HowardPhillipsLovecraft,Howard Phillips Lovecraft, August Derleth DZIEDZICTWO PEABODYCH http://www.e-biblioteka.com © Copyright for the Polish edition by Jajco w Locie, Warszawa 2003 Howard Phillips Lovecraft, August Derleth DZIEDZICTWO PEABODYCH 1 Nigdy nie poznałem mego pradziadka, Asapha Peabody’ego, choć miałem pięć lat, kiedy zmarł w swojej wielkiej starej posiadłości leżącej na północny wschód od Wilbraham w Massachusetts. Mam jedno tylko wspomnienie z dzieciństwa, związane z moim pobytem tam; kiedy staruszek leżał już złożony chorobą, moi rodzice weszli do jego sypialni, ja zaś zostałem z piastunką, przez co ani razu go nie ujrzałem. Podobno był bogaty, czas jednak skutecznie uporał się z jego fortuną, nawet kamień bowiem da się skruszyć, pieniądze zaś rozpływają się niby sen, w miarę kolejnych podwyżek podatków i zgonów mających miejsce w rodzinie. Tych ostatnich było w naszym rodzie wiele od czasu śmierci pradziadka w 1907 roku. Najpierw zmarło dwóch moich wujów, jeden poległ na froncie zachodnim, drugi zaś poszedł na dno wraz z „Lusitania”. Jako że trzeci wuj zmarł przed nimi, a żaden nigdy się nie ożenił, posesja po śmierci dziadka w roku 1919 przeszła w ręce mojego ojca. Ojciec nie był prowincjuszem, w przeciwieństwie do większości jego przodków. Nie przepadał za życiem na wsi i nie interesował się odziedziczoną posesją, wydawał natomiast pieniądze pradziadka, lokując je w rozmaite inwestycje w Bostonie oraz Nowym Jorku. Moja matka również nie znosiła wiejskiej atmosfery Massachusetts, żadne z nich jednak nie chciało sprzedać posesji. Kiedy któregoś razu, po moim powrocie z college’u, matka wysunęła taką propozycję, ojciec z miejsca ją odrzucił; pamiętam jego lodowaty wzrok i zimny, nieustępliwy grymas twarzy, a także dziwną wzmiankę o „dziedzictwie Peabodych”, po której padły starannie wyważone słowa: - Dziadek przewidział, że ktoś z jego linii przejmie dziedzictwo. - Jakie dziedzictwo? - spytała matka z pogardą w głosie. - Czy twój ojciec nie przepuścił wszystkiego do cna? Ojciec nic nie odpowiedział, pogrążając się w zimnej obojętności, po czym rzucając jakby w przestrzeń, iż istnieją pewne ważkie powody nie zezwalające na sprzedaż posiadłości, nie związane z zakazami, natury prawnej. On sam wszelako nigdy nie zbliżył się nawet do majątku; opłacaniem podatków zajmował się regularnie niejaki Ahab Hopkins, prawnik z Wilbraham, składający moim rodzicom stosowne raporty, które jednak przez oboje były zgodnie ignorowane, podobnie jak jego sugestie o zamieszkaniu naszej rodziny na posesji, czy choćby utrzymaniu jej w dobrym stanie. Posiadłość była kompletnie opuszczona, tak było i tak miało pozostać. Prawnik raz czy dwa podjął, niezbyt zresztą gorączkowe, próby wynajęcia jej, ale nawet krótkotrwały boom w Wilbraham nie sprowadził w te okolice wielu nowych osadników, którzy pozostaliby tu na stałe, dom Peabodych zaś powoli, acz nieubłaganie, poddawał się wpływowi czasu i warunków pogodowych. Zastałem go w ruinie, gdy jesienią 1922 roku, po nagłej śmierci rodziców w wypadku samochodowym, zjawiłem się w jego progach. Mimo kiepskiego stanu oraz gwałtownego spadku cen nieruchomości wskutek kryzysu, który nastał tego właśnie roku, postanowiłem sprzedać mą bostońską posiadłość i przysposobić sobie do użytku dom w Wilbraham. Po śmierci rodziców stałem się dostatecznie bogaty, aby zarzucić praktykowanie prawa, które zawsze wymagało ode mnie większej precyzyjności i uwagi, niż byłem jej gotów poświęcić. Planu tego nie można było jednak zrealizować, dopóki choć cześć starego domu nie nadawała się do ponownego zamieszkania. Sam budynek był dziełem wielu pokoleń. Zbudowano go w 1797 roku jako prosty dom kolonialny o topornych liniach, niedokończonym pięterku i czterech imponujących kolumnach frontowych. W miarę upływu czasu część ta stała się niejako sercem tego domu. Kolejne pokolenia wciąż coś w nim zmieniały, początkowo dobudowując łukowate schody i piętro, później zaś całe skrzydła i przybudówki. W czasie kiedy stałem się właścicielem domu, był on doprawdy wielki, zajmował ponad akr gruntów, włącznie z ogrodami i trawnikami, które, podobnie jak sam budynek, były potwornie zaniedbane i zapuszczone. Surowe linie kolonialne zostały złagodzone przez czas i mniej uważnych budowniczych, architektura zaś nie była już czysta - z dwuspadowym dachem graniczył dach mansardowy, okna o małych szybkach łączono z wielkimi, cyzelowane, rzeźbione misternie karnesy z prostymi, a mansardy zestawiano z gładkim równym dachem. Choć stary dom na pierwszy rzut oka nie sprawiał nieprzyjemnego wrażenia, zwłaszcza laikom pozbawionym smaku musiał wydawać się smętną, żałosną mieszanką stylów architektonicznych i ornamentowych. Odczucie to łagodziły bez wątpienia gigantyczne, prastare wiązy i dęby rosnące wokół domu, z wyjątkiem ogrodu, gdzie królowały niedoglądane przez nikogo róże, młode topole i brzozy. To nadawało budynkowi, mimo iż nadgryzionemu zębem czasu, aurę dawnej świetności i nawet jego niepomalowane ściany harmonizowały z rosnącymi dokoła rozłożystymi drzewami. Dom miał, ni mniej, ni więcej tylko dwadzieścia siedem pokoi. Wybrałem spośród nich trzy mieszczące się w południowo- wschodnim skrzydle, gdzie zamierzałem zamieszkać, i przez całą jesień oraz wczesną zimę dojeżdżałem z Bostonu, kontrolując postępy prac. Czyszczenie i woskowanie starego drewna wydobyło zeń piękny kolor, elektryfikacja sprawiła, że pokoje przestały być posępne i mroczne, i tylko sprawa założenia wodociągów ciągnęła się prawie do końca zimy, aczkolwiek 24 lutego mogłem wreszcie wprowadzić się do starego domu Peabodych. Później jeszcze przez miesiąc zajmowałem się planami związanymi z resztą domu, choć początkowo miałem zamiar wyburzyć większość przybudówek, pozostawiając jedynie „serce” budowoli, czyli najstarszą jego część. Wkrótce odrzuciłem tę myśl na rzecz zachowania domu w jego obecnym stanie, miał on w sobie bowiem pewien bezsprzeczny urok i bądź co bądź żyło w nim wiele pokoleń moich przodków, w ścianach zaś zawierała się esencja zdarzeń, jakie się tu rozegrały. Po miesiącu byłem już zauroczony domem i zamiast o tymczasowym pobycie, myślałem raczej o zamieszkaniu tu na stałe. Nie ma jednak ideału bez skazy, a to doprowadziło do wypadków, w których nigdy nie chciałbym wziąć udziału. Przyszło mi bowiem na myśl, by przenieść do grobowca rodzinnego szczątki moich pogrzebanych w Bostonie rodziców. Postanowienie to było tak silne, że próbowałem również sprowadzić do Stanów doczesne szczątki mego sp. wuja, spoczywającego gdzieś we Francji, a tym samym przyczynić się do swoistego zjednoczenia całej rodziny na ziemiach przodków pod Wilbraham. Pomysł taki mógł zrodzić się wyłącznie w umyśle kawalera i odludka, jakim stałem się przez ten miesiąc, otoczony planami architektonicznymi i aurą starego domu, rozpoczynającego nowy etap swego żywota w nowej epoce, odległej od czasów jego powstania. Przygotowania do realizacji tego planu skłoniły mnie pewnego marcowego dnia do wizyty w grobowcu rodzinnym, dokąd udałem się zaopatrzony w klucze otrzymane od prawnika zajmującego się posesją. Grobowiec nie był imponujący, widać było tylko masywne drzwi, wpuszczone w zbocze wzgórza, całkiem ukryte wśród drzew i niemal równie stare jak sam dom. W krypcie tej znaleźli swoje miejsce wszyscy członkowie rodu Peabodych, począwszy od starego Jedediaha. Drzwi stawiły lekki opór, nikt ich bowiem od lat nie otwierał, w końcu jednak ustąpiły i otwarły się szeroko. Peabody’owie spoczywali w trumnach - było ich w sumie trzydzieści siedem, niektóre w niszach, inne na zewnątrz. Kilka nisz, gdzie znajdowały się najstarsze ze szczątków, zawierały jedynie pozostałości trumien, ta zaś, w której miało leżeć ciało Jedediaha, była zupełnie pusta, po trumnie i zwłokach nie pozostał nawet kurz. Wszystkie stały równo, z wyjątkiem jednej, w której znajdowało się ciało mego pradziadka Asapha Peabody’ego. Trumna wystawała spomiędzy dwóch innych, ze szczątkami mego wuja i dziadka, dla których nie było miejsca w niszach, więc ustawiono je na kamiennym parapecie wystającym ze ściany. Co więcej, wydawało się jakby ktoś uniósł lub próbował podnieść wieko, jeden zawias był bowiem złamany, drugi natomiast obluzowany. Instynktownie zapragnąłem poprawić ułożenie trumny pradziadka, lecz gdy tylko spróbowałem, wieko obsunęło się, ukazując mym zdumionym oczom to, co pozostało z Asapha Peabody’ego. Jakimś upiornym zrządzeniem losu pochowano go twarzą do dołu i choć minęło tyle czasu od jego śmierci, wolałem nie myśleć, że mógł zostać pogrzebany w stanie katalepsji i umarł okrutną, bolesną śmiercią przez uduszenie w tych ciasnych, pozbawionych powietrza drewnianych ścianach. Zostały tylko kości, kości i strzępy odzienia. Uznawszy ułożenie ciała za wypadek lub omyłkę, starannie odwróciłem czaszkę i kości, aby szkielet mego dziadka spoczął w pozycji na wznak. Czynność ta, choć w innych okolicznościach mogła się wydać odrażająca i przeraźliwa, była dla mnie czymś zgoła naturalnym, wnętrze krypty bowiem wypełniały promienie słońca i płożące się na podłodze cienie, nadające pomieszczeniu innego niż zwykle, wręcz radosnego charakteru. Przyszedłem tu jednak, aby oszacować, ile miejsca pozostało w krypcie, i z zadowoleniem stwierdziłem, że pomieszczą się tu zarówno moi rodzice, jak i wuj, jeśli tylko udałoby się odnaleźć we Francji jego szczątki i przetransportować je do Stanów; starczy także miejsca i dla mnie. W tej sytuacji nie pozostało mi nic innego, jak tylko wprowadzić plany w czyn. Zamknąłem za sobą bramę krypty i wróciłem do domu, zastanawiając się nad sposobem przewiezienia szczątków mego wuja na powrót do rodzinnego kraju. Bezzwłocznie napisałem do Bostonu list z prośbą o ekshumację zwłok moich rodziców oraz do władz hrabstwa, by zezwoliły mi złożyć ich oboje w rodzinnym grobowcu. 2 Osobliwy łańcuch wydarzeń, które zdawały się toczyć wokół starego domu Peabodych, zapoczątkowany został, o ile dobrze pamiętam, jeszcze tej samej nocy. To prawda, otrzymałem już pierwsze ostrzeżenie, że z domem jest coś nie tak, stary Hopkins bowiem przekazując mi klucze, pytał mnie wielokrotnie, czy wiem, co robię i czy naprawdę tego chce, upierał się przy tym, iż posiadłość roztacza „silną aurę samotności”, a okoliczni mieszkańcy „nigdy nie patrzyli na Peabodych przychylnym okiem” i że zawsze były kłopoty z jej wynajęciem. Na koniec dodał, że jest to jedno z takich miejsc, dokąd nikt nigdy nie chadza na pikniki i gdzie nie znajdziesz pozostawionych papierowych talerzyków czy serwetek. Starzec upierał się przy swoim, posiłkując się w dyskusji ze mną plotkami i niesprawdzonymi faktami, które zapewne nimi nie były, trudno się więc dziwić, że sąsiedzi krzywym okiem patrzyli na nieużytkowaną posiadłość stojącą na niewątpliwie żyznych gruntach. Wokół mojej posesji rozciągał się 40-akrowy obszar urodzajnych gruntów, porośniętych głównie lasami, kraina małych poletek, kamiennych murów, ogrodzeń z siatki, w koronach drzew zaś i gęstych krzewach pełno było kryjówek dla ptactwa. Austriackie gadanie, pomyślałem, uznawszy, że prawnik solidaryzuje się z właścicielami farm otaczających moją posiadłość. Byli to twardzi, krzepcy jankesi, w typie Peabodych, tyle że pracowali ciężej i zapewne dłużej. Tej nocy jednak, gdy na zewnątrz zawodził marcowy wiatr, szumiąc w konarach drzew, nabrałem przekonania, że nie byłem w domu sam. Nie doszły mnie odgłosy stąpania ani żadne poruszenia na pięterku, trudno opisać moje odczucia, odniosłem po prostu wrażenie, jakby ktoś poruszali się w bardzo wąskiej, ciasnej