ORAMUS Marek Wyposażenie osobiste Marek Oramus (ur. 1952) dziennikarz, pisarz i krytyk. Ukończył Wydział Mecha- niczno-Energetyczny Politechniki Śląskiej w Gliwicach, a następnie Pomagisterskie Studium Dziennikarstwa Uniwersytetu War- szawskiego. Debiutował w 1972 r. na ła- mach „ITD". W latach siedemdziesiątych był sekretarzem redakcji Tygodnika Stu- denckiego „Politechnik", a w 1981 wybrany został zastępcą redaktora naczelnego ty- godnika „ITD". Od 1982 mieszka i pracuje w Rybniku. Żonaty, ma sześcioletnią córkę. Oramus jest autorem kilkuset felietonów, artykułów i reportaży prasowych, licznych Opowiadań o tematyce fantastyczno-nauko- wej drukowanych m.in. przez „Fantastykę", „Problemy", „Przegląd Techniczny", „Poli- technik" i w antologiach Spotkanie w prze- stworzach (t. 2, KAW 1982; t. 4, KAW 1985), a także dwóch powieści (Senni zwycięzcy, Czytelnik 1983; Arsenał, Iskry 1985). Od 1983 prowadzi stały dział recenzji w „Prze- glądzie Technicznym", gdzie ukazała się większość tekstów krytycznych zebranych w niniejszym tomie. Książkę tę sporządziłem z myślą o czy- telniku nastawionym wobec fantastyki nie- chętnie, a nawet wrogo — wyjaśnia Oramus w przedmowie. — Także, a może przede wszystkim, z myślą o wielbicielu bezkrytycz- nym. Wróg tej literatury nie zna jej z de- finicji — bo nie czyta w ogóle; fanatyk — bo tylko przemyka po literach, nie wgłę- biając się myślą w znaczenia. WYPOSAŻENIE OSOBISTE XXII.2 152-3-4/87 ORAMUS Marek. - Wyposażenie osobiste. - Wwa : Iskry, 1987 2 kw. - 13,8 ark. ; 20 cm. - Egz. 10 000. - (lak.) A 280 Zbiór esejów literackich i recenzji poświęconych współczes- nej fantastyce naukowej. Marek Oramus (ur. 1952) - pisarz i dziennikarz, autor dwóch powieści SF ("Senni zwycięzcy" i "Arsenał") - adresując książkę zarówno do czytelnika nasta- wionego wobec fantastyki niechętnie, jak i do jej bezkry- tycznych wielbicieli, pokazuje literaturę fantastyczno- naukową, jakiej nie znamy. Przedmowa Książkę tę sporządziłem z myślą o czytelniku na- stawionym wobec fantastyki niechętnie, a nawet wrogo. Także — a może przede wszystkim — z myślą o wiel- bicielu bezkrytycznym. Wróg tej literatury nie zna jej z definicji — bo nie czyta w ogóle; fanatyk — bo tylko przemyka po literach, nie wgłębiając się myślą w zna- czenia. Proponuję wizytę w panopticum woskowych świa- tów oferowanych przez autorów rodzimych i obcych, pod hasłem tyleż prowokującym, co kokieteryjnym: założę się, że nie znają państwo takiej fantastyki. Na zaprojektowa- ny w ten sposób tom krytyczny złożyły się po większej części recenzje pisane dla „Przeglądu Technicznego" w la- tach 1983—84, ale także teksty próbujące bardziej global- nego spojrzenia na literaturę science fiction, głównie od strony jej niedostatków. Dla równowagi zatem, ale i gwoli sprawiedliwości dodałem szkic o Philipie Dicku. Dorobek tego zmarłego przedwcześnie i w pełni sił twórczych pisa- rza jest przykładem, że na terenie interesującego nas ga- tunku możliwe są konstrukcje satysfakcjonujące zarówno pod względem literackim, jak intelektualnym. Może się wydać dziwne, dlaczego ktoś parający się fan- tastyką jako autor (mam na koncie dwie powieści i zbiór opowiadań) usiłuje jednocześnie wyrokować o gatunku i wartościować jego dokonania. Istotnie, tego typu działal- ność bywa nieraz odbierana jako dwuznaczna, bo nie spo- sób — podobno — pisać uczciwie i bez pozamerytorycz- nych preferencji o książkach, których wiele wyszło spod piór znajomych i przyjaciół. Po drugie — ładnie to, wy- znając surowe kryteria, kręcąc nosem nad dokonaniami innych i obficie udzielając wskazówek, samemu się do nich nie stosować? Otóż to, że się pisarze spod znaku SF biorą za krytykę, wynika nie z rozbuchania, a z rozpaczy. Tak zwana poważna krytyka ostentacyjnie ignoruje fan- tastykę, a już szczególnie w mutacji SF, za nic mając jej popularność. Oczywiście wśród powodów omijania półki z tą literaturą jest i niekompetencja, niechęć czy po pro- stu brak pomysłu, co z tym fantem zrobić. Rycie w na- brzmiewającej z każdym rokiem lawinie papieru jest za- jęciem niewdzięcznym, gwarantującym tylko stratę czasu i wysiłku, nieproporcjonalną do efektów: trzeba przerzucić dziesiątki tytułów, by na sicie zatrzymał się blady okruch czegoś szlachetniejszego. Krytyk literatury SF jest kimś w rodzaju nawet nie wywoziciela, ale filtranta kloaki, przepuszczającego ją z upodobaniem przez różne cedzid- ła — to taki żuk grabarz, najczęściej ryjący w kompoście, ¦choć przecież z nieustanną myślą o słońcu. Aż dziw, że tego nieszlachetnego zajęcia imali się najznakomitsi twór- cy SF (w Polsce Stanisław Lena, na Zachodzie James Blish i Damon Knight), z reguły — wypada dodać — z więk- szym powodzeniem niż okazjonalni wizytatorzy spoza get- ta, choć z drugiej strony trudno zaprzeczyć, że najcie- kawsze opinie o twórczości Lema wyszły spod piór nie- fantastów. Jaki zamiar przyświeca tej książce — prócz zasygnali- zowania zmian zachodzących w gatunku SF? Przede wszy- stkim nie jest jej celem pozyskiwanie zwolenników. Tego jednego — kibiców — fantastyce nie brakuje. Pytanie istotne, czy są to tacy kibice, jakich by sobie należało życzyć. Spora część entuzjastów tkwi przy literaturze SF na zasadzie owczego pędu, także z powodu niedostatku propozycji kulturalnych na naszym rynku, a więc — po- wtórzę — z rozpaczy, że nie ma czym wypełnić młodego życia. Los tej grupy leży mi szczególnie na sercu, bo z niej się w pewnym sensie wywodzę. Jeśli młodzi ludzie czerpią radość właśnie z fantastyki — wobec braku lepszych po- wodów do entuzjazmu — niechże czynią to ze świado- mością, że mimo olbrzymiego skonwencjonalizowania, ubo- giej rekwizytorni i stosowania ogranych chwytów, w naj- lepszych wykonaniach ani na włos nie ustępuje ona litera- turze głównego nurtu, a w specyficznych warunkach po- trafi dzięki przebraniu kosmicznego pajaca artykułować sprawy i problemy dla tamtej niedostępne. Literaturę fantastyczną, a zwłaszcza fantastyczno-nau- kową traktuje się często jako rodzaj ucieczki od spraw tego świata, od jego szarości i miernoty — ku wieżom z kości słoniowej, po których mogłaby się wyhasać nie- okiełznana wyobraźnia. Podstawowym sposobem ironizo- wania z takiej postawy jest wskazywanie, iż budowane w celach eskapistycznych lunaparki cechują się ubóstwem umeblowania i wieje od nich przejmującą nudą. Także rozgrywające się tam intrygi są podobne do siebie i sche- matyczne — mimo wychodzenia ze skóry tych, co je two- rzą. W rezultacie coś, co miało stanowić antidotum na posępność świata, nie dorasta mu do pięt pod względem komplikacji, atrakcyjności i zaangażowania uwagi czytel- nika. Cała z takim trudem podjęta eskapada okazuje się psu na buty potrzebną pozoracją, mistyfikacją i blamażem. Pisarze fantaści przypominają przekupniów odpustowych, którzy wielkim krzykiem agitują do nabywania smutnych świecideł i pstrokatych opakowań bez żadnej zawartości. Istnienie tego stereotypu, od którego współczesna fan- tastyka odchodzi coraz radykalniej, pokutuje jeszcze w po- tocznej świadomości czytelników. Żeby odebrać mu rację bytu, mało, wygrzebać z dziejów science fiction pozycje nie będące jedynie płochą rozrywką — trzeba wykazać związek tej literatury z życiem, z podstawowymi proble- mami współczesności. Zadanie pachnące na odległość kwa- draturą koła stało się wykonalne właśnie dzięki temu, iż . piśmiennictwo opatrzone stemplem gatunku ewoluuje, zmienia się — jak wszystko wokół — i dawno przestało być tym, za co nadal chcą je mieć opinie obiegowe. Czym jest wobec tego? W jakim kierunku zmierza? Nie podej- muję się odpowiedzieć wprost. Moja rola przewodnika kończy się na zademonstrowaniu kilkudziesięciu przykła- dów spośród kilkuset tytułów wydanych w Polsce na po- czątku lat osiemdziesiątych. Wybrałem pozycje według mego rozeznania najlepsze bądź najbardziej charaktery- styczne. Przy omówieniach beletrystyki wprowadziłem oznaczenia gwiazdkowe od jednego do pięciu, zależnie od iakoilci utworu. Wydaje mi się, że przybór ilościowy tej literatury powoduje konieczność różnicowania jej, bardziej zdecydowanego niż do tej pory oddzielania ziarna od plew. Krytyk usiłujący wtargnąć do światów literatury fan- tastyczno-naukowej, żeby tam coś przestawiać, porządko- T wać itp. nie może zapominać o wycieczkach poprzedników. Z tych zwłaszcza Leni i jego Fantastyka i futurologia wymagają od każdego nowicjusza opowiedzenia się wobec ich ustaleń. Wizja gatunku zarysowana w Fantastyce i juturologii wydaje mi się dziś stanowczo zbyt czarna (pewnie dlatego, że badania Lema objęły wyłącznie fan^ tastykę amerykańską, ha, ha). "Wcale nie twierdzą, że tam czy tu po upływie ostatnich piętnastu lat jest już różowo albo biało; jeśli jednak ciemny makijaż fantastyki udało się choćby trochę rozjaśnić, to przecież również za sprawą dzieł Lema, któremu własnej twórczości nie wypadało uwzględnić, natomiast ja zrobiłem to z przyjemnością. Fantastyka jest rodzajem grzybni, porastającej te miej- sca, gdzie światło wiedzy ludzkiej nie dociera albo jest bardzo nikłe. Dlatego uważam, że nie sposób wyrokować o niej z wnętrza rozświetlonego, dobrze nagrzanego pokoju, czasem należy przywdziać strój łowcy nietoperzy i ruszyć w ciemną noc, by badać te mchy, te porosty przy bladej poświacie księżyca, mamrocząc zaklęcia, a latarki używając w ostateczności. Wynika z tych ekskursji, że science fiction, dziś bardziej niż kiedykolwiek, pozostaje literaturą zainte- resowaną współczesnością, ale i po dawnemu wycelowaną w przyszłość, ostrzegającą przed jutrzejszymi konsekwen- cjami naszych dzisiejszych posunięć. Publikując w zbele- tryzowanej formie możliwe warianty rozwoju wydarzeń współczesnych, apeluje do czytelników — oto czego by należało uniknąć. Oswaja ludzi z myślą, że przeznacze- niem rasy ludzkiej jest kosmos. Pierwsze, nieśmiałe jeszcze próby penetracji odbywają się na naszych oczach. A na co rybom dwudysznym opiewanie uroków życia na lądzie, kiedy one jeszcze w wodzie, zapyta sceptyk. Rybom istot- nie — na nic. Ludziom może się na coś przyda. wrzesień 1984 Z LOTU PTAKA Inwazja fantastyki Można bez przesady stwierdzić, że w naszym kraju na- stąpił ostatnio boom na literaturę fantastyczno-naukową. Masowe zainteresowanie utworami tego gatunku było wi- doczne już wcześniej, bo przynajmniej od początku lat siedemdziesiątych. Nowym zjawiskiem jest próba nadąża- nia pod względem ilościowym ze strony wydawnictw. W roku 1982 ukazało się ponad sto tytułów szeroko rozu- mianej fantastyki, a w 1983 według obliczeń Śląskiego Klubu Fantastyki 180 tytułów (łącznie z fantastyką baśnio- wą i utworami dla dzieci), w tym dla dorosłych — 120 tytułów. Znaczną część tej produkcji stanowią książki war- tościowe, ale nie brak tandety, utworów wtórnych myślo- wo i kiepskich pod względem literackim. Dostępna w Polsce fantastyka dla dorosłych (literatura dziecięca to całkiem odrębne zjawisko) wyróżnia się pew- nymi cechami charakterystycznymi. Przygniatająca więk- szość tej literatury ukazuje się w ramach serii wydaw- niczych, opatrzonych znakami graficznymi, w jednolitej szacie graficznej; z reguły książki należące do tej samej serii mają jednakowe formaty. Nakłady tych utworów są stosunkowo wysokie. Jeśli dzieła literatury głównego nur- tu wydaje się w 10 lub 20 tysiącach egzemplarzy, to w przypadku fantastyki od 30 tysięcy zaczyna się rozmo- wa. Górna granica jest różna dla różnych wydawnictw, najczęściej oscyluje wokół 50 tysięcy. Dotychczasowy re- kord należy do KAW-u i wynosi 300 tysięcy egzemplarzy iednego tytułu. W każdej z serii ukazuje się rocznie stosunkowo nie- wielka liczba tytułów: od kilku do kilkunastu. Dużo to czy mało? W Czechosłowacji tyle wynosi globalna roczna pro- dukcja wszystkich oficyn; z kolei w Stanach Zjednoczo- nych, gdzie fantastykę traktuje się przede wszystkim jako biznes, największe wydawnictwa wypuszczają rok w rok po kilkaset tytułów. Na pewno w stosunku do zapotrze- bowania wydajemy tej literatury za mało. Z reguły są to pierwodruki, wznowienia ciągle należą do rzadkości, a jeśli już się pojawiają, przeważnie są to książki autorów zagra- nicznych. Z powodu braku dewiz na opłacenie praw autor- skich rzadko otrzymujemy głośne pozycje współczesnych literatur zachodnich. Ciśnienie rynku sprawia, że każda pozycja z fantastyki momentalnie znika z półek. Rzecz znamienna: mimo braku jakiejkolwiek informacji czy reklamy czytelnicy wiedzą doskonale, kiedy dany tytuł ma się pokazać w księgar- niach, a także jaka jest wartość tej prozy. Najgorsze książ- ki, do których należy przede wszystkim produkcja KAW-u, leżą od kilku dni do kilku miesięcy, póki zrozpaczeni fano- wie nie wykupią i tego. Można stwierdzić, iż 150 tysięcy ewidentnie słabej książki to obecnie granica chłonności rynku; w przypadku rzeczy bardzo dobrych rozeszłoby się dwa i trzy razy tyle. Zaciekłość czytelników o tyle musi budzić zdumienie, że książki SF z reguły odznaczają się niskim poziomem poligraficznym, okładki bardziej przypominają bohomazy niż kompozycje plastyków profesjonalnych, a poszczególne tytuły trafiają do gdbiorców nieraz z wieloletnim pośliz- giem (po 5—6 latach). Wierność zwolenników tej literatury nie znajduje odpowiednika: psioczą, narzekają, ale kupują. Polski rynek fantastyki został zdominowany przez serie sześciu wydawnictw. Niewątpliwie najlepszą z nich i naj- bardziej uznaną była seria „z kosmonautą" — Czytelnika, koordynowana do 1985 r. przez znanego popularyzatora i tłumacza gatunku, Lecha Jęczmyka. Wystartowała w 1978 roku i niemal wszystkie głośniejsze pozycje SF ostatnich lat ukazały się właśnie tutaj. Do chwili obecnej Czytelnik wydał prawie trzydzieści tytułów „z kosmonautą", w tym kilka autorów polskich. Najstarszą polską serią SF jest wydawana od końca lat sześćdziesiątych „Fantastyka — Przygoda" „Iskier". Niejako po drodze zmieniła ona trzykrotnie wystrój plastyczny i format, za każdym razem wywołując niezadowolenie wśród fanów, którzy bardzo przywiązują się do stałych elementów. Do tej pory ukazało się około 80 tytułów, utworów o bardzo różnym poziomie, ale z reguły książki „Iskier" można darzyć zaufaniem. Po chwilowym zastoju ta zasłużona seria wraca na należne jej wysokie miejsce wśród wydawców gatunku. Wydawnictwo Literackie, które w przeszłości zainicjo- wało powitaną z wielkim entuzjazmem i nadzieją serię „Stanisław Lem poleca" i po kilku tytułach musiało z miej zrezygnować, obecnie koncentruje się na dwóch cyklach: „Fantastyce—Grozie" oraz zainicjowanej w 1986 roku „Fantastyce polskiej". „Biała seria" zawiera z reguły utwory spoza obszaru SF, niemniej użycza gościny książ- kom pozostałym po „Stanisławie Lemie". Krakowska ofi- cyna rozpoczęła też nową edycję dzieł najwybitniejszego polskiego twórcy SF, w której ukazują się wznowienia Lema, przejrzane przez autora i ostatecznie pogrupowa- ne (w przypadku krótszych form). Niezależnie od tego można spotkać fantastykę sygnowaną WL i wydawaną jako „normalne" książki. Cztery do pięciu książek rocznie z tej dziedziny zawdzię- czamy Wydawnictwu Poznańskiemu i jego serii „SF". Po- ziom bardzo różny; za cechę charakterystyczną serii można uznać cykliczne antologie opowiadań z krajów socjalistycz- nych. Wśród autorów powieści przeważają Polacy, z róż- nym zresztą efektem. Pojawiają się w „SF" rzeczy bardzo dobre (Druga jesień Żwikiewicza) i bardzo słabe (Eska- pizm Sawaszkiewicza). Fantastyka z Naszej Księgarni kojarzy się głównie z serią „Stało się jutro". Co ciekawe, seria ta powstaje od początku poza głównym nurtem działalności wydawnictwa, w redakcji popularnonaukowej. Początkowo w niewiel- kich tomikach grupowano opowiadania wydrukowane wcześniej w „Młodym Techniku", obecnie bywa różnie: antologie obok tomików autorskich. Jedno pozostało bez zmiany: tylko opowiadania i nowele. Sporo debiutów. Bezwzględnie marną fantastyką raczy nas seria „Fan- tastyka — Przygoda —¦ Rozrywka" Krajowej Agencji Wy- dawniczej. Powstała pod koniec lat siedemdziesiątych jako seria „klubowa" (w rzekomej współpracy z Ogólnopol- skim Klubem Miłośników Fantastyki i SF), rychło prze- kształciła się w narzędzie do przynoszenia wydawcy ma- ksymalnych dochodów, a z ruchem fanów bodaj nigdy nie miała wiele wspólnego. Grupuje płody na poły grafomań- skie, na poły dezawuujące gatunek (np. Neurony zbrodni Penciak, Dzień czerwonego giganta Kurty, Zamieszkała planeta Weinfelda), prezentuje sporo debiutów, w więk- szości przedwczesnych. Żaden z szanujących się wydaw- ców nie opatrzyłby swoim znakiem takiego towaru. Na- kłady — jak na polskie warunki — olbrzymie, od 109 do 150 tysięcy. Od początku lat osiemdziesiątych pojawiły się zeszytowe mutacje serii KAW-u, w skandalicznym opracowaniu graficznym, drukowane na papierze gaze- towym. Wiele do życzenia pozostawia poziom redaktor- ski, błędy trafiają się nawet w tytułach (np. Zamieszkają ¦planeta Weinfelda — czy chodzi o planetę, która gdzieś mieszka?) Spośród dotychczas wydanych tytułów żaden nie osiągnął szczytów wtajemniczenia gatunku, a zaledwie kil- ka otarło się o średni poziom. Gwoli ścisłości trzeba jednak wspomnieć o dość udanej antologii opowiadań młodych polskich autorów Spotkanie to przestworzach (ukazała się poza serią) i dwóch godnych uwagi powieściach: Zajdla i Żwikiewicza. W roku 1983 ruszyła seria Wydawnictw Alfa, zakrojo- na szeroko, gdyż ma się składać z kilku mutacji, odpo- wiadających głównym nurtom gatunku. Każda z podserii ma własny znak graficzny i numerację. Od przypadku do przypadku wydają fantastykę takie wydawnictwa, jak Śląsk, Pomorze czy Wydawnictwo Łódz- kie, dawniej także Książka i Wiedza oraz PAX. Tak więc serie wydawnicze zdominowały polski rynek. Pewną osobliwością wobec ogromnej koniunktury wyda- je się rezerwa ze strony wydawnictw, które przypatrują się sytuacji z lekkim przerażeniem i ze swej strony nie czynią nic, by trend wyprzedzić lub choćby mu sprostać. Powodują to z jednej strony narzucone ograniczenia mocy produkcyjnych, a z drugiej — nieufność, jeśli nie wręcz niechęć do tej literatury. Brakuje fachowców, do których można by się odwołać, ponieważ krytyka literacka pomija fantastykę, traktując ją jako coś podrzędnego, podejrzane- go czy nawet niestosownego, lekturę w sam raz dla oświe- conych kucharek. W rezultacie doradcą redaktora może zostać nie fachowiec, lecz ten, kto się za niego uważa. Skutki łatwo przewidzieć: zanim jedna z najlepszych ostat- nio powieści SF Druga jesień ukazała się w Poznaniu, zo- stała odrzucona przez recenzentów Czytelnika. Wydawnictwa upierają się przy tradycyjnej strukturze (podział według stref językowych), gdy tymczasem sen- sowniejszy byłby układ hybrydowy (strefowo-gatunkowy). Oznaczałoby to konieczność wydzielenia redakcji zajmują- cych się tylko fantastyką bądź tylko SF, co przy obecnej zachowawczości oficyn jest nie do pomyślenia. Powołanie specjalnego wydawnictwa SF nie wydaje mi się sensow- ne. Owszem, byłoby bardzo dochodowe, lecz ucierpiałby na tym rynek pozbawiony obecnej konkurencji, Jak wygląda sytuacja na rynku autorskim, kto pisze dla zaprezentowanych struktur wydawniczych? nV Polsce dzia- ła około stu autorów, z czego liczy się kilkunastu. Najlep- sze utwory krajowe dorównują szczytowym osiągnięciom zagranicznym, ale jednocześnie nastąpiło rozwarstwienie utworów pod względem ich jakości: wzrosła niepomiernie ilość tego, co na Zachodzie określa się mianem „pulp" (miazga, papka). Między Leniem a następnymi pisarzami nadal utrzymuje się dystans, choć jakby mniejszy niż jeszcze dziesięć lat temu. Oprócz autora Solaris do krajo- we.; czołówki należą: Janusz A. Zajdel, z wykształcenia fizyk, uprawiający gatunek od dwudziestu lat (zmarł w 1985 roku); Adam Wiśniewski-Snerg i Wiktor Żwikie- wicz. Zajdel stosunkowo niedawno odnalazł własną for- mułę i powieściami Cylinder von Troffa, Limes injerior i Wyjście z cienia dowiódł, iż w polskich warunkach możliwa jest bardzo współczesna i nośna formuła political fiction. Twórczość Wiśniewskiego-Snerga, którego Robot okazał się w swoim czasie objawieniem, pokrewna jest w przesłaniu powieściom Philipa Dicka. Wiktor Żwikiewicz rokuje wielkie nadzieje, w druku znajdują się następne powieści jego autorstwa. Z młodych pisarzy uwagę zwra- ca twórczość Marka Baranieckiego i Andrzeja Zimniaka, a z najmłodszych — Rafała A. Ziemkiewicza i Jacka Piekary, który prawdopodobnie postanowił specjalizować się w fantasy. nowym zjawiskiem jest pojawienie się nurtu politycz- nego, reprezentowanego przez książki Zajdla i Żwikiewicza, a także Edmunda Wnuka-Lipińskiego i Macieja Parow- skiego. Natomiast światowe tendencje do odchodzenia od „twardej" fantastyki naukowej (fantasy, social fiction, hor- ror) jeszcze się u nas nie upowszechniły. Jeżeli ktoś pró- buje ominąć naukowe rafy gatunku, to o wiele częściej z powodu braku kompetencji niż dla wysokich wzglę- dów artystycznych. W ogóle poziom przygotowania pisa- rzy SF pozostawia sporo do życzenia; wśród młodych wie- lu wybrało fantastykę ze względów czysto koniunktural- nych, toteż różnica między ich utworami a twórczością starszych kolegów związanych z nauką (Fiałkowski, Zajdel, Wnuk-Lipiński, Boruń) jest aż nadto wyraźna. Jestem przekonany, że dobra passa polskiej fantastyki utrzyma się przez najbliższe lata. Sięga po nią przede wszystkim młodzież, a coraz częściej i starsi. Literatura ta — mimo orientacji na masowego odbiorcę — wolna jest od niektórych niepożądanych cech np. kryminałów. Nie bez znaczenia dla tej popularności wydaje się mizeria polskiej literatury współczesnej, która w opinii wielu krytyków po prostu nie istnieje — a ludzie uciekają od pustego miejsca tam, gdzie spodziewają się znaleźć coś dla siebie. Dzień dzisiejszy literatury przyszłości (rozmowa z Lechem Jęezmykiem) — W poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, w którym miejscu między sztuką, rozrywką a szmirą plasuje się fan- tastyka naukowa, proponuję podział ról. Ja wezmę na siebie rolę sceptyka, pan natomiast — rzecznika science fiction. Lech Jęczmyk: — Zgoda. — Najbujniejszy rozwój literatury SF przypada na wiek XX, w którym powstały największe dzieła tego gatunku, tworzyli i tworzą najwięksi jego mistrzowie. Dlaczego żaden z nich nie otrzymał Nagrody Nobla, a nawet do niej nie kandydował? Lech Jęczmyk: — Nagrodę Nobla otrzymało tak wielu podrzędnych i zapomnianych pisarzy, że przestała być ona miernikiem obiektywnej wartości literackiej. Jednocześnie wielu znakomitych pisarzy nie uhonorowano nagrodą. Jestem zdania, że utwory niektórych twórców SF: Wellsa, Dicka, Ursuli Le Guin, Lema, braci Strugackich będą czy- tane jeszcze wtedy, kiedy nazwiska wielu laureatów Nobla zostaną zapomniane. Zresztą ostatnio w jednym z pism amerykańskich natknąłem się na opinię, że murowanym kandydatem do nagrody powinien być nasz Lem. — Czy było to pismo poświęcone zagadnieniom SF? Lech Jęczmyk: — Tak. — Spotkałem się z wieloma zagorzałymi przeciwnikami gatunku SF. Miron Białoszewski w wypowiedzi dla „Fil- mu" określił SF wręcz jako „podejrzaną literaturę". Lech Jęczmyk: — Fantastyka naukowa ma tyle samo gorących zwolenników, co zaciekłych przeciwników. Proszę zwrócić uwagę, że ci ostatni z reguły nie przeczytali żad- nego utworu SF — skąd zatem biorą się ich dyskrymina- cyjne zapądy? To tak, jakby ktoś krytykował operę bez wysłuchania choćby jednej arii. Natomiast z moich do- świadczeń wynika, że czytelnik SF jest bardzo krytycznym odbiorcą tej literatury, ale jednocześnie bardzo wiernym. Dochodzi do paradoksu: oceniając krytycznie większość dzieł zaliczanych do tej literatury, kupuje równocześnie wszystko, co mu wpadnie w ręce. Zjawisko to dostrzec można przede wszystkim u nas, ale i w USA, w Wielkiej Brytanii... Taki stan rzeczy skłania wielu podrzędnych pisarzy do chałtury. — Ich płody stanowią, zdaje się, znaczny procent pro- dukcji zaliczanej do naukowej fantastyki. Jak pan sądzi — w czym jeszcze upatrywać przyczyn zalewu nijakości? W ograniczeniach gatunku, niesprawności tych, którzy go uprawiają, uprzedzeniach krytyków, a może w braku wspólnych z „normalną" literaturą kryteriów? Lech Jęczmyk: — We wszystkim po trosze. W science fic- tion odnajdujemy to samo, co w „normalnej" literaturze: od dzieł sztuki do najgorszej szmiry. Jest literatura rozryw- kowa, eskapistyczna, są seryjne czytadła. Jednak lekcewa- żące podejście nie wyjaśni rosnącego znaczenia SF w kul- turze obecnego stulecia. Tradycyjne kryteria krytyki literackiej są tu niewystar- czające. Po zastosowaniu aparatu tradycyjnej analizy kry- tyczno-literackiej (badanie budowy, stylu, języka) za burtą pozostanie i tak to, co decyduje o przynależności do SF. Należy wprowadzić dodatkowe kryterium — wartości este- tycznej pomysłu paranaukowego. Spróbujmy wyłowić je w ten sposób: streszczenie tradycyjnego utworu literackie- go nie mówi nic o jego wartości, natomiast samo streszcze- nie utworu fantastyczno-naukowego ma wartość este- tyczną. — Jednak wiele utworów SF nie nadaje się po prostu do czytania... Lech Jęczmyk: ¦— To samo dotyczy każdej innej literatury. Trzeba by policzyć, jaki procent tamtej produkcji nie na- daje się do czytania. Zarzuty słabości wobec SF tracą na sile, gdy uświadomimy sobie, że nawet jeśli uznani pisarze sięgali po tematy fantastyczno-naukowe, wcale nie powsta- wały wtedy utwory lepsze. Świadczy to przynajmniej o specyfice gatunku. Co do jego możliwości: margines na literackie „wyżycie się" jest tu taki sam — i nie do końca się g° wykorzystuje. Nic też nie stoi na przeszkodzie, by wyposażyć SF w bogate osobowości i napisać to wybitnym, stylem. Fantastyka to wielobój; ogromnie trudno znaleźć pisarza, który by spełnił wszystkie postulaty doskonałego utworu SF jednocześnie. Dotychczas niewielu wybitnych, pisarzy brało się za fantastykę naukową —¦ może stoimy w przededniu zmiany? Wiele na to wskazuje. __ Tymczasem krytycy literaccy ciągle mają złe zdanie oSF. Lech Jęczmyk: — To wynika częściowo z niekompetencji. Ale nie tylko. Bezradność krytyki literackiej w stosunku do SF przypomina bezradność Koźmiana w stosunku do romantyzmu. — Sugeruje pan nowy przełom literacki? Lech Jęczmyk: — Nie żyjemy w XIX wieku, dziś doko- nanie totalnego przełomu jest mało prawdopodobne. W po- równaniu jednak z „normalną" literaturą SF stanowi roz- szerzenie konwencji i dlatego trudniej ją pisać. — Na czym polega to rozszerzenie konwencji? Lech Jęczmyk:—Pisząc powieść obyczajową lub histo- ryczną mamy dany świat, do którego odwołują się autor i czytelnik. Gra toczy się według reguł wszystkim znanych i od dawna ustalonych. W utworze SF tworzy się także reguły gry. Należy wymyślić nie tylko bohaterów, ale 1 świat, w którym żyją i działają; świat ów musi być na tyle atrakcyjny i spójny, by czytelnik chciał weń uwierzyć przynajmniej na czas lektury. Stanisław Lem tak to ujmu- je w Fantastyce i juturologii: „Pisarz, oddany tematyce współczesnej, problemów palących sobie nie zmyśla, oby- czajów, kodeksów, wojen, ideologii na własną rękę nie sporządza, bo przecież ma to wszystko przed oczami (...). Natomiast w fantazji (...) musi pisarz problemy wymyślić, kodeksy skonstruować, wynaleźć obyczaje, czyli nie jest on jak inżynier przerzucający mosty przez rzekę ani jak ten, kto się przymierza do muru, bo go chce przeskoczyć; on sam najpierw rzekę wykopie, wodę korytem puści, sam pierwej zbuduje wysoki mur, ponastawia co niemiara przeszkód, a potem będzie ze skóry wyłaził, żeby je po- konać". — Metody tradycyjnej analizy literackiej okazują się z jednej strony niewystarczające w odniesieniu do SF, z drugiej — nie sposób z nich zrezygnować zupełnie. Spró- bujmy rozłożyć SF na czynniki i przyjrzeć się każdemu z osobna. Generalną niekonsekwencją, którą należy wy- tknąć gatunkowi, jest sprzeczność w opisywaniu wyimagi- nowanych światów przyszłości językiem, którym posługu- jemy się dziś. Wiadomo przecież, że kształt języka, zasób jego słów, ich znaczenie — zależą od epoki, od rejonu geograficznego, od tego, kto się tym językiem posługuje... Nieuwzględnianie tego jest daleko idącym uproszczeniem, skazującym na niepowodzenie większość pracowicie wy- myślanych intryg i demaskującym niewiary godność przed- stawianych wizji. Lech Jęczmyk: — Istnieją utwory SF, które usiłują po- sługiwać się językiem przyszłości lub językiem innej cywi- lizacji, naszpikowane obco brzmiącymi słowami i wyma- gające słowniczka. Myślę, że prozę tego typu należy trak- tować jako przywiezioną z innego czasu i innego świata i przetłumaczoną na nasz język. — Czy jest to zabieg dopuszczalny? Lech Jęczmyk: — Jeżeli bohater porusza się w świecie sobie znanym, język brzmi dlań normalnie. Inaczej byłoby przy przeniesieniu bohatera z czasów obecnych w przy- szłość. Pisarz fantasta ma zatem prawo do zastosowania neologizmu bez natychmiastowego wyjaśniania jego zna- czenia. Z jedną z ciekawszych prób ukazania obcości języka ma- my do czynienia w The Great Cosmic Fuck Vonneguta. Efekt obcości uzyskany został za pomocą bardzo prostego środka, a jednak działającego bardzo silnie — trudno to opowiadanie wydrukować, u nas na razie jest to niemożli- we. Vonnegut zakłada, że w przyszłości nie występuje tabu językowe w dzisiejszym rozumieniu; ludzie posługują się nagminnie słowami uznanymi dziś za nieprzyzwoite. W A Clockwork Orange (Mechaniczna pomarańcza) An- thony'ego Burgessa młodzież zorganizowana w gangi po- sługuje się slangiem złożonym ze słów angielskich i rosyj- skich. Słowo „horosho" oznacza horror-show, słowo „sta- ya" — state jail (więzienie państwowe). Książka zaopatrzo- na jest w słowniczek. W powieści Dicka Człowiek z Wy- sokiego Zamku ukazany jest język angielski zmieniony pod wpływem japońszczyzny. Bohater mówi, a także myśli w tym języku. W opisywanej przez Dicka sytuacji (połowa Stanów Zjednoczonych znajduje się pod okupacją japońską, ponieważ losy II wojny światowej potoczyły się inaczej) jest to bardzo prawdopodobne. — Opisywana w większości utworów SF sceneria to jarmarczne wykrzywienie panujących obecnie mód, tren- dów i nastrojów. Pretendując do miana literatury przepo- wiadającej przyszłość ludzkości, fantastyka ogranicza się jedynie do prostego mnożenia ilości i eksportowania pro- duktu w inne czasy. Myślę, że działając w ten sposób, pi- sarze SF nie tylko nie obronią się przed zarzutem nie- autentyczności, ale raz na zawsze odetną się od pewnych zmian jakościowych, które na pewno w świecie zajdą — nie przewidziane. Lech Jęczmyk: —(Czy słuszne jest stawianie SF wymo- gu prorokowania, skoro nawet specjalnie do tego powołana dyscyplina jest co jakiś czas zaskakiwana i nie potrafi przewidzieć rozwoju wydarzeń z wystarczającą pewnością i dokładnością? To sprawa inna, czy futurologia w ogóle jest dyscypliną naukową, skoro nauka opiera się na apo- sterioryczności, futurologia zaś z definicji działać musi a priori. Wszelkiego typu przewidywanie nie jest zadaniem literatury; jest nim oddziaływanie na wyobraźnię. Wielką zasługą i zaletą SF jest uświadamianie ludziom, że ist- nieje nieskończenie wiele możliwych przyszłości i że każda nasza decyzja dziś powzięta oznacza wybór jednej z nich, a odrzucenie innych. Literatura fantastyczno-naukowa trak- tuje o współczesnym, a nie o przyszłym człowieku, jest formą mówienia o nas do nas — trochę innym językiem. — Lem w przedmowie do Głosu Pana nazwał SF me- todą pokazywania ziemskich problemów „w innoplanetar- nym przebraniu". Lech Jęczmyk: — Natomiast angielski twórca J. G. Bal- lard powiedział, że przyszłość jest dogodnym punktem spoglądania na teraźniejszość. — Typ bohatera preferowanego przez fantastykę bardzo przypomina postać z klasycznego westernu — pod wzglę- dem jednowymiarowości. Motywy jego działania nie są skomplikowane, za to decyzje są szybkie i przychodzą z łat- wością. Może taki jest wymóg gatunku, by komiksowymi sposobami różnicować bohaterów, dzielić ich na „czarnych" i „białych" dla łatwiejszego rozróżnienia? Lech Jęczmyk: — Dawniejsza SF przenosiła akcent z bo- hatera na wydarzenia i scenerię. Bohater był jak w XVIII- -wiecznej powiastce filozoficznej — tylko obserwatorem niezwykłych wydarzeń i dziwnych światów. Uważano, że ponieważ świat jest niezwykły i zaskakujący, bohater po- winien być zwykły i dobrze znany. Dziś mamy już wiele powieści fantastyczno-naukowych ze skomplikowanymi, wielowymiarowymi postaciami. Tacy są bohaterowie Dicka, Ursuli Le Guin i choćby Kate Wil- helm. Jej powieść Gdzie dawniej śpiewał ptak traktuje 0 losach grupki ludzi, którzy uratowali się z katastrofy światowej, ale w je; wyniku zostali wysterylizowani. W ce- lu podtrzymania gatunku opracowali sposób rozmnażania się przez klonowanie, czyli odtwarzanie osobników na pod- stawie garnituru genów zawartego w komórce np. skóry. Kate Wilhelm opisuje niezwykle interesująco pokolenie klonowanych oraz konflikty wynikłe z różnic między jego przedstawicielami a pokoleniem „dawców". — Działający w określonej scenerii bohater dopiero wte- dy staje się wiarygodny, gdy autor wychodzi poza XVIII- -wieczną konwencję i przypomina sobie, że dopuszczalne jest nie tylko oddziaływanie bohatera na otoczenie, ale 1 zjawisko odwrotne; że świat zewnętrzny, wpływając na bohatera na zasadzie sprzężenia zwrotnego, zmienia go również. Przejdźmy jednak do tego, co stanowi o specyfice SF, do pomysłu. Lech Jęczmyk: — Komuś z zewnątrz trudno zrozumieć, dlaczego w SF ceni się nieraz utwory słabe literacko. Utwór SF może być ceniony między innymi za pomysł, równie rzadki w fantastyce jak w nauce. Autor amerykański Stan- ley Weinbaum przeszedł do historii SF jako pisarz, który pierwszy przedstawił kontakt międzygalaktyczny z pimktu widzenia obcych. Uznano to odkrycie za bardzo ważkie i choć Weinbaum był słaby literacko, po dziś dzień poka- zuje się go w antologiach. — Czy jednak nie drażni pana powtarzalność schema- tów stosowanych w SF? Zaledwie jakiś autor opublikuje nowa,, oryginalną intrygę, natychmiast rzuca się na jego pomysł zgraja kolegów po piórze i dopóty rzecz eksploatu- je, dopóki daje to jakie takie efekty. Sytuacja w fantasty- ce zdaje się coraz częściej przypominać sytuację w jazzie: został ustalony żelazny repertuar standardów, z którego mogą korzystać wszyscy, przy czym coraz mniej liczy się wybór, a coraz bardziej sposób „zagrania". Lech Jęczmyk:—-Alfred Bester w szkicu „Mój prywat- ny świat fantastyki naukowej" twierdzi, że pomysłami można się wymieniać, bo na kanwie tego samego pomysłu napisać można wiele różnych dzieł. W fantastyce raz wymyślona rzecz staje się wspólną własnością, wchodzi do wspólnego skarbca, inni mogą z niej korzystać bez- karnie. Cecha ta upodabnia SF do folkloru. Dzięki koczowaniu pomysłów całość SF tworzy strukturę nadrzędną w stosunku do poszczególnych utworów, jest wobec nich nadorganizmem. Czytelnik w świecie SF od- najduje pewne rzeczy znajome, do których może się od- wołać w swojej wyobraźni —¦ i jeżeli nie jest to robione bezczelnie, „pożyczanie" pomysłów ma swoisty urok, przy- dając cech wiarygodności literackiej przyszłości. — Na terenie SF szczególnie irytuje zestawienie stron naszpikowanych laserami, antymaterią, bombami kwarko- wymi — z nieudolnymi opisami życia społecznego. Gdy trzeba rozpylić na atomy średniej wielkości planetę, ra- dzimy sobie znakomicie, lecz gdy przyjdzie prognozować życie społeczne, najtęższym jantastom nagle nie staje fan- tazji. Lech Jęczmyk:—Być może jakieś wyjście z tej sytuacji przyniesie inwazja na teren gatunku pisarzy humani- stów, jak Ursula Le Guin czy bracia Strugaccy. Ciekawe zjawisko zachodzi obecnie w fantastyce amerykańskiej — wszystkie wybitne debiuty są ostatnio dziełem kobiet. Wią- że się to z przesunięciem akcentu na psychologię. Wpro- wadzenie psychologii kobiecej do gatunku zdominowanego przez mężczyzn stanowiło szokującą nowość; w efekcie wi- zje przyszłych społeczeństw ulegają zmianie. W powieści The Left Hand oj Darkness (Lewa ręka ciemności) Ursula Le Guin przedstawia społeczność uwolnioną od myślenia kategoriami mężczyzna-kobieta, ponieważ płci nie istnieją. Bohaterami innej powieści jest cywilizacja tępiona przez kolonistów z Ziemi. Ziemianie reprezentują pierwiastek męski, broniąca się cywilizacja — żeński, miękki, co nie znaczy, że słabszy, skoro w końcu odnoszący zwycięstwo. — Z jakich właściwie powodów fantastyka naukowa zdominowana jest przez Anglosasów? — Z jakich właściwie powodów fantastyka naukowa kańskiej stanowi kontynuację nurtu powieści romantycz- nej. Czerpie ona z tradycji tej literatury, której nurt nigdy tam nie wygasł. W Polsce tradycja ta była przerwana, stąd polska SF to zjawisko powstające od nowa i w wyniku inspiracji z zewnątrz. Ale myślę, że i my jesteśmy w prze- dedniu skoku jakościowego. — Czy typowa dla SF rozbieżność między wysokimi wymogami tematyki a niskim poziomem jej potraktowania nie bierze się przypadkiem ze znacznego skomercjalizowa- nia gatunku? Wiadomo, że gdzie w grę wchodzą pieniądze, tam preferowane jest nie to, co dobre i ambitne, lecz co schlebia gustom masowego czytelnika, co się sprzedaje i przynosi dochody. Lech Jęczmyk: — W dzisiejszych czasach większość dzie- dzin życia została dotknięta komercjalizmem, ale świado- mość tego nie powinna stanowić przeszkody dla prawdzi- wego artysty. W Stanach Zjednoczonych, gdzie rynek jest bardzo nasycony fantastyką, trafia się tylko kilka best- sellerów rocznie. U nas konkurencyjność jest mniejsza, mamy mniej tytułów, więc z konieczności wydaje się je w wyższych nakładach. Skomercjalizowany rynek zapew- nia wprawdzie byt pisarzom kiepskim, ale również stosun- kowo szeroki odbiór pisarzom wybitnym. Ballard pisze trudne utwory bez żywej akcji, a jednak znajduje czytel- ników. Gdyby nie działał w obrębie SF, miałby więcej re- cenzji w pismach literackich, ale mniejsze nakłady. — Żeby książka mogła się sprzedawać, musi wabić ko- lorową, dobrze skomponowaną okładką. W handlu okład- ka liczy się bodaj czy nie bardziej niż zawartość... Lech Jęczmyk:—Brakuje polskiego stylu okładki SF. Trudno się dziwić grafikom, że go nie wypracowali, skoro wydawano niewiele utworów. Kolorowe okładki w stylu realistycznym są zjawiskiem typowo amerykańskim, nie istnieją we Francji i Anglii. Fantastyka jest wyjątkowo trudna do przedstawienia graficznego — podobnie jak w filmie trzeba tu skonkretyzować wizję, która w słowach rysuje się mgliście. Mamy dobrych grafików, może wśród młodych, czytających SF, taki styl będzie mógł się wy- tworzyć. Trzeba czuć gatunek, by dać dobrą okładkę. — Swego czasu lansowano usilnie inner space — nowy kierunek w fantastyce. Lektura niektórych utworów zal\- czanych do inner space nasuwa skojarzenia np. ze stru- mieniem świadomości stosowanym przez Joyce'a. Czy ozna- cza to zbliżenie fantastyki do literatury głównego nurtu, •W dodatku tej najambitniejszej? Lech Jęczmyk: — Termin inner space po raz pierwszy zastosował Ballard w odniesieniu do własnej twórczości. W odniesieniu do innych termin ten traci wyrazistość. Ballard maluje wewnętrzne krajobrazy, opisywana przez niego sytuacja jest odbiciem stanu psychicznego bohate- rów. Była to ciekawa próba. Zwykle z takich szkół i kie- runków pozostają założyciele — albo główni przedstawi- ciele. Z perspektywy lat można powiedzieć, że ich buń- czuczny atak na tradycyjną fantastykę nie powiódł się. Doświadczenia inner space wzbogaciły SF, ale jej nie roz- biły. W tej chwili nic nie zapowiada kolejnego wyłomu. SF wyszła z getta, istnieje ożywiona wymiana między fan- tastyką a literaturą piękną. Fantastyka pociąga beletry- stów, literatura głównego nurtu przejmuje niektóre chwy- ty SF. Niektórzy pisarze, jak Kurt Vonnegut jr, z powo- dzeniem zagospodarowują pogranicze między nimi. listopad 1977 Siedem grzechów głównych polskiej science f iction Spytałem raz znajomego księdza, który z racji przynależ- ności do zgromadzenia werbistów sporo jeździ po Polsce, gdzie w naszym kraju znajduje się największe zagłębie grzeszników. Zdumiało go postawienie sprawy w ten spo- sób, niemniej po namyśle wymienił miasto na północy — Płock czy Tczew, nie pamiętam dokładnie. Tam ludzie spowiadali się z dość grubych rzeczy, osądził. Zapewne pytanie o związek między grzesznymi skłon- nościami a miejscem, gdzie występują, znamionuje podej- ście ciekawostkowe. Nie uważam jednak, żeby wynajdywa- nie powiązań między elementami świata bardzo odległymi było zajęciem płochym do końca — piernik to ma do wia- traka, że powstał ze zmielonego w nim ziarna. Gdy po- wiem, że terytorium fantastyki naukowej wydaje się w szczególny sposób sprzyjać naruszaniu reguł obowiązu- jących dobrą literaturę, wielu się obruszy. Tym razem nie podejmę się obrony tak postawionej tezy, choć mógłbym próbować na przykład tak: tam, gdzie trzeba zbudować cały świat od fundamentów po firmament, nadarza się wię- cej okazji do pomyłek niż tam, gdzie wystarczy sprawne naśladownictwo. Science fiction nie wymaga ani od piszących, ani od czytających żadnego szczególnego wtajemniczenia — w tym sensie, że ktoś, kto jej towarzyszy od lat dziesięciu, nie powinien doznawać poczucia przewagi nad tym, co ją polubił zaledwie od lat dwóch. Dość krótki okres wy- starczy do zorientowania się w tematyce, pomysłach, pre- ferencjach gatunku; także do tego, by pokusić się o spo- rządzenie rejestru jego znaczniejszych przewin. Czytuję fantastykę od dwudziestu lat i za cały zysk ze sterty leżą- cych za mną książek mam tylko malejącą z roku na rok ilość złudzeń. Nie prowadziłem żadnych badań statystycznych, odwo- łując się do zwykłych czytelniczych wrażeń. Zdaję sobie również sprawę, że jakimkolwiek sposobem sporządzona lista wybijających się grzechów tej literatury pasować bę- dzie równie dobrze do jej wersji francuskiej, czeskiej czy amerykańskiej, nie jest zaś domeną wyłącznie polską. Przykłady, które podaję, są częściowo prawdziwe, a częś- ciowo zostały wymyślone — rozstrzyganie, które są któ- re, niech posłuży zabawie czytelnika. Poza jawnymi przy- kładami z twórczości Lema, który się nie obrazi, gdyż sam jest zaciekłym krytykiem własnej twórczości, starałem się nie podawać żadnych nazwisk ani konkretnych tytułów — z obawy przed prześladowaniami. Jak już miałem okazję się przekonać, ambicję autorów łatwo urazić, a getto jest małe. GRZECH I: TYTUŁ Nie do wiary, jak monotonne i nużące są imiona płodów wyskakujących masowo spod piór kierowanych rękami rodzimych fantastów (nie inaczej wśród rzeczy importowa- nych, ale to żadne usprawiedliwienie). Jedno-, a w wyjąt- kowych wypadkach dwuwyrazowe tytuły niemal progra- mowo rezygnują z oryginalności na rzecz skromności, sztampy, cichego kamuflażu, szarzyzny. Najczęściej autor opatruje dzieło jednym rzeczownikiem. Za tytuł cieszący się największym wzięciem w polskiej fantastyce wypada uznać KONTAKT; dalej ida INWAZJA, TEST i MISJA. Dziecko w drodze — jak będziemy je wołać? SEN, PRÓBA, PATROL, ROBOT, ENKLAWA, OAZA, EKSPERYMENT, SPOWIEDŹ, POWITANIE, LOT, POWRÓT — same cisną się na myśl w takich przypadkach, nic też dziwnego, że wielu autorów wpada na swe szczęśliwe tytuły jednocześ- nie. (Np. zarówno Stanisław Lem, jak Roman Lewandow- ski wybrali dla swych opowiadań tytuł „Inwazja" — co dziwniejsze, obydwa dokonania są równie godne uwagi). Żeby więc uniknąć posądzenia o plagiat, dobrze jest rzeczownik opatrzyć przymiotnikiem, najlepiej wyjętym 2 arsenału etatowych określeń gatunku. PILOT KOSMICZ- NY, INSTRUKCJA POKŁADOWA, WARIANT AWARYJ- NY, STREFY ZEROWE, IDEALNE ROZWIĄZANIE — coś w tym rodzaju. Tytuły typu ZEMSTA KOSMOSU, OB- SZAR NIECIĄGŁOŚCI, SPOSÓB UMIERANIA, PRACOW- NIA PROFESORA TRYXA należy w tej sytuacji uznać za wręcz wymyślne. Oczywiście jednowyrazowy tytuł nie dyskwalifikuje utworu z góry, ponieważ w wielu przypadkach taki właśnie — zwięzły, niewymyślny — pasuje jak ulał. Sta- nowi syntezę tekstu, podkreśla jego głęboką humanistycz- ną wymowę, czasem stanowi autorski komentarz. Między tytułem a zawartością przezeń firmowaną zachodzi nie- kiedy analogia strukturalna: zgrzebność odpowiada zgrzeb- ności, brak polotu — brakowi polotu itd. W akcie obra- nia tytułu treściwego i krótkiego jak klaśnięcie policzka manifestuje się bez reszty autorska indywidualność. Innego rodzaju tandetnym zabiegiem, teraz już rzadziej stosowanym, jest umieszczanie za wszelką cenę w tytule słów demaskujących przynależność utworu do gatunku SF. W literaturze typu kryminalnego takimi słowami są: zbrod- nia, morderstwo, inspektor, śledztwo, zabił itd., w grozie — duch, wilkołak, sabat, upiór, widmo itd. Tytuiy tego typu są dzisiaj z polskiej fantastyki eliminowane, po częś- ci ze względu na jawną nędzę artystyczną, a po części dlatego, że przeżyło się stosowanie dla SF wyróżnika, swoi- stego stempla na czole, informującego kto zacz. CZŁO- WIEK Z MARSA, ZAGUBIONA PRZYSZŁOŚĆ czy RA- KIETOWE SZLAKI w czasach mizernego ilościowo rozwo- ju fantastyki pełniły rolę znaku rozpoznawczego dla czy- telnika, amatora takiej literatury. Dziś tę sprawę załatwia- ją projekty plastyczne okładek, znaki graficzne serii, na- zwiska autorów wreszcie. Ostał się natomiast drugi po- wód — moda, tradycja. OBOJĘTNE PLANETY, KOS- MICZNY MELDUNEK, KOSMODROM czy PRZYBYSZE gwarantują od razu odpowiednio szeroką, bo ponadziem- ską skalę. Nazywanie w ten sposób książki lub opowiada- nia jest częścią swoistego rytuału, odgrywanego przez twórcę przed czytelnikiem. Trzeba jednak przyznać, że i w obrębie tego paradygmatu trafiają się odkrywcze i fra- pujące mianowania, np. WIR PAMIĘCI, ŚPIEW KRY- SZTAŁU czy choćby WRÓBLE GALAKTYKI. Pod względem urody tytułów główny nurt bije fan- tastykę na głowę. Wspaniałe tytuły wymyślał Hemingway: ZA RZEKĘ, W CIEŃ DRZEW; SŁOŃCE TEŻ WSCHODZI; KOMU BIJE DZWON. Nie gorszy był Marek Hłasko: SO- WA, CÓRKA PIEKARZA; DRUGIE ZABICIE PSA; WSZYSCY BYLI ODWRÓCENI; PIERWSZY KROK W CHMURACH; GŁUPCY WIERZĄ W PORANEK. Zdaje sięr że czasownik użyty w haśle przeznaczonym na tytuł zasad- niczo wzmaga jego urodę. Przykłady innych równie do- brych tytułów (nie tylko z fantastyki): WITAJ, SMUTKU; ŻYCIE RAZ JESZCZE; SINDBAD NA RQM-57; ZAWRÓ- CIMY KIJEM WISŁĘ; SERCE TO SAMOTNY MYŚLIWY; FOTEL NA AUTOSTRADZIE; KOSMODRAM MACHU PICCHU, CZYLI HISTORIA OKRUTNA O MIŁOŚCI I ZBRODNI, O ZWYCIĘSTWACH, UPADKACH I ROZ- TERCE WALECZNEGO TRISTANA 4381 W NAJWSPA- NIALSZEJ GALAKTYCE WSZECH-ŚWIATA. GRZECH II: NAZWY, NAZWISKA Utarło się jakoś, że astronauci muszą nazywać się krótko ale treściwie, np. Pirx czy Bregg (Alf, Told, Gab, Terlr Broł, Les, Ston, Golt, Alk itd.). Wszelkie podobieństwo do nazwisk czy imion przeszłych bądź teraźniejszych — z gó- ry wykluczone. Toteż karty polskich opowiadań SF zalud- niają osobnicy zwący się Urg, Pal, Treg, Soi, Barg, Ciss, Snerg, Per. Jeżeli autor inteligentny, przy sto dziewięt- nastym imieniu tego typu, porządnie zmordowany (liczba kombinacji ograniczona) zaczyna podejrzewać, że coś nie tak. Niektóre z jednosylaibowych imion dostają wtedy przedrostek lub końcówkę, takie wszakże, by z góry wy- kluczyć wszelką zwyczajność i niefantastyczność. Peret, Hobarg, Tregor, Phurg — już lepiej. Ale dusza prawdzi- wego fantasty wyje jednak do tamtych — Urg da się wyrzucić spomiędzy warg tłamszonych nawet przeciąże- niem 14 g w impulsie pikosekundowym. Stanisław Leni w przypisach do Fantastyki i juturologii twierdzi, że jeśli tylko dramatis personae noszą jedno- sylabowe imiona lub nazwiska, należy bezwarunkowo lek- tury zaprzestać. Tego rodzaju radykalizm wykazuje jednak w stosunku do amerykańskiej SF, toteż polscy autorzy mogą tę uwagę zlekceważyć. Zwolenników kosmosu zaludnionego rodakami denerwu- je nadawanie bohaterom imion i nazwisk anglosaskich. Oprzeć się tej tendencji trudno, gdyż Anglosasi zdomino- wali zarówno fantastykę, jak astronautykę. Z kolei druga skrajność prowadzi do nie zamierzonych efektów komicz- nych, gdy Zbych, Rom, Orzec, Bański czy Józef Dolniak pysznią się w swych wspaniałych kosmolotach. Niektórzy autorzy są zwolennikami internacjonalizrnu ilościowego wśród uczestników wypraw, toteż w ich utworach Boży- dar Popwasiljew ma szansę spotkać się na pokładzie z Martynem Pietkiewiczem. Od czasu Edenu bohaterowie biorą też imiona od pełnionych funkcji, np. Kapitan, Na- wigator, Filozof. Przy dobieraniu nazw planet, statków itp. trudno wy- różnić zdecydowane tendencje. Automaty chrzci się auto- matycznie, np. AP-15. Planety nieznanego układu — Pierwsza, Druga itd. lub wymyślniej — Alfa, Beta itd. W literaturze, nawet fantastycznej, nie brak przykładów dobrych, oryginalnych nazwań bohaterów. Witkacowski Guybal Wahazar, Lemowski Pgwrrk i Hmrrwggh (czy coś koło tego), a na pewno Teremtak, Aldolicho i Grdysie — czyż to nie lepsze od MMX-4? GRZECH III: BOHATER Czy zwróciliście uwagę, że słynny astronauta Pirx nie dorobił się rodziny? Nic nie wiadomo o jego żonie czy dzieciach (pewną dziewczynę klepnął w tyłek i uciekł), ale także o ojeu, matce czy rodzeństwie — wypluła go kos- miczna Izba Dziecka czy też został zsyntetyzowany w pro- bówce? Stanisław Lem tłumaczy tę anomalię następująco: ,,Zamierzałem napisać jedno, najwyżej dwa opowiadania, a tymczasem rzecz niespodziewanie dla mnie samego nagle się rozrosła. Nie było więc już możliwości poszerzenia wspomnianego tła, gdyż skąd nagle na głowę Pirxa mia- łaby spaść rodzina". W rezultacie o Pirxie powstała cała seria opowieści — lecz jego życie osobiste jak było ubogie, tak pozostało. Starokawalerstwo wybrał również inny kosmiczny wyga i obieżyświat, Ijon Tichy. Tu sprawa jest prosta — uga- nianie rakietą od układu planetarnego do układu plane- tarnego pochłania tyle czasu, że na sprawy osobiste nie pozostaje nic... Ale i całkiem zwyczajny astronauta, sze- regowiec kosmicznej wyprawy lub członek patrolu żyje so- bie samotnie jak palec. Bardzo rzadko tęskni do kogoś, rosi łzą stare zdjęcia, boć wiadomo z góry, że gdy wróci, nikt na niego czekał nie będzie. Trudno sobie wyobrazić wrzesz- czące niemowlaki na pokładzie albo wytworne jednostki kosmicznego zwiadu ciągnące za sobą garkuchnie i sznury z bielizną. Załogi są przeważnie męskie, a gdy się trafi kobieta w kombinezonie, nikt nie śmie jej naciągać na po- sługi seksualne. Na szczęście ta zgubna dla rodzaju ludz- kiego tendencja zaczyna się jakby załamywać. Wielka ilość spraw w książkowym kosmosie ustaliła się per analogiam do dziedzin żeglarskich — ot, choćby całe nazewnictwo. Może więc i tryb postępowania wilków próż- ni będzie identyczny jak wilków morskich? Wachty po szesnaście godzin na nogach, gdy służba, ale po powrocie na macierzysty kosmodrom — szmal do kieszeni i w kurs? Oj, myliłby się bardzo, kto chciałby widzieć naszych bla- dych chłopców o źrenicach zmętniałych od wpatrywania się w instrumenty — w kosmicznych spelunkach, otoczo- nych wianuszkiem dziwek. Owszem, dobrze gdzieś wyje- chać, najlepiej w ustronne miejsce — i samotnie. Alkohol, miłość, śpiew — to rozrywki nie dla chłopców z „Trans- galaktiku". Urlopujący astronauta dużo spaceruje, obra- cając pod kopułką ważkie problemy Wszechświata. Gdy tylko posłyszy krzyk o pomoc, rusza z kopyta ocalając ko- biety, dzieci i psy. Własna tężyzna trochę go żenuje, nawet jakby się wstydził sprawności mięśni, refleksu, żelaznej kondycji. Najszczęśliwszy jest sam ze sobą. Indywiduum, bez którego nie potrafi się obejść żaden autor science fiction, jest profesor. Genialny, sam jak palec, spędza długie godziny w laboratorium. Dokonuje epoko- wych odkryć. Często miewa obsesje, od których wichruje, zamieniając się w szalonego profesora. Żadne ogranicze- nia współczesnej nauki — limity finansowe, priorytety, ingerencje polityków — zdają się go nie dotyczyć. Powoływanie na kartach tuzinami astronautów i profe- sorów jest wysoce niebezpieczne. Jako tytani umysłu (wie- dza współczesnego kosmonauty dorównuje profesorskiej) mogą łatwo ośmieszyć autora, który takim tytanem nie jest. Stąd częste przypadki, że powieściowi profesorowie i astronauci pozostają genialni tylko z nazwy. Autor wy- musza na czytelniku wiarę w coś, na co brak pokrycia w tekście. Podobnego kalibru sprzeczność zieje między pre- zentowanym przez ludzi próżni poziomem umysłowym a supertecłinicznym wyposażeniem obiektów pilotowanych. Jakim cudem te statki, o parę klas bijące stopniem kompli- kacji współczesne samoloty pasażerskie, w ogóle dolatują do celu? I na mocy jakiego zrządzenia tak się szczęści ob- sługującym je idiotom w życiu i pracy zawodowej? Prze- cież, jak to ładnie ujmuje Stanisław Lem, „autorowi nie wolno robić bohaterom przyjemności dlatego, bo im sprzyja". Prawdziwą udręką dla czytelnika jest tzw. bohater pozy- tywny. Aby jego szlachetność i dobroć mogły zajaśnieć pełnym blaskiem, autor fantasta zmuszony jest każdora- zowo umieszczać w utworze pewną ilość wyjątkowych kanalii. Kanalie też są mądre, ale nie tak mądre i prze- biegłe jak pozytywny. Ten dwumetrowy superman nie za- śnie, gdy porządnie nie pomyśli o szczęściu ludzkości. Nie imają się go kule ani intrygi — zawsze zwycięża. GRZECH IV: ZADĘCIE Według trzytomowego słownika języka polskiego zadęcie to „pretensjonalne podnoszenie wartości, rangi czegoś, po- kazywanie siebie lub czegoś takim, jakim się nie jest". A więc rodzaj mistyfikacji, tylko że całkowicie na serio. Czy można czynić gatunkowi zarzut z tego, co — zdawało- by się — jest sednem jego metody i stanowi do pewnego stopnia o jego tożsamości? Trudno traktować science fiction jak skromnisię, bo wobec czytelnika zachowuje się raczej jak tęga kurtyzana niż jak szara mniszka. Przeważnie też równie mało daje, jak wiele obiecuje. Skromność nigdy nie była jej mocną stroną: pretensje do rozstrzygania spraw całej planety, cy- wilizacji czy galaktyki są u niej na porządku dziennym. Dokładając zadęcie do sterty zarzutów mam przede wszystkim na myśli ów nastrój szalonej powagi, jaki nie schodzi z kart wypracowań polskich fantastów. Astronauta rzadko jest w nich osobą prywatną, często natomiast — Przedstawicielem Cywilizacji, Nieustraszonym Odkrywcą, Posłannikiem Ludzkości. Nie pozwala zapomnieć o tym ani sobie, ani czytelnikowi. Jeśli Ambasadorowi Rozumnych zdarzy się oddać młode życie na obcej planecie (trzeba jakoś wzruszyć czytelnika), cóż stoi mu przed oczami w godzinę śmierci? Żona, rodzina, ukochana? Siwy, su- rowy Bóg? Ulubiony pies czy gatunek koniaku? W takim momencie astronauta marzy o dotyku ziemskich traw, tęskni do zapachu ziemskiego wiatru, dedykuje swe cier- pienie i życie zielonym ogrodom Ziemi. Ziemia przesłania mu wzrok jak sztandar, symbol, żarłoczny bożek, któremu ciągle mało ofiar. W takim wykonaniu fantastyka naukowa bardziej koja- rzy się z nabożeństwem, z celebracją niesłychanie poważ- nego i wzniosłego ceremoniału ku czci — właśnie, czyjej? Molocha gatunku? Kapłanami jakiego bóstwa stają się pra- cownicy fizyczni w nieskazitelnie czystych skafandrach? Ich twarze jak kute w kamieniu, oczy wbite w ekrany, jakby tam zaraz miał się ukazać wizerunek Tajemnicy. Nie potrafię zapomnieć o załodze „Nostromo" z filmu Ridleya Scotta Obcy, która podczas posiłków spierała się o pieniądze lub o interpretację umowy zawartej z arma- torem. Czuło się, że to żywi ludzie, nie posągi. Mechanicy pokładowi trzymali sztamę przeciw jajogłowym z dowódz- twa statku, zaś zachowanie całej załogi wzorowane było na manierach amerykańskich szoferaków. Co w ten sposób osiągnięto? Drobiazg: prawdziwe, pełnokrwiste postacie (z wyjątkiem Asha, który okazał się robotem). Ostatnimi, którzy spostrzegają przesztywnienie powieś- ciowego świata, są jego kreatorzy. Zrezygnowanie jednak z Misji, z delegacji wystawionej grupce przez ludzkość, wyposzczoną w oczekiwaniu danych naukowych z innej części kosmosu — jest ponad siły. Cóż się wtedy robi? Ano, podkreśla dystans własny lub bohatera ironicznymi wstawkami typu: „Paragraf 13 instrukcji był tak bez- dennie głupi, że zatwierdzić go musiał jakiś debil", albo „Nasza wyprawa miała tyle sensu, że zastanowiłem się, po co w niej uczestniczę". Albo: „Niesiemy gwiazdom po- słanie z Ziemi. Proszę, proszę". Metoda ta daje znakomite rezultaty, ponieważ podkreślenie nonsensowności pewnych elementów utworu informuje czytelnika, iż autor doskonale zdaje sobie z tego sprawę, ale z absurdów nie rezygnuje dla jakichś niesłychanie głębokodupnych powodów. Czy- telnik może ich dociekać, owszem, ale nie ma szans na przeniknięcie artezyjskich intencji pisarza. Z dwóch zaprezentowanych tu szkół zadęcia, prostolinij- nej i szulerskiej, wolę zdecydowanie pierwszą. Przynaj- mniej nie maskuje kitem braku finezji. . GRZECH V: SCENERIA Jednym słowem nowy, wspaniały świat. Nowoczesna technika przeobraziła planetę nie do poznania i odmieniła ludzi. Zniknęły gdzieś dokuczliwe problemy z przeszłości. Każdy ma na życzenie, czego mu potrzeba i nie potrzeba. Chce na Wenus — leci na Wenus, chce na dno Rowu Filipińskiego — zanurza się na dno Rowu Filipińskiego. Zapragnie polatać w powietrzu w samej marynarce — naj- mniejszych przeciwwskazań; zamarzy o uczcie na dworze króla Artura — a proszę bardzo. Czasolot z podrasowanym silnikiem czeka na pasażera. Ani słowa o tym, skąd się bierze ta nieprzebrana obfitość, czyjej pracy jest konse- kwencją. Jednak, byśmy nie zgnuśnieli całkiem od braku trosk, od czasu do czasu niecny jakiś dewiator, któremu padło na mózg z dobrobytu, czyni na powszechne szczęście za- mach. Nieudolny bo nieudolny, ale zawsze na tyle groźny, by paru mniej odpornych spośród zagrożonych zdążyło wy- korkować na atak serca (ale reanimacja ich to fraszka, więc nie ma się czym przejmować), zaś paru nieugiętych face- tów mogło się wykazać odwagą i męstwem i zyskać miano bohaterów. Dziwnym trafem zagrożenie ma zawsze charak- ter ogólnoplanetarny. Odnośnie bohaterów patrz wyżej. Lwia część utworów SF rozgrywa się na statkach kos- micznych. Lśniące korytarze, ludzie w czystych kombinezo- nach, wszystko błyszczy nowością, jakby wczoraj opuściło fabrykę. Ważne jest uzbrojenie: lasery dziobowe, burto- we, bomby kwarkowe i temporalne, torpedy grawitacyjne i tym podobne świecidełka. Spory zapas antymaterii. Wy- sokie morale załóg. Zło w defensywie. Szczególnie denerwuje mnie w SF, nie tylko zresztą kra- jowej, że cała skomasowana technika albo działa bez za- rzutu, w związku z czym jej nie widać, albo na życzenie ulega awarii, po to, by dać bohaterom okazję wypróbo- wania się w sytuacjach skrajnych. Czyli albo wspaniale, albo nijak. Brak mi całego kontinuum między tymi bie- gunami: tarcia metalu o metal, wycia sprężarek, chrzęstu gąsienic. Bierze się ten niedostatek moim zdaniem stąd, iż polscy autorzy SF w większości nie mają o technice zielonego pojęcia. Polska nie jest krajem przesadnie ste- chnicyzowanym i nowoczesnym, ale i tu można obejrzeć łopatkę turbiny, która oderwała się od wirnika, przeszyła korpus i przeleciała parę kilometrów w powietrzu, albo fragment grubościennej rury, rozerwanej przez nadmierne ciśnienie. Takie konkrety bardzo pomagają wyobraźni. Technika polega na zmuszaniu martwych kawałów materii, by złożona z nich całość działała zgodnie z przeznaczeniem i bezawaryjnie. Jaka jest możliwość awarii bardzo skomp- likowanego systemu o dublowanych układach, widać naj- lepiej na przykładzie promów kosmicznych. Nie wydaje się, aby przyszłość była mniej skomplikowa- na, niż na to wskazuje teraźniejszość i historia. Także po 2000 roku materia najprawdopodobniej nie przestanie stawiać oporu ludzkim rękom, a fizycy nie odgwizdają końca II zasady termodynamiki. Natomiast ludzie będą za- równo dobrzy, jak źli — jak dzisiaj; mili lub opryskliwi, zależnie od pogody i humoru. Ziemia nie będzie rajem, a od ścian starych domów płatami odpadać będzie tynk. Na antymaterię po prostu zabraknie pieniędzy. GRZECH VI: OBRAZ SPOŁECZEŃSTWA Najczęściej robi się unik: społeczeństwa po prostu nie ma. Po głównym planie utworu pałętają się jakieś jed- nostki, ale jak urządzony jest większy organizm, do któ- rego należą — o tym sza. Zbudować wiarygodnie wy- glądające społeczeństwo jest ogromnie trudno, zgoda; część autorów bardziej jednak obawia się chyba nie trudności, a reperkusji — że pokazując konkretny model głosowali- by nim za bądź przeciw jednemu ze wzorów lansowanych współcześnie. Tymczasem siłą powieści Limes injerior Ja- nusza Zajdla jest między innymi ukazanie bohatera na szerokim społecznym tle. Bo też nie mogło być inaczej: dżunglą Zajdlowego liftera są inni ludzie i toż by dopiero wyszedł dziwoląg, gdyby autor uchylił się od wyrywko- wej choćby prezentacji tego lasu. Nie muszę chyba dowodzić, że zasady urządzenia spo- łeczeństwa wpływają na życie jednostki. Z obserwacji choćby widać, że nie ma dziedziny, na której by sio. to nie odbiło; nie ma też skutecznych sposobów, by w pełni uczestniczyć w życiu społecznym, a zasadom tym me pod- legać. Takie salto mortale udaje się tylko w fantastyce naukowej. Czego jednak wymagać od rodzimych mistrzów pióra, skoro klasyk Van Vogt opisując w Misji międzyplanetarnej statek o poetyckim imieniu „Ogar Kosmosu" (galaktyki mi- gają za oknami jak sosny w gęstym lesie), w pewnym miejscu mimochodem zdradza, iż pilotujący go półbogowie dla poskromienia chuci łykają pastylki — zapomnieli o za- braniu z Ziemi odpowiednio licznej gromady nałożnic. Tego typu niekonsekwencje trafiają się nierzadko, a wynikają ze zderzenia monstrualnie rozbudowanej sfery techniki i technologii ze skromniutko się prezentującą sferą spraw życiowych, gdzie wiele najprostszych spraw nie znalazło rozwiązania. Czasem zastosowanie w organizacji społecz- nej pewnych nowinek odbić powinno potężnymi skutkami, bo to się wydaje logiczne, ale dziwnym trafem nie wpada na to piszący. Klasycznym przykładem podobnego lapsusu jest społeczeństwo betryzowanych w Powrocie z gwiazd Lema, gdzie przez zabieg likwiduje się u ludzi agresję. Łatwo przewidzieć, że co najmniej część populacji mugia- łgby rozładować tłumione instynkty w jakichś „wyszal- niach" (od: wyszaleć się) albo przynajmniej w koszmar- nych, ociekających krwią i spermą snach. Krytyka tego akurat przypadku pochodzi od samego autora. Coś mi się zdaje, że społeczeństwo nigdy nie bądzie na tyle jednomyślne, by preferowało wyłącznie kobiety lub wyłącznie problemy trudne do zgryzienia. Znajdą się ama- torzy i jednych, i drugich, toteż serwowana w SF unifi- kacja postaci jest błędem. Zawsze też normalny człowiek wpierw będzie próbował ocalić własną skórę, a potem silił się na gesty filantropii. Prognozując aspekty życia społecz- nego trzeba pamiętać o podstawowych prawach życia, by mewiarygodności socjologiczne i spiętrzenia niekonsekwen- cji nie zabiły nie tylko dzieła, ale i czytelnika — śmie- chem. Od humorystyki nie zamierzonej jedna jest tylko rzecz gorsza w literaturze — nie zamierzona nuda. GRZECH VII: CZY KTO WIE, DOKĄD JADĘ Piosenka, której refrenu użyto w nazwie tego grzechu, zaczyna się tak: „Zaraz ruszam w długą drogę / Moje kufry stoją spakowane / Dokąd mnie uwięzie senny pociąg / Czy- je ręce mnie poniosą w dal?" Opowiada, jak nietrudno się zorientować, o umieraniu. Narrator tej piosenki wyraźnie wie, dokąd się wybiera i dokąd zajedzie. Nie wiedzą tego, niestety, całe rzesze pisarzy SF. Zostaliśmy kiedyś z Wiktorem Żwikiewiczem zaproszeni na pokaz filmowy. Między innymi obejrzeliśmy ni to ko- medię, ni to horror, ni dramat społeczny, ni metaforę — film Szpital Britannia Lindsaya Andersona. Zrealizowano go sprawnie, aktorzy — w porządku, dekoracje i rekwi- zyty — OK, nawet momenty dobrego kina — były. Ale całość nie sprawiała zadowolenia. Odnosiło się wrażenie, jakby film poszedł nie w tym kierunku, w którym miał iść, jakby ostrzał artyleryjski dotyczył czego innego niż następujące potem natarcie głównych sił. Próbowaliśmy w dyskusji wyprostować tę serpentynę, w końcu Wiktor podsumował: „Facet po prostu nie wie, dokąd jedzie". Ten grzech jest najcięższego kalibru: nie wiedzieć, po co się pisze. Co chce się osiągnąć i powiedzieć rozpoczętym, a gorzej — skończonym właśnie utworem? Bywa, oczy- wiście, że przesłanie ewoluuje w trakcie pisania, a także że go wcale nie ma przed rozpoczęciem, jest tylko pomysł na pewną fascynującą sytuację — jednak na pewnym etapie pracy bezwarunkowo ten nieodłączny element do- brej prozy musi się pojawić. Stanisław Lem w drukowa- nych przez „Odrę" rozmowach wyznaje, iż przystępując do pisania Solaris absolutnie nie wiedział, jak to się skoń- czy, nie wiedział nawet, czego przestraszył się Kelvin po przybyciu na stację. Od takiego chaosu zaczęła się bodaj czy nie najlepsza powieść w polskiej science fiction. Błądzenie autora łatwo poznać: miota się po wydarze- niach, nie podaje do nich klucza, utyka po stronach mnó- stwo zbędnego ciasta. W końcu decyduje się na coś, co nie jest może i trywialne, ale w każdym razie wymagałoby innej konstrukcji, innego budowania. Nie ma już na to chęci i taki dziwaczny twór oddaje czytelnikom. Widzie- liście kiedyś sparaliżowanego, który miałby strzaskany kręgosłup i zwichnięte w stawach kończyny, a w dodatku jego mózg został po większej części usunięty chirurgicz- nie? Mimo tych ewidentnych braków anatomicznych facet pełznie cudem po chodniku. Niemożliwe? A wśród książek SF trafiają się takie potworki — i wcale nierzadko. Podobno muzycy, chcąc się dodatkowo zorientować o wa- lorach świeżo skomponowanego utworu np. na orkiestrę, badają jego zapis nutowy — pod kątem wyłącznie estetyki. Nie chodzi o brak na partyturze plam czy oślich uszu; piękna muzyka musi być piękna już na papierze. Jej za- pis, traktowany jako system znaków nie przenoszących żadnych informacji o dźwiękach, jako rodzaj grafiki — winien sam w sobie zawierać wartości estetyczne, spra- wiać patrzącemu zadowolenie. Nie mnie przesądzać, czy takie kryterium można traktować poważnie; zbyt kurczo- we trzymanie się go prowadzi zdaje się do nadużyć. Z kolei wiadomo, jak wielkie znaczenie do estetyki swych wzorów i modeli przywiązują fizycy. O dziwo, „brzydki" model czy hipoteza przeważnie się nie sprawdzają, zupełnie jakby podejrzewanie natury o takie zboczenie było dla niej na swój sposób obraźliwe. Tendencja do estetyzacji zapisu, a bardziej struktury utworu — poprzez jej wyważenie i zharmonizowanie —¦ jest obecna w literaturze i nikt nie zabroni przepatrywać pod tym kątem także książek fantastyczno-naukowych. Rzecz prosta im bardziej autor zorientowany, czego chce, tym zgrabniejsza postać utworu (przy określonym mini- mum umiejętności). Im natomiast więcej po drodze poszu- kiwań, zmian zamiarów, tym bardziej przypomina to plą- sanie przetrąconego węża. Za jedną z najbardziej „nie- zrównoważonych" książek uznaję Wizją lokalną Lema; będę się upierał, że autor dosyć długo nie wiedział, dokąd go prowadzi tok intrygi, stąd znaczny przerost części „bi- bliotecznej" nad tym, co by się chciało traktować jako prawdziwy temat: wizytą na Encji. Gdyby ostatnią powieść Lema przetłumaczyć na język rzeźby, otrzymalibyśmy bryłę przechodzącą w inną bryłę, ze znacznie przesuniętym środkiem ciężkości. Nie twierdzę bynajmniej, że zwartość bryły, odpowiadająca zharmoni- zowaniu struktury, jest cechą tylko najlepszych dzieł, któ- rej trzeba koniecznie wymagać, niemniej w rzeczach nie- udanych struktura jest prawdziwym pobojowiskiem — bądź nie ma jej w ogóle. O ile jednak pisarz klasy Lema, nawet gdy wystartuje w nieznanym kierunku (bywa to nawet ekscytujące), zawsze gdzieś dojedzie, o tyle pisarz mało doświadczony, który liczy na szczęśliwe trafy po drodze i zbawcze pomysły, ląduje przeważnie na manowcach, ku utrapieniu czytelnika, czasem też wydawcy. Klinicznym przykładem jest pewien wieloksiąg in statu nascendi — ale miało być bez nazwisk. Łatwo wygarnąć sęki stolarstwu i jego czeladnikom — ale co potem? Potępienie czy jednak próba rehabilitacji? Okażmy jeszcze raz miłosierdzie: piętnować łatwo i nigdy nie jest to czynność nie cierpiąca zwłoki. Pytanie zasad- nicze brzmi: czy ten zatwardziały grzesznik zasługuje na wybaczenie, czy rokuje nadzieje na poprawę? Trzeba sobie zdać sprawę, że piśmiennictwo fantastycz- no-naukowe bezustannie wisi nad przepaścią. Pozbawione solidnego wsparcia realnego świata, może jedynie nawią- zywać, podczepiać się doń na różne sposoby — a są prze- cież formy, które obywają się i tez tego. Nic nie stoi oczy- wiście na przeszkodzie, aby utworom z tego pola nadawać kształty literacko doskonałe — oprócz kwalifikacji auto- rów. Pytam się jednak, kto to ma czynić, skoro ciążące nad gatunkiem odium wzgardy i lekceważenia powoduje, iż rekrutacja nowych sił autorskich dokonuje się spośród hobbystów pióra, a w najlepszym razie z grona straceń- ców literackich. Zapewne spora część zasług za taki stan rzeczy w Polsce spada na science fietion anglosaską, ten Watykan fanta- stów, którego wzory zostały u nas upowszechnione. Nie jest godny naśladowania zwyczaj, że powstaniu każdego przyzwoitego tekstu towarzyszyć musi niewspółmiernie wielka ilość mułu gatunkowego i gliny, które szybko idą w zapomnienie, a zapychają jedynie kanały wydawnicze i biblioteki. Jeszcze na początku lat siedemdziesiątych mie- liśmy szansę uniknąć tego błędu, zabójczego dla ubogich, mogliśmy zmienić na korzystniejsze proporcje rzeczy przy- zwoitych i skandalicznych. Teraz widać jak dalece dzięki niefrasobliwości redaktorów, kiepskiemu rozeznaniu tłu- maczy, braku koordynacji wysiłków — przyczyny można by mnożyć — ta szansa została roztrwoniona. Znamienne, że nie wpłynęły na poprawę stanu rzeczy instytucjonali- zacja fanowskich klubów SF, zwiększenie liczby tytułów na rynku, a wreszcie powstanie specjalistycznego pisma poświęconego tej literaturze. Może to wskazywać, do jakie- go stopnia sytuacja stała się nieodwracalna — przecież na forsowanie SF na modłę anglosaską wyraźnie nas nie stać. Wspólnie zaprzepaściliśmy możliwość ukształtowania pol- skiego modelu fantastyki naukowej, i kto wie, czy to właś- nie nie jest najcięższym grzechem. 