Jerzy Grundkowski LABIRYNT WYOBRAŹNI Planeta dobrych ludzi Kraina ta leży na Ziemi albo w jakimś innym zakątku wszechświata. Jej do- kładne umiejscowienie nie jest rzeczą niemożliwą, ale nierealną; dowiodły tego liczne nieudane próby, podejmowane przez najwybitniejszych badaczy. Storm, Ludgar, Emersson — żadnemu z nich nie udało się odtworzyć jej granic ani wiernie lub chociażby tylko wiarygodnie opisać jej baśniowych szczytów i le- niwych rzek. Storm stracił na tych niskich i policyjnych poszukiwaniach pół życia, które kto inny spożytkowałby w sposób bardziej rozsądny. Emersson oszalał w czwartym roku pracy; zauważono go, jak próbował podpalić archi- wum, gdzie mieściły się dotyczące Pamfilii akta i dokumenty. Ponieważ nie potrafił wskazać żadnych racjonalnych pobudek swego śmiesznego czynu, zamknięto go w szpitalu psychiatrycznym i pozwolono mu oddawać się tam jałowym rozmyślaniom o tajemnicy bytu. Ludgar... Och, to przecież o mnie mowa. Jestem jednym z tych, których ta kraina zauroczyła. Myślę, że miałem nieco więcej szczęścia od swoich po- przedników. A może po prostu wykazałem większą przezorność w próbach rozwikłania zagadki? W każdym razie nie uległem pokusie precyzyjnego okreś- lenia granic tego mitycznego państwa; powodowany chwalebną ostrożnością postanowiłem skoncentrować się w swych badaniach nie na geografii, lecz na socjologii: celem, który sobie wyznaczyłem, było wyjaśnienie praw rządzących pamfiliańskim społeczeństwem, praw dość niezwykłych, wyznam to niezwłocz- nie. Niewątpliwie było to zadanie mniej ambitne, lecz nie wiem, czy mniej uży- teczne. Ostatecznie nie jest ważne, gdzie leży owa arcyciekawa kraina; sławę zyskała ona nie tyle dzięki swojemu geograficznemu położeniu, co skutkiem dziwnych — zaskakująco dziwnych, powiedziałbym nawet — obyczajów pa- nujących wśród Pamfiliańczyków. Obyczaje te są w zasadzie podobne do naszych, lecz podobieństwa nie są wielkie. Znaczenie rodziny jest wprawdzie u Pamfiliańczyków równie doniosłe r jak u nas, tam jednak głową rodu bywa rac/e) kobieta ni? mężczyzna a c/asa- mi — nawet d/iecko. Nic jest to obwarowane żadnymi przepisami, nikt matriar- chatu nie zaleca ani go nie nakazuje, ale istnieje on w jakiejś niejasnej i tajemni- cze) formie. Złośliwi powiadają, że i na Ziemi często tak bywa, lec/ jednak różnica jest, przynajmniej dla mnie, dostrzegalna gołym okiem. W Pamtilii kobiety rządzą nie tylko domem i uczuciami mężczyzn, ale i odgrywają nie- małą rolę w życiu politycznym i gospodarczym Wprawdzie reguł', gry poli- tycznej są tam łagodniejsze aniżeli u nas, niemniej jednak liczny udział kobiet v centralnych i lokalnych władzach zaskakuje obserwatorów, wśród tych, którzy spisali swe wrażenia z pobytu w Pamfilii, zdziwienie je^t powszechne, jakby nie wiedzieli oni, że jest to w ogóle dziwna kraina. Kraina czy planeta? Nawet okoliczność o tak podstawowym znaczeniu nic jest łatwa do rozstrzygnięcia. Jeden / argumentów przemaw iając ch za pierw- szą hipotezą poddam zaraz krótkiej analizie. W tak iwan) m rękopisie szmal- kradzkim na początku rozdziału XII mówi się. że pożywieniem Pamt'ilianczv- ków jest ogień i że pożądają go oni trz\ iazy w roku. Zdanie owo wywołało gorące spory w łonie badaczy. Naturalnie nie uwierzono u dosłowność owego przeka/u. Każdy starał się dać jakąś jego wykładnię, bardziej lub mniej absur- dalną. Przeważnie widziano w tym dowód, że Pamfilia jest przynajmniej samo- istną planetą, może nawet kosmosem. Nie mogę się zgodzić z wnioskami tego rodzaju. Ośmielam się zaproponować inną wykładnię, oto ona: ogień jest sym- bolem namiętności. Cisi, spokojni i zrównoważeni tubylcy potrzebują gj od czasu do czasu jako swoistego catharsis. Co cztery mielące zrzucają więc z sie- bie wszelkie rygory, jakie narzuca im cywilizacja, i pogrą/ają się w nieopisanym szaleństwie, które oczyszcza ich i usprawiedliwia. Gdy dni te mijają, wracają z. powrotem do swej normalnej postaci Według mnie Pamfiha jest krainą, a jej mieszkańcy ludźmi. Gtiyb\ m >ie przypuszczenie co do roli „ognia" było słuszne (wierze, że jest), nasza wieci/a o obyczajach tubylców powiększyłaby się zdecydowanie. Ich nieziemska ła- godność, poświadczona przez tyle źródeł, ukazałaby się wtedy w zupełnie no- wym świetle i staliby się oni nam bliżsi i bardziej godni naszej przyjaźni. Najbardziej frapującą cechą Pamfiliariczykow iest ich dobroć. Altruizm jest tubylcom tak «amo wrodzony jak nam egoizm. Nie są egocentrykami; nie mie- rzą świata własna miarą. Ich najwyższym celem jest dobio ogółu. Nie pojmuj:) om tego tak enigmatycznie jak mv. Praca na rzec/ powszechne) szczęśliwości jest dla nich najwyższą nagrodą, jaka może spotkać człowieka. Nie wierzą w bogów, szczęście jest ich jedynym absolutem, a dobroć jedvn.) prawdopo- dobną drogą do jego osiągnięcia. Ażeby stać się szczęśliwymi, w przeszłości podporządkowali swój rozwój cywilizacyjny całkowicie temu wielkiemu celowi. I udało im się to. Są teraz . bezgranicznie szczęśliwi i bezgranicznie czujni. Twierdzą bowiem, że szczęście nie jest dane ra/ na /avvs/c. Mówią, że tr/eba o nie nieustannie \va'c/vć; środki, lakimi się w tej walce posługują, nie są brutalne ani nikczemne, Pamfilianczycy nie należą do zwolenników teorii, ze cel szlachetny i wznios!) usprawiedliwia każde łajdactwo. „W gmachu szczęścia nie może być żadnych rys" — powia- dają ich myśliciele i politycy. Dziedziną, której przyznają bezsporny prymat nad innymi, jest filozofia. Nie jest to jednakże filozofia podobna do naszej, przejawiająca ambicje do ogarnięcia eałosci rzeczy, gubiąca się w zawiłych i absurdalnych rozważaniach. Ich filozofowie piszą jasnym i klarownym językiem, zrozumiałym dla każdego. Teoria poznania nic interesuje ich — prz\)ęh jako pewnik, że człowiek poznaje , świat zmysłami i ze emocje są najważniejsze. Z identycznym lekceważeniem odnoszą się do teorii bytu — strukturę rzeczywistości uważają za stałą i pod- porządkowaną idei szczęścia powszechnego. Tylko tym ostatnim się na serio zajmują. Zagadnienia teorii estetyki i pro- blematyka szczęścia opanowały ich umysły bez reszt\. Sprawy te zastępują im religię, ideologię i widowiska sportowe: o naturze szczęścia dyskutuje się w Pam- filii nawet w piwiarniach i gospodach. Dla przybysza z zewnątrz Pamfiliari- czycy 10 naród ludzi ograniczonych. Większość cudzoziemców podkreśla ich upór i głupotę: nic pozwalają się zbić z tropu stwierdzeniami, że są nieszczęśli- wi; odpowiadają wówczas zw\kle: ależ my j e s t e ś m y szczęśliwi. Ta zwięzła odpowiedź jest tym, czym dla pewnego filozofa były argumenty innego myśli- ciela: nie dopuszcza najmniejszego sprzeciwu i me inspiruje żadnego przeko- nania. Dla Pamtilianez\ków szczęście jest związane z dwoma pojęciami: emocji (zmysłów) i dobra. Któryś z ich filozofów założył, tytułem zabaw \, że szczęście może łączyć się z intelektem, posiadaniem dóbr doczesnych i używaniem wła- dzy. Przyjąwszy owe ułożenia, odrzucił je natychmiast, w arbitraln\ sposób wy- kazując ich absurdalność Stwierdził on na początku, że nadmiar wiedzy zawsze unieszczęśliwia, gdyż człowiek gubi się wtedy między mnogością rozmaitych rozwiązań i nie wie, które z nich jest słuszne. Potem powiedział, że posiadanie (wszelkiego rodzaju) też me daje szczęścia, ponieważ właściciel zawsze pragnie powiększyć swój stan posiadania (lub przynajmniej utrzymać go) i nie potrafi pozbyć się lęku przed spadkiem w hierarchii społecznej. „Podobnie jest z wła- dzą — pisał. — I o mą również trzeba ciągle walczyć, bo nigdy nie można być pewnym, ze sprawować się ją będzie nadal. Tylko postrzeganie ztmslami i wiara w przyrodzoną ludzką dobroć mogą uczynić człowieczą egzystencję spokojną, niestrachliwą, a przez to — szczęśliwą". Interesująco został na Pamfilii rozwiązany problem władzy politycznej i administracyjnej. Zastosowano tu dwie metody: losową i jak to byśmy po- wiedzieli — rozumową. Pierwsza polega na tym, że cucić ważnych w państwie stanowisk rozlosowuje się wśród chętnych na uczestniczenie w loterii. Nie- które / tych stanowisk są płatne, inne czysto tytularne i honorowe, ale nie po/bawione swoistego splendoru. Żadne z nich nie jest dożywotnie ani długo- terminowe, co zapewnia stałą rotację kadr. Wszelkie próby oszukiwania przy losowaniu karane są odsunięciem od udziału w następnej loterii. Sens metody drugiej sprowadza się do konkursowego obsadzania niektórych stanowisk administracyjnych i gospodarczych, zw łaszczą wymagających odpowiedniego fachowego przygotowania. Stosowane przy naborze kryteria są bardzo surowe, a przejście przez egzaminacyjne sito jest zawsze wielkim zaszczytem. Pe- chowcy mogą stawać do konkursów ponownie, względnie wziąć udział w loso- waniach. W ten sposób wyselekcjonowani urzędnicy i menedżerowie są odpowie- dzialni jedynie przed zgromadzeniem ustawodawczym, w którvm zasiadają obywatele wybrani w wolnych wyborach bądź wylosowani w państwowych loteriach. Zgromadzenie może każdego z urzędników odwołać — jednocześnie obowiązuje zasada, że funkcji tych nie można sprawować dłużej niż osiem lat. Skład samego parlamentu jest odnawiany w połowic co osiemnaście miesięcy. Główną troską Pamfilianczy ków jest umożliwienie ludziom ambitnym za- kosztowania sprawowania władzy przynajmniej na taki czas, żeby pojęli, iż u rzeczywistości jest to przyjemność płaska i nie gwarantująca osiągnięcia szczęścia. Wynika z tego, że mieszkańcy tej krainy rozumieją szczęście trochę na sposób epikurejski, a trochą na chrześcijański i marksistowski. Żaden z tych poglądów nie zakorzenił się jednak w świadomości Pamfilianczyków i prawdopodobnie nawet wśród nich nie powstał. Nie stworzyli nigdy własnej kosmogonii, nie zastanawiali się nad ontologicznymi problemami, nie mogli więc stać się wy- znawcami tych dwóch ostatnich ideologii. Podług naszych kryteriów ich świa- topogląd jest ubogi, a filozofia prymitywna. Oczywiście nie martwią się tym — są przecież szczęśliwi. Literatura pamfiliańska razi tematycznym ubóstyvem. Poeci w syyych wier- szach bez końca opiewają miłość i dobro, i wyrażają radość faktu, że są bar- dzo szczęśliwi. Trudno rozstrzygnąć, ile jest w tym poetyckiej maniery, a ile autentycznego stanu ducha. Prawie wszystkie powieści tam wychodzące są literackim odzwierciedleniem tezy o nieuchronności dobra i płynie z nich nauka, że szczęście jest najwyższą wartością. Rzecz oczywista, książki te nie nadają się w ogóle do czytania, choć tamtejsi krytycy zachwycają się nimi. Nieliczne dysydenckie pov.ieści są osten- tacyjnie przemilczane i — jak sądzę — czytane po kryjomu, na uboczu. Powieści tego typu, starające się omijać problematykę szczęścia lub przynajmniej nie giosić go tak werbalnie, uchodzą w Pamfilń za przykład złego smaku lite- rackiego; są odpowiednikiem naszej literatury popularnej. Pamfiliańczycy dzielą swą historię na dwie epoki: archaiczną i współczesną. Cezurą jest tu rok 1351 według starego stylu. W epoce archaicznej Pamfilia podzielona była na wiele państw i państewek, toczących pomiędzy sobą nie- ustanne walki W końcu jedna z wojujących stron pokonała przeciwników i zjednoczyła całą krainę, zaprowadzając swe prawa i obyczaje. Nie obyło się rzecz iasna bez konfliktów. Nie w\zyscy chcieli poddać się no- wym rygorom. Z buntownikami ostatecznie rozprawiono się dopiero w dwie- ście lat po słynnej bitwie pod Mahua Lupmur, od której właśnie liczone są lata nowej ery. Po zakończeniu procesu unifikacji rozpoczęła się w Pamfilii era powszechnej równości i ogólnego dobra; taka jest w każdym razie opinia samych zaintereso- wanych. Ubolewać należy, że imię zwycięskiego wodza spod Mahua Lupmur nie przeszło do szkolnych podręczników i uległo całkowitemu zapomnieniu; Emersson sądzi nawet, że me jest ono znane nie tylko ogółowi, lecz również specjalistom, i nie jest to sąd bezpodstawny. Wydaje się, że tubylcy zatarli je celowo. Owładnięci ideą powszechnego egalitaryzmu nie u/nali za stosowne, aby jeden z nich, nawet nieżyjący, wy- nosił się nad innych. Storm na tej podstawie nazwał Pamfilianczyków narodem ludzi bez czci, serca i honoru; skoro bowiem są aż tak bardzo zadowoleni ze swego losu, to powinni zachować w wiecznej pamięci imię tego, któremu tyle zawdzięczają. Nie wierzę, aby argument ten trafił tub\ leom do przekonania. Nie zrozumieliby go chyba nawet. Zapytacie może, czy w takich warunkach, w nie kończącym się błogostanie, może istnieć coś takiego jak postęp? Oto odpowiedź: Postęp w Pamfilii istnieje, ale wyłącznie w formie żałosnej i szczątkowej. Wspomniałem o ich literaturze i sztuce, mówiąc, że z naszego punktu widzenia jest ona dekadencka i prymi- tywna. Teraz kilka słów o tym, jak praworządni obywatele owej krainy obcho- dzą się z tymi współbraćmi, którzy są motorem napędowym dziejów. Nie za- bijają ich co prawda, nie wydają na najrozmaitsze męki, lecz mimo to los tych jednostek jest nie do pozazdroszczenia Człowiek wybitny jest najczęściej ambitny i żądny chwały; są to rzeczy, na których zależy mu najbardziej... Ni- czego z tego nie jest mu dane zaznać; ani chwały, ani sławy, ani nawet zwyczaj- nego uznania. Pamfiliańscy odkrywcy, wynalazcy i uczeni żyją w cieniu, na uboczu, od- trąceni przez tych, dla których dobra pracują. Nowatorskie idee i poglądy spotykają się tam bowiem z obojętnością lub ze wzgardą — znacznie dokucz- liwszymi od zawiści, która otacza naszych odkrywców i myślicieli. Obojętność sprawia, że pamfiliański uczony, stopniowo przekonujący się, że nikt nie pragnie jego odkrycia, popada w końcu w apatię i ulega krańcowemu zniechę- ceniu. Z apatii nie wybawi go inny osobnik wybitny, ponieważ niepisane prawo zabrania kontaktów osobistych między ludźmi wybijającymi się ponad przeciętność. Prawa owegt> strzegą komputery — doskonalsze od naszych — i specjalne oddziały policji, wyszkolone według najnowocześniejszych wzor- ców, wymyślonych również przez ludzi wielkich. Najstras/niejszy los c/.eka takie jednostki z chwilą, gdy ich twórczy potencjał ulegnie wyczerpaniu. Pod błahym pretekstem zamyka się ich wtedy do więzień, których nie opuszczają nigdy. Nigdy nie dochodzi też do rehabilitacji nie- słusznie uwięzionych. Wszystkie re informacje zaczcipnąjcm z tak zwanego katalogu Berthusa, któ- ry udało mi się jako pierwszemu z pamfiliologów przetłumaczyć. Jest to jedyne źródło zaprzeczające nieziemskiej dobroci i łagodności mieszkańców tej dzi,v- nej krainy i z tej przyczyny być może niecałkowicie zasługuje ono na wiarę. Jeżeli jednak katalog Berthusa mówi prawdę, nie wystawia to Pamfilianezy- korri najlepszego świadectwa i poucza nas jednocześnie, że szczęście jest nie- rozerwalnie związane z odkupieniem. Zbiorowym pamfilianskim Odkupi- cielem są tam jednostki najbardziej wartościowe i twórcze, których cierpienie umożliwia pozostałym byt spokojny i szczęśliwy. A teraz, gdy odkryta została przed wami nieznana karta pamliliańskicj hi- storii, osądźcie sami. czy możecie ich uznać za swoich brac:. maj 1980 Pasażer Howard szedł betonową dróżką, starannie odmierzając kroki. Nadciągał zmierzch. Słońce było już tylko odległym i nierzeczywistym wspomnieniem. Krew pulsowała mu w skroniach; był dziwnie /męczony, jakby przeżył w jeden dzień całe lata. Nagle stanął. Przecież śnił! To sen tak go wyczerpał. Nie... To niemożliwe. Pomjlił się. Oparł się o barierkę i zasnął chyba znowu, ho o nie/ym innym nie mogh- świadczyć ciemności, przez które teraz wzrok jego przebijał się z trudem. Ale był wypoczęty. I trochę pamiętał z poprzedniego stanu: białawą, mozaikową mgłę z licznymi ciemnymi punkcikami, odgłos detonacji, czyjąś trwożliwą ucieczkę. Ciężki wóz zahamował gwałtownie, obsypując go kav alkami błotnistej mazi. Wszedł do autobusu, usiadł obok kobiety z małym dzieckiem. Jechali. W pewnej chwili silnik zacharczał i pojazd znieruchomiał na poboczu diogi. Żaden z pasażerów nie zareagował, jakby ten przystanek był czymś nataral- nym. Może i naprawdę był, lecz nie dla Howarda. Poczuł lęk. Już raz przeżył coś takiego. Ludzie w białych bluzach wsiedli wówczas do autokaru, wyciągnęli go na zewnątrz i zastrzelili. Znaczy, musiał to śnić. Czemu jednak dręczą go te koszmaty? Nic złego, wszakże nie uczynił. Nadal stali w miejscu. Howard czuł, że traci włada; nad członkami swego ciała, że paraliż dociera aż do mózgu, zamieniając go w lodową pustynię. Stracił przytomność. Gdy się ocknął, nie pamiętał niczego. Dopiero z c/asem ta bezznac/eniowa pustka, otaczająca go niby helowy kokon, jęła wypełniać s:ę okruchami wspo- mnień, które jednakże były na tyle niejasne, iż kojarzyły mu się raczej z sen- nym majakiem niżli z rzeczywistym przeżyciem. Wstał, dociągnął pod szyję zamek od bluzy i ruszył przed siebie, trafiając na ścianę. Był to niewątpliwie intelektualny problem do rozwiązania; jakoś mu- siał pr/ez nią przejść. Powiódł po niej dłońmi jak ślepiec i ściana rozsunęła się. Wys/edł na korytarzyk. Najbardziej niepokoiła go nieskazitelność tej wszystko ogarniaiącej bieli, która czyniła go praktycznie niewidomym. Niewątpliwie szedł, wykonywał ja- kieś ruchy, ale brak jakiegokolwiek punktu odniesienia nie po/v.alal mu na weryfikację postawionej przez siebie intuicyjnej tezy. Idzie albo i nie. Porusza się — to właściwsze. Mgła ustępowała. Dostrzegał coraz więcej czerni. Widział też jaskrawe nitki, pasemka i plamki, układające się w fantazyjne wzorki bądź występujące w osob- nej postaci. Ciągle był w ruchu — stwierdzał to /. wzrastającą pewnością Dobre i to, pomyślał. Strach. Długo to potrwa? Nie chce oślepnąć. Próg. Niezbyt wysoki. Za nim — szeis/y korytarzyk. Zanurza sie w jego prę- gowatą głębię, marząc o jednoznacznych kształtach i zrozumiałej, swojskiej przestrzeni. Potyka się o coś, omal nie przewraca, ale idzie. Dobre i to, znowu myśli. Coraz mnie; pragnie. Tylko trochę wyraźniej widzieć. Jest. Jest coś nowego. Biel intensywniejsza od poprzedniej, sczepiona z inną bielą, dwie nachodzące na siebie ruchliwe mgiełki. I czarne pasma przed nim, wędrujące w górę i na boki, jego najdoskonalszy punkt orientacyjny, jego gwiazda przewodnia Ktoś tu jest. Ludzie w bieli. Cały szereg. Dołącza do nich. Samopoczucie mu się poprawia. Oczy mniej bolą. Maleje lęk. Szeieg rusza pociągając go za sobą. Dokądś idą. Błogo. Spokojnie. Z sensem i nadzieją. Coś słyszy, coś nowego. Jakby uciekało powietrze. Dusi się. Przedwczesna była to radość. Rychły koniec, śmierć. Pada. Inni stoją meporuszenie, nie zdradzając obawy. Może tak trzeba? Nie! Czemu te wijące się słupy podchodzą tak blisko? To z nich wyziera zagłada. Dym dotarł do pierwszego z ludzi. Człowiek krzyknął coś niezrozumiałego i runął na gąbczastą podłogę. Następny to samo. Też jeden krzyk i po nim. I jego coś zmuszało do wrzasku. Charczało mu w gardle, drapało. Zwalczyć to w sobie. Nie krzyknąć. „Howard... Howard..." Tak się przecież nazywa! Przypomniał sobie! Duszący obłok podpełznął doń, omiatając mu stopy i kolana, po czym cofnął się, z powrotem nakrywając nieruchome ciała jego poprzedników z szeregu. Sześciany. Przedtem ich nie dostrzegał. Dziwne. Widzi je całkiem wyraźnie. Pojaw iły się znikąd, z tego samego kierunku, z którego przybył zły obłok, już rozwiewający się. uciekający poza pole postrzegania. Nie ma wyboru. Pójdzie tam, ponieważ tylko je tera/ zauważa. Reszta znów jest niezdecydowaną mgłą. przed lewym okiem wciąż widział mnóstwo plamek i śmiesznych wzorków, przepływających na skos z góry w dół i odwrotnie, lecz przed okiem prawym ilość ich zmniejszyła się. Wykręcając głowę to tu, to tam, parł niepowstrzyma- nie naprzód, starając się nie uderzać o sześciany. Tak zaszedł do wylotu studzienki, po której szczeblach spuścił się w dół. Potem był tunel: ciasny, ciemny, ledwie się przezeń przeciskał. Znowu osłabł. Leżał na platformie i wypoczywał, wdychając nieświeże po- wietrze. Po jakimś c/asie platforma ruszyła bez jego udziału. Rozpoznawał coraz więcej kształtów; wreszcie rozbłysnęło oślepiające światło i coś wypchnęło go na powierzchnię. Cała przestrzeń okryta była białą mgłą, jakże dobrze mu znaną. Nie potra- fił zdobyć się na żadną decyzję. Patrzył. Nie działo się nic. ani w jego umyśle, ani na zewnątrz. Powoli zapominał 0 swej przeszłości: nigdy nie czołgał się tunelem, nigdy nie uczestniczył w egze- kucji. Przestawał istnieć. Mgła rzedła, można już było zauważyć coś niecoś przez powstałe w niej prze- świty, ale on potrzebował dłuższego czasu, zanim pojął, że nie jest już niewol- ńkiem i może opuścić swoje więzienie. Mimo to wahał się dalej. Wysokie słońce zalało jasnym blaskiem przestrzeń dokoła. Po mglistej za- wiesinie nie pozostało nic. Platforma poczęła opadać, ułatwiając mu wyjście la plac zawalony czarnymi pojazdami. Przechodził od jednego do drugiego, przekonując się, że każdy z nich potrafiłby uruchomić. W końcu wsiadł do naj- okazalszego. Z placu prowadziły dwie trasy. Wybrał na los szczęścia tę, która wspinała się łagodnymi zakolami w górę. Ledwie wyjechał stamtąd, usłyszał dźwięk syreny — najbardziej niena- wistny ze wszystkich dźwięków. Wcisnął akcelerator do oporu i nie zmniejszając szybkości wziął pewnie za- kręt. To samo uczynił z następnym. Białe skały rosły w oczach, budząc nadzieję. Upajał się swą odwagą, stop- niowa odzyskując przy tym pamięć. Wydawało mu się, że próbował już kiedyś ucieczki i za karę pozbawiono go wszystkiego, włącznie z imieniem. Na- raz silnik zachrypiał, zawył na podniesionych obrotach, by po chwili zgasnąć zupełnie. Siłą rozpędu przejechał jeszcze kawałek podgórskiej trasy, a później wyskoczył z samochodu, przewracając się na kamieniste pobocze. Poczuł ból 1 strach, a w ostatnim przebłysku świadomości usłyszał słowa: — Co z nim? — Niedobrze. Nie reaguje. — Wciąż )est nieprzytomny? — Mhm. To o nim mówiono. Pragnął zaprzeczyć, odezwać się, lecz nic dał rady. — Oddycha? — Tak." — Blady jakiś... — Nic dziwnego. Szok. Poruszy! dłonią. Wysiłek ów wyczerpał go tak, że ponownie jego świadomość utonęła w morzu mgły, która spowiła nawet to, co dotąd tylko niejasno prze- czuwał, bojąc się wyciągnąć ostateczne wnioski ze swego rozumowania. Gdy się ocknął, cały był zlany potem. Serce uderzało nierównomiernie, laz szybciej, raz wolniej, ocz\ szczypały. — Żyje! — Czemu miałby nie żyć, proszę pani. No jak? Już dobrze? — Lepiej — odpowiedział Howard. — Straszny sen miałem. Co się stało? i — Zasłabł pan. — Nie to... nie o tym... — W porządku Niech pan się uspokoi. Mieliśmy awarię. Czekamy na wóz z. bazy. Może pan usiąść? — Spróbuję. Siedział i chcąc nie chcąc wpatrywał się w przesycone niezdrową ciekawością twarze; gapili się na niego niby na okaz dzikiego zwierzęcia wystawionego do oglądania przez istoty wyższe i rozumne, aż upokorzony ową przebijającą z. ludzkich spojrzeń pogardą postanowił udać, iż stan jego pogorszył się. Zwie- sił głowę, przymknął powieki. Trwał. Naraz wieczorną ciszę przeciął jęk syreny. „Co to?" — zapytał „Wezwa- liśmy pogotowie. Wezmą pana do szpitala". „To niepotrzebne" — zaprotesto- wał w absurdalnej obawie, że nie przeżyje nowego pobytu wśród białych, okrutnych ścian, ale nikt nic podchwytywał rozmowy. Karetka przejechała wzdłuż zepsutego autokaru, zatrzymując mc na poboczu, a wezwany przez kierowcę wóz rezerwowy stanął z drugiej strony, jak gdyby biorąc go w klesz- cze. Ugiął kolana, żeby wstać i uciec, lecz było już za późno. Sanitariusze wchodzili właśnie do autobusu. — Gdzie jest pacjent? — Tutaj — powiedział ktoś usłużny. — Tutaj. Prawie nic nie widział. Wszystko zalewała wszechobecna biel. Przestał wie- rzyć w realność swej sytuacji. Nawet nie spostrzegł się, kiedy wyszli z auto- karu. Koszmar — który nie był koszmarem, lecz nieubłaganą i jedynie praw- dziwą rzeczywistością — dobiegał końca. Gwałtownie popchnięty, zwalił się do rowu, a gdy powodowany prastarym impulsem i chęcią zobaczenia po rd/ ostatni rozgwieżdżonego nieba przekręcił się na wznak, ujrzał nad sobą wylot luty. Mógł zrobić tylko jedno — to, co uratowało mu życie w podziemiach. Złożył usta do krzyku, aic nie natrafił na właściwe słowo. Laserowy płomień spopielił ciało niedawnego uciekiniera, przecinając śmieszny sen o wolności, jaki 'śnił jeszcze przed chwilą, na podobieństwo innych bliskich mu istot bez imienia, przeszłości i przyszłości. 1981 Stan zawieszenia Zgasił papierosa, przeciął na ukos park i usiadł na ławce. Był znużony i roz- czarowany; szereg nie przespanych nocy miało pewien wpływ na przepełnia- jące go uczucie wielkiego zmęczenia, lecz chyba trafnie domyślał się, że nie tylko w tym leży przyczyna jego stanu. Siedząc na niezbyt wysokiej ławeczce oczekiwał na przyjazd tramwaju, który winien umożliwić mu dotarcie do po- łożonej na odległym wzgórzu dzielnicy miasta. Tramwaj nie nadjeżdżał; wi- dział w tym — może nie całkiem słusznie — kolejny dowód na istnienie ja- kiegoś tajemniczego spisku o ostrzu wymierzonym właśnie w niego, żonatego czterdziestoletniego mężczyznę o nieciekawej twarzy i nikczemnej przeszłości. Wreszcie tramwaj pojawił się, z ostrym zgrzytem hamulców wynurzając się zza zakrętu. W paradoksalny sposób fakt ten przyjął jako nową obelgę. Tramwaj jest wszakże przyziemny, szary (rozumował), służy jedynie do prze- wozu podróżnych i do niczego więcej, za grosz nie ma w nim wzniosłości, nie- zwykłości — całe życie tęsknił za czymś takim i niezmiennie rzeczywistość od- mawiała mu tego. Jak to! — zdumiał się. — Był i nagle zniknął? — przetarł odruchowo oczy. — Tramwaje to przecież nie elfy czy krasnoludki, nie znikają ot tak, tak sobie! Jest! Ale dlaczego wyskoczył z szyn i jedzie wprost na mnie? Czyżby... Gdy się ocknął, nie wied/iał, gdzie się znajduje, ani nawet nie próbował się nad tym zastanawiać. Wokół panowała zdecydowana i niczym nie zakłócona ciemność. Nie mógł jej przebić wzrokiem. Trwał w bezruchu, otępiały, za- wieszony w próżni, nic nie widząc i nic nie słysząc. Tak właśnie sobie zwykle wyobrażał trwanie. Jako coś pozostającego poza c/asem i przestrzenią, ocierającego się o pojęcie nieskończoności. Lubił to słowo: nieskończoność. Uważał je za takie precyzyjne i bezgranicznie trafne:^ chętnie się nim posłu- giwał, zwłaszcza wobec ludzi, o głupocie których był dobitnie przekonany. Naraz poczuł, że coś z nim zaczyna się dziać. Wirował. Pewien był, że obraca się dokoła własnej osi i że opada w dół; jak gdyby jakaś przerażająca siła ściągała go w objęcia piekieł. Pomyślał: umarłem. Pomyślał: zginąłem pod kołami tramwaju-widma. Po- myślał: przyjdzie mi teraz zapłacić za wszystkie zbrodnie, których się na tam- tym świecie dopuściłem. Uprzytomnił sobie, że nigdy nie wierzył w nic, a szcze- gólnie w człowieka. Pomyślał: kto wie, czy nie okaże się to wkrótce moim naj- cięższym przewinieniem, moim największym błędem. Nadal opadał, ale już w nieco odmiennej scenerii. W jego polu widzenia pojawiły się gwiazdy: pulsujące nierównomiernym blaskiem, martwe, wy- gasłe, wybuchające w perturbacyjnym skr/eku, gwiazdy średniej wielkości i jasności, białe karły, czerwone karły, olbrzymy... Prześlizgiwał się między nimi niczym wąż wymykający się przez kraty klatki na wolność; uciekał przed ich grawitacyjnymi polami, których się nie wiedzieć czemu lękał — jakby jemu, tworowi niematerialnemu, złożonemu bodaj z samej świadomości i woli, mogły one w czymś zagrozić; prześlizgiwał się pomiędzy nimi i ciągle walił się w dół, niby upuszczony z dużej wysokości metalowy przedmiot. Skurcz-rozkurcz, pulsowanie całego universum, erupcyjne podrygi super- nowych, gwiezdny chaos, coś jakby koniec istnienia wszechświata, nieustanne kurczenie się kosmicznej przestrzeni, ścieśniającej się coraz szybciej i szybciej, aż do niejasnego momentu, w którym zniknęła w ogóle. Nie było już nic: ani pustki, ani czarnych dziur, nie było już niczego. On też przestał już egzysto- wać, nawet jako swego rodzaju niesprecyzowane pojęcie. O dziwo jednak, zachował świadomość swojego trwania. Wydawało mu się to krańcowo nie- zrozumiałe. Skoro nie ma nic, czasu nie wyłączając, to nie powinna istnieć również świadomość. Ale istniała. Wiedział, że jest i że musi za coś odpoku- tować. Nie wiedział tylko, za co. Nagle umysł człowieka zalała fala jasności; poczuł uderzenie w głowę i po- jął, że staje się na powrót tworem materialnym. Spostrzegł też, że z otaczającej go pustki zaczyna coś wyrastać, że pojawia się w niej jakiś kształt. Podą- żył w tym kierunku, nie rozumiejąc, na jakiej właściwie zasadzie się po- rusza. — Wejdź — usłyszał. Przepłynął ostatni odcinek przestrzeni i zatrzymał się. . — Usiądź. Postąpił, jak mu kazano. Usiadł — nie wiedząc, na czym siada, ani jak długo ów tajemniczy sprzęt będzie mu służył. — Jak się nazywasz? — Arkik, Leon Arkik — odpowiedział odruchowo. — Dlaczego pytasz? — zreflektował się. — Kim jesteś? — Dla ciebie nikim. Zamilkł na moment. Potem rzekł: — Nie jesteś zbyr uprzejmy. Wyjaśnij mi, jak się tu znalazłem i co to wszyst- ko znaczy. Śmiech; krótki, urywany, ironiczny. — Dużo chciałbyś wiedzieć. O wiele więcej niż wiedzieć ci przystoi. Milczał, niepewny swych dalszych losów. I znowu usłyszał pytanie: — Ile masz lat? — Czterdzieści jeden — odparł /. rezygnacją. Wyzbył się już nadziei, że dowie się czegoś od swojego niematerialnego rozmówcy. Przekonany był, mimo że nie dysponował na to żadnymi dowodami, że tamten jest tylko złudą, czyimś niedoskonałym wyoFrazeniom. Jedynie niecodzienne okoliczności owego groteskowego przesłuchania powstrzymywały go od wybuchnięcia śmiechem; tak bardzo to wszystko wydawało mu się absurdalne i nie do po- myślenia w rzeczywistości. — Miejsce twojego urodzenia? Imiona rodziców? Przynależność pań- stwowa? Odpowiadał na te pytania po kolei, udzielając wyjaśnień prawdziwych, acz korciło go, by skłamać chociaż raz. Bał się jednak tak postąpić. — Czy masz coś do dodania? Poru\/vl się na tym czymś, na czym siedział '— albo zdawało mu się, że się poruszył. — Nie. — Naprawdę nie? — Naprawdę — powiedział zdecydowanie. Tamten nie odzywał się. — Więc dobrze. Teraz czekaj. Postanowił nieco spuścić z tonu. Duma nie zawsze popłaca, pomyślał. — Na co czekać? — I poprawił się zaraz: — Na co mam czekać? — Na to, co się z tobą stanie. — A co się może stać? — Wszystko. Ale nie ja będę o tym decydował. — Nie ty, kto więc? — Moi zwierzchnicy. — Kim oni są? —¦ Nie za dużo pytań? Zamilcz! Istotnie umilkł. Tam, gdzie się znajdował, przeniesiony w to miejsce albo za sprawą swej imaginacji, albo za jakąś zewnętrzną przyczyną, pojęcie czasu, podobnie jak i inne pojęcia dotąd mu znane i przezeń akceptowane z większą lub mniejszą dozą wiary, były wyłącznie pustyni dźwiękiem, dlatego też. nie umiał ocenić, jak długo trwała ta cisza. Mogła to być zarówno wieczność, jak i chwila; w każdym razie jednak to nie on ją przerwał, lecz tamten. — Nie bój się mnie. Nie jestem taki groźny, jak ci się może wydawać. Jestem tylko urzędnikiem, nic w tutejszej hierarchii nie znaczę... — głos tam- tego ucichł, stawał się coraz mniej wyraźny, aż zanikł całkowicie. Zaniepo- koiło go to tak dalece — dopiero teraz pojął, ile ma jeszcze pytań do swego rozmówcy — że zaczął go nawoływać i wykrzykiwać jego nie istniejące imię. Krzyczał i krzyczał, aż poczuł się zmęczony i wtedy, jakby w nagrodę za jego trud, dobiegł go ponownie głos tamtego. — ...i w piekle znaleźć się możesz. A jeśli raj przypadnie ci w udziale, to wiedz, petencie, że nawet tam twoja osobowość zostanie poddana pewnym rygorom i ograniczeniom... Nie będziesz wszechmocny; nadal będziesz je- dynie człowiekiem... W niebiańskim banku osobowości się znajdując... Nic więcej nie usłyszał. Wstał — i to go właśnie przeraziło. Zrozumiał bo- wiem, że znowu posiada ciało. Wstrętne, dolegliwe ciało. Wiedział, że je posiada, że przestał już być tworem niematerialnym. Czuł dotkliwy ból i to go napawało ogromnym lękiem. Bał się piekielnych katuszy i czyśćcowych mąk. Obawiał się, że wyrok na niego został już wydany. Ponownie opadł w dół, obracając się dokoła własnej osi. Wirując postrzega} kolejne obrazy, jakby identyczne z widzianym; uprzednio. Gwiazdy rozża- rzone i wygasłe, gwiazdy-olbrzymy, gwiazdy-białe karły, gwiazdy średnie) jasności, perturbacje słoneczne i mgławicowe, pył międzygwiezdny, nieprze- liczone rzesze pojedynczych atomów wodoru. Wszystko to niby podobne do poprzednich doznań, a jednaką nie takie samo. Coś odróżniało te wrażenia i obrazy od wcześniejszych; nitf- wiedział co, lecz był przekonany, że nic są one identyczne. k t / Pędził długim, czarnym Ijonytarzem o ścianach utkanych z gwiezdnej ma- terii i atomowych jąder, s>pjtsjy^ się, jakby u wylotu widmowego tunelu miał natknąć się na praprzyczyn^, na* praatohh^ od którego nasz wszechświat wziął swój początek i z którego istnieniem jest Hyc może związany nasz koniec. Pędził z niewyobrażalną szybkością, z&dpjąc kłam prawom fizyki — albo udowad- niając ich iluzoryczność — w ułamku sekundy pokonując parseki i lata świetlne, aby w pewnym momencie, w jakiejś niejasnej chwili wydostać się z korytarza i znaleźć na zalanej słońcem równinie. Był na Ziemi; z powrotem był na naszym globie, którego może nigdy nie opuszczał! I tak jak przedtem siedział na ławce. I tak jak przedtem ujrzał wynurzający się zza zakrętu tramwaj. Tramwaj jechał wolno, dostojnie. Wydał mu się tworem przyziemnym i pospolitym, niewartym poważniejszego zainteresowania. I podobnie jak wówczas zniknął mu z pola widzenia. Gdy pojawił się znowu, był już tramwajem metafizycznym, nierzeczywistym, tramwajem — uosobie- niem wszystkich jego tęsknot. Ów odarty z wszelkiej realności pojazd podążał z łagodną powolnością w kie- runku ławki, na której siedział. Pomyślał, że powinien się z niej podnieść, i zro- bił to, ale jakoś od niechcenia i dość pechowo: potknął się i obalił na ziemię. Natychmiast dotarła do jego świadomości myśl, że jednak źle postąpił, że po- winien s/ybciej uskoczyć w bok. Myśl ta złączyła się z potwornym bólem, jaki zawładnął jego ciałem; tramwaj przewracając się po uderzeniu w ścianę bu- dynku, przy którym stała ławka, /miażdżył mu stopy. Stracił przytomność. Ocknął się za jakiś czas. Nie czuł już bólu, ale pomimo to jego ogólne samo- poczucie było podłe. Coś — coś, czego nie potrafił nazwać — doskwierało mu i dręczyło. Najchętniej zacząłby głośno krzyczeć, obawiał się jednakże, iż ściąg- nie to na niego uwagę, a pragnął być sam. Zamierzał w spokoju zastanowić się nad swoim położeniem. Głównie zależało mu na rozstrzygnięciu wątpliwości, czy to wszystko, co przeżył, nie jest aby jednym długim snem, snem posępnym i złowrogim. Wskazywało na to szereg okoliczności, a najbardziej ta jego non- sensowna rozmowa z dyżurnym urzędnikiem niebios, któn niejako, przed przekazaniem go wyższej instancji, załatwiał z nim wstępne formalności, wi- docznie w takim wypadku nieodzowne. Biurokracja również w niebie? Przecież to bzdura, myślał. Jeżeli istnieje Bóg — w co dotąd nie wierzył — to już z samej Jego definicji, jako doskonałości skończonej i absolutnej, wynika, że żadnych pomocników nie potrzebuje. — Przeniosłem po prostu swoje doświadczenia z ziemskiego żywota na moje wyobrażenia o tamtym świecie, co jest naj- lepszym dowodem, że był to albo sen, albo halucynacja. Uspokojony ułożył się wygodniej w łóżku. Niepokój jednak powrócił. Ha- lucynacja nie jest wszakże taką banalną przypadłością. Musiałem poważnie zachorować. Może dos/ło do wojny i strona przeciwna posłużyła się bojowymi środkami chemicznymi? Przypuszczenie owo bynajmniej nie wydawało mu się bezpodstawne. Jak przez mgłę przypomniał sobie prasowe apele do ludności o zachowanie spokoju i o nieuleganie panice. Tak, to było możliwe. Ktoś wszedł do salki. Widział tego człowieka, lecz niezbyt dokładnie. Nie potrafiłby rzec, czy tamten jest wysoki czy niski, czy jest kobietą c/y męż- czyzną. Po chwili zauważył za nim (za nią?) drugą, równie niewyraźną syl- wetkę. Unieśli go z łóżka i położyli na wózku. Czuł, że jadą i spostrzegał mija- jących go, obleczonych w biel przechodniów, zapewne lekarzy lub pielęgnia- rzy. Nagle przystanęli. Potem ruszyli znów. tym razem wolniej. Wreszcie za- trzymali się na dobre, znieśli go z wózka i położyli na czymś twardym, nie- przyjemnym w dotyku. Blask świecących lamp utrudniał mu zorientowanie się, gdzie się znajduje. Przypuszczał, iż na sali operacyjnej, ale było to tylko do- mniemanie i nic więcej. „Pacjent gotów?" „Tak, panie doktorze". „W porządku. Niebawem zaczy- namy". Moment ciszy i później: „Czy to ten z wypadku?" „Tak!" „W jakim stanie go przywieziono?" „Zadowalającym". „Zatem powinno nam się powieść". „Też tak sądzę, panie doktorze". „Zaczynamy. Narkoza!" Wata. Jaka miękka, puszysta. I otchłań. I he/kresne oddalenie. I d/iwne, zniekształcone głosy. — To wręcz niepojęte. Nic nie rozumiem. A pan, kolego, ro/umie cos / tego? — Także przyznaję się do bezsilności. Po raz pierwszy z czymś podobnym się spotykam. — Ja również. W ogóle nie pojmuję praw rządzących tym organizmem. Żeby kość była nie uszkodzona... — A na wierzchu sieczka — Tak, to zaskakujące. Co robimy? — Operujemy dalej. Chociaż na dobrą sprawę to bezcelowe. — Rzeczywiście, piekielnie dziwny przypadek. — Dziwny! To stanowczo za mało powiedziane! Nic poza tym do niego nie dotarło. Obudził się o świcie i natychmiast zwró- ciło jego uwagę to, że czuje się rześki i wypoczęty, nieomal zupełnie zdrowy, jakby nigdy nie uległ żadnemu wypadkowi. W tej sytuacji hospitalizacja wy- dawała mu się absurdem. Postanowił, że ucieknie stąd bezzwłocznie. Wyjrzał przez okno. Szara, w niektórych miejscach zielonkawa płaszczyzna szpitalnego dziedzińca gwałtownie zaatakowała jego oczy. Przymknął powieki i zaraz otworzył je ponownie. Następnie wdrapał się na parapet i zeskoczył w doł, wprost na kupę piasku przylegającą do ściany budynku. Był wolny; prawie całkowicie wolny. Błyskawicznie pokonał dystans dzielący go od par- kanu. W trakcie biegu nie zauważył nikogo; park był opustoszały, jak gdyby lekarze, pielęgniarze i pacjenci specjalnie na ten czas wycofali sie, żeby nie drażnić go swoim widokiem. Ulica była również pusta, nieskończenie pusta i bezbarwna Jak okiem sięgnąć nigdzie nie można było spostrzec śladu przechodnia ani pojazdu. Czas tutaj jakby stanął w miejscu, przestał płynąć. Powietrze było ciężkie, nagrzane. Szedł wolnym krokiem, nie poznając mijanych skrzyżowań i bloków, lecz mimo to był absolutnie pewien, że trafi w końcu do swojego mieszkania. Wreszcie przystanął. To tutaj, pomyślał. Wysokościowiec, przed którym się zatrzymał, niczym szczególnym od innych się nie różnił; był szary, posępny, nijaki. Wszedł do windy i wcisnął przycisk oznaczający ósme piętro. Podczas jazdy starał się nie myśleć o niczym. Wysiadł i zadzwonił do swoich drzwi. Nie zdziwił go widok żony stojącej na progu. Wyminął ją bez słowa i zagłębił się w fotelu. I w tym momencie poraził go strach. Przecież to już było! — Przecież tę scenę już kiedyś przeżyłem! W chwilę po wyjściu z domu zawróciłem, ponieważ za- pomniałem czegoś, i tak jak teraz wyminąłem bez słowa żonę i usiadłem w fo- telu. Co zrobiłem potem? Chyba nic, o ile nie lic/yć sięgnięcia po papierosy (po które prawdopodobnie wróciłem). Nie zdążyłem jednak wziąć ich do ręki Przeszkodziła mi w tym żona, która weszła do pokoju i zapytała... o co ona zapytała? — Przyszedłeś po receptę? Odwrócił powoli głowę. — Wróciłeś hię po receptę, prawda, kochanie? Zapomniałeś jej wszakże... Tak, na pewno już to przeżył. W ułamku sekundy zrozumiał że jego obawy nie były bezpodstawne. Wrócił do domu, ale w ten sam czas — me upłynęła ani minuta od poprzedniego opuszczenia mieszkania. Nigdy nie siedział na ławce czekając na przyjazd tramwaju, nigdy nie był w szpitalu, znikąd nigdy nie uciekał. — To wszystko po prostu przyśniło mi się. A jeżeli nie? Cóż to wobec tego oznacza? Może to, że jednak wtedy umarłem naprawdę! Czymże więc są moje późniejsze przeżycia? Snem — odpowiedział sobie. Długim, koszmarnym majakiem niematerialnej istoty, poddanej licznym rygorom i ograniczeniom... Wstrząsnął nim zimny, przejmujący dreszcz. — Kochanie, pójdziemy dzisiaj do teatru, prawda? Tak dawno nie b^łam w teatr/e... Chcę pokazać się w nowej sukience, ponadto zależy mi bardzo na obejrzeniu tej sztuki. Podobno dobra, wiesz? Wstał i z całej siły uderzył żonę w twarz. Nie mógt znieść jej szczebiotu. Spodziewał się, że ona przewróci się na dywan (cios był przecież potężny) i na- wet trochę mu się jej żal zrobiło, przekonał się jednak *.e /dziwieniem, że nie stało się nic. Żona w dalszym ciągu namawiała go na pójście do teatru. Mówiła i mówiła, aż nie wytrzymał i znowu zdzielił ją pięścią w twarz, z identycznym skutkiem. I już wiedział, zdobył tę upragnioną pewność. Stojąca przed nim kobieta nie była jego żoną, lecz jej wyobrażeniem. Nie posiadała ciała, nie reagowała na ciosy. Była tylko i wyłącznie złudą, jedną z postaci z jego snu... Wybiegł z mieszkania, zjechał windą na dół, wsiadł do jakiegoś wozu i roz- począł zgoła piracką jazdę ulicami mias.a. Rozumował, że czegokolwiek by nie uczynił, to i tak nie wyciśnie to na niczym swojego piętna. Myślał: nawet jeśli kogoś przejadę, to będzie to jedynie zjawa. Nie mam się zatem czym niepokoić, nie ma sensu też troszczvć się o czyjeś bezpieczeństwo, a już najmniej o swoje własne. Umiera się tvlko raz. Nie można umrzeć dwukrotnie. ^ Z rozważań tych wyrwał go dźwięk tłuczonego szkła. Zerknął w lusterko i zauważył, że tylna szyba w jego wozie jest rozbita, przestrzelona. Skręcił w boczną uliczkę i zaraz tego pożałował. Musiał zwolnić i wówczas tamci zaczęli go doganiać Wóz policyjny był tuż, tuż za nim; nieprzerwanie obsypywano jego auto seriami z broni maszynowej, dziurawiąc je w wielu miejscach, jego samego jednakże nie raniąc ani razu. Pomyślał, że to nieprawdopodobne. — Któryś z tych pocisków powinien mnie w końcu trafić. Zatem naprawdę jestem zjawą. Wydostał się / uliczki, gdzie atakowano go tak zaciekle i wjechał na auto- stiadc. Po szaleńczej jeździe uwającej przynajmniej kilka min,ut zostawił po- licjantów daleko z tyłu i uspokajał się stopniowo. Nagle wozem jego zarzuciło, coś (co?) zepchnęło go na pobocze drogi, gdzie samochód zderzył się / czymś, co przypominało do złudzenia podmiejską willę. I był to ostatni obraz, jaki zapamiętał. Gdy na nowo wrócił do rzeczywistości, stwierdził ze zdziwieniem, że siedzi na ławce i czeka na tramwaj. Oczekiwanie znużyło go i uśpiło jego czuiność. tak iż omal nie przegapił momentu w któiym tramwaj nareszcie się pojawił. Wskoczył do niego z za- dziwiającą zwinnością i usiadł na krzesełku. Potem skasował bilet i pogrążył się w zadumie; myślał o mających się jutro rozpocząć zawodach sportowych i o i) m, czy jego faworyt odniesie zwycięstwo. — Proszę bilety do kontroli. Wykonał polecenie i znowu wrócił myślą do wyścigów. Wysiadł dopiero na krańcowym przystanku. Padał deszcz: cienkie stru- myki wody spływały mu po twarzy, dra/niąc go swym chłodnym dotykiem. Szedł wolno, niespiesznie, nie zastaifewiał się nad niczym ważnym. Gdy desze/ ustał, zorientował się, że stoi przed swoim domem Bezszelestnie otworzył drzw: kluczem i wszedł do środka. Żona podeszła do niego i powiedziała: — Jak dobrze, ze uż wróciłeś, kochanie. Wykupiłeś lekarstwa, nie za- pomniałeś o nich-1 Nie odpowiedział, wyminął ją bez słowa i zagłębi! mc w fotelu. — Znając cię przypuszczam jednak, że nie wykupiłeś! Podniósł głowę, przedtem spus/czoną w dół i rzekł: — Posłuchaj. Przydarzyło mi się coś strasznego. Nie wiem, jak ci o tym opowiedzieć. — Spodziewałam się. że zapomnisz! Absolutnie nit można na ciebie liczyć. Cóz za potworne głupstwa ona opowiada! Zdenerwowany uniósł się z miejsca i pchnął żonę na kanapę. Przewróciła się. Przewróciła! Spoglądał na nią ze zdumieniem. Kimże ona właściwie jest? Zjawą czy istotą rzeczywistą? Chyba raczej tym drugim, skoro w ogolę upadła. A więc... a więc i ja także istnieję! Mam ciało, twarz, głos... Żyję — i będę zapewne żył jeszcze długo! Koszmar się skontwł! Skonc/ył! Skończył! Już koniec, koniec! Czuł, że jest szczęśliwy. Z sympatią przypatrywał się żonie (której normalnie nie cierpiałV Wyglądała na niezb.t zadowoloną. Nic dziwnego. Postanowił, ze wynagrodzi jej wszystkie przykrości, jakich od nu-go doznała przez te lata razem spędzone i wypełnione chwilami wspólnego cierpienia. Zwalił się na nią i posiadł gwałtownie, nit zważając na jej protestujące okrzyki ani na to, że Przecież wcale jej nie pragnie. Potem leżał na kanapie i myślał, jak to dobrze posiadać kogoś bliskiego, kogoś, komu można bezwzględnie zawierzyć. Po paru minutach wstał i po- wlókł się do łazienki. I tam strach zaatakował go ponownie. Długo wpatry- wał się w lustro, w którym nie było widać odbicia jego postaci. Lustro było matowe, ciemne. Z lękiem, rozpaczą i nadzieją dotknął jego powier/.chni, ażeby przekonać się, czy czasami nie jest ona brudna lub pokryta jakimś nie przepuszczającym światła materiałem... 1980 Pojedynek Coś wypchnęło go ze snu -— w ciemność. Zaskoczony, z wysiłkiem otworzył klejące się powieki. Leżał na niskiej, prawie dotykającej podłogi pryczy, czarny łuk sklepienia zamykał się nad jego głową, prawa ręka zaś ocierała się o chro- powatą, najeżoną wypukłościami ścianę. Usilnie starał się przypomnieć sobie treść minionego snu. Zajęcie to przez dłuższy czas absorbowało jego uwagę. Pamiętał jednak niewiele. Wyskakujące skądś obrazy, ogromne, przestrzen- ne projekcje żółto-fioletowych brył, brył nakładających się na siebie, tracą- cych swe niejasne kształty, roztapiających się powoli w bezkresnej dali krwi- stego horyzontu. Zapamiętał też (ale już znacznie mniej wyraźnie) wizerunek czyjejś postaci: jakby jakaś nieznana siła wtopiła tego człowieka w ów absur- dalny krajobraz. Poza tym nie pamiętał nic. Ponownie starał się natężyć swoją pamięć, lecz nie przyniosło to żadnych rezultatów. Z dalszych prób zrezygno- wał. Pewien wpływ miało na to uczucie niejakiej pustki, które go naraz ogar- nęło: jakby na nowo powrócił tamten obraz, przed chwilą wyśniony. Zgrzyt przekręcanego w zamku klucza wytrącił go z marazmu. Z zacie- kawieniem spojrzał w kierunku dizwi. Te otworzyły się bezdźwięcznie i sta- nął w nich jakiś człowiek. Nigdy przedtem go nie widział (albo mu się zdawało, że nie widział). , yS Pomieszczenie zalała fala jasnego światła. Miał okazję poczynić kolejną obserwację. Znajdował się we wnętrzu niewielkiej klitki ^o/^ołyskujących czer- nią ścianach i z nisko opadającym sufitem. Tamtep człowiek zbliżał się do niego niezdecydowanym krokiem, co pewien czas zatrzymując się. Uświa- domił sobie nagle, iż już się z nim kiedyś spotkał. Zrozumiał też, że jest to jedna z postaci z jego ostatniego snu. y Biegł. Biegł ciężko, powoli, z coraz/większym trudem pokonując ograni- czającą go przestrzeń. Biegł ciągnącą się nieskończenie piaszczystą plażą, biegł pomiędzy dwoma ścianami bezlitosnej zieleni, piął się, dysząc, pod górę, wspi- nał się na to zbawcze wzniesienie, na którym spodziewał się zgubić swych prześladowców, ucieka) przed nimi, uciekał przed podązdjaj.4 /a nim grupką mężczyzn o krotko, po rekrucku przystrzyżonych włosdch (takich jak włosy tego człowieka, kton wcześniej wszedł do jego ccii), piał się pod gorę, wspinał się na len s/c/yt. szczyt oddalaj >c\ się od niego / k^żdą •¦ekundą, szczyt, któ- rego jes/c/e much nic było mu dane osiągnąć. Rekrut pochylił się nad leżącym, dotknął jego twarzy. Odebrał ow dotyk zupełnie jak uderzenie obuchem. I w tym momencie zauważ} ł, że skądś, z nie- wiadomego miejsca zaczyna docierać don jakiś głos. Początkowo pizypomi- nalo to cich1, pomruk morskich lal. potem odgłosy upadających kamieni, na koniec dźwięki jęły układać się w słowa. — Przeciwnik — słyszał — ,est twoim nieubłaganym wrogiem. Nie masz poza nim groźnie sz*go i icprzyjaciela; zapamiętaj to. Zapamiętaj również, iż będzie cię on prześladował zawsze i wszędzie, nigdy nie zostayu cię w spo- koju. Takie jest jego zadanie. 'Iwoie zadanie polega na czym innym. We wła- ściwym czasie zostanie ci to wyjawione. Na ia/.ie musisz wiedzieć, że jest on bardzo niebezpieczny. Jego możliwości są ocl twoich daleko większe. Jego ciosy będą nieustanni1' przeszywać twe wyczerpane ciało. Jego uderzenia bę- dziesz odczuwał jako rażenie gromem Nie uciekniesz od niego. Pozostaje ci tylko jedno: walka! Lezącemu zdawało się. że potrafi już unnejvowie źródło pochodzenia ..gło- su". Dochodził on jak gd\by ze znacznego oddalenia (wskazywało na to s/c- reg okoliczności' między innymi towarzyszące mu szumy i wibracje dźwię- kowe, co nasuwaio na myśl przypuszczenie o defekcie aparatury fonicznej) oraz pozostayvał w pewnym związku ze stoją.ym tuz. obok mężczyzną. Wy- glądało to tak, jakby Rekrut odgrywał role jakiegoś wzmacniacza czy prze- kaźnika co lecącego nawet trochę rozbawiło. Naraz zorientował się, że Re- krut zaczyna poruszać wargami, czego popizednio nie czynił, i że Głos jedno- cześnie zniknął, przestał don docierać. Spostrzeżenie owo zdawało mu :,ię absurdalne, nieprayydziyve. Jeżeli (tak lozumował1) Rekrut jest na usługach Głosu, to z jakici przyczyny spełnia on rolę typowo destrukcyjną"'' ( zyżby pro- wadził jakąś własną grę? I czy jest możliwe, by Gło<- (o którego znaczeniu był już niezbicie przekonany) mu na to pozwolił? Z niepojętych poy\odów był pewien, że wszystko to, co się ti;taj dzieje (jak rewnież to, co się przydarzyło, co się zdarzyć mogło i co się jeszcze wydarzy", jest dokładnie przez kogoś (kogo? ukartowane i że wszelka przypadkowość jest tu wykluczona. — ...Nie unikniesz syvego przeznaczenia. Jak wiesz, sprowadza się ono (w ogólnym zarysie) do stawienia czoła przeciwnikowi. Walka będzie na pewno niełatwa. Jednakże wynik owego starcia jest niewątpliwy: zwyciężysz. Przekonanie to powinno ci towarzyszyć podczas każdej minuty pobytu yy tym pomieszczeniu. Pozornie jest to lokum niewielkie ograniczone. W rzeczy- wistości przestrzeń oddana do twej wyłącznej dyspozycji jest nieskończona. pni tu spędzone będą do siebie rie/mierme podobne. Wiedz, że przeżyłeś już jch wiele, ale /ostały one wymazane z twojej pamięci. Niechaj nic przeraża cię perspektywa bólu, samotności, cierpienia. Dolegliwości te są nieuniknione. Niemniej w ostatecznym efekcie przyspieszą one twój końcowy sukces. Pamię- taj, że npgrodą za twe cierpienia będzie zwycięstwo. Pamiętaj! Zwyciężysz Bieg! nachylony, z wzrokiem wbitym w szatv py! unoszący się spod jego stop. Otaczająca go przest zeń do złudzenia przypominała piaszczystą pu- stynię, pozbawiona krzewów i roślinności. W pewnym momencie zatrzyma] się i spojrzał za siebie. Było tak, jak przypuszczał: nikt go nie ścigał. Usiadł na ziemi. vyciągnął swobodnie nogi. Fala zimna, która go niespodziewanie ogarnęła, uzmysłowiła mu, że chyba zasnął. Wstał, z trudem prostując zmę- czone członki. Niebo było rozgwieżdżone, bezchmurne. Nie spiesząc się rusz\l dalej, prosto ku majar/aeej w księżycowej poświacie niewyraźnej linii pa- górków. Tera/ bili go na przemian, raz jeden, raz drugi. Uderzenia Beczułkowa- tego były jak gdyby ostrzejsze, bardziej bolesne. Chciał uciec, wydostać się spod władzy nieubłaganie spadających na niego razów, ale rychło przekonał się, iż przerasta to jego możliwości. Niewyczuwalne więzy oplatały jego ciało, unieruchamiając je. Usiłował, pomimo tej niepokojącej pewności, targnąć nimi, ażeby zyskać chociaż trochę swobody, zęby przynajmniej móc się uchy- lać od niektórych ciosów, lecz spotęgowało to t\lko wzbierające w nim od dawna uczucie potwornego bólu. Zapragnął krzyknąć — nie dał rady. Ze szcze- gólna siłą wyprowadzone uderzenie traliło go w twarz. — ( hcesz wody? — Nie. — Jesteś może głodm ? — Nie. Rekrut wzruszył ramionami. Gest ten miał najwyraźniej oznaczać deza- probatę. -— Odpocząć też nie chcesz? Ponów nit zaprzeczył. — Wiec ćwicz nadal -- powiedział niechętnie nadzorca. — I pamiętaj. że trud ów w ostatecznym rozrachunku sowicie ci się opłaci. Zapamiętaj rów- nież, iż wszelkie próby zrozumienia tego, co się tutaj dzieje, są niepo- trzebne. — Wcale me staram się niczego zrozumieć — odpowiedział, opuszczając sztangę w dół. — Ciekawi mnie tylko, kiedy stąd wyjdę. — Stąd? — powtórzył Rekrut. — Znaczy, skąd ty chcesz się wydostać? Czy ty w ogóle wiesz, gdzie się znajdujesz? Pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. Uniósł sztangę w górę, trzymał przez chwilę ciężar na wyciągniętych ramionach, potem opuścił i nieznacznie zbli- żył się do tamtego. Strażnik zauważył ten manewr, oparł znacząco dłoń na biodrze. — No? — rzekł prawic przyjaźnie. Odwrócił się i poszedł do zastawionej drabinkami ściany. Nie patrzył za siebie, lecz chyba trafnie przypuszczał, że strażnik śledzi z uwagą każde jego poruszenie. \X'spiął się o kilka szczebli w górę, zeskoczył, znowu wspiął się na drabinkę, ponownie zeskoczył i na powrót zaczął się wspinać, powtarzając te ruchy raz za razem, bez końca i bez cienia nadziei na wyjaśnienie dręczącej go zagadki. J Jedną rękę miał przywiązaną do słupa, drugą jednakże zostawiono mu wol- ną, tak że mógł przynajmniej zasłaniać się przed ciosami. Te spadały nań nie- przerwanie, córa/ c/ęsciej, wyprowadzano je w coraz wymyślniejszy sposób, nie dając mu ani chwili wytchnienia. Na szczęście był w stanie poruszać głową oraz częściowo manewrować tułowiem. Gdyby owe wysiłki tak bardzo go nie absorbowały, spostrzegłby zapewne, że od jakiegoś czasu niektóre uderzenia były zadawane tak, że trafić go nie mogły, albowiem były albo za długie, albo odwrotnie, za krótkie. Ale on tego nie widział, zbyt był zajęty wykorzystywa- niem owego niewielkiego marginesu swobody, którym został obdarowany. Unik. Zasłona. Targnięcie tułowiem w bok. Znowu unik, ponownie zasłona. Tylko do tego był zdolny; cała jego świadomość była nastaw iona jedynie na wykony- wanie tych ograniczonych i żałosnych ruchów. Ciemność. Nic. Nic, absolutnie nic. Coś. C. o ś jednak istnieje. Ból. Potworny, rozdzierający tkanki ból. Leżał pod słupem, w palących promieniach slonca, wciąż skrępowany, z jed- ną ręką wolną, ale za to bezwładną, jakby zesztywniałą, i z niepokojem obser- wował zbliżające się sylwetki. Beczułkowaty i Rekrut. Wstrząsnął nim pa- roksyzm strachu. Nie, nie obawiał się nowego bicia. Bal się czego innego: drwiny, upokorzenia, które z pewnością nie zostaną mu oszczędzone. I właśnie wówczas ponownie, po długiej przerwie, usłyszał Głos. — Okrucieństwo twoich wrogów jest nam wiadome. Współczujemy ci, lecz zostałeś uprzedzony, że pobyt tu nie będzie łatwy ani przyjemny. Za to mamy dla ciebie wiadomość, która niechybnie cię ucieszy. Niebawem opuścisz swoje więzienie. Nie na zawsze. Tego przyrzec ci nie jesteśmy w stanie. To, kiedy ostatecznie wyzwolisz się od nas, zależy wyłącznie od ciebie; od twojej wy- trwałości, od twoich postępów w nauce. Na razie jesteśmy z ciebie zadowoleni. I jeszcze jedno: nie próbuj się nam sprzeciwiać. Zresztą byłoby to bezsen- sowne; przecież nie znasz naszych zamiarów. Wiesz i rozumiesz tylko tyle, ile ci w naszym własnym interesie przekazujemy. Mogłoby się więc zdarzyć tak, że będąc błędnie przekonany o swej samodzielności, w istocie wykonywałbyś jedynie nasze utajnione polecenia. Zatem pamiętaj. Bądź posłuszny, a opłaci ci się to sowicie. Zauważył, że tamci przystanęli. Czuł ich ironiczne spojrzenia. Powiedział sobie w duchu, że nie pozwoli się wyprowadzić z równowagi. Wymienili kilka uwag, których treści nie zrozumiał. Naraz, najpierw Rekrut, a później i Be- czułkowaty, zaczęli, stopniowo tracić swe ludzkie kształty i przeistaczać się w coś regularnego, symetrycznego, w jakieś niby bryły — żółte i fioletowe, po- dobne do tych, które zapamiętał ze swego pierwszego snu, bryły oddalające się od niego z cichym poświstem, przypominającym leniwy pomruk morskich fal, i znikające za niewyraźna linią horyzontu. — Potrzebujesz jeszcze czegoś? Stał przed długim szeregiem wysokich, pulsujących nieregularnym światłem kolumn, zamykających mu dostęp do płynącej w dole rzeczki. Nie wiedział, w jaki sposób się tu znalazł. Nie pamiętał niczego do chwili przybycia tutaj. Stał i patrzył. — Jeżeli nie, to dlaczego bezmyślnie gapisz się na te słupy, zamiast zejść na dół i przepłynąć rzekę. Nie jest głęboka, a zresztą ty pływasz znakomicie. — Skąd wiesz? — zapyta! odruchowo. — Wiem. Powinno ci to wystarczyć. Odwrócił się i spojrzał na rozmówcę. — Kim jesteś? Nigdy przedtem cię nie widziałem. — To nieważne, kim jestem. Powiedzmy, że twoim przyjacielem. — J ¦ nie m przyjaciół. — Być może; Jednakże nie jest to wystarczający powód, by popadać w nie uzasadnioną zadumę. Zan II ... Dopiero po chwili tamten wznowił rozmowę, odzywając się jako pierv\ sz>. — Czv wiesz, że spotykaliśmy się już niejednokrotnie? — Doprawdy? Niczego podobnego sobie nie przypominam. — Bo ty w ogóle niewiele pamiętasz. Zgadza się? — Tak — przyznał niechętnie. — Poza tym wiem bardzo mało. Denerwuje mnie to. — Nie powinieneś się tym niepokoić. To, co wiesz, w zupełności ci wy- starczy. — Ależ ta moja niewiedza potwornie mnie gnębi! Nie potrafię nawet roz- strzygnąć, w jakim właściwie czasie żyję! — W teraźniejszości. Istnieie tu jedynie teraźniejszość, zaledwie momen- tami wzbogacana kruchymi elementami z innych czasów. Z innych, a więc nie tylko z przeszłości. Zapamiętaj to. Musisz sobie także uprzytomnić, że samo pojęcie teraźniejszości w tym świecie jest dość iluzoryczne. Wydarzenia jakie- goś dnia mają najczęściej charakter jednostkowy, ale mogą też układać się w serie. Możliwe są również inne wzajemne relacje. Przykładowo: dzień siedemnasta7 może być powielany wielokrotnie, nawet nieskończenie — o ile byłoby to potrzebne. Rozmaite wersje tego samego dnia mogą się pomiędzy sobą różnić, lecz nie muszą. To ostatnie zależy wyłącznie od ciebie, od twojego zachowania. Od tego, czy spełniasz pokładane w tobie nadzieje. — A czego się ONI po mnie spod/iewają? — zapytał po chwili. — Nie domyślasz się? Pragną po prostu jak najlepiej przygotować cię do walki. — Jakiej walki? — Tej jedynej. I tej, która /ostanie uwieńczona niewątpliwym powodze- niem. Wszystko to — powiódł ręką dookoła — istnieje jedynie po to, aby ułatwić ci twoje przyszłe zwycięstwo. Ponownie umilkli. ¦ •: — Nic się nie martw. Zwyciężysz, a to wszakże najważniejsze. — Zależy jak dla kogo — wyszeptał i Namierzał jes/cze coś dorzucić, lecz nieznajomego już nie było; zniknął. Zszedł więc w dół, z pewną obawą prze- kraczając linię migoczących kolumn i zatrzymał się nad samym brzegiem rzeczki, w tym miejscu niezbyt spadzistym. Od drugiego brzegu oddzielała go tylko woda. Wolność, pomyślał. Tam jest wolność, swoboda... Nieoczekiwa- nie doznał nieprzyjemnego uczucia chłodu. Odwrócił się, by rzucić ostatnie spojrzenie na teren swojego więzienia i ze zdziwieniem stwierdził, że perspekty- wa jego rychłego opuszczenia bynajmniej nie napawa go radością, że wcale mu się na tamten brzeg nie spieszy. Czyn ów, rozmyślał, można by ewentualnie rozpatrywać nawet w kategoriach występku, zdrady... Wahał się nadal Zamglona kula siońca znikała za horyzontem. Wszedł po pas do rzeki, zanurzv! się w srebrzystej toni. Płynął, ostrożnymi ruchami rozgarniając wodę Nie działo się n i c; płynął, przez nikogo nie mepokojonv. W końcu dotknął stopami gruntu i stanął. Woda sięgała mu ledwie do kolan. Nadbrzeżne urwisko znajdowało się na wyciągnięcie ręki. Nie umiał jednak zdecydować się na ten ostateczny krok. Wahał sie, dygocząc jednocześnie z zimna. Wreszcie porzucił niepotrzebne obawy. Rus.