho- dzić po Świniarach, zajść do sklepu pani Tobańskiej. Na szczęście miałam dwadzieścia złotych, które dał mi wu- jek, żebym kupiła miód. Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Dwadzieścia złotych! Ubrałam się więc, ucze- sałam, popatrzyłam do lustra. Moja buzia, oczy, moje włosy, wszystko moje, jak zawsze. A czego można się spodziewać? Wiadomo, Zosia Pietrzak, a nie ktoś inny, nadzwyczajny, piękny, cudowny czy znikający. Miałam o niczym nie myśleć, więc po Co gapić się w lu- stro? Wyszłam do sadu. Nie zastanowiłam się, dlaczego spacerowego wózka mamy też nie ma, dlaczego nie ma innych rzeczy, które powinny być? O niczym nie pomyślę - obiecałam sobie i idę. Krzaki porzeczkowe drapią. Już są na nich małe porzeczki. O tym można myśleć, o bzach, trawie, o drzewach - tak, można. Więc patrzę wokół i widzę nadzwyczajne kolory. Jak gdybym była malarzem, który chodzi sobie i widzi coś, czego inni nie widzą. Oczy- wiście, że nikt nie zobaczy tego, co ja! Kto pomyśli, że owies jest jak morze, a drzewa jak dymki okrętów? Niko- mu w Świniarach do głowy by to nie przyszło. Albo żeby 241 domy porównać do gór, nad którymi wiszą białe chmu- ry, jakby były głowami... Nie, o tym nie można myśleć. A kwiaty? O tej porze najwięcej jest żółtych. Schodź z wszystkich stron i zbierają się nad kanałkiem jak milio- ny żółtych stworzonek, które nie zwracają uwagi na ludzi A kanał wydaje się szczelinką, do której wpadło trochę niebieskiego nieba. Może ziemia zjada niebo po kawałku? - pomyślałam. O takich sprawach pozwalałam sobie my- śleć do woli. Albo że Ziemia się obraca sama? To takie głupie! Przecież wiadomo, że to człowiek chodząc, stoi w miejscu, a nogami obraca całą Ziemię. Spróbujcie: nie myślcie, że idziecie po Ziemi, tylko wyobraźcie sobie od- wrotnie: stoicie sobie, popychacie stopami ścieżkę, a cała ziemska kula jest tak leciutka, jak gumowa i się obraca. Kiedy popychacie ją mocniej, kręci się szybciej, kiedy wolniej, kręci się bardzo wolniutko. Żeby to poczuć, trze- ba stanąć na wielkiej równinie, na łące albo boisku, tak żeby nikogo w pobliżu nie było. Wtedy spróbujcie, a sami przekonacie się, jak to jest. Więc sobie stoję, obracam Ziemię tak, żeby przysunął się do mnie kanałek i mostek. To nic trudnego. Proszę, ja stoję, a już kanałek się zbliża, już zbliża się mostek, jego belki, na których siedział... O tym nie myślimy! Ale na przykład o tym, że pijani nie potrafią dobrze obracać kuli ziemskiej, można pomyśleć. Na przykład pan Szczęśniak. A nocą, gdy człowiek śpi, wszystko staje się nierucho- me. Wtedy Ziemię popychać może wiatr. Dmucha w drze wa, a one są jak żagielki i obracają wielką kulę. A gdy wiatr dmuchnie w wysokie domy wielkiego miasta, dopie- ro wszystko zaczyna się kręcić! Gdyby nie ludzie, Ziemia obracałaby się powolutku albo wcale. Stoję, obracam Ziemię, a wokół mnie nie ma nikogo. I nagle biegnie przez ścieżkę myszka. Stanęłam, żeby 242 mogła swoimi malutkimi łapkami popchać Ziemię tak, żeby przysunęła się do niej norka, gdzie czekają małe mysie dzieci. Więc nawet myszka może poruszyć tę wiel- ką kulę? A latające stworzenia, czy one mają jakiś spo- sób, by wrócić do swoich gniazd? Skrzydłami? Zastana- wiałam się bezmyślnie nad tym wszystkim i znalazłam się przy sklepie pani Tobańskiej. Popchałam jeszcze tro- chę kulę ziemską, aż przysunęły się do mnie schod- ki, drzwi i nasunął się na mnie sam sklep. Znierucho- miałam, żeby nie wpadła na mnie lada, za którą stała pani Beata. Pani Walczakowa kupowała olej i ketchup. Popatrzyła na mnie. - I jak, Zosiu, już lepiej? Uśmiechnęłam się, ale nic nie powiedziałam. - Lepiej, widać, że lepiej. Takie tam dolegliwości. Dziewczynki szybciej dorośleją niż chłopcy i mają swoje tajemnice - powiedziała pani Tobańska, wydała resztę i zostałyśmy w sklepie same. - Mamie będzie tam dobrze, zobaczysz - pocieszy- ła. - Wiem, co przeżywasz, ale tak będzie lepiej dla wszystkich. Wszyscy cię podziwiamy, jaka jesteś dzielna, ale musisz pomyśleć o sobie. Niedawno i ja byłam dziew- czynką, a teraz popatrz: stara ze mnie baba. Czas leci, człowiek musi myśleć o tym, co dzisiaj, i o tym, co będzie jutro. Skończysz szkołę, znajdziesz pracę, wtedy zabie- rzesz mamę do siebie. Mam rację? Na pewno też o tym myślisz, prawda? Więc, co podać? Już chciałam powiedzieć: chipsy i sok pomarańczowy, gdy coś się takiego ze mną stało, że nie powiedziałam nic, tylko wyjęłam zeszyt i pokazałam rysunki. - Chipsy i sok pomarańczowy - zrozumiała pani To- bańska, popatrzyła na mnie, podała zakupy. - Wiesz co, 243 Zosiu, to prezent. Tak się cieszę, że znowu cię widzę że 1 nic nie wezmę od ciebie pieniędzy. A co tam! No i zaczęła zdejmować z półek różne smakołyki, które kupowałyśmy z mamą jako niespodzianki i zapakowała to wszystko do torby, podała mi. - Bierz, kochana, bierz i pamiętaj, żebym tu ciebie widziała codziennie. Porozmawiamy, powiesz mi, co u ma- my, a ja tobie... A co byś powiedziała, gdybyś wpadła czasem pomóc mi coś porobić w sklepie? Przecież teraz będziesz miała więcej czasu. Przyjdziesz, poukładasz to i tamto. Na pewno się nie przemęczysz, a jakoś się roz- liczymy, co? Gdybym miała córeczkę, gdybym mogła mieć dzieci... Niestety, nie mogę, więc to dla mnie praw- dziwa przyjemność, gdy ktoś zajdzie porozmawiać. Kto wie, może kiedyś sama otworzysz w Swiniarach sklep? Ja będę już stara, mój mąż też, a kiedyś Świniary mogą być dużo większe. Przybędzie ludzi, domów, a jeden taki sklepik to za mało. Poduczysz się u mnie, popa- trzysz, co ty na to? Pani Tobańska patrzyła na mnie, czekając, aż odpo- wiem, a ja tylko się uśmiechnęłam. - Wiesz, co jeszcze bym chciała? Żeby wreszcie ktoś zmienił nam nazwę. Świniary, jak to brzmi: jestem ze Świ- niar. Nieładnie. Gdyby zamienić nazwę na Świtały albo Świerszcze, co ty na to? Podobnie, a dużo ładniej, przy- jemniej, prawda? Ktoś wszedł, a to był pan Szczęśniak. Czuć go nawet po zapachu. - Pietrzakówna? - poznał mnie. - O ty, moja ko- chana, o ty, moja biedna - mówił i podszedł tak blisko, że aż nie chciałam oddychać. - Co ty poczniesz teraz? Ajajaj, bez mamy, bez mamy. A mamusia jak tam? A ty, co ty, nie mówisz? Ajajaj, a taka grzeczna, taka... 244 Pani Tobańska patrzyła na mnie, czekając, aż odpowiem, a ja tylko się uśmiechnęłam. 245 Zaczął płakać, kaszlał, zapalił papierosa, pani Tobańska nakrzyczała, że nie wolno, a pan Szczęśniak poprosił o wino i cukierki. Wino schował do kieszeni, a cukierki dał mi i powiedział; - A jak bez ciebie smutno było, a jak smutno, że nie daj Boże! Nie daj Boże bez ciebie, nie daj Boże! Wyszłam, pan Szczęśniak szedł za mną, prosząc, bym poczekała. Na szczęście z przeciwka szedł pan Firlej. Spo- tkali się, rozmawiali o mnie, słyszałam, a potem poszli z butelką w krzaki. BEZMYŚLNOŚĆ Miałam całą torbę słodyczy, ale nie miałam dokąd pójść. Zawsze szłam do mamy, a nawet jak miałam czas, to była przerwa w obowiązkach. A teraz nie było żadnych obo- wiązków, niczego, tylko pełno słodyczy i sok. - Cześć! - powiedział Piotrek Firlej. Nie przepa- dam za tym maluchem, ale cóż, miał szczęście, że mnie dogonił, poczęstowałam go cukierkami. - Ale dobrze, że wróciłaś - powiedział. - Tak to nie mam z kim pomówić, jak ciebie nie ma. Z tobą ina- czej, można porozmawiać. Gdzie idziesz? Nie odpowiedziałam. - Ty ciągle nie mówisz? - zapytał. - Może ty je- steś chora po mamie? Może kiedyś jak ona będziesz spa- raliżowana? Kto może wiedzieć? Ja mogę być pijakiem po moim ojcu. Ale i ty możesz być po ojcu pijaczka, ale za to zdrowa. Każdy jest po kimś, nic nie poradzisz. Dobre cu- kierki - mówił. - A w torbie co masz? Nie chcesz, nie pokazuj. Poczęstowałam go wafelkiem teatralnym. Chciało mi się śmiać, gdy widziałam, jak Piotrek Firlej, który nie wie, co to teatr, jadł teatralnego wafelka! 247 - Patrz, jakie wszystko robią smaczne - powiedział - A mego ojca nie widziałaś? Szedł po gwoździe, chod- nik się wali, ale pewnie już gdzieś pije. Gdzie idziesz? Odchodziłam, a on za mną szedł, chrupiąc wafelka. Do- szliśmy do przystanku, gdzie nadjechał autobus. Wysiadł pan Bojkowski, wsiadła pani Jankowska. Wszyscy na mnie patrzyli, uśmiechali się, coś do siebie szeptali. Ale nie myślałam o tym. - Jutro do szkoły jedziesz? - zapytał Piotrek. Za pło- tem piłował coś młodszy Walczak, więc Piotrek zatrzymał się przy nim, a ja poszłam przed siebie. Jak mogłyby się nazywać Świniary? Może rzeczywiście Świerszcze, może Świnki, Ślimaki...? Może Pijary? Pijaca- ry, Pijaki, Pijuny, Alkoholuny? Winiary? Piwiary? Wódka- ry? Nierobiary, Leniary, Siedziary? Albo Świstary, Świe- cary? Coraz śmieszniejsze nazwy przychodziły mi do głowy. I dobrze, najważniejsze, że nie myślałam o niczym roz-| sądnym. Szłam, jadłam słodycze, wypiłam karton soku pomarańczowego i znowu znalazłam się w domu. Przed telewizorem siedział Romek, jakby na mnie czekał. Wysy- pałam słodycze z torby, ale niczego nie wziął, popatrzył tylko na mnie i powiedział: - Co ja tu będę robił? Zatkało mnie. - Byłem tu, bo tu mieszkała moja mama, a teraz, kie- dy ją wzięli do tego domu, to co? Nie mój ojciec, ani dom, ni rodzina. Podsunęłam mu słodycze, ale nie chciał. - Może i ja kiedyś będę miał po mamie chorobę? - powiedział. Wtedy go objęłam, przytuliłam, a Romek też mnie objął. No, ale zaraz, jak to Romek, musiał przygadać: - Śmierdzisz lekarstwami. - A tam! Moja wina? Zrobiło się jakoś tak przyjemnie, • obrałam ziemniaki, usmażyłam jajka i zrobiłam pysz- ny obiad. Chociaż nie zjedliśmy dużo, ponieważ obje- dliśmy się słodyczami tak, że na stole walały się tylko papierki. 