MATT RUFF GŁUPIEC NA WZGÓRZU przełożyła Ewa Gorządek '; {OttAto l •*>?'¦¦ ńslci i S>-lOKZU George miał czas, więcej niż to było fizycznie możliwe, aby go za- uważyć i zareagować. Zareagować w myślach, gdyż on także działał w zwolnionym tempie. Tylko jego umysł pracował błyskawicznie. Ogarnęły go dwie fale emocji, jedna po drugiej. Najpierw poczuł zwy- kłe zaskoczenie. Atak na Smoka przypominał atak na czarną twierdzę, bestia już na pierwszy rzut oka była tak przerażająca, że potęgowanie tego wraże- nia wydawało się absolutnie zbędne. Smok był tak olbrzymi, że George nie rozumiał, po co jeszcze bucha ogniem. Kły i pazury zupełnie wystarczały. Drugie uczucie było mniej racjonalne, a tym samym zbawienne: George zawrzał oburzeniem, że bestia może go w ten sposób pokonać, gdyż on nie potrafił użyć tej samej broni i buchać ogniem na Smoka. Roz- gniewany, nie zwracając uwagi na języki ognia, podchodzące dołem aż do miejsca, gdzie stał, zapomniał o tym, co jest możliwe, i pozwolił, aby kierował nim instynkt. W myślach schwycił otaczające go powietrze, jak gospodyni zbierająca rogi prześcieradła, i mocno pociągnął. Natych- miast przybył mu na pomoc wiatr, zwiewając płomienie tak, że otoczyły George'a jak trąba powietrzna, ale nie dotykały go. Płomienie zniknęły, gdy Smok zamknął paszczę. Nie tknięty ogniem George zaatakował go Włócznią, rozrywając mu kawał pyska. Skrawki rozdartego materiału powiewały na wietrze, ale bestia nie krwawiła. Nic nie wskazywało też na to, że czuła ból. - Poczekaj - powiedział George - poczekaj chwilę... Nagle w jego stronę wystrzeliły smocze pazury, póbując zahaczyć go i zwalić na ziemię. Ogarnięty paniką George zamachnął się Włócznią jak toporem, maksymalnie się przy tym koncentrując i Pisząc w swoim umy- śle: To musi cię zaboleć, to cię musi zaboleć. Ostrze grotu Włóczni niemal odcięło smoczy pazur. Łapa Smoka na- tychmiast się cofnęła. Chociaż nie pociekła z niej krew, George'owi wyda- wało się, że niebieski płomień w ślepiach potwora nieco zbladł. Może jed- nak coś poczuł? Smok wycofał się, jakby oceniał sytuację. - Trafiłem cię - zawołał triumfalnie George, trochę za szybko. - Tra- fiłem cię, trafiłem! - Dalej - wyszeptał pan Słoneczny, potrząsając głową. George zapomniał o ogonie. Smok tylko udawał, że się zastanawia. Uniósł w górę długi jak bicz ogon i zadowolenie George'a zniknęło na- tychmiast, gdy poczuł na plecach jego smagnięcie. Upadł na ziemię, a w uszach rozbrzmiewały mu dzwonki. Zanurkował z rozłożonymi na bo- ki rękami, ryjąc twarzą w ziemię. Czuł się tak, jakby miał złamany kręgosłup. Wiedział, że Smok może być przy nim lada moment i chociaż jego ciało przeszywał ostry ból, jak najszybciej chciał się podnieść. Nie było czasu, aby leżeć i cierpieć. Usły- szał tuż za sobą potężny ryk i poturlał się na bok, pojękując z cicha. Se- kundę później w tym miejscu, gdzie leżał, pełzały już płomienie. Włócznia spoczywała dziesięć stóp na prawo od niego, za daleko. Udało mu się przebyć połowę drogi, gdy Smok uderzył go zdrową łapą i George znowu znalazł się w powietrzu, krzycząc z bólu. Gdy upadł na plecy, natychmiast chciał się poderwać na nogi, ale nie mógł. Rasferret triumfował: Już prawie, już prawie... Leżał na betonie, nie na trawie. Próbując przezwyciężyć paraliż, nie- pewny, ile ma czasu, zanim Smok go rozszarpie lub spali na popiół, a także wściekły, że dał się tak szybko pokonać, tak głupio, George uzmysłowił so- bie, że leży w przejściu między dwoma pomnikami, Ezry Cornella i Andrew. D. White'a. Przypomniał sobie o legendzie, która mogłaby go uratować. Która godzina? Odwrócił głowę w stronę Wieży, szukając wzrokiem tarczy Zegara. Chociaż mgła chciała go przed nim ukryć, wiatr przyszedł