1978, 1984 Gwiezdne wojny nie mają sensu (rozmowa z Januszem A. Zajdlem) — We wrześniu 1980 r. na konwencie Ogólnopolskiego Klubu Miłośników Fantastyki i Science Fiction w Krako- wie otrzymał pan nagrodą Ministerstwa Kultury i Sztuki za najlepszą powieść SF wydaną w 1980 roku. Jest to chyba pierwsze wyróżnienie tego typu nie tylko dla pana, ale i dla całej polskiej fantastyki naukowej. Jeśli nie li- czyć Lema, rzecz jasna. Janusz A. Zajdel: — Otrzymałem blok przezroczystego szkliwa z wyrytym rysunkiem jakby mgławicy spiralnej i napisem: NAGRODA MINISTERSTWA KULTURY I SZTUKI. Właściwie nie mam pewności, czy została przy- znana właśnie mnie i z jakiej okazji, czy jest to akt incy- dentalny, czy na przykład zapowiedź regularnego hono- rowania najlepszych dzieł w kraju. Nie dostałem do nagrody żadnego dyplomu ani zawiadomienia — nie wiem więc, czy nie padłem ofiarą mistyfikacji. — Świadczy to najlepiej o obcesowym traktowaniu tej literatury przez czynniki oficjalne. Czy — pańskim zda- niem — istnieje związek między fantastyką a polityką? Janusz A. Zajdel: — Hm... niewielki. Prawie żaden. No, chyba że ma pan na myśli politykę wydawniczą. Rynek wydawniczo-czytelniczy w tej dziedzinie de facto u nas nie istnieje, bo ilość literatury — całej — jest rażąco niska w stosunku do popytu. Sprzedaje się wszystko. Sygnalizo- wane przez księgarnie zapotrzebowanie na książkę nie jest żadnym miernikiem, sprzeda się każda rzecz pod firmą SF, a nawet pod inną — czytelnicy bardzo szybko informują się o nowym tytule. Nie sprzyja to selekcji rynkowej, acz- kolwiek pewne tytuły Krajowej Agencji Wydawniczej i „Iskier" już leżą. Dalej: polityka wznowień i nakładów jest grą tajemni- czych sił, z której jednak wyklucza się autora i czytelnika. Jakie względy decydują o polityce wydawców, preferują- cych chłam w miejsce wznowienia rzeczy dobrej? W se- ryjnych wydawnictwach KAW-u science fiction traktuje się jako literaturę sensacyjno-rozrywkową i ustala nakład podstawowy 20 tysięcy egzemplarzy. Chodzi oczywiście o to, by jak najwięcej na autorze zarobić, bo inne wy- dawnictwa traktują fantastykę jak literaturę piękną. Kla- syfikacja zależy zatem od ekonomii, nie od jakości. Trzeba by oddzielić ziarno od plew — lecz to wymaga kwalifiko- wanych recenzentów, których nie ma. Kółko się zamyka. Cykl wydawniczy — od podpisania umowy do ukazania się książki — trwa cztery lata i dłużej. Z tego trzy lata zajmuje proces redakcyjno-wydawniczy. Książka ukazuje się w zupełnie innych warunkach, traci na aktualności, rozwój cywilizacji dogania pomysły autora, inni — za granicą, gdzie trwa to o wiele krócej —¦ wpadają w ko- incydencje... Te trzy lata rzutują niekorzystnie na sytuację autorów: gros pieniędzy otrzymują oni po ukazaniu się książki. Autor musi więc pracować etatowo, podpisywać dużo umów i szybko oddawać teksty ¦— kosztem jakości. Żeby wyprzedzić czas, podpisuje się umowy bez jasnej koncepcji — efekty widać gołym okiem. Są autorzy, co piszą jak maszyna, ale papier to przecież nie węgiel. — Węgiel jest cierpliwszy. Ale wróćmy jeszcze do na- grody. Cylinder van Troffa, czyli powieść laureatka, uka- zuje naszą planetą w stanie potwornego zdewastowania, szarpana wewnętrznymi sprzecznościami ludzkość dogory- wa, upadła kultura, sztuka jest wspomnieniem... Większa część akcji rozgrywa się w ruinach gigantycznego miasta, które narastało na sobie kolejnymi warstwami. Z pewnych szczegółów można wnosić, że miastem tym jest Warszawa. Janusz A. Zajdel: — Większość obecnej twórczości tego gatunku idzie w kierunku katastroficznym. Oczywiście nie oznacza to, iż pisarze są pesymistami; przeraźliwe wizje bliskiej przyszłości mają na razie tylko ostrzegać. Jedna z ról fantastyki polega na ekstrapolacji pewnych trendów społecznych, wtedy, gdy jest za wcześnie na publikowanie wyników w formie prognozy. Pisarza w jego kolejnych wizjach nie obowiązuje postulat konsekwencji, ponieważ konwencja dopuszcza w dwóch różnych utworach skrajnie odmienne analizy tego samego zagadnienia. Rolą twórcy SF polega na mnożeniu wariantów. Fantastyka operuje bowiem w sektorze 360 stopni i dopiero futurologia stara się to pasmo zawęzić. Futurologię obowiązuje kryterium naj- większego prawdopodobieństwa, natomiast w przypadku SF liczy się także efekt artystyczny, groza i komizm, gro- teska i paradoks. Ogólnie biorąc, fantastyka polega na wyprowadzaniu wariantów przyszłości o niezerowym praw- dopodobieństwie. — Ja bym powiedział, że katastrofizm SF wynika z wy- ciągania prostych wniosków z tego, co się dzieje na na- szych oczach. Pisarze fantaści jako osoby fizyczne pozo- stają zanurzeni w rzeczywistości i muszą żyć jej proble- mami. Z początku można pocieszać się wiarą w ludzi, za- słaniać subiektywizmem ocen itp., ale w końcu trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać, że kierunek, w któ- rym zmierza świat, nie daje powodów do euforii. Janusz A. Zajdel: — I stąd mało ostatnio optymistycznych wizji. Intuicyjnie czujemy, jak powinien wyglądać świat dobrze urządzony: obfitość dóbr, brak konfliktów, popraw- nie układające się stosunki międzyludzkie... Cóż prostszego, jak do tego doprowadzić — a jednak, gdy przychodzi do konkretów, piękne postulaty nie dają się spełnić. Wszystko się sypie. Ideał szczęścia społecznego jest bogaty, ale moż- na go określić — w konsekwencji powieści przedstawiające świat szczęśliwy operują wąskim zakresem cech, czegoś nie uwzględniają. Są i trudne w wykonaniu, bo wynikłe z konwencji ograniczenia grożą na każdym kroku fał- szem, i zarazem naiwne, tak że trzeba sporej dozy życzli- wości, żeby chcieć to czytać. Zło natomiast może się reali- zować na miliony sposobów, jest atrakcyjne, interesują- ce — cóż to za żyzna gleba dla pisarza! A ponieważ pełno go wokół, to czytelnik chętniej da wiarę katastrofiście niźli utopiście. Człowiek w dzisiejszym świecie powinien być istotą wąt- piącą. Tyle niebezpieczeństw na niego czyha — winien więc być otwarty, lecz we wszystko wątpić, póki sobie nie wyrobi własnego zdania. Autorom fantastyki przypada, między innymi, wielka rola siewców wątpliwości. Scepty- cyzm powinien być nieodłącznym elementem towarzyszą- cym lekturze — nie tylko tego typu utworów, i nie tylko lekturze. Mnożenie katastrofizmów ma służyć między in- nymi osłabieniu zaufania do dzisiejszego cierpiącego na za- dufanie świata."! "Czy pokazywanie możliwego zła jest złem? Czy w ogóle jest możliwe wyeliminowanie zła nie tylko z literatury, ale i z życia? Przecież dobro bez zła przestaje być dobrem. Dobro ma sens tylko wtedy, gdy ukazuje się na tle zła —¦ i dlatego zlikwidowanie zła byłoby ciosem zadanym dobru. Te kategorie wzajemnie się uzupełniają: czymże jest deka- log, jeśli nie dbiorem negacji złych postępków — nie kłam, nie kradnij, nie zabijaj... Człowiekowi nie trzeba do szczęś- cia wiele, wystarczy pozbawić świat cech złych ¦— lecz to oznacza jednocześnie jego zubożenie, zredukowanie do jed- nego wymiaru. Antyutopii jest bardzo wiele, podczas gdy utopia — tylko jedna. Weźmy na przykład radzieckie utopie z lat pięćdziesią- tych i sześćdziesiątych. W ich uładzonym świecie autorzy forsują kult sztuki: muzyki, plastyki... i robi się pusto, ponieważ nie ma czym wypełnić miejsca po źle. W takim świecie zanikają ludzkie motywacje, bo gdy jest dobrze, wystarczy utrzymać status quo. Wszystkie utopie, gdyby zostały zrealizowane, przyniosłyby światu stagnację i ma- razm — byłby to świat straszliwie nudny. W efekcie wy- równania różnic, zlikwidowania sprzeczności zanikłby wszelki ruch, postęp. To byłby koniec. Oczywiście wobec braku alternatywy ludziom może się wydawać, że żyją nieźle, mają możliwości, są szczęśliwi — dopóki przy naj- bliższej okazji prawda nie wyjdzie na wierzch. Zadaniem SF jest więc ostrzeganie przed utopią nie- realizowalną z założenia. Osiągnięte stadia mogą być po- zytywne pozornie — np. antagonizm tkwić może w roz- bieżności widzenia tych, co nowy porządek wprowadzają, i tych, których kosztem się to dzieje. Niektóre pisane dziś utopie są zatem ostrzeżeniem nie wprost, nierzadko wbrew zamysłom autorów. — W poczuciu swej demaskatorskiej roli niektórzy pi- sarze idą jeszcze dalej: fantastyka dostarcza im jedynie kostiumu i makijażu, płaszcza, pod którym kryją całkiem aktualne treści. Wtedy rola ich polega już nie na ekstra- polowaniu trendów i dociekaniach, czym też mogą się skończyć dzisiejsze pomyłki, ale na pokazywaniu, co teraz razi ich szczególnie w społecznej rzeczywistości. Ta od- miana fantastyki, zwana polityczną albo socjologiczną, któ- rą i pan uprawia, nie obywa się wprawdzie bez środków technicznych, kosmosu i antymaterii, ale też odgrywają one marginalną rolę, zaś odpowiednio wytrenowany czytelnik i tak dotrze do intencji pisarza. Janusz A. Zajdel:— Czasem pisarze SF korzystają po prostu z możliwości wypełniania roli, której nie chce się podjąć literatura współczesna, gdy „budziciele sumień" przysnęli, gdy zajmują się przetwarzaniem, obłaskawia- niem, upiększaniem rzeczywistości. Wówczas fantasta, o ile chce ich zastąpić, musi pisać prawdę w formie zawoalowa- nej, żeby się przebić przez pancerz chroniący wizję świata prawdziwą. Prawdę stroi się w kostium i dopiero taką wy- puszcza między ludzi. Jest to charakterystyczne dla społe- czeństw, gdzie liczą się tylko słowa. Gdzie liczy się nie znaczenie słów, lecz ich brzmienie, gdzie podaje się do wierzenia wyimaginowany obraz rzeczywistości. Ta sama prawda, ale inaczej wyrażona, przejdzie przez pewne kor- dony, które się stawia. Dużo tego typu fantastyki znajdu- jemy zwłaszcza u Strugackich, ale i w Polsce jest jej coraz więcej. ^ — Me wiadomo tylko — cieszyć się czy smucić? Ale przecież ze grożenia nie tylko rodzą się i są likwidowane w łonie społeczeństwa, czasem przychodzą z zewnątrz, nad- latują z głębin kosmosu. W Trudno być bogiem Strugackich rozważana jest kwestia moralnego pratua do interwencji na planecie, gdzie nie wszystko idzie jak należy. Analo- gicznie w Edenie Lema, uznanym przez część krytyki za powieść polityczną. A Wojna światów Wellsa, a Drugi na- jazd Marsjan Strugackich... Również w swoich najnowszych książkach podejmuje pan ten temat: wizję świata, w któ- rym ludzie nie są panami własnej planety i muszą się li- czyć z jakąś obcą siłą. Janusz A. Zajdel: — Jest to temat co najmniej tak stary, jak sama fantastyka — kontakt z przedstawicielami innej cywilizacji. Udowodniono, że najmniej prawdopodobne jest spotkanie kogoś podobnego do nas i znajdującego się na podobnym poziomie rozwoju. Po fali utworów opiewają- cych łagodny, w duchu wzajemnego zrozumienia przebieg kontaktu, przyszła kolej na opiewanie kontaktu zwyrod- niałego. Zważywszy różnice, jakie będą dzielić ludzi i przy- byszów, nie musi dojść ani do pełnego porozumienia, ani do współpracy na zasadach partnerskich. Najprawdopodob- niej po pewnym okresie jedna ze stron będzie starała się zdominować drugą — jeśli nie z premedytacją, to w wy- niku rozminięcia się działań, nawet wynikłych z jak naj- lepszej woli. W mojej powieści Limes injerior przybysze są od nas ewidentnie mądrzejsi, chcą dla nas jak najlepiej, ale nikt się nie spodziewał, jaki to przyniesie efekt. Rzecz w tym, że oni pragną nam wyrządzić dobro we własnym mniemaniu, narzucając pewien system rządzenia, który się sprawdził gdzie indziej. — W ten sposób może nawet dojść do wojny światów. Nie można przecież wykluczyć, że będą nas bili nie z po- wodu niemożności zrealizowania swoich imperialistycznych zamierzeń na przykład, ale za naszą głupotę, za lekkomyśl- ne odrzucenie ofiarowanego dobra. Przecież z małych na- wet rozbieżności może wyniknąć konflikt na skalę kos- miczną — taką tu operujemy i przez nią mnoży się każdy drobiazg. Janusz A. Zajdel: — Karty utworów SF pełne są wizji cywilizacji ekspansywnych, które rozjeżdżają kosmos w po- szukiwaniu przeciwników do bicia. W kontakcie będą grać rolę subtelności innej kultury, estetyki, moralności. Mogą na przykład wziąć się za nas z powodu naszej szpe- toty: za twe zbytki idź do piekła, boś ty brzydki. General- nie jednak — wojny gwiezdne są możliwe, ale nie mają sensu. Likwidują obiekty, o które idzie gra. Wszechświat i bez rozpylania planet jest pusty. Należałoby tu działać subtelniej, dyskretniej: nowoczesna inwazja polega na uda- waniu przyjaciela; zastosowanie siły jest zbędne, wystar- czy demonstracja możliwości. Rzecz jasna towarzyszy temu pewna idea, w którą przybysze wierzą i wiarę tę próbują krzewić — jak wszyscy dobrzy wyznawcy. W jej obronie gotowi są wystąpić zbrojnie — jak krzyżowcy — i w razie potrzeby oddać za nią życie. Podejrzewam, że dziś, gdyby doszło do takiej inwazji, zawładnięcie terenem nie miałoby żadnego znaczenia. Gra by szła nie o opanowanie planety, lecz dusz — przez przekonanie lub ogłupienie, skorumpo- wanie, zastraszenie. Może zaimponowanie. Mnóstwo ludzi dałoby się na to nabrać. Zawsze to przyjemnie być po stronie tego, który więcej może. — Byłby to piękny sprawdzian dla ludzkości: jej odpor- ności jednostkowej i zbiorowej, jej sprawności organiza- cyjnej, zdolności do wyrzeczeń i poświęceń. Całkiem możli- we, że postawieni w obliczu takiego przeciążenia jako or- ganizm społeczny ujawnilibyśmy defekty, które przesądzi- łyby o naszej degradacji człowieczej. Najpewniej utworzy- łoby się coś w rodzaju spektrum socjologicznego: część od razu podejmowałaby walkę na śmierć i życie, inni dążyli- by do ułożenia się z najeźdźcą, jeszcze inni trudniliby się serwilizmem i donosicielsiwem, pełniąc rolę chartów w po- lowaniach na wilki. Być może chcąc przetrwać jako rasa musielibyśmy przeobrazić się do niepoznaki, coś za to poświęcić. Szczury są bardzo żywotne, przy tym inteli- gentne — ale są tylko szczurami. Wells w Wojnie światów opisuje plany jednego z londyńskich uchodźców, który marzy o stworzeniu pod ziemią całych miast, gdzie ludzie rodziliby się, posyłali dzieci do szkół i poszukiwali śrcd- ków na marsjańskich najeźdźcóio — ale czy przy dzisiej- szym stanie techniki byłoby to możliwe? Wszak wykrycie i zniszczenie takich skupisk nie przedstawiałoby dla chcą- cego nic trudnego. Janusz A. Zajdel: — Gdyby celem inwazji nie była fizycz- na eksterminacja, lecz zawładnięcie duszami, takie „zejście do podziemia" wyglądałoby zupełnie inaczej. Jedynym spo- sobem przetrwania bez utraty ludzkiej tożsamości byłoby wytworzenie — przez każdą z osobna jednostkę — drugiej, sztucznej „twarzy", maskującej prawdziwe oblicze i speł- niającej oczekiwania najeźdźców. Każdy z osobna, zamiast kryć się we wnętrzu Ziemi, musiałby zstąpić do własnego wnętrza. Te wewnętrzne, zakonspirowane światy jednostek zlałyby się z czasem w jedną warstwę tworzącą „podzie- mie" życia społecznego, szczelnie ukrywane przed okiem najeźdźcy zewnętrzną skorupą — imitacją prawdziwego oblicza społeczeństwa. Im byłaby ona bliższa stanowi za- mierzonemu przez najeźdźców, tym łatwiej byłoby uśpić ich czujność i utwierdzić ich w przekonaniu, że osiągnęli swój cel. Tymczasem gdzieś tam, niegłęboko, lecz skutecz- nie ukryty, świat zdrowej społecznej myśli ludzkości mógł- by trwać, a nawet rozwijać się i kształcić młode pokolenia w duchu odpowiednim do tej janusowo podwójnej rzeczy- wistości. Próbkę takiego świata starałem się pokazać w jednej z moich ostatnich powieści, Wyjściu z cienia. — O ile przybysze będą naprawdę od nas mądrzejsi, nie posuną się do eksterminacji — co by im z tego przyszło? Jeśli rzeczywiście kiedyś przybędą, ich mądrość musi obej- 47 mować nie tylko technikę, czyli wiedzę o sposobach ope- rowania materią; muszą mieć w zanadrzu trochę nielciep- skich sztuczek socjologicznych i strach mnie bierze, kiedy myślę, że zabiorą się za nas od tej strony. Znając podat- ność ludzi na grube chwyty kultury masowej czy propa- gandy, wcale nie jestem pewien, czy w godzinie próby — gdyby taka nadeszła — instynkt samozachowawczy nie weźmie w nas góry nad godnością. Janusz A. Zajdel: — Społeczeństwo jako całość — to jest odkrycie niedawne — stanowi organizm, układ w znacze- niu cybernetycznym. To znaczy, że podlega ono pewnym prawom cybernetycznym, oczywiście odpowiednio zmody- fikowanym. Z grubsza jednak i ono znajduje się w stanie homeostazy i w przypadku pojawienia się określonego bodźca zagrażającego temu stanowi automatycznie wytwa- rza antybodziec. Zbyt jaskrawe wahnięcia od stanu rów- nowagi są zatem tłumione bądź likwidowane. Rzecz jasna prawo to działa obosiecznie: kiedyś jednostki prekursor- skie były palone na stosach — był to przejaw owej regu- lacji, sprowadzania rzeczywistości do ram ustalonych aktu- alnym stanem społecznej równowagi. W fantastyce socjologicznej często prezentujemy układy społeczeństw zdegenerowanych i wynaturzonych. Pokazu- jemy, jak wygląda świat, w którym mechanizmy samore- gulacji społecznej zawodzą bądź zostały naruszone. Utwory te powstają po to, by sugerować alternatywę: albo wycofa- my się z układu wynaturzeń, albo likwidacji ulegnie spo- łeczeństwo. październik 1980 Biegnący po ostrzu 2 marca 1982 r. zmarł jeden z największych pisarzy z ga- tunku science fiction, Philip Kindred Dick. Śmierć została poprzedzona serią ataków; pierwszy nastąpił 18 lutego nie powodując utraty przytomności, ale kolejny pogrążył pisa- rza w głębokiej śpiączce. Aktywność mózgu uległa zani- kowi i lekarze byli w końcu zmuszeni odłączyć aparaturę wspomagającą. Śmierć ta zyskuje dodatkowy wymiar, jeśli odnieść ją do światopoglądu Dicka, manifestującego się w jego utworach. Dick obsesyjnie podejrzewał świat o mi- styfikację, a sposobów zdemaskowania go upatrywał w sza- leństwie, narkotykach, niektórych rodzajach medytacji i chyba także w śmierci, która pozwala człowiekowi prze- bić się na drugą stronę. Czy miał rację? Nigdy tego nie rozstrzygniemy, my — żyjący. Philip K. Dick urodził się w Chicago 16 grudnia 1928 roku, a więc według horoskopu chińskiego pod znakiem Smoka (uparty i dumny indywidualista, lekceważący syg- nały z zewnątrz, zamknięty we własnym świecie i samo- wystarczalny, ale zarazem o skłonnościach dominujących — zdolność do błyszczenia i przewodzenia w każdych warun- kach). Życie Dicka trudno uznać za szczęśliwe: pięciokrot- nie żonaty, nie znajdował u swych towarzyszek ani zrozu- mienia, ani poparcia. Zanim zdecydował się zostać zawo- dowym pisarzem, pracował jako sprzedawca płyt i spiker radiowy. Był taki okres w jego życiu, kiedy z braku środków żywił się konserwami dla psów. Patrząc na niego i nie wiedząc, czym się zajmuje, trud- no byłoby łączyć tego człowieka z patronatem potężnego Smoka. Raczej niepozorny, wątłej postury, przy tym — na przekór amerykańskiemu keep smiling bez względu na * — Wyposażenie osobiste 49 okoliczności — nie krył swego pesymizmu. John Brunner wspomina pierwsze zetknięcie z Dickiem na jakimś party w Kalifornii w 1964 roku; odniósł wtedy wrażenie, jak gdyby Dick był „zajęty autodestrukcją". Nie bardzo miał ochotę wierzyć, że ten nieśmiały, wystraszony człowie- czek jest kreatorem tak nieprawdopodobnych wizji innych światów, jak w Człowieku z Wysokiego Zamku czy Dr. Bloodmoney. Prywatna wojna o sens Od 1951 roku, zanim jeszcze ukazało się pierwsze opo- wiadanie, Dick podjął decyzję o przejściu na pisarskie za- wodowstwo. W ciągu pierwszych dwóch lat pisania opubli- kował blisko 50 opowiadań. W 1954 roku zaczął pisać po- wieści i w ciągu dekady sprzedał ich czternaście. Jego debiutancka powieść to znana u nas Loteria słoneczna (rok publikacji w USA — 1955). Dobrym okresem w twórczości Dicka były wczesne lata sześćdziesiąte. Wtedy właśnie powstały Człowiek z Wyso- kiego Zamku (1962), Martian Time Slip (Marsjański poślizg czasowy, 1964) i uznawane za największy horror wszech- czasów The Three Stigmata oj Palmer Eldritch (Trzy stygmaty Palmera Eldritcha, 1965). Kolejny szczyt przypada na wczesne lata siedemdziesiąte — wtedy właśnie ukazuje się Ubik (1970). Nowy, „ciemniejszy" okres następuje w po- łowie lat siedemdziesiątych, przynosząc takie tytuły jak Flow My Tears The Policeman Said (Płyńcie me łzy, rzekł policjant, 1974) oraz Scanner Darkly (Ciemniej przez zwier- ciadło, 1977); ta ostatnia książka nadspodziewanie silnie występuje przeciwko narkotykom. Okres ostatni to jakby badanie religii i wartości religij- nych — i trzy ostatnie tytuły: Valis (1981), The Divine In- vasion (Boska inwazja, 1981) oraz The Transmigration oj Timothy Archer (Transmigracja Timothy'ego Archera, 1982), fikcyjna biografia biskupa Pike'a. Nawet jak na warunki amerykańskie, gdzie pisze się dużo i szybko (ale także szybko wydaje), Dick był pisa- rzem bardzo płodnym. Cała jego twórczość obejmuje kil- kadziesiąt powieści i kilka zbiorów opowiadań. Mimo nie- spodziewanej śmierci autora nie sprawia ona wrażenia __ nagłego urwania lub niekompletności. Frederik Pohl pisze: ,Dzieło Phila zawsze wydawało mi się ogromną sagą, z której autor mniej lub bardziej arbitralnie odcinał ka- wałki i publikował je w postaci opowiadań i powieści. Teraz saga jest skończona i nigdy nie dowiemy się, co było dalej". Przez lata raczej nie rozpieszczany przez krytykę, pod koniec życia Dick wreszcie doczekał się ogólnoświatowego uznania i pieniędzy. Pracując nad powieścią wypijał nie- zliczone filiżanki kawy, ale odkrył, że mocniejsze trunki nie pomagają mu pisać. Czekał na premierę filmu Blade Runner (tytuł wieloznaczny, dosłownie: Biegnący po ostrzu), pierwszego według jednej z jego powieści: Do Androids Dream of Electric Sheep? (Czy androidy marzą o elektrycz- nych owcach?, 1963). Reżyserem filmu jest nie byle kto, bo sam Ridley Scott, który nakręcił również Obcego — 8 pasażera Nostromo. Tak więc z jednej strony po ponad trzydziestu latach uprawiania SF Dick doczekał się splen- dorów, jakie spływają na klasyków tego gatunku. Z dru- giej — jak zauważa wspomniany John Brunner — jeszcze przed śmiercią Dicka ruszył dotykający klasyków proces erozji jego świata, oddanego w ręce speców od przemysłu rozrywkowego (dowodem choćby zmiana tytułu powieści na bardziej „handlowy"). Sam Dick nigdy nie był pisarzem SF w takim znacze- niu, jakie przyjmuje się za obowiązujące w Ameryce, a także u nas. „Największą pobudką do pisania jest to — wyznał w wywiadzie udzielonym w 1974 roku — że czło- wiek nie potrafi pojąć wszechświata. Stara się go pojąć pisząc o nim, zmuszać do nabierania sensu przez pisanie książki mającej sens. Ale wszystko, co się osiąga, to książ- ka, która również nie ma sensu. Więc próbuje od nowa. Mówi: stworzę model wszech- świata i będę go kontrolował. Będę szedł krok po kroku. Kiedy skończę, zrozumiem model, ponieważ go opisałem. Potem rozejrzę się wokół i zrozumiem świat". Fantastyka drugiego poziomu Dopiero po zestawieniu przeciętnych produkcji SF z dzie- łami mistrzów gatunku widać w pełni królującą tu tandetę. K1 Twórczość Dicka, odniesiona do pozostałej sieczki, demas- kuje jej naturę szczególnie bezlitośnie, choć — jak zauwa- ża Stanisław Lem w posłowiu do Ubika — na pierwszy rzut oka różnice wydają się niewielkie. Czymże więc Dick tak specjalnie się wyróżnia, skoro strony jego powieści wy- pełniają dokładnie takie same rekwizyty, jak strony po- wieści sąsiadujących z nimi na witrynach stacji Grey- hounda? Kiedy przyglądam się zdjęciom okładek z wydanych ostatnio w Ameryce paperbacków SF, nie mogę opanować wrażenia, że każda z nich zachęca mnie — potencjalnego czytelnika — w inny sposób do tego samego. Na co dru- giej pojawia się ponętna dziewczyna w skąpym stroju i po- zie, jakby zaraz wstępowała na trapez; czasem towarzyszy jej okaz męskiej jurności, który — ni to osłaniając, ni to obejmując dziewczynę — drugą ręką uzbrojoną w kindżał odpędza rozmaite potwory. Równie powszechnym elemen- tem są wszelkiej maści pojazdy kosmiczne na tle miast, skał, gwiazd; nie najrzadsze widoki imponujących eks- plozji, co ma zdaje się świadczyć o wartkim potoku wy- darzeń. Każdy zresztą zna krzykliwość zachodnich okła- dek; tutaj jednak chodzi o to, iż używane przez malarzy rekwizyty są pod względem liczebnym dokładnym odzwier- ciedleniem stanu posiadania skarbnicy, do której sięgają pisarze SF w godzinie natchnienia. W opozycji do większości z nich, poprzestających na w miarę zgrabnym montażu, Dick z tego miejsca dopiero startuje. Samo tasowanie możliwości go nie zadowala (a do czego prowadzi wysiłek wymyślenia świeżej kombinacji, świadczy widok Hitlera na hondzie, czyli okładka nowej powieści Normana Spinrada). Konstruowanie nowych świa- tów przychodzi Dickowi z nadzwyczajną łatwością, by nie rzec — mimowiednie; przy czym za każdym razem są to światy zdumiewającym sposobem wyposażone w duszę, su- gestywne i wiarygodne, w niczym nie przypominające ster- ty tekturowych trucheł ze standardowej powieści SF. Zdaje mi się, że różnica między fantastyczną pospolitoś- cią a Dickiem jest tożsama różnicy między science fiction a literaturą w ogóle. Pierwsza, jako się rzekło, koncentruje się na żonglowaniu typowymi dla gatunku rekwizytami, jest to dla niej cel sam w sobie, tak że na postawienie atrakcyjnego intelektualnie problemu, wypowiedzenie war- tościowego przesłania z reguły nie staje miejsca. Uprawiana przez Dicka fantastyka drugiego poziomu obydwa te elementy oczywiście zawiera; utwory jego autorstwa z reguły podają przesłanie w formie pytania, wątpliwości, rzadziej — rozstrzygnięcia. Dick zachowuje się wobec swego czytelnika nadzwyczaj kurtuazyjnie: ni- czego nie dopowiada do końca, nie przesądza, nie wyjaś- nia — poprzestając na samej sugestii, wskazaniu kierunku, w którym się sprawy potoczą. Mnóstwo amatorów SF ma mu to za złe; przyzwyczaili się do „kryminalnego" modelu tej literatury (zagadka, stopniowo ujawniają się dodatkowe okoliczności, bohaterowie zmierzają do jej wyświetlenia, w końcu następuje zdemaskowanie intrygi. Można odłożyć książkę i pójść spać). O ile jednak w poszczególnych utworach Dick, mówiąc słowami Lema, zamiast wyjaśniać „rzuca końce w wodę", o tyle główny temat jego twórczości wydaje się określony wyraźnie. Dick obsesyjnie powraca do tego samego proble- mu. Na imię mu Gdzie ja jestem? Pytanie o tożsamość świata jest zagadnieniem filozoficz- nym z dziedziny teorii poznania. Na trzy wydane w Polsce książki Dicka (Ubik, Człowiek z Wysokiego Zamku, Sło- neczna loteria) dwie pierwsze bardzo dobrze ilustrują ciś- nienie, jakiemu zostają poddani bohaterowie, zmuszeni do zajrzenia światu w twarz (pod maskę). Różnica między na- szym statecznym bytowaniem a szarpaniną nieszczęśników Dicka polega na tym, że u nas uprawianie filozofii należy jakby do życiowych luksusów, gnoseologia jest czymś, bez czego można się doskonale obejść, natomiast wewnątrz per- fidnych światów Dicka umiejętne jej uprawianie staje się kwestią przeżycia (np. w Ubiku). Jak pisze nieoceniony Lem, w świecie Dicka „filozofia schodzi niejako na ulicę i staje się dla każdego zjadacza chleba sprawą nie mniej palącą, niż dla nas jest nią na przykład zagrożenie bio- sfery". Kilka przykładów konkretnych form, w jakie obraca się ta ogólna zasada. W Człowieku z Wysokiego Zamku Stany Zjednoczone zostały podzielone między Niemcy i Japonię, zwycięzców II wojny światowej. Egzystuje również buforo- we państewko — Pacyficzne Stany Ameryki — w niczym nie przypominające świetności dawnego mocarstwa. We wszystkich trzech częściach olbrzymią popularnością cieszy się powieść, w której państwa osi przegrały wojnę. Co więcej, rzeczywistość zdaje się ujawniać coraz więcej pęk- nięć i nieciągłości, jak gdyby z wysiłkiem ukrywała praw- dę. Niektórzy bohaterowie (Juliana, pan Tagomi, pisarz Abendsen) wydają się tego domyślać; w najmniej korzyst- nej sytuacji postawiony jest sam czytelnik, który wie. jak naprawdę zakończyła się II wojna — po zakończeniu lek- tury nachodzą go wątpliwości i opanowuje podejrzliwość co do autentyczności jego sytuacji. W powieści Eye in ihe Sky (Oko na niebie) grupka tu- rystów wpada w trzewia pracującego bewatronu. Pod wpływem kompozycji pól — magnetycznego, elektrycznego oraz promieniowania — ich mózgi zaczynają generować wizje światów, w których wszyscy ulegli katastrofie tury- ści zostają uwięzieni. Rozpoznając, że chodzi o produkt umysłu kogoś z grupy, pozostali zmierzają do wykrycia, kto generuje, i do pozbawienia go przytomności. Ale za- ledwie tego dokażą, włącza się kolejny delikwent — i tak do samego końca. Kiedy ostatni nadawca zostaje wykryty, turyści — wydobyci z bewatronu — wracają do swoich domostw, spraw, interesów. Dick nie byłby oczywiście sobą, gdyby w zakończeniu nie pozostawił sugestii, że tak zwana rzeczywistość jest w istocie kolejnym piętrem czyjejś pro- jekcji — i że tak będzie zawsze. Dick jest bardzo pomysłowy, jeśli chodzi o pakowanie swoich bohaterów w gnoseologiczne tarapaty. Raz będzie to powrót do rodzinnego miasteczka, które zostało zupełnie odmienione i tylko czasem przez mury prześwitują zjawy starych mieszkańców, niedostrzegalne dla „normalnych" ludzi. Innym razem bohater po prostu budzi się w obcym świecie, bez dokumentów i środków do życia — akurat za brak dokumentów zsyłają tam natychmiast do obozu itd. Rzecz nie w mnożeniu konkretnych wariantów, lecz w uporczywości, z jaką Dick na różne sposoby podejmuje wciąż ten sam motyw. Niewątpliwie wypływa to z podej- rzeń, jakie żywi w stosunku do naszej własnej rzeczywi- stości, uznając ją jedynie za skorupę pokrywającą praw- dziwe oblicze świata (przypomnijmy, że w podobnym du- chu wypowiadał się na łamach „Przeglądu Technicznego" Hoimar von Ditfurth, zaś hipoteza tzw. światów równo- ległych jest matematycznie niesprzeczna). Oddajmy jednak głos samemu pisarzowi. „Temat namiastek, artykułów zastępczych — i to nie tylko w odniesieniu do ludzi — pasjonuje mnie od wielu lat — wyznał Dick pod koniec 1977 roku w wywiadzie dla miesięcznika »Fiction«. — Ideę falsyfikatu, tak doskonałe- go, że może uchodzić za oryginał, zacząłem uważać za wspaniałą. Grecy mieli specjalne słowo na określenie te- go — dokos. Słowo dokos odnosiło się do podrobionej mo- nety, która była tak podobna do prawdziwej, że dopusz- czano ją do obiegu. Właśnie to mnie zafascynowało. Ten pomysł przekracza wszystko, co można sobie wyobrazić. Moją myślą przewodnią jest to, że cały nasz świat jest dokos — tak zręczną, bardzo złożoną i bardzo nowoczesną imitacją. Za tym światem fałszywym, który nas otacza, kryje się świat prawdziwy i wielkie zadanie człowieka po- lega na zniszczeniu tej zadziwiająco doskonałej imitacji po to, aby dojść do świata prawdziwego. Nagrodą będzie od- krycie świata rzeczywistego, którego piękno jest wyjątko- we (...). Wszystkie moje powieści są więc próbami odkrycia różnorodnych sposobów przejścia przez tę imitację. Są ro- dzajem podróży ponad fałsz, do autentycznej rzeczywi- stości". Świat zapadł na złośliwego raka „Współczesny świat jest tylko fałszerstwem, które soli- darnie usiłujemy zataić". Gdybyż tylko do tych słów, pa- sujących jak ulał na credo Dickowego pisarstwa, ograniczał się problemowy zasięg jego utworów! Co najmniej równie ważne wydaje mi się wynaturzenie, jakiemu światy w nich prezentowane nieustannie ulegają; właściwie ciężko spo- tkać u Dicka coś „normalnego", stałego, do czego można by się przyzwyczaić i traktować to jako system odnie- sienia na przykład. Typowa sytuacja bohaterów Dicka to rozpaczliwa walka o przetrwanie w świecie, gdzie naraz wszystko zaczyna płynąć — niemalże dosłownie, gdzie rze- czywistość wali się na łeb, a umysł na próżno usiłuje przy- wołać na pomoc jakieś przeszłe doświadczenia. Dick wtła- cza spokojnych, Bogu ducha winnych ludzi w łamigłówkę złożoną z rekwizytów i zdarzeń, które zaczynają tańczyć według niepojętych reguł, przyczyny mieszają się ze skut- kami, nie wiadomo, co jest co i po co, świat zwariował albo zapadł w pijacki sen — i w tak skonstruowanej sce- nerii, poddani nie byle przeciążeniu psychik — miotają się ci, którzy w innych powieściach wiedliby o wiele spo- kojniejszy żywot. Za te konwulsje świata są oczywiście odpowiedzialne jakieś siły, lecz Dick ich z reguły nie nazywa. Całkiem prawdopodobne, iż sam nie ma pomysłu na ich zidentyfi- kowanie; w Ubiku już, już wydaje się, że sprawcą caiego zamieszania jest niejaki Jory, ale końcowy rozdział kwe- stionuje tę pewność. Wynaturzenie obejmujące świat — czymkolwiek by on był — rozprzestrzenia się i w końcu wylewa się „na zewnątrz", poza granicę, która wydawała się nie do przekroczenia. W Człowieku z Wysokiego Zam- ku przebić barierę nieświadomości pomaga starochińska Księga Przemian, w Ubiku ratunkiem przed siłami zła staje się Absolut w sprayu, a i on starcza na krótko. Przywilej dzielenia świata na ciemność i światło, dobro i zło wydaje się chyba Dickowi zbyt daleko idącym uła- twieniem, może uproszczeniem, skoro nagminnie od takich podziałów odstępuje. Już raczej bohaterom wali się na gło- wy od razu wszystko, los nie dzieli ich na grzeszników i tych, co grzeszyli mniej, łojąc każdego jednakowo za- ciekle. Zinterpretować tę drugą już Dickową obsesję moż- na chyba odwołując się znowu do naszego pojęcia realno- ści. Stanisław Lem chce widzieć w tym jakąś nową wizję przyszłości, antytezę powrotu do natury, oblicze świata na razie przed nami zasłonięte, które po upływie lat ma szansę nam się objawić jako rezultat np. postępu technicznego. Sądzę, iż równie prawdopodobne jest inne wytłumaczenie: Dick traktuje świat jak arenę działania ślepych sił, na któ- rą tylko przypadkiem zaplątali się ludzie. Rzecz oczywista, że w takim otoczeniu ich szansę nie tylko na przetrwanie (jako gatunku), ale przede wszystkim na ocalenie tego, czym są, własnej tożsamości, należy uznać za nikłe. Tymczaso- we sukcesy niechaj nikogo nie zwiodą, w bliższej czy dalszej przyszłości trzeba będzie za nie słono zapłacić. Jest to jakby filozofia nieustannego wzrostu szczerzącego się przeciw człowiekowi chaosu i nawet jeśli gdzieś na chwilę uda się nadludzkim wysiłkiem zaprowadzić trochę porząd- ku, tym wścieklej szaleje żywioł gdzie indziej. Zdaję sobie sprawę, że tak sformułowana hipoteza kłóci się z obec- nością na arenie Boga, w którego Dick rozpaczliwie wie- rzył, lecz jednocześnie pozostaje w zgodzie z wielkim ży- ciowym pesymizmem pisarza, na przekór wszystkiemu pod- rywającemu się do dalszych prób. „Philip K. Dick podejmuje największe ryzyko ze wszyst- kich amerykańskich pisarzy doby obecnej" — napisała Ursula K. Le Guin o jego ostatniej książce, Transmigracji Timothy'ego Archera. Na czym polega to ryzyko? Na możliwości dowiedzenia się prawdy, która okazuje s'ę dia- metralnie nie taka, jakiej byśmy chcieli i jaką sobie wy- obrażaliśmy. Co więcej, prawda ta może okazać się nie do zniesienia, rysuje się tak groźnie i deprymująco, że błogosławieni ci, którzy jej nigdy nie poznają. „Science fiction jest obszarem buntu: przeciw zaakcep- towanym ideom, instytucjom, przeciw wszystkiemu, co jest. W moim pisaniu kwestionuję nawet wszechświat; chcę wiedzieć, czy jest realny i czy my wszyscy jesteśmy realni. Nie pozostawiam niczego w nienaruszonym stanie". Te sło- wa Dicka o samym sobie, wypowiedziane na dwa lata przed śmiercią, są jak skrót przebytej przez pisarza drogi. Na jej początku punkt wyjścia więcej niż skromny, na końcu — wnioski, od których mróz chodzi po kościach. Gros zasług należy się oczywiście samemu Dickowi, ale też ciekaw jestem, kto się teraz odważy rzucić kamieniem we wzgardzony powszechnie gatunek, który pozwala uzy- skać tak niewspółmierne — w stosunku do zastosowanych środków — rezultaty. 1982 Korzenie Miło zauważyć, że kryzys, który spopielił większość dzie- dzin życia, nie ima się zupełnie fantastyki naukowej: prężą się serie wydawnicze, debiutują jakby nigdy nic młodzi twórcy, starzy do stosu osiągnięć dorzucają nowe. Gruszek w popiele nie zasypia krytyka. W serii Wydawnictwa Po- znańskiego ukazała się Zaczarowana gra Antoniego Smusz- kiewicza, poświęcona historii gatunku SF na polskim grun- cie. Science fiction to niemal synonim literackiej tandety, zwłaszcza w opinii środowisk krytycznych. To pierwszy powód, że młodzi niechętnie oddają jej swe pióra; starzy nie zauważają jej w ogóle. Powód drugi, że tej hałastry, tego zalewu (jak na polskie warunki) książek SF nie stara się uporządkować żadna myśl — to pewna inercja, z jaką pozycje krytyczne pojawiają się na rynku dobrze już za- sobnym w materiał do analizowania. Powód trzeci — brak jednoznacznych kryteriów. Czwarty: na science fiction na- prawdę trzeba się znać. Trzeba nie tylko orientować się w zagadnieniach warsztatu literackiego, ale wiedzieć to i owo o technice, być za pan brat z fizyką, astronomią i całym szeregiem nauk ścisłych i przyrodniczych, do tego na bieżąco śledzić ich postępy. Taki omnibus był niegdyś ideałem renesansu, lecz z czasem stał się zwierzęciem re- liktowym. W dobie specjalizacji, gdy już nikt nie jest w stanie ogarnąć całości wiedzy ludzkiej, miotanie się po jej dziedzinach nadaje człowiekowi piętno dziwaka. Nie- stety, fantastyka zmusza do zdejmowania klocków z róż- nych półek, a kto chce oceniać sporządzony tą metodą twór, powinien z grubsza znać klocki i wiedzieć, z któ- rych półek pochodzą. Konkluzja: nie ma krytyki dla fantastyki. Nie zaprzeczy jej kilku desperados, do których należy Smuszkiewicz, pra- cownik Uniwersytetu Poznańskiego. Z krytyką SF gorzej niż z gospodarką. Właściwie oprócz Fantastyki i juturologii Lama, Polskiej prozy jantastyczno-naukowej Handkego, Homo futurus Very Graaf i Co to jest fantastyka nauko- wa? Kagarlickiego nie znajduję wśród książek wydanych w Polsce liczącego się towarzystwa dla pracy Smuszkie- wiczaj Jest to zarazem pierwszy znany mi „zarys dziejów pol- skiej fantastyki naukowej", jak mówi się w podtytule. Za- czarowana gra wypełnia więc w krytycznym piśmienni- ctwie gatunku istotną lukę. Czy wypełnia ją dogłębnie, nie pozostawiając krzty luzu — tego bym nie powiedział. Już sam autor zastrzega się, nazywając swą pracę zarysem, że nie powiedział wszystkiego. Jasne też jest, że nie uczynił tego z lenistwa czy małej wiedzy, czy nie chcąc wychodzić poza przeciętną objętość poręcznej książeczki. Każdy, kto choćby stykał się dłużej z naukową fantastyką wie, iż brak po dziś dzieji definicji, która by zadowalająco ujmowała to zjawisko.[Spotkałem się już i z opinią, że science fiction to jest to, co każdy uważa za science fiction, lecz wiadomo, dlaczego temu ponętnemu skądinąd poglądowi odmawia- my siły naukowej definicji: akceptując go zaszlibyśmy pro- stą drogą do nazwania utworami SF np. ostatnich powieści Bratnego. (Coś w tym jest; może nie SF, ale fantasy upra- wia Bratny na pewno.)"! ^Smuszkiewicz — za"±Iandkem i Lemem — ogranicza kryteria naukowej fantastyczności do dwóch: przedmiotu wywodu i jego prowadzenia. „Jeśli fikcyjne — pisze Lem — mogą być w fantastyce naukowej fakty, to nie może być fikcyjny s p o_s ó b, w jaki fakty owe interpretuje w opowieści naukajjw ten sposób ucina się niczym nożem wszelkie półcienie i półtony, oddaje całe pogranicze, gdzie, jak wiadomo, pleni się najciekawsze zielsko. Ale innej drogi nie ma, po przyjęciu każdego innego układu kry- teriów można do woli wytykać mu braki. Rzecz już raczej w tym, aby po zdecydowaniu się na określony wybór autor trzymał się go ściśle i konsekwentnie — z czego Smuszkie- wicz, mam wrażenie, wywiązuje się bez zarzutu. Cóż takiego ciekawego można przeczytać w tej książce? To, że polska SF zaczyna się dopiero pod koniec XVIII wieku, że w XIX nie dorobiliśmy się polskiego Verne'a ani Wellsa, choć za fantastykę brały się takie pióra, jak Prus i Mickiewicz. Mało kto wie, iż dzieło największego poety polskiego miało się zwać Historia przyszłości, zaczynało się w roku 2000 i miało obejmować dwa wieki. Gotowych było podobno 30 arkuszy — okoliczności zaginięcia utworu nie są znane. Co się tyczy lat późniejszych, to godzi się wspomnieć 0 dwóch przynajmniej przypadkach, które świadczą, że pol- ska SF umiała wyzwolić się z prowincjonalności i pełniła w Europie rolę niemal prekursorską. Myślę o nowelce Sygurda Wiśniowskiego „Niewidzialny", która ukazała się na szesnaście lat (sic!) przed opublikowaniem słynnego utworu Wellsa. W latach dwudziestych XX wieku uka- zały się natomiast dwie powieści Mieczysława Smolarskie- go, Miasto Światłości i Podróż poślubna pana Hamiliona, do których niebywale podobna okazała się słynna powieść Aldousa Huxleya Nowy wspaniały świat, wydana w roku 1932. Zbieżności są do tego stopnia udsrzające, iż zostało wszczętych kilka oddzielnych postępowań w tej sprawie, a sam autor wystosował do Huxleya list, na który nie otrzymał jednak odpowiedzi. Po dziś dzień sprawa nie zo- stała jednoznacznie rozstrzygnięta. Zaczarowana gra jest kompendium, które umożliwia spojrzenie na polską fantastykę na przestrzeni trzLgh wie- ków niejako z lotu ptaka, na ogarnięcie całości. Choć mniej imponująca niż fantastyki zachodnie, prezeTffuje się przecież całkiem przyzwoicie. Nie należy zapominać, że przez wiele lat była tworzona bez żadnej bazy społecznej 1 kulturalnej, raczej jako ekstrawagancja pojedynczych twórców niż efekt rewolucji technicznej czy konkretnego zapotrzebowania na ten rodzaj literatury. Także dziś i ju- tro polskiej fantastyki wydaje mi się pomyślniejsze niż jej wczoraj: nie mieliśmy wprawdzie Verne'a i Wellsa, ale mamy Lema (choć ani Żuławski, autor trylogii księżyco- wej, ani Grabiński, autor fantastyki grozy, sroce spod ogo- na nie wypadli). Rzecz jasna ze szczególnym zainteresowaniem czyta się rozdziały poświęcone współczesnej SF. Dominuje tu więk- sze materii pomieszanie, niżby można przypuszczać; w*>zak z wprowadzonego podziału powojnia na trzy okresy przy- najmniej dwa są definitywnie zamknięte. Razi dowolność autora w grupowaniu nazwisk (np. Snerg-Wiśniewski, Kur- pisz, Kozielecki — ?), przypisywanie przesadnego znacze- nia jednym pisarzom, a niedocenianie innych (Hollanek — Żwikiewicz), traktowanie z estymą i wyważeniem potwor- ków typu Neurony zbrodni Lucyny Penciak (tfu, tfu). Tyl- ko ktoś, kto nie zna kulis pojawienia się tej książki na rynku, może uznać ją za godną wspominania. Nie zna- lazłem u Smuszkiewicza spostrzeżenia o rozwarstwieniu ja- kościowym fantastyki ostatnich lat. O ile najlepsze utwory gatunku dorównują tego typu dokonaniom zagranicznym, 0 tyle nastąpił zalew szmiry, chały, popłuczyn, miazgi 1 wszelkiego gatunkowego mułu, dziwnym trafem głównie za sprawą serii KAW.N / Im bliżej końca, tym bardziej praca Smuszkiewicza za- mienia się w rejestr, pospieszne streszczenie tytułów — co częściowo daje się wytłumaczyć warunkami wydawniczy- mi w naszym kraju.| Pisząc o mniej lub bardziej odległej przeszłości autor osadza dzieła w odpowiadającym im kon- tekście epoki, ale komentując współczesność raptem re- zygnuje z tego zabiegu —¦ czyżby uznał, że realia współ- czesne są wszystkim doskonale znane? Jeśli pisze się o Edenie Lenia nie wspominając słowem o roku 1956, od- biór tej powieści może być zupełnie inny, a jej przesłanie wygodnie zawężone. ~\ Pracę otwiera motto z Szaniawskiego: J7,Choćby zdarze- nia z bajki działy się na dnie mórz czy na gwiazdach, za- wsze będzie w nich prawda naszych ziemskich spraw"/! Święte słowa, trudno o trafniejszy wybór. Najfantastycz- niejsze nawet dzieło, gdy minie jego czas, staje się świa- dectwem epoki, mentalności ludzi, którzy ją zamieszkiwali Nawet w najskrytszych marzeniach człowiek pozostaje przede wszystkim człowiekiem, a fantazje, których się do- puszcza, nieraz więcej mówią o zakamarkach jego duszy, o trwogach i radościach czasów, w których żyje, niż so- lenne zapewnienia specjalistów. Wiedzą czytelnicy, czemu tak garną się ku tej literaturze — bo ona ich nie zdradzi. Marzenia nigdy nie zdradzają. Antoni Smuszkiewicz: Zaczarowana gra. Zarys dziejów pol- skiej fantastyki naukowej. Wydawnictwo Poznańskie 1982, na- kład 10 tys. cena 85 zł. Seria „SF" KRAINA FANTASMAGORII Oświęcim jest w nas Ukazało się ostatnio kilka zbiorów opowiadań: Ogród czasu Ballarda, Kosmiczny kalejdoskop Shawa, Najlepsza jest woda Leviego i Retrogenetyka Bułyczowa. Trzy pierw- sze godne są najwyższej uwagi; jeśli jednak rozpatrywać ten zestaw z takiego albo innego punktu widzenia, nie- odmiennie dziwić w nim musi obecność dziwnego nazwiska Levi. Nie przyniesie mi ujmy wyznanie, że i ja zetknąłem się po raz pierwszy z książką tego pisarza. Cóż o nim wiadomo? Rocznik 1919, z wykształcenia chemik, za udział w piemonckiej partyzantce odesłany do Oświęcimia. Obóz przetrwał dzięki swemu zawodowi: pracował w laborato- rium obozowym. Po zakończeniu wojny powrócił do Włoch i stwierdził, że jest jego obowiązkiem przekazać prawdę o Oświęcimiu, rozumianym jako symbol, znak czasów, ka- mień zawieszony u szyi, od którego nie ma uwolnienia. Świat bez Oświęcimia wydaje się barwnym filmem, który zaraz się skończy, mistyfikacją, dekoracją obliczoną na krótkotrwałe zwiedzenie zmysłów. „Nic nie było prawdą poza Lagrem" — zamyka w lapidarnym zdaniu Levi swe ówczesne odczucia. Skwitowawszy, jak mu się wydawało, dwiema książkami przeżycia oświęcimskie i powrót do kraju, Levi mógł od- dać się pożytecznej pracy w zawodzie chemika. Teraz mu- simy zrozumieć, na mocy jakiego zrządzenia człowiek o ta- kich przeżyciach i o tak ukształtowanym przez nie świecie wewnętrznym zwrócił się nagle w stronę fantastyki. Musi- my odwołać się do najgłębszych pokładów empatii, aby pojąć ten eksces, którego analogii próżno szukać w świe- cie literatury. Może dla Leviego granica realnego świata skończyła się po prostu na Oświęcimiu i stanął jak ów mnich ze średniowiecznej ryciny — z głową przebijającą sferę realnych zdarzeń? Może jego wrażliwość pękła w imadle obozowych reguł—lecz czy istnieje gdzieś pisarz bez wrażliwości? Wytłumaczenie, jak czytam w posłowiu do Wody, okazuje się dużo prostsze: rozliczenia z Oświę- cimiem zakończyły się tylko pozornie. Człowiek, który przeszedł przez fabrykę śmierci, będzie do końca życia nosił Oświęcim w sobie, będzie śnił o nim po nocach, wi- dział jego cień w każdym obserwowanym wydarzeniu. Nawet na bawiące się dzieci będzie patrzył przez pryzmat Oświęcimia, nawet szczęśliwi ludzie będą dla niego cieszyć się w cieniu komina wypluwającego smolisty dym. Opowiadania składające się na książkę Najlepsza jest woda pochodzą z dwóch tomów: Historie naturalne i Wy- paczenie śioiata. Sam autor tłumaczy, że nigdy by nie po- szedł w kierunku żartobliwej fantastyki tych powiastek, gdyby nie dostrzegł obecności Oświęcimia we wszystkich przejawach życia. „Między Lagrem a tymi inwencjami ist- nieje pewna ciągłość, jakiś most. Lager jest dla mnie jednym z największych wypaczeń w kształcie świata, naj- groźniejszym z monstrów poczętych we śnie rozumu". Autorka posłowia zaś dodaje: „Auschwitz trwa nadal nie tylko w obsesjach tych, co go przeżyli, ale w aktualnej rzeczywistości, w plagach i gwałtach nękających ludzi na wielu kontynentach i przynoszących wstyd ludzkości (...), a przede wszystkim w groźbie wojny, która przyniosłaby światu całkowite zniszczenie". Dwa jak gdyby tematy przewijają się w tym zbiorze, znajdując wcielenie w coraz to inne fabuły. Pierwszy to nienasycona ludzka ciekawość, chęć spróbowania wszyst- kiego, nawet kiedy z góry wiadomo, czym to się skończy. Kiedy Levi pisze o ponurym naukowcu, któremu hitleryzm umożliwia doświadczenia na ludziach, zamieniające ich w sępy, kiedy prezentuje innego, wynalazcę versamin, czyli środków obracających ból w przyjemność, albo o facecie, który za pomocą specjalnego duplikatora Mimete stwarza drugi egzemplarz własnej żony — mamy do czynienia z ową żarłoczną ciekawością małego dziecka, gotowego podpalić dom, aby przekonać się, jak to będzie wyglądało. Fakt, że potem nie będzie gdzie mieszkać, odgrywa w mo- mencie przykładania zapałki rolę gorzej niż drugorzędną. Drugim tematem, prawdą, którą bez satysfakcji konsta- tuje Levi, jest postępujące ubezwłasnowolnienie człowieka przez środki techniczne. Inwencję wierszoklety wypiera poeta mechaniczny, Total Recorder dostarczy nagranych na taśmy wrażeń innych ludzi, cynkowe zbroje dobrze osłonią od meteorytów (tu ubezwłasnowolnienie polega na pod- daniu się arac~:onamej argumentacji producentów, stwarza- jących sztuczne potrzeby, by móc dalej wytwarzać towa- ry), a tak pożądanej rozrywki dostarczy w nadmiarze knall: krótki cylinder za trzy tysiące lirów, który z więk- szej odległości nie robi krzywdy, ale z metra może zabić człowieka. Jak gdyby symbolem tych czasów wyrzekania się indywidualności jest opowiadanie „Napis na czole", gdzie ludzie za odpowiednią opłatą godzą się reklamować firmy i towary poprzez nadrukowane na czołach slogany. Jest i trzecia grupa opowiadań, nie wńżących się bez- pośrednio z dwiema poprzednimi. Te są najbliższe temu, co przywykliśmy rozumieć i czego szukać pod etykietką science fiction. Mamy więc opowiadania o samochodach zyskujących ludzką bez mała osobowość, o tym, jak do trudnej pracy cenzora udało się nakłonić kury, jak pew- nego dnia zwiększyła się znacznie lepkość wody i co z tego wynikło dla świata (nic dobrego), jak rozbudowywana w nieskończoność sieć telefoniczna zyskała pewnego dnia świadomość itd. Z tej grupy najbardziej podobało mi się opowiadanie „Przyjaciel człowieka" traktujące o... poezji tasiemców. Analogia jest prosta: jak człowiek chwali słoń- ce, wiatr i niebo, które umożliwiają mu życie, tak tasie- miec chwali swego żywiciela. Jego sonety zakodowane są w splotach, które przy znajomości klucza dają się z łatwoś- cią odczytać. Levi, wydaje mi się, jest lepszym pomysło- dawcą niż wykonawcą, nie wydusza ze swoich koncepcji wszystkiego — zupełnie jakby spieszył się do następnej historii. Trzeba mu wytknąć niedostateczne oczytanie: pewne pomysły (np. ten z siecią) były realizowane już parę razy i przypominam sobie lepsze wykonanie. Tłumacz- ce trzeba wytknąć lenistwo: nie istnieje „kleistość" wody, fachowo nazywa się to lepkością. Czasem sytuacja wymaga podjęcia gigantycznego wysiłku, podniesienia słuchawki, wykręcenia numeru najbliższego instytutu fizyki. Ale, ale — odbiegliśmy od najważniejszego: czy dosta- tecznie wyraźnie wynika z tych opowiadań, co jest naszym Oświęcimiem? Przeprowadziłem kiedyś wywiad z profe- sorem Januszem Dietrychem, który powiedział: ,.Herezją współczesnego świata jest traktowanie możliwości jako ko- nieczności". Co to znaczy? To znaczy, że każda możliwość, jaka się pojawi, dana przez naukę, technikę, przypadek — to obojętne — będzie wykorzystana, nawet za cenę zbrodni. Lem z kolei pisze w Katarze tak: „Ludzkość tak się roz- mnożyła i zgęściła, że zaczynają nią rządzić prawa atomo- we". Czyli statystyka, prawa wielkich liczb zamieniają się miejscami z rozumem. Z drugiej strony dochodzimy do tego samego. Levi próbuje nas ostrzec, adresując całkiem wyraźne przesłania. Za bardziej zagrożone uznaje zachodnie społe- czeństwa konsumpcyjne. My tutaj, cierpiący srogi niedo- statek, jesteśmy znacznie mniej podlegli windowaniu sztucznej koniunktury. Ale czy całkowicie wolni od zmie- cenia z powierzchni Ziemi przez głupio stosowaną techni- kę? Świat współczesny stanowi całość jak gumowa piłka; gdy ją przebić w jednym miejscu, umiera cała. Tak więc i do nas odnosi się przestroga zawarta w cytacie z wiersza autorstwa pewnego tasiemca: „Słuchajcie, wszystko jest próżne poza pełnym brzuchem". Primo Levi: Najlepsza jest woda. Tłum. Halszka Wiśniowska. Wydawnictwo Literackie 1983, nakład 20 tys., cena 100 zł. Seria „Fantastyka — Groza" Śmierć progresora Ilekroć zdarzyło mi się palnąć głupstwo w życiu i pró- bowałem prześledzić drogę, jaką szedłem nieszczęściu w objęcia, tyle razy dochodziłem do wniosku, że od pewne- go momentu na bieg zdarzeń miałem wpływ znikomy. Ina- czej mówiąc, mogłem się obarczać winą do pewnego etapu; potem pozostawało jedynie w dobrym stylu wychylić na- warzone piwo. Człowiek czasami podobny jest do mrówki uczepionej drzazgi — a ta drzazga już, już zbliża się w kierunku wodospadu. Ostatnia szansa na ocalenie mijała w momen- cie wpadania do wody, być może razem z drzazgą. Potem zdarzenia toczyły się w sposób nieodwracalny. Opisy podobnych schematów doszczętnie wypełniają po- wieści kryminalne, szpiegowskie, nawet romanse. Intryga rozwija się niczym kwiat (choć to przeważnie kwiat zła), bohaterom idzie jak po maśle — i nagle czytelnik, który dał się nabrać na ich dobrą passę, dostaje obuchem w łeb: wykryli, osaczyli, zdemaskowali! Jeśli jednak wrócić w po- wieści o parę rozdziałów, widać jak na dłoni przygotowa- nia autora, kopanie pułapek, rozstawianie wnyków. Właś- ciwie cała literatura składa się z opisów wsiąkania ludzi między okoliczności — procesu powolnego, stopniowego, zakończonego nagłą konstatacją, że brak wyjścia z matni. Trochę łatwiej (jak dla kogo) śledzić rozwój sytuacji w za- pisach partii szachowych, gdzie do tragedii jednych pionów i tryumfu innych dochodzi krok po kroku, choć i tam zdarzają się ruchy na miarę skoku z dziesiątego piętra. W książkach science fiction też się czasem bohaterowi powinie noga, nie wyjdzie jakieś posunięcie. Ciach! ucięło mu głowę. Ileż dałby, gdyby mógł, za cofnięcie sekwencji wypadków o kilka klatek. Nie cofnie — głowa osobno, tułów osobno. Czytelnikowi wolno wyciągnąć wnioski, bo- hater po to zginął, żeby on żył mądrzej. Autorzy fantasty- ki, operujący najchętniej całymi cywilizacjami, usiłują odegnać widmo atomowej zagłady — pisząc książki o wspólnotach pastersko-gangsterskich, w jakie zamieni ludzkość III wojna. Ale nie przypominam sobie książki, która by sobie obrała za przedmiot pracę służb specjal- nych, starających się uchronić bliźnich przed tragedią zda- rzenia nieodwracalnego. Taką powieścią jest bez wątpienia Żuk w mrowisku Arkadija i Borysa Strugackich. Funkcjonariusze pangalak- tycznej służby bezpieczeństwa prowadzą akcję, której sens do ostatniej chwili pozostaje ukryty. Trwają intensywne poszukiwania niejakiego Lwa Abałkina, za zawodu progre- sora (postępowca?), który znienacka opuścił miejsce pracy wśród gwiazd i powrócił na Ziemię, ale nie raczył się za- meldować. Progresor ma w odpowiedniej komórce swoją teczkę, w teczce zgromadzone odpowiednie papiery, zaś wyznaczony do zadania pracownik między jednym a dru- gim telefonem do znajomych Abałkina przerzuca zawartość dossier. Ta typowa procedura, równie nudna jak żmudna, uka- zana przez Strugackich zyskuje jakąś podskórną drama- turgię. Rozmowy, spotkania, inne rozmowy przeplatane są fragmentami sprawozdań progresora z misji na odległej planecie. Treść tych zapisków, stanowiących najlepsze frag- menty w całej książce, ma się do poszukiwań wytrwałego pracownika jak pięść do nosa — a jednak czytelnik wie, że związek być musi. I w ten sposób, krok po kroku, myśl po myśli, obrazek po obrazku, z precyzją starych mistrzów odsłania się przed czytelnikiem tajemnica Lwa Abałkina. Żeby ją jednak zdradzić (a można — książka dawno rozkupiona, kto tajemnicę zna, temu nie zaszkodzi, kto nie zna, niech się dowie, to ostatnia szansa), wrócić trzeba do cywilizacji Wędrowców. „Wiemy, że to supercywilizacja, wiemy, że są wielokrotnie potężniejsi od nas. Przypuszcza- my, że nie są humanoidami. Przypuszczamy, że zbadali całą naszą galaktykę i to już bardzo dawno. I jeszcze przypuszczamy, że nie mają domu (...), dlatego nazywamy ich Wędrowcami". Postępując śladami Wędrowców odkry- to na jednej z planet systemu EN 9173 ruiny, w ruinach pomieszczenie, w pomieszczeniu sarkofag, a w sarkofagu sejf embrionalny, zawierający trzynaście zapłodnionych ja- jeczek gatunku homo sapiens. Komplet mógł pochodzić sprzed czterdziestu tysięcy lat. Wszystkie jajeczka zacho- wały zdolność do rozwoju. Zanim podjęto jakąkolwiek decyzję, we wszystkich ko- mórkach jajowych nastąpił pierwszy podział. Trzynastka dzieci rosła zdrowo, rozrzucona po kontynentach, pod iście policyjnym nadzorem. Kiedy dzieci dorosły, wyuczono je zawodów wymagających stałej bytności jak najdalej od Ziemi. Wcześniej jednak na zgięciu prawego łokcia każde- go z nich pojawiło się jakby piętno, w każdym przypadku inne. Jednocześnie przypomniano sobie, iż w sarkofagu z jajeczkami znaleziono pojemnik, a w nim trzynaście krążków oznaczonych dokładnie takimi samymi hierogli- fami, jak wyhodowane egzemplarze. Między krążkami a trzynastką chłopców i panien istniał związek; padło przy- puszczenie, iż krążki są rodzajem detonatorów do dojrze- wających osobowości, zaś chłopcy i dziewczyny z sarkofa- gu — żywymi bombami, działającymi według zakodowane- go w nich programu, a podesłanymi Ziemi przez Wędrow- ców. Z pomysłem człowieka-bomby, spreparowanego we- wnętrznie i skierowanego z powrotem między swoich, by siał wśród nich spustoszenie, nie spotykamy się w Żuku w mrowisku po raz pierwszy. Ot, weźmy choćby nie cał- kiem udaną książeczkę Czesława Białczyńskiego Zakaz wjazdu — tam groził Ziemi destrukcją pilot dalekiego zwiadu, przekonstruowany sprytnie przez obcych. O ile jednak u Białczyńskiego skończyło się na fascynacji samym pomysłem, a konkluzja książki sprowadziła się do wnio- sku: groźny i nieobliczalny, więc go nie wpuszczać — o tyle u Strugackich bardzo mocno zarysowany jest problem mo- ralny. Oto ludzkość otrzymuje w prezencie coś, co może być zagrożeniem, ale przecież i szansą; może nieść zagładę, ale i otworzyć oczy na nie znane dotąd widoki. Jak postą- pić? Czy utajnić sprawę, czy przeciwnie — rozdmuchać i zaprosić do współpracy najlepsze mózgi? Jak traktować ludzi-bomby, którzy — jak Abałkin — w przeszłości od- dali wielkie zasługi i nie w porządku byłoby postąpić z nimi zbyt obcesowo? Ale oto gra zaczyna się na dobre: progresor Abałkin wraca na Ziemię. Po co? Może gnał go instynkt, może tęsknota, a może program Wędrowców. Czy to progresor, czy agresor? W Muzeum Kultur Pozaziem- skich rozgrywa się ostatnia scena tej książki: kiedy Abał- kin sięga do pojemnika po swój detonator, jego dziecinnej ciekawości kładą kres trzy kolejne strzały z rewolweru. Strugaccy jak gdyby akceptują taki wybór — w końcu Ziemia jest jedna, nie można ryzykować. Jednakże przy- gnębiający sposób rozegrania końcówki każe mieć wątpli- wości: stracona została szansa, która może się nie powtó- rzyć. A jeśli Abałkin był posłańcem? Przekaźnikiem? Po- średnim ogniwem między rasą Wędrowców i ludzi? Czy ¦nieufność, która prowadzi do zbrodni w imię przyjętych dogmatów, stanowi zło mniejsze? To, co teraz powiem, być może stanowi ukrytą intencję autorów, a być może jako średnio inteligentny czytelnik, który lubi mieć wszystko wyłożone na stół, dobiję jedynie pointę. Otóż progresor Abałkin ginie nie tylko „na wszel- ki wypadek". Głównym powodem jego śmierci okazuje się nietolerancja. Jako ziemski progresor Abałkin jest OK, lecz przecież zachodzi uzasadnione podejrzenie, iż tenże Abałkin jest progresorem Wędrowców. Inaczej mówiąc nasi progresorzy (czy to od greckiego — niosący postęp?) mogą swobodnie dokazywać po całym kosmosie, lecz progreso- rom innych ras wara! Bo przecież nasz program, nasz po- mysł na urządzenie Wszechświata jest najlepszy. Ktoś zna lepszy? Nie widzę. Arkadij Strugacki, Borys Strugacki: Żuk w mrowisku. Tłum. Irena Lewandowska. „Iskry" 1983, nakład 50 tys., cena 65 zŁ Seria „Fantastyka — Przygoda" lir Żebyś ty jeszcze gotować umiała W pogodny letni dzień najlepiej pije się o zmierzchu. Twarze kompanów stopniowo nikną w granatowiejącym- powietrzu, a rozmowy również stopniowo przechodzą z te- matów ogólnoludzkich na zawodowe, potem polityczne, by wreszcie skoncentrować się całkowicie na osobistym wy- posażeniu młodej samicy z gatunku homo sapiens. Z łatwo- ścią dochodzi do uzgodnienia cielesnych szczegółów, a kie- dy ideał stoi już jak żywy w rozkołysanych wyobraźniach, ktoś wyrywa się niepotrzebnie: „Żeby ona jeszcze mądra była!" Ten sposób postępowania zamierzam teraz zastosować w odniesieniu do książki Bohdana Peteckiego Strefy zero- we. Można powiedzieć, że w swojej klasie — technicznej, standardowej fantastyki, która nie stroni od przesłania ogólniejszej natury — jest to prawie ideał. Tak w każdym razie zostało przyjęte przez czytelników pierwsze wydanifr w roku 1972. Rewelacja. Nadzieja. Sukces. Był to czas, kiedy Lem wyraźnie dał do zrozumienia, że nudzi go pi- sanie twardej science fiction typu Pirx czy Powrót z gwiazd, zrozpaczone rzesze czytelnicze łasiły się więc wokół innych autorów, na próżno wypatrując tego, który by je zaspokoił. Kolejne lata przynosiły jedynie kolejne rozczarowania, no, może wyłączywszy rok 1973 i wydanie Robota. Bohdan Petecki pracował w tym czasie jako dzien- nikarz w „Panoramie", miał za sobą nieudany debiut W połowie drogi (tytuł miał oznaczać chyba ze trzy rzeczy jednocześnie), a przed sobą kilka książek złożonych i na- stępne w pisaniu. Niestety, jego droga jako autora SF nie pobiegła tak, jak byśmy sobie życzyli. Kolejne tytuły, wydawane przeciętnie co rok, bazowały na schemacie, który się sprawdził w Stre- fach. Bohater był zawsze taki sam: pojedynczy, małomów- ny, twardy facet przypominający kowboja, który rozgląda się po saloonie i szuka zaczepki. Petecki posunął się tak da- leko, że jego bohaterowie zamiast zwracać się do siebie po ludzku — warczeli, rzucali, mruczeli itp. Ograniczoność konwencji i jej nadmierną eksploatację zauważyli rychło czytelnicy i nabożny stosunek do Peteckiego zmienił się. Przypuszczam, że zrozumiał to również sam autor, ale czy nie chciało mu się rezygnować z szablonu, czy też nie miał niczego lepszego na podorędziu, dość że zmiana przy- szła o wiele za późno i polegała na produkcji infantylnych historii, to jest, chciałem powiedzieć, książeczek dla dzieci, naiwnych bajeczek o harcerzach unoszących się w kosmos. Po kilku tytułach z tego okresu przestałem