Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. Urszula Małgorzata Benka O Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Wiry i Lucynella Nie kochałam mojego męża i sama nie wiem, czemu zostałam jego żoną w ten mroźny, styczniowy poranek. Mewy unosiły się nad mostem, z którego rzucaliśmy confetti w wodę zmęczoną tym wszystkim, spienioną i żółtą, a przecież nawet nie przypuszczałam, że ten statecznie wyglądający pan w pilśniowym kapeluszu, jakkolwiek wyraźnie ode mnie starszy, jest stary jak wszechświat, że oczy patrzące spokojnie spoza rogowych okularów widziały, jak ludzkość nie oparła się pokusie skrzesania ognia. Znałam stan jego konta i to mi wystarczyło; zresztą kobiety bardziej ode mnie rozkapryszone też nie miałyby tu nic do zarzucenia. On właśnie taki był: nie można mu było nic zarzucić i pierwszą rzeczą, która dała mi do myślenia, na krótko zresztą, była wizyta u jego ciotki. W okresie narzeczeństwa zabierał mnie nieraz do swoich licznych krewnych; podejmowana byłam uprzejmie, acz z odrobiną rezerwy, zrezygnowana i senna zgadzałam się licząc po cichu godziny i minuty do chwili ślubu. Było jasne, że wtedy wszystko się zmieni, nie ważne na co. Miałam dość siebie i było po temu dostateczne powody. Ciotka Lucynella mieszkała na wzgórzu za miastem, lasek okalający jej dom pasował do romantyki smukłych wieżyczek strzelających z dachu, a podchodzące ślimacznicą pod taras olbrzymie schody dawały wrażenie zamożności obrosłej wielopokoleniową tradycją. Nie zdziwiło mnie więc, kiedy Lucynella dała mi w prezencie złotą monetę z wizerunkiem Juliusza Cezara. Moneta wypadła mi w łazience na posadzkę, nie było dywanika pod umywalką, no i – rozprysła się na siedemnaście identycznych, połyskujących żółtawo monet! Pozbierałam je na kolanach i dopiero gdy byłam pewna, że podniosłam je wszystkie, wróciłam do salonu. Twarz Lucynelli w gmatwaninie zmarszczek wydała mi się dziecięco naiwna i nieświadoma. Cóż mogłam o tym myśleć? – zupełnie nic. Nic tu nie było do rozumienia. Jedyne, na co się zdobyłam, to pójść do jubilera. Złoto wybornej próby, no i moneta jest autentyczna. Powinnam się zwrócić do muzeum numizmatycznego! Ja jednak wybrałam się na bazar, widziałam przecież na własne oczy, co to za rodzaj autentyku... Nie musiałam już za niego wychodzić, a jednak... Jego zwyczajność nie była zanadto dokuczliwa, koiła nawet rzadko już spotykaną u ludzi prostotę. Jego opinie bywały inteligentną wypadkową kilku poczytnych i szanowanych wówczas pism, a wypowiadał je w sposób nie prowokujący ostrych polemik. Czułam się w jego towarzystwie senna i spokojna, a cichuteńkie tykanie zegarka z każdą sekundą przybliżało upragniony moment. Nasze narzeczeństwo, dalekie od frywolności, uchodzić mogło za wzór. Spotkania kończyły się na progu mojej bramy; zmieniłam wtedy dzielnicę na lepszą i tylko, och, mały kaprys, nie chciałam mu zdradzić numeru kodu. Zresztą on nie nalegał, zapisał tylko numer bramy, nazwę ulicy – wszystko to kaligrafował starannie zielonym atramentem w grubym, skórzanym notesie, a ja patrząc na jego czyste, wypielęgnowane dłonie o nijakim kształcie pomyślałam, że jest zupełnie letni; bodajbyście byli zimni albo gorący. Wyczuł chyba te myśli, uśmiechnął się z zadumą, bardzo przyjaźnie i pocałował mnie w policzek zaczerwieniwszy się przy tym leciuteńko. Był właśnie taki, jak zakazuje Ewangelia. Płynęły dni i tygodnie. Wiedziałam już wtedy, że każda z monet wyprysłych wtedy z tej jednej, którą dała mi Lucynella, ma identyczne właściwości, a kupiec na bazarze, gdzie za 5 chodziłam na jakiś czas, patrzył na mnie niewinnie; cóż mogłam wiedzieć? Pewnie i on poznał się już na walorach żółtawego krążka z profilem Cezara, ale nie miałam wyjścia, mój narzeczony przestrzegał form i dostawałam od niego prezenty skromne, bym – ach, przy moim ubóstwie nie potrzebowała się ich przypadkiem wzbraniać... Miałam więc ten sam niewinny wyraz oczu podając policzek do ucałowania Lucynelli, przyjmując flakonik perfum, bombonierki w kształcie serduszek, kwiaty w koszyczkach lub celofanie, tomiki poezji, zakładki do książek – nigdy jednak pieniądze. Coraz leniwiej i obojętniej zadawałam sobie pytanie, czy ciotka Lucynella znała wartość swojego podarunku. Często późnym wieczorem, gdy jego samochód znikał za rogiem, wymykałam się z domu do pobliskiego parku. W dole, pod zabezpieczonym barierką urwiskiem, płynęła rzeka, migotały światła, a ja zastanawiałam się w napięciu, co by się stało, gdybym wtedy w łazience nie upuściła Cezara, lub gdyby miękkość wykładziny na ziemi nie pozwoliła mu się rozbić. Och! Sprzedałabym go bezmyślnie już następnego dnia rano w jakiejś przeklętej antykwarni. A Lucynella? Co wtedy zrobiłaby Lucynella? Pamiętam, wysypała wówczas na stolik zawartość dużej kasetki: tasiemki, srebrne puzderka do haftek, poduszeczki na igły, a czarny koronkowy mieszek leżał wyraźnie na wierzchu i ona musiała udawać, że go nie widzi. Wysupłała z niego wreszcie Cezara i jestem pewna, że więcej już nie było w mieszku niczego, bo w pierwszej chwili spodziewałam się pamiątkowego pierścionka i huczało mi w głowie od rozmyślań, gdzie też najtaniej wykonać imitację, gdyby był coś wart. Lub – jeśli to sidła Lucynelli – sprzedałabym Cezara... Czy dałaby mi następnego? Och, mogłam na przykład udać, że zgubiłam go w autobusie! Przecież wracaliśmy wtedy autobusem do centrum. Wśród osób zamożnych panuje niepodważony dogmat, że ciągle trzeba się strzec. Ktoś z rodziny narzeczonego wyraził nawet uprzejmie zdumienie, że brak mi u torebki zamka z systemem alarmującym. Cudzoziemka, mogłam łatwo popełnić gafę – ba! dając chociażby żebrakowi. Mogłam udać, że nie rozpoznaję tych obcych monet. W autobusie byliśmy jednak sami z narzeczonym, a na przystanku koło mnie stał tylko znudzony policjant. I jeśli Lucynella znała prawdziwą wartość Cezara, mogła być pewna, że i ja zaznajomię się z nią prędko. Rzeka w dole odbijała neony i światła samochodów, płynęły po niej barki i wycieczkowe statki iluminowane lampionikami na pokładach; rzeka była czarna, bezdenna, a na maleńkim placyku z ławkami stał zegar. Ile jeszcze wieczorów spędzę tu, na krawędzi urwiska, nim przyjdzie ten upragniony dzień? Od nawiązania znajomości do podjęcia decyzji o ślubie nie czekaliśmy długo, a jednak on chciał, by okres narzeczeństwa potrwał przynajmniej rok. Zważywszy okoliczności naszego poznania, nie śmiałam nawet pisnąć. Choć może to wcale nie on tak opieszale garnie się w ramiona – myślałam – jego rodzina macza z pewnością palce w odkładaniu tak drogiej mi daty. Wszak nie mam nic! Jedynym moim majątkiem Cezar ofiarowany przez Lucynellę! Czy bez niego byłabym w stanie znosić z pogodną twarzą letnie amory i nader taktowne gesty mężczyzny, którego twarzy z największym nawet wysiłkiem nie sposób sobie przypomnieć? Zdradzałam go z całej duszy, tym częściej, im bardziej poważniał nasz związek. Zdradzałam go po każdej wizycie u jego szacownych krewnych, gdzie ze śmiertelną powagą grano na fortepianie do wtóru operetkowym duetom miłosnym, ze szczególną zaś pasją zdradzałam go po wszystkich spotkaniach u Lucynelli. Któregoś dnia wzięła mnie nieco na stronę. Usiadłyśmy w fotelach, z owalnego portretu na ścianie uśmiechała się do nas czule twarz jej babki i – jedząc kruche ciasteczka – Lucynella opowiedziała mi o kilku swych dawnych romansach. Miałam wejść do rodziny i wszystko wskazywało na to, że będę w tej rodzinie jedyną młodą kobietą. Och, te zwierzenia wydały mi się podobnie bezbarwne jak cały mój narzeczony! Słuchałam bawiąc się wstążką, nie zadawałam pytań i dopiero kiedy skończyła, przyszło mi do głowy, że przecież powinnam była wydać z siebie choć jeden wzruszony okrzyk, jakieś „ach, nie! to niemożliwe!” Jakieś „och! i co się wtedy stało?” – no i wielkie, brunatne oczy Lucy 6 nelli, jakże podobne do jego oczu, błysnęły żalem. Mogłam to jednak naprawić choćby częstując ciotkę historią własnej przeszłości, po prostu – wzajemność zaufania... Wolałam tego zaniechać. Czy to był błąd? I czy bezwiednie rzuciłam w jej salonie ów Hitchcockowski cień wątpliwości? Naturalnie, nie znałam jego rozmów z Lucynellą. Gdy mijał kolejny miesiąc naszego długiego narzeczeństwa, ciągle jeszcze mi nie okazał, by coś mąciło jego spokój. Zabierał mnie na spacery z lampką wina, muskając znacząco ramiona szeptał, że już niedługo i spuszczał rzęsy. Cóż mogłam o nim wiedzieć? Bo obojętne, czy była to naiwność, czy jawna kpina, przywiązanie do form, estetyczne kanony, brak wyobraźni czy temperamentu, musiałam zachowywać się w jeden, jedyny sposób, mianowicie – westchnąć i oprzeć mu głowę na ramieniu przez jeden króciuteńki moment. Nie oprzeć nawet lecz musnąć, o ton lżej i łagodniej niż śmiałby uczynić to on, i jeszcze dać w wyrazie mych oczu to nieme „przecież sam wiesz”. I – właśnie! Czy on cokolwiek wiedział? Niedługo przed dniem zaślubin dostrzegłam go przypadkiem w jednej z tych tanich, gwarnych kawiarenek. Stał w oknie narożnym, lecz nie wydawał się kogokolwiek śledzić; zdziwiło mnie, że bywa sam w tej dzielnicy. Naprzeciwko był skwer, na którym spotykałam się nieraz z ostatnim z mych kochanków; dziś przyszłam wcześniej, nie było jeszcze żadnego powodu do zazdrości, nie było dnia tego jeszcze nawet i samej zdrady, a jednak poczułam się w pułapce. Wskoczyłam do tramwaju i już do końca dnia nie odważyłam się wyjść za próg. Toteż wizyta Lucynelli po prostu zaparła mi oddech. – Och, nie gniewaj się, że wpadłam tak bez uprzedzenia! Po prostu muszę ci skończyć tamtą historię w Pradze – ciotka miała na myśli moje panieńskie romanse? A może była to inna historia: żadna z pozaczynanych przez nią nie intrygowała mnie jakoś brakiem puenty. Drzwi, jak twierdziła, otwarte były na oścież – dozorczyni myła korytarz, a ciotka zatrzymała taksówkę, bo bardzo spodobał jej się kolor rododendronu w naszej sieni; rozmowa z dozorczynią gładko zeszła od kwiatów do pięknych kobiet i takim oto sposobem, miałam uwierzyć, że ciotka przypadkiem zdobyła mój adres! Ale niedługo potem odbył się ślub. Byłam w dość trudnej sytuacji, bo skąd w nieznanym mieście zdobyć świadka? Moi znajomi absolutnie nie mogli i nie powinni się byli pojawić. Poprosiłam handlarza z bazaru, któremu sprzedawałam Cezary od Lucynelli. Był to przystojny, kędzierzawy brunet i na uroczystości prezentował się wcale nie mniej szykownie od reszty zgromadzonych. Przez jeden tylko moment wymieniliśmy znaczące spojrzenia, gdy wielki rubin na jego palcu zamigotał w świątynnym mroku. Och, wiedzieliśmy świetnie, skąd miał na kupno takiego pierścienia. Na moim serdecznym palcu błyskał identyczny rubin i nikt z obecnych nie zdawał się dostrzegać tego śladu naszej dyskretnej zmowy. Czy aby? Główna nawa kościoła zapełniona była rodziną nowożeńca, a w pierwszej ławce, niedaleko ode mnie, klęczała rozmodlona Lucynella. Olbrzymie łzy wzruszenia drżały w jej uniesionych oczach, na głowie miała zawój bardzo podobny do mojego ślubnego stroiku, tylko czarny. Przez moment poczułam się wdową – jakbym przeniosła się w czasie i teraz z jej ławki... I wtedy właśnie ujrzałam, że na serdecznym palcu Lucynelli mieni się bliźniaczy rubin, jak u mnie i mego świadka. Lucynella wymówiła się potem bólem głowy i obiecała tylko odwiedzić nas w najbliższym czasie, och, nie od razu, mamy teraz miesiąc miodowy i naturalnie – pragniemy być sami. Lucynella mówiła długimi zdaniami, choć myśmy z mężem od razu przyznali jej rację. Inni goście obrzucili nas tylko grosikami, ziarnem oraz confetti, a zaraz potem znikli w samochodach. Nareszcie znikła też Lucynella i plac przed kościołem opustoszał, mewy piszczały głośno, a mnie przeniknął ostry, styczniowy ziąb. Czekałam cały rok na ten właśnie moment, a kiedy nadszedł, nie bardzo wiedziałam, co robić i chciało mi się spać, a on zaproponował spacer. Oparliśmy się o balustradę mostu, mewy wirowały nad nami, a w dole głębokie, porywiste wiry żółtej barwy przelewały się jak 7 przestrzenie. Złożyłam mu głowę na ramieniu. Och, powinniśmy właściwie iść teraz do jego mieszkania. I dopiero teraz, po roku znajomości, uświadomiłam sobie, że nie wiem, gdzie mieszka! Znałam numer jego konta i sumę oszczędności, znałam dziesiątki krewnych, kuzynów, ba – znałam ich adresy, znałam na pamięć ważniejsze wydarzenia z życia familii na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat, wszystko, cokolwiek ogarniała pamięć żyjących jej członków, znałam nawet romanse ciotki Lucynelli, i wydawało mi się, że czytam w tym bezbarwnym obliczu jak w otwartej księdze. Nieswojo mi było spytać, gdzie właściwie mieszka i czy należy iść pieszo, czy jechać, a on w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Drobny, kaszkowaty śnieg osiadł mi na kołnierzu palta, on stał nieporuszenie i, och, uświadomiłam sobie, że nie wiem nawet, jak ma na imię i na nazwisko! Wirowały mi w oczach kartki jego książeczki czekowej, dedykacje na ofiarowywanych mi tomikach, te nigdy uważnie nie czytane dedykacje, kłębiły mi się w uszach jego rozmowy u krewnych, rozmowy nigdy nie słuchane, i za nic nie mogłam sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek sama zwracałam się do niego inaczej jak „kochanie”, czy w ogóle on mi się przedstawił? To było obce miasto, słabo znam język, tekst dzisiejszego ślubowania pełen niezrozumiałych słów. Które wśród nich było imieniem mojego męża, któremu przysięgałam, że nie opuszczę do śmierci. Zgodziłam się z rezygnacją patrząc na rubin pierścienia, że to, co związane na ziemi, pozostanie związane przez całą wieczność, a na tym moście, nad wirującą wodą, on był tak stary, tak niesamowicie stary... jak wszechświat. 8 Serenada na niesamowicie wąskiej ulicy Lubię wieczór, wieczorem liczę pieniądze. U mnie meble są ciemne i stare, i właśnie na takim stoczonym przez komiki stole układam w kupkach monety. Jeśli mam także banknoty, kładę je delikatnie, muskając jak liściki miłosne – już one tam swoje wiedzą! Na stole kładę torbę i szmaciane mieszki, chowam w nie przypadkowe sumy, tu garstkę grosza, tam jeden grubszy pieniądz. W kieszonkach też niech się pląta malutka żółtawa moneta. Jak przyjemnie szperać palcami i ot, natknąć się na zapomniany grosik! Umyślnie lubię zapomnieć, ile niby i gdzie pochowałam, specjalnie zaniżyć rachunek. Wtedy można zacząć od początku i jeszcze raz dla pewności, a kiedy innego dnia wyciągnę to znów na nowo na stół, a zmacam więcej niż się spodziewałam, to ciepło takie człowieka ogarnia, jakby żywy dar boski zmacał! Moja ulica jest wąska, dachy naprzeciwległych kamienic stykają się prawie, środkiem na dole chlupoce rynsztok. Ja mieszkam na najwyższym piętrze i moje okno wbija się w podobny pokoik. Tam mieszka diabeł, ale on mi nie daje nic. Diabeł jest skryty i przebiegły, mija mnie bez pozdrowienia, czasami z ostentacją szuka tytoniu po kieszeniach portek lub, jeszcze obraźliwiej, wraca się na mój widok tych kilka kroków za róg, kupuje gazetę – że niby zapomniał – i z nosem wetkniętym w jej płachtę mija mnie jak powietrze. Choć jestem jego jedyną sąsiadką. Ludzie się coś powyprowadzali z ulicy, wiatry szyby wytłukły, deszcz zniszczył farby w futrynach. Jeśli tu kto się jeszcze uchował, to chyba myszy i koty. I jeden sąsiad, a taki mruk! Nieraz, bywa, dygnęłam na przywitanie, nieraz szepnę co życzliwego, westchnę, chrząknę – ot tak, po znajomości – on nigdy nic. Wsadzi ten cienki nos w kronikę wypadków czy drobne ogłoszenia, a żeby choć czytał! Udaje tylko. I nigdy kusić mnie nie próbował, jakby to mu raptem mało było okazji. Częściej ostatnio spacerowałam po ulicy, ale co mnie kto minął, to zagoniony lub biedny. Nie ma tak jednak, żeby przy szczypcie cierpliwości nie doczekać aż trafi się jaki chętny pójść na górę. Schody trochę skrzypliwe, to i temat do żartu jak znalazł. Za późno boję się chodzić, choć sama nie wiem, czemu; o zmroku droga tędy nie wypada nikomu. Pusto, cicho, pod obcasami trzeszczą opadłe dachówki. Więc wychodziłam za dnia, a w sam raz pod wieczór policzyć mogłam świeży zarobek. Nie było tego dużo, ale ja żyję skromnie. Lubię czasem, jak parę groszy brzęknie do okrąglutkiej sumy: byle co potem może ją ładnie zaokrąglić, uwypuklić nawet co nieco, ja tam nie muszę mieć monotonii. Kupki monet raz stawiam idealnie równiutko, symetrycznie, z paradą, na ciemnych deskach, raz dla śmiechu tak według wzrostu, czasem w kółeczko... O, nie wydaję pieniędzy bezmyślnie, jak tyle kobiet! Latem i zimą noszę te same podkute blaszką szpilki; nie są wygodne, bo trochę luźne, ale dzięki temu zimą skarpety się w nie mieszczą, znowu latem stopa nie poci się za mocno. Zresztą tu klimat łagodny, przyzwyczaiłam się do surowszego, a już jadam dosłownie byle co. Cebula, chleb, czasem pasztet. Na korytarzu piętro niżej jest kran, nikt oprócz mnie tam nie chodzi. 