mu znowu z po- mocą, na sekundę ją rozwiewając. Obie wskazówki wciąż były zamrożone i pokazywały dwunastą. Gdy pierwsza błyskawica przeszyła niebo, było południe, teraz, gdy George na nie patrzył, była już północ. Jeśli o północy przejdzie między posągami dziewica... George utracił co prawda swoje dziewictwo siedem lat temu, ale teraz usiłował się skoncentrować i błagał: Chodźcie, chodźcie, Ezro i Andrew, pomóżcie mi! Smok był znów przy nim, gotowy zabić. Zawahał się tylko, jaki wy- brać sposób, aby z nim skończyć. Rasferret triumfował w ukryciu. Na Dziedzińcu pojawił się ktoś trzeci i nie był to Andrew White, któ- ry wciąż zasiadał na swoim brązowym krześle. Ktoś przeszedł obok po- stumentu, na którym od lat stał Ezra. Osoba ta w jednym ręku trzymała ja- kiś długi przedmiot i w momencie, gdy Smok Rasferret zdecydował się buchnąć ogniem, podniosła go do ramienia i pociągnęła za cyngiel. Rozległ się głośny wybuch i gruby śrut wyrwał dziurę w brzuchu Smoka, zaraz pod szyją. Bestia zapomniała o George'u i zwróciła się z fu- rią w stronę nowego wroga. Jej oczy, jak szperacze, wydobyły z mroku po- stać intruza. Nie był to ani Andrew D. White, ani Ezra Cornell. Była to Nattie Hollister, doborowy strzelec, niezwykła pogromczyni manekina i ostatni znajdujący się na nogach członek Sił Policyjnych Itaki. Właśnie w tej chwili bardzo poważnie zastanawiała się nad przenie- sieniem do Cleveland. IV Puck biegł przez mgłę w stronę Wieży tak szybko, jak tylko był w sta- nie, po raz kolejny marząc, aby być tak silnym i wielkim jak Duzi Ludzie. Gdyby tylko miał swój dwupłatowiec! Jeden ruch drążka i byłby wysoko, gotów walczyć u boku Zephyr. W myślach widział ją, jak broni się przed stadem Szczurów... - Szybciej, szybciej, szybciej! - powtarzał cicho Puck, pędząc do Wieży. I chociaż pan Słoneczny był zajęty tym, co się działo na Dziedziń- cu, być może jakaś inna Moc, odznaczająca się poczuciem humoru, zauwa- żyła sytuację Pucka i postanowiła dać mu szansę na brawurowy numer. Po przebiegnięciu jeszcze kilku jardów skrzat zobaczył dziwny przedmiot le- żący na asfalcie: oprawiony w drewnianą ramkę papierowy romb, zosta- wiony tam przez jakiegoś uciekającego uczestnika Parady. Jego zieleń wy- dawała się we mgle niemal czarna. Puck zatrzymał się przed nim, zastanawiając się, jak go wykorzystać. Nigdy jednak nie fruwał na latawcu. V - Co!? - zawołał pan Słoneczny z dachu budynku Goldwin-Smith Hali. - Co to za działanie deus ex machina? - Spojrzał groźnie w niebo. - Ktoś będzie tego bardzo żałował, jeśli dowiem się, że jakieś Małpy buszo- wały na moim Biurku... Hollister zobaczyła Smoka i pomyślała, że z pewnością zwariowała. Dopiero co musiała uwierzyć w chodzące manekiny, ale to... to urągało za- równo prawu, jak i logice w sposób, który nie miał nic wspólnego z wymia- rem sprawiedliwości. Bajkowe potwory, takie jak ten, po prostu nie istnieją. Po rozprawieniu się z Gumową Dziewicą Hollister nie uległa pokusie ułożenia się do snu gdzieś w centrum. Walcząc ze sobą, aby nie zasnąć, wsiadła z powrotem do wozu patrolowego i pojechała na Wzgórze, mając za towarzysza biało-czarnego pieska, który ułożył się na kolanach nieprzy- tomnego Doubłedaya. Zaparkowała tuż przed wejściem na Dziedziniec i dalej poszła piechotą. Pies wykazał więcej zdrowego rozsądku, zostając w samochodzie. Ale Nattie Hollister, wiedziona poczuciem obowiązku i narastającym przeczuciem, że dzieje się tam coś niezwykle ważnego, za- ładowała broń i wkroczyła na Dziedziniec, aby stanąć twarzą w twarz z niemożliwym. - Ty nie istniejesz - powiedziała do Smoka, który wydawał się nie poruszony jej spokojem. Gdy postąpił krok w jej stronę, policjantka wystrzeliła do niego dwu- krotnie, robiąc