Lesław Furmaga KAWAŁ NIEBA Wydanie pierwsze: Mitel, Gdynia 1991 © by Tower Press, Gdańsk 2001 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Rozdział I KRÓLESTWO AVE CEZARA I... PAN TODYS Jacek zajmował ostatnią ławkę w prawym rzędzie tuż przy gablocie z Panem Todysem, któremu ktoś, pewnie dla draki namalował na białym obliczu sumiaste wąsy. Pan Todys w ogóle od stóp do czubka łysej czaszki nie był autentyczny, bo chociaż nagle potrącony grzechotał, to jednak wszystkie jego kości wykonane były z białego plastyku. Tusz wżarł się w tworzywo i ani rusz nie było można kościotrupa od owej „dekoracji” uwolnić. Jacek lubił Pana Todysa, twierdził, że to jedyny „człowiek” w budzie, któremu można powiedzieć wszystko. Klasa VIII „a” była trochę bezdomna, gdyż w budzie panowała moda na gabinety.. Bogato wyposażone salony specjalistyczne wyparły więc ze szkolnej rzeczywistości poczciwe klasy z rzędami zwyczajnych ławek gdzie każdy miał własne miejsce. Takiej klasy zabrakło właśnie dla VIII „a”, która gnieździła się najczęściej w gabinecie biologiczno-anatomicznym. Wrześniowy dzień był upalny, lekcje kończyły się właśnie. Na ostatniej przerwie do Jacka zwanego Kapitanem Vasco da Gama podszedł Ciotka Fela. – Jest nowy okręt, balastowy, siup markoni. Trzeba ludzi do roboty... Literat, książki pisze – zakomunikował. – Kto literat, ten jacht? – Nie, armator. Film robi, ma większy interes do nas niż my do niego – recytował dalej Ciotka Fela. Jacek przymrużył oko. – On do nas ma interes? Literat?... Ale patrz, co tam znowu? Wyciągnął szyję w kierunku palmy. – Nie kapujesz? Cezar zaprasza. Widzisz Beczkę jak pełza. Znowu zaczepia Kaśkę, coś tu się ściele Vasco. – E Ślepa Kura! Co tak kikujesz w kajet, patrzysz na litery a widzisz czubek nosa! – rozdarł się Józek zza pleców Cezara. – Przyjemniaczek... – syknął Fela. – Nie ma rady żeby przestał? Jacek wzruszył ramionami. – Cezar tak chce a Beczka zgaduje jego myśli. Zostawił nas, dopadł Kaśkę, chodź bliżej, oni za bardzo tam rządzą. – Monumentalnie... – mruknął Fela i obaj podeszli do rozłożystej palmy w holu, gdzie na przerwach działy się najciekawsze rzeczy. Wojna Cezara z Kapitanem Vasco da Gama zaczęła się już w klasie VII od wzmianki w gazecie, że harcerskie regaty wygrał wielokrotny mistrz Jacek Parnicki. Marek zwany Turkuciem Podjadkiem, Kaśka i inni kręcili głowami. – Vasco, jak ty to robisz, że tak żeglujesz? Czarek puszył się wtedy. – Phii... Chłopaki gramy w nogę na daczy. W piłę jak mężczyźni. Dziewczyny obejrzą łzawy romans z kasety. Ty Jacek idź do żagielków, bo sławę stracisz. 5 – Chi, chi... – wtórował mu Beczka. – Jak nie będziesz żagielkował szkoła straci mistrza. Odstaw go od cycka Cezar, niech biega nad wodę w zimie aż mu pod nosem zamarznie. A Kaśka? Kaśka bała się okularów. Już w VI klasie źle widziała, przybliżała więc książki do oczu, wyglądało to żałośnie, gdyż ukrywając wadę, demonstrowała ją w ten sposób. – Patrzcie jak Ślepa Kura zezuje! Ale heca! Fokus pokus karuzela – krzyczał Józek. Gdy Kaśka przyszła po raz pierwszy do szkoły w okularach i starała się to w jakiś sposób ukryć. Beczka rozdarł się – o rety! Ślepa Kura ma bryle!... Pani Miłosławska Czarkowe wypracowania nazywała referatami, a to pod tytułem „przemiany w świadomości młodego pokolenia” nazwała rozprawą. Czarek pisał kwiecistym stylem o moralnym awansie i pogłębionej świadomości. Był zwyczaj w klasie, że po odczytaniu pracy przez autora koledzy zgłaszali uwagi i oceniali referat. Na Czarkowe dzieło posypały się pochwały. Marek nazwał wypracowanie dobrą publicystyką, a Beczka Józek powiedział, że tego rodzaju dzieło powinno być „wydrukowane” w szkolnej gazetce. Vasco pochwalił wysiłek ale zauważył, że praca pełna jest frazesów zaczerpniętych z broszur, więc do niego nie przemawia. Kaśka przetarła szkła, spojrzała zezem na panią Miłosławska i klasę, włożyła na nos okulary. – Jeżeli Czarek tak pisze... tak pięknie pisze – zająknęła się – to dlaczego przezywa mnie Ślepa Kura? Dlaczego dokucza. Czy ja jestem winna, że źle widzę... To jaka jest ta jego świadomość? – zaczerwieniła się Kaśka i usiadła. Pani powiedziała, że praca Czarka ma charakter teoretyczny, świadczy o znajomości istoty sprawy i jako taka, jest bardzo dobra. Ciemno już było gdy skończyły się popołudniowe lekcje. Kaśka wyszła ze szkolnej bramki i samotnie podążała w stronę domu. Czarek kiwnął na Józka, wskazał ruchem ręki dziewczynę. – No... – Robi się Cezar – Beczka wyprzedził grupę, dogonił Kaśkę i gdy ta schodziła z krawężnika podstawił jej nogę. Dziewczyna zawachlowała ramionami i jak długa rozłożyła się na asfalcie. Spadły jej okulary, uklękła, szukała ich. Okruchy szkieł leżały na chodniku i jezdni. – Przepraszam... - powiedział drwiąco Beczka. Wataha chłopaków wybuchnęła śmiechem. Kaśka zbierała szczątki połamanej oprawki. – Ślepa Kura, a ty byłaś świadoma, że możesz oberwać?! – krzyknął ktoś z grupy. Kacha wytarła coś mokrego na policzkach, milczała. Chłopcy poszli dalej. Jacek ruszył za Czarkiem i kiedy ten pożegnał się z kolegami i skręcił w uliczkę do swojego bloku, z tyłu podstawił mu nogę. Czarek zachwiał się i runął na kolana podpierając się łokciem. – Przepraszam... – powiedział z godnością Jacek. – Ty... ty... harcerzyku... czekaj zaraz zobaczysz! – Hej na pomoc! – wrzeszczał Cezar. Kumple nie odeszli daleko, usłyszeli wołanie szefa, biegli mu na ratunek. Jacek rzucił okiem ku zbliżającym się, nie było szansy na ucieczkę. – Napadł na mnie z tyłu... Podstawiło mi nogę to żaglowe płótno! – krzyczał Czarek. – Ciebie napadł Cezar?! Dwóch chwyciło Jacka za ramiona. – Ma w ryło... Ile razy? – zapytał Józek. – Raz w nos, żeby mu węch przywrócić – zawyrokował Cezar. – Fokus pokus karuzela – zaśmiał się Józek i wyrżnął pięścią Jacka w nos. Czarek stanął przed nim. – Głupiś ty Vasco, oj głupi. Miałem cię zaprosić na film z hiszpańską korridą, mam też na kasecie regaty wokół Cape Horn... Co za jachty, jakie przechyły! A Kaśka podziękuje ci frajerze osobiście, postaram się o to. I pamiętaj, poślizgnąłeś się na ogryzku, sam sobie ten nosek rozkwasiłeś, zresztą byli świadkowie, patrz ilu... 6 Na drugi dzień Jacek miał nos jak ogórek, wszyscy pytali co się stało. Milczał. Po niedzieli wybrał się z Ciotką Felą do literata. Jacht był super. Literat potrzebował trzech ludzi, trzeba więc było, jak to mówił, jeszcze jednego orła. Jacek miał wypróbowanego kumpla żeglarza, Krokodyla Wojtka, ale ten mieszkał i chodził do szkoły, gdzieś pod lasem na zachodnim końcu Gdyni, garaż z jachtem mieścił się nad Martwą Wisłą we wschodnim końcu Gdańska, no i Krokodyl traciłby na dojazdy kilka godzin dziennie. – A dziewczyny jakiej dzielnej nie macie? – pytał literat. – Dziewczyna popływać to jeszcze popływa, ale do roboty kiepska – zawyrokował Vasco. – Ej żeglarzu, nie widzisz, że w środku pozostała tylko zabawa, przyłożyć, przykleić, wyszorować – upierał się literat. Jacek zamyślił się. Graha pasowałaby jak ulał, tyle że też mieszkała daleko. Chłopcy wybrali się do niej tego samego dnia. Otworzyła im mama z nafukaną miną. – Znowu Graha? Czekam na listonosza, a tu trzeci raz do Grahy. Ona ma się uczyć, a lumfruje. Nie ma Grażyny bo szykuje się na obóz. Latem żagle, w zimie narty, urwanie głowy z tą dziewczyną – gderała mama. – Poczekamy na dworze, mamy ważną sprawę – nie ustępował Jacek. Późnym wieczorem Graha pokazała się w alejce. – Ty Vasco?! – krzyknęła uradowana, spostrzegłszy, że zawalidroga, który nagle zastąpił jej przejście to kapitan z niezapomnianego lata. – Na mnie czekacie? – Nie, na wschód słońca. Jak ci się zdaje, co mogło sprowadzić tu tak wybitne osobistości? Ale poznajcie się. Ten dżentelmen żeglował ze mną kiedyś na starym płocie aż na drugi brzeg glinianki. Wybuchła z tego afera i potrzebne było ratownictwo, nazywa się Waldek Sowiński, mów mu Ciotka Fela. – Monumentalnie... Waldek Ciotka Fela jestem – skinął głową Ciotka. – Grażyna... W ten sposób prezentacja została dokonana. – Co się stało? – Grażyna zdradzała wielkie zainteresowanie niespodziewaną wizytą. – Dużo rzeczy... Okręt, literat, robota, rejs... – Że co? Gdy chłopcy przedstawili cel swojej misji, dziewczyna przecząco pokręciła głową. – Odpada, ja wybieram się na narty. – To się nie wybierzesz, albo jedno albo drugie, co wolisz żagle czy dechy? – Mowa – wydęła usta Grażyna. – Żagle w lecie, narty w zimie. A was na tę robotę zwyczajnie ktoś nabiera. – Oświeć ją Ciotka – powiedział demonstrując pewną wyższość Jacek. – Słuchaj – zagaił z powagą Fela – literat pisze scenariusz filmu o ludziach na żaglówce i podpatruje życie. Będzie zgapiał, podsłuchiwał. Chce dwóch orłów i jedną babę. Vasco mówi, że w tobie nadzieja. Zważ sobie, że film to film. Hollywood przed tobą! – Mowa, z kinem wszystko możliwe – dorzucił Jacek takim tonem jakby kontrakt filmowy dla Grahy miał już w kieszeni. Tymczasem w szkole nauka ruszyła pełną parą i wydawało się, że nie ma czasu na awantury. Coś nawet jakby się załamało w „krwawych rządach” Cezara, bo na sobotnią wycieczkę zaprosił Kaśkę. W poniedziałek dziewczyna promieniała. Nos jej zdobiły wielkie zagraniczne okulary, dar mamy Czarka. Cezar też jakby przestał się puszyć, omijał Jacka tak jak Jacek omijał jego. – Nie taki on zły – myślał Vasco. Uderzyła mu woda sodowa do głowy, bo nieodporny na bogactwo starych. Nie umie uszanować kumpli. Jeżeli Kachę przeprosił i odkupił jej bryle, to na razie wystarczy – skonstatował. 7 W środę wybuchła afera. Beczce Józkowi zginęła cenna kaseta. Dyżur w klasie tego dnia miała Kasia. Potem ktoś znalazł porwaną taśmę pod ławką Jacka. – Kto to zrobił? – pytała już któryś raz z rzędu wychowawczyni. Odpowiadało jej milczenie. Nagle wstała Kaśka. – Ja coś muszę powiedzieć – bąknęła i spuściła oczy. Zdjęła te nowe piękne okulary, przecierała je dłużej niż zwykle. – Ja widziałam... widziałam – zająknęła się i umilkła. – Co widziałaś? – postąpiła ku niej nauczycielka. W sali zapanowała cisza. Kaśka zaczęła mówić ze spuszczoną głową. – Na długiej przerwie był w klasie Jacek. Wyszłam na chwilę... gdy wróciłam stał przy ławce Józka, czegoś szukał... zdaje się, że coś zabrał... Kaśka zasłoniła rękami twarz i usiadła. W klasie podniosła się wrzawa. – Jacek złodziej! Złodziej!!! – darł się Józek Beczka. – To jest kłamstwo... nieprawda! Gdy rozległ się dzwonek, sala nagle opustoszała. Za oknem był gwar i w tym gwarze Vasco usłyszał krzyk Beczki. – A tośmy w wir wpuścili żeglarzyka! Ale kit! Draka jak olimpiada! – wtórował mu śmiech, który trwał dopóki nie opustoszał placyk za oknem. Vasco czuł gorycz, siedział sam w pustej sali. – Co oni zrobili z Kaśką? – myślał. Podniósł głowę, spojrzał przed siebie. Pan Todys jakby przymrużył czarny oczodół. Wąsy miał jednak bardziej opuszczone niż zwykle, był wyraźnie zatroskany. Vasco uśmiechnął się. – Dobrze, że przynajmniej ty tu jesteś Kostek, można z tobą pogadać jak z człowiekiem. Kościotrup pokazał dwa rzędy białych zębów. Widocznie lubił gdy Jacek nazywał go Kostkiem. Gdyby mógł położyłby pewnie teraz „kapitanowi” grzechoczącą rękę na ramieniu. Patrzył na Jacka ciemnymi przepaściami w czaszce i zdawał się mówić: – Widziałem wszystko, ale mnie nie uwierzą. Ratuj się sam Vasco, bo Kaśkę przekupili. Ona chciała wyjść z dołka, która dziewczyna pogodzi się z tym, żeby być Ślepą Kurą? Ty sobie zawsze radziłeś, nigdy nie byłeś na denku. Musisz zrozumieć dziewczynę – Jacek zadumał się. Pan Todys znów miał kredowo białe oblicze i był śmiertelnie poważny. Vasco chciał jednak pogadać sobie z nim jeszcze. – Pamiętasz Kostek ten numer z dżinsówą? Matka kupiła Kaśce spódnicę w handlu uspołecznionym, Kacha poprzyszywała do niej metki od Wranglerów. Beczka Józek zauważył to. – Ale Ślepa Kura ma dżinsę! – krzyknął na przerwie. Patrzcie jaka kowbojka tu przyszła! Ile dolców kosztowało to cudo?! Kaśka długo potem nie nosiła owej spódnicy a gdy przyszła w niej znowu, skórzane metki były odprute. Mała rzecz, ale Jacek zauważył wtedy, że Czarek ma wszystko, oprócz oleju w czerepie, a tego za mamonę starych nie kupi. Było to po owych regatach i notatce w gazecie o Jackowym zwycięstwie. Wtedy oni obaj wąchali się i sprawa miała dopiero stanąć na pieńku. Potem Vasco skorzystał z zaproszenia i zobaczył jak bawią się goście Cezara. Pan Todys jakoś stracił ochotę do wspominków. Zapadł mrok. Należało już iść do domu. W szatni Jacek spostrzegł skuloną na krześle dziewczynę. Podszedł bliżej. – Zostaw ją, już godzinę tak siedzi, ani do niej przystąp – odezwała się szatniarka. – To ty Kacha? Czemu nie idziesz do domu? – trącił ją Jacek. Dziewczyna wybuchnęła głośnym szlochem, twarz ukryła w ramionach. Jacek potrząsnął nią lekko. – Nie dryfuj Kacha, kapuję czemu to zrobiłaś, chyba musiałaś, a ja sobie poradzę. Kaśką znów wstrząsnął tłumiony płacz, chowała twarz jakby chciała zapaść się pod ziemię. – W porządku Kacha, tylko trochę pada deszcz. Ale nie becz! Żeglarze mokną tylko z wierzchu – powiedział Jacek. – Na dworze było ciemno, istotnie padał deszcz. 8 Rozdział II OKULARY Wizyta Kaśki u specjalisty nie przyniosła nic dobrego. Dziewczyna musiała jeszcze raz zmienić okulary. Małe, cylindryczne szkiełka osadzone w drucianych, leczniczych oprawkach były okropne. Kaśka rozpłakała się i oświadczyła, że tego do budy nie włoży. – Nigdy! – Matka z początku przekonywała ją, potem straszyła, na koniec płakała razem z Kaśką. – Mamo, ty nic nie rozumiesz – powtarzała dziewczyna. – Ja do szkoły tych potworków włożyć nie mogę... Przysięgam nie mogę! Sprawa była poważna. Właśnie tylko takie okulary mogły być ostatnim ratunkiem przed operacją. Kaśka zabrała więc z trwogą w sercu i łzami w oczach nieszczęsne patrzydełka do szkoły i zaczęła wkładać je ukradkiem na lekcjach. Beczka Józek zauważył to natychmiast i gdy zadzwonił dzwonek rozdarł się na całe gardło. – Patrz Cezar, jakie Ślepa Kura ma sowie oczy! Mój dziadek księgowy nosi podobne. Fokus pokus karuzela! Pokaż ptasi pyszczek, pokaż swoje druciaki, ty mój cudzie urody. No co, wstydzisz się?! – Beczka, ona musi takie nosić, bo inaczej całkiem oślepnie – powiedział niby przyjaźnie Czarek. Kaśce pociemniało w oczach. Myślała, że kupiła sobie bezpieczeństwo, spokój, ochronę Cezara... Wróciła do domu, rzuciła okulary i popłakiwała w rogu kanapy. Matka obserwowała ją kątem oka. – Co się stało Kasiu? Dlaczego nie nosisz okularów? – Bo nie! Już wolę oślepnąć – warknęła dziewczyna. Pani Miłosławska wysłuchała matczynych żali z powagą i zrozumieniem. – Musi pani wpłynąć na córkę żeby jednak okulary nosiła – skonstatowała jednoznacznie. – Panny w tym wieku mają fanaberie. Ja ze swojej strony zwrócę uwagę żeby dzieci nie robiły aluzji. Ale odnoszę wrażenie, że Kasia jest zwyczajnie przewrażliwiona. Mama Kaśki wyszła z pokoju nauczycielskiego pełna nadziei. W szatni spotkała panią Stasiakową. – Dzień dobry, kłopoty z dziećmi? – zagadnęła ją szatniarka, znajoma jeszcze z pracy w stoczni. – Tak, córka nie chce nosić okularów. – Kasia? Pani córka? – Tak... Kasia. – To przez tych łobuzów... Ślepa Kura i Ślepa Kura. Krzyczę na nich, ale gdzie tam! Zagrają na nosie, pokażą język i jak wiatr, już ich nie ma... Pani Maria przysiadła na krześle. – Ślepa Kura? Jaka Ślepa Kura? Szatniarka wyszła zza stołu. 9 – To pani nie wie? Kasia tu kiedyś długo płakała. Myślałam, że to nieudane amory, jak u dziewczyn, ale nie... Ona teraz po kurtkę przychodzi ostatnia, jak już chłopaki ubiorą się i polecą na dwór. – Kasię przezywają? Dlaczego? – Mama jeszcze niczego nie rozumiała. – No przez te okulary... Taka u nich moda, jak zobaczą, że kogoś boli, to żeby w to bolące kopnąć... Kaśka musi sobie sama pomóc, szkoła tu nic nie poradzi. – Jak to, przecież w szkole ją przezywają... – Proszę pani, czego ja tu nie słyszę. A mało to się napatrzyłam? Kilka lat temu chodził chłopak, któremu brakowało kawałka wargi. Miał źle zrobioną operację po rozszczepię. No i popychali go... Fredek Zajęcza Warga i Fredek Zajęcza Warga. Płakał, gryzł się. Nic nie pomogło. Aż raz na pauzie uciekł ze szkoły. Policja złapała go w Tczewie. Wtedy krzyk się zrobił. Ja wszystko widziałam od początku. Był taki Błażejek, najwięcej go popychał. Akurat przyszedł nowy nauczyciel na staż. Przyniósł model samochodu, taką czerwoną limuzynę na resorach. O tam ją puszczali, na bateryjkę, a kierowali kierownicą na kabelku. Zebrał kilku chłopaków, żeby bawić się tym samochodem, ale przy okazji namówił ich, żeby bronili Fredka. No i te chłopaki – rozgadała się szatniarka – dopadli Błażejka jak bił Fredka... Potem do szkoły przyleciał tatuś Błażejka, jakaś figura. Co się działo mówię pani... Choć synek miał tylko kilka siniaków, tatuś załatwił, że nauczyciel musiał odejść ze szkoły. Tak naprawdę, to nikomu się nie dogodzi... Pani Maria wróciła do domu ze spuszczoną głową. Wychowawczym zwróciła Czarkowi i Józkowi uwagę, żeby z wady Kaśki nie żartowali, bo przecież powinni rozumieć, że robią jej przykrość. Tego dnia Kaśka pobiegła do szatni pierwsza. Zgraja chłopaków dogoniła ją jednak. – Był film o takiej, która była ślepa w dzień, a widziała w nocy. Ta ci dopiero mogła kablować – zaśmiał się Beczka Józek. – Jak kto kabluje, potem żałuje – rzucił Czarek. – A mnie się śniła taka, która znowu będzie musiała oberwać – syknął Czarek i wataha chłopaków ruszyła ku drzwiom. Wieczorem Kaśka siedziała na swojej kanapie bardziej smutna niż zwykle. Trzymała w ręce książkę, ale nie czytała. – Kto to jest ten Vasco? – zapytała ją niespodziewanie mama. – Vasco? Dlaczego pytasz? – wyrwała się z odrętwienia dziewczyna. – Podobno odważny chłopak... Słyszałam, że... – Co słyszałaś?! Dlaczego wtrącasz się do moich spraw... ja zabraniam... zabraniam! – krzyczała Kaśka. 10 Rozdział III WIĘKSZA POŁOWA ŚWIATA Literat mówił, że w łódce poza załogą i ekwipunkiem wozi się jedynie powietrze. Wożenie wody świadczy o złej praktyce żeglarskiej. A woda z deszczu jest tak samo mokra jak ta, która przecieka z dołu. Dół i góra jachtu powinny więc być jednakowo szczelne. Robota przy łodzi była precyzyjna, zarówno od spodu jak i z góry. Jacek i Ciotka uratowali w zeszłym roku od zagłady sporego dykciaka, była to praca na całą zimę i kawał lata. Jacht został już skasowany, zdaniem fachowców remont był nieopłacalny. Chłopcy na starej stępce odnowili „Kawał Nieba” przywracając mu dawną świetność. Wiedzę i praktykę szkutniczą mieli więc dużą. Literat znalazł dobrych pomocników. Praca przy łodzi została jednak nagle przerwana. Znikł gdzieś Ciotka Fela. Wyszedł z domu rano i przepadł, jakby się zdematerializował. Rodzice do wieczora czekali, potem zaczęli go szukać. Byli u Jacka, dzwonili do znajomych, ale bez skutku. Nie natrafili na żaden ślad zaginionego. Następnego dnia od rana zaczęła szukać Waldka policja. Cała VIII „a” została postawiona na nogi, ale chłopak przepadł. Kamień w wodę. Dramat zaczął się nietypowo. Ojciec wziął Waldka do pomocy przy naprawie starego fiata. Samochód był mocno wysłużony. Gdy Fela czyścił z tatą podłogę, wyłaziły przeraźliwie wielkie dziury. Podobnie było z progami, błotnikami, bagażnikiem. Ojciec jednak znalazł sposób na ruinę. Przyniósł z pracy klej i jakąś metalizowaną tekturę. Fela pucował druciakiem rdzę i wżery, a tato kleił. Po kilku dniach takiej roboty, przypominająca sito gablota stała się zupełnie szczelna. Była jednak gęściej połatana niż najbardziej łaciata krowa lub wyżeł w kropki. – Tato, jak my to sprzedamy? Przecież więcej tu papieru niż blachy? – wątpił Fela. Ale ojciec i na to znalazł sposób. Przyprowadził speca, który samochód zaszpachlował. Potem przez dwa dni odbywało się wielogodzinne szlifowanie. Tak zapacykowany wrak pojechał do znajomego lakiernika gdzie stał się cud. Ojciec wrócił lśniącym samochodem. Biało- kremowy lakier na gładziutkich płaszczyznach był nienaganny, wyczyszczone starannie wnętrze też nie mogło wzbudzać podejrzeń. Ojciec wypolerował jeszcze to i owo pastą, zatarł ręce z uciechy. – Weźmiemy za ten wóz więcej niż zapłacimy za nowy – powiedział do mamy. Waldek też nie posiadał się z radości, gdy usłyszał, że ojciec odpali mu za tę robotę plik patyków jako kieszonkowe na obóz żeglarski. W piątek wieczorem przyszedł pan Wiśniewski z drugiego piętra. – Sąsiedzie – zagaił – słyszałem, że sprzedaje pan ten, pięknie odnowiony samochodzik. Niedawno wymienił pan alternator, rozrusznik i coś jeszcze. Szkoda go puszczać do ludzi z nowymi częściami. Niech pan weźmie tę „elektrykę” z mojego grata. Ja wezmę pańskie nowe części, a w zamian w nowym wozie zrobię panu antykorozję jak się patrzy. No i nazajutrz tato z sąsiadem przekładali różne części. W niedzielę rano Waldek z ojcem pojechali na giełdę samochodową. W białokremowym ich fiacie tylko data produkcji wyglądała nienaturalnie. Samochód był jak nowy, „metryka” zaś świadczyła, iż ma lat jedenaście. 11 Wynikało z tego, że wóz był w dobrych rękach, co dodawało mu jeszcze wartości. Cenę ojciec też wywiesił imponującą. Ludzie oglądali, targowali się i odchodzili, aż wozem zainteresował się kaleka przywieziony na wózku przez żonę i syna. Wszyscy znali się na motoryzacji chyba nietęgo, bo widzieli jedynie ów biały połyskujący lakier. – Drogi samochód, ale jak nowy – zauważył kaleka. – Mąż, proszę pana, wyszedł ze szpitala. Niedługo zejdzie z wózka, ale nogi już nie odzyska. Ciężarów też nie będzie mógł dźwigać, bo i kręgosłup ma uszkodzony. – Więc tylko kupić samochód – zawyrokował Waldkowy tata. – Właśnie tak myślimy. Dostaliśmy odszkodowanie. Nie słyszał pan? Na wiosnę dom się zawalił, od gazu. A na górze były dzieci. Mąż akurat przechodził, usłyszał krzyki i tam pobiegł, wspiął się na piętro. Dzieci uratował, ale przygniotła go belka. W gazetach o nim pisali i medal dostał – dodała z odrobiną dumy. Kaleka nic nie mówił, tylko oglądał z synem samochód. Żona była za to rozmowna. – Wózek inwalidzki, motorowy ma obiecany. Pewnie, że potrzebny, ale samochód by się bardziej przydał. Inwalida nie targował się. Jego syn, nieco młodszy od Feli był dumny z ojca. – Ludzie pomagają w urzędach... tata uratował troje dzieci z naszej szkoły, nawet nauczyciele mu się kłaniają – powiedział z pewną wyniosłością. Umowa została spisana, ojciec Feli zainkasował forsę. Mama zrobiła kolację. Była i szynka na dużym półmisku i butelka zagranicznej wódki z piękną etykietą. On Waldek, otrzymał swoje dziesięć patyków. Ale gdy położył się spać, ciągle miał przed oczami chłopca, który mówił, że jego ojcu z daleka kłaniają się ludzie. Gdy zasnął zobaczył we śnie dziury w karoserii i pełną ufności twarz kaleki, przykutego do wózka. ...„Trep Amora” stał na kozłach przygotowany do zimowania. „Kawał Nieba” huśtał się jeszcze na niewielkiej fali lekko wzburzonego rozlewiska. Cumka rufowa była wyluzowana i jacht odpłynął od pomostu – Ahoj! Ciotka Fela otwórz! – krzyknął Jacek. Wewnątrz sklejkowej skorupy panowała cisza, ale właz był zamknięty od środka. – Ahoj! Fela, głód na szkunerze! Coś zachrobotało w środku starego kadłuba. – To ty Vasco? – Nie, konna policja z Texasu... Właz uchylił się. Ciotka był w sztormiakach i kufajce, oczy miał podkrążone, wyglądał źle. Późnowrześniowy chłód widocznie dobrze dał się mu we znaki. – Na Antarktydę wybierasz się tym okrętem? – zapytał Jacek. Fela milczał. W kabinie „Nieba” panował nieład, klar był ani portowy ani morski. Jacek zdjął z zaimprowizowanego stolika puszkę po konserwach, starł łokciem okruchy z blatu, nalał do kubka gorącej herbaty z termosu. Wyjął kiełbasę, chleb i ogórki, otworzył żeglarski nóż. Położył to wszystko przed Waldkiem. – Teraz żeglarze jedzą – zarządził. Fela jadł w milczeniu, gdy skończył, w czerepie dykciaka panowała nadal cisza. – Płyniemy na ocean czy wracamy do miasta? – mruknął wreszcie Jacek. – Ty wracaj, ja zostaję. – Głupiś Fela. – Może głupi, ale zostaję. Jacek przyglądał się koledze z uwagą. – Myślę Ciotka – powiedział wreszcie innym niż dotychczas tonem, że dobrze by było gdybyś uchylił rąbka tajemnicy. – Jakiej tajemnicy? – wzruszył ramionami Fela. 12 – Burej w zielone łaty... jak nie wiesz jakiej. – To się nie da wytłumaczyć, nie zrozumiesz... – odparł Fela. – Ja nie zrozumiem? – Ty Vasco... We wnętrzu łodzi znów zapadło milczenie. – Sam niewiele rozumiem – powiedział po chwili Ciotka. Jacek położył się wygodnie w koi, podłożył dłonie pod głowę i patrzył na zniszczony, pełen zacieków sufit. Zachowywał się tak, jakby był nieobecny. – Wiesz, połataliśmy ten samochód. Widziałeś sam, że fucha była monumentalna. Ja też robiłem kit, bo miałem trafić mamonę na lato... Stary opchnął wrak kalece, który przyjechał w inwalidzkim wózku, pchała go żona i chłopak, taki jak my. Dał staremu swoje odszkodowanie za nogę i skręcony kark. No i teraz jak mnie spotka ten jego łepek, to napluje mi w gębę, a ja najwyżej będę mógł się wytrzeć... – Starego sprawa – powiedział oschle Vasco. – Myślisz? W poszarzałym czerepie „Nieba” było znowu cicho, tylko zabłąkana z lata mucha wylazła z forpiku, poderwała się i bucząc niepokojącym altem latała nad głowami chłopców. – Ona od wczoraj tak lata – powiedział Fela. Daleko pod lasem zaszczekał pies. – Gliny cię znajdą – rzucił Jacek. – Starzy wiedzą dlaczego prysnąłeś? Fela milczał. Dopiero po chwili zapytał. – A co ty byś zrobił z takim szambem Vasco? – Ja? – Jacek nie odpowiadał sporą chwilę. – Chyba pogadałbym ze starymi. A z samochodami tak się dzisiaj robi, sprzedaje kradzione, zapacykowane... – Kto sprzedaje kradzione, chyba nie moi starzy?! – żachnął się Fela. – Kradzione nie... – mruknął Jacek. Mucha usiadła na bulaju, pies szczekał coraz bliżej. – Wiesz co – podjął Jacek – ten cały świat to jedno wielkie g..., nie zauważyłeś tego Fela? – Chyba tak, oszustwo i draństwo... monumentalne... – zgodził się Ciotka. – Tylko, że ludzi w morzu ratują delfiny, słyszałeś o tym? – Mowa, kto by nie słyszał – wzruszył ramionami Jacek. – Więc jak jest z tym światem? – Świata nie naprawisz. Musisz wrócić do chaty i powiedzieć dlaczego prysnąłeś... Nie jesteś sam Fela, masz kumpli. – Ty także masz kumpli Vasco... – Kumpli i Pana Todysa... – Todysa? Kościotrupa z biologii? – A kościotrupa. Można z nim pogadać. Gdy czegoś nie rozumie, nie poucza w ciemno. – Słyszałem, że z nim gadasz, chłopaki mówili... – Z kim mam gadać? Z panią Miłosławską, która chwali Czarusia? – Nie pękaj, od października przejmuje naszą klasę nowy, taki łysy, z brodą... wiesz. Tutenchamon był w Afryce, grzebał w piramidach. Przyszedł z jakiegoś urzędu, bo nie chciał już rządzić. Żeglarz, gadałem z nim, pływa na klubowej łódce, biega po lesie. Rozmowa urwała się. – No to co robimy ze światem? – wrócił do sprawy Vasco. – Trzeba by go pchnąć... na nowe tory, ale we dwóch nie damy rady – wzruszył ramionami Fela. – Nie mogę zrozumieć, dlaczego mój stary tak zrobił w rurę kuternogę. Co będzie jak papier w samochodzie zacznie się rozklejać. – Uparcie wracał do sprawy Waldek. – Stary o tym nie pomyślał, nie kapuje fasonu... Chciał sprzedać samochód i sprzedał. A ty uważaj bo wyśmieje cię każdy, ja ci to mówię Fela. 13 – Niby dlaczego? – wyciągnął szyję Waldek. – Nie ma mody na takie rzadzizny, miękkie, galaretowate, które uciekają z chaty, bo ich starzy zbili szmal na frajerze. – I ty to mówisz Vasco?! – Ja. Jeszcze mnie nos boli po tym jak broniłem Kaśki... – A kiedy cię wpuściła w wir, bo tak kazał jej Cezar, to ją jeszcze głaskałeś w szatni. Ty za nią latasz, Vasco? Jacek milczał. – Nie latasz? No to coś taki galaretowaty? – Waldek przekrzywił głowę i patrzył jakoś z boku na kapitana Vasco. – Nie jestem galaretowaty, tylko... – zająknął się Jacek, przerwał na chwilę, zamyślił się. – Tylko... chyba jak te delfiny... – powiedział patrząc na pomarszczoną wodę za bulajem. No i Jacek namówił Waldka do powrotu. Nie dojechali jednak daleko. Na przystanku zatrzymał się przed nimi milicyjny gazik. Uciekiniera nie trudno było poznać, chociażby po ubraniu, którego nie zmienił. Potem nastąpiły ciężkie dni dla Ciotki Feli. – Waldek uciekł, trzeba go wziąć krócej – brzmiał domowy werdykt. Skończyła się nawet frajda przy budowie jachtu. Literat wypytywał o chłopca, a Jacek i Graha kręcili, że Ciotka wyjechał gdzieś do rodziny. A Fela zamknął się w sobie, był milczący, rodziców traktował z góry. Trwała wojna, na której ciągle przegrywał. Po tygodniu znowu zniknął z domu. Zaczęły się poszukiwania jak poprzednio. Tym razem zakonspirował się u dziadka po mieczu, czyli u taty ojca. Sowiński super senior wyciągnął od Sowińskiego juniora nieco prawdy o domowej wojnie. Bo to już nie chodziło o nabranego kalekę, tylko po prostu stanęło na pieńku. Skończyło się tak, że dziadek zasłabł, Fela wezwał pogotowie, dziadek pojechał do szpitala, a uciekinier znowu trafił do domu. Tym razem awantura była na całe cztery fajerki. Podenerwowana matka krzyczała, że gówniarza trzeba oddać do domu poprawczego, tam będą kraty, przez które nie ucieknie. Ojciec zaś, że za karę odbierze Waldkowi magnetofon. Chłopak patrzył chłodno na rodziców i zupełnie niespodziewanie wybuchnął śmiechem. – Cicho! Umilknij!! – krzyczała matka. – Mamo, ty najwyżej powinnaś mieć chomika, jego byś chyba rozumiała – powiedział Waldek i śmiał się dalej. Wtedy mama uderzyła go w twarz. Fela umilkł i zapanowała cisza. Uniósł głowę, stał bokiem do rodziców, patrzył na nich z wyrazem twarzy jakiego dotychczas nie widzieli. Mówił powoli jakby z wielką rozwagą, hamując wybuch gniewu. – Sprzedajcie magnet, zabierzcie te dziesięć tysięcy złotych, dodajcie do tego mamonę za mój żeglarski obóz, ja zarobię jeszcze w OHP i ten cały szmal dodajcie sobie do zarobku na kulawym za papierowy samochód... Mama usiadła, a ojciec zaczął mamrotać, że on Waldek niepotrzebnie wziął to tak poważnie... bo... bo... – Fela poszedł do swojego pokoju. Przy kolacji mama podsuwała mu z wyszukaną serdecznością wszelkie przysmaki. W nocy Waldek budził się kilkakrotnie. W pokoju rodziców ciągle paliło się światło i starzy prowadzili przyciszonymi głosami rozmowę. Rano Ciotka został zwolniony z aresztu domowego, a wieczorem ojciec powiedział, że jutro jadą do beznogiego. Dziwna była tam rozmowa. Żona kaleki początkowo niczego nie rozumiała, bo dziury jeszcze nie powychodziły z karoserii. Starsza pani słuchała uważnie i nie wierzyła własnym uszom. Ojciec mówił, że z żoną, czyli mamą, doszli do wniosku, że za samochód wzięli zbyt 14 drogo, bo trzeba będzie kiedyś wymienić karoserię. Na tej pojeździ się jeszcze ale naprawiana była według nie sprawdzonej technologii i dlatego postanowili oddać część pieniędzy... Beznogi miał łzy w oczach, jego żona też była głęboko wzruszona. – Bóg panu i pańskiej małżonce... Bóg państwu wynagrodzi... taką uczciwość... taką uczciwość... – powtarzała. Waldek stal z boku, nikt na niego nie zwracał uwagi, ale on czuł się mocarny. Gdy literat pojechał do miasta, w nie wykończonym czerepie jachtu kapitan Vasco da Gama i Waldek Ciotka Fela popijali oranżadę z butelki. – Wiesz o co zapytał mnie raz pewien kumpel, sierota z domu dziecka, który stracił starych w wypadku samochodowym? – zwrócił się Vasco do przyjaciela. – Skąd mam wiedzieć – odparł tamten. – Zapytał mnie, jak dzieli się świat, na ile części... Ty wiesz, na ile Fela? – Mowa, zależy pod jakim względem... – Pod każdym... – odparł Vasco. – Pod każdym względem świat dzieli się na dwie części. Jego większy kawał, to miejsce gdzie żyjesz – chata, starzy, kumple, a mniejszy to miasta, góry, morza... cała geografia. Tobie chyba udało się trochę poprawić tę większą część świata. Jesteś duży, Fela. Stuknęły drzwi, do szopy wszedł Pan Fikcja, więc Jacek zaczął coś pilnie pucować, a Fela mierzyć. 