248 TATA Tata wrócił autobusem. Pocałował mnie, przytulił i usiadł przy stole. Tak siedział kilka godzin, palił papierosy, pa- trzył na wszystko, co pokazywali, i nie mówił. Zrobiłam mu herbatę, podałam ostatni wafelek teatralny, ale tata nie lubi słodyczy. Wypił tylko kilka łyków herbaty i po- szedł do swojego pokoju. Siedzieliśmy z Romkiem przed telewizorem, od czasu do czasu patrzyliśmy na siebie, gdy tata podchodził do drzwi. Ale tego dnia tata nigdzie nie wyszedł. Tylko palił papierosy. Nawet w nocy czułam zapach dymu i widziałam czerwoną kropkę nad tapczani- kiem taty. 250 SZKOŁA Ale na mnie wszyscy patrzyli! Autobus zabierał dzieci z przystanków, a każdy, kto wsiadał, musiał na mnie spoj- rzeć. Magda Jankowska usiadła obok mnie. - Współczuję ci - powiedziała. - Lubię twoją mamę. Ciebie też lubię. Ale nie smuć się, nie wolno. Ja też mam tyle problemów, ale jakoś muszę im poradzić. Two- je problemy są trudniejsze, na pewno. Jesteś młodsza ode mnie, więc jeszcze ci trudniej. Ale coś ci powiem, jak tylko będziesz smutna, zawsze przyjdź do mnie, zgoda? Jak potrafię, na pewno ci pomogę we wszyst- kim. Tylko nie w nauce. Jesteś o wiele zdolniejsza ode mnie, wiesz dużo więcej. Ale ja potrafię strzyc, ufarbo- wać ci włosy, nawet nauczę, jak się maluje oczy. Na- uczyć cię? No wiecie! Zatkało mnie, uśmiechnęłam się i o mało nie wykrzyknęłam: oczywiście! Na szczęście opanowałam się i tylko przytaknęłam ruchem głowy. Zrobiło się tak przy- jemnie. W tej chwili zrozumiałam, że w autobusie nie ma żadnego niedobrego dzieciaka. Nawet bracia Magdy, Jan- kowscy, którzy tłukli się z chłopakami z Kosianki, puścili mnie przy wysiadaniu przodem. 251 A w szkole nauczyciele podchodzili do mnie, żeby zapy- tać o moje zdrowie i o mamę. Każda lekcja zaczynała sie takimi pytaniami. Odpowiadałam, pisząc na kartce słowa- dziękuję, dobrze, lepiej. Pani od polskiego jest najmilsza. Od niedawna pracuie w szkole i najpierw zdawało się, że nie poradzi sobie z dzie- ciakami, ale nikt tak jak ona nie potrafi komuś przygadać i to wcale nie złośliwie. Ale mnie nigdy nie musiała przyga- dywać, chociaż czasem zastanawiałam się, co by powie- działa, gdybym zaczęła rozrabiać. Ale nie rozrabiam. Dzisiaj pani powiedziała: - Teraz, Zosiu, kiedy masz problemy z głosem, staraj się jak najwięcej zapisywać. Ludzie mówią i mówią, bez- myślnie, czasem plotą, czasem tylko pokrzykują, a po- tem, gdy siądą samotnie, wydaje się, że nie myślą o ni- czym. Wszystko z nich wylatuje słowami. Ty masz więcej czasu, możesz pomyśleć, nim coś powiesz. A mówić mo- żesz, pisząc. Dlatego rzeczy napisane są mądrzejsze, po- nieważ nad każdą napisaną linijką człowiek musi się za- stanowić. Gada się tak sobie, żeby gadać. A żeby pisać, potrzeba wysiłku. Trzeba się namęczyć, boli ręka, po- trzebna jest kartka, długopis. Więc napisane słowa są zaw- sze troszeczkę mądrzejsze od tych mówionych. Chy- ba wiesz o tym, prawda? Pożyczasz z biblioteki dużo książek. Czytasz je? Przytaknęłam. - To jesteś dziewczynką oczytaną. Teraz ludzie czy- tają coraz mniej książek. Więc pisarze piszą je dla coraz mniejszej liczby ludzi. Ale to nic, bo nawet jeżeli zostanie jeden czytelnik, prawdziwy pisarz napisze dla niego książ- kę. Wtedy ta książka będzie jak list do jednej osoby, więc może będzie jeszcze ważniejsza? To jak, posłuchasz mo- jej rady? Jesteś zdolna, więc z pisaniem nie będzie 252 problemu. A gdybyś czasem chciała pokazać komuś, co napisałaś, wtedy pamiętaj o mnie, zgoda? Mogę być tą twoją jedyną czytelniczką. przytaknęłam, pani pogłaskała mnie i poszła, a chodzi tak lekko. Chociaż nie jest nadzwyczajnie ładna i jest krótko ostrzyżona, podoba się panu od wf. On jest chudy i wysoki, mało mówi, ale rzuca do kosza najlepiej i jest wysportowany. Zimą, gdy jest sporo śniegu, biega na nar- tach po łąkach i wszędzie można na niego trafić. Gdy czekaliśmy na autobus, podszedł do mnie Piotrek Firlej. Na szczęście do szkoły zakłada inne buty, też wiel- kie, po tacie, ale już nie wygląda aż tak głupio. Nigdy nie wiadomo, co ten maluch powie. - Ty wiesz, że wczoraj zaszkodziło mi ciastko od cie- bie? Rzygałem - powiedział. Myślałam, że zdradzę się i parsknę: Piotrek Firlej zwy- miotował wafel teatralny! - Tak, tak, na pewno po tym słodyczu. Jadłem wczoraj tylko to, co zawsze, a inny był tylko wafel. Rzygałem strasznie. Ktoś z tyłu trzepnął go po plecach, aż Piotrek się za- chwiał. - Posłuchaj, Pszczółko, jak tam mama? - usłysza- łam głos Sebastiana Marianowicza. To do mnie? Nikt mnie jeszcze tak nie nazwał. Sebastian kucnął, popatrzył na mnie i powiedział: - Ty się nie martw. Zrobiłaś wszystko, co mogłaś, a na- wet więcej. Teraz weź się za szkołę, a jak z ojcem będziemy jechać do miasta, powiedz tylko, zawieziemy cię do mamy, a w powrotnej drodze odwieziemy, zgoda? Cała moja twarz zrobiła się gorąca. Chyba nigdy Seba- stian nie patrzył na mnie z takiego bliska. Wstał i poszedł. Wtedy Piotrek Firlej znowu wrócił. 253 - Podrywa ciebie. Wierz takiemu! Duży teraz, a u, wiesz, że kto szybciej rośnie, ten szybciej przestaje? zo- baczysz, że będę od niego wyższy. Tylko porównaj moje- go ojca z jego, no, który wyższy? Wulkan, jakby żył, też by nie był wielki. Szybko wyrósł to i szybko przestał. Patrz na Jagódkę, ten to wielkolud! Pan Jagódka szedł akurat do domu, gdzie jego żona coś pysznego smażyła. Wokół całej szkoły pachniało tłuszczy- kiem. Wszedł za furtkę, a ja pomyślałam o Marku i od razu musiałam odejść, żeby zostawić tę myśl w miejscu, gdzie się pojawiła. Zgadnijcie, o co bym wszystkich zapytała, gdybym prze- stała udawać? Jak wam się wydaje? Czy mam odpowie- dzieć? W takim razie odpowiem trochę tajemniczo: zapy- tałabym, czy wtedy, gdy mnie nie było, nie powstało coś w Świniarach, nic się nie zmieniło, nie było żadnych dzi- wacznych i śmiesznych wydarzeń? Nic, naprawdę, nic? Przecież wszyscy zachowywali się, jak gdyby byli umówie- ni. Ja wymyśliłam, że lepiej będzie nic nie mówić, a oni mo- gli wymyślić, że nic Zosi nie powiemy, lepiej żeby nie wie- działa. Na szczęście niemówienie było silniejsze od mojej cie- kawości. O nic więc nie pytałam. Poza tym, gdy nie zna- łam prawdy, nie musiałam się zastanawiać i łatwiej było być bezmyślną. Wracaliśmy po lekcjach autobusem, wszyscy już się do mnie przyzwyczaili, więc miałam spokój. Oparłam głowę o chłodną szybę i patrzyłam. Moje oczy wycinały koloro- we, pstrokate obrazki. Każdy był tylko z plamek albo z pa- sków, a czasem z linii. Jakie to dziwne, gdy człowiek zaczyna tak patrzeć, widzi stare rzeczy odmienione, po- przebierane odświętnie, jak ludzie pod kościołem. Ci sami ludzie, a ubrania inne i już wydają się odmienieni. A jutro 254 sobota, potem niedziela. Nie pójdziemy już z mamą do na- szego kościoła, nie staniemy na swoim miejscu, nie po- pcham mamy do komunii. __Płaczesz? - zapytała mnie Magda i zaczęła głas- kać. Zawstydziłam się, ponieważ cały autobus spoglądał na mnie, nawet pan Mietek w lusterku. Zrobiło się cicho, jak gdyby moje smutki były teraz najważniejsze. Nawet Jankowscy siedzieli cicho. Jechaliśmy, moje rozmazane oczy patrzyły za okno, a tam wszystko się rozpływało, jak na malunku, który kiedyś zostawiłam na dworze. Namalo- wałam na nim ule postawione przez dziadka Maja. Spadł deszcz i go roztopił. Ule teraz są puste i gniją, a kiedyś były tak barwne! Pszczółka, ule, dwadzieścia złotych od wujka na miód... Mam jeszcze dwadzieścia złotych! - przypomniałam sobie i uśmiechnęłam się do Magdy. ZAKUPY Kiedy człowiek sam sobie chce coś kupić, nie wiadomo, na co się zdecydować. Zwłaszcza w Świniarach, gdzie mamy jeden sklep i bar „Wiatrak". A jeżeli jeszcze wcześ- niej pani Tobańska dałaby wam całą torbę smakołyków? - Zosiu, zajdź do mnie później, mam do ciebie proś- bę - powiedziała, gdy tylko wysiadłam z autobusu. Od razu na nią trafiłam. Pokiwałam głową, że dobrze, i poszłam do domu. Tata piłował drewno. Ugotował zupę szczawiową! Same nie- spodzianki. Wszedł, usiadł przy stole, udawał, że patrzy za okno albo sprawdza, czy drzwiczki od szafki dają się zamknąć, a ja wiedziałam, że chce się dowiedzieć, czy zupa mi smakuje. Zjadłam dwa talerze. Tata uśmiechnął się, zapalił papierosa. - Jak w szkole? - zapytał. No i o mały włos, o jeden cieniutki włosek już bym się zdradziła, że mogę mówić, ale w ostatniej chwili się za- trzymałam. Uśmiechnęłam się tylko do taty: nie wiem, jak pokazać komuś, że dobrze? - Odpocznij, nie przemęczaj się, jak mówił lekarz - powiedział tata i pogłaskał mnie po głowie. Ostatnio 256 byłam często głaskana, ale to nic, możecie mnie głas- kać, ile chcecie, zwłaszcza ty, tato - pomyślałam i zro- biło się tak wesoło, a gdy jeszcze przypomniałam sobie, że mam pieniądze...? Wyszłam z domu i pobiegłam do wioski. Zaczęło mi się odbijać zupą szczawiową. Przesadziłam z jedzeniem, lecz cóż! - warto było, żeby zobaczyć taty zadowole- nie. Zresztą, nim doszłam, czkawka zniknęła. U pani Tobańskiej nie było nikogo. Ucieszyła się, że już jestem. - Nie wydaje ci się, że w naszym sklepie jest smutno? Na przykład tutaj albo tam gołe, puste miejsca - mó- wiła i pokazywała ściany z półkami. - A przecież można by tam coś powiesić. Na przykład obrazy. Obrazy? - Ludzie stoją i się nudzą, a gdyby tu były obrazki? Nie chcę kupować drukowanych ani plakatów. Namalu- jesz, Zosiu? Namaluj, co zechcesz, wszystko, co ci przyj- dzie do głowy. To ty jesteś artystką, a ja tylko mam sklep. Nie wiedziałam, co powiedzieć, pani Tobańska patrzyła na mnie, a ja zgłupiałam. Mnie prosić o coś takiego? Wie- działam, że w jej domu są obrazy prawdziwe, jeden w zło- tej ramie, z wielką ilością namalowanych owoców, drugi, w takiej samej ramie, przedstawiał kwiaty. A na trzecim, w ramie brązowej, była Ostatnia Wieczerza. Do sklepu by nie pasowały. Jest tu pełno jedzenia, nawet winogrona, więc po co jeszcze namalowane? Tak mnie zatkało, że zapomniałam o wszystkim i wy- szłam. Pani Tobańska jeszcze ze schodków pytała, ale sama nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Dogoniła mnie i dała do ręki torebkę, a w niej znowu słodycze, winogro- na i... wafelki teatralne! - Czekam na twoje obrazy - powiedziała. 