śledzić twór- czość Peteckiego; zdaje mi się, że zamilkł, ale obecnie wy- dawnictwo „Iskry" zapowiada nową jego książkę „dla do- rosłych", przekonamy się więc, czy obiecujący swego czasu autor wyszedł z kryzysu. Co się tyczy Stref zerowych — uważam, że wyrządzono książce wielką krzywdę, nie wznawiając jej, kiedy była na fali. Teraz, po jedenastu latach, książka porządnie się zde- zaktualizowała (w nowym wydaniu wszędzie zamieniono „kalkulator" na „komputer"). Osobowość głównego boha- tera także źle zniosła próbę czasu, dziś nie ulegam jej urokowi bez reszty, lecz dostrzegam skazę na posągowo uformowanej postaci. Zmienił się świat, przyszli inni czy- telnicy, dawni też podszkolili się trochę — westernowa konwencja Stref okazała się za ciasna dla pomieszczenia najbardziej palących problemów współczesności. Inna spra- wa, że Petecki wyraźnie stroni od tego typu ambicji — wystarczy mu, że strzelają i biją się po buziach. Jako temat mają Strefy typową wyprawę ratunkową. Do układu Alfy Centaura poleciał statek, z którym urwała się łączność. Wysłane mu na pomoc jednostki podzieliły jego los. Rusza trzecia wyprawa, tym razem złożona z sa- mych adeptów inforpolu, jakby cyborgów, ale nie do koń- ca, no i oczywiście uwalnia jeńców jęczących w niewoli u obcych istot. Te istoty więżą zaś ludzi z nieufności, kie- dyś zdarzyło im się sparzyć, więc teraz dmuchają na zim- ne. Co mi się podoba w tej książce — że Petecki zawczasu rezygnuje z prób nawiązywania tak zwanego kontaktu. Jego bohater chce tylko uwolnienia jeńców, nie w głowie mu wymiana osiągnięć i cała rzewność z tym związana, w której taplają się inni autorzy; trzeba trochę silnej woli, by zrezygnować z samograja, jakim wydaje się zetknięcie dwóch cywilizacji. Bohater Peteckiego mówi: nie to nie, nie chcecie nas — nie będziemy się pchali, ale i wam wara od krzywdzenia ludzi, inaczej poznacie, co to antymateria. Mentalność tego osiłka jest tyleż kowbojska, co swojska. Kto nie lubi rokowań z pozycji siły? I widowiskowe to, i podniecające, bo może się skończyć fajerwerkami. Strefa zerowa w powieści to jest takie pole, które wpę- dza ludzi w frustracje, budzi strach, obezwładnia przez zabranie możliwości logicznego i skutecznego działania. Trochę dziwi, że załoga „Proximy", dysponująca tymi sa- mymi środkami i taką samą procedurą postępowania co ratownicy, dała się wyłapać do jednego i osadzić w aresz- cie domowym, otoczonym strefą. Tyle im tylko zostaje po- myślunku, żeby pędzić alkohol i produkować herę, którą się szprycują w beznadziejnym oczekiwaniu na koniec. Opis ruiny na otoczonym statku przejmujący i jako żywo przypomina podobną sytuację z Niezwyciężonego Lema. Tarapaty, w jakie pakuje się człowiek, a zwłaszcza jego zachowanie w sytuacjach ekstremalnych, są bardzo malow- nicze dla fantastyki i gatunek z nich prędko nie zrezyg- nuje. Wybawiciele z inforpolu są cyborgami, co okazuje się ich siłą, ale najlepszy z nich, dzięki któremu misja kończy się powodzeniem, w imię miłości do kobiety dokonał kiedyś poprawek w swej aparaturze sterującej, dzięki czemu po- został zdolny do uczuć. Zmiana wyszła mu na korzyść: jest bardziej bezwzględny od „ludzika", a nie tak ślepo zawzięty jak cyborgi, czyli po prostu — złoty środek. Czło- wiek powinien być wyposażony w wajchę, którą w zależ- ności od sytuacji przerzucałby w odpowiednie położenie. Okoliczności trzymają jak w imadle, ale wajcha popycha do przodu — cóż za wygoda taki brak rozterek, nie trzeba się wahać, rozważać za i przeciw, tylko w bój. W Strefach autor zestawił ze sobą dwie ludzkie postawy: pasywności i beznadziejności w oplotach pola zerowego, oraz aktyw- ności i spontaniczności, prowadzących do sukcesu. Ma miejsce także scena, kiedy bohater wywołując za po- mocą zestawu „Mały mistrz kontaktu" iluzję wielometro- wej sylwetki człowieka zastanawia się przelotnie nad kon- dycją ludzką, powinnościami człowieka itp. „Człowiek ni- gdy nie wypierał się tkwiącego w nim zła. Ale nigdy się z nim nie godził". Należy wspomnieć, że ziemskie węzły gordyjskie zostały dawno poprzecinane i przed ludzkością rozciąga się teraz wyłącznie szczęśliwa przyszłość. Powieść jest spójna i trzyma się kupy, ale na ładnym obrazku są też głębsze rysy. Ot, gdy słyszymy o wzajem- nej animozji cyborgów i ludzików, gdy dowiadujemy się, że inforpol (per analogiam do interpolu?) liczy tysiąc egzemplarzy ćwiczonych do działania, a tylko kilka uczest- niczyło dotąd w akcjach... po cóż taki nadmiar? Statki dysponują nieograniczoną energią, a jednak trafiają się na orbicie takie, które nie mają na pokładzie ani erga... Peteckiemu wydaje się, że przyszłość będzie czasem nie- przebranej obfitości, tzn. wydawało mu się kilkanaście lat temu, podobnie jak nam wszystkim. Następna dekada po- zbawiła nas złudzeń — i oto główna przyczyna, dlaczego ta książka zestarzała się tak szybko. Zostały wizerunki kowbojów, pasy, rewolwery, preria — pamiątki z dawnych westernów. Ocalały rekwizyty — lecz świat powieściowy, który je wydał, rozsypał się w kawałki, bo ma się nijak do rzeczywistości. Czy utwory SF muszą się „mieć" do rzeczywistości? Koniecznie? Nie mogą egzystować obok? Twierdzę, że muszą, więcej — że się mają, niezależnie od zamiarów autora. Takie czasy. Zaraz, zaraz — to już nawet fanta- styka musi być zaangażowana? Nie musi, ale lubię, gdy jest. Gdy nie tylko wywozknas między krajobrazy pustych znaczeń i markuje problemy, ale szarpie się o poprawę tutejszego świata. Pewnie, można poszukiwać narkomanów i alkoholików w układzie Centaura, podczas gdy pod do- statkiem mamy ich pod ręką, a wszyscy jako społeczeń- stwo jesteśmy ściśnięci niemożnościami niczym strefą ze- rową. Trzeba się zgodzić, że oprócz książek, które są, chcia- łoby się takich, których nie ma, a które koniecznie ktoś — nie akurat fantaści — powinien napisać. Bohdan Petecki: Strefy zerowe. „Iskry" 1983, nakład 50 tys., cena 80 zł. Seria „Fantastyka — Przygoda" Wyposażenie osobiste Miło mi donieść, że sformułowanie „wyposażenie osobi- ste" robi międzynarodową karierę. Wieści z Nowego Jor- ku, Phenianu i Nairobi chwilowo jeszcze nie dotarły, ale w Gliwicach, w miejscowym biurze konstrukcyjnym dwie panie zaśmiewały się nad gazetą, że można w ten sposób określać szczegóły damskiej urody. Zastanowiłem się nad niepozornym wyposażeniem, próbując przez nie jak przez szkiełko oglądać świat; bez wątpienia tkwi metoda w tej dość starej zabawie — oceniania ludzi na podstawie tego, jacy są i co przynoszą. „Jak cię widzą, tak cię piszą" — a więc nie ja pierwszy na to wpadłem. Z książkami rzecz ma się chyba prościej. Książkę można rozłożyć na biurku, zajrzeć jej pod okładki, dokładnie opukać każdą stronę, a kiedy potrzeba — rozebrać na czynniki pierwsze i opukać raz jeszcze. Przypomina to dziecięcą zabawę w doktora: książki nie ubędzie, ale jej też nie uleczy. I podobnie jak w przypadku pacjenta: gdy chwycić jeden narząd, ciągną się za nim pozostałe, tak tu poprzez badanie wyposażenia osobistego książek można na- tychmiast wnosić nie tylko o ich zdrowiu, ale i o wyposa- żeniu osobistym ich autorów, a także gatunku, do którego jedne i drudzy należą. Prawem rewanżu można wnosić na podstawie wystawionej przez recenzenta cenzurki — o je- go własnym wyposażeniu osobistym oraz (tu zamyka się pętla sprzężenia) o defektach i walorach fantastyki, w tym naukowej. Napomknąłem o wyposażeniu osobistym przy okazji wznowionej powieści Peteckiego Strefy zerowe; niechże więc Petecki będzie pierwszym, na którym z pełną świa- domością wypróbuję nowy lancet. Nadarza się właściwa okazja, ponieważ dopiero teraz dotarło do mnie wznowie- nie najlepszej chyba powieści tego autora, „Rubin" prze- rywa milczenie. O jej wyposażeniu osobistym — później, teraz mały test. Kilka tytułów z dorobku Peteckiego: Lu- dzie z gwiazdy Feriego, X-l, uwolnij gwiazdy, Soła z nie- ba północnego, Prosto w gwiazdy, Kogga z czarnego słońca, Królowa kosmosu, Wiatr od Słońca, Bal na pięciu księży- cach, Pierwszy Ziemianin. Prawda? uderza obecność re- kwizytów typowych dla astronomii — gwiazd, słońc, kos- mosu, nieba północnego — a także mała różnorodność w ich wykorzystaniu. Zamiast człowiek mówi się — Ziemia- nin, to brzmi bardziej wszechświatowe Jeśli dodać, że np. Messier-13 także oznacza konkretną gwiazdę według pewnego katalogu, otrzymamy zarys metody, jaką posłu- guje się ten autor przynajmniej przy dobieraniu imion dla swoich dzieci. Teraz z innej beczki. Operacja wieczność, X-l, uwolnij gwiazdy, „Rubin" przerywa milczenie... tu jakby lekkie urozmaicenie, autor włączył w zakres swych penetracji kanon szpiegowsko-kryminalny. Operacja, kryptonim, akcja, Dora nadaje, 07 słucha, Rubin przerywa milczenie... Dosyć monotonna wycieczka. Chciałem za pomocą tej krót- kiej przejażdżki zademonstrować państwu uroki najbliższej okolicy. Tak się jednak składa, że „Rubin" należy do triady naj- lepszych w dorobku Peteckiego — poza Strefami zerowy- mi zaliczyłbym do niej jeszcze powieść Tylko cisza. Krótko o treści: z Ziemi odleciały do układu Proximy, najbliższe- go słońca, dwie porcje kolonistów, przedzielone ośmioma dziesiątkami lat. Trzecia planeta Proximy wybornie nada- wała się do zasiedlenia. Obie kolonie osiedliły się daleko od siebie i stosunki między nimi były dość zimne, właści- wie nawet wrogie. Mało tego: obydwie odcięły się od ma- teczki Ziemi, pragnąc budować lepsze jutro według włas- nych konceptów i na własną rękę. Wszystko, co Ziemia mogła zrobić w tej sytuacji, polegało na założeniu bazy na drugiej planecie systemu i podsłuchu radiowym, z czego wnoszono, jak się też wyrodnym synom wiedzie. Pewnego dnia stacja zamilkła. Statek o dźwięcznej nazwie „Rubin" ruszył jej na ratunek. Boże, ileż razy na terenie SF wałkowano podobny sche- mat! Sam Petecki — co najmniej kilka. Co jeszcze można wykrzesać z tych młóconych przez pokolenia paździerzy? Przede wszystkim — przygodę. „Rubin", pisany krótkimi zdaniami, dynamicznie — trzyma do ostatniej strony w napięciu. Bardzo przyzwoicie zostały oddane realia ob- cych planet, zwłaszcza drugiej, która nie przypomina Ziemi. 99 procent dwutlenku węgla, „wzorcowy przykład atmo- sfery nadzałamującej". Objawia się to w ten sposób, że w niebie, jak w powierzchni odwróconej czaszy, odbija się cała powierzchnia planety. Na taki pomysł nie wpadł do- tąd nikt; mały szkopuł jedynie w tym, że „planeta nie ustępowała wielkością Merkuremu", a takie miewają już kłopoty z utrzymaniem atmosfery o tej gęstości. Bardzo ciekawie i w sumie wiarygodnie przedstawione zostały schizmy kolonistów, ich oderwanie się od Ziemi. Jako analogię wystarczy przywołać choćby Amerykę, któ- ra w niewiele lat po skolonizowaniu zdołała wybić się na niepodległość; w przypadku odległości rzędu lat świetlnych będzie to tym łatwiejsze. Dobre wrażenie osłabia tylko fakt, iż akty zerwania zostały dokonane niejako w trybie admi- nistracyjnym, a nie naturalnym biegiem rzeczy. Z punktu widzenia kolonii było to nierozsądne: tracono dostawy z Ziemi nie zyskując nic prócz dodatkowego trudu. Istoty rozumne starają się postępować raczej na odwrót. Mamy jeszcze jedno piętro komplikacji: stosunki wza- jemne obu kolonii. Okazuje się, że ludzi zmienia nie tylko miejsce pobytu, ale i czas; mogły wilki wychować Mow- gliego na wilka, może i planeta Proximy kształtować ludzi na swoją modłę. Czas ma tu tyle do rzeczy, że po osiemdziesięciu latach przybywa na planetę jakościowo in- ny surowiec, a po dwustu trzydziestu z misją ratunko- wą — jeszcze inny. Dzieje się rzecz zdumiewająca: przed- stawiciele tych wszystkich grup mają trudności w nawią- zaniu ze sobą elementarnego kontaktu. Między starymi a nowymi kolonistami istnieją dawne animozje, ale prze- cież grupka z Ziemi przybywa w jak najlepszych inten- cjach. Oto przyczynek do kosmicznych kontaktów i pierw- sza wartościowa konstatacja tej książki: jak wymagać zro- zumienia od nieznanych, gdzie indziej ukształtowanych ras, skoro człowiek nie potrafi dogadać się z człowiekiem? Wzajemna niechęć kolonistów bierze się oczywiście z róż- nych poglądów na życie — jak je urządzać, do czego po- winno się w nim dążyć itp. Mamy więc do czynienia z kon- fliktem prawie ideologicznym — ponieważ odpowiednim założeniom podporządkowuje się działania praktyczne. Dru- ga kolonia miłuje zatem spokój, komfort, mało forsowny tryb życia i techniczną perfekcję, pierwsza zaś dopuszcza się eksperymentów genetycznych, dzięki którym jej wy- słannicy równie swobodnie oddychają tlenem, jak i prawie czystym dwutlenkiem węgła. Mamy prawo sądzić, że wa- runki życia jej mieszkańców są surowsze, a możliwości techniczne skromne, bazujące na tym, co zachowało się sprzed ponad dwustu lat. Rzecz jasna trójkąt wkrótce roz- padnie się na alians Ziemian z pierwszą kolonią i wrogo nastawionych Nowych, ale tak musi być. Autor dokonał wyboru, jego prawo, sam fakt, że doprowadził do dyskusji postaw i światopoglądów już mu się liczy na plus. A zatem wyposażenie osobiste tej akurat książki spra- wia, że chce się z nią flirtować po nocy. Petecki jest szcze- gólnym pisarzem: kto czytał jedną jego książkę, ceni go bardziej od tego, co przyswoił wszystkie. Jak wspomnia- łem, kilka z nich opiewa wyprawy typu ratunkowego, nar- racja prawie zawsze w pierwszej osobie, bohater — mruk- liwy twardziel, który rzuca i warczy słowa, a najchętniej by przyłożył piąchą. Wyposażenie osobiste ich autora uznać należy w tym kontekście za ubogie. Petecki staje się ba- jecznie nudny, gdy bije na sztancy kolejną historyjkę. Ale dopóki ktokolwiek chce go czytać i wydawać — jego prawo. Bohdan Petecki: „Rubin" przerywa milczenie. Wydawnictwo „Śląsk" 1982, nakład 50 tys., cena 55 zł. 1 it Sztafeta Nie ma u nas poszanowania dla tradycji, firmy, nazwy — nawet, a może zwłaszcza jako znaku rozpoznawczego. Przy- puśćmy, że przyzwyczaiłem się do musztardy „Po obie- dzie", do jej niezrównanego smaku i wzorzystej etykiet- ki — po pół roku daremnie szturmować sklepy i stoiska spożywcze. Musztardy „Po obiedzie" więcej nie znajdę, widać kalkulowała się za tanio i wobec tego producent przestawił się na cynamon „Niebiański" w pięciokilowych paczkach. Tenże cynamon, gdy zagustują w nim nabywcy (ludzie wszystko kupią), pewnego dnia zniknie z rynku jak kamfora itd. Seria fantastyki „Iskier", najstarsza na polskim rynku, przechodziła trzykrotnie zmiany formatu i oprawy pla- stycznej na przestrzeni, że tak powiem, niecałych stu ty- tułów. Za każdym razem były to zmiany na gorsze. Nie chodzi już o to, że wydawcę zawsze da się wytłumaczyć względami technicznymi, chodzi o łatwość, z jaką rezyg- nowano z wątłej bo wątłej, ale jednak tradycji, z jakiejś tam firmy, znaku rozpoznawczego — nici porozumienia między wydawcą a czytelnikiem. Wynika to z pewności, że ludzie wszystko kupią, jeszcze się będą bili. Przyznam się, że w tych warunkach regularnie nachodzą mnie wątpliwości, czy ma sens gawędziarstwo na temat fantastycznych rojeń autora X czy Y, skoro o wiele bar- dziej fantastyczna rzeczywistość rozciąga się wokół. Po co nam kosmos, skoro potykamy się o ziemskie problemy? Rzuciłbym to wszystko, rzuciłbym od razu, gdyby nie mocna wiara, iż jeden z barwniejszych paradoksów snu, w którym się poruszamy, polega na tym, że literatura spod. znaku fantastyki lepiej od realizmu opisuje teraźniejszą rzeczywistość. Wydane w nowej szacie graficznej Zadanie Petera Zsol- ¦dosa tezy tej nie potwierdza — ani jej nie kontruje. Chyba że uwzględnimy właśnie ową „szatę", czyli wygląd książki. Ot, zwyczajna kosmiczna historyjka oparta na dobrym po- myśle, trochę mniej starannym wykonaniu, licząca na życz- liwość czytelnika. Fantastyka węgierska, mało znana w Polsce, broni się przecież na tyle, że można ją postawić obok polskiej i radzieckiej w socjalistycznym bloku — pozostałe ani się umywają. Nie znajdziemy u Zsoldosa aluzji ani drugich den, ani wielkich metafor uogólniają- cych. Zarazem jednak określenie „literatura przygodowa" okazuje się niewystarczające. Pomysł oceniam jako dobry i świeży; na planecie od- ległej od Ziemi o pewną liczbę lat świetlnych lądował ziem- ski statek z szerokim programem badań. Atoli w wyniku awarii, którą w takim celu posługuje się 90 procent auto- rów SF, załoga zostaje wybita do sztuki przez promienio- wanie. Nawaliły reaktory. Ostatni z załogi przygotowuje przed śmiercią program, który zadziała, gdy poziom pro- mieniowania opadnie poniżej bezpiecznej granicy. Z tam- tejszych naczelnych, będących w trakcie ewolucji ku ro- zumowi, zostanie odłowiony osobnik, a w jego czaszkę o niskim czole zostanie tchnięta elektronicznie osobowość psychologa Gilla. Wzrok małpoluda zapłonie inteligencją. Postąpiwszy analogicznie z kilkoma swymi kolegami ze stada nowy Gili skompletuje załogę, naprawi statek i bez- piecznie powróci na Ziemię. Nie tak prosto; ale zanim zaczniemy wybrzydzać, poza- chwycajmy się trochę. Człowiek we wszelkich swoich dzia- łaniach korzysta z narzędzi. Gorsze wymienia na lepsze, stare na nowe — i tylko on sam, stojący w centrum, po- zostaje niezastąpiony. Zsoldos odważnie wykroczył poza ten schemat, pokazując możliwość, z której może skorzysta przyszłość — hodowania narzędzi. Już widzę oczami wy- obraźni powieści o kupcach i wyprawach na niewolników w wieku, powiedzmy, XXV — a niewolnicy to nowocześni, wywyższeni: dostąpią zaszczytu przejęcia umysłu tego, kto ich kupi, ze zużytego, steranego ciała. Z własności awansu- ją na właściciela. Cóż, może trafić się i tak. Nie jest nie- prawdopodobne, że na odpowiednim szczeblu technologicz- nej sprawności umysł śmiertelnie rannego astronauty da się transponować w takie formy, jakie zastanie się na miejscu; a gdy w dodatku od tego zależeć będzie przeżycie innych ludzi, względy etyczne i estetyczne pierwsze pójdą w kąt. Należy się Zsoldosowi podziękowanie za zasygnali- zowanie takiej możliwości. Lecz to wszystko, co mogę o Zadaniu powiedzieć z uzna- niem. Oczywiście małpoludy zawodzą, zbyt marny to „ma- teriał". Trzeba odkryć na planecie istoty, które dalej się posunęły na szlaku ewolucji i dopiero one, przekształcone tą samą metodą, doprowadzą statek do macierzystej (?) Ziemi. Naiwne, niestety. Przypomina mi się znakomite opowia- danie Keyesa „Kwiaty dla Algernona", gdzie autor roz- ważał podobne zagadnienie: sztucznego windowania aż na poziom genialności, co się zakończyło połowicznym sukce- sem. Połowicznym, bo po osiągnięciu właściwego współ- czynnika inteligencji nastąpił jeszcze bardziej stromy zjazd, właściwie strącenie w debilizm oraz śmierć nieszczęśnika, poddanego tym nieludzkim eksperymentom. Otóż to: ni- czego nie otrzymuje się w przyrodzie za darmo, obowiązuje w tej mierze prawo wzrostu entropii, którego Zsoldos nie- mal nie uwzględnia. Jego małpoludy bez trudu wcielają się w role poprzedniej załogi, czasem któremuś odbije, lecz niegroźnie. Przez cały czas utrzymują się na równym pozio- mie oświecenia, dając folgę nieposkromionej dzikości tylko przy spożywaniu potraw (półsurowe mięcho). Zakładając, że takie przenoszenie osobowości jest w ogóle do zrealizo- wania, widzę rzecz zanurzoną ze wszystkich stron w komp- likacji. Na pewno nie uda się w stu procentach zaszczepić nowego, a wyrugować starego, w rezultacie dojdzie do po- mieszania, dominacji i walki o wyzwolenie, rozterek, roz- darć lub jeszcze gorzej. Tak więc załoga rekrutowana we- dług pomysłu Zsoldosa przedstawiałaby sobą zbiorowisko szaleńców i dewiatorów, a sceny mrożące krew w żyłach byłyby tam na porządku dziennym. Nie mówiąc o szybkim zużywaniu się podkładu przenoszącego matrycę, czyli sta- tek z taką załogą, startując, musiałby dbać o ładownie peł- ne pawianów bardziej niż o pełne paliwa zbiorniki. Przyjrzyjmy się teraz egzemplarzom rasy bardziej roz- winiętej, homoidów tak podobnych do człowieka, że nie odróżnisz. Oni to właśnie realizują z całych sił nie swoje nadanie, dowożąc złom, w który po tylu latach musiał za- mienić się statek — na Ziemię. A tam — niespodzianka. Była wojna, ludzkość wybita do nogi. Za dużo tych grzy- bów w barszczu przygód, panie Zsoldos. No i jedyną przy- szłością i nadzieją Ziemi stają się teraz całkiem obce isto- ty, w których podmieniono instalację. Piękny ten para- doks — mówię już bez ironii — mógłby służyć zbudowaniu przynajmniej przypowieści. Gdzie zabraknie człowieka, tam zastąpi go — prawdopodobnie do czasu — dzieło jego rąk. Im bliższe doskonałości, tym pozytywniej zaświadczy o swym twórcy, aż wreszcie jacyś obcy, postawieni wobec niego, zdobędą się na okrzyk: „Ecce homo!" Jeśli przypomnimy sobie teraz o etyce, będzie to bardzo niewygodne. Nie ulega bowiem wątpliwości, że zabieg pod- jniany osobowości sprzeciwia się cywilizowanym normom, jeśli nie jest wręcz zbrodnią, w dodatku przeprowadzony gwałtem, bez konsultacji z głównym zainteresowanym. Bo- haterami „Zadania" są manekiny, odarte z tożsamości, wy- pełniające bezwolnie nie swoją myśl, realizujące obcy plan — w zamian za wywyższenie do rangi istoty rozum- nej. Płacą za ten awans społeczny zaparciem się siebie, jeszcze są w szoku, nie zdążyły przegryźć się przez to, co z nimi uczyniono. Lecz ten moment nastąpi prędzej czy później. Co wtedy? Cichy stres czy wykorzenianie z siebie obcych naleciałości ogniem i żelazem? Ale jak poznać, czyje jest czyje, gdy wszystko tak dokładnie wymieszane? Gdzieś od tego miejsca zaczyna się historia zdumiewająco podobna do historii ludzi, a skoro i dzieje, i postać, i my- ślenie przypomina człowieka, więc ten, kto był mianowa- ny człowiekiem, stał się nim, i ostateczna racja należy tylko do reguły: być to znaczy stawać się. I vice versa. Peter Zsoldos: Zadanie. Tłum. Tomasz Kulisiewicz. „Iskry" 1982, nakład 50 tys., cena 60 zł. Seria „Fantastyka—Przygoda" ik ik Od nowa Kto ma wpływ na repertuar wydawnictw — próżno dociekać zwykłemu śmiertelnikowi. Byłem kiedyś recen- zentem Krajowej Agencji Wydawniczej, przez moje ręce przewinęło się kilkanaście mniej albo bardziej niechluj- nych teczek. Zdumiewające, co potrafią proponować wy- dawcy nawet autorzy o tzw. nazwisku! Odrzucałem cierp- liwie pretendujący do miana literatury szmelc, a w końcu porzuciłem też niewdzięczne zajęcie, pustym miotaniem grochu o ścianę przypominające dziennikarstwo, ponieważ moje opinie miały znikomy wpływ na kwalifikowanie do druku. Co gorsza, największe straszydełka ukazały się względnie szybko. Nie pozostało mi nic innego, jak stać się chuliganem, pić wódkę i tłuc szyby (w słonie nie wierzy- łem już wcześniej). ^W trakcie tej zabawy w recenzenta dwukrotnie błysnął promyk nadziei, raz za sprawą Imago Wiktora Żwikiewi- cza, drugi raz dzięki Januszowi Zajdlowi. Zajdel miał wte- dy dobry okres, skończył Wyjście z cienia i finiszował z Limes inferior, wolno zatem przypuszczać, że Cała praw- da o planecie Ksi powstała niejako na marginesie tych dwóch ważnych powieści. Niestety, z tej trójki jest to pozycja najsłabsza, tak pod względem wykonania, jak i prowadzenia niektórych wątków, do czego spokojnie w swoim czasie dojdziemy. Ukazała się w zeszytowej mu- tacji serii KAW, w formie dość ohydnej i odstręczającej, która każe zapytać, gdzie leżą granice upadku polskiego przemysłu poligraficznego. Jeszcze krok w tym kierunku, a książką będzie się u nas nazywało rulon zadrukowanych arkuszy papieru pakowego klasy dwudziestej, do samo- dzielnego poskładania i porozcinania w domu. Książka jest książką, powinna mieć grzbiet i okładki, i równo przycięte stronice. Kartki winny być tak umoco- wane w okładkach, by się nie rozlatywały przy nerwowym nawet i wielokrotnym wertowaniu. Estetyka książki, jej postaci wpływa na recepcję zamkniętej wewnątrz okładek treści; nie jest prawdą, jakoby czytelnik z równą chucią chłonął eposy wydrukowane na papierze kredowym, co na worku po cemencie. Jeszcze parę lat temu były to oczy- wistości; dziś objawiam je jako czystej wody rewelacje. Owszem, mogą się zdarzyć odstępstwa, gdy rezygnacją z pięknej formy wydawniczej trzeba okupić np. szybkość edycji czy jej taniość — lecz nie sam fakt drukowania książki. Za pięć lat, jak tak dalej pójdzie, worki po cemen- cie będą szczytem marzeń każdego literata. Rozpisałem się o naszej obecnej przaśności i siermięż- ności wydawniczej, o rustykalizmie wydawniczym naezym nie bez powodów —¦ Cała prawda o planecie Ksi to hi- storia spauperyzowanej kolonii ziemskiej, założonej gdzieś w kosmosie, o dwadzieścia lat świetlnych od opływającej w dostatki Ziemi. Jest faktem oczywistym, iż pierwsze pięciolatki, ba! może i wieki takiej kolonii okażą się doło- waniem w rozwoju, ale potem krzywa tym stromiej zacznie piąć się w górę. Zresztą już jakbyśmy pojęli, że nie roz- wój za wszelką cenę, nie sam rozwój jest wartością, że rozwój musi czemuś, a właściwie komuś służyć. Chyba nawet wiem, komu; tymczasem bywa tak, że człowiek, zagubiony wśród wyjącej maszynerii, spadł na ostatnie miejsce w hierarchii ważności, stał się dodatkiem do ma- szyn, pewnie, że ważnym, bo bez niego nic by nie ruszyło, ale skoro zrobił swoje, może odejść. Jego los mało kogo obchodzi; to, jak żyje, czym oddycha, co zjada, nie ma znaczenia wobec problemów, jak zapewnić energię i su- rowiec dla maszyn. Zabrnęliśmy na tyle dokładnie w śle- py zaułek, że już można porzucić wątpliwości, czy napraw- dę ślepy, i rozpocząć mozolne wycofywanie. Temat kolonii pozaziemskich zaczyna się pojawiać w ro- dzimej fantastyce naukowej coraz częściej; najpopularniej- szą motywacją wypraw osadniczych — poza brakiem miej- sca — jest stwierdzenie, iż tu, na Ziemi, sprawy zaszły tak daleko, skręciły się w taki węzeł gordyjski, że trzeba to wszystko po prostu zostawić i zacząć gdzie indziej od nowa. Zajdel opisuje dzieje takiej wyprawy osadniczej, już po dotarciu na miejsce, ale dzieje widziane przez wy- słaną z Ziemi po latach ekipę, która ma sprawdzić, co jest właściwie grane. Okazuje się, że u celu władzę na fla- gowej jednostce przejęli terroryści; mieli oni od startu z Ziemi chytry plan w zanadrzu — zbudowania całkiem nowego społeczeństwa. Rzecz jasna nie byłoby tam krzywd, wyzysku itd., byłoby za to szczęście, zrozumienie, tole- rancja, współpraca itd. Znane formułki. Książka Zajdla ukazuje, jak gwałt zadany na wstępie ipociąga za sobą cały łańcuch działań będących całkowitym zaprzeczeniem świe- tlanych idei. Dochodzi do rozdźwięku teorii z praktyką, a w końcu trzeba porzucić skrupuły dla idei, jeśli chce się dalej utrzymywać władzę. Nie uniknął Zajdel pewnych uproszczeń i założeń, mam wrażenie, fałszywych. Budzi wątpliwości kwestia tak ła- twego opanowania wyprawy przez garstkę bandytów, jak również celowość pozostawienia przez nich kilku pojemni- ków z nie ożywionymi kolonistami — przecież od nad- miaru niewolników głowa nie boli. W celu wywołania nie- nawiści do byłej ojczyzny wmawia się ożywionym, że padli ofiarą oszustwa — Ziemia nie dała maszyn, w związku z czym wszystkie prace trzeba będzie wykonać najprymi- tywniejszymi środkami. A przecież kandydaci na osadni- ków musieli być dokładnie zorientowani, jakie środki będą mieć do dyspozycji po wylądowaniu — i wyposażeni w gwarancje, że nie zostaną wystrychnięci na dudka. Rozu- miem jednak, że wolno autora usprawiedliwić z pewnych nieścisłości, szczelin konwencji, jeśli gra, którą proponuje, j)każe się tego warta. Czy się okazała? Moim zdaniem tak; Cała prawda o planecie Ksi jest protestem wyartykułowa- nym przeciw rodzajowi umowy społecznej — no, załóżmy, że ktoś nam zaproponuje coś takiego: za tydzień nastąpi powszechna szczęśliwość, ale już dzisiaj musimy zastrzelić pierwszych pięciu, którzy się opierają. Zajdel na pewno nie dałby się nabrać na takie plewy. Wie dobrze, że żad- nej szczęśliwości nie będzie, skończy się tylko na uśmierco- nych niepotrzebnie ludziach. Tak też jest na planecie Ksi: środki techniczne i żywność przechodzą w ręce władców, powołuje się straż, wydziela każdą kromkę... Wewnątrz wzgórza górującego nad osadą powstaje schron supergi- gant, gdzie władcy zażywają gorzałki i kobiet, gdy tym- czasem pospólstwo roi się w lepiankach, pracując na te zbytki^ Co Tńa uczynić komandor, który nadlatuje i zastaje ten stan rzeczy? Według Zajdla wrócić i zameldować. To tyl- ko marne dwadzieścia lat świetlnych. Sugerowałem autoro- wi Planety Ksi, iż wyprawa komandora Słotna musi się podjąć interwencji, chce tego czy nie. Raz — bo czas leci, dwa — koszty, trzy — ludzie cierpią. Nie można po pro- stu wzruszyć ramionami i odlecieć. Sytuacji na planecie Ksi (skrajne zubożenie ludności, przepaść między społe- czeństwem a władzą, świadczenia na rzecz tej władzy, poli- cyjny system jej utrzymywania itp.) nie sposób utożsamić z sytuacją na planecie Eden. Tu i tam ludzie stoją wobec wyboru: pomóc gnębionym czy dać nogę do swoich? Na Edenie jednak nie ludzie zawinili, a zrozumienie istoty konfliktu wykracza poza ich możliwości. Tu — Ziemia od- powiada za wszystko od a do zet i Ziemia, czyli jej wy- słannicy, ma obowiązek naprawić szkody najszybciej, jak się da. Komandor Sloth (ang. leniwiec) ma do tego środki i pełnomocnictwa, musi mieć, jeśli logika ludzi projektu- jących wyprawy nie zanikła gdzieś po drodze. Szlachetna doktryna nieinterwencji kusi jak diabli, ale tu akurat nie może być zastosowana. Dam radę komandorowi Slothowi, jak postąpić: zwita- lizować pozostałe pojemniki z kolonistami, zawsze to „ty- siąc paręset osób, które znają prawdę". Następnie utwo- rzyć wzorcową, dobrze prosperującą kolonię nie opodal tej pierwszej, gdzie się pienią zamordyzm i kłamstwo. Niko- go nie trzeba będzie prostować, zmuszać, bić, do nikogo strzelać. Osadnicy sami wybiorą, trzeba tylko umożliwić im wybór. Za sto czy dwieście lat ludzie nie będą głupsi od nas — przynajmniej chcę w to wierzyć. Co się zaś tyczy „rozkosznych istot o wielkich, zachwy- conych oczach", dla których głównie Sloth chce wracać, to i na miejscu spośród ożywionych kolonistek da się może coś wybrać. Nie mówiąc już o osadzie: nowy dyktator, tym razem na pewno w imię dobra, będzie mógł przebierać jak w ulęgałkach. Janusz Zajdel: Cała prawda o planecie Ksi. Krajowa Agen- cja Wydawnicza 1983, nakład 100 tys., cena 45 zł. Przepustka do historii Dlaczego pasażerowie latających talerzy — jeśli zgodzić się z poglądem, że istnieją -— nie ingerują w dzieje ziem- skiej cywilizacji? Nie warto nam pomagać? Nie trzeba? Pytanie bardziej skomplikowane, niż się na pozór zdaje: primo — nie wiemy, czy nie ingerują, może tylko my nie umiemy dostrzec ich działań. Secundo — poprawianie czegokolwiek na Ziemi wymaga nie tylko wyższej techni- ki, ale i wyższej (kosmicznej?) moralności; jedna i druga niekoniecznie muszą chodzić w parze. Tertio — a skąd właściwie wiadomo, co dla szalonych ludzi okaże się po- mocą, a co z niemałym mozołem obrócą przeciwko sobie? Rozpowszechnienie zła można uznać za alibi samarytań- skich poczynań tylko w przypadku szukania argumentów na siłę. U nas właściwie nie ma nic do poprawiania, część inwentarza jest doskonała, reszta się doskonali. Pew- nie, można by na początek zablokować rakiety na wyrzut- niach, ale to by nas całkiem wykończyło, bo natychmiast trzeba by montować zapasowe, stawiać n-krotne systemy zabezpieczeń itp. Raz sporządzonej pro publico bono rakie- ty nie sposób z powrotem przetopić na dolary drogą sprze- daży kolekcjonerom czy majsterkowiczom na części. Każ- da interwencja, każdy gest pod naszym adresem pociągał- by za sobą cały łańcuch oczek z sieci, w którą jesteśmy skutecznie zaplątani. Myślę, że nie jest to właściwością wyłącznie Ziemi, gdzie indziej musi być podobnie. I oto w powieści Strugackich Trudno być bogiem dwustu pięćdziesięciu ludzi pakuje się z butami w historię odległej planety, przeżywającej swoje średniowiecze: od Ziemi dzie- li ich „tysiąc lat i tysiąc parseków". Delegowani przez Instytut Historii Eksperymentalnej, utrudzeni nieustannym rozwiązywaniem Problemu Bezkrwawego Oddziaływania, mają za pomocą delikatnych impulsów pchnąć dzieje tej cywilizacji na jaśniejsze tory. Najstarsi siedzą tu już od dwudziestu lat i doprawdy poważniejszym problemem stało się dla nich określenie własnej tożsamości — czy nadal reprezentują ziemską naukę, czy też stali się baronami na zamkach, ze służbą i rojami podwładnych. Doskwiera im, zwłaszcza młodszym, własna bezsilność, spętanie narzuco- nymi przez Instytut zasadami jawnej nieinterwencji. Nie- którzy nie wytrzymują psychicznie, ruszając z kopyta w malownicze szarże — ci giną albo trzeba ich odłowić i odesłać na Ziemię, niech tam popracują nad teorią. Z bli- ska widać wyraźnie, że historia ma oporne cielsko, nie da- jące się formować jak plastelina. Bezkrwawe Oddziały- wanie — gdy zewsząd płyną potoki krwi, trupy wywozi się setkami, kaci mają pełne ręce roboty, na ulicach miast od czasu do czasu dochodzi do rzezi — łatwo zrozumieć, czemu wśród dyskusji nad słusznością ogólnej teorii feu- dalizmu, doprawionych taką okrasą, trafiają się wątpli- wości, a nawet desperackie akty. Czy tego typu wsparcie „doradcami historycznymi" nie stanowi przypadkiem nadużycia? Przecież pogrążona w ciemnocie planeta nie prosi o nie, trudno zresztą byłoby wyłonić tam jakieś autorytatywne przedstawicielstwo. Czy więc godzi się iść zahukanym i pogrążonym w zabobonie tak gorliwie z pomocą, skoro w dodatku jej efekty są do- kładnie żadne? Wspomnieć należy, że „bezkrwawe oddzia- ływanie" kończy się na szczeblu ingerencji bezpośredniej — a co za różnice, czy za pieniądze tłoczone w agregacie ty- pu „Midas" zabije opłacony buntownik, czy szlachetny don Rumata osobiście nakosi łbów swoimi mieczami? Sytuacja tych dwustu pięćdziesięciu jest co najmniej dziwna, osobiś- cie nie rozumiem sensu pchania ich poprzez kosmos, ryzy- kowania ich życia, nie wspominając o kosztach material- nych. Aż się roi w tej misji od zapaści logicznych. Ziemski hi- storyk w Arkanarze jest jak dziewica w lupanarze: sam szlachetny, czysty jak łza, za to wepchnięty między świnie i zmuszony do kwiku w ich narzeczu. Nieraz musi nadsta- wić karku, jego życie wisi na włosku, ale zabić mu nie wolno, chyba nawet w obronie własnej. Taki rycerz może istnieć, moim zdaniem, tylko na papierze i tylko do czasu. I jakiż z niego historyk, skoro nie potrafi rozegrać prostej dworskiej intrygi, wybierając się manifestacyjnie w kon- kury do donny Okany, faworyty szarej eminencji króla. Ta wizyta, jej ostentacja przyprawi donnę o śmierć — ale nazywa się, że don Rumata, a raczej udający go docent historii, ręce ma czyste. Co dziwniejsze, postępuje tak facet, którego obowiązkiem zawodowym jest wiedzieć, jak takie sprawy rozwiązywano choćby za Ludwika XIV. Dziwi mnie trochę, że transmisje z przygód szwadronu historyków przekazuje się przez te tysiąc parseków na Ziemię zamiast do lokalnej bazy. To by brzmiało bardziej wiarygodnie. Co jednak dużo gorsze, podporządkowanie się regulaminowi Bezkrwawego Oddziaływania pociąga za sobą konieczność interwencji na o wiele szerszą skalę. Kie- dy wreszcie szlachetnemu don Rumacie nerwy odmówią posłuszeństwa i trup zaścieli ulice, trzeba zbombardować miasto pociskami usypiającymi, by porwać szaleńca do Bazy. A więc chcąc oszczędzić życie bożej krówki zatapia się transatlantyk; w każdym razie przedstawione w po- wieści „udzielanie pomocy" grozi nieustannie niebezpie- czeństwem coraz poważniejszego angażowania się w spra- wy, eskalacją środków i metod. Ziemianie są na planecie od dwudziestu lat, ale łatwo wyprorokować, czym to się skończy: albo totalnym waleniem dzikusów po łbach, albo zwinięciem manatków i jazdą do domu. W radzieckiej literaturze SF temat poprawiania stosun- ków społecznych na obcych planetach zdążył się zadomo- wić (przypomina mi się choćby Przenicowany świat Stru- gackich czy Miasto na Górze Bułyczo >va). Uznaje ona jak- by prawo do takiego działania, nawet bez żadnych wezwań. Nurtowi „zbawienia z kosmosu" przeciwstawia się wyraź- nie Eden Lema, gdzie Ziemianie dobrze sobie zdają spra- wę z anomalii społecznych na planecie, a jednak odlatują niczego nie przedsięwziąwszy — ryzyko nadużyć w razie podjęcia interwencji jest zbyt wielkie. Niejako z drugiej strony ukazuje problem stosunku mądrzejszych kosmitów do dzikich tubylców Drugi najazd Marsjan, dłuższe opowiadanie pomieszczone obok Trudno być bogiem. Tu od początku nie ma wątpliwości: obca rasa opanowała Ziemię traktując ją jako rezerwuar soków żo- łądkowych, mających zastosowanie do czegoś tam. Kulawa partyzantka upada po kilku dniach, wszyscy wracają na swoje miejsca, ludzie są zadowoleni, panuje spokój i eko- nomicznie wszystkim powodzi się coraz lepiej. Nieliczne głosy rozsądku giną nie zauważone. „Nie w grzmotach ka- tastrofy kosmicznej (...), lecz w sytej, niezmąconej ciszy kończy się historia ludzkości". Bohaterowie, pona2ywani jak na ironię imionami greckich bogów i herosów (Apollin stara się o rentę, Achilles sprzedaje w aptece, obaj zbie- rają znaczki) budzą nasze politowanie: spsiali, sciotczali, kroczą z nową rzeczywistością radośnie pod pachę, trochę tylko niezadowoleni z faktu, że całe kolumny gazet wy- pełnia problematyka soków żołądkowych. Oczywiście i w Trudno być bogiem, i w Najeździe mamy do czynienia z metaforą adresowaną współcześnie — lecz jaka wykładnia metafory, nie powiem (czytać i myśleć, nie czekać na to, co przeżują inni). Mamy do odczytania ważne komunikaty: o tym, jak człowiek idzie na kompro- mis, jak codziennie, godzina po godzinie, przytłoczony sy- tuacją, godzi się na rzeczywistość, jak popełnia małe po- dłostki i zawija własne postępowanie w kokony samo- usprawiedliwień. Jak z takimi budować lepsze życie? I po drugie: żadne ingerencje w czyjąkolwiek historię nie są dopuszczalne. Pomyślmy — gdyby ziemskie średniowiecze albo dowolny inny okres podlegały historycznym ekspery- mentom obcych, na kogo zwalilibyśmy winę za całe zło obecne? A tak możemy mieć pretensje wyłącznie do siebie. Arkadij Strugacki, Borys Strugacki: Trudno być bogiem. Drugi najazd Marsjan. Tłum. Irena Piotrowska. Czytelnik 1983, nakład 50 tys., cena 90 zł. Seria „z kosmonautą" Mrowienie w palcach Układanie list popularności, hierarchizowanie autorów jest zajęciem kłopotliwym — tyle zasług niewymiernych trzeba by wymierzyć i tyle osiągnięć nieporównywalnych porównać. W Polsce przynajmniej z dwoma czołowymi miejscami nie byłoby (tak sądzę) większych przepyohanek: pierwsze od lat przypada Leniowi i to się chyba nie zmie- ni tak szybko. Drugie przyznałbym 45-letniemu fizykowi z Warszawy, zatrudnionemu w tamtejszym Instytucie Ochrony Radiologicznej, Januszowi Zajdlowi. Właśnie po z górą pięciu latach od złożenia tekstu ukazała się w Czy- telniku najnowsza jego książka, Wyjście z cienia. Zajdel nie od razu był godzien wawrzynu: publikował głównie opowiadania, w których strona techniczna czy naukowa wyraźnie górowała nad rozważaniami o charak- terze społecznym czy tzw. ogólnoludzkim — i z opowiada- niami przede wszystkim go kojarzono. Prawdziwy przełom w jego twórczości dokonał się w 1980 roku, kiedy ukazał się Cylinder van Trojja, interesująca i porządnie wykoń- czona artystycznie antyutopia, zawierająca wątki filozo- ficzne i wykorzystująca stare literackie mity. Od tego momentu nikt, kto uważnie przygląda się rozwojowi rodzi- mej SF i śledzi w niej pewne tendencje, nie mógłby przejść nad Zajdlem do porządku dziennego. Rosnącą for- mę pisarza potwierdzają następne powieści: Limes inferior, Wyjście z cienia oraz Cała prawda o planecie Ksi. Ta ostatnia, choć najmniej doskonała artystycznie, stanowi jednak kolejny punkt na krzywej asymptotycznej, najbliż- szy chyba mitycznej granicy, do której dąży Zajdel. Rok Orwella dobrze się zaczął za jej przyczyną dla miłośni- ków tego typu prozy. Pisałem przy okazji Vonneguta o szczególnym przezna- czeniu każdego pisarza, który dźwięczy połową albo ćwier- cią mocy — do momentu, aż odnajdzie swój genre; wów- czas, mimo iż w jego sposobie pisania nie nastąpiła żadna rewolucja, wydaje głos potężny i głęboki, jak gdyby ponad swoją zwykłą miarę. Coś takiego na naszych oczach przy- darzyło się chyba Zajdlowi, który teraz zbiera żniwo pra- cowitych miesięcy sprzed lat pięciu. Tak to już u nas jest — z jednej strony obiecanki, gromkie pokrzykiwania, z drugiej ktoś, komu się podoba być pisarzem, nadal musi cechować się cierpliwością piramid i podobną długowiecz- nością. Zwrot w kierunku fantastyki socjologicznej, politycznej i metaforycznej, widoczny już momentami w Cylindrze, a potwierdzony w Limesie, znajduje kontynuację w Wyjś- ciu z cienia. Treść da się opowiedzieć w jednym zdaniu: od osiemdziesięciu lat Ziemia znajduje się pod dominacją niejakich Proksów (bo z Proximy), którzy wprowadzili własny model rządów, ale poczynające sobie coraz śmielej grupy operacyjne zostają odwołane przez pełną zasad, po- kojowo usposobioną proksyjską społeczność — i Ziemia z otwartą gębą zostaje pchnięta ku wolności. Zajdel odbił się do tej powieści z opowiadania Julii Nideckiej „Soli- darność", gdzie autorka jedynie naszkicowała sytuację ob- cej przemocy i przemytników szmuglujących mrówki. Nikt nie ma pojęcia, dlaczego obcy właśnie je uznali za szcze- gólnie groźne i wydali im walkę, w każdym razie to wy- starcza, by popularny owad stał się niemal obiektem kultu. Zajdel przeniósł mrówki do swojego świata, a także skorzystał z innych elementów (np. miód, tresowane psy, ogólna atmosfera), jednak wprowadził od siebie tyle nowe- go, że powstał utwór całkowicie suwerenny, daleko wy- kraczający w swej wymowie poza przesłanie krótkiego opowiadania Nideckiej. Proksowie swego czasu udzielili Ziemi odsieczy przeciw wymyślonym wrogom, których na- jazd sfingowali, a teraz uchodzą — oficjalnie — za obroń- ców i dobrodziejów zniewolonych ludów. Zahamowali roz- wój nauki, wymianę myśli i ludzi —¦ bo po co wam to, skoro my wam powiemy, jak rozwiązać wasze problemy. Planetę podzielili na kwadraty, między którymi mysz się nie prześliznie, mianowali kwadratowych, utworzyli kwa- draty specjalne dla niepokornych — i już gra się toczy właściwie sama, przy minimalnej przybyszów pomocy. Centralnym problemem powieści jest pytanie, jak daleko sięga nasza podatność na zniewolenie — i niestety wynika z Zajdlowych rozważań, że w stanie złachmanienia, zel- żenia i upokorzenia czujemy się o wiele świetniej niż obdarowani wolnością, z którą nie wiadomo co począć. Zajdel zdaje się zastanawiać, czy człowiek na pewno jest stworzony do wolności, czy też dopiero w niewoli, z baga- żem nieszczęść na karku mieści się w pełni w swojej kon- dycji ludzkiej, dociekając błędów, przywar, obciążeń spy- chających go do egzystencji na poziomie psiej budy. Wiem, że książka ta będzie odbierana inaczej: jako maska naszej polskiej rzeczywistości, ale sądzę, iż ograniczenie języka Wyjścia z cienia tylko do parawanu byłoby znacznym zubożeniem myśli autora. W gruncie rzeczy najbardziej tragicznymi spostrzeżeniami są nie te o dwoistości świata prywatnego i oficjalnego, o rozziewie historii, tej, której uczą w szkole, i tej pamiętanej przez najstarszych — lecz te, które wskazują, dlaczego tak jest. I oto dochodzimy do następnej ważkiej myśli w tej cienkiej książeczce: lu- dzie sami odpowiadają za własne upodlenie. To oni czynią je tak niegodnym i nieznośnym, to gorliwość nadzorców, pragnących przypodobać się panom sprawia, że nie ma widoków na poprawę losu. J Dwa są momenty, kiedy Zajdel przestaje bawić się w koronkarstwo i sypie wprost, o co mu chodzi. W wyniku zaćmienia słońca skafandry ochronne Proksów wysiadają, banie stanowiące stały element krajobrazu wywracają się. W kwadracie specjalnym ekipy więźniów nie przerywają prac załadunkowych na rakiety proksyjskie, także w mia- stach nie wybucha żadna rewolucja. Może to i dobrze, powie co bardziej rozgarnięty czytelnik, przecież zaćmie- nie słońca to zjawisko lokalne, bunt zostałby tak czy ina- czej uśmierzony. Tylko ludzie by niepotrzebnie poginęli. Może więc tę bierność uznać za mądre wyczekiwanie od- powiedniejszej chwili? Nie, moi drodzy. Taka chwila w końcu nadchodzi, odium Proksów zostaje z Ziemi zdję- te — i cóż się okazuje? Pojawiają się próby, wcale nie od- osobnione utrzymania poprzedniego status quo. W każdym układzie sił znajdą się elementy żyjące „z reżimu" i od ich ilości zależy zachowanie społeczeństwa jako całości. Ale też prawdą być musi, że osiemdziesiąt lat pod obcym "butem wzmogło u ludzi podatność na skurwienie, a osła- biło ich wewnętrzne mechanizmy obronne. Innymi słowy jeszcze dziesięć, dwadzieścia lat i oczyszczenie planety z najeźdźców niczego by nie zmieniło. Czas jakiś stawiano by jeszcze sztuczne amby, przestrzegano zakazu palenia cygar, gry w piłkę do rugby i jedzenia jajek (opływowe elementy kojarzą się z pojazdami obcych, więc wymie- nione rekwizyty pachną ciężką prowokacją polityczną), a w końcu zaprzestano by i tego. Sieć nadal więziłaby ruchy, choć dawno nie byłoby pająka, który nas nią oplótł. Charakter sytuacji opisanej przez Zajdla jest czysto umowny, ponieważ wiele istotnych szczegółów zostało przy- jętych tak, a nie inaczej. Dla przykładu: grupa Proksów, która opanowała Ziemię, mogłaby stanowić nie wynaturze- nie własnej społeczności, a jej normę. Cóż wtedy? Poje- dynczy kaps (skafander Proksa) mógłby zamiast chwyta- ka — lub niezależnie od niego — dysponować laserem i od czasu do czasu kogoś położyć trupem. Cóż wtedy? Prawda, że jego dobroduszność nie byłaby tak oczywista? Grupy interwencyjne Proksów mogłyby surowo przestrzegać dy- scypliny i nie ulegać narkotykom zawartym w ziemskich grzybach czy miodzie, wskutek czego byłyby znacznie mniej podatne na demoralizację — cóż wtedy? Każdy z tych elementów, gdyby go zamienić zgodnie z moją su- gestią, czyniłby sytuację „twardszą" — a cóż dopiero wszystkie razem? Przesłanie utworu Zajdla nie ulegnie jednak zmianie. Jeżeli ktoś się czuje zaplątany w sieć, której nie potrafi zerwać ani zrzucić, powinien przynaj- mniej codziennie rano sprawdzać, czy oczka trzymają tak samo jak wczoraj, czy się przypadkiem nie porwały, a nade wszystko — nie przyzwyczajać się do sieci. Nie udawać, że to normalne. Sieć krępująca ruchy musi pozostać tym, czym jest — więzami, musi wywoływać grymas, nie uśmiech, jeżeli człowiek ma pozostać człowiekiem. Janusz A. Zajdel: Wyjście z cienia. Czytelnik 1983, nakład 50 tys., cena 70 zł. Seria „z kosmonautą" Nakładanie matrycy Na nową powieść Bohdana Peteckiego czekałem z po- dwójnym zainteresowaniem: raz, ponieważ wśród zwałów (już, niestety, zwałów) piśmiennictwa SF w naszym kraju stosunkowo rzadko pojawia się rzecz znośna, dwa — in- trygowało mnie, czy pisarz z Katowic podejmie wysiłek wyskoczenia z koleiny, czy przeciwnie, zaświadczy po raz kolejny, jak mu w niej wygodnie. Oto odpowiedź: tak i nie. Pewne odejście od starych, sprawdzonych szablonów niby jest, ale nie na tyle radykalne, by z czystym sumieniem zaliczyć mu ten bój. Czy można w ogóle żądać od pisarza, by zmieniał się na zawołanie? Żądać — owszem, lecz nie zawsze wołający nawet wielkim głosem ma rację. W przy- padku pisarza rzecz jest dość bolesna: apele o zmianę kwestionują zarazem jego autorską indywidualność. Kto zaręczy, że pod wierzchnią warstwą, znaną już i nie sa- tysfakcjonującą odbiorców, kryją się następne, bardziej godne uwagi? Krytyk i czytelnik mają w gruncie rzeczy nader ograniczony wybór: przyjąć propozycję autora lub odrzucić. Zaakceptować go albo się obrazić. Tylko tyle. W recenzji Pierwszego Ziemianina, pomieszczonej w „Fantastyce" znalazło się dość interesujące zdanie, kla- syfikujące Peteckiego jako pisarza masowych powieści, wielkonakładowych kieszonkowców. Fenomen typowy dla rynku zachodniego, u nas stanowi rarytas, toteż nic dziw- nego, iż traktujemy autora Stref zerowych jako curiosum, sugeruje Sławomir Kędzierski. Zgoda, lecz postawienie spra- wy w ten sposób zakrawa na wołanie o taryfę ulgową. Cokolwiek Petecki napisze, nie traktujmy go poważnie, bo on przecież trzepie masówkę. Takie stanowisko zakłada automatycznie, że co masowe nie może być wartościowe, więc nietrudno to zgnoić za pomocą wysokogórskich kry- teriów. Hola, panowie! Jako forma obrony, przypuszczam, że nie zamierzona, nie spodobałaby się ta konstrukcja na- wet bronionemu. Nie wyobrażam sobie, by Peteckd (czy jakikolwiek inny autor) meczał zmiłowania jak plastikowe cielę czy dziewczę do rąbania tasakiem z podróży XI Ijona Tichego: Panie, jam autor kieszonkowców, poniechaj mnie! Moja srogość krytyka ma prostą przyczynę — pisarzy choćby poprawnych nie ma u nas za wielu, więc nie na- leży zezwalać na marnotrawstwo talentu, które — mara wrażenie — uprawia Petecki. Ale skoro taki jego wybór — trudno. Kto wie, czy gdyby pewnego wieczoru postano- wił: jutro rano zasunę ambitnie — pialibyśmy jak jeden mąż z zachwytu. Sam pomysł Pierwszego Ziemianina trudno uznać za mało ambitny. Dla mnie jest on ambitny aż nadto. Chodzi ni mniej, ni więcej tylko o cofnięcie się specjalnym po- jazdem o te głupie 15 miliardów lat, czyli do początku Wszechświata, i narzucenie ewoluującej materii wzorca osobowego (w jaki sposób?), który potem rozpełznie się po kosmosie. Jeśli wzorzec ten zostanie zdjęty z człowieka dobrego, na Ziemi i gdzie indziej zniknie zło, a sytuacja społeczna zostanie wygładzona jak potraktowane dobrym żelazkiem prześcieradło. Postępowa idea, bez dwóch zdań. Jednak nasz czytelnik doznał na własnej skórze dobrodziejstwa postępowych idei i dlatego wszelkim nowym propozycjom tego typu przy- gląda się co najmniej z podejrzliwością. Co to znaczy, że na materię trzeba nałożyć odpowiedni motyw? Ano tyle, że mamy do czynienia z następującym myśleniem: skoro człowiek (a także inne istoty rozumne) tworzą za każdym razem ułomną cywilizację stosunków społecznych, mniej lub bardziej, ale zawsze ułomną, zatem musi to z czegoś wynikać. I wynika — uwaga: odkrycie! — z ułomności człowieka jako takiego (istoty rozumnej jako takiej). Cóż więc począć? Odpowiedź: doprowadzić do zmiany człowie- ka (istoty rozumnej) na taki model, by tworzone przezeń społeczeństwo było wcieloną ślicznością i nieustannym bra- taniem się na kupie. Nie twierdzę, że takie akurat społe- czeństwo byłoby nie do zniesienia, a nuż byłoby bardzo fajne, choć nie ma na to dowodów, tylko zapewnienia. mnek myślenia: skoro czło- • wiek nie potrafi się dostosować do kształtu obowiązują- cych w XXI wieku stosunków społecznych — bo do tego sprowadza się kwestia — więc co należy zmienić? No, kto odgadnie? Człowieka. Istotę rozumną. Broń Boże tykać sto- sunki społeczne. Co tu jest pierwotne, a co wtórne? Co ist- nieje dla czego? Tak oto świadkujemy kolejnemu tryumfo- wi tabakiery nad nosem — a mówią, że czasy, które na- dejdą, to będą mądre, wspaniałe czasy... Tak więc zdaje mi się, że Petecki przynajmniej w określaniu skutków i przyczyn — błądzi. Inna sprawa, że nie on jeden: w wydanej bodaj w 1979 roku powiastce Wójeika i Krzepkowskiego Obszar nieciągłości natykamy się na ten sam problem — hodowania Ideału człowieka. Człowiek się przeżył, potrzeba nowego człowieka. A naj- lepiej Człowieka. Czy nazwiemy go wzorem, matrycą, Idea- łem, czy jakkolwiek inaczej — wymowa jest jedna. Jak najszybciej pozbyć się człowieka, skoro nie dojrzał do oko- liczności. Wójcik i Krzepkowski wyraźnie jednak dystanso- wali się od tego pomysłu, z książki przebija sceptycyzm, od którego Petecki jest wolny. Gdyby analogicznie postępowali i myśleli fizycy, już dziś słyszelibyśmy ich wołania o nową materię, skoro stara nie chce się stosować do wymyślonych hipotez. Rzeźnicy domagaliby się wieprzów bardziej zdat- nych do sprostania recepturom kiełbas, ułożonym za biur- kami Instytutu Rzeźnictwa, zaś archeologowie ¦— wyko- palisk pasujących do opracowanych świeżo podręczników historii. Idąc dalej: jeśli świat się nie sprawdził i raźno zmierza ku katastrofie, nie należy go wstrzymywać, tylko wołać wielkim głosem za poetą: „Takiż to świat, niedobry świat, czemu innego nie ma świata?" Dodajmy dla świętego spokoju, że efekty zmiany wpro- wadzonej u źródeł Wszechświata są nie do przewidzenia. Może się coś poprawi w charakterach, a może tylko znik- nie cała Ziemia. Ludzie nie mają szansy kontroli, a nawet zrozumienia zabiegu, bo oferują go im obcy, bardziej za- awansowani technicznie i znacznie bardziej cierpiący z po- wodu swych przypadłości. Może więc być i tak, że kuracja da wynik zdecydowanie pozytywny: znikną problemy, bo zniknie nękany przez nie obiekt. Czego jak czego, ale radykalizmu Peteckiemu nie brakuje. Powybrzydzajmy jeszcze trochę. Bodaj czy nie w Karaf- ce La Fontaine'a Wańkowicz pisze, jak w pewnej amery- kańskiej szkole młodzi milionerzy wyobrażają sobie nędzę pewnych państwa. Służba biedaków cierpi ją wraz z nimi: lokaj nie ma na benzynę, kucharz wrzuca do gara jakieś ochłapy, a pokojówki to aż tarzają się z głodu. Tak i u lu- dzi próżni Peteckiego. Przesyceni kosmosem, zamiast ga- dać o babach, futbolu, przemycie, plotkach — bez przerwy utyskują, jak to mają dość latania. I właściwie czemu tacy bladzi? Nie mają kwarcówek na pokładzie czy co? Na stro- nie 99 informacja, że upadły koncerny, „zorientowały się bowiem, że epoka kosmiczna oznacza ich koniec". Na stro- nie 121 uwaga, iż „prawdziwą, dynamiczną stabilizację za- pewnia każdej cywilizacji jedynie uniwersalność stosunków społecznych" (podkr. Peteckiego). Radzę zapa- miętać. Można by krócej: przez uniwersalność stosunków do dynamicznej stabilizacji cywilizacji. „Bajka totalna", asekuruje się autor. Totalna — zapew- ne, choć zaproponowany proceder na materii według naj- nowszych hipotez Prigogine'a i Eigena wydaje się możliwy. Skoro materia na pewnym etapie „musi" się samoorgani- zować i stworzyć żywe struktury, przeto można wpływać na jej swoisty „kod genetyczny". Wprawdzie nie tak, jak opisał Petecki pod wpływem lektury Pierwszych trzech minut Weinberga, bo do tego potrzeba energii rzędu już nie kilku słońc, ale całego wszechświata. Trochę energii można zeń wydoić, ale nie więcej niż całość. Im bliżej punktu ?ero, gdzie cała energia i masa skupią się w jed- nym punkcie, tym trudniej będzie coś uszczknąć. A co z entropią — nie będzie już wzrastać? Im zaś dalej od punktu zero, tym mniejsza szansa precyzyjnego nałożenia matrycy wyrodnej materii. Póki co możemy zatem spać spokojnie, wszechstronną bajkę Peteckiego umieściwszy między bajkami. Bohdan Petecki: Pierwszy Ziemianin (bajka totalna). „Iskry" 1983, nakład 50 tys., cena 80 zł. Seria „Fantastyka — Przygoda" Przypadek zrządził W małej mieścinie, do której muszę teraz zawijać od czasu do czasu, ludzie pasjonują się śmiercią. Śmiercią innych, wypada od razu dodać. Jest to, oprócz troski o je- dzenie i przyodziewek, podstawowa sfera zainteresowania współmieszkańców: kto i w jakich okolicznościach. Oto mistrz krawiecki, lat 57, kopnął znienacka w kalendarz grzejąc żelazko do prasowania. Małżeństwo po trzydziestce rozbiło się małym fiatem, on — trup na miejscu, ona, w szóstym miesiącu ciąży, ocalała, żeby spłacać długi. Inżynier, lat 47, zmarł na zawał, osierocając troje dzieci. Poprzedniego dnia widziano go na cmentarzu i ktoś miał słyszeć słowa przepowiedni, którymi wieścił sobie bardzo rychły zgon. Mrą przede wszystkim mężczyźni przed sześćdziesiątką. W miasteczku mówi się, że to skutki długoletniej działal- ności huty aluminium w Skawinie, że swoje dokładają stresy, nerwy, podłe wyżywienie. Umysły ludzi usiłują nadążyć za poszczególnymi figurami totentanzu, zrekon- struować trasę, jaką kostucha porusza się między domo- stwami, a zwłaszcza na tej podstawie przewidywać, pod jaki adres zajrzy wkrótce. Jeśli się nie mylę, to dokładnie tym samym zajmują się bohaterowie dwóch krótkich powieści Stanisława Lema, wydanych teraz w jednym tomie: Śledztwa i Kataru. Nie przypadek, że — pisane w interwale dziesięciu lat — uka- zały się w połączeniu. Wspólną nicią między nimi jest do- ciekanie tajemnicy, raz metodami policji śledczej, drugi raz — sposobem eksperymentu. W obu biorą udział nau- kowcy, nie wysuwani jednak przez autora na główny plan. W obydwu wreszcie tajemnica ma wymiar jakby poza- eiemski, jeszcze nie kosmiczny, bo rzecz przecie rozgrywa się w dekoracjach i okolicznościach z tego padołu, ale jednocześnie dobrze poza granicą poznania, obowiązującą dzisiaj. Ponieważ twórczość Lema jest raczej znana, tylko krót- kie przypomnienie: Śledztwo traktuje o znikaniu trupów w południowej Anglii. Z kostnic przycmentarnych znikają tam ciała, w których nie zachował sią ślad życia. Porusza je jakiś sprawca, to pewne, jednakże spryciarza nie udaje sią wykryć. Inspektorzy Scotland Yardu podchodzą do in- cydentów ze znaną sumiennością, która nie daje nic: nikt nieboszczyków nie wykrada, a jednak okoliczności każde- go zniknięcia świadczą o działaniu jeśli nie rozumnym, to przynajmniej z premedytacją. Ostatni z opisywanych wypadków zachodzi niemal na oczach policji. Ciało zmar- łego wstało o własnych siłach, wydostało się przez okien- ko, runęło po drugiej stronie w śnieg i przeczołgało się kilkanaście metrów. Na ten widok oddelegowany do pil- nowania kostnicy konstabl postradał chwilowo zmysły, rzucił się do ucieczki, wpadł pod koła nadjeżdżającego samochodu i choć ciężko poturbowany, zdołał przecież przed śmiercią wyznać, co się przydarzyło. Zaproszony do współpracy z ekipą śledczą naukowiec Sciss stawia hipotezę, że winowajcy jako takiego, w poli- cyjnym rozumieniu tego słowa, nie ma. Jest nim — sama przyroda, jej prawa nie do końca rozpoznane. Jest nim — przypadek, rozkład prawdopodobieństwa, który czasami sprawia, że wydarzenia łączą się w niepojęte serie, nad którymi próżno sobie łam?