w jego piersi dwie dziury, co najwyraźniej w ogóle go nie zabolało. Smok zatrzymał się, zastanawiając się, czy warto się wysilać i pluć ogniem. Pan Słoneczny, który Wtrącił się, aby w wigilię Nowego Roku ocalić życie Hollister, uznał teraz, że nie może pozwolić, aby zaprzepaści- ła Finał. Zareagował, zanim zrobił to Smok, spoglądając znowu w niebo, które w odpowiedzi zamigotało gwiazdami. - Jesteś aresztowany! - krzyknęła histerycznie Hollister, nie spusz- czając oczu ze Smoka i ładując ostatni nabój. - Rozumiesz? Jesteś aresz- towany, ty pier... Z nieba runął piorun, zwalając policjantkę z nóg. Nabój eksplodował w lufie, niszcząc dubeltówkę. Hollister uderzyła biodrem o postument, na którym stał posąg Ezry Cornella. Miała osmolone brwi i marynarkę. Stra- ciła przytomność. - To nie są osobiste uprzedzenia - powiedział pan Słoneczny. - Jesteś wspaniałą Postacią, ale tu mogą działać tylko opowiadacze. Przykro mi. - Skupił uwagę na George'u, który czołgał się właśnie w trawie w stronę Włóczni. - Jestem rozczarowany. Jestem bardzo rozczarowany. Mimo wszystkich swoich talentów, moim zdaniem, cierpisz na brak motywacji, George. Nagle na ustach pana Słonecznego pojawił się uśmiech. Straszny, zło- śliwy uśmiech, bardziej Faustowski niż Grecki. - Spójrz tutaj, George - powiedział. Stephen George, trzymając już jedną rękę na Włóczni, usłyszał jego głos i odwrócił się. To, co zobaczył, o mały włos nie przyprawiło go o atak serca: na chodniku przed pomnikiem Andrew D. White'a stało szpitalne łóżko, które wyglądało jak ofiarne mary. Leżała na nim Aurora Borealis, wciąż zatopiona w głębokim śnie, zaczarowana i bezbronna. - Nie - powiedział George. - Nie, ty bydlaku, to nie fair, nie fair... Zielony Smok stracił zainteresowanie nieprzytomną policjantką i skupił uwagę na drugiej kobiecie. Kąciki jego ognioodpornej paszczy uniosły się, parodiując uśmiech pana Słonecznego. Podobnie jak przedtem Prawdziwy Grek, Smok skierował całą swoją magiczną moc na niebo, najwyraźniej chcąc powtórzyć trik, który widział przed chwilą. Elektryczność pełgała po kłębią- cych się czarnych chmurach, kumulując się w centralnym punkcie. - Nie! - krzyknął George, odzyskując władzę w nogach i pędząc przez Dziedziniec. Nie tracąc kontaktu z niebem, Smok puścił w stronę biegnącego ognisty podmuch, paląc trawę tuż przy jego piętach i osmalając plecy. Czując żar, George zaczął biec szybciej, chcąc jak najprędzej znaleźć się przy Aurorze. Nagle niebo się otworzyło, zsyłając na Ziemię potężny piorun. George wykonał desperacki skok i znalazł się przy łóżku, porwał Aurorę i usko- czył z nią w bok. Tuż obok przetoczył się oślepiający błysk i nastąpiło niezwykle silne wyładowanie elektryczne. Opowiadacz wylądował u pod- stawy pomnika Andrew White'a. W oczach widział gwiazdy, w jednej rę- ce wciąż trzymał Włócznię, a w ramionach całą i zdrową Aurorę. Pogięte szpitalne łóżko powoli się dopalało. W powietrzu pachniało ozonem. Smok nadchodził. Rzucił się w ich stronę ze ślepą, niszczycielską si- łą, ale George zdążył jeszcze pocałować Księżniczkę. Nie przebudziła się, ale pocałunek dodał mu siły, której bardzo potrzebował. Smok był coraz bliżej, a razem z nim jego cień. Nacierał z otwartą paszczą, gotowy do ataku. George stanął przed nim i okręcił się trzy razy wokół własnej osi. - No więc, dobrze - krzyknął - chodź tu, chodź! Uniósł Włócznię nad głowę i silnym rzutem posłał ją w stronę Smo- ka. Z paszczy bestii buchnął ogień i w tym samym momencie Włócznia wpadła przez otwarty pysk i utkwiła w tylnej części smoczej gardzieli. Powietrze wypełniły jednocześnie dwa dźwięki. Najpierw dało się słyszeć ponure thuk-thuk-thuk, sygnalizujące pęknięcie zaworu w zbiorni- kach