257 Wzięłam jednego wafelka i schrupałam, myśląc, niech ja tylko spotkam dzisiaj Piotrka Firleja, mam na niego sposób! No i go spotykam. Prowadzi konia z pastwiska. - Gdzie idziesz, Pszczółka? - zapytał złośliwie. A ja wyciągam z torby wafel teatralny. - O! - powiedział Piotrek. - Ten sam, co nim rzy. gałem? Ale może to nie on? Kto tam wie! Był bardzo smaczny. Jadłem wczoraj chleb, smalec, kiszkę, kartofle, ser, cebulę... i solone opieńki. Może to one zaszkodziły? Zwalam na słodycze, a ludzie kupują, jedzą i nic. Na pew- no nie to zaszkodziło, a grzyby. Tak się opchałem. Opień- ki, one. Nie ma co, wafla można jeść spokojnie. Nie ma rzeczy smaczniejszej od niego. Wziął wafelek, rozwinął i schrupał, a ja pobiegłam z tor- bą pełną wszystkiego i ciągle z dwudziestoma złotymi w kieszeni. PIENIĄDZE Jeżeli coś tak się przyczepiło i nie chce odejść, to warto się zastanowić, dlaczego. Więc siedzę, na stole leżą wi- nogrona, słodycze, tata chodzi po swoim pokoju, pali pa- pierosy, a ja myślę. Może te pieniądze są na coś? Próbo- wałam je wydać dwa razy, nic z tego nie wyszło. Coś chce mi podpowiedzieć, co mam zrobić? Ale co? Tata się kręci, wrócił Romek i zjadł talerz zupy, potem usiadł przy stole i podskubywał winogrona. Oczy miał niewyraźne. Wiedziałam, że wypił piwo. Wtedy tak się za- chowuje, coś chce, sam nie wie, co. Więc trochę popisałam, kilka kartek, a potem, gdy opi- sałam, o co prosiła pani Tobańska, zaczęłam malować. Farbki mi zaschły, pędzelek jest wytarty, ale co nieco wyszło. Jednak gdy człowiek patrzy na coś, jego oczy wycinają ze świata o wiele piękniejsze obrazki niż te, które namalowałam. Schły sobie, pilnowałam, żeby nie wskoczyła na nie nasza kotka Wydmuszka i w tej chwili odkryłam, co mi te dwadzieścia złotych próbowało pod- powiedzieć. Już wiedziałam, na co muszę je wydać. Dla- czego wcześniej o tym nie pomyślałam? 259 No i wtedy zaczęło się prawdziwe malowanie! Tyl trzeba było namalować, żeby zebrać wszystkie ostatnie wydarzenia. Oczywiście, można je opowiedzieć, ale wie- cie, jak to jest z gadaniem, pani od polskiego wytłuma- czyła, człowiek papla trzy po trzy, pisząc, powie się rze- czy mądrzejsze, a ja powiem wam po cichu, najmądrzei jest wszystko pozbierać do kupki i opowiedzieć na ry- sunkach. Wtedy już naprawdę nie opowiada się o rze- czach nieważnych. DOLINA Romkowi powiedziałam, że idę do kościoła, a potem - skłamałam - umówiłam się z Magdą Jankowską, żeby uczyć się historii i malowania oczu. - Z Modelką? - zdziwił się. Tak niektórzy mówią na Magdę. Włożyłam do torebki słodycze, sok, inne potrzebne przedmioty i pobiegłam na mszę. W kościele, na miejscu, gdzie zawsze stawiałam mamy wózek, stał wózek z ję- czącym, drugim dzieckiem pani Tosi. Msza się skoń- czyła, ludzie wyszli, a ja kręciłam się za przystankiem. Autobus nadjechał punktualnie, nikt nie wsiadł, nikt nie wysiadł. Był tylko pan kierowca i dwie starsze panie. - Ty jesteś Zosią Pietrzaków? - zapytał kierowca. Pokiwałam głową, że tak. Podałam mu pieniądze. - Wyrosłaś - powiedział. - Z twoją mamą chodzi- łem do jednej klasy. Była najlepszą koleżanką mojej żony, Ewy. Ale się przyjaźniły! W domu jest dużo ich zdjęć, gdy były małe. A co tam u niej? Człowiek gdy zdrowy, nie wie, co to znaczy, a gdy zachoruje... szkoda mówić. Scho- waj te pieniądze, akurat nie mam wydać z dwudziestu złotych. 261 Usiadłam i jechałam. Nigdy nie skręcałam za Stawarka- mi w lewo, do Jabłonowa. Nowe drogi wydają się ciekaw- sze. W każdej chwili coś się może ukazać, czego się nie widziało. Człowiek oczekuje tego, czego nie ma nigdzie tylko tutaj, gdzie jedzie. Jedziemy więc, jedziemy, ciągle to samo i nagle... właśnie - dolina. Ale jaka daleka! Domki są jak białe kropki w szarozielonej misce. A krowy to już prawdziwe łaciate mrówki. Ludzi jakby nie było, wcale nie widać, tyl- ko gdzieś tam jedzie czerwony samochód. Migocze czer-J wona plamka między drzewami. Patrzę w dal, podziwiam, ale nie wiem, jak to namalować. Zakręcamy. Czerwony samochód nadjeżdża i w tej chwili dopiero poznałam, że to wujek Darek z ciocią jadą do Świniar! Minęli nas, pojechali dalej, a autobus zjeżdża do doliny. Jedziemy teraz po dnie, mijamy domy, na które patrzyłam, są i ludzie, a krowy - mróweczki - poru- szają mordkami jak zwyczajne krowy. Wyjeżdżamy z doli- ny, a w dali samochodu wujka już nie ma. Taki przypadek może się zdarzyć raz na tysiąc albo milion wyjazdów. Wy- jechałam pierwszy raz i już się zdarzył? Jak ze spadającą szklanką? Jedziemy, mijamy deszczyk, po drodze wsiadają jacyś ludzie. Patrzę, liczę słupy, drzewa, domy, zakładam się sama ze sobą, czy najpierw zobaczę krowę czarną czy brązową. Nie miałam pojęcia, że jest tyle czerwonych krów! W Świniarach ma je tylko pan Walczak. Wjechaliśmy do miasta. Oczywiście, nie jest to To- ruń, nie mówiąc o Warszawie, ale miasto to miasto. Sklepów dużo, domy wyższe, na skrzyżowaniu kolorowe lampki. - Wracasz dzisiaj? - zapytał pan kierowca, gdy wy- siadałam. - Jeżeli tak, o piątej będę jechał z powrotem. 262 Gdybyśmy na siebie nie trafili, pozdrów ode mnie mamę. Od Witka Michalskiego, będzie wiedziała! Uśmiechnęłam się i poszłam. Byłam w obcym miejscu, więc jakie miałam wyjście? Musiałam pytać, żeby dojść pod właściwy adres. Zapytałam jednego pana, potem panią w sklepie z gazetami, potem jeszcze jedną panią, i byłam już blisko. Jeszcze nie wiecie, dokąd szłam? Po- wiem więc, że nigdy tam nie byłam. Znałam w tym miej- scu jedną osobę, bardzo ładną, dobrą, mądrą, ale nie- szczęśliwą. Jednak tylko ona mogła mnie uratować przed moimi smutkami i tylko ona mogła mi pomóc. Tak jak powiedziała ostatnia zapytana pani, trafiłam do parku, a za parkiem była biała brama. Weszłam i znalazłam się w dużym, strzyżonym ogrodzie. Były ławki, ktoś space- rował, ale nikt mnie nie zatrzymywał. Zbliżałam się do białego domu, weszłam. W korytarzu pachniało obiadem. Poczułam głód, ale miałam swoją paczuszkę. - Szukasz kogoś, dziecko? - zapytała pani niosąca na tacce talerze. Przygotowałam się na to pytanie i po- kazałam karteczkę, gdzie napisałam odpowiedź. Pani uśmiechnęła się, powiedziała, bym poszła za nią i dopro- wadziła mnie do ostatnich drzwi na korytarzu. - To tutaj. Wejdź, to zwyczajny dom, tu wszystko jest jak w domu - powiedziała i odeszła z talerzykami. SZCZĘŚCIE Otworzyłam drzwi i zobaczyłam leciutko różowe ściany, błyszczący stolik, krzesła (opowiadam wszystko specjal- nie odwrotnie niż popatrzyłam, żebyście się ciekawili!), wazon z kwiatami, telewizor, radio, fotel, dwa łóżka, a na jednym łóżku leżała... Nie uwierzę, że jeszcze nie domy- śliliście się, do kogo przyszłam. Tak, w tym pokoju, na łóżku leżała moja mama. Podeszłam cichutko, stanęłam przed nią i popatrzyłyś- my nagle w swoje oczy. Aż się rozryczałam, mama też, a druga pani, siedząca na swoim łóżku coś niewyraźnie mówiła. Wyściskałam mamę, wygłaskałam i pomogłam usiąść. Mama była czyściutka, w szlafroku, ale nie miała pomalo- wanych oczu ani ładnej fryzury. Czekało mnie tyle pracy! Wyjęłam z torebki smakołyki i położyłam na stoliku. Przeniosłam mamę na wózek, nałożyłam kapcie, pozapi- nałam szlafrok i zaczęłam czesać, a przy tym wszystko opo- wiadałam. Lecz wiadomo, jak jest z gadaniem, paple się i paple, a tak naprawdę nie wiadomo, jak wszystko powie- dzieć. Byłam jednak przygotowana. Wyjęłam nowe rysun- ki, zeszyt i pokazywałam. Nikt by ich lepiej nie zrozumiał. 264 awet rysunek, gdzie pani Tobańska pokazuje pustą ścia- nę swojego sklepu, w chmurce przy jej głowie widać malut- kie obrazki, a ja stoję obok, mama zrozumiała. -? Tylko nie wiem, co namalować? Gdy człowiek może wszystko, wtedy jest najtrudniej. Bo co to znaczy, wszyst- ko? - zastanawiałam się i zaczęłam przeglądać zeszyt, a mama mrugała za każdym razem, jak gdybym mogła w sklepie pani Beaty powiesić wszystkie swoje ilustracje. Więc o tym porozmawiałyśmy. Wyjęłam rysunki z mo- jego pobytu u wujków. Teraz mama nie mrugała, tylko pa- trzyła i patrzyła. A już ilustracje z teatru wydawały się jej najdziwniejsze. Musiałam tłumaczyć, opowiadałam, a star- sza pani w pokoju cały czas mówiła coś do siebie. Chcia- łam sprawdzić, o co jej chodzi, ale nie zrozumiała mojego pytania. Domyśliłam się, że jest nieszczęśliwa. Wtedy przyszła pani, która mnie przyprowadziła. Teraz przyniosła kompot i ciasto rabarbarowe. Było pyszne! - I jak mama wygląda? - zapytała. Uśmiechnęłam się tylko, a pani popatrzyła na mnie i wyszła. Mama już wiedziała o moim udawanym milczeniu. Pokazałam jej przecież rysunek, na którym zamykam swoją buzię na kłódeczkę i chowam kluczyk do kieszonki. - Mamo, już się przekonałam, że gdy człowiek sam nie mówi, słyszy dużo lepiej, co mówią inni. Mama zamrugała. - A gdy chce się zastanowić, też lepiej nie gadać. Mama zamrugała. - Najmądrzejsi są ci, którzy nie mówią wcale - za- żartowałam, ale mamy to nie rozbawiło. Mnie też. Wyjęłam kosmetyki i pomalowałam mamie brwi, rzęsy, cienie, usta. Wyglądała pięknie! Ubrałam ją i wypchałam wózek na korytarz. Podłogi były tak zrobione, że wszę- dzie dało się wjechać wózkiem. Odnalazłam ubikację, 265 lecz mamie nic się nie chciało. Pchałam dalej, aż do szkla- nych drzwi, za którymi był pokój. Było pięknie i wcale nie smutno. Siedzieli tam różni ludzie, jedni starzy, inni mło- dzi, w piżamach albo ubrani normalnie, niektórzy chodzili inni czytali. Dwóch dziadków grało w szachy. Napraw- dę nie jest tak źle - pomyślałam i pchałam mamę da- lej i dalej. Ogród był wspaniale zadbany, trawka równa, krzaczki uczesane jak dzieci przed komunią. Powiedzia- łam o tym mamie i roześmiała się. Jakoś dzisiaj mówiłam jej tylko o wesołych