przestrzeni, przesuwając się w przód i w tył, w przód i w tył. Pamiętam, że wszedłem w mrok panujący na schodach i wsłuchiwałem się w panującą wokół mnie ciemność. Dźwięk zdawał się dobiegać z dołu, był wyraźny lecz cichy niczym szept. Stałem tam, nasłuchując i nasłuchując, w nadziei, że uda mi się rozpoznać źródło tego odgłosu, i poszukiwałem w swym racjonalnym umyśle jego sensownego, naukowego wyjaśnienia, wcześniej bowiem nic takiego nie słyszałem. Wreszcie skonstatowałem, że to konar pobliskiego drzewa, poruszany wiatrem, ociera się o ścianę domu. Usatysfakcjonowany tą myślą wróciłem do siebie, nie zwracając więcej uwagi na ów dźwięk, który bynajmniej nie ucichł, lecz dla którego posiadałem już racjonalne wytłumaczenie. Trudniej mi było zracjonalizować sny, które przyśniły mi się tej nocy. Zwykle ich nie miewam, teraz jednak nawiedziły mnie iście nieziemskie koszmary, w których odgrywałem bierną rolę i poddawany byłem najróżniejszym doświadczeniom z naginaniem czasu i przestrzeni czy iluzjami sensorycznymi; kilka razy widziałem też mroczną, przerażającą postać w czarnym, stożkowym kapeluszu, u boku której brykało równie ciemne, niewyraźne zwierzątko. Ujrzałem to wszystko jak przez ciemne zwierciadło, skąpany zaś w blasku zmierzchu krajobraz - jak przez pryzmat. Były to niecałe sny, lecz ich fragmenty, pozbawione początku i końca, zapraszające mnie do całkiem obcego, przeraźliwego świata, jakby w inny wymiar, z istnienia którego nie zdawałem sobie sprawy w świecie materialnym. Mimo tych wątpliwych atrakcji zdołałem jakoś przetrwać noc. Następnego dnia dowiedziałem się wielce ciekawych rzeczy od architekta, który przybył, by omówić ze mną plany dalszych renowacji. Był to młody mężczyzna nie podzielający typowych dla prymitywnych, ciemnych wieśniaków przesądów na temat starych, opuszczonych domów. - Patrząc na ten dom - powiedział - przeciętny człowiek nigdy by się nie domyślił, że znajduje się w nim ukryty pokój. Sekretne pomieszczenie. - Po czym rozłożył przede mną swoje wykresy. - Doprawdy? - spytałem. - Może to księża jama - zastanawiał się na głos. - Kryjówka dla zbiegłych niewolników. - Nigdy nie zwróciłem na to uwagi. - Ja też nie. Ale proszę tu spojrzeć... - I na planach, które sporządził, a które przedstawiały rozkład pomieszczeń w całym budynku, wskazał niedużą wolną przestrzeń przy północnej ścianie, w najstarszej części domu. Nie była to z pewnością księża jama, wśród Peabodych nie było bowiem papistów; ale kto wie może i przechowywano tu zbiegłych niewolników. Skoro tak, czemu pobudowano to pomieszczenie tak dawno temu, kiedy ucieczki niewolników do Kanady nie były jeszcze tak częste? Nie, to wyjaśnienie raczej też nie wchodziło w rachubę. - Czy byłby pan w stanie je odnaleźć? - zapytałem. - Musi tam być. , I było. Sprytnie ukryte, choć brak okna w północnej ścianie sypialni powinien był wzbudzić we mnie pewne podejrzenia. Wejście zamaskowane było wśród wykwintnych płaskorzeźb z czerwonego cedru zdobiących całą ścianę. Gdyby ktoś nie wiedział, że za tą ścianą jest pokój, raczej nigdy nie odnalazłby drzwi, pozbawionych klamki i otwierających się po naciśnięciu jednego z fragmentów rzeźby, co zresztą odkrył sam architekt, ja bowiem nigdy nie miałem do tego smykałki. Ponieważ otwieranie sekretnych pomieszczeń leżało raczej w gestii architekta niż w mojej, przystanąłem tylko na chwilę, aby przyjrzeć się zardzewiałemu mechanizmowi drzwi, zanim przestąpiłem próg. Pomieszczenie było małe i ciasne. Choć nieduże, kąty wewnątrz niego wydawały się dziwaczne i wymyślne, jakby konstruktor za wszelką cenę chciał wprawić właściciela domu w osłupienie. Co więcej, na podłodze widniały dziwaczne znaki, niektóre wycięte po barbarzyńsku w klepkach posadzki, tworzące, symbol przypominający krąg, wewnątrz i na zewnątrz którego umieszczono odrażające i nader osobliwe rysunki. Podobnie odpychająco wyglądało biurko, bardziej czarne niż brązowe i sprawiające wrażenie nadpalonego - najwyraźniej miało jeszcze inne zastosowanie niż tradycyjne. Na blacie stała sterta bardzo starych książek, głównie oprawnych w skórę, ale były wśród nich też starannie obłożone manuskrypty. Nie miałem czasu bliżej się im przyjrzeć, był bowiem ze mną architekt, który ujrzawszy, co było do zobaczenia, i potwierdziwszy istnienie sekretnego pokoju, chciał go jak najszybciej opuścić. - Mamy go wyburzyć, wybić okno? - zapytał i dorzucił: - Chyba nie zechce go pan zatrzymać? - Nie wiem - odparłem. - Nie jestem pewien. Wszystko zależy od tego, jak stare jest to pomieszczenie. Gdyby, tak jak przypuszczałem, okazało się, że pobudowano je bardzo dawno, zawahałbym się przed wyburzeniem go. Chciałem trochę się tu rozejrzeć, poszperać wśród starych ksiąg. Poza tym nie było przecież pośpiechu, nie musiałem podejmować decyzji natychmiast. Architekt miał co robić, zanim zajmie się sekretnym pokojem. Ta sprawa mogła zaczekać. Zamierzałem wrócić do tego pokoju następnego dnia, lecz przeszkodziły mi w tym pewne wydarzenia. Po pierwsze, miałem bardzo burzliwą noc, dręczony byłem wielce niepokojącymi koszmarami, których nie zdołałem zapamiętać, zawsze bowiem traktowałem sny lekceważąco, co najwyżej uważając je za zapowiedź nadchodzącej choroby. Sny, czego skądinąd mogłem się spodziewać, traktowały o moich przodkach, zwłaszcza o jednym z nich, starym, długobrodym mężczyźnie noszącym stożkowaty czarny kapelusz o dziwnym wzorze. Twarz mężczyzny, aczkolwiek we śnie obca, była w rzeczywistości twarzą mego pradziadka Asapha, co następnego ranka potwierdziłem, oglądając galerię rodzinnych portretów. Przodek ów zdawał się chodzić w powietrzu, wydawało się, jakby latał. Ujrzałem go przechodzącego przez ściany, stąpającego w powietrzu, wędrującego ponad wierzchołkami drzew. Gdziekolwiek się udał, towarzyszył mu