paliwa, które przestały dostarczać go do paszczy Smoka. Drugi dźwięk przypominał potężne buczenie, zdeformowane przez zepsuty wzmacniacz: to jęczał Zielony Smok. Mocno przygwożdżony, mi- mo przeszywającego bólu rzucał bezsilnie głową. Na dzwonnicy McGraw Hali podobne konwulsje targały ciałem Rasferreta Robala, który czuł w gardle niewidzialne ostrze. - Czy to boli? - krzyknął George w stronę Smoka. - Czy to cię boli, bydlaku? Smok wciąż wykręcał łeb, bezskutecznie usiłując pozbyć się Włócz- ni. Siła jego ryku wprawiała w drżenie okoliczne budynki, w oknach dźwięczały szyby. Gdy bestia przewróciła się na plecy, George zauważył w trawie, tuż obok ogona, swój latawiec. W mgnieniu oka wymyślił zakończenie Opo- wieści. VI - Gdzie jesteś, Jack? - ryknął Czarny Rycerz, przemierzając chwiej- nym krokiem korytarz na parterze Goldwin-Smith Hali. Trzymał w prawej dłoni pałkę, a lewa spoczywała na jego piersi ni- czym ukochana, lecz zepsuta zabawka. Wędrówka korytarzem przypomi- nała wędrówkę w czeluściach grobowca. Ragnarok sprawdzał każdy ciem- ny zakamarek, lecz Prezydenta Rho Alpha Tau nigdzie nie było. Gdy dotarł do centralnej części budynku, zatrzymał się, nasłuchując. Po prawej stro- nie były szerokie schody prowadzące na Dziedziniec. Dochodziły stamtąd przytłumione odgłosy toczącej się walki. Padły strzały z broni palnej. W tej samej chwili zza popiersia funda- tora Gmachu wyłonił się Jack Baron, zamierzając się młotem w głowę Ra- gnaroka. Czarny Rycerz uskoczył, wbijając kolano w żołądek Jacka. Pre- zydent Rho Alpha jęknął, zgiął się wpół... i po chwili złapał Ragnaroka za ranną rękę i mocno ją ścisnął. - Boli? - zapytał. Czarny Rycerz zawył z bólu i rzucił się na Prezydenta Rho Alpha. Obaj zatoczyli się w stronę schodów i runęli w dół. Jack cały czas trzymał w żelaznym uścisku złamane palce Ragnaroka. Na dole odpadli od siebie. Mimo bólu, jaki sprawiały mu pogruchotane palce, Czarny Rycerz zdał so- bie sprawę, że stracił broń. Pałka leżała w połowie schodów, za daleko, by po nią sięgnąć. Jack Baron stanął na nogi i trzymając obiema rękami młot, naśmie- wał się z Ragnaroka. - O co chodzi, kolego? Zgubiłeś coś? Niecałe trzy stopy za nim były kolejne schody, węższe, bardziej stro? me, prowadzące do piwnic. Ręcznie malowany napis przyczepiony do ko- lumny informował, że było to południowe wejście do kawiarni Świątynia Zeusa. - Rozczarowałeś mnie, Ragnarok - szydził Jack. Na zewnątrz padły kolejne strzały. - To zbyt łatwe. Myślałem, że jesteś zabójcą, że sprzeda- łeś duszę Diabłu. - Zabójca - wyszeptał Ragnarok, a jego oczy zwęziły się i zapłonęły. - Zabójca, tego właśnie chcesz? - Chodź i zniszcz mnie - powiedział Jack i w tej samej chwili gdzieś na Dziedzińcu uderzył piorun. Oślepiający blask, jaki przedostał się do budynku przez oszklone drzwi, sparaliżował na pół sekundy Prezydenta Rho Alpha Tau. To wy- starczyło, aby Ragnarok pokonał dzielący ich dystans i zadał cios, który oszołomił Jacka Barona na kolejne pół sekundy. Był za blisko, aby jego przeciwnik mógł użyć młota kowalskiego. Czarny Rycerz schwycił go jed- ną ręką za gardło i zaczął walić głową o trzon kolumny. - Czy... tego... właśnie chciałeś? - zawołał, akcentując każdy wyraz. Informacja o kawiarni spadla na posadzkę, zaplamiona krwią. - Czy tego właśnie chciałeś? - zawołał znowu, odwracając Jacka i popychając go w stronę wąskich schodów. W ostatniej chwili Jack zorientował się, co mu grozi. Złapał Ragnaro- ka w kleszczowy uścisk i obaj stoczyli się na dół. Południowe drzwi do Świątyni Zeusa wypadły z zawiasów, gdy Jack i Ragnarok uderzyli w nie, spleceni ze sobą w niemej furii, jak symbiotycz- ny związek wzajemnej nienawiści. Niczym gigantyczna bila, wpadli do