-ył do przodu, złapał za najbliższy konar. I w tym momencie zdarzyło się kilka rzec/} nara/. Uchwycony przezeń konar pękł z cichym trzaskiem. Lustro wody, dotąd spokojne, znienacka zafalowało, na środku r/cki v. yrósł najpierw niewielki, potem ogromn\ gejzer, niby gigantyczny wir, który porwał go w swoje objęcia, ściągnął do siebie i zmusił do rozpaczliwego wysiłku. Jak oszalały walił dłoń- mi w poszarzałą, już nie srebrzystą toń — nie pomagało, jakaś nieznana siła ciągnęła go w dół, pod wodę, zachłysnął się czymś ostrym, palącym wnętrzno- ści, i poszedł jak kamień w głębinę, tracąc przytomność. Ocknął się za jckiś czas. Nie wiedział, jak długo był nieprzytomny. Starał się dociec, w jaki sposób uratował się z tej zdradzieckiej toni, lecz wkrótce uznał te rozważania za jałowe. Z trudem podniósł się z ziemi. Był na drugi m brzegu! W najwyższym stopniu zaintrygowany podbiegł na sam skraj urwis' lobrazrr 33 to ukartowane z góry? Niewykluczone, pomyślał. Tamci są zdolni nawet do bardziej wyrafinowanych podstępów. Znał ich dobrze. Zbroja zaczęła ciążyć mu jeszcze bardziej i postanowił się jej pozbyć. Nie miał jednak pojęcia, jak to zrobić. W trakcie zastanawiania się nad tym, do- szedł go nagle pewien dźwięk: jakby ktoś — ktoś ukryty w pobliżu — starał się stłumić kichnięcie. Zesztywniał. Po chwili odgłos powtórzył się znowu. Wstrzymał bezwiednie oddech. Teraz! Wspiął się na pierwszy szczebel, pokonał bez wysiłku kilka następnych, przeczołgał się pod balustradą i wyprostował. Głośny tupot stóp uciekającego zdopingował go do jeszcze szybszego biegu. Ruszył za nim, pobrzękując łu- skami pancerza i nie pamiętając o zmęczeniu. Spostrzegł Rekruta w momencie najmniej spodziewanym: gdy, zdezo- rientowany, przystanął na chwilę i, oparty o występ w murze, rozglądał się po bokach — tamten wdrapywał się po szczeblach prowadzącej w górę drabinki. Od razu zorientował się w zamiaiuch ściganego. I już wówczas wiedział, był pewien, że go uprzedzi. Skoczył do przedu, złapał za wyrastający z muru pręt, ten niebezpiecznie zadygotał, aż się przestraszył, i zawisł w powietrzu na wyciągniętych rękach. I wtedy przyszło mu na myśl, że ćwiczenie to powtarzał przecież wielokrot- nie! Czyżby to wszystko było z góry ustalone? To chyba niemożliwe. Nie można wszak tak dokładnie przewidzieć przyszłości, w każdym z jej nieskoń- czonych wariantów... Trwał w tej pozycji przez ułamek sekundy, po czym, pokonując zmęczenie i ból, podciągnął się wyżej, aż ponownie schwycił za poręcz i przeczołgał się pod nią, rozciągając się jak długi na metalicznej posadzce. Odpoczywał. Gdy usłyszał kroki tamtego, wstał i ukrył się w kamiennej wnęce. Rekrut był nagi! Odkrycie owo zdumiało go tak dalece, że aż zapomniał zaatakować, gdy ten przebiegł obok, dysząc i posapując. Prędko jednak opa- miętał się i runął na wroga z dzikim, zwierzęcym okrzykiem, przygniatając go ciężarem pancerza i zaciskając dłonie na jego bezbronnej szyi. — Sądzisz, że on jest już gotowy? Odpowiedź nie padła natychmiast. Ten, kto zapytał, musiał trochę na nia poczekać, nie dłużej jednak niż kilka sekund. — Mój człowiek też jest już gotowy. — Kim on jest, można wiedzieć? — Nie. Mogę go ci za to pokazać. — Nie jesrem go ciekaw. — Niezbyt to rozsądne z twojej strony. Powinieneś rzucić choć okiem na człowieka, dzięki któremu poniesiesz klęskę. — Aż do tego stopnia jesteś pewien wygranej? — Tak. — To dziwne, ho ja też jestem przekonany o zwycięstwie. — Cóż, jeden z nas musi przegrać! Wierzę, że to nie będę ja. Leżał jeszcze na łóżku, lecz domyślał się, że niebawem podniesie się z niego i podejdzie do drzwi — otwartych na oścież, nawołujących, przynaglających. Czuł się wybornie. Nic mu nie dolegało, nie był zmęczony ani niewyspany, jego umysł był trzeźwy jak nigdy. Nie przepełniało go również uczucie wielkiej nienawiści, od którego nie umiał się uwolnić w ostatnich dniach. Bez tego uczucia, jakże dokuczliwego, było mu znacznie lepiej; nie musiał wstawać w nocy i krążyć po celi w bezcelowej wędrówce dokoła niej ani staczać wy- imaginowanych walk z nieznanymi przeciwnikami, świadomości jego nie drążyła myśl, że ktoś go potrzebuje; potrzebuje niezwłocznie, natychmiast. Mógł leżeć na łóżku i nie przeżywać na nowo swej pogoni za Rekrutem, uwieńczonej niewątpliwym powodzeniem. Pamiętał, że zrazu powodzenie owo uskrzydliło go i dodało mu sił; pamięta! także, że stan ten, niesłychanie przyjemny i godny ze wszech miar powtórzenia, prędko go opuścił i że znowu ogarnęła go pustka — groźne, niebezpieczne uczucie, którego od niedawna się lękał. Pomyślał, że jego organizm źle znosi stany ekstremalne; pomyślał, że być może nie jest to przypadkowe. Wstał. Zawahał się, czy podejść do drzwi od razu, czy też odwlec nieco ten moment, aie szybko doszedł do wniosku, że czekać już nie ma na co. Alusi stąd wyjść. Musi. Zaraz za progiem zatrzymał się porażony światłem bijącym z niewiadomego źródła. Potem ruszył do przodu z przymkniętymi oczyma. Pewien był, że o nic się nie potknie ani nie przewróci, aczkolwiek nie wiedział, skąd brała się ta pewność. Nie myślał o tym; szedł. Gdy owo palące światło przestało go niepokoić, przystanął ponownie. Wi- dział już wszystko: ponurą skałę wieńczącą górski wierzchołek, oddalona od niego o jakąś niewyobrażalną odległość; długie, przypuszczalnie niełatwe podejście do niej, i prześwitujący tam, w owym kosmicznym oddaleniu, wy- rastający ze skały magiczny punkt, wabiący go swoją jasnością i zagadkowością. Zaczął iść w tym kierunku. Nie czuł zmęczenia, nawet po pokonaniu połowy trasy nie czuł zmęczenia Wspinał się z kamienia na kamień i szedł coraz to wyżej i wyżej. Świecący punkt przywoływał go w dalszym ciągu; w jakiś niezrozu- miały sposób w trakcie wspinaczki jego samopoczucie poprawiło się i jego siły fizyczne rosły — tak jakby bliskość owego punktu (ciągle nie wiedział, co to właściwie jest) gwarantowała ich systematyczny przypływ, jakby za tą właśnie przyczyną czuł się coraz bardziej wypoczęty i rześki. Gdy doszedł do celu swej wędrówki, blask ustąpił i nic nie zakłócało już niepokojącej szarości skalnego podłoża. Rozejrzał się dokoła. Wypatrzył otwór w skale i zanurzył się w nim. Nieustannie prosto prowadzący koryta- rzyk zawiódł go pod falistą, utkaną z nieprzezroczystego materiału kurtynę. Nie zastanawiając się nad tym, co czyni, nie myślą" o niczym istotnym, po- stąpił krok do przodu i znalazł się po drugiej stronie. I nagle zrozumiał. Przekroczył w ten sposób granicę pomiędzy dwoma wy- kluczającymi się światami: realnym i nierzeczywistym; między światem, którego jeszcze do niedawna był więźniem, i światem wolności. Jasny stał się dla niego sens wszystkich jego dotychczasowych poczynań — one przygoto_- wy\vał\ go do życia i funkcjonowania w nowych, całkowicie zmienionych wa- runkach. Pomyślał, że powinien być wdzięczny swoim opiekunom, że chcieli zadać sobie tyle trudu, aby jak najlepiej przygotować go do tego. I jednocześnie pojął, że ma wobec nich pewne zobowiązania; że nie wolno mu zawieść po- kładanych w nim nadziei. Jakie są te nadzieje — wiedział już to od dawna. Rekrut! Jego nienawistna sylwetka mignęła mu przed oczyma. To wszakże niemożliwej pomyślał-. Przecież zabiłem go. Przecież Rekrut nie żyje. Szedł naprzeciw niego, uśmiechnięty, zdradliwy, parszywy, podły. Nie- nawidził go. Uczucie to uskrzydlało go i dodawało mu sił. Zdążył jeszcze po- myśleć, że tamten pragnie odebrać mu z takim wysiłkiem wywalczoną wolność i niezawisłość i już doskoczył do niego, i już jego pierwsze ciosy spadły na tę wykrzywioną, nienawistną twarz. Twarz przeciwnika. Twarz przeciwnika. 1979 Żółta cysterna Główną rolę w obaleniu PROJEKTU odegrał pewien samochód. Nieocze- kiwanie okazał się on Pierwszą Przyczyną całej serii wydarzeń, które dopro- wadziły do tego, iż nie zmieniło się to, co zmienić się powinno. Ale raczej nie- słusznie sądzi się, że to tylko i wyłącznie moja wina. Oczywiście, jestem winien. I mogę ponosić konsekwencje — w zasadzie to już poniosłem, gdyż zostałem ukarany w sposób najokrutniejszy z możliwych. Co prawda kara ta jest prze- widziana regulaminem Agencji, lecz nigdy dotąd je; nie stosowano. Ktoś jed- nak musiał być pierwszy. Jasne, ale dlaczego właśnie ja? Jedynym racjonalnym tego wytłumaczeniem jest przyjęcie założenia, że widocznie o n i (bo tylko tak teraz mogę ich nazwać) uznali, iż moja nieudol- ność posunęła się az do granic nielojalności, a może i zdrady... Na pewno jako agent nie spełniłem pokładanych we mnie nadziei, lecz przecież mogę na swoją obronę przytoczyć szereg argumentów, których niestety nikt nie chciał słu- chać... Los nikomu niepotrzebnego agenta jest straszliwy zawsze, i to nieza- leżnie od długości czy szerokości galaktycznej, pod którą przyjdzie mu pra- cować. Macki Zwierzchności PROJEKTU sięgają wszędzie i nie ma przed nimi ucieczki. Moje serce jest jednakże pełne żalu. Mam pretensje o to, że przy ferowaniu wyroku, tak okrutnego i niesprawiedliwego, nie uwzględniono moich dawnych zasług. I to jakich zasług! Wszak byłem uważany, i nie bez racji, za jednego z najlepszych agentów III instancji! Sam SZEF przesłał mi kiedyś teleraportowe pismo gratulacyjno-dziękczynne z okazji kasztanowych godów mej nieustannej służby! O medalach, orderach, gratyfikacjach czy o wzmiankach w ,-Tajnym Galaktycznym Biuletynie Agencji" wspominać już nie będę. Płakałbym, gdybym płakać potrafił. Lecz mogę jedynie ciskać gromy i biadolić, co jest niegodne agenta, nawet byłego agenta... A wszystkie- mu zawinił ten przeklęty samochód i jego kretyński kierowca. Onegdaj są- dziłem, że jeżeli skreślę go z listy żywych, to będzie mi lżej na duszy, ale my- liłem się. Gdy do tego doszło (sztacheta z przeżartymi korozją gwoździami — haniebna broń; posługiwałem się nią z najwyższą odraz}, tylko dlatego, iż gor- liwi zwierzchnicy innej mnie pozbawili), nie było mi, wbrew oczekiwaniom, ani trochę lepiej. Samochód, a właściwie żółta polewaczka o opływowych, mocno przypomi- nających cysternę kształtach, był na usługach władz Miasta. Samo Mia- sto niczym się nie różniło od innych miast, w których gościłem podczas mojej pracy w charakterze agenta. Czas tam jak gdyby stal w miejscu nic się w nim godnego uwagi nie działo. Dlatego właśnie wybrałem je do swoich celów. Wybór ten uważam, nawet obecnie, za słuszny. To, co spowo- dowało krach PROJEKTU i w znacznej mierze przyczyniło się do mojego osobistego nieszczęścia, było splotem trudnych do przewidzenia okoliczności, między którymi postronny obserwator nie potrafiłby znaleźć żadnych związ- ków. Samochód, o którym już chyba wspomniałem, jechał wolno, polewając wodą zatopione w kurzu ulice Miasta. Nie było w tym nic nadzwyczajnego ani groźnego (jeszcze). Ludzie odpowiedzialni za schludny wygląd swego grodu codziennie wysyłali ów pojazd o napędzie benzynowym w tę długą i znojną wędrówkę. Dni — podobne jedne do drugich jak dwie krople wody — były skwarne i nużące. W stojącym nieruchomo powietrzu unosiło się wspomnie- nie dawnej — i przyszłej zarazem — świetności Aliasta. Jego mieszkańcy spa- cerowali wąskimi chodnikami, częsio zderzając się ze sobą. Pojazdy, w więk- szości zbudowane na identycznych zasadach jak ta feralna cysterna, przeci- nały pospiesznie szerokie ulice Miasta. Niekiedy zdarzały się kolizje samocho- dów z ludźmi, zwykle ci ostatni wychodzili na tym gorzej. Czasami wypłacano im za to odszkodowanie. Za ten wypadek nikt nigdy nie dostał odszkodowania. Kierowca polewaczki był prawdopodobnie nieco pijany, jako iż rościł :,obie prawo do wyłącznego korzystania z jezdni, co stało się początkiem końca czegoś pozornie tak niemożliwego do obalenia jak sam Projekt. Cysterna przewalała się od krawężnika do krawężnika, odpowiednio też zmieniał się zasięg rozsiewanego przez nią strumienia wody. Dopóki pojazd posuwał się trzeciorzędnymi ulicami, dopóty do tragedii dojść nie mogło. Nieliczni przechodnie mieli gdzie się ukryć, co skwapliwie czynili. Ale gdy owa cysterna-fatum, polewaczka-bicz na Projekt dotarła na główną ulicę Miasta, sytuacja zmieniła się radykalnie. Tłum zażywających wieczornego odpoczynku ludzi był tak gęsty, że przybrało to aż posmak nieuchronności; złośliwy los sprawił, iż ofiarą jej padł mój człowiek, jeden z setek tłoczących się na trotuarach. Dlaczego właśnie o n. a nie ktoś postronny? Cysterna nagle skręciła. Zimny tusz o sile huraganu uderzył w mojego człowieka, który cofnął się do tyłu, równocześnie zasłaniając dłońmi twarz. Nie wiedział, że w ten sposób wydaje wyrok na mnie, na siebie i na PROJEKT — przy tym obronnym geście stracił bowiem równowagę i potknął się, ścinając / nóg jakąś kobietę. Tego, czy ona już wtedy zaczęła krzyczeć, pewien nie jestem. Być może tak — coś z tej Niagary musiało przecież dostać się i jej. Kroll upadł wprost na nią. Upadek musiał go oszołomić, gdyż długo nie zmieniał pozycji. Jego ręka zaś — myślę, że zupełnie przypadkowo — znalazła się tam, gdzie w myśl obowiązującego kodeksu znaleźć się nie powinna. W tym momencie ona już bez wątpienia krzyczała. Zewsząd ściągał' ciekawscy. Pojawił się także miejscowy stróż porządku publicznego. Kroll nie cofał dłoni. Kobieta nie ściszała głosu. Ciąg dalszy łatwo sobie wyobrazić. Zabrano go na komisariat. Ona — wbrew pozorom — okazała się pruderyjna i nie zamierzała ustąpić. Kroll został oskarżony o usiłowanie gwałtu, za co groziły dwa lata więzienia. Przebieg owych wydarzeń odtworzyłem na podstawie protokołów zeznań świadków i stenogramów z przesłuchiwania stron, które to dokumenty zostały mnie, jako członkowi zespołu adwokackiego O'Brian, Fillister i S-ka, udo- stępnione. W trakcie rozprawy, gdzie po wyczerpaniu innych środków prowa- dzących do uratowania mego podopiecznego, znalazłem się w charakterze drugiego obrońcy Kroiła, szale ważyły się bardzo diugo. Oskarżyciel, który od czterech lat nie wygrał żadnej sprawy, dał z siebie wszystko. My naturalnie także. Werdykt w znacznej mierze zależeć miał od zeznań świadków, które na- wzajem się wykluczały. Jedni twierdzili, iż obwiniony upadł na powódkę przy- padkiem i że ona podniosła wrzask jeszcze przed zetknięciem się z ciałem oskarżonego. Inni sugerowali, że Kroll świadomie wybrał miejsce upadku. Nie muszę chyba dodawać, ze prokurator tym właśnie dawał posłuch. Nie wszyscy też świadkowie uważali, iż kierowca cysterny polewał ludzi rozmyślnie. Tych głosów prokurator słuchał równie skwapliwie jak poprzednich. Obrona starała się ów fałszywy pogląd obalić. Do tego potrzebny był nam ten rozrabiacz. Z trudem uzyskaliśmy powołanie go na świadka obrony. Oskarżyciel uczynił z niego świadka oskarżenia. Najgorsze, że nie udało się nam wykazać, iż kie- rowca był pijany, co nie powinno nikogo dziwić. Toż był on funkcjonariuszem Miasta i prokurator dosłownie wyłaził ze skóry, żeby sprawę zatuszować. Naturalnie pomocnym mu w tym był autorytet Miasta. Nasze zadanie znacznie skomplikowało się w momencie, gdy oskarżyciel wyciągnął na światło dzienne niektóre fakty z przeszłości Kroiła. Jak się oka- zało, mój wybraniec stawał już przed sądem za podobne wykroczenie. Co bardziej oportunistycznie nastawieni świadkowie jęli wówczas zmieniać swoje zeznania. Część z nich posunęła się nawet do twierdzeń, że żadnej cysterny w ogóle nie było. Wyszło na jaw, na nasze nieszczęście, że Kroll jest (i był) zboczeńcem, pedofilem. Ale kryła się w tym pewna szansa dla obrony. Jako pedofil nie po- winien odczuwać pociągu do kobiet dojrzałych, i na tym konsekwentnie ba- zowaliśmy. Stopniowo udało nam się nakłonić ławę przysięgłych do zaakcep- towania naszego stanowiska. Kłopotów jednak mieliśmy z tym co niemiara, gdyż dla sędziów zboczeniec był po prostu zboczeńccm i nie rozumieli oni (w przeciwieństwie do prokuratora, który tylko udawał, że nie rozumie), iż tacy osobnicy mogą Drzejawiać rozmaite upodobania. Gdy zwycięstwo było już blisko, przedstawiciel oskarżenia odwołał się do niegodnych stróża porządku publicznego metod. Powołał w charakterze eksperta niejakiego dr. Modlera, który w długim i smętnym wywodzie starał się wykazać, że Kroll jedynie udaje pedofila, a nie jest nim w istocie. Starania te powiodły się Modlerowi całkowicie. Przysięgli orzekli, że Kroll jest winien. Był to kolejny gwóźdź do trumny PROJEKTU. Z siedzącego za kratkami Kroiła nie mogłem mieć pożytku. A ten człowiek był mi bardzo potrzebny. Zadanie, którym mnie obarczono, przekraczało moż- liwości jednego agenta, a ponieważ z racji trudności kadrowych nie było mowy o dodaniu mi kogoś do pomocy, musiałem wyszukać sobie pomocnika już na wyznaczonej mi planecie. Znalezienie kogoś odpowiedniego nie jest jednakowoż łatwe. Wymaga to czasu, czasu i jeszcze raz czasu. Nadto zawsze należy się liczyć z przykrą ewentualnością omyłki. Główna trudność polega na tyrr, aby kandydat na pomocniczego agenta do końca swych marnych'dni nie zorientował się, że jest agentem. Kroll spełniał wszystkie niezbędne warunki. Samotny, bez przyjaciół, ni- komu nie znany; można go było bez obawy o większe komplikacje wycofać z czasu, w którym przebywał, i spokojnie przeszkolić. Jego osobowość także nadawała się idealnie do skopiowania. Świat byłby pełen Kroili (była to druga, rezerwowa wersja planu — przy pewnej określonej liczbie niby-Krolli po- wstałaby masa nadkrytyczna, co byłoby pierwszym, wstępnym jakby krokiem do realizacji PROJEKTU). Był to prawdziwy skarb, absolutny unikat, o jakiego znalezieniu marzy każdy agent. Na pewno za tę robotę dostałbym awans. Kto wie? Może pod- niesiono by mnie do rangi superagenta? Albo nawet — antyagenta? Nic więc dziwnego, że walczyłem o Kroiła niby lew. Pierwsze kroH podją- łem zaraz po jego aresztowaniu — zanim sporządzono akt oskarżenia. Usiło- wałem wpłynąć na rzekomą ofiarę, ażeb^ zrezygnowała ze skargi. Odmówiła, nie zważając na wysokość sumy, jaką jej ofiarowałem. Podwoiłem zatem staw- kę — również bez powodzenia. Sięgnąłem do gróźb — nie pozwoliła się za- straszyć. Była chyba stuknięta. Wynająłem wreszcie, po wielu trudach, zawo- dowego mordercę. Pamiętam, że popadłem wówczas w euforię. Jak ostatni głupiec przypuszczałem, że rozwiąże 10 moje problemy. Myliłem się. Wy- najęty rewolwerowiec został w przeddzień planowanego zamachu wyłowiony z rzeki, z głową przestrzeloną na wylot. Widocznie miał wrogów. Nie powiodła się także próba „urobienia" prokuratora i lawy przysięgłych. Człowiek, który zapewniał mnie nieszczerze, że zna wszelkie niezbędne dojścia, w/iął pieniądze i zi.iknął bez śladu. Na tym wyczerpały się moje możliwości legalnego działania. Jako agent mogłem oczywiście zdziałać o wiele więcej; praktycznie mogłem zrobić z Miastem i jegc mieszkańcami wszystko. Na to jednak potrzebowa- łem zgody przełożonych. Obiecywałem sobie; że gdy ją uzyskam, to natych- miast, nie zwlekając ani sekundy, wydrę jedną karrę z czasoprzestrzeni, do- konam małej zmiany i tak poustawiani gradienty konfiiruracyjne, ze będę miał już absolutną pewność, 'ż Kroll jest całkowicie bezpieczny. Wierzyłem, że gdy nadejdzie moment realizacji PROJEKTU, on będzie już pełnosprawnym agentem. Bardzo w to wierzyłem. Zależało mi na tym. Wszak mógłbym wtedy pozbyć się tej niemiłej powłoki i ponownie przerodzić się w prawnego Aimei- zańczyka. Byłem pewny, że uargumentowa!em swoją prośbę należycie, i spokojnie oczekiwałem na odpowiedź. Nieoczekiwanie otrzymałem polecenie niepodej- mowania żadnych kroków bez wyraźnej zgody Zwierzchności. Zdumiony okrutnie, rzuciłem się niezv/łocznie do sprawdzania, czy mój zeroprzestrzenny nadajnik samowolnie nie zmienił zakresu fal. Ale aparat był w porządku. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Niczego nie rozumiałem. Nie podejrzewałem jeszcze, że stałem się ofiarą haniebnego spisku. Niebawem wysłałem drugi raport, w krórym dokładnie onisalem wszystkie moje dotychczasowe zabiegi o uwolnienie Kroiła. W odpowiedzi zażądano wysłania pełnej dokumentacji... Coś mnie wówczas tknęło i bacznie przyj- rzałem się podpisowi na tcleraporcie. Był to autograf St'h'ara, naczelnika Jedenastki... Muszę wyjaśnić, że choć naturalnie byłem pracownikiem Agencji, to jednak podlegałem bezpośrednio Zwierzchności PROJEKTU i żaden St'h'ar rozka- zów wysyłać mi prawa nie miał. Począfkowo więc zamierzałem polecenie zignorować, lecz szybko pojąłem, iż w ten sposób niczego nie osiągnę. Po- stanowiłem wysłać tę dokumentację. Ale już wówczas domyślałem się, że ktoś kryje się za plecami St'h'ara. Może personalny? Rychło okazało się, że moje wykazy są niekompletne. Na siódmej antykopii widniał nie taki nadruk jak trzeba. Znowu potwierdziła się stara prawda, iż nawet w pracy najlepszego agenta można znaleźć jakieś uchybienia. Wystarczy tylko chcieć. Postąpiłem zgodnie z otrzymanymi rozkazami. Uzupełniłem dokumentację i wysłałem nowy wniosek o pozostawienie mi w sprawie Kroiła wolnej ręki. Nadal wierzyłem, że obrana przeze mnie legalna droga postępowania jest jedyną słuszną. Moja prośba została zlekceważona. St'h'ar natomiast zażyczył sobie, bym zbadał prawdopodobieństwo dokonania takiej zmiany, ażeby nie narażając ani na jotę powodzenia przyszłej opeiacji, móc wyswobodzić mego pomocnika z aresztu. Słowem zażądano rzeczy niemożliwej. To, że uwolnienie Kroiła zawsze będzie połączone z pewnym ryzykiem, St'h'ar wiedział równie dobrze jak ja. Agencja wydając podobną dyspozycję zarazem wydała na mnie wyrok śmierci. W kolejnym raporcie z łatwością wykazałem, iż tego zrobić się nie da — mogło dojść do przekroczenia bariery lambdo we j, czyli do wywołania mini- zmiany, o możliwych, choć niekoniecznych perturbacjach czasoprzestrzen- nych. Podkreśliłem też, że innej drogi nie ma. Jedenastka zwlekała z odpowiedzią. Kroll siedział już wówczas czwarty mie- siąc. Szansę na wykorzystanie go jako agenta zmalały prawie do zera. Oni świetnie to rozumieli. Zresztą ten niemiły fakt uwzględniono w nowej instruk- cji, przykazując mi, abym przeitał się nim interesować i wyszukał sobie innego pomocnika. Oczywiście nie zapomniano o podaniu nieprzekraczalnego ter- minu na pomyślne doprowadzenie do końca tej operacji — 80 dni (czasu Miasta). Ponadto zapowiedziano przybycie agenta kontrolnego — z nie- ograniczonymi pełnomocnictwami... W pierwszej chwili groza bijąca z lego oświadczenia nie dotarła do mnie. Wkrótce jednak zrozumiałem. Przestano mi ufać. Moi wrogowie z PROJEKTU przekonali kogo trzeba, że nie nadaję się już do pełnienia odpowiedzi9lnej funkcji agenta. O grożących mi za nieposłuszeństwo konsekwencjach dobrze wiedziałem, i mimo iż uważałem to polecenie za bezsensowne, zabrałem się błyskawicz- nie do roboty. Strach dodał mi skrzydeł. Sporządziłem listę potencjalnych kandydatów na moich pomocników. Zajęło mi to dziewięć dni. Przez na- stępne trzydzieści eliminowałem tych, którzy nie rokowali żadnych nadziei. W rezultacie zostałem na placu boju z trójką osobników. Poddałem ich te- stom na modelowanie, sam naturalnie pozostając w ukryciu. Wynik był do przewidzenia — negatywny. Automatycznie upadła przeto druga wersja planu. Nadawali się wyłącznie na biernych pomocników. Uznałem, że dobre i to. Musiałem się jeszcze przekonać o ich prawdziwej wartości. Teoretycznie byli w porządku, lecz w praktyce bywa często rozmaicie. Pierwszy z nich, brodaty drab około trzydziestki, załamał się natychmiast. Fantomatyzowany, nie potrafił się /dobyć na skok z wysokości grożącej śmier- cią; w ten sposób wykazał, że brak mu niezbędnej odwagi. Dwaj pozostali pomyślnie przeszli badania w fantomacie, na moment obudziła się tedy we mnie nadzieja. A nuż się uda — łudziłem się, poddając ich dalszym próbom. Te wypadły gorzej, ale na bezrybiu i rak ryba (ustawicznie używam miejsco- wych zwrotów — koniec jest widocznie bliski). Pozostało mi jedynie sprawdzić, jakie szkody może wywołać wyciągnięcie tych dwojga z ich czasu. Naciąga- jąc jak tylko się dało wyniki obliczeń, skonkludowalem, że najprawdopodobniej szkody te nie będą zbyt brzemienne w skutkach. W każdym razie — tak są- dziłem — PROJEKT nic powinien się od tego zawalić. Ruszyłem więc — jak się tutaj mawia — z kopyta i spiesząc się potwornie wyrabiałem w nich potrzebne agentom umiejętności. Krach nastąpił nieocze- kiwanie. Zdolniejszy z moich podopiecznych obudził się pewnego dnia z nie dość dokładnie zatartą pamięcią tego, co przeżył w innym czasie, w ramach' akcji szkoleniowej. Przyczyny owej wpadki są dla mnie niezrozumiałe do dzisiaj. Aparatura wszakże była przeze mnie osobiście sprawdzana, sam też nie nawaliłem. Widocznie nie posiadał on jednak predyspozycji do roli agenta — mogłem prze^adzić z tym naciąganiem wyników obliczeń — co dziwne raczej nie jest; Krull był rzeczywiście jedyny i niepowtarzalny, dotąJ nie jestem w stanic przeboleć jego utraty. Obudził się i zaczął bredzić o jakichś latających pojazdach, tajemniczych, wydzielających niewidzialne światło przyrządach, i tak dalej. Ponieważ roz- powiadał o tym przechodniom na ulicy, a tych, którzy mu nie wierzył;, chciał zaraz walić w mordę, złapano go i osadzono w areszcie, z którego trafił do szpitala psychiatrycznego. Oczywiście zrezygnowałem z jego usług. Ostatni z trójki okazał się najmniej wart ze wszystkich polencialnych kan- dydatów na agentów, z jakimi miałem do czynienia w swojej bogatej, acz nie- chlubnie zakończonej karierze. Był to zwyczajny prostak, na dokładkę nało- gowiec z daleko posuniętą sklerc^ą. Jego głód alkoholu był tak, wielki, że na- wet przedstawiciel największej potęgi galaktycznej nie mógi sobie z nim poradzić. Zatem na dwadzieścia dni przed upływem wyznaczonego przez Agencję terminu zostałem bez szans na wykonania powierzonego mi zadania. Powia- domiłem o tym przełożonych i rozpocząłem Wielkie Oczekiwani!, gubiąc się w domysłach na temat mego przys-złego losu. Dopuszczałem możliwość, że zostanę zdegradowany o kilka stopni albo skazany na długotrwałą banicję, lecz rzeczywistość okazała się znacznielfcardziej okrutna Dowiedziałem się, że zawieszono mnie w czynnościach agenta i że stracłem prawo do posługiwania się osobistą aparaturą. Początkowo zlekceważyłem tę informację. Miałem to za nieporozumienie, które, prędzej czy później, uda mi się wyjaśnić. Wysłałem jeszcze jeden raport (nie wiedziałem, że ostatni), w którym przeprowadziłem błyskotliwą obronę mego postępowania. Ale oni milczeli Wkrótce po słowach przyszła kolej na czyny. Odcięto mi dopływ energii do podręcznego powielacza masy. Należało to do normalnej procedury w przy- padku konfliktów pomiędzy agentami III instancji a Zwierzchnością, nie zwróciłem więc na to (niesłusznie) większej uwagi. Do tragedii doszło w kilka dni później. Powietrze w Mieście było przesycone żarem bijącym z oślepiającego bia- łością nieba. Ri'ch na ulicach niemal całkowicie zamaił. Życie odsunęło się od wulkanicznego epicentrum i skupiło się la obr/.eżach Miasta. Tam, wśród /.ludnego chłodu podmiejskich basenów i już odarte) ze złudzeń zieleni kar- łowatych drzewek, kłębiły się iłumy jego mieszkańców. Pot oblepia1 moje tymczasowe ciało spragnione dotyku zimnych wód. Płuca domagał} się cze- goś, czym można by było oddychać. Uległem tej żądzy; pojechałem nad roz- dzielającą Miasto rzeczkę. 