15 Rozdział IV TELETURNIEJ Na długiej przerwie Józek trącił Czarka w ramię. – Zobacz Cezar... Turkuć też odwija chleb w wychodku, tam wsuwa... Chi, chi, nad muszlą... Na korytarz wychodzi z jabłuszkiem, bo na pomarańcze go nie stać... Czarek zwrócił do kumpla roześmianą gębę. – Dziewczyny chodzą jeść do sracza, tu nie szeleszczą pergaminem. Widzisz jak nauczyliśmy ciemnotę dobrych manier. Trzeba wierzyć w człowieka... Beczka. Waldek i Jacek przyglądali się klasowym asom. – Widzisz Vasco, jak Cezar liże ananasa. Już pół przerwy go liże, żeby wszyscy widzieli. Silny, ma ananasa. O patrz, Piękna odwija ze złotka czekoladę. Ona pasuje do Czarka i Beczki, lepiej nie można, o jak się rozgląda czy ją widzą. Czaruś daje jej gryzą... Ale komitywa. Ciotka skrzywił się. – Wiesz, matka Pięknej po pracy w stoczni sprząta wesołe miasteczko. Tam można trochę zarobić. Jej stary też ma dodatkowo dwa razy po pół etatu, bo Piękna musi mieć ekstra ciuchy. – Jacek przyglądał się dziewczynie, wzruszył ramionami. – A Beczka lata za Martynką, ty wiesz jak on za nią lata? No kolej na nas, wyjmujemy kanapki w pergaminie i szeleścimy, żeby nie pomyśleli, że wszyscy dali się zwariować. – Waldek roześmiał się głośno. – Patrz, zapakowałem swoje w trzy papiery. Najpierw ja, potem ty. Tylko nie patrz na nich. Waldkowy papier był jakiś niezwykły, szeleścił i strzelał niczym stalowa blacha, słychać to było w całym holu. Gdy owe efekty ucichły, Vasco mruknął – Asy... Turkuć też zgłupiał. Jego matka beczała, że on nie chce brać kanapek, wstydzi się. Byłem u niego w chacie. Powiedziałem, że my naumyślnie będziemy szeleścić... Turkuć się łamie, ale dryga przed Czarkiem i Beczką. Chce do bananowych i co mu zrobisz? W szkole modne były także referaty z geografii. Dotyczyły one tematów wolnych, nie związanych z aktualnie przerabianym materiałem. Dzisiaj taki referat miała wygłosić Piękna. Fascynowała ją Antarktyda. Referat był obszerny, określał szczegółowo położenie lodowej ziemi, traktował o klimacie i nawiązywał do historii odkryć i wypraw. Wystąpienie najeżone było cyframi, roiło się od metrów kwadratowych i sześciennych oraz dat. W dyskusji Turkuć zaczął snuć domysły – co by było, gdyby nagle na Antarktydzie stopniał cały lód. Jedni wierzyli, inni nie, że Londyn, Gdańsk, Nowy Jork... znalazłyby się wówczas pod wodą. Na przerwie Jacek gapił się na piękny mosiężny kompas, zdobiący środkową gablotę salonu geograficznego. Instrument był darem dla szkoły od starego kapitana, który przychodził tu na spotkania z uczniami. Kompas zawieszony był na przeciwprzechyłowym kardanie i wabił oko piękną tarczą z lilijką wskazującą północ. Żeglarskie serce kapitana Vasco ściskało się jednak na widok śniedzi i brązowej szarości, jaka wpełzała na metalowe części instrumentu. Jacek wraz z Ciotką Felą 16 poprosili po wakacjach o klucz od gabloty i po lekcjach za pomocą pasty do czyszczenia okuć na jachcie, przywrócili kompasowi świetność sprzed lat. Teraz instrument błyszczał niczym słońce. – Nie dla psa kiełbasa! Na takie coś możesz tylko patrzeć, żeglarzyku – dogadywał Beczka Józek. Czarek uśmiechał się złośliwie. – Chodź Beczka, zostaw go, niech patrzy... – Jacek naprawdę lubił patrzeć na niezwykłą tarczę, która kiedyś wskazywała żeglarzom drogę na morzach świata. Kompas istotnie był fascynujący. Któregoś dnia Vasco wywołał Waldka z klasy. – Patrz Fela, ale numer... Faraon je chleb pod oknem koło palmy. On musi kapować, co tu jest grane! Wieczorem podczas dziennika radiowego, gdy Vasco dłubał w wymontowanej z masztu refmaszynce, nagle zamienił się w słuch... Potem chociaż było już późno pojechał do Feli, gdzie przedstawił zwięźle sprawę przyjacielowi. Ciotka poskrobał się w czuprynę. – Monumentalnie... Trzeba zrobić kosztorys wyjazdu, tyle mamony się zbierze. – Spojrzał rzeczowo na sprawę Ciotka. Od tego wieczoru Vasco podobnie jak w roku ubiegłym, gdy ogłoszono eliminacje, utonął w książkach. Podręczniki, poradniki, słowniki... wszystko to dosłownie pożerał. Jego notatnik opracowany był strategicznie. Dzielił się na działy i rozdziały, podrozdziały i uzupełnienia. Osobny obszar pomocy naukowych stanowiły schematy i rysunki, które oddawały niezwykłe usługi w kwestii poznawania najróżniejszych konstrukcji. Kadłub żaglowca nie miał już dla kapitana Vasco żadnych tajemnic... Zrębnice, tylnice, strzały konchy... denniki, handrelingi... pokładniki, odpływniki... Zbudzony z najgłębszego snu Jacek bez zająknienia recytował trudne nazwy i potrafił to wszystko umiejscowić. Z takielunkiem było nieco gorzej. Co jest na kutrze, nie musi być na szkunerze, jest coś na jolu, nie ma tego na keczu, na dodatek sztakslowym lub konwencjonalnym. A gdzie historia jachtingu, wyczyny wielkich żeglarzy, geografia, locja? Solidna już wcześniej wiedza kapitana Vasco, wiadomości zdobywane niemal od zerówki, teraz były układane w określony system. Po tygodniu takiej pracy Jacek złapał się za głowę, wypił butelkę swojej ulubionej oranżady i rzucił pieniążek. Orzeł – uczę się dalej, reszka – nie ma głupich, nie dam rady – postanowił. Wypadła reszka. „No i koniec” – pomyślał z ulgą. A ponieważ miał przed sobą wyjątkowo dobre opracowanie dotyczące żagli, oddał się zgłębieniu niektórych tajemnic sterowania spinakerem. Potem przeszedł do foków pasatowych... Późno w nocy przypomniał sobie, że rzucał jakiś pieniążek, ale machnął ręką, bo przecież na wycofanie się zawsze będzie czas, a czego nauczy się – to zostanie jego. Tymczasem w szkole życie biegło utartym torem. Właśnie zbliżały się urodziny Czarka. Mimo iż bezwzględne rządy Ave Cezara nieco osłabły z uwagi na osobę Tutenchamona, który został wychowawcą, głównym wydarzeniem miesiąca miały być właśnie te urodziny. Czarek widząc, że traci wpływy przywódcy, zaczął osaczać nowych poddanych. Skaperował Bognę, Kaję i Artura, przywrócił do łask Kaśkę. Wśród poddanych Cezara panowała niepewność, kogo Ave zaprosi na owe urodziny, a kogo nie. Beczka Józek i kilku podobnych pełzało teraz przed nim publicznie. Artur i Andrzej nosili teczkę „idola”, a Beczka Józek podawał płaszcz i czyścił mu w szatni buty. Co bardziej „ambitni” odwracali się wówczas, udając że nie widzą tej uniżoności. Beczka uśmiechał się i mówił, że to taka zabawa, bo Czarek jest Robinsonem a on Piętaszkiem. Wreszcie nadszedł wielki dzień. Ciepło jeszcze było, ranek wstał piękny, jasno świeciło słońce. Tata, mama i dwie przyjaciółki, czy nawet służące przygotowywały przyjęcie na dwa 17 salony. Stół uginał się od przystawek, sandwiczy i tortów. Główną atrakcją programu kulturalnego miał być mecz komputerowy. – Ochrona wyspy przed atakiem lotniczym. Czarek dostał właśnie grę komputerową z celownikiem o wpisanych w siebie kręgach. Z ekranu, wprost na stanowisko obronne pikowały odrzutowe myśliwce. Tata, prezes wielkiej spółki nie pożałował forsy, ani na menu ani na fason. Gdy atmosfera przyjęcia stała się gorąca, Beczka wygłosił przemówienie – dytyramb na cześć Cezara. Potem wywiązała się zażarta konkurencja między Arturem i Piękną. W pierwszej rundzie oboje zestrzelili równo po trzy samoloty. W drugiej Artur zestrzelił trzy, a Piękna dwa. W trzeciej role odwróciły się, był więc remis. Odbywała się właśnie czwarta dodatkowa walka. Samoloty nadlatywały z furią... – Piękna... Piękna! – skandowali kibice. Wtedy ktoś włączył gabinetowy telewizor. Przez wrzawę okrzyków i strzelaniny przedarł się przenikliwy dyszkant Kaśki. – Patrzcie, Jacek! – Nie wszyscy zrozumieli o co chodzi, przy elektronicznym automacie ciżba trwała nadal. W głębi ekranu widoczna była skupiona twarz Jacka, jego głowę obejmowała obręcz z wielkimi słuchawkami. – Jacek! Jacek!... – podniosło się kilka okrzyków. Chłopcy i dziewczyny powoli odwracali twarze od samolotów. – O rety! Rzeczywiście żeglarzyk! – krzyknął Artur. Cezar podskoczył do telewizora. – Co za kawały? Kto włączył kasetę?! – Czarek usiłował wyłączyć aparat video, ale ten nie był włączony. Cezar patrzył chwilę w szklany ekran... – Jacek? Jak śmiał wtargnąć nie proszony do jego domu podczas wielkiej uroczystości, jak śmiał zakłócić mu urodziny! – Cezar stał i patrzył, ciągle nie rozumiejąc co się właściwie wydarzyło. – To teleturniej! Vasco walczy o główną wygraną – wykrzyknął Marek zwany Turkuciem Podjadkiem. Na pytania odpowiadał właśnie przeciwnik kapitana Vasco. – Wyłączyć to! Gramy dalej! – krzyknął Czarek, sięgając po pilota zdalnie sterującego telewizorem. – Phi, ale mi sensacja, walczymy dalej, Artur – poparła go Piękna. – Nie... zostaw! Zostaw! – zrodziła się opozycja. – Nie wyłączać! Obejrzymy żeglarzyka... – goście nie ustępowali. Piękna jeszcze strzelała do samolotów, strąciła dwa, walczyła z trzecim. Teraz padło pytanie dla Jacka. Kapitan Vasco odpowiedział natychmiast. – Bardzo dobrze – skinęła głową pani prowadzącą konkurs. Przeciwnikiem Jacka był młody mężczyzna z brodą i znaczkiem Polskiego Związku Żeglarskiego w klapie marynarki. Z pytaniem też poradził sobie natychmiast. Gdy przyszła kolej na Jacka, ten znowu odpowiedział bez namysłu. Padło kilka następnych pytań i Jackowy konkurent zająknął się, myślał intensywnie. Seledynowe cyferki wskazujące czas zmieniały się szybko. Młody człowiek o wyglądzie wilka morskiego niepewnie sformułował zdanie. Przez chwilę panowała w studio cisza. – Niestety, odpowiedź jest błędna... – uśmiechnęła się pani z dużym arkuszem w ręce. Jacek rozwiązał swój problem znów bez namysłu. Padło jeszcze kilka pytań, obaj zawodnicy odpowiedzieli prawidłowo... Jacek prowadził jednym punktem. Brodacz po raz drugi pomylił się, nie zdążył i odpadł. Gdy Jacek zasiadł przed zespołem ekspertów, w daczy Ave Cezara, koło elektronicznego automatu zrobiło się pusto. Goście zwartym kręgiem otoczyli telewizor. U literata panowała głęboka cisza. Graha była rozgorączkowana, trzęsły jej się ręce. Ciotka Fela zmarszczył czoło i pobladłymi ustami powtarzał swoje sakrametalne „monumentalnie”, „monumentalnie”. Literat kręcił głową. – No, co, patrzcie, patrzcie... nie wiedziałem z kim mam do czynienia... 18 ... W willi nad jeziorem Cezar już nie krzyczał, żeby wyłączyć telewizor. Widział dokoła rozgorączkowane twarze. Napięcie rosło. – Czym różni się szkuner sztakslowy od tradycyjnego? – Jaka jest różnica między szlagiem a stensztagiem? – Co to jest forpik, a co achterpik? – padały pytania. Jacek odpowiadał natychmiast na wszystkie. Wśród zebranej w studio publiczności słychać było pomruki podziwu... Przecież to był uczeń szkoły podstawowej... Wielkie koło szczęścia drgnęło, obróciło się do połowy, Jacek sięgnął po kopertę. Dwa pytania za dwadzieścia pięć tysięcy. To już nie zabawa. Pani redaktor uniosła do góry papier, czytała powoli pierwsze pytanie. – Grotbramtopsztag i bezanbramtopsztag – czy te nazwy są prawidłowe, czy wymyślone? Jeżeli prawidłowe, to co oznaczają oraz czy są jasne i łatwe do zapamiętania? Jacek zastanowił się chwilę. Podniósł twarz, patrzył w kamerę, jakby tam u Ave Cezara w oczy. Był spokojny. Chrząknął i począł mówić wyraźnie bez zbytniego pośpiechu. – Nazwy są prawidłowe i tylko pozornie skomplikowane, a w istocie bardzo proste. Wszystko w nich jest określone po kolei. Wiadomo co to jest grot – oczywiście grotmaszt, wiadomo co top i co sztag. Z nazwy tej nawet jej nie znając można odczytać, że jest to lina stalowa biegnąca od topu grotmasztu do topu innego masztu w diametralnej żaglowca. – Gdy Jacek podobnie poradził sobie z drugim pytaniem w studio wybuchły gromkie brawa. Kiedy Vasco odpowiedział na pytania za pięćdziesiąt tysięcy, świadkowie walki w studio trzymali gorączkowo kciuki. Potem były znowu oklaski. No i wreszcie wielkie koło szczęścia wykonało dalsze pół obrotu. Do Jacka podjechała koperta z jednym, jedynym pytaniem za sto tysięcy złotych... W studio zapanowała cisza. Brzmiały w niej wyraźne słowa czytanego przez spikerkę tekstu: – Wspaniały narciarz, założyciel Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, przez szereg lat prowadził wyprawy ratując życie zagrożonym ludziom. Zesłany za działalność polityczną, dał słowo, że statku, na który go zaokrętowano nie opuści i słowa dotrzymał... Kto to był, w jakich latach żył i co studiował w Krakowie? – Jacek patrzył na swoją kartkę, zmarszczył czoło, przygryzł usta. Prowadząca program raz jeszcze powoli czytała pytanie. Cyferki w rogu telewizora zaczęły nieubłaganie biec do przodu. Vasco jakby tego nie rozumiał, jakby nie zwracał uwagi na czas, który mijał. – Pozostało ci Jacku jeszcze dwie minuty, dwie minuty – powiedziała pani redaktor. Ludzie w studio mieli nieruchome twarze. – Chodzi oczywiście o Mariusza Zaruskiego – powiedział Jacek i znowu umilkł – który żył w latach 1867-1941 i był wspaniałym narciarzem oraz generałem kawalerii, ale największe zasługi położył dla żeglarstwa. A w Krakowie studiował... studiował... – Jacek utknął w miejscu. Cyferki w rogu telewizora biegły złowróżbnie szybko. Ludzie w studio mieli wyciągnięte szyje, ktoś zakrył oczy jakby w obliczu katastrofy. – Co Zaruski mógł studiować w Krakowie? Co mógł studiować w Krakowie... – powtarzała gorączkowo Kaśka, Turkuć i Tomek zacisnęli palce na poręczach krzeseł. Mama Czarka też stała przed telewizorem. Cyferki biegły dalej i wiadomo już było, że za chwilę odezwie się cichy brzęk dzwonka. Cisza zapanowała na gwarnym przyjęciu, nikt nie pamiętał o elektronicznym automacie i nie czuł aromatu gorącej czekolady w złoconych filiżankach. – Jacek mów! – krzyknęła Kaśka. Nikt jej nie zwrócił uwagi, nikt nie spojrzał na nią z wyrzutem, wszyscy nawet Czarek, Beczka Józek i Piękna patrzyli w telewizor. W domu literata też panowała cisza. – Boże, jak mu pomóc – jęknął Pan Fikcja. Graha zakryła oczy i uszy, jakby w ten sposób chciała zatrzymać czas, uciszyć gong zwiastujący klęskę. – Zaruski studiował w Krakowie chyba... chyba sztuki piękne... malarstwo... tak malarstwo! – powiedział Jacek pewnym głosem. W studio zapanowała nieopisana radość. Nie ba 19 cząc na protokół teleturnieju prowadząca go pani zerwała się z fotela i pochwyciła Jacka w ramiona. Nawet eksperci, poważni panowie, uśmiechali się nie kryjąc swego podziwu dla młodego zwycięzcy. Co tu gadać, chłopak zaimponował wszystkim. Literat miał czerwone oczy, chyba nawet gniótł tam coś pod nimi. Ciotka Fela z Grahą tańczyli taniec Indian przed wielkim ekranem telewizora, który mrugał do nich kineskopem i jedynie on zdawał się, jeżeli chodzi o kapitana Vasco, nie dziwić niczemu. 20 Rozdział V ZIMOWISKO Echo Jackowego zwycięstwa rozeszło się po szkole, klubach i osiedlu. Do kapitana Vasco przyszło kilka telegramów i listów z gratulacjami. Pan Fikcja, Graha i Ciotka zorganizowali zwycięzcy tryumfalne powitanie. Kilka dni później Graha zobaczywszy chłopców przed wejściem do hangaru zaczęła dawać im tajemnicze znaki. Żeglarze zatrzymali się, Grażyna dopędziła ich. – Ahoj! Przysięgnijcie, że będziecie posłuszni, to wam coś powiem! – Graha, gdzieżby kto śmiał słuchać kogo innego – powiedział z powagą Vasco. – Jak będziesz mi dokuczać to cię nie zabiorę – oburzyła się dziewczyna. Skrzypnęły drzwi i cała paczka weszła do hangaru. – Nie zabierzesz? Niby gdzie? – zainteresował się Jacek. – Wstawia watę... kit! – wzruszył ramionami Ciotka. Graha puściła tę uwagę mimo uszu. – Gdzie? Chcielibyście wiedzieć. Sprawa jest złożona... monumentalnie – Grażyna przedrzeźniała Felę. – Vasco, ty widzisz kto tu komu dokucza. Mówiłem, żeby baby nie brać do żeglarstwa, bo będziemy na denku. – Gadaj Graha, zaraz przyjdzie Fikcja, widziałaś, że buda była otwarta. – Słuchajcie... albo nie... wy nie dacie rady... – Vasco, trzymaj mnie bo ją wyokrętuję z tej stoczni. – Ciotka zrobił krok do przodu. – Dobrze, powiem, nie mam zresztą wyboru. Jedziemy na zimowisko! – niemal krzyknęła Grażyna. – Kto jedzie? – zapytali niemal jednocześnie chłopcy. – My we trójkę jedziemy – odparła już spokojnie Graha. – Vasco weź ją, albo ja stąd pójdę – Ciotka był dzisiaj nastawiony wyjątkowo agresywnie. Na dziewczynie nie zrobiło to wrażenia. – Kiedy byłam tu kaperowana, mówiłam, że jadę na narty, myśleliście, że zrezygnowałam... A figa! Wyjeżdżam na ferie, tyle, że was też zabieram. – Zabrać to ty możesz gałganki do ubierania lalek, kiedy idziesz bawić się na inne podwórko. Chodź Fela do roboty. – Czekajcie! Ja jadę na obóz za pracę społeczną, płacę tylko trochę. Opłacone miejsce miało dwóch bliźniaków z siódmej klasy. Oni od dawna wybierali się do matki, która jest w Stanach. Mieli wyjechać po wakacjach, ale dostali wiadomość, że mogą jechać już w lutym, no i emigrują do tej Ameryki. Ich stary powiedział, że nie wycofuje pieniędzy. Napisał, żeby z obozu skorzystali inni młodzi, mniej zamożni ludzie... – Graha napuszyła się nieco. – Naprawdę tak napisał. No i kiedy instruktor nam to powiedział, ja krzyknęłam, żeby jechał ten, co wygrał teleturniej i chwyciło. Powiedziałam wtedy, że jest jeszcze jeden, który by pojechał, ale był tuzin innych, którzy chcieli jechać. Stanęło, że Vasco będzie zaproszony, a Ciotka będzie musiał część zapłacić. – Grażyna skończyła i w hangarze zaległa cisza. – Widzisz co wygłówkowała – odezwał się wreszcie Vasco. 21 – Odpada – mruknął Ciotka – moi starzy nie śmierdzą groszem. Kupili nowy samochód, ze starym wiecie jak było. Ja zostanę przy tej krypie... W tej chwili coś zachrobotało pod pokładem „Otago” i w kok-picie jachtu ukazał się Pan Fikcja. Łódź ustawiona była jeszcze na kozłach. Literat zszedł po drabince na dół, podszedł do żeglarzy. – Jestem armatorem? – zapytał. – No jest pan – odparł Jacek. – A kapitanem jestem? – Jest pan... – Mogę rozkazywać? – Tak, może pan... – Więc wszyscy pojedziecie na ten obóz. Rozkazuje kapitan, koszty pokrywa armator, jeżeli znacie się na sprawach morskich wiecie, że taka jest prawidłowość. – Ale... ale... – zająknął się Ciotka. – Słuchajcie załoga – przerwał mu literat – zarządzam przerwę w budowie jachtu i deleguję Ciotkę na narty, wszystkim uzupełniam wyposażenie. W taki sposób trójka przyjaciół znalazła się w górach Szwajcarii Kaszubskiej. Wszystko zaczęło się wesoło, już w autokarze było bardzo fajnie. Pierwszego dnia wieczorem zapłonęło ognisko, na którym Jacek musiał opowiedzieć, jak przygotowywał się do teleturnieju. Potem zaczęło się oczekiwanie na śnieg. Góry zamiast cieszyć oczy zimową bielą, zieleniły się jesienno- wiosenną trawką. Chłopcy i dziewczyny codziennie przekładali z kąta w kąt narty i patrzyli do góry, skąd zamiast śniegowych płatków spływały promienie ciepłego słońca. Wreszcie niebo pokryły ciężkie chmury i wydawało się, że spadnie śnieg zamieniając towarzyskie zgrupowanie w prawdziwy obóz narciarski. Z góry popłynęły jednak strugi rzęsistego deszczu i trawa stała się jeszcze bardziej zielona. Takiej zimy nie pamiętali nawet najstarsi ludzie. Obóz był wyraźnie nie udany. Mamy zaczęły przyjeżdżać po synów, przy stołach zrobiło się luźniej i jeżeli ktoś nie lubił spacerować nad jeziorem lub po lesie, nie pozostawało mu nic innego jak korzystanie z miejscowej biblioteki. Któregoś dnia przy śniadaniu, Graha wypaliła z nowym pomysłem. – Wiesz co teraz robi Krokodyl Wojtek? – zapytała kapitana Vasco. Jacek był jednak głęboko zadumany, myślał o tym w jaki sposób wyciągnąć z hangaru żaglówki i zgrupowanie pseudo-narciarskie zamienić w obóz żeglarski. Graha wyrwała go z tej zadumy. – Kto? Wojtek? Widziałaś go ostatnio? – Mowa, ktoś musi interesować się starymi przyjaciółmi... Krokodyl nudzi się jak mops. Jego też chciałam skaperować na tę śnieżną „Antarktydę”, ale nie wyszło. Wiesz jakich on ma starych. Społecznego fundatora też nie znalazłam. Wojtek został w chacie. Teraz sporo łebków pojechało do domów przez ten deszcz, pogadam z wysokim kierownictwem, żeby Krokodyla tu ściągnąć. Ciotka, który przysłuchiwał się tej rozmowie, nie bardzo wiedział o kogo chodzi, więc Vasco opowiedział mu w krótkich słowach o niebywałych przygodach na ostatnim żeglarskim obozie. Wieczorem, gdy kierownik wysłuchał prośby Jacka chwycił się za głowę. – Żaglówki na obozie zimowym? Tego jeszcze nie było... – Ale przecież mamy osiem stopni ciepła, raz w lipcu było zimniej. – Nie ustępował Jacek. – Synu, wygrałeś teleturniej, ale jeszcze dzieciak z ciebie, oj dzieciak... – skończył rozmowę pan Zbynio. Graha jak zwykle miała więcej szczęścia. Odczekała aż szef obozu uspokoił się po rozmowie z Jackiem i zaczęła od tego, że tu marnują się miejsca, a w Polsce żyje tyle biednych dzieci. – Wie pan, że Wojtek bardzo chciał jechać na ten obóz. Ojczym go nie lubił, matkę ma niedobrą. 22 – To nie jest zgrupowanie dobroczynne tylko odpłatna kolonia. Znowu kogoś protegujesz? Kto tu rządzi, ty czy ja? – zapytał kierownik głosem, który nie wróżył nic dobrego. – Pan rządzi, ale Wojtek to przecież pańska sympatia, pana tancerz a nie mój. – Bezczelna... – mruknął kierownik. Istotnie, Wojtek cieszył się wyjątkowymi względami wychowawcy, którego pasją były nie tylko narty, ale także taniec. Gdy więc Graha nie ustępowała, jego oblicze wypogodziło się. – Wiesz co, są tu Baśka, Mariola i Danka, jest Krzych i Darek. Brakuje jeszcze jednego chłopaka z talentem. Nie możemy jeździć na nartach, opracujemy nowy układ samby... Pojadę po Wojtka. – Hurraa! – wrzasnął Jacek, gdy Graha, tym razem bez tajemniczych min i wstępów, powiedziała chłopcom jak załatwiła sprawę. Na drugi dzień w obozie znalazł się Krokodyl. Zjawił się u kapitana Vasco i zawyrokował: – Światowa sprawa, mamy morski okręt! – Gdyby Jacek nie znał Krokodyla Wojtka, pewnie ucieszyłby się z takiego statku. – Na Wyspach Kanaryjskich, czy gdzieś bliżej mamy ten okręt? – uśmiechnął się sceptycznie. – Mówię ci, że sprawa światowa, tu jest ukryta pod wodą morska szalupa, oglądałem ją w zeszłym roku, porzucona, można zabierać! Byli tacy, którzy podobną łodzią przepłynęli Atlantyk. Ty sobie nie lekceważ, Vasco. Jacek wiedział, że Wojtek nie byłby Wojtkiem gdyby zjawił się gdzieś nagle bez krokodylej sensacji. Na razie jednak sprawdziły się jedynie sceptyczne przewidywania Grahy, co do pogody na tym zimowisku. Z nieba ciągle spływały promienie jasnego słońca lub padał zaledwie chłodny deszcz. W świetlicy rozbrzmiewał za to fortepian lub magnetofon i królowała samba. Pan Zbynio promieniał. Wojtek otrzymał partię solową i pochłonął go taniec. Pozostali niefortunni „narciarze” mieli przynajmniej widowisko. Któregoś dnia rano ośrodek obiegła groźna wiadomość. Zabłąkany pies pogryzł dziewczynkę ze wsi. Wojtek jeszcze przed śniadaniem przybiegł do Jacka. – Słyszałeś? – zapytał wyraźnie rozgorączkowany. – Słyszałem, myślisz, że to Ara? – No... duży czarny pies... Niedaleko stąd był przecież szałas, w którym ją ukryłeś. Grażyna tym razem nic nie mówiła, podejrzenie Wojtka wywarło na nim duże wrażenia. Najmniej rozumiał emocje kolegów Ciotka. Graha opowiedziała mu więc w skrócie, że na ostatnim obozie żeglarskim Kuba przezywany Alim, trzymał w tajemnicy przed komendą w szopie opodal, wielkiego nowofunlanda, że był pożar, że Jacek uratował psa, ale omal razem z Kubą nie spłonął żywcem w tej szopie. Potem pies zginął. Kuba posądził Jacka, że ten sprzedał Arę do filmu. Była sprawa honorowa i dwa pojedynki, jeden na pięści, drugi na żagle. Ich paczka postanowiła odnaleźć psa i udowodnić, że Vasco został oskarżony niesłusznie. Pies nie odnalazł się do dziś... To był wielki wir... – zakończyła opowiadanie Graha. No, a teraz dziecko zostało pogryzione przez takiego właśnie psa. Ludzie mówili, że był on wściekły. Na dalsze wiadomości nie trzeba było długo czekać. Pan Zbynio zarządził zbiórkę, po czym spacerował chwilę przed „narciarzami” w tę i z powrotem. – Sprawa jest poważna – zagaił. – W okolicy grasuje bezpański, agresywny pies. Jest on prawdopodobnie wściekły. Są już ofiary. Ktokolwiek zobaczy to zwierzę... – Pan Zbynio wpadł w panikę i przedstawił sytuację bardzo dramatycznie. Zaraz po owym apelu w pokoju Jacka odbyła się konspiracyjna narada. – Co robić? Czy powiedzieć o Arze kierownictwu? Może wyruszyć na poszukiwania we czwórkę albo poprosić o pomoc jeszcze kilku zaufanych „narciarzy”... A jeżeli to nie Ara? Jeżeli to inny naprawdę wściekły pies? Piętrzyły się znaki zapytania. 