wnętrza kawiarni, rozrzucając na boki krzesła i stoły. Z półki wzdłuż jednej ze ścian przyglądał się temu istny panteon kopii starożytnych posągów. Nie- którym brakowało rąk, innym nóg. Szczególnie przejęty wydawał się gipso- wy Apollo, jakby wręcz zapamiętywał każdy szczegół dla potomności. Z podłogi podniósł się tylko Ragnarok. Jack leżał płasko na plecach, z zakrwawioną twarzą, nerwowo mrugając oczami. Czarny Rycerz stał nad nim wyniosły i wyprostowany, trzymając w zdrowej ręce młot. Noga w ciężkim bucie spoczywała na piersi Prezydenta Rho Alpha Tau, unieru- chamiając go tak, jak drwal unieruchamia pieniek, z którego ma zamiar wyciągnąć siekierę. - Jeśli chcesz, będziesz to miał, kolego - powiedział miękko Czarny Rycerz. - Nie - wystękał Jack, zbyt słaby, aby się ruszyć, zbyt słaby, aby zro- bić cokolwiek. - Nie, błagam... Ragnarok wsadził młot pod pachę, aby wolną ręką przetrzeć oko, -gdzie w jednej kropli łzy płonęła cała furia. Na zewnątrz słychać było ryk Smoka. Nagle pękła szyba w oknie kawiarni, osadzonym wysoko, tuż przy suficie i odłamki posypały się do środka. - Teraz - powiedział Czarny Rycerz, biorąc znowu młot do ręki. Uniósł go nad głowę, zatrzymał tam na chwilę, jak kowal gotowy do ude- rzenia. - Teraz ja zwyciężę. Jack Baron zaczął przeraźliwie krzyczeć, coraz głośniej, w miarę jak młot opadał, aż nagle krzyk się urwał, gdy żelazo spadło. Ragnarok odetchnął głęboko. Potłuczona szyba w oknie zadźwięczała od gwałtownego porywu wiatru. A Jack szeroko otwartymi oczami patrzył w prawo, tam gdzie ude- rzył młot, trzy cale od jego głowy. - Zaskoczyłem cię, skurwielu - powiedział Ragnarok. - Zwycię- żyłem. Jack zamknął oczy. Głowa opadła mu na bok i zemdlał. Chwilę później, Uśmiechając się triumfalnie, Czarny Rycerz zrobił to samo. VII George zostawił Aurorę pod pomnikim, mając nadzieję, że nie przyj- dzie mu za to zapłacić, i pobiegł w stronę Smoka, który wciąż się dławił, nie mogąc się pozbyć Włóczni. Targany konwulsjami, stał niemal zupełnie prosto, chociaż nie miał tylnych łap. Okrążając potwora, George przeszedł pod jednym z mamucich skrzydeł, spiesząc się, aby puścić latawiec. Ten przez chwilę tańczył nad jego głową, napędzany podmuchami wiatru, jakie towarzyszyły gwałtownym ruchom Smoka. - Trafiłem cię! - krzyknął George, chwytając latawiec za poprzeczkę. Dwie stopy od niego, po lewej stronie, wytrysnęła w powietrze fon- tanna piasku i kurzu. To Smok zarył pazurami w ziemię. Łeb Smoka opadł na dół, ślepia szukały George'a, aby przeszyć go błękitnym ogniem. Monotonny dźwięk thuk-thuk-thuk wciąż dobiegał z uszkodzonych zbiorników paliwa. Uzbrojona w pazury smocza łapa jesz- cze raz uderzyła o ziemię, niszcząc kolejny kawałek krajobrazu. George przekoziołkował w bok, unikając zranienia i wtedy poczuł coś twardego pod plecami. Zwój sznurka od latawca. To było nawet bardziej przydatne od samego latawca. - Spróbuj tego - powiedział, chwytając kłębek i rzucając nim jak przedtem Włócznią, odpowiednio podkręcając. Kłębek poleciał, rozwijając się po drodze w regularną spiralę. W koń- cu wylądował w paszczy Smoka, trzy razy owijając się wokół drzewca Włóczni i mocno się na nim zaciskając. - Koniec! - zawołał George, odskakując do tyłu. - Już po tobie! I znowu dosięgnął go ogon. Szybki jak bykowiec, podstępny jak wąż, z olbrzymią siłą ściął go z nóg. Smocze łapy uzbrojone w pazury tym ra- zem powoli opuszczały się na ziemię, gotowe nie tyle zmiażdżyć to, co na niej leżało, ale podnieść w górę. - Nadchodzi Epilog - powiedział pan Słoneczny, gdy szpony na ła- pach zamknęły się jak stalowa pięść wokół leżącego twarzą do ziemi opo- wiadacza i uniosły go. Ogłuszony upadkiem George z trudem ruszał głową, ale gdy Smok chwytał