9 Liczyć skończę, nim on wróci do domu. Ani u mnie, ani u diabła okiennic nie wstawili, żadnych firanek czy rolet, a okna są tak blisko, że wychyliwszy się mogłabym pchnąć jego oblazłą, rozsypującą się framugę – on moją też. Puściłaby na pewno. Żadna sztuka złapać się jedną ręką dachu i wejść. Całymi godzinami był nieobecny; jak przymknę czoło do szyby, to zlustruję cały jego nieduży pokój – szpitalne łóżko, stolik z lekarstwami na reumatyzm, taboret, miednicę. Biblię. Żył jak zakonnik. Nie wiem, czy czytał Biblię, jakoś nie miałam śmiałości podglądać po jego powrocie. Lecz chyba czytał, zakładka zmieniała położenie, a zakładka – bardzo proszę, granatowa i z zamszu, z frędzelkami, chyba ją dostał od kogoś, zamsz jest drogi, a tu wiadomo na co kogo stać. Kto i po co kazał diabłu tu żyć? Dociec trudno, ale także szkoda czasu się głowić. Nie tak daleko ciągną się całymi kilometrami dzielnice zamieszkałe jak się patrzy, świecą neony, kawiarnia dzień i noc, wnet druga i dziesiąta. Ponoć stamtąd pochodzi nasz diabeł. Wczuwałam się w jego sytuację. Wiadomo – usposobienie miał nieszczególne, mruk i bez manier. Przymilić się takiemu o lepsze miejsce – całkiem śmieszne. Musiało mu być kuso, samotnie. W dodatku ta Biblia codziennie pod nosem, cknić się musiało biedakowi. Ja miałam chociaż moje wieczorne zajęcie i pewność, że nikt nie widzi, gdzie co pochowałam. Nikt nie zgadnie: pod materacem, na dnie szafy, w staniku mam zaszyte – czy w ogóle w osobnym mieszkaniu... Kamienica porządna, sporo tutaj przestronnych lokali, na trzecim piętrze aż sześć pokoi, proszę bardzo, piwnice, komory! Ja nie mam zaufania do banków i za nic nie oddam w depozyt, najlepiej sama umiem, bo swoje wiem. Diabeł pieniędzy nie liczył. Nieśmiałość nieśmiałością, ale jak się przykulić pod parapetem, choć z duszą na ramieniu, wiadomo, że człowiek podpatrzy. Widać jak się przygarbia, jak ktoś, kto nie ma już ani nadziei, ani przyszłości, wspomnień też niewiele, żeby przyjemność była z tego na starość. No, stary to on był. Że skleroza. Cieszyłam się, że – jeśli się o mnie rozchodzi – to siły jeszcze mam. Ani bieganie po schodach na to najwyższe piętro, ani spacery w najgorszą pogodę, ani wspinanie się na parapet, kucanie pod nim, dosłownie nic! Raz na dach nawet wlazłam, ale ten właśnie wracał. Na dachu było słychać zadyszkę! Jak usiadł, aż łóżko jękło. Szybko łyknął zaraz środek na serce. Do kamienicy diabła zajrzeć łatwo z chodnika, bo drzwi tam nie zamknięte, ale za sklepioną sienią jeszcze podwórko i tam dopiero trzy różne wejścia. Nie zapuszczałam się dalej, bo jakby tak nagle wrócił?! W sieni zwisała jedna odrutowana żarówka, brunatne lamperie pstrzyły się napisami, a co słowo to świństwo, że wstyd czytać. Ja swoje lamperie wymyłam elegancko, wyskrobałam, i to na wszystkich piętrach, a tylko dla kawału, na moim własnym zostawiłam jedno pieprzne powiedzonko – ładnie się zrymowało. Zostawiłam, żeby jak kto do mnie wieczorem zachodzi, mógł się pośmiać. Z czego innego tu się śmiać? Potem to inna sprawa, wolę swoje robić bez chichotów głupawych, aluzji. Pomyłam, nikt się potem nie mógł zadziwić, że niby co to za dom? A co komu do tego? Naiwniaka odstawia taki jeden z drugim, lezie z babą po schodach, a jak się rozchodzi już o płacenie, to lilie by złapał i na ołtarz! Mówię: płacić, jakby się u mnie działo co zakazanego. Ja biedna jestem, dużo nie mam, nie w głowie mi żadne takie wyszukane rzeczy, ile kto może! Jak nie ma nic, nie powiem, nie bardzo mi przyjemnie, proszę, takie rzeczy, z takimi wymaganiami to do innych! I to już! Ale jeśli się trafi kto porządny? Żyć trzeba i nie czas na sentymenty. Oszczędnie żyję. Zawsze z pamięcią o przyszłości. Także wolę tę swoją niebogatą ulicę niż jakieś fumy. Bóg strzegł, że nie pożyczam. Ta cebula i chleb to u mnie zawsze są – u diabła jeszcze nie widziałam, żeby co jadł. Ni garnka, ni talerza, nawet kubka nie ma całego. Nie zdziwiłabym się, gdyby tak do mnie zastukał – a nie macie przypadkiem czego do jedzenia, bo sklep zamknięty? Życzyć, to mu nie życzę głodu, uchowaj mnie Boże. Głodu nikomu nie życzę. A jak mówiłam, dałby zarobić, chociaż ciut, bardzo proszę. Ja tam spokojna jestem, za 10 poły go na ulicy nie łapię, parę razy grzecznie dygałam, to jakby teraz tak przyszedł, niby po prośbie, to grzecznie bym mu przypomniała i tę zakładkę zamszową, i Biblię – Biblię nietrudno sprzedać – i te pieniądze, co je na tytoń i na gazety wydawał. To nie jest żadna wielkopańska ulica, żeby się szastać na złość sąsiadowi, a co robię, nie on jest od sądów. Bez potrzeby to by do mnie tak nie przyszedł, zawsze jak bieda przyciśnie, to się człowiek pokory nauczy. Spokojna jestem, jakby przyszedł, to by nie wyszedł tak zaraz – ja jemu raz po sąsiedzku – on mnie drugi. Znam kogoś, kto by od niego kupił i łóżko, niedrogo, ja wzięłabym coś za fatygę, a miałby na drugi raz. Chudy bo chudy, nie on pierwszy, nie szkodzi. Buty, mówię, mam jedne, za to z obcasami. Słyszy przecież, jak tu na dole chodzę! Bruk cały zapaskudzony tynkiem i dachówkami, nie ma komu wysprzątać, szczyt szczytów, żebym ja już była do wszystkiego. Gdyby jeszcze sąsiedztwo było miłe, ale tak? Wczoraj też, jak mnie zobaczył, to zaraz do siebie prościuteńko. Ja buty jedyne drę, nikomu takiego sąsiedztwa nie życzę. Ja tam mam czas. Poczekam. Powyprowadzali się wszyscy, żywej duszy nie ma na dole. Murszeje tych parę pozostałych kamienic – kto wie? może i on się stąd nareszcie wyprowadzi? Niedoczekanie. Całe życie oszczędnie żyję, na byle głupstwa nie tracę, a jakoś przyszło mi tu skromnie się darem Boskim zadowalać. Innym to dobrze, nie ma sprawiedliwości. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby i on tak raptem się wycwanił. Chytry jest. Nic nie zgubi. Nie potknie się nawet na zawilgłej dachówce, żeby tak podejść szybko, podnieść... Raz – dwa by była uprzejma rozmowa! Ja chodzę wte i wewte, buty drę. Myślę tak sobie raz: nie, żeby nogę złamał z miejsca, ale by wreszcie zobaczył, co znaczy odruch sąsiedzkiej pomocy, nie tak bez słowa, jak psa. Buty skrzypią, pewnie! I w moim domu murszeje wszystko, nie ma nic wieczystego na świecie. Jak tutaj się sprowadziłam, wybrałam najporządniejszy dom – grzyba nie ma, kran piętro niżej. No i myślałam sobie, okna nasze nos w nos, jak w przeznaczeniu! Już się wtedy z tej ulicy powyprowadzali, a jeden dogorywał i jak umarł, jak go już wynieśli, to myśmy się we dwoje zostali na amen. Świątek czy piątek, a on nic. Nie widziałam jeszcze takiego. Już nawet zakładałam elegancką garderobę; buty mam jedne, ale tej fioletowej halki to jeszcze nie widział. Cała frymuśna, nawet czarnej koronki trochę na niej, bardzo ją całe życie oszczędzam. Nie spojrzał nawet, choć – Bóg świadkiem – ładnie się uśmiechnęłam. Głupia bytam. Zęby trzeba szanować, bo nie ma nic wiecznego. Skrzypi tu wszystko, dziury w dachu, wczoraj deszcz napadał, namokło. Przyjdzie lato, to znowu nie będzie można wytrzymać: duchota, smród. Nie każdy ma, żeby tak sobie mieszkać w pałacach. I służbę mieć. Zawołać tak raz po pańsku na służącego, proszę, tutaj karteczka do pana z naprzeciwka, że pani wieczorem ma czas dla gości. Perfumkę jeszcze na liścik, żeby słodko już tam zapachniało. Przeliczyłam wszystko, pochowałam, w głowie sobie powtórzyłam. Pamięć mam dobrą i tylko przykrzy się, że mało ma człowiek do pamiętania. A głowa u mnie jak pudełeczko. Jakby mnie kto do siebie wziął, poznałby zaraz, że można żyć skromnie, odkładać. Diabeł nie śpi. Ja tam nie wierzę bankom. Wykiwali już wielu. Płakali ludzie bo płakali, a kto żałował? – nikt! Jak sobie ktoś w łep strzelił, to też nie mówił nikt, że nieszczęście, tylko, że dobrze mu tak! Chciałaby dusza do raju. Dobre sobie. A jakby do mnie tutaj kto zaszedł po nocy, pieniędzy szukać?... Niedoczekanie jego. Choćby mnie zarzynali, gówno pisnę. Głodu i śmierci nikomu nie życzę, ale gdyby tak nagle tu przyszedł po ludzku, w gości, to czemu nie? Z pieniędzmi to też już bym poczekać mogła do rana: im kto grzeczniejszy, tym ludzie z nim grzeczniej, a nie tak zaraz każdemu po pysku. Pali się światło u niego, to ja swoje oszczędzam, po co już tak wydawać bez głowy. Na światło to on ma, prawiczek szmelcowany jeden. Taftową halkę mam jeszcze, też mało noszona. Zimno w oknie tak w kółko stać, a znowu w swetrze nie widać halki, wciągnę brzuch, to się zaprezentuję szykowniej. Tra la la, dawno nie miałam we włosach tych kwiatków, jak człowiek o siebie nie dba, to pies z kulawą nogą się za nim nie obejrzy, tra la la, gdzie diabeł nie może, tam babę – co to, to nie! 11 Mi tam nie honor po nocy do niego iść. Chociaż tak trzeszczy wszystko, skrzypi, szura... jakby kto szedł, za nic się nie dosłyszy. Nie słychać, żeby kroki jakieś wyraźne? A może u niego otwarte? Na dole zawsze otwarte, bo wyłamany zamek. Żeby tu się kto kręcił. Jakbym wiedziała, czy on w ogóle co u siebie ma. Ba... Dopiero miał na tytoń i na lekarstwo do smarowania nóg? Mogę mu i nogi wysmarować, niechby coś dał za dobry uczynek. Do grzechu go nie zmuszam, tylko żyć trzeba, a każdy się stara jak potrafi. Lustro w kącie; po ciemku i tak mało zobaczę. U mnie na schodach światła nie ma: od razu, jak tu się sprowadziłam, żarówki wszystkie wykręciłam i do handlarza za róg! Żeby nie kusiło. Ludzie na wszystko tracą, a potem: Panie, Panie! Bez wstydu, jakby Pan Bóg kazał się bogacić, a nie ubożeć. Jest już jak jest, taftowa halka to zawsze taftowa halka, swoje zrobi. Diabeł? Patrzcie ludzie, a co to komu przeszkadza? Sąsiadów się nie wybiera, takie życie. Certowałam się niby, bo certowałam – niegłupio, bo jakby tak od razu, to w ogóle szacunku mniej. Ja zawsze byłam za głębokimi uczuciami. Awantura na raz to dobre dla byle kogo, a jak się już z kim jest, to potrzeba stałości. Ciemno tutaj, choć oko wykol. Aż się przeżegnałam. Diabeł mnie skusił tak wysoko zamieszkać; nigdy po ciemku nie wychodziłam, to dobrze nie wiem. Kran jest, wodę słychać. A które teraz drzwi? Studnia jakaś, ta kamienica. Kwiatków nie zgubić, nie porozdzierać nic na tych gwoździach, co z boazerii zostały. A muszę być blisko ściany, by dobrze zmacać. Nie sztuka zlecieć po schodach i złamać kark. Raz się żyje. Żebym chociaż wiedziała, które teraz jest piętro. Wszystko mi się w głowie pokiełbasiło. Albo wrócić i liczyć od początku, albo już śmiało! Diabeł, nie diabeł, swój rozum mam. Drzwi w końcu znajdę. Trafię. Tę jego kryjóweczkę też zmacam. A niechby co? Życie nie wieczność. 12 Odium Nie byłabym sobą, gdybym w tym obcym mieście nie zdecydowała się najpierw zaznać diabła. To był pogodny dzień. On leżał na brzuchu w wodzie, betonowe nadbrzeże zasypane liśćmi. Nie ruszał się – może już zgnił? Nie miałam pojęcia, od jak dawna mógł się tu znajdować. Ostrożnie zsunęłam się na dół, wysokie szpilki przeszkadzały mi na stromym betonie, więc je zdjęłam i w samych tylko siatkowych pończochach stanęłam nad nim. Podniosłam kij i delikatnie odwróciłam diabła do słońca. Wyglądał jak uśpiony, z miną dziecka przytulonego do matki. Nie było po nim znać ani śladu rozkładu i z ulgą zauważyłam, że wcale nie śmierdzi. Wyjęłam chusteczkę, bo na wargach miał szlam, otarłam mu ten szlam. Tak mogła leżeć Ofelia. Diabeł był jasnowłosy, niewielki, jedynym znakiem starości wydawały się być złote koronki: zabłysły, gdy ucisnęłam wargę przy ocieraniu szlamu. Podobał mi się, czemu nie? W dotyku był chłodny i jedwabisty. Złapałam go mocno za połę marynarki i z całej siły wyciągnęłam na brzeg. Bulwarem chodzili ludzie, jeździły samochody, panował normalny wielkomiejski ruch, a od platanów płynęła cisza; ich płowe grzywy odbijały się w wodzie koło nas. Diabeł żył. Serce biło mu równo gdy przyłożyłam ucho do piersi; puls miał dobry. Paliłam papierosa siedząc obok, z upodobaniem patrząc, jak cudownie jest nieruchomy. Paliłam siedząc w kucki na szorstkim, betonowym nabrzeżu, chłonęłam nieruchomość, tę nieodgadnioną ciszę diabła; za plecami wolno przemijał dzień, i kiedy raptem chłód mnie otrzeźwił, wiedziałam, że trzeba teraz jak najprędzej stąd odejść. Och, było jasne, że razem z nim. Mimo wszystko byt trochę zbyt ciężki, aby nieść go w ramionach przez miasto, no ale w końcu?... Zarzuciłam go sobie na plecy i w jednej ręce trzymając szpilki i torbę, wygramoliłam się z nim na ulicę. Do hotelu miałam ładny kawałek. Wcześniej w ogóle nie przyjmowałam tam gości, wstydziłam się swego ubóstwa, gospodyni łażącej w szlafroku. Liczyła ciągle grosze, wydzierała się o byle co. Zachwycona nie będzie, gdy przyniosę jej diabła. No więc szłam z nim powoli, a przechodnie nie oglądali się za mną natarczywiej niż zawsze. Nie chciałam go jednak porzucić, to by było bez sensu. Z trudnością uświadamiałam sobie, że trzeba dźwigać swój krzyż. Istniał, doświadczałam go. To wystarczy, by nie rozstawać się bez powodu. W moich ramionach był zupełnie spokojny, chociaż miałam wrażenie, że dawno się obudził i teraz śledzi mnie spod przymrużonych powiek. Udawałam, że o tym nie wiem, bo po co komplikować sytuację? Gdyby miał mnie już dosyć, gdyby mu nie odpowiadało być tak niesionym wieczorem przez jeden z najdoskonalszych bulwarów, dałby mi poznać. Gdy zabolało mnie lewe ramię, przerzuciłam brzemię na prawy bark, bulwar się skończył i stałam oto przed kolorową fontanną. Plac znajdował się blisko, mijany setki razy, lecz nazwy nie potrafiłam nigdy zachować w głowie. Ten obcy język... Upewniłam się, że plac pusty. Szybko złożyłam diabła przy wodotrysku i dałam pić z ręki. Woda błyskała fioletem i wirowały liście. Diabeł prawie nie poruszał wargami. Otarłam mu je; była północ. 13 Kilkaset metrów – doniosę. Może uda mi się wejść tak po cichu, by nikt nas nie dostrzegł. Jest późno, może wszyscy już śpią? Wniosę go bezszelestnie i nie będę palić światła w pokoju – rozmyślałam – spędzę po ciemku z nim noc. Jak niewidoma. Miejsca sporo, w ostateczności zostanę na podłodze, a jemu oddam swój wąski, trochę klasztorny tapczanik. Nastawię płytę, posłucham chwilę muzyki. Drzwi już były zamknięte, otworzyłam je kluczem, zazgrzytało i wsunęłam się chyłkiem do środka. Z mieszkania gospodyni dochodziły odgłosy kłótni. Tym lepiej – myślałam – ma zajęcie, nie będzie mnie po nocy nachodzić. Bez zapalania lampy posadziłam go na fotelu, zdjęłam suknię, a pantofle odstawiłam pod biurko, by nie trącić ich w mroku, nie hałasować. Płyta była nastawiona od rana, wystarczyło nacisnąć klawisz. Płynął czas. Czując senność położyłam go na tapczanie, a krzyż w świetle księżyca nad tapczanem wydawał się czarny. Nie ja wieszałam ten krzyż, nie ja go będę teraz zdejmować – myślałam sobie. W ostateczności diabeł, jeśli mu coś przeszkadza, może wstać. Ale był cichy. Lekki rys rozbawienia wystąpił mu koło warg, kiedy skromnie przygotowałam sobie spanie na ziemi pod drugą ścianą. On także czuwał. Ja przy całym zmęczeniu nie mogłam spać, ramiona bolały od dźwigania, łamało w karku. Był jednak znacznie cięższy niż z początku mogło się wydawać, a przeszłam z nim kilka kilometrów. W szafce miałam karafkę, nalałam poomacku do szklanki, alkohol mi wcale nie ulżył. Wiedziałam, że diabeł leży bezsennie. Że nie pragnie żadnej formy zbliżenia. Gdyby był tylko mężczyzną, cóż za problem spędzić tę noc? Szukalibyśmy w mroku swoich ciał i każde udałoby zachwyt. Może któreś z nas byłoby naprawdę zachwycone, nic mnie już nie dziwi w tym mieście, gdzie wszystko jest inne niż znałam. Być może obydwoje bylibyśmy szczęśliwi i oto przygoda na jedną noc zaciążyłaby dłużej nad nami. Czekałam przecież na miłość, mężczyźni też na to czekają. Lecz diabeł? Jestem tak zwyczajna, bez pojęcia o Nieskończonym... Mimo to chyba jasne, że diabeł nie pragnie kochać – upatruje w tym coś do gruntu... obrzydliwego. Zapytywałam siebie, czy gdybym wemknęła mu się na tapczan, poczułby wstręt? Czy dostrzegłby mnie w ogóle? Z definicji był duchem, abstrakcją... Dziwny w ogóle przypadek, że tak się zgęścił. Nie chciałam zbyt namacalnie przekonać się, że nie żywi do mnie nic, prócz wstrętu. Wolałam nie dotykać, podłoga była okropnie twarda, ale cóż jest na świecie wiecznością? Minie w końcu ta noc, minęło już tyle nocy. Gdyby tam jednak wejść, gdyby chciał mnie odpędzić? Ciekawe, w jakim języku? W tutejszym czy moim własnym, a może po hebrajsku lub grecku? Chcąc naprawdę dać do zrozumienia, że mam iść precz, musiałby przyjąć język dla mnie zrozumiały, nie jestem poliglotką i on o tym wie. Zresztą, kto zachował do dziś jakąś głębszą kulturę i polor? On? Tak jak wśród mędrców istnieje najgłupszy... Zielone oczy diabła zalśniły raptem w pościeli. On istnieje. Jest teraz w moim pokoju. W moim łóżku. Patrzy na mnie – ale czy ja istnieję dla niego? Znam ludzi, którzy przeczą istnieniu diabła. I to wierzący, wcale nie tylko sami zapiekli ateiści. Na tej samej zasadzie mogę być dlań logiczną figurą... Skrajną postacią jakiejś etycznej kategorii... I nie ma mnie w tym pokoju. Gdzie zatem jestem? W wodzie? Złote liście platanu krążą nade mną jak złote pszczoły. Jak mogło się to stać? A zwyczajnie. Niejedna samotna kobieta w tym mieście została znaleziona w rzece, nawet w tych okolicach, gdzie byłam w południe; dzielnica ma złą sławę, nietrudno tam, och, przestać istnieć. Boli wszystko, jak po wyczerpującej pracy, jak po upadku z wysokości. I mrok. Oczy diabła lśnią jak robaczki świętojańskie. Gdybym teraz się wśliznęła pod kołdrę, zadrżałabym chyba z zimna jak zanurzając się w topiel. Nie znoszę zimnych kąpieli. W ogóle trzeba zdjąć wszystko do końca. Bieliznę i moje nowe pończochy. I tak nie będą nic stroić, całe wilgotne. Nago? Coś przecież trzeba mieć. Ja nie mam nic, nawet pierścionka. Na palcu diabła błyszczy zielony kamień, o! – podniósł rękę do oczu, to oczy świecą spomiędzy 14 palców. Pierwszy raz tak się poruszył. O! – zamarł. A jeśli ma coś cenniejszego przy sobie? Nie zauważyłam dotąd. Może ma. Powinien mieć. Ach! Złote koronki! Nie będę mu rwała zębów, co znowu za pomysł... Po ciemku zwłaszcza. Mimo, że jest taki bezsilny. Nie mam żadnych narzędzi. Co cennego może mieć przy sobie diabeł? Wyglądał jak Ofelia, a Ofelia nie miała nic. Ja także nie mam nic. Naturalnie, że nie chcę go okraść. Gość w dom, Bóg w dom – jak mogłam zapomnieć kupić dziś tabletki nasenne! Byłam z diabłem i zapomniałam o całej reszcie. Mijałam tyle aptek niosąc go aż znad rzeki; ich zielone krzyże odbijały się w kamieniach bulwaru, mijałam sklepy gdzie także sprzedają środki na sen. Teraz pozamykane. Która z aptek ma dyżur nocny? Diabeł by tu sobie został na moment, pobiegłabym tylko kupić tabletki, choćby nawet i z nim, tylko dokąd? Deski twarde. Egoista. Ma cały tapczan. Tu pełno drzazg i zadziorów. Zasnąć. Już od dawna źle sypiam, rano wstaję śmiertelnie zmęczona, zdrętwiała, apatyczna, wymięta. Wczoraj schodząc na parter potknęłam się na tych przeklętych schodach, uderzyłam o poręcz, został siniak. Rękaw bluzki rozprułam o gwoździe we framudze kuchennej, a w szparze złamałam obcas. Cały dzień mam zatruty, jeśli zacznie się takim porankiem. Gospodyni też gmera mi w rzeczach, giną różne przedmioty; chowam i zapominam, znów kupuję i tracę pieniądze. Zasnąć... Albo pójdę się przejść. Ledwie trzecia. Jesień, ta noc się nie kończy – a inne mijały tak szybko. Diabeł. Nie mogę go tu zostawić samego. Gdzie jest halka? Jak się w ogóle w tym obcym języku mówi „środek nasenny”? Wylatuje mi z głowy jak tylko coś odwróci uwagę, przecież w życiu tyle jest spraw, nie sposób to jedno słowo obracać w mózgu odpędzając inne myśli, latami, przez całą wieczność. To on przeszkadza mi spać. Normalnie było lepiej. Normalnie o tej porze już spałam. Jeśli iść, to już teraz. Całe szczęście, że on choć ubrany. Śpi w dodatku. Bez reszty obojętny – jak kamień. Nie widzę tych zielonych punkcików, ma zamknięte powieki, oddechu teraz nie słychać – w porządku. A jeśli znowu wpadł w taki letarg jak w wodzie? Sama nie wiem, co robić. Chyba pada. Coś bębni w okno. Zimno zresztą. Iść tak z nim na deszcz. Wyglądał przecież jak zmarły, byłam nawet pewna, że gnije. A jeśli rano znów tak będzie wyglądać, a ktoś otworzy drzwi? Nie zasnę już nigdy w tym łóżku. Koniecznie trzeba wychodzić, och, byle gdzie. Po cichu. Ciężki. Boli mnie jeszcze wszystko. Pod łopatkami, w grzbiecie i karku. Idzie plucha. Księżyc jakoś się nadął, jak z brudnej wełny, śliski, siny – gdyby leżał na ziemi, pośliznąć by się można; wdepnęłam raz kiedyś w taki flak, w stronę rzeki są jatki – może tam się skierować z tym diabłem? Zapaliłam. No, wyciągnę go jakoś, wszyscy chrapią. Nareszcie jednomyślni. Byle się nie rozkasłać. Parasolka leży wysoko; jak w ogóle będę ją trzymała – diabłu nie zaszkodzi już deszcz. Jeszcze drzwi i zasuwa. Próg, dwa schodki, krawężnik. Wolę jezdnią, bruk chodnika tak wyboisty. Wielkie bąble w kałużach, a po ciemku trudno poznać te stare kamienice, przycupnięte jak wiedźmy, gapiące się tępo. Owszem. W samej tylko haleczce, bez majtek, bez ubrania, bez parasolki. Wiem, że trafię. Niepodobna żeby nie znaleźć miejsca, w którym wreszcie zasnę; w mieście także jest miejsce, gdzie ujrzę jak kończy się ta noc. Byle tylko bez śladów. Byle tylko za wcześnie nie zasnąć, w połowie drogi, w przedprożu końca. 