23 – Słuchajcie żeglarze – zabrał wreszcie głos kapitan Vasco. – To faktycznie nie jest zabawa. Nie będziemy nikogo narażać na spotkania z wściekłym psem w lesie. Poszukiwania na własną rękę odpadają. Ślepy los pokierował jednak sprawami inaczej. Następnego dnia zaprzyjaźniona czwórka wybrała się brzegami jeziora w kierunku wraka dużej łodzi, który leżał do połowy zatopiony na brzegu. Po przeszło godzinnym spacerze chłopcy w towarzystwie Grażyny dotarli na miejsce. Była to istotnie pełnomorska szalupa przywieziona nad jezioro gdzie dokonywała żywota. Będąc własnością jakiegoś ośrodka została porzucona beztrosko i niechlujnie. W sumie łódź stanowiła obraz ostatecznej ruiny. Kiedy po dokładnym jej obejrzeniu i opukaniu tropiciele wracali do obozu i Wojtek tłumaczył wszystkim, że szalupa jest światowa, tylko trochę popękana, Grażyna stanęła w miejscu jak słup soli. – Pa... patrzcie, tam! – zająknęła się z wrażenia, wskazując ręką niewielki cypel porośniętego niskimi krzakami brzegu. – Łódź podwodną zobaczyłaś? – zapytał nie przeczuwając autentycznej sensacji Ciotka. – Pies! – wrzasnął Wojtek. – Pies! – powtórzył Jacek. – To ta Ara? – Ciotka dostał wypieków na twarzy. Na skraju cypla faktycznie stał duży czarny pies i spokojnie chłeptał wodę z jeziora. – To Ara?! – dopytywał się natarczywie Ciotka Fela. – Nie, całkiem inny pies... patrzcie na szyi ma kolczatkę, tamten, który pogryzł dziecko też miał kolczatkę? – Podobno metalową obrożę – odparła Grażyna. – Jeżeli ten pies jest wściekły, to ja mam malarię – powiedział Vasco przyglądając się zwierzęciu. – Ogon ma podniesiony do góry i pije wodę. Wściekłe zwierzęta mają wodowstręt, kapewu kiepełe, patafiany? – Łapiemy go? – Ciotka nadal był niezwykle aktywny. – Jeżeli damy radę... – wzruszył ramionami Vasco. Zaraz też cała czwórka poszła tyralierą w głąb cypla. Pies wyczuł zagrożenie, uniósł łeb i przyglądał się ludziom. Gdy tropiciele byli już blisko, zaszczekał i wyszczerzył zęby, przysiadł lekko na tylnych łapach wyraźnie szykując się do skoku. Ciągle warczał ukazując duże białe kły. – On nie żartuje – powiedział Jacek i ruchem ręki zatrzymał tyralierę. W tej chwili pies skoczył do przodu, skręcił w bok i z olbrzymią szybkością przeleciał między Grahą a Wojtkiem znikając w lesie. Gdy tropiciele dotarli do ośrodka, czekała ich tam nowa, sensacyjna wiadomość. Pies był „zagraniczny” i zupełnie zdrowy. W dniu gdy spadł rzęsisty deszcz, na zakręcie drogi niedaleko ośrodka rozbił się samochód. Kierujący nim Szwed, został ranny i stracił przytomność. Pies podczas wypadku doznał szoku i w takim stanie uciekł w pole, pogryzł dziewczynkę i faktycznie wyglądał jak wściekły. Szwed leżąc w szpitalu odzyskał przytomność i wyznaczył wysoką nagrodę za schwytanie i doprowadzenie swojego pupila. Wszystko zgadzało się, pies miał na szyi srebrny łańcuch, który Jacek wziął za kolczatkę. Pan Zbynio po wysłuchaniu relacji kapitana Vasco, klepnął się w kolano i poderwał z miejsca. – Mówicie, że pił wodę koło wraka. Tam niedaleko jest stary bunkier... – Idziemy?! – Vasco aż podskoczył na krześle. Kierownik podniósł słuchawkę i wykręcił jakiś numer. – Kuchnia? – zapytał. – Co gotujecie na obiad? Krupnik... Znakomicie, proszę odłożyć kilka obrośniętych mięsem kości. Tak kości! Sprawa niezwykle ważna. – Kierownik położył słuchawkę na widełkach i zwrócił się do Jacka. – Vasco, zorganizuj starszych chłopaków, magazynier niech ci wyda siatki do siatkówki, zabierz z kuchni kości i po obiedzie bądźcie gotowi do wymarszu. 24 Tyraliera dziesięciu chłopców z panem Zbyniem na prawym skrzydle, zbliżała się wolno do niewielkiego bunkra. Łowcy trzymali rozpięte między sobą szerokie siatki. Gdy byli już blisko, w betonowym włazie ukazała się zgrabna sylwetka rasowego dobermana. Pies szczeknął, wyprężył się jak struna i niczym strzała wypuszczona z łuku popędził przed siebie mijając w niewielkiej odległości pana Zbynia. Na nic nie przydała się uzbrojona w siatki tyraliera. Pies przebiegł kilkanaście metrów, zatrzymał się i unosząc nos do góry zawrócił. Pan Zbynio był dobrym strategiem. Jako odwód w akcji z siatkami porozwieszał nisko na drzewach parujące smakowitym zapachem kości. – Widzisz... – mruknął Vasco. – No, przez tyle dni żarł tylko korzonki, głodny – przytaknął Ciotka. Pan Zbynio wyjął z worka mały kawałek mięsa, położył go na pieńku i odszedł na bok. Chłopcy też wycofali się za bunkier. Pies nieufnie zbliżył się do kęsa, długo obwąchiwał przynętę, po czym chwycił ją w zęby, zjadł, uniósł łeb i znów patrzył na człowieka. Kierownik powtórzył fortel i pies znowu zjadł spory kawałek gotowanej wołowiny. Zwierze coraz krócej obwąchiwało przynętę, coraz szybciej podchodziło do następnego kęsa i bliżej do człowieka. Wreszcie kierownik podał psu pożywienie z ręki. Doberman podszedł całkiem blisko, powąchał kość ale jej nie ruszył. Wówczas pan Zbynio, który okazał się także znakomitym tropicielem zwierząt przełożył kąsek z prawej do lewej ręki. Pies cicho zaszczekał i delikatnie chwycił mięso w zęby. Pan Zbynio zapiął wówczas karabińczyk smyczy na uchu srebrnego łańcucha, który doberman miał na szyi. Pies tarmosił kość na trawie. Chłopcy podeszli bliżej. Zwierzę prowadzone na smyczy, trzymanej w lewej ręce, było całkowicie posłuszne. Wieczorem przy kolacji pan Zbynio oznajmił, że na jego nos, na tym zimowisku już śniegu nie będzie, pieniędzy z nagrody wystarczy jednak na wynajęcie w przyszłym roku kwatery w prawdziwych górach, gdzie śnieg jest zawsze i Jacek nie będzie musiał zmieniać nart na żaglówkę. 25 Rozdział VI ZAMACH Marcowe słońce dopiekało już mocno i w powietrzu czuło się zapach wiosny. Były to ostatnie dni na zdobycie dobrych stopni. Nauki więc nie brakowało. Nie ucichła też jeszcze sprawa teleturnieju. Vasco wciąż dostawał listy, był zapraszany na spotkania i czego najbardziej nie mógł znieść Czarek, ciągle się o nim mówiło. Poddani Cezara widząc Jacka. mówili mu „cześć”, a Turkuć i kilku innych wręcz łazili za nim, żeby wkręcił ich gdzieś do żeglarstwa. Na domiar tego Tutenchamon któregoś dnia opowiedział klasie o pewnym zdarzeniu ze swoich lat szkolnych. – Podczas wojny posmarowanego chleba nie wypadało jeść przy innych, a o bułkach można było tylko słyszeć opowiadania. Chodził wtedy z nami do szkoły Fredek, syn piekarza – ciągnął wychowawca. – Ojciec dawał mu nieraz kilka bułek dla kolegów. Każdy chciał być przyjacielem Fredka. Ale on nie rozdawał tych przysmaków tym, którzy gotowi mu byli za to służyć. Wkładał bułki do kosza, potem wkładali tam swoje kawałki chleba inni i wszyscy stawali w kolejce. Często Fredek zamiast swojej bułki, dostawał kawał suchego razowca. On był więcej wart niż jego bogactwo, minęło wiele lat, a Fredek ciągle więcej znaczy w naszych wspomnieniach, niż nawet pszenne bułki w czasie głodu. Fredek to był ktoś... Cezar poczuł się zagrożony i zwołał wojenną naradę. – Tracimy w budzie wpływy – zagaił. – Żeglarzyk podskoczył i trzeba, fokus pokus karuzela, spuścić go na dół – dodał Beczka Józek. Artur, Andrzej i Bogna siedzieli cicho, mieli kwaśne miny. Piękna przeglądała się w lusterku, poprawiała włosy, wydęła pogardliwie usta. – Nie umiecie poradzić sobie z Jackiem? – wzruszyła ramionami. – Czy ty nie przesadzasz, Czarek? Przecież i tak rządzisz w klasie. Żeglarzyk tylko czeka na dzwonek, aby lecieć do swoich jachtów – powiedział dość obojętnie Turkuć. – Ale w gazetach o nim piszą, nie o Czarku – podskoczył Beczka Józek. – To jego wina, że piszą? Co to ma wspólnego z Czarkiem? – nie ustępował Marek. Zapanowała cisza. – Dwóch nie może rządzić w budzie, jeden z nas musi odejść – powiedział twardo Cezar. Coś bardzo złego można było wyczuć w jego głosie. – Ty odejść, Czarek?! – obudziła się z drzemki Piękna. – Mowa! Czarek odejść... – parsknął Beczka Józek. – Nie dasz rady z Jackiem – wykrzywił twarz Marek zwany Turkuciem Podjadkiem. – On wykosił wapniaków w telewizji, piszą do niego z różnych miast. Mówię wam, to nie koniec. Ten Jacuś wykombinuje nowy numer, przepłynie Atlantyk, skonstruuje morskie perpetuum mobile, albo wygra regaty dookoła świata. – No to trzeba tak zrobić, żeby nie wygrał – powiedział ze złością Czarek. W pokoju przypominającym sklep ze sprzętem audiowizualnym znowu zapanowała cisza. – Trzeba strzelić, fokus pokus karuzela z grubej rury, inaczej nikt w budzie nie będzie się liczył, tylko ten cholerny Żeglarzyk – przerwał ją Józek. Czarek otworzył dwie peweksowskie puszki i rozlał syczącą oranżadę do szklanek. – Może ktoś chce dobrego piwa? – zapytał. 26 Nikt nie chciał piwa. Cezar patrzył na zebranych uważnie. – Stary kupuje mi żaglówkę i będę miał własną. Zbierzemy też paczkę zaufanych i spróbujemy... no zgadnijcie czego? – Prochów?! – podskoczył Józek. – Dymka – powiedział uśmiechając się Czarek. – Dostałem kilka skrętów. Na początek zawsze bierze się dymka, potem są lepsze rzeczy. Tylko morda w kubeł. Jak ktoś piśnie, rodzona mama go nie pozna. Wiem coś o tym... – Czarek przerwał i patrzył, jakie ta wiadomość wywarła wrażenie na zebranych. – Światowa sprawa – powiedział Artur. – Pewnie, że światowa! Piszą o tym różne cuda, aż się prosi żeby sprawdzić co to takiego – zapaliła się do dymka Piękna. – Jest jeszcze jedna wiadomość – cedził Czarek. – Stary kupuje mi japońską motorynkę, a właściwie motocykl na balonowych kołach, rozumiecie? – Z Cezarem nie zginiemy – wyszczerzył zęby Beczka. – Nie zginiecie, tylko ja gnojków nie lubię – zmienił ton Cezar. Zapadła cisza. – Trzeba załatwić żeglarzyka – wrócił do sprawy Czarek. – O czym ty mówisz? – wzruszył ramionami Turkuć. – Kurcze, ten mięczak dryfuje – rzucił Beczka patrząc na Podjadka, jak na coś bardzo małego. – Żarty się skończyły, albo on albo ja! – podniósł głos Cezar. – Żeglarzyk won! – Jak won? – zapytał Artur. – Szybko i z brzękiem – powiedział złowróżbnie Cezar. Chwilę trwała cisza po czym Czarek wrócił do przerwanej myśli. – Podpalimy skręty i to będzie nasza tajemnica jak cyrograf, a ci, którzy łażą za Jackiem, żeby ich wsadził na żaglówki, będą pływać na moim jachcie, gdy ktoś zechce, pojeździ motorynką. Będą jeszcze inne nagrody, ale Żeglarzyk musi wylecieć ze szkoły i wy to załatwicie. Przemówienie Czarka zostało przerwane szurnięciem krzesła. Turkuć wstał. – Beze mnie! Ja się z tego wypisuję! – Coś ty Marek! Nie wygłupiaj się – Czarek jeszcze raz zmienił ton. – Nie bądź glistą, siadaj jak Cezar prosi – Beczka zastąpił Turkuciowi drogę. – Beze mnie! – powtórzył Turkuć. – Cześć! – dodał, odsunął Józka i wyszedł. Baśka i Artur mieli nie tęgie miny. Piękna zajęta była swoimi długimi paznokciami, oglądała je, poprawiała pilniczkiem. Czarek otworzył jeszcze jakąś puszkę, połamał tabliczkę czekolady. Mruczał, że nawet pożartować nie można. Gdy goście wychodzili, mrugnął do Józka i Pięknej, żeby zostali. – Gnojki – skrzywił się, gdy tamci odeszli. – Nie pękaj, poradzimy sami – wyprężył się Beczka. – Potrzeba jeszcze dwóch... musimy mieć świadków. – Cezar, dla ciebie znajdziemy nawet dziesięciu – uśmiechnęła się przymilnie Piękna. – My z Izą załatwimy żeglarzyka na cacy – wykrzywił się Beczka. – Dostaniesz moją starą motorynkę i coś jeszcze – Cezar klepnął w kark sługę. W klasie nikt nie przeczuwał, że szykuje się wielki wir. W sobotę szkoła otworzyła podwoje dla dzieci ze szkół wiejskich, które przyjechały na festiwal amatorskich zespołów artystycznych i zwiedzały Trójmiasto. Przez korytarze przewaliła się lawina gości, potem były wielkie porządki. Na drugi dzień nauczyciel geografii spostrzegł, że w gablocie z kompasem wyrwany jest zamek, a instrument znikł bez śladu. Różne rzeczy działy się już w szkole, ale takiej kradzieży jeszcze nie było. Dyrektor zwołał naradę. Podejrzenie padło na gości, którzy zwiedzali szkołę. Sensacja goniła jednak sensację, bo busola szybko znalazła się. Pani Stasia 27 kowa odkryła ją w szatni, zapakowaną i przygotowaną do wyniesienia. Zaczęło się śledztwo. Zwołano zebranie całej szkoły, pokazano publicznie torbę, w której ukryty był przedmiot przestępstwa. Hipoteza, że kradzieży dokonał ktoś z zewnątrz, padła. Po apelu otworzyły się drzwi do gabinetu biologicznego, weszli wychowawca, dyrektor i pani Miłosławska. – Wiemy, że złodziej jest tutaj – zagaił groźnie dyrektor. – Może winny przyzna się bez wskazywania go palcem. W sali panowała grobowa cisza. – Parnicki, czy to twoja torba? – zapytała pani Miłosławska podniesionym głosem. Jacek wstał. Rzędy ławek wyczyniały przed nim karkołomne wolty. Tutenchamon był gdzieś daleko, miał zamazaną, niewyraźną twarz, dyrektor i pani Miłosławska patrzyli na Jacka jakby chcieli go zmiażdżyć, zniszczyć, zabić. – To... to... to... była chyba moja torba... – jąkał się oskarżony. – Chyba, czy na pewno?! – grzmiał dyrektor. – No odpowiadaj! – krzyczała pani Miłosławska. Jacek milczał. – Przypomnij sobie Jacku, gdzie i kiedy miałeś tę torbę po raz ostatni – powiedział spokojnie Tutenchamon. – Nie pamiętam, chyba dawno ją wyrzuciłem... – A więc to twoja torba?! – grzmiał dalej dyrektor. – Skąd miałeś tę torbę? – Z Baltexpo... wystawy morskiej w Gdańsku. – No właśnie, to stwierdziliśmy bez ciebie. We wrześniu nosiłeś w tej torbie do szkoły książki, są tu jakieś bazgroły, ty je zrobiłeś? – Ja. – A te gazety, w które była owinięta ukradziona busola. Na marginesach są notatki. Podejdź i powiedz, czy poznajesz te notatki? Jacek ruszył przed siebie. Sala nadal wirowała mu przed oczami, był jednak pewny, że nieporozumienie zaraz wyjaśni się. Notatki okażą się nie jego... Ale co to? Co to wszystko znaczy? Na marginesach gazet były zapiski dotyczące warstw farby na sklejce we wnętrzu jachtu literata, on sam własną ręką notował, ile powłok lakieru kładł na poszczególne elementy wnętrza. Widniały tam nazwy tych elementów a obok stawiane jego ręką kreski. Kapitanowi Vasco pociemniało w oczach. – Przyznajesz się do kradzieży busoli?! – głos dyrektora był podniesiony, karcący, wrogi. Przez głowę zapędzonego w zaułek kapitana Vasco przebiegły najróżniejsze myśli. Skąd w jego starej torbie znalazły się nowe gazety? Torby pozbył się dawno, a gazety są zaledwie z zeszłego tygodnia... Co to ma znaczyć? Co to wszystko ma znaczyć... – Tutenchamon położył mu rękę na ramieniu. – Odpowiedz Jacku zgodnie z prawdą. Wszystko wskazuje, że to ty zabrałeś busolę, ale nie są to jeszcze dowody sprawdzone... – To nie są dowody?! – przerwała Faraonowi pani Miłosławska. – To już są dowody, panie kolego – uciął dyrektor. – Przyznajesz się Parnicki?! – Nie! Nie przyznaję się! – niemal krzyknął Jacek i wrócił na miejsce. – Jak to? Mam wezwać milicję?! – Dyrektor był wyraźnie rozczarowany. – Dobrze, poproszę milicję i niech cię zabiera! – Niech zabiera! – powiedział Jacek z podniesioną głową. Wtedy wstała Kaśka. Zdjęła okulary, przetarła je, włożyła na nos, znowu zdjęła, jeszcze raz przetarła. – Co chcesz powiedzieć Kasiu? – ucieszyła się pani Miłosławska oczekując pomocy jaką już kiedyś otrzymała. 28 – Ja chcę, ja chcę, ja muszę... muszę coś po... powiedzieć – jąkała się dziewczyna. – Widziałaś Parnickiego gdy wynosił kompas? – cieszyła się nadal pani. – Mów, Kasiu – zachęcał dziewczynę dyrektor. – Nie widziałam... nie nie... – jąkała się Kaśka. – Co nie... co ty chcesz powiedzieć? – Ja... ja... – Co ty? Mów wreszcie! – przerwał jej dyrektor. Pan Wysocki usiadł za swoim stolikiem. – Panie dyrektorze – powiedział stanowczo to jest moja klasa i pozwoli pan, że ja będę zadawał pytania. – Co chciałaś powiedzieć, Kasiu – zwrócił się przyjaźnie do dziewczyny. – Ja chciałam powiedzieć, że wtedy Jacek nie zabrał tej taśmy, to była taka podpucha... wir... – Co było? – przerwał jej dyrektor. – Podpucha! – niemal krzyknęła dziewczyna. – Prosiłem pana, panie dyrektorze! – zwrócił się do dyrektora lekko podniesionym głosem Tutenchamon. – Jaka podpucha Kasiu? – Czarek i Józek przyrzekli, że już nigdy nie będą przezywać mnie Ślepa Kura, jeżeli powiem, że widziałam Jacka, jak zabierał tę taśmę... więc się zgodziłam, ale tak naprawdę to on nawet nie widział tej taśmy. – Kaśka zadyszała się i usiadła. Pani Miłosławska podskoczyła na krześle. – Co ona mówi?! Co to za okropna klasa! Przecież to nieprawda. Ja rozmawiałam z jej mamą. Co zresztą ma wspólnego jedno z drugim?! Kaśka znów wstała, miała wypieki na twarzy ale już się nie jąkała. – Za to co powiedziałam oni mnie zabiją, bo tu w tej klasie obowiązuje takie prawo. Ale skoro pani pyta, co ma jedno do drugiego, to powiem, że teraz też jest pewnie taka podpucha. – Dziękuję Kasiu, siadaj, jeżeli boisz się, poczekaj, po lekcjach odprowadzę cię do domu – powiedział spokojnie Faraon. – Skoro tak, wzywam milicję! Nie wolno rozchodzić się do domów – zawyrokował dyrektor. „Wysoki sąd” wyszedł i zaczęły się normalne zajęcia. Jacek nie słuchał wykładu. Oświadczenie Kaśki podziałało na niego jak kubeł zimnej wody. Rozbiegane myśli zaczął porządkować w logiczny ciąg. Tymczasem w pokoju nauczycielskim rozgorzał spór. – To była kradzież z włamaniem, od takich czynów bierze się początek najgorszego – twierdził dyrektor. – Zło trzeba zniszczyć w zarodku... – Panie dyrektorze – Faraon nie tracił spokoju – to jest klasa, za którą ja odpowiadam i ja sprawę wyjaśnię bez milicji. Inteligentny chłopak nie pakuje kradzionego przedmiotu w nietypową torbę, w której przez cały miesiąc nosił książki do szkoły, nie dodaje do tego autografów na gazetach i nie kradnie kompasu, skoro wszyscy wiedzą, że bardzo się nim interesuje – tłumaczył logicznie. Pani Miłosławska wachlowała się zeszytem. – Cóż za przebrzydłe dzieci, co za niesamowicie okropni smarkacze – powtarzała. – Więc jakie są pana sugestie? – dyrektor zwrócił się do wychowawcy. – Kompas się znalazł, zatem nie ma sprawy formalnej. Moralną wyjaśnię bez jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz. – Niech pan pamięta, że winny musi się znaleźć, inaczej wychowamy tu włamywaczy. Pan Wysocki nie odpowiedział. Po ostatniej lekcji klasa została zwolniona do domu. Jacek czuł jednak, że to nie koniec dramatycznych wydarzeń, że nie zostało zdjęte z niego straszne oskarżenie. Już teraz był pewny, że to nie zbieg przypadków, a przygotowana w szczegółach 29 intryga. Nie miał już sił by walczyć w osamotnieniu. Nie chciał z nikim rozmawiać, nikogo widzieć. Myślał, że dobrze by było zapaść się pod ziemię i wrócić za rok, gdy ta straszna sprawa skończy się wreszcie. Tymczasem w Czarkowej świątyni tranzystorów i ekranów odbywał się nowy sabat, nowa narada klasowej mafii. – Ta cholerna Kacha omal nie zepsuła całej roboty – skonstatował Ave Cezar. – Trzeba ją fokus pokus karuzela, tego... – podskoczył Beczka Józek. – Teraz mamy pilniejsze sprawy. Kaśkę należy odłożyć na potem. – Nie ulegał panice Cezar. Zaproszeni na spotkanie dwaj chłopcy z szóstej klasy milczeli. – Teraz już nie chodzi o wyślizganie żeglarzyka, a o nas samych – wyraźnie do czegoś zmierzał Czarek. – No właśnie, załatwiliśmy z Piękną ludzi – uśmiechnął się Beczka, wskazując gości. – Myśmy swoje zrobili, teraz pora na nich – dodała Piękna. Chwilę trwała cisza. – Ty – Czarek zwrócił się do wyższego z chłopców – dostaniesz ten magnet, trochę na nim grałem, ale jest jak nowy. A ty – Czarek patrzył teraz na niższego szóstoklasistę – dostaniesz... dostaniesz... moją kolarzówę, zgoda? – Chłopcy milczeli. – Zgoda? – powtórzył pytanie Czarek. – Zgoda... – wymamrotał wreszcie ten wyższy. – A jakbyście skrewili, to są tacy, którzy za telewizorek załatwią was obu na cacy. – Jedyną odpowiedzią na Czarkowe słowa był głupawy uśmiech Beczki Józka. – No tośmy się dogadali. Jutro startujecie, nagrody otrzymacie, jak się wszystko uspokoi. Nazajutrz rano dwaj szóstoklasiści zameldowali się u dyrektora. – Myśmy widzieli... – zagaił ten mniejszy. – Co widzieliście? – Jak chłopak wynosił kompas z gabinetu geograficznego. Mieliśmy wtedy dyżur na piętrze i widzieliśmy. – Jak się nazywacie? – chłopcy wymienili nazwiska. – Więc kto wynosił kompas? – No ten żeglarz, co wygrał konkurs w telewizji, znamy go, nazywa się Parnicki. – Poświadczycie przy nim? – Pewnie, dlaczego nie, nawet na komendzie. Dyrektor przekazał nowinę panu Wysockiemu, wychowawca zasępił się. – Panie dyrektorze – powiedział – w tej szkole działa zorganizowana mafia, czy pan tego nie wyczuwa? – Mafia? Wśród dzieci? Musi pan przyznać, że wszystko świadczy przeciwko Parnickiemu, teraz już ten spryciarz się nie wykręci – uśmiechnął się dyrektor, rad, że przykra sprawa wyjaśniła się wreszcie. Tymczasem w szkole wrzało nadal. Beczka Józek krzyczał, że do jednej klasy ze złodziejem chodzić nie będzie. Wielu z obawy przed Cezarem udawało, że wierzy w winę Jacka. Byli też tacy, którzy wzruszali ramionami, jakby ich to nie obchodziło. Obojętność ta była jednak jakby ostentacyjna, wyzywająca. Ten i ów buntował się po cichu, bo wszyscy wyczuwali haniebną zmowę. Nie było jednak takiego, który pierwszy odważyłby się jawnie oskarżyć Czarka. Wiadomo, z Cezarem łatwiej zyskać niż stracić, po co więc pchać się w aferę. Dalej sprawy potoczyły się szybko, Jacek został wezwany do gabinetu dyrektora. Był tam pan Wysocki i szóstoklasiści. – Znacie tego kolegę? – zapytał Faraon. – Znamy, to Parnicki z ósmej klasy... – Czy macie coś o nim do powiedzenia? – Tak, widzieliśmy jak wynosił torbę z gabinetu geograficznego, w środku było coś ciężkiego, pewnie ten kompas... 30 – Co ty na to Parnicki? – zapytał dyrektor. – Nic... – odparł Jacek spokojnie, bo już był pewny, że to przygotowany w szczegółach zamach. – A teraz przyznajesz się do kradzieży kompasu? – pytał dalej dyrektor. Kapitan Vasco da Gama, który kiedyś zdał egzamin na żeglarza lepiej niż dorośli, wyzwał Alego na wielkie regaty po kręgu Jezior Raduńskich, wygrał teleturniej, teraz poczuł dziwną obojętność. Zapragnął uciec, uciec stąd jak najdalej. Odwrócił się, ruszył pędem ku drzwiom, wybiegł na korytarz, zbiegł po schodach. Na ulicy dogonił autobus, wskoczył doń w biegu, bez kurtki, bez czapki zawisł na stopniu. – Smarkacz, życie mu niemile... – Rodzice takiego nie upilnują... – posypały się komentarze oburzonych ludzi. W domu nie było nikogo. Jacek zdjął z wieszaka zimową kurtkę chwycił czapkę i wybiegł na ulicę. 31 Rozdział VII UŚMIECH TRUPIEJ CZASZKI Nazajutrz Piękna przyniosła do szkoły kolorowe kalkomanie. Były między nimi wielkie sowie oczy. Traf chciał, że tego dnia referat z polskiego miała wygłaszać Kaśka. – Wiesz jaki zrobimy wir, Piękna? – zagadał Beczka. – Nalepimy Ślepej Kurze na te jej małe patrzydełka sowie oczy i ona pójdzie do katedry w tych dużych okularach, a tam jak zwykle włoży małe. A że nie widzi, nie zauważy, że bryle ma zaklejone i pokaże wszystkim ptasią buzię z sowimi oczami. Cha! Cha! Cha! Ale będzie wir... Wiesz jaki wybuchnie ryk? Ślepa będzie druciaki przecierać, zakładać i znowu przecierać. Chi, chi... za każdym razem będzie kikować w bok sowimi oczami. Odechce jej się bronić żeglarzyka. – Coś ty! Kaznodziejka nas zryje, że się nie pozbieramy. – Gadanie — machnął ręką Beczka. – Kaznodziejki nie znasz? – Zabajerujemy, że to żart, kawał i tyle... Już zapomniałaś jak Ślepa podskoczyła kiedy robiliśmy w rurę Jacusia. Trzeba ją tego... – zawyrokował. – Coś się w końcu Czarkowi od nas należy za te fety. Podczas przerwy przed lekcją języka polskiego, spiskowcy przystąpili do działania. Wyjęli spod ławki Kaśki okulary i zaczęli przymierzać do szkieł namoczone w wodzie kalkomanie. Wówczas niespodziewanie wszedł do klasy Turkuć. Beczka ukrywając szkła, upuścił je na posadzkę. Piękna zrobiła krok do tyłu i stanęła na okularach. Chrupnęło szkło. Gdy nieproszony gość zabrał z teczki kanapkę i wyszedł z klasy, „dowcipnisie” pochylili się nad podłogą. – Coś zrobiła? – warknął Beczka. – Ja? – wzruszyła ramionami Piękna. – A kto? Wlazłaś na okulary, zgniotłaś szkło – syczał Beczka. – Po coś je upuścił. Twoja wina! – Chowamy bryle gdzie były i chodu. Nikt nic nie wie – zawyrokował Józek. Gdy Kaśka odkryła potłuczone okulary. Turkuć przypomniał sobie dziwne zachowanie dwójki dyżurnych i po nitce do kłębka spisek został wykryty. Beczka i Piękna tłumaczyli, że chcieli tylko zrobić wir... Do szkoły został wezwany Józkowy ojciec, ale Kaśce okularów nikt już wrócić nie mógł. Sprawa odbiła się głośnym echem. Piękna jakoś się wyłgała i całe odium spadło na Józka, który uchodził za głównego prześladowcę dziewczyny. Beczka siedział teraz sam, samotnie chodził po korytarzu, a gdy próbował grać w piłkę, podstawiali mu nogę nawet chłopcy z jego drużyny. Vasco tymczasem ciągle nie wracał. Ławka, w której siedział od dwóch dni była pusta. W szkole zapanował niepokój, pamiętano, że niedawno gdzieś koło Poznania, chłopiec posądzony o kradzież komputera i oddany w ręce milicji wyskoczył z ósmego piętra. Ale oto w szkołę gruchnęła nowa sensacja... Na długiej przerwie przybiegł do Kaśki z wypiekami na twarzy Ciotka Fela. – Niebiosa zesłały katastrofę! Imperium w gruzach! – krzyczał. 32 – Co ty Ciotka? Jakie imperium? – Dyktatura padła! Żegnajcie komputery, magnetowidy, dacze, motorynki... – Wariat! – zdenerwowała się Kaśka. – Złap się ściany, bo padniesz... Cezar zdetronizowany! Sensacja, kryminał! – wykrzykiwał Fela... – Dalej sprawy potoczyły się szybko... Koronni oskarżyciele Jacka mieli spuszczone głowy. Kaśka zaatakowała ich z furią. – Odwołacie kłamstwa tu, czy na milicji?! Cezar skończony, nawet jednego cukierka od niego już nie dostaniecie! Gnojki! Chodź Fela, ja z tymi zdrajcami nie chcę nawet rozmawiać. – Czekajcie... – zaczął się kręcić ten niższy – a dokąd uciekł Jacek? – Tego nie wiemy, ale wy teraz za niego odpowiadacie. Wyższy z chłopców uparcie patrzył na czubki swoich butów, spuścił głowę jeszcze bardziej i wreszcie też przemówił. – Czarek powiedział... powiedział... dał słowo honoru, że Jacek naprawdę ukradł kompas. Widzieli to na własne oczy obaj z Józkiem, ale mówili, że im nie uwierzą, bo oni biją się z Jackiem, myśmy mieli tylko powiedzieć za nich prawdę... – Więc niczego nie widzieliście? – Kaśka kuła żelazo póki gorące. – My... My byliśmy wtedy na boisku... – Monumentalnie! – wrzasnął Ciotka, podrywając się z miejsca jakby przyrosły mu skrzydła. Kaśka niemal wpadła na panią Miłosławską, która szła przez korytarz jak lunatyczka przeżywając pewnie Czarusiowe nieszczęście. Przed szkołą zdyszana Kaśka szarpnęła Ciotkę za rękaw. – Gdzie jest Vasco, gadaj! – Vasco? – Ciotka zrobił zdziwioną minę. – Tego podobno nikt nie wie... „Kawał Nieba” stał jeszcze na kozłach. Był brudny i odrapany po zimie. Cisza panowała dokoła, z wnętrza jachtu też nie dochodziły żadne dźwięki. Właz był jednak zamknięty od środka. – Ahoj, na Niebie! – zawołał Ciotka. Coś zachrobotało w kadłubie. – To ty Fela? – odezwał się ktoś z wnętrza. – Nie, konna policja z Arizony – odparł Ciotka. W otworze ukazała się wymizerowana twarz kapitana Vasco. – Kaśka też? – Też. – Goście niezdarnie gramolili się do kokpitu. Na stole nie było pustej puszki po konserwach ani okruchów. Kaśka wyciągnęła z torby termos, wyjęła pół pęta kiełbasy i coś jeszcze. – Lepsza feta niż poprzednio – mruknął Jacek. – Mowa – powiedział z głęboką powagą Ciotka Fela. – Teraz panowie żeglarze jedzą – zawyrokował – potem będą wieści. – Jakie wieści? – zainteresował się Jacek. Ciotka spojrzał na Kaśkę. – Stało się coś Kasiu? – zapytał z głupią miną. – Podobno... – uśmiechnęła się dziewczyna. Ale głodnym żeglarzom tego rodzaju nowin nie można opowiadać, takie jest stanowisko medycyny... – powiedziała z przekonaniem Kaśka. Jacek przestał jeść, patrzył na przybyłych wyczekująco. Czarek zjawił się w szkole dopiero po kilku dniach. Usiadł w ławce nie zaczynając z nikim rozmowy. Kiedy wszyscy zaczęli wychodzić z klasy, podszedł do niego Beczka Józek. – Dajesz obiecaną motorynkę? Czarek nie patrzył na byłego sługę, spoglądał w bok. – Nie daję, nie daję bo nie mam. Nie mam nic... – powiedział zdławionym głosem. Beczka spurpurowiał, chwycił Czarka za koszulę na piersiach. 33 – Ty... ty... – syczał. – Teraz wszystko jest na mnie... Czarek odepchnął Józka. Ci, którzy jeszcze nie wyszli z klasy przystanęli i obserwowali tę scenę. Józek syczał. – Teraz ja będę Robinsonem, a ty Piętaszkiem. – Beczka odsunął się o krok i postawił stopę na ławce obok swego półboga. – Wyczyść Robinsonowi buta... tu na czubku się zabrudził. – Józek pochylił się nad pobladłym Ave Cezarem i syczał. – Wyczyść, bo powiem o skrętach, o prochach, o kompasie... jak chciałeś zapaskudzić żeglarzyka... Czarek patrzył na klasę i Józka niczym ranny wilk, dokoła którego szczerzyły zęby głodne zdrowe wilki, odepchnął kogoś kto stał najbliżej i wybiegł na korytarz. Nazajutrz w gazetach pojawiły się krzyczące tytuły: PREZES WIELKIEJ SPÓŁKI WIELOMILIONOWYM MALWERSANTEM, PODWÓJNA KSIĘGOWOŚĆ W ZŁODZIEJSKIEJ SPÓŁCE!, DYREKTOR I PREZES, OSZUST ZA KRATAMI. Wieści, które krążyły po szkole potwierdziły się, rodzinę Czarka usunięto z willi, opieczętowano daczę nad jeziorem, do dyspozycji prokuratora zabezpieczono cały sprzęt ruchomy i nieruchomy. Czarek istotnie nie miał nic. Tego dnia po lekcjach Jacek pozostał w klasie. Przepisywał zaległe notatki, nie szło mu to jednak. Tylko Pan Todys uśmiechał się do niego i jakby mrugał ciemnym oczodołem. Jacek odłożył zeszyty, spojrzał na, mimo pewnej grozy, sympatyczną „gębę” z zakręconymi do góry wąsami. Zamyślił się. – Dlaczego delfiny ratują ludzi w morzu? Skąd wiedzą co jest dobrem a co złem? Dlaczego Czarek jest taki? Mało było mu bogactwa, chciał jeszcze niszczyć, przestawiać ich tutaj jak ołowiane żołnierzyki. Co go wyniosło nad innych? Ty Ślepa Kuro... niby nic, gorsze słyszy się przezwiska, ale właśnie takie uderza jak bicz, gdy ktoś wstydzi się wady, ukrywa nieszczęście. Co Czarkowi było z tego? – Vasco spojrzał na kościotrupa szukając w jego ciemnych oczodołach uczciwej odpowiedzi. Pan Todys zmarszczył lśniące czoło. – Cezar myślał, że ma wszystko, więc jest lepszy od tych, którzy nie mają. To jest filozofia nieodpornych na sukces – powiedział ludzkim głosem. – Myślisz, że on przestał rozumieć, zapomniał, że bogactwo bogactwem a on nadal ma kolegów, musi dotrzymać słowa, może boleć go ząb, nie wolno mu ranić innych?... – Właśnie tak. Czarek nigdy tego nie rozumiał. – Pan Todys wyraźnie uśmiechnął się i poruszył kosteczkami palców jakby chciał położyć rękę na ramieniu kapitana Vasco, ale palce miał przypięte żyłką do drewnianej ramki. Nagle skrzypnęły drzwi i do klasy zajrzała pani Miłosławska. – A ty Parnicki, co tu jeszcze robisz?! Nic dziwnego, że potem giną wartościowe przedmioty! – krzyczała wskazując ręką drzwi. Kostek zwiesił głowę, opadły mu przywiązane do drzewa ręce. Milczał. 