wielki, czarny kot, posiadający te same zdolności łamania zasad czasu i przestrzeni. Moje sny nie były ze sobą logicznie powiązane, stanowiły swoisty misz-masz, mieszankę scen, w których oglądałem mego pradziadka, jego kota, dom i całą posiadłość. Koszmary te były luźno związane ze snami z ubiegłej nocy, towarzyszyło im natomiast, jak za pierwszym razem, uczucie przełamywania barier czasoprzestrzennych, tyle tylko że znacznie wyraźniejsze i wyrazistsze. Sny te nawiedzały mnie przez całą noc. W tej sytuacji zdenerwowałem się, usłyszawszy od architekta o spodziewanym dalszym opóźnieniu prac renowacyjnych w moim nowym domu. Fachowiec nie chciał wyjawić, co było tego przyczyną, ja jednak naciskałem go bezwzględnie, aż w końcu wyznał, iż robotnicy, których wynajął, poinformowali go rano, że rezygnują z wykonania tego zlecenia. Zapewnił mnie przy tym iż bez trudu wynajmie nową grupę tanich robotników z Bostonu, Polaków lub Włochów, jeśli tylko zechce okazać odrobinę cierpliwości. Nie miałem wyboru; moje zdenerwowanie zaś było bardziej udawane niż autentyczne, ponieważ zacząłem mieć wątpliwości, czy powinienem dokonywać w budynku jakichkolwiek przeróbek. Stary dom miał swoisty urok, nawet w swej obecnej postaci, w tej sytuacji powiedziałem architektowi, aby robił, co do niego należy, nie ponaglając go jednak, i wybrałem się na zakupy, które zamierzałem zrobić, odkąd zjawiłem się w Wilbraham. Wkrótce na własnej skórze przekonałem się o nastawieniu wobec mnie niektórych spośród tutejszych mieszkańców. Jedni wcale nie zwracali na mnie uwagi, większość bowiem w ogóle mnie nie znała; inni pozdrawiali mnie zdawkowo, jakby od niechcenia; nikt nie chciał zamienić ze mną choć paru zdań, zapewne z obawy, by nie zostać na tym przyłapanym. Nawet sklepikarze wydawali się wyjątkowo małomówni i choć nie okazywali mi jawnej wrogości, swoim zachowaniem sugerowali, iż woleliby, żebym załatwił sprawunki gdzie indziej. Całkiem możliwe, skonstatowałem, że dowiedzieli się o moich planach renowacji starego domu Peabodych, co mogło zaowocować dwojakimi, rozwiązaniami, albo renowacja pozbawi dom jego osobliwego uroku, albo przedłuży żywot budowli, będącej solą w oku okolicznych farmerów. Pragnęli oni położyć łapę na moich rodowych gruntach, przeznaczając je pod uprawę, zrównawszy z ziemią budynek i wykarczowawszy drzewa porastające tereny wokół niego. Wkrótce ogarnęło mnie oburzenie. Nie byłem pariasem, nie zasługiwałem, by mnie unikano, kiedy zaś w końcu dotarłem do biura Ahaba Hopkinsa, zacząłem rozmawiać z nim z większą niż zazwyczaj gwałtownością, choć widziałem wyraźnie, iż nie był z tego powodu zadowolony - Cóż, panie Peabody - rzekł, usiłując mnie nieco ułagodzić. - Nie brałbym tego nazbyt poważnie. Bądź co bądź, ludzie ci przeżyli poważny wstrząs i są nadmiernie podejrzliwi. Poza tym są bardzo przesądni i zabobonni. Jestem już stary i zaręczam panu, że zawsze tacy byli. Powaga Hopkinsa na chwilę odebrała mi mowę. - Wstrząs, powiada pan. Proszę wybaczyć, ale nie wiem o co chodzi... Obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem, które mocno mnie zdeprymowało. - Panie Peabody, dwie mile stąd, przy drodze, mieszka rodzina Taylorów. Znam dobrze George’a. Mają sześcioro dzieci! A może raczej powinienem powiedzieć „mieli”. Zeszłej nocy ich dwuletni brzdąc, drugie z rzędu, najmłodsze dziecko zostało porwane z łóżeczka, gdzie spało, i zaginął po nim wszelki ślad. - Przykro mi to słyszeć. Ale co to ma wspólnego ze mną? - Nic, panie Peabody, zapewniam. Jest pan tu jednak względnie nowy i musi pan dowiedzieć się o tym, że nazwisko Peabodych nie cieszy się zbytnią estymą wśród okolicznej ludności, rzekłbym wręcz, iż jest ono przez nich mocno znienawidzone. Zdziwiło mnie to i nie próbowałem tego ukrywać. - Ale dlaczego? - Bo wielu tutejszych wierzy w najbardziej absurdalne plotki i pomówienia - odrzekł Hopkins. - Jest pan dojrzałym mężczyzną i z pewnością zdaje sobie z tego sprawę, nawet nie znając tutejszych realiów. O pańskim pradziadku krążyły różne historie, pamiętam je jeszcze z dzieciństwa, mówiono także o pewnych zagadkowych zaginięciach małych dzieci, których nigdy nie odnaleziono. W tej sytuacji trudno się dziwić, że miejscowi łączą ze sobą te dwa zdarzenia. Oto do posiadłości wprowadza się nowy Peabody i znów zaczynają ginąć dzieci. - To potworne! - krzyknąłem. - Bez wątpienia - przyznał z przejęciem Hopkins. - Ale tak to już jest. Poza tym mamy kwiecień. Za niespełna miesiąc będziemy mieli Noc Walpurgii. Obawiam się, ze moja twarz, kompletnie pozbawiona wyrazu mocno zbiła go z tropu. - Ależ panie Peabody - rzucił Hopkins z fałszywą jowialnością - przecież musi pan wiedzieć, że pański pradziadek uważany był za czarownika! Wyszedłem, trawiony całą masą pytań i wątpliwości. Pomimo szoku, zdenerwowania i oburzenia wywołanego lekceważeniem oraz lękiem okazywanym przez miejscowych, dręczyło mnie niepokojące, niesłabnące przypuszczenie, iż w wydarzeniach ubiegłej nocy i dzisiejszego dnia była pewna przerażająca logika. Miałem bardzo dziwne sny związane z osobą mego pradziadka, a teraz jeszcze poznałem te bulwersujące plotki na jego temat. Wiedziałem tylko, że zabobonni miejscowi unikali mego dziadka, uważając go za czarownika czy może czarnoksiężnika. Nie próbowałem już zachowywać się uprzejmie wobec miejscowych, którzy odwracali głowy, kiedy ich mijałem, wsiadłem po prostu do swego auta i pojechałem do domu. Tam moja cierpliwość została po raz kolejny wystawiona na ciężką próbę, na drzwiach frontowych ujrzałem bowiem prymitywne ostrzeżenie - przybity gwoździem do drewna kawałek papieru pakowego, na którym jakiś analfabeta, zapewne któryś z moich sąsiadów, nagryzmolił ołówkiem następujące słowa: WYNOŚ SIE STONOD BO BEDZIE ŹLE. 3 Zapewne z uwagi na te niepokojące