rzeczach, a ona z wszystkiego się śmiała. - Kiedyś i tak będziemy razem, zabiorę cię, obiecuję - powiedziałam. - Wujek Darek i ciocia zabiorą mnie do siebie, żebym mogła chodzić do lepszej szkoły. Kiedy ją skończę, będę pracować w dużym mieście, gdzie ludzie za- rabiają więcej. Może będę nauczycielką? W wakacje pojeź- dzimy po całym kraju, zobaczymy najwspanialsze miejsca, sama się przekonasz. Chociaż tutaj też jest nieźle. Może nie będziesz chciała stąd wychodzić? Nigdy nie wiadomo. Ja wiem, że kiedy dzisiaj będę wracać, będzie mi smutno, ale zaraz zacznę myśleć, że przyjadę do ciebie za kilka dni, i będzie wesoło - paplałam jak nakręcona, może dlate- go, że tak długo się nie wygadywałam? - Jedzie się tu bardzo przyjemnie, droga jest ciekawa, a jedna dolina zupełnie jak miska... Aha, kierowca auto- busu prosił, żeby cię pozdrowić. Nazywa się pan Michal- ski, chodził z tobą do klasy, a ty byłaś najlepszą przyja- ciółką jego żony, Ewy... - powiedziałam i zobaczyłam w mamy oczach coś dziwnego. A sama też musiałam zro- bić dziwną minę, ponieważ dopiero teraz ułożyły mi się w jedną całość dwa słowa: Ewa Michalska... Szłyśmy w milczeniu, a w naszych głowach wirowały najróżniejsze myśli. Swoich nie rozumiałam, więc jak 266 267 mogłam zgadnąć, o czym myśli mama? Trzeba było te smutki przepędzić. - No i dokąd teraz? - zapytałam, gdy stanęliśmy na placyku, skąd odchodziło pięć dróżek. - Na końcu każ- dej dróżki jest co? - próbowałam mamę rozbawić. - Jest koniec każdej dróżki - podpowiedziałam. – A gdy się odwrócimy, z końca robi się początek. A gdy sta- niemy bokiem, jesteśmy na końcu i na początku dróżki, ale na pewno nie na jej środku. Takie gadanie zawsze mamę rozbawi. Wybrałam więc dróżkę trzecią i szłyśmy asfaltową ścieżką, przy któ- rej stały białe rzeźby. W dali, jak srebrna nitka, tryska- ła cieniutka fontanna. Wokół niej siedzieli rozbieleni słońcem ludzie. No i nawet ta fontanna, i ci nieruchomi, nic nie robiący ludzie przypomnieli mi o innym miej- scu, o którym nie chciałam przecież myśleć. Wszyst- ko się zawzięło. Dobrze, niech już wam będzie, wy, nie- chciane sprawy, porozmyślam o was, a potem róbcie, co chcecie! - Mamo, pamiętasz, gdy zastanawiałyśmy się, co ta- kiego najgorszego mógł zrobić Marek? - zapytałam, gdy stanęłyśmy pod fontanną, a ja usiadłam na ławeczce. - Ja już wiem, co. Sama nie umiem o tym myśleć, więc muszę powiedzieć tobie, żebyśmy mogły podzielić się tym zdziwieniem. Powiem ci, chociaż wiem, że będziesz smut- na i tak jak ja będziesz o tym rozmyślać. Opowiedziałam. Mama zrobiła się smutniejsza, a czy mnie było teraz lepiej? Nie wiem. Może tak, ponieważ te- raz podzieliłam się z mamą swoją najtrudniejszą do zrozu- mienia sprawą. Może nie, ponieważ wiedziałam, że ja so- bie wrócę do domu, a w mamie te wszystkie tajemnice zbierają się jak fotografie w pudełku, przegląda je, ale nie może nikomu o nich nic powiedzieć. 268 By nas pocieszyć, otworzyłam zeszyt na stronie z rysun- kiem fontanny z postacią Marka i pokazałam fontannę, przy której stałyśmy. Jakby zakapturzony Marek zamienił się w biały kamień, z którego tryskała woda. Boże, gdy na rysunku zobaczyłyśmy, z czego u Marka wylatywała woda, musiałyśmy szybko uciekać, tak się śmiałyśmy, że aż dziadkowie przestali grać w szachy. Odchodziłyśmy szybko, a z moich ust sypały się najprzyjemniejsze obiet- nice: - Gdy będziemy już razem, nie zostawimy taty i Rom- ka. Mogą zamieszkać z nami albo zostać w Świniarach. W końcu mając samochód, można sobie być tu i tam. Sia- da się i jedzie, gdy tylko przyjdzie ochota. A może za kil- ka lat z Torunia do Świniar będą jeździć tramwaje? Kupu- je się bilet, siada i jedzie. Co wtedy za różnica, gdzie człowiek mieszka? Można być tutaj i tam. A może będą la- tać samolociki? Siądzie się i za kilka minut już Świniary albo odwrotnie. Z góry wszystko widać daleko, zamglo- ne, ludzi malutkich jak kropki, domki. Z wysokości wi- dać, jak pan Szczęśniak z panem Walczakiem schowali się za krzakiem, winko sobie popijają i o głupotach gadają - zrymowałam, co mamę rozbawiło jeszcze mocniej. - Czy wiesz, że Romek interesuje się samolotami? Może zostanie pilotem? Poza tym interesuje go muzyka. Kiedyś podsłuchałam, jak śpiewa w swoim pokoju, naprawdę ma talent. No i zapamiętuje każdy dowcip. Może będzie klau- nem? - zaśmiałam się. Mama też śmiała się i śmiała, bo naprawdę - Romek klaunem? Też mi kariera! Chociaż rozbawić kogoś obcego nie jest łatwo. Gdy powiedziałam wam, że Romek mógłby być klaunem, na pewno się nie roześmialiście, prawda? Nie rozbawiłam was, tylko siebie i mamę, ponieważ obie Romka znamy. No, a klaun rozba- wi człowieka obcego, nawet tego, co nie chce się śmiać. 269 Byłam w cyrku dwa razy i zawsze czekałam na klauna Wsadził nogę w wiadro i nie mógł wyjąć, i już wszyscy si- kali ze śmiechu, no, a co w tym śmiesznego? A jednak nie można się opanować. I tak sobie spacerowałam z mamą po parku. Zrobiłyśmy chyba osiem kółek, od fontanny aż do końca. I trzeba się było pożegnać. Wiedziałam, że mnie to czeka, ale nie wie- działam, że będzie aż tak smutne. Płakałam. Mama nie płakała, starała się mnie pocieszyć. Staruszka z pokoju opowiadała coś niezrozumiałego. Wtedy przyszła pani, która mnie przyprowadziła. - No, córeczko - powiedziała - zbieraj się, jest póź- no, wiem, że masz godzinę jazdy do domu. Mamie tutaj będzie dobrze, już ja się o to postaram. Opiekowałam się swoją mamą przez wiele lat, teraz zaopiekuję się twoją. Zresztą, twoja mama jest moją najlepszą przyjaciółką w tym domu. Dogadałyśmy się, że mamy tyle samo lat. Poza tym obie mamy dwoje dzieci: córkę i syna. Spodobała mi się ta pani, pocałowała mnie na koniec i odprowadziła aż do drzwi. A jednak odchodzić było na- prawdę ciężko. Jak we śnie, gdy trzeba coś robić, a nogi nie pozwalają, tak się czułam, ale odchodziłam, odcho- dziłam, aż dom opieki zniknął za parkiem. POWRÓT Dziwi mnie, że gdy człowiek skądś odejdzie, zostawia tam trochę swoich myśli. Niektóre zabiera ze sobą, ale część zostaje tam, gdzie powstały. Na ich miejsce do głowy przychodzą inne, czekające w miejscu, do którego się idzie. Gdy stanęłam więc na przystanku, wskoczyły do mojej głowy myśli o kierowcy autobusu, panu Michal- skim, mężu Ewy. Co mogłam o nim myśleć? Niewiele wiedziałam, a jednak myślałam. A gdy nadjeżdżał auto- bus, patrzyłam i zdawało mi się, że to nie autobus, ale dziwne stworzenie, którym jadą pan Michalski, jego żona i moje najdziwniejsze myśli. Bardzo chciałam, żeby kiero- wał nim ktoś inny, ale - niestety, a może na szczęście, zobaczyłam pana Michalskiego. Dlaczego na szczęście? Ponieważ pan Michalski znowu nie miał reszty. Wsadzi- łam dwadzieścia złotych do kieszonki i jechałam bez bi- letu. Robiło się szaro, więc ta piękna dolina była we mgłach, jakby ktoś napełnił miskę lekkimi mydlinami. Wjechaliśmy w nie i wyjechaliśmy. Już chciałam odezwać się, zapytać pana Michalskiego o jego żonę, gdy do au- tobusu wsiadła pani od polskiego, a za nią pan od wf. Nie zobaczyli mnie, usiedli blisko, zakochani. Dzieciaki 271 mówią, że to para, ale nie wiedziałam, że aż tak. Siedzieli objęci, nikogo nie widzieli i rozmawiali o miłości. Aż było mi wstyd, że słyszę to wszystko, lecz nie mogłam nic po- radzić. Im ciszej rozmawiali, tym lepiej słyszałam. Chcia- łam, żeby opadły mnie teraz wszystkie sprawy, żebym nie podsłuchiwała, ale nic z tego. W końcu podsłuchiwałam Pani od polskiego mówiła do pana takie słowa, że trudno uwierzyć, dlaczego ludzie mówią to do siebie. Są różnymi osobami, nie znali się, mieszkali gdzieś indziej, a tutaj na- gle zobaczą się, spotkają i mówią sobie to, czego człowiek sam się wstydzi. A pani od polskiego mówiła jeszcze wier- sze. Znała ich bardzo dużo, to nic dziwnego. Były o mi- łości. Zrozumiałam, że nie nauczyła się ich z książek, ale sama wymyśliła, żeby powiedzieć je swojemu ukochane- mu. Słuchałam i nie mogłam się nadziwić, że wszystko jest takie niezwykłe. Wydaje się zwyczajne, ale jest tajem- nicze, dziwne, trudne do zrozumienia. Dlatego lepiej chy- ba nie rozumieć wszystkiego, tylko słuchać, patrzeć albo myśleć i nie żałować, że się nie domyśli do końca. To miała być zwyczajna niedziela, a zamieniła się w zaczaro- wany dzień, zakończony wierszami zakochanej pani od polskiego. Może i mama mówiła tacie podobnie, gdy się poznali? Czy tata zapamiętał choć jedno słowo, jakie mu powie- działa? Na pewno, jestem przekonana, tata jest innym człowiekiem, niż można pomyśleć, gdy się na niego pa- trzy. Inaczej jak mogłaby się zakochać w nim dziewczyna taka piękna jak moja mama? Czy Magda Jankowska mo- głaby się zakochać w Piotrku Firleju? Roześmiałam się po cichu na samą myśl. A potem zrozumiałam, że tu nie ma nic do śmiechu. Nikt nie zgadnie, kto w kim się zakocha i kto z kim będzie mieć dzieci. To na zawsze zostaje ta- jemnicą, aż do samego końca. 272 I tak bym sobie dojechała ukryta, gdyby nagle pan Mi- chalski nie odwrócił się, gdy już dojeżdżaliśmy, i nie po- wiedział do mnie: - Tylko nie zapomnij pozdrowić mamy. Pozdrów też Romka. A co tam u niego? Nie widziałem go już... Pani polonistka i pan od wf. odwrócili się do mnie i uśmiechnęli. Wstydziłam się, a tutaj okazało się, że nikt nie ma do mnie pretensji. - Skąd, Zosiu, wracasz? - zapytała pani, gdy już wsta- liśmy. - Byłaś u mamy? - zgadywała. - Nie zapom- niałaś, o czym rozmawiałyśmy? Pamiętaj, Zosiu, ja wiem, co z ciebie wyrośnie. Wiem, zobaczysz, gdy będziesz do- rosła, powiem ci, co wiedziałam. I pani wyszła, objęta z panem, pocałowali się i nic ich nie obchodziło, cały świat, tylko jeszcze ja, troszeczkę, ale też nie za dużo. No tak, ale skąd miałaby wiedzieć, co ze mnie wyrośnie? A jeżeli nie wyrosnę, nie zdążę, może nie mam być nigdy dorosła? Pożyję trochę tylko i już mnie nie będzie? - Zosiu, poczekaj - powiedział pan Michalski. Wszyscy wysiedli, zostaliśmy tylko my. - Ty mnie nie pamiętasz? Kiedyś was odwiedzałem, teraz już nie. Ale ty wiesz, kim jestem? Pan Michalski patrzył na mnie, patrzył i nie wiedział, dlaczego milczę. Pokazałam mu szyję, zakaszlałam. - Przeziębienie? - domyślił się. - Trzeba uni- kać przeciągów. Masz tu coś - powiedział i dał mi... sto złotych! Nie wiedziałam, o co tu chodzi, przestra- szyłam się, ale pan Michalski zapalił papierosa i powie- dział: - Naprawdę nie wiesz, kim jestem? Dzisiaj to już nie ma znaczenia, i tak się dowiesz. Jestem tatą Romka. Je- stem jego ojcem. 