15 Bez klamek – Gdybyś miała do wyboru szczęśliwą miłość i dramat, to wybrałabyś szczęśliwą miłość, czy dramat? – Wybrałabym dramat – odpowiedziałam, a ten mężczyzna był sporo ode mnie starszy, tłusty i brakowało mu kilku widocznych zębów. Oczekiwał tej odpowiedzi i poweselał wyraźnie. Jednak za moment opadły go chyba wątpliwości: – Czy ja ci się wydaję bardzo dramatyczny? Kochałam tego mężczyznę i wcale nie dopuszczałam myśli, aby byt wstrętny, nawet z tymi wygniłymi (bo co tu kryć) zębami. Jeśli się z czymś kojarzył, to z posążkami Buddy; mam taki jeden posążek – olbrzymi brzuch wypływa Buddzie z fałdzistych szat, uszy sięgają ramion, a lotos na jego podołku jest jakby symbolem zapomnienia. Ja mieszam tu mitologie, ale mężczyzna, o którym mówię, był dla mnie jedną bezkresną krainą Lotofagów. W posążku Buddy najważniejszy był uśmiech, patrzyłam nań całymi kwadransami i docierało do mnie kolejno, że Budda nie tylko uśmiecha się tak w ogóle, ale uśmiecha się do kogoś. Właściwie nie uśmiecha, bo drga w nim sarkazm – on się wyśmiewa, on szydzi z kogoś – i pod koniec takiego seansu wiedziałam, że szydzi ze mnie! Tłusty mężczyzna w brudnej kawiarni pił wódkę łapczywie kończąc fasolkę po bretońsku, i starał się sięgać wargami moich obnażonych ramion. Po pewnym czasie udało mu się mnie uwieść i wtedy lubiłam czekać na niego koło windy; mieszkał w wysokim bloku, którego nie znosił z powodu kurzu i hałasu. Żył w niewypowiedzianym brudzie. Okna jego mieszkania lepiły się jak szyby pociągu i trzeba było rozdzierać brud palcami aby cokolwiek zobaczyć. Miał lęk przestrzeni i kulił się ze strachu, gdy otwierałam okno. Mieszkanie znajdowało się bardzo wysoko, wychylone ponad miasto i jego okolice, a chociaż to tylko dwa pokoiki, nazywał je Labiryntem Minotaura. Gdybym znała się lepiej na mitologiach, pewnie kojarzyłoby mi się z nim znacznie więcej mitów niż tylko te dwa: o Labiryncie i o Lotofagach. Może byłyby to mity o wiele bardziej drastyczne – on uwielbiał kojarzyć się z drastycznością, miał duszę poety, zaś codzienne koleje losu, między innymi z kobietami, o jakich zdarzało mi się niestety słyszeć, czyniły go głodnym drastyczności, zarówno w sensie egzystencjalnym, jak i w ogóle, w tej dziwnej krainie symbolu. – Będę jeszcze bardziej niesamowity – powtarzał mi – Kiedyś stanę się tak niesamowity, że oszalejesz, kiedy na ciebie spojrzę. W jego mieszkaniu prawie nie było sprzętów. Na stole postawiłam mojego Buddę, Budda był już tłusty od dotykania palcami, prawie nie było widać jego uśmiechu. Mój mężczyzna cokolwiek dotknął, naznaczał cieniem swoich palców i ścierał te oswojone, znane oblicza przedmiotów; cieniutka warstwa brudu spowijała tu wszystko, a on tłumaczył, że tutaj, w jego Labiryncie, przedmioty muszą stracić swoją jednoznaczność. Nie rozumiałam dobrze tych słów, lecz było coś usypiającego w ich melodii, mój Budda spał pod matowym, nieprzeniknionym cieniem. Obchodziłam ten stół na palcach i nieraz byłam śmiertelnie zmęczona, bałam się jednak siadać na krzesłach – krzesła rozlatywały się; on miał dziecinny zwyczaj kiwania się na nich i robienia przy tym tych swoich niesamowitych min. Ach, miał jeszcze maszynę do pisania i wystukiwał na niej jednym palcem długie, zamglone wiersze. Ja zawsze 16 chciałam, aby wystukał tak również wiersz o mnie; siadałam na podłodze u jego stóp, kładłam mu głowę na kolanach, ale to rozpraszało jego wenę i szliśmy w nieświeżą pościel. Im częściej się tak zdarzało, tym bardziej odnosiłam wrażenie, iż także moje ciało traci tożsamość, wymyka się kontroli, mojej wiedzy nawet. Po jakimś czasie odtrącił moją miłość, może mu się znudziłam, a może (w tym Labiryncie wszystko wyzbyte było naturalnych związków) w jego widzeniu odtrącenie kobiety było bardziej wyrafinowaną postacią pożądania; być może było posiadaniem permanentnym – kobieta odtrącona stara się wrócić i dopiąć swego, staje się wierna, uległa i rozumiejąca. Nie byłam inna. Zamieszkałam na schodach przy windzie jego bloku, udało mi się zdobyć klucz i, kiedy wychodził jak zwykle koło południa, cicho otwierałam drzwi i na palcach przemykałam przez próg. Parzyłam w kuchni herbatę; szklanka stała przy samym posążku, Budda mrużył powieki gdy całowałam jego olbrzymi goły brzuch, kurz miękko spadał mi na kark i włosy, i wyobrażałam sobie, że tak łagodnie dotyka mnie on, że jest tu jakoś obecny, że jego wstręt i zniechęcenie minęły, że będę kobietą jego niesamowitych marzeń. Nic więcej nie umiałam też robić, jak tylko być tam, w tym pustym, miękkim od kurzu mieszkaniu! Chciałam tam umrzeć, nigdzie indziej jak tylko tam; piłam mocną herbatę i przemyśliwałam, jak będzie najlepiej umrzeć – to jasne, że jeśli o mnie chodzi, pragnęłam śmierci czystej, bez żadnych dodatkowych starań... Ach! Spojrzeć na niego i umrzeć! Lecz on był bardziej konkretny – podsuwał myśl o samobójstwie. Nie od początku. Gdy jeszcze wzbudzałam w nim pewne pożądanie, fascynowała go moja śmierć w momencie spazmu, w miłości z nim. Lubił nagle przerywać pieszczoty wracając nagle do tego pomysłu. Nieraz do późnej nocy głośno rozprawiał, jak mogłoby to wyglądać, nie dopuszczał dyskusji, nie miałam tu nic do powiedzenia. Kiedy układał mnie na łóżku i na podłodze, w wyobrażonych uprzednio pozach, obchodził ze wszystkich stron, czasem poprawił jakiś niesforny pukiel, bo miałam długie rozelektryzowane włosy, a czasem kładł mi na sercu Buddę szepcząc bez ustanku: – Jesteś w krainie Lotofagów, jesteś w krainie Lotofagów... Nie słyszałam jego poruszeń, tłumił je kurz, dopiero powoli docierało do mojej świadomości, że mam sama wejrzeć w krainę Lotofagów, sięgnąć w nią ręką i potem tu, w tym pokoju, pokazać mu coś jako dowód, że byłam tam w rzeczywistości... Całowałam jego stopy i ręce w dziwnej pozycji, wychylona do granic niemożliwości przez parapet okna. Gołębie wirowały mi nad powiekami i z dołu, z jakichś niewyczerpanych przestrzeni dochodził zduszony szum miasta, szum wielu miast. Lecz potem przestał. Znużyła go moja miłość, moje wyznania, moja namiętność; chciał, bym przestała już istnieć w jego świecie, tak niedosłownym i trudnym. Nie umiałam się z tym pogodzić, wszystko na zewnątrz tego mieszkania – a był to już labirynt uniesień i daremności – wydawało mi się zabójcze, nikczemne, wrogie. Przyzwyczaiłam się zresztą do upokorzenia, a oswojona z tym, umiałam widzieć w upokorzeniu sensy, jakich za nic nie chciałam utracić. Sama zwykle przesiadywałam w tym domu, w tej zakurzonej pustelni; przez szyby nie było widać nieba ani sąsiednich bloków, nie było widać ruchliwej ulicy, i hałas z niej płynący zdawał się mieć inne źródło. Hałas przez gęstą warstwę samotności w oczekiwaniu na jego powrót był sennym szeptem. Wsłuchiwałam się w szept, rosła we mnie obojętność na jutro i rosła zawiść. Wiedziałam już wtedy sporo, naprawdę sporo o jego życiu, o jego miłosnych uniesieniach z innymi kobietami. W jego życiu było niewiele kobiet, a jednak każda mogła wystarczyć za pół tuzina przeciętnych postaci, więc czułam zazdrość, nienawiść, pogardę; byłam gotowa popełnić wszystko, byleby zniszczyć ich ślady. I powstrzymywał mnie tylko lęk, że wtedy zniszczyłabym także i jego wiersze, wystukiwane mozolnie jednym tłustym palcem na starej, rozklekotanej maszynie, bałam się bowiem, że jeśli popełnię choć jeden roztargniony krok, nie uda mi się nigdy wniknąć w tę senną, nieprzejrzystą, nieodgadnioną krainę jego poezji. 17 W marzeniach spacerowałam nieraz przez jej pustynne ziemie, odgłos moich kroków spowijał się w ciszę identyczną jak tu, tylko nie kurz, lecz księżycowe światło, i nie twarz Buddy, ale zimne, rozczarowane oczy mojego mężczyzny były jedynym moim towarzystwem. Gdy wracał późną nocą, nie podejrzewał chyba, że moment temu siedziałam jeszcze na wyludnionej plaży jego wewnętrznych mórz; nie miał pojęcia, co rysowałam na piasku. To nasze oddalanie się – chwilami docierało do mnie, gdy połykając łzy gładziłam mojego Buddę po policzkach – to była istotnie jakaś podróż. Oddalaliśmy się z ogromnym pędem w odmiennych kierunkach, z początku kąt odchylenia był znikomy, do dzisiaj nie wiem, co też naprawdę wywołać mogło tę dewiację, i jeśli nawet ja byłam winna, to wina mogła mieć tylko duszę – ciała nie mogła mieć. Nie miała po prostu substancji ani formy! Mężczyzna zgadzał się z tym i oddychałam z ulgą. Chyba zauważył, że myślę dużo o wielkiej podróży w nieznane i nie przeszkadzał mi snuć tych wyobrażeń, jakkolwiek nie znał, ach! nie mógł znać ich najgłębszej tęsknoty. Paliła się wieczorami lampka na radiu, w pokoju kurz wirował i spadał bezszelestnie na meble, on słuchał muzyki nie przerywając pisania, a ja nie ośmielałam się nawet patrzeć w jego kierunku. Nie ośmielałam się tym bardziej nigdy pytać o przeszłość, o te kobiety, z którymi był; dopiero kiedy zrozumiał, że wcale nie chciałam uczyć się z ich doświadczenia, że już naprawdę było mi wszystko jedno w tym jego domu, że nawet nie chciałam już kontynuować dawnych naszych projekcji o tym, jak mogę z miłości do niego umrzeć, wyznał mi, że one wszystkie są, żadna nie przeminęła, są skryte pieczołowicie głębiej, o wiele głębiej niż plaża, na jaką ja umiałam dotąd wchodzić. Nie cierpią głodu ani pragnienia, nie jest im źle, ich miejsce przypomina erem lub klasztor, jest także pełne kurzu i stłumionego hałasu, świeci w nie księżyc, a kiedy oświetla je mocniej, nań spływa wena. Czy chcę zobaczyć tak napisany wiersz??? Wiersz tak na oko podobny był zupełnie do innych, nie widać było tylko liter, w pokoju tak gęsto od kurzu... Dotykałam bez lęku, tak jak lubiłam dotykać mojego żółtawego Buddę. Kurz na posążku był już tak gęsty, że nie widziałam wyrazu twarzy, nie wiem, czy pozostała w niej ironia, słyszałam tylko powolny stukot maszyny, narastający jak warkot silnika, na moim mężczyźnie warstwa kurzu była także tak ciężka jak warstwa ziemi, czułam tylko zapach tej ziemi, i nie udało mi się uchwycić ostatnich jego słów. 18 Pan Kobiecie wystarcza niekiedy, jeśli mężczyzna nie umie jej zapomnieć. Wolno mu wtedy porzucić ją dla innej, wolno pogardzać, a jednak ta posiadana pamięć przerasta wszystko, czego żądała, gdy byli jeszcze razem. Ja należałam do tych, których się nie pamięta. To ja przechowywałam w sobie nienaruszone obrazy minionego, i leżąc przyglądałam się im pewna, że nic nie zostało uronione. Lato trwało bezmierne nad jeziorem Pan, i plaża olśniewała pustką. Wiatr usypywał wydmy, szumiały trawy, oślepiająco srebrne i nieskażone. Przychodziłam już z brzaskiem, dręczyła mnie bezsenność. Obolała od braku snu łaknęłam choćby nadziei, że skwar na plaży wyczerpie mnie któregoś dnia. Lato gwałtownie nabrzmiewało upałem, iskrzyło słońce. Sen nie nadchodził, choć wszystko było niby znaczące figury snu, wystarczyło przebiec je wzrokiem, po prostu zmrużyć oczy mocniej niż zwykle. Och, nawet kamienna droga wiodła znad brzegu przez piaski, dźwigała się aż na przełęcz, do wioski Pan, umarłej wioski, której biel i ostrokątne skały kryły przecież wyrocznię! Godziłam się zresztą na sen zgoła pusty. Jezioro połyskiwało w swym regularnym owalu; od wschodu prawie nad samą wodę dochodził las, lecz od północy, zachodu i południa ostry raniący piasek migotał aż po horyzont wzgórz. Niby zamarłe, wiekuiste ognisko, równie jak ja bezsenne i obolałe. Nocą pustynna plaża nie gasła: świeciły z dala skały nad Pan, strome, strzeliste, buzujące; wioska za nimi iluminowała ciszej, matowo. Droga snuła się gołym zboczem, lśniła aż do przełęczy, nikła na chwilę, aby odnowić się na kolejnym wzgórzu, a nad nią świeciła Droga Mleczna niby zawrotny cel. Jakiś kilometr stąd fala uderzała o przystań. Ptaki przywykły szukać tu pożywienia – zniżały lot i tłukły w nieistniejące już liny i kosze. Dalej brzeg biegł bez przeszkód, gładki i doskonały w rysunku, woda też stała gładka i niezmącona – gładka jak otoczaki na dnie, jak dotykane długo kamienie modlitewne. Ach, idąc tędy myślałam, że Pan jest ścianą płaczu. W lesie iść trzeba było wolniej, biel pni zdawała się parzyć. I chociaż było tu jeszcze upalniej, duszniej i nieruchomo, mój sen nie wracał. Nie wracał nawet w miejscu, gdzie las urywał się nagle nad torem kolejowym – peron na plaży byt pusty i zakurzony, lecz semafory pracowały normalnie i pociąg zjawiał się punktualnie. Gwizdał krótko, zapalał żółtawe lampy, a potem cofał się dostojnie do rozjazdu. Nie mogłam spać, choć zagrzebałam się głęboko w rozgrzaną wydmę, a wiatr nawiewał nade mną kopczyk. Obok świeciły bezszelestnie kraby, błyskały ziarna kwarcu, odłamki muszli ślimaków i małż, jaśniały kości – drobne misterne szkieleciki jakby wyrysowane cieniutką kreską; świat poprzez warstwę piachu wydawał się trwale odgrodzony od okrucieństwa. Mężczyzna tędy szedł, jego stopa ucisnęła mi na moment wargi. Zatrzymał się krok dalej, wielka muszla zmieniła położenie, wbiła mi się do ucha niby kolczyk. Poruszyłam palcami, paznokcie zaostrzyły się o kwarc, mężczyzna stał tam, spostrzegłam go już wczoraj, kiedy wysiadał z wagonu. Jasny płócienny garnitur, kapelusz ze słomki. Kobieta, która mu towarzyszyła, pozostawiała na ścieżce do pensjonatu punkciki śladów, obcasy zastukały na schodach i na werandzie, drewniane żaluzje w ich oknie domknęły się, patrzyłam tam zresztą niedługo – mężczyzna wyszedł już sam. Pierwsza przyleciała lśniącopióra mewa, biła po okiennicy monotonnie, inne mewy obsiadły sztachety ogrodzenia, daszek nad oknem i balu 19 stradę tarasu, na jasnym szkielecie kasztanowca piszczał kot wpatrzony w zamknięte okno, za którym ciało kobiety słało mu bezradny, na razie, uśmiech. Kroki mężczyzny oddalały się, ich echo słabło w skorupkach małż, a przez szczeliny w piasku poczułam dym z fajki. Wygrzebałam się bez wahania, lecz także bez podniecenia i bez radości, obiegłam jezioro z nosem tuż przy ziemi, zatoczyłam wokół mężczyzny krąg. Potem ciaśniejszy. Mężczyzna oddychał ciężko, zdjął swój kapelusz i ostrożnie położył na rozpalonym piasku, potem wyprostował się z trudnością. Serce dokuczało mu już od dawna, nie rozstawał się z kroplami. Rozbita ampułka u jego stóp odbijała wiązkę słonecznych promieni gdzieś w bezkres. Upał gęstniał i twardniał, rozgarniałam powietrze, paznokcie połyskiwały potarte o jego suchsze warstwy. Warstwy powietrza biegły horyzontalnie, krętymi wstęgami, sprężynującymi lekko blaszkami upału. Kobieta w pensjonacie tuż po zamknięciu okna ujrzała jedną z nich, zatrzepotała powiekami, a potem wyprężyła się lekko. Widziałam ją jeszcze z wioski – ze szczytu roztaczał się naprawdę hojny widok na okolicę, a z usypiska głazów wzrok padał prosto w szparę okiennic jej pokoju. Mężczyzna podszedł do umywalki, mył ręce starannie i optukiwał je, potem ponownie nasunął na lewy serdeczny palec masywną obrączkę, furtka za nim zatrzasnęła się w porozumieniu, i tylko puszysty kot odszedł w swoją stronę. Było cicho i pusto, a tego dnia żaden pociąg nie był już przewidziany rozkładem. Mężczyzna westchnął, rozejrzał się za odrobiną cienia, ale drzewa ogołocone z liści wydawały się jak kolejne plamy upału. Na czole mężczyzny kroplił się pot, powiała od jeziora chmura kurzu. Och, było naprawdę gorąco; żółte światła semaforów w skwarze i pyle zdawały się ogromnieć. Blaszki powietrza dygotały i wity się niecierpliwie. Patrzyłam jak przyciska w popłochu dłoń do serca, jak szuka nowej ampułki z kroplami, jak odłamek szkła potrąca niezręcznie tę przezroczystą taśmę w powietrzu, jak ona odgina i uruchamia kolejne twarde zwoje, jak bezszelestnie budzi tę niewidzialną maszynerię tortur. Krawędzie smug powietrza były ostre i połyskliwe. Och, wszystkie kamienie nad Pan zostały już wygładzone jak bloki w kamieniołomach, jak na maszynie szlifierskiej. Nie sposób było dostrzec na nich żadnych porowatości ani zadziorów – opalizowały niby płyty świątynne dotykane przez miliony wiernych. Z wioski zejść można było nad jezioro także inną drogą – schodami wyciętymi w boku wzgórza. Tu nawet drzewa miały równo poodcinane gałęzie, jakby sunęła tędy precyzyjna piła. Kamienie o geometrycznych formach jak piktogramy; każdy krok w dół tym zejściem w niszę jeziora mógł być podniecającą wyprawą, jak w jakiś tekst, gdyby nie moja bezsenność, gdyby nie brak wytchnienia bodaj na kilka godzin, och, bodaj na ułamek sekundy tego lata! Tu na schodkach ku wodzie żwir także chrzęścił jak szklana kaszka i mnóstwo było szkła, sam wiatr wydawał się szklaną watą – koty o sennej sierści i eliptycznych oczach nie odróżniały się zbytnio, ich głos także głuchł w tym upale. Okrążałam jezioro już któryś raz, coraz szybciej – zejście schodkami było istnym błogosławieństwem, skracałam w ten sposób drogę i pewnie tylko dlatego nie opadałam z sił. Bieg był męczący, po śliskich wygładzonych kamieniach, po raniącym pyle, bieg prawie na oślep – a przecież ostrożnie wymijałam wielkie kawały szkła tkwiące w murze ochraniającym tę drogę od przepaści. Największy odłamek sterczał na samym środku wioski, na placu, i niczym lustro migotał regularnie w taflę odłamka wbitego w stację. Okruch szkła na werandzie pensjonatu był znacznie mniejszy, och, jak nieśmiało wysunięty peryskop, jak kokieteryjnie obnażony rąbek bielizny; jezioro powtarzało się w ich powierzchniach jak jeszcze jeden wyszlifowany z pietyzmem odłamek szkła. Na placu w wiosce dźwigała się w ciszy wydma, gładzona nieustannie ostrzami, doskonalona cierpliwie i pokornie w schodkową bryłę o szczycie ściętym na płask niby ołtarz ofiarny; piach tam zachował liczne ślady łap kocich i rozczapierzonych klinów od łapek mew. Wirowało babie lato, strzępy podobne do włosów mknęły niekiedy ponad jeziorem, opadały na toń i gromadziły się przy przystani, tuż za pomostem, jak gęstwa trzcin. W drodze z pociągu kobieta chciała pobiec na przystań, sama lekka i smukła, bezwiednie uchylając się drzemiącej w powietrzu maszynerii. Kiedy wchodzili 20 na pomost, mężczyzna przytulił ją namiętnie i wskazał kierunek pensjonatu. Kobieta zrazu opierała się, ale po chwili zarumieniła