wydarzenia tej nocy nawiedzały mnie koszmary gorsze niż kiedykolwiek dotąd. Z jedną zasadniczą różnicą, poszczególne sceny miały większą zbieżność i ciągłość w porównaniu z tymi z poprzedniej nocy. Znów przyśnił mi się pradziadek Asaph Peabody, wydawał się jednak o wiele większy i groźniejszy niż dotychczas, a towarzyszący mu kot stąpał z najeżoną na karku sierścią, postawionymi uszami i sterczącym sztywno ogonem; potworne to stworzenie poruszało się w ślad za nim czy to po ziemi, czy w powietrzu, to wyprzedzając go, to pozostając nieco w tyle. Asaph niósł coś, coś białego lub cielistego, ale sen był tak mętny, że nie potrafiłem odgadnąć, co to takiego. Poruszał się przez las, ponad łąkami, wśród drzew, przemierzał wąskie przejścia, raz nawet, czego byłem pewien, znalazł się w grobowcu lub może krypcie. Rozpoznałem też niektóre fragmenty domu. W snach tych dziadek nie był jednak sam, w tle zawsze towarzyszył mu mroczny, lecz monstrualny Czarny Mężczyzna, nie Murzyn, lecz człowiek o skórze utkanej jakby z czystej ciemności, jego gorejące oczy zaś zdawały się płonąć żywym ogniem. Wokół starca pojawiały się też inne stworzenia: nietoperze, szczury i odrażające małe istoty, będące pół ludźmi, pół szczurami. Jednoczesnie doswiadczylem zludzen sluchowych, od czasu do czasu bowiem dochodził mnie stłumiony płacz, jakby cierpiącego dziecka i upiorny, złowrogi śmiech, a przejmujący głos zawodził przeciągle: „Asaph powróci. Asaph się odrodzi”. Kiedy o świcie obudziłem się z tego niekończącego się koszmaru, a do pokoju wpłynęły pierwsze promienie wschodzącego słońca, gotów byłem przysiąc, że wciąż w uszach mych rozbrzmiewał szloch dziecka, jakby dochodził z otaczających mnie ścian domu. Nie zasnąłem już, ale leżałem z otwartymi oczami, zastanawiając się, co mi przyniesie nadchodząca noc, a potem kolejne. Przybycie polskich robotników z Bostonu na pewien czas pozwoliło mi zapomnieć o koszmarach. Byli to twardzi, solidni, małomówni ludzie. Ich brygadzista, krepy mężczyzna nazwiskiem Jan Cieciorka, był człowiekiem rzeczowym, konkretnym i trzymającym swoich ludzi twardą ręką. Ów muskularny twardziel mógł mieć około pięćdziesiątki; trzej jego podwładni wykonywali jego polecenia bez szemrania, jakby lękali się gniewu szefa. Brygadzista wyjaśnił, że powiedzieli architektowi, iż zjawią się tu dopiero za tydzień, ale robota, którą mieli wykonać, została odłożona, więc przyjechali prosto z Bostonu, wysławszy uprzednio telegram do architekta. Mieli jednak jego plany i wiedzieli, co trzeba zrobić. Ich pierwszym zadaniem było usunięcie tynków z północnej ściany pomieszczenia znajdującego się bezpośrednio pod sekretnym pokojem. Musieli działać ostrożnie, aby nie uszkodzić belek podporowych, na których wspierało się pięterko. Tynk, jak się okazało, gdy zabrali się do dzieła, był staroświecki, wykonany domowym sposobem, trzeba więc było go zdjąć i nałożyć nowy. Na dodatek był popękany, w wielu miejscach odpadał od ściany płatami - toteż sądząc po wyglądzie, w pokoju tym raczej od dawna nikt nie mieszkał Tak samo było ze skrzydłem, gdzie obecnie mieszkałem, ale skoro dokonałem tam już większych zmian, przeróbki potrwają nieco dłużej. Przez pewien czas obserwowałem budowlańców przy pracy i już przywykłem do hałasu, jaki czynili, gdy wtem cały ten potworny stukot ucichł. Odczekałem chwilę, po czym wyszedłem na korytarz. Ujrzałem tam całą ich czwórkę; stali przy ścianie i żegnali się nabożnie, by po chwili obrócić się na pięcie i co sił w nogach wybiec z domu. Mijając mnie, Cieciorka z gniewem i lękiem rzucił przez ramie kilka słów, uznawanych powszechnie za obelżywe. Zaraz potem wybiegli z domu i gdy tak stałem bez ruchu, usłyszałem, jak uruchamiają wóz i odjeżdżają w pośpiechu. Kompletnie zdezorientowany ruszyłem do pokoju, gdzie pracowali. Zdarli spory fragment tynku, uciekli zaś w takim popłochu, że pozostawili na podłodze niektóre ze swych narzędzi. Udało się im odsłonić cześć ściany znajdującej się za listwą przypodłogową i cały detrytus, który nazbierał się przez lata w tym miejscu. Dopiero gdy zbliżyłem się do ściany, ujrzałem to samo co oni i zrozumiałem, czemu ci zabobonni ludzie z tak wielką zgrozą i odrazą, w przypływie nagłej paniki opuścili mój dom. U podstawy ściany, za listwą przypodłogową, wśród pożółkłych papierów, na wpół wyżartych przez myszy, lecz wciąż noszących ślady narysowanych na nich dawno temu znaków kabalistycznych, pośród złowrogich atrybutów śmierci i zniszczenia, krótkich jak sztylety noży pokrytych rdzawymi plamami, zapewne od krwi, zobaczyłem małe czaszki i kości co najmniej trójki dzieci. Patrzyłem z niedowierzaniem, gdyż zabobonne rojenia, którymi uraczył mnie ledwie wczoraj Ahab Hopkins, nabrały nagle całkiem nowego, posępnego wyrazu. Oto, co pojąłem w tej jednej chwili: za czasów mego pradziadka w okolicy znikały dzieci; podejrzewano go o czary, uprawianie magii, o praktyki, w których składanie ofiar z niewinnych dzieci odgrywało niepoślednią rolę. I oto, jak miałem okazję się teraz przekonać, w ścianach tego domu pozostały pamiątki potwierdzające podejrzenia przesądnych mieszkańców z okolicy o jego złowróżbnych i okrutnych praktykach. Kiedy minął pierwszy szok, zrozumiałem, że muszę działać bez zwłoki. Gdyby wieści o odkryciu rozeszły się po okolicy, mieszkańcy mogliby stać się dla mnie wyjątkowo niemili i uciążliwi. Nie wahając się dłużej, pobiegłem po kartonowe pudło, przystawiłem pod ścianę, zebrałem wszystkie kawałki kości, jakie się tam znajdowały i przeniosłem owo upiorne brzemię do rodzinnego grobowca, opróżniając zawartość pudła do niszy, gdzie niegdyś. znajdowały się szczątki Jedediaha Peabody’ego, które dawno już obróciły się w proch. Na szczęście małe czaszki rozpadły się, gdyby więc ktoś zechciał tu myszkować, natrafiłby