'Obym nigdy tam nie dotarł). Sped/uem v jej nurtach cały dzień, aż do wieczora. Potem, nieco podniesiony na duchu po- wróciłem do mojego mieszkania, znajdującego się w północno-ziichodniej części Miasta. Gdy jak zwykle z mozołem otwierałem furtkę, ;.^czułem jakiś nie dający się określić zapach. Złożyłem to ua karb wszechobecnej duchoty i beztrosko przekroczyłem próg mieszkania. Od razu uderzył mnie panujący w nim ład, systematyczność jakaś, mojemu aktaalnemu wcieleniu nie znana. Spenetrowałem pokoje i dokonałem przerażającego odkrycia. Nie było czaso- przestrzenne; barery ochronnej, zabezpieczającej bazę przed wtaignięciem nieproszonych gości. Żaden z tubylców nie potrafiłby iej usunąć; mógł to zrobić tylko antyagent i tylko ktoś ,t nieograniczonymi pełnomocnictwami". Ten zwrot stanął przed moimi czyma tak wyraźnie, jakbyti właśnie w tci chwili odcylrował tekst tego ueszc " ni?go powiadomienia... Już wiedząc wszystko i wszystko rozumiejąc, ¦ a okłem sh dn piwnicy. Zniknął aparat, za pomocą którego utrzymywałem łącznoś : A-jencją — stadem się więc ślepy i głuchy i nikt już nie mia* usłyszeć m< ¦¦ o żądającego sprawiedliwości głosu. Zniknęły powielacze masy i osobowości, zniknęła aparatura fantoma- tyczna, broń; zniknęło wszystko XTa oniec stwierdziłem brak mego praw- dziwego rysopisu atomowego, matryc moiej aimcizańskiej powierzchowno- ści. Zostałem uwięziony w robocze powłoce, która awansowała do rangi mego jedynie realnego ciała, lo był koniec I to był wyrok, ten najsurowszy z możliwych. Po tym wstrząsającym odkryciu dluTO nie mogłem wrócić do równowagi. Smłem się po pokojach i przeklinałem skwar, tę falę nieznośnych upałóv, która podkusiła mnie do opus-zczenia bazy wówczas, gdy trzeba było się spo- dziewać interwencji Agencji. Powinienem siedzieć kamieniem i nie ruszać sie stąd. Zgubiła mnie nadmierna wiara w dawne zasługi. Czyż jednak mogłem przewidzieć, że moi wrogowie posuną się aż tak daleko? Mogłem, a nawet powinienem. Jestem więc winien, jestem winien bezmyślności, niedostatku wyobraźni i głupoty... Noc spędziłem na ponurych rozmyślaniach o moim pechu. Najpierw ten samochód, polem ciemnota sędziów przysięgłych, upór tej rzekomej ofiary; nic nie zostało mi oszczędzone. A kto w tym wszystkim zawinił najbardziej? On oczywiście. Kierowca cy- sterny. Im dłużej się nad tym zastanawiałem, tym jaśniej widziałem ogrom jego zbrodni. Obalił PROJEKT, skazał mnie na długotrwałą agonię. Nie mogłem mu tego darować. Mój plan dojrzał w ciągu pięciu minut. W znacznie lepszjm humorze uda- łem się na spoczynek. Rankiem pojechałem w miejsce, gdzie pracował i dzięki potężnej wiązance kwiatów dowiedziałem się wszystkiego. Kierowca, na- zwiskiem Lopez, kończył pracę o trzeciej po południu. Adres znałem już wcześniej, z czasów rozprawy. Nie pozostawało mi zatem nic innego, jak cze- kać. Na szczęście niebo pokryło się chmurami i spadł deszcz. W skwarze nie byłbym w stanie zrobić nic. Zobaczyłem go, jak wychodził z garażu, gdzie widocznie zostawił swój sa- mochód koloru zgniłej cytryny. Potem zniknął mi z oczu. Przejął mnie strach. Obawiałem się, że stracę jego ślad, a nie wiedziałem, jak długo wytrzyma jeszcze moja cielesna powłoka. Ruszyłem za nim w pośpiechu, przeciskając się uporc?ywie przez zwarte kolumny podążających do swych domów ludzi i wszędzie go wypatrując. Ujrzałem go niespodziewanie, maszerującego dwa kroki przede mną. Z naj- wyższym trudem powstrzymałem się od rzucenia się na niego natychmiast, nie zważając na okoliczności. Przeszliśmy przez jezdnię na pasach. Kroczyłem za Lopezem w takiej odle- głości, żeby nie stracić z nim wzrokowego kontaktu. Nie było to łatwe; drża- łem na mvśl, iż mogę go zgubić. Była to ostatnia rzecz, jakiej pragnąłem. Bezustannie utrzymując bezpieczny dystans dotarłem do okolic, w których mieszkał. Widziałem, jak wchodził na schody, słyszałem trzask zamyka- nych drzwi, spostrzegłem jego dłoń otwierającą okno .. Lopez był u siebie, zapewne pogrążony w słodkim niebycie, a ja, stojąc po przeciwnej stronie ulicy, czułem spływające mi po policzkach krople dżdżu. Nie wiem, nie potrafię po- wiedzieć, jak długo wpatrywałem się w okna jego mieszkania. Gdy się ockną- łem, byłem cały przesiąknięty chłodem. Postanowiłem więc ^chronić się przed deszczem v pobliskiej kawiarence. Pijąc kawę rozbierałem na czynniki pierwsze różne wananfy mego planu, odrzucając je po kolei. Podstawowa trudność leżała w tym, że me dysponowa- łem żadną bronią. Lecz decyzja, która zapadła podczas owej niespokojnej nocy, była nieodwołalna. Wiedziałem, że muszę to zrobić W ostateczności gotów byłem nawet go po prostu udusić własnymi rękoma. Oczekiwanie znużyło mnie i uśpiło moją czujność, tak iż omal nie przega- piłem chwili, kiedy wynurzył się z bramy. Podniosłem się niespiesznie, za- płaciłem rachunek i zetknąłem się z brutalną rzeczywistością obskurnej ulicy. Lopez, zgarbiony i pochylony do przodu, wlókł się trotuarem, trzymając się blisko krawężnika. Pod moimi stopami rozpryskiwała się woda. Oddychałem ożywczym, podeszczowym powietrzem, wymijając co znaczniejsze kałuże. Szliśmy jeden za drugim, sprzęgnięci niewidzialną nicią przeznaczenia, depcząc twardy bruk i sunąc wzdłuż poszarpanej linii szarych kamienic z sypiącym się już tynkiem. Wspomniałem strzeliste kolumny i przepyszne kopuły Aimeizu i ze smutkiem, pr'erażeniem i — na koniec — z ulgą stwierdziłem, że ich kształty zacierają się powoli w mojej pamięci. Pomyślałem, że wkrótce przestanę pa- miętać cokolwiek z mego poprzedniego wcielenia i stanę się jednym z tych, których teraz mijam, idąc śladem kierowcy cysterny. Nienawidziłem go ślepą i nierozumną nienawiścią. Obserwowałem jego śmieszny chód, jego zgarbioną sylwetkę, z niesmakiem odnotowując groteskowe podrygi i ten nienawistny gest, / jakim odgarniał opadające mu na czoło włosy. Lopez zatrzymał się niespodziewanie. Skoczyłem za oblepiony c/erwonymi afiszami filar, zza którego mogłem spokojnie go śledzić. Ale na razie nie czynił nic. Stał nieruchomo, wpatrzony w spory budynek o falistym dachu. Potem zaczął grzebać ręka w kieszeni. Widocznie liczył pieniądze. W końcu zdecy- dował się wejść do środka. Podążyłem za nim. Była to podła knajpa, pełna alkoholowych wyziewów i ochrypłych głosów starych bywalców. Lopez najwyraźniej zaliczał się do ich groaa, ponieważ zewsząd podniosły się okrzyki na jego cześć. Zaszyłem się w najciemniejszym kącie sa'i, gdzie nikt nie zwracał na mnie uwagi i w dalszym ciągu bacznie go obserwowałem. Pił piwo i rozmawiał z jakimiś ludźmi, chyba swoimi kolegami. Co pewien czas spoglądał na zegarek, jakby na kogoś czekał. Pobyt w tej zadymionej salce nie należał do przyjemności, toteż z zadowo- leniem powitałem fakt, iż Lopez wstaie z krzesła, żegna się z kolegami i rusza w stronę wyjścia. Myliłem się jednak sądząc, ze wychodzi z lokalu. Skręcił w prawo i skierował się na taras, położony tuż nad płynącą przez miasto rzecz- ką. Bujne krzewy okalały go z trzech stron, tworząc wraz z żółtokremową ścianą budynku nieregularny czworobok, wypełniony okrągłymi stolikami. Usied- liśmy, każdy gdzie indziej. Zamówiłem jakiś bezalkoholowy napój, kierowca postąpił na odwrót. Nudząc się niemiłosiernie liczyłem wolno biegnące minuty. Po pewnym czasie zrobiło się tłoczno i tutaj, a on nie zdradzał ochot) na opusz- czenie owego przybytku. Zdesperowany, chciałem już rzucić się na niego na oczach świadków, tak mi ta nuda dopiekła, ale szczęśliwym zbiegiem okolicz- ności właśnie się podniósł z krzesła i ruszył w kierunku tych krzewów, a nie do wyjścia... Zaintrygowało mnie to. „Dlaczego akurat krzaki?" — pomyślałem, wahając się, czy iść za nim, czy raczej poczekać na dalszy rozwój wypadków. Zauważyłem również, że nie zapłacił rachunku, co dawało mi sporo do myśle- nia... Czyżby było tam jakieś ukryte przejście? Rozejrzałem się naokoło. Ni- kogo z personelu w pobliżu nie było. Podążyłem za Lopezem, zapominając o zostawieniu pieniędzy na stoliku. Kierowca rozchylił gałęzie i zniknął w murze wiciokrzewów. Dotarłem do tego miejsca w kilka sekund po nim, tak bardzo się spieszyłem. Spostrzegłem, iż ogród otoczony jest zmurszałym ze starości płotem, pełnym dziur. Przez jedną z nich on musiał przechodzić. Nie namyślając się- wiele, uczyniłem po- dobnie, ale chyba zabrałem się do tego zbyt energicznie, gdyż nagle znalazłem ?ię na ziemi, cały obolały. Upadłem wprawdzie z niewielkiej wysokości, lecz nie będąc na to przygotowany, nie zadbałem o należyte zamortyzowanie uderze- nia, przypłacając to zdarciem naskórka z kolan i dłoni. Klnąc soczyście, po- szakałem wzrokiem swojej przyszłej ofiary. Stał nie opodal, oparty o pień jakiegoś drzewa i płacił haracz za nadmierne opilstwo. Sceneria była sprzy- jająca; alejka, oddzielająca taras od rzeczki, była opustoszała, mój wróg ledwie trzymał się na nogach, a moja żądza mordu rosła wprost proporcjonalnie do odczuwanego bólu. Odróżnię zbliżyłem się do Lopeza... Sądziłem, że pójdzie rni łatwiej. Kieiowca okazał się jednak znacznie mniej pijanym niż pierwotnie przypuszczałem. Planowałem najpierw ogłuszyć go kamieniem, a potem uto- pić w rzece, ale wszystko potoczyło się inaczej. Za pierwszym razem haniebnie spudłowałem — trafiłem po prostu w drzewo. Powtórzyć ciosu nie zdołałem; zwarliśmy się w walce wręcz, najpierw ja go dusiłem, potem on mnie, i działo się tak na przemian, jak w kalejdoskopie; aż w końcu udało mi się wsadzić mu palce w oczy — wrzasnął i zwolnił uchwyt, odskoczyłem, on poszedł za mną, kopnąłem go wtedy w podbrzusze, zyskując drogocenne sekundy. W ti akcie tej szamotaniny znaleźliśmy się pod płatem, prawie całkowicie spróchniałym, z którego bez trudu wyrwałem sztachetę. Był to punkt zwrotny w tym pojedynku. Posłużyłem się sztachetą niby ma- czugą, waląc nią gdzie popadło, najczęściej trafiając w próżnię, lecz niekiedy uderzając celnie; Lopcz słabł co^az bardziej — decydujący cio« zadałem mu pod tym samym drzewem, pod którym nasza walka się rozpoczęła. Reszta jest nieistotna, be/ znaczenia; zostałem prz} łapany przez przygod- nych przechodniów, którzy zawezwali policję. Podczas przesłuchania wytrwale wypytywano mnie, dlaczego to uczyniłem. Za każdym razem odpowiadałem, że... ot tak, tak sobie. Zrazu słuchali tego cierpliwie, ale później w brutalny sposób wydobyli ze mnie prawdę. Powie- działem im wszystko; wspomniałem o Agencji i trochę napomknąłem nawet o PROJEKCIE. Pozwolili mi skończyć, po czym powtórzyli cały zabieg od nowa. Ostatecznie zainteresowali się tak osobliwym przypadkiem lekarze. Pier- wotnie miano mnie za symulanta, ale w miarę upływu czasu sprawy przybrały pomyślniejszy obrót. i Obecnie przebywam u „czubków" — tak przynajmniej mawia mój osobisty pielęgniarz. Lubię go i nazywam Antyagentem, o co on się wcale nie obraża. Czuję się tutaj zupełnie przyzwoicie, dużo czytam, spaceruję po szpitalnych trawnikach, a przede wszystkim śpię i śnię. Moje sny zaciekawiły psychoana- lityków, których u nas moc. Podzielili je na chaotyczne i dialektyczne. Do pierwszych zaliczono te, w których postacie Lopeza, Kroiła, prokuratora i in- nych przeplatają się z obrazami z odrealnionego, tchnącego jakimś tajemni- czym urokiem miasta. Za sny o charakterze dialektycznym uznano remini- scencje z mojej (nie jestem pewien, czy prawdziwej) aimeizańskiej przeszłości. Oni twierdzą, że to musi coś znaczyć, tylko że jeszcze nie wiedzą co. Ale od- graiali się, że dojdą i tego. Życzq im powodzenia. Próbowali wycisnąć ze mnie coś na jawie, lecz ja już coraz mniej pamiętam. Nie pamiętam nawet, na czym polegały założenia i cele PROJEKTU Mgliście przypominam sobie jakąś (planowaną? dokonaną?) zmianę, której sensu wyjaśnić me potrafię. Pamiętam, że jeszcze wczoraj mogłem wyjaśnić sporo, bo i wiedziałem niemało. A dzisiaj? Wiem coraz mniej. Niedługo nadejdzie czas, kiedy nie będę wiedział niczego i niczego nie będę rozumiał. Martwi mnie to. Boję się, iz moje zdolności pojmowania czegokolwiek zanikną do końca. Obawiam się — irracjonalnie — że sam rozpłynę się w nicości, tak jak rozpłynęła się w niej moja pamięć. Obawiam się, że nikt nigdy nie dowie się o moim niezmiernym znużeniu i przygnębieniu. — Interesuje mnie — powiedział komisarz Cleven — los pańskiego naj- znakomitszego pacjenta, osławionego Emila Vallena. Dyrektor miejskiego szpitala psychiatrycznego w Battavland, profesor John D. Emerick, oderwał wzrok od pokrytego śniedzią weneckiego dukata i rzekł: — Tak, to była w swoim czasie głośna oprawa. Od Łamtych dni minęło jed- nakże z górą pół loku, toteż nie pojmuję, czemu zawdzięczam pańską wizytę. — Powiedzmy — odparł Cleven — że mnie to w dalszym ciągu interesuje. — Jako osobę prywatną? — Nie. Jako policjanta. Emerick uśmiechnął się powątpiewająco. — Pan, komisarzu — powiedział — zdaje się zapominać o t>m, że Vallen od paru miesięcy należy do mnie, a właściwie do szpitala. Zamierza go pan pociągnąć do odpowiedzialności? — zapytał z lekko wyczuwalną ironią w gło- sie. — Niezupełnie — zaprzeczył Cleven. — A przynajmniej nie od razu — poprawił się po chwili. Emerick wskazał komisarzowi fotel. — A wie pan — rzekł — nie jest pan jedynym człowiekiem w mieście, któ- rego ta sprawa dalej ciekawi. Przed tygodniem rozmawiałem na ten temat z pewnym dziennikarzem, typowym łowcą sensacji. Reporter liczył na to, że pozwolę rnu spotkać się z Vallenem. Pragnął przeprowadzić z nim wywiad. Oczywiście odmówiłem. — Słyszałem o tym. Ale moja ciekawość jest innego rodzaju. Ja prowa- dziłem sprawę Vallena. — Domyślałem się tego. Lecz przecież ona jest już dawno zamknięta. A może się mylę? Może śledztwo trwa nadal? — Zapewne się pan zdziwi, proiesorze — rzekł Cleven — a'e niedawno odkryliśmy coś nowego. Znamy już motyw, potencjalny motyw tej zbrodni. — Słucham niecierpliwie. — Oboje — kontynuował komisarz — morderca i jego ofiara, kochali nie- gdyś tę samą kobietę. Są to stare dzieje, chyba sprzed kilkufiastu 'at- Wówczas Lopez wyszedł zwycięsko z owej rywalizacji; Vallen widocznie nie mógł mu tego darować do dzisiaj. Spotkali się przypadkowo podczas pewnej rozprawy sądowej i prawdopodobnie wtedy przypomniał sobie o zwycięski"1 rywalu. Przypuszczam, że właśnie wówczas powziął ową nieszczęsną decyzję. Potem tylko czekał na sprzyjający moment. — Sugeruje pan, komisarzu — powiedział z namysłem Emerick — iż mój pacjent był owego feralnego dnia w pełni poczytalny. Załóżmy, że tak było. I cóż z tego niby powinno wynikać? — Że należy go ponownie zbadać... Emerick, jakby nie słysząc, podniósł się ociężale z krzesł3 i zbliżył do za- stawionej monitorami ściany. — Niestety, muszę pana rozczarować — powiedział. — proszę rzucić okiem na ekran — dodał i włączył monitor. Vallen leżał na wznak, nieruchomo, okryty wzorzystym kocem. Jego twarz, doskonale widoczna, była szara i bezbarwna. Pokój był wypełniony aparaturą reanimacyjną, od której biegł labirynt przewodów i rurek, oplatających ciało chorego. — On śpi — wyjaśnił profesor. — Śpi już czternasty dzień bez przerwy i mniemam, że nieprędko się obudzi... Powiem więcej: on się prawdopodobnie nie obudzi nigdy. Chce pan jeszcze czegoś się dowiedzieć, komisarzu? Cleven opuścił klinikę nie bez uczucia pewnego odprężeriia- Jego dobry na- strój znakomicie harmonizował z pogodną refleksją wrześniowego wieczoru, pełnego wspomnień minionego lata, które przecież należało do jednego z naj- lepszych w ostatnim ćwierćwieczu. Szpitalny parking był opustoszały i komi- sarz nie miał trudności z dotarciem do swojego wozu. Jechał wolno, nie przekraczając dozwolonej szybkości, kierując się w stronę zalesionego płaskowyżu, położonego na południowych rubiezach Battavland. Im bardziej oddalał się od centrum Miasta, tym częściej jiapotykał ciągnące w przeciwnym kierunku kohorty samochodów z powracającymi z weekendu jego mieszkańcami. Strumień pojazdów ustawicznie gęstniał, a ponieważ ł— Lahirwir u\ohra/ni 49 autostrada nie była pierwszej jakości, rosły i jego kłopoty z utrzymaniem tego i tak żółwiego tempa jazdy. Zaczął się niecierpliwić i bać, że nie zdąży na c/as, co fatalnie wpłynęło na jego samopoczucie. Zdenerwowany zapalił papierosa, wdychając łapczywie dym i licząc minuty dzielące go od meldunku. Żółty tuman kurzu podniósł się nagle z prawej strony szosy; oznaczało to, że może nareszcie wydostać się z autostrady i zjechać w bok. P;aszczysta droga wiła się zakolami, niejednokrotnie ocierając się o przerzedzoną ścianę laMi. Skręcił, jednocześnie przyspieszając. Zerknął w lusterko. Nikt za nim nie po- dążał. Trakt był wyboisty, usłany kamieniami. Skulił się absurdalnie i docisnął akcelerator. Wozem zarzuciło, skosił coś na kształt jakby niedojrzałego snopka i po jakimś czasie z ulgą powitał fakt, że wyboje już się skończyły i ze znalazł się wreszcie na wąskiej, leśnej ścieżynce, która winna go doprowadzić do celu. Opel komisarza sunął z cichym warkotem silnika wzdłuż zielonej ściany wy- sokopiennych drzew, chwilami niemalże dotykając błotnikami ich omsza- łych konarów. Droga nie zaliczali się do najwygodniejszych, ale Clevenowi bardzo odpowiadała. Nie jechał nią długo. W pewnym momencie przemknął obok opuszczonej leśniczówki i skięcił w coś w rodzaju alejki, utworzonej przez dwie ściany lasu. Na jej krańcu migotało niewielkie pasemko prześwitu. Po (.iwóch, może trzech minutach jazdy leśna droga skończyła się i komisarz mknął teraz szosą, wiodącą łagodnie w górę, aż do milczących skał świadków. Po pra- wej ręce miał niewielką dolinkę pokrytą leśnym phszczem, a przed sobą asfah trzeciorzędnej szosy. Minął jakiś samochód, nadjeżdżający z przeciwka, pęd powietrza chłostał go po twarzy, a szyby zaćmiewały krople dżdżu. „Pieska pogoda", pomyślał wpatrując się w urywane skoki leniwie pracujących wycie- raczek. Zapalił papierosa i niecierpliwym gestem odrzucił go z powrotem. Ostatni odcinek trasy mocno przypominał pierwszy. Ten sam piasek i iden- tyczne koleiny, w których opel ustawicznie grzązł, na dodatek potępieńczo wyjąc. Dwie minuty przed upływem regulaminowego czasu dojechał do krzyżówki i skręcił w lewo, wzniecając tumany kurzu. iVlaską celował tera": wprost w skalny mur, zamykający dostęp do zalesionego pagórka. Nie zwalniał; jechał coraz szybciej, jak gdyby zamierzał dzięki owej chyżości przeskoczyć przez prze- szkodę. Skalisie zwalisko rosło w oczach, bez ogródek pokazując swój ogrom i swój bezwład. Nie zawahał się ani trochę; nie zawahał się nawet wtedy, gdy przód jego wozu prawie dotykał naturalnej bariery. Niczym rozpędzony po- cisk uderzył w skały. I dopiero wówczas rozpoczął hamowanie. I skały, i pagórek były mirażem, faptomatyczną fikcją, chroniącą bazę przed ciekawymi spojrzeniami tych, którzy jakimś szczególnym trafem zawędrowa- liby w te posępne i dzikie okolice. Wyskoczył z samochodu, z rozkoszą prostując zdrętwiałe członki. Biała ko- puła, pocięta rytmicznie pulsującymi wręgami, z czaszą uciekającą w mróz kosmicznej pustki, rozpościerała się nad jego głową. Powiódł wzrokiem do- koła. Baza sprawiała wrażenie rozciągniętej we wszystkich kierunkach, pozba- wionej granic. Postąpił parę kroków do przodu, ugiął się w kolanach, jakby chciał zaraz skoczyć w dal i raptownie opuścił ręce. Wiedział, że i tak by mu się to nie powiodło. Ekranizacja pola działała bez zarzutu. Tego jednego mógł być pewien. Cofnął się do tyłu, natrafiając plecami na ostry zarys rynienki, ury- wającej się skośnie na wysokości jego głowy. Dotknął wyłącznika i wszedł do pomieszczenia łączności. Wszystkie znajdujące się tam sprzęty były dostoso- wane do ludzkich kształtów. Zasiadł w fotelu z wzrokiem wbitym w pulpit sterowniczy. Zeioprzestrzenny nadajnik pracował połową mocy. Na ciemieniu czuł nieznośny dotyk siatki przewodów. W prawym dolnym rogu ekranu po- jawił mc ciemnoniebieski punkcik i ruszył w chaotyczną wędrówkę po srebrno- szarej powierzchni ekranu. Agent nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Pul- sujący nierytmicznie punkt ustabilizował się nagle, jednocześnie rozrastając się wzdłuż i wszerz, aż ogarnął niemal całość — tera/ już bezbarwnej — płaszczy- zny. Cleven spokojnie rozluźnił mięśnie i włączył stymulator. Czas przestał udawać, ż e p ł y nie. Cleven — Aimeizańczyk i antyagent w jednej postaci — przestał być toż- samym z którymkolwiek z tych wcieleń. Stał się obserwatorem idealnym i do- skonałym. Ograniczał się wyłącznie do trwania. Był zawieszony w ^uperprze- strzeni, wśród nieskończonej liczby światów, poza zasięgiem jakiejkolwiek trój- geometrii. Pojęcie czasu nie było dla niego niczym innym jak pustym dźwię- kiem; miał je za złośliwy wybryk natury, nieskorej do odkrywania swych ta- jemnic. Ogarniał swoim wszystkowidzącym spojrzeniem zastygłe w bezruchu, posłus/ne jego woli wszechświaty. Poszukiwał — nie doznając przy tym żad- nych wrażeń — momentów stycznych, wspólnych dla rozmaitych wszech- światów. Mógł to robić; wiedział, że jedne i te same trójgeometrie mogą być zaangażowane w interferencję z dwiema lub więcej trójgeometriaini należą- cymi w danej chwili do różnych universów. Jego nieistotne zadanie polegało na znalezieniu tych zbieżnych momentów. Ich ilość wydawała mu się nie- skończona; eliminował je systematycznie i bez wahań. Nużący zabieg dobiegł końca równo z podjęciem o nim decyzji. Odkrył poszukiwane interferencyjne gniazdo; było tam miejsce dla mieszkańców Miasta i dla pracowników Zwierzchności PROJEKTU. Poświęcił się całkowicie przekazaniu meldun- ku, którego treść wydawała mu się nieważna, bez znaczenia. Pomyślał, że mieszkańcy owej planety, tego łagodnego i sennego świata, mogliby uznać jego działalność za akt wobec nich wrogi. Pomyślał, iż ich nieskończone racje, którymi zapewne uzasadnialiby swoje zdanie, w porównaniu z jego racjami są niewyobrażalnie znikome. Pomyślał, że zupełnie to samo można by powie- dzieć o pewnym projekcie... Z przeraźliwą jasnością zrozumiał, że jego rzekomi pobratymcy, Aimeizańczycy, dysponenci największych galaktycznych mocy, wcale nie są autorami celów'i założeń PROJEKTU... Pojął, też nieoczekiwa- nie, że PROJEKT jest — być może — nieustająca walką, która nigdy nie miała (i mieć nie będzie) swego kresu, tak jak nie do zakreślenia są granice Universum, owego Universum, które jest sumą nakładających się na siebie przelotnych złud... Zrozumiał, że Wielka Gra, którą niegdyś prowadziła Zwierzchność i której ciężar spoczywa obecnie na jego barkach, nie jest obwarowana żadnymi przepisami, że jej uczestnicy nie przestrzegają żadnych praw i że (w sposób oczywisty) jej rezultaty nie podlegają niczyim osądom ani ocenom 1977 Raj utracony Niski, korpulentny mężczyzna leżał na okrytej wzorzystym materiałem ka- napie, śniąc fantomatyczny sen, w którym odbierał hołdy potężnych władców bądź pławił się w zmysłowej rozkoszy. Jego naga czaszka opleciona była siatką misternie utkanych przewodów, połączonych ze stojącą w rogu aparaiurą. Studs podszedł do fanlomatu, by przekonać się, kiedy tamten się obudzi i czy"' warto w ogóle czekać. Odczyt zadowolił go; sen Mirraxa powinien skończyć się lada moment Wrócił na fotel, rozsiadł się wygodnie, wyciągnął nogi, opierając je o podnóżek i poczuł, że zmęczenie powoli ustępuje, zastępowane przez nową porcję energii. Gdyby nie obawiał się jakichś trudnych do przewidzenia kom- plikacji, przebudziłby gospodarza natychmiast, ale wolał nie ryzykować. Dość się nasłuchał opowieści o nieodwracalnych zmianach zachodzących w korze mózgowej, gdy nagle, bez przygotowania, przerywa się fantomatyczny sen, żeby miał powiększać z własnej woli liczbę zidiocialych nieszczęśników snu- jących się w otępieniu ulicami Miasta. Przymknął powieki, pozwalając nieść się wyobraźni, co czynił ostatnio nader często, częściej nawet, niż by tego pragnął. Gdy otworzył oczy z powrotem, tamten już zbliżał się do niego, ra- dosny, uśmiechnięty, caiy rozpromieniony. — Suids, Studs: Nie mylę się przecież! Znowu mnie odwiedziłeś! Strasznie się cieszę, przyjacielu, wierz mi, okropnie się cieszę. I ciągle z tym samym? Nadal ta idea nie daje ci spokoju? Porzuć ją, póki czas. Później będziesz żało- wał... Nno! Nic to, najważniejsze, że jesteś. Myślałem o tobie niedawno. Chcesz znać wnioski? Nie? Czyżbyś nie ufał już mej przenikliwości, którą określiłeś kiedyś jako iście diabelską, szatańską? Niesłusznie, niesłusznie! Zażywam wprawdzie tych... podniet, że tak się wyrażę, lecz nic w tym złego, zapewniam, że nic! Żadnych strat na zdrowiu nie poniosłem, słowo honoru, że nie! Wciąż się boczysz? Prawda, ty nie korzystasz z niczego, sam dla siebie jesteś panem, nikt władzy nad tobą nie ma. Bardzo chwalebne. Ale zważ, Studsie, ile tracisz! Jakie niewątpliwe przyjemności cię omijają! No! Widzę jednak, że nie dasz się namówić. Ponurą minę zrobiłeś, patrzysz, jakbym był ci wrogiem, a nie przyjacielem. No! Z czym przychodzisz? Wyjaw wreszcie, bo umrę z niecierpli- wości! Przybysz siedział nieporuszony, gadanina Mirraxa, zdobiona bogatą gesty- kulacją i urozmaiconą mimiką, pełna pokrzykiwań i przerywników, zdawała się nie wywierać nań najmniejszego wpływu, ot, takie sobie nieszkodliwe glꕦ dzenie, którego trzeba wysłuchać, aby rozmówcy nie obrazić już na samym początku, zwłaszcza gdy przyszło się nie bez istotnego powodu. — Może usiądziesz? A... rzeczywiście. Już zająłeś miejsce w fotelu... Moim ulubionym zresztą, jeśli tego nie pamiętasz, napijesz się? Najnowszy koktajl, własnoręcznie przyrządzony, bez niczyjej pomocy! — Naprawdę? Nie radziłeś się nawet Centrum? — Ach, ta twoja fobia! Cóż masz przeciwko automatom, komputerom i ich pomocnikom? — Ja? Nic. Absolutnie nic. Mirrax zachichotał, łapiąc się za wylewający się z^a pasa pokaźnych roz- miarów brzuszek. Krztusząc się mówił: — Ejże, nic? Nie do wiary! Zawsze wszak powtarzasz, że byłbyś najszczę- śliwszy bez nich! Oj, doniosę, doniosę! Szepnę, gdzie trzeba! Słóweczko, jedno, drugie... No, koniec z żartami. Skoro zdecydowałeś się odwiedzić mnie o tak nietypowej porze, masz chyba w tym cel. Jaki? — Trudne pytanie — oznajmił Studs po chwili namysłu. — Nie jest on jeszcze dostatecznie sprecyzowany. — Czyli przyszedłeś bez powodu? Tym bardziej się cieszę. Oby! — Oby! — wymamrotał gość przełykając miksturę. — Oby wiodło się nam jak najlepiej, a Miasto trwało na wieki i bezustannie rozkwitało! — Na pohybel! — Na pohybel! Precz smutki, precz kłopoty, nie ma cudowniejszego miejsca niż nasze Miasto! — Studs chrząknął i odstawił karafkę. — A twoja idea? Nie porzuciłeś jej? — Nie. I właśnie... — No, no... — Właśnie chciałem i ciebie do niej nakłonić. — Mnie? Studs! Co z tobą? Mnie? Ty źle się czujesz! Co za pomysł, z gruntu niewiarygodny! Mnie zachęcać do czegoś tak absurdalnego! — Uważam, że... — Dajmy temu spokój. Pomówmy lepiej o czym innym. — Nie potrafię. — Niemożliwe! Jak to, nie potrafisz? — Zwyczajnie. Nie mogę myśleć... — Rozumiem. Tylko to cię absorbuje. A właściwie czemu pragniesz opuścić Miasto? — Bo... Sam nie wiem. — To jesteś jeszcze do uratowania! Zaręczam, że ci to przejdzie. Nie takie brednie dawniej... ech, rzecz niegodna wspomnienia. Nalać? — Nie, dziękuję. — Twoja woia. Nie będę cię zmuszał. Dobrze znam twój upór. — Tak, jestem uparty. I konsekwentny. — Same pozytywne cechy. Daleko zajdziesz. Chyba że... — Wyjadę stąd? — Tak... A co tu ci się nie podoba? Z czego jesteś niezadowolony? Z systemu rządów? — Niee... Jest sprawny, demokratyczny, nie mam zastrzeżeń. — Może nie poszczęściło się w wyborach do Rady? Przyznaj się. Kandydo- wałeś? — Nie. To mnie nie interesuje. Zresztą o wszystkim i tak decyduje Centrum. — Inaczej być nie może. Na tej planecie, otoczeni nie kończącą się pusty- nią, z promieniowaniem zabójczym dla człowieka, o ile zbyt długo przebywa poza Miastem, nie można zdawać się na coś tak niepewnego jak ludzki umysł, podatny na nastroje i emocje. Winniśmy wdzięczność Ojcom-Założycielom, iż nadali naszemu rozwojowi wlaJciwe toiy, że nie omamiły ich złudne ideały wyniesione z Ziemi. Czy masz jakieś inne zarzuty? Przecież niczego ci nie brakuje. Tutaj nic nikomu nie brakuje i to jest nasze największe osiąg- nięcie! Pomyśl więc, ile im zawdzięczamy. Tym pogardzanym przez ciebie maszynom, komputerom, automatom! — No właśnie! To mi się nie podoba. Chcę bvć naprawdę człowiekiem, a nie jedynie z nazwy. — A nie jesteś nim? — Odnoszę niekiedy wrażenie, że nie. — Przesadzasz! Zawsze przejawiałeś skłonności do pewnej przesady. Po- myśl o przodkach. Ich zadanie było bez porównania trudniejsze, a jednak nie narzekali jak ty, lecz 7. wiarą i nadzieją zabrali się do przekształcenia tej niego- ścinnej planety w lepszy, wspanialszy świat, świat jutra. I dokonali tego! Zgoda, że niezupełnie, lecz czy jakiekolwiek przedsięwzięcie w dziejach za- kończyło się pełnym powodzeniem? — No tak, zatem zostawili coś i dla nas. Przede wszystkim powinniśmy dokładniej zbadać tę planetę i sprawdzić, czy stare księgi nie kłamią. — Jakie księgi? To bajka, utopia, czczy wymysł, w którym nie ma ziarnka prawdy! — One istnieją. Czytałem jedną z nich. — Był to na pewno falsyfkat. W dawnych wiekach wielu było takich, którzy nie mogąc zaspokoić swej tęsknoty za Ziemią, ojczyzną praojców, w ten ilu- zoryczny sposób realizowali te pragnienia. Od kiedy jednak fikcja literacka ma jakąkolwiek moc sprawczą? Nie ma żadnej! Najwyżej może pełnić funkcję oczyszczającą, odkupicielską, a wpływa tylko na takich jak ty, wiecz- nie niezadowolonych, nieustannie do czegoś dążących i — co najgorsze — nie potrafiących tych dążeń wyartykułować. Powiedz mi, ale szczerze, jak przyjaciel przyjacielowi, do czego zmierzasz? No bo samo opuszczenie bez- piecznej przystani, jaką jest Miasto, pomijając już absurdalność owego za- mysłu, nie może być celem, lecz wyłącznie środkiem! Jaki więc jest cel? Co chcesz osiągnąć? Czy w ogóle umiesz to sprecyzować? — Nie — przyznał Studs z niechęcią, wyraźnie się wahając. — Jeszcze nie — poprawił się po chwili. — Lecz wiem, że zależy mi na odkryciu prawd y... — Prawda jako cel życia, prawda jako usprawiedliwienie naszej egzystencji? Pogląd ten został odrzucony przez Tonchina. Opisuje to „Księga Zejścia" — autentyczna „Księga Zejścia"! Potwierdzają to „Dzienniki". Świadectwa owe są całkowicie wiarygodne... Może zaprzeczysz? — Nie. Ale i wśród Ojców-Założycieli początkowo nie było zgodności po- glądów. Dopiero później Tonchin przeforsował swoje zdanie. — I czego to niby dowodzi? — Niczego. Może jedynie tego, że i oni się mylili. — Jasne, byli wszak ludźmi, nie bogami. Umarli jak i my umieramy. Tylko że nasza przeciętna długość życia jest trzy razy większa, co jest miarą osiągnię- tego postępu. — Jego kierunek nie musi być właściwy — Nie rozumiem ciebie. Co w tym niewłaściwego, że nieprzerwanie pod- nosimy stopę życiową, dbamy o powszechny dobrobyt, o bezpieczeństwo, o harmonijny i bezkonfliktowy rozwój? — Nic. Ale wszystko to dzieje się w obrębie Miasta, nie wychodzimy poza jego granice. — Tam nie da się żyć. Byłeś na Pustyni? — Wielokrotnie. — No więc? — Pustynia nie musi ciągnąć się nieskończenie. — Już zostało to zbadane. Ciągnie się nieskończenie. — Nie ma takich badań, których rezultatów z czasem nie można by pod- ważyć. — Oczywiście, że można. Wszystkiemu można zaprzeczyć, jeśli się chce. — Głęboko wierzę, że potomkowie drugiej wyprawy żyją gdzie'- na tym globie. r — Znowu do tego wracasz! Jesteśmy jedynymi istotami rozumnymi na Irydionie. — Skąd ta pewność? Może któryś z nich przetrwał i dał początek nowej rasie? — Istnienie drugiej wyprawy jest tylko domniemaniem, opartym na nie potwierdzonym przypuszczeniu, iż po zamilknięciu nadajników „Irydiona" wysłano z Ziemi ekipę ratowniczą. — Załoga „Irydiona" spodziewała się tego. Zarówno Tonchin, jak i Revel, dali temu wyraz w pam.