się i poszli objęci pod biały dom. Pod światło wyglądali w tej maszynerii jak zagubieni w niezwykłym ogrodzie. Wstęgi jasności splatały się gęsto i drżały spazmatycznie. W pokoju kobieta spostrzegła od razu, że ciało ma rozpalone – jej delikatna karnacja istotnie nie powinna być narażana na aż tak silną dawkę upału. Wyciągnęła z torebki krem, mężczyzna odebrał jej tubkę, przez zasunięte okiennice padał na dywan jeden samotny promień. Na umywalce zostały ślady kremu, także na marynarce mężczyzny lśniła tłustawa plama, matowa i beznadziejna, och, sam się dotknął, w impulsie niepokoju, przy sercu. Kobieta słyszała o schodach biegnących jak strzelił w dół od wyroczni. Otworzyła na stacji przewodnik i przeczytała na głos ustęp, iż Pan ma kształt wklęsłej soczewki, iż jest to turystyczną atrakcją, ze schodów bowiem jest wyraźnie zauważalny mocno wgłębiony menisk. Próbowała zawołać kogoś z obsługi stacji, zrezygnowała, uśmiechnęła się do mężczyzny, on jakby dopiero po chwili przypomniał sobie o jej istnieniu. Zamknął przewodnik i ujął torbę podróżną, niewiele mieli bagażu. Mężczyzna był zamyślony i nieobecny, upał także go męczył, a tafla Pan migotała jak rtęć drażniąc oczy. Kobieta również otarła łzy, jej spojówki były zaczerwienione. Dzień zdawał się nie mijać, trzciny wyprężone pionowo całą powierzchnią odbijały żar. Kobieta spojrzała na zegarek i po namyśle postanowiła nakręcić go już w pokoju. Mewy piszczały nad przystanią, uderzały dziobami w błękitne ostrze wiszące tuż nad ziemią. Miałam we włosach piach, otrzepywałam go powoli, ziarenka spadały miarowo, niedosłyszalne w hałasie czynionym przez ptactwo. Dom, do którego weszli wydawał się przez ten sypiący się piach jak rozwirowana grzywa ognia. Białe deski parzyły niby płomienie. Och, mój zegarek stał, rozmiękły w skwarze, bolały mnie nadgarstki, na prawej ręce kościana bransoletka też miała barwę piachu. Nie wiem, kiedy minęła ta noc, nie stało się ani na moment chłodniej. Od dawna już nie obiegałam jeziora, nie było trzeba. Mężczyzna z trudnością oddychał oparty o przystań, już uzbierało się wokół niego cmentarzysko rozbitych fiolek. Kraby muskały je swoimi szczypczykami, a przelatujące w górze sroki zatrzymywały się zwabione intensywnym połyskiem. Twarz mężczyzny była ziemista i wydawała się czymś absurdalnie mrocznym w jasności wybrzeży Pan. Okrążałam go już w promieniu tak nieznacznym, że prawie muskałam go w przelocie. Piach potrącany uderzał go szorstko, mężczyzna jednak był obojętny. Jeszcze bardziej zacieśniłam mój krąg. Ktoś, kto by nas widział, mógłby pomyśleć, że tulę mężczyznę w ramionach, że moje nienasycone ruchy są znakiem pieszczot i namiętności; byłam bezsenna od wielu, wielu dni, och, od tygodni, śmiertelnie zmęczona tym gigantycznym latem nad Pan. Zegarek stał i chociaż usiłowałam się skoncentrować, umknęło mi zupełnie, jak długo trwam na tym brzegu. Mężczyzna nie dostrzegał mnie, może zapomniał. W dali iskrzyły skały wyroczni, migotała plaża, wklęsła woda jeziora bezradnie słała nam swój mistyczny wdzięk, nie potrafiłam jednak przedrzeć się przez zapomnienie, choć kraby w piasku roiły się już wokół nas gęsto, właziły na drgające metaliczne taśmy. Och, nic nie podrywało się do niewidzialnych skoków, w piasek opadły lekko smużki rdzy. Cisza też była przetrącona gdzieś w krzyżach, raziły żółte światła semaforów, białe pnie roztapiały się przed źrenicami; nakręcę mój zegarek w pokoju, och, zasnę może nareszcie, by móc odczytać sen w wyroczni ukrytej za przełęczą. 21 Twarzą do ziemi Straciłam wszystko zimą, na jednej z tych łagodnie opadających w dół ulic, blisko księgarni starych wydawnictw biblijnych i kina „Star”. Kino było maleńkie, bez klimatyzacji, i chociaż szedł w nim dobry film, nie zdecydowałam się wejść, właśnie z powodu zaduchu, no i szkoda mi było ostatnich pieniędzy. Ale długo nie wytrzymałam też pod witryną. Jest coś niepokojącego w kilkunastu naraz wersjach tej samej prawdy, która powinna być jedną jedyną Prawdą i jedną jedyną jej Literą (byłam krańcowa, gdyż czułam głód i zazdrość). Tymczasem wybór przekładów, egzegez i przeznaczeń odbierał tę esencjonalną jedność i drażnił jak każda rzecz daremna. Najbardziej zaniepokoiła mnie Biblia dla ubogich. Miałam na sobie modny tweedowy płaszcz i drogie czarne pantofle, nienawidziłam ubóstwa bardziej niż nędzy, i gdyby tylko nadarzyła się okazja, sprzedałabym duszę diabłu, by tylko w dowolnej chwili móc sobie pozwolić na jeden i jeszcze jeden, i dziesiąty wspaniały płaszcz z dodatkami – choć – brzmi to dziwnie – nie nęci mnie biżuteria. Diabeł siedział na tarasie kawiarni, dokładnie na przeciw antykwariatu, spod którego odeszłam. Wstąpiłam na mały ekspres, piłam kawę i czułam, że zbliżył się, usiadł obok – i nagle dłoń sparzyła mi się prawie w jego smukłej, ogorzałej ręce. Nie będę kryć, że prawie nie opierałam się – to jednak niecodzienne przeżycie, pójść z diabłem do jego domu. A brama była ciemna, przepastna, błyskały w niej kałuże. Trzymał mnie mocno pod ramię, jakbym śmiała się ociągać lub wyrwać; dopiero gdy było już po wszystkim, pozwolił zapalić lampę. Patrzyłam w roztargnieniu na mosiężną podstawę, abażur z tłoczonej skóry, a on przeciągnął się leniwie i wyznał ze skrywaną odrazą, że jest szczęśliwy. Wściekła mnie ta odraza, zmrużyłam oczy: – Jesteś najstarszy z moich kochanków. Nigdy nie miałam takiego starucha. Przyjął to obojętnie. Mogłam wybierać, co tylko chciałam, a jasne, że ledwie wytrzymywałam olśniewający blask moich pokus. Istniała także możliwość, że on jest i mną olśniony; byłam młoda, byłam kobietą piękną, rozkapryszoną, dość leniwą by sprawiać wrażenie istoty łagodnej, ale życie zdążyło mnie nauczyć pewnej twardości lub raczej konsekwencji w transakcjach. Więc skoro już tam byłam, skoro spędziłam z nim te niekończące się godziny nocne, skoro byłam śmiertelnie zmęczona, bezwiednie wymknęły mi się słowa: czego chcę! Wydało mi się po wyjściu z tego domu, że gwiazdy zalśniły mocniej, bardziej elektryzująco, ale nie dodawało mi to otuchy. Niebo razem z tymi gwiazdami zdawało się zwisać bezwładnie głową w dół. Błądziłam długo ulicami, zupełnie nie mogłam sobie przypomnieć drogi, poprzednio szliśmy w surowym napięciu; ściskałam więc torbę pełną banknotów, czułam przypływ talentu i nową nieznaną wenę – a było to obce miasto, pełne secesji i małych gwiaździstych placyków, na których bezkrwiste zegary podobne były księżycom zwieszonym głową w dół. Ta noc nie kończyła się, chociaż minęła w niej pora miłości. Wiedziałam, że kiedy wreszcie opuszczę te wyludnione zaułki, gdy wejdę w aleje ludzi bezsennych, godziny spędzone z diabłem wydadzą mi się czasem bólu. Szłam ciemnym tunelem i moje kroki odbijały się echem od ścian wzmacniając poczucie pustki tunelu i jego nieprzerwaną obecność w moim życiu; przecież już jadąc do tego miasta 22 nosiłam w sobie podobne, głuche i zasklepione drogi. Mężczyźni czasem przyznawali niechętnie, że sama bywałam jedną z nich. Ja w każdym razie uparcie szłam od początku, zapominając nawet, dokąd i skąd. Z obu kierunków wiało przeciągiem, rzadkie lampy dygotały w ciemności na cienkich pajęczych drutach. Minął mnie głodny pies, mijały samochody, mijało wszystko. W końcu zabrakło siły, złapałam si? śliskiej ściany i poczekałam chwilę nim wrócił normalny oddech. Pierwszy raz w życiu prosiłam o coś więcej, niż o pieniądze. On dał mi ich w gruncie rzeczy niewiele: jedna torba – n^y siałam – to warte śmiechu. Duma w ciemnym tunelu dawno zdążyła zgasnąć, ogarnął mnie smutek i żal, że jeszcze jedną bezcenną okazję bezmyślnie straciłam, i bałam się tylko jednego: że doświadczenie tak skrajne odwróci mnie od goryczy i buntu. Wtedy nadjechała taksówka i zatrzymałam ją. W lusterku moja twarz była sina, włożyłam ciemne okulary natychmiast. Kochałam wtedy kogoś, a diabeł bez zdziwienia i smutku obiecał, że żona tego mężczyzny umrze i będę go mieć wyłącznie dla siebie. Taksówkarz włączył radio, podano komunikat o wypadku lotniczym na linii. Godzina się zgadzała. Pomyślałam, że ja bałabym się umierać nad ranem. Kierowca coś mi mówił, nudził się pewnie; słabo znam język, nie bardzo chwytałam sens, na wszelki wypadek kiwałam głową, a on chyba zaprosił mnie na kieliszek wina. Nie zauważyłam kiedy tunel się skończył i wóz zahamował gwałtownie przed kawiarenką. Była jeszcze czynna, kolorowo migały z naprzeciw litery kina, to kino – wolno uzmysławiałam sobie – nazywało się „Star”. – Wie pani, jestem antykwariuszem, ale kto dziś kupuje tutaj książki? Dorabiam na taryfie, żadna przyjemność. Przyznałam w duchu, że żadna. Wino także wydawało się gorzkie, a Biblia dla ubogich, którą wydobył z teczki, poplamiona i bez wielu kartek. Przy sąsiednim stoliku ktoś miał radio tranzystorowe, ciągle powtarzali ten sam złowieszczy komunikat o katastrofie, lista ofiar brzęczała niemile w uszach. Tamto nazwisko też padło, choć wymawiane z cudzoziemskim akcentem w pierwszej chwili trudne było do rozpoznania. Byłam naturalnie współwinna tej śmierci, nawet nie próbowałam się usprawiedliwiać, a jednak zarzut brzmiał nierealnie, póki spojrzenie mojego kompana nie spoczęło na mnie wymownie, właśnie w chwili, gdy jej nazwisko powtórzono kolejny raz. Poczułam się nagle źle i chciałam odejść. – Ależ, tak pragnę pokazać pani te brakujące strony. Mają wspaniałe staroirlandzkie iluminacje, niech pani – błagam – nie odmawia... Latem od kilku godzin trwałby już dzień, ale to była wczesna zima, świt się dopiero zaczynał, prawie czułam powolne ruchy ziemi wyprzedzanej, nie tylko tu, przez rozpędzone samochody, bo także w górze mijały ją ze świstem jakieś ciała. No cóż, zapomniałam przyczynę wypadku lub nie podano jej, eksperci dopiero będą się trudzić nad ustaleniem. Z rozbitych szczątków, zegarów, aparatów wyliczać będą te wszystkie zaginione parametry. – Wolę zapłacić panu podwójnie za kurs, jestem śmiertelnie zmęczona. – Odpocznie pani u mnie, nie widziała pani jeszcze podobnych iluminacji w bibliach, a to jest Biblia Pauperum, kupiłem ją w ostatniej chwili dosłownie. Nie wiem, to było obce miasto i obcy język, a w obcych miastach robi się rzeczy zaskakujące, w obcym języku pryskają konwencje, jest jakiś inny, ponadwerbalny kontakt. Brama antykwariatu bezszelestnie otworzyła się i zamknęła, podobnie drzwi pokoju. Leżałam twarzą do ziemi czując jeszcze w karku przenikliwy ból. Czułam, że leżę – jak w ciemnym tunelu, z którego obu końców zerwano blokujące zawory i przeciąg uświadamiał mi coraz mocniej, jak niesłychanie daleko jestem od końca i od początku; banknoty powiewały dokoła z rozdartej torby, ale nie było mi ich żal. Były kolorowe i delikatnie iluminowane jak stare zetlałe karty. Mimo przeraźliwego bólu spojrzałam w górę: na bibliotece wirował wspaniały, gigantyczny, oślepiający globus! 23 Tiamat Nienawidzę sztuki. Od kilkudziesięciu lat wszystkie moje wieczory są podobne: zamknięta samotnie w pokoju, pochylona w napięciu, próbuję wymusić coś... coś bodaj niespokojnego. Wstaję wcześnie; niedaleko mojego domu jest wielki park omotany mgłą znad jeziora. Siadam na ławce, zimą pali się przy niej latarnia i jej światło miesza się ze światłem poranka. Chłonę ciszę i ból. Ból trwać potrafi po kilka godzin, ale przenoszę się w miejsca bardziej ustronne, jeśli nadchodzą ludzie. Powtarzam sobie półgłosem, że za zakrętem którejś z alej natknę się na krawędź istnienia. Mam mocne wiązane buty, wełniane skarpety i golf pod płaszczem, nie przeszkadza mi mróz ani słota. I lubię niepogodę – mniej ludzi wtedy w parku i chyba łatwiej znaleźć tę krawędź, tę szczelinę czy rysę w substancji bytu. Wsunę się w nią, bo niemożność wydania na świat arcydzieła upokarza mnie i wprawia w lęk. Nieraz kurczowo łapiąc się pnia albo poręczy jednego z tych malowniczych mostków trzęsę się cała, a moje odbicie w wodzie jest wstrętne. Unikam tamtej alei, która prowadzi aż pod sam szpital dla psychicznie chorych; wspomnienie diabła wiodącego mnie tam pod rękę w słoneczne niedzielne popołudnie, to jeszcze jedno upokorzenie i znamię. Unikam więc tamtej alei, lecz przecież zbliżam się w jej kierunku: przez gęste paprocie, bez ścieżki, aż pod sam mur odgradzający szpitalny teren. W domu dam kotu jeść, sama przegryzę coś przy kredensie, bo nie znoszę tracenia czasu. Moje mieszkanie jest duże, zapomniałam ile właściwie ma pokoi. Okna salonu i mojej sypialni wychodzą na ten zamglony park, a okno kuchni na studnię zeszłowiecznego podwórza. Sama tu jestem. Najcieplej mam przy piecu; gdy napadnie mnie strach, parzę sobie coś gorącego. Kot czasem przyjdzie się o mnie poocierać. W salonie stoi fortepian, już na nim nie gram. Czekam tylko wieczora: kładę wtedy na stole papier, przybory, zaciskam usta. Teraz jestem już stara, ale dawniej panował tu diabeł: tak nazywałam tego mężczyznę, być może istotnie niepodobnego do innych. Nie jestem przesądna, ale poznałam go dokładnie w momencie, gdy pomyślałam sobie tu, w tym salonie, że oddałabym duszę diabłu za jeden, jedyny wiersz warty piekła! Zachodziło słońce, ktoś zapukał do drzwi, zaskrzypiały potwornie przy otwieraniu, a w przedpokoju był półmrok i obca postać w fałdzistym aksamitnym płaszczu wydała mi się istotnie infemalna. Tak... Był diaboliczny na miarę prowincjonalnego kabaretu – przecież tylko dlatego pozwoliłam sobie wprowadzić go do salonu. Byłam wtedy młodą, ekscytująco piękną kobietą i nie peszyli mnie mężczyźni; byłam nimi raczej śmiertelnie znużona. Szłam więc powoli do olbrzymiego salonu, a on bezszelestnie posuwał się za mną. Od razu usiadłam do fortepianu, a on powiedział, że dawno nie słyszał podobnej wirtuozerii. Słuchał jak gram, stał za mną, powoli gładził moje włosy i odsłonięty kark. Miałam na sobie jedwabną, granatową suknię i perły; w pewnym momencie szarpnęłam się i kolia zawadziła o coś, może o świecznik, pełno tu zawsze bibelotów. Także wtedy cały mój dom tonął w nich bez opamiętania. Oboje długo potem szukaliśmy w półmroku pereł rozsypanych na dywanie. To stało się właśnie tam. Z początku czułam strach, ale w końcu olśniło mnie, że będzie moim ostatnim mężczyzną... Wierzyłam jego przysiędze. Dawał mi także bezgraniczną, przeszywającą samotność: jeszcze pewien czas po nawiązaniu z nim stosunku, spędzałam 24 długie noce w sposób dla mnie samej nie do końca pojęty – budziła mnie nagła potrzeba modlitwy. Zsuwałam się z pościeli na podłogę. Przy krzyżu stał specjalnie przygotowany gliniany dzban z wodą do przemywania oczu, nie trzeba było iść aż do łazienki. Trwałam tak na kolanach do świtu, a jednak diabeł się nie wdragał i tylko spod kołdry dochodziło jego głośne, równomierne chrapanie. Gdyby ktoś słyszał, co dzieje się w naszej sypialni, pomyśleć by mógł, że moją modlitwą bez słów jest właśnie diabelski sen. Jest zmierzch, przez szpary we framudze okna przenika wiatr, kot skulił się z zimna na fortepianie. Teraz ten salon wygląda zgoła inaczej niż dawniej. Nie, on nic stąd nie zabrał i nic nie pozostawił, a jednak cały dom zmienił się pod jego wpływem. Właściwie szatan nigdy mnie nie kusił, to znaczy: nie kusił wyraźnie. Chyba ja sama bardziej od niego potrzebowałam się zmienić – on jakby stanowił lustro mojego przeistoczenia. A ja w domu zawsze miałam tylko jedno jedyne odrapane lustro, nie znoszę zwierciadeł! Kiedy byłam młoda, brzydziłam się ich nawet jeszcze więcej... Teraz patrzyłam w diabła. Co pewien czas istotnie czułam elektryzującą wenę, wysuwałam się z jego ramion, na gołe plecy narzucałam szal, pisałam, byłam sławna, moja nadzieja rosła. Całowałam jego ogorzałą twarz i chłodne kolana, on uśmiechał się w zadumie, trącaliśmy się potem pucharkami, na lniany obrus tryskało wino. Lubił przepych. Nie od razu to zauważyłam, ale kiedyś poprosił z rozleniwieniem, abym owoce na metalowej platerze poukładała na wzór flamandzkich martwych natur. Gdy to zrobiłam, wyciągnął skądś starą, śmiertelnie zakurzoną suknię ciężką od haftów i bramowań, i kazał mi włożyć ten teatralny strój, na który narzucił olbrzymi kołnierz z koronek. Grałam na fortepianie, patera połyskiwała i płonęły świece, a odblask płomieni świec pełzał w roztargnieniu po niezliczonym mnóstwie milczących statuetek w salonie. Mijały lata; od dawna przestałam się modlić. Gdy opuszczał mój dom, padałam jak zabita na łóżko, zawsze pijana, w mocno przesadzonym makijażu. Pościel brudziła się tuszem do rzęs i szminką, przestałam na to zwracać uwagę, dopiero nad ranem budziło mnie wściekłe pragnienie. Nalewałam wody z karafki, gliniany dzbanek wyrzuciłam na śmietnik. Nawet już nie pamiętam kiedy. Gdy się zjawiał, bywałam już także nietrzeźwa, a zawsze niespokojna, czy aby przyjdzie, czy zostanie chwilę dłużej... Wiele godzin spędzałam wtedy z uchem przytkniętym do wielkich drzwi w przedpokoju, nadsłuchując jego kroków lub poruszenia windy. Z mojego okna nie było widać trotuaru. Kiedy się nie zjawiał, moja nienawiść rosła – obezwładniała mnie, uniemożliwiała wszystko inne. Miewałam stany zupełnej apatii; leżałam na tapczanie – moje dawne łóżko powędrowało do piwnicy, a potem sprzedałam je komuś. Leżałam więc na męcząco szerokim, niskim tapczanie, w brudnej pościeli, której nie miałam siły zmieniać, cała wsłuchana, czy w przedpokoju nie zabrzmi dzwonek, pukanie, bodaj jakikolwiek szmer! Nienawidziłam diabła, ale gdy już przychodził, próbowałam mu tego nie okazać. I nawet ożywałam na moment. Jego wizyty wydawały mi się krótkie, zawsze za krótkie, najchętniej zatrzymałabym czas, bo jestem pewna, że on go złośliwie przyspieszał! Diabeł wcale nie zawsze okazywał mi pożądanie, trzeba go było zdobywać pośród wymyślnych pieszczot, stale uwodzić i być intrygującą. Denerwowała mnie jego oziębłość. Kiedy któregoś dnia znowu go nie było, zwlokłam się z tapczanu sina ze złości i upokorzenia, na potargane włosy narzuciłam czarny, koronkowy zawój, kompletnie pijana ozdobiłam to jeszcze olbrzymim kapeluszem z bordowymi piórami. Poza tym byłam naga, a krzyż wciąż jeszcze wisiał, wielki i czarny, pełen łudzącej prostoty. Zdjęłam ten krzyż. Paliłam go długo w kominku. Nie chciał się palić, choć drewno było suche. Oblałam go w końcu benzyną, o mało nie zajął się dywan i firanki. Diabeł, gdy w końcu przyszedł, nie spostrzegł chyba zmiany. Nasz romans, jeśli można się tak wyrazić, trwał już stanowczo zbyt długo. Nie zbliżałam się wcale do żadnej szczeliny w poezji, miłość szatana okazywała się tak samo jałowa, jak miłość śmiertelnych, a choć nie byłam mu poślubiona, skąd znowu, czułam więź, czułam się 25 spętana i zniewolona i dolegało mi to coraz bardziej. Mimo wszystko nie umiałam ot tak opuścić go albo odtrącić. Byłam mu absolutnie wierna. Jedynym wyjściem – czułam