tylko na stare, pożółkłe szczątki, w których jedynie ekspert rozpoznałby kości maleńkich dzieci. Zanim architekt dowie się o wszystkim od Polaków, wymyślę jakąś zgrabną bajeczkę, by podać ich słowa w wątpliwość. Okazało się jednak, iż moje obawy były płonne, przerażeni robotnicy bowiem nie wyjawili architektowi prawdziwej przyczyny rezygnacji z przyjętego zlecenia. Nie czekałem na wiadomość od niego i zapewnienie, iż znajdzie w końcu kogoś, kto podejmie się wykonania przeróbek jakie sobie obmyśliłem, lecz wiedziony instynktem, istnienia którego nawet nie podejrzewałem, udałem się do sekretnego pokoju, uzbrojony w silną latarkę, by dokonać gruntownej inspekcji. Niemal natychmiast, gdy tylko wszedłem do środka, dokonałem mrożącego krew w żyłach odkrycia; pośród śladów pozostawionych przeze mnie i architekta podczas naszego krótkiego pobytu ujrzałem inne, świeższe tropy, świadczące, że ktoś - lub coś - niedawno odwiedził to pomieszczenie. Natrafiłem na dwa rodzaje śladów: bosych, męskich stóp i kocich łap. Nie one same jednak przejęły mnie dojmującą zgrozą, lecz fakt, iż brały swój początek przy północno - wschodnim narożniku pokoju o dziwacznych kątach, w miejscu, gdzie nie byłby w stanie stanąć nawet kot, a co dopiero rosły mężczyzna. A jednak materializowały się właśnie tam i stamtąd kierowały się ku czarnemu biurku, gdzie natknąłem się na coś o wiele gorszego, choć zwróciłem na to uwagę dopiero, kiedy podszedłem bliżej. Na blacie widniały świeże ciemne plamy i kałuże lepkiego, kleistego płynu, który zdawał się wypływać z ciemnego drewna. Warstewka kurzu pokrywająca biurko obok plamy o średnicy trzech cali była starta, jakby leżał tam kot, lalka lub może jakieś zwierzątko. Patrzyłem na ten ślad, usiłując w świetle latarki zorientować się, co go spowodowało, po czym skierowałem promień w górę, sądząc, że może w dachu była dziura i to, co miałem przed sobą, to pozostałości po ostatniej ulewie, tyle tylko, że od czasu mojej pierwszej i jedynej wizyty w tym osobliwym pokoju ani razu nie padało. Dotknąłem plamy palcem wskazującym i uniosłem go do światła. Ciecz była czerwona, i nagle zrozumiałem, co to było. O tym, skąd wzięła się tu krew, wolałem nawet nie myśleć. W umyśle mym poczęły kłębić się najprzeróżniejsze i przerażające wnioski, pozbawione jednak cienia logiki. Cofnąłem się od biurka, przystając tylko na moment, by zgarnąć kilka oprawnych w skórę woluminów i manuskryptów, które tam leżały. Z książkami pod pachą opuściłem poddasze, by znaleźć się w bardziej prozaicznym otoczeniu pokoi nie charakteryzujących się niemożliwymi kątami, przywodzącymi na myśl wymiary niepojęte dla ludzkości. Pospiesznie, jakby nękany wyrzutami sumienia, zszedłem na parter, przyciskając opasłe księgi do piersi. To dziwne, ale kiedy je otworzyłem, ogarnęło mnie niesamowite przeczucie, że znam ich treść. Nigdy jednak ich nie widziałem, ani nawet, o ile dobrze pamiętam, nie spotkałem się z tytułami w rodzaju Malleus Maleficarum i Daemonialitas Sinistrariego . Dotyczyły one czarów i magii, najróżniejszych legend i zaklęć, sposobów unicestwiania wiedźm i czarowników z pomocą ognia oraz metod ich przemieszczania się. „Śród najgłówniejszych dzieł jeich znajdywa się cielesne przemieszczanie się z miejsca na miejsce... za sprawą iluzji tudzież fantazmów dyjabelskich podróżują ony nocą czarną na grzbietach rozmaitych bestyj lubo też zwyczajnie w powietrzu stąpają, z otworów się wyłaniając dla onych jeno się nadawających. Szatan we własnej osobie mami umysły tych, co ofiarami ich stać się mają, by do złego ich przywieść... Mazidła używają, czynionego za podszeptami dyjabła z członków dzieci maleńkich, tych zwłaszcza, których sami życia pozbawili, którem smarują potem ożóg, miotłę lubo też krzesło, poczem natychmiast w powietrze się zbijają czy to za dnia, czy też nocą, widzialni lubo, jeśli takie jest ich życzenie, niewidoczni...” Na tym zakończyłem lekturę tej księgi i zająłem się Sinistrarim. Niemal natychmiast wzrok mój przykuł niepokojący akapit: Promittunt Diabolo statis temporibus sacrificia, et oblationes; singulis quindecim diebus, vel singulo mense saltem, necem alicuius infantis, aut mortale veneficium, et singulis hebdomadis alia mala in damnum humani generis, ut grandines, tempestates, incendia, mortem animalium... - opisujący, jak czarownicy i wiedźmy muszą w regularnych odstępach czasu zabijać niewinne dzieci lub dokonywać innych równie krwawych czynów służących ich magicznym obrzędom. Już samo przeczytanie tych słów wzbudziło we mnie silny niepokój, więc rzuciłem tylko okiem na inne przyniesione księgi - Vitae sophistrarum Eunapiusa, De natura Daemonium Ananiasa, Fuga Satanae Stampy, Discours des Sarciers Bougeta i nie mające tytułu dzieło Olausa Magnusa oprawne w czarną, jak się później dowiedziałem ludzką, skórę. Sam fakt posiadania tych ksiąg zdradzał niepospolite zainteresowania magią i czarami, i tłumaczył zabobonny lęk, jaki żywili wobec mego pradziadka mieszkańcy Wilbraham i okolic. A jednak musiało być coś jeszcze, mało kto bowiem wiedział o istnieniu tych ksiąg. Co zatem? Kości w ścianie pod ukrytym pokojem stanowiły przerażający dowód jakiegoś upiornego związku pomiędzy domem Peabodych i zbrodniami z przeszłości. Zaginięcia nie zostały jednak odkryte, a przestępstwa ukarane. W życiu mego pradziadka musiało być zatem coś innego - poza jego samotniczym trybem życia i dziwactwami, o których wiedziałem - co sprawiło, że okoliczni mieszkańcy unikali go jak zarazy. Domyślałem się, że klucza do tej zagadki nie znajdę w sekretnym pokoju, ale może zdołam natrafić na coś w archiwach wilbrahamskiej „Gazette”, której roczniki dostępne były w bibliotece publicznej. Pół godziny później zabrałem się do przeglądania stosów archiwalnych numerów „Gazette”. Było to