ętnikach i „Dzienniku Budowy", gdzie co rusz spoty- kamy wzmianki na ten temat, rozważania, kiedy wteszcie przylecą, wskazania dla potomnych, jak postępować, gdy się zjawią. — Ach! — Mirrax wstał i zaczął netwowo krążyć po pomieszczeniu. — To przecież naturalne, że o tym pisali. Byli ziemskimi astronautami i nie wyobra- żali sobie, iż ojczyzna może ich opuścić w potrzebie. Ale czy nadzieje, nawet ż\wionę przez kogoś tak znakomitego i szacownego jak Ojcowie-Założyciele, można traktować niczym realne fakty? Nadzieje zawsze pozostaną nadziejami. I me wolno tego zapominać! A jeśli nawet. Załóżmy, że mas/ słuszność. Czemu zatem ci hipotetyczni pobratymcy dottd nie nawiązali z nami kontaktu? Studs roześmiał się. Śmiał się długo, chrapliwie. — Wiadomo dlaczego! Z tych samych powodów, dla których my tego nie uczyniliśmy. — Och, jak ponosi cię wyobraźnia, przyjacielu! Nikogo prócz nas tu nie ma. — Aż tak bardzo jesteś o tym przekonany? — Oczywiście. — I nie chcesz do nas się przyłączyć? — Nie. Czyżbyś nie był sam? Dopiero teraz zorientował się, że powiedział za dużo. Na twarzy Mirraxa pojawił się wyraz lekkiego zdziwienia, pojawił się i natychmiast zniknął; jakby tamten przysiągł sobie nie dziwić się niczemu. W umyśle Studsa, nieprzerwa- nie śledzącego drgnięcie każdego muskułu na bladej twarzy przyjaciela, na moment powstało przypuszczenie, iż Mirrax rozważa ewentualność wyko- rzystania tej informacji do swych celów, lecz szybko zawstydził się ow< j myśli i odrzucił ją jako absurdalną. — Kto jest z tobą? Jakiś ostrzegawczy sygnał ponownie zapłonął w mózgu StuJsa. Chciał prze- rwać rozmowę i odejść, ale tamten zatrzymał go, tak że nie udało mu się wy- kręcić od odpowiedzi. Gospodarz tylko na to czekał. — Pojmuję — zaczął — że u źródła tej obsesji leży silne poczucie wol- ności, swobody, lecz zważ, jak są różne jej rodzaje! Jest się wolnym albo od kogoś, albo od czegoś; nic ma wolności absolutnej, bezwzględnej. Zawsze coś nas ogranicza. Zazwyczaj czemuś się poddajemy lub komuś podlegamy. Wolność w ogóle, jako kategoria filozoficzna, jest z gruntu fałszywa, bo pro- wadzi do anarchii, a ta z kolei rodzi despotyzm Despotyzm zaś jest końcem wszystkiego, zwłaszcza wolności... — Wybacz — uciął nagle. — Wychodzę. — Znudziłem cię? Niepoprawny ze mnie gaduła. Oczywiście, odprowadzę cię do drzwi. Wyszli razem na skąpaną w sztucznym słońcu ulicę. W oddali majaczyły niejasne kontury Wała Południowego, bezpośrednio pized mmi rozpościerał się pas nieskazitelnej zieleni. — Bywaj. — Bywaj — powtórzył machinalnie i ruszył po rozprażonych schodkach w dół. Woda była klarowna, czysta, rozgarniał ją energicznymi wyrzutami ramion, stopniowo posuwając się do przodu. Pizy kolejnym nawrocie poczuł lekkie ukłucie w okolicy serca i uznał, iż powinien odpocząć. Oparty o krawędź ba- senu przypatrywał się kąpiącym. Nie było ich wielu: s/eścia mężczyzn i dwie kobiety. Pływali tam i z powrotem lub podobnie jak on odpoczywali, trzymając się drabinek. Fala zimna, która naraz ogarnęła Studsa, skłoniła go do wyjścia z wody. Przebiał się w kabinie, wysuszył włosy i opuścił pływalnię. Idąc długą ulicą, okoloną starannie pielęgnowanymi ziemskimi krzewami, które jakoś przyjęły sie w obcym klimacie Miasta, zastanawiał się, jak spędzić resztę dnia. Rozważył kilka możliwości, w końcu zdecydował się na najwłaściwszą. Ruchome schody uniosły go na wyższy poziom. Podszedł do najbliższego aparatu, wcisnął automatyczny przycisk i odczekał dwie minuty, zanim poja- wił się bolid z pomarańczow ymi pasami krzyżującymi się na korpusie. Wsiadł, zaprogramował trasę i pojazd bezszelestnie ruszył, prowadzony radiowymi* sygnałami z opiekuńczego Centrum. Trochę żałował, że nie może prowadzić maszyn, sam, lecz złość mu przeszła, gd) przypomniał sobie o swoim za- miarze. Rozmawiając z Mirraxem mówił o nim jako o nieodwołalnym, ale nie była to prawda. Ciągle się wahał: przedsięwzięcie było zbyt ryzykowne, żeby podjąć pochopną decyzję. Myśli jego zwróciły się w stronę tych, którzy zbudowali Miasto i których urzeczywistnioną i udoskonaloną wizję obser- wował każdego dnia. Boccini, Gurd, Revel, Tonchin; to oni, przywódcy pierwszej pozaukładowej, sprawili, iż ta nie nadająca się do życia planeta przerodziła się w coś, co jeszcze nie bvło ziemskim rajem, przyobiecanym przez Ojców, lecz co była już owego raju zapowiedzią. Dlaczego by więc nie roz- ciągnąć naszego panowania na resztę planety? Czemu Miasto ma byćxjed>ną oazą ciszy i spokoju na tym globie? Z iakiego powodu ekspansja została wstrzymana? Co spowodowało zamknięcie się mieszkańców za energetycz- nymi murami Miasta? Czego się obawiano? Kto ostatecznie wydał taką decy- zję? Czy ktoś ją w ogóle wydał, czy może było inaczej: uznano kiedyś, iż za- niechanie jest cnotą i stało się ono uświęconym tradycją zwyczajem? Na żadne z tych pytań Studs nie znajdował odpowiedzi, choć pilnie przeglądał stare fo- liały i zmikrofilmowane tomy Biblioteki, szukając w nich wytłumaczenia zagadki. Bolid zatrzymał się. Wysiadł z niego i zjechał w dół. Po chwili stal już przed niskim ogrodzeniem zamykającym dostęp do standardowej willi. Odczekał, aż zrobi się w nim dostateczny wyłom, by mógł się przecisnąć, a potem w:szedł do środka. Kobieta, która podbiegła doń, zdawała się być skądciś znajoma, ale nie wie- dział, skąd. Jej wysmukłe ciało skręcało się w dziwacznych podrygach, jej opalona twarz to jaśniała promiennym uśmiechem, to przybierała wygląd groźnej, pomarszczonej maski. Patrzył na nią jak urzeczony. Zaczęła się cofać, podążył za nią bez namysłu, nie zastanawiając się, dlaczego tak po- stępuje. Naraz twarz kusicielki przeobraziła się w bezkształtną, galaretowatą masę, w coś tajemniczego i niezwykłego, będącego jakby uosobieniem planety Iry- dion, z jej nieznaną historią i nieodgddnioną teraźniejszością, i ów nieokreślony twór, który zajął miejsce kobiecej twarzy, zapanował nad myślami Studsa, zmuszając go do wydania potępieńczego ryku, w którym manifestował swą radość i zadowolenie z jakże oczywistego faktu, że żyie, oddycha i o nic nie musi się martwić, bo wszystko jest za niego robione i załatwiane przez dobro- duszne, opiekuńcze Cent.um, czuwające nad każdym jego krokiem. Ryczał i postępował w ślad za wesołym, czerwonym płomieniem, wiodącyrr go w krainę imaginacyjną i bajkową gdzie istniała wolność i nic było Miast, komputerów i patrolujących ulice automatów, kra nę jego najskrytszych ma- r/eń. Wtem pojawiły się i inne płomienie, też tańczące dokoła niego i również gdzieś go prowadzące, aż poczuł się zmęczony i pizestraszony mnogimi moż- liwościami, wśród których mógł przebierać jak w strojach i kachennych robo- tach. Zamęt w myślach potęgował się; odniósł wrażenie, iż rozpada się na wiele części, wiele możliwości, jednakowo niezrozumiałych i nienawistnych, bu- dzących jednakowy lęk i tak samo przerażających. Ich ilośr poczęła v ydawdć się Studsowi nieskończona. Pomyślał, że istnieje w nieskończonej ilości wa- riantów i nie zdzierżył tej myśli. Straci! przytomność. Gdy się ocknął, pierwszym, co ujrzał, był widok nachylonej twaizy człon- ka Rady, Estera, uśmiechającego się ironicznie i co* mówiącego. Słowa te wolno docierały do jego umysłu, jeszcze nie Całkowicie oczyszczonego z nadmif.ru halucynogenów, których potężną dawkę wchłonął przy wejściu do willi, a może już wcześniej. — Dobrze się czujesz? Przytaknął, choć nie była to prawda. Gospodarz pomógł mu się podnieść i za- prowadził go do pustego pokoju, sąsiadującego z pomieszczeniem, w którym zemdlał. — Dlaczego tu niczego nie ma? — Co? A... taka moda, wcale niegłupia. Usiądź. — Gdzie? Pod ścianą? — Gdzie chcesz. Ale najlepiej pod ścianą. Wyciągnął swobodnie nogi i usłyszał wówczas głos tamtego, znowu jakiś odległy, nierzeczywisty. — Zrób to co ja. Odpręż się. Wszystko nakryła wszechobecna biel. Zaczął myśleć o czymś nieistotnym, a potem wlepił wzrok w jakiś wyimaginowany punkt i prawie natychmiast przeniósł się duchem — a może i ciałem — w inne miejsce, inny świat, groźny i prymitywny. W świecie tym, znajomym, nie było maszyn ma- tematycznych ani spełniarek życzeń, człowiek znaczyło człowiek, strach ozna- czał strach i nic ponadto. Uczestniczył (również ciałem, na pewno również ciałem) w krwawych obrzędach ku czci drapieżnego bóstwa, razem z kompa- nami podążał śladem obcej hordy, uciekającej przed nieubłaganym, wytrwa- łym pościgiem, ramię w ramię z żołnierzami Hamilkara Barkasa odpierał zdecy- dowane ataki legionistów, wraz z kohortami Scypiona Afrykańskiego wycinał w pień celtyberyjskich najemników genialnego Hannibala, z tysiącami innych, nie mniej przerażonych, cofał się pized konnicą Gotów, Wandalów- Franków, nie czując strachu podpalał Rzym papiety, Rzym cezarów, stolice Inków, Azte- ków, Chińczyków, nie czując strachu ani nienawiści podpalał nieprzyjacielskie czołgi i strącał rakietami samoloty wroga, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku schodził na sypki, podstępny grunt planety Irydion, ochrzczonej przez Tonchina, drugiego nawigatora „Irydiona", tego samego lonchina, który tak zaważył na dziejach Miasti, wraz z Revelem i Boccinim układał planL jego przyszłej rozbudowy, wspólnie z przyjaciółmi, Mirraxem, Esterem, Cvcidem i Aticiafiarim, uciekał z niego, przemierzając w tumocie góry i pu- stynie, docierając do drugiego, jeszcze wspanialszego Miasta, gdzie człowiek znaczyło człowiek, gdzie nie było Centrum, komputerów, spełniarek życz;ń, automatycznych patroli, fantomalów, narkotyków, powszechnego błogosta- nu, powszechnej dobroci, powszechnej sprawiedliwości, pancernych "kopuł i przemyślnych systemów pól ochronnych, gdzie można było swobodnie cho- dzić po okolicy, bez obawy groźnego zaginięcia i gdzie nie wszyscy jeszcze byli szczęśliwi. — Jakie wrażenia? Odemknął powieki. Biel ustąpiła, rozwiała się niczym poranna mgła. Wi- dział już wyraźnie zmarszczki na twarzy Estera i niebieskie linie żył przecinają- cych jego ramiona. — Interesujące. Nawet bardzo. — Nasza najnowsza terapia. Obnaża podświadomość, wydobywa z niej to, co najprzyjemniejsze. Ma jedną, za to zdecydowaną zaletę: nie potrzeba do niej halucynogenów, fantomatów, niczego. Przynosi zapomnienie, uspokaja. Gwaran- towany brak skutków ubocznych. Jej rozpowszechnienie będzie tema;em następ- nej sesji Rady. — Więc zajmujecie się jednak czymś naprawdę pożytecznym? — Czy zajmujemy? Naturalnie! Od kiedy w to wątpisz? — Nie powiedziałem, że wątpię. — Takie jednak odniosłem wrażenie. Dziwię się nieco, bo od tej strony ciebie nie znałem. Sądziłem zawsze, że jesteś daleki od zwątpienia i nie- wiary. Widocznie teraz młodzi dojrzewają szybciej. — Może. A co wy właściwie robicie na tej Radzie? — Przesłuchanie? Wypada odpowiedzieć. Podejmujemy decyzje o najżywot- niejszym znaczeniu. Pewnie uczono cię, że o wszystkim decyduje Centrum. Tak nie jest. Ono przedstawia tylko różne wariantowe rozwiązania, a Rada wybiera, nigdy się nie myląc. — Nigdy? Wszak człowiek jest omylny. Tonchin... — Dowodem tego jest Miasto. Cóż można mu zarzucić? — Nic. Ale... — Prawda że nic? Jest doskonałe, cudowne. Nie ma od niego bezpieczniej- szego miejsca na ziemi. Pobyt tutaj daje absolutną gwarancję, że nic złego się nie wydarzy. Przez stulecia uczyniono sporo, żeby... — Przerwę ci. Przepraszam... — Bynajmniej nie czuję się obrażony. Pytaj, jeśli chcesz. Nawet sprawia mi to przyjemność. Mało jest takich, którzy interesują się naszą pracą. — Panuje powszechne przekonanie, że to jednak rządzą komputery, a nie ludzie. Jak to wytłumaczysz? Skąd się to bierze? — Nie wiem. — Wybacz, lecz nie wierzę, abyś nad tym się nie zastanawiał. — Może masz rację... Niekiedy myślę o tych niesłusznych posądze- niach, uwłaczających nam i godności gatunku. Tak... Przypuszczalnie wynika to z przyjętej procedury, z istniejącego mechanizmu podejmowania decyzji. — Jak ten mechanizm wygląda? — Bardzo zwyczajnie. Przedstawiane propozycje są opiniowane przez Cen- trum, które określa stopień prawdopodobieństwa skuteczności realizacji da- nego programu. I tym się zwykle kierujemy. — Są wyjątki? — Nie ma. Przynajmniej o 'akich nie słyszałem. Może kiedyś były. — Czy to nie dziwne, że tak łatwo się zgadzacie? — Nie. Komputery są bardziej niezawodne od nas. — Nic jestem z tego zadowolony. W ogóle nie cieszy mnie już Miasto. Jego doskonałość drażni i irytuje. Najchętniej wyjechałbym stąd. Nic znasz kogoś, klo myślałby podobnie? — Nie. A gdzie t\ chcesz wyjechać? Na pustynię? Nie przetrwasz miesiąca. — Niekoniecznie tam. Do drugiego Miasta — sąd?%, że założyli je potom- Kowie następnej wyprawy. — Absurd. Absurd! — Już mi ktoś to mówił. — Czyżby Mirrax? — Tak. — To mądry człowiek. Uwierz mu, to chimera, nie warto za tym gonić. Zginiesz tak jak i inni. — Ktoś próbował już tego przede mną? — Naturalnie. Bzdura nigdy nie jest oryginalna. Przechowały się z daw- nych wieków informacje o ludziach, którzy owładnięci tą zgubną ideą wy- ruszali na poszukiwanie mitu. Żciden nie wrócił. — Może znaleźli to, czego szukali. — Jeżeli myślisz o śmierci, to masz rację. Śmierć zawsze znaleźć najłatwiej. Pomyleńców nigdy nie brakuje. Nawet tutaj, w Mieście. — Nie jest więc takie idealne, jak o tym staracie się -las przekonać. — To nie wina Miasta, lecz ludzi. Po co się stąd ruszali? I na Ziemi nie mieliby lepiej niż tu. — Lepiej... — zamruczał wstając. — Niewiele dała mi rozmowa z tobą. — A czego się spodziewałeś? — Sądziłem, że wiesz więcej. — Może rzeczywiście wiem. Gdybym znalazł kogoś... takiego, skieruję go do ciebie. Stud_. przeszedł kilka kroków i przy ;tanął. — A znajdziesz? — Nie wiem. Przyszłość pokaże. — Oby niezbyt odległa. Bywaj. — Żegnam cię, przyjacielu. Nic myśl o mnie źle. Wyszedł przed willę, zastanawiając się nad ostatnimi słowami Estera. — Dlaczego nie mam o nim myśleć źle? Co tamten chciał przez to powiedzieć? Czy w ogóle uwpga ta miała jakiś sens? Pnąca się zakolami w górę, wysadzana ziemskimi drzewami alejka była do- statecznie szeroka, by przejechać nią bolidem albo esplanderem, ale Studs wolał nic wzywać żadnej maszyny i zawierzyć wyłącznie własnym nogom. Jego j wielki zamiar wydał mu się nagle dziecinny i niepotrzebny; blibki był porzu- cenia go. Wstydził się, że pragnie opuścić Miasto, odbierał to jako zdradę. jako sprzeniewierzenie się swym młodzieńczym ideałom, kiedy to uroczyście, razem z kolegami przysięgał, iż dołoży wszelkich starań, aby stawało się coraz piękniejsze i wspanialsze, by nic nigdy mu nie zagrażało. Potem jednak po- myślał, że być może ideały te nie były jego ideałami, że zostały mu narzucone przez nieuchwytny wpływ, jaki Miasto wywiera na jego mieszkańców. Wpływ ów począł jawić się Studsowi jal.o coś nieskończenie apokaliptycznego i po- twornego. Dopuścił możliwość, że Miasto wykorzystuje jemu podobnych do swych okrutnych celów. Że — być może — karmi się ludzkimi tęsknotami i pragnieniami i przetwarza je w życiodajną plazmę, stwarzającą mu szansę dal- szego przetrwania. Spokojne oblicze Mirraxa, głos Mirraxa, jego wywód) o niemożności istnienia poza Miastem... Tak, tej ewentualności niepodobna było odrzucić bez namysłu. Gmach Biblioteki należał do najbardziej okazałych budynków publicznych w Mieście. Wysoki, strzelisty, zdawał się uciekać aż pod ochronną kopułę roz- postartą nad zamieszkałymi terenami, wrażenie owo pogłębiała jeszcze niepo- zorność otoczenia, jakby pizycupniętego pod ścianami Biolioteki, nie wyrasta- jącego ponad pierwszy, co najwyżej drugi poziom, składającego się głównie z małych, porozrzucanych tu i ówdzie domeczków o prozaicznym na ogół przeznaczeniu. Ilekroć Studs wysiadał z esplandera i zbliżał się ku temu miejscu szeroką, zadrzewioną alejką, zawsze ogarniał go jakiś nabożny podziw, raz zastępowany przez uczucie pewnej niechęci, innym razem nie ustępujący nawet w chwili wejścia do budynku. Podziw ów wypływał m<> tylko z faktu, iż Biblioteka, jak i wszystko inne, była rezultatem jeżeli nie poczynań, to myśli ludzi, których najbardziej cenił i gorąco pragnął naśladować, ale i z tego, że trwała tak niewzruszenie, nie poddając się kolejno mijającym modom i duchowym prądom, nigdy nie wystawiona na niebezpieczeństwo rekonstrukcji, przebu- dowy czy wręcz zniszczenia. Była wieczna; zdawała się być wieczna i nie- zniszczalna. Może i naprawdę taka była, przynajmniej jeśli idzie o jej ze- wnętrzną powłokę, mury ją okalające, słupy podtrzymujące sklepienia, windy wożące jej omylnych i śmiertelnych adeptów. Studs począł przyjeżdżać lu regularnie, zanim jeszcze owładnął nim jego zamysł. Dziejami Miasta interesował się od dav.na — może od uzyskania pełnoletności, a może jeszcze wcześniej, dokładnie od kiedy, nie wiedział, lecz nie przeszkadzało mu to. Spi'.ojnie i bez obawy zagłębiał się w akta i doku- menty, nie odczuwając przesadnej emocji czytał „Dzienniki", „Księgę Zejścia", almanachy, wykazy i protokoły, by przejść od nich do lektury monografii hi- storycznych i tomów przywiezionych ze Starej Planety. Rychło stał mc posiada- czem własnej historiozoficznej teorii, której jedyną wadą było, że i ona nie tłu- maczyła należycie, dlac/ego w pewnym momencie ekspansja została wstrzy- mana, a dalszy rozwój — zahamowany. W każdym razie pierwsze wieki nic nie mówiły o konieczności ograniczenia się kolonistów do samego terenu Miasta; zło pojawiło się dopiero później, wraz z teoriami Chybka i Stelmana, z próba- mi wzniecania jakichś niepokojów, z podważaniem przez niektórych — mil- czały o tym szkolne podręczniki, ale dociekł tego bez trudu — demokratycz- nych instytucji Miasta. Około roku trzechsetnego Rada przegłosowała plan powstrzymania niepohamowanego przyrostu naturalnego; decyzja owa, za- twierdzona w powszechnym plebiscycie, położyła podwaliny pod politykę następnych stuleci. W siedemset osiemdziesiątym roku od momentu lądo- wania planetę zamieszkiwało zaledwie czterdzieści tysięcy ludzi, a przez pięć ostatnich wieków liczba ludności nawet się nie podwoiła. Początkowo sprze- ciwiano się takiemu rozstrzygnięciu problemu i echa tych sporów przetrwały jeszcze w szóstym wieku, kiedy to podjęto nieskuteczną próbę powrotu do dawnych praktyk, tych z pierwszych dziesięcioleci Budowy i Rozwoju. Od tego czasu zapanował spokój i namiętności polityczne nigdy już nie miały się objawić. Wprawdzie Studs znajdował tu i ówdzie informacje o różnych od- szczepieńcach, nie poddających się woli większości, pogrążonej w nieusta- jącym błogostanie, zapatrzonej, jak na demokratyczne społeczeństwo przystało, jedynie w pomnażanie dóbr materialnych i podnoszenie jakości życia, lecz były one nieliczne, nie do końca sprawdzone, niezbyt przekonywające. Czy sam jest też takim odnueńcem? Tego nie wiedział, choć Mirrax i jemu po- dobni zapewne nie mieliby najmniejszej wątpliwości. Zwolnił, pozwalając nabrać płucom powietrza. I wtedy ich zobaczył. Wy- nurzyli się z najbliższego drzewa, wyrośli zeń niby mityczne potwory, najpierw pomyślał, że to halucynacja, że to ciąg dalszy tamtego snu, ale gdy usłyszał ich głos, wibrujący, wysoki, nabrzmiały obawą i niepokojem, odrzucił ów domysł. — Przys3'ła nas twój przyjaciel. — Kłamiecie. Nie mam przyjaciół. — Tak się kazał nazwać... — Ten ktoś okłamał was. Czego chcecie? — Chwili rozmowy. — Tylko tego? Mój czas jest cenny. Zagrodzili mu drogę. — Twoje podejrzenia są słuszne. Nie musisz tam iść. — Tam? Znaczy — dokąd? — Do Biblioteki. Sekcja B. — Nawet to wiecie .. — Wiemy dużo, bardzo dużo, więcej, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić. Przysyła nas Ester. To on powiedział nam o twoim istnieniu i o twoim zamia- rze. Chyba go nie porzuciłeś? — Nie — odpowiedział, jak gdyby nie zdając sobie sprawy z niebez- pieczeństwa. — Przyjacielu! Przyjacielu! Tym razem ja do ciebie... jak do najukochań- szego druha, którym przecież jesteś, czyż nie tak? Naturalnie, że tak. Nigdy w to nie wątpiłem, nigdy! Wierzę, że przyjmiesz mnie tak, jak na to bezspornie zasługuję. Co myślał, gdy patrzył na niego, wtaczającego się do pokoju niczym kula bilardowa, opasłego, jowialnego, energicznego, z nieodłącznym uśmiechem rozlanym na całej twarzy, z nigdy nie gasnącym entuzjazmem, który zdawał się nie posiadać granic, i z tą lekko wyczuwalną pyszałkowatością, nie odstę- pującą go niezależnie od okoliczności? Chyba nic. Po raz kolejny poddał się zagadkowemu urokowi Mirraxa, choć przysięgał sobie wielokrotnie, że już nigdy więcej tego nie uczyni. Wskazał gościowi fotel i sam usiadł naprzeciwko. Milczeli. Nic nie zakłócało ciszy. Żaden nie chciał się odezwać jako pierwszy. — Ha! Zmieniłeś się! Dawniej byłeś bardziej rozmowny. Czyżby była to oznaka wieku dojrzałego? Namyślasz się, rozważasz, obliczasz, roztrząsasz straty i zyski, analizujesz; a młodzieńcza radość życia gdzie? Pamiętaj, nie ma rzeczy bardziej godnej uwagi i bardziej zasługującej na nie słabnące współczu- cie aniżeli młodość. Cóż to za fatalny okres! Ciągle przeżywa się jakieś wątpli- wości, rozterki, niepokoje, a tymczasem świat idzie naprzód! I człowiek traci! Och, wiem. Powiesz zaraz, że stoimy w miejscu, a nie idziemy... Tak... Może masz słuszność. Ale to twoja racja, tylko twoja... — Mógłbyś... — Oczywiście! Niemożliwością byłoby to ukryć. Przyszedłem zapytać, jak tam plany wycieczki, he, he. Trasę już wytyczyłeś na symulatorze? — Jeszcze nie — odparł uprzejmie, nie przyznając się, iż podobny pomysł w ogóle nie powstał w jego umyśle. — Czas najwyższy! Nigdy nie osiągniesz celu, jeżeli będziesz tak zwlekał. — Zwlekał? Z czym mianowicie? — Jak to z czym? Z opuszczeniem Miasta naturalnie. Nigdy t|ie osiągnę celu... Co ta zapowiedź, będąca również przestrogą, ozna- cza? Czy jest w niej jakiś ukryty sens? Może to groźba? — Wiesz chociaż, w jakim kierunku pragniesz ruszyć? — Nie — odpowiedział, co było częściowo prawdą. Mirrax udał zdumienie. — Nie? Dziwne... Chociaż po tobie nie takich rzeczy można się spodzie- wać. — Nie rozumiem — powiedział Studs po chwili milczenia. — Czego? — Dlaczego tak mnie nachodzisz? Co chcesz uzyskać? Jakiego rodzaju wyznanie interesuje cię najbardziej? — Bez patosu, proszę, bez zbędnego patosu! — gość wstał i przeszedł kilka kroków po pomieszczeniu, nieudolnie, jak to oceniał Studs, symulując wzbu- rzenie. — Obchodzi mnie twój los. To wszystko. — Doprawdy? Mój wyjazd wcale nie jest pewny. Zadowala ciebie takie wytłumaczenie? — Poniekąd. — W całości nie? — Przestań droczyć się ze mną! Twój upór może doprowadzić do tragedii, nie pojmujesz? — Nie. Poza mną nic nikomu stać się nie może. — Żeby było tak rzeczywiście, nikt by się tobą nie interesował! — wybuch- nął Mirrax, tracąc na moment panowanie nad sobą. Zaraz jednak jego twarz ponownie przybrała wygląd martwej, nieprzeniknionej maski. — Mylisz się, sądząc, że nie jesteś potrzebny w Mieście. Ono potrzebuje ciebie. Miasto po- trzebuje każdego. Rozumiesz? Każdego! — Nieprawda. Miastu ludzie nie są potrzebni w ogóle. — Chyba oszalałeś. — Nie. Myślałem nad tym długo, wystarczająco długo, aby wykluczyć moż- liwość omyłki. — Wydaje ci się, że te rzeczy mają coś ze sobą wspólnego? Ty kpisz, Studsie! — Przeciwnie. Mówię całkiem serio. Teraz wyjdziesz. — Ja? Wyrzucasz mnie? To niemożliwe... — Nie ma niemożliwego dla potomka Tonchina i ucznia Revela. Wychodź. — Straciłeś zmysły! Zawiadomię Pogotowie Medyczne! Niezbędna jest ci lekarska pomoc. — Zanim to uczynisz, wezwę automaty porządkowe i każę im cię usunąć z mojego terytorium. Na pewno wykonają takie polecenie. Gdy potem będziesz chciał zrealizować swój zamiar, wybronię się stwierdzeniem, że działałeś w poczuciu urażonej godności własnej, że kierowały tobą niskie pobudki. Nic nie zyskasz. — Nic? A ty, co ty przez to zyskujesz? Nigdy nie opuścisz... — Wiem. Słyszałem. Nie trać czasu. — Wychodzę... Ale przysięgam, że nie będę odtąd działał na twoją korzyść, tak jak to robiłem do tej pory. Jesteś głupcem. Jesteś straszliwym głupcem! Siąpiło. Sztuczny deszcz padał ze sztucznej chmury, nienaturalne zamie- niało się w naturalne, iluzja w rzeczywistość, rzeczywistość w iluzję. Świat to tracił na realności, to zyskiwał; ów niemal niezauważalny proces zmącił spokój Studsa. Zły był na siebie, iż odwleka moment ucieczki; wyrzucał sobie brak zdecydowania i obiecywał, że tym razem już się nie cofnie. I zawsze znajdował jakiś powód, by w ostatniej chwili powiedzieć „nie" nagabującym go towa- rzyszom. — Dłużej nie możemy zwlekać. — Tak uważacie? — Oczywiście. Kiedy wyruszamy? Milczał. — Czyżbyś przestał nam ufać? — Skądże — zaprzeczył beznamiętnie. — Ufam wam. Popatrzyli po sobie z niedowierzaniem. — Wobec tego nie rozumiemy twego niezdecydowania. W zeszłym miesiącu oznajmiłeś, że za trzydzieści dni będziemy już gotowi. Ten czas nadszedł, a nawet minął. Mówiłeś, że... — Pamiętam, co powiedziałem. Nie musicie mi tego przypominać. — No więc? Wstał. — Nie pojmuję, czemu wam się tak spieszy. Obawiacie się czegoś? — Nie. — To nie ma