to coraz mocniej – jest w sposób naturalny skończyć romans. Przypominał małżeństwo, żyliśmy ze sobą jak małżonkowie, posiadał mnie, nie myślałam o nikim innym. Małżeństwo kończy się śmiercią, takie jest jego ziemskie apogeum; zaczęło mi chodzić po głowie, aby zabić diabła. Brzmi to być może odrażająco, ale on drwił wyraźnie z dobrowolnie złożonej mi przysięgi. Kobieta aby pożądać mężczyzny, ażeby móc mu się oddawać, musi czuć co najmniej szacunek – jeśli nie podziw. Patrzyłam na niego spod oka, z uniesioną brwią, gdy obrzydliwie spity kiwał się na krześle przy stole. Niszczył mi tak po kolei wszystkie krzesła; kiwał się jak idiota i z emfazą zapewniał, że jasne – spłodzę tu z nim arcydzieło! Było jednak więcej upokorzeń. Zdarzało się, że mnie bił – jak twierdził, z odrazy do braku we mnie talentu. Lecz ja wiedziałam, że robił to ze strachu przed własną niemożnością: ja miałam talent! Ja zgodziłam się na te wszystkie jego niechlujne natchnienia wyłącznie po to, aby nie tracić czasu, aby przyspieszyć moment – a najwyraźniej traciłam czas i to nawet czas drugorzędny, jaki normalnie oddawałabym konsekwencjom mojej kariery. A jednak ośmielił się zadrwić wprost – kobiety są łatwowierne. Przygotowana byłam od paru dni. Pod wałkiem tapczanu trzymałam wyostrzoną brzytwę, a tamte słowa wyzwoliły we mnie furię. Okropnie krwawił i charczał. Chyba drgnęła mi ręka, bo wybił mi pięścią kilka zębów. Zerwał się z posłania i wypadł z sypialni. Biegłam za nim. Ślizgałam się po jego krwi, nie mogłam prędko. W końcu dopadłam rozwartego okna w salonie. Była zima i padał deszcz ze śniegiem, z okna nie widać trotuaru. Nie wiedziałam, czy tam na dole, na bruku, leży jego ciało. Cofnęłam się w nagłej panice, że przyjdzie policja. Schowałam brzytwę. Ręce mi się trzęsły do obrzydliwości. Znów ją wyciągnęłam – jeśli będzie rewizja, to i tak znajdą. Chciałam iść do łazienki, umyć się trochę, ale bliżej było do kuchni. Z salonu wiało przeciągiem, wróciłam zamknąć okno. Właśnie wtedy przybłąkał się mój kot. Wyglądał na potwornie wygłodniałego i przerażonego, więc wzięłam go w ramiona i długo tuliłam połykając łzy. Dałam mu mleko i surową rybę. Rzucił się na to łapczywie i zaraz miękko wskoczył na bibliotekę. Przez parę dni nie miałam siły sprzątnąć sypialni ani wyjść z domu. Prenumerowałam kilka dzienników, ale nie było wzmianki o znalezieniu trupa na mojej przeuroczej avenue. A zatem zabrał się stamtąd... Dreszcz przebiegał mnie na myśl, że może zechce odpłacić podobnie i czując smak brzytwy na gardle nie potrafiłam spać. Kanapa w salonie jest twarda i niewygodna, leżanka w bibliotece wybita ozdobnymi guzami z brązu, w sypialni zaś kałuża powoli krzepnącej krwi. Dywan, pościel, nawet na zegarze ochydna lepka plama. To wielkie okno, którym uciekł, nie domykało się teraz, od parku wiało nudą i bezsensem, deszcz siąpił i ściekał z parapetu na kosztowny dywan; docierało do mnie, że cały dom zaczyna popadać w ruinę, że nic na to nie poradzę, i że najlepiej poddać się losowi. Milczeć. Lecz nie miałam złudzeń co do diabła. On i wybaczenie! Pamiętałam, że gdzieś w szufladzie biurka powinien być stary rewolwer i skórzana kasetka z nabojami. Był. Nie umiałam strzelać, postanowiłam wyćwiczyć się najpierw, więc wycięłam z atlasu anatomii sylwetkę człowieka z oznaczonymi organami i oddałam kilka próbnych strzałów. Nie dosłyszałam przez to jak wszedł i aż skulił się ze śmiechu. Rewolwer wypadł mi z rąk; próbowałam go podnieść, ale diabeł rzucił się i posiadł mnie bez cienia podniecenia, w tej nadgniłej od jego krwi sypialni! A potem, gdy krzyczałam ze wstrętu, wcisnął mi w usta nową, porcelanową szczękę. Krwawiły mi dziąsła; czułam się jeszcze bardziej upokorzona i oszpecona niż wcześniej. Od tego dnia nasze spotkania stały się częstsze i nabrzmiewała ich wulgarna bachiczność. Zaczęłam tyć, rozleniwiona i ogłupiała swoją beznadziejną zależnością. Przestałam nawet marzyć o wyzwoleniu z pęt. Tak, próby ratowania się były zawsze żałosne. Już dawniej, gdy 26 chciałam zwyczajnie wyjechać z tego miasta, odczuwałam w pociągu rozpaczliwą pustkę! Odcięta raz na zawsze od diabła buntowałam się przeciwko samej sobie, bo przecież jedno już wiedziałam z całkowitą pewnością: nie dostarczył mi oczekiwanych natchnień – dostarczył czegoś zupełnie innego. Och, nie miałam absolutnie żadnego dowodu, że jest istotnie Diabłem. Miał ciało. Niejednokrotnie zdradzał brak smaku i wykształcenia, raził powierzchownością myśli, bywał prostacki. Nalana, obrzękła twarz lowelasa, głupawa chytrość w zaczerwienionych oczkach. Tchórzliwy w gruncie rzeczy, nudny i bynajmniej nie demoniczny. Na szyi została mu blizna. I chyba otępiałe lenistwo było tym, czym mnie naprawdę ze sobą związał. W końcu nie wychodziłam już z domu inaczej, jak tylko z nim. Zdarzały się słoneczne niedzielne przedpołudnia, kiedy zabierał mnie na spacery po parku. Musiałam wkładać elegancki biały kostium, kapelusik z woalką, a on brał mnie pod ramię i odbywaliśmy tę naszą groteskową przechadzkę, by w końcu zatrzymać się na długo pod szpitalem. W takie pogodne dni chorzy odpoczywali na ogrodowych krzesłach; znał ich wszystkich, wymieniał z każdym po kilkanaście zdań, a ja czekałam zaciskając usta i nie przerywałam tego ceremoniału. Chorzy ignorowali mnie. Nic nie ma sensu – myślałam – mój talent gnuśnieje, rozłazi się jak resztki jedzenia. Diabeł tłumaczył pokrętnie, że wprost przeciwnie, te spacery są wspaniałą inspiracją i gdyby na moim miejscu był geniusz, dawno wydałby z siebie arcydzieło, ba! całe tomy! Już nie zaprzeczałam. Konieczność napisania rzeczy genialnej zdawała się we mnie mijać. To był czas pustki. Mijały lata. Ich upływ poznawałam po śladach powolnego niszczenia domu, po ledwie zauważalnych znamionach starości na twarzach pacjentów szpitala dla obłąkanych, po wzrastającej niemrawości kochanka. Diabeł łysiał. Codziennie, gdy budziłam się koło południa, zbierałam z umywalki kłaki jego siwiejących włosów. Zresztą, moje też siwiały i wylatywały. Dolegał mi ból stawów, żołądka, wątroby. Nieraz w nocy budziły mnie ataki duszności; lekarz zalecał spacery na powietrzu, ruch, zmianę trybu życia, podróże chociażby, ale brakło mi na nie pieniędzy. Diabeł robił się z wiekiem coraz bardziej skąpy, z pewnością dawno już wtedy przepuścił wszystko co miał, o ile miał. No i nie miałam złudzeń: podkradał mi często z kasetki, podkradał sumy żałośnie małe. Jeśli nie było większej, myszkował mi po kieszeniach i między książkami, sam zaś uczulił się, abym nie śmiała nawet dotknąć kieszeni jego rozdętych olbrzymim brzuchem portek. Nasz związek był absurdalny, mimo wszystko do końca nie chciałam się wyrzec geniuszu w sztuce. On mnie znał i pewnie dlatego nie odchodził. Znudziłam mu się już dawno – albo też on stracił potencję; siadywał w kącie pokoju, w półmroku, w starych, znoszonych kapciach, w niedopiętym szlafroku. Chrapał przy drzemce, a ja nie umiałam się skupić na niczym. Moje wiersze traciły dawną zwięzłość; metafory gubiły jasność, powtarzałam się do znudzenia i z prawdziwą ulgą darłam zaraz kolejne, ledwie pozaczynane kartki. Skoro więc nie umiałam go zabić, pozostawało tylko czekać cierpliwie na jego naturalną śmierć. Starzał się w oczach, tetryczał, przy byle chodach albo pagórku miewał zadyszkę i oczy wyłaziły mu z orbit; palił ogromne ilości papierosów, niedopałki walały się po dywanie i meblach, w powietrzu wisiał gęsty, nikotynowy smród. Słuchałam po nocach jego charkotu i kaszlu, podawałam buty, bo nie mógł już się schylać – przeszkadzał mu wzdęty brzuch! Nie sięgał rękami przez ten brzuch! Moje własne życie sprowadzało się teraz do roli siostry miłosierdzia, a dalej przecież musiałam go prowadzić, prawie dźwigać pod szpital, wyczekiwać, aż skończy swoje nic nie znaczące rozmowy z pacjentami, na każdym zakręcie i koło każdej ławki przystawać, by złapał oddech, a w domu wysłuchiwać w przerwach między palackim bronchitem, który rozsadzał mu płuca, jakie też szanse stworzenia arcydzieł beznadziejnie zatracam. I raptem umilkł. Wiedział, że czekam na jego śmierć. Raz tylko – to była nasza ostatnia kłótnia – zrozumiałam wśród jego kaszlu, że czeka także na moją. Na moją śmierć. W pokoju zimno. Tak samo było wtedy; gdy on tu, w tym salonie, umarł na serce. Nie za 27 uważyłam tego od razu. Wydawało mi się, że śpi, rozwalony jak zwykle w fotelu, a kiedy wreszcie podeszłam do niego i stwierdziłam, że nie oddycha, nie było żadnej ulgi ani żalu, ani zadumy, ani wstrząsu. Trzeba się było zastanowić, co teraz począć – nie tyle bez niego, co – z nim. Och, oprócz brudnej chustki nie miał nic w kieszeniach, ani pieniędzy, ani nawet dokumentu z adresem. O jego istnieniu w moim życiu nie wiedział nikt, nie meldowałam go, przychodził i odchodził niezauważony przez sąsiadów z innych pięter – po co mnożyć trudności – myślałam sobie. Ech, leży tu do dziś, w tym samym fotelu, za ciężki, aby wlec go i kryć. Nie odwiedza mnie nikt – a w końcu byłoby naiwnym samooszukiwaniem się mniemać, że jakiekolwiek usuwanie stąd jego cielesnych szczątków, krycie się przed wspomnieniami pomoże coś lub oddali! Być może czeka tak właśnie na moją śmierć rozkładając się powoli i naturalnie pod bordowym, surowym jedwabiem staroświeckiego szlafroka? Nie zapalam światła w tym kącie salonu, nie tęsknię za nim, nie boję się jego obecności. Kotu on także nie przeszkadza. Zaczynam jednak lepiej spać, chodzę na moje ranne spacery po parku. Przeżyłam szatana, jest niemożliwe, abym nie doczekała się także geniuszu na miarę wieczności. Za niedomkniętymi oknami mgła, krople wilgoci na fortepianie, na butwiejących, oślizgłych partyturach i rękopisach moich wierszy. 28 Święta Było duszno. Stałam z walizką patrząc na ściany opuchłe pod obłażącym tynkiem, żółtawe, przecięte galerią z wychodkiem na każdym rogu. Prowadziły tam schody. Barierka ugina się zabawnie odkąd Bru popchnął na nią Motkie, a Motkie zawisła jak pierzyna z grymasem podobnym do śmiechu. Motkie zawsze wygląda tak w złości. Mieszkali obok mnie, a z lewej żyła Katelin i dreptała na wysokich obcasach. Za nią, w następnej klitce, Rita, potem Malijka i wreszcie – Święta. Wchodziło się prosto z galerii, szerokiej może na krok. Od kubłów z odpadkami szedł ckliwy smród i wstrzymywał się naraz przy krzaku bzu pod tym ostatnim oknem. Ubikacja tam była nieczynna, gałęzie bzu zasłaniały ją całkiem. Bez wyglądał jak zjawa, a ja wprowadziłam się w maju: żółć ścian męczyła bardziej niż upał, para z pralni, osy na kubłach. Mój pokoik był ciasny, z popsutym kranem. Po wodę trzeba było biegać do wychodka. Drzwi na haczyk, przez szparę widać było całe to podwórze i przeciwległy mur, cały w sadzy, bez okien, gdzie nie wynajmowano pokoi. Postawiłam walizkę na łóżku. Wytłumaczono mi, że ze światłem muszę poczekać na Motkie, bo w jej pokoju jest licznik i coś do przełączenia. Czekając modliłam się, nie wiem jak długo. Sufit opadał skośnie i przeszkadzał. Wymyłam komodę, wyłożyłam ją gazetami, szarpałam się właśnie z szufladą, kiedy Motkie stanęła w drzwiach. Zapisała na paczce papierosów stan licznika, krzywiła się, że ciężko mnie zrozumieć, że muszę złapać pracę, dozorczyni trzeba płacić na czas, ma być spokój. Brama od dziesiątej zamknięta, potem można walić do rana. Nie, nie ma zapasowego klucza, zginął. Obyłam się tego wieczora bez herbaty, bo zapomniałam kupić grzałkę. Spod okna Świętej dochodził zapach bzu, coraz mocniejszy z zapadaniem ciemności. Nad maglem w suterenie paliła się żarówka, a chmury pędziły po niebie rozczapierzone, aż cofnęłam się do pokoju. Nie był to lęk. Raczej żal. Panowała tu jakaś wola, miliard razy potężniejsza od mojej, od razu nieomylnie trafiająca w najdrażliwsze miejsce, właśnie takie, że zawsze wstyd, chociaż nie rozumiałam, czemu. Było jasne przynajmniej, że ona przeszła dołem, dziwnie lekko. Wydawała się księżycowa; spróchniałe deski galerii nie skrzypnęły w ogóle, a potem minęła moje okno jak wszystkie inne i w pamięci została mi twarz o wydłużonych oczach, tak samotnych pod obrzmiałymi powiekami. Wypiłam kubek wody, usnęłam dopiero nad ranem. Było duszno, pokój bełtał się w słońcu. Musztardowe tapety w drobny, brunatny rzucik, mocniej widoczne teraz plamy na linoleum. Kolejny dzień – a Święta przyszła tu wczoraj pytając, czy czegoś potrzebuję, i czy widziałam już kościół. Ten kościół miał dach kryty miedzią, mury statecznie zapadłe, do środka schodziło się po wykrzywionych stopniach, a nawa także zdawała się zapadać mimo twardości pokrytych literami kamiennych płyt grobowców. Zielone oczy Świętej wydawały się znać ich zawartość. Czy wiem, że zdarzył się cud? – Och, cud? – Wyrosło nagle drzewo o kształcie krucyfiksu. To ten sam krzyż, pod którym się teraz wszyscy gromadzimy. – Siedziała u mnie na krześle, w nieświeżym swetrze z taniutkiej wełny – Och, cud? I ludzie się gromadzą? – Przyjeżdżają z daleka i ma się zebrać komisja dla ustalenia autentyczności cudu. Padały nieznane mi nazwiska teologów i kardynałów, nieznane nazwy miast, gdzie cuda też się działy, i gdzie przepowiedziano następne. Pomyślałam o całej 29 tej jakby niewidzialnej geografii, od której odgradzało mnie bielmo. Za moją ścianą dreptała niestudzenie Katelin i przysięgam, że czułam jej ostry, świszczący oddech. Święta dodała, że mnie rozumie, a Katelin przeżywa ostatnio trudny okres. Och, chorowała, pochłonęło to jej oszczędności, a wtedy mąż wystąpił o rozwód i dopiero po zawziętych bojach uzyskała skromniutką zapomogę. Zostało jej ledwie parę drobiazgów. Nie, dzieci są daleko, rozrzucone po świecie. Rita? Ona myśli, że została zraniona! Na ścianach rozżarzone słoneczne krople, a wieczór minął jak sen. Został ból. Wstawałam leniwie, rozlaźle. Na jedno nie mogłam się zdobyć: pójść do kościoła, spojrzeć z własnej chęci na krzyż. Nie mogłam, bo działo się to przeraźliwie blisko, o parę minut szybkim krokiem w górę naszej ulicy. Kościół wystawał tuż za zakrętem i potem te nieregularne schodki w dół, jak trzy ery, wyślizgane, z kępami trawy pod ścianą. Zaparzyłam herbatę, papieros, odgłos obcasów Katelin, jej niewidzące spojrzenie i szczupła postać owinięta kwiecistym kimono. Za parę godzin Katelin bez względu na pogodę włoży czarny kapelusz, mitenki, żakiet, spódnicę prawie do kostek, i przejdzie do kościoła. Ma wyszkolony głos i śpiewa psalmy, a czasem wchodzi na chór i gra na organach. Katelin porzucona przez męża, rudawa Rita jak mucha w kloszu nie potrafiąca odnaleźć nawrócenia, kryjąca się w ironię. Rudawa wzgarda dla formy, a z drugiej strony – tłusta, ponętna Motkie w różowym, stylonowym biustonoszu, ozdobionym kokardką z różyczkami, ze wzgardą dla przeciwieństwa formy, a jeszcze gdzieś obok Malijka o zniekształconej twarzy, nie tracąca radości, wpatrzona w Świętą o dłoniach tak modlitewnie smukłych, o niezmącenie ciężkim spojrzeniu... Tatuaże na piersi Bru, pary z magla, dozorca bez uśmiechu, zabawnie chwiejąca się poręcz. Rita wyznała mi miłość, przynosi wiersze. Wykręcam się, przecież słabo znam język. Rita czyta więc na głos, intonacją zastępuje sens wyrazów, ale to są wyrazy filozoficzne – Rita zrywa się zniecierpliwiona i głaszcze mnie z niechęcią po policzku. Cud od miesięcy, psalmy, sopran starej Katelin, krzak bzu i skrzętnie liczone moje grosze. Było duszno i ściany na podwórzu cierpiały podobnie jak ludzie, jak osy na śmietniku, jak zwiędły bez. Płaciłam regularnie chociaż z pracą wciąż się nie układało i wszystkie ogłoszenia w gazecie czy za szybą w sklepiku zaczęły mi już brzmieć kwaśno jak głos odprawiających pracodawczyń. Bru obiecywał pomóc i nawet zaprowadził pod adres, gdzie chcieli pomywaczki do baru, a nie pytali o dokumenty. Ale mieli już kogoś. Na ulicy Bru objął mnie mocno ramieniem: następnym razem wszystko pójdzie jak z płatka, muszę tylko mu ufać, ma naprawdę stosunki, jest trudno i ludzie wystają w poczekalniach biur pracy. To normalne – na dowód opowiedział mi dowcip. Tego dnia leżałam z nim jeszcze na łóżku w ich pokoju, bo Motkie miała popołudniową zmianę, rozpadał się deszcz, momentalnie powykwitały na suficie fantastyczne plamy; wyglądały dziwacznie jak freski. Bru parzył kawę w rondelku nucąc pod nosem, moje rzeczy leżały na podłodze. Bru w przepoconym podkoszulku, zdjęcie Motkie sprzed ośmiu lat, z modną wtedy fryzurą, na pluskiewce obok zdjęcia aktorki siedzącej wśród zieleni i kwiatów. Zapomniałam o wszystkim, zagapiłam się na ten taras z donicami. Flanelowy szlafrok Motkie wisiał na kołku, z sufitu kapało z cierpliwością, a ja byłam bezmyślnie zmęczona. Motkie budziła we mnie strach i wydawało mi się, że wie o mnie wszystko. I była to prawda. Nawet zanim zaszło cokolwiek pomiędzy mną a Bru. Byłam zawsze zdumiona, że kobiety potrafią tak bezbłędnie wywęszyć, co się stanie, a przy tym przejrzeć na wskroś. Ani niewinne minki, ani nadskakiwanie nie zmydliły jej nigdy oczu. Czekała, oczywiście, na ten sposobny moment, by dobrać się do mnie – i wątły haczyk u drzwi wypadł po pierwszym mocnym szarpnięciu, chociaż siedziałam skulona pod ścianą, niemal wtopiona w ciemność, z jej szlafrokiem podciągniętym na twarz. Motkie nie widziała mnie z galerii. Czułam wilgoć szlafroka i było to nie mniej upokarzające niż wrzask, wyrazy ciskane z satysfakcją, na całe gardło. Jestem pewna, że już od dawna, od pierwszych spojrzeń rzucanych mi przez Bru, wszyscy dobrze wiedzieli – dozorczyni i Święta, Katelin i Malijka, no i Rita, och – Rita... Wyrwałam 30 się nareszcie, umyłam twarz. Była krew. Z kościoła dochodziły organy, z pokoju Świętej muzyka z magnetofonu. Rita minęła moje okno z wyrazem skrywanego niesmaku. Mijały godziny, a ja siedziałam na swoim łóżku. Źle przyklejony plakat powiał nagle i trzepnął mnie w głowę. Ocknęłam się. Chyba wtedy zwróciłam uwagę, że nad drzwiami w futrynie tkwi hak. Pomyślałam: rzeźnicki, mocny. Czesząc włosy wyciągałam z grzebienia całe kłaczki i patrzyłam na hak. W szufladzie miałam już jeden tylko banknot, dwudziestkę. Wyglądał beznadziejnie. Hak tkwił nawet po zapadnięciu nocy. Rita miała zupełną rację: naruszałam coś świętokradczo. Rita powiedziała to lekceważącym tonem, jak do kogoś bez żadnego pojęcia. Zdawała się nie dostrzegać haka, ale Święta wypatrzyła go zaraz. Jej migdałowe, przymrużone oczy wyrażały coś wiekuistego. Patrzyła jakby w jakiejś ceremonii poświęcenia mi haka, choć bez gestu ni słów. Hak zalśnił. Wiedziałam już wtedy, że Rita również i jej naprzynosiła wierszy. Długie, niezrozumiałe stance bez wdzięku, pozbawione jakiejkolwiek melodii, bez metafor, gdzie mnóstwo słów pochodziło ze starego języka o trudnej nazwie. Ale ten język obejmował nawet kawał zakrzywionego