34 Rozdział VIII BAJDEWINDEM W hangarze z brzydkiego kaczęcia wyrastał piękny łabędź. Budowa „Otago” dobiegała końca. Chłopcy tęsknili jednak coraz bardziej za swoim „Kawałem Nieba”. Pan Fikcja wyczuł to. Przyjechał na przystań, obejrzał dykciaka, kazał postawić żagle, usiadł za rumplem, ruszył na rozlewisko. Ostrzył, odpadał, stawał w łopocie, wykręcał zamaszyste zwroty. – Stara dobra łajba – zawyrokował wreszcie. Nazajutrz wrzucił do samochodu skrobaki, zwój papieru ściernego i kilka puszek lakieru. „Kawał Nieba” znalazł się z powrotem na kozłach i po kilku dniach odżył nową świeżością. Teraz narada odbywała się na odnowionym jachcie. – Matka go nie odnajdzie – powiedział Vasco – miała atak serca, nadaje się tylko do szpitala... – Milicja też nie da rady, chyba, że Czarek będzie paradował w takich ciuchach w jakich wyszedł z chaty, wiem coś o takiej konspiracji – mruknął Ciotka Fela. Jacek siedział w koi, drapał się za uchem, myślał. – W zeszłym roku, kiedy jeszcze nie wstąpiliśmy na ścieżkę wojenną, Czarek był tu ze mną, pamiętasz Fela jak przechwalał się, że ma lepsze miejsce, gdy chce gdzieś prysnąć? – No... nocował w daczy starego, śmiał się, że nam chce się tu uciekać... ciemno, ciasno, mokro... wydziwiał, tylko potem nie chciał zejść z pudła. Może też zamelinował się gdzieś na łodzi? – zastanawiał się Ciotka. – Pamiętasz, byliśmy w bunkrze na drugiej stronie wody, Czarek coś tam węszył, mówił, że to meta na sto koni, ani dudu nikt by go tam nie znalazł. – Słuchajcie! – ożywił się Vasco – Tylko my możemy odnaleźć Cezara, on nie miał przyjaciół którzy szukaliby go w biedzie. Beczka przyciśnięty do muru na pewno by go wydał. On teraz chciałby być Piętaszkiem innego Cezara. Wyśpiewał już dużo, ale gdzie jest Czarek też pewnie nie ma pojęcia. Coś stuknęło na pomoście. Graha wsadziła głowę do włazu. – Idzie Marek – powiedziała bez entuzjazmu. Faktycznie zjawił się jeszcze jeden tropiciel zdetronizowanego Cezara. Turkuć usadowił się na koi. Ciotka Fela przyglądał mu się spode łba. – Ty z nim trzymałeś i nie wiesz gdzie przepadł twój wódz? Turkuć zerknął na Felę z ukosa. – Nie wiem... – wzruszył ramionami. – Jeżeli jego najlepsi kolesie nie wiedzą, skąd my mamy wiedzieć – mruknął Fela. – Czego ode mnie chcecie? Nie podoba się?! – warknął Podjadek. – Podoba się, tylko... – Spokój! Mamy ważniejszą sprawę niż porachunki za to, kto z kim trzymał – uciął spór Vasco. Turkuć spojrzał na niego jakoś z góry. – Ty Vasco organizujesz poszukiwania Cezara? Ty! Dlaczego? – Bo Cezar zaginął – odparł Vasco. – Przecież on cię wgrzebał w szambo, jaki masz interes, żeby poszukiwać drania, chcesz aby przyznał się że wmanewrował cię w ten kompas? – O tym wszyscy już wiedzą – powiedziała Graha. – To czego chcesz, ratować łobuza? Przecież jakby komuś opowiedzieć taką historyjkę, nikt by nie uwierzył. 35 – Słuchaj, coś ci powiem – Vasco zwrócił się do Turkucia – utonął storpedowany statek, ludzie pływali w wodzie, zaczęły ich szarpać rekiny. Pojawiło się stado delfinów, które przepędziły żarłaczy, to było wiele lat temu podczas wojny, a całkiem niedawno wywróciła się łódź, dwóch rybaków, przypłynęły delfiny, ustawiły grzbiety jak tratwę i tych rybaków zaniosły na wyspę... Uwierzyłby kto w taką historyjkę? Dlaczego delfiny są takie? – Nie tylko delfiny ratują ludzi, bywa też, że ludzie ratują się nawzajem – powiedziała Graha. – Ale nie Cezar – rzucił Turkuć. – Nie jesteś żeglarzem Podjadek. Czarek jest teraz rozbitkiem, a rozbitków ratuje się zawsze – powiedział Jacek powstając z miejsca. Po chwili też załopotały żagle. Fela pompował fał grota, Graha zdejmowała założone nabiegowo cumy. „Kawał Nieba” złapał szkwał i przechylił się głęboko na burtę. Przystań zbliżała się szybko, z daleka widać było zgrabną sylwetkę „Trepa” i tuż za nim strzelające w niebo maszty innych jachtów. Jacek wykonał zwrot i leciał ku brzegowi prawym halsem. „Kawał Nieba” bezszelestnie podchodził do pomostu. Kiedy Jacek wydał komendę do zrzucenia foka i załopotały żagle, właz na „Trepie Amora” otworzył się i z kabiny wyskoczyła przygarbiona postać. Dziwnie zachowujący się człowiek stal chwilę w kokpicie po czym skoczył na pokład, odbił się od dziobu, skoczył na pomost i począł uciekać w kierunku lasu. – To Cezar! – krzyknął Ciotka. Istotnie był to Czarek, biegł szybko przez teren przystani i znikł między drzewami obok hangaru. Na „Trepie” zamek w suwklapie był wyważony i wyrwany. W białym tworzywie czerniała wielka dziura. Jacek wszedł do kabiny. Wykładziny, którymi starannie wyklejone było wnętrze małej messy, zwisały poodrywane od ścian i sufitu. Pokrycia koi były poszarpane i podarte, stolik wyrwany ze stanowiska i złamany w połowie... Jacek stał bez słowa i patrzył na obraz zniszczenia. Graha i Ciotka Fela nic nie mówili. Drogą od przystanku nadchodził Turkuć. – Co się stało?... Miny macie takie jakby nagle wyschło jezioro – powiedział przyglądając się trójce żeglarzy. – A to co?! Wojna tu była? Bandyci?!... Jezus Maria... wszystko zniszczone... cały „Trep”. – To Cezar... – powiedział głucho Vasco. Turkuć dotykał poodrywanych listew, próbował łączyć podarte obicia. Podniósł głowę, spojrzał na Jacka. – Masz swoje delfiny... swojego rozbitka – wycedził przez zaciśnięte zęby. – On rozdawał magnetofony żebyś wyleciał z budy. Cezar jest zły i nie odmieni go nieszczęście, jak nie odmieniło go bogactwo. Złapać takiego, niech idzie do poprawczaka, to jedyny sposób... Turkuć urwał i cisza zapanowała dokoła, nie zagłuszał jej nawet łopot żagli na opodal zacumowanym „Niebie”. – Nie jesteś żeglarzem, Turkuć – powiedział po raz drugi Vasco. – Jeżeli wieje wiatr w twarz, halsujesz bajdewindem i dopłyniesz do celu. Przeciwny wiatr to rzecz normalna Turkuć... Czarek porwał trochę szmat, szamocze się, zawiało mu w oczy. Nie umie żeglować bajdewindem. Złapała go burza, niesie gdzie chce. Patrzcie, to wszystko jest zaledwie poodklejane, potrzeba trochę butaprenu i będzie jakie było. Nowy stolik zrobię ze sklejki u literata za godzinę, pokrowce na kojach i tak trzeba było zmienić, brudne były, stare... Nie będziemy plotkować o tym ani w szkole ani na żadnej milicji. – Jacek skończył, wiatr też ustał i żagle na „Niebie” jakby przestały łopotać. Turkuć stał w kokpicie i patrzył na żeglarzy, wzruszył ramionami. – Ty jesteś albo wariat... albo mocarny Vasco – powiedział pochylając się nad koją, którą trzeba było naprawić. 36 Rozdział IX WIZYTA Majowe dni przyszły upalne i długie... A więc żegnaj szkoło. W ósmej „a” wyczuwało się pewien niepokój. Zakończenie tego roku niosło nowe. Dla jednych znaczyło przejście do ogólniaka, dla drugich harówkę w szkole zasadniczej lub technikum. Dla wszystkich ten czerwiec oznaczał pożegnanie murów, które poznali jako zerówkowe szkraby, a mieli opuścić, jak to mówiła pani Miłosławska, jako rozumna młodzież. Skończył się finisz do mety ostatniego semestru, oceny zostały wystawione i do szkoły przychodziło się z kilkoma zeszytami w foliowej torbie. Sprawy między chłopakami, mimo wydarzeń, które wiele zmieniły, nie zostały załatwione do końca. Cezar był zdetronizowany, nie znaczył już nic, a że nigdy nie był po prostu fajny, pamięć o nim też gdzieś nagle przepadła. Gdy zaczęła się lekcja wychowawcza, Tutenchamon długo milczał, cisza była uparta, dokuczliwa. Faraon zmienił wyraz twarzy. – Kaśka jest w szpitalu, czeka ją operacja, może stracić wzrok – powiedział i znowu zapadła cisza. – A dzisiaj omówimy sprawy związane z odwiedzinami w czasie wakacyjnych podróży. Bywa, że mając krewnych w okolicy... Turkuć podniósł rękę. Tutenchamon spojrzał na niego. – Słucham, Marek? – zapytał przerywając w pół zdania. – Sprawa nie jest załatwiona, proszę pana! – Jaka sprawa? – Kaśki... – Co? – uniósł brwi Tutenchamon. – Trzeba coś zrobić, jechać całą klasą... wytłumaczyć! – Co chcesz tłumaczyć Kaśce, Marek? – Trzeba odkupić okulary! Ogłosić w radiu, może ktoś takie ma... Zorganizować składkę... należy... – Jechać! Jechać! Całą klasą... – podniosły się głosy. – Ślepa Kura musi poradzić sobie sama. Jeżeli zobaczy nas, pomyśli, że przyszliśmy zrobić nowy wir... – podniósł nieco głos Faraon. – Ona nie wie jak jest naprawdę... Nie wie... – A jak jest naprawdę? – zapytał Tutenchamon. Klasa ucichła. – Jutro sprawdzimy listę, kupimy z klasowych pieniędzy bilety, pojedziemy do szpitala. Przedtem kupimy kilo pomarańczy... I będziemy w porządku! – podniósł znowu głos Tutenchamon. Gdy tego dnia zabrzmiał dzwonek, Vasco i Turkuć zostali w klasie. Beczka mozolnie przepisywał coś w zeszycie. – Jak myślisz Jacek, wszyscy pojadą do Kaśki? – zapytał Turkuć. – Wszyscy? Na pewno nie. – Nie? Dlaczego? – Hieny gryzą w rany – powiedział Jacek pakując się do wyjścia. Beczka Józek z pochyloną głową gryzmolił nadal w zeszycie. 37 Nazajutrz po lekcjach zebrała się prawie cała klasa. Koło furtki kręcił się Beczka ukrywając coś za sobą. Na przystanku przybliżył się do grupy. – Kupiłem kwiatki – zagaił. – A on tu czego?! – zapytał Turkuć. – Patrzcie, Beczka do Ślepej Kury! – odezwało się kilka głosów. – Co się wygłupiacie... bąknął Józek. – On ma młotek między kwiatami, albo brzytwę. Żyletek nawtykał w łodygi. Kaśka słabo widzi, więc weźmie i się pokaleczy... ale będzie wir... fokus pokus karuzela. – Posypały się komentarze. – Co wy?! – bronił się Józek. Turkuć podszedł do niego blisko. – Zmykaj, szakalu! – Co... czego, ja też idę... – Gdzie? Do Ślepej Kury? – Ciotka popchnął Józka, z drugiej strony popchnął go Turkuć, potem ktoś inny. Popychany ze wszystkich stron Beczka próbował wyrwać się z okrążenia. Ktoś podstawił mu nogę. Józek rozłożył się na chodniku jak długi, kwiaty wypadły mu z ręki. Zerwał się, przebiegł jezdnię między pędzącymi samochodami i znikł w bramie po drugiej stronie ulicy. W szpitalu dyżurna pielęgniarka rzuciła okiem na sporą wycieczkę. – Troje na chwilę wpuszczę, reszta niech idzie pod okno. – Vasco skinął na dwie dziewczyny i Turkucia. – Wy pójdziecie na salę, ja z „załogą” pójdę na dwór, coś zorganizujemy – powiedział i podszedł do kiosku. – Proszę dwa zeszyty i niebieski mazak... Któraś z dziewczyn wyjęła z torby malutkiego misia. – To dla Kaśki. – Ja też coś przyniosłam, ja też, ja też, odezwało się kilka głosów. – Gdzie to wezmę... smerfy... misie. – Bierz – powiedziała Kaja dodając do pękatej już torby Gargamela uszytego z kolorowych szmatek. – A ty co robisz, czego rujnujesz te zeszyty? – Turkuć trzymając oburącz torbę darów przyglądał się Jackowi. – Zobaczysz z okna, teraz pryskajcie na górę, bo siostra się rozmyśli i nie będzie taka dobra. Misja ruszyła na piętro, Jacek zaś malował pospiesznie wielkie litery na wyjętych z zeszytu kartkach. Potem cała „wycieczka” ruszyła do parku, skąd widoczne były okna sali, w której leżała Kaśka. Po chwili na piętrze otworzyło się okno. Kaśka skończyła oglądać dary. Jeszcze miała rumieńce na bladej twarzy. – Co wy... co wy... sklep z zabawkami obrabowała moja ósma „a”. Podeszła do okna, stała chwilę nieruchomo. Na alejce zobaczyła niemal całą klasę. Chłopcy i dziewczyny stojąc w szeregu trzymali kartki na których wymalowane były litery tworzące napis: KACHA Z NAMI! 38 Rozdział X KAMIEŃ l KWIAT Jacek, Ciotka Fela i Graha spędzali całe dni u literata, szlifując, pucując i wygładzając wszystko co miało błyszczeć, lśnić i jaśnieć. Cezar wyjechał do krewnych gdzieś nad jezioro. Jego mama przyszła do szkoły przygarbiona, poszarzała, smutna. Uprosiła, aby Czarek został sklasyfikowany na podstawie stopni, jakie otrzymał do czasu ich rodzinnego dramatu. Po ucieczce i zniszczeniach, jakich dokonał na jachcie, do szkoły już nie wrócił. Beczka Józek trwał więc samotnie na przełamanym froncie. Jego rodzice nie wdawali się w szczegóły. – Chłopak rozrabia, to od tego jest pas – powiedział ojciec Józka do Tutenchamona, podczas ostatniej rozmowy. Józek odsunął się od odtrącającej go klasy, zamknął w sobie. Sam siedział w ławce, gdyż nikt z nim siedzieć nie chciał. Na przerwach krążył daleko od wszystkich, głowę miał spuszczoną, coś myślał, rozpamiętywał. Bezpieczny dotychczas pod skrzydłami Cezara, poczuł się nagle osaczony. Martyna też go unikała. Józek nie rozumiał jak mógł tak nagle zawalić się i zmienić cały jego świat. Był przekonany, że służąc z całego serca Cezarowi, także jest władcą... może ustanawiać prawa, więc je ustanawiał. Był przekonany, że boli tylko silnych, że słabi są do bicia... A Martynka? No właśnie, ona musi go zrozumieć, nie może unikać jak zapowietrzonego. Józek nagryzmolił długi list, opisał wszystko, miał kupić kopertę i posłać ten list pocztą do dziewczyny. Tak będzie dobrze – myślał. Na pierwszej lekcji był sprawdzian z fizyki, Józek oddał zeszyt razem z tym listem. Zorientował się co zrobił, gdy zeszyty były już w pokoju nauczycielskim. W liście zwalił winę na kaznodziejkę, na obyczaje w szkole, na dyrektora, na kogo się dało, nauczycieli nazywał przezwiskami. – Teraz całkiem mnie zniszczą – myślał postanawiając „odbić” kompromitujący dokument. Gdy zakradł się do pokoju nauczycielskiego i odnalazł właściwy stos zeszytów, za drzwiami rozległy się odgłosy ożywionej rozmowy. Beczka czmychnął za szafę i ukrył się między mapami. Do pokoju weszli Faraon i Kaznodziejka. – Oni są przemądrzali, zbyt mądrzy jak na czternaście lat. Uczeń nie powinien być dopuszczany do żadnych konkursów z dorosłymi i nie powinien publicznie wygrywać, burzy się porządek przez takie nonsensy – miotała się pani Miłosławska. – Eeee, ja też żegluję, a Jacek siedzi w tym głębiej, przegrałbym z nim na pewno. Widziałem dzisiaj na przerwie dziewczynę z szóstej klasy, jak haftowała na tamborku chińskie kwiaty. Talent, artystka, też bym z nią przegrał i jakoś nie widzę, żeby mnie za to lekceważyli – śmiał się Faraon. – Mam czternastoletniego siostrzeńca, jest grzeczny, ułożony, posłuszny, nie taki jak te tutaj nieznośne bachory! – wyraźnie złościła się Kaznodziejka. Józek poruszył się i zamarł, potrącił planszę, która upadła na podłogę. Cicho zrobiło się w pokoju, Beczka wstrzymał oddech. – Układają mapy byle jak, trzeba je przenieść do gabinetu geograficznego – powiedział Tutenchamon. – Myśli pani, że czternaście lat to metr lub kilo. Równa miara dla wszystkich. Jacek przewyższa wiedzą niejednego dorosłego żeglarza, wielu maturzystów nie napisze tak 39 wolnego tematu, jak Kaśka, Rysiek i Bogna to przeciętne czternastolatki. Józek w wymyślnym okrucieństwie przewyższa starych... Ślepa Kura... sowie oczy... Tylko młode króliki są wszystkie jednakowo mądre i to nie zawsze. – Mówił zniecierpliwionym tonem Faraon. Józek zacisnął palce, przygryzł usta aż do bólu i już nie słyszał dalszych słów. – Więc jego nienawidzą wszyscy... a on, gdyby Cezar lubił Kaśkę, służyłby jej na kolanach, służyłby tak jak ją gnębił. Nie chciał źle, źle tylko robił. Rządził Cezar, on słuchał Cezara... A teraz gardzą nim wszyscy, Martynka, Jacek... chłopaki. Beczka czuł bezsilną rozpacz. Stuknęły drzwi. – Proszę pana przyniosłem mapy i plansze, gdzie położyć? – Józek usłyszał przez bicie własnego serca dyszkant dyżurnego, wcisnął się w wąską szczelinę, wstrzymał oddech. – Ojej! tu ktoś jest! – rozdarł się chłopak z rulonem w ręce. Beczka wyszedł z ukrycia, krzyczeli nad nim wszyscy. – Co ty tu robisz smarkaczu?! Kto cię wpuścił?! Podsłuchiwałeś?! – Józek postąpił krok do przodu. – Nic nie wiecie! Nie wiecie dlaczego! Nic, nic nie wiecie! – powtarzał zdławionym głosem. Roztrącił nauczycieli, skoczył do drzwi, pędząc przez korytarz wybiegł na podwórko, przystanął na ulicy nie wiedząc gdzie uciec. Ale co to, przy kiosku stała Martyna, chyba na niego czekała... a więc... a więc, serce Józka znowu zabiło mocniej. Dziewczyna, gdy do niej podszedł, cofnęła się, spojrzała jakoś dziwnie. – Czego uciekasz? Co tak patrzysz? – zapytał Józek. – Jak? – podniosła wzrok Martynka. – No, tak krzywo. – Krzywo, właśnie, może mam chore oczy... – Co ty, Martyna? – A jak będę źle widzieć, to będę Ślepa Kura? I potłuczesz mi okulary... fokus pokus karuzela... żeby było wesoło? – Co ty Martyna?... Co wy wszyscy? – zaperzył się Beczka. – My wszyscy? – dziewczyna znowu odsunęła się o krok. – Wiesz co o tobie mówią Józek? O tobie mówią, że za Czarkowe prezenty sprzedałbyś matkę i wydłubał siostrze oczy, zjadłbyś żabę, wylizał nocnik! Jutro przyniosę ci te kasety, dostałeś je pewnie za wylizywanie nocników... ty... ty... – dziewczyna odwróciła się i odeszła. Stała nadal na przystanku, była sama, można było do niej podejść, wytłumaczyć... Co wytłumaczyć? Jak wytłumaczyć? – myślał gorączkowo Józek. Nie znajdował słów, przy pomocy których mógłby wytłumaczyć, dlaczego potłukł Kaśce okulary. To, że chciał przykleić jedynie na szkłach sowie oczy, straciło sens od czasu rozmowy z matką. – Czego siedzisz nad zeszytem i nie piszesz? Nic nie robisz tylko myślisz o niebieskich migdałach! – krzyczała wtedy Józkowa matka. On chciał powiedzieć, jak to było naprawdę, ale mama nie miała czasu, była zapracowana jak zwykle. Józek bąknął więc, że nie chciał potłuc tych okularów. – Potłukłeś komuś okulary? To pewnie trzeba będzie zapłacić – zainteresowała się matka. – Może trzeba będzie – wzruszył ramionami Józek. – Niedoczekanie, za ciężko pracujemy z ojcem. Pójdziesz zamiatać ulice, zarobisz i zapłacisz. – Ja nie chciałem potłuc, chciałem tylko nalepić sowie oczy. – Sowie oczy? Na okularach? Dlaczego? – No bo ona kiepsko widzi... – Dlatego, że źle widzi, chciałeś nalepić jej sowie oczy? Na okularach? I to jej miało pomóc? – nie rozumiała matka. – Nie pomóc tylko... – Tylko co? 40 – No, tylko dla draki, żeby było fajnie... Miał być taki wir... Ty nic nie rozumiesz, mamo – wzruszył ramionami Józek. Wzruszy ramionami i zastanowił się jakoś głębiej. – Dlaczego mama tego nie rozumie? – A jakby tobie, kiedy zgubiłeś zegarek, zabrał ktoś jeszcze rower, byłoby fajnie? – odezwała się po chwili matka. Na przerwach Józek chodził wzdłuż parkanu w tę i z powrotem, myślał, główkował. – Jak też czuła się Kaśka kiedy... kiedy Czarek, kiedy on... Nie podszedł więc na przystanku do Martynki. Nie podszedł, stał w miejscu, a potem ruszył gdzieś w przeciwną stronę. Na lekcji wychowawczej Tutenchamon powiedział, że był z mamą Kaśki u chirurga. Lekarz jest zadowolony, bo samopoczucie dziewczyny zmieniło się. Kacha poweselała, nie mówi już, że nie ma nikogo oprócz mamy, że gdyby operacja się nie udała, boi się szkoły – Kaśka chce się uczyć angielskiego – powiedział Faraon. – Ona po operacji będzie miała zawiązane oczy. Rehabilitacja następuje szybciej, gdy chora jest czymś zainteresowana, coś po prostu robi... Kaśka powracając do zdrowia mogłaby uczyć się... – Jak, z zawiązanymi oczami?! W ciemnych okularach?! – posypały się pytania. – Z opatrunkiem na oczach – wyjaśnił spokojnie Faraon. – Potrzebny jest jej odtwarzacz, taki ze słuchawkami. Moda panuje na spacerowanie po ulicy z aparatem przy pasku i słuchawkami na uszach. Kaśka przy pomocy takiego aparatu mogłaby uczyć się nawet zaraz po operacji. – Trzeba kupić jej „Łokmena”! – podskoczył w ławce Turkuć. – Właśnie, ale to droga zabawka, porozmawiamy jeszcze o tym – powiedział Faraon i zmienił temat. Józek szedł do domu, po drodze widział szare płaszczyzny betonowych płyt chodnika i krzyżujące się linie kurzu między nimi. Po głowie snuły mu się różne myśli. Zbliżały się wakacje. Czarek gdzieś przepadł, Jacek wybierał się na żeglarski rejs. Turkuć też stał się żeglarzem... Ciekawe jak to jest na tych żaglówkach. Dobrze by było kiedyś spróbować, ale jak? Wielu chłopaków wybierało się na kolonie, część ze szkoły, część z zakładów pracy. On na tę szkolną dostałby zniżkę, mógłby nawet jechać... Tylko po co... Ślepa Kura... potłuczone okulary, to przezwisko teraz przylgnęło do niego. To on został Ślepą Kurą, chociaż widział dobrze. Nie, na szkolne kolonie nie pojedzie. Kończy się ósma klasa, każdy pójdzie w swoją stronę. W nowej szkole nikt nie będzie wiedział... Nikt nie będzie mógł mu powiedzieć, że pełzał przed Czarkiem, że dokuczał dziewczynie... Trzeba tylko wytrwać do ostatniego dzwonka, chwycić świadectwo i uciekać jak najdalej od tej strasznej szkoły, strasznej klasy... – Strasznej? A kto jemu Józkowi Beczce dokuczał za portki z krajowego teksasu? Nikt. A cóż stało się z Czarkiem, kim byłby Cezar gdyby nie bogactwo starego... Takim samym niczym byłby Cezar, jak on Beczka Józek. A Vasco? Właśnie, Vasco to zupełnie inna sprawa. Jackowi niepotrzebne są pieniądze starych. Vasco może nosić portki z krajowego dżinsu i byle jakie niemodne buty. Jemu nikt słowa nie powie, bo wiadomo Vasco to Vasco... Dlaczego tak jest? – myślał Józek. Szare płyty chodnika urwały się nagle. Chyba polewaczka przejechała niedawno ulicą, bo asfalt był czarny, lśniący, mokry. Józek szedł dalej, patrzył ciągle w ziemię, choć z lewej i prawej strony, przed nim, i za nim, po bokach, z przodu, i z tyłu, miasto budziło się do lata. Na wystawach pyszniły się kolorowe ubrania, w kawiarniach spotykali się ludzie, na parkingach lśniły samochody najróżniejszych marek. Józek szedł do domu i chociaż był piątek, a więc jutro miała być wolna sobota, a pojutrze niedziela, nie widział nic, tylko szare płyty i czarny asfalt pod nogami. W domu wyciągnął ze skrytki zdobyczny od Czarka magnetofon stereo, zapakował go w gazetę, wsadził do torby i bez obiadu znowu wyszedł na ulicę. Matka coś za nim krzyczała, ale on tego nie słyszał. 41 Gdy po szkole rozeszła się wieść, że Kaśka jest po operacji, kilka osób wybrało się do szpitala. Wszyscy jednak zostali odprawieni od drzwi. Chora miała opatrunek na oczach i jakiekolwiek wizyty u niej były niewskazane. W niedzielę Józek zjawił się w szpitalu. Wszedł do toalety, wyciągnął z torby biały fartuch, włożył go, przejrzał się w lustrze. Zapiął guziki, poprawił kołnierzyk. Ruszył ku dyżurce. – A kawaler do kogo? – zaczepiła go siostra. – Praktykant salowy, nie poznaje pani? – Ze szkoły pielęgniarskiej? Nie widziałam was tu dzisiaj. – Tak, ja odrabiam zaległości – powiedział Józek nieco kołkowatym głosem. – A tam co masz? – siostra wskazała paczuszkę w ręku Józka. – Dla chorej na okulistyce... bombonierka... Do dyżurki zbliżało się większe towarzystwo. Dwie osoby miały przepustki, a dwie nie. – O mili państwo, to nie jarmark, nikogo bez papierka nie wpuszczę – oburzyła się siostra. Tęga pani w lisie na ramionach, choć było gorąco, zaczęła powoływać się na syna docenta i przekonywać, siostrę, że ona musi. Beczka skłonił się pielęgniarce i ruszył w czeluści korytarza. Biały fartuch okazał się nie mniej skuteczny niż urzędowa przepustka. Nie był to jednak koniec trudności. Czekała go jeszcze jedna przeprawa z siostrą wartownikiem. Stanął w bezpieczniej odległości i obserwował, jakie obyczaje panują w ostatnim przejściu. Zaraz też stwierdził, że w tej bramce panuje rygor szczególny. Młoda pielęgniarka szła właśnie z jakąś „cywilną” osobą w kierunku oddziału. Starsza pani, pełniąca tu rolę strażniczki, zatrzymała obydwie dziewczyny. Chwilę trwała rozmowa, po czym bramkę przekroczyła tylko pielęgniarka. Teraz groźna pani sprawdzała dokumenty dwóch innych osób. – Nie! Ta przepustka jest od wczoraj nieważna – doszedł do Józka głos siostry cerbera. – Ale przecież nie zdążyłam przedłużyć... – tłumaczyła podenerwowana pani w jasnym kapeluszu. – Nic z tego, przepustka musi być ważna aktualnie – nie ustępowała „wartowniczka”. Józek zmarszczył czoło, tu nie było łatwo, miał tego dowody. Wrócił piętro niżej, znalazł toaletę, stały tam na półkach sanitarne kaczki i baseny. Wziął dwa baseny i dużą ścierkę. Szedł po schodach, a potem przez korytarz w swoim białym fartuchu szybko i pewnie. – Halo! Halo! A kawaler dokąd z tymi naczyniami? – zatrzymała go siostra cerber. – Odnoszę, bo były pożyczone z męskiego, dzwonili przed chwilą, żeby przynieść. No i męska pomoc potrzebna, bo jest jakaś katastrofa w pościeli – wystrzelił Józek z zawczasu przygotowanym fortelem. – A przecież was dzisiaj nie ma ze szkoły i ja ciebie nie poznaję... – siostra policjant przypatrywała się uważnie „praktykantowi”. – Nie ma nas, bo niedziela, a ja odrabiam zaległości, widzi pani najgorsza robota, pogotowie dla zasrańców. Pielęgniarka poderwała się z miejsca jak oparzona. – Co?! Jak ty się wyrażasz smarkaczu! Nie dyskutuj! Ruszaj do roboty, bo zawołam kierownika praktyk i powiem mu, jaki z ciebie pielęgniarz... – Józek uśmiechnął się przymilnie. – Ale ja bardzo lubię to robić. Moje hobby brudek. Już się leci, siostrzyczko. – Siostra patrzyła za nim i kręciła głową. – Ta dzisiejsza młodzież... pogotowie dla zasrańców... gówniarz! Józek znowu znalazł toaletę, położył na półce baseny i ścierkę, po czym zajrzał do pierwszej sali. Kaśki tam nie było. W następnym pokoju leżały trzy starsze panie. W małym pokoiku po lewej stronie stały dwa łóżka. Pod oknem leżała osoba w średnim wieku, a z boku przy wejściu chyba Kaśka. Józek wszedł do tego pokoju. Patrzył na dziewczynę. Była blada, leżała ze spoczywającymi rękami na kołdrze twarz jej zakrywał biały opatrunek. 42 – Ty Kasia? – zapytał cicho Józek. Dziewczyna drgnęła jakby chciała zerwać się z posłania. Pani obok też poruszyła się nagle. Także miała opatrunek na oczach i nie mogła nic widzieć. – Tu ktoś jest... Ratunku!... Znam ten głos! – Kaśka uniosła się na łokciach; skręciła ku drzwiom obandażowaną twarz, jej usta były wykrzywione przerażeniem. Starsza pani też usiadła, nasłuchiwała uważnie. Józek przemienił się w słup soli, znieruchomiał. Pani zwróciła się w stronę Kasi. – Cicho, nie ma nikogo. Znowu masz przywidzenia... Zapomij o Czarku i Beczce, to przeszłość. Tutaj nikt ci krzywdy nie zrobi Józek cofnął się, stał na korytarzu jak martwy. – Więc tak, jego wir kręcił się wciąż jeszcze, wciągał Kaśkę nawet tu, gdzieś w przepaść. Cóż on jej powie, jak przeprosi... Ona nie uwierzy, że kwiat, a nie kamień przyniósł... Gdzieś trzasnęły drzwi, rozległy się kroki, ktoś szedł po korytarzu. Kasia znów leżała na posłaniu nieruchomo. Pani obok spoczywała spokojnie. Tylko serce Józka Beczki łomotało na cały szpital. Chciał je uciszyć i nie mógł. Znów ktoś szedł korytarzem. Józek odwrócił się i począł uciekać. Zdawało mu się, że biegnie, a stał w miejscu. – Więc co robić? Co robić dalej? – myślał gorączkowo – Sprzedał rower, sprzedał magnet, dotarł tu. I teraz... teraz pragnie uciec, uciec jak najdalej. Ale nie, właśnie nie! On Józek Beczka nie ucieknie... Niech go popychają, niech odwraca się od niego Martyna i niech nie wiedzą, kto tu przyszedł pierwszy... – Józek cofnął się w głąb korytarza. Wyjął z ukrycia kwiat, odwinął go, wyciągnął małą paczuszkę i ruszył powoli, skradając się jak kot w kierunku pokoju, a później posłania Kaśki. Dotarł do stóp chorej, położył na kołdrze kwiat i paczuszkę. Przystanął, patrzył chwilę na gładką twarz dziewczyny w wielkim białym opatrunku. – Nie kamień przyniosłem... Kwiat. Kwiat... Kacha. To był naprawdę taki... wir... – Józek wycofał się z pokoju powoli jak złodziej, ale jego serce przestało się tłuc jak młotem i jakby pół ciężaru spadło mu z piersi. Gdy do sali weszła pielęgniarka, przystanęła zdumiona. – A to co? Jaki piękny kwiat. Kasiu był ktoś u ciebie po wyjściu mamy? Przyniosę wazon. Patrzcie storczyk, kto dzisiaj orchideę przynosi do szpitala... Po kilku dniach przyszedł do Kaśki Jacek i aż podskoczył. – Co Kacha, masz odtwarzacz? Uczysz się angielskiego? Mówiliśmy twojej mamie, żeby nie kupowała, my w klasie... Kaśka uśmiechnęła się. – To nie mama... – A kto? Kaśka uśmiechnęła się znowu. – Tajemnica. Doktor i siostra mówią, żeby ją uszanować. Naprawdę nie wiem, od kogo ten dar. Jacek rozglądał się po sali. – Kwiat, jaki piękny, przyjechał do ciebie ktoś z Ameryki? – Nie, Ameryka jest tylko za oceanem, a ja czuję, że ten kwiat jest z bardzo daleka – odparła filozoficznie Kaśka. 