go w szpony, zdążył jeszcze dostrzec leżący w trawie latawiec. Niestety, był już za daleko, nie mógł go dosięgnąć. Nie miało to zresztą znaczenia. Smok, ze sterczącą z gardła Włócznią, która wyglądała jak pozbawio- ny główki lizak, uniósł go tak wysoko, że George mógł zobaczyć ogrom spu- stoszeń, jakich dokonała bestia. Nie patrzył w jej oczy, niebieskie jak najgo- rętsza część płomienia. Zwiesił głowę do tyłu, z trudem chwytając oddech, gdyż szpony zaciskały się mocno wokół jego torsu. Patrzył w niebo, jakby szukając w nim znajomej twarzy. I chociaż nie był w stanie się odwrócić ani wymówić żadnej magicznej formuły, mógł się przynajmniej uśmiechać. Chodź, pomyślał, czując, jak najniższe żebro zaczyna pękać, chodź... Zaczął wiać wiatr, ale inny niż ten, który wytwarzały skrzydła smoka. Latawiec przestał tańczyć na ziemi i uniósł się w powietrze, a razem z nim cienki sznurek, przyczepiony do drzewca Włóczni. Thuk-thuk-thuk stukały zbiorniki paliwa. Czy teraz, czy teraz, czy teraz - powtarzały się bełkotliwe frazy w my- ślach Rasferreta. Latawiec fruwał wysoko, bardzo wysoko, ponad Dziedzińcem, ponad Księżniczką, ponad Świętym Jerzym, ponad Zielonym Smokiem. Unosił się do chmur. W chmurach gromadziła się olbrzymia porcja elektryczności... George podniósł głowę i napotkał wzrok Smoka. Uśmiechnął się do niego najdzikszym uśmiechem, na jaki było go stać. Skończone - pomyślał Rasferret. Skończone - zgodził się George. - Ben Franklin! - rozległ się w pobliżu niewyraźny okrzyk. Nie był to ani opowiadacz, ani Opowiadacz, tylko Z.Z. Top, który zbudził się z zaczarowanego snu, jaki ogarnął go po kilku piwach w krza- kach obok Lincoln Hali. - Ben Franklin mówi, że pochłonie was piekło, pochłonie piekło, po- chłonie piekło! - ryczał, a George pomyślał: chodź, a pan Słoneczny po- wiedział: „Ach...", a Rasferret pomyślał: nie, nie, nie może, nie wolno, gdy nagle piorun uderzył w latawiec, spalając go na popiół. Jak poruszają- cy się palec, trzaskająca ognista strzała nie przerywała Pisania, tańcząc wzdłuż sznurka i znajdując na jego końcu żelazne drzewce Włóczni, przy- pominające świecącą pałeczkę. Ostatni okrzyk Robala brzmiał: „Nie!" i wydawał się trwać w nieskończoność, podczas gdy błękitny płomień - prezent od innego świętego - pełzał po skórze bestii od pyska do ogona. Potem rozległ się huk, który przywodził na myśl koniec świata i Zie- lony Smok eksplodował. VIII Wzgórze zatrzęsło się, a drżenie przeniknęło leżące u jego podnóża miasto. Zaklęcie osłabło i całkiem straciło moc, a cała populacja ludzka i zwierzęca Itaki drgnęła, westchnęła i przeniosła się w bardziej naturalny VJŁHJI1L stan snu. Oddziały Rasferreta Robala w mgnieniu oka straciły swoją od- wagę bojową i rzuciły się do bezładnej ucieczki przed ocalałymi skrzatami. Na dzwonnicy Wieży Zegarowej Zephyr stała obok pół tuzina pole- głych Szczurów, które miały pecha i znalazły się w zasięgu jej miecza. By- ła świadkiem tego, jak Smok wyleciał w powietrze, i cieszyła się z jego koń- ca, chociaż krzyczała ze strachu o George'a, który zniknął w oślepiającym blasku eksplozji. Nagle usłyszała za sobą inny dźwięk. Odwróciła się, aby stawić czoło nowemu wrogowi... i przestraszyła się, widząc ciemny, rombo- idalny kształt, który wypłynął z mgły i wylądował na środku dzwonnicy. Zephyr przygotowała miecz do ciosu. Mgła powoli się rozwiewała i wraz z rosnącą widocznością Zephyr ze zdziwieniem obserwowała drugi, w cudowny sposób ocalony z ognia latawiec. Podskakiwał lekko na podło- dze i nagle uniósł się jeden róg, spod którego wypełznął nieco rozczochra- ny Puck. - Cześć, Zeph - przywitał ją, uśmiechając się nieśmiało. - Co słychać? IX Fragmenty Smoka leżały rozrzucone po całym