273 Co mogłam zrobić? Stałam, trzymałam pieniądze i pa- trzyłam za szybę, gdzie autobus rozświetlał pusty przy- stanek. - Teraz, gdy moja żona nie żyje, a twoja mama jest chora, to nie ma żadnego znaczenia, żadnego - powie- dział pan Michalski. Wysiadłam nieprzytomna. Zdawało się, że dzień był i tak niezwykły, a tutaj zrobił się jeszcze bardziej? Szłam i szłam, i wydawało mi się tylko jedno, że pan Michalski ma oczy takie jak Romek. WIECZÓR Dlaczego wcześniej nie pomyślałam, że Romek nazywa się jak zmarła pani Ewa Michalska? Zrozumiałam dlaczego - Michalskich jest wszędzie dużo. Na kolonii żyje dziadek, Michalski Baltazar i jego żona Pelagia. W Świniarach był kiedyś młody ksiądz, Radek Michalski. W szkole jest kil- kunastu Michalskich. Pan od historii też nazywa się Mi- chalski, pani bibliotekarka też, chociaż nie są rodziną. Wie- działam, że autobusem też jeździ pan Michalski. A na naszym cmentarzu, jak dobrze poszukać, grobów z tym na- zwiskiem jest dużo. Jednak nigdy nie pomyślałam, że ktoś z nich może być Romka krewnym. I co teraz zrobić? Czy Romek zna prawdę? Czy moja mama była żoną tego pana Michalskiego? Kto mi odpowie? Dobrze, na razie wracajmy do domu, trzeba dać Romkowi sto złotych. Ale jak mu powiedzieć od kogo? Może on wie? Ale czy wtedy tak by się zastanawiał nad wszystkim? Myślę o tym, a tutaj kolejna niespodzianka: przed naszym domem stoi czerwony samochód wujka Darka - mamy gości. Zdziwili się, gdy weszłam, aż wstali. Patrzyli jak na zja- wę. Tylko taty nie było. Na wszelki wypadek zajrzałam do lustra, ale byłam normalna, wiec dlaczego tak patrzą? 275 - Zosiu, gdzie ty się podziewasz? - zapytała ciocia - Mówiłaś, że będziesz u koleżanki, ale ona nic o tym nie wie. Przeszukaliśmy całą wioskę, pytamy, nikt nie wie. Tata dotąd biega po Świniarach, zdenerwowany Gdzie ty byłaś? Wyjęłam zeszyt i pokazałam... zastanawiałam się, co pokazać? Pokazałam kaszowate jezioro. Ale się wszyscy zdziwili! - Romku, znasz to miejsce? - zapytała ciocia. - Nad ranem, kiedy mgła z łąk idzie, pola tak wy- glądają - odpowiedział Romek. Zdziwiłam się, że miał na szyi słuchawki, a z kieszeni wystawał mu odtwarzacz. Wbiegł tata, zobaczył mnie i tak się rozzłościł, ale wu- jek Darek uspokoił go. - Uff, cieszmy się, że tak się skończyło - powiedział wujek. - Może nasza artystka szukała natchnienia? - po- wiedziała ciocia. - Patrzę na twoje oczy i domyślam się, co chcesz powiedzieć. Tęsknisz za mamą. Cóż, na razie mama musi tam pobyć. Wiele spraw trzeba uporządko- wać, żeby mogła wrócić. Pójdziesz za kilka lat do liceum, co wtedy byłoby z mamą? Musimy o tym myśleć. Kto wie, może będziesz chodziła do liceum w Toruniu? Myślimy o tym. Człowiek, który ma talent, musi go hodować jak roślinkę. Wydaje się niekiedy, że jest już tak źle, że nikt nie ma gorzej, a jednak... Przypomnij sobie dziewczynkę, którą widzieliśmy w teatrze. Pamiętasz? Jej nie ma kto po- móc. Mieszka gdzieś, w jakimś domu dziecka... Gdy człowiek sam nie mówi, zapamiętuje więcej słów innych ludzi. Możecie to sprawdzić. Teraz też nie pamię- tam wszystkiego, co ktoś mówił, gdy piszę, muszę tro- szeczkę zmyślać, ale i tak pamiętam o wiele więcej, niż gdy sama trajkoczę. Ciocia rozgadała się o Cecylii. Do- 276 wiedziałam się, że w domach dziecka, gdzie sprawdzali, nikt żadnej Cecylii Rostockiej nie zna. A więc jej szukali? - zdziwiłam się i rozbawiłam: szu- kać Cecylii Rostockiej? Można jeszcze poszukać... No nie, miałam o tym nie myśleć, a myśli same wracają jak koma- ry. A kysz, a kysz! -- Szukaliśmy domów dziecka, gdzie są kółka teat- ralne, ale też nie dowiedzieliśmy się niczego - powie- dział wujek. - Myśleliśmy, że znajdziemy ją przez tego chłopca, który wykonał sztuczkę z samolocikiem. Rozma- wiałem z ludźmi, który występują w cyrkach, z magikami, ze sztukmistrzami. Potrafią przeciąć człowieka na pół piłą, potrafią sprawić, że znikną króliki, ptaszki, znają wie- le innych sztuczek, ale o czymś takim jak wtedy nigdy nie słyszeli. No i wujek opowiedział mojemu tacie, co wydarzyło się w teatrze. Tata nawet się uśmiechnął kilka razy, ale nie za bardzo. Nie wiem, czy coś mogłoby go zadziwić? - Odleciał samolocikiem? - zapytał Romek. - Tak, zamienił się w taki, jak by tu powiedzieć, wiate- rek, smużkę, wleciał do samolociku i zniknął - powie- dział wujek. - Nie uwierzę. - Myślisz, że ja w to wierzę? Ale widziałem, ciocia wi- działa, Zosia, setki ludzi w teatrze. - To niemożliwe. - A jednak się stało. Zamyślili się, siedzieli, tata palił papierosa. Wtedy wu- jek wstał, przypomniał sobie o czymś, aż walnął się dłonią w czoło. - Ale ze mnie osioł! Chodź, Zosiu, pomożesz mi. Wyszłam, idę za wujkiem do samochodu. Podchodzi- my, wujek staje i coś pokazuje. A za samochodem stoi 277 rower. Chciałam krzyczeć z radości, ale musiałam mil- czeć, więc poskakałam sobie i uściskałam wujka. Okazało się, że odtwarzacz Romek też dostał od naszych gości Dzień niespodziewanych zdarzeń i prezentów. Wsiadłam i pojechałam tu i tam, sprawdzając hamulce. Rower był wspanialszy od tamtego skradzionego. Pomy- ślałam, że moje życie zmienia się coraz bardziej, kiedyś chodziłam wolniutko za mamą, a teraz nie tylko, że nie muszę niczego popychać, mogę jeszcze pędzić rowerem. Z jednej strony ucieszyłam się, z drugiej zrobiło mi się przykro. Naprawdę, wolałabym chodzić wolniutko, popy- chając mamy wózek. Ale tam! Miałam o tym i tamtym nie myśleć. Wskoczyłam więc na rower i jeździłam, gdzie się dało. Dzieciaki krzyczały do mnie, lecz nie zwracałam uwagi, jeździłam. Piotrek Firlej szedł za krowami i aż stanął z wrażenia. Minęłam go, nie słysząc, co mówi, jak- by słowa były wolniejsze od roweru. Zatrzymałam się na mostku. Objechałam prawie wszystko, oprócz kilku miejsc, ale gdybym tam pojechała, mogłabym znowu my- śleć o tym, o czym nie chciałam. Wróciłam pod dom. Przypomniałam sobie o pieniądzach dla Romka, ale przed domem stała ciocia, rozmawiała z nim, więc się nie udało. Pozwoliłam Romkowi się przejechać i patrzyłyśmy z cio- cią, jak odjeżdża. - Teraz musisz się zająć tatą i Romkiem - powie- działa ciocia. - Mówiliśmy kiedyś, że być może zabie- rzemy cię do nas, ale chyba lepiej, żebyś pobyła z nimi. Jesteś im potrzebna. Tak myślimy. Nie wiem, dlaczego bez mamy wszystko wszystkim wy- dawało się prostsze? Czy mama przeszkadzała? No nie, znowu te myśli! - Wszyscy myślimy o mamie, pamiętaj o tym. Jest dla ciebie najbliższa, ale to nasza wspólna sprawa. Tam są 278 Piotrek Firlej szedł za krowami i aż stanął z wrażenia. Minęłam go, nie słysząc, co mówi, jakby słowa były wolmejsze od roweru. 279 dobrzy lekarze, kto wie, może stanie się cud? Zdarzają sie takie rzeczy. My z wujkiem mamy nadzieję, że wydarzy sie jeszcze inny cud. Szukamy Cecylii i ją znajdziemy. Nie patrz tak, cóż to za mina, co to za spojrzenie? - zdziwiła się ciocia. A ja zastanawiałam się, czy powinnam coś zro- bić, czy tak ich zostawić, oszukanych na zawsze? Wiedzia- łam, że nie. Obiecywałam sobie, że nie będę oszukiwać dzieci, a teraz oszukuję dorosłych? Ale jak wszystko wyja- śnić, kiedy sama nie rozumiem? Musiałam spróbować. Przyniosłam z domu swój rysunkowy zeszyt, usiadłam przy cioci, pod oknem, żeby w jego świetle można było oglądać kartki. Otworzyłam, przeglądałam, ciocia też pa- trzyła. - Pięknie, pięknie rysujesz - powiedziała, nie wie- dząc, o co mi chodzi. A ja zatrzymałam się na rysunku cmentarza. Popatrzyłam na ciocię, pokazałam palcem ten rysunek. Ciocia nie zrozumiała. - No, musimy się zbierać - powiedział wujek wy- chodząc. - Ciemnawo, późno, Świniary idą spać. - Darku, domyślasz się, o co Zosi chodzi? - zapy- tała ciocia. Wujek kucnął, popatrzył. - To przecież cmentarz - powiedział, a ja obróciłam kartkę, żeby zobaczyli następny rysunek. Był na nim grób dziadków Majów i Cecylii Rostockiej. Patrzyli i pa- trzyli, o nic nie pytali, tylko patrzyli. Wtedy nadjechał Ro- mek i zsiadł z roweru. - Romku, możesz nam coś wyjaśnić? - zapytał wu- jek. Romek popatrzył na rysunek. - To grób moich i Zosi dziadków, Majów, i Cecylii Ro- stockiej. Wujkowie popatrzyli na siebie, podnieśli się. - Chodźmy tam - powiedział wujek i wsiedliśmy do samochodu. CIEMNOŚCI Samochodem do cmentarza jedzie się tylko chwilkę. Dopóki jechaliśmy, nie było źle, reflektory rozjaśniały dróżkę. Ale kiedy stanęliśmy, światła zgasły, zrobiło się strasznie. Na szczęście był wujek Darek. Szedł przo- dem, trzymając mnie za rękę. Ciocia potykała się, zosta- wała z tyłu, a Romka w ciemności nie było widać, tylko jego buty szurały o piasek. Wyobraźcie sobie, byliś- my na cmentarzu w nocy. I nie w Święto Zmarłych ale w zwyczajny dzień. Daleko palił się jeden jedyny, tajem- niczy znicz. - Gdzie to? - zapytał wujek i zapalił zapalniczkę. Teraz ja musiałam iść przodem. Wszędzie były ostre kan- ty, uderzyłam się kilka razy, nim stanęliśmy nad grobem dziadków i Cecylii. Wujek zapalił zapalniczkę i oświetlił litery. - Cecylia Rostocka - przeczytał. - Cecylia Rostocka - powtórzyła ciocia. - Co to ma znaczyć? - zapytał wujek. - Była kuzynką mamy - powiedział głos Romka. - Przypadek, zwyczajny zbieg okoliczności - uspo- koił się wujek. - Co w tym