43 Rozdział XI AZYL Gdy Jacek szedł samotnie w kierunku stacji, zaczepił go Turkuć – Prysnąłem z chaty – szepnął mu do ucha. – Prysnąłeś, wrócisz, zabiorą ci kieszonkowe, dostaniesz koszamiaka... znamy to Turkuć. – Stary mi wleje... – Przeżyjesz. Chłopcy stali na przystanku, autobus nie nadjeżdżał. – A ty gdzie z tą torbą, na „Niebo”? – zapytał Turkuć. – Na „Niebo” – przytaknął Vasco. – Ciotka Fela przyjedzie, pożeglujemy do poniedziałku. – Weźcie mnie, ufunduję jakieś śruby, linki... na pewno wam potrzebne. Mam forsę, o patrz. – Turkuć wyjął z kieszeni zwój banknotów. – Sporo tego – mruknął Vasco. – Opchnąłem złoty bibelot, kupiłem magneciak i to zostało – Złoty bibelot opchnąłeś? Co ty Turkuć? – Tak, starzy mieli... medal pradziadka, jeszcze z powstań śląskich... – I opchnąłeś medal starych? – Musowo, forsa na magnet była potrzebna. – A ojciec co na to? – Widzisz co... muszę prysnąć, na kilka dni, potem będą się cieszyć, że żyję i magnet jak znalazł. Na przystanek podjechał autobus. Turkucia nie było jak odpędzić, wsiadł za Jackiem. Gadał jeszcze chwilę, aż umilkł. „Kawał Nieba” myszkował przy brzegu na bójce. Ciotka Fela założył już takielunek i należało tylko podnieść żagle. Wiatr jednak wzmagał się z każdą chwilą. Pomarszczone fale leciały wzdłuż jeziora, czubki ich pokrywała biała piana. Fela poluzował cumkę, odepchnął się pagajem, jacht podpłynął do brzegu. Vasco i Marek skoczyli na burtę. – Wieje chyba szóstka, monumentalnie, wiatr tężeje – przywitał ich niezbyt pomyślną nowiną Ciotka. – Poczekamy, zobaczymy... Teraz możemy jeszcze wyjść, może dmuchnąć jeszcze mocniej. – Jakie rozkazy, kapitanie? – zapytał rzeczowo Ciotka. – Zarządzam przygotowanie posiłku oraz prowadzenie obserwacji meteo. Turkuć zdawał się zgadywać myśli żeglarzy. Został na pomoście, zagotował wodę w kocherze i parzył herbatę. – Na długo przywiozłeś, Podjadka? – zapytał Fela. – Pojedzie ostatnim autobusem. – On taki raczej niewyraźny. – Ciotka przyglądał się siedzącemu na brzegu koledze. – Prysnął z chaty, chce zaokrętować się na „Niebo”. – Co? „Niebo” to przytułek dla uciekinierów? – oburzył się Fela. 44 – Sprzedał jakiś medal rodzinny, wredna sprawa, niech zje i pryska – powiedział Jacek. Turkuć zamoczony do kolan podał herbatę na burtę „Nieba”. – Tu obowiązuje specjalny kodeks – powiedział Fela. – Takich, którzy wzięli coś cudzego, nie zatrzymujemy na okręcie. Będziesz się musiał zmyć, Turkuć. – Co wy wiecie – żachnął się Marek. – Stary obiecał mi magnet, nie dotrzymał słowa, więc kupiłem sobie sam. Teraz chodzi o to, żeby mnie ze dwa dni nie było, starzy dostaną stracha i jak wrócę będzie wszystko cacy. Już mówiłem Jackowi. Nie rozumiecie, patafiany? – Nie rozumiemy, wracaj do domu, my cię nie zaokrętujemy Wieczorem żeglarze istotnie wyokrętowali z jachtu Podjadka. Marek rad nie rad poszedł w kierunku przystanku. Wiatr ciągle tężał. W rozlewisku kotłowała się woda, sztormowa fala waliła w pomost z ciągle wzmagającą się siłą, zrobiło się zimno i zaczął padać drobny ostry deszczyk. „Kawał Nieba” przycumowany do bójki i pomostu za szeroką osłoną przystani kiwał się w lewo i prawo. Gdy Jacek kończył przygotowywać koję, na pomoście rozległo się ksykanie. Ciotka uchylił właz. – Turkuć wrócił... monumentalnie – wzruszył ramionami nie wiedząc, co ma począć w tej sytuacji. Uciekinier wskoczył do kokpitu. Vasco wychylił mu się naprzeciw. – Ten numer nie przejdzie! Zmykaj do domu – powiedział stanowczo. – Stela ahoj... głód na szkunerze – zgrywał się Turkuć. – Autobus się nie zatrzymał, był przepełniony i pojechał. Miałem spać w lesie? Żeglarze nie przyjmą zbłąkanego wędrowca? – Turkuć wszedł do kabiny, szukał sobie miejsca na nocleg. – Macie jeszcze jeden śpiwór? – zapytał. – Nie, tylko mokre żagle – odparł Jacek. – Vasco, nie bądź Cezarem, daj śpiwór, a ja jutro zaprowiantuje ten okręt na rejs dookoła świata. – Turkuć poklepał się po kieszeni. – Był taki jeden, co stawiał i fundował, ale już nie stawia i nie funduje – powiedział oschle Vasco. Ciotka wyciągnął z bakisty śpiwór i jakieś stare dresy. – Tu jest azyl tylko w przypadkach honorowych – powiedział kwaśno Jacek. – Honorowych? A cóż to takiego honor, kaznodzieje? Myślicie, że wiecie? – Właśnie, ty jesteś z innej beczki Turkuć, nie rozumiesz tego – Jacy przemądrzali – oburzył się Turkuć. – Bez kija i encyklopedii do nich nie podchodź. – Turkuć... zwinąłeś starym rodzinny medal, opchnąłeś go i kupiłeś magnet. Tylko dlatego tu jesteś, bo pada deszcz i nie ma już autobusu do miasta, ale... – Dobra, dobra... powiem wam więcej guwernerzy. Ten ryngraf, to było tajne odznaczenie mojego pradziadka, który potem zginął w jakimś powstaniu, chyba śląskim. Był na nim orzeł i napis Bóg, Honor, Ojczyzna. No i trafił się taki kupiec, który zapragnął właśnie tego orła. Było kilka innych rzeczy, ale on chciał tylko to świecidło. Zapłacił dwa razy tyle niż oficjalnie złoto wycenił jubiler, to co miałem nie brać? Jacek i Ciotka słuchali w milczeniu wywodu Turkucia. Teraz nie licząc pohukiwania wiatru w wysokim osprzęcie jachtu, w kabinie panowała głęboka cisza. – Powiem wam jeszcze coś – ciągnął dalej Turkuć. – Stary się wściekł o to, że sprzedałem rodzinny skarb, dowód pradziadkowego patriotyzmu... Krzyczał, że honor sprzedałem. Ojczyznę. A ja... a ja ten ryngraf zastawiłem, nie sprzedałem, tylko zastawiłem pod dużą forsę tak trochę laboratoryjnie... kapujecie? – Nie kapujemy – odezwał się Vasco. Głos jego był suchy, napięty. – Nie kapujecie dlaczego laboratoryjnie, to wam powiem... tak doświadczalnie, co też stary powie. Wiecie u mnie w chacie, liczy się tylko Kazek, mój starszy brat. On jest zdolny, grzeczny, inteligentny. Cholera... ideał! Stary załatwił dwa miejsca w jakiejś pół kościelnej wycieczce do Rzymu. Miał jechać z mamą, ale potem zdecydowali, że pojedzie z Kazikiem. Kazik pobożny jak stary, do kościoła chodzi, do mszy służy. Więc ojciec powiedział, że wizyta u Papieża dobrze wpłynie na kształtowanie jego prawego charakteru... No i Kazek ze 45 starym na miesiąc przed tym wyjazdem zaczęli zbierać mosiężne pięciozłotówki. Po co oni zbierają ten grosz – zastanawiałem się. Bo płacili mi dziesiątkami za piątki. Jak pojechali, dowiedziałem się, że nasze pięciozłotówki pasują do włoskich automatów z papierosami, lodami, czekoladą. Z takiej piątki można wycisnąć dolca. Pomyślałem sobie, że te piątki z naszymi orzełkami zostaną w italiańskich automatach jako smród międzynarodowy... Stary z Kazkiem wrócili, przywieźli worek czekoladek, gumy do żucia, cukierków. Więc jak się ten antykwariusz uparł, że chce kupić ryngraf z orłem i honorem, to ja myślę, mniejsza ujma dla narodowego ptaka trafić w ręce konesera, niż na przykład do zagranicznego automatu jako dowód złodziejskiej działalności turysty Polaka... No kto gorszy, Kazek i stary, czy ja? Wiatr gwizdał na wantach, „Kawał Nieba” szarpał się na dziobowej cumie, wichura ciągle tężała. – Co, śpicie? – zapytał Turkuć, bo w kabinie nadal panowała głęboka cisza. – Nie śpimy — odezwał się w ciemności Vasco. – Wiesz co Turkuć, ja miałem podobny przebój... – powiedział Ciotka Fela. – No widzicie. Ty Vasco jesteś as, wygrałeś w telewizji i chyba wiesz, że psy gryzą tych, którzy uciekają na końcu. Ten ryngraf leżałby i leżał, tak będzie z niego jakiś pożytek. – Z orzełków w włoskich automatach też był jakiś pożytek – zauważył kwaśno Fela. – Wiesz co Podjadek, my z Ciotką Fela nie wiemy, dlaczego delfiny ratują ludzi, ale wiemy, że ratują... Nie wiemy też dlaczego pozwoliliśmy ci tu zostać tylko do rana – powiedział Vasco i przewrócił się na bok bo było już późno. 46 Rozdział XII SKARB Gdy Jacek z Panem Fikcją pracowali w kabinie „Otago”, Graha wsadziła głowę do włazu. – Vasco, Turkuć do ciebie... – Jacek wyszedł do kokpitu. – Ty tutaj, Podjadek? Co się znowu stało? – Ważna sprawa – Turkuć miał tajemniczą minę. – Złaź z tej krypy, nie będę zadzierał głowy i krzyczał. Jacek zszedł po drabinie, podszedł bliżej. – Światowa sprawa – powiedział przyciszonym głosem Turkuć. – Jeżeli znowu coś buchnąłeś starym, trafiłeś pod zły adres, Podjadek. – Nie buchnąłem, tylko znalazłem. A ty nie praw kazań bo mam mdłości. Odkryłem tajemnicę, ale są białe plamy... Trzeba zwycięzcy z telewizji, żeby coś wygłówkował. – Turkuć pochylił się nad uchem Jacka, zniżył głos i coś szeptał, rozglądając się czy ktoś nie podsłuchuje. Wieczorem chłopcy spotkali się na skraju parku. Turkuć obserwował okna swojego mieszkania. – Starzy wybierają się na film video do znajomych, zaraz zgaszą światło i pójdą. Istotnie po chwili okna pociemniały. Dwaj tropiciele odczekali jeszcze chwilę, po czym ruszyli do góry po schodach niewielkiej kamieniczki. Nie wchodząc do mieszkania dotarli na poddasze. Turkuć wyjął z kieszeni klucz, sięgnął do ortalionowej torby, którą miał przewieszoną przez ramię i wyjął dwie latarki. – Trzymaj – podał jedną Jackowi. Sięgnął znów do juku wydobywając przybornik z narzędziami. – No, no... – mruknął Jacek. – Mówiłem, że to nie zabawa, zaraz zobaczysz, świeć tu. Turkuć przystawił drabinkę do ściany i majstrował przy krokwi. Wyjął jakiś klocek i wykręcał ukrytą pod nim śrubę. – Co robisz? Chatę zwalisz! – przestraszył się Vasco. – Ta konstrukcja jest dla zmyłki... patrz, – mruknął Turkuć i wyciągnął długi gwintowany bolec. Gdy szarpnął za belkę, krokiew uchyliła się. W murze ukazał się otwór. Turkuć wsadził weń rękę. – Świeć tu – mruknął. Ciemna nisza była pusta. – Tam nic nie ma – wzruszył ramionami Jacek. – Nie ma? Nie bój się, to dla zmylenia przeciwnika. – Turkuć wyjął kilka cegieł. Dno schowka było ruchome, teraz ukazał się następny otwór. Turkuć szarpał tam coś chwilę, po czym wyciągnął brezentowy worek. Na strychu zapachniało wonią pleśni. Podjadek jeszcze raz sięgnął do skrytki, przedmiot, który teraz usiłował wyciągnąć był ciężki i nie dawał za wygraną. – Co tam jest?! – gorączkował się zawsze spokojny Jacek. Turkuć zasapał się, przestał szarpać metalową skrzynię, której róg było już widać w podwójnym otworze niszy. Tajemniczy worek leżał u stóp tropicieli. Twarz Podjadka w świetle latarki była wydłużona, jej cień padał na dach, załamywał się w krokwiach. 47 – Ty wiesz co tu może być? – powiedział drżącym głosem Turkuć. – Tu mogą być skarby, takie skarby o których nie śniło się nawet starym Czarka. – Dlaczego nie powiedziałeś ojcu, że to znalazłeś? – Jeżeli dziadek nie powiedział, to po co ja miałem mówić – Turkuć patrzył na poszarzały, pokryty pyłem wór. – Niedawno dostałem stare biurko, że niby pójdę do technikum i potrzebne mi większe. Chybotały się drzwiczki, trzeszczały szuflady. Zacząłem sklejać tego antyka i znalazłem sejfik. Były tam pożółkłe stare gazety. Pisało w nich, że dziadek był bandytą, był sąd i dziadek dostał dwadzieścia lat więzienia. Siedział w tym więzieniu bardzo długo. W domu nigdy się o tym nie mówiło. Stary jest dyrektorem, nie pasowało mu, że jego ojciec był kryminalistą. W tym schowku znalazłem też rysunek naszego strychu. Przyszedłem tu, patrzę, główkuje – ciągnął Turkuć. – Obejrzałem krokiew, odwaliłem kołek, znalazłem śrubę. Potem skapowałem, że cegły pod warstwą kurzu to kamuflaż dla zmylenia przeciwnika... Zagaiłem starego, mamę, ale oni zieloni, nic nie kapują. A ja chcę, żebyśmy we dwóch mieli tajemnicę... Żebyś ty miał ze mną taką tajemnicę, jak z nikim... kapujesz?! Kapujesz Vasco? – Turkuć miał wypieki na twarzy, jego głos drżał. Bardziej chodziło mu o wielką tajemnicę z Jackiem, niż o skarby. – Kapuję – odpowiedział Vasco. – I nie zdradzisz? – Nie – odparł Jacek, gdyż coraz bardziej wciągała go ta historia. – Świeć na węzeł. – Podjadek znów wziął się do roboty. – No, przecięte. – Trzymaj... – Same papiery... – padały krótkie zdania w półmroku. – Co to, zeszyty zapisane ręcznym pismem, chyba jakiś pamiętnik, czekaj, a to afisz czy plakat... Co za poczwara... zapluty karzeł... Tak tu pisze... Zapluty karzeł... Czego? – Reakcji... – przeczytał Jacek. – Co to znaczy? – zastanawiał się Turkuć. – Nie wiesz? Przynajmniej z chemii powinieneś wiedzieć – powiedział Jacek oglądając w świetle latarki dziwny afisz. – No tak, nie ma akcji bez reakcji – mruknął Turkuć. Ale tu jeszcze coś pisze – zwrócił uwagę Jacek. – AK... AK zapluty karzeł reakcji – przeczytał cały napis Turkuć. – Co to jest AK? – Pewnie ci bandyci... – zastanowił się Jacek. – Zaraz, zaraz to nie jest tak, widziałeś napisy na ulicach w Warszawie, że to miejsce uświęcone jest bohaterską krwią żołnierzy AK... Na dole trzasnęły drzwi, ktoś szedł po schodach. – Cicho... – mruknął Turkuć. – Jeżeli to starzy, musimy zatykać dziurę i zwiewać, na dole wszystko słychać. Chłopcy znieruchomieli, alarm okazał się jednak fałszywy. Następne podejście do skrzyni zostało uwieńczone powodzeniem. Ciężki pojemnik znalazł się na podłodze obok worka. – Pancerne pudło, bez szwajsaparatu nie damy rady – skrzywił się Turkuć. – Nie, tu są patenty, widzisz? – Jacek otworzył pierwszy zamek. – A ten skarb nie wybuchnie? – powstrzymał go Turkuć. – Chyba nie, to pojemnik poczty polowej... już takie widziałem. Następne zamki też otwierały się bez trudu. Teraz już tylko należało unieść wieko. Turkuć zatrzymał się w pół ruchu. – No... – Masz cykora? – zapytał Jacek. – Trochę – przyznał Turkuć. Jacek jeszcze raz obejrzał dokładnie pojemnik. – To nie wygląda na bombę, skrzynka i tyle. Pochylił się nad wiekiem i uniósł je. W świetle latarek ukazał się prostokątny przedmiot, a na nim kable i słuchawki. 48 – Radiostacja... To ci skarby. Czekaj, jest też jakieś mniejsze pudełko. – Turkuć otworzył skrzyneczkę. Był tam sztandar z orłem w koronie i Matką Boską w aureoli. Złotymi literami wyhaftowane były trzy słowa: BÓG, HONOR, OJCZYZNA. – Ci bandyci byli pobożni? – zapytał Turkuć. Jacek patrzył na radiostację i sztandar. – Kapujesz coś z tego? – zapytał Turkuć. – Patrz tu jest jakiś krzyż i legitymacja. Virtutti Military za... za bohaterską obronę dzieci Zamojszczyzny... – Jacek wziął do ręki odznaczenie i pożółkły kartonik, przyglądał się dokumentowi, wreszcie powiedział: – Wiesz co, twój dziadek był takim bandytą, jak ja jestem kosmonautą. Skarbów po nim nie znajdziemy, chyba ten sztandar. 49 Rozdział XIII TESTAMENT W niedzielę rano Marek zjawił się na przystani. Jacek z Ciotką Felą stawiali żagiel na „Niebie”: – Skacz Podjadek! – krzyknął Jacek wskazując mu rufę. Turkuć skoczył, ale był jakiś nieswój. Gdy Ciotka klarował żagle, trącił Jacka w bok. – Mam gazety... – Fok i grot gotowe do postawienia – zameldował Ciotka z dziobu. – Yes Fela – krzyknął Jacek. Odbicie od pomostu w tej zatoczce było trudne. Dął szkwalisty, dociskający wiatr. Jacek stanął w kok-picie. – Na żaglach nie wyjdziemy, przygotuj kotwicę! – zakomenderował. – Yes Vasco, kotwica klar. – To rzucaj daleko od dziobu, będziemy się wyciągać. Gdy jacht oddalony od pomostu o kilka długości kadłuba ustawił się do wiatru, Vasco nadal komenderował. – Miecz dół! Grot do postawienia, fok do postawienia! Fela pokaż Turkuciowi fał foka. – Yes Vasco – odparł Fela. – Grot góra, kotwicę wybieraj! – Fela zdecydowanymi szarpnięciami unosił wielki żagiel na maszcie. – Linę kotwiczną klaruj, fok do postawienia – prowadził dalej manewr Jacek. Szkwał wypełnił żagiel, jacht przechylił się na burtę. Fok zaszeleścił i zamajaczył na sztagu niczym skrzydło olbrzymiej mewy. „Kawał Nieba” nabierał szybkości. – Szot grota wybieraj, szot foka wybieraj... – komenderował Vasco. – Lecimy do Zatoki Milczących Żab... Turkuć, chodź posterujesz. – Ja? – Dasz radę, w bajdewindzie ten okręt sam leci. – Marek nie posiadał się z radości. Trzymał mocno rumpel, patrzył na żagle. Jacht wyczuwał każdy ruch ręki sternika. – A ten bom z żaglem nie przeleci na drugą stronę, ja raz widziałem... – W bajdewindzie nie przeleci – uśmiechnął się Vasco. – W czym nie przeleci? – W bajdewindzie, kiedyś ci to wytłumaczę, a teraz tak trzymaj. – Yes Vasco – kandydat na żeglarza omal nie puścił rumpla prężąc się jakby na baczność. Wzdłuż rozlewiska wiała pewna czwóreczka, na grzbietach fal poczęła tworzyć się piana, woda lekko pociemniała. – Żeglarski wiatr – uśmiechnął się Vasco. Turkuć pochłonięty był sterowaniem i obserwacją żagli. – Do zwrotu przez sztag – zakomenderował Jacek. – Coś ty Vasco... ja nie wiem jak się robi takie sztuczki. – Patrz, tak – uśmiechnął się Vasco przejmując szot i rumpel. Zaszeleściły płótna i „Kawał Nieba” pochylił się na przeciwną burtę. Gdy jacht wszedł do cichej zatoki w trzcinach, kapitan zarządził przygotowanie herbaty. – Wiesz co Fela? – zagaił gdy opadły żagle. 50 – Co z czym? – Światowa sprawa – powiedział z tajemniczą miną Jacek. – Odkryliśmy z Turkuciem białą plamę. – Tu na jeziorze? – zainteresował się Ciotka. – Nie Fela, w historii... – Że co? – wyciągnął szyję Fela. Jacek opowiedział w kilku zdaniach o tym jak znaleźli skrytkę po Turkuciowym dziadku, który był zaplutym karłem, miał sztandar z napisem Bóg, Honor, Ojczyzna i długo siedział w więzieniu. – Co ty wygadujesz – zdziwił się Fela. – W tej skrytce był afisz z poczwarą. Pradziadek Podjadka miał ryngraf z Powstań Śląskich, kapujesz... Pradziadek bohater, a dziadek zapluty karzeł... i to muli Turkucia. – Vasco, ty wygrałeś konkurs w telewizji i nie wiesz co to AK...? – Wiem, ale mi się coś myli. – AK, to Armia Krajowa, najsilniejsza partyzantka podczas ostatniej wojny, wykrycie pocisków V, obrona Zamojszczyzny, w AK walczyli najlepsi Polacy. – To nie banda?! – zapytał Turkuć. – Jaka banda! – oburzył się Ciotka. – A tyłek masz cały za ten ryngraf, Turkuć? – Nie zapomnieliście o tym? – mruknął Podjadek. – Stary wykupił precjozo. Facet miał cykora, że nabył od nieletniego. Orzeł jest w domu... – No tak, a teraz wymyśliłeś coś nowego – marudził Ciotka. – A ty Jacek kiepściutki jesteś z historii rodzinnego kraju, oj kiepściutki. – Z historii? Zawsze miałem piątkę, tylko raz w szóstej czwórkę... – oburzył się Jacek. Fela puknął się w głowę. – Ile było wojen w 1939 roku? – Jak to ile? Jedna. – W Polsce, ile było wojen? – Co ty Fela, Niemcy... Hitler napadł na Polskę... Westerplatte, bohaterska obrona poczty w Gdańsku, potem Oświęcim, spalona Warszawa... – To z jednej strony, a z drugiej? – nie dawał za wygraną Fela. – Co z drugiej? Jak z drugiej? – Turkuć patrzył na Ciotkę z zainteresowaniem. – Niemcy uderzyli na nas z zachodu, a od wschodu była druga wojna, tylko mniejsza, bo tamci szybko się z nami rozprawili... Jeszcze szybciej niż Niemcy. Był specjalny pakt jednych i drugich przeciwko Polsce. – Ej Ciotka, coś ci się pomyliło. Na wschodzie żadnej wojny nie było, tylko wyzwolenie. Historii to ja się uczyłem w każdej klasie regularnie – powtórzył Jacek. – Mogłeś się uczyć — parsknął Fela. – A o Katyniu słyszałeś? O powstaniu warszawskim wiesz wszystko? O zbrodniach Stalina uczyłeś się tak, jak o zbrodniach Hitlera? Ilu naszych Ruscy i rodzimi zdrajcy pomordowali w piwnicach już po wojnie, wiesz? Uczyli cię o tym na tej historii? – O Katyniu?... Napisane było takie słowo na murze farbą. Widziałem z kolejki pod mostem. Sprayem namazane było Katyń, a dalej „Arka” pany. „Arka” pany zostało, a Katyń zaraz był zamazany. Takie same napisy były na SAM-ie i na przystanku autobusowym. – No widzisz, co to „Arka” wiesz, a co Katyń nie wiesz... – parsknął Fela. – A skąd mam wiedzieć? – wzruszył ramionami Turkuć. Chwilę trwała cisza, tylko trzcina szumiała i lekko podzwaniał o maszt fał grota. – Pytałem o ten Katyń starego – podjął Turkuć – bo na SAM-ie napis „Arka” pany został, a ten Katyń znowu ktoś zapacykował. Stary odpowiedział mi, że nie moja sprawa, że mam uczyć się matematyki, bo pójdę do technikum i z tego będę jadł chleb. Zapytałem więc matkę, a ona to samo i żebym nie mówił o tym w szkole, bo nie potrzeba... – To jesteś oblatany w dziejach kraju ojczystego – zakpił Fela. 51 – Coś taki przemądrzały Ciotka, gadaj co wiesz, bo my naprawdę mamy światową sprawę... Powiedz dlaczego nie wolno nawet pytać o ten Katyń? – Tam pomordowali naszych... w niewoli paręnaście tysięcy pomordowali, drutem kolczastym i strzałami w tył głowy – powiedział głucho Ciotka. – W Oświęcimiu więcej pomordowali i mówi się, pisze, filmy kręci, coś ty tu wstawiasz lufy Fela – wzruszył ramionami nie przekonany Jacek. – Ale w Katyniu naszych pomordowali przyjaciele... Rozumiesz!! – zdenerwował się ignorancją kolegów Fela. – Przyjaciele i dlatego nie można o tym mówić? To co to za przyjaciele?! – Ja wam coś powiem! – ożywił się nagle Turkuć. – Kiedyś oglądałem teleklipy, potem był reportaż, stawiali krzyż, właśnie w Katyniu. Ksiądz w tym reportażu modlił się za pamięć pomordowanych tam naszych braci. O żesz sobie myślę, co ten mój stary ukrywa i znowu go pytam, a on, że kiedyś mi mówił, że jeżeli chcę zostać kimś w tym kraju, to muszę na białe mówić czarne, tak jak mi każą, bo inaczej mnie zgnoją jak dziadka. Stary podrapał się w głowę i mówi: Ja musiałem powtarzać kłamstwa i dorobiłem się stanowiska. Możliwe, że ty będziesz już mógł mówić na białe białe, a na czarne czarne, bo jakby do tego idzie... Tyle się dowiedziałem, pieska niebieska. Katyń... białe, czarne... czarne, białe... orły, honor... zapluty karzeł... Tu jest wszystko porypane. – To starym się porypało. Mówili, że im dobrze, chociaż musieli biedować, pełzać i kłamać. Wy niczego nie rozumiecie – powiedział jakby z goryczą Fela. – Starym? – zapytał Turkuć. – Myślisz, że oni tacy głupi? Na białe mówili czarne, na czarne białe i myśleli, że to nigdy nie wyjdzie, że da się tak zapacykować... dlaczego? – A no właśnie, dlaczego? – powiedział jakby z głębokim namysłem Jacek. – Byłem na odczycie. Mądry facet powiedział, że tego wymagała polityka – mruknął Fela. – Ee... wzruszył ramionami Vasco. – Polityka jest wtedy, gdy robi się to co się chce, jakby się tego nie chciało, a nie to co się nie chce, tak jakby się chciało... – No widzisz Vasco, zaczynasz coś kapować. Turkuć pokaż te gazety – Fela wyciągnął rękę w kierunku Podjadka. Turkuć wzruszył ramionami. – Lato się zbliża i chyba ważniejsze mamy sprawy jak ta, ile było wojen kopę lat temu... Ale tu mój czcigodny przodek nawiązuje bezpośrednio do mojej osoby. Historia zwraca się do mnie abym ją ratował, patafiany! Dlatego przyjechałem na to wasze pudło – ożywił się znowu Turkuć. – Pudło? – mruknął Jacek. – To znaczy przepraszam, na ten okręt. Nie wierzycie, że w tych gazetach jest o mnie? - Turkuć chwilę szukał zaznaczonego ołówkiem akapitu. – Wywiad z moim dziadkiem – wyjaśnił i zaczął czytać: – Uratował pan wielu ludzi i był ciężko ranny, potem zabrano panu wolność. Co pan dzisiaj myśli o tamtych czasach?... To pyta dziennikarka – wyjaśnił Turkuć – a tak odpowiada dziadek... – dodał jakby zapowiadając sensację. – Nie strzyż uszami jak kozioł, tylko czytaj – rozbił nieco podniosły nastrój Fela. Turkuć mimo to zaczął głosem niemal uroczystym – gdy walcząc z Niemcami dowiedzieliśmy się o agresji ze wschodu, wielu oficerów strzeliło sobie w skroń. Najgorsze spotkało nas jednak po zwycięstwie... Kraty, obelgi... poniżenie. W synów już nie wierzę, wnukowie jednak... mój wnuk odda pokoleniom prawdę. Wskaże kto naprawdę czyim był zaplutym karłem, bo takie jest prawo historii... Turkuć przerwał, popatrzył na kolegów. Jacek wyciągnął rękę po gazetę. W wantach „Nieba” wiatr pohukiwał jakoś dostojnie i głucho. Pod czerepem dykciaka zapanowała cisza. – Masz rację Turkuć, to jest wielki testament – powiedział Jacek z nieukrywaną powagą. 52 Rozdział XIV APEL Pani Miłosławska była osobą bardzo aktywną. Chłopcy pamiętali ją jeszcze z klas młodszych, kiedy z wielkim zapałem organizowała uroczyste rocznice. Gdy Jacek i Marek chodzili do szóstej klasy, zawsze w kwietniu, a potem w październiku lekcje języka polskiego przebiegały w atmosferze przygotowań do uroczystości l Maja lub kolejnej rocznicy Wielkiej Rewolucji Październikowej. Ostatnio coś jednak zmieniło się na języku polskim. Zeszłego roku w pochodzie pierwszomajowym uczestniczyła tylko delegacja szkoły, za to na drugi dzień działo się coś, co jedynie można porównać z trzęsieniem ziemi. U dyrektora zjawił się milicjant, oznajmiając, że kilku uczniów z ówczesnej klasy ósmej brało udział w nielegalnej manifestacji pierwszomajowej. Od lat bowiem w Gdańsku uroczysty pochód, w którym uczestniczyły szkoły nie był pochodem jedynym. Gdy więc w ubiegłym roku pani Miłosławska uczyła swoich recytatorów radosnych, a jednocześnie bojowych strof Majakowskiego, ktoś zapytał dlaczego, skoro wszyscy tak się cieszą, jest ten drugi pochód, na który nie wolno nawet patrzyć. Pani Miłosławska rozgniewała się. – Takie awantury organizują wichrzyciele, wy nie powinniście się nawet tym interesować. – Pochód to awantura? – zapytał Fela. – Ty Marek nie bądź taki przemądrzały... Awantura! Właśnie awantura! – niemal krzyczała pani. – Myśmy jednak chcieli wiedzieć coś więcej, bo mój starszy brat... – zaczął ktoś z ósmej. – Słyszałam! Twój brat doczeka się kryminału! – przerwała ostro pani. – Pora skończyć z tymi burdami. Wy niewiele pamiętacie, był stan wojenny, przeżyliśmy wszyscy trudne chwile... – no i wtedy wstał Andrzej z ówczesnej ósmej klasy. – To nieprawda proszę pani, trudne chwile przeżyła moja matka... Ojciec był internowany, pamiętam wszystko. On nie był i nie jest wichrzycielem, chciał, żeby lekarze i nauczyciele zarabiali więcej, żeby każdy mógł mówić co myśli, żeby w szkołach uczono prawdziwej historii. Ojciec pisze książki, artykuły do prasy zagranicznej, nie jest wichrzycielem! – Andrzej usiadł i w sali zapanowała głęboka cisza. – Słyszałam o twoim ojcu – powiedziała po chwili pani Miłosławska. – To nie jest temat na lekcję języka polskiego. Wracamy do rzeczy. Ty Teresa, w tym majowym wierszu, musisz położyć akcent na piękno przyrody, uwypuklić rozbudzoną już i rozkwitającą wiosnę... Nastrój radosny, nastrój dziewczyno! No i po wizycie milicjanta, który zawiadomił szkołę, że grupa jej wychowanków brała udział w nielegalnym pochodzie, rozmowę z winnymi przeprowadził osobiście dyrektor. Zanim jednak do tej rozmowy doszło, na przerwach mówiło się o rzeczach najgorszych. Podobno wszyscy, których milicjanci zapisali, mieli być usunięci ze szkoły. Miało też odbyć się ogólne zebranie potępiające ten „wybryk”. Potem sprawa przycichła. Dopiero po kilku dniach dyrektor poprosił całą piątkę „wichrzycieli” do gabinetu, kazał wszystkim usiąść w fotelach, co już nie zgadzało się z przewidywaniami sceptyków. Na pytanie po co tam poszli, odpowiedział Fela. 53 – Panie dyrektorze, zapytaliśmy panią polonistkę, gdy uczyła nas pierwszomajowych wierszy, co dzieje się na tym drugim pochodzie, co oni tam wyprawiają, że ich milicja rozpędza. Pani powiedziała, że nie powinniśmy się nawet tym interesować. Jak się nie interesować, skoro to ciekawe. Tośmy poszli popatrzeć. Milicjanci nas zaraz złapali, spisali szkołę i przepędzili do domu... Co myśmy zrobili złego? Chcemy wiedzieć, dlaczego są dwa pochody, dlaczego dorośli mówią, że w szkole uczą nas nieprawdy o ostatniej wojnie, fałszywej historii, chcemy wiedzieć, czy to prawda... Potem zabrali głos ci z ósmej klasy. Dyrektor przeszedł się po gabinecie. – Nie powinniście tam chodzić, bo ten drugi pochód jest nielegalny, może być rozpędzony, może być wokół niego bijatyka. Wy macie głowy bardziej miękkie niż dorośli, którzy chcą je nadstawiać – zażartował dyrektor. – Może stać się wam krzywda, dlatego o tym rozmawiamy. Burza wyraźnie przeszła bokiem. Na drugi dzień po rejsie do Zatoki Milczących Żab na języku polskim była mowa o II wojnie światowej. Turkuć zapytał panią Miłosławską o wydarzenia na wschodzie w roku 1939. Pani powiedziała, żeby Turkuć poprawił trójkę minus z matematyki i dodała, że ze wschodu przyszło wyzwolenie i tylko o tym powinniśmy pamiętać. – Ona ci powie tyle, ile ma w książce, a jeżeli w książce jest kłamstwo, prawdy się nie dowiesz – powiedział Vasco do Turkucia na przerwie. – Ale ja muszę wiedzieć jak było, sam powiedziałeś, że to testament. Turkuć teraz traktował sprawę bardzo poważnie. Vasco klepnął go w ramię. – Wszyscy musimy! Gdyby ta prawda była zapisana w książkach i gdybyśmy dostawali dwóje za to, że jej nie znamy, nie umiemy jak matmy, nie musielibyśmy, a tak musimy. Wiesz co? Weźmiemy te gazety i pójdziemy do Pana Fikcji. A przedtem pogadaj ze starym. – Ze starym? – wzruszył ramionami Turkuć – gadałem. Mówi, że jeszcze nie wiadomo, jak będzie i nie trzeba się wychylać. Obiecał, że jak będę miał czwórkę z matmy, to weźmie mnie do Bułgarii, bo wybiera się na wczasy zahandlować zielonymi. Ryngraf wsadził do puszki z bransoletkami i już nie mówi o wartościach niematerialnych. Jak go zapytałem kiedy jedziemy na grób dziadka, powiedział, że dał komuś forsę, żeby mogiłę sprzątał. Ale mój stary też był w partyzantce. W powstaniu nosił listy, miał dziesięć lat, widziałem opaskę, chlebak pocztowy... Kiedy raz o tym opowiadał, mało nie oberwałem, bo zapytałem, że jeżeli tato nosił czapkę z orzełkiem w powstaniu, to czemu na wycieczce z Kazkiem w Rzymie wrzucał na pośmiewisko orzełki do automatów. A stary jak nie fuknie, że gówniarz jestem. A potem powiada – kiedyś opowiem ci historię dziadka, on zmądrzał za późno i załatwili go zdrajcy, ja się już ogłupić nie dam. Dziadek miał rację, że na synów nie ma co liczyć. Pan Fikcja obejrzał plakat i zagłębił się w lekturze pożółkłych gazet. Jacek odmierzał listewki na greting, Fela pucował półkluzy na dziobie. Turkuć jako jeszcze żeglarz neofita mył pędzle w rozpuszczalniku. Literat długo studiował szpalty starych gazet. Gdy skończył milczał długo, jakby nie wiedząc, co powiedzieć oczekującym wyjaśnień chłopcom. – Pamiętajcie, że gdy zwyciężają zdrajcy, giną bohaterowie. Dopiero po latach oddaje im sprawiedliwość historia... – powiedział wreszcie, nie ukrywając wielkiej powagi. – To twój dziadek był bohaterem, a jego oprawcy zdrajcami, sprzedajnymi karłami obcego mocarstwa... – Taaak... – powiedział jakby jedynie do siebie Turkuć. – Historia zawsze przynosi prawdę? – zapytał Fela. Pan Fikcja zastanowił się, myślał, nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. – Chyba tak – powiedział wreszcie. – W Rzymie kronikarze zapisywali tylko to, co życzył sobie Cezar. Historia taka upadała jednak wraz ze śmiercią Cezara. Potem mimo, że świadkowie prawdy dawno pomarli, w księgach pojawiały się prawdziwe opisy zakłamywanych przez lata zdarzeń. Cezarzy bogowie, stawali się tyranami... Historia nie przynosi chwały tyranom ani tym, którzy chcą ją zakłamać przeciw swoim ojcom... 