ć głowę. Tytułowe śledztwo okazuje się sprawą wytoczoną przeciwnikowi nieuchwyt- nemu, z czym nie może pogodzić się ambitny porucznik Gregory. Co by się stało, gdyby taki problem dostał się naszej milicji? kto by beknął? Tu Gregory z jednej strony symbolizuje tępotę i ograniczoność policjantów (skoro jest przestępstwo, musi się znaleźć winowajca-człowiek), z dru- giej — ujawnia szersze horyzonty, bo to w końcu jego wywnętrzanie, jego wątpliwości prowadzą do wypowiedze- nia słów w Śledztwie bodaj najważniejszych: „Jeżeli świat nie jest rozsypaną przed nami łamigłówką, tylko zupą, w której pływają bez ładu i składu kawałki, od czasu do czasu zlepiające się przez przypadek w jakąś całość? (...) filozofia są klejem, wciąż składamy i zbieramy rozpełzające się w statystykę ochłapy, żeby je złożyć w sens, jak w dzwon naszej chwały, żeby odezwały się jed- nym, jedynym głosem! Tymczasem jest tylko zupa..." Tak oto śledztwo w sprawie wędrujących nieboszczyków oka- zuje się śledztwem przeciw materii, przeciw światu, jego prawom, a więc zadanie przerasta siły nie tylko najlep- szych policji na świecie, ale całej ziemskiej nauki. I właś- ciwie trupy są tu najmniej istotne. Zawsze w pozornie dobrze poznanym świecie może pojawić się przez zbieg okoliczności, koincydencję wielu przypadkowych czynników nowa jakość, wobec której ludzie staną z oczami w słup. W konwencji kryminalnej utrzymana jest także druga powieść, Katar. W Katarze również giną ludzie: wyłącznie mężczyźni, jak w mojej mieścinie nie przymierzając, wy- łącznie samotni, między czterdziestką a sześćdziesiątką, cu- dzoziemcy, zamożni. Lista podobieństw jest dłuższa, właś- ciwie nie wiadomo, czy ktoś za tym stoi, lecz podobieństwo poszczególnych przypadków sięga zbyt daleko, by ekipy śledcze kilku krajów mogły spać spokojnie. Po daremnej szarpaninie, z której nic nie wynikło, grupka Ameryka- nów na zlecenie rodziny ostatniej „ofiary" postanawia udać się tropem zmarłego, naśladując dokładnie jego po- rządek dnia, wybierając miejsca, w których się zatrzymy- wał itp. Postępowanie także ma na celu sprowokowanie owej siły, może ślepej, może nie, do sięgnięcia po nową zdobycz. Gdy siq wmyśleć w sytuację, jest w Katarze taki moment, kiedy od tego wyzwania ciarki chodzą po plecach. Bo właściwie z każdym wrogiem łatwo jest walczyć, nawet gdy brak nadziei na zwycięstwo — ale nie z wrogiem o ukrytej twarzy, działającym zza węgła według nie roz- poznanych reguł i kryteriów. Oto główny bohater tych dwóch powieści: przypadek. Nie da się przed nim uciec, nie można się przed nim obronić. Nie sposób przewidzieć; kiedy się zdarzy i czego będzie dotyczył. Nie można go nawet badać naukowo, no bo jakże, skoro naczelny postu- lat nauki żąda powtarzalności zjawisk. Jak zmusić przy- padek do tego, by się powtórzył akurat na oczach gromady uczonych w piśmie? Prawdziwy strach budzi się dopiero wtedy, gdy nie- szczęścia zaczynają chodzić po ulicach już nie parami, ale trójkami czy piątkami. Za rojami przypadków stoi jakaś prawidłowość nie do objęcia umysłem, wzbudzająca na- ««**¦ t>ożny lęk. Są ludzie, którzy wierzą, iż w ten sposób Bóg przywołuje nas, marne mrówki, do porządku. Lem, jak zawsze twardy ortodoks naukowy, usiłuje całą odpowie- dzialnością obarczyć statystykę, rozkład prawdopodobień- stwa. Jest to pisarz zafascynowany stochastyką, specjali- zujący się w wymyślaniu malowniczych przykładów z tej dziedziny. Jaka jest szansa wygrania przez kule na tale- rzach konkretnej melodii podczas ostrzeliwania sklepu z porcelaną? Kiedy małpa, ślepo waląc w klawisze maszy- ny do pisania, wyprodukuje Zbrodnią i karę? Kto się za- łoży, że spadająca z nieba kropla zmoczy główkę gwoździa wbitego w deskę? Niestety, wszystko to może zdarzyć się (i zachodzi) na naszych oczach, wymagając tylko drobno- stki — odpowiednio długiego powtarzania danej czynności. Gwóźdź będzie mokry po minucie, pod warunkiem, że spadnie rzęsisty deszcz. Zatem wystarczy tylko czekać z założonymi rękami, byle cierpliwie, a przed naszymi oczami zaczną migotać różne cudeńka. „Zagadkę Neapolu zrodził mechanizm losowy i taki sam mechanizm ją rozwiązał (...), bo żyjemy już w takim właśnie losowo zgęszczonym świecie. W moleku- larnym gazie ludzkim, chaotycznym i zdumiewającym »niewiarygodnnściami« tylko poszczególne atomy — jed- nostki. To jest świat, w którym wczorajsza niezwykłość staje się dzisiejszym banałem, a dzisiejsza skrajność — jutrzejszą normą". Czy to przypadek, że te dwie powieści pasują mi do sytuacji w pewnym miasteczku? Może w innych miastecz- kach jest podobnie? Tylko że życie to nie literatura: nikt nie prowadzi śledztwa, by ujawnić ciemne siły odpowie- dzialne za prawidłowość przejawiającą się w przypadku. Stanisław Lem: Śledztwo. Katar. Wydawnictwo Literackie 1982, nakład 100 tys., ceaa 160 zł. Seria „Dzieła" i? Z punktu widzenia szczupaka Ostry to dylemat: cieszyć się czy smucić, gdy mistrz zadołuje? Wielu ludzi w takiej sytuacji nie potrafi po- wściągnąć radości w sumie dość nikczemnej. Pewnie, że to fajne, gdy dżokej leci z konia, gdy utytułowany bokser idzie na deski po ciosie challengera — komu nie odpowia- da zastany układ świata, satysfakcjonują go nawet takie- przesunięcia. Pospólstwo wiwatuje jednak głównie z powo- du zmniejszenia dystansu do idola: skoro przegrał, wi- docznie był nie dość dobry, nie tak dobry, abyśmy windo- wali go na cokoły, czcili niby bożka. Jego miejsce jest pośród nas. Od jutra na równych prawach dotykać będzie- my jego szaty. Co do mnie — zawsze w takich przypadkach ogarniało mnie uczucie przygnębienia. Mistrz szedł na deski, umierał: kolejny idol — mój świat tracił pewien stały element, punkt orientacyjny, drogowskaz nawet. Gasła jakaś gwia- zda, świat stawał się pusty, bardziej wrogi i obojętny; ja w tym świecie stawałem się bardziej samotny, traciłem' coś, co wprawdzie dotąd nie przydawało się na nic, ale nikt nie był w stanie zagwarantować, że nowa sytuacja oznaczać będzie poprawę położenia. Kto wie, czy przypadkiem nie na tym polega dojrzewa- nie, że się w końcu staje w środku pustego krajobrazu — ale rozważania te nie zbliżają nas do celu. Być może nie- daje też do nich wystarczająco uzasadnionego pretekstu najnowsza książka braci Strugackich, Miliard lat przed końcem świata. Nie ulega jednak dla mnie wątpliwości, że jest to jedna z najsłabszych pozycji Strugackich na pol- skim rynku, z trudem mieszcząca się w tzw. paśmie. Tego typu firma autorska powinna bardziej dbać o reputację,. ponieważ o klasie pisarza (pisarzy) bardziej dobitnie świad- czą te utwory, w których dołuje, niż te, w których wznosi się na wyżyny. Cała tajemnica autorskiego sukcesu — wydaje mi się — polega na umiejętnym stosowaniu dy- skryminatora, na bezlitosnym obcinaniu tego, co chrome, krzywe i nieudane. Tak na przykład postępuje Leni; tym- czasem Strugackim zdarzyło się parq odstępstw od tej za- sady (może jej nie uznają?), że wspomnę tylko — oprócz wczesnych utworów — nie dokończonego jakby Przyjacie- la z pieklą czy Sprawą zabójstwa. Problem, z którym mamy do czynienia w Miliardzie lat, wcale nie jest błahy. Jak wiadomo, cywilizacja ludzi roz- wija się obecnie bardzo szybko — choć o kosztach tego rozwoju lepiej zamilczeć. Jeśli przyjąć ziemski model za kosmiczną normę, to prosta ekstrapolacja wskazuje, iż po określonym czasie powinna tu powstać supercywilizacja na skalę gwiezdną, której wyczyny będą zauważalne z od- ległości lat świetlnych. Lecz ponieważ Wszechświat liczy już te 15—20 miliardów lat, więc było dosyć czasu, by takie supercywilizacje, molochy kosmicznego intelektu, techniki i technologii, powstały gdzie indziej. Dlaczego nie dostrzegamy efektów ich działań przez nasze świeżo przetarte ścierecżką teleskopy? Dwie są szkoły odpowiedzi na to pytanie. Jedna twierdzi, że być może nie jesteśmy władni ich spostrzec. Możliwe, iż cały kosmos w jakimś sensie stanowi pozostałość dniówki w metagalaktycznym warsztacie, a my — ponieważ żeśmy taki stan rzeczy za- stali — uznajemy to za naturalne. Ta sama szkoła do- puszcza inny wariant: może i coś widzimy, ale nie znaj- dujemy w tym sensu. Upatrujemy odmiennych przyczyn niż interwencja rozumu spod innej gwiazdy. Strugaccy ujmują to całkiem ładnie, pytając: „Jaki jest cel budowy mostu przez rzekę z punktu widzenia szczupaka?" Szkoła druga, jak o tym można przeczytać w Summie technologiae, uważa, że cudów kosmicznych nie obserwuje- my dlatego, bo ich nie ma. Nie ma ich — bo nie istnieją ci, którzy byliby zdolni je tworzyć. Krótka rozmowa: jakieś radykalne hamulce nie pozwalają cywilizacjom osiągnąć tak zaawansowanego szczebla rozwoju. Coś im się trafia nieprzyjemnego po drodze. Wojna domowa? De- generacja? Utrata zainteresowań naukowych? Tu można tylko dociekać. Pole szerokie, możliwości wiele. Teren wy- marzony dla fantastyki. Dyskusji tego tematu poświęcona jest książka Struga- cjcjcl1 __ od strony, co zrozumiałe, ziemskiego widzenia spraw. To znaczy my tu jesteśmy już tak zaawansowani w rozwoju (zwłaszcza w niektórych krajach), mamy swoją stopę,, poziom i świadomość, że już teraz nasi uczeni do- konują odkryć rzutujących na daleką przyszłość. Toteż czynniki, będące de facto sypaniem piasku w tryby czy Wkładaniem pompki w szprychy, mogą się pojawić od zaraz. W pewnym' mieście, bodaj w Leningradzie, kilku uczonych będących na tropie epokowych tajemnic zostaje zaatakowanych przez kataczynnik, zmuszający ich wyraź- nie do zmiany zainteresowań. Dlaczego Leningrad i czemu właśnie ci — astrofizyk, energetyk (? — cóż tutaj można wymyślić epokowego), japonista (?), biolog i pułkownik, czyli uczony tajny — zostają osaczeni przez serię życio- wych przygód, z których każda wykracza poza dotychcza- sowe potoczne doświadczenie. Astrofizykowi ktoś przynosi z Delikatesów karton żarcia i picia, nie żądając zapłaty, a wszystko prima sort. Do tego puka w drzwi dziewecz- ka — śliczna! — a żona wyjechała. I co tu począć? Kończy się opilstwem i kacem, nieznajoma znika zostawiając sta- nik (zapewne w celu skompromitowania bohatera), choć wcześniej w powieści podkreśla się, że nie używała tego szczegółu garderoby. O to mam do Strugackich pretensje — że siła szkodząca przyszłym noblistom, hamująca przez to cywilizacyjną lo- komotywę, przejawia się w tak konkretny, by nie rzec prostacki, sposób. Ma ona charakter wybitnie osobowy, przez co bardziej przypomina tajną policję niż ślepe ży- wioły przyrody. A przecież nie żadni ludzie za nią stają, tylko sam Wszechświat Homeostatyczny, który dla włas- nego bezpieczeństwa strzeże równowagi między nie ma- lejącą entropią a wzrastającym to tu, to gdzie indziej rozumem. Gdy szaleje entropia, pełno jest chaosu, gdy rozum — ładu. Jedno i drugie oznacza wychył poza ho- meostazę, przeto Wszechświat jako system cybernetyczny musi likwidować przesadne odchyłki, a nawet ich zapo- wiedzi. Mamy więc do czynienia z problemem bardzo lemow- skim: z postawieniem ludzi pr^ed nową tajemnicą natury, przed prawem, które objawiło się z dnia na dzień, ingeru- jąc w ludzkie zamiary. Trochę patrzy Miliard lat w stronę i Śledztwa, i Kataru, gdzie sprawcą okazała się probabili- styka. Tu także trzeba było wybrać tę samą winowajczynię: gdyby uczeni leningradzcy, biorący jak wiadomo Noble rok w rok, ginęli w dziwnych wypadkach, rzecz byłaby do strawienia. Ale nie uwierzę, że to Wszechświat Homeo- statyczny nasyła na nich dobre dziwki i fałszuje depesze, kusi zaszczytami i wabi rzadkimi okazami znaczków (to kolekcjonerów), byle tylko odwieść od naukowych zainte- resowań. To już niestety wykroczenie autorów poza umo- wę z czytelnikiem; ja się tak nie bawię. Inne pytanie zasadnicze: czy akurat uczeni stanowią tę grupę, którą powinny zaatakować mikroby chaosu w celu powstrzymania wzrostu ziemskiej wieży Babel? Nie wie- rzę, by Strugaccy — obaj naukowcy — zapomnieli, jak bardzo nauka, zwłaszcza taka, o jaką chodzi w Miliardzie lat, została ubezwłasnowolniona choćby przez politykę czy wojsko. Paraliżować ziemską ekspansję bijąc w grupkę tak nieliczną i mało wpływową... ha, to nawet dobre. W takim razie w kogo? Trzeba chwilkę pomyśleć, proszę Wszech- świata Homeostatycznego. I jeszcze jedno spostrzeżenie w związku z Lemem, które być może zbulwersuje niektórych fanów. Do tej pory przy- jęło się przy okazji mówienia o fantastyce Europy Wschod- niej wymienianie Lema i Strugackich jednym tchem, pra- wie bez zastanowienia. W Miliard2ie lat Strugaccy ujaw- nili, moim zdaniem, swoisty kompleks Lema. Zamierzali napisać rzecz wyraźnie w klimacie Śledztwa i Kataru, i pomysł mieli, co tu kryć, znakomity. Tyle że zepsuli go wykonaniem. Miliard lat odbieram po prostu jako pośred- nie przyznanie, że Leni jest jednak bardziej klasowym pi- sarzem — w tym znaczeniu słowa klasowy, w jakim uży- łem go wcześniej. Prezentem, jaki otrzymuje od firmy każdy, kto się bierze za pisanie fantastyki, jest w pierw- szym rzędzie docenienie ewidentnego mistrzostwa innych, czego nie tylko Strugaccy doświadczyli i czego nie tylko im życzę. Arkadii Strugacki, Borys Strugacki: Miliard lat przed koń- cem świata. Tłum. Irena Lewandowska. „Iskry" 1984, nakład 50 tys., cena 70 zł. Seria „Fantastyka — Przygoda" Lem w maszynie Wyobraźmy sobie pustynię, na tej zaś pustyni istotę ro- zumną, której dziwnym trafem nie brakuje jedzenia ani picia, tak że nie musi się martwić o przetrwanie. Podsta- wowym fatum istoty będzie określenie granic państwa piaszczystych wydm i przekroczenie ich, a jeśli zamiar oka- że się nie do zrealizowania, bo pustynia bezkresna, pozo- stanie ubolewać nad losem i czekać końca. Samotności pu- stynnego Robinsona w niczym nie odkształci, jeśli po pia.;ku będą wędrować mrówki czy przebiegać myszy — co najwyżej podejmie jakieś zabiegi, by go zwierzątka nie pożarły żywcem. Z czasem doprowadzi do oswojenia jed- nych czy drugich, będzie do nich przemawiał, głaskał, po- dejmie próby tresury — słowem będzie się starał zaprzy- jaźnić z tymi okruchami życia, rzuconymi mu jak na ironię. Skazany na tak aseptyczną rzeczywistość być może pomyśli o samobójstwie. A jeśli znajdą się wokół inni ludzie plus pustynia wiel- kiego miasta? I w zbiorze takich relacji trafiają się przy- padki niedostosowania: miasta się nie znosi, z ludźmi nie zawsze łatwo znaleźć wspólny język. Społeczeństwo nie- kiedy ruguje spośród siebie odmieńców, jak w powieści Strugackich Żuk w mrowisku, a niekiedy zezwala im li- tościwie na odejście przez okno wieżowca — na zewnątrz. Motyw samotnej inteligencji maszynowej wśród ludzi, czyli najnowszy „apokryf" Stanisława Lema, Golem XIV. Wielka inteligencja zaryta w piach drobnych inteligency- jek, których jest nieprzebrane mnóstwo. Plus sprzężenie zwrotne — nie można dźwignąć się i odlecieć, bo się od nich zależy. Książkę tę zapowiadano dobre kilka lat temu i nawet czytelnicy „Nowej Wsi" mogli zobowiązywać się do jej wykupienia — lecz wtedy nie ukazała się. Autor odstąpił od zamiaru publikowania utworu w ówczesnej postaci, ponieważ wydała mu się „zbyt mało doskonała". Ale i to, co otrzymaliśmy w sześćdziesiątą rocznicą urodzin Stanisława Lema, nosi znamiona rzeczy nie dokończonej — książka sugeruje, że rozmyślnie, ja podejrzewam, iż z po- wodu niemożności sprostania zbyt wygórowanemu zamia- rowi. Zamiar ten identyfikuję jako kolejną próbę wejścia na szczyt; w dotychczasowej twórczości Lem podjął takich prób kilka, niektórym sprostał, inne zaprowadziły go nie tam, gdzie chciał, ale za każdym razem rezultat był go- dzien uwagi. Nie inaczej jest i tym razem, chociaż — w stosunku do karkołomnego zamiaru — poniósł klęskę równie dużej klasy (rzecz jasna nie w sensie artystycz- nym). Pora sprecyzować, na czym ten zamiar polegał. Zazwy- czaj autorzy SF, budując światy swoich powieści, ograni- czają się do naszkicowania kilku — kilkunastu istotnych elementów oraz związków między nimi, w znacznej mierze licząc na współpracę z wyobraźnią czytelnika. Lecz możli- wy jest sposób bardziej ambitny: pokazać powieściową rzeczywistość przez dokumenty, jakie produkuje. Podrobie- nie gazetowych artykułów, przemówień polityków, wyjąt- ków dzieł literackich jest tylko kwestią umiejętności i sam Lem robił to już przynajmniej kilkakrotnie. Zadanie na- śladowania wykładów mózgu elektronowego osiemdziesią- tej którejś generacji, o inteligencji sięgającej w porywach 500 jednostek to już nie takie sobie przerzucanie kartek. Rozumiałbym w zupełności, gdyby autor ograniczył się do opinii Jrz drugiej ręki", to jest na przykład do rozpraw naukowców o zaistniałym fenomenie, w ostateczności do cytatów, niechby i rozbudowanych — ale maksymalista Lem wzgardził od początku tymi sposobami. Powieść odbiera się zatem jako walkę pisarza z cięża- rem ponad siły — bo jakże ten, co dysponując nawet IQ grubo ponad setkę naśladować ma inteligencję pięciokrot- nie wyższą? Udawanie mądrości tak niezrównanie potęż- niejszej od tej, którą dysponujemy, kojarzy się na terenie literatury z prostym kładzeniem głowy pod topór — albo z szaleństwem, w którym ukrywa się metoda. W obu przy- padkach zaciekawienie czytelnika gwarantowane. Nie ma w Golemie XIV takiej metody — w sensie klu- cza czy wynalazku, który by pozwalał rzecz przeprowadzić wbrew wołaniom sceptyków, że to absolutna niemożność. W efekcie wykłady Golenia przypominają po prostu partie z Summy technologiae oraz z Próżni doskonałej i Wielkości urojonej. Jako przedsięwzięcie Golem XIV jest przykładem wier- ności pewnej zasadzie, obowiązującej dość powszechnie na terenie amerykańskiej SF. Na czym zasada ta polega, wy- jaśnię na przykładzie filmu Ucieczka Logana. Opowiada on o świecie, w którym wskutek przeludnienia czy za- rządzenia ludziom wolno żyć jedynie do trzydziestki, po czym następuje ceremonia likwidacji, bardzo uroczysta i widowiskowa. Rzecz jasna, im kto bliżej krytycznego wieku, tym bardziej narasta w nim opór przeciw zwy- czajowi, tak że do wyłapywania uciekinierów powołane są specjalne siły o charakterze policyjnym. Tytułowy Logan jest właśnie specem od doprowadzania opornych gdzie trzeba, jednym z najlepszych — ale i jemu kiedyś stuknie trzydziestka. Dojdzie więc do prawdziwego poje- dynku na szczycie — Logan zmierzy się z młodszymi kole- gami po fachu, dysponującymi w dodatku wszelkimi środ- kami. O ile jednak w Ucieczce Logana ten pojedynek o abso- lutne mistrzostwo świata, a więc jakby drugie piętro ma- estrii i perfekcji zawodowej bohaterów — i realizatorów filmu — poprzedza piętro pierwsze (bo najpierw Logan zmaga się ze znacznie mniej sprawnymi uciekinierami), 0 tyle Lem próbuje od razu wskoczyć na piętro dziesią- te — prawda, że na trochę innej płaszczyźnie, ale jednak. Zaryzykuję twierdzenie, że im dalej posuwał się Stani- sław Lem w robocie, tym wyraźniej docierało do jego świadomości, że zadania nie da się wypełnić w sposób satysfakcjonujący. Jego upór miękł, a w tworzywie dzieła pojawiać się zaczęły odstępstwa od pierwotnego planu 1 kompromisy. A więc spośród 43 wykładów Golema książ- ka zawiera tylko dwa (z czego pierwszy publikowany w Wielkości urojonej), co się tłumaczy obraną koncepcją fikcyjnych autorów zbioru oraz przerośniętą specjalizacją wykładów, która czyni je niedostępnymi dla przeciętnego śmiertelnika. Dalej: wykłady opatrzone są przedmową i po- słowiem pary naukowców (jednak!), gdzie przedstawia się krótko genezę rodu Goleniów, mędrców na światłowodach, oraz szkicuje rzeczywistość początku XXI wieku, kiedy ów kontakt rozumu ludzkiego z inną inteligencją — maszy- nową — ma miejsce. Kolejnego kompromisu upatruję w osobowości Golema, a raczej w manifestowaniu jej bra- ku. Inteligencja tej miary bez wątpienia potrafiłaby oso- bowość udać, ale tego nie czyni, widząc w tym ogranicze- nia potencji intelektualnych. Tego typu schylanie się do poziomu człowieka komputer kosztujący 250 miliardów dolarów ma za niewłaściwe, choć bezwzględnie uprosiłoby to kontakt. Z jednej strony szkoda więc, że nie poznaliśmy gruntow- niej sądów Golema o ziemskiej kulturze czy literaturze ((którą notabene ma za nic), z drugiej jednak wiadomo, że nawet powieściowe światy podlegają pewnym regułom, niekoniecznie życzliwym dla czytelnika. Odmienność ma- szynowej inteligencji wydaje mi się ukazana udanie i jest mocną stroną powieści, tak samo jak zarysowanie tła społecznego wokół Golema i sensacji, jaką wywołuje. Pod względem użytych środków literackich Golem XIV kon- tynuuje nurt Próżni doskonałej i Wielkości urojonej, dają- cy o sobie znać także w Głosie Pana; pod względem prze- słania, które niesie, wydaje mi się najbliższa właśnie Głosowi i... Solaris. Wszystkie te trzy powieści traktują bowiem o tym samym — o spotkaniu ludzkości z nie- pojętym i całkowitej klęsce, jakiej muszą doznać wszelkie wysiłki zmniejszenia naszego dystansu poznawczego od zja- wisk, jakie jeszcze mogą się trafić na naszej drodze. Po- wiedziałbym nawet, że podobieństwo postawionego proble- mu uderza szczególnie w przypadku Golema i Solaris, gdyż obie powieści opisują chrome próby gadania ludzkości z pozaludzką inteligencją — raz ulokowaną w maszynie, a raz w galaretowatym oceanie. W zakończeniu powieści Lem każe Golemowi dokonać wraz z innym komputerem tej klasy, Honest Annie, auto- wyłączenia, a więc jakby podwójnego samobójstwa, ale uczony, któremu obowiązki zezwalały na bliski kontakt z Golemem, wyklucza tę wersję, jakkolwiek nie potrafi jej racjonalnie obalić ani zastąpić inną hipotezą. Autor więc niczego nie przesądza, nie opowiada się za żadnym kon- kretnym wyjaśnieniem, a jedynie przytacza czyjąś opinię, rozważania na temat prawdopodobieństwa tej czy innej 110 możliwości — podobnie jak było np. w Rozprawie. Myślę. że wśród elementów odróżniających dobrą fantastykę od złej, a także dobrą literaturę od złej znajduje się i ten, że pierwsza rzadko bywa w interpretacji świata jednoznaczna i pewna wszystkiego do końca. Gest Golenia i Honest Annie jest właściwie gestem wzgardy wobec ludzkości, odtrąceniem jej nikczemnego towarzystwa. Ale czy piasek może się obrazić? Stanisław Lem: Golem XIV. Wydawnictwo Literackie 1981t nakład 80 tys., cena 20 zł. 8 — i? Kto nas uprawia Już widzę oczami wyobraźni znudzonego Snerga, gdy mu biuro wycinków prasowych „Glob" dostarczy na biur- ko kolejną recenzję zaczynającą się od streszczenia teorii Nadistot. Nic nie poradzę, rubryka ma między innymi charakter prezentatorski, robimy ją także (a może przede wszystkim) z myślą o tych, którzy książki nie przeczytali, bo nie dostali w księgarni — a takich ciągle jest więk- szość. Ale w ramach skromnych możliwości stać mnie przecież na gest zaskoczenia: zaczniemy od informacji o książce i autorze. Adam Wiśniewski-Snerg urodził się w 1937 roku w Płocku, pod względem biologicznym należy więc do tego samego pokolenia co Zajdel, Fiałkowski czy Petecki. Nie można powiedzieć, żeby mu się spieszyło z debiutem: do- piero w 1973 roku wydał Robota i-z nie znanego nikomu amatora stał się pisarzem zaliczanym do czołówki polskich twórców SF. Przedtem coś drukował w „Kamenie" i zała- pał się do jakiejś antologii „Tskier", tak że nie ryzykował- bym nawet stosowanego w takich razach stwierdzenia o dobrym zapowiadaniu. Tym większe wywołał zaskocze- nie. Uczestniczyłem wtedy, pamiętam, w obozie naukowym w miejscowości o dźwięcznej nazwie Żywiec, gdy nam Robot wpadł do ręki — wszyscy zgadzali się, że nastąpiło w polskiej SF coś ważnego. Nikt jednak nie ważył się formułować, na czym to polegało. Kociokwik objął również sfery krytyki, które uznały za stosowne zauważyć pierwszą książkę Snerga, jednak o jej autorstwo podejrzewano ukrywającego się pod pseudoni- mem fizyka. Sama książka też nie miała łatwej drogi do odbiorców: odrzucona w Czytelniku, trafiła do Wydaw- nictwa Literackiego, gdzie Lem miał ją ocenić negatyw- nie; ukazała się dzięki uporowi i zauroczeniu jednej z re- daktorek. Spotykamy się w Robocie z wizją wielkiego miasta, wy- ciętego •— jak próbka — z powierzchni Ziemi wraz ze schronem położonym na głębokości 600 metrów i unoszo- nego w przestrzeni kosmicznej przez nieznaną siłę. Miasto zostało nakryte kopułą o promieniu dziesięciu kilometrów,. a schron odcięty od powierzchni. Bohater, stworzony na obraz i podobieństwo człowieka przez Mechanizm, otrzy- muje zadanie uczestniczenia w życiu odizolowanej spo- łeczności na zasadzie wetkniętego w nią próbnika; rzuco- ny między innych ludzi, musi wcielić się w rolę jednego z nich, za którego wszyscy go biorą. Stopniowo przebija się do wiedzy o tym świecie: obca siła zastępuje syste- matycznie żywych mieszkańców sobowtórami, przy czym cel tego przedsięwzięcia pozostaje niejasny. Udaje mu się przebić do miasta, gdzie wespół z przyjacielem dochodzi racjonalnie istnienia Nadistot. Otóż twierdzenie, jakoby człowiek był koroną życia, grze- szy pyszałkowatością, znacznie bardziej prawdopodobne, że stanowi on zeledwie ogniwo w długim łańcuchu form. Pierwszym ogniwem są minerały, kolejnymi — rośliny, zwierzęta i umysły. Każda następna forma jest dla po- przedniej niepostrzegalna w swej istocie; pies wprawdzie widzi człowieka, lecz wyłącznie jego zwierzęce ciało, zaś typowo ludzkie poczynania są dla niego kompletnie wyzute z sensu. Ekstrapolacja trendu prowadzi do wniosku, że i nad nami egzystują istoty dla naszego pojmowania nie- uchwytne, które być może wykorzystują nas (z czego nie zdajemy sobie sprawy), a kto wie, czy nawet nie hodują albo nie uprawiają. Tak więc Snerg od opisu miasta wy- rwanego w przestrzeń, bliskiego wizjom Blisha, steruje ku ogólnym wnioskom natury filozoficznej, które dotyczyć mogą ludzi jako cywilizacji i każdego z osobna. Któż to nas eksploatuje w ten nieludzki sposób i kiedy? W Robocie znajdujemy jedną wyraźną sugestię — że Nad- istoty żerują na naszej oszołomionej jaźni podczas snu; co do formy, jaką by mogły przyjąć, sprawa pozostaje otwar- ta. Jeden z pomysłów Snerga na ten temat każe po- dejrzliwie przyglądać się rozkołysanym łanom zbóż. Zboża naszymi Nadistotami? A czemu nie? Kto nas zmusza do tego, byśmy corocznie w wielkim trudzie i znoju pokry- wali nimi wielkie obszary planety? Proszą sobie teraz wyobrazić, że książką o takiej za- wartości startuje nikomu nie znany Adam Wiśniewski (Snerg jest pseudonimem artystycznym, przybranym dla odróżnienia się od innych Wiśniewskich), w dodatku w sytuacji, gdy po ekspansji w latach sześćdziesiątych Lem poszedł — wbrew oczekiwaniom czytelników — w ekspe- rymenty literackie. Rzecz jasna cała zawiedziona nadzieja zwróciła się trochę prawem przekory ku Snergowi; inna sprawa, czy pisarz zdołał udźwignąć ten ciężar. Robot po- zostanie jednak na długo wzorem, w jaki sposób obeiść się bez typowych rekwizytów gatunku — tworzy fanta- stykę z dobrze znanego nam wszystkim świata, ale po jednym niepozornym zabiegu: czas zaczyna płynąć tak wolno, że jednej sekundzie odpowiadają raptem trzy go- dziny. Sceny z miasta posągów należą do najlepszych w książce, opisy figur o gigantycznej masie, zamrożonych w poszczególnych fazach szybkiego ruchu (w mieście wy- buchła panika) pozostają na długo w pamięci i nieprędko uda się znaleźć coś, co by mogło z nimi skutecznie kon- kurować. . Drugi mocny filar tej książki to fizyka. Wołania o wię- cej nauki w naukowej fantastyce przybierają na sile; Ro- bot przykładem zadośćuczynienia tym żądaniom. Zmiana jednej wielkości fizycznej (tu — spowolnienie czasu) po- ciąga za sobą transformację całego świata, dla obserwato- ra z zewnątrz powietrze przypomina ocean rtęci, który daje się rozświetlić dopiero promieniami gamma. Poszcze- gólne sytuacje z miasta posągów przedstawiono dokładnie i ze szczegółami, dzięki czemu można śledzić zastosowanie praw fizycznych do interpretacji przejawów tamtej rze- czywistości. Nie dziwię się teraz, iż brano autora za kogoś parającego się fizyką zawodowo, słyszałem nawet, iż do- konano odpowiednich obliczeń sprawdzających, z któraj to weryfikacji Snerg wyszedł obronną re,ką. Bez dwóch zdań Robot jest dziełem wybitnym. Ale dzie- ło wybitne nie ma prawa rekrutować się spośród szmiry science fiction, toteż wydawnictwo w nocie reklamującej odmówiło książce przynależności do gatunku, nazywając ją pozorną. Także Leszek Bugajski w szkicu poświęconym Lemowi ubolewa, że Robot, narodzony w slumsach SF, do końca życia został tym samym skazany na piętno drugo- rzędności. O ile mogę jeszcze zaakceptować taki sąd, choć zasygnalizowana prawidłowość budzi we mnie opór, o tyle przeraża mnie myślenie następujące (mam nadzieję, że nie podziela go sam autor): jeśli wśród utworów SF trafi się rzecz wyibitna, jedynym sposobem dźwignięcia jej na po- stument jest zaparcie się rodziców. Tymczasem Robot, czy się to komu podoba, czy nie, był i pozostanie powieścią SF: zawiera elementy fantastyczne, a sposób prowadzenia wywodu jest zgodny z regułami gatunkowymi. Snując się wraz z bohaterem korytarzami schronu przy- łapałem się w końcu na skojarzeniu z Pamiętnikiem zna- lezionym w wannie. I tam, i tu miejscowy Józef K. plącze się w labiryncie świata, usiłując coś pojąć z nawarstwia- jących się tajemnic. Podobieństwo między agentem Lema i Netem Porejrą polega nie tylko na tym, że obaj uporczy- wie usiłują dojść własnej tożsamości i przeznaczenia i nie mają gdzie spędzić nocy — chcą przeniknąć zagadkę urzą- dzenia świata, którego część stanowią. Kim jestem, czym jest otaczająca mnie dekoracja — sprawy ściśle ze sobą związane. Jeśli się nie rozumie świata, nie można wyjść z zagubienia. Ciężko też żyć sensownie nie widząc sensu wokół — to po wtóre. Tego kalibru pytań, wątpliwości, zagadnień nie spotykam wyłącznie u Lema i Snerga, auto- rzy SF wręcz rzucają się na nie z pięściami i bywa, że bez przygotowania (co, przyznaję, daje często efekty ko- miczne). Czy należy z tego powodu gardzić gatunkiem? Nadistotami pisarza — każdego — są czytelnicy, a oni wypowiadają się jednoznacznie. Adam Wiśniewski-Snerg: Robot. Wydawnictwo Literackie 1983, nakład 30 tys., cena 120 zł i* Pamiętnik kapitana Nemo To, co państwo trzymają w ręku, to papier. Proszę się nie śmiać. Proszę nie potrząsać lekceważąco książką wy- konaną z papieru, który godzien jest najwyższego szacun- ku. Nie na równowadze takiego czy innego układu sił, liczby rakiet takiego czy innego zasięgu, nie na odkryciach nauki, ekspansji ekonomicznej, manewrach polityków czy wymianie kulturalnej wspiera się okazały gmach naszej cywilizacji — ale na papierze. Na tych skromnych kart- kach, które państwo właśnie z takim lekceważeniem oglą- dacie. Wprawdzie dość słabo sobie wyobrażamy, co by się stało ze światem, gdyby rakiety wystartowały, a odkrycia uległy zahamowaniu, lecz wierny za to dokładnie, jak poplątały- by się losy ludzkości w przypadku rozkładu nagromadzo- nych na Ziemi zapasów papieru. Według Stanisława Lema byłby to prawdziwy kataklizm, gorszy chyba niż potop. Epidemią papyrolizy kończą się czasy prechaotyckie póź- nego neogenu. Papyr (czyli papier, ochrzczony tak, żeby było dziwniej) został spacyfikowany na całej Ziemi po zawleczeniu tutaj kataczynnika RV, znanego też jako czyn- nik Harcjusza. „Nauka ówczesna była bezsilna wobec sub- atomowej struktury kataczynnika, który powstał w wy- niku ewolucji anabiotycznej". Kolebką jego okazał się trze- ci księżyc Urana, a dostarczyła to paskudztwo na Ziemię jedna z wczesnych wypraw odkrywczych, tak zwana ósma ekspedycja malaldycka. Powtarzam niemal dokładnie słowa wstępu, aby nic nie uronić z egzotyki i atmosfery. Należy sądzić, że w poło- wie czwartego tysiąclecia problemem zajęli się zautoma- tyzowani badacze, prowadzący między sobą specjalistyczna spory, z których nieśmiało wyłaniają się zarysy prawdy. Cała historia, kultura, osiągnięcia techniczne ludzkości uległy likwidacji przez wymazanie. To tak, jakby przyszedł do nas dawno oczekiwany gość i spytał: a co wy tu macie najcenniejszego? My mu pchamy przed oczy Szekspira i sonety Petrarki, Picassa i teorię względności, on zaś nawet nie patrząc, targa wszystko w kawałki i rzecze: tego nie ma. Wyparowało. Znikło wszystko, co było zapi- sane na papierze. W kartotekach poznikały grzeszki oby- wateli, w kasach banknoty i nie ma czym wypłacić robot- ników, w sejfach faszerowanych tajnymi dokumentami — tylko puste półki. Nie wiadomo, ile komu kto winien, bo straciły się weksle; nie dojdziesz, kto żył oszczędnie, a kto jak utracjusz, gdyż licho wzięło książeczki oszczęd- nościowe i salda bankowe. Nic już nie kupisz na przedpła- ty 2. powodu zniknięcia odnośnych list. Ajajaj! O rety, rety! Oto wizja prawdziwej apokalipsy, z której sobie na- wet nie zdajemy sprawy. Jeszcze tylko jeden cytat: „Niebo zaćmiło się nad mia- stami od chmur rozpadłego papyru, a potem przez czter- dzieści dni i nocy padał brudny deszcz, a tak z wiatrem 1 potokami błota spłynęła z oblicza Ziemi historia ludzka". Tragedia o wymiarze prawie że biblijnym. Brakło taśmy celuloidowej, tworzyw, magnetofonów, tkanin, sił wreszcie, by przekopiować wszystko, co zostało zagrożone zniszcze- niem. Nawet gdyby się to udało, dociekają historycy mar- syjscy, zdziczała ludzkość, gromady koczowników nie by- łyby w stanie skorzystać z tych skarbów. Poszukiwania archeologiczne, które prowadzą jeszcze na Ziemi jacyś maniacy, przyniosły jednak nieoczekiwane od- krycie: w paśmie Gór Skalistych odnaleziono wykuty w skale gmach. Okazał się on Trzecim Pentagonem, ostatnią siedzibą władców starożytnego państwa Ammer-Ku, naj- bardziej fanatycznego ośrodka wiary w bóstwo Kap-Eh- -Thaalu. Większość ludności tego państwa przeszła na stro- nę Ziemskiej Federacji, gdzie, jak można przypuszczać, 2 Kap-Eh-Thaalem nie liczono się zupełnie, a nawet prze- ciwnie. Zapchnięta do całkowitej defensywy garstka za- przańców uciekła przed postępem właśnie do szczelnie za- mkniętego Ostatniego Pentagonu, by tam, w paranoicznej wierności bóstwu, śledzić wzajemnie swe kroki, myśli, wąt- pliwości. Tytułowy Pamiętnik stanowi zapiski nie znanego z na- zwiska funkcjonariusza wywiadu niższej rangi, obdarzone- go Misją, która nie wiadomo na czym ma polegać. W pró- bach dotarcia do jakiegoś sensu człowiek ten schodził la- birynty gmachowych korytarzy, odwiedził dziesiątki urzęd- ników różnej rangi (demaskując przy okazji niektórych jako szpiegów), a w końcu zmęczony, zrezygnowany, wy- prany z odporności na absurd popełnił samobójstwo, wy- dzierając brzytwę z rąk innego nieszczęśnika, który wcześ- niej zdążył wpaść na równie szczęśliwy pomysł. Mamy zatem do czynienia z groteską, której formalnie i ideowo patronują takie nazwiska, jak Kafka i Gombro- wicz. Zwłaszcza formalne podobieństwo do języka i spo- sobu narastania sytuacji w Trans-Atlantyku rzuca się w oczy. Z drugiej strony młody adept sztuki szpiegowskiej jako żywo przypomina postać K. z Procesu, uwikłanego w beznadziejne zmagania ze światem, gdzie ,nie ocalały na- wet resztki zdrowego rozsądku. Chociaż jednak spogląda Pamiętnik ku najlepszym lite- rackim wzorcom, to mam wrażenie, iż nie osiąga poziomu żadnego z nich. Przede wszystkim z powodu nadmiernego skoncentrowania na szczegółowej ekstrapolacji historycznej, nakreślonej tak, a nie inaczej, i — według mego odczu- cia — fałszywie. Także dla doraźnego celu: napiętnowania za wszelką cenę, zaraz, bez wgłębiania się w bilanse. Ode- brałem Pamiętnik znaleziony w wannie jako dalekie wprawdzie, ale jednak podzwonne po Sezamie i innych opowiadaniach, gdzie wczesny Lem z wielką zajadłością gnębił imperialistyczną Amerykę. Tu obserwujemy wsią- kanie w papier (w papyr?) resztek owej zajadłości, która już nigdy w takim kształcie nie objawi się w Lemowej twórczości. Pod względem formy literackiej wypada zaliczyć utwór do licznie reprezentowanej u Lema kategorii „podrabia- nych dokumentów", sporządzanych ma poważnie apokryfów (tak jak Golem XIV, Głos Pana) i nie całkiem poważnie (Próżnia doskonała, Wielkość urojona). Lem specjalizuje się w produkowaniu materiałów źródłowych z dowolnych wie- ków, przychodzi mu to łatwo i chyba sprawia radość. Nie przypominam sobie żadnego innego przypadku z teryto- rium SF, by pisarze tak chętnie i udanie pokazywali jakąś. rzeczywistość nie oczami obserwatorów, lecz poprzez doku- menty, w które jest zasobna. Można się w tej powieści czepiać szczegółów (w jaki sposób zachował się papyr w Ostatnim Pentagonie? czy przypadkiem nie dlatego autor zalał gmach lawą wulka- niczną?) lub niejasności chronologicznych (odkrycie III Pen- tagonu nastąpiło 28 Maa 3146 roku; 1680 lat czekał gmach na ten dzień — czyli do tragedii doszło w 1466 roku. We- dług jakiej numeracji? Zmienionej? Ale przecież do licze- nia lat nie trzeba papyru. Zachowały się w przybliżeniu nazwy miesięcy, a rachuba upadła? Mało prawdopodobne). Myślę jednak, że najlepiej odbierać ten tekst, wydany dopiero po raz trzeci (inne utwory Lema notują nawet po kilkanaście wydań), w kategoriach ogólniejszych: jako przejmujący obraz dogorywającej grupki desperatów, któ- rzy nie chcą się ugiąć pod naporem faktów i brną dalej, bardzo farsowni w swoim ignorowaniu zmian na świecie i w swojej splendid isolation. Człowiek zaplątany w taki młynek błyskawicznie wichruje na umyśle, chyba że zgodzi się odłożyć zdrowy rozsądek na półkę. Wtedy wszystko jest kwestią umowy, tak jak kwestią umowy autora z czytel- nikiem jest osadzenie Ostatniego Pentagonu akurat w Gó- rach Skalistych. Równie dobrze mógł zostać wydrążony zupełnie gdzie indziej, w imię zupełnie innej idei. Stanisław Lem: Pamiętnik znaleziony w wannie. Wydaw- nictwo Literackie 1983, nakład 100 tys., cena 90 zł. Seria „Dzieła" ¦fr Atrapy, surogaty, ersatze Okazuje się, że jest coś gorszego od lodówki kompletnie pustej: lodówka, w której ktoś sprytny pozamieniał pro- dukty żywnościowe na nieapetyczne substytuty. Kule z gip- su udają jajka, drewniany klocek —- masło, mleko imi- tuje biała farba powlekająca butelkę od wewnątrz, a szyn- ka to po prostu kawałek różowej gumy. Gips jest Bardzo przydatny do takich kawałów, może równie dobrze na- śladować gęś, sztabkę złota, co kawałek mydła. Nie od rzeczy będzie wspomnieć o roli sprężonego powietrza w działaniach obliczonych na oszukanie konsumenta. Cała ta zarysowana zaledwie technologia należy do przyszłości, ale i dziś znalazłoby się dla niej zastosowanie. Bohater Według łotra, drugiej książki Adama Wiśniew- skiego-Snerga, budzi się pewnego ranka nawet na nie największym kacu i ze zdziwieniem spostrzega, że został zamieniony świat. Nie tylko kamienne żarcie przestaje sprawiać, że ślinka leci; inne modyfikacje stawiają mu po prostu oczy w słup. Karoserie aut wykonane są z tektu- ry — jak to jedzie, nie wiadomo. W metrze do incydentów należy spotkanie normalnego, żywego człowieka; większość pasażerów to mniej lub bardziej starannie odszykowane manekiny, z których część została do swoich miejsc przy- mocowana na stałe. Po wyjściu poza ściśle określoną strefę okazuje się, że również budynki poznikały, a udają je te- raz fasady malowane na dykcie, podparte od tyłu patykami. W knajpie przyśrubowani do miejsc bywalcy urzynają się, do nieprzytomności z pustych butelek, w fabryce działal- ność produkcyjna jest intensywnie pozorowana przenosze- niem z miejsca na miejsce, wściekłym kuciem w puste ko- v/adła. harmiderem, pustymi kursami, makietami wytłoczo- nymi z blachy itd. Zdezorientowany bohater próbuje przyjść do siebie po szoku, zorientować się jakoś w poprawionym świecie — lecz wywołanych zmian nikt prócz niego nie dostrzega! Na pewnym etapie tej szarady pojawia się pytanie, czy dekoracje zmontowano wczoraj, czy też stoją od dawna i tylko drobny feler sprawił, że z oczu niejakiego Carlosa Onteny spadły łuski. Muszę się państwu do czegoś przyznać — już raz pisa- łem o tej książce. W 1978 roku, kiedy ukazało się pierw- sze wydanie, oszacowałem wartość Według łotra znacznie poniżę; poziomu Robota. Pozwoliłem sobie także dywa- gować o autorze, odmawiając mu prawa do sukcesji po Lemie, która wtedy — wydawało mi się — pozostawała sprawą otwartą. Uwagi te najwyraźniej uraziły Snerga, k*:óry nadesłał mi notkę z sugestią, że nic z książki nie zrozumiałem, notka zaś wypisana była na odwrocie wzor- cowej recenzji, skopiowanej na ksero z „Nowych Książek". Nie chce mi się zastanawiać, czy przekroczyłem wtedy uprawnienia recenzenta, czy nie; także obydwie podniesio- ne kwestie mniej mnie obchodzą niż sześć lat temu. Nadal uważam, że Według łotra słabiej satysfakcjonuje niż Ro- bot, zaś Lema nikt i nic nie jest w stanie zastąpić, podob- nie jak Snerga i każdego twórcę obdarzonego elementarną indywidualnością. Gdyby Według łotra oznaczało zbyt du- że wahnięcie na wykresie pisarskie] sprawności Wiśniew- sklego-Snerga, nie zajmowalibyśmy się nim tutaj bądź zajmowali w całkiem innym kontekście. To pierwsza rzecz, która się pisze autorowi na plus. Przez długi czas zastanawiałem się po prostu, czy za- prezentowanego tutaj pomysłu (znakomitego, bez dwóch zdań!) dość na książkę, na coś godnego miana literatury. Dziś uroczyście przesądzam sprawę. Powinności literatury, pierwsze dwie z brzegu, polegają na przedstawieniu (opisa- niu) świata oraz w miarę możności objaśnieniu go, czyli próbie jakiejś interpretacji. Na utwór literacki dość speł- nienia pierwszego z warunków, a Snerg spełnia go tu z na- wiązką. Solidność tej konstrukcji może dlatego budziła moje Wątpliwości, że pomysł Według łotra oparty został na jed- nej tylko — prawda, że genialnej — obserwacji. Na sku- tek niedoskonałości ludzkiego wzroku, a także prywatnych wad oczu właściciela, przedmioty bardziej oddalone wi- dziray mniej dokładnie. Prowadzi to do wniosku, że gdy- by w pewnych granicach odległe budynki czy ludzi po- zbawić istotnych cech wyglądu, odpowiednio oddalony ob- serwator i tak by nie dostrzegł różnicy. Dalej zaczyna się robota dla literata, którą Snerg wykonał bardzo przy- zwoicie. Dziś uważam, że Według łotra spełnia także drugi z wa- runków, nie tylko dlatego, że każda obserwacja to już in- terpretacja. Wprawdzie nie objaśnia świata bezwzględnie i stanowczo, ale proponuje pewien sposób patrzenia, po którego zastosowaniu rzeczy i zjawiska ukazują odmienne oblicze, kto wie, czy nie bliższe swej naturze. Wreszcie od- najduję u Snerga także metaforę, może zamierzoną, a może nie. Przyznajmy, że minione sześć lat bardzo ją uwypuk- liło — kiedy idę dziś do sklepu, z miejsca pcha mi się przed oczy obraz manekinów płacących zadrukowanymi kartkami, ale w zamian otrzymującymi tylko atrapy towa- rów lub puste opakowania. Przechodząc obok kiosku z ga- zetami wspominam prasę miasta Kroywen (od tyła — New York) o szpaltach zadrukowanych jednostajnie na szaro. Gdy przechodzę obok fabryki, doświadczam wizji przyto- czonej już pozoracji roboty. W czasie tych sześciu lat ktoś nam zamienił kraj, upodobniając go do Snergowego pro- jektu. Oni udają, że nam płacą, my udajemy, że pracuje- my — podsumowuje ten stan rzeczy pewien mój kolega. Snerg wydaje się nie mniej elegancki: „Symulowanie dzia- łalności handlowej i usługowej odbywało się wszędzie, gdziekolwiek wszedłem". Według łotra interpretuje świat jako wielki plan filmo- wy, na którym zachodzą zdarzenia podległe nieznanemu scenariuszowi. Obywatele miasta Kroywen podzieleni są na kilka kategorii upośledzenia: żywych ludzi, manekiny ru- chome i manekiny unieruchomione. Nie jest wcale powie- dziane, że ludzie zajmują szczytowe miejsce w tej hie- rarchii, że dostrzegają i rozumieją więcej niż ich sztuczne repliki, bowiem „autentycznych" zupełnie nie dziwią ota- czające ich dekoracje, zaś Carlos Ontena, który z taką pasją docieka prawdy (za co doczeka się wywyższenia jako jeden z łotrów) jest przecież manekinem. Kino jest w ogóle ciekawym medium: dziewczyna pełniąca na planie obo- wiązki Kopciuszka w „prawdziwym" świecie bywa zazwy- czaj wielką gwiazdą. W kinie jest jakaś tajemnica, magia i prawie metafora, które aż się proszą o wykorzystanie na Snergowy sposób. Według łotra sięga — nie wiem, czy potrzebnie — do tematu Męki Pańskiej, Bóg jest tam nazywany Widzem i w ogóle autor czyni, co może, by rzecz dopasować do pomysłu. Nie ma tylko ekipy filmowej — więc jeśli plan, to raczej w teatrze, na scenie. Co zresztą niczego nie zmie- nia. Chrystus, nazywany Płowym Jackiem, dokonuje licznych cudów, co nawet Ontenie przyszłoby bardzo łatwo, zazwy- czaj bowiem polega to na pozbawieniu manekinów defek- tów fabrycznych. Ślepy przejrzy, gdy mu przemyć oczy zalepione farbą, głuchy po przebiciu otworów usznych sły- szy, zaś sparaliżowany powstaje do tańca po usunięciu drutu, który go przytracza do ziemi. Ale Płowy Jack rów- nie swobodnie leczy z trądu żywą kobietę! Reżyser Świata nie dostrzega wielkiej różnicy między manekinami z pla- stiku a ludźmi z krwi i kości, mało tego: oni jej nie zauważają nawzajem. A może tej różnicy wcale nie m?? Może — jeśli jest — pozostaje nieistotna, nie wpływa na kształt świata? Z punktu widzenia autora scenariusza pi- suardessa znaczy więcej niż profesor doktor habilitowany (na którym Snerg wyżywa się z podejrzanym sadyzmem). Oio prawdziwa rewelacja dla tych, co żywili jeszcze wąt- pliwości: nie nasze mrzonki się liczą, a zamiar Pana Na Chmurze, który obserwując żywy film świata zastanawia się, czy nakręcony materiał kwalifikuje się już do Montażu Ostatecznego. Adam Wiśniewski-Snerg: Według łotra. Wydawnictwo Li- terackie 1983, nakład 20 tys., cena 55 zł Smiechopłaczołkanie Są pisarze, którzy kolejnymi książkami jak gdyby wstrzeliwuią się w swój genre, poszukują swojej dyscypli- ny, aż wreszcie udaje im się utrafić i od tej pory ich twórczość nabiera przedziwnej harmonii i mocy. Można powiedzieć, że ich twórczym przeznaczeniem było napisa- nie tej jednej lub kilku powieści; jeśli wypełnili to prze- znaczenie, nie muszą się kłopotać, czy ich ziemskie byto- wanie miało sens, czy nie. Kurt Vonnegut jr jest dla mnie właśnie takim pisarzem. Wydał w 1952 roku Pianolę i potem milczał przez długie siedem lat, nie z powodu jakiegoś amerykańskiego socrea- lizmu, tylko dla podległości wewnętrznemu rytmowi. Pia- nola była strzałem poza pasmo, teraz to widać dokładnie, ale już następne Syreny z Tytana zapowiedziały Vonneguta takiego, jakiego znamy, szanujemy i chcemy. Potem przy- szły Śniadanie mistrzów, Rzeźnia numer pięć, Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater, Matka noc i bodaj naj- słynniejsza i najlepsza Kocia kołyska. Jako czytelnicy mie- liśmy dużo szczęścia, bo wszystkie wymienione powieści ukazały się w tłumaczeniu na polski. Głównemu bohaterowi Vonnegutowych powieści na imię po prostu życie. Kukiełki, które je zaludniają, służą wy- łącznie do badania jego okrutnego mechanizmu, pojawiają się i znikają, na ich miejsce wyłaniają się inne. Vonnegut mało troszczy się o logikę wydarzeń, o prawdopodobień- stwo akcji, uważając — jakże słusznie — że życie nie troszczy się o nie zupełnie. Stąd wrażenie, jakby autor traktował materię swych utworów lewą nogą, mając w po- gardzie jasny, logiczny wywód, a wielbiąc chaos i rozwich- rzenie. Ten nowy, alinearny sposób pisania polega na po- kazywaniu kolorowych kamyczków z mozaiki i często do ostatniej strony nie całkiem wiadomo, co ma z nich po- wstać. Czasami okazuje się, że po prostu nie ma nic do złożenia, nic do odczytania i cała uroda książki objawia się nie na deser, a w trakcie lektury. Nie byłby to chyba zbyt atrakcyjny przepis na powieść mającą wzbudzić zainteresowanie czytelnika, gdyby nie wykonanie. To ono czyni z tej prozy soczysty kawał mięsa na talerzu, doprawiony słynną vonnegu+owską ironią z ca- łego świata — z polityki, religii, kondycji ludzkiej, z siebie. Nie ma dla Vonneguta rzeczy świętych, bo także świętość, a może przede wszystkim, podlega potraktowaniu ironią. Nie należy tego zabiegu kojarzyć z wyśmiewaniem; jakże dalekie od zdrowego, krzepiącego śmiechu są rozdziały choćby Rzeźni czy Śniadania mistrzów, nie mówiąc już o Kociej kołysce. Vonnegut nie śmieje się nigdy, zaledwie uśmiecha się rzewnie, niekiedy przez łzy, a bardzo często ¦— wydaje mi się — ma ochotę zapłakać nad marnością tego świata, w którym osadził nas niedobry Bóg. O Bogu jeszcze będzie, bo to z nim przede wszystkim wadzi się Vonnegut. Jeśli nie rysuje własnoręcznie brzydką kreską a la Mrozek boskich podobizn, tzn. trójkąta z okiem w środku, to obiera drogę pośrednią: pokazuje całą tę szopkę będącą naszym udziałem i założę się, że ma ochotę powiedzieć: spójrz tylko, Panie Boże, na to, coś kiedyś stworzył, na tę krążącą w pustce paranoję, na to mrowisko szaleńców, na te pohukiwania bez ładu i składu. Co to właśnie jest? Nie wstyd ci? A Bóg siedzi wyniośle na chmurze i nie odpowiada Vonnegutowi, więc Vonnegut czym prędzej zaczyna pisać nową książkę, żeby Boga jesz- cze bardziej zdenerwować. Pora przejść do konkretów. Wydane właśnie w czyteLni- kowskiej serii „z kosmonautą" Syreny z Tytana obierają sobie za przedmiot rozważań ciekawe skądinąd zagadnie- nie, czy człowiek jest panem swoich kroków na tej ziemi. Czy ma możliwość za pomocą woli w pełni suwerennie kie- rować swoim losem, czy skazany został na kaprysy śle- pych sił, które popychają go, gdzie zechcą — jak korek na morzu rozkołysanym przez tajfun. Znając Vonneguta można być pewnym odpowiedzi, ale jak zwykle u tego autora przesłanie książki rozumiane jako jedno klarowne zdanie do zapamiętania (no więc człowiek nie jest panem -własnych kroków na tej ziemi) nie istnieje. To jest jakby pewne od początku. Syreny z Tytana służą zademonstro- waniu na przykładzie, że w życiu próżno poszukiwać sen- su, oraz do jakich granic absurdu dobijają ci, którzy są odmiennego zdania. Znajdziemy w tej książce niepospolite dzieje Malachiego Constanta, właściciela największej fortuny na Ziemi. Za- wdzięczał ją ojcu, który pędząc szare życie i kompletnie się nie orientując, o co w nim chodzi, wpadł pewnego razu na pomysł, by kupować przedsiębiorstwa, których inicjały stanowią kolejne litery Biblii. Fortunę tę Malachi stracił w głupi sposób, usiłując przeciwstawić się przeznaczeniu. Dalszy jego żywot przebiegał w marsjańskich siłach zbroj- nych, szlifujących formę w przededniu inwazji na Ziemię, w jaskiniach Merkurego, gdzie panuje całkiem przyjemna atmosfera, znowu na Ziemi, aby zakończyć się na słonecz- nym Tytanie (a jaki on słoneczny, spytajcie astronomów). Nie mam miejsca na szczegółowe relacjonowanie dni Mala- chiego, mogę jednak zapewnić, iż jego życie nie zawierało wiele sensu. ?\Ta Tytanie tymczasem od dwustu tysięcy lat biwakuje Salo, przedstawiciel potężnej cywilizacji tralfamadorskiej, wysłany do sąsiedniej galaktyki z wiadomością. W pobliżu Słońca statek uległ awarii, Salo musiał lądować na Tyta- nie. Zawiadomił o kłopotach rodzinną planetę i czekał na zapowiedzianą część zamienną. Dostarcza mu jej syn Ma- lachiego, Chrono; część ta stanowi czterocalowy odcinek stalowej taśmy z wyborowanymi dziurkami. Okazuje się, że aby uniknąć trudności związanych z transportem, a tak- że oszczędzić czasu, Tralfamadorczycy po prostu wywołali na Ziemi rozumną cywilizację, której sens istnienia spro- wadzał się właśnie do wyprodukowania części do statku Salo. Podróż Salo została przerwana na samym początku, po zaledwie pół milionie lat. Rozkaz nakazuje dążyć z wieścią dalej, przez następne 18 milionów lat. Po dotarciu do celu Salo ma odnaleźć braci w rozumie, poznać ich język, a następnie przekazać wiadomość. Oto treść wiadomości: „Wszystkiego najlepszego!" Do tej wizji kosmosu zupełnie wyzutego z sensu pasuje mi jak ulał zaprezentowana w Syrenach koncepcja Boga Doskonale Obojętnego. Wyznawcy Kościoła BDO nie lokują już w swym Bogu żadnych nadziei, uwalniając go całko- wicie od odpowiedzialności za losy świata. Za co go czczą w takim razie? Właśnie za okazywaną obojętność; istnieje przecież groźba, iż Bóg Doskonale Obojętny mógłby pew- nego dnia zapragnąć wmieszać się nie tylko w losy Ziemi, ale i każdego człowieka, czyli po prostu ingerować w spra- wy, które od dawna dobrze idą swoim torem. Strach po- myśleć, do jakiego mogłoby dojść kataklizmu! Trzeba na koniec pochwalić tłumaczkę. Jolanta Kozak jest tłumaczką młodą, ale wspaniale poradziła sobie z trud- nym przecież językiem Vonneguta. Powieść wydaną w USA w 1959 roku przełożyła na polski lat osiemdziesiątych, czerpiąc obficie z języka potocznego (np. sformułowania ty- pu „nie twoja broszka"). Wydawnictwo chwalę za brak fałszywego puryzmu językowego: słowa takie jak kurwa czy skurwysyn pojawiają się w pełnym brzmieniu, a nie ukradkiem, wstydliwie wykropkowane. Niestety, tak się utarło w naszym życiu, że słów kurwa czy skurwysyn uży- wamy o wiele częściej niż słowa Bóg, nad czym szczerze boleję, gdyż ładniej byłoby zachować proporcje odwrotne. „Pogodziłem się z tym, że umrę nie odkrywszy w tym wszystkim żadnego sensu — pisze w pożegnalnym liście Constant ojciec do Constanta syna — ale może to właśnie Ty zobaczysz go kiedyś nagle, jasno jak na dłoni. Mówię Ci, nawet człowiek, który jest półtrupem, nienawidzi żyć nie wiedząc, jaki to ma sens". Gdyby przypadkiem ktoś z czytelników odkrył sens życia — jednostki czy ludzkości, to obojętne — proszę dać znać do wydawn:clwa. Tymcza- sem pozostajemy przy hipotezie części zamiennej dla Salo. Kurt Vonnegut: Syreny z Tytana. Tłum. Jolanta Kozak. Czytelnik 1983, nakład 30 tys., cena 100 zł. Seria „z kosmo- nautą" Przeciw czasowi Sześć lat, szmat czasu czekaliśmy na tę książkę. Trzeba by mszę jaką odprawić albo co dla uczczenia tytanicznego wysiłku Wydawnictwa Literackiego, które wreszcie zdecy- dowało się urodzić tę przenoszoną ciążę. Kiedy czeka się na coś za długo, bywa, że ochota na to mija i nawet gdy oczekiwanie nie było daremne, trudno wykrzesać z siebie radość dziecka, mając bruzdy pod oczami i czaszkę wy- świeconą jak kolano od głaskania chropowatą ręką losu. Tak jest: już mi ta książka — paradoksalnie — nie sprawia żadnej przyjemności. Nadal przecież wierzę w prawdziwść wszystkich miotanych pod adresem Ballar- da epitetów — że wspaniały, oryginalny, że tytan, że to proza najwyższej światowej jakości... ale już nie umiem wydobyć z siebie dawnego entuzjazmu. Gruby list od pana Ballarda, oprawny w białą okładkę, zastał kogo innego, gdyż upłynęło za dużo czasu. Świat przeobraził się tysiąc razy, kąsany zębem czasu, ja sam zdążyłem zmienić kilka zegarków. Teraz denerwują mnie pospolite cykacze. już raczej spoglądam w kalendarz, z którego dobywają się odgłosy podobne do zawodzenia wichru w zimowy wieczór. Zrozumiałem nareszcie, kto jest jedynym poważnym prze- ciwnikiem człowieka na tym padole i od tego dnia nic już nie jest bardzo wesołe. Czas jest jedną z obsesji J. G. Ballarda, pisarza angiel- skiego urodzonego w Chinach, który do literatury trafił przez przypadek. Służąc w RAF-ie został rzucony gdzieś w pustkowia kanadyjskiej prowincji Saskatchewan, gdzie o mało nie odkorkował z nudów. To nasz dobry znajomy czas zaczął demonstrować na nim swoje monotonne sztucz- ki. Kto uratował Ballarda? — oczywiście amerykańskie magazyny poświęcone literaturze SF. „Zacząłem czytać i szokiem był dla mnie fakt, że zawartość tych magazynów była wielekroć inteligentniejsza, niż zapowiadały to okład- ki" — wyznaje po napisaniu ośmiu powieści i stu opowia- dań. Fantastyka stała się dla niego swego rodzaju odkry- ciem, pozwoliła wykiwać czas nie tylko przez krótki okres pobytu w bazie, ale okazała się sposobem przydatnym na całe rozwlekłe życie. „Oto jest popularna literatura — dzi- wi się Ballard — o której mniema się potocznie, że opo- wiada wyłącznie o wydumanych, podróżach kosmicznych, podczas gdy w istocie mówi ona o świecie, w którym ży- jemy, znacznie więcej i odważniej niż literatura głównego nurtu (...). Zarazem jest to literatura niewidzialna, o której nikt spoza kręgu fanów nie wie, której nie chce zauważyć". Nic dodać, iniż ująć. Ballard pozostał wierny science fiction, ale interpretowanej po swojemu, do tego stopnia, iż część krytyki posądza go o brak jakichkolwiek związ- ków z tym gatunkiem. Z pewnością jest to stanowisko skrajne, niemniej daremnie szukalibyśmy u Bailarda cu- downych wynalazków, fascynacji techniką czy prognoz, które się sprawdzą za lat sio czy dwieście. Literatura Bailarda wynika z nauki i techniki, ale im nie ulega, wy- przedza dzisiejszy stan rzeczy, ale nie celuje w wizjoner- stwo. „Kluczem do zrozumienia tej twórczości jest surrea- lizm" — twierdzi Lech Jęczmyk, entuzjasta Bailarda i tłu- macz połowy zawartych w Ogrodzie czasu opowiadań. Istotnie, odbieranie Ballarda poprzez wizje, jakie wywołu- je ta proza, pomaga w jej zrozumieniu; pełno tam gigan- tycznych ruin miejskich, gdzie hula wiatr i plątają się ludzkie cienie — nie wiadomo, żywych czy umarłych. Jeśli po;awiają się baseny, to nie ma w nich wody, ludzie po- ruszają się ospale i jakby o nic im nie chodziło. Panuje — typowy dla surrealizmu — nastrój nostalgii, wyczekiwania, nie tylko ze strony istot żywych, także miasto z „Chrono- polis" sprawia na przykład wrażenie czekającego na po- wrót ludzi, którzy wypełnią je gwarem i przywrócą życie. Jednocześnie obrazy tworzone przez Bailarda stanowią odbicie stanu psychicznego bohaterów, niejako jego ilu- strację. Jest to coś takiego, jak gdyby w miarę ulegania Przez bohatera niewesołym myślom posępniała również okolica, w której się znalazł — czyli że między człowie- kiem a krajobrazem, gdzie rozgrywa się akcja, istnieje bez- pośrednie sprzężenie. Zazwyczaj pisarze lubują się w kon- trakcie, czyjaś tragedia szczególnie malowniczo wypada na tle karnawału — tego typu środki Ballard odrzuca z za- łożenia. Jest pisarzem ceniącym harmonię między poszcze- gólnymi elementami utworu i zaryzykowałbym nawet twierdzenie, choć na jego poparcie nie mam nic, że we- dług tego autora karnawał widziany oczyma nieszczęśliwca niczym szczególnym nie odróżnia się od pogrzebu. Czio- wiek przybity życiową klęską deformuje świat na kształt swego bólu — gdy cierpi, cały świat cierpi razem z nim. Formuła surrealizmu nie stosuje się moim zdaniem do- kładnie do wszystkich opowiadrń, które składają się na tom Ogród czasu. Niektóre z nich („Miejsce oczekiwania", „Bilenium", „Szaleńcy", „Człowiek podświadomy", „Bilet do wieczności") zdradzają —¦ może mimochodem — tęskno- tę do SF opartej na pomyśle i podejrzewam, iż pisał ją homo divisus, Ballard nie zdecydowany ostatecznie, którą drogą pójść. Inne z kolei („Studzienka 69", „Człowiek prze- ciążony") stanowią doskonałą ilustrację formuły inner spa- ce, a więc zwrócenia się w stronę kosmosu wewnętrznego. W programie artystycznym pisarza uważam je za dalszy krok w interpretowaniu świata po swojemu. Dalszy — bo surrealizm to jakby tylko sposób zarejestrowania spostrze- żenia; inner space to już próba badania (czy tylko opisy- wania) mechanizmu. No i "powiadania, których czas jest jawnym, nie za- kamuflowanym bohaterem; z tych po dziś dzień imponują mi „Głosy czasu". Pamiętam, jak po przeczytaniu „Gło- sów" w antologii Kroki w nieznane przez dłuższy czas nie mogłem przyjść do siebie, zdumiony, że w ogóle można pi- sać w ten sposób, oraz że tyle smutku z tego pisania wynika. Czułem się nieszczęśliwy, choć los Powersa nie powinien mnie zajmować bardziej niż losy innych boha- terów. Było w zaprezentowanej tam wigilii śmierci Wszech- świata, ukazanej za pomocą malejących ciągów cyfr, mu- tujących zwierząt, wyschłych basenów z symbolami na dnie, oklapłych ludzi — coś przejmującego dreszczem. Było to opowiadanie o nieodwracalności wyroku na każde- go z nas i od tej lektury zacząłem bardziej szanować kalendarze. Sam Ballard uważa „Głosy czasu" za najbardziej re- prezentatywne ze swoich opowiadań. „Zawarte są w nim niemal wszystkie motywy mojego pisarstwa — poczucie osamotnienia wobec nieskończoności czasu i przestrzeni, fantazje biologiczne i próby odczytania skomplikowanych kodów w postaci wyschłych basenów i opuszczonych lot- nisk, ale przede wszystkim postanowienie przełamania po- głębiającej się psychologicznej entropii i zawarcie osobi- stego przymierza z niewidzialnymi siłami Wszechświata..." Brakuje mi natomiast w tym tomie — w wyborze auto- ryzowanym przez autora — tak charakterystycznych opo- wiadań jak . Utopiony olbrzym" czy w ogóle nie tłumaczo- nycii na poLki „Rzeźbiarzy chmur". Wymowa tego ostat> niego daleko wykracza poza sprokurowanie określonej wizji: wędrownych artystów, którzy wznoszą się w lekkich szybowcach, by na okrasę przyjęć bogaczy modelować chmury w cudaczne, fantazyjne kształty. Można tę rzecz czytać jako rozważania o roli i powinnościach artysty (np. pisarza fantasty) w skomercjalizowanym społeczeństwie. Ballard z „Rzeźbiarzy chmur" ma świadomość ulotności swego dzieła, za które zaraz się zabierze nasz największy wróg — czas, ale wie jednocześnie, iż aby czas w sposób wartościowy zabić, trzeba bez skargi przystać na tę ulot- ność. Naprawdę nie ma innej możliwości. J. G. Ballard: Ogród czasu. Tłum. Lech Jęczmyk ł Zofia Uhrynowska-Hanasz. Wydawnictwo Literackie 1983, nakład 20 tys., cena 190 zł. Seria „Fantastyka — Groza" Stadium poczwarki Na jesieni 1982 roku powstał miesięcznik „Fantasty- ka" — pismo poświęcone tej odmianie literatury, którą i my tutaj się zajmujemy. Można bez przesady stwierdzić, iż w dziejach SF był to przełom, skok jakościowy — ci jednak, którzy sobie wiele po nim obiecywali, srodze sią zawiedli. Dziś za największą zaletę pisma uznaję samą jego obecność na rynku; jeśli „Fantastyka" jest atrakcyj- na, to przecież na tej samej zasadzie co pośledniej urody kobieta, wyrzucona na bezludną wyspę w towarzystwie wyłącznie marynarzy. Jednym z lepszych pomysłów redakcji okazało się dru- kowanie na łamach nieznanych powieści zagranicznych. Ma to sens zwłaszcza w sytuacji, kiedy wydawnictwom brak dolarów na opłacenie zachodnich autorów — dzięki „Fan- tastyce" czytelnicy otrzymują po 150 tysięcy egzemplarzy utworów, do których nigdy by nie dotarli w inny sposób. Szkoda tylko, że dla jakichś podejrzanych względów po- wieści drukuje się na zasadzie przeplatanki: jak trochę dobrej SF w amerykańskim wydaniu, to zaraz dla rów- nowagi trochę chłamu lub prozy nie najwyższego lotu, któ- ra bez problemów mogłaby się ukazać w wydaniu książ- kowym, gdyby ktoś uznał, że warto. No i te piekielne utrudnienia lektury: „Fantastyka" uważa, że czytelnicy mają obowiązek wyrywać te odcinki z numerów, bawić się w introligatorów i zszywać w książeczki. Ktoś daleki od podobnych pasji, normalny facet, ja na przykład, zostaje ukarany za czytelniczą chuć koniecznością wywracania nu- meru na wszystkie strony, niewygodne to, zniechęcające, męczące — ot, lektura heroiczna. Nie masz u nas darmo- wej przyjemności. Co dziwniejsze, wydawałoby się, iż redakcja powinna szanować własne pismo, nie zaś traktować je jako pół- fabrykat dla absolwentów kursu introligatorki. Normalna postać pisma to jest zeszyt i należałoby dołożyć starań, by każdy publikowany w nim tekst dawał się przyswoić bez dodatkowych zabiegów. Kto mi zagwarantuje, że od na- stępnego numeru nie będę musiał sprawić sobie okularów noktowizyjnych i czytać „Fantastyki" w pozycji gacka, głową w dół, na osiedlowym trzepaku, gdyż redaktorom wpadnie do głowy urządzić nowe tory przeszkód. Pomijam już fakt, iż większość fanów chowa zeszyty „Fantastyki" do celów archiwalnych — żeby taki strzęp nie walał się po kątach, kupuje się drugi numer i ten dopiero archiwi- zuje. Znam kilku, co tak robią. Czyli redakcja dodatkowo ogranicza i tak zbyt skromny w stosunku do potrzeb nakład. Dość tych zawodzeń; gdyby nie „Fantastyka", nigdy bym nie miał okazji przeczytać klasycznego dzieła Alfreda Be- stera Gwiazdy — moje przeznaczenie. Z angielskim cie- niutko, jedną stronę tłumaczę cztery dni, a czasami mie- siąc — pryska cały zapał przy takiej katordze. Nie dowie- działbym się, w jaki sposób pewien błahy na pozór in- cydent — nieudzielenie pomocy rozbitkowi kosmicznemu, Gulliverowi Foyle'owi, przez statek „Vorga" — wpłynął na losy Foyle'a i reszty ludzkości. Taka książka jest jak cios młotkiem w łeb, po którym się leży, rozpamiętuje, dotyka ciemienia, syczy — nie wiadomo, z bólu czy z roz- koszy. Tak i ja leżałem przez jakiś czas, przywołując wspomnienia czytelniczych orgazmów podobnego kalibru — a wiadomo, że i w tej dziedzinie z upływem lat coraz trudniej, uwiąd jakiś czy co. Po takiej prozie nie chce się pisać ani czytać, ani jeść, przy czym ten ostatni objaw ustępuje stosunkowo najszybciej. Gulliver Foyle był to zwisowiec totalny, nie widzący dokoła siebie specjalnie wiele sensu. Nawet perspektywa utraty drogiego życia nie zdołała wykrzesać zeń więcej ikry — dopóki statek „Vorga" nie przedefilował dostojnie obok jego wraku. Wówczas w Foyle'a wstąpił szatan i za- razem jego egzystencja zyskała naraz sens i cel. Dla po- kosztowania słodyczy zemsty Foyle wyzwolił się z tarapa- tów i tak przeformował pustak, zwany dotąd życiem, by służył temu jednemu przeznaczeniu. Atoli los kpi z człowieka na każdym kroku i robi z nim, co mu sią podoba. Foyle — ten Monte Christo XXV wie- ku — idąc po drodze dintojry natknął sią na takie rzeczy, iż pierwotny cel stracił ma znaczeniu. Wiek XXV na Zie- mi to wiek jauntingu, czyli zastosowanej masowo telepor- tacji. W każdej opanowanej przez rasą rozumną umiejęt- ności pojawiają sią z biegiem czasu wypustki, trafiają się mistrzowie świata, którzy potrafią to lepiej od innych — i od nich zaczyna sią nowy przełom. Podobnie z Foyle'em: zmuszony w trakcie mściwych rozgrywek do działań by- najmniej nie konwencjonalnych tak wygimnastykował umysł, że niespodziewanie przedarł się do nowej jakości. Nikt przed nim nie jauntował się dalej niż na tysiąc mil, w każdym razie ziemskie odległości to był szczyt marzeń i kres możliwości. Foyle jako pierwszy ruszył jauntingiem w gwiazdy, oiawet sobie specjalnie nie zdając z tego spra- wy. Po prostu skoczył w kosmos uciekając z Ziemi, gdzie go prześladowali ludzie i przypadki. Nie wspaniały zatem świat XXV wieku imponuje mi najbardziej, nie technika, nie sposób odmalowania ani wy- obraźnia Bestera — ale filozofia człowieka w tej książce. Podług tej filozofii wejście w kosmos, pomiędzy gwiazdy jest przeznaczeniem człowieka tak samo naturalnym, jak wejście do wody. Człowiek jest istotą o nieobliczalnych możliwościach, trzeba tylko znaleźć do niego klucz. Trze- ba — przypadkiem czy nie — trafić na zapłon, który uru- chomi jakiś zakodowany program. Zauważmy, jak blisko stoi to przesłanie myśli Hoimara von Ditfurtha, który w urządzeniu świata upatruje ścisłych więzi człowieka z Wszechświatem, tak zdawałoby się obcym i niedostępnym. Czy każdy może pójść drogą Gullivera Foyle'a — przy założeniu, że ta droga istnieje i że da sią mią pójść? Rzecz jasna, nie każdy. Jak takich ludzi rozpoznawać? Pewną wskazówką jest fakt, iż ich zamierzenia i sposoby realizacji odbiegają, łagodnie mówiąc, od normy. Po powrocie na ziemią Gully Foyle zamiast knuć przeciw „Vordze" w konspiracji, organizuje monstrualnej wielkości cyrk, w którym sam robi za gwiazdę. Strój klauna służy mu za maskę, ukrywa się — eksponując. Dzięki niepospolitym ekstrawagancjom i pieniądzom rychło staje się mile wi- dziany wśród możnych tamtego świata — na jedno z przy- ief". rirzvbvwa pociągiem, przed którym kładzie szyny spec- jalna brygada. Bezmiar utrudnień związanych z zaspoko- jeniem tego kaprysu (pojazdy dawno wyszły z użycia), styJ ich pokonywania bije na głowę wszystkie inne. Foyle przyjmuje zwycięstwo w niepisanym konkursie jako coś oczywistego, jego maniery i chłód czynią go podobnym do arystokraty, co jeszcze raz każe się obejrzeć w stronę po- wieści Dumasa. Oczywiście pomysły Foyle'a musiały najpierw zrodzić się w głowie Bestera. Nieporęczna to do streszczania książ- ka, nic tą drogą nie da się przekazać z jej wartości. Jest jak skrzynia drogich kamieni — nie wiadomo, który pięk- niejszy. Fantastyka, wbrew temu, co by można przy- puszczać, jest dość ascetyczna w pomysłach, a Bester sypie jak z rogu obfitości: miłość, wojna, zbrodnia, komandosi, walka, pętle czasowe, ucieczki, pościgi — wszystko monu- mentalne. I pomyśleć: gdyby nie potężny motor zemsty, który uru- chomił śpiący w Foyle'u mechanizm, nic by z tego nie było. Ale człowiek zdaje się w ogóle jest istotą uśpioną, nie zna swych możliwości ani się nie domyśla ostatecznego przeznaczenia. Pomyślmy choćby o Martinie Edenie, któ- rego ożywił inny potężny bodziec — miłość. Pod tym względem między bohaterem Londona a Bestera nie ma żadnej różnicy: pod wpływem impulsu obaj wstąpili na drogę, która miała ich zawieść w rejony zaskoczenia — i nawet w ostatecznym losie obydwu jest jakiś wspólny znak. Obaj w swoisty sposób uciekli od świata, w którym nie potrafili się pomieścić. „Ten świat, tak doskonale pozbawiony wszelkich ideałów i złudzeń, tak dynamicznie sprawny, cyniczny i skorumpo- wany do granicy, przy której cechy te uzyskują charakter wszechobecnej normy (...), w którym wojna jest stanem zwyczajnym, tak samo jak niezliczone formy gwałtu, sku- pia w sobie, tak można sądzić, wszystko, co jest dynamiz- mem, impetycznością bezwzględną, amoralną siłą Stanów Zjednoczonych teraźniejszości". Stanisław Lem nie cacka się w Fantastyce i juturologii z amerykańską fantastyką, raczej wali na odlew i flancuje, co popadnie — a tu proszę: pełny szacunek i uznanie. Trochę oczywiście wybrzydzań, wierzgania biodrami, że „pierwszorzędna powieść drugie- go rzędu", ale kto zna Lema, ten wie, jaki to nieprzy- jemny facet dla literackiej lichoty. Całkiem możliwe, że z wyżyn jego Parnasu nie wypada mu już otwartym teks- tem chwalić konkurencji, zdobywa sią tylko na mruknięcie półgębkiem. Ja od podobnych ograniczeń czują sią wolny, dlatego jeszcze raz powtarzam: dostałem fantastyką Be- stera jak młotkiem prosto w łeb i zobaczyłem gwiazdy — moje przeznaczenie. Alfred Bester: Gwiazdy — moje przeznaczenie. Tłum. Jacek Manicki. „Fantastyka" nr 8—10/1983 i? Nie zbawiać świata! Biada temu, komu jak czapka na czoło nasunie się po- mysł utworu fantastycznego prozą. Wśród dylematów, któ- re osaczą go jak sfora psów, wybija się ten największy: opowiadanie czy powieść? Opowiadanie jest o wiele trudniejszą formą literacką, chociaż większość pisarzy debiutuje — zwłaszcza na tere- nie SF — właśnie zbiorami opowiadań. Poważne pisanie w życiu człowieka zazwyczaj zaczyna się od krótkich form (np. podpisywania czeków) i dla większości powinno się na nich zakończyć. Młodzi pisarze chcą szybko debiutować, składają co mają w cienkie tomiki i pchają je ze wszyst- kich sił na rynek, zupełnie nieświadomi, co z opowiada- nia może zrobić literat pełną gębą. Opowiadanie wydaje się łatwe, a jest trudne, w opowiadaniu potrzeba precyzji, jasności myśli, umiaru środków — a po powieści można czytelnika włóczyć, można go męczyć dygresjami i opisy- wactwem, bombardować zdaniami i zalewać dialogiem, od- kładając ciągle na później wyjawienie związku między po- szczególnymi elementami. Opowiadanie nie zniesie takich obiecanek cacanek. Jest konkurencją, w której czytelnik ma o wiele więcej szans przeciw autorowi, gdyż może go kontrolować — od początku do końca. Powieść, proszę państwa, wydaje się formą wymarzoną dla zaawansowanych robotników pióra — jest sporo miej- sca, można rozstawić namioty i rozpocząć popisy omalże cyrkowe. Powieść uważana za koronę literatury epickiej kojarzy mi się z ładowaniem węgla — męczące, monoton- ne wymachiwanie łopatą, a węgiel ciągle taki sam. Opo- wiadanie przypomina brylancik na warsztacie jubilera: taka drobinka materii, a pod palcami fachowca potrafi zalśnić jak kawałek słońca. Przerzucać węgiel potrafi byle osiłek, do szlifowania diamentów trzeba umiejętności. Nie mówiąc już o tym, że na umiar w stosowaniu chwytów li- terackich może sobie pozwolić dopiero ten, kto dysponuje całym ich arsenałem. Ubogi sprzedaje od razu wszystko co ma. Do tych uwag zmobilizował rnnie zbiór Boba Shawa Kosmiczny kalejdoskop -— druga po Człowieku z innego czasu pozycja tego autora przedstawiona polskim czytel- nikom. Przez długi czas nie miałem do Człowieka serca i z rezerwą traktowałem superlatywy wypisywane pod adresem Shawa, dopóki nie obejrzałem w telewizji przy- rządzonego przez Laco Adamika widowiska sensacyjnego według tej powieści. Adamik wyeksponował to, na czym chyba Shawowi specjalnie nie zależało: kwestie moralne. Bohater przybywa do nas z innego strumienia czasu, by uwieść własną żonę (tzn. żonę swego ziemskiego sobowtó- ra), i przekonuje się, że jest to możliwe tylko za cenę zbrodni. W ostatniej chwili powstrzymuje go od niej trzeci sobowtór, starszy od obu zwaśnionych. Ten niespodziewa- ny gość zna epilog: zamordowałeś go, a w twoim świecie doszło wskutek tego do kosmicznej katastrofy. U Shawa, jeśli sobie dokładnie przypominam, szło raczej o efekt naruszenia struktur fizycznych (w końcu przeskoczyć z czasu do czasu to nie takie byle co), u Adamika, jak rzekłem, akcent został położony na stronę moralną. Wy tu się wyrzynacie dla jakiejś rury, a gdzie indziej — w równoległych czasach — przewracają się całe wszech- światy. To mi się spodobało. To zrobiło wrażenie. Nie skasujesz biletu w tramwaju — gdzie indziej zgaśnie kon- stelacja. Oszukasz — supernowa pochłonie układ planetar- ny. Skłamiesz — itd. Można więc było uznać Shawa po tej powieści za autora poważnego, któremu fizyka nie przesłania etyki, a krymi- nalna intryga nie pozbawia głębi jego myśli. Ale oto do- stajemy Kalejdoskop i okazuje się, że napisał te opowia- dania ktoś zupełnie inny. Inaczej myślący i inaczej trak- tujący swe zajęcie, inaczej nastrojony, inne cele sobie sta- wiający. Lubię, kiedy autor się zmienia, zwłaszcza gdy nie na gorsze — pewien wysiłek, by pozostać atrakcyjnym dla czytelnika, zawsze mi imponował, może dlatego, że u nas podobne postępowanie znajduje się w głębokiej pogardzie. Kto sobie zdobył choćby jedną książkę tzw. pozycję, tego mało co obchodzi poza dyskontowaniem sławy — przy- najmniej tak było dotychczas. Shaw jednak wie, że czy- telnika — jak kobietę — trzeba zdobywać za każdym razem na nowo. Jest w