czasochłonne zajęcie, gdyż musiałem „na ślepo” przeglądać jeden po drugim numery gazety z lat życia mego pradziadka, nie mając pewności, że moje poczynania przyniosą jakikolwiek skutek, choć prasa w owym czasie nie podlegała tak licznym, ścisłym ograniczeniom prawnym jak obecnie. Przez ponad godzinę nie natknąłem się na jedną choćby wzmiankę o Asaphie Peabodym, choć natrafiłem na notki o „odrażających i bulwersujących” napaściach na ludzi, głównie dzieci, w pobliżu domu Peabodych. Artykułom zawsze towarzyszyły krzykliwe nagłówki o domniemanym „zwierzęciu”, mającym być rzekomo ;,wielką czarną bestią”, rozmiary jej jednak różniły się w zależności od relacji - niektórzy opisywali ją jako dużego kota, inni zaś porównywali wielkością z lwem. Podejrzewam, że różnice te wynikały li tylko z potęgi wyobraźni przesłuchiwanych świadków, głównie dzieci poniżej dziesiątego roku życia, które pokąsane i podrapane zdołały uciec napastnikowi i tak miały one o wiele więcej szczęścia niż mniejsze od nich dzieci, które zaginęły bez śladu w roku 1905, ten bowiem rocznik właśnie przeglądałem. Przez cały czas jednak nie napotkałem choćby jednej wzmianki o moim pradziadku i jak się okazało, miało tak być aż do roku, w którym umarł. Wtedy i tylko wtedy naczelny „Gazette” opublikował artykuł przedstawiający domniemane praktyki, którymi zajmował się mój pradziadek. „Asaph Peabody odszedł. Nie zapomnimy go długo. Są wśród nas tacy, którzy przypisują mu moce przynależne bardziej do ciemnego średniowiecza niż epoki wynalazków, w której żyjemy. Wśród skazanych w Salem też był jeden z jego rodu, to właśnie stamtąd zbiegł Jedediah Peabody, by osiąść w naszej okolicy i wybudować swój dom pod Wilbraham. Uszy zabobonnych głuche są na głos rozsądku. Może to i przypadek, że od czasu śmierci Asapha nikt nie widział jego czarnego kota, i z całą pewnością jest ohydną plotką stwierdzenie, że trumny Peabody’ego nie otwarto przed złożeniem w krypcie, ponieważ pewne zmiany w wyglądzie ciała lub jego ułożenia do pochówku czyniły takowe otwarcie nieroztropnym. Znów przychodzą mi na myśl wiejskie przesady, mówiące, że czarownik musi być pogrzebany twarzą do dołu i trumny jego nie wolno otwierać, zniszczyć zaś można go jedynie ogniem...” Artykuł był dziwny, pełen niejasności. A mimo to sporo się zeń dowiedziałem, więcej nawet, niż mógłbym sobie życzyć. Kota mego pradziadka uważano za chowańca, każdy czarownik i wiedźma ma bowiem swego osobistego diabła, w takim kształcie, jaki ów raczy przybrać, W gruncie rzeczy czy można się temu dziwić, skoro kot towarzyszył mojemu pradziadkowi za życia, będąc jego nierozłącznym kompanem, i tak samo postrzegałem go w moich snach, gdzie obaj się pojawiali. Niepokój wzbudził we mnie akapit traktujący o pochówku mego pradziadka, dziennikarz nie mógł bowiem wiedzieć, że Asaph Peabody faktycznie został złożony w trumnie twarzą do dołu. Dowiedziałem się jeszcze, że jego trumna została naruszana, a jego szczątki odwrócone, co, nie powinno było się zdarzyć. Miałem również podejrzenia, że prócz mnie ktoś jeszcze wędrował po naszych radowych gruntach, nawiedzając mnie w snach i spacerując w powietrzu, ponad wierzchołkami strzelistych drzew! 4 Tej nocy znów nawiedziły mnie sny, którym towarzyszyło samo uczucie nadwrażliwego słuchu, skutkiem czego odbierałem (a przynajmniej tak mi się zdawało) kakofonie odgłosów z innych wymiarów. Raz jeszcze pradziadek mój czynił swe bluźniercze praktyki, teraz jednak jego chowaniec, czarny kot, kilkakrotnie przystanął i spojrzał na mnie z ukosa, uśmiechając się ze złowróżbnym triumfem. Ujrzałem starca w stożkowym czarnym kapeluszu, przybywającego od strony lasu. Przeszedł przez ścianę domu wprost do ogarniętego mrokiem pokoju, urządzonego po spartańsku, po czym pojawił się przed czarnym ołtarzem, gdzie stał Czarny Mężczyzna, oczekując ofiary, zbyt okrutnej, by można na nią patrzeć, a jednak nie miałem wyboru, w snach byłem bowiem bezsilny i musiałem przyglądać się odrażającej ceremonii. Potem znów ujrzałem starca, kota i Czarnego Mężczyznę w środku ciemnego lasu, z dala od Wilbraham, było z nimi wielu innych, stali przed ogromnym ołtarzem, by urządzić tam Czarną Mszę, po której miała nastąpić bluźniercza orgia. Sny nie zawsze były tak wyraziste, niekiedy odbierałem tylko warzenie szybkiego spadania w głąb niezmierzonych otchłani wypełnionych osobliwym blaskiem zmierzchu i kakofonią ogłuszających dźwięków, gdzie nie działały prawa grawitacji; w otchłani kompletnie obcej natury, gdzie zawsze zmysły moje były nadmiernie wyczulone, słyszałem wtedy j widziałem rzeczy, których nie pamiętałem po przebudzeniu. W ten sposób usłyszałem bluźniercze śpiewy towarzyszące Czarnej Mszy, krzyki umierającego dziecka, atonalne dźwięki piszczałek, odwrotnie intonowane modlitwy oraz orgiastyczne wrzaski uczestników ceremonii, których jednak nie zawsze widziałem. Od czasu do czasu wychwytywałem też fragmenty rozmów, urywki słów, zwykle pozbawionych sensu, ale pozostawiających po sobie niepokój i lek. - Czy powinien zostać wybrańcem? - Na Beliala, Belzebuba, Sathanusa... - Jest z krwi Jedediaha, z krwi Asapha, przez przewodnictwo Balora. - Przywiedźcie go do Księgi! Pojawiły się teraz pewne fragmenty snu, w których uczestniczyłem osobiście, zwłaszcza jeden z nich, gdzie mój pradziadek i kot podprowadzali mnie do oprawnej w czerń księgi, której stronice zapełnione były gorejącymi żywym ogniem nazwiskami, kontrasygnowanymi krwią. Polecono mi, bym złożył w niej swój odpis, pradziadek poprowadził mą dłoń, kot natomiast, nazywany przez Asapha Balorem, kręcąc się bez przerwy, pazurem naciął mój nadgarstek, żebym mógł umaczać czubek pióra we własnej krwi. We śnie tym jeden szczegół wydał mi się podejrzanie rzeczywisty. Podążając przez las, na miejsce