54 Turkuć i Jacek pochylili się nisko przy dyszlu, wózek grzązł w miękkim podłożu alejki. Ciotka Fela popychał dziwny wehikuł z tyłu. Graha niosła pęk kwiatów, które wiatr rozwiewał jej w rękach. – To tu... – zatrzymał się Turkuć. Grób był zarośnięty i zaniedbany, krzyż pochylony, tabliczka zatarta. Jacek wyciągnął z wózka łopatę i grabie. Turkuć z Grahą pochylili się i garściami zaczęli wyrywać chwasty. Ciotka wyciągnął posiniały krzyż i czyścił go papierem ściernym, a potem wyjął puszkę jachtowego lakieru bezbarwnego i starannie malował pojaśniałe drzewo. Jacek na odświeżonej mogile układał z białych, przywiezionych z jeziora kamyczków Krzyż Virtuti Military. Gdy słońce pochyliło się ku zachodowi, stara zaniedbana mogiła wyglądała dostojnie. – Baczność! Na prawo patrz! – zakomenderował Jacek. Grażyna i Ciotka Fela wyprężyli się jak struny. Turkuć wyjął stary pożółkły papier, rozwinął go i przyłożył doń zapałkę. Płomień objął brzeg afisza, wędrował w górę, ku pokracznej postaci odrażającego karła. Zwinęły się i czerniły w ogniu wielkie litery haniebnego napisu. Papier upadł na ziemię, ogień objął jego szczątki... Podmuch rozniósł je między mogiłami bez śladu. Jacek podniósł rękę, salutował krzyżowi. 55 Rozdział XV NIEWIDZIALNY ZNAK Dzień rozdania świadectw, od chwili przebudzenia, do chwili dotknięcia niewielkiego arkusza, na którym poświadczony jest trud wkuwania i porannych pobudek, to zawsze dzień niezwykły. Wiadomo przez cały rok, że przyjdzie, a jednak coś ściska serce i nie chce się wierzyć, że to już, że właśnie zadzwoni dzwonek po raz ostatni i nastąpią dni wakacyjnej przygody. Na boisku panował gwar, czerwcowe słońce wstało wcześnie, grzało z wysoka zapowiadając upał... A więc żegnaj szkoło... Rozsypią się drogi po świecie, każdy pójdzie w swoją stronę. Po wakacjach nie spotkają się już tu dobrzy znajomi, niegdyś zerówkowe szkraby. Tutenchamon rozdając świadectwa był inny niż zwykle, żegnał na zawsze swoich wychowanków. Gdy było już po przemówieniu dyrektora i pożegnaniu nauczycieli matematyki, historii... chemii, przeszedł się między rzędami ławek i stanął przed klasą. Oznaczało to, że stało się coś ważnego, rok szkolny nie był jednak jeszcze skończony. Na korytarzach ucichło, gwar za oknem oddalał się jak odchodząca burza. W klasie panowała cisza. – Kasi zdjęto opatrunek... nie odzyskała wzroku – powiedział Faraon. Cisza zastygła w powietrzu. – Otrzymaliście świadectwa, wasza klasa jest wzorem, macie same czwórki i piątki. Ja otrzymałem nagrodę, ale gdyby Kasia nie wpadła w nerwicę... efekt zabiegu mógł być inny. Na waszych świadectwach pozostał niewidzialny znak. Jeżeli nawet po latach weźmiecie do ręki te dzisiejsze piątkowe cenzury, a ja pismo z gratulacjami, zawsze przypomni się nam... Ślepa Kura... Tutenchamon wstał i wyszedł z klasy. W ławkach pozostały zastygłe postacie, potem wybuchła wrzawa. Artur i Andrzej podchodzili wolno do Beczki Józka. Józek wbił się w oparcie ławki, skurczył, zmalał, był blady, usta mu drżały. Jacek też wstał, pierwszy podszedł do Józka. Beczka śledził każdy jego ruch. Artur i Andrzej nadal podchodzili wolno do Beczki Józka, ciskali złe spojrzenia. Jacek zagrodził im drogę. – Wszyscy mamy znak na cenzurach... chcielibyście zetrzeć swój, rozprawiając się z Beczką? Dwaj mściciele zatrzymali się w miejscu, stali nie wiedząc co czynić. Piękna zaszeleściła plastykową reklamówką, wrzuciła coś do niej, wstała i pośpiesznie ruszyła ku drzwiom. Turkuć podniósł się z miejsca, stanął jej na drodze, obok stanął ktoś drugi, a potem trzeci. Piękna zatrzymała się przed tym murem. – Czego... czego chcecie? Ja... ja... – jąkała się. Mur nie drgnął, nikt nie powiedział słowa. Piękna odwróciła się, obeszła rząd ławek, znalazła wolną drogę ku drzwiom przy ścianie, przeskoczyła ławkę i ruszyła tamtędy. Przystanęła, spojrzała na klasę. Jacek ciągle stał między Józkiem Beczką, a tymi dwoma z opuszczonymi ramionami. Zwrócił się do Izy. 56 – Jeżeli będziesz myśleć o swoich piątkach... pamiętaj, że nie mogłaś pójść prosto do drzwi... Zapamiętaj jak wychodziłaś z tej szkoły, Piękna... – powiedział Jacek do dziewczyny, która właśnie nacisnęła klamkę. Vasco zapukał delikatnie, potem energicznie. Dopiero po chwili dały się słyszeć kroki i rozległ się cichy szczęk zasuwki. Pani Maria była przygarbiona, miała poczerwieniałe zapadnięte oczy. Stała chwilę bez ruchu. – My do Kasi – powiedział Jacek. Kobieta usunęła się robiąc miejsce w drzwiach przybyłym. Kaśka siedziała w fotelu okryta pledem. Jacek spostrzegł, że u jej stóp leży biała laseczka i coś chwyciło go za gardło, czul skurcz, chciał coś powiedzieć, ale głos nie był mu posłuszny. Rzucił okiem na Turkucia, który też pobladł, mrugał oczami i nie należało liczyć na jego pomoc. – Ty, Jacek? – zapytała Kaśka. – Ja z Turkuciem, cała zgraja chciała się tu zwalić, ale deszcz i nabłociliby – powiedział Jacek, dziwiąc się, że wyszło mu to dość naturalnie. – Siadajcie, mamo daj im tortu i zrób herbatę. – Głos Kaśki był niemal zwyczajny, jak wówczas gdy dziękowała za wizytę w szpitalu. – Zjecie przynajmniej słodkiego – mówiła dalej. – Jestem dopiero trzy dni w domu, a tortów i mazurków dostałam z dziesięć... od sąsiadki z dołu, od sąsiadki z góry, od pani, u której kiedyś uczyłam się angielskiego... mówię wam, słodkie życie się zrobiło... Świadectwo przynieśliście? Czytajcie te moje trójczyny. Kaśka uśmiechnęła się dziwnym grymasem w kącikach ust. Oczy jej zakryte były wielkimi okularami o przyciemnionych szkłach. – Trójczyny, masz same piątki dziewczyno! – podniósł głos Jacek. – Piątki? Na osłodę jak torty... – mruknęła Kaśka raczej do siebie niż do gości. – Poczucie humoru ci dopisuje, nie pękasz Kacha. Pani Maria przyniosła herbatę w filiżankach i po sporym kawale czekoladowego tortu. – A ty nie jesz? – zapytał Turkuć. – Nie mogę już patrzeć na torty. – Dobrze, że my nie przynieśliśmy ciastek. Od nas masz co innego, żeglarko. – Żeglarko? – poruszyła się w fotelu Kaśka. – Tak... wiesz co to jest? – Jacek wyjął zwinięty w rulon dokument. – Nie wiem Vasco, ja widzę tylko trochę światła i trochę cienia, takie kontury... Ślepa jestem... ślepa, nie kura, a dziewczyna... Wiecie co to znaczy chłopaki? – powiedziała Kaśka też jakoś zwyczajnie, jak by mówiła, że ma katar albo anginę. Jacek wiedział, że jeżeli miałby coś teraz powiedzieć, to pocieszający frazes zabrzmi żałośnie i nie będzie miał żadnego sensu. – Dasz radę, jesteś mocarna i masz kumpli Kacha – przyszedł mu w sukurs Turkuć. – Kumpli? Klasa końcowa, rozpadła się, ludzie ruszyli w świat... Nawet tego nie mam, wszystko trzeba zaczynać od początku – powiedziała Kaśka. – Nie masz czego żałować... Kacha, rozpadła się klasa no i dobrze – powiedział Turkuć. – Nie wiesz co jest w tym dokumencie? – wrócił do sprawy Jacek. – Chyba to, że cała klasa zafunduje mi wielki oblany czekoladą makowiec i skrzynkę pomarańczy – powiedziała Kaśka uśmiechając się kącikami ust w sposób nieco inny niż dotychczas. – Nie Kacha, przysięgamy ci, że nigdy od nas żadnych cukierków ani ciastek nie dostaniesz. A to jest dokument okrętowy, w którym zapraszamy Ciebie na wielki rejs. – Mnie na rejs? Ja przecież... – Ty nic „przecież”... Ty Kacha wyszłaś z dołka, nie jesteś na denku, nigdy nie miałaś tylu przyjaciół i to nie dla tego, że żal. Dlatego, że dajesz sobie radę. Więc popłyniesz z nami. I 57 powiem Ci jeszcze jedno... Atlantyk przepływali już różni ludzie, na różnych rzeczach, a Ty przepłyniesz go w ciemnych okularach. I nic, że to niemożliwe, bo jeżeli nie przepłyniesz, to napiszesz książkę o takiej, która przepłynęła. Tyle, że musisz się ciut na tym znać, jesteś wygrana Kacha. Kaśka wyciągnęła rękę do Jacka. Podszedł do niej, wziął ją za ramiona, potrząsnął, przygarnął. – Jesteś wygrana. Na tym papierze narysowany jest delfin. Przysięgamy Ci na tego delfina, że jesteśmy twoi kumple do starości. Grymas przyklejony do kącików ust Kaśki znikł, twarz dziewczyny wypogodziła się. W drzwiach stała mama Kaśki, niosła jakieś kruche ciastka. 58 Rozdział XVI KIT... I oto nadszedł długo oczekiwany dzień. Budowa jachtu była skończona. Na potężnych kozłach stał oparty burtami i balastem piękny kadłub słupa. Graha pucowała wnętrze do wielkiego połysku. Jacek i Ciotka przy pomocy filcu założonego na elektryczną wiertarkę przecierali metalowe knagi, półkluzy i kabestany. Pan Fikcja dokonywał remanentu ściągaczy, szekli, bloczków i całego ruchomego osprzętu, który przed wodowaniem powinien znajdować się w pełnym komplecie. Problemem stało się wyprowadzenie kadłuba z hangaru. Wielki dźwig nie mógł bowiem wjechać do ogrodu i hangaru, w którym budowany był jacht. Pan Fikcja mierzył, myślał, główkował, wreszcie wsiadł do samochodu i odjechał. Powrócił sporym mikrobusem wypełnionym młodymi ludźmi. Przyszli jeszcze jacyś sąsiedzi. – W jedności siła – cieszył się budowniczy. Dalej sprawy potoczyły się szybko. Kadłub znalazł się na platformie, a potem w przystani. Tu dźwig przeniósł jacht na wózek. Bosman zwolnił stopery, wózek ruszył po pochylni i kadłub „Otago” zakołysał się na wodzie. Pan Fikcja zarządził, że chrzest będzie skromny. Wielkie statki poddawane są temu ceremoniałowi przed opuszczeniem na wodę, przy czym matka chrzestna rozbijając butelkę szampana o dziób wygłasza słynną formułę, aby statek płynąc po morzach i oceanach sławił honor polskiego stoczniowca i marynarza. Chrzty jachtów bywają różne. Ten miał odbyć się na wodzie, po postawieniu masztu i zawieszeniu gali banderowej. Wiadomo było powszechnie, że literat upatrzył sobie Ciotkę Felę na odtwórcę głównej roli w filmie. Co prawda, ostatecznie o obsadzie ról jak zwykle miał zdecydować reżyser, ale Fela nadawał się na zwycięskiego żeglarza wybornie. Jacek z Grahą zauważyli nawet u przyszłego aktora pewne zmiany... Ciotka zaczął się regularnie czesać, dobierał spodnie i bluzy do koloru, no i w pewnym momencie zaczął mówić okrągłymi literami... „ą”, „ę”... proszęę, dziękujęę... bezwzglęędnie, owszem. – Zaniepokoiło to całą paczkę i ktoś wytłumaczył wschodzącemu gwiazdorowi, żeby nie pajacował. Wszyscy też czekali z wielkim zainteresowaniem na chwilę, gdy scenariusz miał być przedstawiony „wysokiej młodzieżowej komisji”. W niedzielę Pan Fikcja kupił tuzin świeżutkich ciastek, zaparzył herbatę i przystąpił do prezentacji dzieła. „Komisja” słuchała w skupieniu. Bohaterem filmu był uczeń ósmej klasy... Trochę niesforny, ale pracowity. W filmie mieli królować pan i pani, którzy kochając dzieci służyli im pomocą i dobrą radą w każdej sytuacji. Był też ułomny, kulawy chłopak, którego klasa otoczyła opieką. Ambicją wszystkich było, aby kaleka czuł się dobrze, aby mimo nieszczęścia był szczęśliwy. Nikt nigdy nie zrobił aluzji do jego ułomności, bo tego wymagały zasady koleżeństwa i delikatności. Był też instruktor zawodu, który poświęcając szczęście osobiste, zerwał z niedobrą narzeczoną, biorąc do swojego domu chłopca, którego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Główny bohater otrzymał za postępy w nauce i wzorową 59 postawę, doroczną nagrodę dyrektora szkoły i wyjechał na obóz do Czechosłowacji, żegnała go machając chorągiewkami cała klasa. – Kit... – mruknął Jacek do Ciotki Feli, gdy po skończonej lekturze i krótkiej dyskusji szli do domu. – Czego chcesz, film jak film. Starzy w porządku, a łebki mają słuchać – wzruszył ramionami Ciotka. – Ale tam za dużo dobrego, sam miód. I chcesz grać lizusa? – Jacek był niepocieszony. – A czego mam nie grać – napuszył się Fela. – Widziałeś, żeby w kinie była sama prawda? Chodzi o to jak powinno być, a nie jak jest. Film to szkoła, wzór. – Jacek szedł chwilę w milczeniu. – Kit! – powtórzył z naciskiem. – Fajny chłop z Pana Fikcji, ale prawdy od niego świat się nie dowie. „Otago”, a on niby Conrad, kapujesz Fela... Nafukane to wszystko i dęte. – Monumentalnie...! – przytaknął Fela i chłopcy szli dalej w milczeniu. Od czasu przeczytania scenariusza i wypowiedzi „aktorów” oraz Grahy, że no... owszem, fajne... – Pan Fikcja zmienił się jednak. Przestał mówić o scenariuszu. Wypytywał za to, co w szkole, dlaczego Jacek rozmawia z kościotrupem, a dowiedziawszy się o Kaśce i jej przezwisku zapragnął ją poznać. Ostatecznie dołożyła mu Graha. – Oni się z tego śmieją – powiedziała, gdy przyszła do hangaru wcześniej i chłopców jeszcze nie było. – Z czego? – aż podskoczył Pan Fikcja. – No, z tego filmu... – Co?! Co ty mówisz?! Nie rozumiem, Graha? – Wie Pan co, ja nie będę kluczyć, nawijać, myślę, że trzeba powiedzieć prawdę, to będzie taki film jak inne, a myśmy wierzyli, że pokaże Pan prawdę. – Jaką prawdę? Co Ty mówisz Graha? – Literat był zaskoczony. – Zwyczajną prawdę, że ślepnącą dziewczynę popycha się na oczach nauczycieli, że nasi starzy nie mają dla nas czasu, że kłamią... fałszują historię. Gdy pan wchodzi, oni milkną, nie chcą robić poruty, że jest inaczej niż w tym scenariuszu. Zapadła cisza. Pan Fikcja zastanowił się głęboko, milczenie w wielkiej szopie było długie. Olbrzymi dziób nie zwodowanego jeszcze wówczas jachtu, wisiał nad głową literata, dalej piętrzyły się stosy desek, arkusze sklejek i puszki z farbami jak kolorowa mozaika. – Co to za historia z tą ślepnącą dziewczyną? – zapytał już innym tonem Pan Fikcja. Graha spojrzała nań uważnie. – Z Kaśką? Słabo widziała, ale tak jej dali, że całkiem oślepła. Fokus pokus karuzela... Ślepa Kura! Sowie Oczy! Kaleka w szkole to popychadło. Taka jest prawda, proszę Pana. Jacek za tą Kaśką stawał, to oberwał i nikt mu tego nie odbierze. – I nie ma kogoś, kto by... – Jest... – przerwała literatowi Grażyna. – Jest w ich szkole dwóch, Pan Todys, kościotrup w gabinecie biologicznym i jakiś nowy, nazywają go Faraon. Ale niech Pan nie mówi, że to wszystko wypaplałam. Fela twierdzi, że życie życiem, a film i książka, to co innego. W książkach musi być bujda. U wejścia do szopy rozległy się kroki, nadchodzili Jacek i Ciotka Fela. Graha pilnie zaczęła zszywać róg jachtowego materaca. Pan Fikcja nie udawał, że pracuje, patrzył gdzieś w przestrzeń. 60 Rozdział XVII OSTATNI WIR Od rozmowy z Grahą minęło kilka dni. Jacht został zwodowany i Pan Fikcja zaczął przygotowania do sezonu. Słowa dziewczyny nie dawały mu jednak spokoju. – Oni się z tego śmieją... Wszystko jest inaczej... Kaleka w szkole to popychadło – myślał Pan Fikcja. – Oni sami nie wiedzą, czego chcą. Ja w ich wieku traktowałbym możliwość zagrania w takim filmie jako życiową okazję – ciskał się w duchu literat. – Łaski nie robią, stu innych znajdę. Smarkacze! Znajdę innych... ale czy takich?... No i Pan Fikcja pojechał do przyjaciela, który od lat był niewidomy i miał wielką „bibliotekę” na kasetach. Wybrał kilka dobrych książek do słuchania i pojechał na tę wizytę. Okazało się, że trafił w dziesiątkę. Cała cukiernia pełna najwspanialszych marcepanów nie sprawiłaby Kaśce takiej radości jak magnetofonowe „książki”. Na drugi dzień literat pojechał do parku, gdzie Tutenchamon biegał na przedwieczornym treningu. Nauczyciel początkowo zdziwiony był, że popularny pisarz odnalazł go w lesie, cóż mogło sprowadzić doń takiego gościa. – Scenariusz, który ostatnio napisałem, skrytykowali pańscy uczniowie, szukam więc o nich prawdy... – przystąpił do rzeczy po krótkim powitaniu Pan Fikcja. – To pędziwiatry, swoje poglądy już jednak mają – uśmiechnął się nauczyciel. – Właśnie, budowali ze mną jacht, a gdy zaprosiłem ich do pływania, nie mogą rozstać się ze swoim starym dykciakiem... – „Kawał Nieba” to ich azyl przed nami, nie zamienią go na niego, niech się pan nie łudzi. Słyszałem, że odwiedził pan Kaśkę. Bardzo dobrze, dziewczynie potrzebne są dobre wrażenia. – Właśnie, „szpiegujemy”, kto zamieszany jest w podrzucenie do szpitala odtwarzacza. Postanowiliśmy wyjaśnić tę zagadkę. Przyznam, że ja podejrzewam pana – powiedział literat. – Pisze pan kryminał na motywach tego zdarzenia? Zapewniam, że to nie ja. Wierzę, że pański scenariusz będzie prawdziwy. Oni mają dość kitu... Starzy cacy i dokoła jest wszystko fajnie... Kiedyś przyszli do mnie i pytają, dlaczego uczymy ich zafałszowanej historii... – Mnie też o to pytali – literat zamyślił się. Ci z jego filmu nie mieli takich problemów. Faraon przyglądał się uważnie pisarzowi. – Widzi pan, jeżeli już teraz nie będziemy stawiać im dwój za to, że nie wiedzą tego co jeszcze niedawno ukrywaliśmy przed nimi, nasze pokolenie zostanie takie zakłamane i sprzedajne do końca. – Byłem u Czarka, byłem u Beczki, to wszystko inaczej wygląda, niż myślałem. Jeszcze nie wiem co będzie z moim scenariuszem – uśmiechnął się kwaśno Pan Fikcja wyciągając rękę na pożegnanie do Faraona. Gdy później Kaśka dowiedziała się od literata, że magnet nie pochodzi od Faraona, w pokoju zapadło milczenie. Grające za ścianą radio mąciło tę ciszę. Przed domem ktoś uruchomił silnik samochodu, na wyższym piętrze trzasnęły drzwi. Kaśka słyszała to wszystko bardzo wyraźnie. Coś sobie kojarzyła, coś przypuszczała. 61 Mama Czarka uchyliła drzwi, dopiero po chwili otworzyła je dalej. Ubrana była w szarą suknię, włosy miała spięte w mały koczek. Była nieufna. W mieszkaniu stało kilka niezbędnych sprzętów. Uchwyciła spojrzenie gościa. – Zabrali wszystko... zabrali – powtórzyła. – Więc chciał pan rozmawiać z Czarusiem... On jest u stryja na działce, budują tam altanę. Może dobrze, gdyby pan z nim porozmawiał. On nie chce nic mówić. Ojca też nie chce nawet widzieć, nie myśli o żadnej szkole. Na egzamin do liceum nie poszedł... mówi... że... że... – matka Czarka odwróciła twarz, ukryła ją w dłoniach. Na polanie nad jeziorem, przy rozpoczętej budowie małego domku Czarek przycinał stolarską piłką sosnowe deski. Zobaczywszy literata odwrócił się i chciał odejść. – Czego pan znowu chce? – warknął. – Przyszedłem pogadać... – Pan Fikcja usiłował stworzyć niekrępującą atmosferę, nie było to łatwe. – Że co? – wzruszył ramionami Cezar. – Dlaczego się złościsz? Co ja ci mogę zrobić złego? Szkołę skończyłeś, ja jestem zupełnie obcy, prawie nieznajomy, chcę porozmawiać i tyle. – Rozwaliłem im ten wrak, bo mi się tak podobało, może jeszcze bardziej rozwalę – Czarek był przekonany, że literat przyszedł w sprawie łodzi. – Nie o to chodzi... – Więc o czym mamy rozmawiać? – O Kaśce... – A co ja mam do Kaśki, oślepła całkiem i tyle. Nie od naszych żartów oślepła, chora była. – Czarek przysiadł na desce, literat gdzieś obok. – Myślałem, że interesuje cię jej zdrowie, zapraszałeś ją... – To było dawno... wszystkich zapraszałem, jedli, brali, oglądali filmy, a teraz... teraz... „Złodziejski Plemnik”... tak mnie nazywają. A co ja zrobiłem, co im ukradłem? Co zabrałem? Tym żeglarzykom zrobię dziury w łodziach, niech się potopią. – Chciałbym się dowiedzieć, czy to ty byłeś u Kaśki w szpitalu i przyniosłeś jej kwiaty? – zapytał wprost Pan Fikcja. Czarek spojrzał nań jakoś z ukosa. – Ja u Kaśki? W co mnie chcecie wrobić? – W nic, pytam bo ktoś... – Ja mam swoje kłopoty. To mnie zabrali wszystko, nie Kaśce, rozumie pan? Mnie okradli z całego sprzętu, który był mój. Mój! Zabrali, wynieśli... Wszystko straciłem i miałbym Kaśce nosić prezenty, dlatego, że ona teraz jest górą... – Ona nie jest górą, ona nie widzi – powiedział twardo literat. – To jej sprawa, że nie widzi. Ale w tym, co było w szkole, jest górą, a ja... ja... – Ty straciłeś wszystko? – wzruszył ramionami Pan Fikcja. – Nic nie straciłeś, bo nie miałeś. Tylko wydawało ci się, że masz. Nie kiwnąłeś palcem, żeby to mieć, przyszło samo do ciebie. Bez najmniejszej zasługi to miałeś i bez żadnej winy straciłeś. Były magnetofony, motorynki, video... i puste miejsce na tego, kto to miał... Tak było, Czarek. – Frazesy – mruknął zdetronizowany Cezar. – Literat też musi truć jak belfer? Ja nie mam czasu. – Nie denerwuj się, nie jestem wrogiem. Jacek, żeby nie wiem co mu zabrać, będzie zawsze kapitanem Vasco da Gama... Nie chciałbyś mieć czegoś takiego, czego naprawdę zabrać nie można? – Farmazońskich frazesów nie lubię – warknął Czarek, głowę miał zwróconą w bok, patrzył na jezioro, potem na czubki swoich butów. – Nie lubię! – powtórzył, ale jego głos jakby się załamał.... – Coś takiego mieć, czego nie można stracić... – mruknął i odszedł zostawiając literata samego. 62 Pan Fikcja idąc ulicą między starymi drzewami, rozglądał się za znajomą już kamieniczką. Gdy ją odnalazł, wszedł do klatki, zapukał do drzwi. – Ach to pan, proszę bardzo – ucieszyła się mama Beczki, odganiając ujadającego ratlerka. – Jeżeli można... – skłonił się literat. Zza drzwi od kuchni wyjrzał Beczka. – Dzień dobry, co się stało? Coś z Kaśką? – Może i z Kaśką – uśmiechnął się literat. – Proszę, niech pan wejdzie. – On coś zrobił ? – zapytała matka. Beczka patrzył wyczekująco na gościa. – Przyszedłem, Józek, z prośbą. W detektywa chcesz się zabawić? – W detektywa? Tropi pan kogoś? – Tak, tropię... – Jakiś wir? – Tak, piszę kryminał, potrzebne mi są pomysły. Ktoś był u Kaśki, przyniósł magnet. Dużo pieniędzy musiał wydać na kwiat dla niewidomej. Kto to mógł być, nie kapujesz? – Mnie pan pyta? Ja przecież ją przezywałem. – Czarek mówi, że to jej sprawa, on stracił więcej... tak uważa. – Wiem, był tutaj, chciał odebrać to, co kiedyś od niego kupiłem. Powiedziałem, żeby zmykał, bo psem poszczuję. – On został sam, ma pretensje do wszystkich... zostawiliście go w biedzie. – Bo gryzie jak rozszalały ratler. Skacze do oczu, wypomina każdy kęs, a wszystko było kradzione, kombinowane. – Nie wasza sprawa. Czarek nie może odpowiadać za swoich starych – powiedział kwaśno literat. – Ale puszy się, Ave Cezar... kazał pełzać, bo miał, a my nie mieliśmy. – Józek zmienił się bardzo, zawsze chytre, rozbiegane jego oczy stanęły jakby w miejscu, patrzyły spokojnie na gościa, nie uciekały w bok jak kiedyś. – Myśleliśmy z Kaśką, że to on był w szpitalu. Pojechałem do Czarka. To chyba nie on – powiedział literat. Józek nie odpowiadał, milczał. Teraz jednak patrzył gdzieś w bok. – Siostry szpitalne nie wiedzą, Kaśka nie wie. Ktoś przeszedł przez bramki, stróżówki. Kaśka mówi, że chciała krzyczeć, bo czuła tego, kogo zawsze się bała... To byłeś ty Józek? – zapytał wreszcie wprost literat. Beczka milczał. – To prawda? – naciskał pan Fikcja. Józek nadal milczał. – Słuchaj chłopie... nie chodzi o ciebie, o Kaśkę, o szkołę... ty wiesz, jak pisze się książkę, Józek? – To ja niby teraz nie jestem oskarżonym, tylko świadkiem w swojej sprawie – uśmiechnął się Beczka. – O właśnie, trafiłeś w dziesiątkę. Więc ty byłeś u Kaśki? Mógłbyś puścić parę dlaczego? Skąd miałeś tyle forsy? Józek spuścił głowę, patrzył w ziemię, jakby miał się przyznać do nowego wiru. – Wolałem zanieść Kaśce. niż oddać Czarkowi. Proste, nie?! – prawie warknął. W pokoju zapanowała cisza. – Opchnąłem kolarzówkę i magneciak, poszedłem. Chciałem jej powiedzieć, że to był tylko wir, zabawa... nikt nie przypuszczał, że ona... ona... Potem Martyna mnie pyta, czy jak by była chora, to bym ją przezywał Ślepa Kura, popychał fokus pokus karuzela... myślę pójdę, pogadam... – Józek umilkł. Po chwili podjął znowu – I poszedłem, patrzę, ona w tym bandażu, taka inna. Odsłoniłem twarz, ale ona zrywa się z miejsca. Zostawiłem, co przyniosłem i uciekłem. Nie ma o czym truć, proszę pana. 63 – Nikomu nie powiedziałeś, że tam byłeś? – zapytał literat. Józek wzruszył ramionami. – A komu miałem mówić?... żeby mi znowu wtłukli? Wszyscy ją przezywali, a teraz nie ich wina. Tylko Beczka był zły... Beczka, nie oni. Literat wyciągnął rękę do Józka – Nie pękaj Beczka, wylazłeś na górkę. A teraz wskakuj w kurtkę, bo wiatr duży. – W kurtkę, po co? – Jedziemy na spacer. – Gdzie? – Zobaczysz... Na przystanku Józek spojrzał na literata – Bo wie pan, ten Jacek, on w szkole najlepiej lubił gadać z kościotrupem, w biologii. Raz słyszałem ich rozmowę i właśnie wtedy pomyślałem, jaki on ma interes, szeleścić pergaminem, bronić Kaśkę po to żeby gadać o tym do trupiej czaszki. No i jak poszedłem do tego szpitala, też opowiedziałem truposzowi... nie było komu. Oni mnie przepędzili, dali kopa. Pani Miłosławska mówi frazesy. Faraon fajny, ale był po ich stronie... Kaśka siedziała w fotelu w ciemnych okularach i robiła sweter na drutach – Mamo, daj ciasto z makiem, pan lubi. – Przyprowadziłem gościa, zgadnij kogo? – oznajmił Pan Fikcja. – Co ma zgadywać, nie zgadnie. To ja Beczka... – powiedział Józek. Kaśka poruszyła się, schowała głowę w ramiona, zrobiła gest jakby chciała zakryć twarz, opanowała się jednak. Uniosła głowę, milczała. – Kacha... ja bym tu nie przyszedł, ale skończyliśmy budę. Jak by cię trzeba było zaprowadzić do sklepu, póki nie masz psa, to ja Kacha, za ten wir, zawsze... kapujesz? Kaśka milczała. Józek postąpił krok do przodu, potem drugi, stanął, cofnął się, znowu postąpił do przodu, wrócił gdzie był, gdy przyszedł. – Nikt nie wiedział, że będzie tak Kacha, że ty... ty... – To Józek był u ciebie w szpitalu – powiedział Pan Fikcja. Kaśka uniosła głowę jeszcze wyżej, przygryzła usta, twarz jej skurczyła się, dziewczyna przymknęła powieki pod ciemnymi okularami. – Dobrze... dobrze... Józek, pójdziemy do parku, fokus pokus karuzela, będzie taki wir... – powiedziała po chwili jakby nieco zdławionym głosem. Beczka znowu postąpił krok do przodu. Pan Fikcja milczał. 