jego opowiadaniach, pisanych lekkim piórem i jakby od niechcenia, jakieś ogromne ciepło, życzliwość; promieniuje z nich wiara (no, może nie ze wszystkich), że każda kabała dobrze się zakończy. Przede wszystkim są to teksty pisane z wyraźnym zamiarem rozbawienia, nie- sienia rozrywki. Rola showmana (Shaw-mana?) nie jest sztuką łatwą ani małą — u nas, oczywiście, zarzucona albo w pogardzie. My mamy problemy, tak dużo proble- mów, że nie stać nas na płoche historyjki, po których tylko błyśnie uśmiech. My tu musimy, wiecie, wykony- wać plany, przekraczać normy, stać w kolejkach... Zabawa od pewnego czasu jest nam organicznie obca. Nie wyobra- żam sobie polskiego pisarza SF w roli Shawa. W naszej prozie musi być powaga, dno pierwsze i drugie, aluzje, problem, a najlepiej wszystko naraz. Nie potrafimy, nie- stety, wiązać nitek tak zręcznie jak pan Shaw — a może narn nie wypada? Jako długoletni czytelnik prozy science fiction wypraco- wałem na własny użytek pewien test, według którego za- czynam oceniać dzieło. Przede wszystkim tytuł: skoro za- wiera słowa typu: planeta, kosmiczny, gwiazdy, inwazja, robot czy pokrewne terminy z podręcznego słowniczka każdego fantasty, liczącego całe 38 pozycji — zaczynam przymiarkę do lektury od grubej krechy. Nie jest to spo- sób jedynie słuszny, gdyż bez trudu znajdziemy wiele przykładów literatury wyśmienitej, która reklamuje się gwiazdami w tytule, niemniej jako reguła taki sprawdzian nie zawodzi. Opowiadania Shawa, zestawione bez żadnego klucza (a więc według kryterium różnorodności), wyłamały się z reguły. Mało: tytuł odpowiada ich atmosferze, jest równie bezpretensjonalny, nie wiezie na grzbiecie zakamu- flowanych ambicji ani obsesji autora, a także — gatunku. Ta fantastyka nie stara się podszyć pod kogoś innego ani mówić cudzym głosem. Czy to mało? Czy to źle? Jednocześnie odnoszę wrażenie, jakby poszczególne utwo- ry stanowiły próbę skrzyżowania fantastyki z różnymi konwencjami. Najczęściej żeni się ją z kryminałem — i takie próby też znajdziemy u Shawa („Ostatni lot", „Po- rywacze ciał", „Frywolna Mona Lisa"). Z westernem znacz- nie rzadziej („Potyczka w letni poranek"), ze współczes- nością — też nie za często („Członek rzeczywisty", „Nie- komiksowa opowieść grozy", „Deflacja 2001"). Właściwie tylko dwie lub trzy z tych historyjek mógłbym zaklasyfi- kować jako tradycyjną SF opartą na pomyśle. Ale i wte- dy wyartykułowane przesłania godne są zastanowienia: nie niszcz całkowicie swego wroga, mówi Shaw w „Cichych wspólnikach", bo bez niego sam zginiesz; w ,-Elemencie ryzyka" z kolei, wskutek kosmicznej gonitwy, na Ziemi po- jawiły się cięższe pierwiastki, takie jak uran czy złoto. Sprawcy tej anomalii bardzo zważają, by nie naruszać równowagi we Wszechświecie, to znaczy, by ciężkie pier- wiastki nie wpłynęły decydująco i niekorzystnie na rozwój cywilizacji, która już, już na planecie zakiełkowała. Te mądre istoty nie są w stanie przewidzieć straszliwych skut- ków swego czynu — puentę do tego opowiadania pisze hi- storia ludzi, których szaleństwo wyraża się właśnie w gro- madzeniu złota (w skarbcach) i uranu (na wyrzutniach). Najistotniejsze w Kosmicznym kalejdoskopie wydaje mi się to, iż tak skromnie zarysowana książka tak znacznie wykroczyła poza wyznaczone jej ramy. Przeważnie bywa na odwrót. Dla młodych — nauka, by nie zbawiać świata na każdej stronie, bo samym chwackim pokrzykiwaniem wykonać się tego nie da. Ale czy kto Shawowi uwierzy? Bob Shaw: Kosmiczny kalejdoskop. Tłum. Zofia Uhrynow- ska-Hanasz. „Iskry" 1983, nakład 50 tys., cena 80 zł. Seria „Fantastyka — Przygoda" ił -fr ft ił Obywatel Wszechświata Kiedy człowiek, naprzyglądawszy się do cna ludziom, wysunie dla relaksu myśl poza ziemską atmosferę, zaraz ze strachu cofa się z powrotem. Trudno o coś bardziej niegościnnego: olbrzymie obszary pustki skutecznie znie- chęcają do wycieczek nawet w takiej formie. Bo pomyśleć: na Księżycu pusto, ale trochę dalej, na Marsie też pusto Za pustką rozpościera się pustka, a za nią następna, za tą zaś — jeszcze jedna. Nawet jeśli amerykańskie teleskopy odkryją pozaziemskie układy planetarne, to i tam próżno spodziewać się czegoś znośniejszego. Zimno, pusto i obco. Wracajmy myślą pod chmury, popatrzmy na ludzkie zbie- gowisko. Wydaje się niemożliwością, aby tylko tutaj, w ca- łym pustym kosmosie stworzenia zostały obdarzone rozu- mem do tego stopnia, by upijać się, prać po mordach i cudzołożyć. Wyraźne odbicie tej dychotomii — mam wrażenie — znajdujemy w twórczości Stanisława Lema. Pisarz science fiction, wierny pierwszemu członowi nazwy uprawianego przez siebie gatunku, musi być sceptykiem. Od czasu do czasu jednak ulega naciskowi fantazji, która dręczy umysł i domaga się wyładowania — płyną wtedy opowieści 0 kosmicznych stworach-potworach, gwiezdnych plemio- nach i dziwach, o jakich nie śniło się filozofom. U Lema bodaj tylko w dwóch „poważnych" powieściach: Edenie 1 Wizji lokalnej (jeśli uznać ją za taką) mamy bezpośred- nio do czynienia z pozaziemskimi istotami i stworzoną przez nie cywilizacją. Pozostałe dzieła unikają pokazywa- nia kosmitów w formie zbliżonej do naszej. Lem opowiada się za poglądem kwestionującym częste występowanie ży- cia w kosmosie i uważa, że o ile zdarzy się nam w przy- szłości spotkanie z nieziemskim rozumem, będzie on wcie- lony w postać całkowicie odmienną nie tylko od naszej własnej, ale także od naszych na ten temat wyobrażeń. Zmuszając się do dyscypliny na jednym odcinku, Lem folguje sobie ile wlezie gdzie indziej. Natura jego osobo- wości, jak przypuszczam, gotowa jest uznać racje nauki, ale nie — pogodzić się z oiimi ostatecznie. Dlatego na pół- ce z jego książkami, obok wizji kosmosu pustego jak bu- telka po libacji; znajdują się i takie, gdzie aż kipi życie, gdzie z każdej planety wystaje czyjś nochal albo korzeń, albo inna szczękoczułka. Do tej drugiej kategorii należą Dzienniki gwiazdowe, spisane przez internacjonała turystę Ijona Tichego. Sam autor wywodzi jego rodowód od Munchhausena i Guliwera zarazem, czyli wiadomo od razu, że będziemy mieli do czynienia z oczajduszą, silnie koloryzującym swe wyczyny, a zarazem z podróżnikiem, który doświadcza przygód na- der pouczających. Kiedyś pisząc o Wizji lokalnej odmówi- łem Tichemu wielkiego rozumu, na co się oburzyła jakaś czytelniczka — nie jestem pewien czy słusznie. Jednocześ- nie Lem wyposażył go w ponadprzeciętną zdolność dziwie- nia się; przecież facet, który odwiedził sto planet, na sto pierwszej nie staje już z równie mocno bijącym z emocji sercem — a Tichy ciągle z tą sarną bezkompromisowością i energią pakuje się w sam środek zdarzeń, słucha wyjaś- nień, docieka tajemnicy. Jest pod tym względem chyba równie żarłoczny na wrażenia, jak turyści amerykańscy czy japońscy i — zauważmy — podobnie jak Amerykanów w Paryżu, nigdy nie trapią go sprawy tak przyziemne, jak brak gotówki, i Kosmos Dzienników gwiazdowych jest odbiciem globu ziemskiego widzianego oczami ludzi Oświecenia. Bodajże wtedy dopiero zdano sobie sprawę z rozmaitości kultur zamieszkujących Ziemię, docierało do czołowych umysłów epoki przeświadczenie o ich równej wartości, o tym, że egzotyka nie jest dopustem, lecz zaletą; że oryginalne zwyczaje, wierzenia itd. należy chronić nie dla ich ma- lowniczości, lecz dla rzeczywistych walorów. Pisarze bu- dujący powiastki filozoficzne posuwali się i dalej: odma- wiając kulturze europejskiej monopolu na ,,rację" znaj- dowali w niej bez trudu mnóstwo anachronizmów, występ- ków urągających zdrowemu rozsądkowi itp. Swift w Po- dróżach Guliwera nie kryje niechęci do sposobu urządzenia współczesnego mu świata, demonstrując co i raz rasy, któ- re potrafiły zaprowadzić wśród rzeczy daleko lepszy porzą- dek. Zatem już wtedy nie ukazywaniu egzotycznej odmien- ności służyło wyprawianie bohaterów w dalekie podróże do nieznanych stron, ale wypowiadaniu konkretnych myśli na temat własnej epoki. Metoda podróży czy przypowiastki była z jednej strony atrakcyjna, z drugiej zaś ułatwiała pisarzowi zadanie, gdyż z takiego oddalenia wiele spraw rysowało się wyraźniej. Gdyby się Lem nie posunął dalej w zamiarze i reali- zacji, nie warto by chyba pisać Dzienników. Czy się po- sunął? Co wynika —• poza dobrą zabawą — z tej lektury? Bez wątpienia świat się zmienił od czasu Woltera — czy na korzyść? Wtedy wydawało się, że nie ma takiej kwestii, takiego problemu, takiego gordyjskiego węzła, którego nie potrafiłaby rozpłatać myśl ludzka; że również w sferze tzw. stosunków międzyludzkich wszystko da się ułożyć, a także w relacjach między państwami — i oto znajduje- my się w okresie ostatecznego zakwestionowania tych na- dziei. Były na wyrost, mówi Lem w Dziennikach, ponieważ zakładały zbyt idealistyczną wizję świata i człowieka. Nie jest tak różowo. Sporo jeszcze drogi przed nami. Jeszcze- śmy nie dojrzeli do roli, jaką by się chciało pełnić nie tylko w kosmosie, ale tu, na Ziemi. Pisarz artykułuje te zwątpienia migotając wachlarzem różnorodności, z których każda wyraża inaczej to samo — nas, nasze niskie sprawy. Nie stroni od gorzkiego uśmie- chu, od groteski, deformacji, przejaskrawień. Zdaje mi się, jakby zawód sprawiony przez cywilizację bolał go osobi- ście i naśmiewając się z niezdarności człowieka jakoś to sobie rekompensował. W gruncie rzeczy zawiodło nas wszystko: dzieła rozumu obracają się przeciwko nam, nau- ka nie obiecuje żadnego cudownego antidotum, chaos, jak był, tak pozostał, nie wykorzeniliśmy starych przywar, w oczy zagląda nam nowa wojna, a jutro widzimy raczę] poprzez dym i pożogi niż jasność poranka. Wspaniała „Po- dróż jedenasta", gdzie aż zgrzyta satyra na nasze własne społeczeństwo, sposób jego urządzenia i funkcjonowania, dowodzi, że także w stosowaniu szczęściodajnych form or- ganizacji zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Oświecenie przyszło, jak wiemy, po największych, prze- łomowych odkryciach geograficznych. Ludzkość zaczęła zyskiwać świadomość ogólnoplanetarną, patrzeć na część przez całość. Odnoszę wrażenie, że doba lotów kosmicz- nych zawiera wiele analogii do tamtej sytuacji. Otworzyły się wrota Wszechświata — to jest, chciałem powiedzieć, leciutko się uchyliły przed człowiekiem. Mniej -więcej wie- my, czego spodziewać się tam — mamy dziś lepsze instru- menty, więcej rozumiemy, a i wiadomości rozchodzą się szybciej. I oto okazuje się, że trzeba wrócić przede wszyst- kim do własnego wnętrza, na Ziemię, żeby uporać się z od- wiecznym fatum ludzkości: z dziełem, co wymyka się z rąk i zaczyna rządzić własnymi prawami, wiodąc nas ku ge- hennie. Póki jesteśmy tutaj, możemy szkodzić na małą skalę i tylko sobie; kto wie, do jakich kataklizmów dopro- wadzilibyśmy, gdyby dano nam do ręki tyle razy potęż- niejsze środki od tych, którymi dysponujemy. A takie już leżą w zasięgu. Dzienniki gwiazdowe odbieram jako coś w rodzaju gwiezdnego cyrku: są błazny, fauna, flora, egzotyka, dzwonki, kapela, jest śmiech, aż w uszach dzwoni — ale czytając kolejne strony widzę zatroskaną twarz Lenia, roz- kładającego ręce w niemym geście. To wszystko, co mogę zrobić — zdaje się mówić •—¦ ale czy ktoś mnie bierze po- ważnie? Zaraz, coś mi się chyba pomyliło. Czy to Lem, czy I jon Tichy? Stanisław Lem: Dzienniki gwiazdowe. Wydawnictwo Litera- ckie 1982, nakład 50 tys., cena 160 zł. Seria „Dzieła" Większe dobro Pamiętam z wczesnej młodości, na początku zauroczenia Leniem, jak bardzo mnie rozczarował, gdy w końcowych partiach Obłoku Magellana wykpił się — tak to osądza- łem — od opisu lądowania na obcej planecie. Miałem ulu- bionemu autorowi za złe ten unik i gotów nawet byłem posądzić go o niemoc twórczą czy pójście na łatwiznę —¦ później zrozumiałem, że tego typu chwyt literacki czynił wyobraźnię czytelnika bardziej powolną zamiarom pisa- rza, a jeszcze później — że nakreślenie wizji innej cywili- zacji, niechby i w zarysach, jest piekielnie trudne. To tak, jakby próbować streścić cywilizację ludzi w jednym poręcznym tomie, zostawiając jeszcze nieco miejsca na fabułę. Nie należy się zatem dziwić, iż podobne próby nawet na terenie SF, gatunku chełpliwego i nieobliczalnego, są po- dejmowane sporadycznie. Słyszałem, że udanie zmierzył się z tym zadaniem Isaac Asimov w powieści The Gods Themselves (Sami bogowie). Teraz do tego samego ciężaru podszedł inny tytan, Stanisław Lem, i jakby próbując po dwudziestu prawie latach zrekompensować mi zawód, po- szedł tym razem na całego. Wizja lokalna jest streszcze- niem cywilizacji Encji, planety człekopodobnych ptaków, czyli po prostu spełnieniem niemożliwego. Sam Lem za- bierając się do dzieła też chyba nie bardzo wierzył w po- wodzenie, skoro misję powierzył słynnemu głuptakowi kosmicznemu, Ijonowi Tichemu mianowicie. Gdyby wy- prawa zakończyła się fiaskiem, zawsze można by złożyć to na karb naiwności Ijona: w przeciwnym przypadku oka- załoby się, że Tichy po raz kolejny rozbroił chmarę prze- rastających go problemów. Chociaż wątpić należy, czy Kubuś Diderota w starciu z rzeczywistością XXI wieku może zachować jakiekolwiek szansę, mamy do czynienia z takim właśnie przypadkiem. Lem pisał Wizję lokalną i nie wiedział, jak to się skoń- czy. Lem podróżował razem z Tichym i nie wiedział, gdzie wypadnie popas. Do tego stopnia, że kiedy wreszcie zaczy- na się nam krystalizować cała prawda o planecie Encji, to pomimo wielu śmiesznych momentów po drodze — ni- komu nie jest do śmiechu. Tichy nie potrafi zmrużyć oka, pyta sam siebie o realność przeżywanego, jest tak bardzo tragiczny w niedowierzaniu temu, co nie tak dawno usłyszał, że w niczym już nie przypomina gapy, kosmicz- nego klauna, co chcąc otrzeć czoło chustką omal nie rozbija sobie łba zawiniętą w nią cegłą, ale na szczęście „z wro- dzoną bystrością" orientuje się w grozie sytuacji. Spotyka- my się tutaj jakby ze starszym Ijonem, bo tego typu bo- hater zawsze starzeje się wespół z powołującym go do życia autorem, i ten nowy I jon, choć ma ochotę czasami zachowywać się jak dziecko, to przecież wiek i nagroma- dzone doświadczenia nie popuszczają. Powieść rozkręca się wolno i niewinnie, jakby autor ciągle jeszcze się wahał, w którą stronę pociągnąć czy- telnika. Klecenie obrazów Encji odwołuje się z koniecz- ności do ziemskich interpretacji (z innych nie pojęlibyśmy nawet słowa), przy czym Lem, zdając sobie sprawę z far- sowności zamierzenia, raz po raz ucieka w kpinę. Z róż- nicy kultur już w skali ziemskiej wynikają różne humory- styczne niespodzianki; każdy, kto czytał choćby zredago- wane przez egzotycznego obcokrajowca pismo w języku polskim, zrozumie w mig, że farsa narzuca się sama. Przy tyin uprawnione wydaje się założenie, że w kosmosie sto- sunki dyplomatyczne, wymiana not itd. przybiorą postać całkiem już monstrualną i właściwie dziwić się należy zwłoce, z jaką Lem sięgnął po temat. Śmiejemy się więc beztrosko, boć to przecież pocieszne, że gdzieś tam żyją istoty niby do nas podobne, a jednak na tyle odmienne, że wszelkie próby rzucania mostów godne są jeno drwiny. Śmiejemy się tym bardziej, że Lem folguje sobie za wszy- stkie czasy, podtacza ciężarówki kalamburów i bonmotów, rozbija banie z pomysłami, a czyni to tak regularnie, że aż od przesytu zaczyna czytelnika ogarniać znużenie. W ten sposób osiągamy znakomite przygotowanie do zro- zumienia jednego z naczelnych paradoksów Wizji lokalnej: że szczęście, brak doczesnych zgryzot okazują się per sal- do dolegliwe. Nie jest to u Lema konstatacja nowa. Przy- pomnijmy choćby hedonistycznie nastawione społeczeń- stwo z Pourrotu z gwiazd, którego członkom zaszczepiono zakaz zabijania — w efekcie otrzymaliśmy stado degene- ratów. Na Encji, podzielonej podobnie jak Ziemia, na jej .technologicznej" połówce, która zaraz kojarzy mi się z ziemską Ameryką, zastosowanie bystrów, czyli jakby wirusów dobra, doprowadziło do powstania społeczeństwa frustratów. Wszelkie próby zadawania gwałtu są przez by- stry zawczasu eliminowane i oto po czterech wiekach sto- sowania bystrowej technologii, kiedy nabystrowana jest nawet gleba do pewnej głębokości, w Luzanach (tak na- zywają się Amerykanie Encji) narasta tęsknota za suro- wością sąsiedniej, „rustykalnej" Kurdlandii. Na tym nie koniec: w pewnym miejscu pojawia się wątek Kliwii, zniszczonej w wyniku wojennego katakliz- mu, jej mieszkańców, do jednego wytrzebionych po zasto- sowaniu jakiejś doskonałej technologii luzańskiej. Kliwia początkowo wydaje się czymś zbędnym, struną potrąconą przypadkowo (a w dziejach innej rasy musi być wiele takich nitek, prowadzących — zdawałoby się — do sedna, a potem porzucanych przez zniecierpliwionego badacza spod innego słońca). Kliwia to jest sprawa niejasna, wstyd- liwa, mało kto kwapi się na ten temat wypowiadać przed przybyszem. Stopniowo Ijon Tichy kompletuje wiedzę na temat planety i zamieszkującej ją rasy, ale Kliwia to ciągle martwy klawisz — aż nagle okazuje się najważniej- szym wnioskiem z tej książki. Jej najważniejszym tema- tem. Kliwia została zniszczona przez bystry. Stało s;q tak, ponieważ wirusy dobra napotkały na swej drodze pigmy, „molekularne mikroboty" do tworzenia „błogosfery". Teraz będziemy przemawiać słowami tej książki: „Zderzyły się dwie intencje Dobra (...). To nie była wojna, to było bez- ludne zderzenie dwóch idei". Bystry nie powstały jako broń. „Stały się bronią napotkawszy to, co było skierowa- ne tak jak one". Milton Friedman, uczony amerykański zbliżony do krę- gów rządowych z powodu bodaj doradztwa, jest autorem przedniego powiedzenia: „Uciekam ile sił przed każdym, kto stara się bezinteresownie wyrządzić mi dobro". Zda- nie to pasuje jak ulał na motto Wizji lokalnej. Dobro bowiem, aplikowane pod przymusem, niczym nie różni się od najbardziej wyuzdanego zła, zaś krucjaty w jego obro- nie mogą wymagać tylu ofiar, że zdrowy rozsądek każe poważnie zastanawiać się nad kwestią, czy nie lepiej po- zwolić dalej — bezkarnie — pienić się złu. Zdaje się, że myślą tą poważnie zbliżyliśmy się do tego, co chciał zasugerować autor. W ogóle uważam, że Encja dość podobna jest do Ziemi, chociaż tam nadmiar dobra, a tu zła obracały w perzynę całe kontynenty. Groza Wizji lokalnej polega na tym, że ten, któremu chce się czytać i przy czytaniu myśleć, budzi się nagle w skórze Ijona Ti- chego, trawiącego w bezruchu coś, co się nie chce po- mieścić w głowie. Podczas gdy my zajęci byliśmy lekturą, być może skądś wystartowały rakiety międzykontynental- ne. W imię naszego dobra. A czy rakiety, czy bystry —¦ jedna cholera. Stanisław Lem: Wizja lokalna. Wydawnictwo Literackie 1982, nakład 50 tys., cena 100 zł Człowiek najwyższym celem Książki fantastów naukowych nie mają szczęścia do wznowień, chyba że są to książki Stanisława Lema. Wy- dawcy zazwyczaj nie orientują się, jaka jest ich wartość, a reakcja rynku nie dostarcza im żadnych wskazówek, ponieważ z tego gatunku sprzeda się wszystko. Redakto- rzy, którym fantastyka została przypisana, mają obsesję nowości: nawet jak ostatecznie skapitulują na rzecz np. debiutanckich opowiadań Zajdla, muszą je „wzbogacić" o utwory nowe, oczywiście kosztem części starych. Tym- czasem lektura starszych rzeczy uznanych dziś pisarzy umożliwiłaby prześledzenie ich drogi rozwoju, a konfron- tacja z dzisiejszymi sposobami pisania pozwoliłaby stwier- dzić, jak pod wpływem ostatnich lat czy dekad zmieniły się wymogi czytelników i rozszerzyły możliwości gatunku. W rezultacie braku wznowień SF pierwsze wydania wielu książek, postrzępione od paluchów, krążą nadal między czytelnikami, czemu towarzyszą niewspółmiernie wielkie pieniądze. Do nielicznych wyjątków, którym udało się wymanew- rować wydawców, należą Konrad Fiałkowski i Adam Wiś- niewski-Snerg. Co dziwniejsze, wytworzyło to wokół oby- dwu atmosferę jakby niestosowności takich poczynań: pi- sarz ma obowiązek pisać, a jeśli wydawca zlituje się nad nim, winien całować go z wdzięczności po rękach, gdy zaś tego nie robi, tylko uparcie walczy o swoje — godzien jest napiętnowania. To tak, jakby wymagać od szewca, by za swą robotę nie domagał się pieniędzy, bo to wstyd dla prawdziwego rzemieślnika. Co łaska, co łaska, a jak ktoś nie da nic, też wystarczy. Tymczasem pisarze pokroju Snerga, którzy żyją z tego, co napiszą (ja nie z soli ani z roli, tylko z tego, co łeb wydoli, napisał do mnie w liście Wiktor Żwikiewicz), nie mogą sobie pozwolić na luksus niedbania o finanse, bo to ma konsekwencje w postaci przymierania głodem. Nie wiadomo dlaczego rzemieślnik pióra ma się silić na filantropijne gesty wobec bogatego wydawcy — dla taniego arystokratyzmu? Spośród książek Snerga Robot miał trzy wydania, a We- dług łotra i Nagi cel po dwa, przy czym ta ostatnia książ- ka najmniej słusznie, jako że jest to zdecydowanie naj- słabsza pozycja tego autora. Snerg jakby schodził z wy- sokiej góry; wielką zagadką także z tego punktu widze- nia ;'est zapowiadana od kilku lat powieść, nad którą pracuje. Trzeba by jakoś uzasadnić ten surowy osąd Nagiego celu. Książka nie sprawia zadowolenia. Działa przeciwko niej ten sam mechanizm, który sprzyjał Robotowi: czy- telnik lubi być zaskakiwany, ale tylko na korzyść. W 1973 roku nikt prawie o Snergu nie słyszał i jego debiut był jak podarunek od świętego Mikołaja; siedem lat później, gdy ukazał się Wagi cel, nazwisko Wiśniewski-Snerg było już grubo obłożone nadziejami i oczekiwaniami, a świa- domość, że nie wolno skoczyć niżej, niż wskazuje ustalona przez czytelników i krytykę kreska, działa na niejednego pisarza paraliżująco. Właściwie jest to fantastyka pierw- szego poziomu, koncentrująca się na sensacyjnej (w miarę) fabule i rezygnująca z pogłębienia zaprezentowanej w dwóch poprzednich dziełach filozofii. Snerg powtarza tylko, że „fantazja, którą ludzie przyjmują za jedyną real- ność świata, jest niezmiernie odległa od rzeczywistości" i ilustruje tę tezę stereonem z XCVI wieku, czyli filmem przestrzennym do złudzenia przypominającym rzeczywi- stość, tylko nierzeczywistym. Trochę do życzenia pozosta- wia tym razem forma literacka, powieść rozkręca się wol- no i niebłyskotliwie, dopiero od opisu sprzężenia w blo- ku stereonów, czyli mniej więcej od połowy zaczynają się najlepsze fragmenty, takie, jakich by się oczekiwało od pisarza tej klasy. Bohaterowie Nagiego celu sprawiają wrażenie postaci dość papierowych, którym o nic nie chodzi; przykro też stwierdzić, jak nieciekawe osobowości tworzą zespół wo- kalno-intrumentalny o światowym zasięgu (może to za- mierzona intencja autora). Tymczasem wystarczy przeczy- tać wywiad w „Polityce" ze Zbigniewem Hołdysem, lide- rem byłego „Perfectu", żeby się przekonać, iż ludziom dzierżącym gitary zależy na paru sprawach, i wcale nie- błahych; wystarczy przysłuchać się tekstom piosenek ro- ckowych, by wydedukować, że na fali bezmyślnego bicia w bębny nie pojedzie się ?a daleko. Popularność jest fe- nomenem, nad którym należy się głęboko zastanawiać, i przeważnie wynika z zaspokojenia jakiejś potrzeby, od- czuwanej powszechnie. Tymczasem gitarzyści Snerga rów- nie dobrze mogliby być kucharzami albo personalnymi (częściowo wynika to z istoty slereonu), nic to nie waży na ich rozmowach, sposobie bycia, rozmyślaniach o świe- cie. Na jakiej zasadzie trafił do stereonu Suchary, osobnik z XX wieku, czyli według sugerowanej przez Nagi cel interpretacji — replika? Może tylko w XX i XCVI wieku zamieszkują prawdziwi? Szczytem wszystkiego jest jednak rama ekranu, którą można niespodziewanie dostać w gło- wę, gdy bohaterowie prawdziwi nadto się rozproszą. Jas- ne, że widowisko stereonowe winno mieć jakieś ogranicze- nia, ale nadanie im tak prostackiej, dosłownej formy nie pasuje mi do finezji tak zaawansowanych technicznie cza- sów. Zieje tu sprzeczność nie do zasypania, bowiem nic nie wskazuie na kontekst ironiczny użycia tego rekwizytu. Nagi cel jest jakby rozszerzeniem pomysłu z opowia- dania Snerga „Anioł przemocy". Tam też spotykamy się z wielopoziomową projekcją, z której trudno przebić się do realności, a kiedy już się uda, sposób urządzenia świa- ta stawia włosy na głowie. Nietrudno też zauważyć podo- bieństwo do Kongresu juturologicznegi Lema z jego war- stwą halucynogennego różu, maskującego tragiczną sier- miężność tam i wtedy, a także do filozofii dzieł Dicka. „Anioł przemocy" jest jednak od Nagiego celu mądrzejszy 0 stwierdzenie, że od gehenny zgotowanej przez tak zwany rozwój cywilizacji ludzie uciekają z większym przekona- niem niż z technologicznego raju, gdzie najwyżej można zostać zapieszczonym na śmierć. Wagi cel powstawał pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy tak aktualny był problem terroryzmu, zrozumiałe zatem, czemu Snerg zainteresował się tym zjawiskiem. Szkoda tylko, że potraktował je wybitnie ciekawostkowo 1 nie poddał żadnej głębszej analizie, sprowadzając w koń- cu do elementu stereonowej akcji. Dziś ugrupowania terro- rystyczne zdolne są podobno do porwania względnie wy- produkowania bomby atomowej, co sytuację pomyślaną przez Snerga każe potraktować ze śmiertelną powagą. Znowu jednak w powieści zamiast terroryzmu mogłoby chodzić o prześladowania religijne czy rasowe, czy cokol- wiek innego. Niedobrze to świadczy o zwartości konstruk- cji, w której poszczególne części składowe tkwią tak luź- no, że można je bez przeszkód wymieniać, a przesłanie utworu nic na tym nie straci. Zresztą o jakim przesłaniu można tu mówić, skoro terroryści okazują się w końcu zbłąkanymi turystami z XCVI wieku, a całe zamieszanie ma na celu wyratowanie ich z rąk „nierzeczywistych". Jak to odnieść do współczesnego świata — że nie ma się ca przejmować Czerwonymi Brygadami, bo one istnieją (ist- niały) tylko pozornie? Że Aldo Moro został zastrzelony na niby? Tytuł Wagi cel oznacza w powieści człowieka: „W tym śnie widziała siebie na wysokim brzegu. Ze słońca pika- jącego nad horyzontem padały na nią ostrza oślepiająco- białych promieni. Brzeg płonął (...) stała tam nieruchomo, sparaliżowana i bezradna, jak przybity do tarczy strzel- niczej bezbronny nagi cel". Ratując skórę, bohater opuścił dziewczynę, która go kochała, bo przecież „przy rozstaniu sterowane zdalnie widmo nie może doznać żadnej przy- krości". Wrócił do technologicznego raju -— i zatęsknił. Ludzkie uczucie, które nim owładnęło, powiedziało mu, że postąpił paskudnie. A więc Snergowi chodzi o rzecz naj- prostszą, równie elementarną, co rzadko spotykaną: żeby każdy zobaczył w drugim człowieka. Wszyscy czekamy na wysokim brzegu. Celują w nas ra- kiety, któreśmy sami zbudowali, uzbroili i ustawili na wy- rzutniach. Co możemy zrobić dla siebie w przededniu egzekucji? Podać sobie ręce, uśmiechnąć się do siebie prze- praszająco, na pięć przed dwunastą przestać być dla sie- bie wilkami i świniami. Gdybyśmy wpadli na to wcześ- niej, może dziś nie stalibyśmy na wysokim brzegu -— ostatnim brzegu ludzkości. Adam Wiśniewski-Snerg: Nagi cel. Czytelnik 1984, nakład 50 tys., cena 80 zł. Seria „z kosmonautą" Przeważnie apokalipsa W listopadzie 1970 roku, kiedy został ukończony Kongres ¦futurologiczny, nasza przyszłość rysowała się bodaj w bar- dziej czarnych barwach niż obecnie. Ale pod wieloma -wzglądami można tamtym czasom zazdrościć. W grudnio- wym, świątecznym numerze „Szpilek" można było prze- czytać „Kongres futurologów" Stanisława Lema; co tam można przeczytać teraz, wystarczy sprawdzić. „Kongres futurologów", początek jednego z najlepszych utworów Lema, ukazał się także w trzecim tomie Kroków w nie- znane, których również od dawna nie ma i nie zanosi się na powrót w zmaterializowanej formie równie pięknego pomysłu na antologię. Od pewnego czasu dobiegają mnie utyskiwania na cza- sy, w jakich żyjemy. Robi się coraz gorzej, trudniej, mó- wią ludzie wspominając przeszłe dni, kiedy byli młodzi, pełni zapału i łatwo mogli zrobić wielkie pieniądze. Teraz... machnięcie ręką. Przyszłość — następne machnięcie. Każ- dy na własny użytek bawi się jakoś w futurologa, chce tego czy nie. Zdumiewające (a może nie tak bardzo), iż tej pesymi- stycznej perspektywie jednostki odpowiada podobna — w wymiarze całej planety i całej cywilizacji. Coś się szy- kuje, jakby generalny krach na wielką skalę. Patrząc z tego punktu widzenia, Lem genialnie wyczuł zarysowu- jący się ledwie trend, trudny przecież do zidentyfikowania, bo początek lat siedemdziesiątych nie był taki najgorszy. Kryzys zaczął się na dobre dopiero od 1973 roku, to jest od posłużenia się petroargumentem przez producentów ro- Py i wywołania kryzysu energetycznego w krajach wy- soko rozwiniętych. Dla samego Lema był to przełom "W myśleniu i powód do odżegnania się cd futurologii jako dziedziny myślenia niewładnej zrealizować podstawowych swoich obietnic. W słynnym artykule pomieszczonym w „Kulturze" Leni zadusił futurologię i otrzepał ręce; póź- niej gdzieś w wywiadzie powiedział o tym akcie, że prze- cież przyjaciołom sprawia się najpiękniejsze pogrzeby. Nadciąga katastrofa — a my nie przygotowani. Litera- tura katastroficzna właściwie u nas nie istnieje. Jest to zdumiewające, a może znowu nie tak bardzo. Nie mamy polskiego odpowiednika Ostatniego brzegu Nevila Shute'a, nie mamy nawet swojskich wizji końca cywilizacji, kona- jącej w wyniku błędów rządzących, wielkiej wojny, in- wazji z gwiazd, kataklizmu itp. Właściwie kiedy usiłuję sobie przypomnieć coś takiego z poważniejszych rzeczy wydanych po II wojnie światowej, przychodzą mi na myśl tylko Astronauci i właśnie Kongres futurologiczny. Znako- mitą wizję świata w trzynaście lat po zagładzie atomowej zaprezentował Marek Baraniecki w Głowie Kasandry* Krótko mówiąc z katastrofą u nas jak ze wszystkim — cieniutko. Być może taki stan wynika z propagowanego także w science fiction obowiązkowego optymizmu, co pisarze nie mający powodu go okazywać omijali w ten sposób, że w ogóle nie podejmowali tego tematu. Nie chce mi się wierzyć, aby zagrożenie na skalę planetarną, od- czuwane powszechnie bodaj od samego zakończenia II woj- ny, omijało jakimś cudem nasz piękny kraj. Fakt, że Leni sporządził coś takiego jak Kongres futu- rologiczny, zawdzięczamy, moim zdaniem, dwóm czynni- kom. Po pierwsze literatura futurologiczna na Zachodzie bardzo mocno eksponowała możliwość tragedii na skalę planetarną. Tyle tego było, w rozmaitych wariantach i opracowaniach, że od samej ilości miało się dość. Lem, mający dostęp do zachodnich źródeł, czytał to wszystko i powoli narastała w nim chęć sprzeciwu — nie dlatego, by mocno wierzył w przyszłe raje na Ziemi, ale dla naiw- ności wywodu autorów, usiłujących jak najszybciej dopro- wadzić rzecz do końca, to jest do apokalipsy. Pod wzglę- dem jednostajności puent futurologia katastroficzna przy- pomina pornografię — nic dziwnego, że nuży. W Kon- gresie futurologicznym łatwo wyróżnić elementy parodiu- jące ten nurt, które są równie niezbędne autorowi i czy- telnikom jak sole trzeźwiące. Po drugie, Lem pokładał w futurologii wielkie nadzieje (jak się rzekło, do czasu), sam parał się prorokowaniem i uczestniczył w pracach tego typu (choćby w słynnym Komitecie Badań i Prognoz „Polska 2000"). Zgódźmy się. że futurologia nie jest nauką i nigdy nie będzie, ale ple- bi-cyty, do których się sprowadza, musiały dawać wy- padkową przygnębiająco jednoznaczną. Czyli że i potocz- nie, i „naukowo" wśród możliwych pomysłów na przy- szłość naszej cywilizacji wyodrębnia się głównie przeraźli- we. To także w Kongresie widać. Parodia parodią, ale w pewnj^ra momencie strach po prostu łapie za gardło, kiedy się dobrze w problem wmyśleć. Bardzo dobrze zostało pokazane u Lema, że stworzy- liśmy cywilizację totalnej nierównowagi; przeludnienie, manipulacje, zalew informacji, rosnąca liczba dewiatorów i form dewiacji — oto kilka z roju pętelek i pętli zacis- kających się nam na szyi, a wybranych na chybił trafił. „Każdy mówca dysponował czterema minutami czasu dla wyłożenia swych tez (...). Referaty należało przestudiować na własną rękę, przed posiedzeniem, orator zaś mówił wy- łącznie cyframi (...). Stanley Hazelton z delegacji USA zaszokował od razu salę, powtarzając z naciskiem: — 4, 6, 11, z czego wynika 22; 5, 9, ergo 22; 3, 7, 2, 11, skąd wynika znowuż 22! — Ktoś wstał wołając, że jednak 5, ewentualnie 6, 18 i 4; Hazelton odparował zarzut błyska- wicznie, tłumacząc, że tak czy owak 22. Poszukałem w je- go referacie klucza numerycznego i dowiedziałem się, że liczba 22 oznacza katastrofę ostateczną". Myślę, że wiem, co tak denerwowało Lema w przepo- wiedniach futurologów i opracowaniach, od których wiało grozą: ubóstwo wyobraźni. Lem zdaje się mówić w Kon- gresie tak: no dobrze, załóżmy, że jednak 22. Niech będzie apokalipsa. Ale dlaczego, do cholery, taka niemalownicza? Czemu tak mało apokaliptyczna? Folguje sobie więc za wszystkie czasy, opisując kres naszej drogiej znajomej w psychochemizacji społeczeństwa. W roku, powiedzmy, 2098, przy 69 miliardach żyjących legalnie i 26 miliardach zatajonych nasze dzisiejsze problemy będą wydawać się sielanką. Jedyna na to rada — oszołomić społeczeństwo halucynogenami, po których rzeczywistość wydaje się pięk- na, ba! wykwintna, podczas gdy w ruinach miast poruszają się tłumy oberwańców, a co słabsi mrą na poboczach z uśmiechem na ustach. Cała znakomita językowa inwen- cja Lema znajduje tutaj upust; w rezultacie otrzymujemy wspaniałą groteskę i humoreskę, ale chwilami śmiech za- miera na ustach i człowiek pragnie podziękować Bogu nawet za nasze siermiężne tu i teraz. Do Kongresu futurologicznego dokooptowano opowiada- nie Maska, nie bardzo wiem, na jakiej zasadzie, chyba w celu „zrobienia" objętości książki. Jest to opowiadanie bardzo „andrzejewskie", mnie na przykład przypomina Bramy raju, zarówno w rytmie tej prozy, jak i w rodzaju wypowiadanego przesłania. W obu przypadkach spotyka- my się z przypowieścią, przy czym ta w wykonaniu Lenia obiera sobie za przedmiot rozważań wolność. U Andrzejew- skiego zagadnienie wolności występuje w kłębowisku in- nych spraw, tu zostało jakby wypreparowane dla lepsze- go obejrzenia. Doskonała maszyna ściga człowieka nie- wygodnego królowi — i jako istota obdarzona wolną wolą debatuje, do jakiego stopnia zdolna jest oprzeć się wbu- dowanemu w nią programowi. „Jesteś moją siostrą" — mówi maszynie pewien mnich w odpowiedzi na wyznanie, że istota rozumna nigdy nie zna siebie do końca i nie wie, która z przeciwstawnych tendencji, ścierających się we- wnątrz niej, weźmie w końcu górę. Ścigany ginie wreszcie w inny sposób, ale maszyna asystuje jego konaniu jak pies — Lem nie decyduje się więc rzucić jej w efekcie wewnętrznego buntu przeciw królowi, co byłoby, przy- znaję, znacznie bardziej widowiskowe, ale znacznie mniej prawdziwe. O ile więc zdaje mi się, że wiem, dlaczego Lem musiał napisać Kongres futurologiczny, o tyle ani się domyślam, skąd potrzeba wypowiedzi w formie Maski. Także pisarz jest taką maszyną — nie zna do końca same- go siebie. A już recenzent nie zna go w ogóle. Stanisław Lem: Kongres futurologiczny. Maska. Wydaw- nictwo Literackie 1983, nakład 100 tys., cena 90 zł. Seria „Dzieła" ik it Jak szczury Zdaje się, że największą troską współczesnego świata, oprócz szybkiego (choć nie wszędzie) tempa rozwoju, jest niepewność celu, ku któremu ten galop podobno prowadzi. Różni uczeni przykładają swoje ekierki do różnie ustala- nych krzywych wzrostu i za każdym razem — zgodność zadziwiająca — przedłużenie wypada gdzieś na dnie prze- paści. Gwar głosów przestrzegających przed przyszłością jest już na tyle głośny, iż nie sposób udawać głuchego; jednocześnie kasandryzmy tak spowszedniały, że odnoszę wrażenie, jakby nikt się przyszłością nie przejmował. Wó- zek pełen birbantów, wariatów i ślepców pędzi w dót po stoku; na pokładzie ciągle niefrasobliwość i karnawał. O dziwo, nie rzuca się na temat rodzima, a i chyba światowa literatura spod znaku science fiction. To nie znaczy, że brak w niej obecnie katastrofizmu, ten zawsze znajdzie czytelników. Chodzi mi o niechęć autorów SF do opisywania najbliższej przyszłości, to jest rośliny, któ- rej korzenie tkwią w znanej nam współczesności. Zauwa- żam stronienie SF od wycieczek bliżej niż w rok 2000., przy czym bardziej mnie to zjawisko dziwi na terenie polskim niż na Zachodzie — tam ukazuje się rokrocznie gromada opracowań i scenariuszy futurystycznych, które być może zapełniają lukę. No i mamy wreszcie przykład fantastyki bliskiego za- sięgu w rodzimym wykonaniu. Niewielka książeczka An- drzeja Mercika Mgła nie miała chyba szczęścia do czytel- ników i krytyki; jej los przypomina trochę jej okładkę, szarą, bez ekstrawagancji. Jest to okładka znakomita pla- stycznie, lecz absolutnie nie w konwencji gatunku. W do- datku jej szaro4)iałe ubranko w zestawieniu ze zgrzeb- nością większości okładek polskich książek sprawia, że Mgła wpadła między nie i utonęła. Sam przechodziłem obok Mgły kilkakrotnie i nawet nie chciało mi się wy- ciągnąć ręki. Andrzej Mercik debiutuje Mgłą pod jednym względem typowo: książeczka jest cienka, nieco ponad pięć arkuszy; wydawnictwa lubią takie rzeczy, bo niewiele z nimi ro- boty, można je szybko wypuścić na rynek, a do planu iloś- ciowego przybywa jedna pozycja. Cała reszta odróżnia Mercika od pozostałych debiutantów: podjęty problem nie ma nic wspólnego z rejterowaniem w abstrakcję, sposób napisania — sprawny, wiarygodność intrygi — spora. Bohater, doktor Newert, przybywa do miasta wezwany przez profesora, u którego był dawniej asystentem. Po- wodem wezwania okazuje się katastrofa „Perseusza", pro- totypowego statku kosmicznego, który w wyniku błędu komputera rozbija się na Księżycu. Opowieść traktuje o grupie naukowców, starających się wyjaśnić przyczyny katastrofy. Fabuła więc dość typowa, wzięta jakby z lemowskiej „Ananke". T?m też zawinił kompuiter, a nad sprawą głowił się cały sztab wsparty internacjonałem Pirxem. Ale to całe podobieństwo; źle zabrzmi, jeśli powiem, że Mgła wydaje mi się bogatsza znaczeniowo, gdyż oprócz zagadki czysto technicznej pojawia się warstwa metaforyczna o kontekście społecznym. Przyczyną katastrofy „Perseu- sza" okazuje się w końcu powstanie nie planowanych ka- nałów łączności w piekielnie skomplikowanym oprogra- mowaniu statku, a więc twórcy systemu nie do końca mogą go kontrolować. To samo zdaje się Mercik twierdzić w odniesieniu do sytuacji społecznej w mieście, gdzie to- czy się akcja. Miasto pokazuje się czytelnikowi fragmen- tarycznie, niejako „po drodze" — i nie jest to miasto szczęśliwców. Przeciwnie, chaos, zbrodnia, nerwice, marnie funkcjonujące służby społeczne, szwankujące zaopatrzenie, jakieś sekty, protesty, ruchy społeczne składają się na miejski krajobraz. Tytułowa mgła wisi nad ulicami, odkąd uruchomiono niedaleko elektrownię jądrową i wielkie zrzuty ciepła zmieniły mikroklimat. Miasto Mercika ma wiele wspólnego z metropolią przyszłości odległą o lat pięć, dziesięć czy dwadzieścia, a chwilami prawie współ- czesną, jeśli pominąć rozbudowany przemysł kosmiczny. Zarazem miasto reprezentuje sobą niektóre cechy współ- czesnego świata: dominację techniki nad człowiekiem, obo- sieczność jej stosowania, ograniczoność środków, którymi ludzie dysponują, narastanie niezadowolenia społecznego. Co charakterystyczne: nikt się nie kwapi brać za bary z tymi demonami. To miasto i ten świat są według Mercika systemami podległymi ograniczonej kontroli — i taka diagnoza tłu- maczy, dlaczego mimo nawoływań, apeli i racjonalnych argumentów nic się w świecie nie zmienia. W pewnym momencie autor prezentuje czytelnikowi cały wywód so- cjologiczny, z którego wynika, że częścią odpowiedzialności należy obarczyć człowieka z jego inercją psychiczną, ob- ciążeniami i ograniczonymi zdolnościami adaptacji do szybko zmieniającego się otoczenia; swoją wymowę ma także przykład ze szczurami, których dwa stada poddano testowi. Jedno otrzymało tylko tyle pożywienia, by zwie- rzęta nie cierpiały głodu, drugie — w nieograniczonej ilości. Po pewnym czasie drugie stado zaczęło się dege- nerować, samice zaniedbywały młode, dochodziło do śmier- telnych walk między zwierzętami, pojawiły się ekskremen- ty w jedzeniu. Przyczyną był zbyt wielki przyrost natu- ralny i zbyt wielkie stłoczenie zwierząt. Analogia z wiel- kimi miastami prosta; ludzie — podobnie jak szczury — muszą dysponować pewnym minimum przestrzeni życio- wej, by po prostu nie oszaleć. Trzeba autora, do tej pory znanego niewielu kibicom SF, pochwalić za robotę. Powiastka napisana jest sprawnie, z dbałością o realia, szczegóły techniczne wiarygodne — widać, że pod względem wiedzy Mercik odbija w górę od przeciętnej polskich autorów SF, szczególnie młodych. W jednym tylko miejscu nie zdołał się powstrzymać przed tłumaczeniem ustami sporej rangi naukowców, co to ta- kiego czarna skrzynka. Zabieg ten, obliczony na mało zorientowanego czytelnika, mocno nadszarpnął renomę Mercika w moich oczach, ponieważ to, co przytacza o czar- nej skrzynce, wie byle licealista i rozmowa taka jest zu- pełnie nieprawdopodobna wśród doktorów. W związku z tym nie mogę się powstrzymać przed opublikowaniem paru podstawowych zasad, o których młodzi fantaści zwykle zapominają. Po pierwsze: trzeba zdecydować, dla kogo się pisze. Czy dla stada matołów, co o technice, kosmosie i innych rze- czach dowiedzą się dopiero z naszej książki, czy dla czy- telników mających podstawy w jednym palcu, a często utrzymujących kontakt z techniką na co dzień. Stanisław Lem powiedział kiedyś, że nie zamierza pisać łatwiej tylko po to, by zdobyć czytelników uprzystępniając im problem; będzie pisał w sposób trudny, licząc na tych, którzy ze- chcą podjąć ten trud. Na pozostałych można spokojnie machnąć ręką. Lem może sobie pozwolić na windowa- nie poprzeczki, bo też jego wiedza z różnych dziedzin do- równuje poziomem profesorskiej. Młodzi pisarze SF zwy- kle wiedzą tyle co ich rówieśnicy z ulicy (albo mniej), a chwytając za pióro za każdym razem mają się za Kolumbów. Po drugie: autor nie może być głupszy od swoich boha- terów. Szczególnie na terenie SF, gdzie roi się od profe- sorów, zasada ta bywa naruszana nagminnie. Efekt — czysto komiczny. Jeśli autorzy powołują na kartach swych dzieł bohaterów zbyt przemądrzałych w stosunku do włas- nych możliwości — a powołują, nie ma się co oszukiwać, że science fiction piszą wyłącznie tytani intelektu — po- winni tak lawirować, by jak najrzadziej dochodziło do konfrontacji (i kompromitacji). Po trzecie: mniej profesorów. Nie szafować profesorami. Wzywać ich w sukurs tylko wtedy, gdy jest to absolutnie niezbędne. Nie ma sensu do byle sceny pod gruszą i wy- powiedzenia sześciu banalnych uwag angażować wykła- dowców Oxfordu czy Cambridge. Czytelnik i tak zorien- tuje się, że "wynurzenia autora, choć podane uczonymi ustami, są lichej próby — i straci do niego szacunek. Po czwarte: nie wszystko wolno. Jeżeli autor mianuje bohatera stolarzem, to ta konieczność winna wynikać z utworu, nie z autorskiego widzimisię. W utworach win- no to być przestrzegane do tego stopnia, że zdjęcie tab- liczki „stolarz" i zawieszenie na jej miejscu tabliczki „alchemik" powinno być zabiegiem niemożliwym do prze- prowadzenia — bez zrujnowania całości intrygi. Wracajmy do Andrzeja Mercika. Jego książka, co naj- mniej poprawna formalnie i do pochwalenia za stawiane problemy, ginie w gatunkowym rozgardiaszu. Ale rozumie, dlaczego to jej pisane, więcej — zawiera się to w modelu, jakim próbuje zinterpretować świat. To wiele. A nasz wózek, na którym tłoczymy się jak szczury, pędzi nabie- rając szybkości. Andrzej Mercik: Mgła. Wydawnictwo Literackie 1982, nakład 10 tys., cena 50 zł Jest jeszcze czas Czytałem ostatnio w „Gazecie Krakowskiej" przedruk wywiadu z Konradem Lorentzem. W pewnym momencie Lorentz, starzec siedemdziesięcioletni, mówi, że rzuciło mu się w oczy, jak jakaś prywatna firma niszczy całkiem przyjemny dla oka zakątek federalnych Niemiec. Założę się, mówi stary badacz przyrody, specjalista od zachowań, że każdy z osobna pracownik tej firmy jest całkiem przy- zwoitym, porządnym człowiekiem. Jednak postępek, któ- rego się wspólnie dopuszczają, już wykracza poza kanony etyki. Grupa, przypuśćmy, głęboko moralnych ludzi doko- nuje czegoś, co w swojej istocie pozostaje głęboko niemo- ralne. Ta synteza odnosi się przede wszystkim do ludzkości doby dzisiejszej. Niechby nawet wśród tych pięciu miliar- dów ludzi był miliard zbrodniarzy i niechby działali oni na zasadnie dziegciu — niewielki ich pęczek potrafiłby ze- psuć beczkę miodu, czyli na przykład cały naród. Na tym nie koniec niebezpieczeństw: społeczność złożoną z samych aniołów też stać na wyczyny godne najtęższych degenera- tów. Zło jest bardziej sprytne i podstępne niż sobie wy- obrażaliśmy, przypomina pewne szczepy bakteryjne, któ- re imitując stają się odporne na antybiotyki — podczas gdy dobro po dawnemu prostolinijne i niewinne. Jeśli po- głoski o trwających od wieków zmaganiach dobra ze złem mają coś wspólnego z rzeczywistym stanem rzeczy, to po pierwsze dziwię się, że dobro wytrzymało tak długo, a po drugie ¦— całą forsę, jaką mam przy sobie, natychmiast stawiam na zło, o ile ktoś zaproponuje mi hazard na ten temat. Chyba że... chyba że ktoś dobru pomaga. Słabe dobro utrzymuje się w ringu jedynie dzięki czyjejś interwencji. Nasuwa się pytanie o imię tego nomen omen dobroczyńcy. Właściwie nikt poza Bogiem nie przychodzi mi do głowy. Z drugiej strony z tego, co rozmaici mądrzy faceci wy- pisują ostatnio o Bogu, wynika, że ten jedyny kandydat na sojusznika przeciw złu ma wiele poważniejszych spraw na głowie. Pastor Davis sugeruje, że Bóg istnieje poza czasem, von Ditfurth zaś, że nie dobiegła jeszcze końca tzw. chwila stworzenia — pisał o tym „Przegląd Technicz- ny", więc nie ma co powtarzać. Niniejszym zaprezentuję państwu nowego kandydata na sojusznika dobra, a właściwie ludzkości czy jej zdrowej części, tej, która wprawdzie nie chce zguby, ale nic nie robi, aby jej zapobiec. Gdzieś niedaleko nas, w siedem- nastym, a może osiemdziesiątym trzecim wymiarze ist- nieje Śambhala, „ów zielony cud pośród ośnieżonych gór, te dziwne domy, ludzie pozbawieni wieku, tak niewiele mówiący do siebie i tak dobrze wzajem rozumiejący swo- je myśli. Gdyby nie oni, którzy modlą się i myślą za wszystkich innych, cały kontynent zostałby zdruzgotany przez demoniczne moce, jakie świat nowoczesny wyzwolił już w czasach Renesansu (...). Czy nic nie można zrobić dla tego świata, wydanego na pastwę ciemnych sił ducho- wych wiodących go — bez jego wiedzy — do katastrofy? (...) Gdyby ludzie wiedzieli, że tylko moce duchowe pro- mieniujące z Sambhali nieustannie zapobiegają tragiczne- mu przesunięciu osi globu ziemskiego..." Informację tę zawdzięczamy nowelce Mircei Eliade, znanego specjalisty od fenomenu przeżycia religijnego, Ru- muna przebywającego na Zachodzie, autora znanej u nas książki Sacrum, mit, historia. Ten uczony ze skłonnościa- mi do fantazji lubił od czasu do czasu puścić się na szersze wody i napisać jedną czy drugą historyjkę; Tajemnica doktora Honigbergera powstała w roku 1940. Wiadomo, że wówczas nie przesunięcie osi globu ziemskiego zagrażało światu, tylko wojna, i podobnie jest teraz, kiedy ta cien- ka książeczka została opublikowana po polsku. Lista współczesnych zagrożeń prezentuje się nieporównanie bar- dziej imponująco niż 40 czy 50 lat temu, właściwie każdy rok coś dorzuca na stos i rozsądnie byłoby lada chwila spodziewać się kataklizmu. Zagrożenia przekroczą w końcu jakąś masę krytyczną (nikt nie wie, ile ona wynosi), coś buchnie, pójdzie dym, trochę smrodu i Wszechświat za- pomni o człowieku. Mit Śambhali, skąd — jak objaśnia tłumacz — na cały świat promieniują dobro i mądrość, zrodził się według wszelkich przypuszczeń około XI wieku w Tybecie. Jedną z istotnych idei mitu „jest przekonanie, iż bytujące tam całkowicie wyzwolone 'istoty wielkiego ducha' (mahatsma) podtrzymują istnienie i porządek świata, który bez ich wszechogarniającej miłości uległby zagładzie w następstwie katastrof kosmicznych. To właśnie z Śambhali ma wyjść przyszły Budda — Maitreja i od Śambhali ma się roz- począć ostateczna wojna pomiędzy siłami Zła i Dobra; Dobro wyjdzie z niej triumfując, aczkolwiek przedtem kilkakroć zostanie srodze pognębione przez moce ciem- ności". Nie mogę się oprzeć pokusie dodania, iż właśnie jakbyśmy przeżywali jeden z takich momentów „srogiego gnębienia". Jak dotrzeć do Sambhali? Każdy przecież chciałby przy- czynić się do uratowania świata, tak jak przyczynia się do jego bliskiego pogrążenia. Nie jest to łatwa droga, wymaga poświęcenia całego życia na medytacje, a Euro- pejczyk (tak wynika z noweiki) ma na to znikome szansę. Proszę nie rwać włosów na głowie ani nie dawać się stresom z powodu własnej nieprzydatności do tak szla- chetnego celu; z noweiki wynika również, iż do Śambhali nie dotrze nikt niepowołany. Tytułowy doktor Honigberger należy właśnie do wąskiego grona wybrańców. Przezna- czenie tej garstki polega na rzuceniu światu grubych lin prosto z własnych umysłów, a pójdą ku niemu niejako prowadzeni przez starszych braci z Śambhali (a więc — chce mi się od razu szydzić — ich zasługi żadne). Świat może w każdej chwili zgasnąć jak światło. Że nie gaśnie — zasługa Śambhalczyków. Trudno przewidzieć, jak długo jeszcze wytrwają, kto im dostarcza jedzenia i picia, może właśnie w tej chwili pod naporem złych mocy znaleźli się na granicy wytrzymałości. Posiłki są niezbędne, a nam, jak wiadomo, nie spieszy się ratować samych siebie. Wpada do mnie czasem Marek Baraniecki, autor SF i radiesteta. Opowiada przedziwne historie o pozazmysło- wych zdolnościach człowieka, niektóre demonstruje, wy- krywając cieki, dla ranie niedostrzegalne. Krążą po kraju przepowiednie takie, inne; szerzy się wiara w UFO, w ży- cie pozagrobowe, w nierealność świata postrzeganego za pomocą pięciu zmysłów. Sam nawet uczestniczę w tych trendach na swój sposób, starając się jednak nie zatracić trzeźwego spojrzenia. Ale niekiedy odwołuję załogi z mu- rów, otwieram szeroko bramy i myślę — a jeśli po świe- cie, tym dostępnym dla każdego przeciętnego śmiertelnika, zostały rozsiane komunikaty, dotyczące prawdziwego prze- znaczenia człowieka? Wszystkie znane mi religie mają wspólny mianownik: odmawiają doczesności spełnienia ostatecznego, raczej traktują życie jako okres przygoto- wawczy — a co każdy z nim zrobi, jego sprawa. Czytam najnowszy numer „Pisma", gdzie Borges omawiając bud- dyzm wali wprost: „Dla ponurego Schopenhauera i dla Buddy świat jest snem, powinniśmy przestać go śnić i wejść w niego przez wytrwałe ćwiczenie się". I da- lej — „świat jest zjawą, snem", „życie jest snem". Jest jeszcze Dick ze swoim: „Świat jest tylko fałszerstwem, które solidarnie usiłujemy zataić", są inni... Stanowczo za dużo tych sygnałów, by przejść nad nimi do porządku dziennego. Kto może nas zbawić, kto się może dostać do Śambhali? „Nie wierzę, że znalazłoby się w tej chwili na świecie dwudziestu takich ludzi. Ale musi być choćby jeden czy dwóch. To oni spajają wszystko i chronią Wszechświat przed rozsypaniem się" — pisze Thomas Merton w książce Posiew kontemplacji. Jeden czy dwóch — a pozostali? Nie ma co jęczeć, że to niesprawiedliwe, bo cechą życia jest nadmiarowość. Jeśli jedno ziarno wyda plon, los pozosta- łych jest nieważny. My, pozostali jako odsiew, możemy zrobić tylko jedno: ograniczyć liczbę prztyczków, którymi popychamy się ku przepaści. Jest jeszcze czas. Mircea Eliade: Tajemnica doktora Honigbergera. Tłum. Ire- neusz Kania. Wydawnictwo Literackie 1983, nakład 20 tys, cena 45 zł. Seria „Fantastyka — Groza" Życie po śmierci Pierwszy raz w całym dotychczasowym życiu okazałem się prawie tak sprytny jak sam Winnetou. Zamiast, jak większość recenzentów, rzucić się na Wyspą Ballarda w momencie rozwożenia do księgarń, zachowałem stoicki spokój, odczekałem rok i najpierw zapoznałem się z opo- wiadaniami tego autora, wydanymi w tomie Ogród czasu. Nasze oficyny mogą sobie pozwolić na gesty paranoiczne i publikowanie najpierw późniejszej książki autora, a po- tem wcześniejszej, ale szanujący swe zajęcie recenzent nie powinien naśladować ich w tej mierze. Kształt mojego sza- leństwa może zaimponować — jeśli świat wychodzi ze skóry, żeby stanąć na głowie, to u mnie odwrotnie: wszyst- ko normalnie, po kolei, na swoim miejscu. Na tym polega .mój prywatny inonkonf oi mizm. Pisałem więc o wcześniejszym etapie twórczości Ballar- da przy okazji omawiania Ogrodu czasu. Ten Ballard to też niekiepski oryginał. Nie dość że podpisuje się wyłącz- nie inicjałami JG, to głowę ma nabitą takimi pomysłami, że u nas dawno by go doprowadzili w odpowiednie miej- sce. To on wymyślił, że na zewnątrz — człowieka i Zie- mi — nie ma już czego szukać, wobec czego należy zwrócić się do wnętrza człowieka (czy i do wnętrza Zie- mi, tego nie wiem). Powstał w ten sposób słynny kierunek inner space, którego Ballard był czołowym przedstawicie- lem. Właśnie Ballard, w okresie kiedy wydawał awan- gardowe pisemko, ogłosił w nim konkurs na opowiadanie pisane pod wpływem narkotyków. Pędziwiatr, szaławiła, mitoman — śmiało szargał ówczesne świetności, przez co zadarł z klanem Kennedych. Zorganizował wystawę pla- styczną, na której prezentowano wraki rozbitych samo- chodów — i zmusił widzów do przyznania, że warto się rozglądać w pobliżu szybkich autostrad za dziełami sztuki. Sam przeżył zresztą koszmarny wypadek samochodowy, który wstrząsnął nim dosłownie i w przenośni, wywie- rając spory wpływ na ewolucję pisarstwa tego autora. Po fascynacji surrealizmem twórczość Ballarda poszła niejako dwoma torami. Z jednej strony zajął się opiewa- niem różnych wariantów końca świata, pisząc krótkie po- wieści o wiele mówiących tytułach: Wiatr znikąd (The Wind From Nowhere), Susza (The Drought), Zatopiony świat (The Drowned World) i Kryształowy świat (The Cry- stal World). Był to nurt wcześniejszy. Parę lat później Bal- lard stonował — wprawdzie już nie apokalipsa, ale jesz- cze nie przedsionek raju. Nową serię tworzą między in- nymi Kraksa (Crash), Wieżowiec (High-Rise) i właśnie Wyspo (The Concret Island). Dwie z nich wykorzystują motyw wypadku samochodowego, natomiast Wieżowiec to jakby studium degeneracji i barbaryzacji mieszkańców do- brze nam znanego bloku o betonowych ścianach. Takie czytanie z opóźnieniem ma swoje zalety, ale ma i wady. Wszyscy zdążyli się na temat Wyspy wypowie- dzieć, niektórzy nawet z sensem. Za najlepszą, najbardziej przenikliwą uważam recenzję Leszka Bugajskiego i chcąc- nie chcąc będę tu po nim niektóre rzeczy powtarzał. Tytułowa wyspa to skrawek ziemi niczyjej u zbiegu trzech odcinków autostrady. Pewien mieszkaniec Londynu, architekt, dobrzy sytuowany, właściciel konta, samochodu Jaguar, luksusowej żony i kochanki — zostaje wyrzucony z trasy zrządzeniem losu właśnie na ten spłachetek. Kon- tuzjowany, ma trudności z poruszaniem — robi co może, by wrócić do cywilizowanego świata. Wydaje się to pro- ste — a jednak mijają dni, potoki aut ze wszystkich stron to rzedną, to gęstnieją, bohater traci siły, a jego prowizo- ryczna sytuacja zaczyna się stabilizować. Sam już nie wie, wracać — nie wracać? Bywają okresy, kiedy pragnie po- wrotu jak niczego na świecie, i bywają inne, kiedy od- rzuca oferty pomocy. Wyspa to ja, twierdzi, tu jestem sobą — i odniosłem wrażenie, że Maitland pozostanie na niej do końca, na przekór okolicznościom. Wielość interpretacji to zaleta tej prozy dla tych, co lubią podobne szarady, i dopust dla tych, co kochają kawę na ławie. Można traktować Maitlanda jak Robinsona na bezludnej wyspie; chyba nawet widziałem taki motyw satyryczny z obdartym osobnikiem siedzącym na górce, którą opływają ze wszystkich stron potoki stłoczonych do granic możliwości samochodów. To nie jest głupie; ktoś, kto przestał parę godzin na autostradzie wymachując ręką, nie może w pewnym momencie pozbyć się przekonania, że w przemieszczającej się masie pojazdów nie ma nic ludz- kiego. Autostrada, samochody, kierowcy zlewają się jakby w nową jakość, suwerenne zjawisko, którego cudem nie dostrzegli do tej pory inni ludzie. Bezduszny, potężny me- chanizm uwziął się, by pożerać przestrzeń i problemy skulonej na poboczu jednostki mało go obchodzą. Ta ego- istyczna samowystarczalność sunącej przed siebie stalowej taśmy, ignorującej wysiłki Maitlanda, została w powieści pokazana znakomicie. Zarazem jednak nic nie przeszkadza, by zabrać się do Wyspy jak do utworu ze wszech miar realistycznego. Mogła przecież uchować się w pobliżu Londynu taka en- klawa, zarośnięta trawą, pokryta ruinami, i całkiem możli- wy jest też wypadek, którego ofiara szczególnym zbiegiem okoliczności przebywała tam tydzień — nie zauważona. Ale z takiego odczytania mało co wynika. Maitland wróci do żony, będzie ją zdradzał z kochanką, czasem wspomni wyspę i parę dni życia w zupełnej dzikości, lecz ogólnie będzie mu dobrze. Najatrakcyjniejsza jest wersja, że w wyniku przekrocze- nia szybkości i złapania gumy Maitland zginął na miejscu, zaś opisywane przez Bałlarda wydarzenia na wyspie to nic innego jak przedśmiertne rojenia porządnie uderzone- go mózgu. W przypadku takiej kontuzji cały układ ner- wowy przestaje funkcjonować w „normalnym" wymiarze (tak sobie to wyobrażam), pojawiają się silne prądy błą- dzące, wreszcie całość przechodzi w drgania gasnące, za- mykając w ten sposób ziemski okres właściciela. Mózg może być zdolny do generowania obrazów, a nawet wizji w takiej chwili, przy czym fakt, że życie delikwenta liczy się na milisekundy czy nawet sekundy, nie ma nic do rze- czy. „Opowiedzenie" takiej długiej historii samemu sobie jest możliwe choćby dlatego, iż czas wewnętrzny prze- staje odpowiadać czasowi ogólnie przyjętemu. Mówiąc ję- zykiem komputerowym mózg przestaje pracować w cza- sie rzeczywistym, w obrębie puszki prasującej tablicę roz- dzielczą (dawniej głowy), wszystko dzieje się szybciej — bo ja wiem? — milion razy. Mówi się przecież, że tuż przed śmiercią przesuwa się przed oczami człowieka całe jego życie. I zarejestrowana w mgnieniu oka wyspa zapełnia się topografią, zaludnia się, ożywa, zresztą w kilku miej- scach Ballard nadaje całkiem wyraźne sygnały, że psychika Maitlanda kształtuje postać wyspy tak, jak się jej podoba, i dlatego Maitlandowi dobrze i wygodnie na wyspie. Leszek Bugajski wskazuje trafnie, że trójkątny skrawek porośnięty długą trawą, z przecinką pośrodku kojarzyć należy z powrotem do łona. Można odbierać przygody Maitlanda nawet jako perypetie poturbowanej wszy łono- wej — też stworzenia bożego — i w ogóle wyobrażać so- bie, co komu pasuje, w myśl zasady „do yourself a book". Spytajmy się jednak dowcipnie o sens pracy, jaką wykonał Ballard. Wszak ludzie giną w katastrofach, ginęli i będą ginąć. Jeden Maitland mniej, jeden więcej... kto odczuje różnicę? Ballard naigrawa się z czytelników: chcielibyście apo- kalipsy, kochasie. A figę: postanowiłem, że końca świata nie będzie. Przynajmniej w spodziewanej powszechnie po- staci. Nie będzie żadnego jednorazowego kataklizmu. Po prostu połknie was moloch cywilizacji, wynaturzy, odmieni, sprasuje, wyjdziecie z tego magla przetrzebieni i zdegene- rowani, jeśli nie spłynie na was chłód opamiętania. Bal- lard unika publicystyki, on tylko napomina i przestrzega: pamiętajcie, życie Maitlanda na wyspie może być waszym życiem. J. G. Ballard: Wyspa. Tłum. Lech Jęczmyk. Czytelnik 1982, nakład 20 tys., cena 60 zł ił Skorupy Kartkując swego czasu opasły wstęp do metafizyki na- trafiłem na ciekawy problem: skąd się biorą dusze? Jeśli założyć, że istnieje jakby magazyn dusz, których dawca- mi są zmarli, to i tak pozostanie problem deficytu dusz — ludzi rodzi się więcej niż umiera. Ale nawet gdyby i to jakoś rozstrzygnąć, już czeka kwestia następna: skąd się wzięła pierwsza dusza? Przypuśćmy, że australopitek był duszy pozbawiony, a neandertalczyk już ją miał — skąd? Z innej planety? Oglądam ilustrację w wydanej właśnie książeczce Carla Gustava Junga Nowoczesny mit: „Tchnięcie duszy w dziec- ko w łonie matki". Malunek pochodzi z XII wieku i przed- stawia ciężarną z małym człowieczkiem w brzuchu, nad którą zwiesza się jakby latawiec. Romb latawca wyraźnie pozostaje wśród gwiazd, zaś ogon podobny do długiej pępowiny łączy go z główką niemowlęcia. Może to złudze- nie, ale coś chyba do główki małego przepływa. Kiedy się urodzi, już będzie miał duszę. Takim oto ciekawym sprawom poświęcony ma być za- mierzony na wiele tomów cykl powieściowy Jacka Sa- waszkiewicza Kronika Akaszy. Cykle powieściowe, trylo- gie, tetralogie itd. są wynalazkiem zachodnim, gdzie — gdy temat chwyci — trzeba go eksploatować do ostatecz- nego wyskrobania z powodów głównie finansowych. U nas wynagrodzenie nie jest żadnym motorem do pracy, toteż sądziłem, że nieprędko doczekamy się rodzimych sag w trzynastu tomach. Sawaszkiewicz jako pierwszy — i chy- ba jedyny — puścił się na wieloksiąg fantastyczny, ale w od- różnieniu od autorów zachodnich, na których kolejne tomy wymusza rynek, z góry sobie zamierzył, że tomów będzie wiele. Ukazały się na razie dwa: Inicjacja oraz Skorupa astral- na. Żeby nie było nieporozumień: właściwie Sawaszkiewicz zajmuje się światem realnym. Trudno o coś bardziej real- nego niż miasteczko Dutson w USA z dwiema konkuren- cyjnymi gazetami, pijącymi non stop dziennikarzami i oby- watelami bardzo w typie macho, którzy zajęci są jedynie kombinowaniem, co by tu zerżnąć. Do tak wymodelowa- nego kapitalizmu, wziętego chyba z bajki o żelaznym wil- ku, wdziera się raz po raz sygnał ze świata pozagrobo- wego, gdzie ciało nie liczy się, jest wspomnieniem, dodajmy, nie bardzo przyjemnym i ważnym — lecz prze- mawiać do żywych można tylko materialnie. Sawaszkie- wicz jako środka komunikacji Dutson z zaświatami zde- cydował się użyć tego, czego pod ręką najwięcej — żywych ludzi. Każdy z nas miewał przecież sny, w których roz- mawiał ze zmarłymi, widział ich i nie odczuwał strachu; każdy przynajmniej raz doświadczył słynnego wrażenia deja vu i z faktu, że już kiedyś przeżył coś podobnego, mógł wysnuć wniosek, że to nie pierwsze jego wcielenie na tej ziemi — a więc metoda Sawaszkiewicza nie kłóci się z potocznym doświadczeniem. Nie można także wnosić większych zastrzeżeń pod adre- sem prezentowanej przez autora wiedzy o zjawisku; ja sam, choć przecie przegląda się to i owo, wiele się do- wiedziałem z Kroniki Akaszy ciekawego np. o hipnozie. Stary wyga Sawaszkiewicz nie popełnia błędu młodocia- nych autorów, kiedy pisząc o zawodowym psychologu wkłada w jego usta zdania zupełnie odpowiednie dla za- wodowego psychologa. Widać oczytanie autora w przed- miocie i w temacie, i to cieszy. Nie cieszy natomiast, że do ostatniej strony Skorupy astralnej Sawaszkiewicz nie przestaje opowiadać czytelni- kowi ciekawostek. Co mam na myśli? Otóż akcja tych dwóch książek jak gdyby zatrzymuje się w warstwie sen- sacyjności i absolutnie nie wychodzi poza nią. Jeśli młoda reporterka zostaje podwójnie zgwałcona i zamordowana na wyspie Quharfa, to wraca jedynie, by podyktować wspo- mnienia i doprowadzić sprawców zhańbienia do wyskocze- nia przez okno. Jeśli niejaki Giorbrun wysysa ludzkie oso- bowości pod pozorem leczenia chorób, no to je wysysa — i koniec. Sawaszkiewicz wydaje się kontent z samej ze- wnętrznej warstwy znaczeniowej tematu, z tego, co da się dostrzec gołym okiem. Ta proza jest jak komiks — jak tasowanie kart; na fantastykę składa się Dutson i wy- woływanie duchów. Operowanie elementami takiej fanta- styki, prawda, że ze zręcznością sztukmistrza, jest w grun- cie rzeczy uprawianiem fantastyki pierwszego poziomu, a więc najprymitywniejszej, dla każdego dostępnej. Pod względem zamiaru pisarskiego, zamiaru, nie wykonania, Kronika Akaszy na drodze twórczej Sawaszkiewicza sta- nowi objaw zagubienia, jeśli nie regresu. Żeby lepiej unaocznić ten ciężki w końcu zarzut, posta- wimy w opozycji dwóch pisarzy: Sawaszkiewicza i Dicka. U pierwszego latają w powietrzu luźne kawały „fanta- styczności", ale nie wchodzą ze sobą w kontakt, najwyżej ocierają się o siebie. W efekcie z mnożenia pomysłów nie powstaje żadna nowa jakość — kiedy iluzjonista odchodzi, skorupy opadają na podłogę i leżą tam do następnego razu. O Dicku mówi się, że uprawia fantastykę drugiego poziomu. Oznacza to, iż pewne elementy fantastyki czy sensacji służą mu jedynie za punkt wyjścia, natomiast sprawą główną pozostaje świat, który się uda z nich skleić. Wystarczy spokojnie przejrzeć pod tym kątem Ubika, któ- ry niemal w całości jest wizją życia pozagrobowego. Tłu- macząc bardzo zgrubnie i skrótowo: Dick obdarza zmarłych zdolnościami do generowania całych światów, które inter- ferują ze sobą, a ich twórcy toczą nimi walkę o domi- nację. W tym celu uruchamiają wobec zamieszkujących je postaci siły sprzyjające lub destrukcyjne, pomagają im — albo szkodzą. Zmarły w trumnie przeobraża się w kreatora o boskiej mocy sprawczej. Czy mózg nieboszczyka może pozostać zdolny do takiej pracy, a jeśli tak — do którego momentu po śmierci? Nie wiem i Dick nie wie również (chociaż teraz już wie) — dla mózgu ogarniętego śmiertelną śpiączką czas jest miarą względną. Faktem bezspornym pozostaje, że u Dicka po- wieściowa maszyneria zazębia się, wizja jest spójna, choć niesamowita, u Sawaszkiewicza natomiast dzwonią oblu- zowane blachy, koła obracają się — i owszem, silnik rzęzi, lecz nic imponującego z tej mordęgi nie wynika. Być może, iż Sawaszkiewicz w kolejnych tomach Kro- niki dokona cudownego połączenia luźnych elementów, czego mu życzę — ale coraz mniej na to wskazuje. Po dwóch tomach cyklu widzę, iż powieść ma właściwie do zaoferowania czytelnikowi tylko jedno: formalną spraw- ność. Jak na mordęgę, sunie to dość gładko. Obym się mylił, ale wygląda, iż Sawaszkiewicz nadmiernie zaufał pisarskim umiejętnościom, utożsamianym