dziwnego? Nazwisko jak 281 nazwisko. Mało to Pietrzaków? Na pęczki można zbierać Rostockich też jest trochę. - Ale Cecylii Rostockich niewiele - powiedziała mą- drze ciocia i wujek przestał udawać, że wszystko zrozu- miał. - Czy w domu są jakieś jej zdjęcia? - Nie ma - powiedział Romek. - Też chciałem się dowiedzieć, jak wyglądała, kiedy miałem tyle lat, co ona, kiedy zmarła, zaciekawiło mnie to. Pytałem mamę, powie- działa, że nie ma fotografii. Ta jej kuzynka była jakaś dziwna. Nie mówiła, tylko tak jakoś... trochę. - Była niema? - zapytała ciocia. - Zaraz, zaraz, dlaczego o to pytasz? Mogła być nie- mową, ale jaki to ma związek z dziewczynką, której szu- kamy? - zdenerwował się wujek i mocniej ścisnął mnie za rękę. - Chodźmy już, popatrzyliśmy, wiemy, o co chodzi, trzeba wracać. - Nie wiem, wydaje mi się to takie dziwne - powie- działa ciocia. - Zosiu, ty coś wiesz? Domyślam się, że wiesz. Napisz, co wiesz, narysuj, dobrze? Sama widzisz, że dla nas to ważne. - Chodźmy - poganiał wujek i zaczął odchodzić, prowadząc mnie za rękę. Wszyscy odchodziliśmy, pozo- stawiając na cmentarzu samotny, palący się daleko znicz. - Próbowałem popytać ludzi - mówił Romek. - Interesuje mnie, kto skąd się wziął, dlaczego tak się na- zywa, to pytałem, ale już i starzy nie wiedzą dużo o Ce- cylii. Mówią tylko, że niemowa, chodziła wszędzie, cho- dziła i chodziła... Zastanowiło mnie to, Romek ciekawiący się takimi sprawami? Myślałam, że nic go nie interesuje, a tymcza- sem... - Była niemową - powiedział wujek, gdy dochodzi- liśmy do samochodu. - Jeżeli nie mówiła, to jaki może 282 mieć związek z dziewczynką, której szukamy? Już tego, że ona była niemową, nikt mi nie wmówi. - Chyba tak, rzeczywiście, no jasne, tamta Cecylia mówiła - ucieszyła się ciocia. - I to jak pięknie mówiła! Wymyślała zdania, które wszystkich zdziwiły. Zdolna, zdrowa, mądra i mówiąca dziewczynka. To jej szukamy, a nie kogoś, kto dawno nie żyje. - Można ściągnąć pana Muchę, to grabarz, on odko- pie ten grób - powiedział znienacka Romek. - Wte- dy się przekonamy, kto tam leży. Wszyscy zamilkli, wszystko ucichło, żeby ten straszny pomysł odleciał. - Może powinieneś być archeologiem? - zażartował wu- jek i wsiedliśmy do samochodu. Ale gdy wracaliśmy do wio- ski, ten pomysł Romka jechał z nami jak obrzydliwy robal. - Co robi ten archelogol? - Romek strasznie prze- kręcił słowo. - Archeolog szuka śladów przeszłości. Kopie w ziemi, szuka skorupek, starej broni, skarbów, żeby poznać prze- szłość. Potem to ogląda, bada, zastanawia się i pisze książki, by innym ludziom opowiedzieć, jak żyli ludzie przed nami, dawno, dawno temu. - I wykopuje umarłych? - zapytał Romek. - Tak, ludzi dawno umarłych - mówił wujek. - Odkopuje ich szkielety, resztki ubrań, ozdób i szuka prawdy o przeszłości. - To i na cmentarzach wykopuje? - Tak, ale na tych starych, bardzo starych - powie- dział wujek. - Ale rozmowa! - odezwała się ciocia. - Brrr... Miała rację, nigdy nie słyszałam takiej dziwnej rozmo- wy, nigdy nie przeżyłam dnia, w którym usłyszałam tak 283 wiele dziwnych słów. Może dobrze, że ten dzień już sie skończył? - Chyba więcej ludzi umarło, niż żyje - Romek cią- gle myślał o swoim. - U nas, jak się przypomni, nieje- den już umarł. I Romek zaczął przypominać coraz to innych ludzi- dziadków Majów, innych staruszków, a potem braci Bojkowskich, nieznanego topielca i na koniec powie- dział: - Albo taki Marek Piecek? Mówili na niego Wulkan. Utopił się w żwirowni. - W żwirowni? - zapytała ciocia. - Czemu dzieci są tak nieostrożne? - Dzieci? Żeby go ciocia widziała! Nie miał czternastu lat, ale był wielki, gruby i bardzo silny. Nie gniewał się na nikogo, robił wszystko, co mu ktoś kazał albo poprosił. Szkoda Wulkana! Krótko pożył, a tyle przeżył. Zabił swo- jego ojca, pijaka. Ojciec znęcał się nad rodziną, Marek go zabił. Nie chciał, ale zabił... - Zabił swojego ojca? - zapytał wujek. - No tak, zabił. Może niechcący, może był za silny na pijaka. Wzięli go do domu dziecka, pobył tam, potem za- brał go wujek tutaj, do Świniar. Zosia, gdy wrócimy, po- każ jego portret. - Jaki portret? - zapytała ciocia. - Kiedyś Marka narysowała. W takiej czubiastej czap- ce, jak rybak. Musisz pokazać - powiedział do mnie Romek. Wiedziałam, dlaczego ciocia i wujek nic już nie mówią, nie pytają, tylko patrzą przed siebie. Gdy wróciliśmy do domu, pobiegłam do ubikacji, a stam- tąd uciekłam przez okienko i ukryłam się za porzecz- kami. Czekałam, aż goście odjadą. Nie myślcie, że nie miałam stracha! Za moimi plecami, w ciemności, daleko, 284 ale nie aż tak bardzo, był cmentarz. Wyobraźcie sobie cOś takiego! Na samą myśl schowacie się pod kołdrę. A ja mogłam się schować tylko pod krzaki. No, ale bar- dziej od swojego strachu obawiałam się pytań wujka i oczu cioci. Na szczęście w końcu odjechali. Wujek Darek nie że- gnał się tak wesoło, jak zawsze. Wsiadł do samochodu, obok usiadła ciocia i nic nie mówiąc do mojego taty i do Romka, odjechali. - Gdzie byłaś? - zapytał Romek, kiedy weszłam do domu. - Czekali na ciebie. W końcu ciocia sama otwo- rzyła twój zeszyt i oglądali. Ale się gapili na Wulkana! Jak nie wiem co! Byłam wściekła na siebie, nie mogę zostawiać zeszytu. Dotąd był tajemnicą tylko mamy i moją, a teraz każdy, kto zechce, może go oglądać i wymyślać, co mu przyjdzie do głowy? Tak się zdenerwowałam. Lecz co mogłam zrobić? Mogłam tylko zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że mama jest obok i jej opowiadać, ale przecież to byłoby głupie. Musiałam wpaść na lepszy pomysł. No i wpadłam. Usiad- łam przy stole, tak żeby Romek nie mógł podglądnąć, i ry- sowałam. - Zosiu, nie widziałaś gdzieś papierosów? - zapytał tata. Nie. - Wujek Darek wypalił dwa - powiedział Romek. Wujek Darek palił papierosy? - zdziwiłam się. - Nie mam nic - powiedział tata. - Bez papiero- sów nie zasnę. Pójdę do „Wiatraka", muszę kupić. Tak, ale gdzie są pieniądze? Tata kręcił się po domu, szukał tego, czego nie mógł znaleźć, ponieważ nie miał ani grosza. - Romek, nie masz pożyczyć? 285 - Nie mam - odpowiedział Romek. Teraz przypomnia- łam sobie o pieniądzach dla niego, o rany, zapomniałabym! - Zosiu, nie masz kilku złotych? - tata oparł się o stół i patrzył na mnie. Czasem lepiej skłamać czy nie? - Za pół godziny „Wiatrak" zamkną. Nie wytrzymam bez papierosa. To straszny nałóg, wiem, ale nie poradzę - mówił tata. Żebyście zobaczyli jego oczy i ręce, na pewno byście zrozumieli to, co zrobiłam - wyjęłam z kieszonki dwa- dzieścia złotych i podałam tacie. Tak się zdziwili, że nikt nic nie powiedział. - Zaraz wrócę - w końcu powiedział tata i wyszedł, a gdy się spieszył, szczekały na niego po kolei wszystkie psy, jak na pana Szczęśniaka. - Miałaś pieniądze i już ich nie masz - powiedział Romek. - Ale co, to twój ojciec. Wtedy tak mnie zdenerwował, że wyjęłam z drugiej kie- szeni pieniądze dla niego i położyłam przed nosem Rom- ka. Patrzył, patrzył i patrzył. - Skąd tyle forsy? Zarobiłaś? Nie wiedziałam, jak to powiedzieć, więc napisałam na kartce: „To są twoje pieniądze". - Moje? - zdziwił się. - Od kogo? „Od twojego ojca" - odpisałam i wyszłam, żeby nie widzieć jego miny. Po raz drugi niepotrzebnie siedziałam dzisiaj w ubikacji, żeby przeczekać. Romek zastukał do drzwi, szarpał klamkę. - Skąd te pieniądze? - krzyczał. W końcu wyszłam i wróciłam do stołu. - Od jakiego mojego ojca? - pytał. - Nie rozumiesz, że tak do mnie nie można mówić? Dla mnie to bardzo waż- ne, więc nie żartuj. 286 Zrobiło mi się przykro. Dowiedziałam się, że Romek nie zna prawdy. Rzadko się nad jego tatą zastanawiałam, a poznałam prawdę łatwo, bez wysiłku, a on tyle pytał, myślał, a nikt mu nie pomógł. Napisałam więc szybko: „Żartowałam, dostałam od wuj- ka Darka, na życie". Romek przeczytał, ale sama nie wiem, może się zasmu- cił, a może ucieszył? - To je trzymaj - powiedział tylko. - Nie pokazuj ojcu, bo przepije. Jak te dwadzieścia złotych, które mu dałaś. ZASKOCZENIE Dzień cudów, spotkań i dziwnych wiadomości nie miał końca! Rysowałam piąty obrazek, Romek zasnął ze słu- chawkami na uszach, gdy usłyszałam, że psy po ko- lei szczekają, jak wtedy, gdy tata wraca z „Wiatra- ka". Bar zamykają o dziesiątej, ale pięć minut wystarczy, by tata się napił. Już nie mogłam rysować, tylko cze- kałam, aż wejdzie, kopnie buty, zacznie gadać i krzy- czeć. Drzwi trzasnęły, tata kopnął buty Romka i wszedł do kuchni. Tak palił papierosa, że jego głowa owinięta była dymem. Napił się wody, postawił czajnik na gaz i wszedł do pokoju. Bałam się popatrzeć, a tutaj tata podchodzi, kładzie przede mną dwadzieścia złotych i mówi: - Mieliśmy szczęście. W „Wiatraku" siedział Gniat- kowski z Kosianki. Od roku nie oddał mi pięćdziesięciu złotych. Dzisiaj podszedł, oddał. Dostał pracę przy ho- dowli tych grzybów, boczniaków. Opowiadał, co i jak, może i mnie załatwi. Chciał postawić piwo, ale nie wy- piłem ani kropelki - tata popatrzył na mnie szczęśliwy, położył resztę pieniędzy, które mu zostały, powiedział: 288 ___ To na jutrzejsze zakupy - i usiadł przed telewizo- rem- A potem pił herbatę i stukał butem, jakby słyszał muzykę ze słuchawek Romka. Naprawdę nie wypił ani kropelki. PONIEDZIAŁEK W szkole dostałam szóstkę z pisemnego sprawdzianu z historii. Jedna szóstka na całą klasę! Niestety, tym ra- zem nie mogłam przed klasą przeczytać swojej pracy. Przeczytała za mnie Iza Falkowska z Kosianki. Wszyscy słuchali, a po lekcji Piotrek Firlej zapytał: - No i skąd ty wiesz to wszystko, Pszczółka? Pokazałam mu swoją głowę. - To wiadomo, przecież nie z tyłka - powiedział. - Ale jak to jest, mamy tyle samo lat, żyjemy w Świniarach, a ty dostajesz szóstki, a ja pałki. Skąd ty taka jesteś, mądrzejsza? Pokazałam mu książkę, pokiwał głową. Dziwne, ale co- raz częściej mówią na mnie