64 Rozdział XVIII REGATY Jacek zatrzymał pędzel w połowie ruchu i spojrzał tam, gdzie trzasnęła złamana pod ciężarem stopy gałązka. Chwilę trwał w bezruchu, po czym rozdarł się na całe gardło. – Krrrokodyl! Istotnie, tuż przed nim stał Krokodyl Wojtek, współbohater ubiegłorocznego, pełnego przygód lata, tancerz i tropiciel zabłąkanego psa na bezśnieżnym zimowisku. Chłopcy uścisnęli sobie dłonie. Krokodyl spojrzał na swoją rękę i poprosił o rozpuszczalnik, dłoń miał niebieską jak „Kawał Nieba”. – Światowa sprawa, jesteśmy pewniaki – powiedział zmywając farbę z rąk i patrząc na Jacka jak na kogoś, kto zaraz powinien oszaleć z radości. – Fela... – mruknął Jacek – Krokodyl przywiózł światową sprawę i mówi, że jesteśmy pewniaki, murowane, że stanie się coś złego. – Monumentalnie, wyleją nas z obozu, albo zabiorą nam łódź – zmartwił się Fela. Wojtek z miną mocno sceptyczną oglądał burty lśniącego wszystkimi jachtowymi połyskami „Nieba”. – To się nie przewróci przy pierwszym zwrocie? – zapytał z głęboką troską, pukając w pawęż, na której pyszniły się numer rejestracyjny i nazwa portu macierzystego jednostki. – Zależy od żeglarza. Znam takiego, który umie przewrócić każdy okręt, chociażby tego nic chciał... – oddał się Vasco. Wojtek udał, że aluzji nie pojął. – Mamy pierwszą nagrodę – roześmiała się jego szeroka gęba. – Pierwszą nagrodę? Za co? – Za zwycięstwo. – Jakie zwycięstwo? Wojtek sięgnął za pazuchę i wyciągnął gazetę. – Masz czytaj... Spróbuj tylko nie wygrać tych regat. – Jacek powoli czytał wskazaną mu notatkę. Klub Harcerski ogłaszał regaty. Między nazwiskami młodych ludzi dla których organizatorzy niezwykłych zawodów przewidywali honorowe zaproszenia widniało nazwisko Jacka Parnickiego wielokrotnego żeglarskiego mistrza i zwycięzcy teleturnieju. Wieczorem trójka przyjaciół zmieniła przystań. „Otago” kołysał się majestatycznie w marinie na Jeziorze Raduńskim, gdyż tam miał być kręcony film. W kokpicie jednostki zadawały szyku mahoniowe gretingi, na rufie pysznił się patentowo wyklejony rumpel. Z pokładówki strzelał w górę srebrzysty maszt. Sztag, achtersztag i cała parada want zakończonych przy pokładzie lśniącymi ściągaczami, musiały zrobić wrażenie na każdym, kto miał choć trochę żeglarskie serce. Ale Krokodyl posiał złe ziarno, wiadomość którą przyniósł wabiła jak wiatr, który wieje z samego dziobu, żeby iść ostrzej, żeby bardziej sztywne stały się płótna, a ręka na rumplu jeszcze pewniejsza, jeszcze bardziej czujna. Powstał zatem dylemat, czy żeglować na pięknym jachcie po jeziorach Raduńskich i zagrać w filmie, czy podjąć rękawicę... Stanąć do wielkich regat, powiedzieć literatowi, że stało się coś ważnego i oni muszą płynąć gdzie indziej... 65 Istotnie, po kilku dniach niedoszła załoga „Otago” spotkała się na przystani w Gdańsku. Krokodyl zaprezentował przybyłym jacht. Był to stary zdezelowany „Conrad”. Kadłub pomalowany pędzlem na niebiesko i biało wyglądał jeszcze jako tako, wanty pościągane były drutem, ciężki miecz zacinał się, pióro sterowe waliło w jarzmie jak wściekłe, skrzynka mieczowa przeciekała, kabina przedstawiała obraz ruiny. – No tośmy awansowali – zauważył Vasco w nic nie pukając, bo wystarczyło jedynie popatrzeć, aby mieć pełną opinię o tym jachcie. — Nie pękaj – usiłował nadrabiać miną Krokodyl. – Tamte dwa są gorsze, będziemy mieć nad nimi przewagę. — No to chyba ich kadłuby nie mają dna, a żagle są z sieci... To będzie parada wraków czy regaty? – zapytała Graha z kwaśną miną. Krokodyl postąpił krok do przodu na chwiejnym pokładzie. — Pękasz Vasco? Ty pękasz? Dryfujesz? Zrezygnuj, wystartuję za ciebie, wezmę dwóch pierwszych lepszych z przystani i wystartuję. Odstąp mi jedynie swoje zaproszenie. Ty jedź pływać na tej żaglowej limuzynie, rób sobie halsiki od brzegu do brzegu, śpij na tapczanie jaki tam widziałem, chuchaj w welurowy sufit, jedz marcepany... ja doprowadzę to pudło do porządku i wygram regaty. Wygram! – Wojtek umilkł i na pokładzie starego „Conrada” zapanowała cisza. Pierwszym punktowym etapem niezwykłych zawodów było przygotowanie jednostki. „Okręty” dostarczał klub. „Chwałę” wylosował w imieniu Jacka Wojtek, „Sława” i „Fantazja” były w stanie jeszcze gorszym. Po świetności tych jachtów pozostały jedynie nafukane, pretensjonalne nazwy. Wielokrotnie zmieniali się ich opiekunowie, załogi i sternicy. Od roku klub miał nowego komandora, który najpierw uporządkował nabrzeża, potem z grubsza odremontował kadłuby łodzi i zorganizował te regaty. Zebrano zdezelowany, ale nadający się jeszcze do naprawy sprzęt. Naprawiono miecze, rumple, płetwy sterowe, ale olbrzymią „kosmetykę” pozostawiono żeglarskim złotym rączkom. Gdy przyszedł czas punktacji za etap pierwszy, czyli przygotowanie łodzi, przed „Chwałą” prężyła pierś jej załoga. Wojtek twierdził, że sprawa jest pewna, nikt tak nie odświeżył lakieru, nie odnowił wnętrza, nie połatał materacy... Życie okazało się jednak bardziej brutalne. Jachty konkurencji wyglądały tak, jakby po prostu tamte stare ktoś utopił i na ich miejsce przycumował nowe. Złote rączki dokonały cudów. „Chwałę” sklasyfikowali na siódmym miejscu. Załóg w ogóle było czternaście. Wojtek początkowo napuszył się i przez pół dnia nie był rozmowny, potem stwierdził, że to sukces, bo im trafiła się krypa najbardziej denna, z której i tak zrobili cudo. Ale to nie ma znaczenia, gdyż oni są pewniakami dopiero na wodzie i jeszcze pokażą, kto tu jest pierwszy, a kto siódmy. Ciotka Fela wzruszył ramionami i mruknął, że monumentalnie byłoby popływać z literatem na jego plastykowej limuzynie, ale jak już są tu, to zostaną. Graha nic nie powiedziała, a Jacek zadecydował, że trzeba przywieźć inną genuę, gdyż ta jest zniekształcona i za mała. W zapowiedzianych regatach chodziło jednak nie tylko o żeglowanie. Dobrane już załogi, miały przyjąć dodatkowo po jednym lub dwóch żeglarzach, którzy na obóz przybyli z opóźnieniem. Byli to laureaci wielkiego konkursu radiowo-telewizyjnego. Na burtę „Chwały” „stawił się” roztrzepany chłopak w garniturku i krawacie, a co gorsza w butach z czarnymi podeszwami. Wskoczył do kokpitu, uśmiechnął się i oświadczył, że ma na imię Dyzio i że będzie tu mieszkał podczas wakacji. Jacek zwrócił mu uwagę, że on jest sternikiem na tej jednostce i on okrętuje załogę. – Phi... okrętuje?... I tak będę podczas tych wyścigów, czy czegoś takiego, na tym okropieństwie. 66 Vasco usiłował wytłumaczyć wesołkowi, że każdy musi tu mieć odpowiednie ubranie i tenisówki lub trampki na białej podeszwie oraz, że należy słuchać sternika, bo to jest żeglarstwo a nie... – Dobra, dobra... to jest gadka z kursów, a ja jestem miłośnik, gruntowny amator, pokażę wam kilka wodnych bajerów... ze mną nie zginiecie. Wieczorem Fela trącił w bok kapitana Vasco. – Idź, złóż protest, że my tego wesołka nie chcemy, niech go dadzą gdzie indziej. Vasco miał minę posępną. – Nie ma podstaw. Co gada, to gada, ale tenisówki już kupił, ma też jakieś stare dżinsy, sweter i nawet bluzę z ortalionu. Problemy z Dyziem miały się jednak dopiero zacząć. – Ja jestem test na inteligencję – oświadczył... Jest paczka i jest men samotnik... jak go ta paczka będzie umiała przyjąć, oto jest pytanie. Musicie dbać o gościa, bo przegracie – śmiał się Dyzio – ale nie pękajcie, będzie OK, tylko musicie mnie słuchać. Dramaty zaczęły się już podczas startu. Jacek opracował odejście od kei strategicznie. „Chwała” była przycumowana z dziobu nabiegowo do pomostu, a z knagi rufowej do pławy. Kapitan Vasco przygotował grota do postawienia trzema szarpnięciami fału... Wszystko było sklarowane idealnie. Fok leżał na dziobie, szoty w kipach i na kabestanach. Jacht miał wyjść pokazowe. Gdy rozległ się sygnał do odbicia, Vasco spokojnie komenderował. – Grota postaw, cumę rufową wybierz, cumę rufową oddaj, cumę dziobową luzuj. Wychodzimy wstecznym!... Jacht drgnął i począł sunąć do tyłu w wąską szczelinę między pławami. Turkuć i Wojtek wypychali bom z żaglem na niewielki równy podmuch. Manewr przebiegał sprawnie i bardzo po żeglarsku. Jacek zamierzał tuż za nabieżnikiem zrobić zwrot i z biegu wstecznego przejść w lewy hals pełnego bajdewindu, zrobić ponownie zwrot przy czerwonej pławię i ruszyć na trasę regat. Dyzio wesołek stał na dziobie, jego zadaniem było ubezpieczanie burt. Gdy śródokręcie jachtu wysunęło się za pławy, Dyzio nagle odbił wiosłem dziób w lewo, rufa poleciała w prawo, żagiel zaczął łopotać jak wściekły, jacht zatrzymał się i począł dryfować na tor wodny. Wojtek, Graha i Ciotka oniemieli. – Co ty robisz?! – syknął przez zaciśnięte zęby Jacek. – O tak... – odparł Dyzio obracając rufę jachtu opartym o dalbę wiosłem. Wojtek i Ciotka puścili bom, dakron znowu łopotał z pasją. Dyzio wypchnął teraz jacht jak bezwładną kłodę na farwater. Jacek ratując sytuację wybrał szot grota, żagiel złapał wiatr, jacht pochylił się i ruszył do przodu jako pierwszy wychodząc na linię ostrego startu. – Panowie... o tak.. po co te komedie ze zwrotami, jesteśmy pierwsi – śmiał się Dyzio. Start do wyjścia usytuowany był na Martwej Wiśle. Jachty miały przepłynąć z Gdańska do Sobieszewa, gdzie od mostu przeciwnym kursem należało wracać do Górek Wschodnich, wejść na Wisłę Śmiałą i dojść aż tam gdzie wpada ona do Zatoki Gdańskiej, po czym wrócić do przystani. Drogę tę łodzie miały przebyć pięciokrotnie. – Jesteśmy pewniaki, zobaczysz Vasco, teraz chyba żadne kajaki się nie wywrócą i nie trzeba będzie nikogo ratować – śmiała się gęba Wojtkowi. Radość załogi „Chwały” była jednak zmącona beztroską Dyzia. Jacht kapitana Vasco był na starcie pierwszy, inne załogi wypływały z przystani na żaglach, krążyły dostojnie wokół boi, dokonywały wyważonych co do grama i centymetra zwrotów... Oni za sprawą Dyzia, przy pomocy pagaja i bosaka teraz przodowali. Nikt chyba nie zauważył „usprawnień”, jakie do dobrej praktyki żeglarskiej wniósł „gruntowny amator”, bo z brzegu posypały się brawa dla ustawiającej się na linii startu w aureoli pełnych żagli „Chwały”. Dyzio promieniał, Jacek, Wojtek i Graha powoli przychodzili do siebie... Gdy rozległ się sygnał do ostrego startu, sternicy wybrali szoty, żagle wypełnił wiatr, maszty pochyliły się nieznacznie i na dzioby łodzi wpełzły strużki wody, która zaszumiała przy burtach. 67 – Poszły konie po betonie – cieszył się nie po żeglarsku Dyzio. – Ten Wesołek nas utopi – mruknął Wojtek. – Dyzio, takich numerów, żeby więcej nie było – powiedział Jacek. – Jakich numerów? – zdziwił się warszawiak. – Sternik rozkazuje, załoga słucha. – Goń się sternik. Efekt się liczy. Wy z tego robicie celebrę, Zaduszki... modlitwę. Po nowemu trzeba, do przodu, ze mną nie zginiecie. – Jeżeli nie będziesz słuchał Jacka, to cię wyokrętujemy, on jest tu sternikiem. – Wojtek był wyraźnie podenerwowany. – Dodajcie celebranci gazu na tych swoich żaglach, bo już nas ta żółta kakaryka wyprzedza, patafiany... Dajcie wiosło, odepchnę ciut to pudło. – To są regaty żaglowe... kapujesz, człowieku? – Jacek nie wiedział czy Dyzio tego nie rozumie, czy robi sobie żarty. – Ach... żaglowe, cholera, to nie można czym innym sobie pomagać? A jak wiatr ustanie? – Dyzia pełno było w kokpicie i kabinie. – Tych lin co tyle? U mnie na kajaku było tylko to co niezbędne. O tam na dziobie w tej skrzynce macie kotwicę i tu też jest kotwica. Jednej nie można wywalić? Pasy, koła ratunkowe, kamizelki... szkoda, że łodzi podwodnej nie macie na wypadek jakby „toto” zaczęło tonąć. – Jacek wyłącz tego „Dziabaga”, bo go utopię – jęczał Ciotka Fela. Dyzio był jednak niezwyciężony. – U mnie na kajaku też był żagiel, jak wiatr wiał prosto z tyłu, to go stawiałem, wy tu chcecie na żaglu pływać nawet pod wiatr? Na takiej dużej łodzi powinien być silnik. Silnik i wiosła to ja rozumiem. Celebranci... bajdę... bajdewind... fordewind... baksztab... czy coś takiego... – A ty Dyzio tak naprawdę jakim cudem tu się znalazłeś? – zapytała Graha przyglądając się mądrali jak czemuś bardzo osobliwemu. – Ja? – napuszył się wesołek... – To wy nie wiecie z kim jedziecie na tę wycieczkę? – Jakże by nie? – skrzywił się Wojtek. – Z balastem... Z balastem na zawietrznej. – Co? Celebranci? Zwroty, obroty, bajdewindy... wypchnąłem was na wodę i jeszcze nie podoba się? – Podoba... podoba... – przedrzeźniał Dyzia Ciotka Fela. – Ale powiedz, co sprawiło, że znalazłeś się na żeglarskich zawodach? – Goń się – mruknął Dyzio. – Jeżeli nie wiecie z kim macie przyjemność, to muszę wam wybaczyć, że słuchacie mnie bez należnego entuzjazmu. – My ciebie słuchamy? Jacek, jesteśmy przegrani – Wojtek wyciągnął szyję w kierunku Dyzia, był czerwony jak perliczka. Vasco przy sterze ostrzył na wiatr, już druga łódź ich wyprzedzała, trzecia wchodziła na trawers „Chwały” od nawietrznej. Wiatr lekko tężał, fala budziła się za zmarszczeniami wody po szkwałach. – Ktoś tu ma brudne majtki – mruknął Ciotka Fela. – Słyszeliśmy, że złapałeś dużą rybę, ale co to ma wspólnego z żeglarstwem? – A morskie krzyżówki? – No właśnie – jęknął Wojtek. Dyzio istotnie na tych regatach wylądował jakby przez przypadek. Nie można jednak powiedzieć, aby pozostawał bez osobistych sukcesów... Przeciwnie, to on na zawodach wędkarskich w kanale Tałckim złapał trzykilowego szczupaka, podczas gdy inni złowili po kilka maleńkich płotek i okonków... Sensacja była na całych Mazurach. To właśnie Dyzio prezentujący ową niezwykłą zdobycz ukazał się na ekranie telewizora tuż po dzienniku wieczornym. Kolorowe jego zdjęcie z tą rybą ozdobiło także okładkę jakiegoś sportowego magazynu. Sukces wędkarski nie był jednak jedynym filarem Dyziowej sławy. On to bowiem wylosował 68 główną nagrodę za rozwiązanie wielkiej krzyżówki z okazji dorocznych Dni Morza. On też wygrał turystyczne zawody kajakowe na szlaku jezior mazurskich... Tak się jednak składało, że Dyzio lubiąc wędkowanie i wiosłowanie, w głębokiej pogardzie miał celebrantów żeglarzy, którzy udawali strasznych ważniaków. Pech chciał, że nagrodą za ową morską krzyżówkę, był udział właśnie w tym rejsie. Teraz więc owo uproszczenie, że jeżeli ktoś wie co to awanport, fracht, luk, konosament, czy magnofox, może być też żeglarzem, spadło ciężarem na kapitana Vasco i jego załogę. Dyzio tymczasem coraz bardziej upewniał się, że celebranci mają fiksa. Obserwował przechylone w ostrym bajdewindzie jachty, które metr po metrze zdobywały wysokość na Martwej Wiśle po to, aby potem spływać już nieco pełniejszym wiatrem niemal w przeciwną stronę. – Nie dałoby się jechać prosto? – pytał. Żeglarze nie odpowiadali. Jachty tymczasem weszły w wąziutki przesmyk przed skrzyżowaniem Martwej ze Śmiałą Wisłą. W cieśninie wiatr jak zwykle kręcił się w różnych kierunkach, znikał i marszczył wodę co chwilę z innej strony. Jachty przystawały w miejscu i zaczynały lekko dryfować na środek przesmyku lub kamienny brzeg. Teraz za ostrym zakrętem kanału i dwoma cumującymi w burtę kutrami rozległo się głębokie buczenie... sygnał wpływającej do cieśniny barki. Długi i szeroki zestaw pchany, zajmował przesmyk niemal od brzegu do brzegu. – Wybrać foka! – zakomenderował Jacek. – Fok wybrany – odpowiedział Ciotka Fela. Mały podmuch nadszedł właśnie z lewej burty. – Przebalastować zawietrzną! – Yes – odparło kilka głosów. „Chwała” pochylała się na prawą burtę, chwyciła zbawienny podmuch, jacht ruszył do przodu. Jacek wyłożył nieznacznie rumpel na lewą burtę, dziób kołował w prawo. Łódka spływała z farwateru. Podmuch jednak zaraz osłabł. Olbrzymi dziób szalandy zbliżał się do ponownie unieruchomionej żaglówki. Z lewej burty wodę znowu zmarszczył powiew. Jacek wybrał lekko grota. W tej jednak chwili jacht ruszył z miejsca jakby pchnięty tajemniczą siłą. Dyzio zaparł się kolanem o greting i pociągnął wiosłem jak z kanadyjki, raz, drugi, trzeci. – Tak! Widzicie?... patafiany, celebranci. – Łódź szybko zbliżała się do brzegu. Dyzio pociągnął wiosłem w przeciwną stronę i „Chwała” wytraciła szybkość, lekko kołysząc się tuż przy granitowych zębach zdezelowanego nabrzeża. Szalanda sunęła ze znaczną szybkością teraz już w bezpiecznej odległości. Inne jachty po desperacku łapały niewielkie podmuchy w obwisłe żagle. Sternicy „na śrubę” poruszali płetwami sterowymi, inni chwytali za wiosła. – Mówiłem, że ze mną nie zginiecie – cieszył się Dyzio. – Staranowałaby nas ta machina. Wiaterek łapali sobie w żagielki... Wy nigdy nie przestaniecie szpanować na tych jachcikach? – Kto wydał komendę „do wioseł”?! – podniósł głos Jacek. – Goń się... Nie rozśmieszaj mnie komendami. Trzeba było ratować żeglarzyków przed katastrofą, to ratowałem. W tej chwili gwałtownie załopotały żagle, Vasco wyprostował ster. W przesmyku woda wysoko falowała po przejściu barki. Burta „Chwały” uniosła się i opadła tuż przy gęstej palisadzie głazów. Jacek powoli odpływał na środek farwateru. – Jesteśmy znowu pierwsi, panowie – cieszył się Dyzio. Na skrzyżowaniu Martwej i Śmiałej Wisły przed żeglarzami ukazała się otwarta woda. Od strony portu płynął kuter, za nim halsowały dwa jachty. Zaraz też w żagle uderzył duży wiatr. Jacht pochylił się i ruszył szybko do przodu. Przed żeglarzami stało otworem rozlewisko. 69 Rozdział XIX POD ŻAGLE, TOTEMY, NAMIOTY... Turkuć biegł od strony Sobieszewa wymachując gazetą. Bez uprzedzenia skoczył do kokpitu. Wszystko co możliwe posypało się na podłogę w kabinie. Turkuć był wyjątkowo rozgorączkowany. – Kacha zrobiła nas w rydwan!... W rurę!... W kil!! Czytajcie! – krzyczał. Przez ramię Jacka do gazety cisnęli się Graha i Wojtek, tylko Dyzio zachowywał rezerwę. Jacek wziął dziennik do ręki, czytał głośno. – Pierwszą nagrodę w konkursie poetyckim zdobyła Kasia, dziewczyna, która niedawno ociemniała. Oto wywiad z naszą laureatką... – Jacht uderzył raz i drugi o nabrzeże, bo właśnie obok przechodziła barka i rozkołysała wodę. Nikt się jednak nie kwapił z poprawieniem odbijaczy, wszyscy słuchali. Kaśka w wywiadzie mówiła, że ma przyjaciół i z tą świadomością nie jest jej tak strasznie ciemno... – Słuchajcie wierszy – Jacek czytał powoli, uważnie, starając się zrozumieć każdą myśl dziewczyny. Jeżeli zgaśnie światło Czekam na matki stąpanie Ciemność po brzegi Ocean mroku Nieme okręty płyną w nieznane Białe żagle – czarne przestrzenie Jeżeli zgaśnie słońce Jacy ludzie w mroku? – A słuchajcie tego – dalej gorączkował się kapitan Vasco. Żadnego światła na wodzie olbrzymiej Ruchome fale nie mają koloru Jedyny blask w dotyku dłoni matczynej Świt przyniesie ciemność nową Okręt z zerwaną kotwicą Nadzieja głęboko w mroku... Jutro w głębokiej toni. Wieczorem na cyplu, tuż za rezerwatem Ptasi Raj zapłonęło ognisko. Po Śmiałej Wiśle i zatoce niosła się melodia. Kiedy grot ma dwa refy fala pokład zalewa to załoga „Zawiszy” czuje wtedy, że pływa... 70 Śpiewy trwały długo. Potem ogłoszono konkursy specjalne. Kapitan Vasco wieczorem zarządził sztabową naradę... – Też pomysł? – drapał się w głowę Wojtek. – Myśl Krokodylu... – dopingował go Jacek. – Wiecie co, oddajmy walkowerem ten czyn szczególny. Nie wiadomo z czym to się je. Wygłup i tyle – denerwowała się Graha. Uradzono jednak co innego. Następnego dnia świt zastał kapitana Vasco w drodze do Kaśki. Dziewczyna miała obiekcje czy da radę. Pomysł był przecież zwariowany. W południe powiało dużym wiatrem. Na Martwej Wiśle pod Sobieszewem łodzie kładły się głęboko na wodę. Dyzio jakby zrozumiał, że nie zawsze jacht da się przepchnąć wiosłem i gdy nad „Chwałą” królowały napięte, wypełnione szkwałami żagle, najchętniej dawał nurka do kabiny. Kilkakrotnie jednak udało mu się jeszcze zadziałać pagajem lub bosakiem w sposób zaskakujący. – On ma fart – powiedział Wojtek. – Ma fart wędkarzyk – powtórzył. W głosie jego było coś jakby akceptacja niezdyscyplinowania i ignorancji, która dotychczas okazywała się zadziwiająco pożyteczna. Na drugi dzień rano na przystanku zjawiła się Kasia z mamą. Udział jej w jednym okrążeniu trasy regat miał być czynem niezwykłym. Załogi tymczasem otrzymały nowe zadanie. W czasie kolejnego przelotu należało przygotować... No właśnie... – Znowu zabili nam ćwieka – drapał się w głowę Wojtek. – Mam – krzyknął mnąc kartkę papieru, nad którą ślęczał w kabinie już godzinę. – No?... No?... – wyciągnęli szyje w jego kierunku Jacek i Graha. – Vasco, zbieraj się, jedź do Pana Fikcji, on nam to zrobi... – Kaśka wydęła usta. – Można tak... uczciwie to będzie? – Dajcie mi wody, ona się pyta czy to uczciwie – roześmiał się Dyzio. – Nie wolno gwizdać, nie wolno przeklinać... nie wolno żeby ktoś pomógł, nie wolno wiosłować, nie wolno używać silników... Gońcie się, ja spadam na ląd. – No to już – ucieszył się Wojtek. – Właśnie brakuje nam wolnego miejsca. – Naprawdę myślicie, że sami nie damy rady? – nie ustępowała Kaśka. – Racja!... Przecież ty jesteś poetką! Brawo, niech żyje Kaśka! – obudził się Wojtek. No i Kaśka zaczęła myśleć. A, że to co wymyśliła trzeba było zapisywać, myślała głośno. Chociaż padają deszcze Sztorm wyje wciąż jeszcze Jest czas wachty Na wodę jachty... – Dobrze Kacha, tak trzymaj – ucieszył się Jacek. – Może, nie jest czas wachty, a nadszedł czas wachty i dodać: Ahoj... na wodę jachty – wtrącił się Wojtek. – Tak, tak! – przytaknęła Kaśka. – No to początek mamy... i nie padają, a smagają nas deszcze – poprawił pierwsze zdanie Jacek. – A więc będzie tak – dyktowała Kaśka. Smagają nas deszcze Sztormowy wiatr wieje wciąż jeszcze Nadszedł czas wachty Ahoj... na wodę jachty! 71 Dyzio wykrzywił twarz i parsknął – bandery, halsy, zwroty, kapitan cacy, takeśmy zgraja pajacy... – Ty Dyzio łap ryby na wędkę, tu siedź cicho — skarcił go Wojtek. – Mówiłeś coś o zwrotach? – zapytała Kaśka. – Może być o zwrotach... Przez sztag przy zwrocie W żagli łopocie Żeglarskiej tęsknocie... – Dawaj to Kacha, Vasco zapisuj. Mówiłem, że jesteśmy pewniaki... piosenkę mamy wygraną – cieszył się Krokodyl. Tego dnia Jacek niemal nie odchodził od steru, Kaśka siedziała w kabinie balastując na odpowiedniej burcie i zmieniali się przy niej sekretarze. Każde nowe zdanie dyskutowane było w kokpicie. W słońcu i słocie Żagli łopocie Nasz los, żeglarski los... – Tak, tym kursem Kacha, tym kursem! – krzyczał od steru Jacek. Późnym wieczorem załoga „Chwały” dobierała do słów melodię. Nazajutrz przewidziane było ognisko. Załogi miały zaprezentować swoje zadania specjalne i wykonać napisaną w rejsie piosenkę. Kiedy Jacek klarował szoty, przyszedł do niego Dyzio. – Chcecie przy ognisku pokazać rekwizyt? Kaśkę, że niewidoma, a wyście ją wzięli na łódkę, jako niezwykły uczynek? Chcecie za to dyplom...? – Czego?! Nie podoba ci się nasz czyn? – Podoba... bajdewindem na wiatr. Czas wachty, na wodę jachty, jachty!... Puszyć się, to wy umiecie. No i ślepej dziewczynie zrobiliście frajdę, będą za to punkty, dobrzy jesteście... Jacek zasępił się. Nie przyszło mu na myśl, że Kaśkę trzeba będzie przedstawić przy ognisku, oznajmić, że... że... jest... Usiadł, zapadł w zadumę. – Czy to fer, czy ten wesołek Dyzio w tym przypadku nie ma racji? – Co tak główkujesz? – zagaił go Wojtek. – Nic, jutro trzeba będzie pokazać Kaśkę całej zgrai, ze wszystkich łodzi, że ona nie widzi, popłynęła z nami... na punkty... Wieczorem znowu zapłonęło ognisko. Piosenki były różne. Gdy przyszła kolej na załogę „Chwały” na niebie poczęły pokazywać się gwiazdy. Niewielki wiatr szumiał w konarach drzew, o pochylające się maszty podzwaniały linki fałów... Kręgiem przy ognisku siedzieli żeglarze. Choć dziś smagają nas deszcze Sztorm wyje wciąż jeszcze Nadszedł czas wachty Na wodę jachty... – rozległ się równy śpiew załogi „Chwały”. Wichury śpiew, szkwałów śmiech Cha, cha, cha! Na wantach gra... Wiatr jakby idąc w sukurs piosence, uderzył w wysoki osprzęt masztów, szumiał w salingach i szlagach. 72 Niepotrzebne nam słońce Ni dni gorące Gdy mamy wiatr... Żeglarski wiatr... Refren powtarzał się, podchwycili go wszyscy. Wiatr śmiał się w drzewach, pogwizdywał w stalówkach, szeleścił w trzcinie. Buchnął wesoły płomień w ognisku. Mamusi piecuchy Do domu w pieluchy Na letnie wczasy W puchy, atłasy... Ruszamy dziś w mgły, deszcze Dalej, dalej jeszcze Pod żagle, totemy, namioty... W głąb naszej tęsknoty... Teraz śpiewała cała brać żeglarska. Dyzio wydzierał się na całe gardło. ...Na kursie wielka brama Ahoj... Vasco da Gama W świat Szeroki świat... 73 Rozdział XX KATASTROFA Ostatniego dnia regatowych zmagań zerwał się silny wiatr. Na „Chwale” tym razem Dyzio przydał się naprawdę. Jacek wyciągając łódź na kotwicy z labiryntu pław i boi wykorzystał jego talenty wioślarskie i wyjście przebiegło zgodnie. Tuż za przystanią łódź pochyliła się gwałtownie na burtę, Jacek wyluzował szoty. Przy tej pogodzie nie było żartów z wichurą i wodą. Łodzie skierowały się wzdłuż farwateru w stronę niebezpiecznej cieśniny u wyjścia na Wisłę Śmiałą, osiągając przesmyk w niespełna godzinę. Na rozlewisku woda pieniła się wściekle. Dyzio siedział w kabinie i milczał. Miał posępną minę, muliło go w dołku. Graha robiła klar w jaskółkach i bakistach, gdyż poprzewracało się tam wszystko. Za rezerwatem Ptasi Raj, należało zrobić zwrot i kursem przeciwnym skierować się do skrzyżowania, potem zaś na Martwą Wisłę aż do mostu pontonowego w Sobieszewie. Jacek lekko odpadł, wyostrzył i sprawnie przeszedł dziobem linię wichury. Teraz w rufę dął spory równy baksztag i jacht, niczym na skrzydłach, zbliżał się do skrzyżowania wód i znanej już wszystkim cieśniny. Właśnie światło przesmyku weszło na trawers prawej burty jachtu i szybko odpłynęło do tyłu. Teraz do łodzi kapitana Vasco zbliżały się nieznacznie dwa inne jachty. – Jacek, może trochę odpadnij, to „Sława” i „Gracja” – zauważył Wojtek. – Ale szpan... – parsknął Dyzio. – Co? Co mówisz? – przekrzykiwał poświsty wichru Ciotka Fela. – Kto powymyślał takie nazwy tym krypom, wyć się chce, Gracja, Sława... Chwała... – chichotał Dyzio. – On ma rację, monumetalnie... Tylko zmykaj Vasco, bo nas dochodzą. Jacek odpadł i znów wyostrzył, pomogło, odległość między „Chwałą” i dwoma najbliższymi łodziami przestała się zmniejszać. Most pontonowy w Sobieszewie zbliżał się szybko, wiatr tężał jeszcze bardziej. Załoga kapitana Vasco ciągle prowadziła. Na niebie kłębiły się coraz ciemniejsze chmury i wreszcie lunął rzęsisty deszcz. Graha zamknęła właz, chłopcy w sztormiakach i ratunkowych kamizelkach nadal czujnie prowadzili jacht. Gdy łódź kapitana Vasco zbliżała się do miejsca w którym należało wykonać zwrot, na moście pontonowym zamarł ruch, przed szlabanami po obu stronach zwodzonego przejazdu przystanęły samochody. Olbrzymie przęsło ruszyło do przodu otwierając rzekę dalej na wschód. – Uwaga, za przejściem barka! – krzyknął przez wichurę Wojtek, który był „na oku”. – Yes, barka – odkrzyknął ciągle siedząc za sterem Vasco. Szeroki otwór w moście wypełniały olbrzymie szalandy wyładowane kamieniami i piaskiem. Na końcu zestawu „siedział” przysadzisty pchacz. Niezwykła ta masa sunęła ze znaczną szybkością. Za barką śmignęły do przodu przez zwodzone przęsło dwa niewielkie jachty, cumując do nabrzeża w Sobieszewie. Barki z pchaczem przeszły za rufę „Chwały” zmierzając do Gdańska. Zwrot przy moście wyszedł gładko, na nowym kursie wiał pełny bajdewind. Wiatr wyciskał żeglarzom łzy z oczu i spychał je chłodnymi kropelkami gdzieś za uszy... Odległość łodzi 74 kapitana Vasco od pozostałych jachtów znowu zwiększyła się znacznie. Wszystko wskazywało na to, że sztormowy etap wygra Jacek. – Mówiłem, że jesteśmy pewniaki... – śmiał się Wojtek. – Mowa... monumentalnie – przytakiwał Ciotka Fela. Dyzio wyjrzał z kabiny – żeby tak jeszcze wiosełkiem, rekord byłby pewny – wybełkotał niby to z fasonem. Miłośnik, gruntowny amator i mistrz niekonwencjonalnych manewrów był jednak trochę blady i bardzo zielony. Przechyły i sztormowa pogoda nie działały na niego dobrze. „Chwała” ciągle prowadząc, teraz zbliżała się do skrzyżowania wód, za którym należało wejść w cieśninę, wyjść na zachodni odcinek Martwej Wisły i pędzić do przystani, gdzie była meta i już teraz oczekiwało tylko zwycięstwo. Na pozostałych jachtach sternicy dokonywali cudów, aby dojść kapitana Vasco. „Sława” wysunęła się do przodu, „Gracja” na zbyt wyluzowanych żaglach próbowała odzyskać utracone metry. O wszystkim mogły zadecydować warunki w cieśninie. Należało zatem zdobyć przewagę nad przeciwnikami przed jej osiągnięciem. Jacek poszedł za szkwałem i odpadł, gdy wyostrzył jacht i zwiększył znacznie szybkość... Nagle rozległo się trzaśniecie jak wystrzał. Fok załopotał i opadł na dół, strzelał, szumiał, trzaskał. – Foka zdjąć! – zakomenderował Vasco. – Pieska niebieska... szekla poszła – Wojtek patrzył do góry w miejsce, gdzie nastąpiła awaria. – Raksę sprężynową założyłeś zamiast szekli... Foka zdjąć! – powtórzył komendę Vasco. – Trzeba chwycić fał, końcówka jest przy topie. Wojtek i Ciotka Fela walczyli z żaglem na dziobie. Sternik wybrał mocniej szoty grota chcąc wrócić na kurs. Żagiel pod olbrzymim naciskiem wichury zesztywniał jakby był z blachy. Mimo pełnego zestawu bloków opór szota był bardzo znaczny. Vasco zaparł się nogami o greting i oburącz ciągnął. Bom drgnął i rozległ się ponowny trzask... Uwolniony z uwięzi bom przeleciał na zewnątrz. Grotżagiel łopotał z impetem, wtórował mu nie zdjęty jeszcze fok. Awaria takielunku była totalna. – Cholerne raksy puściły – krzyczał przez wichurę Wojtek. Pozbawiony pracujących żagli jacht począł dryfować na kamienisty brzeg ku Górkom Wschodnim. – Do wioseł! Spływamy z toru! – zakomenderował Vasco. – Czekaj, założę szekle na bom... zaczepimy szoty... – Wojtek ciągnął bom do diametralnej jachtu. Wichura nie dawała jednak za wygraną, bom z żaglem stawiał wielki opór. – Ostrz do wiatru! – krzyczał Wojtek. – Nie da rady... – Vasco mocował się bezskutecznie ze sterem. – Kotwica z dziobu! – krzyknął Ciotka Fela. – Trzeba zejść z toru! – odkrzyknął Vasco. „Sława” i „Gracja” zbliżały się do dryfującej „Chwały” i były już bardzo niedaleko. – Wyprzedzą nas, pieska niebieska... – Wojtek patrzył w tamtą stronę. W tej chwili w kokpicie pojawił się Dyzio. – Rzucajcie kotwice, patafiany! Na co czekacie?! – Na środku farwateru? Zgłupiałeś?! – krzyknął Vasco. – Czego?... jakiego fa... fa... pogłupieli! Most zamknięty, barka dopiero przeszła. Zanim zejdziesz do brzegu, wszystkie krypy przejdą... będziemy ostatni. – W Dyziu obudził się regatowiec. – Za minutę będzie po wszystkim... celebrancie... do brzegu, żeby złapać dwie linki, ja to zrobię tu... o patrzcie! – To mówiąc Dyzio skoczył na dziób, otworzył luk i cisnął kotwicę do wody. Jacht cofał się jeszcze chwilę w dryfie, po czym nastąpiło szarpnięcie i żagle zaczęły łopotać znacznie gwałtowniej. Bom z grotżaglem ustawił się wzdłuż kokpitu i wystarczyło sięgnąć doń ręką, aby założyć szekle w miejsce powyginanych raks. Lina kotwiczna przebiegała w poprzek drogi wodnej. Kotwica rzucona była na skraju toru z jego lewej strony, wiatr zepchnął jacht niemal na brzeg przeciwny. 