wyłącznie ze składaniem gładkich zdań, wymyślaniem sytuacji, wiąza- niem wątków — i trochę przestał się troszczyć, czy coś z tego wynika. Ta hipoteza autora nieskromnego, oświadczającego sobie pewnego dnia: jestem zawodowcem, potrafię nabrać czy- telnika i wydawcę, jestem od nich inteligentniejszy — znajduje według mnie potwierdzenie w źródłach inspiracji jego twórczości. Gdy modne były sprawy danikenowskie, Sawaszkiewicz uraczył nas Spadkobiercami. Gdy na fali pojawiły się zjawiska parapsychiczne, otrzymaliśmy Ini- cjacją. Run na uzdrowicieli zaowocował Skorupą astralną. Przypadek czy nadskakiwanie koniunkturze? Czy obecnie należy spodziewać się czegoś o buntach społecznych i kry- zysie w Dutson? Sawaszkiewicz czerpie z życia, co mu się podoba — i to jest jego prawo jako autora. Niedobrze jednak, iż produkt przetworzony wykazuje już z tym ży- ciem niewielkie koincydencje. Samo wyprowadzanie akcji w północno- czy południowoamerykańską egzotykę — dla autora jakże wygodne — jawi mi się zabiegiem wybitnie tandetnym. U nas także są dziennikarze, i też piją. Dwa wydane dotąd tomy z serii Kronika Akaszy sta- nowią przykład fantastyki opartej na pomyśle, a stronią- cej od autentycznych problemów tego świata. Jacek Sawaszkiewicz: Kronika Akaszy. Część I: Inicjacja. Wydawnictwo Poznańskie 1981, nakład 30 tys., cena 35 zł. Część H: Skorupa astralna. Wydawnictwo Poznańskie 1982, nakład 30 tys., cena 60 zł. Seria „SF" ił ił ił ił Walka z cieniem „Gdy redagowanej przeze mnie obcej książki, przełożo- nej przez Stanisława Barańczaka, nie mogłem wydać ze względu na osobę tłumacza, zerwałem w proteście umowę z Wydawnictwem Literackim. Jakiż był skutek mego 'nie- ugiętego strajku', który trwał dwa lata? Taki, że nie uka- zywały się ani moje książki, ani nie wyszła ta, którą Ba- rańczak przełożył. Nie straciłem szacunku dla siebie, lecz straciłem czytelników. Była to sytuacja dla tego czasu typowa, ponieważ wybierać przychodziło tylko pomiędzy różnymi rodzajami strat" — pisał Stanisław Lem w listo- padzie 1980 roku w szkicu „Mój pogląd na literaturę", opublikowanym potem przez „Politykę". Książka, której nie wymienił z tytułu, będzie dziś przed- miotem naszego omówienia. Ukazała się po ośmiu latach od rozpoczęcia prac edytorskich i była początkowo plano- wana jako kolejna pozycja serii „Stanisław Lem poleca". Seria ta upadła po czterech wydanych tytułach, z przy- czyn, o których wyżej. Inne książki, planowane do ozdobie- nia rekomendacją Lema przeszły do serii „Fantastyka — Groza", co tej ostatniej wyszło tylko na zdrowie, ponie- waż wydawnictwo przekonało się, że świat się przez to nie zawalił i wiele wskazuje, iż wśród grozy i czystej fantastyki z krakowskiej oficyny trafi się od czasu do czasu trochę niekiepskiej science fiction. Książka, której udziałem stały się perypetie nadprzy- rodzone nawet jak na polskie warunki, to Czarnoksiężnik z Archipelagu Ursuli Le Guin, pierwsza część słynnej try- logii Ziemiomorze, którą wydawca angielski reklamuje jako najlepszy utwór gatunku fantasy. Dwie kolejne części to Groby Atuanu i Najdalszy brzeg — jak dotąd nic nie wskazuje, byśmy je poznali przed upływem najbliższych dziesięciu lat. Trzeba by przedstawić zarówno autorką, jak i gatunek, niespecjalnie u nas znany i popularny, chociaż na Zacho- dzie fantasy skutecznie odbiera klientelę science fiction,. dorównując jej niemal pod względem wysokości nakładów. W katowickim fanzinie „Fikcje" czytam relacie z Euro- conu-84, a w nich potwierdzenie pogłosek, że fantasy ata- kuje. Nawet tak znani pisarze SF, jak Ray Bradbury. Fritz Leiber, Roger Żelazny, James Blish i Fredric Brown rzucili się w nurt fantasy, chcąc utrzymać się na fali po- pularności. „Fantasy stało się jeżeli nie dominującą, to jedną z bardziej znaczących odmian literatury fantastycz- nej" — podsumowują „Fikcje". Najogólniej mówiąc fantasy tym się różni od SF, że nie ma tam żadnej zaawansowanej techniki (ale już się zaczy- na pojawiać) ani krępujących inwencję naukowych reguł. Akcja zwykle bywa umieszczona w różnych wariantach średniowiecza, pełno jest magii czarnej i białej, czarownic, zaklęć, sztuczek czarnoksięskich itp. Zastanawiałem się, czemu właśnie średniowiecze tak często służy osadzaniu akcji utworów fantasy — chyba dlatego, że był to ostatni okres prawdziwych tajemnic, nie do objęcia — wydawało- by się — rozumem, czas mroczny i posępny, czas surowych form i zasad. Życie było wtedy zagrożone każdego dnia i myśl o śmierci towarzyszyła człowiekowi nieustannie. W byle ciemnym zakamarku kryły się groźne straszydła, a szatan ocierał się o człowieka swym kudłatym jestestwem co najmniej kilka razy na minutę. Były to czasy nieustan- nej gry na ludzkiej wyobraźni — przez nią samą; fantasy to właśnie tyle co fantazja, wyobraźnia. Parę słów o autorce Czarnoksiężnika: Ursula Le Guin urodziła się w 1929 roku w Kalifornii jako córka świato- wej sławy antropologa Alfreda Kroebera. Jej matka była autorką powieści grozy. Lech Jęczmyk omawiając twór- czość Le Guin stwierdził, że środowisko domowe wyraźnie pisarkę ukształtowało. Wpływy etnografii, poczucie wagi małych, ginących narodów są widoczne i w Czarnoksięż- niku, i choćby w Wydziedziczonych, gdzie Ziemia jest za- cofaną i marginalną planetą z peryferii wspólnoty galak- tycznej — a jednak to ona odegra przełomową rolę. Jako autorka SF należy Le Guin do ścisłej czołówki światowej; Lech Jęczmyk sytuuje ją nawet w „wielkiej piątce" (po- zostali to Dick, Ballard, Lem i Strugaccy). Powieść Lewa ręka ciemności należy już do klasyki tego typu prozy. W Polsce ukazał się jak na razie wybór opowiadań Wszyst- kie strony świata w modnej ostatnio konwencji poprzedza- nia króciutkim wstępem każdego utworu. Pora przejść do Czarnoksiężnika. Stanisław Leni w po- słowiu do tej książki wyznaje, że fantasy pozostawia go chłodnym — ale taki też jest ten akurat przykład możli- wości gatunku: pozbawiony feerii, zdarzenia płyną spo- kojnie, bohaterowie dsiałają bez uniesień, autorka także nie wpada w trans chcąc opowiedzieć pewną mroczną hi- storię z morałem. Spotęgowaniu jakby tego mroku i chłodu służy osadzenie akcji na rozległym archipelagu (w wyda- niu angielskim zamieszczono stosowną mapkę), gdzie po- szczególne narody trudzą się nad utrzymaniem na pozio- mie znośnej egzystencji. I oto w tej szarzyźnie elementem równie pospolitym jak u nas wróble są dyplomowani cza- rownicy, rodzaj magistrów inżynierów magii, tym się róż- niących od naszych (poza specjalizacją), że swoje powoła- nie traktują serio i z wyczuciem. Umiejętnie rzucone za- klęcie potrafi ujarzmić smoka, związać parę desek w łódź, by płynęła po morzu, a nawet zamienić człowieka w so- koła. Sfera cudowności nie wynika tu ze stosowania tech- niki, ale z przyrodzonych własności, z mocy wzbogaconej umiejętnościami. Łatwo się jednak przekonać — tu po- wtórzmy za Lemem — że stosowanie jednej i drugiej daje efekty obosieczne. Można magią pomagać ludziom i zwie- rzętom, podobnie jak techniką, a można im robić na pohy- bel. Czarnoksiężnicy z Gontu, Iffish czy Roke na tyle jed- nak znają swój fach — w przeciwieństwie do naszych magistrów — że pomyłki zdarzają się im rzadko. Gdy zaś już który pobłądzi, nie spocznie, póki nie naprawi iwyrzą- dzonych szkód. Ten obraz świata, w którym nawet czarownikom nie wszystko idzie jak z płatka, bardzo się Lemowi podoba Faktycznie: nie sztuka czarować, gdy czary spełniają się właściwie same. Chcąc mieć z czarów satysfakcję trzeba czuć opór świata, jego wolę przeciwną naszej. Poza tym to chyba jedyny realny model świata; jeśli gdzieś życze- nia spełniają się same, istoty zamieszkujące te okolice dawno wyginęły z pijaństwa, degeneracji i frustracji Szczególnym pomysłem autorki są imiona w tej książce,, których nie wolno zdradzać nikomu poza bliskimi przyja- ciółmi — pod rygorem utraty suwerenności. Kto poznał twoje imię, zyskuje nad tobą pełnią władzy. Piękna to scena, kiedy Ged wyprawia się na smoka, a ten ani ryk- nie, ani zionie porządnie siarką, tylko zachowuje się wiel- ce potulnie — Ged zna jego imię. Dowiedzieć się imion wszystkich rzeczy znaczy uzyskać władzę nad światem i specjalna grupa czarowników poświęca się wyłącznie temu zajęciu. Są oni odpowiednikami naszych naukowców, a czarownik, który znalazł od dawna poszukiwane imię, podobny jest temu pracownikowi nauki, co rozstrzygnął szczególnie trudny problem. Na Ziemiomorzu odkrycia te nie podlegają masowemu wykorzystaniu, żadnemu uprze- mysłowieniu, czyli nadużyciu. Wiedzę należy stosować roz- ważnie i z umiarem tym większym, im subtelniej szych za- gadnień dotyczy; w przeciwnym wypadku łatwo o błąd, na który czyhają ciemne siły. Błędem, który popełnił młody Ged, jest wypuszczenie cienia, zawinione przy okazji wywoływania ducha. Cień pozostał na świecie czekając na sposobności czynienia zła; jego zamiarem jest opanowanie Geda, by w ten sposób pomnożyć własne możliwości. Książka opowiada o tych zmaganiach, zakończonych pomyślnie — to, co ja w nie] dostrzegam jako morał, da się wyrazić krótko: jeśli chcesz, by nie opuściła cię moc, służ tylko dobru. Tylko je miej na względzie. Myślę, że ta rada dotyczy każdego rodzaju działalności, moc to jakby synonim wszelkich ludzkich ta- lentów i zdolności. Można się nimi posługiwać na różne sposoby, ale wtedy tylko z gwarancją na sukces, gdy stoi się po stronie światła. Ale jak zdefiniować światło? Co jest dobrem? Proste: to, co nie jest złem. A zło każdy potrafi rozeznać we własnym zakresie. Jest chyba ta książka metaforą ludzkiego losu, szerokiej drogi zwanej życiem, wiodącej od narodzin aż do śmierci. Wydawałoby się, że obierać trasę możemy tak lub owak> decyzja należy tylko do nas. „Myślałeś, będąc chłopcem, że mag to ktoś, kto potrafi uczynić wszystko — mówi stary Mistrz do Geda. — Tak i ja niegdyś myślałem. Tak myśle- liśmy wszyscy. A prawda jest taka, że im bardziej rośnie prawdziwa moc człowieka, im bardziej poszerza się jego wiedza, tym bardziej zwęża się droga, którą może on kro- czyć; aż wreszcie niczego już nie wybiera, lecz czyni tyliko i wyłącznie to, co musi czynić..." Sąd ten dotyczy zarówno sług światła, jak i cieni. Warto walczyć o słuszną sprawę i warto ponosić dla niej ofiary, biada zaś tym, którzy z nieświadomości, z głupoty albo przez pomyłką opowie- dzieli się po niewłaściwej stronie. Wsiąkli i pozostaje im tylko brnąć do smutnego końca. Ursula K. Le Guin: Czarnoksiężnik z Archipelagu. Tłum. Stanisław Barańczak. Wydawnictwo Literackie 1983, nakład 20 tys., cena 100 zł. Seria „Fantastyka — Groza" ->r Gra w butelkę Słoneczna loteria ukazała się ponad rok temu, ale ko- niecznie wymaga omówienia — z dwóch co najmniej po- wodów. Po pierwsze dlatego, że w tym czasie zmarł jej autor, jeden z najwybitniejszych pisarzy SF na świecie; po drugie — bo w związku z przejęciem praw do twórczości przez spadkobierców i agentów literackich zanosi się na to, że nieprędko powitamy w Polsce następną przetłuma- czoną książkę Philipa Dicka. Centralnym problemem tej powieści jest zagadnienie za- właszczania, przejmowania, przekazywania władzy. U nas, w Polsce, jest to kwestia abstrakcyjna, teoretyczna jakby, więc interesująca dla nielicznych; jednak w opisywanym przez Dicka społeczeństwie 2203 roku szansę na zdobycie najwyższego stanowiska w aparacie sprawowania władzy ma każdy. W celu wyznaczania kolejnych prezydentów dziewięciu planet został zbudowany specjalny mechanizm stochastycz- ny, który działa opierając się na kombinacjach cząstek elementarnych, a nosj. dla uproszczenia nazwę butelki. Wystąpić przeciw butelce, próbować przewidzieć jej ruchy albo ingerować w nie, znaczy porwać się na samą zasadę nieoznaczoności, z którą wygrana nie mieści się w ra- mach możliwości fizycznych. To, kiedy butelka drgnie, kiedy się zatrzyma i oczywiście kogo wskaże, stanowi zawsze niespodziankę. Czy jednak zastosowanie tego niezwykłego sposobu mia- nowania sprawujących władzę (bo wraz ze zmianą jednego człowieka na szczycie zmieniają się i podczepione doń winne grona) nie wydaje się nam szalone w porównaniu np. z trójprzymiotnikowymi wyborami? Prezydent, pre- mier, dyktator, generalissimus, krótko mówiąc facet nu- mer 1, tytuły są nieważne — powinien z jednej strony rządzić długo, by zrealizować wszystkie swe koncepcje, także te dalekosiężne. Z drugiej strony winien istnieć me- chanizm, który by mu nie zezwalał na forsowanie polityki zabójczej dla rządzonych. Dwie skrajności — gdzie leży złoty środek? Niewątpliwie podczas rckowań na temat skutków II wojny światowej Stalin górował nad partnera- mi doświadczeniem i autorytetem, między innymi dlatego, że od dwudziestu lat utrzymywał się przy władzy. Był zawodnikiem ostro wytrenowanym w polityce, znającym różne kruczki i sztuczki, nie wahającym się bezwzględnie korzystać z atutów ¦—¦ co pozwoliło mu wykolegować po- zostałych uczestników rokowań i właściwie podyktować im swoją wolę. Czyli: im dłużej jeden polityk przy wła- dzy, tym lepiej (jak dla kogo). Z tych samych faktów można jednak wyciągnąć odmienny wniosek: że tym go- rzej — i taki wniosek wyciągnęła Ameryka, skoro Roose- velt był pierwszym i ostatnim prezydentem rządzącym przez trzy kadencje. Loteryjny system wyłaniania prezydenta (zwanego ade- kwatnie Lotermistrzem) godzi obie skrajności, ma jednak to do siebie, że na miejsce tyrana nie musi przyjść liberał, a na miejsce głupca — człowiek wielkiego rozsądku. Cząstki elementarne swą ślepotą mogą sprawić wyniesienie na miejsce łotra i tępaka — jeszcze większego łotra i tępaka. Oddając mu do dyspozycji potężne narzędzia społeczność dziewięciu planet postępowałaby nierozważnie, a nawet wręcz nieobliczalnie. Dick zna na to taki sposób: wkrótce po mianowaniu nowego Lotermistrza ogłoszona zostaje tzw. Konwencja Łowów. Kto tylko ma ochotę, może nasłać na Lotermistrza legalnego mordercę, ale tylko jednego naraz. Mechanizm władzy w XXII wieku regulują prawa dżungli: kto za słaby albo za głupi, musi polec. Oczywiście coś takiego mógł wymyślić tylko Ameryka- nin, przyzwyczajony zarówno do częstych zmian ekipy rządowej, jak i do tego, że do prezydenta ktoś niekiedy strzela. Przed paroma laty, kiedy włączenie telewizora nie było jeszcze u nas zabiegiem daremnym, obejrzałem film produkcji USA o wyborach prezydenckich — Ten najlep- szy. Dwóch kandydatów o zbliżonych zdolnościach, po- parciu finansjery, a także wyborców — toczyło zakulisową walkę o wyeliminowanie rywala. Nie przebierali w środ- kach, a ponieważ trudne w Ameryce o człowieka niepo- szlakowanej opinii, spece od mass mediów skompromito- wali ich ohydnie w oczach milczącej większości. Gdy dwóch się biło, z cienia wysunął się trzeci i skorzystał, zostając „tym najlepszym". Pamiętam, iż odczułem jako intencję twórców filmu zasugerowanie widzowi, że me- chanizm wyborczy Ameryki to jeden wielki przypadek i że tytuł po zakończeniu filmu zapachniał gorzką ironią. Moim zdaniem zarówno wzmiankowany film, jak i Sło- neczną loterią wydała ta sama szkoła krytycznego myśle- nia o Ameryce i bystrego obserwowania, co się w tym wielkim i ważnym kraju dzieje. Dick nie darzył kapitalizmu sympatią i z tym poglądem się nie krył, chociaż całkiem prawdopodobne, że gdyby żył gdzie indziej, jego nienawiść straciłaby na sile. Za szczególnie wstrętne miał wielkie koncentracje kapitału i władzy, które w Słonecznej loterii przybierają postać pięciu Wzgórz: Oiseau-Lyre, Westinghouse, Farben, Sung oraz Imperiał. Uzależnienie pracujących obleka się tam w formę legalnego ubezwłasnowolnienia: stosunki między członkami tego społeczeństwa mają postać stosunków len- nych. Lennik pozostaje własnością opiekuna — łącznie ze swymi umiejętnościami, majątkiem, życiem. Takim spo- łeczeństwem rządzi się dobrze, a mechanizmy utrzymywa- nia przy władzy są szczególnie silne. Przyznam się, że odczuwam wobec tej książki pewnego rodzaju bezradność. Różni się ona od pozostałych książek Dicka, jest jakby „za świeża" — w tym sensie, że nie doszły w niej wyraźnie do głosu obsesje, które później bez reszty opanowały pisarza. Nie da się też powiedzieć, że poza sprawą władzy nic Dicka w Słonecznej loterii nie zajmuje. Krytyk, który starałby się przykładać do niej szablony, niechby i bardzo liczne, skazany jest na klęskę. Zawsze zostanie mu pewien nadmiar, z którym nie wiado- mo co począć, coś wystaje z każdej interpretacji — i owa niejednoznaczność stanowi element wspólny z pozostałą twórczością pisarza. Reszta to tylko domniemywania, przesłanki. Kiedy Bent- ley mówi: „Świat sam się rozpada. Wszystko jest cienkie, puste, metaliczne" — czuje się, że jeszcze krok, a zakwe- stionuje wprost realność postrzeganego świata. Kiedy Cart- wright mówi: „Dzieją się wielkie sprawy. Gwiazdy otwie- rają się jak róże. Ognista Tarcza czeka w pół drogi. Zmie- nia się cały świat" — to zupełnie jakbyśmy wraz z bo- haterami Człowieka z Wysokiego Zamku słuchali proroctw księgi I-cing. To właśnie kłębowisko przypadkowych sił, z których niewiadoma może za chwilę dominować, jest czymś stale obecnym w powieściach Dicka. W środku ciemności pojawia się kropla światła, rośnie, zalewa świat — lecz nigdy całkowicie. Pisząc Loterią Dick jeszcze nie zwerbalizował sobie prawd, w które wierzył, ale prze- czuwał je, przebijają one przez dialogi i sytuacje. W Człowieku z Wysokiego Zamku ma miejsce rozmowa pana Tagomi z hitlerowskim dygnitarzem, w wyniku któ- rej Frank Fink, Żyd, niespodziewanie odzyskuje wolność. W Loterii scenie tej odpowiada szarża Verricka, zakończo- na jego śmiercią. Tu i tam trwa dobra passa zła, zło się panoszy, jest butne i nieokiełznane. Już, już wydaje się, że nadchodzi moment jego ostatecznego tryumfu — i karta przewraca się na drugą stronę, zło zostaje skarcone, zdła- wione, przepędzone. Dick bardzo pilnuje, aby było w jego powieściach, ale toleruje je z trudem. W pewnym momen- cie traci po prostu cierpliwość, w jego bohaterów wstępuje nowy duch, ospały i strachliwy Cartwright zamienia się w swoje przeciwieństwo, a butny Verrick drzemie na blacie z kulą w sercu. Słoneczna loteria, debiutancka powieść Dicka, ukazała się w Ameryce w 1955 roku. Jestem przekonany, iż po- wstała w wyniku dalekiej ekstrapolacji amerykańskiej rzeczywistości, a nawet jako rodzaj osobistej zemsty za doznane przez autora niepowodzenia. Po prawie trzydzie- stu latach wymierzania światu sprawiedliwości Dick został obsypany przez fortunę, stał się sławny — i niespodziewa- nie odwołano go z tego padołu. Słoneczna ruletka odwołu- je nie prezydentów, a zwykłych śmiertelników. Jeśli o mnie chodzi, skłonny jestem uwierzyć W butelkę, Mini- max, a nawet w zawiadującego światem Lotermistrza. Oczywiście nie tutaj. Piętro wyżej. Philip K. Dick: Słoneczna loteria. Tłum. Jan Zieliński. Czy- telnik 1981, nakład 30 tys., cena 50 zł. Seria „z kosmonautą" ik Podziemny lud wychodzi na powierzchnię Igora Możejkę spotkałem dotąd dwukrotnie jako zagra- nicznego uczestnika spędów dla fantastów, organizowanych przez były OKMFiSF. Wysoki, krzepki, siwowłosy i siwo- brody — kojarzył mi się z wypitą wódką, dawną Rosją, popami, Rasputinem... najmniej z fantastyką naukową. A jednak ten właśnie Możejko, praktykujący historyk oriemalista, okazuje się teraz numerem dwa radzieckiej fantastyki, ustępując tylko samym braciom Strugackim. We wrześniu 1980 roku w Krakowie skarżył się Możejko na trudności wydawnicze, z którymi zmaga się w rodzi- mych oficynach. Opowiadał, jak to z czternastu złożonych utworów wydawca odesłał ponad dziesięć do poprawy, bo nie spodobała mu się ich wymowa. I poprawił pan? —< spytałem naiwnie, licząc po cichu na krzepiącą historyjkę, jak to pisarz postawił się wydawcy i w rezultacie postawił na swoim. Spojrzał na mnie uważnie. —¦ Wybacz, ale po- prawiłem. Mam liczną rodzinę, muszę ją karmić, ubierać i tak dalej, a książkę mogę wydać raz na cztery lata. Kirył Bułyczow (tak bowiem brzmi literacki pseudonim Możejki) publikuje w Polsce tyle, że można to porównać pod względem ilościowym z jego literackim urobkiem w ojczystym kraju. Najnowsza jego książka ukazuje się w tłumaczeniu z maszynopisu, o czym świadczy podwójne zastrzeżenie praw: autora i edytora w tym wydaniu. Cóż — znali czytelnicy radzieccy wcześniej od nas Ósmy krąg piekieł Borunia, możemy więc i my pozachwycać się wcześniej od nich Miastem na Górze Bułyczowa. Miasto na Górze jest przykładem przejmującej anty- utopii, a jednocześnie zastosowane rekwizyty i rodzaj me- tafory plasują ten utwór wśród dzieł podgatunku, który na- zywam fantastyką-maską. Radziecka science fiction, zwłasz- cza w tym najlepszym wykonaniu, dostarcza licznych do- wodów stosowania maski, że wspomnę tylko Drugi najazd Marsjan Strugackich. Utwory tego typu posługują się fan- tastyką jako kostiumem, a ich wymowa odnosi się jak najbardziej do konkretnej rzeczywistości. W ten oto sposób fantastyka (także i vv naszym kraju) przymierza się do cię- żarów nie na swoje siły, co oczywiście sprawia frajdę czytelnikom, ale nie cieszy tych decydentów kulturalnych, według których im bardziej książka przypomina gazetę, tym lepsza. Trochę o fabule. W podziemnym mieście żyją ludzie, którzy nigdy nie wychodzą na powierzchnię. Od wielkiej wojny minęło tak wiele lat, że pamięć o innym życiu zdążyła zaniknąć. Wspomnienie starego świata przetrwało w formie reliktowej legendy, powtarzanej po cichu, prze- kazywanej z ust do ust, gdyż jawne głoszenie takich he- rezji sprzeczne jest z prawem i religią. Prawdopodobnie podziemne miasto rozrosło się stopniowo ze schronu, w którym ukryli się przed kataklizmem mieszkańcy mia- sta. W miarę upływu czasu społeczność ta podzieliła się na „czystych" i „brudnych", według kryterium wykonywanej pracy. „Brudni" zamieszkali na najniższych poziomach, w najgorszych warunkach, mając za zadanie utrzymywać w sprawności systemy miasta i produkować na potrzeby jego właścicieli. Bułyczow zaczyna opowieść w tym momencie historii miasta, kiedy narastające stopniowo niezadowolenie na do- le przekształca się w nastroje rewolucyjne, a te z kolei wymagają stosowania coraz bardziej stanowczych środków represji. Najwyższy areopag — Rada Dyrektorów — oso- biście decyduje o skazaniu inżyniera Lemienia, znanego buntownika, dla ostrzeżenia i postrachu. Ale spiskowanie w grupach złożonych z najbardziej pogardzanych kategorii „brudnych" — rurarzy, tkaczy, górników — nie ustaje. Tajna policja dwoi się i troi, dając liczne dowody przy- datności. Na jednym z tajnych zebrań zostaje ujęty rurarz Kroni. Po przesłuchaniu, wtrąceniu do lochu, uwolnieniu i serii równie niespodziewanych zdarzeń wydostaje się jako pierwszy mieszkaniec podziemi na powierzchnię, gdzie akurat ziemscy archeologowie dokonują poszukiwań. Na- wet najbardziej niedomyślny czytelnik zorientuje się już, że w kaLakumbach wybuchnie rewolucja. Powieść Bułyczowa traktuje więc o zbuntowanej masie ludzkiej, ale i o władzy, której pali się grunt pod nogami. Próbując zadeptać zarzewie, Dyrektorzy roznoszą ogień na butach. Dyrektor policji Mekil, zwany także Glizdą, wzbierające nastroje usiłuje w łonie Rady wygrać na ko- rzyść swoją i resortu. Pragnąc zyskać wśród najwyższych na znaczeniu działa na dwie strony: z jednej szantażuje Radę Dyrektorów sytuacją i wymusza dostęp do nadzwy- czajnych środków, z drugiej zwalcza buntowników rzetel- nie, ponieważ jako argument przydatni mu są do czasu. O ile z Radą udaje mu się całkowicie, o tyle buntownicy, wsparci z powierzchni przez kosmitów, odgrywających tu rolę jakby doradców wojskowych i pomagających sprzęto- wo, niespodziewanie odnoszą zwycięstwo. Plan Glizdy pali na panewce — i, zwracając uwagę na podobieństwo kon- strukcji umysłowych szefa tajnej policji do pomysłów in- nych szefów tego typu, chciałoby się westchnąć: nihil novi... gdyby nie pewien szczegół, który daje do myślenia. Gra Glizdy uwzględnia ewentualność porażki. Posługu- jąc się podwładnymi, z klórych żaden nie ogarnia całości działań, w których uczestniczy, ani nie zna ich ostateczne- go celu, Mekil doprowadza do kataklizmu: zalania miasta, hut, źródeł energii — do wybuchu. Wielu podziemnych ludzi ginie u samego wyjścia z nory na jasny świat, bu- dząc wzruszenie czytelnika, że Jaś nie doczekał. To mi się wydaje największą zaletą powieści: ukazanie w sposób nagi prawdziwych celów sfer decydenoko-poli- cyjnych, ich mentalności i troski o własne tylko interesy. Ich dewiza brzmi: jeśli zginiemy, cały świat niechaj ginie razem z nami. Świat bez nas nie ma prawa istnieć! Ro- botników podziemia, chciałoby się powiedzieć — roboli, traktuje się jak bydło i trzyma jedynie po to, by bogacić się na ich krzywdzie. Wielce smutna jest konkluzja Buły- czowa, że każda kupa odpadków, nawet najbardziej cuch- nąca, wytwarza elitę władzy, która żyje w przepychu — oczywiście na miarę kupy śmieci. Gdyby jednak zmienić stosunki społeczne, może dałoby się przemienić kupę w coś szlachetniejszego? Rządzący nie widzą w tym interesu, gdyż wtedy prawdopodobnie straciliby władzę. Raczej bro- nią swego z hasłem na ustach: „Po nas choćby potop!" Spodziewałem się takiej książki od polskich autorów: mógłby ją napisać choćby Zajdel. Co zmienia fakt, że autorem jest Rosjanin? Mogę zrozumieć naszych autorów, którzy tworząc na kartach powieści rewolucje bądź tylko je zapowiadając, oglądają się na kosmitów, ale żeby rów- nież Bułyczow w kosmicznym wspomożeniu upatrywał na- dziei na lepszą przyszłość? Obalenie despoty jest takim momentem historycznym, w którym ujawniają się odarte z propagandowych koko- nów zaszłości. Społeczność pod uciskiem ma świadomość,, że jest oszukiwana, nie wie tylko, do jakiego stopnia. I właśnie te historyczne przełomy, kiedy władza leży na ulicy, ukazują wypreparowane ze społecznej gleby drzewo, wkorzenione w każdego z obywateli, a na górze szumiące listowiem chorągwi, parad, protokołów dyplomatycznych. Piewcą takich momentów dobierania się do kraba, usado- wionego na narodach, jest w .naszej literaturze Ryszard Kapuśeiński. Dosyć przygnębiający wniosek wynika z jego relacji z różnych stron świata: rewolucja przeważnie wię- cej spraw zaczyna niż kończy, więcej problemów gmatwa niźli rozwiązuje. Dziw, że ziemscy archeologowie, dla któ- rych winno to być historycznym abecadłem, nie odżegnali się od interwencji. Ryzyko polega na wyrwaniu narodu z nieszczęścia i pchnięciu być może w nieszczęście jeszcze większe. Kto zaliczył Kapuścińskiego, nie uwierzy Buły- czowowi, że wszystko potoczy się jak po maśle — czymże bowiem w historycznej skali jest te parę tysięcy zabitych przez Mekila? Duszą rewolucji w Mieście na Górze autor uczynił rura- rza, obok szczurołapa najbardziej pogardzane indywiduum w podziemnym świecie. To nie przypadek, a symbol, że rurarz z samego jądra ciemności dotarł do największego światła. Nie przypadek, że właśnie rurarz był w stanie do- konać tak wielkiego przeskoku. Nie należy stąd wyciągać pochopnego wniosku, że byle obszarpaniec jest do tego zdolny, bo ma rewolucję w genach. Raczej odwrotnie: to despotyczny system rządów, systematyczne pozbawianie lu- dzi praw powoduje, że wśród obszarpańców zwiększa się liczba ludzi światłych, zdegradowanych, zepchniętych do podziemia przez krótkowzroczną, małostkową władzę, z któ- rą odważyli się wejść w konflikt. Od nich zaczyna się jej koniec. Kirył Bułyczow: Miasto na Córze. Tłum. Tadeusz Gosk. „Iskry" 1983, nakład 5 tys., cena 80 zł. Seria „Fantastyka — Przygoda" ił ił it ił Myszy podchodzą ze wszystkich stron My tu gadu-gadu, a w strefie między gettem i głównym nurtem znowu doszło do próby przemytu, podjętej tym razem przez pisarza z tamtej strony Tatr, Ladislava Fuksa. Jest to twórca w swojej ojczyźnie uznany, a także poza jej granicami; gdyby mnie spytano, co go wyróżnia wśród innych, rzekłbym, że skłonność do stosowania rozmaitych poetyk. Fuks jak gdyby ciągle przymierzał rozmaite spo- soby do tego, o czym chce mu się wrzasnąć — i ciągle nie mógł się zdecydować. Ciągle niezadowolony z efektu. W przeszłości wykazywał skłonności do literatury sensa- cyjno-ikryminalnej, ale ani to nie była czysta sensacja, ani czysty kryminał. Tym razem spodobała mu się jedna z klasycznych form fantastyki naukowej — antyutopia. Tłumacz i autor posłowia daje nam wprawdzie do wybo- ru, jak traktować Myszy Natalii Mooshaber, wymieniając jeszcze pamflet, baśń, groteskę, polityczny horror, a w koń- cu moralitet, ale każdy inny wybór prowadziłby jedynie do kłopotliwych pytań (pamflet — a na kogo? baśń — cóż na to dzieci?) ani na jotę nie rozjaśniając obrazu. Czy zastosowanie przez autora jakiejkolwiek konwencji da się — przy zastosowaniu odpowiednich metod deszyfracyj- nych — zamienić na jasne, klarowne przesłanie, po którym pozostaje tylko westchnąć lub splunąć wzgardliwie — tego nie jestem pewien. Raczej każdy, kto nie chce bądź nie może pisać o pewnych sprawach wprost, naraża się na rozumienie bardziej chrome i mniej masowe. Musi być w sytuacji Ladislava Fuksa, a także każdego, kto się chwy- ta wybiegów zamiast sypać wprost, o co chodzi — jakaś rozpacz w poczynaniach, niewiara w ostateczny sukces, a także w sens tej szarpaniny. Może się mylę, ale wydaje I mi się. że te akurat elementy są dużo wyraźniej widoczne- w Myszach — książce przecież spoza getta SF — niż. w przeciętnej produkcji kogoś z klanu, nawet posługu- jącego się świadomie fantastyką jako maską. Pani Mooshaber, stara samotna kobieta, jak może zmaga się z życiem. A życie w jej kraju bynajmniej do łatwych nie należy. Przed ponad pięćdziesięcioma laty prawowita władczyni została uwięziona czy zgładzona, a rządy objął tvran. Jak mówi okrągła formułka do recytowania przez dzieci w szkole, księżna wdowa Augusta nadal „panuje wspólnie z przewodniczącym Albinem Rappelschlundem jako jedyna i najwyższa władczyni". W państwie kwitnie terror, o czym wnioskujemy stąd, iż coraz to nowe obiekty przeznacza się na więzienia, jednym zaś z częstych tema- tów propagandy jest nowe więzienie na 500 osób na Księ- życu. Jak się to ma do wyglądu przeciętnej ulicy, pozo- stawiam dociekliwości czytelnika, ponieważ związek mię- dzy sposobem sprawowania władzy gdziekolwiek a prefe- rowanymi formułami życia i myślenia istnieje zawsze, jak- kolwiek nie zawsze tak kłuje w oczy jak u Fuksa. W tym miejscu przypomina mi się pierwszy film Piotra Szulkina, Golem. Jeśli coś z tego filmu zostaje w pr.mięci, to na pewno dwie rzeczy: wizja plastyczna oraz przeraźli- wa pustka tego świata, w którym jak gdyby ocaleli poje- dynczy ludzie — i nic albo niewiele więcej. Człowieko- wi — ba! każdej formie rozumnej — niezbędna jest do życia jakaś bio-, socjo- i technosfera, jakieś rzeczy i książ- ki, które ktoś musi wytwarzać i pisać, jakieś budynki i struktury organizacyjne, a gdy tego wszystkiego nie ma, potęguje się wrażenie nierzeczywistości zakomponowanego w ten sposób świata. Tak było u Szulkina w Golemie i tak jest u Fuksa w Myszach. Można uznać oczywiście ten świadomy zamysł za błąd, wszak zawsze, nawet po ka- tastrofie atomowej, która wszystko wysterylizuje, ludzie bę- dą musieli kłaść jakiś pokarm do gąb — póki ich życia; faktem jednak pozostaje, że w stotalizowanych formacjach społecznych rozmaitość form — wszelkich — ulega daleko idącej redukcji. W szczególności dotyczy to form zachowań społecznych; wszyscy to samo jedzą i to samo myślą, i tak samo marnie chodzą ubrani, i podobnie źle mieszkają. Miasta różnią się od siebie co najwyżej nazwami, ulice — nawet nie, bardzo rzadko człowiek ma szansę zostać za- skoczonym przez coś kolorowego. Taki właśnie przygnębia- jący krajobraz opisuje Fuks: sklepy, gwiazdoloty, pociągi wyłaniają się skądś na krótko — i zaraz znikają, podobne do teatralnych rekwizytów. Podobnie ludzie: wszyscy tacy sami, gdyby pozamieniać nazwiska, nikt by nie zauważył. Właściwie z ludźmi jest jeszcze gorzej, to już nie ludzie, a manekiny, marionetki. Fuks przyporządkował im okreś- lone gesty, sposób mówienia czy śmiechu, timbre głosu — i te cechy nie ulegają zmianie przez cały czas. Pani Moos- haber bez przerwy potrząsa czarną torbą, jej syn Wezr spogląda jasnym chłodnym okiem, córka Nebula przeciąga się i ryczy, dozorczyni przyspiesza kroku i dotyka dekoltu itp. Spotykamy się niby ze światem żywym, a jednak prawdziwie znieruchomiałym, wszystko wygląda jak zato- pione w szkle, niekiedy komuś udaje się nadludzkim wy- siłkiem poruszyć ręką czy kiwnąć głową, ale z dnia na dzień wymaga to większego wysiłku. Niezwykle ciekawy jest język, a raczej ów szczątek, ogryzek języka, którym posługują się bohaterowie. Pa- cyfikacja społeczeństwa zachodzi i od tej strony. Język oficjalnej propagandy od dawna składa się ze słów, któ- rym nie odpowiadają żadne znaczenia; operacje propagan- dowe zamieniły się więc w żonglerkę czysto mechaniczną. Skoro operacje na słowach nie odpowiadają już operacjom na desygnatach, zatem słowo przestało służyć przekazowi czy wymianie myśli, a stało się tylko narzędziem oficjal- nego ceremoniału, którego na dobrą sprawę nikt w My- szach Natalii Mooshaber nie potrzebuje — ani władza, ani rządzeni. A jednak rytuał trwa — do końca. Jak to się dzieje, że na zalanej szkłem scence panopti- cum coś się zaczyna zmieniać? Tym, co obezwładnia ludzi, jest strach, przerażenie perspektywą utraty drogiego życia. Ale pewnego dnia na skalę masową pojawia się świado- mość, że lepiej nie żyć, niż żyć jak do tej pory — ludzie wylęgają na ulice, Albin Rappelschlund zostaje aresztowa- ny, wychodzą na jaw jego liczne zbrodnie — jest odgry- wany stary schemat. Właśnie przeczytałem Szachinszacha Kapuścińskiego — w Iranie wyglądało to tak samo. Język, którym posługują się ludzie, chociaż taki zdewa- stowany, okazuje się i tak najbardziej żywym elementem tej powieści. Jak dziwacznie brzmią w pewnym momencie nowej sytuacji komunikaty oficjalnego radia, zestawione z wiadomościami z satelity (niezależna stacja): „Podburzo- ny lud wtargnął przed chwilą do Muzeum Pokoju im. Albina Rappelschlunda i usiłował zniszczyć cenne zbiory brani, które się tam znajdują (...). Prowincja świętuje god- nie i mądrze — głosił spiker — dawno już nie ścinamy żyta kosą, nie stawiamy ręcznie snopków, nie naprawiamy ręcznie kół, kół wozów drabiniastych, mamy maszyny. A stogi na polu też należą dziś do przeszłości". Historia toczy się swoim własnym tempem i czasem niepokojąco przyspiesza, upadający tyran coś mamie na swoją obronę, jego radio przypomina, że „w naszym kraju produkuje- my wspaniałe mrożone kremy, mamy kioski ze szkła i la- minatu, latamy na Księżyc". Tak to właśnie bywa. Ginie stara tyrania przy akompaniamencie nowomowy, ale umie- ra również prawowita władczyni, która na poły zdążyła zapomnieć, kim naprawdę jest. Upłynęło przecież tyle lat... a kiedy człowiek długo udaje kogoś innego, staje się nim i na to nie ma rady. Szczury w powieści Fuksa symbolizują osaczające ludzi przerażenie. Euforia potrwa zapewne krótko: nowy tyran zastąpi starego, zmienią się trochę szkolne formułki, ra- diowe audycje, coś niby drgnie —¦ lecz do zasadniczych przeobrażeń nie dojdzie. A jeśli inawet myszy wyniosą się z najbliższej okolicy, to przecież gdzieś się podziać muszą. To bardzo żywotny gatunek. Zawsze gdzieś pozostaną aktualne słowa Edwarda Murrowa, skierowane do Ame- ryki trzymanej za gardło przez senatora McCarthy'ego: „Żaden człowiek nie jest w stanie sam sterroryzować ca- łego narodu, chyba że my wszyscy staliśmy się jego po- mocnikami". Ladislav Fuks: Myszy Natalii Mooshaber. Tłum. Andrzej Babuchowski. Wydawnictwo Literackie 1983, nakład 10 tys., cena 140 zł Hiobstwa Ignatza Yitkatza Wymarzonym stanem do czytania Vitkatza jest stan kaca. Mówię rzecz iasna o kacu supergigancie. Budzi się człowiek rano w stanie dużego wycieńczenia fizycznego, a do tego uderza go w łeb wiadomość, że wczoraj w po- szukiwaniu wódki puścił z dymem lewobrzeżną część Ryb- nika i w głuchą noc bił się na pięści z siłami samoobrony, utworzonymi ad hoc przez autochtonów — o, przynajmniej coś takiego. Rano po takich incydentach (czy normie — u niektórych) Vitkatz jest tym, czego potrzebuje zdemolo- wany organizm. Muszę tu skromnie przypomnieć, że jestem autorem popularnego hasła, które niedługo już powinno zacząć robić furorę: „Organizm twoim najlepszym (jedynym) przy- jacielem". Z każdej z dwóch wersji hasła wynika, iż od czasu do czasu powinniśmy coś dla organizmu zrobić. Niestety, kto by chciał do połowy 1980 roku uraczyć organizm Pożegnaniem jesieni Witkacego, skazany był na górnictwo (wydobywanie spod ziemi); po opubliko- waniu w roku 1927 nakładem firmy F. Hoesick Pożegna- nie jesieni nie ujrzało u nas światła dziennego. Owszem, wydali rzecz Szwajcarzy w 1979 roku w Lozannie, w serii klasyki literatury słowiańskiej, ale u nas nie. Dopiero teraz. U nas do takiej klasyki podchodzi się, ba! skrada — latami, z rozwagą, ostrożnie. Jak się już wyda, znowu na pięćdziesiąt lat spokój. Tak że ewentualni dobroczyńcy własnych organizmów zaproponowanym wyżej sposobem muszą okazać wstrzemięźliwość. Na szczęście nie ma ich wielu. Skoro w kwietniowym numerze „Odry" Mirosław Ra- tajczak zarzuca Michałowi Misiornemu, że „nawozi inte- lektualnie" Pożegnanie jesieni, przez co pointują się kata- stroficzne wizje Witkacego, więc i ja spełnieniu tych wizji przypiszę tak długą nieobecność wśród nas kluczowego utworu polskiego czarno wid za. Sprawdziło się wszystko co do joty, ale czy to jego wina? Założę się, że on tego nie chciał. Właściwie jak tak spojrzeć na Pożegnanie jesieni okiem prostego czytelnika, to mamy do czynienia z powieścią towarzyską, by nie powiedzieć wręcz — z romansem. Przez cały czas spotykamy się ze ścisłym kręgiem bohaterów, którzy dręczą siebie i siebie nawzajem, a do szczególnie ciasnego imadła dochodzi w przypadku stosunków dam z kawalerami. Z tych zwłaszcza para Bazakbal — Hela Bertz daje sobie do wiwatu; chcąc pobyć z sobą (nieprze- sadnie długo) eliminują konkurencję nawet za cenę zbrodni, czyli jest to miłość występna, destrukcyjna jak diabli. O diabli, diabli, powiedziałby papa Gombrowicz. Te wyuzdane próby zniszczenia partnera w sobie i poza sobą o tyle mają znaczenie, iż stanowią część większej całości. Witkacy nie ukrywa — ba, podkreśla to wielo- krotnie — że pokazuje świat, który ginie. Dziś jest, jutro po obudzeniu możemy go nie zastać. Co gorsza, w więk- szym lub mniejszym stopniu świadomi tej sytuacji są wszyscy bohaterowie, lecz nie czynią nic, by się uratować. Nie są w stanie wykonać radykalnego cięcia w życiorysie; owszem, są radykalni, i bardzo, lecz wtedy, gdy pasuje to czyhającej na nich zagładzie. Trochę tak, jak gdyby istniał rodzaj społecznej entropii, przeciwko której zbuntować się niepodobna i wszystko, co można jeszcze zrobić, to ma- lowniczo skłonić głowę pod topór. Takim sosem podlane są wszystkie ważne utwory Witkacego, bo takim sosem podlany był jego umysł, gdy się trudził nad perspekty- wami tak zwanej ludzkości. Naczelny bohater Pożegnania, Bazakbal, przedstawia sobą okaz ginącego dinozaura. Świadomy — powtarzam — nieodwracalności wyroku nie jest w stanie niczego prze- ciwstawić biegowi wypadków. Wie, że unicestwienie to kwestia czasu, więc jego ciekawość ogranicza się jedynie do kwestii — jak? Nowa sytuacja kojarzy mu się z czymś straszliwym, z kataklizmem, po którym nie da się żyć za cenę żadnych kompromisów, nigdy. W związku z tym Pożegnanie jesieni wydaje mi się ilustracją ostrego ewolu- cjonizmu przetransportowanego na tereny społeczne. Dino- zaury przeznacza się na straty, a Sajetan Tempe, przed- stawiciel nowej rasy chyżych, sprytnych ssaków oznajmia im wyrok tymi słowy: „Jesteśmy na przełomie historii i wszystkie gatunki są dziś jeszcze reprezentowane. Życie przejdzie obok niektórych z nich — o ile litościwie nie rozgniecie ich mimochodem — i zostawi na wymarcie w nędzy moralnej, jakby na bezludnej wyspie osamotnie- nia, wśród mrowia tworzącej się nowej ludzkości. Stam- tąd, jak z loży, mogą sobie patrzeć na koniec ich świata"'. Powieść, ukończona w połowie 1926 roku, rozgrywa się w Polsce, w przyszłości nieokreślonej. Takie odniosłem wrażenie, jakby Vitkatz miał chęć powiedzieć: to się może stać choćby jutro. Dotychczasowy porządek społeczny pada pod ciosami kolejno po sobie następujących trzech albo czterech rewolucji — zaczyna się od zagarnięcia władzy przez generała Bruizora. kończy opanowaniem kraju przez niwelistów-degrengolistów, jak się autor próbuje w pew- nym miejscu półgębkiem naśmiewać. Wydarzenia rozgry- wają się w głębokim tle, ale już wkrótce ujawniają prze- możny wpływ na życie Bazakbala i otaczających go deka- dentów, którzy według nowej doktryny mają być użyci bądź zmieceni. Bazakbalowi udaje się wprawdzie opuścić kraj wraz z Helą, lecz ciężki dinozaur nie może odbiec daleko. Wraca zastając orwellowską sytuację, kraj dokład- nie odarty z wszelkiego zbytku, poszarzały, wypełniony przeraźliwą biurokracją — i na tych zgliszczach zamierza jeszcze powegetować. Atoli przy próbie przypadkowego przekroczenia granicy (z drugiej strony — żeby było śmieszniej) zostaje ujęty i bez ceregieli rozstrzelany, bo takie właśnie panuje prawo, oparte na strachu. Umiera świadom, że w przypadku tym realizuje się prawidłowość ogólniejszego typu, ale i olśniony dokonanym właśnie od- kryciem, że i pomysły niwelistów nie wyprowadzą ludz- kości ze ślepego zaułka. Ostatni rozdział, jak wspomniałem, to czysty Orwell z jego zakazaną miłością. Bazakbal chcąc fizycznie zanu- rzyć się w kobiecie (a dotąd przywykł rżnąć wszystko, co się rusza) zmuszony jest odbyć wycieczkę za miasto i ko- rzystać z łona przyrody, gdyż wśród realizacji zadań nie ma miejsca na takie błahostki, nie mówiąc już o tym, że sytuacja mieszkaniowa bardzo się pogorszyła. Najprostsze życiowe sprawy wymagają konspiracji, każdy pracuje od §wiatu do zmierzchu — i nic z tego nie ma. „Wszyscy ginący ludzie przyzwyczajali się powoli do tego stanu chronicznego kryzysu. Przeżyć dzień, zapełniając go byle czym, byle tylko nie myśleć o tym, co będzie — to było głównym zadaniem". Z trójcy świętej religia-filozofia-sztuka też nie nadcho- dzi żadne ocalenie. Wielebny ksiądz Wyprztyk mówi wręcz o niimikrze i zdjęciu sutanny, a nawet pozornym przy- stąpieniu do niwelistów: „Męczeństwo dla formy zewnętrz- nej jest rzeczą śmieszną" — twierdzi z całą powagą. Po- zostają: gorzała, kokaina, obłęd. Różne dinozaury wybie- rają różne formy. Ale zanim wyzioną ducha, nacierpią się straszliwie. W normalnej powieści pisze się o bohaterze: poszedł, zaszedł, przybył albo w ogóle całą drogę się opuszcza, bo nic ciekawego. U Vitkatza bohater nie zrobi kroku bez wyrwania sobie z półtora metra flaków i poszperania twardą ręką masochisty wśród najbardziej bolących orga- nów. Vitkatz nie kocha swoich bohaterów, są mu nie- nawistni. Bazakbala wykańcza wiadomo jak, a np. Bunga z 622 upadków Bunga nadziewa oczodołem w pewną bez- gwiezdną noc na_ostrą gałąź świerkową — byle tylko facetowi dopiec^ Zastanawiam się: na ile nasz świat po- dobny jest do świata gasnącej jesieni? (wszędzie, wszędzie rozsiane liście dekadentyzmu). Wykrętnie powiem — nie wiem. Mało się jeszcze znam ma świecie. Wiem na razie jedno: nie lubi, gdy go zawczasu demaskować. Dlatego zawsze bardziej opłacało się prorokować fałszywie, bujać w obłokach, gadać co ślina na język przyniesie. Dotyczy to nurtu fantastyki przewidującej, ale nie wyłącznie. A gdy się gada z sensem, jak Vitkatz, nigdy nie można ręczyć za skutk"i7) Stanisław Ignacy Witkiewicz: Pożegnanie jesieni. Państwo- wy Instytut Wydawniczy 1983, nakład 30 tys., cena 200 zł ił ił ił ił Wizja lokalna 1999 Cóż bardziej szalonego nad potraktowanie powieści nie- jakiego Vitkatza jako utworu science fiction i omówienie go tutaj zgodnie z regułami krytyki gatunku? Trzeba przy- jąć konkretną postawę wobec faktów, które zachodzą na naszych oczach, nie chować głowy w piasek. Miesięcznik „Fantastyka" uznał za stosowne nie zauważyć Nienasyce- nia — bo o tej książce będzie tu mowa; z kolei wspomniał 0 niej Antoni Smuszkiewicz w Zaczarowanej grze, pracy omawiającej dzieje gatunku SF w Polsce. Komu wierzyć? Radziłem się samego mistrza, którego twarz spogląda na nas z okładki, odbita w potrzaskanym lustrze (dość to ograny ostatnio motyw u plastyków). Motto do Nienasycenia pochodzi z Micińskiego: „Ja, wybierając los mój, wybrałem szaleństwo" i podobno koresponduje z całym życiem Vitkatza, który bardzo silił się na demo- nizmy i w ogóle nienawidził żyć zwyczajnie. W Gwałcie na Melpomenie Słonimski pisze, jak to kiedyś w Zakopa- nem Vitkatz roztoczył przed nim cały swój demonizm 1 wręcz wychodził ze skóry, by zaimponować gościowi, co tamten tylko skwitował słowami „Kochany, poczciwy Wit- kacy". Dla kogoś, kto przejrzał Vitkatzową pozę, łatwo traktować autora Nienasycenia z pobłażaniem, ignorować jego wściekłe błyskanie białek i skręcanie się, żeby — jak byśmy powiedzieli dziś — zaszpanować. Jeśli zabieram się do Nienasycenia jak do książki SF, to nie dla okaza- nia lekceważenia, a przeciwnie: chcę udowodnić, iż nawet tak niedoceniany na terenie SF autor jest w stanie spro- stać surowym kryteriom gatunku. Najwyższy też czas, by zaczerpnąć pełnymi garściami spoza getta i dowartościo- wać się tą glątwą. Stoi za mną przyzwolenie autora, akceptującego, jako się rzekło, wszystko co szalone. Komu i tego byłoby mało, niech go przekona argument ostateczny: otóż uważam, że pisanie dziś o Nienasyceniu jako o utworze SF, wprawdzie nie zanadto typowym, jest nie tylko dopuszczalne, ale wręcz jedynie możliwe; pisać o Nienasyceniu inaczej jak o powieści SF to jakby nie pisać w ogóle. Oto dlaczego mam czelność tak spojrzeć na moje zadanie: wybierając los recenzenta tej książki wybrałem szaleństwo. Nienasycenie powstało pod koniec lat dwudziestych, w sytuacji dość specyficznej. Wystarczyło nie zamykać uszu na głos zdarzeń, aby rozumieć, że oto coś zmienia się na świecie. Wbrew pozorom umiejętność orientowania się w pląsach autobusu z napisem Historia należy do rzad- kości; posiadał ją Witkacy jako jeden z kilku, może kilku- nastu ludzi w Polsce. Wierzę, iż postrzeganie tego, czego żadną miarą nie chcą spostrzec inni, może doprowadzić do samotności inkrustowanej z jednej strony cierpieniem, z drugiej—postępującym zgorzknieniem. Ewolucja takiego człowieka prowadzi przez rozmaite jęki i wierzganie — prosto ku schizofrenii. Jeśli bowiem widzimy to, czego nie widzą inni, nasza właściwość staje się drzazgą w oku, czyli odchyleniem od normy — a czymże innym w potocz- nym rozumieniu jest obłęd? Jakież to ważkie przemiany zachodziły w tym spokoj- nym, zdawałoby się, czasie? Skończyła się I wojna świa- towa, która w oczach wielu uchodziła za nieprześcignione delirium ludzkości. Świętowano dziesiątą rocznicę rewo- lucji październikowej, której konsekwencje także dawały Europie do myślenia. Pojawiały się coraz to inne ruchy masowe, cywilizacja zaś przedstawiała się jako wzniesiona z trudem budowla, która wymyka się spod kontroli i lada chwila może sypnąć nieprzyjemnymi niespodziankami. Wi- zjonerzy, do których Witkacy należał, czuli przez skórę, że kończy się pewna epoka, i bali się definiować to, co nastąpi po niej. Niemniej próby takie zostały podjęte. Historia wyda- wała się jeszcze groźniejszym fatum, nie rządzącym się żadnymi logicznymi prawami — lecz znaleźli się ludzie, którzy na siłę próbowali doszukiwać się w niej regular- ności. Parę lat temu spotkałem się z poglądem, że obo- wiązują w tej mierze cykle 124etnie (w Polsce wydarzę- nia 1956, 1968, 1980 — wynikałoby z tego, że do 1992 roku mamy spokój). Poszukiwania skoncentrowały się właśnie na zdekonspirowaniu owych cykliczności czasowych, jak i określeniu formacji społecznych, które po sobie nastę- pują. Wynik spekulacji był mało zachęcający: w wydanym w 1918 roku dziele Zmierzch Zachodu Oswald Spengler, poza tezą zawartą w tytule stwierdzał, iż dzieje podlegają rozwojowi o charakterze fazowym, zaś przeskoki między kolejnymi formacjami dokonują się poprzez wojny. For- mułował także pewne wnioski i rady pod adresem cywili- zacji zachodniej, ale bez większej wiary, sceptycznie. Praca ta uzyskała światowy rozgłos, znał ją także Wit- kacy. Co więcej — w jego umyśle wywody Spenglera trafiły na podatny grunt. W Nienasyceniu znajdują się liczne echa Zmierzchu Zachodu, a także dzieł innych myś- licieli, którzy podjęli wątek Spenglera (np. Ortegi y Gas- seta). Polska końca XX wieku mało się tu różni od Polski sprzed II wojny światowej: nieobecna jest technika, brak radykalniejszych zmian społecznych, gdzieś tam zbierają się komuniści, ale wiodące klasy społeczne to ziemiań- stwo i arystokracja. Należy wątpić zatem, czy wizja przy- szłości była celem Witkacego, czy raczej zamierzał wy- artykułować swoje strachy, obsesje, przeczucia — ostro zaprawione szyderstwem i kpiną, bowiem robak obłędu zdążył już zdrowo stoczyć jego duszę. Obłęd gra w książ- ce rolę pierwszoplanową: można uznać, poza łatwym spo- strzeżeniem, iż bohaterowie poddali mu się bez walki, że to świat zapadł na wariactwo, pociągając za sobą całą resztę. Pod koniec lat dwudziestych katastrofizm okrzepł i zy- skał na popularności. W Polsce ukazały się rozprawy Zna- nieckiego (Upadek cywilizacji zachodniej) i Zdziechowskie- go (Europa, Rosja, Azja. Szkice polityczno-literackie), a także trochę beletrystyki: Stefana Barszczewskiego Czan- du. Powieść z XXII wieku, Wacława Niezabitowskiego Huragan ze Wschodu, Bogusława Adamowicza Triumf żół- tych, Jerzego Brauna Biały czy żółty. Również sam Witka- cy prócz Nienasycenia wydał inną katastroficzną powieść, Pożegnanie jesient Świadczy to wszystko o tym, że wizja Europy zagrożonej wschodnim najazdem przybierała na sile. Europa jawiła się starym człowiekiem, który musi odejść, umrzeć, zrobić miejsce innym, bo jego czas prze- minął- W Nienasyceniu Chińczycy, którzy przyszli zza Uralu, zdobyli Moskwę, nieco czasu zmitrężyli na rzeziach — oparli się w końcu o wschodnie rubieże Rzeczypospolitej. Naczelny wódz sił polskich wydaje im bitwę i już na placu boju, przekonany, iż w ten sposób niczego nie zmieni, postanawia poddać armię. Chińczycy wkraczają, rozpusz- czając w sobie podbitą społeczność i wprowadzając obo- wiązkową religię według nauk Murti-Binga (pisze o niej Miłosz we wstępie do Zniewolonego umysłu). Naczelny wódz zostaje ścięty, ci, co przeżyli, powoli osuwają się w obłęd, kurtyna zapada. Obłęd nie tylko pomaga bohaterom dostosować się, czyli przeżyć, jest interesujący jako godna opisu kategoria zja- wisk indywidualnych i społecznych, ale przede wszystkim jako metoda. Świat opanowany przez obłęd można zrozu- mieć tylko za pomocą obłędu — stąd deformacje, typowe dla Witkacego, tu osiągają wymiar bez mała filozoficzny. Przypomnijmy sobie choćby Philipa Dicka z jego obsesją dotarcia do prawdziwego świata, do czego jedną z nie- zawodnych dróg miało być szaleństwo. Raz uległszy obłędowi, Witkacy już nie wydobył się z jego oplotów. Zbyt wiele świadczyło, że jego katastro- ficzna wizja zaczyna się spełniać. Kiedy czytam Niena- sycenie i myślę o 18 września 1939 roku, dniu, w którym jego autor popełnił samobójstwo, między tymi dwoma fak- tami nie widzę sprzeczności. Jest tylko strach, maskowany kpiną i świadomość nieodwracalności wyroku, bez wzglę- du na to, ile czasu dzieli od jego wykonania. Stanisław Ignacy Witkiewicz: Nienasycenie. Państwowy In- stytut Wydawniczy 1982, nakład 30 tys., cena 240 zł Czerwony smog Wiktor Żwikiewicz jest jak góra lodowa: znamy go tylko kawałek, a cała reszta pozostaje ukryta. Pisarz czynny od ponad dziesięciu lat, należy moim zdaniem do ścisłej czo- łówki polskiej fantastyki. Wcześnie dosięgła go popular- ność, może nawet za wcześnie — w efekcie poza znajo- mością nazwiska, kojarzonego z wysokim poziomem opo- wiadań, przeciętny czytelnik mało o tym autorze wie. Nie jest dobrze pod tym względem, skoro nawet specjalista z branży, za jakiego wypada uznać Antoniego Smuszkie- wicza, wyrzuca Żwikiewiczowi w Zaczarowanej grze, że tak mało pisze. Wszystko można zarzucić Żwikiewiczowi, tylko nie le- nistwo -— jak sam obliczył, ma na koncie około 3000 stron i z dziesięć tytułów (m.in. Imago, Delirium w Tharsys, Kosmodram Machu Picchu, Sarkoma II, Jawnogrzesznica). Książki te będą się teraz stopniowo ukazywać, odsłaniając z coraz to innej strony niepospolity talent i pomysłowość urodzonego w 1950 roku autorjj/1 Zapoczątkowała tę serię Druga jesień, będąca debiutem powieściowym (sic!) Żwikiewicza. Napisana w 1977 roku, odczekała przepisowe pięć lat, co jest najlepszym dowo- dem, że nasze wydawnictwa nie uznają artystycznych prio- rytetów i obce im jest stosowanie przywilejów nawet wobec autorów bardzo na rynku cenionych. Druga jesień trafiła najpierw do „Czytelnika", tam została odrzucona przez ponurych i ubogich myślowo recenzentów, by osta- tecznie ukazać się w serii Wydawnictwa Poznańskiego. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, iż sytuacja recenzenta tej książki nie należała do wygodnych ani w 1977 roku, ani nie należy teraz. Pod względem konstrukcji utwór sta- nowi tryptyk, którego tylko pierwsza część, mozaikowe obrazki ze świata, demonstrowane czytelnikowi jak wido- kówki, kojarzyć się mogą z klasyczną SF. Coś się dzieje ze światem i symptomy zmian są coraz wyrazniejsze, coraz bardziej natarczywe. Zmienia się flora, fauna, kobietom odmienia się kolor włosów, stare sęki puszczają pędy o twardości diamentu i tak dalej — aż w końcu ulice wielkich miast (czy tylko?) spowija czerwony opar, w któ- rym się nie da żyć, a który sięga do wysokości czter- dziestego piętra. Nikt spośród ocalałych nie wie, co się stało, padają ciekawe przypuszczenia: biosfera się wściekła, a może kosmiczne bakterie zaatakowały Ziemię w ra- mach manewrów panspermijnych? Wysoko w górach, wśród tych, co mają się zdrowo i dysponują jeszcze jakim takim sprzętem, trwa walka o władzę. Temu ostatniemu, żałosnemu porywowi ludzkości Żwi- kiewicz poświęca ledwo wzmiankę, wbrew wszelkim za- sadom przerywając tu naturalny ciąg narracji i oddając się pozornie mało związanym z poprzednimi wydarzenia- mi rozważaniom autotematycznym. Otwiera się powoli drugie skrzydło tryptyku i trzeba cierpliwie wyczekać, aż się ukaże w pełnym świetle, a i opłaca się uważać po drodze, bo nie wiadomo, co dalej może okazać się ważne. Kto się spodziewał po Żwikiewiczu typowej sztancy SF, tu stanie z otwartą gębą, niczego nie rozumiejąc, puszcza- jąc jedynie słabe prądy z mózgownicy, bo też środkowy fragment jawi się jak wyjęty z awangardowej powieści współczesnej, tak do niej pasuje formą i rekwizytami. Ale oto okazuje się, że zamknięty w piwnicy narrator również ulega czerwonej biegunce, co z taką pasją atakuje świat. Tajemniczy pasożyt dewastuje otoczenie, pożera papier, deformuje pamiętające II wojnę ściany i proste meble — i to jest koniec. Trzecie skrzydło tryptyku i wyjaśnienie — Ziemia stała się obiektem inwazji Earlów. Z usadowionego przy biurku autora wyrasta stopniowo jakieś monstrum z innego świa- ta, już prawie gotowe do objęcia przeobrażonej krainy w panowanie, dookoła przemiany w pełnym toku, a tu z brzucha zwycięzcy rozlega się słaby pisk połkniętego. W materii, której użyto jako budulca, zbyt wyraźnie od- cisnęły się ślady poprzedniej formy, jak gdyby było możli- we kodowanie świadomości stworzeń obróconych w glebę dla nowych form — na poziomie atomowym lub niższym. Trwa dialog między dawnym i nowym, w wyniku którego nowy pojmuje z przerażeniem, że sposób inwazji, tylekroć sprawdzony, tu zawiódł po raz pierwszy. Cechy potrakto- wanego jak kupa cegły człowieka biorą górę, zaczyna się ucieczka i śmiertelny pościg — to reszta biosfery Earlów próbuje zdusić obcy jej element — lecz przecież jest to już nie do odwrócenia. Tragedia zatem recenzenta polega nie tylko na rozplą- tywaniu konwencji, ale przede wszystkim na zauważeniu i podaniu explicite metafory, której może przestraszyć się wydawnictwo, dbające o to, by nadmiernie nie rozkołysać wzruszeń swych czytelników. Pisarz zdaje się być w sy- tuacji wygodniejszej: on podaje tekst, który po oprawieniu w okładki przestaje być jego własnością i pomiędzy ludź- mi żyje własnym życiem. Co się komu zalęgnie w gło- wie — nie pisarza rzecz, pozornie, oczywiście, lecz były czasy, które do końca chyba nie minęły, że trenowanie obojętności dla wydźwięku własnej książki nabierało u pi- sarzy cech trwalszych. Ja także po zastanowieniu nie będę tłumaczył tej książ- ki na język bardziej bezpośredni, poprzestanę tylko na refleksji, że oto fantastyka naukowa, z której nocą śmieją się sokiści po pociągach, wertując dowody osobiste i py- tając o miejsce pracy, ta fantastyka zaczyna nagle, przy- najmniej w ambitniejszych wykonaniach, pełnić rolę li- teratury, która dzięki przywdziewanej masce waży się mówić o podstawowych problemach współczesności w na- szym kraju. „Cokolwiek napiszę, jakie bądź imiona nadam postaciom mojego satyriconu, choćbym chciał — nie ucieknę od przetwarzania realiów mojego małomiastecz- kowego wszechświata, gdyż tylko on jest tym, za co mogę zaręczyć sumieniem; w kręgu całego przyrodoznawstwa — jedynie jego realia są dla mnie namacalne, czasem ra- dosne, częściej bolesne, są jedynym podmiotem, za który ręczy moja odpowiedzialność słowa" — wyznaje Żwikie- wicz w części autotematycznej i to jest chyba najbardziej znacząca wskazówka, jak należy czytać tę książkęT) Druga jesień jest bowiem przedstawicielką coraz bar- dziej ostatnio znaczącego nurtu w polskiej SF, mianowicie fantastyki-maski, do której poza niektórymi utworami Lema należy cała ostatnia twórczość Janusza Zajdla i gru- py pisarzy skupionej wokół czytelnikowskiej serii „z kos- monautą^ Żwikiewicz do tej serii nie został dopuszczony, jako się rzekło, choć w nią celował i choć Druga jesień bez wątpienia byłaby jej ozdobą. Ale dzieło w ostatecz- nym rachunku pozostaje dziełem, bez wzglądu na to, gdzie wydane. Wiktor Żwikiewicz napisał powieść o klasycznym na terenie SF zagadnieniu inwazji. Ukazał, jakie jeszcze ta starodawna zabawa może przybrać formy — i co się sta- nie ze starym, połkniętym światem. Trudno mi się zdecy- dować, czy wymowę Drugiej jesieni uznać za przygnębia- jącą, czy niosącą pociechę. Non omnis moriar — i nigdy wszystek nie zostanę zwyciężony. Wprawdzie najeźdźca nas podbije, lecz my — jak bakterie z powieści Wełlsa wrażych Marsjan — rozłożymy go na drobne, odmienimy, zdeformujemy na nasz obraz i podobieństwo. To by była ta iskra optymizmu w oceanie żałości. Boli serce, że zna- leźliśmy się w głębokim parterze, skoro do takich pocie- szeń przyszło się odwoływać. Nie jest powiedziane, że Żwikiewicz z następnych ksią- żek potwierdzi zarysowaną tu sylwetkę, z lektury maszy- nopisów wiem, że nie całkiem. To nie znaczy, że się jej wyprze. Jest to autor o tak bogatej osobowości i o takiej władzy nad piórem, które pozwalają mu na swobodne udawanie kogo innego w każdej następnej powieści czy opowiadaniu. Bez zmiany, i za to ręczę, pozostanie jego credo, wypowiedziane na kartach Drugiej jesieni: „Sztuka, w szczególności literatura (...) jest kronikarzem stresów, konwulsji i spazmów, zarówno tych wzniosłych, jak i tych, co upodlają". Nie spodziewajcie się więc po Żwikiewiczu typowej dla SP sieczki, niechby i gładko napisanej. Ta proza szarpnie was za bebechy, będzie od niej boleć mózg i trawić gorączka, ale warto się dać tej chorobie. Wierzę, że reprezentowane przez tę literaturę szaleństwo zwycięży, jak wierzy autor, dobierając sobie przytoczony w tekście pseudonim V. Czanda i tłumacząc od razu: V od victorii, Czanda — sanskrycki Szalony, jedno z wcieleń boga Sziwy. Wiktor Żwikiewicz: Druga jesień. Wydawnictwo Poznańskie 1982, nakład 30 tys., cena 67 zł. Seria „SF" Kraksa czasu Gdzie fantastyka naukowa ma szukać inspiracji? Pewien jestem, że gdyby rozpisać ankietę na ten temat, nie naj- częściej wymienianym wśród odpowiedzi wariantem było- by — że w nauce. Te wszystkie fantasy, political-fiction, kosmiczne horrory, zmory, metafory sprawiają, że SF po- woli staje się czymś w rodzaju worka, do którego ładuje się to, co akurat przewinie się przez myśl. Nie najmniej ważny w odchodzeniu SF od nauki słaby poziom naukowy uprawiających ją literatów: gdy przygotowanie nie pozwa- la, trzeba szukać jakiejś drogi oszukania czytelnika, czyli sztukowania umiejętności, łatania braków, cerowania dziur. Pisarze SF powinni trzymać sztamę z nauką — a nie trzymają; powinni ją doić jak rzymskie bliźniaki wilczy- cę — a nie doją; rzekłbym nawet, iż przymierze z nauką okazuje się w tym gatunku coraz większym rarytasem i człowiek staje zdumiony i zaskoczony, gdy się natknie na relikt tego typu. Takim reliktem jest przede wszystkim sam Lem, ale jest nim również Kurs na zderzenie Barringtona J. Bay- leya. Nic nie wiem o tym autorze oprócz tego, że dwa jego opowiadania prezentował Lech Jęczmyk w antolo- giach Kroki w nieznane i Rakietowe szlaki, ale anglosa- ska SF ma to do siebie, że nawet pisarze całkiem nie znani tutejszym czytelnikom mogą się okazać autorami jednej czy dwóch pierwszorzędnych książek. Tam one giną w masie, u nas — po przetłumaczeniu — stają się nieraz objawieniem. Właśnie tego rodzaju odczucia towarzyszyły mi podczas lektury Kursu. Sposób najprostszy — bierze się na warsz- tat hipotezę naukową, wałkuje się ją, pieprzy, formuje, obrabia, przyprawia, aż wyjdzie w miarę zręczna fabuła — pozostaje w Polsce dostępny dla arystokratów. No, bo jak dotrzeć do atrakcyjnych hipotez naukowych? W bibliote- kach od dawna nie ma czasopism naukowych dla docen- tów, a cóż dopiero dla gawiedzi — uważam, że każdy szanujący się fantasta powinien regularnie przeglądać „Scientific American", „Naturę", „New Scientist", „La Re- cherche" czy „Science et Vie". Nam pozostają najwyżej „Postępy fizyki". Wniosek pierwszy: tego typu fantastyka ma szansę rozwinąć się tam, gdzie bujnie kwitnie nauka — albo też należy zdać się na naukowców, uprawiających gatunek na marginesie własnej działki przyzagrodowej. Wniosek drugi: nawet swobodny dostęp do czołowych światowych periodyków naukowych może okazać się na nic, gdyż do celów SF bardziej nadają się pomysły spoza głównego nurtu nauki, trochę szalone, trochę bulwersu- jące środowisko, a przy tym niesprzeczne z obowiązującym stanem wiedzy... Za dużo tych zastrzeżeń. Czynią one z prostego algorytmu ciernistą drogę do sławy, a z chcą- cego zaufać metodzie autora — dwuznaczne indywiduum, czyhające pod naukowym stołem na resztki, czekające aż coś z uczty wielkich skapnie na podłogę. Tym większa więc radość, gdy już natkniemy się na okaz prozy SF w całości zbudowanej na przesłankach do- starczonych przez naukę bądź naukowców. W Kursie na zderzenie rzecz dotyczy czasu, tego samego czasu, który jest intensywnie eksploatowany chyba od zarania SF i na którego temat już chyba nic nowego nie da się wymyślić. A jednak... Eayley korzysta z hipotezy niejakiego J. W. Dunne'a, która stwierdza ni mniej, ni więcej tylko, że czas jako zjawisko ma charakter lokalny. Nieważne, czy obej- muje Galaktykę, czy kilka galaktyk, czy znany nam Wszechświat. Gdzieś muszą być rejony nie liźnięte falą czasu, i niewykluczone, że znajdują się całkiem blisko. Jeżeli zastanowić się nad tą hipotezą, obraz świata, jaki z niej wynika, wywraca prawie wszystkie ustalone wyobrażenia. Wszechświat z gigantycznego akwarium wy- pełnionego spokojną wodą (spokojnym, jednokierunkowym czasem) przekształca się w garnek z wrzątkiem: czas kipi, w wodzie pojawiają się prądy, tu takie, tam owakie — a są także miejsca, gdzie wody nie ma w ogóle! Zatem można znaleźć i takie okolice, gdzie spotykają się dwa przeciwstawne prądy; traf chciał — tu kończy się rola naukowca, a zaczyna rola literata — że dokładnie w punkcie ich zetknięcia znalazła się nasza staruszka Ziemia. Kiedy dwa przeciwnie skierowane prądy czasu spotkają się ze sobą, nie dochodzi oczywiście do żadnej anihilacji czasu, choć i o tym warto by pomyśleć. Bayley każe im przenikać się wzajemnie w ten sposób, że istoty żyjące w każdym ze strumieni postrzegają tylko swój czas. Dale- ka przyszłość dla jednych może okazać się przeszłością dla drugich; w powieści występują tajemnicze ruiny mia- sta, które w miarę upływu lat stają się coraz młodsze. Badający je archeolog dochodzi do wniosku, że jeszcze kilka stuleci, a miasto stanie na równinie jak nowe. Do tytułowego zderzenia dojdzie wtedy, gdy na planecie spo- tkają się dwa czoła fali „Teraz" każdej z rzeczywistości. Na obu biegunach czasu autor usadowił krwiożercze rasy, pomyślną przyszłość widzące tylko w fizycznej likwi- dacji współlokatora. Z jednej strony mamy więc legiony Tytanów, jako żywo przypominające bojówki SS, z dru- giej ni to szczurze pyski, ni to świńskie ryje. Jedni po- służą się atomem, drudzy wirusami — ze skutkiem, nie- stety, takim samym. Mądrością tej książki jest ukazanie naczyń połączonych czasem (oraz miejscem) w związku tak ścisłym, że dziura w którymkolwiek prowadzi do obopólnej zagłady. Dwóch antagonistów połączonych liną może się wprawdzie wybrać w góry, ale nie zajdzie daleko, nie mówiąc już o zdobywa- niu wysokich szczytów. W dybiących na siebie dwóch spo- łecznościach usadowionych na dwóch końcach czasu nie- trudno dopatrzeć się współczesnej analogii. Siedzimy na tej naszej zielonej piłce, ostro nafaszerowanej prochem, i regularnie, gwoli rozrywki demonstrujemy tym zza mie- dzy igraszki z zapałkami. Podpalamy z dezynwolturą cy- gara, ciskamy niedopałki tuż obok lontowych końcówek — jaki cud nas ocali? Chyba tylko większy od naszej głupo- ty. Świńskie ryje powinny usiąść do stołu z Tytanami, bo wypuszczenie powietrza z tamtej strony piłki jest tylko bardziej przewlekłą formą popełnienia samobójstwa. Uratowani, że tak powiem, zostaną