Dziedzińcu, wokół snuł się dym i zapach spalenizny. Blisko centrum eksplozji palił się jeszcze ogień i to właśnie w środek takiego czyśćca upadł George, na krótko tracąc przytomność. Ocuciło go gorące powietrze. Usiłował odpełznąć w bez- pieczne miejsce, ale udało mu się tylko zrzucić z siebie resztki smoczej ła- py. Nic więcej. Nie miał już siły i załamał się, stracił ponownie przytom- ność, a dym wokół niego gęstniał. Wtedy pojawił się Luther. Szczekając jak na alarm, przedzierał się przez płonące resztki. Gdy dopadł George'a, przywrócił go do życia serią radosnych liźnięć, które zmoczyły mu całą twarz. George uniósł z trudem głowę i potrząsnął nią. Mimo gryzącego dymu Luther wciąż czuł zapach George'a, Niebiańską woń wzgórz i deszczu. Złapawszy mocno zębami ramię George'a, Luther zaczął wyciągać go na zewnątrz. X 0 — Koniec - powiedział pan Słoneczny, zacierając z zadowolenia dło- nie. - Albo prawie. - Rzucił okiem na Dziedziniec, tam gdzie stał jeden z pomników, i mrugnął okiem. - Powiedziałem ci, że to będzie dobra Hi- storia, pamiętasz Ezra? A teraz trzeba tylko trochę posprzątać tu i ówdzie i myślę, że zajmę się Trzecią Wojną Światową... POCAŁUNEK O ŚWICIE Był wczesny ranek następnego dnia, gdy Itaka w pełni wróciła do rze- czywistości i znów stała się normalnym zakątkiem świata, o ile normal- ność w ogóle istnieje. Jej mieszkańcy budzili się jeden po drugim i tak jak kot nie pamiętali nic, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Nawet jeśli nie- którzy podejrzewali, że działo się coś ważnego, nie pozostały żadne ślady, które pozwoliłyby im rozwiązać tę zagadkę. Na przykład Nattie Hollister i Sam Doubleday obudzili się około dziewiątej rano na przednich siedze- niach swojego nie tkniętego wozu patrolowego, zesztywniali, ale cali, za- stanawiając się, jak to się stało, że zaparkowali przed wejściem do sklepu na State Street. Dziesięć jardów dalej, na początku The Commons, nie by- ło już śladu po szczątkach manekina i zwłokach Wilczarza. Zabrała je ustę- pująca mgła. Ragnarok otworzył oczy w swoim ciemnym, nie zniszczo- nym przez wandala domu i zastanawiał się, w jaki sposób zwichnął sobie lewą rękę. A Jack Baron... no więc, okoliczności jego przebudzenia były w pewien sposób krępujące. Wystarczy powiedzieć, że długo się zastana- wiał, gdzie podziało się jego ubranie. Miasto powoli wstawało, ale pierwsza przebudziła się bladolica Księżniczka, jeszcze przed świtem. Gdy słońce wyłaniało się na wscho- dzie, stała już na zboczu Wzgórza, jakby wskazywała drogę nad horyzon- tem nowemu dniu. Szpitalne ubranie, które wciąż miała na sobie, lśniło w różowej zorzy świtu jak najwspanialsza szata. Przeszła przez Dziedziniec, opromieniając go blaskiem, który oświe- tlał także spopielałe szczątki Smoka, leżące na nie tkniętym żadnymi znisz- czeniami szczycie Wzgórza. Jakieś pozostałości po wczorajszej Paradzie, nic specjalnego... ale nie było tam opowiadacza. Uciekając przed ogniem, przebył spory kawałek drogi. Aurora chodziła więc wokół i szukała go. Dzień był ciepły i przyjemny, bardziej przypominał czerwiec niż marzec. Szła zboczem, minęła Johnson Museum, gdzie zatrzymała się na chwilę, aby posłuchać dzwonków wietrznych, a następnie przeszła tą samą drogą, jaką pokonał tuż przed śmiercią Kaznodzieja. Tego ranka było jednak bez- piecznie, bezpiecznie jak w marzeniu sennym. Znalazła swojego ukochanego pokrytego sadzą na wiszącym moście. Wyglądał, jakby był martwy. Tuż za nim spał zwinięty w kłębek pies, ofia- rując swojemu Panu tyle ciepła, ile tylko mógł. Gdy Aurora podeszła, Lu- ther otworzył oczy i rozpoznając ją, zaszczekał radośnie na powitanie. Czuł od niej tę samą silną woń Nieba, co od opowiadacza. Kundel zaczął