75 – Zagrodziliśmy kanał! – krzyknęła Graha. – Założyć szekle i podnieść kotwicę! – komenderował Jacek, chwytając bom, aby tamci mogli natychmiast wykonać zadanie. – Trzeba opuścić fał foka... złapać kausze! – Ciotka Fela patrzył do góry gdzie pod łopotem masztu kiwała się z burty na burtę końcówka liny z wygiętą raksą, którą Ciotka założył zamiast szekli, żeby było szybciej. – Dajcie bosaka! – Zluzujcie fał na knadze, szybko! – W tej chwili rozległ się krzyk Grahy. – Barka! Zaaferowany usuwaniem awarii kapitan Vasco i załoga zapomnieli o niebezpieczeństwie. Tymczasem z cieśniny wypełzły dwie olbrzymie szalandy, a za nimi pchacz. Szybkość zestawu była jak zwykle w tym miejscu bardzo znaczna. Powietrze wypełnił głęboki ryk syreny, jeden, potem drugi i trzeci. Nawis dziobowy szalandy zbliżał się do tarasującego drogę wodną jachtu. Syrena pchacza wyła donośnie, alarmująco, przenikliwie. – Założyć talię na bom i wybrać kotwice! – komenderował Vasco. Szalanda była już bardzo blisko. Na pchaczu dano całą wstecz, bo woda w basenie zmieniła kolor, stała się brunatna i po chwili ruszyła w dziwny tan. Kotłowała się, wzdymała, pęczniała. Zestaw barek nie mógł ominąć przeszkody. Lina kotwiczna „Chwały” trzymała jacht w poprzek toru od czerwonej do zielonej boi... Pchacz mógł skierować jedynie barki na mieliznę, co byłoby katastrofą. – Kotwicę podnieść! – krzyknął jeszcze raz, już nieco zdesperowany Jacek. Wojtek i Dyzio ciągnęli z całej siły grubą linę, fok nadal łopotał, bom grota był już jednak chwycony talią szotów. Jacht jechał na kotwicznej linie, w poprzek drogi wodnej, prosto pod szalandę. Vasco wyluzował szot grota, ale żagiel nadal łopotał, łódź nie odpadła, ustawiona była jeszcze ciągle w linii wiatru. – Kotwica zahaczona!... Nie puszcza! – krzyknął Wojtek, w jego głosie zabrzmiała rozpacz. – Linę kotwiczną tnij! – krzyknął Vasco. Dyzio ciągnął nadal z całej siły linę, naprężył się i ciągnął. Nic to jednak nie pomagało. Jacht myszkował w lewo i prawo, zwrócony burtą do niesamowitego taranu jakim była masa dwóch barek i pchacza. Teraz woda pieniła się i bulgotała wokół burt „Chwały”, uruchomione wstecz silniki pchacza wierciły toń olbrzymimi śrubami nad mulistym dnem. Woda stała się czarna na wielkiej przestrzeni. W ręce Wojtka błysnął nóż. Przecięta lina kotwiczna uwolniła jacht, który szybko nabierał prędkości manewrowej. Cała wstecz na pchaczu nie zdołała jednak natychmiast zatrzymać barek. Katastrofa zbliżała się nieuchronnie. – Kapoki!... Kapoki!!! – krzyczał Jacek. Grażyna wyrzuciła z kabiny do kokpitu pasy ratunkowe. Pierwszy chwycił Dyzio, zakładał go pośpiesznie, podając dwa pozostałe tym w kokpicie. Jacek stał przy sterze, wybrał i poluzował szot grota, żagiel złapał wiatr, jacht przestał dryfować. Przyszedł nagły podmuch, maszt pochylił się ku wodzie, bom niemal dotknął spienionej toni. Dyzio parł wiosłem do przodu, ale choć poczerwieniał z wysiłku, nic to nie pomogło. Jachtem przy takiej wichurze rządziły tylko wiatr, żagiel i ster. Teraz łódź była na środku kotłującej się wody. Nawis szalandy majaczył o dwa metry od wanty... o metr... ale łódź uciekła z jej kursu też o dwa, teraz trzy metry. Dziób jachtu wyszedł poza tor szalandy, maszt też znalazł się już poza linią zagrożenia... W tej jednak chwili rozległ się ostry brzęk, nawis dziobowy szalandy zawadził o wantę. Maszt pochylił się, jachtem wstrząsnął dreszcz, coś posypało się w środku, nastąpił jakby cichy wystrzał, potem ponownie brzęk zerwanej, skręcającej się wanty. Kadłub łodzi obrócił się jak zaczarowany, wracając na zagrożony tor, z którego niemal już zszedł. Znów rozległ się brzęk, strzeliła druga wanta... a potem nastąpił łoskot upadającego masztu. Jacek chwycił wiosło i odpychał kadłub spod dziobu szalandy. Wyhamowana znacznie olbrzymia masa zestawu poruszała się jeszcze wolno do przodu, jacht nie mógł dostać się pod barkę... groziło to najgorszym. Dyzio zaparł się drugim wiosłem o 76 stalową ścianę barki, okaleczony kadłub jachtu powoli wysuwał się spod nawisu i wreszcie wypłynął na otwartą wodę, wlokąc za sobą na poskręcanym sztagu skrzywiony maszt... Pozrywane wanty, zmoczone i podarte żagle wyglądały żałośnie. Od strony cieśniny płynęła jak ślizg milicyjna motorówka, a od Sobieszewa nadlatywała pośpiesznie łódź instruktora prowadzącego regaty... Jacek Parnicki, który opłynął krąg Jezior Raduńskich i wygrał teleturniej z wilkami morskimi, stał w kokpicie i trzymał w ręce rumpel wraka z połamanym masztem, zerwanym takielunkiem i podziurawionymi żaglami... Wojtek i Ciotka Fela, walcząc z wichurą przy pomocy wioseł, mozolnie odpływali dalej ku kamiennemu brzegowi Martwej Wisły, Graha miała bladą twarz, Dyzio milczał, pot wystąpił mu na czoło. Cisza panowała dokoła, szum wiatru był też inny, nie pohukiwał w salingu i nie gwizdał na wantach, jego podmuchy były martwe... Wszystko dokoła jakoś zamarło, może sprawiły to chwile grozy, a może po prostu wielka Jackowa przegrana. 77 Rozdział XXI AHOJ VASCO DA GAMA... Graha i Wojtek upchali ciuchy do żeglarskich worków, kapitan Vasco da Gama też pakował manatki. Dyzio odjechał popołudniowym ekspresem do Warszawy. Obok na „Gracji” panował gwar. Zwycięska załoga podejmowała gościa, byli chyba rodzice sternika, jakieś dwie panny śmiały się perliście. Na „Chwale” panowała cisza. – Kiedy odzyskasz patent? – przerwał milczenie Wojtek. Jacek nie odpowiedział. – Dyzio chyba namieszał tą wizytą u komandora? – zapytała Graha. – Namieszał... – odparł głucho Jacek. – Ale dobrze, że poszedł... nie mógł nie pójść. Grażyna podniosła głowę z nad żeglarskiego worka. – Daliśmy się zwariować, Vasco... wszyscy. – Nie wszyscy... ja zgłupiałem, „Izba Morska” postawiła mi pięć zarzutów, wszystkie poważne, żaden nie do odparcia. Pierwszy, że nie wyokrętowałem Dyzia, że po drugim samowolnym manewrze nie wyokrętowałem nieodpowiedzialnego załoganta... Wiecie, on poszedł nie tylko do komandora, ale także do tej powołanej specjalnie „Izby Morskiej”. Powiedział, że to jego wina... chyba zrozumiał celebrantów. Zdyskwalifikowali mnie za rzucenie kotwicy na drodze wodnej – mówił powoli Jacek. – Gdyby nie było katastrofy, a widzieliby nas tam na tej kotwicy, też zostałbym zdyskwalifikowany. Ale jeżeli już kotwica została rzucona, powinienem wyznaczyć kogoś do obserwacji kanału, nawet na te trzy minuty. To był drugi błąd... pięć zarzutów, pięć błędów. Katastrofa była ich sumą, gdyby zabrakło tylko jednego z tych błędów, nie byłoby zderzenia... Powoli zapadał sierpniowy wieczór. W kabinie „Chwały” znowu panowała cisza. – Pięć błędów... woda nigdy nie jest winna... pamiętajcie żeglarze... – powiedział Jacek i sięgnął po żeglarski worek. – Nie jestem już kapitanem, mogę zejść pierwszy. Jutro, kto chce, niech będzie na burcie, naprawimy to pudło. – Yes Vasco – powiedziała Graha. – Yes Vasco – powtórzyli Ciotka i Wojtek. Jacek zarzucił worek na ramię. Nie wybierał się na pożegnalne ognisko. Był „laureatem” głównej przegranej, stracił patent, sławę, wszystko, przynajmniej teraz, przynajmniej dzisiaj. Zszedł z jachtu, nikt go nie zatrzymywał. Na polanie zbierały się załogi, jakaś grupa nuciła: Ruszamy w mgły deszcze Wciąż dalej, dalej jeszcze Pod żagle, totemy, namioty W głąb naszej tęsknoty... 78 Jacek przystanął, popatrzył w tamtą stronę. Nadszedł czas wachty Na szkwały jachty W słońcu i słocie Żagli łopocie... Coś go chwyciło za gardło, obejrzał się raz jeszcze, alejka za nim była pusta, w bramce też nikt go nie żegnał. Na kursie wielka brama Ahoj!... Vasco da Gama W świat... szeroki świat. Piosenkę podejmowało coraz więcej głosów... zdegradowany kapitan poprawił worek na plecach i ruszył ku bramce. Słońce zachodziło czerwonym refleksem, wiatr tężał. 79 Rozdział XXII TEST Chmury wisiały nad rozlewiskiem szare i ciężkie. Jacht drzemał w przystani. Z autokaru wysiadło dwóch chłopców, prowadząc ścieżką ku wodzie niepewnie stąpającą dziewczynę. – Ahoj na „Niebie”! Jacek oderwał oczy od książki, poruszył się w koi. Właz był zamknięty, gdyż siąpił deszcz. – To ty Fela? – Nie, konna policja z Ohajo... – rozległ się donośny głos Ciotki Feli. – Otwieraj, bo zrobimy dziurę w burcie i utopimy tego kalosza. Stuknęła zasuwka, Ciotka Fela wskoczył do kokpitu i podał Kaśce rękę. Wojtek trzymał pokaźnych rozmiarów torbę i przymierzał się do przeskoczenia wąskiego pasma wody, jakie dzieliło go od łodzi, gdyż Jacek rzucił z rufy kotwicę i nieco odciągnął „Niebo” od pomostu. – Będziesz tu teraz mieszkać? – zapytał Fela usadawiając Kaśkę na koi. Jacek milczał. – Słyszałem, że masz zamiar przyczepić do tego kalosza jakieś elektryczne pływaki i ruszasz na ocean? – Tak... mam jeszcze kartę rowerową... mogę pływać... – skrzywił się Jacek. Ciotka Fela rozwiązywał żeglarski worek, wyciągnął puszkę mielonki i powoli, jakby z premedytacją otwierał ją kluczykiem od sardynek. Zapach rozszedł się po kabinie. Ciotka wyjął pomidory, dwie świeże solanki, masło, cebulę. – Teraz panowie, żeglarze jedzą – rzucił niby od niechcenia. Jacek oblizał się nieznacznie. – Stella ahoj... głód na szkunerze! – powiedział Ciotka. – Mamy dla ciebie coś specjalnego... ale na razie dostaniesz herbaty z cytryną... Wojtek mówi, że takiej, jaką mieliście na tych zwariowanych regatach wokół Jezior Raduńskich... – Stare dobre czasy... – uśmiechnął się Vasco. – Każde stare czasy są dobre – odparł filozoficznie Ciotka, smarując grubo masłem solanki. – Zrobimy ci żarcie... bo chyba osłabłeś z głodu i możesz paść, a szkoda takiego żeglarza – perorował dalej Ciotka. – Już nie żeglarza – zauważył kwaśno Jacek. – Aleś wpadł w skowyt! – podniósł nieco głos Wojtek. – Podpadłeś u nas, dlatego tu jesteśmy. Nie powinieneś grać, jeżeli nie umiesz przegrywać! Teraz zrobimy test, jeżeli wypadnie negatywnie, cześć kapitanie, spływamy, zostaniesz sam ze swoim dramatem. – Jaki test? – zainteresował się Jacek. – Zobaczysz... na akademii lepszego by nie wymyślili. – Ciotka podsunął Jackowi wielki plastikowy talerz, z którego pachniały pomidory z cebulą, świeża bułeczka z masłem, mielonka z puszki i coś jeszcze. Z wonią tych przysmaków zmieszał się aromat gorącej herbaty z cytryną. Jacek wziął się do jedzenia, najpierw powoli, jakby z rezerwą, miska chociażby najwspanialsza, mała rzecz. Liczy się tylko kapitański dramat – mówiła jego poza. Solanki jednak znikły i Ciotka smarował nowe. Mielonka też znikła, pomidorów także już prawie nie było. Fela uzupełniał szybko spustoszenie. 80 – Je? – zapytała Kaśka. – Nie – odparł Wojtek – wsuwa podwójnie. – Nie podwójnie, potrójnie – orzekł Ciotka. – Wtraja! – Nie wtraja, wsześcioracza! Zgodnie z potrzebą zdrowego żeglarskiego organizmu. – Zdrowego powiadacie? – zapytała Kaśka. – Fizycznie i psychicznie... Należy zatem stwierdzić, że Kapitan Vasco da Gama nie dostał fiksa i może nadal pełnić funkcję dowódcy – stwierdził rzeczowo Wojtek. – Monumentalnie – Fela krajał jeszcze jedną cebulkę... – Więc załoga nie opuszcza kapitana? – zapytała Kaśka. Jacek znowu nabrał godności i jadł powoli, ukazując swój dystans do przysmaków. – Monumentalnie – powtórzył Ciotka, oświadczam jako przewodniczący konsylium, że test na obłęd wypadł negatywnie. Domniemany psychicznie chory wsześcioraczył wszystko, nie cierpi więc na depresję i obojętność. Jest normalny i może nadal nami dowodzić... Takie jest stanowisko medycyny... – zakończył Ciotka zabierając Jackowi sprzed nosa pusty już talerz. – A tu masz niespodziankę – Fela wyjął z worka puszkę ekstra oranżady. Na gładziutkiej powierzchni lakieru wydrapany był tekst. Jacek wziął puszkę do ręki i czytał: Na kursie wielka brama Ahoj Vasco da Gama... Pod żagle, totemy, namioty... W głąb naszej tęsknoty... Załoga „Chwały” Kapitanowi Pod tekstem wydrapane były podpisy wszystkich, łącznie z autografem Dyzia. – Oranżadę wypijesz, a w puszce będziesz trzymać ołówki – powiedziała Kaśka. Jacek długo trzymał „Puchar” i patrzył na napis. Dopiero po chwili odezwał się Wojtek. – Mamy sprawę kapitanie, chcieliśmy zakończyć sezon z grubej rury, potrzebny nam szef. – Wiecie... nie mam patentu – podniósł głos Vasco. – Ja mam patent, a ty będziesz dowodził. – Monumentalnie... Kacha popłynie z nami – roześmiała się szeroka gęba Ciotki Feli. – Rejs u literata? – zapytał Jacek. – Odłożymy na później albo na przyszły rok, myśmy wykombinowali coś dużego, Vasco. – Jesteśmy pewniaki? – Jacek spojrzał na Wojtka. – Pewniaki, Vasco. Istotnie, mimo że propozycja nie była rewelacyjna, w sytuacji kapitana Vasco stanowiła znakomity pomysł. Przystąpiono więc do wielkich przygotowań. Jacek myślał jednak ciągle o Panu Fikcji. Jacht miotany wysoką falą wielkiego jeziora szarpał się na cumach między dalbą i keją w przystani pięknego ośrodka. Jacek podszedł blisko. Kabina była otwarta. – Ahoj na „Otago” – krzyknął. Z włazu wychyliła się siwa głowa literata. – Jacek?! Właź chłopie, właśnie otworzyłem puszkę z krewetkami, jadłeś takie wąsate stworzenia? – Vasco skoczył na pokład, jacht zakołysał się lekko. Pan Fikcja wyciągnął rękę. – Myślałem, że sam będę spożywał te owoce morza – powiedział nie zdradzając niczym gniewu, pretensji lub poczucia zawodu jakiego doznał. – A to nie gryzie? – zapytał Jacek wskazując na krewetki. – Ty je będziesz gryzł, nie one ciebie. – W kabinie panował laboratoryjny porządek i pachniało dobrym podwieczorkiem. 81 – Przyjechałem pana przeprosić – powiedział Jacek patrząc na jezioro, jakoś głupio mu było wobec tego człowieka. Literat mrugnął do chłopca. – Przeprosić! To stara i nie zawsze aktualna forma. Wystarczy jeżeli zjesz krewetki i wypijesz herbatę. – Kapitanowi Vasco zrobiło się jeszcze bardziej głupio. – Tak trzymaj, Jacek – mówił dalej gospodarz. – Nikt mi nie powie, że za moich czasów była lepsza młodzież. Wy już nie dacie się omamić jaskrawym kolorem, macie swoje ścieżki. Jacek patrzył uważnie na skupioną twarz Pana Fikcji. Literat uśmiechnął się do niego tak, jak kiedyś do Turkucia, gdy ten przyszedł do hangaru z ojcem, gdy wracali znad grobu dziadka. Turkuciowy tata powiedział wtedy, że historii nie da się oszukać, że on zdryfował, ale Marek za niego i za siebie będzie krzyczał, kto naprawdę został czyim zaplutym karłem. Teraz cisza panowała w kabinie, tylko niewielki wiatr szeleścił białymi żaglami. Literat sięgnął na półeczkę, podał Jackowi książkę – To historia Polski, ta jakiej nie uczyli was w szkole. Weź ją, wam a nie mnie, ona już teraz będzie potrzebna... I coś ci powiem Jacek, płyniecie na swój rejs, patrzcie na brzegi, może dogoni was Pan Fikcja, bo jeszcze coś mamy do załatwienia. No i od tej pory „Kawał Nieba” nabrał nowej świeżości. Uzupełniono takielunek, naprawiono puszczające już na szwach żagle. Na taką niezwykłą trasę należało zaopatrzyć się w przeczepny silnik, ale to przekraczało możliwości żeglarzy. Po dwóch dniach wytężonej pracy „Kawał Nieba” odbił od przystani w Stogach, kierując się na wschód ku cieśninie i skrzyżowaniu Martwej oraz Śmiałej Wisły. Wiał rześki północny wiaterek, dziób rozcinał fale, przy burtach szumiała woda. Na otwarcie mostu w Sobieszewie nie trzeba było długo czekać, nadchodziła właśnie barka. Przed śluzą w Przegalinie czekało kilka jachtów. Obsługa otworzyła wielkie wrota i „Kawał Nieba” wszedł między metalowe ściany. Na Wiśle załopotały żagle, jacht piął się pod wiatr ostrym bajdewindem zmieniając halsy. Przed wielkim mostem w Kieżmarku, żeglarze odpadli na wschód wchodząc na Szkarpawę śluzą Gdańska Głowa... Wiatr sprzyjał, pogoda była słoneczna. Przed kapitanem Vasco, który dowodził wyprawą w imieniu Wojtka, leżała teraz piękna, głęboka, wijąca się w zakrętach i meandrach rzeka. Potem miały być zwodzone mosty i postrach niedoświadczonych żeglarzy... słynne pochylnie na Kanale Elbląskim, a dalej otwarta już droga na olbrzymi Jeziorak – Mekkę żeglarzy gdańskich. 82 Rozdział XXIII ZA ZWODZONYM MOSTEM „Kawał Nieba” zacumował w Drewnicy. Zapadał wieczór, Szkarpawa rozlewała się szeroko, słońce zachodziło czerwienią wróżąc żeglarski wiatr. Stuknęły wielkie przęsła, most poruszył się Od zalewu płynęła barka. Olbrzymie cielsko wypełnionej piaskiem szalandy wpełzło w otwór. Dwa sczepione z pchaczem pudła przesuwały się powoli między krawędziami mostu. „Kawał Nieba” pochylił się i powstał kreśląc karkołomne figury wysokim masztem na rozrzuconych w górze chmurach. Barka przepłynęła, most majestatycznie zamykał podwoje, sterczało za nim w niebo kilka masztów, po drugiej stronie też stały jachty. Gdy Graha wróciła z wyprawy po zakupy, była blada i trzęsły jej się usta. Usiadła w kokpicie i milczała. – Co ci jest, diabła wodnego zobaczyłaś? – zapytał Jacek widząc, że z dziewczyną dzieje się coś niezwykłego. – Diabła?... nie diabła... ale... ale... – Ale co? Gadaj, Graha! – Na pewno widziałam, dotykałam jej... to ona, ona Vasco! – Kto? Co tobie, Graha? – Idź... sam zobaczysz! Idź na jacht po drugiej stronie, nazywa się „Delfin”. – Jacek ubrał się pospiesznie i ruszył za most. W małej zatoczce stal duży slup z opuszczonym żaglem. Nikogo na nim nie było. – Cóż wymyśliła ta Graha? – zastanawiał się kapitan Vasco, ale w tej chwili przez właz kabiny wyjrzała czarna psia morda. Jacek stanął jak urzeczony. Pies wyszedł przednimi łapami na greting i patrzył na kapitana Vasco. – Ara... – powiedział przytłumionym głosem Jacek. – Ara... – powtórzył bardziej dobitnie. Pies drgnął, cicho zaskowyczał, odwrócił się i schował w kabinie. – Tak, to ona – mruknął do siebie kapitan Vasco, podchodząc bliżej. – Ahoj na „Delfinie”! – krzyknął. Nikt nie odpowiedział – Ahoj na „Delfinie”! – powtórzył wołanie Vasco. Wewnątrz jachtu coś poruszyło się i wyjrzał zeń człowiek. Właściwie nie wiadomo czy wyjrzał. Niezwykły żeglarz wychylił się z włazu i zamarł w bezruchu. Pies wyskoczył na greting. – Ara... – powtórzył Jacek. Pies znów drgnął, zaskowyczał, wykonał ruch jakby chciał wyjść z łodzi, ale usiadł na tylnych łapach i zaczął dyszeć. Człowiek we włazie ciągle trwał w bezruchu. Jacek spoglądał to na psa to na człowieka, było jasne, że coś niezwykłego łączyło te dwie istoty. Twarz żeglarza zasłaniały olbrzymie ciemne okulary, usta jego poruszały się jakby z trudem. – Kto przybywa? – zapytał. – Vasco... sternik na „Kawale Nieba”. – Wejdź – skinął ręką gospodarz. – Delfa... spokój! – zwrócił się do psa, który ułożył się wzdłuż kokpitu, nastawił uszy, wyciągnął przed siebie łapy. Jego postawa była teraz wyraźnie gościnna, ale nadal czujna. Jacek wskoczył do kokpitu, pies obwąchał go nieznacznie i cicho 83 szczeknął. Dziwny żeglarz cofnął się w głąb kabiny. Vasco przestąpił wysoki właz. Gospodarz usiadł w fotelu, pełniącym także funkcję rozkładanej koi. – Z czym przybywasz sterniku? – zapytał. – Bo... bo... pies... ja w sprawie psa! – jąkał się Jacek. Człowiek w ciemnych okularach miał kamienną twarz. Milczał. – Poznaję, to Ara, pies mojego przyjaciela, ja ją wyprowadziłem z płonącej szopy. Od tej pory zaginęła. Teraz poznaję, to Ara... Ara... – powiedział niepewnie Jacek. Gospodarz uniósł twarz, jego ciemne okulary zdawały się patrzeć na kapitana Vasco. – Delfa to moje oczy, mój radar, który przeprowadza mnie przez cieśniny na lądzie i wodzie – dziwny żeglarz powiedział to powoli, jakby odmierzając słowa. Umilkł. Pies leżał na gretingu chociaż patrzył na brzeg, jego czujnie uniesione uszy zdawały się śledzić to co działo się w kabinie. – Ale to przecież Ara! Pies Alego... sprawa honorowa... – Jacek był wytrącony z równowagi. Sceneria surowej kabiny pięknego jachtu, dziwna twarz człowieka, którego wiek był nie do określenia, dziwne zachowanie psa wywarło na nim głębokie wrażenie. – Ten pies nie jest Alego, bo jest on częścią mnie, jak ręka lub mózg. – On był Alego... to Ara... – Był? Możliwe, tylko to przeszłość, powtarzam, on jest mną – w tej chwili coś stuknęło, na półpokład wskoczyła młoda kobiet. – Mamy gościa – powiedział do niej gospodarz tym samym metalicznym głosem, którym mówił do Jacka. Dziewczyna uśmiechnęła się wyciągając rękę. – Megi... – Jacek – kapitan Vasco skłonił się lekko. – Stoję na „Kawale Nieba” z drugiej strony mostu... – On przyszedł po psa – powiedział człowiek w ciemnych okularach, tonem który brzmiał jak oskarżenie. – Po psa? – dziewczyna spojrzała na Jacka niczym na przedziwne zjawisko, które może okazać się groźne. – To Ara... ja ją wyprowadziłem... – rozpoczął Vasco. – Nie, młody człowieku... nie – dziewczyna widocznie nie była Polką, gdyż wyraźnie kaleczyła słowa – Ten pies... Delfa, jest kapitana i tylko kapitana, jej oczy to jego oczy... – Pies jest Alego, ja muszę... – upierał się Jacek. – Słuchaj, nad wielkim jeziorem w szałasie, pies zakręcił się w łańcuch. Dusił się, skomlał. Uratowałam go, kapitan już nie widział... pożar na morzu, jego statek spłonął i ten pies prowadzi kapitana do miasta, a tu stoi na dziobie i kapitan może sterować... oni się rozumieją, to jego oczy... Jacek uszczypnął się w policzek, raz, potem drugi, mocno. Zabolało. A więc nie śnił. Ara odnalazła się, tylko już chyba naprawdę nie była Alego... Graha na jachcie czekała zniecierpliwiona i rozgorączkowana. – No i co Ara? Prawda, że Ara?! – zapytała gdy tylko kapitan Vasco zjawił się na „Niebie”. – Nie Ara, Delfa – odpowiedział z taką powagą, że Graha na chwilę zaniemówiła. – Jak to?! Przecież... Jacek popatrzył do góry gdzie nad wysokim masztem przesuwały się miękkie, pierzaste chmury, przebijał przez nie błękit. – Wiesz co było za zwodzonym mostem? – zapytał. – Gadaj, czy to Ara?! – nie ustępowała Graha. – Za zwodzonym mostem widziałem oczy, których nie można zabrać kapitanowi... –Grażyna cofnęła się do tyłu – Jacek co tobie? – O czym wy mówicie? – zapytał Wojtek, który niczego nie rozumiał. 84 – Odnalazłam Arę, a Vasco mówi, że to jakiś Delfa! – gorączkowała się Grażyna. – Odnalazłeś Arę? Stale ją odnajdujesz, każdy czarny pies to dla ciebie Ara. – Wojtek wyraźnie nie wierzył w sensację. – Ale to była na pewno ona! – upierała się dziewczyna. – Tak, możliwe, kiedyś to była Ara, ale teraz już nie jest – powiedział tajemniczo Jacek. Wysoki maszt za mostem poruszył się, przesunął dalej na wodę. To slup z małej zatoczki ruszył na Szkarpawę. Kadłub jachtu zasłonięty był przez most. Jacek i żeglarze na „Niebie” nie widzieli sternika w kokpicie, psa ani dziewczyny, tylko wysoki maszt, na który powoli wspinał się wielki biały żagiel. – Odpływają – powiedziała Grażyna. Jacek patrzył za oddalającym się, lekko pochylonym płótnem, zastanawiał się czy postąpił uczciwie. Grażyna spojrzała na swojego kapitana. – To była Ara, ale... – Grażyna przerwała i uśmiechnęła się jakby rozumiejąc, że czasem dzieją się dziwne rzeczy, więc właśnie teraz mogło wydarzyć się coś niezwykłego. 85 Rozdział XXIV KAWAŁ NIEBA Trzeciego dnia rejsu oczom żeglarzy ukazało się olbrzymie metalowe koło na betonowym cokole. Tuż za nim kończył się kanał i pod stromą górę biegły szeroko rozstawione szyny. Właśnie z przeciwnej strony za wzgórzem ukazał się dziób statku. Dziób, nadbudówka... maszt... Statek sunął po ziemi. Żeglarze patrzyli z zainteresowaniem na niezwykłą konstrukcję. Na górze ukazała się platforma, umieszczony na niej statek zjeżdżał do kanału. Dwa rzędy kół wielkich jak od parowozu, pełzły po torze. Platforma dotknęła wody i poczęła niknąć pod jej powierzchnią. Wypełniony ludźmi na pokładach statek, zakołysał się i spłynął jakby był zabawką. – Jutro przeprawiamy się przez pięć takich pochylni, teraz cumujemy – zakomenderował kapitan Vasco. „Kawał Nieba” dobił do zielonego brzegu. – Klar portowy – rozkazał dalej kapitan. Porządkowano osprzęt, przygotowywano spóźniony obiad. Nagle rozległ się krzyk Feli: – Pan Fikcja! – oczy wszystkich zwróciły się na brzeg, gdzie w blasku zachodzącego słońca stała dziwnie wydłużona postać. – Ahoj Vasco da Gama, ahoj żeglarze! Nie przyszła góra do Mahometa, Mahomet przyszedł do góry – śmiał się literat. – Pan też na Jeziorak? Co za spotkanie?! – mówił pośpiesznie Jacek pamiętając ostatnią rozmowę na „Otago”. – A zdrajcy, nie chcecie pływać plastikową limuzyną, trudno. Przyjechałem samochodem, czekam na was od rana. – Chce pan nam przeczytać poprawiony scenariusz? – Ciotka wyciągnął szyję w oczekiwaniu na potwierdzenie, chciał grać w filmie. Pan Fikcja uśmiechnął się tajemniczo. Późnym wieczorem czerwony blask ogniska odbijał się w rozlewisku. Była chwila głębokiego spokoju, gdzieś krzyknął ptak. W poświacie jesiennej nocy „Kawał Nieba” wyglądał dostojnie. Strzelający w górę maszt w skośnych liniach sztagu i want zdawał się sięgać granatowego sklepienia. Za jachtem leżała przestrzeń szerokiej wody, z drugiej strony był ciemny las. Literat wstał i poszedł do samochodu, po chwili wrócił. Niósł gruby plik maszynopisu. Podszedł do wygasającego ognia, pochylił się, położył na głowniach niezwykłą paczkę. Kartki zaczęły czernieć i zwijać się, strzelił cicho żar, ale płomienie nadal drzemały w głowniach. Ciotka Fela poderwał się z miejsca. – Przecież to scenariusz! – krzyknął. Jacek, Graha, Kaśka i Wojtek siedzieli bez ruchu. – Scenariusz... – uśmiechnął się Pan Fikcja. Nad wodą znów krzyknął ptak i cisza zapanowała ponownie. Strzelił czerwony płomień, blask padł na twarze żeglarzy, ożywił linię drzemiącego przy brzegu kadłuba, zaigrał na ciemnej rzece. Stojąca nad ogniem postać literata była zniekształcona, nierealna. Zastygły w połowie ruchu Ciotka Fela wyglądał dziwnie wielki. Płomienie wreszcie strzeliły z pasją, karty maszynopisu ożyły, pływały w ogniu, rozsypywały się w pył iskier, które natychmiast czerniały. – Co pan zrobił? – zapytał zdławionym głosem Fela. 86 – To na co czekaliście od dawna – uśmiechnął się Pan Fikcja. Znów buchnął płomień. Niewielki podmuch odkrył z popiołu kilka kart, płonęło równo, dogasały powoli. Fela patrzył w zgliszcza, być może żałował przeznaczonej dla niego roli w filmie, którą chciał zagrać, mimo że śmiał się z zakłamanego bohatera. Z drugiej strony ogniska Wojtek trącił w struny, odezwała się gitara. Na kursie wielka brama Ahoj Vasco da Gama Pod żagle, totemy, namioty ... w głąb naszej tęsknoty... W chmurach była dziura, nad masztem odnowionego dykciaka kołysał się kawał nieba, wiedzieli, że gdy jutro ruszą, zabiorą go z sobą. 87 AHOJ VASCO DA GAMA Znowu smagają nas deszcze Sztorm wieje wciąż jeszcze Nadszedł czas wachty Na wodę jachty... Wichury śmiech Szkwałów śpiew Cha, cha, cha! Na wantach gra... Niepotrzebne nam słońce Ni dni gorące Gdy mamy wiatr Żeglarski wiatr Mamusi piecuchy Do domu w pieluchy Na letnie wczasy W puchy, atłasy... My ruszamy w sztormy i deszcze Dalej, dalej jeszcze Pod żagle, totemy, namioty W głąb naszej tęsknoty... Na kursie wielka brama Ahoj Vasco da Gama W świat Szeroki świat... 88 Spis rozdziałów Rozdział I KRÓLESTWO AVE CEZARA I PAN TODYS Rozdział II OKULARY Rozdział III WIĘKSZA POŁOWA ŚWIATA Rozdział IV TELETURNIEJ Rozdział V ZIMOWISKO Rozdział VI ZAMACH Rozdział VII UŚMIECH TRUPIEJ CZASZKI Rozdział VIII BAJDEWINDEM Rozdział IX WIZYTA Rozdział X KAMIEŃ I KWIAT Rozdział XI AZYL Rozdział XII SKARB Rozdział XIII TESTAMENT Rozdział XIV APEL Rozdział XV NIEWIDZIALNY ZNAK Rozdział XVI KIT Rozdział XVII OSTATNI WIR Rozdział XVIII REGATY Rozdział XIX POD ŻAGLE, TOTEMY, NAMIOTY Rozdział XX KATASTROFA Rozdział XXI AHOJ VASCO DA GAMA Rozdział XXII TEST Rozdział XXIII ZA ZWODZONYM MOSTEM Rozdział XXIV KAWAŁ NIEBA Żeglarska piosenka AHOJ VASCO DA GAMA