jedynie dotychczaso- wi dewianci, którym ze względu na cechy fizyczne Tytani odmawiali pełni praw ludzkich (znowu analogia: naziści — Żydzi, Cyganie i cała reszta). Siłą sprawczą tej odmiany będzie pośrednio Miasto-Retorta, dryfujące poprzez prze- strzeń, a bezpośrednio Istnienie Ukośne, czyli coś w ro- dzaju kosmicznego super-Boga, władnego rozdzielać czas na strużki i lokować każdą gdzie indziej. Trochę mnie roz- czarowało i zdenerwowało takie wyjście. Raz — bo to już któraś z rzędu książka, w której Ziemianie nie mogą obyć się bez pomocy kosmitów, dwa — bo źli Tytani zostają ukarani, a dobrzy, gdyż uciskani dewianci dostają do dyspozycji planetę z pojedynczym czasem, którą za- siedlą. Super-Bóg Istnienie Ukośne wstawi się za nimi, ponieważ oni sami wyglądają zbawienia w rezerwatach, z założonymi rękami czekają na śmierć, pełni godności i rezygnacji. O tyle mnie to dziwi, że przykłady historycz- ne sugerują raczej, iż w takich przypadkach w ludziach wyzwala się straceńcza odwaga i chęć drogiego sprzedania życia — za przykład wystarczy przywołać choćby war- szawskie getto. Tak więc dobrze siedzieć pod stołem naukowców i wy- patrywać co smaczniejszych kąsków, lecz istnieje niestety obawa, iż mając już mięsistą hipotezę do dyspozycji, ze wzruszenia poczujemy osłabienie czysto literackiej inwen- cji. Tak się stało u Bayleya: dobrze obmyślana powieść zapadła się w kilku miejscach, a już stanowczo nie do- pisały umiejętności pisarskie. Wszystko, co autor potrafił osiągnąć, to nie zepsuć koncepcji i doprowadzić intrygę do szczęśliwego (jak dla kogo) końca. Bezwzględnie pozostaje z tej książki hipoteza J. W. Dun- ne'a i przeraźliwy krajobraz jako jej efekt. Kiedy się zamknie książkę i otworzy okno, a potem spojrzy na gwiazdy na wieczornym niebie, człowiek przestaje być pewien nawet tego, co podaje do wierzenia podręcznik astronomii: że ich światło biegnie ku nam dokładnie tyle to a tyle lat. Barrington J. Bayley: Kurs na zderzenie. Tłum. Jolanta Kozak. Czytelnik 1983, nakład 50 tys., cena 70 zł. Seria „z kos- monautą" Zastępcy Pana Boga Bodaj w 1971 roku Stanisław Lem wydał Próżnię dosko- nałą, czyli zbiór recenzji z książek nie istniejących. Potem przyszła kolej na Wielkość urojoną, zbiór wstępów i przed- mów do książek tak samo fikcyjnych jak tamte. I oto po dziesięciu latach obserwujemy powrót naszego czołowego fantasty do takiego sposobu pisania — przez omówienie, streszczenie, relację z drugiej ręki. Kto wie, czy nie tak właśnie wyglądać będzie literatura przyszłości. Mówię to poważnie, jak najdalej stojąc od szy- derstwa. Piśmiennictwo współczesne to lawina papieru, nikt nie jest w stanie przebrnąć przez te zwały. Już dziś rozmaite wykazy, skorowidze, spisy treści zajmują całe tomy — a jutro? Podobnie niepokojące rzeczy dzieją się na planie społecznym cywilizacji. Gnający na oślep świat porywa za sobą cząsteczki ludzkiego prochu, zamiata nimi po wyboistej drodze historii, każe im bez przerwy uga- niać się wokół spraw całkiem dziwnych, tak że nikt nie ma na nic czasu (tylko ja mam go w nadmiarze). Coś się dzieje z cywilizacją, jedni wolą oglądać obrazki, inni drep- tać w kieracie, jeszcze inni przeczuwają, co się święci i dlatego wolą o niczym nie myśleć — ta ucieczka obja- wia się między innymi w stronieniu od czytania, solidne- go, uważnego, poszukującego. Jako recenzent, skazany nie- mal na czytanie, jako galernik książki mam od czasu do czasu ochotę wymienić z kimś opinie na temat tego czy innego tytułu. Bardzo rzadko mi się to udaje. Nawet lu- dzie, którzy powinni czytać z zawodu, odwarkują jakimiś półsłówkami, co upewnia mnie, że w najlepszym razie książkę przekartkowali i odłożyli. Spełniają się bez reszty apokaliptyczne spostrzeżenia Lema zawarte w trzech pra- wach jego imienia: I. Nikt nic nie czyta; II. Jeśli czyta, nie rozumie; III. Jeśli czyta i rozumie, zaraz zapo- mina. Czy się komu podoba, czy nie, Lem staje się jakby wi- zjonerem na szerszą od fantastyki naukowej skalę. Naczy- nie, które wybrał, by się w nim pomieścić, dawno okazało się za ciasne i zaczął się przez nie przelewać, a mnóstwo ludzi, skądinąd rozsądnych, widzi go tylko w tym naczy- niu — tak przywykli i owo wylewanie wydaje im się za- jęciem co najmniej niestosownym. A więc literatura jako same kompendia, skróty i stresz- czenia. Cóż, i to być może. Tyle na nas czyha, że kiedy lawina nabrzmieje o to kolejne, nie największe przecież niebezpieczeństwo, nic to radykalnie nie zmieni w naszym położeniu. Lem postanowił uprzedzić nieodwracalny bieg rzeczy i pisać takie recenzjo-streszczenia książek, których nie ma, ale które, według niego, powinny być. Cóż prost- szego, wykrzyknie zapalczywy czytelnik, niż napisać owe dzieła? Jeśli ich znaczenie na tyle doniosłe, by je stresz- czać, tym bardziej powinno się powoływać je do życia w całej okazałości! Ba, w tym problem, kto to ma robić, bowiem Lem nie bierze się za książeczki zwyczajne, szare jak szmata sprzątaczki. Lema także dotyczą prawa Lema i musi być naprawdę coś ekstra, by zainteresowało jego mało skłonny do ulegania błyskotkom umysł. Tak więc najnowszy, cienki bardzo tomik Prowokacja składa się z dwóch szkiców. Pierwszy poświęcony jest dwutomowemu dziełu pt. Dzieje ludobójstwa, drugi — Jednej minucie ludzkości. W udzielonym Franzowi Rot- tensteinerowi wywiadzie Lem zapowiada, że jest to począ- tek większej całości, jak gdyby nowa szufladka, którą w swym biurku otworzył. Lecz czy oba teksty (na razie tylko te znamy) mają cokolwiek wspólnego z fantastyką, skoro jeden, wychodząc od fenomenu hitlerowskiego ludo- bójstwa Żydów, zastanawia się nad lokatą śmierci we współczesnej cywilizacji i kulturze, drugi zaś, równie mało zabawny, stara się pokazać krótkimi mignięciami lusterka jednominutowy portret zbiorowy tej obrastającej Ziemią pleśni, czyli ludzkości? Czy Lem nie zapędził się za daleko, kryjąc się za stosami pudeł z napisem FANTASTYKA, czy ten zaawansowany kamuflaż, pełzanie obliczone na zmylenie przeciwnika nie odbywają się już w szczerym polu, bo pudła dawno się skończyły? Niestety, nie mnie o tym sądzić. Muszę jednak twardo postanowić: to jest fantastyka. Jeszcze jest. Czytel- nicy tej rubryki zauważyli może, że na jej terenie inter- pretuje się fantastykę w sposób rozszerzający, głosi takie brewerie jak ta, iż fantastyka obecnie jest lepszym od realizmu narzędziem opisu rzeczywistości. Gdyby ktoś spytał, jak to rozumiem, wystarczyłoby mi wskazać właś- nie tę cienką książeczkę. Tekst tytułowy Prowokacji był drukowany uprzednio w „Odrze" i wywołał, jeśli dobrze pamiętam, żywe od- głosy. Nie ma się co dziwić: na terenie Polski i wśród Polaków taki temat zawsze wywoła oddźwięk. Lem stawia tezę (posługując się niejakim Horstem Aspernicusem), że mimo gromady ksiąg poświęconych problemowi ludobój- stwa do dziś nie zgłębiliśmy jego sensu. Miliony ofiar, które na rusztach zamieniły się w popiół i które zgniły w rowach, są dla nas taką samą abstrakcją jak padli przed tysiącami lat Sumeryjczycy i Amalkici. Mocno zaakcento- wany fakt, że przed pójściem do gazu czy nad rów ofia- rom nakazywano rozbierać się do naga, służy wywiedze- niu, iż „mord stanowił tu naraz surogat wymiaru spra- wiedliwości i miłości". Taka interpretacja od razu kojarzy się z wizją sądu ostatecznego, lecz Lem-Aspernicus zręcz- nie unika tej pułapki, która by mogła prowadzić do po- wikłań i niejasności wywodu. „Absurdem i zupełnym głupstwem byłoby sądzić, że oprawcy pojmowali sami, co czynią, że wcielali się z samowiedzą w postawę Boga, odbierającego sprawiedliwie życie (...). Jakiś styl, jakieś wzorce po prostu musiały wypełnić bezprecedentalną próż- nię masowej zbrodni technicznego wieku i wypełniły ją (...) wzory i znaki chrześcijaństwa, którego wyparli się akcesem do hitleryzmu, lecz to nie znaczy przecież, aby zniszczyli w sobie wszystkie ich pamięciowe ślady". W dalszej części rozważań autor zdaje się sugerować, że nazizm został uznany przez współczesność jako prze- zwyciężony wybryk ludzkości, trudny wprawdzie do wy- tłumaczenia, ale definitywnie miniony. Drugi tom Asper- nicusa ma więc jakoby za przedmiot te elementy oblicza współczesnej cywilizacji, w których nieustannie czai się ziarno tamtej zbrodni. Wymienia tylko terroryzm, choć lista byłaby dłuższa, gdyby ją sporządzać porządnie. Zwra- ca uwagę na wybitną rolę kłamstwa w ludobójstwie (nikt w XX wieku nie mordował jawnie, bo w kręgu kultury chrześcijańskiej, „gdy już wszystko można zrobić, nie wszystko można jeszcze powiedzieć") i na to, że cywiliza- cja obecna usiłuje odgrodzić się od śmierci, izolować ją, wyprzeć się jej — utrzymując jednocześnie popyt na jej wcielenia w widowiskach. W ten oto sposób, należałoby dopowiedzieć, ludzie starają się wydrzeć Bogu jego ostatni przywilej, to jest manipulowanie śmiercią. Kwestią otwar- tą pozostaje, czym skończy się ta zabawa. Druga z recenzowanych przez Lema książek jest dziełem statystyków. Statystyka pretenduje dziś do ukazywania obrazów całościowych: ileśmy zjedli, wypili, wydali itp., i szczegółowych — ile każdy zjadł, wypił itd. Cóż tu do rzeczy może mieć Bóg, czy nie stanowi nadużycia ciąganie tego zmęczonego starca, który ma tyle własnych spraw, ku naszym ziemskim pomyłkom? Otóż to, że obraz ludz- kości w jej jednej minucie pretenduje krzykliwie do tego, co by musiał rejestrować Bóg, gdyby naprawdę chciało mu się zliczać grzech do grzechu, uczynek do uczynku Tylko jeden przykład: w każdej minucie kopuluje (przy założeniu, że ludzkość liczy prawie 5 miliardów) 34,2 mi- lionów mężczyzn i kobiet. Łączny ejakulat o objętości 45 tysięcy litrów waży 43 tony (coś się chyba nie zgadza?) i stanowi gejzer spermy 11,3 razy obfitszy od największego gejzeru w Yellowstone. Tamże — w Jednej minucie — wybór sposobów maltretacji w kazamatach, zejść z tego świata, samobójczych, przypadkowych i przy pomocy bliź- nich, agonii od raka, zawału i lekarza, od samochodu, z głodu, przejedzenia i sikania na druty wysokiego na- pięcia. A to przecież tylko jeden z działów. Nasza zadufana epoka specjalizuje się od pewnego czasu w wypieraniu Boga z kolejnych kryjówek; w zajmowaniu terytoriów jemu przynależnych. Radzieccy kosmonauci wy- lecieli na orbitę i stwierdzili nad wszelką wątpliwość, że tam Boga nie ma. W jego zastępstwie niejako spoglądali na Ziemię z góry. Gdzie się podział Bóg? Przecież był jeszcze w XIX wieku. Moim zdaniem na początku XX stu- lecia przeniósł się poza Układ Słoneczny — na znak bez- radności. Teraz czeka cierpliwie na rozwój wydarzeń, ob- serwuje chłodnym okiem, jak ludzkie mrowie zaciera tu po nim ostatnie ślady. Stanisław Lem: Prowokacja. Wydawnictwo Literackie 1984, nakład 50 tys., cena 60 zł Małe umieranie telewizyjne W strumieniu książek, płyt, filmów, jakimi zalewa nas kultura współczesna, trafiają się i takie, do których życie dopisuje własne epilogi. Autorzy mówią, życie komentuje; czasem piętrowa konstrukcja, która w ten sposób się two- rzy, zyskuje samodzielny wymiar artystyczny. Inaczej ogląda się ostatni film Johna Wayne'a, w którym gra re- wolwerowca chorego na raka, jeśli się wie, że John Wayne rzeczywiście był chory na raka i właśnie za jego przyczyną Personalny odwołał go z tego padołu. Także jeśli ktoś widział film Śmierć na żywo z Romy Schneider, która zmarła w kwiecie wieku w jakiś czas później, nie potrafi oddawać się lekturze pierwowzoru literackiego bez obrazu tej urodziwej kobiety przed oczami. „Odegram ci własną śmierć — a znakomicie gram!" — chełpi się pewien aktor w piosence zespołu „2 plus 1". Nie ma żartów ze spraw ostatecznych; śmierć naprawdę dobrze udana to śmierć prawdziwa, i kropka. Pewnie jest w śmierci coś fascynującego, zwłaszcza dla żyjących, co każe niektórym droczyć się z nią, flirtować, drażnić przez kraty jak tygrysa — aż okazuje się znie- nacka, że żadnych krat nie ma i tygrys zawisł w smętnym skoku na ofiarę. Cóż za kapitalny temat do szyderstw, szczególnie w przypadku aktorów — zapomnieli się, za- tracili w grze i przez nieuwagę myk! na tamtą stronę. Ale ani John Wayne, ani Romy Schneider drwin ze śmier- ci nie próbowali, więc nie do nich odnosi się ta uwaga. Nie tak dawno pisałem o książeczce Prowokacja Stani- sława Lema, z której na miejscu będzie przypomnieć pew- ną myśl. Cywilizacja ludzi nie kocha śmierci, stroni od niej, uznaje za dopust, ale jednocześnie utrzymuje popyt na nią na przykład w widowiskach. Proszę zwrócić uwagę na dysproporcje w filmach między oddawaniem życia a ofl- dawaniem moczu — pierwsze na porządku, drugiego nie uświadczysz. Całkiem odwrotnie niż w życiu. I nic nie zapowiada rewolucji także i w tej dziedzinie. ,'bwiat powieści D. G. Comptona Śmierć na żywo nie- wiele odbiega od tego, do czegośmy przywykli; właściwie jest to książka o współczesności, trochę tylko dla niepozna- ki wysunięta w przyszłość. Stylizacja polega na tym, że pewne dobrze znane elementy naszej rzeczywistości zo- stały trochę powiększone i wyeksponowane. Głównej bo- haterce, Katherine Mortenhoe, wmówiono nieuleczalną cho- robę, a prestiżowa stacja telewizyjna NTV usiłuje zawrzeć z nią umowę na rejestrację dogorywania. Do tego wiel- kiego projektu firma przygotowała nowy sposób rejestro- wania obrazu: kamery zostały wszczepione w źrenice reportera, więc żaden rozbudowany personel nie jest mu potrzebny. Może udawać przyjaciela Romy, to jest, chcia- łem powiedzieć, Kathy, i utrwalać kolejne etapy jej de- gradacji fizycznej. Toczy się swoista gra, w której zaszczu- ta kobieta wydaje się od początku pozbawiona szans: sprzysięgły się przeciw niej rekiny tego świata, zdradził zakontraktowany na kolejne pięć lat mąż — została sama? To wielka prawda tej książki: człowiek skazany na śmierć jest sam. Nie ma przyjaciół, rodziny, nawet choćby miał, i to najserdeczniejszych, gotowych do każdego po- święcenia. Los oszczędził Kate przynajmniej tego złudze- nia, mąż od początku nie pozostawia wątpliwości, kim jest. W godzinie próby salwuje się ucieczką, mówiąc przenoś- nie, choć to Katherine go opuszcza nie chcąc doznawać jego śliskiej litości. Są takie sytuacje w życiu człowieka, kiedy zdradza się dla uprzedzenia zdrady, porzuca będąc porzuconym. Kiedy życie boksuje człowieka przy murze, trzeba czasem wykonać pierwszy krok — i Kate wykonuje go z całą premedytacją. Jest osobą szlachetną, o pewnym arystokratyzmie ducha, kompromisy mają u niej określone granice. Katherine pracuje w wydawnictwie książek komputero- wych, zna prawa fikcji i prawdopodobnie wiele razy za- stanawiała się nad relacjami świata fikcji do świata real- ności. Reporter Roderick (dla znajomych Roddy) pracuje w telewizji i być może zastanawiał się nad tym samym. Kiedy go poznajemy, jego pasją jest kreacja widowiska dla mas z tych szarych odpadków, jakich dostarcza real- ność; trzeba bowiem być nie byle pasjonatem, aby „dać się zgwałcić w oczy". Jest w sytuacji o wiele korzystniej- szej od Kate, bo wie — ale przez to o wiele trudniejszej zarazem. U obojga zaczyna się ewolucja postaw, która doprowadzi do podwójnie tragicznego finału. Przypadłość Katherine jest urojona, wmówiona i zdaje się, że w końcu bohaterka przebija się do tego odkrycia. Gaśnie z wyboru na ostatnich stronach powieści i kadrach filmu, śmierć przychodzi do niej jak na zawołanie. Zna prawie całą prawdę, bo Roddy nie wytrzymał i musiał wszystko wypaplać. Powodem jej śmierci nie jest więc gruźlica ani malaria, ale odraza do świata, w którym wypadło żyć. Śmierć jako zamanifestowanie sprzeciwu i odrazy, jako odruch wymiotnyJ> Także Roddy pojął, że wszedł w ślepą uliczkę, z której trzeba się wycofać, że za swe zbytki będzie musiał za- płacić, choć „niekoniecznie pieniędzmi". Jego hals zaczął się w chwili, gdy postanowił oddać duszę molochowi tele- wizji, który żywi się ludzkim nieszczęściem i w miarę swego wzrostu przestaje się kontentować zwykłymi przy- padkami jako nie dość malowniczymi. Na pewnym etapie rozwoju molocha pojawia się tendencja do manipulacji i konieczność preparowania. Wszystko dla widza — może z wyjątkiem prawdy. Telewizja jest jak nóż i jak ogień —¦ można z niej korzystać, ale można też zwracać przeciw człowiekowi. Prawda to dość oczywista, ale dobrze, że Compton ją przypomniał. Paru rzeczy jednak w powieści Comptona nie rozumiem. Jest oczywiste, że nie tylko Mortenhoe umiera w tym społeczeństwie, czemu więc akurat jej zgonowi towarzyszy taka sensacja? Jeżeli sfera prywatności jest jakoś tam chroniona (Immunitet Cierpienia, Ustawa o Ochronie Ży- cia Osobistego), to dlaczego NTV wszystko wolno? Pań- stwo w państwie? Ha, i to być może. Lecz skoro cierpie- niu Kate towarzyszy takie zainteresowanie, czemuż, u li- cha, żadne Armie Zbawienia czy podobne im instytucje charytatywne nie próbują jej wesprzeć? Idea powolnego konania czterdziestoletniej kobiety jako opium dla mas nie przemawia do mnie; bardzo możliwe, że to tylko moja wina. Pamiętam kilkuminutowy filmik nadany kiedyś z Wietnamu, a przedstawiający zastrzelenie jeńca; w tam- tych czasach był to spory wstrząs. Zaraz jednak pojawi* się pytanie o morale reportera, który to skręcił, a także telewidzów, ku radości których wykonał swą robotę. Z dru- giej strony jeńców mordowano i będzie się mordować, póki nie znikną wojny, a świat dowiedział się, zobaczył i zapałał oburzeniem — więc trudno też o jednoznaczne potępienie. Przypomina mi się na koniec przeczytana (zasłyszana?) nie wiedzieć gdzie historyjka o rybaku czy innym przed- stawicielu tzw. prostych zawodów, który dowiedział się pewnego dnia, że ma przed sobą jeszcze tydzień życia. Interesująca kwestia spędzenia tego ostatniego tygodnia znalazła w jego przypadku rozwiązanie następujące: jak dotąd wypływał w morze, naprawiał sieci i patroszył dorsze. Katherine Mortenhoe, uwikłana w sieć komputero- wych intryg, zapewne tej przypowieści nie znała. Nie czytała tego, co potrzeba, i nie robiła literatury prawdzi- wie pomocnej ludziom w ich problemach. Zgoda, spotkała ją kara. Jaka kara spotka świat Katherine, który — po- wtarzam — mało się różni od naszego, skoro świat ten i miotający się w nim ludzie nie preferują prawdziwych wartości, gonią za złudzeniem, za mirażem, żyją na pozór i tylko umierają naprawdę? Wzruszmy ramionami: „Orga- nizmy zużywają się, psują, przestają działać. Koniec pieś- ni, nie ma z czego robić dramatu". D. G. Compton: Śmierć na żywo. Tłum. Blanka Kuczborska. Czytelnik 1984, nakład 50 tys., cena 180 zł. Seria „z kosmo- nautą" i? Przyroda się wściekła Mój wuj, dobiegający siedemdziesiątki, rozgadał się ostatnio, ile ryb kłębiło się dawniej w małej rzeczułce przepływającej przez jego wieś i ile ptaków przekrzyki- wało się w krzakach jeszcze dwadzieścia lat temu. A teraz? Rzeczułka zatruta ściekami z rzeźni, ryby, co się tu przy- padkowo zaplątały, płyną z nurtem do góry brzuchami. Ptactwo przetrzebione przez chemiczne środki ochrony roślin — czy zauważyłem, jak mało tego lata widziało się pszczół? Poznikały gdzieś trzmiele, napełniające po- wietrze wesołym buczeniem, spotkanie kreta czy jeża, tak nagminne przed laty, należy dziś do rzadkości. I faktycz- nie: sam pamiętam kąpiele w Wiśle, w centrum Krakowa. Vis-a-vis Wawelu, jeszcze w roku 1960, znajdowała się wspaniała żółciutka plaża z czystym piaseczkiem; co jest tam teraz, wiadomo. Postępująca degradacja naturalnego środowiska objawia się dziś tak powszechnie, że jakby przestała już razić. Bród, smród, syf — dzisiejsza norma. Co jakiś czas wy- bucha bomba typu zanieczyszczenie polskiego wybrzeża, dziennikarze utyskują, ludzie przyjmują to do wiadomości, .zmieniają trasy urlopów — plama pozostaje. Wskutek dzia- łalności człowieka przyroda obumiera; tylko tyle. Czy jest możliwa inna reakcja ekologicznej warstewki na powierz- chni naszej planety? Próbę zbudowania sytuacji bliźniaczo podobnej do ziem- skiej podjął Harry Harrison w Planecie śmierci. Ale sko- lonizowany przez homoidalną cywilizację Pyrrus — miast więdnąć jak lilia — zwraca się wszystkimi wytworzonymi gatunkami przeciwko intruzom. Bytowanie kolonizatorów przekształca się wskutek tego w nieustanną walkę, a jedy- ne po setkach lat kolonizacji miasto — w twierdzę. Pyrrus zachowuje się tak, jakby kanonadą generowanych po- spiesznie mutacji chciał zasypać Pyrrusan, ci zaś zacho- wują się jak kowboje — strzelają do wszystkiego, co się rusza. Powieść zajmuje się takim momentem zmagań, kie- dy kolonizatorzy są stroną, od której odwróciło się zwy- cięstwo. Coraz bardziej spychani, nękani, maltretowani^ zagrożeni — uświadamiają sobie bezsens drogi, na którą weszli. Czynnik katalizujący niesłychaną wrogość planety pozostaje przed nimi ukryty aż do czasu przybycia Jasona dinAlta, międzygwiezdnego gracza i szulera. Planeta dlatego tak się zawzięła na przybyszów, gdyż wnerwia ją brak miłości tychże do miejscowej ekosfery. W jakiś niepojęty sposób planeta odbiera „fale niena- wiści" płynące od miasta i odpłaca pięknym za nadobne. Nie kocham was, bo i wy mnie nie kochacie. Przełom, jaki ta prawda wywoła u Pyrrusan, jest dla niejednego ponad siły. Ci muszą umrzeć. Pozostali przeznaczeni są już to do reedukacji, już to do pokojowego współżycia z uspo- kojoną przyrodą. Przesłanie aż razi dydaktyzmem: nie należy przyrody gnębić, tylko starać się z nią układać. Zamiast nienawiści nieść w krzaki miłość: make love, not war. Harrison pro- ponuje wyjście równie oczywiste, co nieskuteczne — cóż z tego, że skruszymy nasze serca, skoro z powodu pustek w kabzie nie uda się kominom nałożyć czapeczek z elek- trofiltrów, ujarzmić toksyn i zmusić kanałów ściekowych,, by wypluwały wodę destylowaną. Bezwzględnie jednak trzeba się z Harrisonem zgodzić, że poprawa sytuacji wymaga pierwszej iskry — zmian w ludzkiej świadomości. W powieści myśl ta przybiera postać tandetnej nieco i ckliwej sceny, kiedy łaknący mordu Pyrrusacnie zbliżają się kolejno do żądłopiora, to jest przedstawiciela tamtejszej latającej fauny, aby go... pogłaskać. Jest to jakby rodzaj hołdu, przyznanie się do winy. Głaszcząc starają się ze wszystkich sił myśleć o czymś' innym bądź nie myśleć wcale i pocieszające jest, że już czysta bezmyślność, odbierana przez żądłopiora jako brak nienawiści, nie powoduje wstrzyknięcia przezeń por- cji śmiercionośnego jadu. Planeta śmierci jest typową powieścią ekologiczną, wy- daną już w 1960 roku, kiedy — przynajmniej u nas — populacja mrówek i pszczół odznaczała się jeszcze liczeb- nością v tężyzną fizyczną. Wobec książki, wyróżnionej w rok później nagrodą Hugo, nasuwa się zarzut swoistego reductio ad absurdum przedstawianych zaszłości — po to, by autor mógł później gładko wyprostować sytuację. Ten murzyński chwyt, katatonia świata powieściowego po to tylko, by go tym łatwiej uzdrowić, budziłby odrazę jako metoda, mimo powszechności stosowania na terenie SF. Jakoś tak się składa, że za uprawianie tego gatunku zabie- rają się nie najmądrzejsi autorzy, obmyślając intrygi na obraz i podobieństwo własnego pojmowania świata — w ich utworach najczęściej świadomie przewidziany jest pewien naddatek głupot i niedorzeczności, by przez likwidację niektórych w końcu nieco ulepszyć plastelinowy świat. Więc i Harrisonowi by można przedłożyć tak mniej wię- cej sprecyzowaną wątpliwość, gdyby nie to, iż absurdy Pyrrusa okazują się odbiciem absurdów ziemskich. Gdy nonsensy wymyślone, odniesione do realności, nie wykazują żadnych z nią skojarzeń, przeważnie mamy do czynienia ze złą powieścią. Jednakże nonsensy odzwier- ciedlone literacko, ale zarazem dziejące się na naszych oczach, wymagają odpowiedniego traktowania, także pisa- nia i czytania o nich z szacunkiem. Mogę natychmiast sypnąć stek bzdur o zagrożeniu kometarnym; niech jed- nak od jutra obywatele zaczną masowo ginąć od komet, a moje pisanie w mig stanie się ważne i znaczące. Pisa- rzom fantastyki wolno praktycznie wszystko, ale jednak najlepiej jest, gdy ta fantastyka jakoś odzwierciedla wy- brane fragmenty realnego świata. Rozglądam się po tak zwanej sferze kontaktów czło- wieka z przyrodą — i cóż widzę? Wszelkie łamańce wy- obraźni, urąganie zdrowemu rozsądkowi i najpesymistycz- niejsze scenariusze są tutaj prawdopodobne; sozologię. ekologię traktuje się wciąż ciekawostkowo, jako kosztowny luksus, kaprys, dzięki któremu nie przybędzie swetrów, taśm walcowanych i ciągników, a wręcz odwrotnie. Z apeli bijących na alarm uczonych (Klub Rzymski, a w Polsce np. Goetel, Myczkowski) ludzie sobie tyle robią, co z prze- stróg o szkodliwości palenia tytoniu. Harry Harrison nie jest aż tak naiwny, aby sądzić, iż bezkarne głaskanie żądłopiórów jest w stanie odmienić z dnia na dzień społeczność, co uśmiercanie miała za na- czelną powinność. Planeta śmierci stanowi pierwszy tom trylogii, zatem walka o przemianę Pyrrusan jeszcze trochę potrwa. Także na Ziemi problemy ekologiczne nie wydają się zmierzać ku rozwiązaniu najkrótszą drogą. Dopiero gdy śmierć obleczona w smolisty całun zajrzy nam w oczy, przekrwione od unoszących się nad miastami gazów — zerwiemy się do działań doraźnych, do jakiegoś perfu- mowania smrodów, ekspediowania fekaliów w kosmos, a w Polsce po prostu do uszczelniania okiennic. Pisarze ówcześni snuć będą tęskne opowieści o czasach, kiedy gnój wcale nie zalewał oczu i wszystko jeszcze dawało się łatwo odwrócić. Prawdziwe bowiem zagrożenie ze strony ścieków, wy- ziewów, pyłów elektrownianych, chemii rozpylonej w po- wietrzu, przenikającej do żywych organizmów — nie po- lega na tym, że tu i ówdzie gromadzi się brud i drażni nasze wysokie poczucie estetyki. Jak powiedział na jednym z wykładów profesor Myczkowski, polega ono na tym, że nieznana jest pojemność środowiska ekologicznego na za- nieczyszczanie. Nie wiadomo którego dnia, wstając rano, zastaniemy spopielony krajobraz. Na razie charakter więk- szości zmian jest odwracalny — jak długo taki pozosta- nie? Co się stanie potem? Są to pytania dla naszego świa- ta podstawowe i od prawidłowych odpowiedzi na nie za- leży jego przyszłość. Dlatego właśnie każdy przykład za- troskania*^ tego powodu, grzeszący nawet egzaltacją czy kaznodziejstwem, godzien jest odnotowania. Harry Harrison: Planeta śmierci. Tłum. Wacław Niepokól- czycki. Czytelnik 1982, nakład 50 tys., cena 60 zł. Seria „z kos- monautą" iz Żeby cię lepiej zjeść Siedzę przy oknie, spoglądam na wątłe źdźbła prze- bijające się z trudem przez warstwę pyłu, opadłego w no- cy. Patrzę na szarych ludzi, na gałęzie wypuszczające z ociąganiem anemiczne pąki — i myślę: byłażby ta cala szarzyzna zdolna rzucić się sobie do gardeł jak nie przy- mierzając ów ślimak z rysunku Mleczki, szarpiący tcha- wicę miłośnika przyrody? Okiełznaliśmy przyrodę tak da- lece, że dziś trzeba uważać, by jej nie zatłamsić do reszty. Nie do wyobrażenia są czasy, kiedy sytuacja uległaby od- wróceniu. Cieplarnia Briana W. Aldissa jest jedną z niewielu książek SF wysforowanych do przodu o miliardy lat. Na- leży się domyślać, iż na Słońcu wypalił się prawie cały wodór i lada chwila dalsze świecenie zacznie odbywać się kosztem helu, co oznacza lokalną katastrofę termojądrową w krótkim jak na astronomiczne miary czasie. Ziemia przestała kręcić się wokół osi, z czego nic dobrego nie wynikło, Księżyc przestał ją okrążać i okrył się atmo- sferą. Według przepowiedni astronomów od chwili tej dzieli nas około pięciu miliardów lat, potem Słońce za- mieni się w czerwonego olbrzyma, następnie w nową, spali wszystkie planety i zacznie dogorywać jako biały karzeł. Jakie to szczęście, że nas już wtedy nie będzie. Nagrzane słońcem brzucho planety porasta jedno właś- ciwie drzewo, rozkrzewione na kontynenty, w którego labiryncie rozliczne gatunki dybią na siebie wzajemnie i chcąc tam przeżyć choćby pięć minut trzeba się mieć nieustannie na baczności. Jakże odmieniona w porówna- niu ze znaną nam jest tamta biosfera! Co drugi gatunek dysponuje inteligencją. Grzyb smardz bije pod tym wzglę- dem człowieka na głowę, inteligencji dorobiły się owady, delfiny, świniopsy i Bóg wie kto jeszcze, potworzyły się niesamowite krzyżówki roślin, zwierząt i ludzi, rośliny zyskały możliwość ruchu i zdobywania pożywienia drogą pożerania, zewsząd rozlega się mlaskanie, odgłosy żucia, rozdzierania, szarpania, przełykania, trawienia. Można by pomyśleć, że przyglądamy się nie dekadencji biologicznej, ale najlepszemu okresowi jurajskiemu, kiedy życie miało na Ziemi perspektywy. Człowiek w tej konstelacji istnieje jeszcze, a jakże. Przypomina wprawdzie zielonego szczura (przeciętny wzrost 35 cm), ledwo sobie radzi w gałęziach — ale przeżył. Co jest naprawdę optymistyczne: nie ludzie doprowadzili planetę do tego stanu swoimi wybrykami cywilizacyjnymi, lecz kochane słoneczko, które „zalewało ich nowym pas- mem promieniowania i stopniowo cały rodzaj ludzki zaczął popadać w dziwną chorobę. Zaatakowała ona ich naskó- rek, oczy — i mózgi. Po długotrwałym okresie cierpień nabrali odporności na promieniowanie. Wyczołgali się z łóżek. Ale nastąpiła jakaś przemiana. Już nie mieli siły do panowania, pojmowania, do walki. Byli innymi istota- mi! (...) Rozleciały się również ich struktury społeczne i w ciągu jednej nocy zamarła cała organizacja (...). Upa- dek człowieka nie dokonał się stopniowo, lecz w jednym przeraźliwym wstrząsie przypominającym runięcie wyso- kiej wieży". Trochę mi się chce dyskutować z tym wywodem, bo nigdy nie będzie tak, żeby kataklizm dotknął wszystkie egzemplarze danego gatunku w jednakowym stopniu. A zwłaszcza gatunku rozumnego, o pewnych możliwoś- ciach technicznych. Od czegóż schrony dłubane w ziemi, statki kosmiczne, nauka... Intensywność promieniowania nie będzie taka sama na równiku i na biegunach, a w do- datku Ziemia w owym czasie kręciła się zapewne dość wolno, więc można było zachowywać dobre samopoczucie przemieszczając się pociągiem ze wschodu na zachód... ale dajmy spokój. Cieplarnia jest drugą książką Aldissa po Non stopie, wydaną w Polsce. Tam zielsko pieniło się po starym statku kosmicznym, który wrócił w pobliże Ziemi, a jego załoga zdążyła zdziczeć. Jak tam, tak i tu ludzie dowia- dują się prawdy o otaczającym ich świecie stopniowo, jak gdyby ich umysły nie były w stanie ogarnąć jej w całości, za jednym zamachem. Obie książki Aldissa należą do tego wartościowego nurtu w literaturze SF, który zachęca do kwestionowania obiegowych, od dawna uznanych prawd i wysilenia mózgu, obiecując, że wysiłek taki zawsze się opłaci. Przeważnie świeżo poznana prawda o świecie moc- no jest nie w smak, ale pierwszy krok — rozpoznanie sytuacji — został uczyniony. Teraz pozostaje brać się z przeciwnościami za bary. Że w sytuacji bohaterów Ciep- larni jest albo może się znaleźć każdy człowiek (mam na myśli postawienie wobec tajemnic świata; metaforę, nie konkret z powieści) — o tym chyba nie trzeba przekony- wać. Zawsze nawet w pozornie znanym i opanowanym świecie znajdą się strefy zbadane pobieżnie, a istotne dla życia, i śmiem twierdzić, iż działalność człowieka raczej zaciemnia świat, niż go rozjaśnia. Co do fantastyki w wykonaniu Aldissa — jest pierwszo- rzędna. Pierwsze strony powieści to szok, jeszcześmy się dobrze nie poznali z bohaterami, a już małe stadko ludzi zostaje poważnie przetrzebione przez różne żarłoziele, gębokłapy, parzyperze, wierzbomordy i tak dalej. Wielkie bogactwo form zamieszkuje tę książkę, tak że czytelnik w pewnym momencie zaczyna się lękać, gdzie jest koniec tego świata, czy możliwe jest kontrolowanie go przez wątły mózg zielonego szczura. Uczestniczymy, podróżując wraz z grupką głównych bohaterów, w zwiedzaniu waż- niejszych połaci Ziemi późniejszej o pięć miliardów lat. Na brzegach mórz koczują gatunki wyparte z lądu przez drzewo, walcząc to z wodorostami, to ze zmienioną do niepoznaki fauną morską. Natomiast na linii terminatora zielsko traci na animuszu i tu chronią się wszelkie gatun- ki dawnej fauny. Co do sposobu rozmnażania — ten na skutek konkurencji skomplikował się tak dalece, że do przenoszenia zarodników, poczwartek itd. niezbędny jest rozbudowany system pośredników. Z jednej strony kły i pazury roślin, z drugiej symbioza słabszych gatunków, by nie dać się zdominować całkowicie. Nie podobają mi się w tej książce pewne niekonsek- wencje logiczne. Otóż gatunki używające języka mogą porozumieć się swobodnie między sobą, mimo że ich przed- stawiciele stykają się po raz pierwszy (np. ludzie, brzumo- -brzuchy, futroszorstki, a także sodale). Ta popełniona dla potrzeb narracji nieścisłość jest mało prawdopodobna w rzeczywistości. Po miliardach lat języki ewoluujących niezależnie gatunków zostaną do cna pomieszane. Czemu to wszystko służy? Tylko rozrywce, zabawie? Aldiss twierdzi, że przedstawia dewolucję; gatunki, for- my życia zlewają się ponownie, aby z Ziemi ruszyło w kosmos następne ogniwo panspermii. Tak więc Cieplar- nia oferuje konkretny model Wszechświata, gdzie życie krąży w kółko jak mucha, czasem gdzieś przysiadzie na parę miliardów lat, ale główną jego domeną pozostaje ruch. Zakończymy cytatem z całkiem innej parafii, ale bez- warunkowo godnym zastanowienia. Między Ziemią a Księ- życem kursuje gatunek wielkich pająków, do których pod- czepiają się ludzie, by w warunkach zmniejszonej gra- witacji przepoczwarzyć się. Promieniowanie Van Allena robi swoje, pojawiają się mutacje niezdolne do ruchu, ale sprawne umysłowo, zwane Jeńcami. Do nich należy fak- tyczna władza nad społecznością Księżyca. Jedna ze świe- żo przybyłych z Ciężkiego Świata pyta o wyjaśnienie pa- radoksu: skoro rządzą, dlaczego są jeńcami? „Rządzić zna- czy służyć, kobieto. Ci, którzy sprawują władzę, są jej niewolnikami. Tylko wygnaniec jest wolny (...). Jesteśmy silni, chociaż rządzimy bez użycia siły". Jaka szkoda, że te zdania pojawią się w ustach rządzących dopiero za pięć miliardów lat! Brian W. Aldiss: Cieplarnia. Tłum. Marek Marszał. „Isfcry" 1983, nakład 50 tys., cena 80 zł. Seria „Fantastyka — Przygoda" Króliki ruszają w drogę Mało kto zdaje sobie sprawę, że jedynym emitowanym cyklicznie filmem fantastycznym w Polsce był serial 0 przygodach pszczółki Mai. Łąka to jakby wielki kosmos; w trawie kryje się tyle gatunków, że do kontaktu między cywilizacjami koników polnych i myszy, mysikrólików 1 chrabąszczy dochodzi tam pięćdziesiąt razy na sekundę — przecież i pożeranie jednych przez drugie też trzeba uznać za formę nawiązania łączności. Na krótko, bo na krótko, ale zawsze. Czasem wydaje mi się, że wysiłki radioastronomów lor- netujących niebo antenami w poszukiwaniu radioźródeł (a tym samym innego wcielenia rozumu) są gigantycznym nieporozumieniem. Trzeba niebo zostawić w spokoju, a skomplikowane aparaty zwrócić akurat w przeciwną stronę: w trawę, do lasu, ku morskim głębinom. „Wpierw dogadajcie się z waszymi płazami i rybami" — grzmi z wysokości swojej chmury ojczulek Lem. Święte słowa. Tam, gdzie szukamy, nie znajdziemy. Przynajmniej nie tak prędko. Powieści, które by próbowały pokazywać świat z in- nego niż ludzki punkt widzenia, należą do niezwykłych rarytasów. Najwięcej ich stosunkowo wśród fantastyki dla dzieci — tam nie tylko zwierzyna, ale także rośliny i sprzęty przemawiają ludzkim językiem. Przypomnijmy sobie nowelę Prusa Anielka, a także Księgą dżungli Kip- linga, choć tutaj nie obyło się bez pośrednika w osobie Mowgliego. Taką książką jest również Wodnikowe Wzgó- rze, saga o wędrówce grupy królików, poszukującej miej- sca do zamieszkania, a także o walce, którą musiały sto- czyć, by wybrane na siedzibę miejsce oswoić i obronić przed zakusami obcych. Gdyby mi ktoś powiedział, że zamierza trwonić czas opisując długą marszrutę królików na poznaczonym nie- bezpieczeństwami szlaku, trudno by mi było nie okazać lekceważenia. Takiego przedsięwzięcia mógł się podjąć ktoś nie bardzo zrównoważony. I rzeczywiście: Richard Adams najpierw studiował historię w Oxfordzie, potem skakał w oddziałach spadochronowych, pisał wiersze, wreszcie osiadł na etacie w administracji. Ojciec trzech córek — a córki mają to do siebie, że zamęczają ojców swoimi kaprysami. Z bajeczek, które im Adams opowia- dał dla zabicia czasu, wzięło się Wodnikowe Wzgórze. Cór- ki, gdy dorosły, namówiły ojca do spisania królikiady — i tak powstała książka, odrzucona początkowo przez trzy wydawnictwa, a obecnie przetłumaczona na 18 języków i wydana w 11 milionach egzemplarzy. Jedna z najbardziej znanych powieści XX wieku, jak reklamuje ją polski wy- dawca. Dzikie króliki, jak powszechnie wiadomo, mnożą się w piorunującym tempie. Od czasu do czasu nadmiar „siły roboczej" opuszcza macierzyste nory, by po długim marszu zakładać własne osady. W królikarniach, jak wszędzie, obowiązuje hierarchia, są podporządkowani i dominujący, lepsi i gorsi. Ci na górze dążą do utrzymania status quo, ci z dołu — odwrotnie. W książce Adamsa powodem rozpoczęcia exodusu jest przeczucie jednego z outsiderów królikami, że wkrótce wydarzy się tragedia. Istotnie, teren zostaje ogrodzony, wbite tablice głoszą, że tu właśnie stanie nowoczesne osiedle mieszkaniowe o wysokim stan- dardzie. Reszta książki da się streścić jednym zdaniem: wędro- wali, jedli, odpoczywali, znów wędrowali, wreszcie trafili na odpowiednie miejsce, wykopali nory, zdobyli towarzysz- ki życia, a w końcu bohatersko odparli atak pobliskiej wojowniczej królikami. Od tego momentu pokój i miłość zapanowały w tym zakątku. Na jak długo? Ano, dopóki zły człowiek nie wtargnie do tego raju ze swoimi psami, strzelbami, spychaczami i śmierdzącymi białymi patyczka- mi (czyli papierosami). Człowiek, co nie powinno nas dziwić, należy do czoło- wych elilów, ożyli wrogów wszystkiego, co się rusza. Fir- ma budowlana wybija do nogi zamieszkujące tam króliki, a na miejscu ich starej siedziby pozostawia typowy krajo- braz księżycowy. Czym różni się ta tragedia od pacyfi- kacji wiosek ludzkich? „Straszne zło panoszy się na świe- cie — mówi naoczny świadek katastrofy. — Przychodzi od ludzi. Wszystkie inne elile robią to, co do nich na- leży (...). Żyją na ziemi i muszą jeść. Ludzie nie spoczną, póki nie zepsują ziemi i nie zniszczą zwierząt". Tak nas widzą i jest to, niestety, uzasadnione. Króliki Adamsa są to mądre zwierzaki, mają w sobie wiele szlachetnych cech, które człowiek w swej bezczel- ności rezerwuje wyłącznie dla siebie. Kochają wolność, są wierne, nikomu nie robią krzywdy bez potrzeby. Kiedy czytamy o napotkanej po drodze królikami, podkarmianej przez człowieka marchwią, wskutek czego osobniki są du- że i tłuste — wiemy już, że mamy do czynienia z przy- powieścią. Pełny brzuch i ciepła nora — ale za cenę niewoli. To nie jest szczęśliwa królikarnia. Co jakiś czas ktoś wpada w stalowe wnyki i nikt nie odważy się spytać o jego los. Miejscowi poeci układają poematy opiewające urok takiego życia, ale przybysz z wolnego świata, słucha- jący wieczorem ich zakłamanych deklamacji wie, że nie może tam spędzić ani nocy więcej. Inna z królikami zorganizowana jest na sposób wojsko- wy, a dowodzi nią żądny krwi generał Czyściec. Nory są przepełnione, narasta niezadowolenie, lecz rozbudowany system straży dba o to, by nikt nie wymknął się na zewnątrz. Królikarnia generała, rządzona w sposób totali- tarny, gdzie są ściśle określone pory żerowania, podział na sekcje i szpiedzy, musi przecież ulec „liberalnej", ko- chającej wolność grupie Leszczynka. Sam Leszczynek jest jak gdyby wzorem przywódcy, lansowanym przez Adam- sa. Osobliwie pojmuje swoje przewodnictwo: zawsze pierw- szy rusza naprzód, najwięcej ryzykuje, nie chowa się za plecami (tj. grzbietami) innych. Pragnie przede wszystkim dobra grupy, nie zaś zaszczytów, sałaty i samic. Pod tym względem Leszczynek odbiega nie tylko od przywódców króliczych stad, lecz może dzięki temu jego królikarnia osiąga wkrótce wysoki poziom dobrobytu. W doborze kró- lików na ważne stanowiska kieruje się ich umiejętnościa- mi, nie zasługami z przeszłości czy osobistą sympatią. Żadnych pomysłów nie odrzuca a priori, nawet najbar- dziej szalonych — w końcu to one pozwalają mu odnieść sukces nad lepiej zorganizowanym przeciwnikiem. A krwio- żerczy generał Czyściec, który tyrańskimi rządami dopro- wadził swą królikarnią do ruiny, zginie haniebną śmier- cią rozszarpany przez psa. Nie znam się na tyle na królikach, by wyrokować, czy zaprezentowana przez Adamsa organizacja stada Lesz- czynka ma coś wspólnego z rzeczywistością. To samo do- tyczy języka, legend, zwyczajów itp. Pewien jednak jestem, że wyższe zwierzęta (ptaki, ssaki) używają stałego syste- mu znaków, którymi wyrażają swoje reakcje i wymienia- ją informacje o otoczeniu — ale przecież porozumiewają się także i pszczoły, i mrówki, i pewnie nie one pierw- sze na drabinie żywych gatunków. Że zwierzęta myślą, czują, martwią się, boją — przekonuje wspaniała książka Vitusa Drdschera Reguła przetrwania. Nie ma np. demo- kracji w stadzie pawianów: na noc małpy układają się według określonego schematu — starszyzna w środku, naj- młodsze samce na zewnątrz. Chodzi o to, żeby w przy- padku ataku drapieżników większe szansę przeżycia miał osobnik doświadczony, bo od niego zależy przetrwanie sta- da. Wódz nie może pogniewać się na stado, bo bez niego jest niczym; stado to nie tylko on, choć on przede wszyst- kim. Nie może rządzić stadem jak mu się podoba, bo wtedy elile szybko zrobią porządek. Łapię się za głowę: jak pouczające są historie z życia zwierząt. O przyszłości zwierząt na Ziemi trudno myśleć bez za- trwożenia. Z felietonu Macieja Iłowieckiego dowiaduję się, że codziennie znika z powierzchni naszej planety jeden żywy gatunek, a w przyszłości tempo znikania ma się jeszcze nasilić. Bijmy na alarm: do końca naszego wieku zniknie z powierzchni Ziemi trzy czwarte żyjących na niej gatunków! Ogarnia mnie przeświadczenie, że człowiek nie ma moralnego prawa tak się szarogęsić na powierzonym mu spłachetku. Codziennie ginie jedna cywilizacja, prze- pada bezpowrotnie. Coraz prawdopodobniej sza staje się wizja Philipa Dicka, nakreślona w powieści Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? gdzie zwierzęta dawno zo- stały wybite, a społeczna ekspiacja z tego powodu prze- jawia się w praktykowaniu religii zwanej merceryzmem (ang. mercy — łaska, miłosierdzie) i koniecznym posiada- niu sztucznej repliki jakiegoś czworonoga. Tak odbieram wymowę książki Adamsa w szerszej pers- pektywie — a co z niej wynika dla każdego z nas? Królik nie żyje długo: dwa, najwyżej trzy lata. Potem przychodzi Czarny Królik z Inie i każdego odwołuje z tego padołu. W zależności od tego, jak żyłeś, zostaniesz wcielony do gwardii przybocznej Wielkiego Królika, który rządzi tym światem, albo będziesz się poniewierał po najgorszych no- rach, w towarzystwie podobnych do siebie kuternogów. Wybór należy do ciebie, ale postanowić musisz od zaraz. Kiedy wezwie cię Czarny Królik, za późno będzie na płacz i zgrzytanie zębów. Richard Adams: Wodnikowe Wzgórze. Tłum. Krystyna Szerer. Państwowy Instytut Wydawniczy 1982, nakład 30 tys., cena 150 zł. „Współczesna Proza Światowa" -Ar Cienkie fiksją W szarej babraninie, jaką jest praca recenzenta lite- ratury science fiction, trafiają się momenty naprawdę przykre, choć może tego na pierwszy rzut oka nie widać. Recenzent cieszy sią, ba! doznaje metafizycznego uczucia lewitacji, kiedy natknie się na książkę Dicka, Vonneguta czy choćby napocznie Gwiazdy — moje przeznaczenie Bestera. Recenzenta boli serce, gdy zmuszony jest zanu- rzyć się w chłamie, w tandecie, doświadczyć lepkiego dotyku słabizny artystycznej, obcować przez te kilkanaście godzin z owocem niedyspozycji umysłowej. Recenzent jest miłosierny: niewiele z tych doświadczeń docierało do tej pory na łamy, aby w tych trudnych czasach przynajmniej w taki sposób oszczędzać nerwy czytelnika. W naszej skromnej rubryczce staramy się zatem nie schodzić poniżej trzech gwiazdek w pięciopunktowej skali. Rzecz jasna znaczna część, jeśli nie większość produkcji wydawniczej z gatunku SF, plasuje się poniżej kreski; jeśli dzisiaj odstępuję od przyjętego zwyczaju, to dla przekonania, że i omówienie powieści ewidentnie złych i fałszywych może być pouczające, a także by dać wyraz wypełniającej mnie wściekłości. Zaczniemy od Jacka Sawaszkiewicza, którego od mo- mentu startu obdarzyłem (nie ja jeden) całą ogromną, zawiedzioną przez innych nadzieją. Były to czasy posuchy; Lem przygasł, Snerg się opuścił w robocie — na całym horyzoncie nie było widać jaśniejszego punktu, który da- łoby się wziąć za gwiazdę. Bardzo podobała mi się druga powieść Sawaszkiewicza Katharsis, choć uważałem ją za nie dokończoną. Oto autor, mówiłem sobie i kolegom, w którego wierzę. Który nas nie wystrychnie na dudka i nie wydudka na strychu. Ja mu ufam. Koledzy na to — że to, że tamto; czas pokazał, iż racja była po ich stronie. Sawaszkiewicz najwyraźniej mianował się pisarzem i posta- nowił żyć z pióra. Opublikował pierwszy tom Kroniki Akaszy, który przy życzliwym spojrzeniu liczył mu się na plus, trochę opowiadań w serii „Naszej Księgarni", wreszcie drugą część Kroniki (widoczne objawy kryzysu) i Eskapizm — prawdziwe tąpnięcie. Jeśli zamierzam być tu dla Sawaszkiewicza nieprzyjemny, to dlatego, iż uwa- żam, że nadeszła ostatnia chwila dla uratowania tego zdol- nego twórcy przed zmanieryzowaniem, nadmiernym za- dufaniem i ogólnym zejściem na manowce. Taka kuracja jest nieprzyjemna dla obu stron, biorę to na siebie, bo — jak widzę — nikt mnie nie wyręczy. Eskapizm przedstawia jakoby dalsze losy bohaterów Katharsis. Przypomnijmy: chodziło tam o wypad poza orbitę Urana, aby zbadać fenomen Strefy, gdzie ludziom, oględnie mówiąc, nerwy odmawiały posłuszeństwa. Sześć osób załogi — pięciu mężczyzn i atrakcyjna kobieta — miało wejść w Strefę. Tak się stało: z ludzi zostało wy- zwolone wszelkie możliwe zło, były trupy, a jakże, przy czym oswobodzieielką ciemnych stron duszy ludzkiej, ka- talizatorem wydarzeń okazała się powabna Leslie Leeport. Nowelka kończy się tym, że zastępca dowódcy, Mikę Ce- sara, puka zwycięsko do kabiny Leslie jako ten, który pomyślnie przeszedł rozgrywki pucharowe. Strefa się koń- czy, amok ustępuje. Eskapizm to już co innego: Leeport i Cesara lądują jako małżeństwo w Szwajcarii, nie opodal centrum lotów kosmicznych. Mają tam własną posiadłość, willę, awan- sują, grosza im nie brakuje. Dolce vita. Cesara, zachę- cony powodzeniem swej pierwszej książki (Katharsis) po- stanawia zdyskontować sukces literacki. Życie płynie mu po różach, jeśli nie liczyć perypetii z byłą żoną, której trzeba odpalić sto tysięcy, z doskoku pracuje nad nową książką, wystąpi też w charakterze kosmonauty. Nie jest to niebezpieczna wyprawa — przelot w okolice Neptuna w towarzystwie żony, nic poważnego, raczej pretekst, by zgarnąć po 50 tysięcy. Problemy małżeństwa Cesara oscy- lują wokół posadzki na patio i tego, czy potwór z kafel- ków na dnie basenu ma mieć jedną głowę, czy dwie. Nie! przepraszam — państwo Cesara nie mogą mieć dziecka. Mikę jako pilot jest bezpłodny. W przeszłości była to raczej zaleta niż dopust („To facet, co orze i sieje, ale nie zbiera" — reklamowały go sobie wyczynowo nastawio- ne do seksu pannice) — teraz odwrotnie. Żona Mike'a ma aż przywidzenia —- czy z nieokiełzna- nej chęci zajścia w ciążę, czy nawiedzają ją duchy zmar- łych pilotów. Mike'a także dręczą wizje, poza tym mał- żonkowie nudzą się wyraźnie pośród codziennej taplaniny w luksusie, z wiecznie włączonego telewizora sączy się program szwajcarskiej TV, wydawca Cesary odwiedza go osobiście, niemal wydzierając spod łokci kolejne stronice książki Eskapizm (sic!), na porządku dziennym jest po- wiewanie umowami wydawniczymi, gazety w tym kraju najpierw płacą, i to dobrze, potem drukują — jednym słowem sielanka. W finale jest jeszcze bardziej słodko: powieść zbliża się ku końcowi, życie stabilizuje się w swym komforcie, a pani Cesara będzie mieć upragnione dziecko, ponieważ udała się do Banku Spermy, gdzie mąż swego czasu zapobiegliwie złożył nasionka. Tak. Tak to się kończy. Wyglądam przez okno, wracam do pokoju, jeszcze raz wyglądam. Włączam radio. Gaszę. Rozumiem, że trzeba czasem opisać Szwajcarię, żebyśmy nie zapomnieli, jak wygląda cywilizowany świat, ale książka Eskapizm uka- zuje się w Polsce, jest częścią tej rzeczywistości. Zgrzy- tający dysonans między zawartością tej książki a całą resztą. Sawaszkiewicz opisał po prostu swoje przywidzenia, swoje obszary pożądania — rzeczy, kobiet, sytuacji. Ja też bym chciał, żeby wydawca łasił się koło mnie dwa razy na tydzień, i też bym chciał kupić bez problemu samochód, i też bym chciał nim obrócić do drugstore'u po całotygodniowe zakupy. Tymczasem w życiu zupełnie inaczej się to odbywa niż w książce Eskapizm (o, właś- nie — dobry tytuł) i co chwilę nawiedza mnie myśl, że może autor subtelnie kpi sobie ze mnie, a może to jakaś nowa metafora i trzeba wszystko czytać metodą jeden przez iks? Wydawca reklamuje tę pracę jako science fiction. Kate- gorycznie zaprzeczam, z gatunkiem ma ona tyle wspólnego, co naftalina z kiełbasą -— no, najwyżej z pogardliwym, potocznym określeniem rzeczy pogmatwanej, bez klucza i kontekstu: cience fiction (czytać tak jak napisane). Właś- nie takie okazy jak Eskapizm pracują na paskudną opinię fantastyki jako literatury ostatniego sortu. Stanisław Lem powiedział w jakimś wywiadzie albo napisał w Fantastyce i juturologii (nie chce mi się szpe- rać po teczkach), iż nie należą do gatunku te powieści, ogól- nie: utwory, gdzie SF pełni tylko rolę rekwizytu, to zna- czy takie, które bez żadnej szkody da się opowiedzieć bez uciekania się do konwencji SF. Otóż Eskapizm jest hi- storią zamożnego małżeństwa, on szwajcar, ona plastyczka, albo on listonosz, ona taksówkarz itp. Cały kosmos, nie- wielki zresztą, da się bez szkody dla wymowy ideowej dzieła spokojnie usunąć. Powieść Sawaszkiewicza należy czytać współcześnie: pod pozorem intrygi kosmiczno-mał- żeńskiej przemyca ona ważkie treści polityczne i społeczne. Nie szydziłbym tak grubo i w gruncie rzeczy bezsilnie, gdyby nie wpadła mi w ręce „Gazeta Krakowska" z 30 września 1983 r. Czytam krótką notkę o tym, że do szpi- tala przewieziono kobietę z wyraźnymi śladami odbytego porodu. Na pytania, gdzie znajduje się dziecko, odpowia- dała, że noworodek spadł ze schodów i się zabił. Miał być ukryty pod schodami, potem pogrzebany w grobie kogoś z rodziny. Znaleziono go w gnoju; zwłoki były już tak zżarte przez kwasy i robactwo, że ustalenie płci dziec- ka okazało się niemożliwe. Mąż tej kobiety nie potrafił udzielić żadnych wyjaśnień, także rozmowa z trojgiem wystraszonych dzieci niczego nie dała. W domu tych ludzi panuje skrajne ubóstwo. Zdaje mi się, że po zestawieniu tej notatki z historią małżeństwa Cesara nie ma się co silić na komentarze. Jackowi Sawasżkiewiczowi trzeba zadać na koniec pyta~ nie: już nie quo vadis, ale — dokąd uciekasz? Jacek Sawaszkiewicz: Eskapizm. Wydawnictwo Poznańskie 1982, nakład 40 tys., cena 45 zł. Seria „SF" Enklawa Spadł deszcz i ludzie rozbiegli się w poszukiwaniu schro- nienia. Ulica opustoszała. Stoję i ja pod dachem kawiarni „Andromeda" i przyglądam się towarzystwu, jakie się tu zebrało. Kogo tu nie ma! — są stali bywalcy, którzy re- gularnie wpadają na piwo, są kelnerki i personel, ludzie solidni i kanciarze, są wreszcie i tacy, którzy chcą po prostu przeczekać deszcz. Do tych ostatnich należy Marcin Wolski, były Nadre- daktor audycji „60 minut na godzinę", człowiek z bogatą przeszłością autora — wierszy, skeczy, opowiadań, słu- chowisk. Przymusowy zwrot jednego z prominentów pol- skiej satyry w kierunku science fiction jest na naszym małym podwórku zjawiskiem niecodziennym i godnym obserwacji. Zwykle bowiem bywa u nas tak, że za SF łapią się literaccy nieudacznicy albo ambitni parweniusze, któ- rzy by chcieli zdobyć szybko duże uznanie, w dodatku nie harując nad siły. Warunki debiutu na terenie SF wy- dają się ułatwione (ale to złudzenie, złudzenie), wysokie nakłady, kolorowe okładki, historie nie z tej ziemi... gdy- bym wybierał z rozmysłem, zwłaszcza teraz, też bym stanął z innymi pod okapem kawiarni „Andromeda". Od reszty towarzystwa Wolski wyraźnie odbija — przede wszystkim mniej tu stoi z własnej woli, bardziej przy- musowo. Na terenie fantastyki nie jest wprawdzie no- wicjuszem, ale nigdy nie pochłaniało go w niej to, jak świat będzie wyglądał za lat 20 czy 50, raczej wykorzy- stywał ją jako środek przenoszenia satyry na współczes- ność. Fantastyka była dla Wolskiego (i chyba pozostała) ni to Pershingiem, ni Cruisem, a może Posejdonem, który wolniutko leci nad światem pełnym przywar i tu odpali głowiczkę, tam poczęstuje aluzją, ówdzie śmignie z dużą dokładnością gromkim jak wybuch śmiechem. W pre- cyzji rażenia petardy Wolskiego nie ustępowały rakietom średniego zasięgu, tyle że skutek był odwrotny: wprawdzie coś się od nich waliło, ale też coś na to miejsce w lu- dziach powstawało — może dlatego zostały uznane za równie groźne. Zbiór trzech minipowieści Enklawa. Neomatriarchat. Świnka wskazuje dowodnie, jak "wiele tracą historyjki Nadredaktora, pozbawione gorącego środka przekazu, czyli fal radiowych. Głosy płynące ze skrzynki lepiej organizo- wały opowieść, teraz czytelnik został skazany na własną wyobraźnię. Pisane z myślą o radiu, posłuszne jego pra- wom — z trudem adaptują się do nowego środowiska. Wspaniałe odzywy na papierze tracą nieco ze swej urody i mocy, migające szybko obrazki przywodzą na myśl ko- miks. Trudno — koszty zmiany klimatu. W Enklawie jest taka scena, kiedy biedzący się nad rozwiązaniem zagadki inspektor Tim idzie deptakiem, a wiatr niesie strzępy gazet. Tu można przeczytać tytuł POSTĘP NIE PRZEJDZIE, ówdzie — MILITARYZM NA- DZIEJĄ LUDZKOŚCI. W witrynach trafiają się wywiesz- ki: Z POWODU AWARII STRIPTISERKI PROGRAM OD- WOŁANY, KONSUMENT MA PRAWIE ZAWSZE RACJĘ względnie WYSZEDŁEM NA GIEŁDĘ. Taksówki pod ho- telem wyposażone są w tabliczki 'typu ZJEŻDŻAM NA BAZĘ, WYŁĄCZNIE DO PARK SQUARE czy też JADĘ TYLKO ZA FRANKI SZWAJCARSKIE. Niesprawny neon zachęca przechodniów sloganem OKTOBER M...CEM OSZ...Ę...ZANIA. „Ech, niedobrze się dzieje z tym szczy- towym stadium kapitalizmu — pomyślał agent" — kwi- tuje Wolski krótki, ale jakże smaczny akapit. Przytaczam go w skrócie po to, by dać pojęcie o uży- wanej przed Nadredaktora metodzie. Niby nie ma w niej nic wielkiego, chyba tylko prostota. Zarazem, ze skrom- ności manewru wynika wyrafinowanie, jakie osiąga się po latach treningu. Teksty Wolskiego skrzą się takimi po- mysłami, są nimi naszpikowane tak gęsto, że z daleka wyglądają jak drogi zamorski materiał, przetykany złoty- mi nitkami. W porównaniu z nimi przeciętna produkcja przeciętnego polskiego fantasty przypomina swą surowoś- cią używany worek z juty. Rzecz znamienna, że Wolski nie prowadzi swych tek~ stów do jakiejś supergłębokiej pointy, przed którą wta- jemniczeni upadną na kolana. Raczej zadowala się tym, co rnu się uda ustrzelić po drodze — a droga prowadzi przecież przez tereny dobrze nam wszystkim znane, to tylko upudrowana trochę, udrapowana nasza rzeczywi- stość. Nikt nie jest w stanie powiedzieć nam o niej nic nowego. Co pozostało? Otwieranie ludziom oczu, bo prze- cież — i to jest chyba główny cel twórczości Nadredakto- ra —¦ rzeczy, przedmioty, zjawiska obecne w naszym życiu są tylko pozornie tym, za co je bierzemy. Jednocześnie nie odżegnuje się Wolski od zabawy. Jego kawałki noszą wyraźne piętno ludyczne; autor nie wsty- dzi się go, potrafi rozbawić, wie, że to sztuka i że war- tość. Za dużo wśród piszących nadętych ponuraków, sa- dzących duby smalone, nauczających maluczkich z pozy- Cji... właśnie, kogo? Podejrzewam, iż kaznodziejstwo wśród literatów pokryć ma szczupłość talentu; od takiej postawy Wolski ucieka jak najdalej. Następną cechą prozy Wolskiego (już prozy), którą za- uważam na podstawie lektury tej książki, jest chętne się- ganie do stereotypów i przerabianie ich na swoje kopyto. Chyba stąd wziął się cykl antybaśni; wyobrażam sobie nawet, że Wolski, człowiek przecież inteligentny, słucha- jąc opracowanych przed wiekami motywów nudził się wy- raźnie, a w głowie kiełkowały mu z wolna koncepcje in- nego odegrania standardów. Dlatego jego opowiadania wy- pełnione są bohaterami typowymi dla komiksu, kryminału czy innych sztuk popularnych: policjantami, dziwkami, szaleńcami, uczonymi — ale ani to zwyczajni policjanci, zwyczajne dziwki itd. Każda z postaci potrafi w każdej chwili wyciąć taką woltę, zademonstrować taką cechę oso- bowości, której daremnie by szukać u zwykłej dziwki czy policjanta. Charakter gry prowadzonej przez postacie jest niezobowiązujący i czysto umowny, ale czytelnik z chęcią godzi się kolaborować z autorem, bo wie, że ta firma nie zrobi go w konia. Przyznam się, że przypadek Wolskiego podsycił moje zwątpienie odnośnie wartości science fiction jako gatunku literatury. Jak w wykonaniu Dicka, Lema, Strugackicn fantastyka demonstruje najwspanialsze możliwości, tak Wolski, grając przecież na najczystszej tandecie każe mi przypuszczać, że kto wie, czy to kręcenie młynka na po- ważnie ma sens, czy nie jest zabawą jałową i niczego do życia nie wnoszącą. Ot, nadającą się w sam raz na to, by zabić parę deszczowych godzin pod przygodnym okapem. A idąc dalej: czy uprawiający ją z taką zapalczywością autorzy, nie widzący poza nią świata, nie są godni jeno współczucia, gdyż znaleźli coś akurat na miarę własnych możliwości, wyobraźni i talentu; że w gruncie rzeczy nie jest to nic wielkiego, skoro przypadkowy facet, byle że sprawny umysłowo i warsztatowo, jest w stanie bez tru- du powtórzyć najsekretniejsze ich sztuczki, sypać z ręka- wa bonmotami i sytuacjami, a w końcu potężnie się ze wszystkiego wyśmiać. LjNa czwartej stronie okładki wydawca pisze, że oto ob- cujemy z science fiction na wesoło. Przeglądam teksty Świnki, Neomatriarchatii, najlepszej z nich Enklawy — owszem, trafiają się momenty śmieszne, lecz ten śmiech to kolejny pozór, ukrywający wielki smutek i rozgory- czenie. Nie dobijam do końca historyjek rozbawiony, zba- wiony, szczęśliwy — jeśli się uśmiecham, to trochę z uprzejmości dla autora. Wolski wydaje mi się tu podob- ny do błazna: charakteryzacja w szeroki uśmiech, a usta skrzywione do płaczu. Na ile to zgorzknienie jest efektem konkretnej rzeczywistości, a na ile życia jako takiego.' I czy w ogóle możliwe jest bezkarne wesołkowanie w SF? W ograniczonym zakresie — i owszem, lecz coraz częściej dochodzę do wniosku, że per saldo musi być ponuro. Że drobne chwile radości po drodze trzeba okupić ciężkim kacem, gdy się do końca odczyta komunikat autora. Chyba bredzę, nogi cierpną, czymś trzeba zająć skołata- ny umysł. Stoimy pod okapem kawiarni „Andromeda", opowiadając sobie historyjki dla zabicia czasu. Ciągle pada. Marcin Wolski: Enklawa. Neomatriarchat. Świnka. Wydaw- nictwo Literackie 1982, nakład 20 tys., cena 90 zł 2 o w IL U K h Kwadratura Trójkąta Stanisław Leni wspomina w Solaris jakby mimocho- dem o drogach, którymi poszła nauka o tej planecie — myślącym oceanie. Badacz fenomenu Solaris miał z jed- nej strony do dyspozycji poważną literaturę naukową z dziedziny solarystyfci, z drugiej półki wypełnione do- mysłami, czczą gadaniną i fantazjowaniem. Lem robi w tym miejscu ogólną uwagę na temat nauki twierdząc, że niektóre dyscypliny są w stanie wytworzyć chrome, urą- gające rozumowi repliki samych siebie. Warunek: dotych- czasowe metody naukowe musi cechować niemoc w starciu z konkretnymi problemami, tak by pozostawały białe pla- my, czyli miejsce na zmyślanie. Przykłady takich par — chemia i alchemia, astronomia i astrologia. Rozwój wie- dzy o pierwiastkach i ich związkach dawno wykończył al- chemię; z astrologią sprawa okazała się bardziej skompli- kowana. Nie całkiem analogiczną, ale przecież podobną sytuację mamy na terenie bezpośredniego zaplecza fantastyki na- ukowej. Takie dziedziny jak ufologia, paleoastronautyka czy zjawiska parapsychiczne, których istnienie zawdzię- czamy li tylko impotencji ortodoksyjnej nauki, dostarcza- ją soków żywotnych wielu utworom i autorom. Dziedziną egzystującą jakby samodzielnie jest sprawa Trójkąta Ber- mudzkiego, gdzie statki, samoloty i kajaki giną jak wrzu- cone do ciemnego worka. Dosyć często próbuje się powią- zać tajemnicę Trójkąta z UFO (niby mają tam bazę) lub lądowaniem kosmitów na Ziemi w zamierzchłych czasach (niby zamontowali tam urządzenie antygrawitacyjne dla ułatwienia startów własnym pojazdom). I oto ukazała się książka o fascynującym tvtule: Tróikat Bermudzki — zagadka rozwiązana, reklamowana przez „Playboya" w wakacje 1974 roku. Do tej pory wyobra- żałem sobie naiwnie, że aby rozwiązać zagadkę Diabel- skiego Trójkąta, trzeba przede wszystkim udać się na miejsce. Trzeba tam wysłać moc statków badawczych iz no- woczesnym sprzętem, drugie tyle łodzi podwodnych i sa- molotów, całe hordy nurków, batyskafy, kamery, sonary i co tylko wygrzebie bogata Ameryka. Lawrence David Kusche, w którego żyłach najwidoczniej płynie krew na- rodu systematycznego i bez skłonności do nie przemyśla- nego wariactwa, rozwiązania tegoż problemu poszedł szu- kać w bibliotece Uniwersytetu Stanowego Arizony. Trzeba sobie od razu powiedizieć, że między biblioteka- mi polskimi i amerykańskimi istnieje zasadnicza różnica. O ile u nas najczęściej poszukiwanego źródła nie ma, o tyle w Uniwersytecie Arizony (stanowiącym, bo ja wiem, odpowiednik WSI w Zielonej Górze) brak jakiejś infor- macji oznacza brak w sensie totalnym, to znaczy nie ma jej nigdzie. Trochę oczywiście przesadzam, w każdym razie pomysł Kusche'a był możliwy do zrealizowania w biblio- tece prowincjonalnego uniwersytetu. Kusche badał relacje na temat zatonięć statków w omawianym obszarze, po- cząwszy od roku 1840. Oczywiście analizując starsze przy- padki był skazany na ślady archiwalne; dane na temat nowszych zaginięć zdobywał także przez rozmowy i ko- respondencję z instytucjami cywilnymi i wojskowymi, re- dakcjami i osobami prywatnymi. Imponujący wykaz tych źródeł został w książce zamieszczony. Oto dwa przykłady. W grudniu 1872 roku o 500 mil na zachód od Gibraltaru (a więc poza obszarem Trójkąta) została odnaleziona „Mary Celeste", 103-stopowa bryganty- na o wyporności 282 ton. Na pokładzie nie było żywej duszy. Brakowało łodzi ratunkowej, która według wszel- kich oznak została spuszczona na fale. Poza uszkodzeniem kilku żagli statek mało ucierpiał od niepogody; zaopatrze- nie w wodę i żywność wystarczało na pół roku. Pomimo pojawienia się wielu fantastycznych hipotez po dziś dzień sprawa pozostaje równie tajemnicza jak w dniu odkrycia okrętu^widma. Przypadki odnajdywania na tamtych wodach statków czy jachtów bez załogi nie należą do rzadkości. Według Kusche'a sprawa jest prosta: załogi zostały albo zmyte do morza przez wysokie fale (jest to rejon ciągłych i gwał- townych burz), albo spodziewając się, że istatek nie wytrzy- ma sztormu, decydowały się szukać ratunku w łodziach, które zostały zatopione, podczas gdy sam statek — jak na ironię — utrzymywał się na powierzchni aż do uspo- kojenia wód. W grudniu 1945 roku pięć bombowców torpedowych typu Avenger wystartowało do lotu ćwiczebnego w rejo- nie Wysp Bahama. Po kilku godzinach lotu straciły orien- tację; dowódcy wydawało się, iż lecą nad Florida Keys, podczas gdy w rzeczywistości klucz znajdował się na pół- noc od Wysp Bahama, nad Atlantykiem. Dowódca, nowo przeniesiony na ten teren instruktor, uparcie odmawiał przełączenia się na inną częstotliwość, chociaż na dotych- czas używanym paśmie pojawiły się silne zakłócenia z Ku- by. Prawdopodobnie cały klucz wodował w końcu na falach i zatonął. Jeden z pierwszych samolotów, jakie ruszyły Avengerom na pomoc, Martin Mariner z trzy- nastoosobową załogą, według wszelkich danych eksplodo- wał w powietrzu po dwudziestu trzech minutach lotu. Czy nie za dużo tych przypadków? Przypomnijmy ele- mentarne fakty: omawiany rejon leży u wybrzeży Stanów Zjednoczonych, kraju dość zasobnego w statki i samoloty. Floryda jest słynnym rejonem wypoczynkowym i rejsy prywatnych jachtów i łodzi są tu na porządku dziennym. Jednocześnie krzyżują się -tutaj żeglowne szlaki i trasy samolotów — pasażerskich z Europy i wojskowych maszyn USA. Już z tego zestawienia wynika, iż o wypadki tutaj łatwiej, choćby na zasadzie statystycznej. Jeśli dodać do tego wyjątkowo kapryśną pogodę (jest to rejon huraga- nów, które cyklicznie pustoszą Teksas i Florydę), a także płynący w tym rejonie Golfstrom, który „dba o czystość", będziemy mieli jaśniejszy obraz Trójkąta. Do czego zdolne jest morze w tamtych stronach, świad- czy przypadek pewnego dżokeja, który wybrał się z przy- jaciółmi powędkować z łodzi — nigdy ich później nie widziano. Inny milioner zaginął podczas lóOnmilowego rej- su. Pewien wielebny pastor z przyjacielem odpłynęli o zmroku o dwie mile, by podziwiać świąteczną ilumi- nację Miami, zepsuł im się silnik, zerwał się szkwał — spieszące z ratunkiem statki niczego nie odnalazły. Można, rzecz jasna, przypisać winę za ich zniknięcie UFO, jednak prościej sięgnąć do bardziej przyziemnych (czy raczej morskich) wytłumaczeń. Kłania się brzytwa Ookhama, re- guła nakazująca zarzucić mnożenie dodatkowych bytów (tu: wymyślanie UFO jako przyczyny nieszczęść) na rzecz tłumaczenia zjawisk w sposób „normalny". W marcu 1973 zatonął na terenie Trójkąta norweski frachtowiec o wy- porności 13 tysięcy ton. UFO? Niestety, ocalał świadek. Marynarz Gabrielsen oświadczył, że burza zdarła pokry- wy luków i statek wyładowany węglem poszedł na dno w pięć minut po ogłoszeniu alarmu. Metoda Kusche'a demaskowania Otchłani Zagubienia sprowadza się do dwóch elementów: albo udowodnienia, iż katastrofa nastąpiła poza feralnym obszarem, albo szu- kania przyczyn wśród zjawisk naturalnych. To drugie nie zawsze się udaje, morze jest żarłoczne i nie zawsze podoba mu się pozostawić jakiegoś Gabrielsena. Tak czy owak wychodzą na jaw wielkie nieścisłości, jak choćby sprawa żeglarza Billa Verity, którego legenda zaliczyła w poczet ofiar Trójkąta, podczas gdy stary wilk morski żyje i ma się dobrze (tzn. żył jeszcze w 1973 roku), a wieść o własnej śmierci szczerze go ubawiła. Z badań Kusche'a wynika jednoznacznie: Trójkąt Ber- mudztki jest mitem, który narastał w ciągu wielu lat. Mit ten żywi się z jednej strony nieścisłością i niewiedzą ludzką, z drugiej — podatnością ludzkiej psychiki na zmory, strachy, fantazjowanie, koloryzowanie. Przyznam się, że i ja nie bez przykrości propaguję tutaj rewelacje Kusche'a — o ileż bardziej wolałbym widzieć zanurzone w sinej głębi urządzenie Obcych, które gdy przychodzi czas, obniża poziom oceanu o trzydzieści metrów, zasnuwa wielki obszar mgłą i połyka dla wprawy samoloty i mniej- sze okręty, aby wypluć je w innym wszechświecie, prosto do jakichś gablot osobliwości. Być może właśnie taka jest prawda, ale póki co — odetnijmy ją zgrabnym ruchem brzytwy Ockhama. Lawrence David Kusche: Trójkąt Bermudzki — zagadka rozwiązana. Tłum. Robert M. Sadowski. „Iskry" 1983, nakład 30 tys., cena 150 zł Omamy cywilizacji „Widuje się coś, ale nie wiadomo co" — to zdanie na temat UFO, wypowiedziane przez Carla Gustava Junga ponad dwadzieścia pięć lat temu, nic nie straciło na aktu- alności. Ustalmy najpierw, czy problem UFO w ogóle istnieje. Jeśli przyjmuje się, że nie, to prawdopodobnie dlatego, iż dotychczas latające talerze z rozmysłem nie wchodzą w drogę cywilizacji ludzi, a wręcz przeciwnie: skwapliwie unikają spotkań z władcami tej planety. Nie- wątpliwie gdyby UFO przyjęły inną taktykę postępowania, przynajmniej ich obecność stałaby się faktem ewidentnym. Jednakże tak wygląda stan rzeczy na dziś. W dającej się przewidzieć przyszłości mogą nastąpić daleko idące zmiany. Carl Gustav Jung, uczeń Freuda, który potem poszedł własną drogą, zajął się zagadnieniem UFO jak gdyby pod natłokiem coraz to nowych relacji, nowych obserwacji (nie chcę powiedzieć: faktów), domagających się racjonal- nego wytłumaczenia. Był to jeden z tych starych morsów, którzy działalność uczonego traktowali z reliktową dziś powagą. Ileż obiekcji w samej tylko przedmowie, ile za- strzeżeń, troski, by o śliskim temacie wypowiedzieć się z po- żytkiem. Już pod koniec lat pięćdziesiątych Jung ma świa- domość, że latające spodki, zajmowanie się nimi przez poważnego uczonego może dać tylko taki efekt, że narazi na szwank jego „z trudem zdobytą opinię człowieka praw- domównego, godnego zaufania i zdolnego do wydawania sądów naukowych". Takie niebezpieczeństwo istnieje po dziś dzień i ono właśnie jest powodem, iż poważni uczeni stronią raczej od wiązania swoich nazwisk z ufologią, jakby wtargnięcie osoby duchownej do przybytku rozpu- sty (dajmy na to) mogło zdyskredytować samego Pana Boga. Skądinąd gdzie bardziej jak w przybytku rozpusty zabłąkane owce potrzebują pomocnej ręki i słowa? Ta analogia wydaje mi się dość obrazowa. Jung oczywiście wypowiada się o UFO jako psycholog. W zjawisko zaangażowany jest element ludzki (obserwato- rzy, uczestnicy bliskich spotkań wszystkich rodzajów), a to już dość, by zagadnienie zostało skomplikowane o domiesz- kę ułomności właściwych ludzkim zmysłom i umysłowi. Jung traktuje obserwacje UFO jako rzadki typ pogłoski, tzw. pogłoskę wizyjną, przytacza też z historii przypadki zbiorowych omamów tego typu, sugerując, że mogliśmy natknąć się na podobny fenomen. Psychologiczne zjawisko musi mieć korzenie w psychi- ce; wydarzeniom tym towarzyszy z reguły ogromna emo- cja. Nigdy nie widziałem UFO, nad czym szczerze boleję, wyobrażam sobie jednak, iż jest to niecodzienne przeżycie. Jung pisze: „Podstawą takich pogłosek jest napięcie afek- tywne, powodowane ciężką sytuacją lub niebezpieczeń- stwem zbiorowym". Rozejrzyjmy się tylko: i ciężkiej sy- tuacji, i poczucia niebezpieczeństwa pod dostatkiem w na- szym udoskonalonym świecie. Ludzie wichrują od zmart- wień, niesprawiedliwości, poczucia niepewnego jutra, ule- gając, jak to formułuje Jung, psychicznej dysocjacji. Swo- je dokłada przeludnienie; w 1958 roku, kiedy ukazał się Nowoczesny mit, było jeszcze względnie luźno, dziś... A za sto lat? Ciasnota rodzi lęk, podgrzewa emocje, sprzyja nerwicom — na tej żyznej glebie halucynacje wschodzą jak warzywa na wiosnę w dobrze utrzymanym ogródku. Ludzkość zatem — bo trzeba już w tym miejscu powie- dzieć: ludzkość, zanadto wiele tych przypadków — spo- gląda z jednej strony w niebo z nadzieją, skąd od wieków przypatruje się tutejszym ekscesom dobry Bóg, z dru- giej — w niebie upatruje zagrożenia (rakiety wszystkich zasięgów). Strachy, ukryte do tej pory w nieświadomości wydobywają się na wierzch — aby jednak dotarły na poziom świadomości, muszą przyjąć określoną formę. Jest to najczęściej coś kulistego, świetlistego, poruszającego się po niebie z szybkością i zwrotnością myśli — wypisz, wy- maluj UFO. A myślicie sobie może, że rozdarcie współ- czesnego świata na dwoje nie ma nic do rzeczy? „Politycz- ne, społeczne, filozoficzne i religijne przeciwieństwo, tak wielkie jak nigdy dotąd, rozszczepiło świadomość naszej epoki — wyrokuje Jung. — Między przeciwieństwami tworzy się spontanicznie symbol jedności i całości (man- dala ma postać okrągłą — przyp. M.O.), przy czym nie jest ważne, czy uświadamiamy go sobie, czy nie". Dlaczego jednak UFO w oświetleniu psychologicznym nazwane zostało „nowoczesnym mitem"? Ponieważ przy- brało formę do przesady materialną, a nawet techniczną. Nie są żadną przeszkodą łamańce, jakie pojazdy UFO wy- konują na niebie, gdyż tego typu wyczyny, dla nas jeszcze nie do osiągnięcia, mentalność przeciętnego zjadacza chle- ba lokuje w sferze naszych materialnych możliwości. Nie dziś, to jutro, nie jutro — więc za dziesięć lat. Nauka dała ludziom poczucie nieograniczonej potęgi, wszystko jest dziś w zasięgu, a sfera niemożliwości, tego, co się nie mieści w głowie, podejrzanie się skurczyła. Dziś chcąc kogoś zadziwić trzeba się solidnie uznoić, o czym świadczy choć- by niewdzięczna praca autorów science fiction. Tak by się w skrócie przedstawiały słupy milowe Jun- gowego wywodu. On sam miał już zdaje się mocne po- czucie niewystarczalności swojej interpretacji, sugerując jeszcze podłoże fizykalne zjawiska. Czym są w takim razie UFO jeśli nie — albo nie tylko — omamami na zbiorową skalę? Sam Jung przytacza kilka pomysłów: że UFO mają naturę czysto psychiczną, że to nie znane jeszcze zjawiska niebieskie itp., nie wspominając o najbardziej popularnym poglądzie (statki obcych). Przyznaję, że myśliciel tak od- dalony od fantastyczno-naukowego getta może zadziwić bogactwem fantazji, gdy wreszcie (i tak w bardzo ogra- niczonym zakresie) dopuści ją do głosu. Wyobraziłem so- bie, że gromady ludzkie zadzierające głowy są zdolne w momencie szczególnego skupienia i natężenia uwagi po prostu wygenerować błędny ognik, pląsający po niebie. Gdyby tak było, kontakt wizyjny z UFO miałby coś z mi- stycznego objawienia, a więc tym bardziej podlegałby roz- pracowaniu metodami starego morsa. Najpiękniejszą, najbardziej porywającą hipotezą na ten temat jest jednak przypuszczenie, że w ten oto sposób — w formie świetlisto-spodkowo-cygarowej — przebija się do nas inna rzeczywistość. W czerwcu 1980 r. ukazał się w „Literaturze" artykuł Janusza Thora, gdzie zostały omó- wione tajemnicze zjawiska ostatnich lat (parapsychiczne, UFO itp.) „Wydaje się — pisze Thor — jakby zawsze jed- r na, możliwe, że zawsze ta sama paranormalna, nadprzy- rodzona siła pod różną formą i postacią dokonywała — od czasu do czasu — wycieczek w otaczający nas świat, który uznajemy za racjonalny. 