Pszczółka. Nie myślcie tylko, że jestem podobna do pszczoły! Nie mam wielkich oczu ani nie fruwam, nie żądlę, nie jestem w paski. Więc dla- czego? Zadowolona wróciłam do domu. Taty nie było, Romek też gdzieś się podział. I dobrze! Rower czekał na mnie w sionce. Wsiadłam, ruszyłam i pędziłam. Rowerem można w jednej chwili być tu czy tam. Wszystko dzieje się szybko, człowiek był w domu, a tu już 290 przystanek, już widać sklep. Ale co zrobić, żeby nikt mi go nie ukradł? Gdy człowiek raz stracił rower, wie, jakie to przykre. - Rower na pewno od wujka Darka - zgadła pani Tobańska, wychodząc ze sklepu. - Wnieś go na zaple- cze, bo jeszcze ukradną. Wniosłam, a pani patrzyła na to, co niosę pod pachą. Przywiozłam wczorajsze rysunki. Położyłam na ladzie. Pani Beata patrzyła, uśmiechała się, rozłożyła wszystkie i mrużyła oczy, przekręcała głowę, żeby wszystko zoba- czyć. - Śliczne! Jesteś prawdziwą artystką! Chciałam byle co, żeby było kolorowo, a tutaj! Co mam powiedzieć? Jak ci spłacę? Uśmiechnęłam się, bo przecież zapłaciła już tym, że się jej naprawdę spodobały. - A co ludzie powiedzą? - zaśmiała się. - Szczę- śniak goniący za butelką! - poznała pana Szczęśniaka. - A tutaj Walczak, tam dalej... nie, wszystkich można poznać. Ale co oni robią, pasają butelki, ganiają za nimi, bo te im uciekają? Mietek, chodź tu do nas! - zawołała męża. Pan Mietek jest grubaśny, mało mówi, zawsze się śmieje i gdy tylko może, jedzie na ryby. Ale się rozba- wił, patrząc na moje obrazki! Każdego poznawał, poka- zywał palcem i mówił nazwiska, imiona, jak gdyby Świ- niary zmieściły się na malutkich karteczkach i nie trzeba było nic więcej, żeby dowiedzieć się wszystkiego o naszej wiosce. - Zamówimy ramki, powiesimy - powiedział pan Tobański, a jego żona zaczęła zdejmować z półki różne rze- czy. Podała mi je w torbie. - To tak, na początek. Musimy się z tobą jakoś rozli- czyć. Za wszystko się teraz płaci, to i za sztukę trzeba. 291 Przyszli ludzie, zrobiła się kolejka. Każdy śmiał się oglądał, więc ja po cichu wyciągnęłam rower i odjechałam jak najdalej. Dopiero wtedy mogłam sobie pokrzyczeć Stałam na środku łąki, wokół nie było nikogo, więc krzy- czałam, co mi przyszło do głowy: - Tak, tak, tak, smak, ptak, rak! Nie, nie, nie, źle, ble, kle! Trawa, ława, kawa! Niebo, Zosia, drzewo! Inne głupstwa też wykrzykiwałam, ale nie zapamięta- łam. Mogłam krzyczeć oraz śpiewać, mogłam pluć, maru- dzić, ziewać. Mogłam spotkać tu każdego albo nigdzie już żadnego. Na rowerze jeżdżę sobie i co zrobię, nikt nie po- wie, mogę nawet stać na głowie. I wymyślę coś takiego, że nie trzeba mi żadnego, tylko mama, tata, Romek i nasz mały, ciasny domek. Niech każdy znajdzie sobie to, co siedzi w jego głowie. Romek niech odnajdzie tatę, Piotrek Firlej chodzi z batem, niech tu przyjdzie Piecek Marek, niech odnajdą wujek Darek z piękną żoną córkę swoją za- gubioną. Niech ma mama długo żyje, tata alkoholu nie wypije... - krzyczałam bez sensu i śmiałam się, a do głowy przychodziły mi coraz śmieszniejsze wierszyki: - Niech obrazki wiszą w sklepie, a pan Walczak kosę kle- pie. Może i morze zobaczę, i po górach też poskaczę, i po- będę też w Krakowie, i niech któś-cóś Marek powie... MAREK - Ktoś cóś takiego głupiego nie widział - odezwał się za mną głos i zobaczyłam Marka. Był jak wycięty z moje- go obrazka. Stał i patrzył na moje wygłupy. - Ty tu jesteś? - zapytałam. - A gdzie mam być? - Więc nic ci się nie stało? - Gdzie? - Tam, w tym strasznym domu. - Ja już nie wiem, co ty mówisz. Nic, lepiej nic nie mówić, pomyślałam i obejrzałam się dokoła. Co z nim zrobić, gdzie go zaprowadzić, jak wy- tłumaczyć, skąd się wziął, jeżeli sama nie wiem? - Co to jest? - pokazał rower. - Rower, zwyczajny rower - wytłumaczyłam. - Tak, ale ja tego nie zrobiłem. Zrozumiałam, że nie tylko ja nic nie rozumiem, z Mar- kiem było jeszcze gorzej: jemu się tak pokręciło, że nie wiedział nawet, gdzie jest. Jak to możliwe? Na pewno mi się przywidziało - tłumaczyłam sobie, wsiadając na ro- wer i starając się Marka nie widzieć. Co zrobię, jeżeli pój- dzie za mną, jak wytłumaczę? Wszyscy będą pytać, 293 wszystko będzie na mnie. Co za licho? - myślałam i od- jeżdżałam. - No nie, gdzie ty jedziesz? - pytał Marek, ale nie słuchałam, od takich spraw trzeba było uciekać, nie myś- leć o nich, ich po prostu nie było. Jadę, nie odwracam się, skręcam za mostkiem, żeby jak najszybciej ukryć się za domami. Za płotem pan Walczak klepie kosę, jakby mu ktoś wstawił baterie Duracell... Zsiadłam z roweru, idę, popychając go i spoglądając za siebie, a nuż między domami zobaczę Marka, dowiem się, dokąd idzie... - Pszczółka, masz rower, a chodzisz? - zapytał mnie głos Piotrka Firleja. Maluch stał pod drzewem i ma- chał batem. Bat był większy od niego... Zaraz, zaraz, nie wszystko, co wykrzykiwałam, pamiętałam, ale Piotrek i bat...? - Co tak patrzysz? Idź, lepiej zobacz, co tam u To- bańskich się dzieje. Gapią się i gapią na twoje rysunki. Po co to rysować coś, co i tak widać, jak się wyjdzie z domu? Jak już rysujesz, rysuj, czego nie widać, a nie, że Szczęśniak pijany. Chociaż, jak butelkę gonił, to nikt tego nie widział. Ostrożnie zbliżyłam się do sklepu. Rzeczywiście, pano- wał tam wielki ruch. Ludzie wchodzili, ale nikt nie wycho- dził, było coraz ciaśniej. - Pszczółko, ale świetnie narysowałaś! - powie- dział wychodzący Sebastian Marianowicz, a Magda, któ- ra wyszła za nim, uściskała mnie. - Takie śmieszne, a jakie prawdziwe. Chciałabym być zdolna tak jak ty - powiedziała. Nie wiedziałam, dokąd się schować? Wsiadłam na ro- wer i pędziłam prosto przed siebie. Opuściłam Świniary, jechałam, rzadko mijały mnie samochody, huczał wiatr. 294 Co zostało za moimi plecami, było jak zmazywane scie- reczką z tablicy kredowe bazgroły. Naprawdę. Gdy wieża naszego kościoła znikła w dali, zatrzymałam się i patrzyłam, a Świniary też znikły. OBAWY Nie wiedziałam, co robić. Byłam zawieszona między jed- nym a drugim, a tutaj, gdzie stałam, znajdował się tylko nieruchomy krajobraz. Wszystko zrobiło się tak nagle, w jednej chwili, jak gdyby moje rymowane krzyki na łące umiały czarować. Zaraz, zaraz, zaczęłam się zastanawiać, co takiego tam, z tej wielkiej radości wykrzyczałam? Spró- bujcie jednak przypomnieć sobie wykrzykiwane wygłupy! Coś tam się pamięta, czegoś się nie pamięta, więc co wy- powiedziałam takiego...? Patrzyłam na krajobraz, a on układał mi wszystko w głowie, jakbym była szafką, a kraj- obraz człowiekiem, który robi w niej porządek. To praw- da, takie niespodziewane zmiany ostatnio przytrafiały mi się nieraz. Siedzę sobie albo leżę, albo coś jeszcze innego i nagle - trach! - jestem w innym miejscu, albo zja- wia się Marek, Cecylia... Cecylia? - pomyślałam i oczom nie wierzę: w dali coś czerwonego połyskuje. Samochód wujka! Zbiegłam z dro- gi, ukryłam rower, przycisnęłam się do trawy i nasłuchi- wałam. Samochód wujka Darka zbliżył się, minął moje ukrycie i pojechał dalej, do Świniar. Czy nie za często nas odwiedzają? 296 Wyszłam na drogę, wsiadłam na rower, ale - dokąd jechać? Mam tylko dwadzieścia złotych, to dużo i mało. Dużo, gdy się idzie do sklepu pani Tobańskiej, a mało, gdy chce się gdzieś odjechać. Dlaczego miałabym odjeżdżać? Do mamy? Dobrze, bar- dzo chętnie, ale skąd te moje obawy? Siedzę na rowerze i myślę: cóż takiego się stało, że uciekłam? I nagle przypo- mniałam sobie: pan Walczak kosę klepie, obrazki wiszą w sklepie - przecież wykrzykiwałam takie głupstwa i to się stało! Spełniły się dwa życzenia. I jeszcze trzecie, chciałam, żeby pojawił się Marek, prawda? Oczywiście, że chciałam i już się pojawił. A więc coś tajemniczego musiało się stać, musiałam coś powiedzieć, ale co? Teraz poprzypominajcie sobie sami: kiedy, gdzie i co powiedziałam. Łatwe? Akurat! Nic mi do głowy nie przy- chodzi, nic a nic. Te zaklęcia, które notuję w zeszycie, na pewno nie mogły się spełnić, ponieważ sama ich nie pa- miętam, tylko zapisuję i wylatują mi z głowy. Więc co? Nie przypomnę sobie - pomyślałam i zaczęłam pomału jechać w kierunku Świniar. Jadę, jadę, ale się zastana- wiam. Choćby to, jak poprzednio spełniały się moje myśli? Czy zaczynały się w miejscu, gdzie był Marek i Cecylia? A może przez czary pani Ewy Wiśniewskiej? No a teatr? Czy nie znajduje się w Toruniu, a nie gdzieś tam, nie wia- domo gdzie? A przecież właśnie w teatrze zjawili się Ce- cylia i Marek, działy się niezwykłe wydarzenia, które wi- dzieli wujek i ciocia, i setki ludzi. Inne wydarzenia - niech wam będzie - przywidziały mi się, nie mam do- wodów, ale teatr? Dobrze, moi drodzy, nie mówmy o wieży, o śmiesznym mostku, o karuzeli i fontannie, niech wam będzie - wy- myśliłam! Te wszystkie rzeczy zobaczycie na obrazkach 297 w sklepie pani Tobańskiej. Ucieczkę butelek i kieliszków też. A samolocik w teatrze? Kto nim przyleciał? Nie wi- działo go wielu poważnych, eleganckich widzów w du- żym mieście, gdzie ludzie są bardziej wykształceni niż u nas? Widzieli i też nie zrozumieli. Gdy przeczytacie o czymś takim książkę, zobaczycie film, wiadomo, wszyst- ko wymyślone, niech dzieci dają się nabijać starszym w bu- telkę, niech się ciekawią. Ale gdy zobaczą coś takiego lu- dzie tacy jak wujek Darek? Tak myślałam, wracając. A tu już przede mną widać wieżę kościoła, wielkie lipy wokół niego i pierwsze dachy. Zaczynają się Świniary. Ale jeszcze bałam się tam wrócić. Skręciłam w krzywą dróżkę, którą od dawna nikt nie jeź- dził. Ta dróżka prowadzi do żwirowni. W ŻWIROWNI Jadę i myślę, że tędy ostatni raz szedł prawdziwy Marek Piecek. Prawdziwy? Więc kto? Nie myślę, nie myślę o tym, a jednak... myślę. W żwirowni byłam może dwa razy, a po śmierci Marka już nigdy. Chłopcy tam się kąpią, skaczą na główkę, ale to miejsce takie brzydkie i smutne. Tylko badyle ostatnich