żelastwa sterczący znad moich drzwi, i kłaki włosów, nawet tych, co zostały w garści Motkie. I gwiezdny wir nad podwórkiem, gdzie kłębiło się wszystko w terkocie magla, w obłokach pary, w zaduchu, bzyku i muzyce. Brzydka Rita o rozmytych kolorach, patrząca na mnie z zakłopotanym wstrętem. Zimna od wtedy Malijka, płaska, metafizycznie wiotka na pięciolinii swych dziewiętnastu lat, bezgrzesznych, spracowanych, rozmodlonych. Jej zniekształcona żuchwa sprawiała, że uśmiech Malijki wydawał się chwilami wyzywający. Święta piła leciuteńką herbatkę ledwie zmoczywszy torebkę we wrzątku. Na jej szyi migotał krzyżyk, na ręku bransoleta będąca w samej rzeczy różańcem, ze srebrnym breloczkiem w kształcie Serca Jezusowego ujrzanego w ekstazie przez Małgorzatę Marię, a na kolanach Święta trzymała książkę o tajemnicy aniołów. W kościele klęczący tłum, krucyfiks w głębi, w mroku, poprzez jarzenie świec, zwężone oczy; sapiąca nienawistnie Motkie z grymasem jak dobroduszny chichot, i wiatr poruszający drzwiami na spróchniałą galerię. Twarz Świętej miała coś z sumeryjskich posążków królowych. Płynął jej słodki głos o uzdrowieniach, raku zdjętym z oka podczas modlitwy w tej intencji, uzdrowienie sugestywne jak ból, uzdrowiony stał się jak dziecko – tulił wszystkich, nawet obcych w stacji metra. Cud zdawał się rzeczywistszy niż życie, jakby życie bez cudu traciło swą uchwytność, i jakby każdy grzech był jakimś podcinaniem krwioobiegu wszechświata. Jednak Święta nie mówiła o Kosmosie. Słuchałam jej jak kogoś, kto dawno przed wiekami sam czynił cuda, miał widzenia, kładł uzdrawiające dłonie na trędowatych, nawracał rzezimieszków; kto szamotał się w sidłach wielu pokus, i kogo kijem przeganiano od uczonych dysput teologicznych. Na rogu naszej ulicy mieści się bar. Bru tam przestał zachodzić. Zajmowałam stolik przy oknie, gdy dzwon wzywał na nieszpór, a w parę chwil później one cztery przesuwały się cicho za szybą. Odwrócone, wyprostowane, z wyrazem zatroskania na twarzach, szły lekko, jaśniały czymś niedosiężnym. Cztery, bo Motkie także oblana cudami jak chrzcielną wodą, przeistoczyła się w tamtych dniach. Wprawdzie jej mężczyzna nie dał za wygraną i korzył się jak grzesznik, lecz Motkie w radosnym pędzie pobiegła na Drugą Stronę. Mężczyzna już dla niej nie istniał. Bru przynosił bukiety kwiatów; pachniały aż u mnie, do łez. Nie żałowałam Bru, nie chciałam mieć go znowu, lecz uwierały mnie jego onieśmielone spojrzenia rzucane na Motkie. Ba, nawet wobec Katelin zrobił się teraz szarmancki i z galanterią pomagał jej na chwiejnych schodkach. Katelin miała wtedy niezbadany wyraz na wpół zaćmionych już oczu który zjawiał się w obecności każdego mężczyzny może z czasów gdy młode dziewczęta w ten sposób demonstrowały ułożenie. Wobec Rity Bru zawsze zachowywał się obojętnie. Malijce zaniósł ciasto owinięte w kolorowy papierek – Malijka wyszła wtedy i wręczyła je żebraczce, a Bru podała liścik, żeby więcej jej nie nachodził. Pomyślałam sobie, że gdyby była królową, to kazałaby to otrąbić ze wszystkich wież. Myślałam tak złośliwie: na witrażu w kościele powinna się znaleźć ta scena z Malijką eklerką i ubogą – wybrała się przecież spe 31 cjalnie za róg, i to w chwili, gdy zwykła się modlić. Żałowałam tych myśli, byłam nimi panicznie skrępowana. Nieraz chciałam się zamknąć i odgrodzić, lecz w kółko brakowało mi na klucz. Byle wiatr, a drzwi się otwierały. Z pracą też się nie układało. Malijka pożyczała mi czasem na chleb, czasem nawet Katelin zaprosiła na skromny posiłek, który stawał mi w gardle. Wymawiałam się woląc raczej spacery ulicami, gdzie przy takiej okazji dostawałam paczkę papierosów. Za kościołem ciągnęły się w nieskończoność bogate aleje, a zresztą wszędzie był sen; tylko wstydziłam się okazać, jak głęboki. Było duszno, paliłam już któregoś papierosa, choć tyle razy przymawiano mi, że przez przepierzenia wnika wszędzie ich smród. Motkie pokrzykiwała czasem w złości, Katelin cicho i monotonnie opowiadała o losie chorych na raka w szpitalu. Robiła to wiedząc, że z powodu języka jej słów się zaledwie domyślam. Rita po prostu uśmiechała się ze wzruszeniem ramion, o wierszach nie zgadzała się już mówić, a inny temat nie przychodził mi do głowy, więc czerwieniałam i cofałam się głupio. Potem w ogóle unikałam jej i przeczekiwałam aż zniknie. Z kolei ona milkła na mój widok. Malijka przynosiła mi drobne na chleb, czasem suszone kwiatki, albo jesienne listki. Kaszląc głucho powtarzała, że modli się za mnie, a Święta nie wpadała, niczym zjawa mijała moje okno, moje natrętnie otwarte drzwi. Nie wiedziałam, jak ją przywabić i przychodziły mi do głowy coraz bardziej beznadziejne pomysły. Symulować atak serca? Podpalić pościel? Och, było jasne, że nie wstrzyma nawet kroku: mijając budkę wezwie właściwe pogotowie lub poprosi najbliższego żandarma; za to będzie fachowa pomoc bez zbędnych gestów. W deszczu jej ślady zdawały się błyszczeć jak liturgiczne naczynia, jak relikwiarze, jak galaktyki. Hak tkwił. Zmatowiał tylko. Pokryty kurzem i wszechobecną tu pleśnią pozornie wtopił się w tapetę, jakby po ustaniu uścisków Bru zamknął się już jakiś jego cykl. Czy gdybym uwiodła go znów – hak wynurzyłby się z ukrycia? Z pokoju Motkie nie dochodziły już sapania ani ponure, gardłowe okrzyki spazmu. Katelin dreptała znacznie wolniej, znów szwankowało jej zdrowie, jak mówiła – nie bez związku z moim paleniem, lecz nadal śpiewała w kościele i głos zachowała czysty, wyuczony, wycelowany w pion. Chłód jesieni bezbłędnie wypłukujący z przestrzeni całą tę menażerię stworzoną w rozmachu upałów. Ale strzęp tej menażerii pozostał na portalu kościelnym, niby pióro oddarte z gigantycznego skrzydła. Możnaby rzec, że patrzenie na skwapliwą uległość silnego kiedyś mężczyzny to forma zemsty. A jednak dla mnie przemiana Bru była żałosna. I nie tylko nie była upadkiem, ale wzlotem, może jeszcze silniejszym niż Motkie, bo Motkie przestała się malować; obnażona z makijażu wydawała się postarzała, a ślady wieloletniej tępoty czyniły ją bezwstydniejszą niż kiedy kładła na siebie warstwy pudru i szminki. Miała perkaty nos, grube szczęki, czoło niskie i wąskie, grube łuki jarzmowe, a skórę gąbczastą i mastką. On z kwiatami, nieśmiało przestępujący z nogi na nogę przed bóstwem, nie jak kapłan, ale jako pokutnik. Właściwie jak ofiara mająca być złożoną za moment pod metalicznie błyszczące stopy. Przynosił jej różańce z wonnego drewna ozdobione uroczo perełkami. Przynosił także książki z księgarni kościelnej, aby była jak Katelin, jak Święta i jej dwie miłośnice w Panu, balsamiczna i podrażniona, ta jeszcze nie przebudzona w kobiecości i ta już z niej ogołocona, niby z wyświechtanej sukienki, której nie warto już prać. Święta nie poznawała mnie więcej. Nie wspominała cudów, starannie składała swoją aureolę, uważnie aby nie pognieść, nie pozbawić sterylnego wdzięku. Chodziła nadal w sandałach na bose stopy, a było to obuwie nabyte w znanym na cały kraj sanktuarium i noszone przez zakonnice. Żywiła się ziarenkami i wywarami z ziół, a dym z moich papierosów przyprawiał ją teraz o mdłości. Zwieszona bezwładnie na barierce zbywała pytania dozorczyni zwiewnym gestem w kierunku mojego okna, ale przecież płaciłam, chyba nawet regularniej od innych wyczekując od rana aż dozorczyni wstanie i wyjdzie na podwórko. Nikt do mnie nie przychodził i tylko co jakiś czas znajdywałam pod drzwiami gazetę z zakreśloną kolumną, gdzie pisano o chorobach tytoniowych. Pewnie była to troska Katelin. A potem spadł już śnieg i cała 32 lewa część galeryjki zaczęła się odgradzać od mojej wielką zaspą. Z prawej Motkie budowała drugi mur, ale wolniej. Tutaj bliżej był magiel. Brudna woda wpływała do pokoju. Nie miałam na piecyk elektryczny. Skurczona na łóżku pod płaszczem patrzyłam na kałużę i zaciskałam zęby. Bru zachorował i często leżał teraz u mnie, bo miałam najwięcej czasu. Leżał na moim łóżku, a ja krzątałam się podając mu kleiki i napary, i podstawiając miednicę pod wymioty. Charczał głośno, lecz mimo cienkich ścian nikt w zasadzie tu nie zaglądał. Motkie w kościele zdobiła ołtarz, pozostawała do późna na chórze ze Świętą, która zamiast Katelin grała msze organowe. Szczupły zakrystian w komży stawał jak tknięty Przeznaczeniem, aż świeca w jego ręku dogasała i wracał do swoich obowiązków. Święta słała mu lekki uśmiech, zielone oczy mrużyły się wszechwiedzące. Motkie spuszczała powieki, składała nakremowane, delikatniejące dłonie, wstrzymywała oddech. Katelin w kwiecistym kimono na wąskim tapczaniku czytająca od lat tę samą kartkę od przyjaciół, kolorowy widoczek morskiej plaży i parasoli na drewnianym pomoście, ze znaczkiem z tropikalnym ptakiem. I na ścianach obrazki ze wstążeczkami, jeden z wiankiem nieśmiertelników, które miała na skroniach w dniu ślubu. Przy niej cicha, promienna Malijka. Muzyka, stukot magla, coraz ostrzejszy mróz. Było duszno. Ciało Bru takie bezradne na mojej pościeli, otulone naszymi płaszczami, między które z powodu chłodu już kładłam gazety. Och, owszem, zjawiła się raz Rita niosąc kilka teczek z tektury: to jej pisma, nieważne jakie, ale mogą chorego ogrzać. Bru starał się nie być przykrym w tych dniach. Tłumił kaszel poduszką, nie miewał zachcianek, a nocą odsuwał się pod ścianę zostawiając mi miejsce z brzegu. Był wilgotny i lepki, lecz przecież zasypiałam. Czasem tylko myśl, że umrzemy, i że to jest jedyną pewną rzeczą, jaka spotka każdego z nas, sprawiała, że patrzyłam na hak i na moje wybrudzone prześcieradło, i na koc, który też można skręcić i powiesić. Ale potem przemagał jakiś wstręt. Na galeryjce nocą śnieg twardniał, chodzenie do wychodka odbywało się powolutku, poręcz nie dawała oparcia. Chwytając się parapetu zerkałam na Motkie: klęczała u wezgłowia z rękami uniesionymi jak płomień. Na stoliku paliła się czerwona lampka jak w Święto Zmarłych. Pokój był wysprzątany, lampka rzucała blask na jej ręce – palce miała jak wymazane we krwi. Biblia, brewiarz, modlitewniki. Stary szlafrok zamieniła na nowy, z płócienka w jednolicie popielatym kolorze. Wzruszyłam ramionami patrząc w zamglone okno: niebo wydawało się z kamienia. Nie – nie z kamienia, raczej z betonu, skruszonego miejscami w brudny gruz. Czarny mur naprzeciwko, kilka okien całych w sadzy i kurzu. Lód wmarznięty w futrynę wychodka zmuszał szarpać się z drzwiami – obok, na śniegu, widać było żółciejące plamy moczu. Było duszno. Trzeci dzień ciało Bru leżało w moim pokoju, obmyte i dostojne w swym ziemskim odtrąceniu. Nie miałam pojęcia, jak dalej mam się nim zajmować. Rita patrzyła na mnie z nieubłaganą wyższością, rósł mur oddzielający Świętą, gęstniało błoto pod moim oknem. Gładziłam chłodne dłonie zmarłego, jego zmieniające się usta. Powieki nie dawały się przymknąć, a hak nad drzwiami rozpalił się znów jak wieczna lampka. Zza okna dochodził szum dzwonów. Tętniła zielonkawa miedź kościelnego dachu, sopran Świętej i szelest różańcowych paciorków. Wiatr jak rozpustnik odwiewał raz po raz pościel nad ciałem Bru. To ciało nie należało do mnie. Szłyśmy na cmentarz, wszystkie w żałobnej czerni, każda z zapaloną świecą, i nawet Katelin wsparta ciężko na ramieniu Motkie trzymała swoją świecę, a przodem szedł zakrystian o wąskiej twarzy ascety i lśniących oczach. Wiatr wył i prószył kaszkowatym śniegiem, nabożeństwo trwało bez końca, a potem zaczęły się obrzędy – długie pieśni nadziei i przebłagania, pieśni do wieczystości, do Pana. Pierwszą grudę rzuciła Święta, drugą Malijka, a potem ze słodyczą w uśmiechu cisnęła także Motkie i pochyliła się, aby podać Katelin garść ziemi, bo ta nie mogła się schylić. Katelin pocałowała tę grudę, pogmerała w torebce, znalazła wigilijny opłatek i, łapiąc Ritę za łokieć, cisnęła to w dół. Rita opuściła kopertę – równocześnie krzyknęłyśmy „na zawsze!”, grabarze przywalili grób ziemią, a my wspólnymi siłami naciągnęły 33 śmy wieniec. Dozorca z dozorczynią stali z boku, dozorczyni płakała, mąż tulił ją szorstko. Gdzieś w dalszej części cmentarza odbywał się inny pogrzeb, poszłyśmy i tam w skupieniu, w śpiewie. Malijka wcisnęła mi kromkę do kieszeni, Rita położyła dłoń na ramieniu, a Święta szepnęła, że się modli. I wszystko zgęstniało tak szkliście, jakby świat był wielką misą na cuda, które będą rosnąć i rosnąć, a my je tylko będziemy przesadzały z pietyzmem do świątyń. Nie ma powodu wątpić – trzymam moje okno uchylone, i kiedy one wrócą, dostrzegą to z pewnością, na przykład płaty podobne do płomyków, opadłe z kielicha, gdy ten rdzewiejący hak nagle rozkwitł i przekwitł, och, nasieniem miotając po całej studni podwórza, i niby chwast wykiełkował dookoła bzu. Rita mi tłumaczy po cichu, że to właśnie roślina wewnętrzna. Rita rusza mimowiednie palcami – jak pieląca, zatroskana, miłosierna. 34 Enuma Elisz No więc u góry dyndał sznur, a dokładnie: łańcuszek od lampy, od odrutowanej żarówki. Klozet cuchnął. Nie było jak siąść. Albo sikać na ziemię? Spróbowałam skierować strumyczek tuż pod muszlę, ale buty jednak oblałam. W szparze była moneta. Duża. Od razu zrozumiałam, że srebrna. Do połowy wkleszczona w beton. Złamał mi się paznokieć. Ta przeklęta moneta trzymała się uparcie – dopiero po godzinie mordęgi mokry krążek zaświecił mi blado w palcach. Zatem passa wciąż trwa. Wczoraj spuściłam się na tory, przy podkładzie leżała moneta, taka sama. Nie było żadnych stopni z peronu, więc skoczyłam i zabrałam to swoje trofeum z pogranicza życia i śmierci. Na śmierć popatrzę w domu, żyję przecież razem z nią. Śmierć jest stara, prawie niewidoma. Imponuje odwagą, bo cała jest wyprana z wyobraźni. Omal łysa – ma się jednak za piękność. Śmierć w młodości była ślicznotką, a włosy nosiła rozpuszczone. Sięgały jej do łydek, były gęste, złocisto-popielate. Skóra ciasno opina jej twarz, prawie nie widać zmarszczek, za to rysy ma kościotrupie, że można palcem pokazać części czaszki. Czaszka cudna. Regularna, z wielką puszką mózgową, gładkim czołem. Śmierć jest dumna i nie myśli o swoim wieku. Powiedziała mi, jak znaleźć pieniądze. Na zachętę zabrała na spacer: pod śmietnikiem jest dziura w trotuarze, odsunęłam więc blaszany kontener, a pod spodem był tylko miedziak. Śmierć złośliwie zachichotała. Warknęłam. Biłam śmierć, ale tylko po kryjomu. Przy świadkach prowadziłam ją pod rękę i patrzono na mnie z uznaniem. Przecież każdy znał śmierć. Te pozory łagodnej staruszki. Że też pod całym polorem było w śmierci coś nieznośnego. Uparcie kłaniał się jej właściciel zakładu pogrzebowego, a niekiedy dawał też kwiaty. Śmierć je przyjmowała wylewnie, szczebiotała, trzepotała bez sensu powiekami, a potem bez cienia sentymentu wyrzucała wiązankę za pierwszym rogiem. Chwytałam ją mocno za ramię i sapiąc z irytacji prowadziłam niecierpliwie do domu. Te codzienne posługi wobec śmierci okazały się dziwaczną kombinacją upokorzeń, uniesienia i niechlujstwa. Zapatrzona w miednicę z brudnymi mydlinami z jej podobizną doznawałam poczucia nicości. Nie mogłam słodzić kawy, cukru wciąż brakowało, bo śmierć używała go w obłędnych ilościach sypiąc tak, że od kuchni aż do łóżka wlókł się ślad bladych kryształków. Pieniądze trzymała w torebce z tandetnej imitacji krokodyla, pozlepiane ze starymi cukierkami. Nie odróżniała monet. Była już kompletną sklerotyczką. Pamiętała tylko adres z dzieciństwa w tym swoim dawnym mieście i nazwisko ówczesnego dozorcy, i szewca, i ciastkarza, a mężczyźni ci nie mieli chyba żon, w każdym razie z pewnością nie powinni. Na moje pytanie o ich żony śmierć rzucała zimne „nic nie wiem”. Zazwyczaj naciskałam tak długo, aż kładła się z ostentacją, że musi nareszcie odpocząć. W każdym razie nasz tutejszy adres oznaczał dla niej tylko sześć krzywych schodów prowadzących z ulicy i poręcz, której się kurczowo chwytała, a potem ciężkie drzwi, korytarzyk i ten jej pokój. Cuchnęło w nim myszami i moczem, zawilgoconym bilonem i uporem. Co do mnie, liczyły się pieniądze. Gdy myliła się przy wypłacaniu, wymyślałam jej zawzięcie. Właściwie nie znała rachunków. Zauważyłam, że bezmyślnie powtarza nazwy liczb 35 – pięć mogło dla niej znaczyć równie dobrze piętnaście co zero. Wyśmiewałam jej ignorancję, zawstydzałam – ale to na nic, jej wysokie mniemanie o sobie wytwarzało tego typu barierę, jakiej nigdy nie zdołałam zdruzgotać. Śmierć patrzyła na mnie jak dama oświadczając, że liczenie pieniędzy w jej czasach i w jej sferze było zajęciem buchaltera i ekonoma. Co z nimi? – Przepadli na wojnie. Nie znosiła słuchać o śmierci. Kiedykolwiek ktoś ze znajomych umierał, czy wyciągał kopyta, jak w końcu to określałam, śmierć kryła się w swoje dzieciństwo, w opowiastki o urodzie jej świata. Jak na stole pachniały rogaliki, biszkopciki, kremówki i bezy. Kwitły lipy nad rzeką, naprzeciwko jej pięknego balkonu... Śmierć zatem siedzi w kącie, a ja chodzę i szukam pieniędzy, i oczy mam utkwione przy ziemi. Omiatam wzrokiem chodnik, zaglądam w każdą wyrwę, wypatruję uważnie pod ścianami, tam zwłaszcza, gdzie w ciągu dnia wylegują się gromadki żebraków. Tym zawsze coś się wypsnie i poleci. Niby grosze, aczkolwiek się zdarza, że znajduję prawdziwy skarb. Kupuję wtedy cukru dla śmierci, a resztę odkładam w jej torbie. Szukam monet odruchowo bijąc śmierć w wyobraźni. Jakkolwiek się objawia, jako mała, rozpieszczona dziewczynka, jako dama czy znana mi dziś, zawsze z rozkoszą łapię ją za włosy i uderzam w tę idealną wręcz czaszkę. I wciskam jej monety do ust, chociaż ona zaciska zęby – śnieżnobiałe, nienaruszone przez wiek. 36 Listy do O List I Najmilsza O, zaczynam z nieśmiałością. Przecież jesteś osobą, która ma już za sobą upadek i śmierć, a także wiele pomówień o śmieszność, podczas gdy dla mnie od dawna upadek, śmieszność i śmierć to coś, co oburącz odpycham. Czy teraz zadrży mi ręka? Czy w ogóle można zadrżeć w swej panice, O? Czuję jakieś zimno na myśl, że te trzy wstrętne rzeczy są teraz blisko, że może w kilka dni to wszystko się stanie. A zresztą wtedy całe moje doświadczenie bólu pozostanie tylko przedsmakiem tego, co zdarzyło się Tobie, O. Domyślam się, że nie potraktujesz mnie z litością. Ani nawet z ciekawością, jako nowej naiwnej kandydatki do Roissy, gdzie nie wytrzymałabym jednej godziny (z trudnością czytałam o Tobie) – najprawdopodobniej odesłanoby mnie uznając, że nie dorosłam do podobnych miejsc. Byłabym teatralna. Z uporczywą sztucznością starałabym się zaakcentować, że Roissy to wszeteczna świątynia: tym niemniej właśnie i w pełnym znaczeniu tego słowa – świątynia. I że ja się czuję jej kapłanką, a w najgorszym wypadku ofiarą, opromienia mnie więc świętość i żądam, aby każdy z obecnych czuł i honorował tę aureolę. Teraz rozumiesz. Nie wiem, kim jesteś, O. Być