sensu, Erpp. — Dobrze. Wyjaśnij mu to. — Dlaczego akurat ja? — Bo masz większą zdolność przekonywania. — Niezły żart. Niech będzie. Spieszy nam się, ponieważ ktoś może do- myślić się naszych zamiarów i udaremnić plan w zarodku, nie dopuszczając nas do maszyny, do zapasów żywności, czy w jakiś inny sposób. — Ktoś? Kto?! — Ktoś, komu zależy, byśmy nie opuszczali Miasta. — Komu może na tym zależeć? Automatom? Komputerom? To absurd. ^_ — Nie. To prawda. — Nie wierzę wam. Uwierzę, jeżeli przedstawicie niezbite dowody. — Nie jest to możliwe. Zresztą, wówczas byłoby za późno na ucieczkę. — A teraz nie jest? — Jeszcze nie. — Mylicie się. Om od dawna znają moje plany. — Znają? Skąd? — Ode mnie osobiście. — Powiedziałeś im o tym? To szaleństwo! — Wcale nie. To konieczne, nieuniknione. — Nic nie rozumiem. — Podobnie. W jaki sposób może nam się to opłacić? — W bardzo prosty sposób. Częste powtarzanie tego samego obniża wartość wypowiadanych słów. Słuchacz się przyzwyczaja, oswaja z myślą, że istnieje ktoś, kto ma taki zamiar. I z czasem się z tym godzi. Zwłaszcza, że ryzyko dotyczy tylko mnie. No i was od niedawna. Pancerny łeb maszyny celował w widoczne na ekranach niewielkie pasemko prześwitu, za którym rozpościerała się już naga, wyjałowiona ziemia. Jechali ze średnią prędkością, nie przekraczając pięćdziesięciu mil, między dwoma szeregami pól energetycznych, przechwytujących energię słoneczną i prze- twarzających ją na potrzeby ludzi. Kierujący pojazdem Studs nie lękał się rzekomego pościgu, przed którym tak drżeli Youlf i Erpp, ciągle nie potrafiący się uspokoić, mimo iż Miasto stopniowo zostawało już poza nimi i nic nie wska- zywało, że ktokolwiek spostrzegł ich nagły wyjazd. Co innego budziło jego obawę — bał się, iż może nie odnaleźć miejsca lądowania drugiej wyprawy, i trochę również tego, że okaże się ono jedynie mitem. Wprawdzie przema- wiały przeciw temu mapy i książki przeglądane w Bibliotece, lecz wnioski wy- ciągnięte z przeczytanych niegdyś zdań i zaobserwowanych konturów zawsze mogły być wnioskami fałszywymi. Był to ten rodzaj obawy, z którym nie zdra- dzał się przed towarzyszami, raczej starał się wpoić w nich przeświadczenie, że czas poświęcony na przygotowania nie został zmarnowany i że dobrze wie, gdzie winno znajdować się tamto Miasto, przedmiot ich nie stygnącego po- żądania. Energopola skończyły się tak samo niespodziewanie, jak się zaczęły. Wje- chali na pustynię. Z dala dochodziły ich przytłumione wiatrem i odległością odgłosy opuszczonego Miasta, symbolu bezpiecznej przystani, nigdy nie od- mawiającej schronienia. Studs przypomniał sobie spędzone w nim lata i po raz ostatni pożałował swej decyzji, tłumiąc w sobie nagle rozbłysłą chęć powrotu. Zaraz potem usłyszał głos Erppa. — Na jak długo wystarczy nam zapasów? Obliczałeś już to? Maszyną zarzuciło i Studs musiał skręcić nieco w bok. Po chwili odpowie- dział. — Na czterdzieści dni, przy oszczędnym racjonowaniu. — Nie na dłużej? — Nie. Wdrapali się na jakąś wydmę i zjechali z niej na zwolnionym biegu, kole- biąc się na boki. Studs śledził z należytą uwagą tarczę lidaru, porównując za- planowany tor jazdy z rzeczywistym. Odchylenia były nieznaczne, niegroźne. Zgubić ich mógł tylko defekt tumota lub rozregulowanie się któregoś z waż- niejszych przyrządów. — Pewien jesteś, że się nie pomyliłeś? — Tak. Jeżeli potomkowie wyprawy ratowniczej istotnie założyli jakieś miasto na tej przeklętej planecie, to może się ono znajdować jedynie tam, gdzie zmierzamy. Oczywiście jeżeli ta hipotetyczna cywilizacja nie przetrwała albo w ogóle nie powstała, to nasz los jest z góry wiadomy. Zginiemy. Pojazd przyspieszył. Teren zrobił się bardziej płaski i mogli jechać z szybko- ścią osiemdziesięciu mil na godzinę, przy której spalali najmniej paliwa. Niebo było czarne, rozgwieżdżone. Temperatura na zewnątrz spadła poniżej trzy- dziestu stopni. Studs włączył ogrzewanie i powiedział, że mogą się przespać. On poprowadzi. — Dalej nie przejedziemy — oderwał dłoń od drążka i osunął się bezwładnie na oparcie fotela. — Koniec. Trzeba wysiąść. — Dlaczego? — Ponieważ stało się to, czego obawiałem się najbardziej. Tumot to pojazd typowo pustynny, przez takie góry nie przejedzie. — Wczoraj twierdziłeś co innego! — Cóż to ma za znaczenie, co mówiłem wczoraj! Ważne, że jesteśmy skazani na pieszą wędrówkę. Wysiadajcie. Maszyna ugrzęzła prawie przed samym szczytem, na który wspinała się bezskutecznie od paru godzin, balansując nad krawędzią urwiska, ostro opa- dającego w dół, gdzie widniały wierzchołki drzew porastających rozległą kotli- nę. Studs pierwszy opuścił pojazd, dwaj pozostali po chwili wahania podążyli za nim, cicho przeklinając swój los. Przełęcz osiągnęli po długiej, nużącej wspinaczce, która wyczerpała ich siły. Odpoczywali leżąc, nie odzywając się do siebie. W końcu Studs zmusił ich do wstania, argumentując, że odwrót jest bezsensowny i mogą tylko maszerować dalej. — Nie wolno nam rozbijać obozu na takiej wysokości. Powinniśmy zejść z tego wzniesienia i nocować w lesie. Daje to nam jakąś szansę. — Jakąś! Chyba niewielką. — Większą niż zostanie tutaj. Ruszajcie się. Schodzenie okazało się jeszcze trudniejsze aniżeli wejście na przełęcz. Po- T chyłość wyglądała na łagodną, ale rychło przekonali się, że to wyłącznie złudzenie. Nadto teren był gęsto usiany wykrotami i dziurami; trzeba było bardzo uważać, by nie złamać sobie nogi i ta koncentracja uwagi na czymś tak trywialnym i istotnym zarazem sprawiła, że dopiero po dłuższym czasie zorientowali się, iż podążają jakby spadzistym korytarzykiem, z jednej strony okolonym wysokimi drzewami, a z drugiej — zwałem potężnych głazów, i że ów korytarzyk być może nie jest tworem naturalnym. Doniosłość- owego od- krycia paradoksalnie zmieszała uciekinierów, jak gdyby nie potrafili uwierzyć, że zbliżają się do celu, że już go osiągnęli. — Zdaje się, że mamy szczęście. — Tak sądzisz? — Przecież doszliśmy. Nie cieszy cię to? — Tak, ale nadal nie wiemy, co zobaczymy na miejscu — odparł Studs i za- czął od nich się oddalać, drodze kamienie. Bezzwłocznie ruszyli za nim, wymijając leżące na — Jest do nas dosyć podobny. Tyle że niższy, i to wyraźnie niższy. Widocz- nie gorzej się tam odżywiają. — Widocznie. Idziemy za nim? — jasne! Ale najpierw niech trochę odejdzie, po co ma nas zauważyć. Podnieśli się z trawy, na tyle wysokiej, że ukrywała ich przed niepowołanymi spojrzeniami. Tubylec zmierzał w stronę pobliskiego zagajnika, podpierając się sporej wielkości kijem, który równie dobrze mógł służyć do obrony jak i do ataku. Byli całkowicie bezbronni, poza nożami wykradzionymi z muzeum nie dysponowali innymi środkami walki, nie czuli się więc zbyt pewnie podążając za nim, uzbrojonym i chyba walecznym. Studs nie zwracał uwagi na otoczenie, zbyt był zaabsorbowany własnymi myślami, lecz gdyby zainteresował się nim choć odrobinkę, spostrzegłby zapewne, iż trawiasta, stepowa płaszczyzna kończy się, łagodnie przechodząc w karłowaty lasek, ni to ziemski zagajnik z fil- mów przywiezionych przez pierwszą wyprawę, ni to skrawek energopola ota- czającego Miasto, i że tubylec znika między drzewami — co już zauważył i co zdołało go poważnie zaniepokoić — wtapiając się w ich ochronną barwę .i two- rząc z nią jedność. — Stracimy go z oczu. Erpp, prędzej! Na dobrą sprawę nie zorientowali się nawet, kiedy wezwany poderwał się do biegu, sadząc półtorametrowymi susami. Przed zagajnikiem zwolnił, machnął na nich ręką, aby się pospieszyli, i tak jak tamten zniknął w gęstwinie. Podążyli za nim, nie bez trudu odnajdując ścieżkę, którą pobiegł. I.as był niezwykły, tajemniczy, wydzielał dziwne zapachy, których nie po- trafili zidentyfikować, miejsca bardziej zadrzewione przeplatały się z zupeł- nie nagimi, porośniętymi samą trawą, gałęzie to uderzały ich po ramionach, to splatały się ze sobą na niebotycznej wysokości, szli pełni początkowo gnie- wu i obawy, potem jednak ulegli nieco urokowi otoczenia, prawie zapominając o celu swej wędrówki i koncentrując uwagę jedynie na tym, co widzieli, co re- jestrowały ich zmysły, po długiej przerwie ponownie zbudzone do życia. Na skraju dużej polany przystanęli. Prowadziły z niej dwie ścieżki, należało spodziewać się, że jedną podążył nieznajomy, o ile nie był tylko fatamorganą, zjawą. Naradzali się głośno; krzyki te ściągnęły Erppa, który zbeształ ich za to zachowanie. — Może on tu gdzieś jest? — powiedział. — Sądzę, że się ukrył, a po waszych wrzaskach na pewno się nie pokaże. Nic nie odpowiedzieli, nie tyle przyznając mu milcząco rację, co uważnie rozglądając się dokoła, jakby oczekując, iż pierwszy spotkany mieszkaniec dru- giego Miasta wyłoni się naraz z kryjówki, podejdzie do nich, powita i pozdrowi. — To bez sensu. Trzeba na coś się zdecydować. Możemy albo się podzielić, albo wybrać jedną z tych ścieżek. — Ta wygląda na bardziej uczęszczaną — rzekł Studs postępując kilka kroków do przodu. — No, co z wami? Chcecie tu zostać? Droga przez las była bardzo wyczerpująca, ponieważ nieszczęśliwie trafili na jakieś podmokłe, miejscami wręcz bagniste tereny, z których nie można się było wycofać, tak że c/ar prysł, rozwiał się całkowicie pod naporem brutalnej rzeczywistości, zaginął wśród chlupotu wody pod stopami i trzasku łamanych konarów, przegniłych, zbutwiałych, jedynie przeszkadzających w swobodnej wędrówce, jeśli nie liczyć paru sytuacji, kiedy posłużyli się nimi niby żerdzia- mi, odłamując je od pni i sondując grunt. Żaden z nich nie wiedział, jak długo potrwa ta mordęga i czy w ogóle uda im się wydostać z bagien, lecz nie oka- zywali niepewności ani strachu, może dlatego, że wstydzili się jeden drugiego, a może z tej przyczyny, iż dotychczasowe sukcesy natchnęły ich wiarą w koń- cowe powodzenie. Jeżeli nawet tak było, to wiara owa nie opierała się w naj- mniejszym stopniu na racjonalnych przesłankach, albowiem to, że ujrzeli wreszcie skrawek jasnego nieba znamionujący ocalenie, zawdzięczali wyłącz- nie „swemu szczęściu, nie zaś prowadzącemu towarzyszy Studsowi, który od wejścia do lasu był bezradny jak dziecko, absolutnie nie przygotowany do peł- nienia roli przewodnika. Gdy wydostali się na otwartą przestrzeń, nazbyt byli zmęczeni, ażeby głośno fetować swoje osiągnięcia. Usiedli w cieniu drzew na skraju lasu i chłonęli za- palczywie wwiercający się im w świadomość obraz: coś, co przypominało pola uprawne lub energetyczne, i rozdzielający je szeroki piaszczysty trakt. Pr/e- strzeń ta była bezludna, nie zasiedlona; nad linią martwego horyzontu nie unosiło się nawet cienkie pasemko dymu, nawet w największym oddaleniu nie majaczyły nigdzie kontury jakiegoś domostwa, żaden poruszający się punkt 71 nie znamionował obecności człowieka lub zwierzęcia. Odpoczywali pochła- niając resztki zapasów, prawie nie odzywając się do siebie. Wreszcie jeden z nich przerwał ciszę. — Niebawem dojdziemy... Teraz możecie chyba zdradzić, dlaczego za- trzymaliście mnie wtedy przed Biblioteką, proponując współpracę i wspólny udział w ucieczce? Cały czas nad tym rozmyślałem, wydaje mi się, że znam przyczynę, ale mogę się mylić. Rozproszcie moje wątpliwości. Tutaj wszelkie tajemnice, choćby okrywały nie wiedzieć jakie występki, są pozbawione sensu... Przez chwilę milczeli. Potem Youlf odpowiedział, że błądzi, że jego podej- rzenia są bezpodstawne. — Więc nie chcecie mi tego wyjaśnić? — przerwał mu Studs, czując, jak ogarnia go bezsilny gniew. — Na razie nie. — Na razie... A kiedy ów moment nastąpi? Popatrzyli po sobie bez emocji. — Wkrótce. — Wkrótce! Ale jesteście dokładni! No to wam powiem, możecie zaprze- czyć, możecie przyznać mi rację: nie wiem, kim jesteście, lecz wiem doskonale, kim nie jesteście. Otóż nie przyłączyliście się do mnie ani z umiłowania prawdy czy wiedzy, ani z jakichkolwiek innych szlachetnych pobudek, ale z koniecz- ności Coś was do tego zmusiło. Myślę, że macie powiązania z człowiekiem, który bardzo długo i wytrwale starał się namówić mnie do porzucenia owego planu. Co nie znaczy, że jesteście przyjaciółmi: on i wy. Możecie nie znosić się wzajemnie, być nawet wrogami, lecz jesteście z jednej gliny, z jednego cho- wu; prawda, że tak? — Może prawda, może nie... — Erpp podniósł się z ziemi. — Studs, idziesz z nami? — Czy idę z wami? Bezczelność! To ja jestem waszym przewodnikiem, a nie odwrotnie! — Już nie. Teraz trafimy i bez ciebie. Miasto ujrzeli nieoczekiwanie, gdy wynurzyli się zza zakrętu. Leżało w dole, w rozległej niecce, zahaczając też o sąsiednie wzgórza i wspinając się na pół- nocne zbocza. To, co dostrzegli, nie było chyba miastem właściwym, a raczej przedmieściem, na co wskazywała niezbyt gęsta zabudowa. Widzieli niewielkie domki porozrzucane na całej przestrzeni, drogi przecinające miasto w różnych kierunkach i spore plamy intensywnej zieleni cieszącej wzrok. Dotarli do celu. Wygrali. Był już niedaleko, tak że mogli przyjrzeć mu się dokładniej. Do złudzenia przypominał tamtego osobnika, którego ślad zgubili w leśnej gęstwinie: wzrostu był niewielkiego, głowę miał nieproporcjonalnie dużą w stosunku do reszty ciała, pochylał się nisko, gdy szedł, jakby ciągnął go ku ziemi jakiś niewidzialny ciężar, i podobnie jak poprzednik śmiesznie podrygiwał, gdy po zatrzymaniu się ruszał dalej. — Może to ten sam — szepnął Youlf, lecz Erpp gestem na- kazał mu milczenie, mimo że tamten nie mógł ich usłyszeć. — Skręca. Chyba wejdzie do tej rudery. Co robimy? Decyzja! — Trzeba iść za nim. W końcu z którymś z nich musimy porozmawiać. — Niech będzie. Studs, naprzód! Początkowo chciał zaprotestować, jeszcze nie potrafił się przyzwyczaić do swej nowej roli, roli podwładnego, a nie wydającego polecenia, ale szybko uznał te opory za śmieszne, wymagające natychmiastowego odrzucenia. Schy- lając się nisko, bacząc, by nie wysunąć głowy ponad wysokość ogrodzenia, skra- dał się za tamtym, już znikającym w wyłomie powstałym z jakiejś niewiadomej przyczyny, gorączkowo układając w myślach plan dalszych posunięć. Postąpię tak, jakby był to mieszkaniec Miasta. Prawdopodobnie jego dialekt nieco będzie różnił się od naszego, lecz chyba nie na tyle, żebym go miał nie zrozumieć. Po- proszę, aby zaprowadził mnie do... No właśnie, do kogo? — Zawracaj! Nie od razu usłyszał ten okrzyk; odwrócił się i zobaczył tamtych — ma- chających. rękoma i nawołujących go do siebie. Jednocześnie usłyszał szum; stopniowo zbliżający się, coraz potężniejszy, przechodzący we wrzawę, nara- stający z każdą sekundą. — Nie zawracaj! Ukryj się za płotem! Zejdź im z drogi! „Im!" Znaczy komu? Co się dzieje w tym niesamowitym mieście, gdzie wszystko jest inne i różne? Przeskoczył przez parkan. Nie czekał długo. 7'abun obszarpanych postaci przetoczył się ulicą potępieńczo wyjąc. Gdy hałas ustał, wynurzył się z kry- jówki i zaczął iść w stronę miejbca, gdzie zostawił towarzyszy. — Co to było? — zapytali. Postanowił zignorować to pytanie. Odpowiedzi nie znał, na wdawanie się w jałowe tłumaczenie nie miał najmniejszej ochoty. — Nie wiesz? Przecież jesteś specjalistą od... tych tutaj. Aż nim zatrzęsło. — Jakim znowu specjalistą? Obiecałem tylko, że doprowadzę was do celu, uczyniłem to, czego więcej pragniecie? Dokładnej opowieści o tutejszych zwy- czajach, historii i modzie? No? Tego chcecie? — Niekoniecznie. Przede wszystkim musimy się naradzić. — Po co? Wszak już pozbawiliście mnie roli... — Do rady się jeszcze przydasz. — Co za arogancja! Nie jesteśmy u siebie! A kim właściwie jesteście, że za- chowujecie się w tak haniebny sposób? Przyznajcie się. Popełniliście jakieś przestępstwo? Zaniedbaliście Praw i Obyczajów? Nie szanowaliście pamięci Przodków? A może... może knuliście antydemokratyczny spisek i wykryto te knowania? Jesteście zbrodniarzami! To ja... wam... zawie... Przerwał mu śmiech. Sytuacja była niecodzienna: znajdowali się w obcym mieście, wśród być może wrogo wobec nich nastawionych tubylców, byli przed momentem świadkami jakiegoś niezrozumiałego wydarzenia, którego groza w pełni jeszcze do uciekinierów nie dotarła, a mimo to pokładali się ze śmiechu, krztusząc się i parskając; milkli na chwilę, a potem znowu jękliwie porykiwali, gdy tylko spojrzeli przypadkiem na siebie lub gdy ich spojrzenia natrafiły na jego, Studsa postać... — Głupcze! To ty nie wiedziałeś? Nie? To niemożliwe? Słyszysz, Erpp? On nie wiedział! I ponownie chwyciły ich radosne drgawki: ledwie mogli ustać na nogach, tak byli rozradowani, tak bardzo stracili panowanie nad sobą, nad swymi po- czynaniami. Poczuł, jak budzi się w nim wściekłość; nie potrafił znieść takiego traktowania i przede wszystkim nie chciał tego znosić. Pierwszy cios spadł na Youlfa, który był najbliżej. Uderzony zgiął się w pół i został w tej pozycji, nie- wyraźnie bulgocząc. Jego kompan zrazu zdawał się nie pojmować, co się dokoła dzieje, ale gdy błysk zrozumienia pojawił się nareszcie na jego wychudzonej twarzy, runął jak błyskawica do ataku, waląc na oślep długimi łapami i niedwu- znacznie dążąc do zwarcia. Studs przepuścił go bokiem, z trudem unikając zamachowego, i sam natarł prawą, lecz nieskutecznie; tamten wytrzymał cios, nawet nie ugiął się w kolanach i w rewanżu trafił go podbródkowym. Zachwiał się i to wystarczyło. Nowe uderzenie odebrało mu przytomność. Obudził go ból: palący, ostry, wciskający się aż pod czaszkę, koncentrujący się głównie po lewej stronie ciała. Jęknął; w odpowiedzi usłyszał chrząknięcie; jakby znajdował się tu ktoś jeszcze. — Pomogę ci, królu. Chcesz wstać? Ktoś był tu rzeczywiście; zaoferowano mu pomoc; przyjęcie jej jednak może wywołać skutki odwrotne od zamierzonych; tak mu się wydawało. — Czemu nic nie mówisz? To ja, Ispan. Pamiętasz mnie? Była to nowa pułapka albo dalszy ciąg gry rozpoczętej w jakichś zamierzchłych czasach, kiedy był wolny, swobodny, pełen rozmaitych bzdurnych planów, o których sądził, że są zbawieniem dla ludzkości albo przynajmniej wybawie- niem dla niego samego. — Niemożliwe, abyś mnie nie ;-amiętał. Znamy się przecież. , Odwrócił głowę. Ból nieco zmalał, przeniósł się na okolice prawego pod- udzia i stał się mniej ostry, zaledwie kłujący, na pewno do wytrzymania. Poczuł się na tyle silny, że zatrzymał się na dłużej w tej niewygodnej pozycji i żaden przeraźliwy okrzyk nie wydarł mu się zza zaciśniętych zębów. Uznał to za po- ważne osiągnięcie, które powtórzy nie wiadomo kiedy, a może nigdy; korzyść była bezsporna, zdołał przyjrzeć się tamtemu i stwierdzić, że nie jest zjawą: posiada ciało — głowę, tułów i całą resztę. Chyba go nie znał, acz pewności mieć nie mógł — ci tubylcy byli do siebie tak rozpaczliwie podobni... ¦i— Napadliście na mnie w trójkę, żądając, abym wyjawił wszystkie tajemni- ce. Poza tym obrabowaliście mój dom z zapasów żywności, złamaliście parę domowych sprzętów w wyniku bijatyki między wami i dokonaliście innych zniszczeń na szkodę moją, a pośrednio Państwa, które mi te przedmioty przy- dzieliło do czasowego użytku. Rozumiesz teraz ogrom swej zbrodni? Chciał wybuchnąć śmiechem, lecz z oczywistych powodów było to niewyko- nalne. Ograniczył się jedynie do słabego odmruknięcia, w którym zawarł ogrom swej pogardy (lub sądził, że zawarł). Tamten podchwycił jednak nawet tak niemrawy odzew; widocznie czujność jego była nieustająca. — Przyznajesz się? — coś jakby ulga w głosie. — Lepiej dla ciebie, żebyś się przyznał. — Do czego? — Jeszcze pytasz? Wymieniłem wszak wytoczone ci zarzuty. Są to po- ważne sprawy. Bardzo cię obciążają. Milczał przez moment. Potem rzekł: — Jestem niewinny. Na nikogo nie napadłem. Niczego nie zniszczyłem. Ciebie zaś oglądam po raz pierwszy. — Drugi, drugi! — delikatny śmiech, dochodzący jak gdyby z pewnego oddalenia. — Poprzednio widzieliśmy się w moim domu, gdzie wdarłeś się wraz z dwoma kompanami, dwoma innymi królami, wysłannikami piekieł, żeby dokonać tych zniszczeń i... — Nigdzie się nie włamywałem. Straciłem przytomność na ulicy. Przy- puszczalnie tam mnie znaleźliście, a teraz usiłujecie przypisać mi jakieś zbrod- nicze czyny. To absurd, jestem wam przyjazny. Nie po to uciekłem z Miasta, aby... — To nieprawda. Zostałeś wysłany. Nie uciekłeś. Pozorowałeś ucieczkę, a to zasadnicza różnica. Zresztą nie moja rzecz. Trybunał zajmie się tobą, tak jak zajął się już twoimi przyjaciółmi. — Moimi? Co z nimi zrobiliście? — To, co zwykle robi się z królami. Wstawaj. No! Na co czekasz? Mam zawołać strażnika? — Nie. — Szybko się decydujesz. Mądrze czynisz, może uratujesz głowę. No! Pomogę ci, bo sam nie dasz rady. Nieoczekiwana zmiana w nastawieniu rozmówcy natchnęła Studsa pewną nadzieją. Być może naprawdę jest mi przyjazny, pomyślał. Jak to wykorzy- stać? Przy wstawaniu syknął z bólu, mimo iż bardzo starał się nie okazać po sobie słabości, rozumując, chyba nie bez podstaw, że w tutejszej społeczności liczą się tylko silni i jedyną szansą na przetrwanie jest wdarcie się do ich zaszczyt- nego grona. Szli wąskim korytarzykiem o sklepieniu omalże opadającym na ich głowy. Drogę oświetlały im nieliczne kaganki porozwieszane po ścianach; nie zasta- nawiał się, z czego są wykonane ani na jakiej zasadzie świecą. Koncentrował się na swej przyszłej obronie; nie wiedział, czy idący obok tubylec będzie speł- niał rolę świadka obrony czy świadka oskarżenia, nie domyślał się przebiegu procesu czy przesłuchania, ale nie wątpił, iż postawione mu zarzuty będą pod- trzymane i że Ispan nie żartował wspominając o jego trudnej sytuacji. Myśli te pochłonęły go tak dalece, że przegapił moment, w którym przewodnik się zatrzymał. Przeszedł jeszcze kilka kroków, dziwiąc się stopniowemu spadkowi korytarza i dopiero wówczas dobiegł go podniesiony głos: — Stań! Nie idź dalej. Posłusznie znieruchomiał. — Podejdź do mnie. Dobrze. Teraz w prawo. Znów szli w milczeniu. Pojawiły się kałuże wody pod stopami i słychać było jakieś metaliczne piski nie znanego pochodzenia. Nie myślał już o niczym, nawet o tym, jak wykorzystać domniemaną przychylność tubylca. Szedł, z wy- siłkiem powłócząc nogami. Ból potęgował się, każdy krok, każde potknięcie wywoływało w nim nieodparte pragnienie krzyku. Chwilami sądził, że to sen, że wszystko zmieni się wraz z przebudzeniem, że ponownie ujrzy twarze Youlfa i Erppa, zatroskane, nabrzmiałe współczuciem, lecz nowe smutne do- świadczenia, kolejne ataki bólu rozwiewały owe niewczesne nadzieje. — Tędy, królu. Przekroczył wysoki, kamienny próg, dotarł do końca ciemnego przedsionka, u wylotu którego rozbłysło nagłe światło, snop palących promieni zdających się ogniskować na jego czaszce. Przymknął powieki. Gdy je otworzył, sceneria zmieniła się. Nie było już progu, przedsionka, niepokojącej jasności wwiercającej mu się w mózg, nie słyszał za sobą oddechu przewodnika ani nie czuł bólu, tak przedtem dokuczliwego; spoglądał na nie- ruchome, martwe twarze mierzące go zimnym spojrzeniem, absurdalnie ocze- kiwał jakiegoś przyjaznego gestu, znaku, uśmiechu lub może czego innego, znacznie groźniejszego. Nic jednak nie następowało. Ten twór (albo ci ludzie) nie reagował na jego wejście, jakby już wszystko przeżył, wszystko zrozumiał i żadna nowość nie była w stanie go zadziwić, żadna niespodzianka zaintereso- wać. — Czy wiesz, czy przekazano ci, czego żądamy od ciebie? To nie ci dwaj się odezwali. Te słowa spłynęły gdzieś z góry, zniekształcone towarzyszącym im szumem, który ustał niebawem, trochę później niż prze- brzmiało owo pytanie. Nie potrafił zdecydować się na odpowiedź. — Nie chcemy dużo. Powtórzysz tylko pewne oświadczenie. Spójrz na ścianę. Wykonał polecenie, nie zastanawiając się wcale, co czyni. Zobaczył wyła- niające się z czerni litery, szybko zlewające się w wyrazy i zdania. Tak bardzo zaskoczyło go to, co przeczytał, że nie starczyło juz miejsca na zdziwienie nad sprawnością przekazu, wyborną znajomością języka, co uderzająco kontrasto- wało z nędzą przedmieścia i ponurym, niespokojnym wyglądem jego przewod- nika. — Rozumiesz? — Nie. Znaczy... niezupełnie. — Takiś kroi? Co tu nie jest do rozumienia? Odpowiadaj, pókim łaskawy. — Ja... — Zwięźlej! — Przecież jeszcze nie zacząłem... — Ale już zamierzałeś wdać się w jakieś deliberacje. Nie trzeba nam poetów. Tak czy nie? — Wybaczcie, lecz naprawdę nie bardzo pojmuję. — Nie? To proste. Powtórzysz to. — Ale... wygląda mi to na przyznanie się do winy. A ja nie popełniłem żad- nego z wymienionych przestępstw. Nie jestem szpiegiem, nie złapano mnie na zatruwaniu studni... — Mamy dowody, że tak było. — Dowody? Jakie dowody? — Zeznania twych kompanionów, królu. — Moich towarzyszy? Absurd! Myśmy szli do was z nadzieją w sercu, wy- tęskniliśmy was, wymarzyliśmy, a takie spotkało nas traktowanie. Coś tu nie w porządku, to jakaś pomyłka! — Powtórzysz? — NIE!! Poczuł potworny ból, który omal nie ściął go z nóg. Słońce, wybuchając, oślepiło Studsa całkowicie. Nic nie widział, niczego nie słyszał. Jedynie te słowa. Te ohydne, nieprawdziwe słowa... — Powtórzysz? — Nie... Tak... Co będzie ze mną, jak nie powtórzę? — Zabijemy cię. — A jeśli zrobię, jak żądacie? — Przestaniesz istnieć. — Co? Co zrobię? — Nie będziesz istniał. — Umrę? — Nie. Nie będzie ciebie. — Czyli umrę? — Jakiż twój umysł jest toporny, królu! Rzekliśmy ci już, że nie umrzesz. — Nie rozumiem... — Wiemy, wiemy. Twoje szczęście, że się zgodziłeś. Nie jesteś już nam po- trzebny. — Mogę odejść? — Tak. Cofnął się o kilka kroków. — Co uczyniliście z moimi towarzyszami? Czy coś im się stało? — Nie. Zobaczysz ich niebawem. Zbliżył się do drzwi, przekroczył próg. Tam doznał olśnienia. To była próba, badanie, które miało wykryć jego prawdziwe intencje. A on się tak zbłaźnił. Tak zhańbił. Wyśmiewają go. Zaraz usłyszy ich wysoki, urągliwy śmiech. Nie. Lepiej tego nie słyszeć. Rzucił się do przodu, początkowo jego bieg był swobodny, niczym nie krę- powany, lecz szybko poczuł zmęczenie, strach i coś ponadto — jakby ktoś ujął go za kolana i brutalnie przewrócił na nagą, betonową posadzkę. To był koniec. Nie mógł już mieć żadnych złudzeń. Prowadzono go na śmierć, wbrew wszelkim zapewnieniom, których mu nie szczędzono. Tłum był zdecydo- wanie nieprzyjazny, milczący i wrogi: czarne, niewysokie postacie otaczające Studsa ze wszystkich stron. Nic poza nimi nie widział. Szedł, z najwyższą nie- chęcią pokonując dystans dzielący go od miejsca kaźni. Najbardziej obawiał się mąk. Sama śmierć nie wydawała mu się straszna. Byle nie trwało to długo. Nagle poczuł, że jedzie. Pojazd nie był wymyślny, zwyczajny wózek, chyba akumulatorowy, wobec wozów używanych w Mieście wyglądał jak najprymi- tywniejszy prototyp, ale oszczędzał mu zbędnego trudu. Dbają o mnie, po- myślał. Są mi potrzebne siły — aby złożyć zeznanie i żeby znieść egzekucję. Nadal nie słyszał żadnych okrzyków. Karność tej ciżby była przerażająca. Tubylców wciąż przybywało2 otaczały go już nie setki, lecz tysiące wychudłych, przykurczonych postaci, lecz z niczyjego gardła nie wydarł się wrzask. Nic, kompletnie nic. Nawet jakby ze sobą nie rozmawiali. Zatrzymali się. To już teraz? Powiódł wzrokiem dokoła. Martwe, nieprzeniknione twarze, wśród nich twarze strażników. I o n i: dwa skulone ciała w wiszących nad głowami tłumu klatkach. Ani nie śmierć, ani nie życie. „Nie będzie ciebie. Nie będzie". Pomyślał o przyjaciołach; o kobiecie, którą kiedyś wydawało mu się, że ko- cha; o Mieście; o statku „Irydion"; o planecie Irydion; o Tonchinie, Revelu, Esterze, Mirraxie... Potem o nich. Bezkształtnej ciżbie, ku której spieszył z ta- kim zapałem. Która go zawiodła. Która go zabije. Palące słońce ponownie zawisło nad horyzontem. Wszystko było tak jak przedtem. Miał tylko powtórzyć. Nic więcej. Tekst przyznania się do winy był wbity w jego umysł niby nieścieralna klisza. Nie wiedział, nie potrafił zro- zumieć, co powstrzymuje go od tego — pomimo bólu, pomimo targającego wnętrznościami i członkami potwornego, chyba nie do zniesienia bólu... 1980 Spotkanie najwyższego rodzaju Pozaziemski statek kosmiczny „Adelborathmus 533" zbliżał się do granic pewnego systemu planetarnego. Nie od dziś wiadomo, że wszystkie pozaziem- skie statki kosmiczne kierują się z góry ustaloną procedurą. Polega ona na wy- minięciu strefy planet zewnętrznych i dotarciu — możliwie najszybszym — do orbity trzeciej planety danego systemu słonecznego. Potem statek stopuje i za- czynają się pierwsze rozmowy. Mogą one wyglądać tak: — Przyjaciele! Spełniając powierzone nam obowiązki, wykonując poru- czoną nam misję, dolecieliśmy po długiej podróży do celu. Jako wasz dowódca... — Czy ktoś coś mówi? Bo mnie się wydaje, że słyszę jakiś głos. — Nikt nic nie mówi. Zaręczam, że się przesłyszałeś. Może jeszcze śnisz. — Przyjaciele! Misja nasza ma