'Wycieczki' zacierają za so- bą ślady niezwykle starannie i zawsze w taki sposób, aby nigdy nie pozostawić po sobie bezspornego dowodu swego istnienia, natomiast zawsze wywołać wątpliwości co do realności względnie iluzoryczności zjawiska (...). Próby po- równań prowadzą w kierunku uznania realności istnienia zjawisk (parapśychicznych i UFO — przyp. M.O.), przede wszystkim jednak wskazują na prawdopodobieństwo jed- nolitego pochodzenia wszystkich tak pozornie różnych zja- wisk i objawów. Widzimy wyraźną jednorodność, jedno jakby pochodzenie wszystkich tych objawów". I dobicie pointy: „Można by dojść do wniosku, iż wszystkie irracjo- nalne zjawiska polegają na wtrącaniu się w świat i spra- wy ludzkie jakiejś 'siły' z zewnątrz". Thor sugerował coś w rodzaju zbliżającego się prze- łomu i to samo właściwie wypowiada Jung. „Ta wieść czy też fizyczna obecność takich ciał ma tak wielkie zna- czenie, że czuję się zmuszony (...) raz jeszcze podnieść swój ostrzegawczy głos". Jung powołuje się na sumienie lekarza, które zmusza go, by nielicznych, do których trafią jego argumenty, „przygotował na nadejście wydarzeń ozna- czających kres pewnej epoki w dziejach ludzkości". I dalej, z równie grubej rury: „Szczerze mówiąc martwię się 0 los tych, którzy, nie przygotowani, zostaną zaskoczeni przez nadchodzące wydarzenia i niczego nie przeczuwając padną ofiarą ich niezrozumiałego charakteru". Co to wszystko znaczy, do diabła? Gdyby głosił to jakiś lekkoduch, hochsztapler — lekce sobie ważymy te gawędy 1 nasz spokój wewnętrzny nie ulega zakłóceniu. Mielibyś- my więc do czynienia z proroctwem wypowiadanym przez człowieka nie rzucającego słów na wiatr, znającego ich wagę — z proroctwem nowoczesnej nauki? Jeśli tak, No- woczesny mit staje się w tym fragmencie przestrogą: nie wszystko można utopić w śmiechu i lekceważeniu. Nie przystoi istocie rozumnej kwitować głupawym skrzywie- niem i machnięciem ręki pewnych problemów tylko dla- tego, że ich nie pojmuje bądź nie docenia ich znaczenia. Minione ćwierć wieku przyniosło bogaty materiał fakto- graficzny; może okazać się, że to tylko sterta puszek po konserwach, którym dzicy (ja na przykład) przypisują mityczne znaczenie — lecz jeśli to nie puszki? Nie chciał- bym — wzorem Junga — znaleźć sią w skórze tych, któ- rzy doczekają czasów, gdy apokalipsa (w sensie poznaw- czym) zwali sią nam na głowy. Carl Gustav Jung: Nowoczesny mit. O rzeczach widywanych na niebie. Tłum. Jerzy Prokopiuk. Wydawnictwo Literackie 1982, nakład 10 tys., cena 100 zł Muchy pod kloszem Kontakt ludzi z przedstawicielami rozumu usadowionego poza Ziemią należy do żelaznych motywów fantastyki na- ukowej. Minęły wprawdzie czasy, kiedy wydawało się, że jak tylko spotkamy kosmicznych braci, zaraz wymieni- my z nimi osiągnięcia. Mało kto obawia się również, że natkniemy się na bezwzględnych ludożerców, którzy z chę- cią spożyją nas w formie wytwornej kolacji. Motyw ten przyjmował postać idylliczną bądź przeraźliwą zależnie od stanu stosunków między formacjami politycznymi na na- szym globie. Gdy dominowało odprężenie i owocna współ- praca, pojawiały się filmy takie jak Bliskie spotkania trzeciego stopnia Spielberga, gdy zaostrzenie — Obcy Ridleya Scotta. Myślę, że bardziej zależy to od samych twórców niż od uwarunkowań politycznych, skoro w sa- mym środku ostrej konfrontacji powstała tak dobrodusz- na wizja jak ET Spielberga. Jedno wydawało się pewne: jeśli spotkamy pozaziem- ców, nie przejdą obok nas obojętnie. Zwrócimy ich uwa- gę, czy obsypią nas potem podarunkami, czy potraktują jako danie na stół. Próżno wołał sędziwy Fiałkowski, że nie zwrócą na nas większej uwagi niż my na wróble ćwierkające na płocie — ale kto go słuchał. Dziś skłaniał- bym się raczej ku jego wersji. Proponuję pewną zabawę: proszę zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że kontakt już nastąpił. Przeszedł do historii. Jak wtedy będzie wyglądać Ziemia? Proszę otworzyć oczy: właśnie tak. Doszło — jeśli doszło! — do kontaktu nieoficjalnego, nie było orkiestr, powitań, transparentów. Być może Ziemia pozostaje pod obserwacją kosmitów, na populacji ludzi dokonuje się wszelkich badań — bezkarnie, gdyż sprawcy nie można chwycić ani zdybać na gorącym uczynku. Być może docho- dzi do spotkań IV stopnia, to jest do interplanetarnych stosunków płciowych Ziemian z talerzowcami. Być może jesteśmy uwięzieni pod kloszem jak eksponat przezna- czony do badań. Kto tego nie rozumie, ten umysłowy kloszard, mówią co bardziej zacietrzewieni urolodzy. Wersja ta wydaje mi się prawdopodobna dlatego, że tak różni się od przewidywań. Nie takiego kontaktu chcie- liśmy — rozmazanego, niewyraźnego, lekceważącego ludzi jako rasę. Wpadły mi w rękę raporty z badań uczestników bliskich spotkań IV stopnia, stenogramy sporządzone po poddaniu delikwentów głębokiej hipnozie. W takim stanie mówi się prawdę i tylko prawdę — nawet nie uświado- mioną. Jest w tych tekstach wyraźny element niesamowi- tości, obcości, który każe przypuszczać, że jeśli je podro- biono, to nader udatnie. Wynika, że Ufici ściągają sobie na chatę dziewczynki i chłopców, tu uśpią, tam pomacają, oślepią światłem, przelecą. Wierzyć w to? Nie wierzyć? Znajomi nurzający się w tej problematyce zapewniają mnie, że UFO to coraz mniej kwestia wiary, a coraz bardziej — realnych przesłanek. Nie jest też UFO tak nieuchwytne i bezawaryjne, jak się utrzymuje. W po- siadaniu supermocarstw znajdują się zarówno pojazdy Ufi- tów, jak i oni sami, przeważnie w forrnalinie, ale odło- wiono też żywe egzmeplarze. Oni nas, to i my ich — gdy się nadarzy okazja. W lipcu 1947 roku na terenie rancza niejakiego Brazela, które leży w pobliżu miejscowości Roswell w Stanie Nowy Meksyk, USA, znaleziono dziwne szczątki, porozrzucane na terenie o długości pół kilometra i szerokości kilkuset metrów. Poprzedniego dnia nad Roswell szalała burza o niezwykłym nasileniu. Wielki latający talerz dostał się w jej zasięg i prawdopodobnie został trafiony piorunem. Część statku w wyniku eksplozji spadła na Ziemię, ale reszta utrzymała się w powietrzu, minęła góry i po dwu- stu kilometrach lotu rozbiła się doszczętnie na równinach San Augustin, opodal miejscowości Soccoro. Stany Zjednoczone są krajem gęsto zaludnionym i żad- na tajemnica tego typu nie ma szans długo tam się utrzy- mać. W tym drugim miejscu jednak wojsko zajęło się sprawą bardzo szybko, szczątki zostały usunięte, a nie- liczni przypadkowi świadkowie zobligowani do milczenia. Z Roswell poszło gorzej: miejscowy dziennik ,,Daily Re- cord" w numerze z 8 lipca donosił o przechwyceniu Uda- jącego spodka przez Siły Powietrzne USA. Następnie wia- domość ta została zdementowana — niby to fragmenty balonu atmosferycznego znaleziono, nie żaden spodek. Szczątki zostały zabrane właścicielowi rancza i jego sy- nowi — nigdy ich wiącej nie widzieli. O zdarzeniu w Roswell ukazała się książka, niestety, bardzo słabo udokumentowana, co pozwoliło ośmieszyć jej autora, a w rezultacie lansowaną przez niego tezą. Sprawa uległa zatuszowaniu i dopiero tzw. Akt o Swobo- dzie Informacji spowodował odgrzebanie jej po latach. Właściciel feralnego rancza w międzyczasie zmarł, ale żyli inni naoczni świadkowie. Opisane przez nich szczątki to z reguły niewielkie kawałki, bardzo lekkie, niepalne. Niektóre pokryte były znakami typu hieroglificznego. Z wyglądu przypominały pergamin czy balsę albo metal cienki jak folia na pudełku papierosów. „Próbowałem zgiąć ten kawałek metalu, ale nic z tego nie wyszło. Wal- nąłem młotkiem, ale również nie ma śladu (...). Waliliśmy nawet siedmiokilowym. młotem, ale po tych uderzeniach nie pozostało najmniejsze choćby wklęśnięcie (...). Nie spo- sób było go pofałdować ani zrobić na nim wklęśnięcia, tak aby pozostał po tym jakiś trwały ślad". Cóż dalej? Resztki odebrane Brazelowi przewieziono do Fort Worth, a następnie do Wright Field w stanie Ohio, natomiast dysk z załogą skierowano do Muroc w Kali- fornii, gdzie się mieści baza Edwards, znana z lądowań promu kosmicznego Columbia. Według relacji doktora Weisberga (ale znowu jest to relacja z trzecich ust) we- wnętrza kabina dysku miała około 4,5 metra średnicy. „Ciała sześciu członków załogi były osmalone... także wnę- trze przedstawiało podobny widok (...). Sekcja zwłok jed- nego z ciał wykazała, że poza rozmiarami jest ono pod względem budowy bardzo podobne do ciała ludzkiego. Jedna z tych martwych istot siedziała przed czymś, co przypominało pulpit sterowniczy (...), ściany natomiast oraz tablice rozdzielcze pokrywały jakieś napisy (w nieznanym języku — przyp. M.O.). Nigdzie nie znaleźli żadnego śmigła ani nic, co by przypominało silnik". Znacznie później, jak podają kolejne pogłoski, zakonserwowane ciała Ufitów i część pojazdu przewieziono do siedziby CIA w Langley, Wirginia, a pozostałego przy życiu członka załogi do bazy McDill na Florydzie, gdzie prawdopodobnie przebywa do dziś. Źle to zabrzmi, ale Ufici podobni są rzekomo do swoich wizerunków ze znanego filmu Spielberga. Różne relacje określają ich wzrost od 60 cm do 1,4 metra, głowa i ciało pozbawione włosów, oczy duże, o szerokim rozstawie, głę- boko osadzone, lekko skośne. Brak małżowin usznych, nos i usta zredukowane, głowa duża, kark cienki. Skóra ma odcień szary, krew ciekła, niepodobna do ludzkiej pod względem koloru i budowy. Na temat narządów rozrod- czych krążą sprzeczne opinie. Ubiór: „czarne, połyskujące jednoczęściowe ubranie bez kieszeni, ciasno opinające sto- py i kark. Buty... wykonane z tego samego materiału, wy- dawały się bardzo miękkie i elastyczne"'. Co o tym myśleć? Do ludzi, którzy twierdzą, że ludz- kość już zetknęła się z przedstawicielami obcej cywilizacji, ale spotkanie cdbyło się po kryjomu, bez fanfar i wiwa- tów, należą Charles Berlitz i William Moore, autorzy książki The Roswell Incident (Zdarzenie w Roswell), któ- ra dotarła do mnie w formie maszynopisu opracowanego przez Klub Popularyzacji i Badań UFO w Białymstoku. Berlitz i Moore sugerują, że tego typu kontakt mógłby wywołać w świadomości ludzi przełom na miarę koperni- kańskiego. Kto się boi przełomu? Gdzie ta konserwa? Myślę, że obawa przed podaniem do wiadomości publicznej informacji o przechwyceniu UFO (ieśli fakty takie istotnie miały miejsce) jest sprawą o zncczeniu drugorzędnym. Prawdziwy powód to czysta proza: względy militarne. Skoro UFO dyspouuiją takimi możliwościami manewru i rozwijają fantastyczne szybkości, samo rozwikłanie za- gadnienia ich napędu obiecuje sto razy więcej niż wykom- binowali ziemscy inżynierowie. Berlitz i Moore anonsują o próbach armii USA z pojazdami w kształcie dysków; także Fawcett i Greenwood, autorzy książki Clear Intend (Oczywisty zamiar) wskazują na związek fenomenu UFO z eksperymentami militarnymi. Tego rodzaju badania z re- guły są tajne. Dwa są skuteczne sposoby zachowania tajemnicy: przez utajnienie oraz przez zalew pseudoinformacji w postaci sprzecznych opinii, niepewnych relacji, spekulacji, domy- słów. Ukryć prawdę —• lub utopić ją w chaosie, w mętliku. Bardzo dobrze, gdy uda się ośmieszyć, zdyskredytować sam problem. Pewne znaczenie ma fakt, że fenomen UFO dla przeciętnego człowieka jest interesujący tylko jako cie- kawostka, bo nie dotyczy go osobiście. Już więcej można zarzucić brakowi zaufania między państwami — ale czy tylko istnieniu podzielonego świata zawdzięczamy utrzy- mywanie się jednej z największych tajemnic współczes- ności? Charles Berlitz, William L. Moore: Zdarzenie w Roswell. Grosset — Dunlap 1980 Człowiek powielony Tak powinien wyglądać ideał opowieści fantastyczno- -naukowej — żeby wszystko wydawało się jak prawdziwe. Mało tego — żeby zdemaskowanie fikcyjności zdarzeń wy- magało starań, solidnego myślenia i konsultacji z fachow- cami. Reportaż Davida Rorvika Na obraz i podobieństwo swoje jest jedną z tych nielicznych głośnych książek wy- danych na Zachodzde, z którymi czytelnik polski ma okazję się spotkać. Po cichutku, niemal w konspiracji — nie to- warzyszyła jej żadna reklama ani informacja — ale za- wsze lepsze to niż nic. Bezwzględnie jest to fantastyka tak bliskiego zasięgu, że chyba najbliższego; ukazała się w USA w 1978 roku i natychmiast została przetłumaczona na francuski i nie- miecki. Należało się z nią spieszyć z tego prostego powodu, aby rzeczywistość komunikatami prasowymi i artykułami w pismach fachowych nie dała sygnału, że już zawładnęła kolejnym obszarem, który jeszcze wczoraj tkwił w sferze zamiarów. Rzecz dotyczy klonowania człowieka. Klon (z greckiego — pęd, gałąź) oznacza organizm powstały drogą pozapłciową, z jednego tylko rodzica. Technicznie przeprowadza się to tak, iż w komórce jajowej kobiety, pobranej podczas owulacji, podmienia się jądro na jądro dawcy. Każde jądro komórkowe (z wyjątkiem jaj i plem- ników) dysponuje pełnym garniturem genów, a zatem za- wiera kompletną informację o osobniku, od którego po- chodzi. Nie jest przy tym istotne, czy komórkę pobrano z wątroby, ze skóry czy z nosa; tam cała informacja jest blokowana, z wyjątkiem tej części, która właśnie powoduje specjalizację komórek. Mechanizmy kontrolne w komórce są zresztą najmniej zbadane, kto tego dokona, ten jakby Nobla miał w kieszeni. Kiedy ma się już kobietę, z której można swobodnie wyjmować jajo za jajem, oraz dawcę zdecydowanego po- święcić trochę komórek (także może nim być kobieta), zabawa zaczyna się na całego. Jądro jaja niszczy się mi- krochirurgicznie albo wypala promieniowaniem, a są też specjalne wyciągi z grzybów, które powodują wyrugowa- nie jądra poza obręb komórki. Teraz pozostaje drobnostka: "wsadzić na to miejsce jądro dawcy lub całą komórkę, "wszystko załatać, zaklepać, osadzić na pożywce — i czekać. Komórki jajowe są głupie i myślą, że to wróciło do nich własne jądro, w dodatku zapłodnione, tymczasem pasoży- tuje na nich coś obcego. Teraz komórki zaczynają się dzielić, tworzy się zarodek najpierw dwukomórkowy, po- tem cztero- itd. Przy zarodku trzydziestodwukomórkowym można go wszczepić zastępczej matce, która donosi ciążę i urodzi dziecko będące dokładną kopią dawcy. Jak państwo widzą, stać mnie na dość frywolny stosu- nek do zagadnienia poważnego jak mało co na świecie. W takich przypadkach człowiek zawsze staje przed dyle- matem, jak się zachować i bywa, że głupkowatym uśmiesz- kiem usiłuje pokryć konsternację. Oczywiście cały zabieg nie wygląda tak prosto, żeby brał się zań chałupniczo każdy, kto tylko dysponuje zestawem „Mały genetyk". Komórki jednak orientują się, że ktoś chce je oszukać. Ani kwapią się dzielić, a gdy już postanowią podział, cy- toplazma dzieli się w innym tempie niż obce jądro, trzeba ten okres zestroić. Bywa, że po kilku podziałach zarodki obumierają, a nawet te, które uda się implantować do macicy, rezygnują z dalszej współpracy z badaczami. W ten sposób natura pozbywa się potencjalnych potwor- ków i nie dopuszcza do popełniania na sobie zbyt gru- bych nadużyć. Trzeba sobie zdać sprawę, że inżynieria genetyczna różni się czymś od inżynierii mostów. Do kawałów metalu moż- na podchodzić bez obciachu: czego się nie zużyje, to pój- dzie na złom. W manipulacji żywymi komórkami już nie tak prosto: jeśli zapłodnione jajo się dzieli, to znaczy że powstało nowe życie, embrion, zarodek człowieka, jeśli idą eksperymenty z komórkami ludzkimi. Od którego mo- mentu zaczyna się życie? Jedna z dwóch głównych szkół utrzymuje, że od zapłodnienia, druga — że dopiero od wczepienia się zarodka w ścianę macicy. Praktycy gene- tyki wolą drugą interpretację, ponieważ dzięki niej nie muszą się uważać za wielokrotnych morderców, rzeźników potencjalnych istnień ludzkich. Przy budowie mostu wąt- pliwości etyczne nie dotyczą tworzywa, przy klonowa- niu — jak najbardziej. A jeśli eksperyment się nie powie- dzie i światu przybędzie jakieś monstrum, nowy potwór Frankensteina na miarę czasów? A jeśli się powiedzie — czy to nie gorzej? Nie chciałbym być w skórze faceta, który dowiaduje się, że powstał jako klon, że nie jest normalnym człowiekiem, tylko okazem, stworem na tej Zierni co najmniej dziwacznym. Rozmyślania o własnym pochodzeniu wcale nie muszą uczynić go szczęśliwym, a przeciwnie — pchnąć do czynów gwałtownych. Odpo- wiedzialność uprawiających inżynierię genetyczną — tych współczesnych doktorów Moreau — sięga daleko poza na- macalny efekt działań i trudno przewidzieć wszystkie re- perkusje tej zabawy. Tak trudno, że Landrum B. Shettles, który w 1979 roku dokonał udanego klonowania człowie- ka, nie wytrzymał presji przypuszczalnych skutków swego nieobliczalnego czynu i po siedmiu dniach życia zarodka, gdy ten nadawał się do wszczepienia do macicy, Shettles go zniszczył! Wolał wybrać ten akt jawnego morderstwa od nieprzewidzianych a dalekosiężnych konsekwencji pozo- stawienia spraw własnemu biegowi. Z drugiej strony natura wydaje się wyjątkowo plastycz- na i przychylnie nastawiona do tego typu eksperymentów. Pewien gatunek morski na zawołanie zmienia płeć, o ile w pobliżu znajduje się duża liczba osobników tego samego rodzaju. „Plastyczność" płodu ssaków jest tak znaczna, że po potraktowaniu odpowiednim hormonem samce zamie- niają się w samice i vice versa — a po urodzeniu zdolne są do wydania zdrowego potomstwa! Natura nie jest ani trochę dogmatyczna w poszukiwaniu nowych dróg ewo- lucji. Dlaczegóż naukowcy mieliby być bardziej papiescy niż sam papież? Dr Beatrice Mintz z Filadelfii bawiła się w ten sposób, iż rozdzielała dwu- i więcej komórkowe zarodki myszy, doprowadzając następnie do fuzji komó- rek — ale już na krzyż. Otrzymywała myszy w paski, a ciemne i jasne odcienie były widoczne nawet w oczach. Nie ma tabu w biologii — lecz czy należy z tego faktu bezlitośnie korzystać? Landrum B. Shettles dał odpowiedź. Czy jego drogę wybiorą także inni? Rorvik to taki amerykański Iłowiecki, w swojej dziedzi- nie specjalista znakomity. Wyczuł bezbłędnie granicę ja- kościową, do której inżynierowie genów zdają się zbliżać coraz szybciej. Byle laboratorium o przyzwoitym wyposa- żeniu może się ważyć na eksperymenty, w których na- ruszone może być dobro i prawo człowieka, żyjącego teraz i mającego powstać, człowieka jako jednostki i jako rasy. Stosunkowo najmniejsze zło to hodowla geniuszy (przy- pominają się hitlerowskie koncepcje hodowania czystych Aryjczyków; gdybyż Hitler miał do dyspozycji dzisiejsze środki!) Powstanie banku spermy pobranej od tytanów umysłu, amerykańskich laureatów Nobla ciągle jesteśmy w stanie traktować w kategoriach rozrywkowych, ale już dziś amerykańscy studenci medycyny handlują swoimi plemnikami i jajeczkami — stąd tylko krok do objęcia takim procederem gwiazd filmu, polityków, sportowców. Na życzenie będzie można zamówić zarodek o dowolnych cechach i zaordynować jego wszczepienie. Przy organizo- waniu dalekich wypraw kosmicznych stanie się realne przesyłanie osobno plemników i jaj w zamrożeniu i do- piero u celu syntetyzowanie żywych kosmonautów. Stanie otworem produkcja hybryd o dowolnych proporcjach cia- ła zwierzęcego i ludzkiego (np. do celów ozdobnych), a tak- że samych narządów do transplantacji czy żywych pół- automatów, kadłubków do sterowania produkcją czy gło- wicami rakiet (tego typu badania są już podobno pro- wadzone, na razie z mózgami kotów). Ileż pięknych perspektyw rysuje się przed cywilizacją! Znikną choroby, świat zyska na estetyce, bo brzydali nikt klonować nie będzie, chyba z zemsty. Jakie bitne armie można wyprodukować przy odrobinie cierpliwości, żoł- nierzy nieustraszonych i nie dbających o życie. W domu będzie można mieć lokajów podobnych do siebie jak dwie krople wody, a w łóżku — najnowszą miss świata, gotową do posług. A ten świat znajduje się już na wyciągnięcie ręki, tylko czeka, aby po niego sięgnąć. W dodatku żad- nych kłopotów materiałowych, nie trzeba stali ani krzemu. Będziemy produkować z tego, czego najwięcej — z ludz- kiego ciała. Człowiek odebrał Bogu prawo do zabijania, teraz nato- miast postanowił wydrzeć mu prawo do stwarzania — na obraz i podobieństwo swoje. Możliwość tym bardziej ekscytująca, że tak łatwo dostępna. Boję się jej zrealizo- wania jak boi się Rorvik, bijąc swą książką na alarm. Zna ludzi i nie ma co do nich wątpliwości — każde nowe narzędzie, jakie im się nawinie pod rękę, prędzej czy później obrócą na własną szkodę i pognębienie. David Rorvik: Na obraz i podobieństwo swoje. Tłum. Danuta i Janusz Widemanowie. Krajowa Agencja Wydawnicza 1983, nakład 90 tys., cena 65 zł. „Opowieści 2000 roku" Ukrzyżowani na protonach Ciekaw jestem, kto z czytelników miał okazję oglądać wnętrze komputerowego procesora. Po zdjęciu metalowej płyty ukazuje się brzucho wypełnione kłębami kabli, dla jasności pogrupowanych w pęczki, różnokolorowych, do- prowadzonych do wydzielonych bloków czy sekcji. Orien- towanie się w takim galimatiasie zawsze napełniało mnie najwyższym szacunkiem, a naprawianie takiego procesora to chyba nie to samo co naprawianie roweru. Gdyby tych kabli nie grupować, nie różnicować kolorów — na- prawy nie sposób sobie wyobrazić. A już dziki z nowo- gwinejskich puszcz, gdyby stanął przed zadaniem choćby zorientowania się w zasadzie działania maszyny cyfrowej, byłby z góry postawiony na pozycji przegranej. Takim dzikusem, nieco tylko oświeconym, jest czło- wiek — zarówno pojedynczy, jak zbiorowy. Szansę ludz- kości na zrozumienie Wszechświata tylko nieznacznie prze- wyższają szansę pojedynczej jednostki. Nasze ciało jest dla nas owym otwartym procesorem, którego fizjologię, możemy do woli obserwować, więcej, próbować niemra- wych ingerencji w tok tego działania, grzebania łapą uzbrojoną w stal wśród śliskich rurek, nerwów i prze- wodów — ale czy zbliża nas to do objęcia umysłem całości naszego przeznaczenia? A to nie koniec: człowiek i reszta stworzeń stanowią elementy składowe większej całości, właściwie nie wiadomo, jak wielkiej, nie najbardziej waż- ne elementy, choć dla nas — najważniejsze. I znowu chmura kabli, sprzężeń, połączeń, widocznych, ukrytych, stałych i okresowych, pierwszo- i drugorzędnych. Czło- wiek przypomina pchłę płatającą się wśród tej instalacji jak w futrze monstrualnego zwierzęcia — i skąd mu na podstawie tych paru nitek, które kurczowo ściska w ręku, dojść wyglądu zwierzęcia i celu jego dążeń? A jednak innej drogi nie mamy: musimy albo korzystać z bieżącej oferty, albo założyć ręce i na zawsze porzucić mrzonki o rozszyfrowaniu kosmicznego zegara. Jednego można być pewnym: nie jesteśmy pozostawieni samym sobie, w tym sensie, że czynniki, które nas ukształ- towały w naszej obecnej postaci, dawno przestały działać, a my zostaliśmy wypchnięci na tę ziemię jak laboratoryj- ne twory — dla przetestowania. Jest akurat przeciwnie: nadal im podlegamy i nadal ulegamy zmianom. Wszech- świat pamięta o swym dziecku i ciągle obdarza go zain- teresowaniem. Takie podejście nie jest dla czytelnika pol- skiego niczym nowym; tezę o powiązaniu człowieka z naj- dalszymi gwiazdami lansował u nas uparcie trójksiąg Hoi- mara von Ditfurtha. Podobnej filozofii w spojrzeniu na człowieka i jego losy dopatrzeć się można w książce Guya Lyona Playfaira i Scotta Hilla Cykle nieba. Pierwszy z autorów jest popularyzatorem nauki, dru- gi —¦ praktykującym naukowcem, obaj jednak dokładają starań, aby w przytaczaniu argumentów za tą czy inną tezą nie wchodzić nadto w sferę fantazjowania. Ogólnie biorąc duża część ich książki poświęcona jest rehabilitacji astrologii — w sposób pośredni, z umiarem, ale jednak. Astrologia jest nauką tajemną o wpływie gwiazd na ludz- ki los. Mówiąc „gwiazdy" należy najczęściej rozumieć, że chodzi o planety naszego układu, które krążąc wokół Słoń- ca układają się w rozmaite konfiguracje; od tego, kiedy kto się rodzi i jaka konfiguracja planet ma miejsce w tej chwili — zależy, czy urodził się pod ciemną, czy pod szczęśliwą gwiazdą. Oczywiście autorzy mający kontakt z nauką i ocierający się o jej metody, aprobujący jej spo- sób myślenia, korzystający z jej dorobku wreszcie, nie mogą sobie pozwolić na powtórzenie astrologicznych twier- dzeń bez reszty. Zdaje się, że wszystko, co jest w tej mierze do osiągnięcia dzisiaj, sprowadza się do ostrożnego apelu: oj, ludzie, zastanówcie się, czyście przypadkiem nie nazbyt pochopnie wyrzucili astrologię na śmietnik, czy nie wypadnie wam jeszcze przeprosić się z nią i sko- rzystać z jej przedwiecznych ustaleń. Trochę konkretów. Jak wiadomo, plamy słoneczne uka- zują się na tarczy naszej gwiazdy w cyklu w przybliżę- niu 11-letnim. Ich pojawianiem rządzą też inne prawidło- wości, np. plamy rzadko przekraczają strefę 35 stopni szerokości po obu stronach słonecznego równika. Podczas szczytowego „zaplamienia" tarczy strumienie materii wy- syłanej przez Słońce pojawiają się na całym jego obwo- dzie; podczas minimum — tylko wokół równika. Najwy- raźniej wpływ emanacji słonecznej odczuwają radiowcy, którym w pewnych okresach uniemożliwia ona po prostu pracę. John Nelson, specjalista od przygotowania prognoz radiowych odkrył, że wpływ na aktywność Słońca ma wszystkie dziewięć planet. W zależności od ich kwadratur bądź opozycji, harmonik i subharmonik kątowych Słońce jest ospałe lub pełne wigoru. Jestże to możliwe? Podej- rzewanie planet, że rządzą wielokrotnie bardziej masyw- nym Słońcem byłoby niedorzecznością, autorzy skłaniają się raczej ku bardziej rozsądnej tezie, że i plamy, czyli emisja, i układy planet podlegają wpływom pewnego wspólnego czynnika X, na który reagują po swojemu. Jaki to mógłby być czynnik, można tylko domniemywać. Najbliżej stojącym winowajcą wydaje się po prostu gra- witacja i siły działające wewnątrz Układu Słonecznego. Dowiedziono na przykład, że emisja protonów ze Słońca jest związana z położeniem Merkurego, Wenus, Ziemi i Jo- wisza. Światło słoneczne osiąga Ziemię w ponad osiem mi- nut, ale protony, których szybkość jest mniejsza, a w dodat- ku poruszają się po spirali, przybywają w całą godzinę póź- niej. Inne formy słonecznej energii docierają jeszcze póź- niej, a więc oddziaływanie ich jest zróżnicowane. Zatem: planety wpływając na Słońce, na jego emisję, pośrednio jakby oddziaływały na ludzi, bo każdy wie, że od na- słonecznienia zależy pogoda, a więc dobre samopoczucie, a więc forma psychiczna, chęć do pracy, inwencja — a więc w efekcie pewne udane czy nieudane posunięcia, czyli życie człowieka. Człowiek jest elektromagnetycznym układem działającym wewnątrz elektromagnetycznego śro- dowiska, zrozumiałe więc, że zmiany tego środowiska muszą go jakoś dotyczyć. Jak powiedział amerykański meteorolog Clayton, „całe życie ludzkie jest przystosowane do zmieniającego się położenia Słońca na niebie, a z falu- jącymi płomieniami, które wznoszą się i huczą na po- wierzchni Słońca, splata się ludzka dola i niedola". Z tego rodzaju postawieniem sprawy zgodziłby się z chęcią niejeden sceptyk astrologii; najzabawniejsze jed- nak, że pewne zjawiska na Ziemi wydają się bezpośrednio naśladować cykl powstawania plam. Dużo do myślenia daje skromne zestawienie: nałożone na cykl słoneczny wy- kresy liczby głosów oddanych na partię konserwatywną w Wielkiej Brytanii i na republikanów w USA w latach 1955—1975. Zbieżność zadziwiająca: czyżbyśmy byli nie- wolnikami Słońca? Jakoś nieprzyjemnie myśleć, że rewo- lucje wybuchały nie z powodu niezadowolenia mas, a dla słonecznego kaprysu. Człowiek z pana stworzenia zostałby zdegradowany — który to już raz? — do roli androida, wyprodukowanego przy udziale Słońca i na jego widzi- misię, podane sygnałem promiennym, gotowego do roz- maitych działań niekonwencjonalnych. Kto wie — może właśnie jesteśmy rybami w słonecznej sieci, nakręcanymi zabawkami, powolnymi gwiezdnym kaprysom? Francuski uczony Gauąuelin ustalił związek między po- łożeniem planet w momencie narodzin człowieka a jego przyszłym zawodem. Mało tego, sugeruje się, iż niemowlę w łonie matki samo sobie wybiera moment narodzin! Wpływ planet na płyny został przez autorów udowodnio- ny już wcześniej, a czymże innym jest macica ciężarnej kobiety jak nie wypełnionym płynem zbiornikiem? Tu już ocieramy się o pojęcie przeznaczenia, z tym że nie Słoń- ce, a właśnie planety wtrącałyby swoje trzy grosze. Gau- ąuelin tak to ujmuje: Słońce jest motorem, a pole słonecz- ne czynnikiem pośredniczącym, pobudzanym przez pla- nety. Fizyka jądrowa zrehabilitowała alchemię, dowodząc możliwości produkowania jednych pierwiastków z innych, na małą wprawdzie, bo atomową skalę. Najnowsze bada- nia dowodzą, że nie wszystko godne jest przekreślenia w astrologii. I jeszcze jedno: wątpić należy, czy dowiadu- jemy się od uczonych wyłącznie nowych rzeczy. Przecież wszystko to wiedzieli już starożytni Chińczycy, Egipcjanie, Rzymianie, Grecy... Ustalenia współczesnych uczonych za- mykają niesłychanie długie cykle odsłaniania oblicza świata, zapadania odkryć w niepamięć, wygrzebywania na nowo. Trzeba to robić, gdyż, jak powiedział Edward R. Dewey, założyciel Fundacji do Badań nad Cyklami, „po- znanie zasad funkcjonowania Wszechświata jest naj- szczytniejszym zadaniem, przed którym stoi człowiek. Jest to, w dosłownym znaczeniu, czytanie Słowa Bożego". Guy Lyon Playfair, Scott Hill: Cykle nieba. Czynniki kos- miczne i ich wpływ na nasze życie. Tłum. Grażyna i Zygmunt Fąfarowie. Państwowy Instytut Wydawniczy 1984, nakład 30 tys., cena 220 zł. „Biblioteka Myśli Współczesnej" Dyson contra Dyson Lubię czytać książki tłumaczone przez Lecha Jęczmyka. Nie ze względu albo nie tylko ze względu na walory przekładu, choć bez wątpienia Jęczmyk jest znakomitym i solidnym warsztatowo tłumaczem. Jednakże czytając kiedyś opowiadanie „Bernie Faust" z tomu Rakietowe szlaki 2 (o facecie, który chce sprzedać Ziemię za dwa tysiące dolarów) uświadomiłem sobie, że taką historię mógł przełożyć tylko jeden człowiek. Sprawdziłem — zgadzało się. Od tej pory wydaje mi się, że chyba potra- fiłbym rozpoznawać rzeczy wybierane przez Jęczmyka do przedstawienia polskim czytelnikom. Jego tajemnica jest prosta: tłumaczy tylko to, co zajmuje jego samego. To, co sam chciałby przeczytać, gdyby nie umiał po angielsku. Dzięki niemu znamy Vonneguta i Paragraf 22 Hellera, Baliarda i mnóstwo drobiazgu SF, sporo rzeczy Le Guin i Dicka. Tym razem sięgnął po ni to biografię, ni reportaż, ni esej amerykańskiego autora Kennetha Browera. Kto z nas, wychowanych na Summie technologiae, nie słyszał o Dy- sonie? Wszyscy — a mało kto wie na jego temat więcej poza tym, iż od niego wyszła koncepcja tzw. sfery Dysona. Według tego na poły matematyka (tak zaczynał), na poły fizyka, a ostatnio astrofizyka — każda cywilizacja w swo- im rozwoju natknie się w końcu na barierę energetyczną. Ile energii można maksymalnie przejąć od macierzystej gwiazdy? Całość emisji; lecz by ją wyłapać, trzeba naj- pierw otoczyć gwiazdę szczelną skorupą, utworzoną z ma- teriału pozostałych planet układu. Jeśli jakieś cywilizacje na to wpadły, a następnie były w stanie zamiar zrealizo- wać technicznie, być może należy przeczesywać kosmos nie tylko antenami do fal radiowych, ale i wyłapującymi promieniowanie podczerwone. Każda bowiem forma ener- gii w końcu zamienia się w ciepło, które ze skorupy wy- promieniowuje w kosmos. Dyson nie przywiązywał większej wagi do tego po- mysłu, referując go w krótkiej notatce zamieszczonej w „Science". Lem naśmiewał sie +rochę z tej wizji, przy- taczając przy okazji wyniki obliczeń naukowców radziec- kich, którzy wskazywali, iż zbudowanie takiej skorupy jest niemożliwe — po prostu twór taki jako wysoce nie- stabilny szybko by się rozleciał. Nie byłoby ani skorupy, ani planet. Niemniej znaleźli się astronomowie, którzy na poważnie przeszukiwali niebo pod kątem znalezienia źró- deł podczerwieni. Freeman Dyson należy do najwybitniejszych i najbły- skotliwszych uczonych współczesności. Laureat Nagrody Nobla, jeszcze jako student dokonał rzeczy, nad którą próżno biedzili się najwybitniejsi fizycy: rozwiązał podsta- wowy problem elektrodynamiki kwantowej, dziedziny, która łączy szczególną teorię względności z mechaniką kwantową. Odkrycia dokonał podróżując dla relaksu auto- busem Greyhounda. Jego nauczyciel, Hans Bethe, tak oce- nia Dysona: „Był chyba najbardziej utalentowanym ze wszystkich moich uczniów. Był tak dobry, że zniechęcał innych studentów do zajęcia się fizyką teoretyczną. Przy- chodził ktoś, kto potrafił zrobić wszystko lewą ręką i spę- dzić resztę dnia na czytaniu gazety". Syn Freemana Dysona, George, odbiega w życiu dość znacznie od słynnego ojca. Nie ukończył studiów, bo uznał, że nie warto. Siedział w więzieniu za narkotyki, nie chodzi codziennie do pracy, mieszka na wielkiej sośnie na wybrzeżu Kolumbii Brytyjskiej (stan w Kanadzie nad Pacyfikiem). Szczególnie lubi spędzać na sośnie zimy. Goś- cie nie odwiedzają go za często, gdyż nie każdy zdoła wspiąć się po pniu i konarach; drewno do palenia George wciąga na górę na linie. Już to wystarczy, by uznać go za faceta z lekkim odchyleniem. Jednak prawdziwą ob- sesją George'a są czółna. Projektuje je, buduje i użytkuje podczas długich wypraw na otwartym oceanie. Prawdopodobnie Kenneth Brower dowiedział się o Geor- ge'u od swojej siostry. Jako reporter ma on cenione w tym zawodzie wyczucie tematu, zresztą w tym wypad- ku oparta na konflikcie postaw historia zdaje rysować się sama. Temat — samograj. Brower postanowił sporządzić po- dwójny portret: ojca i syna, i — jak przypuszczam — zamierzał najpierw zagrać na kontraście między nimi. W trakcie zbierania materiału i rozmyślań nad sposo- bem ujęcia tematu górę wzięła jednak myśl inna. Kontrast kontrastem —¦ zatem opowiemy go poprzez szukanie podo- bieństw. I taką piętrową konstrukcję Brower usiłuje osta- tecznie zrealizować. W dużym stopniu z powodzeniem — okazuje się bowiem, że jak syn ma szmergla na punk- cie czółen, tak ojciec marzy o wyprawieniu się na planety i księżyce Układu Słonecznego, a nawet dalej — w gwiaz- dy. Nie tylko marzy — w latach pięćdziesiątych i sześć- dziesiątych uczestniczył w tak zwanym projekcie Orion, którego celem było ni mniej, ni więcej tylko zaprojekto- wanie technicznie możliwego do wykonania statku kos- micznego. Miało to wyglądać tak: wielkie —¦ masa rzędu milionów ton, wyposażone w gigantyczne lustro; detono- wane zaś pod lustrem bomby wodorowe miały napędzać to kuriosum. Tak na to patrzymy dziś, po zrealizowaniu programu Apollo i udanych lotach wahadłowców. Wtedy, kiedy wystartowały dopiero pierwsze sputniki, każdy po- mysł wydawał się jednakowo szalony, więc — jednakowo realny. Projekt Orion upadł ostatecznie na wiosnę 1965 roku, ale Freeman Dyson po dziś dzień jakby nie pozbył się pretensji do losu. Siedzi na bieżąco postępy astronautyki i oblicza, czy nie jest za stary na wzięcie udziału w locie. Ale loty na orbitę go nie interesują. Chciałby obejrzeć satelity Jowisza i Saturna, a z nich zwłaszcza Japetusa, który jest z jednej strony czarny, a z drugiej biały. Gdyby Orion wystartował tak, jak zakładały plany, w 1964 roku dotarłby do Marsa, a w 1970 w okolice Saturna. Wpraw- dzie z powrotem mogłyby być kłopoty, ale na miejscu na pewno coś by się wymyśliło. Widać więc, że pod względem konstrukcji psychicznej nie tak wiele różni starszego Dysona od młodszego. Bro- wer staje się wręcz nieznośny, gdy opisując swoje wyprą- wy z Georgeem (rzecz jasna w czółnie) bez przerwy sięga do porównań ze sfery astronomii i austronautyki. To jakaś wyspa wydaje mu się gładka jak asteroid, to znów toń morza o zmroku przypomina swą fluorescencją mroczny kosmos. Wizytując osadą, gdzie mieszka George, patrząc na zaradność mieszkańców w surowych warunkach do- strzega w nich natychmiast materiał na pozaziemskich ko- lonistów. Tego pokroju ludzie będą osiedlać się na aste- roidach. Obaj Dysonowie, którzy są ludźmi inteligentnymi, nie ułatwiają reporterowi zadania. Freeman jakby trochę grał, George — programowo lekceważąc zamierzenie Browe- ra — nieustannie przecież pamięta o jego obecności. Ile z tego, co robi i mówi jest autentyczne, a ile stanowi pozą, typową zagrywką pod publiczność, która kiedyś sięg- nie po książkę o jego dziwactwach? Brower niespodzie- wanie staje się trzecim bohaterem. To reporter nowoczes- ny, który wszystkiego musi dotknąć. Jak pisze o czółnie, to musi się nim przejechać wzdłuż połowy linii brzegowej Ameryki Północnej. Kiedy ojciec z synem, skłóceni wsku- tek różnicy poglądów, planują spotkanie, towarzyszy im jak cień. Maluczko, a wsiadłby do Oriona i dał się w nim wystrzelić. Ale ta dociekliwość daje rezultaty: tak mało wiadomo o życiu prywatnym wielkich uczonych, ich po- mysłach, rodzinnych problemach, że dla kogoś, kto wy- obraża sobie noblistów jako istoty z czystej pneumy, dzia- łające wysoko na naukowym Olimpie, będzie to prawdzi- wa rewelacja. Tym bardziej że spór między filozofią ojca i syna dotyczy spraw zasadniczych: przyszłości ludzkości. Jeden widzi ją w gwiazdach, drugi na Ziemi, w harmo- nijnym związku z tratowaną dotychczas przyrodą. Jest w Kosmolocie i czółnie scena, jak obaj Dysonowie w otoczeniu liczniejszej grupy przysłuchują się trąbieniu wielorybów. „Przy wielorybach człowiek natyka się na niewystarczalność słów — pisze Brower. — Nie mamy słów na opisanie ich śpiewu (...). Przychodził z niespodzie- wanej strefy i wywoływał gęsią skórę. Była to nieziem- ska inteligencja wysyłająca sygnały w kosmos z pominię- ciem nas". Freeman Dyson słuchając wielorybów pa- trzył w gwiazdy. Dobrze wam radzę, astronomowie, dajcie snobie wreszcie spokój z tym niebem. Zwińcie anteny, radioteleskopy, od- wróćcie je i skierujcie ku morzu, w trawę, do krzaków. Na Ziemi pełno jest obcych cywilizacji, trzeba tylko chcieć je zauważyć. Kenneth Brower: Kosmolot i czółno. Tłum. Lech Jęczmyk Czytelnik 1983, nakład 20 tys., cena 140 zł Ułomność fantastyki Bywają w historii takie chwile, że ludzie darmo szukają słów władnych oddać ich znaczenie. Na pewno lot „Apol- la-11" był jedną z nich. Ponieważ zdarzenie nastąpiło w kraju, gdzie na tego rodzaju gratkę czekają stada zawo- dowców wyspecjalizowanych w wymyślaniu wielkich słów, Norman Mailer stanął w kolejce do tematu jako szesnasty Przyjechał do Teksasu świeżo po przegranych wyborach na burmistrza Nowego Jorku. „Miał dość własnego głosu, własnej twarzy, własnej osoby, osobowości, charakteru, idei, przemówień i poczucia ważności w ogóle (...). W jego duszy coś się wypaliło podczas tych ośmiu tygodni walki wyborczej, lecz nie był w pełni świadom, co właściwie roztrwonił". Rodzaj odcieleśnienia, którego Mailer do- świadczył po przegranym wyścigu, był, jak sam przyznaje, znakomitym punktem wyjściowym do rozważań nad lotem „Apolla" na Księżyc, kiedy zanosiło się na to, że ziem- skie pojmowanie spraw nie przyda się na nic. Trzeba przyznać, że do zmagań z tematem stricte kos- micznym Mailer wyszedł przygotowany. Polegało to na przebudowie wewnętrznej, której się poddał. Zrozumiaw- szy, że oto na oczach wielu ludzi zrealizuje się przeło- mowy w historii cywilizacji akt, czego on, Mailer będzie jednym ze świadków, autor Nagich i martwych doszedł do wniosku, iż wielu z tych ludzi nie pojmie ani znaczenia lotu, ani jego prawdziwej wartości. Nie chciał być do nich podobny. A jeśli nie zamierzał tylko patrzeć i niczego nie rozumieć, musiał zastosować w stosunku do zapowie- dzianego na 16 lipca 1969 startu „Apolla-11" logikę inną od obowiązującej dotychczas. To, co miało nastąpić, Anuariusa wymykało się zwykłym miarom. Aąuarius to imię, pod którym Mailer występuje w tej książce. Celowość wprowadzenia Aąuariusa jako narratora wydaje sią początkowo zagadkowa i do zakwestionowa- nia — a jest taka tylko pozornie. Mailer spodziewał się, iż zobaczy rzeczy, usłyszy słowa, spostrzeże sytuacje, któ- re nim wstrząsną — i jako rasowy reporter chciał to wrażenie rejestrować. Założył na samym wstępie, że oprócz szczegółów świata techniki kosmicznej będzie ob- serwować podlegającego wpływowi tego świata samego siebie, własne ego — i jego ewolucję, a to mogło okazać się nie tyle gorszą lub lepszą, co jedynie dostępną dla laika metodą. Dzieląc się niejako na dwie osoby i każdej wyznaczając inną rolę Mailer-Aąuarius zdecydował się na zabieg, który — dla kogoś innego karkołomny — jemu przyniósł sukces. Wielki temat wymaga oprócz wielkich słów wielkiego talentu i osobowości, w których mógłby się przejrzeć jak w lustrze. Tym wszystkim postulatom Mailer sprostał, ani razu nie tracąc świadomości swej roli. Tak przygotowany wewnętrznie wstąpił do świata tech- niki kosmicznej, determinacją podobny nieco do bohatera Boskiej komedii. Spodziewał się szokujących widoków, a jednak wygląd świata w tym miejscu zaskoczył go. „Jedno jest pewne: oto stoi w pierwszej katedrze ery techniki (mowa o wnętrzu hali montażowej z przygoto- wywanym do lotu na listopad 1969 „Apollem-12" — przyp. M.O.) i musi uznać, że świat będzie się zmieniał, że już się zmienił (...) w sposób, którego nie chciał uznać, którego nigdy nie przewidywał i którego, być może, nawet teraz nie jest w stanie pojąć. Przemiana jest poważniejsza, niż się spodziewał". Relacja Mailer a o locie „Apolla-11" co krok potyka sią o wyznania impotencji. Opisując astronautów podczas licz- nych konferencji prasowych nie kryje Aąuarius zawodu: „Armstrong, który jako dowódca wyprawy był naturalnie w centrum zainteresowania, początkowo czuł się najbar- dziej nieswojo. Robił długie przerwy, szukał słów. Kiedy wreszcie słowa się zjawiały, ich banalność przynosiła roz- czarowanie". O Aldrinie: „Aldrin, same ścięgna i mięśnie, prezentował się solidnie, niezawodny jak traktor, lecz przywodzący na myśl druzgocącą siłę czołgu (...). Mimo to coś tkwiącego w nim pozwalało się domyślać drzemią- cej w głębi nieokiełznanej fantazji — na przykład po osiemnastu drinkach, z oczami nabiegłymi krwią, zdolny byłby spróbować zapasów z gorylem (...). Mówił jak wol- noobrotowa wiertarka (...), swoich wypowiedzi nie ubar- wiał żarcikami, nie szukał taniej popularności". Collins, najmniej eksponowany z całej trójki, „mówił swobodnie, ze swadą. Było oczywiste, że z tych trzech tylko z nim jednym miałoby się ochotę pójść na drin- ka (...). Korpus dziennikarski ogarnęła pewna konsterna- cja — dlaczego NASA nie miała na tyle zmysłu reklamy, aby postawić Collinsa na czele wyprawy?" Prawdo- podobnie dlatego, że o powierzeniu roli dowódcy decydo- wały inne, mało związane z reklamą względy. Rozbież- ność kryteriów dziennikarza i ośrodka kontroli lotów nie wyjaśnia jednak Mailerowi wszystkiego. „Niewątpliwie in- wazja na Księżyc jest znakiem nakazującym mu (Aąuariu- sowi — M.O.) stworzenie nowej psychologii — nazwałby ją (...) Psychologią Astronautów, ponieważ na nich kończył się dawny, a może zaczynał nowy rodzaj człowieka, i brak jest miary, którą można by do nich przyłożyć". Skłamalibyśmy albo zrobili uproszczenie, gdybyśmy ba- last dziwnych przeżyć przypisali jedynze Aąuariusowi. Re- alizacja Programu Kosmicznego przekształciła na swój sposób wszystkich, którzy w niej uczestniczyli. Większość z nich nie potrafiła określić, na czym przeobrażenie po- legało, wręcz bała się o nim myśleć, jakby stanowiło prze- jaw czegoś magicznego. Mailer-Aąuarius, równie bezrad- ny jak pozostali, ograniczył się do skrupulatnego rejestro- wania szczegółów, bo nie wiadomo kiedy — sypane na stos — mogą się złożyć na wyjaśnienie sprawy, choć równie dobrze mogą nie złożyć się nigdy. Narzędziem zrozumienia może stać się wszystko — sposób przekazy- wania komunikatów na przykład. Więc język — sporo o nim. Astronauci mówią kompu- terowym slangiem (poza jednym Collinsem), tymże slan- giem częstują intruza bossowie w Houston i na Cap Ken- nedy. Umorusani w zwarciu z problemami Programu Kosmicznego, utrudzeni przy jego realizacji ludzie nie mają po prostu ochoty mówić o swej robocie językiem wzniosłym. Wzniosłość jest męcząca i dolegliwa dla każ- dego, kto po prostu rzetelnie pracuje. Poza tym uczestnik tak gigantycznego przedsięwzięcia po pewnym czasie nie- uchronnie traci z oczu całokształt. Mówić o Projekcie, gdy jest się zaledwie trybikiem nieogarnionej maszyny, to jak z pozycji mrówki wyrokować o złożoności piramidy Che- opsa. Żeby banał takiej wypowiedzi utrącić, stosuje się hermetyczny język zrozumiały niemal wyłącznie dla człon- ków klanu technokratów. „Oczywiście wszyscy astronauci posługiwali się tym językiem. Po stylu wypowiedzi nie można było odgadnąć, kito złożył te słowa — zdania były bezosobowe i schematyczne. Każdy z nich mógł dokoń- czyć zdanie zaczęte przez kogoś innego". Słowotok to czasem jedyny ludzki sposób na strach: „Zjawiska tylko wtedy mogą stanowić zagrożenie, jeśli nie poddają się opisowi językowemu (...). EVA oznacza Extravehicular Activity, tj. działalność na zewnątrz po- jazdu księżycowego 'Lem'. EVA oznacza zatem spacer po Księżycu; lecz brzmienie głosek E. V, A mogło ściągnąć mniej kłopotów niż otwarte stwierdzenie, że człowiek od- waży się stąpać po tym prastarym i obcym globie, gdzie żadna żyjąca istota nie oddycha i gdzie pod powierzchnią nie leżą umarli". Pierwszej wyprawie księżycowej towa- rzyszyły pewne formy magii; magiczne zaklęcia typu EVA służyły temu, by nie irytować dobrych duchów sprzyjają- cych wyprawie. Na kartach książki Mailera została odda- na atmosfera wielkiej niepewności przedsięwzięcia, utrzy- mująca się mimo wielokrotnych zabezpieczeń, prób i kont- roli. Niekonwencjonalność tej relacji polega na tym, że Mai- ler pisze właściwie o wszystkim. Wszystko ma wpływ na ten lot i wszystko, co było dotąd, miało nań wpływ. „Przez cały ten czas, kiedy komponowaliśmy pieśni do księżyca i zaganialiśmy Indian do rezerwatów, czyż nie sposobiliśmy się do podróży na Księżyc?" Mailer wierzy, że na sukces lub niepowodzenie lotu będą miały w rów- nym stopniu dograne ściśle czynniki techniczne, co i czy- sta metafizyka. Na równi z dyspozycją astronautów trapi go, że „lądowanie na Księżycu może spowodować wszel- kiego rodzaju zaburzenia psychiczne tu, na Ziemi". Wie- rzy w szczęśliwe zakończenie misji „Apolla", lecz podziela wątpliwości robotnika amerykańskiego, jednego z miliona koczujących wokół Cap Kennedy, robotnika, co „wie ty- siąc rzeczy o współdziałaniu człowieka z maszyną i wie, ile się może popsuć (...) w tej maszynie, przy której nikt nigdy nie spał, której nie można zaufać, tak, nie można ufać maszynie o milionach części, dziesięć milionów pal- ców pracowało nad nimi — ile zła, omylności i fałszu w dziesięciu milionach palców?" I w takiej to maszynie „człowiek udawał się w podróż ku innym planetom, by szukać Boga". Jeśli Mailer-Aąuarius przypomina sobie o czterech la- tach studiów inżynierskich, to również nie po to, aby krzepić. Wiedza o technice potęguje w nim wątpliwości; dużą część książki poświęca najsłabszym ogniwom Pro- gramu, do których zalicza niewiedzę o otaczającym świe- cie, styk fizyka — technika, kumoterstwo przy zawieraniu kontraktu NASA z firmą North American, zamiast z naj- lepszą technicznie i ekonomicznie Martin Company. Lecz najbardziej zdaje się go niepokoić „psychika maszyn": „Samo pojęcie zakłada, że w badanej maszynie, jakkol- wiek by była wpasowana w świat przyczyn i skutków, wciąż jeszcze pozostaje wąski i nie zbadany margines po- między zmierzchem a zmrokiem, gdzie ma (...) swobodę działania na przekór swej logice i swoim mechanizmom". Wbrew obawom Aąuariusa lot przebiega bez niespo- dzianek. Liczący na sensacje, na to, że w krytycznym momencie rzeki zawrócą bieg i przygaśnie słońce, roz- czarowali się i pozwolili kąsać się nudzie. Nie wszyscy Amerykanie reagowali podobnie. Mailer opisuje spotkane- go na party Murzyna, pijanego w sztok z powodu sukcesu lotu. „Aąuarius nigdy nie miał okazji poznać jaźni tego czarnego profesora, lecz nie była dla niego tajemnicą wiara czarnego człowieka, że jego lud jest obdarzony potencjalnym geniuszem większym niż geniusz białej rasy. Trzymany w stadium poczwarki przez dwa tysiąclecia, będzie tym potężniejszy, kiedy weźmie górę (...). A teraz biali spacerują po Księżycu, postawili na nim swoją no- gę (...). Potęga czarnej kultury otrzymała cios. Nie będzie przyszłej czarnej cywilizacji, a jedynie dodatek do białej (...). Czarny profesor miał powód do picia na umór". Książka Normana Mailera Na podbój Księżyca, jako jeden z pierwszych dokumentów ery kosmicznej oprócz relacjonowania faktów, ferowania sądów i ocen jednego z najważniejszych wydarzeń XX wieku, ma jeszcze jedną zaletę: weryfikuje bezlitośnie powiastki o kruchych szkie- lecikach, snute przez fantastów naukowych. Jestem prze- konany, że gdyby doszło do lądowania UFO w centrum Nowego Jorku, nie ufolodzy nakreślać będą właściwe wy- miary tego wydarzenia, tak jak autorem najlepszej relacji o pierwszym lądowaniu na Księżycu został niefantasta Mailer. Ufolodzy pójdą w odstawkę, bo zamknięci w swo- im getcie nie sprostają tym, którzy przyjdą z zewnątrz z zupełnie świeżym spojrzeniem i nie mówiąc nic w jed- nej chwili odbiorą im handicap wyłącznej fachowości. Rze- czywistość okazuje się o tyle bogatsza, bardziej skompli- kowana i ciekawa od utworów SF; który z fantastów wpadłby na pomysł, aby konstruktorem rakiety nośnej „Saturn-V" uczynić Wernera von Brauna, zasłużonego wcześniej w realizacji diametralnie innego celu, a następ- nie ustami dziennikarza zadać mu pytanie: „Niech mi pan powie, doktorze von Braun, jaką możemy mieć gwarancję, że 'Saturn-V nie spadnie na Londyn?" Kiedy fantastyka zamienia się w rzeczywistość, fantaści mogą tylko ucie- kać — dalej! I ułomności fantastyki nie tłumaczy bez reszty fakt, że żyjemy w stuleciu, które nieraz nas jeszcze zadziwi. Norman Mailer: Na podbój Księżyca. Tłum. Ewa i Lesław Adamscy. Książka i Wiedza 1978, nakład 20 tys., cena 70 zł Skorowidz nazwisk Adamik Laco 140 Adamowicz Bogusław 200 Adams Richard 228—231 Adamska Ewa 277 Adamski Lesław 277 Aldiss Brian W. 223—226 Aldrin Edwin 273 Anderson Lindsay 37 Andrzejewski Jerzy 158 Armstrong Neil 273 Asimov Isaac 147 Ballard J. G. 21, 24, 25, 65, 130—133, 168—171, 178, 267 Babuchowski Andrzej 193 rfaraniecki Marek 15, 156, 16b Barańczak Stanisław 176, 180 Barszczewski Stefan 200 Bayley Barrington J. 206—209 Berlitz Charles 255—256 Bester Alfred 23, 135—138,232 Bethe Hans 268 Białczyński Czesław 71 Białoszewski Miron 17 Biish James 6, 115, 177 Borges Jorge Luis 167 Boruń Krzysztof 16, 185 Bradbury Ray 177 Bratny Roman 59 Braun Jerzy 200 Braun Werner von 277 Brower Kenneth 267—271 Brown Fredric 177 Brunner John 50, 51 Budda 167 Bugajski Leszek 116, 169, 171 Bulyczow Kirył (Igor Możejko) 65, 91, 185—189 Burgess Anthony 20 Clayton H. H. 264 Collins Michael 274 Compton D. G. 216—218 Davis Paul 165 Dewey Edward R. 265 Diek Philip K. 5, 15, 17, 20, 49_57) 153, 167, 174, 178, 181—184, 201, 230, 232, 238, 267 Dietrych Janusz 68 Diderot Denis 148 Ditfurth Hoimair von 55, 136, 165, 263 Dróscher Vitus B. 230 Dumas Alexandre, ojciec 131 Dunne J. W. 207, 209 Dyson Freeman 267—270 Dyson George 267—270 Eigen Manfred 100 Eliade Mircea 165—167 Fawcett Lawrence 255 Fąfara Grażyna 266 Fąfara Zygmunt 266 Fiałkowski Konrad 16, 114, 151, 252 Freud Sigmund 247 Friedman Milton 149 Fuks Ladislav 190—193 Gauąuelin Michel 265 Goetel Walery 221 Gombrowicz Witold 120, 195 Gosk Tadeusz 189 Graaf Vera 59 Grabiński Stefan 60 Greenwood Barry J. 255 Handke Ryszard 59 Harrison Harry 219—222 Heller Joseph 267 Hemingway Ernest 29 Hill Scott 263—266 Hitler Adolf 52, 260 Hłasko Marek 29 Hollanek Adam 61 Hołdys Zbigniew 153 Huxley Aldous 60 Iłotviecki Maciej 230, 260 Jęczmyk Lech 12 17—25, 131, 133, 171, 178, 20ó, 287, 271 Joyce James 24 Jung Carl Gustav 172, 247—251 Kafka Franz 120 Kagarlicki Juliusz 59 Kania Ireneusz 167 Kapuściński Ryszard 138, 192 Keyes Daniel 33 Kędzierski Sławomir 97 Kipling Rudyard 227 Knight Darnon 6 Kozak Jolanta 129, 209 Kczieleeki Józef 61 Koźnian Kajetan 19 Kroeber Alfred 177 Krzepkowski Andrzej 99 Kuczborska Blanka 218 Kulisiewicz Tomasz 84 Kurpisz Mieczysław 60 Kurta Henryk 13 Kusche Lavvrence David 244— 246 Le Guin Ursula K. 17, 22, 23, 57, 176—180, 267 Leiber Fritz 177 Lem Stanisław 6, 8, 13, 15, 17, 19, 21, 27, 29, 30, 32, 36—39, 45, 52, 53, 56, 58—61, 68, 73, 73, 91, 93, 101—104, 1C6—113, 115—121, 123, 137. 143—151, 153, 155—158, 162, 176, 178, 204, 206, 210—215, 227, 232, 235, 238, 243, 268 Levi Primo 65—68 Lewandowska Irena 72, 108 Lewandowski Roman 27 Lond^" Jack 137 Lorentz Konrad 164 Lud wili XIV 91 Mailer Norman 272—277 Manicki Jacek 138 Marska! Marek 226 McCarthy Joseph 193 Mercik Andrzej 159—163 Merton Thomas 167 Miciński Tadeusz 198 Mickiewicz Adam 60 Miłosz Czesław 201 Mintz Beatrice 259 Misiorny Michał 194 Mleczko Andrzej 223 Moore William L. 255—-256 Moro Aldo 154 Mrozek Sławomir 127 Murrow Edward R. 193 Myczkowski Stefan 221—222 Nelson John 264 Nidecka Julia 94 Niepokolczycki Wacław 222 Niezabitowski Wacław 200 Ockham Wilhelm 246 Ortega y Gasset Josś 200 Orwell George 93, 196 Parowski Maciej 15 Penciak Lucyna 13, 61 Petecki Bohdan 73—80, 97— 100, 114 Petrarca Francesco 119 Picasso Pablo 119 Piekara Jacek 15 Piotrowska Irena 92 Playfair Guy Lyon 263—266 Pohl Frederik 51 Prigogine Ilya 100 Prokopiuk Jerzy 251 Prus Bolesław 59, 227 Ratajczak Mirosław 194 Roosevelt Franklin Delano 182 Rorvik David 257—261 Rottensteiner Franz 211 Sadowski Robert M. 246 Sawaszkiewicz Jacek 13, 172— 175, 233—235 Schneider Romy 215 Schopenhauer Arthur 167 Scott Ridley 33, 51, 252 Shaw Bob 65, 140—142 Shettles Landrum B. 259—260 Snute Nevil 156 Słonimski Antoni 198 Srnolarski Mieczysław 60 Srnuszkiewfcz Antoni 58—61, 198, 202 Spengler Otto 200 Spielberg Steven 252, 307 Spinrad Norman 52 Stalin Józef 223 Strugaccy, Arkadij i Borys 17, 23, 45, 70—72, 89—92. 105— 109, 178, 186, 238 Swift Jonathan 144 Szainiawski Jerzy 61 Szekspir William 119 Szerer Krystyna 231 Szulkin Piotr 191 Thor Janusz 249, 250 Uhrynowska-Hanasz Zofia 133, 142 Van Vogt A. E. 36 Verity Bili 297 Verne Jules 59, 60 Vonnegut Kurt jr 20, 25, 94, 126—129, 232, 267 Wańkowicz Melchior 99 Wayne John 215 Weinbaum Stanley 22 Weinberg Steven 100 Weinfeld Stefan 13, 14 Wells Herbert George 17, 45, 47, 60, 205 Wideman Danuta 261 Wideman Janusz 261 Witkiewicz Stanisław Ignacy 30, 194—201 Wiśniewski-Snerg Adam 15, 60, 114—117, 122—125, 151— 154, 232 Wiśniowska Halszka 68 WiśniowSki Sygurd 60 Wnuk Lipiński Edmund 15, 16 Wolski Marcin 236—239 Wolter 145 Wójcik Andrzej 89 Zajdel Janusz A. 14—16, 35, 36, 41—48, 85—88, 93—96,114, 188, 204 Zdziechowski Marian 200 Żelazny Roger 177 Zieliński Jan 184 Ziemkiewicz Rafał 15 Zimniak Andrzej 15 Znaniecki Florian 200 Zsoldos Peter 82—84 Żuławski Jerzy 60 Żwikiewicz Wiktor 13—15, 37, 61, 85, 152, 202—205 Spis treści Przedmowa Z LOTU PTAKA Inwazja fantastyki........... 11 Dzień dzisiejszy literatury przyszłości (rozmowa z Le- chem Jęczmykiem)........... 17 Siedem grzechów głównych polskiej science fiction . . 2"5 Gwiezdne wojny nie mają sensu (rozmowa z Januszem A. Zajdlem)............. 41 Biegnący po ostrzu........... 49 Korzenie (Smuszkiewicz: Zaczarowana gra)..... 58 KRAINA FANTASMAGORII Oświęcim jest w nas (Levi: Najlepsza jest woda) ... 65 Śmierć progresora (Strugaccy: Zuk w mrowisku) ... 69 Żebyś ty jeszcze gotować umiała (Petecki: Strefy zerowe) . 73 Wyposażenie osobiste (Petecki: „Rubin." przerywa milcze- nie) ............... 77 Sztafeta (Zsoldos: Zadanie)......... 81 Od nowa (Zajdel: Cała prawda o planecie Ksi) ... 85 Przepustka do historii (Strugaccy: Trudno być bogiem. Drugi najazd Marsjan) . ....... 89 Mrowienie w palcach (Zajdel: Wyjście z cienia) ... 93 Nakładanie matrycy (Petecki: Pierwszy Ziemianin) . . 97 Przypadek zrządził (Lem: Śledztwo, Katar)..... 101 Z punktu widzenia szczupaka (Strugaccy: Miliard lat przed końcem świata).......... 105 Lem w maszynie (Lem: Golem XIV)...... 109 Kto nas uprawia (Wiśniewski-Snerg: Robot) . . . . 114 Pamiętnik kapitana Nemo (Lem: Pamiętnik znaleziony w wannie . ,........... 113 Atrapy, surogaty, ersatze (Wiśniewski-Snerg: Według łotra)............... 122 Smiechopłaczołkanie (Vonnegut- Syreny z Tytana) . . 126 Przeciw czasowi (Ballard: Ogród czasu)...... 130 Stadium poczwarki (Bester: Gwiazdy — moje przezna- czenie) .............. 134 Nie zbawiać świata! (Shaw: Kosmiczny kalejdoskop) . . 139 Obywatel Wszechświata (Lem: Dzienniki gwiazdowe) . . 143 Większe dobro (Lem: Wizja lokalna)...... 147 Człowiek najwyższym celem (Wiśniewski-Snerg: Nagi cel)............... 151 Przeważnie apokalipsa (Lem: Kongres futurologiczny. Maska).............. 155 Jak szczury (Mercik: Mgło)......... 159 Jest jeszcze czas (Eliade: Tajemnica doktora Honigber- gera)............... 164 Życie po śmierci (Ballard: Wyspa....... 168 Skorupy (Sawaszkiewicz: Kronika Akaszy)..... 172 Walka z cieniem (Le Guin: Czarnoksiężnik z Archi- pelagu) ... .......... 176 Gra w butelkę (Dick: Słoneczna loteria)..... 181 Podziemny lud wychodzi na powierzchnię (Bułyczow: Miasto na Górze)........... 185 Myszy podchodzą ze wszystkich stron (Fuks: Myszy Na- talii Mooshaber)............ 190 Hiobstwa Ignatza Vitkatza (Witkiewicz: Pożegnanie je- sieni) ............... 194 Wizja lokalna 1999 (Witkiewicz: Nienasycenie) . . . 198 Czerwony smog (Żwikiewicz: Druga jesień) .... 202 Kraksa czasu (Bayley: Kurs na zderzenie)..... 206 Zastępcy Pana Boga (Lem: Prowokacja)..... 210 Małe umieranie telewizyjne (Compton: Śmierć na żywo) . 215 Przyroda się wściekła (Harrison: Planeta śmierci) . . . 219 Żeby cię lepiej zjeść (Aldiss: Cieplarnia)..... 223 Króliki ruszają w drogę (Adams: Wodnikowe Wzgórze) . 227 Cienkie fiksją (Sawaszkiewicz: Eskapizm).....232 Enklawa (Wolski: Enklawa. Neomatriarchat. Świnka) . . 236 STREFA CIENIA Kwadratura Trójkąta (Kusche: Trójkąt Bermudzki — za- gadka rozwiązana)........... 243 Omamy cywilizacji (Jung: Nowoczesny mit) .... 247 Muchy pod kloszem (Berlitz, Moore: Zdarzenie w Roswell) . 252 Człowiek powielony (Rorvik: Na obraz i podobieństwo swoje).............. 257 Ukrzyżowani na protonach (Playfair, Hill: Cykle nieba) . 262 Dyson contra Dyson (Brower: Kosmolot i czółno) . . . 267 Ułomność fantastyki (Mailer: Na podbój Księżyca) . . 272 Skorowidz nazwisk........... 278