może jesteś Nikim, takim żeńskim Odysem – Odyseą. I jak każdy mężczyzna w Odyseuszu znalazł coś z siebie, (zresztą po to zwykle, by odsuwać i potępiać to coś), tak kobieta spogląda na Ciebie. Ale ja nic nie wiem o Kobiecie. Znam tylko Nędzarkę i Królową, Boginię i bite Dziecko – nic pośrodku. Czy mogłabym mieć swoje męskie Roissy? Uzmysławiam sobie w tej chwili, że każdy z Panów z Roissy musiał przecież wedrzeć się w ową przestrzeń, gdzie też odegrał Twoją rolę. Inaczej nie wiedziałby, co robić! Może wszystko odbywa się jednocześnie: ci mężczyźni nadal wiszą jeszcze uwiązani do wymyślnych rusztowań i cierpią z rąk innych mężczyzn, wcale niekoniecznie kobiet, i równolegle zakładają Tobie pęta. Gdyby tak było, O, może gdzieś tuż obok mnie trwa nadal era ordowiku i jury, w wymiarze, jaki czasem odsłania się w sztuce i doświadczeniu ostatecznym. Nie kończy się więc i Roissy. Doświadczenie ostateczne jest sztuką, a sztuka ostatecznym doświadczeniem. W pewnym sensie okropności Auschwitzu to sztuka. W tym kierunku przynajmniej podążała wrażliwość kreatorów, tych Ottonów Diedrichów zur Linde z Borgesa „Deutsches Requiem”, o ile umiem sobie Ottona Diedricha wyobrazić. O ile coś z tego pojmuję. Borges musiał taki tekst włączyć do całości nazywającej się ALEF, bo to jest jakiś alef. Oczywiście, prawie każda kobieta woli Twoją plastyczną oprawę i Twoje rekwizyty, a nie Auschwitz. Jedwabie, miękkie tweedy i nylony. Nie jestem jednak pewna, czy ja też. Na dobrą sprawę, O, niewiele wiem o sobie, a teraz jestem na zakręcie. Postanowiłam napisać do Ciebie z mojej ciasnej studni, ponieważ jedyna jasna przestrzeń w górze, dokąd próbuję się wygramolić, jest z Tobą związana, cokolwiek to oznacza. A jeśliby to była granica prawdy? Nie myślałaś czasami, że są rzeczy, o których nie 37 da się powiedzieć nic inaczej, jak tylko mową ciała, pojmowalną wewnątrz? Na zewnątrz jej jednak nie widać. Choćby patrzyło się najuważniej, wręcz wślepiało w rozerwany naskórek podważając go własnoręcznie, nic ważnego by się nie dostrzegło, ponieważ siła krzyku i siła wybałuszenia gałek ocznych, jako widzialne, niewiele się mają do duszy. Inaczej mówiąc – cierpieć można tak samo bezmyślnie i nieczule, jak zdarza się to z każdą czynnością robioną bezmyślnie i nieczule. Sakralny orgazm w tym nieprzytomnym języku jest więc jednym ze słów, a my (to znaczy: nie Ty) wyparliśmy się tego Słowa. Dla Ciebie filozofia jest z pewnością czymś odmiennym niż dla mnie. Przypominasz mi w tym Jezusa. Dziś rano pomyślałam, że świętość to właśnie rozrośnięty do swych prawdziwych wymiarów grzech. Nie bardzo te wyrazy rozumiem, ale jeśli, to raczej poprzez obraz monstrualnej, tym niemniej pięknej rośliny o zębatych liściach płożących się szeroko: roślina ma gorzki smak piwonii i lepki, biały sok, ale nie przejmujmy się tym specjalnie. Napiłabym się z Tobą wina, O. Choć jeden dzień, jeden wieczór. Pewnie kłamałabym przy rozmowie. Może chciałabym Ciebie obrazić. Boże, podjąć dyskusję. Boże, próbować Ci coś perswadować. Och, O! List II Dobra O, całuję w myśli Twoje wypalone inicjały od tyłu i niezagojoną ranę po wyrwanym pierścieniu Twojej płci. Ale nie mam do tego prawa. Przed chwilą próbowałam odciąć sobie pierś: w wyobraźni byłam gotowa cisnąć nią daleko w drzewa – wsłuchaj się – w korony. Tu rosną brzozy i sporo olch. Nie wiesz może o Królu Olch, o moich bagnach. Iwa śpi wtulona w mojego męża, on mnie dotyka w nocy tylko jednym – wolnym – ramieniem; śpimy we troje. Nienawidzę tego samca i Iwy . Nienawidzę mojego życia. Dobrze wiesz, że jestem z tego na swój sposób dumna, tak samo zresztą jak z tego, że kiedy była okazja pozbyć się stosunkowo tanim (banalnym) kosztem tej czarnowłosej, młodej Iwy , postąpiłam trochę jak Ty, O. Wtedy jeszcze Ciebie nie znałam. Byłam może naturalniejsza, O. Więc oni tulą się do siebie; ja leżę odsunięta. Budzę się teraz wcześnie: zorza różowieje wśród mgły. Wilgoć lasu. Zapach kamieni zmienia się wraz z upływem kolejnych kwadransów. W ogniu drewna nabierają kształtów sennych i obsesyjnych: wiem, że nigdy ich nie zrozumiem. Mój drugi mężczyzna za kilka godzin wstanie i podejdzie tu, na werandę. Nie będzie umiał serdecznie się przywitać, tylko weźmie siekierę i uderzy. Kiedy słońce stanie wysoko, mój mąż będzie schodzić do kuchni. Trzymam gruby, kuchenny nóż, już czysty. Unoszę go pod światło: istotnie – jest czysty jak łza. Pozmywałam naczynia, moje życie nie ma znaczenia, wiesz aż za dobrze, że nie ma. Nie byłam nigdy piękna jak Ty, O. Natomiast poznałam coś innego: wielką miłość do piękna i, doprawdy, kamienną pokorę. Pokora jest jak popiół, można umyć w niej twarz. Umyć można się nawet w kamieniu. Ty kładłaś sobie kremy i puder: czyżby z lawy? Jestem starsza od Ciebie, O. Przemijają akurat dni mojej pełni. Całe we krwi, choć nie znam Twoich tortur, tych wszystkich śmiesznych być może szpicrut ani batów. Nikt mnie nigdy nie zechciał wypalać. W przenośnym jednak sensie działo się to zawsze, chociaż fale te cofały się później i nie waliły przybojem, nie pamiętam by waliły przybojem. Gryzę palce i patrzę na świt. Rosa opada z liści i las – jak to sobie uzmysławiam – rozszerza niewidzialne korzenie w korony odwróconego, ciemnego i mięsistego kosmosu. Pierś boli. Oczywiście – zawahałam się. Nikt mnie nie związał. W tym sensie Twoje zniewolenie, O, było wydarciem się na wolność, gdzie nie trzyma już strach. Jednym z pierwszych spacerów na wolności w moim życiu był spacer ulicą, gdzie sir Stephen Ciebie ujarzmiał, o ile się tak wolno wyrazić, zresztą ja 38 jestem łatwa. Pożądanie mężczyzny przykuwa mnie jak jakieś zaklęcie. Gdy mężczyzna swoim pożądaniem rozchyla jakieś własne tabu. Moja studnia wtedy rozszerza się i rozświetla, ukazuje swoje nisze jak pieczary. Właściwie powinnam się ograniczyć do rozniecania ogni w takich miejscach. Powinnam je zapalać – i odchodzić. O ile to możliwe – bez słów, a nawet bez żadnego odczuwania. Natomiast Ty jako Zmarła widujesz mnie, gdy potajemnie głaszczę skały, jak nanoszę na nie błoto i glinę, i pozostawiam odciski dłoni; gdy wciągam głęboko dym do płuc, śledzę spokojne odblaski płomieni, a także odblaski rosy, wsłuchuję się w deszcz. Kobieta i mężczyzna leżą tam nadzy i przepasani, owiani jej czerwonymi włosami niby jakąś krwawą pajęczyną. Ja nigdy nie poznałam podobnej intymności, nie umiałam się jej nawet domyślić. Wyrastają z jednego korzenia – ja mogę tylko ciąć pień. Nie tnę go, O! Trwam w swoim uwielbieniu do wielkich drzew, do Króla Olch: nic nie chcę! Jeśli czytasz te słowa, popatrz może i na mój pień. Twój spłonął, stał się ziemią i wszystkim. Dotknij go, dotknij, O. Pójdę jeszcze o krok, w deszcz. Zacina po krzakach, po liściach. Rozpryskuje się w owocach jarzębiny. Ty też miałaś chwile słabości. List III Cudowna O; jest świeży poranek i ta nocna studnia, nocą podobna chyba najbardziej do koszmarnego gniazda os, pełna jam i zakamarków, przypomina teraz świetlisty korytarz. Ściany są przezroczyste, wypłukane, jak ze szkła. Czytałaś „Szklany klosz” Sylvii Plath? Nie lubiłam tej książki. Może twoja jest pierwszą, napisaną kiedykolwiek przez kobietę, z jaką mam intymny oddźwięk, choć wiesz sama: mąż zmuszał mnie do tej lektury – najpierw chciałam mu się tylko przypodobać. Mogłabym Ciebie, O, wziąć teraz na kolana i długo tulić zapłakaną, opuchniętą, właśnie dlatego, że nic by to dla Ciebie nie zmieniło. Możliwe, że strząsnęłabym Ciebie gwałtownie, urażona za brak wzajemności. Nie spodziewam się, abyś mogła mnie pokochać. Po prostu dlatego, O, że nie udawałaś nigdy bólu ani strachu, i nie nęcą Cię fikcje. Myślałam w nocy, że Iwa jest dobra i bezgrzeszna, że powinnam ją czulej traktować; choćby ze zwykłą dobrocią, jaką mam dla jej psa. Ale tak już jest: chciałam zobaczyć wieczorem wschód gwiazd. Świecił wielki księżyc nad polem, było jeszcze jasno i usiadłam na kupce kamieni pod brzozą, a krajobraz wisiał pode mną jak rozpostarty w powietrzu. Dalekie światła Kielc i pasmo gór za nimi. Niebo było fioletowe i zielone, a mieszkam w Katowicach, w ohydnym smogu. Więc chciałam to zobaczyć i modliłam się w cholernym roztargnieniu. Nieprawda, że kogoś nienawidzę – teraz studnia jest cała ze szkła. Spędziłam noc z moim mężem. Wróciłam do nich potulnie, chociaż tam rozmyślałam o samobójstwie: jak najlepiej je zaplanować – i czy go na pewno chcę. Wiesz, minął mi obsesyjny lęk przed nagłą śmiercią na zawał, na raka, na HIV. Nie znam jeszcze zakończenia Twojej historii. Wiem, że upadłaś. O ile jednak Roissy i Ty jesteście symbolami, to może – wybacz bezczelność – wiem o życiu nie mniej od Ciebie. Obaj moi mężczyźni nalegali, by pokazać im te kartki: piszę niedaleko od nich, na werandzie. Pokazałam im obu pierwszy list, byli zachwyceni. Trudno, O. Mąż nalegał abym pisała erotyki z myślą o zarobku. Gdy kupuję luksusowe perfumy lub mydełka, gdy przymierzam ładne pantofle (nieczęsto mi się to zdarza), przeżywam misterium. Jak gdybym przenikała w zakazany i obcy świat. W Twoim życiu te drogie rekwizyty uważam właściwie za ozdobniki literackie – ich sens, o czym mało kto pamięta, nie ma wiele wspólnego z próżnością kobiet. Czy sięgałaś kiedyś w takie mięso? Luksus kobiet to przecież blask. Pantofelek na szpilce czy 39 jedwabna chusteczka mają w końcu tę samą treść, co pedantycznie opisana tarcza – a imię czarującej bohaterki wyraża pean do odwiecznej bogini czy też bogiń. Stąd bohaterki w pewnych okresach noszą imiona nostalgiczne lub cudzoziemskie, a w innych gniewne i swojskie. Imię współgra z całym peanem. Ja, O, jestem kaleką: jestem głucha. Ty – gdybyś znała mnie lepiej – powiedziałabyś, że ogłuchłam z miłości. W każdym razie ten człowiek, dla którego ogłuchłam (chcąc mu się oddać bardziej niż umiałam), kocha Zmarłe. Dotarło to do mnie, gdy żyłam już tysiące kilometrów od niego. To, że wszelka miłość jest tylko miłością do Umarłej: namiętną, zmysłową adoracją śmierci. W całym odium. Śmiejesz się – czy to aż tak emfatyczne? Jest w tej chwili południe, powoli rozgrzewa się drewniana weranda i taras z luźno rzuconych brzozowych bali. Leżą z całym wdziękiem ściętych młodych istot, które nie sprawiły zawodu, ale milcząc wciąż jeszcze uginają się w idealnym, klasztornym posłuszeństwie. Iwa także je zna. Cofam nogę, nie będę niczego deptać, O. Kiedy palą się w kuchni, mam wrażenie, że widzę akt gwałtu. lwa i moi dwaj mężczyźni rozłupują pnie na polana i na draski. Z pewnością byłam i będę w stanie patrzeć na przemoc bez żadnego gestu w obronie ofiar. Może widziałam i Ciebie i Roissy, jeśli jesteśmy wszędzie. Gdybym jednak była w Roissy, w moim dzisiejszym stanie, nie miejmy złudzeń, spodziewać byś się po mnie mogła najwyżej tyle, co po opisanych (tak bez urazy) Twoich towarzyszkach męki. Ofiara przez sam fakt, że stała się ofiarą, zasługuje na wzgardę. Otrzymuje tę swoją należność. Nie myślę teraz o Iwie , zdrowej i młodej Iwie . O, trzymaj mnie za włosy, ja wcale tego przecież nie chcę!!! List IV Droga O; ale przecież ani przez moment nie jestem z Tobą szczera. Kiedy rozmawia się z Umarłą, to jakby stać przed Bogiem. Zresztą może Bóg też jest Umarłą. Po nieprzespanej nocy, pełna wstydu siedzę za stołem i tępo myślę, jak ustawić w wazonie pokrzywy. Znam ludzi, którzy ilekroć myślą o Bogu, nazywają to Objawieniem. No więc – objawił mi się jako Belle Dame Sans Merci. Na łące z tyłu tego wzgórza. Belle Dame była, jak się domyślasz, starą chłopką o popękanych rękach, z ciężkimi piersiami. Wieczorem krzyczałam na nich w furii, choć chwilę wcześniej byłam pewna, że dorosłam do tego wymuszonego trio (nie śmiej się) i – o ileż zręczniej rozgrywam swoją partię niż Iwa . Mój mąż, O, płakał, tłukł głową o podłogę, bym z nimi spała. Iwa milczy. Ja tego nie potrafię, nie umiem. Ale teraz wolałabym trzymać swoją wściekłość na wodzy. Oni wstaną. Jeszcze unikają słowa miłość – co odbieram jak zniewagę i ulgę. Chciałabym się im chociaż raz wydać pociągająca, O. Wtedy mogłabym całować tę dziewczynę jak i ja chorą na strach. Musnęłyśmy sobie wargi. Mogłyśmy razem, leżąc już na posłaniu na górze, pieścić tego wspólnego małżonka, lecz zasnęłam, oblała mnie śmiertelna obojętność. Chcę wyjechać – mąż zaklina, by tego nie robić. Znowu płakał. Chowam teraz te kartki przed mężem i Iwą . On powiedział, że jak wszyscy są równi wobec Boga, tak równi są wobec miłości. Powiedział to, kiedy akurat czułam, O, że o ileż nad Iwą góruję: z jej wpół zwierzęcym czołem, brakiem wiedzy. Jako człowiek i właśnie w tym związku. Ale czy Ty nie znasz pychy? Nie pyszniłaś się swoim cierpieniem, O? Więc o ile Cię w ogóle rozumiem, o ile się Ciebie domyślam, byłaś sobą oczarowana przeglądając się w spochmumiałych oczach Kata, ukochanego Kata. Przecież wiesz, że mój drugi mężczyzna przyjechał tutaj z żoną (a miał przyjechać sam, do ostatniej chwili żywiłam dziecinną nadzieję, że nie weźmie jej do nas, do lasu). On się boi jej o nas powiedzieć. Wszyscy tu jesteśmy chorzy na strach. Nikt by chyba już nie wytrzymał i 40 jej łez – ja w każdym razie powiedziałabym jej z pewnością, że trudno, że przechodzę to samo, zresztą czuję wstręt do cierpienia, zresztą wznoszę się przecież aż do rozmów z Umarłą – ona nic by z tego nie pojęła. Powinnam ją uwieść, a nie chcę. Ona raczej budzi we mnie litość. Jest mną Która Jeszcze Nie Wie – spędza z mężem po raz pierwszy od dwudziestu iluś lat wakacje sam na sam – chcę jej to dać. Czy w takim litościwym kłamstwie chcę żyć? Gdybym nic nie wiedziała o żądzy mojego mężczyzny do innej? Czy zależy to tylko od mężczyzny? Ja w objęciach mojego męża siedem lat nudziłam się, o ile tak można nazwać cierpienie, O. Choć nie było we mnie pokory. Między mną a jej mężem nie padło jeszcze żadne wyznanie: czekam na nie prawie z histerią. Ale ten mężczyzna milczy jak Iwa . Lękam się, O, że gdy myślę o realnym człowieku, słowa mi się odginają od prawdy, jakby czymś niechętnie odpychane. Może wstydzę się tego kochanka. Mojego męża miałam kiedyś za Szatana. Ty wiesz wszystko. Jakże chciałabym teraz mieć ich obu naraz, na tle Iwy . Chodzę tutaj bez majtek, zapinam ciasne paski, nie znosiłam ich dotąd, od świtu w makijażu – i wieszam co frywolniejszą bieliznę na tarasie. Położyć się w trawie w pełnym słońcu. Czuć muskanie źdźbeł na pośladkach, i jak będą się we mnie wpychać. Lubię wtedy słuchać co mówią. Podziwiam ich wzrok. Ten mój drugi mężczyzna działa czasem trochę jak narkotyk – tak niedawno go lekceważyłam. Potęga jego spojrzeń. Smak jego wzroku. Ze śmiechem rozmawiam z jego żoną, tak bez reszty zatrzymaną w swoim czasie. We mnie też wszystko pragnie się zatrzymać. Mąż mnie zmusił, bym uległa im obu – zmuszał mnie już od paru lat. Teraz sama pragnę tego pędu i właściwie boję się przystanąć. Ta długonoga kobieta z obfitymi biodrami ma twarz przedwcześnie postarzałą, pełną troski. Jest miła i wrażliwa – jak zresztą bywają kobiety, którym kiedyś mężczyzna (chociaż raz), wzruszony ich prośbami czy też względem na dobro domu, porzucając swoją kochankę, dał tę łagodzącą satysfakcję. Ja jej nie znam. Nie jestem łagodna. Ona wprosiła się do nas, pełnię zatem honory gospodyni. Jestem wdzięczna, że o nic nie pyta. Będzie upał. Kiedy patrzy się z góry na pole, jest dużo powietrza pod stopami. To chyba za trudne, O. Nawet nie wiem, czy ktoś łamie mi kościec, czy nagina go tylko do jakiejś nowej miary, w której nie ma już miejsca na bezmyślność. Świętym także łamano kręgosłupy. Święci sami je sobie druzgotali, o ile wydawały im się zbyt miękkie, zbyt nietrwałe – nie na wytęsknioną przez nich wieczność. W lesie jednak się czuje, że te niezniszczalne substancje wręcz brzydzą absurdalną żywotnością wśród błogosławieństwa gnicia i dogłębnych zmian. Leżą więc stare materace, garnki, złom. Trwają – i cóż. O? Są podobno Cmentarzem – jako Śmietnik. Czy ty o tym wiesz? Rozmowy ze Zmarłymi są tylko w części monologiem; w gruncie rzeczy każde zdanie wtedy podróżuje, o ile żywy nie zapomina, z Kim ma do czynienia. Ty, Umarła, w zasięgu ręki. Nie płynie od Ciebie chłód. Gdybyś ujawniła się teraz i przycisnęła mnie mocno do serca, przecież zaczęłabym Cię odpychać. O, darłabym Ci piersi paznokciami. List V Jakże Bliska mi O, przecież wiesz, że i ja w jakimś sensie jestem Zmarłą, bo otarłam się o Tamten Świat. Straciłam wtedy słuch. Minęło tyle lat, po prawdzie zapomniałam, jak się normalnie słyszy i słucha. Przebyłam to kalectwo bez buntu, albo prawie bez buntu, bo dopiero żyjąc za granicą, gdy nie mogłam podchwycić języka, odczuwałam to jako krzywdę. Plącze mi się to jak w złym śnie. Czy istotnie wysupłałam się kiedyś z dzieciństwa, z tych mętnych urazów porozrzucanych jak leśne wysypiska? W kogo chciałabyś się wcielić, O? W 41 radosną żonę? Powędrować w wysokie góry? Czy też znowu poznać sir Stephana? Przeniknął mnie dreszcz, że może wcieliłaś się we mnie. Dokładniej: że się wcielasz. Że wiedziesz mnie do śmierci aby zabrać mi ciało i dobrze się w nim rozsiąść. Przytul mnie, powiedz. Że nie wysysasz ze mnie prawdy słowo po słowie, aby się do niej dorwać, już wyzwolonej ode mnie i moich fałszów! Paryż niczym nie dziwił: poznawałam go jakby bez wysiłku – jakbym go już znała, choć może przed stu laty: przed Tobą. Co to zresztą ma za znaczenie. Ty, jako Zmarła, wiesz najlepiej, i jeśli oszukuję, to wiesz czemu. Chyba piekło to nic innego niż rozczarować się wiedzą – którą się ma, a wcale nie rozumie, jak całymi latami w szkole. Nie wierzę już w żadne religie i nie wróci nigdy moja ortodoksja. Przecież zdajesz sobie sprawę, że Iwa i ten drugi mężczyzna, to nie jest nawrócenie lecz herezja, najdokładniej – herezja, chociaż bez premedytacji. Zawsze okazywałam się heretycka. Jeśli mój mąż chce czcić Erosa, to jaką płeć ma w gruncie rzeczy Eros? Dla mnie Eros jest starcem, jak mój mąż. Ma zwiotczałe ciało i włosy przerzedzone na środku głowy, i obwisłą skórę na podbródku, i nienawidzi, że ja to dostrzegam. Iwa tak cudownie niewidoma, jak kapłanka. Równi w miłości jak przed Bogiem! Chrześcijanie śpiewają: „Bóg jest Miłością”. To znaczy – czym? Dla Ciebie, O, byłby może nieustanną torturą, bólem uwieńczonym pogardliwym odepchnięciem, może do wtóru idiotycznej piosenki „Ne me quitte pas”. Powinnam odejść. Nie dam rady, to tylko może się psuć, a uporczywa trwałość zbyt wolno rozsypującego się w rdzę żelastwa podsyca tylko blask śmierci. Mój kolega popełnił samobójstwo, ale żył jakiś czas odkorowany, bo w szpitalu pracowała jego matka i nie dała go odłączyć od urządzeń. A jeśli czymś takim jest mój dom, moja wiara, że coś się zmieni, i że mąż mnie kiedyś pokocha? Tak chciałabym zaufać, O. Skoro jesteś w zaświatach, to wiesz. Ten mój drugi mężczyzna, gdyby nie miał żony, znacznie mniej by mnie pociągał – czy w ogóle? Więc łażę bez majtek, w półprzeźroczystych spódnicach, i widzę jego ponure oczy, a jego żona kraje mi chleb abym nie musiała przerywać wywodu o Bataille'u (który jej nic nie obchodzi), czy jakiejś anegdotki. Moja próżność jest może zadraśnięta: nie kryjemy się przecież po krzakach, skręcamy się z żądzy (przynajmniej ja) – on od wczoraj zapadł na nerwicę, i twierdzi, że z mojego powodu. Ja bąknęłam coś idiotycznego, nigdy nie pojmuję na czas. Czas mija, krąży jak zwierzę. Iwa przypomina mi zwierzę, raz szlachetne, eteryczne jak jednorożec, a kiedy indziej znowu nie zdziwiłabym się, gdybym zadarłszy jej sukienkę zobaczyła pod spodem sierść. Gdybym gmerając w jej włosach poczuła długie, zakręcone rogi – równie dobrze mogłyby to być węże i korzenie wielkich drzew. Żona mojego kochanka nie ma w sobie nic z bestii, przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Mój mąż nadmieniłby tu od razu, że skoro ja nie czuję – to ona z pewnością jest bestią. Moja studnia znów upodabnia się do gniazda os, i kruszy się z przeszywającym szelestem mogącym zwabić tu cały rój. Tu panują jakieś zgubne moce. Blisko stąd jest prastare sanktuarium; niektórzy utrzymują, że wszystkie prastare sanktuaria lokowano w akupunkturycznych miejscach Ziemi. Powinnam tu złożyć ofiarę. Ziemia jest bestią. Błyszczy nóż w ręku tej brzydkiej kobiety, i blask mi pełga po brzuchu, a teraz spoczął na wardze. Będę się bała iść do lasu, stąpać po rozgrzanej szczecinie, wymacywać błotniste nozdrza. Iwa chodzi po lesie jak święta. Poniżej, na polanie, na brzozie wisi sznur. Za wysoko, by do niego doskoczyć, musiałabym dźwigać drabinę. Tak bym chciała kochać się w tym miejscu. 