roślinek przeciskają się między kamykami, dookoła leżą śmieci, opony i różne brudy. Jeżeli w wodzie żyją jakieś zwierzęta, trafił im się najsmutniejszy ze wszystkich losów: całe życie przeżyć tutaj, zamiast w czystych jeziorach albo rzekach, albo w oceanie. Tylko rybki w akwariach mają go- rzej, i te, które ludzie znoszą do plastikowych stawików przy domach. Pływają uwięzione, dzień po dniu to samo, w kółko i w kółko. Dalej nie mogłam jechać. Stałam na wysokim brzegu, skąd chłopcy skaczą, i patrzyłam. Tutaj kąpał się Marek, coś go chwyciło za nogę i zakończył swoje prawdziwe ży- cie. Czy ja naprawdę muszę myśleć tylko o czymś takim? Inne życia są wesołe, wciąż coś ciekawego, niespodzian- ki, a moje - chociaż niespodzianek mam dużo - jed- nak jest smutne. Nie skarżę się, nie pomyślcie tak, ale 299 dlaczego muszę bez przerwy zastanawiać się nad czymś takim, a nie na przykład, jak pomalować oczy, włożyć su- kienkę i czy podobam się komuś? I proszę, jaka jestem niesprawiedliwa: czy Magda Jankowska nie ma swoich smutków? A ciocia Edyta? Nic jej nie brakuje, jest piękna, zgrabna, występuje w teatrze, a jednak nie jest całkiem szczęśliwa. Kto jest szczęśliwy z ludzi, których znam? Pan Jagódka, gdy żona woła na obiad? Może. O - przy- pomniałam sobie - pani od polskiego i jej ukochany. Tak, oni są szczęśliwi. Dzisiaj w szkole przyglądałam się jej, a ona też na mnie kilka razy popatrzyła. Szczęście człowieka widać na twarzy, ale nawet w jego ruchu, w każ- dym słowie. Może tylko ludzie zakochani są szczęśliwi? Ale ja się nie zakocham. Myślę, że mogłabym zakochać się tylko nieszczęśliwie. Mój ukochany na pewno będzie kochał inną. A gdyby to we mnie zakochał się ktoś, a ja kochałabym akurat innego? Czy można się we mnie zako- chać? Chyba nie, bo i co takiego mam nadzwyczajnego? A co pan od wf. ujrzał w pani od polskiego? Ona ma ładne oczy, mówi tak, że chce się słuchać, tak ciepło, i najnudniejsza książka w jej słowach zamienia się w ta- jemniczą. Jakby pani umiała ją opowiedzieć lepiej od tego, kto napisał. A może i ona pisze książki? To, co ja pi- szę do was, może też już jest książką, a nie takim sobie pamiętnikiem? Ktoś wie, kiedy pamiętnik zamienia się w książkę? Stoję nad ciemną wodą i myślę myślami smutnymi, a czy jednak nie jestem szczęśliwa? Przecież mogę myś- leć, oddycham, patrzę i zastanawiam się, a Marek Piecek, Cecylia Rostocka, bracia Bojkowscy już nie. Ja, nawet smutno, mogę myśleć o swoim zakochaniu, a oni nie. Ja mogę zastanawiać się, czy wrócić do domu, czy jesz- cze nie, a oni leżą zakopani. Może za sto lat ktoś, jak 300 opowiadał wujek, odkopie ich, popatrzy i będzie się zasta- nawiał, kim byli? Tak, ale za sto lat i mnie nie będzie. Ni- kogo z ludzi, którzy żyją. Może tylko bardzo, bardzo sta- rzy staruszkowie. Będą zupełnie inni ludzie, też będą się zastanawiać, i niewiele potrafią zrozumieć. Bo kto może zrozumieć chociażby chmury? Albo słońce, gwiazdy? Ma- rek nie zastanawiał się, dla niego to były dziurki i tyle. Marku Piecku, gdzie ty jesteś? A gdzie jest to, co się wydarzyło? Płynące w puszkowej łódce, z jabłuszkiem zmniejszającym, małe istotki, gdzie wy jesteście? Choć raz chciałabym zobaczyć was tutaj, na tej brudnej wodzie, a nie gdzieś, nie wiadomo gdzie. Pojawcie się na chwi- leczkę, moje wymyślone Luizy, pojaw się i ty, śmieszny Marku, i powiedz swoje „któś-cóś"... Wszystkie te myśli mówiłam do siebie po cichu, patrząc na wodę, i nagle coś zobaczyłam. To coś było małe, le- ciutko błyszczało, chociaż widziałam tam też i kolor zielo- ny, i czerwony. Pomyślałam, że płynie jakiś brud. Tak, ale dlaczego płynął, jeżeli woda stała nieruchoma, osłonięta wysokimi brzegami, tylko małe rybki robiły malutkie krę- gi? Czy dobrze zauważyłam, że na tym czymś poruszało się coś malutkiego? - Ale to głupie - powiedział w pobliżu głos Marka. Odwróciłam się, Marek stał za mną i patrzył na płynący przedmiot. - One nie wiosłują ani dym z komina nie idzie, nic, a płyną? To głupie. To, że pojawił się Marek, już mnie tak nie dziwiło, ale to, że ten płynący przedmiot był... tak, tak, teraz po- znałam, to była puszkowa łódeczka, a w niej poruszały się maleńkie istotki. Jak to możliwe? Kogo mogłam zapytać? Marka Piecka? Co by mi odpowiedział, jeżeli takie sprawy go nie intere- sują? 301 A jednak coś zaczynałam rozumieć, coś ważnego, ale jeszcze niepewnego. Co? Wiecie już, o co chodzi? Jeżeli nie, posłuchajcie: Zostawiłam rower na górze, a sama wolniutko zeszłam aż nad sam brzeg wody. Woda z daleka zawsze wydaje się straszniejsza niż z bliska, ale teraz było odwrotnie, ponie- waż z bliska zobaczyłam jej dno tuż przy brzegu. Pełno tam było brudów, prętów, różne świństwa, które brudasy, chociaż czasem są dorosłymi ludźmi i wyglądają niegłu- pio, wrzucają do wody. Zabrudzone dno stawu znikało w głębinie. Woda wydała się straszna. - Co cię podkusiło, żeby tutaj się kąpać? - zapy- tałam Marka stojącego gdzieś za mną. - Nie słyszę, co mówisz. Za nic tam nie zejdę. Nie lu- bię wody, więc mnie nie wołaj! - odkrzyknął Marek. - Jeżeli nie lubisz, dlaczego się w niej...? - nie do- kończyłam. - Ktoś ci cóś takiego głupiego powiedział? Marek powiedział słowa „ktoś" oraz „cóś". Na szczęście nie jedno za drugim. Zrozumieliście? - I gdzie one płyną? - pytał. Rzeczywiście, łódeczka z maciupinkami zbliżała się i zbliżała, ale wciąż była dale- ko, jakby nikt nie wiedział, dokąd ma dopłynąć. Przymknęłam oczy. Pomyślałam, żeby ta puszka miała dymiący komin i szeptem powiedziałam „któś-cóś". Nie musiałam otwierać oczu, żeby się dowiedzieć, co się stało. - Ale jaja! One mają dym - zdziwił się nie dziwiący się niczemu Marek. Więc miałam rację?! Więc o to chodziło? Odnalazłam ta- jemnicze, a przecież tak głupie dwa słowa, które spra- wiały, że działo się to wszystko? Czy mogłabym więc po- myśleć o nowych, pięknych butach na nogach Piotrka Firleja? Powiedziałam „któś-cóś". 302 Ale jaja! One mają dym - zdziwił się nie dziwiący się niczemu Marek. 303 - Co ty tam robisz? - pytał Marek z góry. - Nic, ale łódka by się nam przydała, mam rację „któś-cóś"? - Na co ci łódka? - zapytał Marek i od razu powie- dział: - Nie wiem na co, ale ona już tu jest i trudno. Rzeczywiście, łódka stała kilka kroków od nas. - Jeden wszystko wykonuje, a drugi wymyśla - po- wiedziałam rozbawiona. - To już ja ci mówiłem, nie powtarzaj. - Tak, ale nie wiesz, że jeden musi dotknąć czegoś, co jest zrobione, a drugi człowiek pomyśli i już to jest. - Takie głupoty mówisz, że aż jestem zły. - Bo ciebie, Marku, niestety, nie ma, nie ma, mój któś-cóś. I już nikt nic nie powiedział, Marek Piecek zniknął. My- ślicie, że mnie to zasmuciło? Dlaczego miałoby smucić, przecież wystarczyłoby, że zechciałabym, by wrócił, po- wiedziałabym „któś-cóś", a on już stoi. - Nie chowaj się przede mną - powiedział Marek. Pojawił się i znowu stał na swoim miejscu. Zrozumia- łam, że gdy stąd znika, w swoim świecie trafia na to samo miejscu, w którym przebywał tutaj. Z jedną różni- cą - tam mnie nie ma. Niech lepiej wraca tam, żeby mu za bardzo nie zmąciło się w głowie - pomyślałam i mruknęłam „któś-cóś". Nie sprawdzałam, wiedziałam, że Marka już nie ma. A ta- jemnicze istotki w puszkowej, dymiącej łódeczce? Teraz tylko opisuję, co się wydarzyło, ale wtedy, gdy stałam nad ponurym stawem, było mi ich żal, człowiek wymyśli coś, do czego potem nie znajduje żadnego miejsca, i co dalej? Wa- łęsają się jego nieszczęśliwe wymysły, jak choćby Cecylia. Znikajcie, bądźcie tam, gdzie będziecie najszczęśliw- sze, zajmujcie się sprawami, które najbardziej interesują 304 dziewczynki w waszym wieku, „któś-cóś" - powiedzia- łam w myślach i staw zrobił się zupełnie pusty. Tylko dy- mek z kominka oderwał się od miejsca, gdzie zniknęła puszkowa łódeczka, zamienił się w chmurkę i pofrunął za górkę piasku. Wróciłam po rower, wsiadłam i pojechałam do Świniar. Niczego już się nie bałam. Jednak kiedyś myślałam, że odkrycie poszukiwanych słów ucieszy mnie bardziej. Jas- ne, że się cieszyłam, ale nie aż tak, jak chyba powinnam. Dlaczego? Minęłam kościół i pierwszych ludzi. Wszyscy na mnie patrzyli jakoś dziwnie, inaczej. Czyżbym się odmieniła? Na szczęście zawsze trafię na tego śmiesznego malucha, Piotrka Firleja. Omal na niego nie wpadłam, gdy wyszedł zza płotu Walczaków, ze swoim batem. Już on na pewno powiedziałby prawdę, gdybym była zmieniona. No i ni- czego niezwykłego nie zauważył. - Ty narysowałaś takie rzeczy, że strach i śmiech - powiedział. - Ale to nic takiego. Lepiej patrz, co mam na nogach. - Podniósł nogę i pokazał na nich nowiut- kie, błyszczące, brązowe buty, które pasowałyby do pana Stasiaka od matematyki, a nie do Piotrka. Myślałam, że nie wytrzymam ze śmiechu. - Ty wiesz, jak było? - mówił Piotrek. - Siedzę w trawie, podkradłem ojcu papierosa, palę, a tu coś mi gumiaki kradnie. Biorę bat, żeby ich bronić, ale patrzę, gumiaki sobie stoją obok, a ja na nogach mam te buty. Mam się złościć czy cieszyć? Ty widziałaś, takie jakieś zagraniczne, co? I kto mi je nałożył? Musiałam odjechać, żeby nie parsknąć. Ale dokąd? Przed sklepem pani Tobańskiej kolejka, gdzie nie spoj- rzę, ludzie patrzą na mnie dziwnie, jakby coś naprawdę się stało. Ale co? 305 Jadę do domu, niech tam! Mam coś, czego nikt mi nie zabierze: czarodziejskie, a przecież tak głupie słowa. Nie chcę pedałować, chcę już być w sadzie, „któś-cóś". Jestem w sadzie, minęłam stojący przy bramce samo- chód wujka, zsiadam z roweru i wchodzę do domu. Czuję zapach perfum cioci, wody kolońskiej wujka, zapach pa- pierosów i ciszę. Wiem, że czekają na mnie, a wystarczą dwa moje słowa, żeby w domu nikogo nie było, a rodzin- ka znalazła, się na przykład w barze „Wiatrak". Ciocia sie- działaby tam i piła piwo, wujek Darek wino... tfu, tfu, mu- szę uważać! X