weso- ło podskakiwać, zupełnie jak młody Beagle, pewien, że teraz już wszystko będzie dobrze. - Och, George - zawołała Aurora, klękając i kładąc na kolanach gło- wę ukochanego. - Mój biedaku... George nie drgnął, gdy go dotykała, nie było też słychać jego oddechu. Aurora nie była tym jednak zmartwiona, wiedziała, co powinna zrobić. - Ponieważ cię kocham - wypowiedziała własne zaklęcie i pocało- wała go. Most zadrżał, poczuł to nawet Luther. Opowiadacz przebudził się ze snu i otworzył oczy, wyciągając ramiona, aby ją przytulić i oddać pocału- nek. Trwali w tej pozycji dość długo. - Hurra! - zaszczekał Luther, skacząc zupełnie tak samo jak Skippy. — Hurra! Hurra! I jakby nie dość było szczęścia, gdy kundel spojrzał w stronę bliższe- go krańca mostu, zobaczył tam coś, co niemal zwaliło go z łap. Ciała Den- marka i Rovera A To Pech zniknęły razem z mgłą, tak jak Wilczarza, za to w polu widzenia pojawiło się inne zwierzę, które z całą pewnością także powinno być trupem. Miało zabłocone, zmierzwione futro, było mocno po- kiereszowane i oczywiście jak zawsze brakowało mu ogona. - Blackjack! - wrzasnął Luther, pędząc mu na spotkanie. Czuł się po prostu jak w raju. - O cholera! - powiedział kot, gdy Luther zwalił go z łap, zasypując psimi pocałunkami. - Do cholery, nie chcę już więcej wody, błagam, Lu- ther, Luther, nie szczekaj tak głośno, na Boga, głowa pęka mi z bólu! Lu- ther, możesz przestać? Ale Luther nie przestał i Blackjack był zmuszony znosić te czułości, przerywając je często okrzykami w rodzaju „Cholera!" i „ Odwal się, do- brze?" Kochankowie wciąż się obejmowali, słońce wzeszło i z powietrza zniknęły resztki chłodu. - Jezu - wyszeptał George. Nie wiedział, jak się znalazł o tak wczesnej porze nad wąwozem, gdzie wiatr splatał włosy jego i Aurory, ale czuł się fantastycznie. - Jezu, jak dobrze żyć w taki dzień. EPILOG i Po marcu nastał kwiecień, a po kwietniu maj. Ostatniego dnia tego miesiąca Aurora Borealis uzyskała dyplom na Uniwersytecie Cornella, po- dobnie jak dwa tuziny członków Cyganerii i kilka tysięcy bardziej normal- nych ludzi. George uczestniczył w tej ceremonii już nie jako pisarz - rezy- dent, ale ponownie jako wolny twórca. Zamierzał pojechać ze swoją Panią na zachód, gdzie ewentualnie mogli wziąć ślub, a potem świat stawał przed nimi otworem. Psie promocje przebiegały mniej pomyślnie. Napięcie towarzyszące Czwartemu Pytaniu Wiedzy Absolutnej, a także związanym z nim proble- mom, sięgnęło zenitu, ale kundle ze Wzgórza miały jeszcze przed sobą dłu- gą, trwającą wiele lat krucjatę. Luther i Blackjack także brali w niej udział, ponieważ do końca swoich dni pozostali w Itace. Żyli długo i całkiem nie- źle, żywiąc się od czasu do czasu kradzionymi kurczakami, chociaż Black- jack nigdy nie przyzwyczaił się do deszczu. Cyganeria rozproszyła się w poszukiwaniu swoich dalszych losów. Lwie Serce i Myoko wyjechali do Europy, aby założyć dynastię. Z.Z. Top najął się do strzyżenia owiec w Tierra del Fuego, chociaż historia o tym, jak się tam znalazł, sama w sobie jest epopeją. Ragnarok uwolniony od brzemienia swojej przeszłości - chociaż sam nie mógł zrozumieć, jak to się stało - pokręcił się tu i tam, aby w końcu osiąść na Środkowym Zacho- dzie. On i Jinsei na zawsze pozostali przyjaciółmi. Pewnej wyjątkowo upalnej nocy pod koniec sierpnia budynek Brac- twa Rho Alpha Tau spalił się ze szczętem, podobnie jak przedtem Smok. To nie był przypadek, że brat odpowiedzialny za pilnowanie zapalonych świec, które stały na zarzuconym papierami stole, upił się i zasnął, przytu- lony do kilku flaszek retsiny. Ani to, że znaczna większość braci Rho Al- pha, bezdomna i przesłuchiwana przez Radę Bractw, źle skończyła. Los n<.i>uiu,