wymowę ogólnogalaktyczną. Od nas, tylko i wyłącznie od nas zależy los cywilizacji. Ufam, iż nie zawiedziecie. Wiem, że nie zawiedziecie... Albo tak: — Baczność! Na ramię broń! Desant do rakiet bojowych! Koniecznie za- chować czujność. Wróg nic śpi... Albo mniej więcej tak: — Przylecieliśmy. Nie wierzyłem, że dolecimy. — A ja wierzyłem! — A ja nie! — Czy są tu sklepy z zabawkami? Stare już mi się znudziły. Lub jeszcze inaczej: — Cóż z tego, że osiągnęliśmy nareszcie kres naszej męczącej międzygwiezd- nej podróży? Mało to orbit trzecich planet zaliczyliśmy i nic nam z tego nie przyszło? — Bunt, co? Tylko ja, przywódca tej wyprawy badawczo-rozpoznawczej, mam prawo do wyrażania swego niezadowolenia. Reszta może jedynie milczeć lub pląsać z radości. No, jak będzie? Pląsacie, czy wolicie może przespacerować się po kadłubie bez skafandrów próżniowych? (Przyjmijmy dla wygody, iż najbardziej prawdopodobna jest wersja ostatnia. Ktoś mógłby się sprzeciwić i powiedzieć, że wszystkie są jednakowo bzdurne, i miałby niestety rację. Cóż, zdolność przewidywania przyszłości czy czego- kolwiek innego nie jest najsilniejszą stroną naszej populacji. Z tej przyczyny, wybierając między bzdurami należy decydować się na takie, które obiecują jakiś konflikt. Jak uczą marksiści, z walki przeciwieństw wyłania się zwykle nowa jakość; proponuję prześledzić ów proces na przykładzie członków za- łogi obcoplemiennego statku kosmicznego „Adelborathmus 533". Przykładu wprawdzie nie uważam za typowy, lecz czy to źle? W razie niepowodzenia będzie przynajmniej na co zwalić winę). Po tych niezbędnych słowach pokrzepienia dowódca, wykorzystując swą uprzywilejowaną w kosmolocie pozycję, toczy okrutnym wzrokiem po po- blakłych twarzach podwładnych, sprawdzając ich reakcję. Najwłaściwszy jest brak reakcji, poparty absolutnym milczeniem. Dowódcy statków klasy „Adel- borathmusa" są z przekonania i konieczności konserwatystami. Wprost orga- nicznie nie znoszą odstępstw od raz ustalonych zwyczajów; wszelki sprzeciw traktują jako bunt i stosownie do tego postępują. Nazywa się to wypełnia- niem RYTUAŁU, a sprowadza do wyrzucenia buntownika za burtę, względ- nie wysadzenia na powierzchni nieznanego globu. Z reguły członkowie załóg pozaziemskich statków kosmicznych są aspołecznymi egocentrykami, pragną- cymi żyć nade wszystko i za nic mającymi wartości i ideały. Powód? Nader oczywisty, jak sądzę. Aż wstyd go precyzować. Ponieważ jednak nie ufam ni- czyjej domyślności, gdyż srogo za to dotąd płaciłem, wyjaśniam, że „Adelbo- rathmus 533" pochodzi z tej części kosmosu, która podlega Federacji. Fede- rację tworzą wszystkie wysoko rozwinięte cywilizacje planetarne; spajają ją wspólne interesy i wspólnie wyznawane ideały; założycielką Federacji była planeta Iviomarinum, już do niej nie należąca. Federacja realizuje swoje cele za pośrednictwem wysyłanych w różne zakątki wszechświata statków kosmicz- nych. Niegdyś było sporo kandydatów na astronautów, teraz, skutkiem „pew- nych zaburzeń", nie ma ich wcale. Obsadę gwiazdolotów zapewnia się dzięki praktykom ze względów pedagogicznych nie zasługującym na propagowanie. Zwerbowani członkowie załóg są w sytuacji bez wyjścia. Ich karty ewidencyjne znajdują się w jądrze planety Iviomarinum, pierwszej stolicy Federacji, a po- nieważ stosunki z nią wyglądają obecnie nader paskudnie, nieszczęśni astronauci nie mogą schodzić z pokładów swych jednostek. Gdyby zeszli, natychmiast zatrzymywałyby ich patrole żądające okazania dokumentów; ich brak powodu- je przymusowe wcielenie do Korpusu Gwiezdnego, co jest karą najłagodniejszą z możliwych. Nie dziwmy się przeto, że załoga „Adelborathmusa" nie składa się z ideali- stów i że myśli tylko o wulgarnym utrzymaniu się przy życiu. (Kto się dziwi, a jest odważny, niech zajrzy w głąb własnej duszy). Łatwo jest kierować załogą, która bez trudu daje się nastraszyć; do zapewnienia sobie posłuchu astroroga- torzy wcale nie muszą wyrzucać z pokładu potencjalnych buntowników, a jed- nak rzadko i z najwyższą niechęcią się od tego powstrzymują. Dlaczego? By na to odpowiedzieć, trzeba wniknąć nieco w psychikę przeciętnego dowódcy na służbie Federacji. Jest to osobnik o ponurym, zgorzkniałym usposobieniu, który nie wie, co to radość i śmiech i którego przytłacza brzemię złożonej nań odpowiedzialno- ści. Marzeniem każdego astrorogatora jest pozbycie się owego nieznośnego ciężaru. Śni on o tym podczas podróży kosmicznej i w trakcie wykonywania powierzonych zadań, rozmyśla o tym bez przerwy, nigdy nie zaznając ukoje- nia. Często powraca do przeszłości, do czasów, kiedy posiadał jeszcze mate- rialną powłokę i nie był na trwałe połączony ze statkiem, którym dowodzi. Oczywiście tego rodzaju powroty nie poprawiają mu humoru, tylko bardziej go rozdrażniają. Wtedy astrorogator jest szczególnie skłonny do wykorzysty- wania swej ogromnej władzy, co jest jego jedyną przyjemnością, jeśli nie liczyć satysfakcji płynącej ze złego, bardzo złego wypełniania swych obowiązków; satysfakcję tę zakłóca świadomość, że w rzeczywistości nikomu nie zależy, by spełniał je należycie. Zasadniczym celem powstania Federacji była chęć niesienia pomocy zapóź- nionym cywilizacjom, przyspieszenia ich rozwoju, złagodzenia obyczajów, w domyśle okrutnych, i tak dalej. Cel niezmiernie szlachetny, niczego innego zresztą po takiej poważnej instytucji nie można by się spodziewać. Ponoszone nakłady rychło jednak przerosły wszelkie oczekiwania, co wstrząsnęło pod- stawami Federacji i spowodowało wystąpienie z niej planety założycielki. Aby uchronić się przed niechybnym rozpadem, wymyślono zmianę celu z filantro- pijnego na bardziej pragmatyczny. Powiedziano mianowicie, iż Federacja istnieje po to^ ażeby objąć we władanie i skolonizować tak zwany Kosmos B, czyli obszary zamieszkane przez barbarzyńców. Wiązało się to z realną groźbą przeludnienia skonfederowanych planet i zostało dobrze przyjęte przez oby- wateli, chętniej już łożących na utrzymanie Wszechświatowego Parlamentu i licznych agend Federacji. Z tych przyczyn jednym z zadań załóg gwiazdolotów jest sprawdzenie, czy dany glob nadaje się do skolonizowania. Ongiś odbywało się to w sposób nie- skomplikowany. Strzelało się wiązką antymaterii w kilka różnych punktów planety i ze spokojem oczekiwało na odpowiedź. Jeżeli zaatakowani milczeli, znaczyło to, że albo nie ma ich wcale, albo są zbyt prymitywni, aby zaszkodzić. Potem prędko pobierano próbki atmosfery i planetarnego gruntu, obfotogra- fowywano glob ze wszystkich stron i przesyłano wyniki do bazy. Tam nie- zwłocznie przesyłkę niszczono — po uprzednim wciągnięciu jej do rejestrów — i nie tracąc czasu na niepotrzebne ekspertyzy, ogłaszano wszem i wobec, iż dana planeta jest wprost wymarzona do kolonizacji. Obecnie jednak wygląda to nieco inaczej. Najpierw statek stopuje, następnie długo krąży po orbicie, wysyłając sygnały radiowe, wreszcie zmienia orbitę i przygotowuje się do lądowania. Takie przygotowania mogą trwać równie dobrze rok jak i godzinę; zależy to od samopoczucia dowódcy. Później gwiazdo- ; lot winien wylądować, otoczyć się ochronnym polem siłowym, rozwinąć ekrany i wysłać na zewnątrz pojazdy zwiadu. Reszta należy do zwiadowców; to ich zapał, poświęcenie i fachowość powodują, że rosną nadzieje władz Federacji i jej zwykłych członków. Tak mówi teoria i w ten sposób jest to sformułowane w Kodeksie. Praktyka niestety przeczy tym szczytnym założeniom. Całą winę za to ponoszą astroro- gatorzy, absolutnie nie przejmujący się niebezpieczeństwem płynącym z nad- miernego przeludnienia planet Federacji (zagrożenie owo rośnie nieustannie, 0 czym niebawem). A nie przejmują się z kilku przyczyn. Raz, że ich to nie do- tyczy. Dwa, że lądowanie zawsze związane jest z pewnym ryzykiem, a typowy dowódca ryzyka unika jak ognia, meteorytów i burz grawitacyjnych. Trzy, iż każdy astrorogator, jak rzekłem, uwielbia nie spełniać pokładanych w nim nadziei i czerpie z tego satysfakcję; jest on zazwyczaj pełen wewnętrz- nej złości i raduje go myśl, iż przez niego umrą może kiedyś tysiące tych, któ- rzy nie okazali się takimi głupcami, żeby zgodzić się na pełnienie funkcji do- wódcy zwiadowczego kosmolotu. Są to wszystko wystarczające powody, by astrorogator postępował tak, jak postępuje. Członkowie załóg pozaziemskich statków kosmicznych są dobierani na pod- stawie kryteriów rasowo-cywilizacyjnych. Podobni do siebie z wyglądu i spo- sobu myślenia, dzielą się na nieśmiertelnych i długowiecznych. Podział ów jest wierną kopią podziałów istniejących w łonie samej Federacji. Jedne cywi- lizacje osiągnęły już Najwyższą Fazę Rozwoju, inne jeszcze nie. Nieśmiertel- ność jest w teorii łatwa do uzyskania. Wynaleziono ją przed wiekami i opaten- towano w Międzygalaktycznym Banku Wynalazków Służących Dobru Po- wszechnemu pod numerem 000444. Jest to niski numer, potem poczyniono szereg innych, pożyteczniejszych nawet odkryć, ale nie zastosowano ich nigdy w praktyce — przeważyła obawa, iż nadmiar dobrobytu może Federację zgubić. Cywilizacje niżej rozwinięte domagają się nieśmiertelności, lecz bezskutecz- nie. W razie prób jawnego oporu władze powołują się na autorytet Rytuału 1 na to, że proszący i tak mają za dobrze, czego nie potrafią dostrzec. Argu- menty te zwykle pomagają. Jeśli nie, ogłasza się buntowników wyjętymi spod opieki Federacji. Nieszczęście owo spotkało już planetę Orios i układ Bety Eridana. W rezultacie planety te zostały spustoszone przez hordy śmiałków, uzbrojonych w najnowocześniejszą broń pobraną z wojskowych magazynów. Orios skapitulował natychmiast, układ Eridana walczył natomiast bohatersko, „woląc śmierć niż niewolę", jak się wyraził niezależny „Kurier Galaktyczny", lub „przedkładając gnuśny, barbarzyński żywot nad rozkosze cywilizacji", jak komentowały biuletyny federacyjne. Od tego czasu znacznie zmniejszyła się liczba żądań kierowanych pod adresem Federacji i nie ma już chętnych na wy- stąpienie z niej. Niewiele brakowało, aby rozochocone powodzeniem władze zapragnęły również namówić planetę Iviomarinum na ponowne objęcie przewodnictwa Federacji, ale po nagłym i niewytłumaczalnym zniknięciu kilku patrolujących krążowników porzucono ten zamiar, intensyfikując za to badania peryferyj- nych systemów gwiezdnych, dociekając, czy aby nie ukrywa się tam jakaś po- tężna i wroga cywilizacja. Po/a barbarzyńcami nie wykryto innych skupisk ludzkich, lecz dla pewności i te zniszczono, obwieszczono to w nadzwyczaj- nym dodatku do „Federacyjnego Zwiastuna", oficjalnego organu władz. Załoga „Adelborathmusa" składa się z dwudziestu czterech astronautów: siedmiu Pleinosejczyków, siedmiu Magdelończyków, dwóch Aarthów i ośmiu bezpaństwowców, byłych społecznych wyrzutków, połapanych przez patrole podczas wolnej, nie skrępowanej gwiezdnej włóczęgi. Astrorogator — a ra- czej to, co z niego zostało po podłączeniu do najważniejszych zespołów kosmo- lotu — pochodzi z planety Abbon, średnio technicznie zaawansowanej, o niskim standarcic cywilizacyjnym. To właśnie, a także pragnienie przeżycia wspania- łej przygody, wygnało go kiedyś z rodzinnych pieleszy, czego nie umie dotąd odżałować. Jego zastępcą jest Chroos, Fieinosejczyk, którego pobratymcy oełnią na pokładzie najpoważniejsze funkcje i na ogół staią na czele wysyłanych na po- wierzchnię grup rozpoznawczych. Ich ojczysta planeta jest wyjątkiem na skalę kosmiczną: nie ma na niej gór ani rzek, oceanów i płaskowyżów, flory i fauny; Pleinos jest idealną kulą, z zamieszkałym wnętrzem. Najwyższą Fazę Roz- woju osiągnięto, zanim powstała Federacja. Pleinosejczycy nie potrzebują (i nie potrzebowali prawie nigdy) nikogo ani niczego. Są nieśmiertelni i całkowicie samowystarczalni. Nie rozmnażają się, aby nie zburzyć społecznej harmonii. Nie ma tam swarów, kłótni, zabójstw- frustracji i zbiorowych szaleństw. Nie mają też rządów, wojska, policji i wymiaru sprawiedliwości. Konflikty po- lityczne są na tej planecie jedynie mglistym wspomnieniem z czasów, kiedy zamieszkiwali jeszcze jej powierzchnię. W swym głęboko przemyślanym roz- woju Pleinosejczycy zaniedbali tylko jedną dziedzinę: obronność. Gdy więc zaproponowano im przyłączenie się do Federacji, grożąc w wypadku odmowy obróceniem globu w kupę rozproszonych atomów wodoru, nie widzieli innego wyjścia, jak wstąpić do niej na własną prośbę. Przyjęto ich z wdzięcznością. Płacą regularnie związkową składkę i dają ludzi do Korpusu Gwiezdnego, co też jest swoistą formą haraczu i zarazem zabezpieczeniem przed ewentual- nym buntem. W ten właśnie sposób Chroos i jego towarzysze znaleźli się na pokładzie „Adelborathmusa 533". Magdelończycy natomiast pochodzą z planety nader pospolitej, jakich w Fe- deracji wiele. Niezbyt inteligentni, odznaczają się jednak dużą odwagą. Często się buntują przeciw tyranii astrorogatorów. Na początku rejsu było ich jede- nastu: czterech padło ofiarą złego humoru dowódcy. Bezpaństwowcy stoją najniżej w społecznej hierarchii kosmolotu. Pogar- dzani przez wszystkich, chętnie są wykorzystywani przez zwierzchników jako donosiciele. Zresztą do niczego innego w zasadzie się nie nadają. Z całei załogi oni bodaj najsilniej przeżywają utratę wolności. Niezmiernie rzadko wchodzą w skład grup zwiadowczych, ponieważ nie bacząc na nic zostają wśród tubyl- ców, gdzie mimo ciężkich warunków czują się lepiej aniżeli na pokładzie. To z ich grona rekrutują się zwykle bogowie i boginie, to oni stają się nieraz przed- miotem religijnego kultu, przyczyniając się niechcący do przyspieszenia cy- wilizacyjnego rozwoju danej barbarzyńskiej społeczności. Najlepszymi astronautami są dwaj Aarthowie. Jako jedyni nie sprzeciwiają się dowódcy i nigdy przeciw niemu nie spiskują. Ich gwałtowność i odwaga są przysłowiowe. Również ich wierność ideałom Federacji może budzić najwyższe uznanie, tym większe, iż Aarthowie wcale nie są obywatelami Federacji, lecz parą barbarzyńców, nieco tylko przywykłych do cywilizacji i rządzących nią mechanizmów. Trwało bardzo długo, zanim cokolwiek zrozumieli z tego, czego od nich się wymaga, ale potem proces edukacji przebiegał błyskawicznie. Te- raz są niepodważalnie najlepsi. Wiedzą o tym i lubią się chwalić swymi zasłu- gami, przez które są w gwiazdolocie znienawidzeni. Nie jest to specjalnie istot- ne, wszyscy bowiem na pokładzie nienawidzą wszystkich i każdy każdego się obawia. A gdzie tu obiecany konflikt? — mógłby ktoś zapytać. Przecież w takiej atmosferze, pełnej wzajemnej podejrzliwości, poza nieporadnymi spiskami nic nie może powstać! I na jakiej zasadzie to zróżnicowane i głęboko podzielone towarzystwo tworzy sprawną załogę, jakoś wychodzącą obronną ręką z opresji, jakich nie szczędzi astronautom przestrzeń i stawiane im zadania? Postaram się rozproszyć owe hipotetyczne wątpliwości. Źródłem konfliktu oprócz wybryków astrorogatora, pozostawiających w umysłach podwładnych uczucie pewnego niespełnienia i jawną chęć zemsty, jest rozbieżność poglą- dów co do sposobu wykorzystania statku. Załoga, poza Aarthami, chciałaby posłużyć się nim do ucieczki ze strefy wpływów Federacji, ponieważ na obsza- rze jej panowania nie widzi dla siebie przyszłości i absolutnie nie liczy, że przy- sługujące jej prawa będą kiedykolwiek respektowane. (Kodeks mówi, że po stu latach spędzonych w przestrzeni uzyskuje się nieśmiertelność i schodzi z pokładu, ale cóż z tego, skoro każdy, kto nie ma ważnych dokumentów, na- tychmiast jest wcielany do Korpusu i lata dalej? Ponadto, być nieśmiertelnym znaczy tylko: nie umrzeć śmiercią naturalną, a na pokładzie jest dość okaz|i, by stracić życie w sposób nienaturalny). Dowódcy ucieczka nie może pociągać, bo jemu wolność niepotrzebna — i tak nie miałby co z nią począć. W dodatku straciłby wówczas prawie wszystkich astronautów, co naraziłoby statek — a więc i jego — na niebezpieczeństwo. Dlatego, orientując się wybornie w tę- sknotach podkomendnych, ciągle wietrzy jakiś spisek i drży za każdym razem, gdy zwiad opuszcza kosmolot. Lęk przed samotnością ogranicza jednocześnie jego tyrańskie zapędy i jest to jedyny powód, dla którego gwiazdoloty mają w ogóle jakąś załogę. Inaczej nie oszczędzałby nawet najbardziej posłusznych. Przedstawione wyżej stosunki nie wyglądają zachęcająco i ktoś mógłby oskarżyć mnie o czarnowidztwo lub wręcz zapytać, skąd to wszystko wiem. Oczywiście nie odpowiem od razu, gdyż wyprzedzałoby to bieg wypadków, a tego czynić nie wolno. Reguły pisarskiej sztuki nakazują zachować najistotniej- sze na koniec i nie zamierzam od nich odstępować, narażając się na niechybną porażkę. Zresztą, uważny czytelnik winien już teraz domyślić się puenty. Rzekłem niedawno, iż po przypomnieniu o swej władzy astrorogator „toczy okrutnym wzrokiem" itede. Rzecz jasna, była to metafora. Możliwe jest każde inne zachowanie dowódcy, wykluczone tylko, by załoga zaczęła gadać ze sobą bez pozwolenia. Ostatecznie jednak ta zgoda nastąpiła — żaden astrorogator nie wytrzyma długo w absolutnej ciszy. — Czy na tej planecie są oceany? — Chyba są. — Nie jesteś pewien? — Nie. Przypuszczam, że są. / — A jakie? Może metanowe? Tęsknimy do kąpieli w takim oceanie. — Naprawdę nie wiem. — A kto ma wiedzieć, jak nie ty, zastępca dowódcy? Jeszcze nie wysłaliśmy sond? — Nie. Chwila milczenia. A potem: — To po co tu przylecieliśmy? Już w tym momencie astrorogator powinien wyrzucić ciekawskich za burtę, ale nie zrobi tego, rozmówcami bowiem są Chroos i Aarthowie, jego najlepsi astronauci. — Kiedy lądowanie? — Co ci tak spieszno? Rytuał zabrania przedwczesnego lądowania. — Pamiętam, lecz myśmy... — Przyznaj się. Chcesz uciec do barbarzyńców? Koniec rozmowy. Nie można oczekiwać jej wznowienia. Dowódca wie o tym, ale wciąż łudzi się nadzieją, że jeden z Magdelończyków okaże się na tyle nie- ostrożny, aby pytać dalej. Ten jednak nie zapomina o losie towarzyszy i milczy. Zniechęcony astrorogator postanawia poddać go próbie. Ryzyko będzie nie- wielkie, ponieważ razem z ewentualnym buntownikiem polecą Aarthowie i Pleinosejczyk Iranus. Aarthowie są nieubłagani w pogardzie wobec tych, którzy usiłują na zawsze opuścić kosmolot, ich zdaniem najcudowniejsze miej- sce we Wszechświecie, a Iranus zbyt ceni swe życie, by nie starać się przypo- dobać zwierzchnikowi, gdy nadarzy się ku temu sposobność. — Jesteśmy na orbicie. Niebawem przystąpimy do wypełniania naszego zaszczytnego zadania. Są pytania? Nie? To dobrze. Numery: cztery, jedena- ście, piętnaście i szesnaście tworzą grupę rozpoznawczą. Zwiad wie, co ma czynić? — Wie! — Odmaszerować! Zwiadowcy wychodzą ze sterowni i ładują się do przycumowanej do kor- pusu statku rakiety, i startują, biorąc kurs na powierzchnię trzeciej planety. Dowódca pogrąża się w zadumie. Oto spełnił swój obowiązek; trochę przy- padkowo, lecz spełnił. Powinien zatem być z siebie zadowolony, a jednak nie jest. Domyśla się dlaczego. Postanawia na przyszłość nie wdawać się w żadne psychologiczne eksperymenty i nie ryzykować żadnego lądowania, nawet nie- wielką grupką. Postanawia też, iż za nic w świecie, choćby wszystko naokoło waliło się i płonęło, chociażby Federacja miała od tego rozpaść się na drobne kawałeczki, a jej obywatele zginąć w atomowym ogniu, nie osadzi kosmolotu na żadnym nie znanym planetarnym gruncie. I dopiero ta myśl przynosi mu ukojenie. Rakieta ze zwiadem wylądowała oczywiście bezkolizyjnie, wykazując wyż- szość sfederowanej techniki nad techniką nie sfederowaną. Pocisk dotknął ła- godnie ziemi, Iranus i pozostali nie poczuli niczego, najmniejszego wstrząsu, gdy wsporniki kosmicznej taksówki wczepiły się w miękki planetarny grunt, ten sam, którego tak obawiał się astrorogator. Przez chwilę panowało milczenie. Potem odezwał się Iranus. — Co robimy? Wychodzimy na zewnątrz? — Tak — odpowiedzieli Aarthowie. — Dowódca zlecił nam zadanie, wy- konanie jego jest naszym niezbywalnym obowiązkiem. — Ale czy powinniśmy się z tym spieszyć? — Tak. — Może jednak poczekać trochę? — Na co poczekać? — No, nie wiemy przecież, czy nic nam nie zagraża... — Zapewniamy, że nic nam nie zagraża. Nalegamy też na jak najszybsze wykonanie zadania. — Dobrze — mówi Iranus z rezygnacją. — Załoga, do wozów! Przez śluzę wydostali się na zewnątrz, stając tuż obok znieruchomiałego, sześcionożnego pojazdu, którym przylecieli tu, na powierzchnię trzeciej pla- nety, i z którego wnętrza jęły wytaczać się opancerzone wozy rozpoznawcze, kierowane radiowym sygnałem. Gdy opuściły już ładownię rakiety i oddaliły się na niewielką odległość, Iranuh zatrzymał je i przekazał komputerowi po- lecenie otoczenia pojazdu ochronnym polem siłowym, żeby żadna barbarzyń- ska horda nie mogła wedrzeć się na pokład, siejąc śmierć i zniszczenie. Potem zajął wraz z Magdelończykiem miejsce w pierwszym wozie, a Aarthowie wsiedli do następnego. W takim też szyku ruszyli ku pasmu wysokich wzgórz, za któ- rymi sondy sygnalizowały obecność czegoś, co wyglądało na miasto czy osiedle. Jechali szybko. Niezawodni, automatyczni kierowcy utrzymywali pojazdy w prostej linii, bacząc, by nie zboczyć z wytyczonego kursu, sylwetka rakiety stopniowo malała, aż zniknęła zupełnie, przysłonięta pagórkami i bujnie roz- kwitającą planetarną roślinnością. Wzgórza osiągnęli dopiero pod wieczór, gdy już złota kula słońca zastąpiona została przez wszechobecne ciemności. Dalej droga prowadziła szerokim traktem, co do pochodzenia którego nie mieli najmniejszych wątpliwości. Iranus ani na chwilę nie odrywał wzroku od ekranu monitora. Początkowo, jako posłuszny i ściśle przestrzegający instrukcji zwia- dowca, zamierzał podjechać pod barbarzyńskie osiedle i porwać zeń jakiegoś mieszkańca, teraz jednak stawało się dla niego jasne, że wcale to nie będzie konieczne, że mogą spotkać kogoś, zanim zbliżą się do większego barbarzyń- skiego skupiska. Trochę się z tego cieszył, a trochę się bał. Lęk wynikał z jego ogólnej obawy przed barbarzyńcami, której mimo długoletniego pobytu w prze- strzeni nie umiał się pozbyć, a radość płynęła z przyczyny dość podobnej, uważał mianowicie, że im krócej będzie przebywał na tej planecie, tym lepiej. Ale ekrany były puste. Rozczarowany, trącił ramieniem siedzącego obok Voona i rzekł: — Nikogo nie widać. Chyba zboczyliśmy. — Bzdura — odpowiedział tamten. — Jedziemy przecież drogą używaną przez tubylców. Jak więc mogliśmy zboczyć? — Racja. Będziemy łapać kogoś upatrzonego, czy zdamy się na przypadek? — Na przypadek. Jakie zresztą chciałbyś kryteria zastosować? — Nie ma takich — przyznał Iranus. — Trakt rozwidla się. Co robimy? — Nie wiem. Ty jesteś dowódcą. — Wolałbym się ciebie poradzić. — Na taką sztuczkę mnie nie nabierzesz. Niczego ci nie będę doradzał. Później powiesz, że to z mojego poduszczenia... i tak dalej. Znamy się na tym, znamy. — Ja naprawdę... O co ty mnie podejrzewasz?! — Zamilcz! Spójrz lepiej w wizjer, nie gadaj tyle, bo ci barbarzyńca ucieknie. — Jak? Gdzie? O! Rzeczywiście! Ale wielki! — A tak, będzie ze dwa razy większy od ciebie. — Wycofujemy się? — Na statek? Z pustymi rękoma? — Nie. Poszukamy jakiegoś innego. — Wydaje mi się, że oni wszyscy są tacy. — Tak myślisz? On podchodzi do nas! Włączę wsteczny bieg. 1 omal tego me uczynił. Voon był jednak szybszy. Uchwycił dłoń Iranusa v, żelazne kleszcze swych półbarbarz^ ńskich palców, nie skażonych zbyt wy- rafinowaaymi wpływami cywilizacji, i trzymał tak dostatecznie długo, by tamten, jęcząc z bólu, poniechał swego zamiaru. — To był zamach. Sprzeciwiłeś się'Rytuałowi i Autorytetom. Po powrocie zameldują o tym astrorogaiorowi. — Nie radzę. Opowiem wtedy o tvoim zachowaniu. — Przypuszczasz, że zdążysz? Dowódca od razu wyrzuci cię za burtę, nie będzie się z tobą cackał. Sprzeczali się tak przez jakiś czas, aż ponownie ujrzeli barbarzyńcę na ekianie nastawionym na podczerwień. Był wysoki, zwalisty (wierzę; iż domyśli- liście s;ę już, o kogo idzie), dwunożny i nieco się zataczał. — Bieizemy go. — Hm. Może poczekać na Aarthów? Z nimi zawsze bezpiecznie). Dzikusy z nich jeszcze okrutniejsze niż ten. — Nie warto. Poradzimy subie. Tubylec usiadł na pniu zwalonym w poprzek drogi. — Trzeba go uśpić. — Uwaga! Coś bełkocze. Włąc? tłumacza. — Wwy... dranie... ppo.- cco tu przy... — Nielichy z niego dzikus. Nawet wysłowić się porządnie nie potrafi. — Lepiej zmień pasmo. — Już szukam na innym... E... Nic. Tamto było właściwe. Prymitywny język, łatwy do rozszyfrowania. Voon nacisnął klawisz. Niewidzialny strumień trytnął / tulcjowatego otworu i zaatakowany przewrócił się natychmiast na ziemię. WidoK ów wyraźnie do- dał Pkinosejczykowi ciuchy. Wyskoczył z maszyny, zabierając miotacz dla pewności i ostrożnie zbliżył się do ofiary. Nie reagowała nawet na walenie lufą po plecach ani na kopanie w kostki, w czym członkowie zułóg pozaziem- skich siatko w kosmicznych są dużymi fachowcami. — Wrzućcie jeńca na tylne siedzenie — polecił Iranus Aarthom, których niejasne cienie zamajaczyły na poboczu drogi. Aarthowie, w istocie jeden twór w dwóch postaciach, równocześnie złapali powalonego za kończyny dolne i górne i brutalnie cisnęli do wnętrza wozu. — Co lak się gapicie? Do maszyn! Wracamy. Odeszli kawaiek, potem znowu przystanęli. — Nie można by jeszcze kogoś? — Co!? Nie, jeden wystarczy. Rozpłynęli się w ciemnościach jak zjawy. Plcinosejczyk podszedł do pierw- szego pojazdu i dopiero teraz poczuł, jak bardzo go te przejścia wyczerpały. Nogi uginały się pod nim, w głowie mu huczało niby w kabinie transportera przedzierającego się przez szczególnie wymyślne chaszcze i wykroty; czuł ogólną pustkę i wyczerpanie, jakby odwalił na piechotę dystans od kosmolotu i z powrotem. Przemógł jednak słabość; otarł rękawem kombinezonu pot z kwadratowego czoła i zasiadł za sterami. — Co z tobą? — Nic. A co ma być? — Jakiś jesteś nieswój. — Wydaje ci się. Koniec gadania. Od tej chwili ani mru-mru. Wróg nie śpi. Nie możemy wiedzieć, czy w pobliżu nie czają się pobratymcy porwanego. Przeszukaj najlepiej okolicę. — Rozkaz — odburknął Magdelończyk, kręcąc zawzięcie gałką pelenga- tora. — Nic. Czy oni są radialni? — Może są, może nie są. Spróbuj z noktowizorem. — Rozkaz... Coś jakby... Nie... Chyba nie. Pewności nie mam. — Promieniotwórczość? — W normie. Niewiele się zmieniła od lądowania. — Przejdź na fale elektromagnetyczne. Wszystko wskazuje na to, iż tubylcy są jednak istotami żywymi, choć to dla nas obelga. — Coś jest. Niewyraźny odczyt. — Jak zwykle. Federacja skąpi na wyposażenie wozów rozpoznawczych. Nic ich nie obchodzi, co się stanie z takimi jak my, wykonującymi zadania o ogromnej wadze i przy bezustannym narażaniu się na złowieszczy kontakt z krwiożerczymi dzikusami. Oni tylko czekają, abyśmy odłączyli się jeden od drugiego. Wówczas — chaps! Był astronauta, nie ma astronauty. Trzeba wcie- lić do Korpusu nowego. Podobno najsmaczniejszy jest mózg. Tak zeznawał pewien barbarzyńca, któremu się nie powiodło i wpadł nam w łapy. Przypiek- liśmy go na wolnym ogniu i gęba mu się rozwarła. Mówił chętnie i dużo. Gdy- byś słyszał połowę tego, co wtedy słyszałem, inaczej byś patrzał na to, co robimy. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak się poświęcamy i jak nasza praca jest niebezpieczna. I co z tego mamy? Nic? Oczywiście, że nic. Tylko nie powta- rzaj tego nikomu. Zresztą, wszystkiego bym się wyparł, a o tobie powiedział- bym, że próbowałeś namówić mnie do ucieczki. Dowódca ci nigdy nie ufał, tak że uważaj. — Będę milczał. — Nno. Nie spuszczaj wzroku z ekranów i wskaźników. Jakby coś, natych- miast melduj. Zwiad zawrócił, rozgniatając gąsienicami nędznie utwardzoną barbarzyńską drogę. Przodem parł pojazd Aarthów, za nim w odległości kontaktowej po- dążał wóz dowodzenia. Najeżone obracającymi się nieprzerwanie antenami i cicho popiskującymi czujnikami, z lufą laserowego działa sprzężonego z ra- darem i noktowizorem, celującą w jasne, rozgwieżdżone niebo, maszyny parły miarowo naprzód, rzadko zwalniając, by pokonać jakąś naturalną przeszkodę i czasami unosząc się w powietrze, gdy trakt się kończył lub pojawiała się struga wody. — Przesłuchamy go teraz, czy dopiero na statku? — A o czym chcesz z nim rozmawiać? Przecież to przygłup. — Tak myślisz? — Oczywiście. Bełkotał, gdy nas zobaczył. Nawet się nie przywitał. — Nie wymagasz od njego za dużo? — No tak, to dzikus... — Właśnie. Dzikusy bywają interesujące. Pierwszy raz mam z takim do czynienia. — Tłumaczy to twą ciekawość, lecz lepiej byś .zrobił, gdybyś bardziej inte- resował się wskaźnikami. Jak tam odczyty? — W porządku. W promieniu 0,7 BS nie ma żywej duszy. — A on co? Jeszcze śpi? — Już nie. — Nie może być! — zawołał Iranus, odwracając się odruchowo i patrząc przez szybę na porwanego, najwidoczniej powoli dochodzącego do siebie. — Taką dawkę otrzymał! Niesamowicie odporny. — Pewnie. Ty byś nie obudził się, aż w porcie. ' — Wypraszam sobie! Doniosę o tym astrorogatorowi. — Nie radziłbym... — Grozisz mi? Ty, Magdelończyk, ośmielasz się grozić mnie, Pleinosej- czykowi? — Powiem mu, co gadałeś na postoju... — Nie uwierzy ci. — Uwierzy. Zauważyłem, że ciebie nie znosi. Inaczej by cię na zwiad nie wysłał. — Wysłał mnie w dowód zaufania... — Ale! Liczył, że się ciebie wreszcie pozbędzie. — Mnie? — Tak, ciebie. — O, tył.., — Gdzie jedziesz? Chcesz rozwalić wóz? Pojazdem zarzuciło, ciężkie cielsko przetoczyło się przez rów, znienacka skądciś wyrosły, i ugrzęzło w bagnistym podłożu, beznadziejnie porykując po- mocniczymi silnikami. Iranus wezwał maszynę Aarthów, ale ta nie odpowie- działa, zwiększając na dodatek prędkość i skręcając ze szlaku, nie w lewo jed- nak, lecz w drugą suonę. Pleinosejczyk spróbował podnieść wóz w powietrze, lecz wyloty dy~,z były chvba zatkane błotn;stą mazią, wciskającą się od dołu do wnętrza pojazdu, ponieważ próba ta zakończyła się niepowodzeniem. Tonęli, powoli wciągani przez nieubłagane grzęzawisko. Naraz po przeciwnej stronie coś rozbłysło i rozległ się huk wystrzału. Voon rzucił się do działa, gotowy wesprzeć towarzyszy ogniem, zapominając nawet o swym tragicznym poło- żeniu. Zanim zdołał porządnie wycelować, zabłysło coś ponowne, tym iazem był to wąski, biały płomień, zamieniający się w pewmm momencie w słup ognia, który natychmiast zgasł. Przerażenie odebrało im mowę. Gdzieś obok Aartbowie stoczyli pojedynek, a wynik owego starcia był nadr.l nie znany. Teraz mogła przyjść kolej na nich, niezdolnych do jakiegokolwiek manewru, 0 odwrocie w ogóle nie wspominając. Ewentualnie mogli wycofać się przez wierzchni właz, ale astrorogator — co do tego nie mieli najmnieiŁzej wątpli ¦ wości — nie przebaczyłby im straty maszyny i kolegów. Jak by nic postąpili, groziła im śmierć — nieskończenie realna, bliska, okrutna. Śmierć albo z rąk barbarzyńców, albo na mocy wyroku dowódcy na służbie wszechpotężnej Federacji. Iranus uczynił jeszcze jedną próbę wydostania się z bagna, pojazd przybrał obecnie kształt amfibii, posunął się nawet nieco do przodu, lecz opór stawiany przez miejscowe, barbarzyńskie grzęzawisko był nie do pokonania. Tyle zyskali, iż ustawili się równolegle do obiecującego oca'enie traktu. — Mam ich. Żyją. — Żyją? — Tak. Meldują, że rozprawili się z jakimś pojedynczym tubylcem. którv na nich napadł. — Był tylko jeden i ich zaatakował? — Co w tym dziwnego? Ci barbarzyńcy nie znają lęku. Ko%yszący się na boki pojazd Aarthów wyrósł nagle z ciemności. Ponownie odzyskali nadzieję. Magdelończyk wychylił się z włazu i zamocował wystrze- loną przez wóz ratowniczy linę. Poczuli potwornie silne szarpnięcie, aż omal nie por-padali z foteli, i zaczęli przybliżać się do zbawczego szlaku, wynurzając się jednocześnie z grzęzawiska. Siedzący z tyłu jeniec stukał w szybę i stukał, ale zbyt byli zajęci sobę, perspektywą rychłego ocalenia, czynnościami; iakie należało wykonać, by ów moment pr/yspiesiyć, żeby zwrócić uwagę na jakieś niemrawe postukiwanie. Dopiero gdy niebezpieczeństwo zniknęło, oddaliło się wraz z zostavionym i porzuconym bagnem, przypomnieli sobie o nim 1 zgodnie zadecydowali, że go wysłuchają. (Znaczny wpływ miała na to iadość Z uniknięcia haniebnej i niepotrzebnej śmierci, co wprawiło ich w nastrój graniczący z euforią). — Włącz tłumacza. Posłuchamy, co ma nam do powiedzenia. Nie zdziwiłem się, gdy wreszcie odezwali się do mni.- w ludzkim, zrozumia- łym języku. Wprawdzie był to mój pierwszy NOL, aż wstyd się przyznać, znajomi cuda rozpowiadali o kontaktach z załogami pozaziemskich statków kosmicznych i zawsze im wtedy zazdrościłem, lecz dzięki tym opowieściom posiadłem bogatą wiedzę c zwyczajach Obcych i nic nic mogło mnie zasko- czyć. Poza tym od lat studiowałem literaturę fachową, zwłaszcza artykuły zamieszczone w pewn>m regionalnym tygodniku, tak przygotowany czułem się panem sytuacji. Na tvm odludziu nie znalazłem się przypadkowo Od dawna już spodziewałem się kosmicznych odwiedzin i obliczyłem, że właśnie tutaj powinni wyładować. Podchodziłem do nich zrazu bez obawy, ze świa- domością, że skoro jestem przyjaźnie nastawiony, to i oni zapewne mnie po- lubią, ale gdy moje złudzenia się rozwiały, trochę się przeraziłem, nie na tyle jednak, by znienawidzić ich doszczętnie. Tarapaty, w jakie popadli, poważnie mną wstrząsnęły, bo nie mieściło mi się w głowie, ze byle bagienko może rak im zaszkodzić. Chciałem im poradzić, jak mają postąpić, lecz zareagowali dopiero, gdy było już po kłopocie. — Czemu zarr.ill-leś? Zatkało cię z wrażenia, co?... Ha-ha! Patrzcie go, dzikusa, wystaiczy się odezwać żeby się spłoszył. — Wyłącz tłumacza. Nie ma sensu męczyć jeńca przed przybyciem na >tatek. Dowódca by nam nie podarował, gdybyśmy przestraszyli go do cna. I rzeczywiście wyłączyli. Jechaliśmy bardzo długo w zupełnej ciszy, stra- ciłf-m kompletnie orientację, co się dzieje, gubiąc się w domysłach co do mego przyszłego losa i niejasno zdając sobie sprawę, iż w zasłyszanych opowieściach byłn być może jakaś przesada i że kosmici mogą być całkiem inni, niż nam się to wydaje. W pewnej chwili straciłem przytomność — widocznie uśpili mnie ponow- nie. Ocknąłem się w rakiecie. Mogłem teraz przyjrzeć im się dokładniej. Dwóch było wysokich i jakby zamazanych, o płynnych, niewyraźnych kon- turach i tańczących ruchach. Jeden, chyba najważniejszy, wygląda* wyjątko- wo paskudnie: łeb miał kwadratowy, korpus prostokątny, różki króciutkie: cały b\ł jakiś ohydny, malutki i bezbarwny. Ostatni z Obcych najbardziej przypominał człowieka, ale może było to złudzenie spowodowane tym, że siedział w głębokim fotelu i tylko głowa w hełmie wystawała znad oparcia. Przypuszczalnie coś do siebie gadali, lecz zawsze byłem słaby z języków i ni- czego nie potrafiłem zrozumieć. Naraz siatek łagodnie zastopował. — Wstawai — usłyszałem. Posłusznie podniosłem się 7 podłogi. — Idź prosto. Nie tędy! Prosto! Cóż za tępak! Pokażcie mu drogę. No i pokazali. Najgorszemu wrogowi nie życzyłbym takiej pomocy. Dwóch wysokich i zamazanych podleciało do mnie, zdzielili mnie w łeb czymś twar- dym, gdy usiłowałem stanąć okoniem. Nie zważając na okoliczności, na to, że byłem przecież w gościnie, kopnęli — niestety, wstyd przyznać — w tyłek i przyłożyli lufę jakiejś ichniej broni w miejsce, gdzie miednica łączy się z krę- gosłupem, pewnie sądząc, iż przykładają ją do pleców, po czym zaczęli po- pychać w kierunku czegoś tam, jakiegoś cudacznego tworu pokratkowanego w niewielkie kwadraciki, poczułem, jak coś mnie wsysa do środka i ledwie się obejrzałem, już znalazłem się w przestrzennej hali z posapującymi urządze- niami i maszynami, w których nie od razu domyśliłem się członków załogi kosmolotu. W to, że był to statek w ł a ś c i w y, nie wątpiłem. Wyglą- dał we wnętrzu tak, jak się to przedstawia w literaturze. Nie poświęciłem więc większej uwagi licznym nieprawdopodobnym szczegółom (które kiedy indziej niechybnie by mnie zafascynowały), przykładając się bardziej do po- szukania czegoś, na czym mógłbym wygodnie usiąść. W końcu wybrałem jakiś stołeczek lub to, co mi stołek przypominało. Oczywiście strzeliłem paskudną gafę. Znieważony astronauta rozpłaszczył się jakby był z gumy; upadłem, a wtedy on wyrósł jak spod ziemi i walnął mnie w pysk czymś ostrym i palą- cym. Łzy mi pociekły, prawie nic nie widziałem, ale nim oślepłem doszczęt- nie, zdążyłem jeszcze drania zaczepić butem i — ostatnim wysiłkiem — wgnieść go w podłogę. Zaraz potem omdlałem z nadmiaru jadu, którego mój nie przywykły organizm nie potrafił znieść. — Kim jesteś?! Kto cię nasłał? Odpowiadaj, pókim dobry! Ten właśnie krzyk usłyszałem, gdy odzyskałem przytomność. W zasadzie powinienem sprzeciwić się podobnemu traktowaniu, powołując się na przy- kład na Helsińską Deklarację Praw Człowieka, lecz nie byłem przekonany, czy tamci ją podpisali. — Cóż za przygłup! Kogo wyście mi tu przy wlekli? Zwiad, baczność! Dla- czego... — ciągu dalszego nie zrozumiałem, najwidoczniej rozmowa toczyła się już w kosmicznym żargonie, a słowników ufologicznych nigdy mi się nie chciało przeglądać. — Kim jesteś? Ostrzegam, że pytam po raz ostatni. — Jestem człowiekiem — odrzekłem zgodnie z prawdą. Ale ONI szybko uświadomili mi, że każda prawda jest względna. — Ha-ha! Człowiekiem się to barbarzyńskie bydlę mieni? — znowu prze- rwa. — Niebawem uprzytomnisz sobie ogrom swego błędu. Ktoś zaczął mnie bić. Najpierw "byłem tym jedynie lekko zdziwiony. Li- teratura milczała o takich metodach argumentacji, stosowanych przez przed- stawicieli wysoko rozwiniętych cywilizacji. Później jednak, gdy ból stał się już nie do wytrzymania, zdumienie ustąpiło, zamienione przez inne odczu- cia, jak wściekłość, upokorzenie, poczucie bezsiły i tak dalej. Wreszcie przestali, szwargocząc między sobą w nie znanym mi języku. Po- tem znów odezwał się tamten. — No, kim jesteś? — Barbarzyńcą — wykrztusiłem, nader opornie. — Jeszcze raz! — Barbarzyńcą — wymamrotałem. — Raźniej! Weselej! — Barbarzyńcą! Dzikusem! — O tak, tak. To lubię, to mi poprawia humor. Czy wiesz, że wyrządzi- łeś sobie, i mnie zarazem, wielką krzywdę? Milczałem. — Zabiłeś jednego z moich ludzi. Uznaję to za zdradę, a zdradę karze się u nas wyrzuceniem za burtę. Chcesz zostać wyrzucony? — Nie. — Tak też myślałem. Nikomu się do tego nie spieszy, jak znam życie. A co ty możesz nam zaofiarować, żebyśmy cię oszczędzili z wzajemnym pożytkiem? — Powiem wszystko. — To znaczy co? — Wszystko o planecie, z której pochodzę. — I sądzisz, że może to nas zaciekawić? Na taką odpowiedź nie byłem przygotowany. Dotąd zdawało mi się, iż kosmici po to odwiedzają Ziemię, aby zasięgnąć języka, a tu nagle słyszę wy- znanie zaprzeczające powszechnym opiniom. Czyżbyśmy się mylili? — Błądzisz, tubylcze. Mamy to gdzieś. Brnąłem dalej. — U nas wszyscy uważają, że przylatujecie tu w jakimś celu. Zawsze tak było. — Jak to zawsze? Nie jesteśmy pierwszymi cywilizowanymi ludźmi, któ- rych oglądają twoje barbarzyńskie oczy? — Ja widzę was pierwszy raz, lecz na Ziemi jest mnóstwo świadectw wa- szych przylotów. Zapanowała cisza, ciągnąca się nieskończenie. Rozróżniałem już otaczające mnie kształty. Było to niewielkie pomieszczenie, na pozór całkowicie opu- stoszałe. Głos dochodził chyba z głośnika zawieszonego nad otworem wyj- ściowym, o ile słusznie domyślałem się przeznaczenia owego przedmiotu. Zapragnąłem wstać, ale nie dałem rady. Niewyczuwalne więzy oplatały moje ciało, zmuszając mnie do pozostawania w bezruchu. — Sprawdziliśmy twoje informacje. Są fałszywe. W rejestrach nie mamy żadnych adnotacji o odwiedzinach tego układu. — Przysięgam, że mówię prawdę. — Przekonamy się. Teraz zaśniesz. Faktycznie, nie minęła minuta, a już chrapałem w najlepsze. Obudziłem się głodny i rozbity, z łbem potwornie obolałym. Najwyraźniej przesadzili z pra- niem mózgu i nie?b\t delikatnie obeszli się z tym cennym organcm. — Wytłumacz nam to. Nic nie odrzekłem; po części dlatego, aby ich zaniepokoić, jak również z tej przyczyny, iż odpowiadać mi się nie chciało. — Bo porozmawiamy inaczej! — Nie umiem wara tego wyjaśnić. W każdym razie — jesteście UFO, czyli nie zidentyfikowany obiekt latający. Nad naszymi miastami wciąż po- jawiają się jakieś nieznane i tajemnicze obiekty, wydzielające światło nie- wiadomego pochodzenia. Wystarczy poczytać p>-asę, by się o tym przekonać. — Wasza prasa nie kłamie? Wiemy z doświadczenia, że pismakom nic wolno wierzyć. — Czasami kłamie, czasami nie. — A dowody na istnienie tych... obiektów, ,ą wiarygodne? — Najzupełniej. Ponownie zapanowała cis/a, tyra razem krótkotrwała. — Odlatujemy stąd, tubylcze. Gro/i nam wielk;e niebezpieczeństwo i nie możemy zostać tutaj ani chwili. Ciebie wyrzuci się za burtę. Jesteś tępym, do niczego nieprzydatnym barbarzyńcą, a chociaż cię polubiłem, n;e mogę sobie pozwolić na zwłokę niezbędną do odstawienia ciebie z powrotem na Ziemię. — Ratunku! — zawołałem absurdalnie. — Nie chcę umierać! — Nikt nie chce, nie mówisz nam niczego nowego. — Nie, nie... — zajęczałem, a trwogę mą spotęgował widok tych zama- zanych, o mglistych kształtach, wynurzających się z nicości i stających przy mnie. Powlekli swą ofiarę korytarzem, nie dając jej szans obrony. W sterowni zatrzymali się na moment, i ro wystarczyło, b>m przypomniał sobie, jak się nazywam i co tu robię. — Umiem! Umiem przyspieszać! — Naprawdę? Przyspieszacz nawet by się przydał, bo właśnie niedawno jednego wysłałem za burtę... Ale iv nie wyglądasz na przyspieszacza. Pół kosmosu zleciałem, lecz takiego monstrum... Postanowiłem zaryzykować; zresztą, w mojej syuacji... — Już to kiedyś robiłem. Tamten dowódca ufi zymvw ił, że to była dobra robota. Dostałem medal i z honorami wyprawiono mnie na ratunkowej rakie- cie do domu. — Ejze! Ktoś by marnował spiawny pocisk na taku* monstrum? — Proszę bez obelg, bo nie będę przyspieszał! — Jesteś bezczelny jak każdy dzikus. Dam ci jednak szansę, choć Pleinosej- czyk Iranus podpowiada mi, abym tego nie czynił. Iranu-, lepiej niech milcz\, bo sarr się znajdzie v»iród barbarzyńców, któr/y t"lko czekają, żeby pomścić śmierć swego kompani zdmuchniętego przez Aarthów. O('dalimy się /.a gra- nicę układu. Fam pokażesz, co potrafisz. A jak wyglądał ten dowódca, który cię niby odznaczył? By! do mnie podobny? — Trudno mi powiedzieć, ponieważ... — Załoga! Odlatujemy. Ciąg wodorowy. Gdyby by* do mnie podobny, musiałby być wielki jak kosmolot — Nie. Wyglądał ,'dk syfon. To co-', zupełnie małego — Aha. No, to nie mógł być nikt z naszych. Obawiam się... — i znów p. zeszli na swój żargon Patrzyłem na ściany, na sufit, wszędzie, jedynie nie w stronę złowrogiego otworu, przy którym stało tych dwóch nierozłącz- nych. Jak długo to trwało, me wiem. W końcu wybiła moja god/ina. — No, przyjacielu! Że tak cię nietypowo na/wę! Już dawno nikt mi się tak nie po- dobał! Liczę, że mnie nie zawiedzie:-.'. Co czuje człowiek (przepraszam: barbarzyńca) skazanj na śmierć? Ów teoretyczny problem nabrał naraz realnych wymiarów. Miałem umrzeć; ciało moje wkrótce zamieni się w zlodowacony zewłok krążący wokół statku, za- nim nie rozpadnie się na elementarne cząstki; m}Sl moja /gaśnie przecięta nieubłaganym wyrokieir.; wszelkie przejawiane niegdyś zaiuieresowania, w tym także nieszczęsny pociąg do me zidentyfikowanych obiektów lata- jących, staną się wyłącznie krótkotrwałym wspomnieniem, eksplodującym w chwili re Uizacji postanowienia dowódcy obcoplemiennego gwiazdolotu Cóż zatem czułem? Nic. Przyszłość nigdy jeszcze nie wydawała mi się tak nierzeczywista i nieskończenie odległa, jak właśnie teraz, gdy zbierałem siły niezbędne do wykonania niemożliwego zadania. Rozpędzić siatek tak, by przekroczył barierę światła, cóz za tragiczny absurd, ku czemu przyw:odly mnie artykuły czytane w pewn)in regionalnym tygodniku.. Ich podpisują- cego się niejasnym pseudonimem autora nienawidziłem zimną i hezrozumną nienawiścią. Resztki cywilizacyjnej ogłady opadały ze mnie nibj liście / obumar- łych drzew. Wnętrze kosmolotu zamieniało się w puszczę z porykującymi tygrysami i wrzaskliwymi hordami łovców głów. Jadłem surowe mięso i pi- łern ludzką krew. Nigdy nie pobierałem nauk w żadnych szkołach, nigdy nie domyślałem Się znaczeń ukrytych w starych księgach. Jak przez mgłę zoba- czyłem zbliżających się członków wrażej hordy... Dziki, potępieńczy ryk wydarł się z mej piersi, odbił się tysiąckrotnym echem od ścian sterowni i wrócił do mnie, zachęcając do ponownego krzyku Nim przebrzmiał do końca, usłyszałem miarowy gło; automatu. — Trzyazieści dwa.. Czterdzieści... Osiemdziesiąt... Sto... Sto pięć- dziesiąt... Wrzasnąłem po raz irzeci. 7- Labimit u\obra/m Aarthowie zatrzymali się. „Adelborathmus 533" opuścił nasz układ planetarny, przekraczając prędkość światła. Upadłem — prosto w ramiona nadbiegających astronautów. Mógłby to być kres tej historii, ale wiem, iż niektórzy poczuliby się za- wiedzeni, gdybym przerwał w tym miejscu. Mentalność czytelników jest mi bowiem trochę znana, tak sądzę. Przedkładają oni rzeczy dopowiedziane do końca nad nie dokończone; nie należy się dziwić owej zdrowej skłonności. Ponadto dość surowo oceniam to, co dotąd napisałem. Obiecałem konflikt, z którego, niczym z morskich odmętów, wyłoni się nowa jakość. Konflikt był, może niezbyt dramatyczny... — lecz z tym drugim jest już zdecydowanie go- rzej. Nic się wartościowego nie wyłoniło, nic godnego uwagi nie powstało; naj- chętniej obwiniłbym za to Karola Marksa; niewykluczone jednak, że i ja po- noszę część winy, choć przyznaję się do tego z najwyższą niechęcią — moja wrażliwa i egocentryczna natura buntuje się przeciw takiemu stawianiu spra- wy. Wciąż wierzę jednak, iż się poprawię. Podzielających owe zdanie zachęcam do dalszej lektury. Reszta może iść spać albo włączyć telewizor. Dzień następny był jednym z najpiękniejszych w moim życiu. Fetowano mój sukces aż do przesady. Ogólna radość zdawała się nie posiadać granic, uściskom i gratulacjom nie było końca. Ze wzruszenia, nie bez wysiłku ocie- rałem pot z czoła; co rusz wzdrygałem się po dotknięciu jakiejś śliskiej łapy, zachodząc w głowę, skąd ta powszechna euforia i czemu tak nagle mnie po; lubili. Dopiero później pojąłem, iż nad tym wszystkim unosił się złowrogi cień astrorogatora, mego największego miłośnika. Pozostali szli w jego ślady z czystego oportunizmu. Jako osobnik nader domyślny, szybko połapałem się w rodzaju stosunków panujących na pokładzie. Ich istotę przedstawiłem już wcześniej, nie będę więc się powtarzał. Bardzo korciło mnie, by je wykorzystać dla swych celów. Zapewne postąpiłbym tak, mimo moralnych skrupułów (które wszak zawsze są do przezwyciężenia), lecz w rzeczywistości nie wiedziałem, czego pragnę, i przeszkody tej nie potrafiłem już sforsować. Bolałem nad tym całkiem serio, często popadając w nieuzasadnioną zadilmę. Dowódca niezmiennie to dostrzegał, podzielając mój smutek. W ogóle wy- raźnie mnie wyróżniał. Najcięższe prace przypadały zazwyczaj komu inne- mu, nigdy byłemu barbarzyńcy (tak, tak! — stopniowo się cywilizowałem); przyznał mi prawo do jadania w osobnej kabinie i do wydalania w samotności, a nie w miejscu do tego przeznaczonym; regularnie dopytywał się o moje zdro- wie i jeśli tylko coś niejasno przebąkiwałem, zaraz wołał personel medyczny i prowadził na specjalistyczne badania, czego szczerze nie cierpiałem; chętnie gawędził ze mną, radząc się w kwestiach, w których byłem absolutnym igno- rantem, i zwierzając mi się ze swych fobii i tęsknot. Po pewnym czasie zauważyłem, iż otacza mnie powszechna niechęć. Oczy- wiście nie przejąłem się tym — przyjaźń (to wielkie słowo, ale muszę go użyć) astrorogatora była wystarczającą rękojmią bezpieczeństwa. Trochę z nudy, a trochę z obowiązku zacząłem dochodzić, kto jest tu głównym winowajcą. Okazał się nim Chroos, oficjalnie sprawujący funkcję zastępcy dowódcy. Ten ambitny Pleinosejczyk (cecha rzadka u owego gatunku) nie mógł ścierpieć awansu, jaki stał się moim udziałem. Nadto słusznie lękał się o swą pozycją na pokładzie. Jego pobratymcy też intrygowali ile się dało. Upadek Chroosa był- by przecież i ich tragedią. Postanowiłem zdusić bunt w zarodku, przeciąć wrzód, zanim się ufunduje. Nawiązałem kontakty z bezpaństwowcami, niejako austronautami trzeciej kategorii. Największej pomocy udzielili mi Bipsos i Arndt, długoletni boha- terowie przestworzy. To dzięki nim, ich nieocenionym zeznaniom, małostko- wość Pleinosejczyków została pokazana jak na dłoni. Spodziewałem się, że astrorogator nie daruje tej zniewagi, wyrządzonej swemu ulubieńcowi, ale nie doceniłem należycie jego przewrotności. Nie poparł mnie; przebaczył tamtym i nikogo za burtę nie wyrzucił. To Bipsos wytłumaczył mi, dlaczego tak postąpił. Dowódcę, powiedział, obchodzi tylko jedno: utrzymanie stanu równowagi między członkami za- łogi. Pleinosejczycy zbytnio urośli w siłę, więc posłużył się mną jako strasza- kiem. Jego przyjaźń była cały czas udawana. We właściwym momencie od- wrócił się ode mnie, by dać tamtym do zrozumienia, że nadal na nich liczy, że bynajmniej nie zrezygnował z ich usług, bez których faktycznie nie potrafi się obejść. Powiedział też, iż nie zdarzyło się to po raz pierwszy, że on kiedyś był również hołubiony przez astrorogatora — i tak samo odtrącony. Ostrzegł mnie, że mój los będzie odtąd nie do pozazdroszczenia i muszę być przygo- towany na najgorsze. Rozmawialiśmy w jednym z nielicznych w kosmolocie miejsc, gdzie można było bezpiecznie rozmawiać, bez obawy o podsłuch. Zdaniem Bipsosa miejsca takie istnieją celowo, aby dowódcy nie czuli się nadmiernie pewnie i choć odrobinkę liczyli się z astronautami. Możliwe, iż przypuszczenie owo jest niesłuszne, lecz nie umiem tego rozstrzygnąć. W każdym razie Bipsos niewiele pomylił się w swej prognozie. Rzeczywi- ście byłem szykanowany; nie myślę o tym opowiadać. Jeszcze teraz, gdy od dawna nie jestem już członkiem załogi „Adelborathmusa" i nie mam nic wspól- nego z Federacją, ogarnia mnie bezp'rzytomna wściekłość na wspomnienie tych pełnych upokorzenia chwil przeżytych na statku, którego wymiary, kon- tury i ogólny wygląd powoli zacierają się w mej pamięci. Trwało to aż do spotkania z „Glacticosein", a raczej z tym, co z niego zostało. Pełniłem wtedy wachtę na rufie i traf choiał, że zobaczyłem go jako pierwszy / abtronautów, obserwując na ekrane kontrolnym jak wyłania się z nadprze- strzeni w odległości trzech miliparseków od nas, a więc praktycznie żadne). Szliśmy podświetiną w rejon Tau Wieloryba i nic mi nie było wiaiime, ażeby w pobliżu miała znajdować się jakaś federacyjna jednostka. J>Itfsze kursy były rozbieżne, ale mimo to sytuacja kwalifikować się do wszczęcia alarmu bo- jowego lub ogłoszenia przynajmniej stanu podwyższonej gotowości Dziwi- łem się, czemu astrorogator nie daje znaku życia. Zgodnie z wszelkimi regu- laminami i insirukcjami wyręczyłem dowódcę w tym, co doi. należało. Za- sygnalizowałem niebezpieczeństwo specjalnym przyciskiem. Na wszystkich pokładach i we wszystkich pomieszczeniach gwiazdolotu rozdzwoniły się dzwonki alarmowe, pozapalały lampki ostrzegawcze i zaktywizowały się radio- we czujniki. Członkowie załogi jeden po dmgim zaczęli ściągać do sterowni plbo zajmować Stanowiska pizy pulpitach i radarowych ekranach. Wkrótce po- tem rozległ się mechaniczny gtos astrorogatora. — Uwaga. Obcy statek na kursie. Procedura numer siedem. Nic mi to nie mówiło. Popatrzyłem po innych: też nie reagowali. Pomyśla- łem, że najwyraźniej tak byi. powinno i uspokoiłem się — Siedemset piętnaście, dwieście cztery, sześćdziesiąt... Na sąsiednim fotelu siedział Bipsos. Zapytałem go w żargonie, co to znaczy. Nie odpowiedział. Powtórzyłem więc pytanie, sąd/ąc. iż nie zrozumiał, gdyż w zaaferowaniu użyłem ziemskiego jeżyka. Znowu nic Lekico zaszokowany, wbiłem wzrok w ekran, starając się w nim znaleźć wytłumaczenie dręczącej mnie zagadki. Tajemniczy kosmolot był już doskonale widoczny. Rozpoznałem znaki Federacji na jego kadłubie i dzielący go od „Adelborathmusa" dystans. Zmniej- szył się o połowę, tamten statek, popalon>. z dziurami w poszyciu i śladarri wgnieceń na pancerzu, przybliżał się do nas albo my do niego. Bardziej praw- dunodobne było io drugie — wrak sam nie mógł zmienić kursu, na to przynaj- mniej wyglądało, a przecież przedtem szliśmy różnymi torarru, co niedwuznacz- nie zaobserwowałem. — „Glacticos"... — wyszeptał Chroos. — Zna ktoś tę jednostkę? Nikt nie potwieidził ani nie zaprzeczył; wszechogarniająca cisza panowała niepodzielnie dalej, wywołując niemałe wrażenie jakiegoś niesprecyzowanego zagrożenia czającego się z nieznanej strony. Naraz odleglo1 ć między gwiazdolotami przeszył promień lasero\.ego światła. Astrorogator sygnalizował obcemu swoje pochodzenie. Później rozbłysły flary. Niepokojąca jasność lozdarła kosmiczną czern, ukazując tamtego w całej oka- załości. Rzeczywiście wyg'ądał jak po bitwie. Poczułem unoszący się naokoło strach — chór może bezpodstawnie utożsamiłem swe wrażenia 7 odczuciami pozostałych, milczących i iiienoruszonych. — SeKcja czwarta do .akieti Powtarzam: sekcja czwarta na pokład B. Ten rozkaz dotyc/yJ i mnie, przestałem myśleć o czymkolwiek. Kokine czynności wykonywałem jak wzorowy automat. Wyjście z 7?jmowanego po- mieszczenia, bieg korytarzem, nałożenie eKwipunku w komorzt ciśnień, syk uchodzącego powietrza, ciasr.a kab-na załogowej sondy, odliczanie, start, przelot, hamowanie i przejście do wr.iku /'lały się w moim urmśle w ieden obra; o nieostrych konturach, niby klatkę filmu wyświetlanego w przyśpie- szonym tempie. Na pokładzie „Glacticosa" nie znaleźliśmy nikogo żywego, nic, poza śladami przebytej walki. Urządzenia napędowe były nie naruszone, lecz o reszcie nie można było tego powiedzieć: popr :ebijane stropy, znisz- czona sterownia, rozwalone 1 poprzecinane drzwi od magazynó-v z bronią — dowodziły intensywności 5 tarcia, nic jednak nie mówiąc o iego przebiegu i ostatt,-znym rezultacie. Kto zwyciężył 1 kto z kim właściwie się tam bij? — pytanie owo należało do najbardziej zasadniczych 1 zarazem do najtrudniej- szych. Wiedzieliśmy tylko, że astrorogator „GLcticosa" nie przetrwał owego boju, w którym albo był stroną walczącą, albo przypadkową ofiarą czy też niezręcz- nym mediatorem. Pancerny kokon ochraniając) jrgo zwoje mózgowe był uszkodzony, przewody pozrywane, najważniejsze centra dyspozycyjne — roz- bite. Przestałem się dziwić, czemu dowódca zwlekał z ogłoszeniem alarmu i zastanawiałem się ter^z raczej, dlac/ego w ogóle go wszczął, mógł wszakże zignorować mój sygnał i udać, iż nic się nie siało. W końcu doszedłem do prze- konania, ż; zadecydowała prozaiczna ciekawość. B\ dowiedzieć się, co się tu wydarzyło, musiał wysłać zwiad, to oc/ywiste, lecz czemu nie posłał samych automatów? Może przypuszczał, iż one nie dad~ą rady, że zagubią się w ocea- nie '-ytuacji? Zresztą to nieistotne. Postąpi! tak, jak postąpił. A że nie powi- nien? Cóż. błędy popełnia każdy, nawet wytrawny dowódca. To byłoby prawie wszystko. Skoro już wtargnęliśmy na wrak, należało przy- stosować go do prawdz'vego lotu, a następiJe obsadzić załogą. Ktoś musiał nim kierować w zastępstwie as'.rorogatora. Doprowadzenie „Glacticosa" do porządku zajęło grupie robocze; rnniej czasu aniżeli przelot z gwiazdy do gwiazdy z szybkością nadświetlną. Dowódca postanowił dostarczyć statek do bazy celem wyjaśnienia przyczyn iego stanu. Na pewno był tym zainteresowany osobiście. Inaczej by nie ryzykował zwłoki. Wraz z Bipsosem. Iranusem i czterema innymi przeszliśmy na pokład tej jednostki. Naturalnie po zanurzeniu się w nadprzestrzeni straciliśmy kontakt z „Adelborathmusem" i przyznam, że wcale nie wysilaliśmy się, aby nawiązać go ponownie. Kłopot był jedynie z wytyczeniem nowego szlaku. Każdy chciał jak najszybciej znaleźć się w miejscu, które sobie wymarzył i które zdawało mu się najlepszym schronieniem, ale pamięć o losie poprzedniej załogi uchroniła nas przed groźnymi kłótniami. Co do mnie, to wróciłem na Ziemię, syt międzygwiezdnych peregrynacji. Ostatnie pół parseka przeleciałem zahibernowany w jednoosobowym po- ścigowcu, tak że nawet podróż specjalnie mi się nie dłużyła. Po dociągnięciu do atmosfery katapultowałem się w kapsule ratowniczej, lądując na falach wzburzonego oceanu. Szczezłbym marnie, gdyby nie jacht uczestniczący w regatach samotników, który na moje szczęście nieco odbił od trasy. Żeglarz był dosyć dociekliwy, lecz gdy zirytowany jego natrętnymi pytaniami opo- wiedziałem mu prawdę, wziął mnie za mitomana albo za stukniętego i już się więcej nie odzywał. Zresztą był chyba milczący z natury. Co do mej pierwszej jednostki, „Adelborathmusa 533", nie wiem, czy do- tarła bez przeszkód do bazy. Szczerze mówiąc, uważam to za rzecz pozbawioną najmniejszego znaczenia. Astrorogatorowi życzę jak najgorzej i gdyby nie wzgląd na dobro załogi, ucieszyłbym się z zaginięcia statku. Co do Federacji. Nie warto się nią przejmować. Przypadek „Glacticosa" dowodzi, że powoli zaczyna się już rozsypywać, a jako taka nie jest niebez- pieczna nawet dla najlichszych barbarzyńców, dopiero raczkujących w kosmo- sie. Jeszcze się tym wyżej rozwiniętym i bardziej cywilizowanym dobierzemy do skóry, daję słowo. 1981 Spis rzeczy Planeta dobrych ludzi............ 5 Pasażer................. 11 Stan zawieszenia.............. 16 Pojedynek................ 25 Żółta cysterna............... 37 Raj utracony............... 53 Spotkanie najwyższego rodzaju......... 80