42 List VI Moja O; miałaś przynajmniej ufność, ze spokojem wierzyłaś Rene, a potem równie mocno Stephenowi – wybacz, pomijam to „sir”, ale jestem przy Tobie niedowiarkiem, skłonna pisać bóg a nie Bóg. Jestem już w Katowicach. Powinnam wszystko zerwać. I pisać do Ciebie dopiero w głębokiej depresji. Do obu moich mężczyzn czuję wstręt. Gdybym miała Twoją pokorę, Twą uległość i ciszę serca... Byłaś światłem – jak każdy, kto zachował zdolność bycia sobą, nawet jeśli to oznacza wędrówkę po ciemnych wąwozach. Co oznacza otwarcie? Wydawałaś się mówić, O, że to nic innego jak wcielenie. Gdy każdy otwór ciała jest gotów przyjąć ciało Pana, każdego Pana z Roissy. Dlaczego to wystarczy, dlaczego nic więcej nie trzeba, czyżby Iwa była Tobie podobniejsza? Naucz mnie otwierania, Ty Otwarta. Ty umiałaś wybaczać, O. Okrzyczano Cię dziwką i idiotką. Pozwoliłabyś, bym umyła Twój ołtarz? Na znak, że nie zranisz mnie niespodziewanie. Myć go z krwi? W jednym filmie taka stara kobieta, niby mojra, przed brzaskiem myje podest gilotyny. Cóż mój mąż? Jest nareszcie sam z Iwą . Mają las, całe noce bez mojej kwaśnej uległości, która coraz mniej bawi, a w swoim czasie gotowa się zbabrać donosem. Ty potrafiłaś znaleźć światło właśnie w mroku. O, jak Księżyc. Zgadza się: jesteś Umarłą. W samym fakcie wstępowania w ciemności jest śmiertelna lampa Delvaux, malowana przez niego latami. Moi obaj mężczyźni to artści, a jednak nie malują nigdy lamp. Malują trupy i demony. Ty zaś jesteś samą Alicją z jej podróżą w dół – w krainę nie czarów, lecz czarostwa, kraj Gier, Wróżby. Pozwoliłaś się wydać na pastwę. A u mnie nawet nocą pali się lampa: mój mąż lęka się ciemności i nauczył mnie tego lęku. Symbole czasem przemawiają tak opieszale, O, aż naraz porażają niby druty. Wyleczyłaś mnie z megalomanii. Tobą jestem tylko w poezji, do której wkroczyłam tym swoim nieudolnym samobójstwem i kalectwem, wreszcie – przyciąganiem demona. Piszę rzadko, co kilka lat. Kiedy staje się coś, czego zupełnie nie ogarniam to w sztuce nagle widać coś w przedwiecznych błyskach, niby ognik w wilgotnej jaskini albo (bardziej chciałabym tak widzieć niż widzę) w lejącym się, świetlistym strumieniu, który niby nasienie opływałby mnie aż do stóp. No nic. Ten drugi mężczyzna leżał obrażony, że nie dość pobudziłam jego żądzę. Nie powinnam się może tak dziwić. Wstaje dzień, przytul mnie, O, daj mi po prostu odetchnąć. Chciałabym się ukryć w Twoich ranach, ale czy taki chrześcijański przecież odruch już z istoty nie jest jak ucieczka? Ty może pozostawiłabyś mnie, zamiast tulić, pod jednym ze słupów Roissy, dałabyś mi ileś plag, ileś zniewag, aż mój uśmiech i ruchy stałyby się nadobniejsze i czystsze. Lecz nie wiem, czy ból tak obmywa – i czy Pasja nie była kolejnym potykaniem się w drodze nie wolnej od potknięć i upadków. Ty, Zmarła, już wiesz, kim są Zbawiciele. Wiesz, co stanie się z Twoim Stephenem, czy też już się stało, w jakich kręgach świętości przebywa i czy go smakowano pejczem z ołowianą kulką. Jeśli to Ty wprowadziłaś go tam, O, jeśli Ty zakładałaś mu łańcuch? Kim byłaś? Dlaczego mnie tak prześladujesz? List VII Dziwaczna O; właściwie czemu nie powiem szczerze: nienawidzę Cię i najchętniej osikowym kołkiem nakłułabym Twój grób oraz cień. Wiodłaś mnie tak czule na stół, gdzie zwisa od sufitu łańcuszek lampy – zakładałaś mi go jak naszyjnik, jak medalion, amulet, a ja kocham do szaleństwa moje życie i tych mężczyzn, z którymi 43 mam seks. Samo to, że ktoś we mnie wnika i chce we mnie podążać, jest rękojmią sensu. Kontakt z ciałem. Pogrążanie się w ciemny korytarz Alicji, w tę odwróconą Krainę. Kobiety dookoła, które znam, wzruszyłyby ramionami, nawet Iwa , ona nigdy nie czytała o Alicji, w każdym razie – nigdy jako o Zmarłej. Ona ma twarde piersi, cienki stan. Szczupłe ręce, i pięknie wygląda we śnie. Wygląda, jakbyś na niej leżała ty, O. Wykąpałam się, czyli jestem gotowa wziąć bicz i jego twardą rączką rozchylić Ci wargi, po czym wepchnąć najgłębiej jak się da. Co wcale niekoniecznie, O, jest odszukaniem tłumionego powołania i treścią mojej (kobiecej) duszy. Ale dziękuję Ci za te godziny rozmów. Ciągle nie znam szczegółów Twojego upadku, czyli Powrotu do Roissy. Nie bardzo wierzę w powroty, nawet gdy miejsce bywa fizykalnie rzeczywiste. Powiedzmy, O, że Roissy dziś nad ranem to łąka skąpana w półcieniu, porośnięta asfodelami, że przecina ją strumień świetliście szary, z wodą rzadszą lub gęstszą od zwykłej wody, i że woda ma posmak metalu. Trucizna szczypie w oczy. Uśmiechasz się z ironią – jakbyś naprawdę była tylko duszą. Uśmiechasz się z odrazą, moja O, i jesteś tak nieskrywanie szatańska w swej martwej pełni. I wynurzasz się spoza chmur. Skaczesz bezładnie – tak skakałaś i wiłaś się uwiązana do haka podczas flagellacji w swoim Zakazanym Domu, dokąd ja wahałam się wejść czując. O, że nie mam prawa, ponieważ sztuka nie przesyciła mnie jeszcze, aczkolwiek gdy to się stanie, moim kresem nie będzie Roissy. Tak czy inaczej, O, przyjdzie dzień, kiedy my obie się spotkamy w jakiejś innej – rozżarzonej albo cichej – rzeczywistości, i rozpoznamy się tam. Rzecz jasna, nie zgadnę, czy tylko Ty pokryta będziesz znamionami męczeństwa – czy także i ja. A jeśli w moją płeć ktoś wbije posępne pierścienie, to czyje imię odczytamy na nich szeptem? Doprawdy, nie mam żadnych przeczuć. Dzień zapowiada się gorący i niełatwy. I ciągnie mnie do lasu z Iwa jak ze zwierzęciem, które trzeba odnaleźć i wyprowadzić, i dosiąść. Odbyć na nim pewną podróż, a także – co jeszcze ważniejsze – ustrzec przed niebezpieczeństwem ze strony profanów. Ciebie z pewnością łączy coś z Panią Zwierzęcą. O Pani, może przejrzyj się we mnie i Ty, na chwilę zamknij te swoje niespokojnie rozszerzone oczy, przynajmniej je spuść. Dobrze. Ja mam obłaskawiać te zwierzęta, których ludzie zazwyczaj nie chcą znać. Trzeba je wyławiać, zakasawszy rękawy wyszarpywać może ze śmietnisk, czyli zsuwać się w dół i ubłocić, ubłocić, ubłocić. O, połóż głowę na kolanach tego, kto bezradnie zadawał ból. Też to zrobię, wciągnę powietrze po przeponę i nie uronię ani jednego odblasku ani szmeru lasu w górze. Och, O, położę się brzuchem na ziemi, goła. 44 Rozmowa ze Świętą I Nie ciągnij mnie tak mocno. Wiesz sama, że Cię nie rozumiem, że nie czuję Twoich uniesień. Jesteśmy sobie obce. Kiedy ujrzałam Twoje włosy, których nigdy nie dotykał mężczyzna, kręciły mi się łzy. Ty bowiem tę smugę światła po prostu odcięłaś i dałaś ją zamknąć w szczelnym pojemniku przynajmniej na tak długo, dopóki nie umarłaś. Mówiąc wprost: tak jak śmierć zdarła zasłony z Twojej duszy czyniąc Cię świętą, tak zdarła ją i z ciała. Przecież dusza i ciało to jedno. Czy nie myślisz, że ciało jest widomą nieświadomością, Ty, co tak pracowicie spisywałaś Histoire d'une Ame? Czy sięgnęłaś więc aż do ciała? Nie znosiłaś natrętnych flagellacji. Może przyszło Ci czasem do głowy, że Karmel, ten rzeczywisty, to pustynia wydźwignięta niczym bezwstydna herma? Jeśli świętość nie może zaistnieć bez wielu sprzecznych dróg, dróg biegnących wbrew sobie, to wznosiłaś się ku hermie Karmelu – i opadałaś z jego wierzchołka jak upalna, miażdżąca lawina w swej niepojętej niewinności. Powiem więcej, ta niewinność – skoro mowa o hermie (więc o hermach) jest na wskroś hermesowa, Tereso. Jest jak brama, a nie jak mur. Jest zaklęciem, migotliwym Sposobem, lecz nie światem. Twe dążenia do góry i w dół – ścigałaś mianowicie Baranka, który też należy do zwierzyńca Hermesa, a niektórzy Celtowie stos kamieni, tę najdawniejszą hermę, nazywali barankiem, i gdybyś była Greczynką, otoczyłabyś czcią również zbójcę zaczajonego za kamiennym usypiskiem, czyhającego na wędrowców. Czciłabyś więc na równi blask noża i blask chciwości w oku, i posępne wydzieranie pierścieni z zaciśniętych pięści ofiary. Te kamyki mogłyby zalśnić w kosztownym relikwiarzu lub w ciężkim, złotym krucyfiksie – Ty klęczałabyś, i migotałyby świece w świeczniku. Więc Twoje włosy odcięto i ukryto, lecz te wszystkie zapory śmierć miękko rozsunęła i obnażyła Cię w całej Twojej naiwnej cielesności. Gdybym to ja Cię strzygła, nie powstrzymałabym się przed jakimś dodatkowym obrzędem: być może wplotłabym też z jedno własne pasmo do Twojego warkocza; chciałabym móc Ciebie dotknąć nim mogłabym Cię w ogóle zobaczyć. Chciałabym Cię czcić, cokolwiek to oznacza, nim zaczęłabym się do Ciebie modlić. Przewaliły się majestatyczne upały tego lata: ja odradzam się, pełna napięcia i, w pewnym sensie, szczęścia, gdyż dotarłam na koniec do smutku, także i smutku ciała, Tereso. Może sprawił to stary poeta, że moje ciało wstaje jak ze snu, jak z ciężkiego i głuchego koszmaru, w jakim tkwiło od urodzenia. Za oknem jest ulewa, stoją dęby. Ścieżka zamieniła się w strumień. Może każda droga to Styks. Gdy zdążamy, wciąż mijamy świat brzegów, ich głębię i życie. Mój poeta wyzwolił we mnie wstręt; powiem więcej: moje prawo do wstrętu. Opuściłam go w nocy i mam teraz wrażenie, że tym aktem odwagi odpłynęłam, i za światem tej mgły zobaczę coś zupełnie innego, czego nigdy nawet nie przeczułam. Ze strachu nie będę już pieścić i nie będę tworzyć ze strachu, i ze strachu nie chcę być zbawiona. Trzymam nóż, trzymam pióro. Dookoła wilgotne dęby. 45 II Usiłuję sobie Ciebie wyobrazić, ale przed oczami mam tylko Twoje rozkładające się ciało. Wybacz, Przerażająca Tereso, to dla mnie znaczy coś więcej niż gnicie do jakiego mamy tyle obrzydzenia. Gdyż rozkład jest zarazem przenikaniem w inną jakość. Drobiny Twego ciała tworzą teraz różne zwierzęta i, wnikając w zwierzęce kosmosy, stajesz się zwierzęca i Ty, Tereso, która może unikałaś zwierzęcości. I pojęłaś ją wreszcie, i oto ekstatycznie ją pełnisz. Inne Twoje drobiny współtworzą kwiaty i chwasty. Otwierają całe piękno swej płci, ich zalążki są jawne, a nie skryte jak w brzuchu kobiety. Możesz teraz się kochać i ujawnić tę siłę – coś mi mówi, Tereso, że kiedy stawałaś się ciałem w łonie matki, części zjadanych przez was obie zwierząt i roślin, w tym właśnie i nabrzmiałe owoce, formowały Cię z całą Twoją duchowością, z całą Twoją tęsknotą do zbawienia. Mam poczucie, że świetnie to zapamiętałaś, Tereso, i w nowej postaci, zakreśliwszy swój cykl, pamiętasz z kolei o wydartej niebu aureoli. To można rozumieć, Tereso, że są kwiaty pochodzące od świętych. I w tym sensie również kamienie i błota, niczym wszechobecne relikwiarze, posiadają te wasze relikwie i same są relikwiami. Jeśli Ty od dzieciństwa pożądałaś świętości i byłaś przeświadczona, że świętość Ci się należy, że wystarczy Ci jej nie odmawiać ale po Hermesowsku wziąć, to ja, Tereso, uginałam się od poczucia, że jestem wytrącona i skazana, i gdy pierwszy raz usłyszałam o piekle, byłam pewna, że pójdę do piekła. Że nie jestem nawet godna białej sukni. Zwykłej białej sukienki, jaką wtedy nosiły dziewczynki, co było ich skromnym luksusem i subtelnym wykwintem, i oznaką szacunku ich matek. Doznawałam swego ciała jako brudu, jako czegoś, Tereso, co właściwie należy zabić. Byłam mała: jakąś białą sukienkę ze mnie zdarto, ponieważ mogłam ją zaplamić. Wokół domu ciągnęły się ruiny – my, dzieci, szukałyśmy w nich kości. I kiedy Ty rozmawiałaś z matką o Jezusie i widziałaś się w glorii, ja z moją matką i babką stałam w kuchni i myślałam o samobójstwie. Gdy byłam w Twoim wieku, przeszłam mur u karmelitanek i dostałam się po cichu do środka. Chodziłam zdziwiona po pustych, idealnie czystych pomieszczeniach ich willi i trafiłam do rozmównicy, i z godzinę rozmawiałam z przełożoną, oczywiście przez to urządzenie, które czyniło ją dla mnie niewidzialną, i mogłam brać jej głos za Głos Boży. Potrafiła mnie wtedy zniechęcić. Nigdy więcej tam nie wróciłam, nie stanęłam nawet przed furtą. Zresztą willa wydała mi się odtąd nader wstrętna, zbyt rozrosła, jak monstrualny, skamieniały grzyb, który chciałoby się szybko rozdeptać, zetrzeć na proch. Są ludzie lubujący się w grzybach, zwłaszcza białych. Przełożona zapytała mnie o czystość, ja zaś czułam się tak poniżona. Usiadłam potem w parku na ławce i chciałam do krwi pociąć ręce. I, Tereso, dziś też nie jestem w stanie tego zrobić. Czy Ty kiedyś myślałaś o żyletce z pieszczotą? Tereso, sama wiesz, że nie ma w tym pytaniu pogardy: jest wielka ufność. III Staję się teraz bliższa poezji, mroku. Moja rozmowa z Tobą to kolejne zanurzanie się w mrok, i jesteś jak ciemna chmura w pokoju, a ja Ci siadam na kolanach. Czerń nie płynie z Twojego habitu, lecz z serca. Czarne serce miała także Demeter, i lubiła kochać się na ziemi – a wtedy Zeus jej kochanków rozrywał, i kazał ciskać w pole, pod pług. Wszystkich Twoich kochanków też worano w mięsiste bruzdy. Gdybyś mogła ich wskrzesić całą mocą swojej niewinności. Przecież żyłaś już tyle razy, jak ja. Ty zawsze byłaś święta, a ja nigdy. Zapragnęłam świętości dopiero w Twoim sanktuarium. Czułam, że się ze mnie śmiejesz, i że wiesz, jakie to jest bolesne, jakie to jest kalekie i wstydliwe. Nie myślałam zresztą o sobie: myślałam o mężczyźnie – że go nie znam, że go pewnie nie ujrzę, że kochamy się tylko w wyobraź 46 niach, i on w wyobraźni pozwala się rozerwać na strzępy w poświacie błyskawicy Zeusa. Moi mężczyźni byli, podobnie jak ja, kalekami. Miłują swoje ciała i boją się ziemi – jej upału, jej chłodu, jej muzyczności. Potrafią je dostrzegać tylko w kobiecym ciele, jakby ono było czymś innym. Stwarzający nas z ziemi gest Boga gotowi są rozumieć wyłącznie jako symbol – nienawidzą Biblii. Przyznam, że ja też jej nienawidzę. Doprawdy: ma zbyt mało okrucieństwa. Zbyt mało przekraczania: tam zbrodnie popełnia tylko Bóg, a ludzie są nieśmiali i gnuśni. Powinno się napisać nową Biblię, gdzie prorocy depczą przedmioty otaczane czcią. Tańczą na Arce Przymierza, a swoje żony i córki odziewaliby w zasłony Miejsca Świętych. Oni tego, Tereso, nie pragnęli, a uświęcić, to pożądać cielesnym dotykiem, bo świętość jest pożądaniem i Ty doskonale o tym wiesz. Gdy mnie tulisz do swojej czerni, powoli się uspokajam. Nie przeraża mnie więcej myśl o śmierci, nie przeraża mnie więcej mężczyzna ani sztuka. Sztuka była dotąd jak mara: nie znosiłam jej, wprawiała mnie w popłoch. IV A Ty, Czarna, układałaś kwiaty przy ołtarzu, nie drażniły Cię chóry ani muzyka. Nie drażniły Cię litanie. Byłaś sama jak jedna z nich. Czerń błota w lesie, zapach gnicia i zapach jesiennego słońca, Tereso, to jedyne modlitwy, których mogę słuchać bez udręki. Marzę, aby jakiś mężczyzna usiadł ze mną nad takim bajorem i złożył mi głowę na ramieniu. Aby czuł, że piekło to nieświadomość Ziemi, jej wszechwiedza i wszechlitość, że cokolwiek czynimy, wypełniamy czule przykazania. Bo tam w głębi rozlewa się sztuka, migotliwie rozedrgana jak robactwo w padlinie – przenika aż do kości, by jasność obnażonych szkieletów choć na moment złączyła się z świetlistością nieba. Czy udało Ci się dostrzec moment, gdy z gnijącego ciała wyłania się przedwiecznie biała kość? Czy kiedykolwiek byłaś taką kością i przeżyłaś ten związek światła, ten w ostatecznym sensie, związek podróży przez całe otchłanie kosmosu energii tak delikatnej i zarazem oświecającej? Myślę często o samobójstwie, o odejściu tymi moimi miriadami w inne ciała, i o trwaniu jednocześnie w wielu miejscach – w powietrzu, pod ziemią i we krwi. Czy płynęłaś kiedyś w ludzkiej krwi? Czy płynęłaś kiedyś nasieniem, choćby jednym jedynym atomem, Tereso? Gęstniejesz pod moim dotykiem, i zmieniasz się w starą kobietę, i wcielasz wszystkie mroczne tunele, które zbiegły się w moim pokoju niczym Twoje wyzwolone aorty i jelita. Słychać tutaj szepty i oddechy. W dzień Twoja stężała pochmumość ma kształt i wyraża uniesienie. Odróżnia się od tych zwykłych mebli jak czarne futro, jak aksamitnie czarna maść do pokrycia mego kalectwa. Mogę wtedy Cię pieścić, i roi mi się, że również mogę i Ciebie ukoić. Nocą zaś jesteś bez granic. Ja też jestem bez granic: siedzę Ci na wciąż kolanach jak przerażone dziecko, lecz w istocie nie ma między nami różnicy i nawet Twój habit nas nie dzieli, a aureola nad Tobą jest każdą obecną tu rzeczą i każdym przepływającym nas uczuciem: bezbarwna, bezwonna, idealnie cicha. Bez znaczenia, czy tu pozostanę, czy odejdę. Nie ma nawet księżyca za oknem, a drzewa, choć tak stare, o brzasku równie dobrze mogą się okazać hermami, czy szczytami Karmelu, czy wielkimi głazami jego zboczy. Deszcz też ma w sobie coś z kamienia i roślin, coś ze zwierząt i ich głosów w ciemności. Wszystko kwitnie. Nie wiem, czemu z Tobą rozmawiam i kogo w Tobie szukam, ani po co, i nie wiem, czego chcę, bo różaniec u Twego boku wybuchnąć może jak gwiazda i sypnąć jak kometa długim rozżarzonym ogonem na jakiś znak, który dla mnie jest teraz obojętny. Ale zostań. Gdybym mogła popatrzeć Twoim wzrokiem, i ogrzewać Twoimi ramionami, ucałować kogoś Twoją wargą. Deszcz. I prastare, skamieniałe grzyby światła. Za szybą niczym w jakimś relikwiarzu.