sabatu, przechodziliśmy po mocno rozmytej i błotnistej ścieżce wiodącej wzdłuż moczarów, z wilgotnej ziemi zaś dokoła biły w górę drażniące, trupie wyziewy, przywodzące na myśl mdlącą woń rozkładu. Moje stopy raz po raz grzęzły w błocku, podczas gdy zarówno kot, jak i mój pradziadek zdawali się płynąć w powietrzu. Rankiem zaś, kiedy się wreszcie obudziłem, odkryłem na stopach, które były czyste, gdym kładł się na spoczynek, ślady zaschniętego czarnego błota z mego snu! Na ten widok poderwałem się z łóżka i podążyłem za widniejącymi na podłodze śladami. Wyszedłem z pokoju i po schodach dotarłem do sekretnego pokoju na piętrze i kierując się w głąb niego, aż do owego osobliwego kąta, skąd prowadziły ujrzane przeze mnie po raz pierwszy na zakurzonej podłodze ślady stóp! Patrzyłem z niedowierzaniem, a jednak oczy mnie nie zwodziły. Może to szaleństwo, niemniej nie mogłem temu zaprzeczyć. Podobnie jak wyraźnemu zadrapaniu widniejącemu na moim nadgarstku. Wybiegłem stamtąd jak oszalały. Wiedziałem już, przynajmniej w pewnym stopniu, dlaczego moi rodzice nie chcieli sprzedać posiadłości Peabodych - mój dziadek musiał powiedzieć im coś na temat rodowego dziedzictwa, on to bowiem pochował pradziadka twarzą do dołu w rodzinnej krypcie. I choć z pewnością nie podzielali jego zabobonnych wierzeń, woleli nie kusić losu. Zrozumiałem też, czemu nie sposób było wynająć domu na dłużej, ogniskował on bowiem siły niepojęte i niemożliwe do kontrolowania przez jakiegokolwiek człowieka, ja zaś, mieszkając tu, zostałem raz na zawsze skażony jego zabójczą, złą aurą. Innymi słowy - stałem się więźniem tego domu i jego złowrogiej historii. Zostało mi już tylko jedno źródło, z którego mogłem zaczerpnąć dalszych informacji. Dziennik mego pradziadka. Zasiadłem do lektury, nie zjadłszy nawet śniadania, i jak się okazało, był to zbiór sporządzonych jego zgrabnym, miłym dla oka charakterem pisma notatek, przeplatanych wycinkami z listów, czasopism a nawet książek, które wydawały mu się istotne, dla mnie jednak nie miały istotnego związku z treścią zapisków - wszystkie dotyczyły niewytłumaczalnych wydarzeń, niewyjaśnionych nawet dla mego pradziadka, powiązanych w pewien sposób z czarami i magią. Jego odręczne notatki były skąpe, ale treściwe. „Dziś uczyniłem to, co było trzeba. I nabiera ciała. To niewiarygodne. Ajednak taka jest prawda. Odwrócony powrócił. Wszystko zaczyna się od nowa. Wraca chowaniec, glina znów nabiera kształtu, z każdą kolejną ofiarą jest go więcej. Ponowne odwrócenie nic by nie dało. Pozostaje ogień”. I dalej: „Coś jest w domu. Kot? Widzę go, lecz nie mogę pochwycić. Tak, to z całą pewnością czarny kot. Nie wiem, skąd przychodzi.” „Niepokojące sny. Dwa razy byłem na Czarnej Mszy. We śnie kot poprowadził mnie do Czarnej Księgi. Podpisałem”. „We śnie widziałem diablę imieniem Balor. Nawet przystojny. Wyjaśnił mi więź i zależności.” I niedługo potem: „Dziś przyszedł do mnie Balor. Trudno byłoby mi go poznać. Jako kot jest równie przystojny jak młody diablik. Zapytałem go, czy w tej samej postaci służył J. Odparł, że tak. Poprowadził mnie do dziwnego ponadwymiarowego naroża będącego bramą na zewnątrz. To dzieło J. Pokazał mi, jak się przez nie przechodzi.” Nie mogłem czytać dalej. Dość się już dowiedziałem. Teraz ,wiem już, co się stało ze szczątkami Jedediaha Peabody’ego! Już wiem, co muszę uczynić. Choć bałem się tego, co tam zastanę niezwłocznie wróciłem do krypty Peabodych, wszedłem do środka i stanąłem przy trumnie pradziadka. Dopiero teraz, po raz pierwszy zauważyłem spiżową plakietkę umieszczoną pod nazwiskiem Asapha Peabody’ego, na której wygrawerowano: „Biada temu, kto zakłóci jego spokój!” Uniosłem wieko. Choć spodziewałem się tego, co tam zastanę, mimo wszystko ogarnęła mnie dojmująca groza. Kości bowiem, które widziałem ostatnim razem, wyglądały na dziwnie odmienione. To, co było tylko piszczelami i fragmentami kości, prochem i strzępami odzienia, znów zaczęło pokrywać się tkankami, ciałem biorącym swój początek ze zła, dzięki któremu powrócił do życia, kiedy tak nieroztropnie odwróciłem to, co zeń pozostało, a także z małej istotki spoczywającej wraz z nim w trumnie, żałosnego, pomarszczonego truchła dziecka, które choć zniknęło z domu George’a Taylora przed niespełna dziesięcioma dniami, wyglądało jak wyschnięta na wiór, odsączona z wszystkich żywotnych soków mumia! Ogarnięty paniką i przerażeniem wybiegłem z krypty, tylko po to jednak, by przygotować stos, na którym zamierzałem spalić szczątki czarownika. Pracowałem gorączkowo, w pośpiechu, by nikt nie przyłapał mnie na tej czynności, choć wiedziałem, że ludzie omijali domostwo Peabodych od dziesięcioleci. Gdy skończyłem, w pojedynkę wywlokłem trumnę Asapha Reabody’ego wraz z jej upiorną zawartością i ułożyłem na stosie, tak jak wiele lat temu Asaph uczynił z trumną Jedediaha i tym, co się w niej znajdowało. Potem stojąc z boku, patrzałem, jak chciwe płomienie pożerały drewno trumny i jej zawartość, i tylko mnie dane było usłyszeć wysoki piskliwy skowyt wściekłości, który popłynął z ognistego piekła niczym zawodzenie duszy potępionej. Przez całą noc popioły stosu jarzyły się złowrogim czerwonym blaskiem. Widziałem to wyraźnie z okien domu. Wewnątrz zaś ujrzałem coś innego. Czarnego kota, który pojawił się pod drzwiami mego pokoju łypiąc na mnie z ukosa. Przypomniałem sobie marsz przez moczary, wilgotne ślady i błocko na moich butach. Przypomniałem sobie zadrapanie na nadgarstku i Czarną Księgę, gdzie złożyłem swój podpis. Tak jak przede mną uczynił to Asaph Peabody. Odwróciłem się do siedzącego w cieniu kota i zawołałem: - Balor! Przyszedł i usiadł tuż za progiem, przy wejściu. Wyjąłem z szuflady rewolwer i bez wahania strzeliłem do niego. On wciąż tylko się na mnie gapił. Nawet nie poruszył wąsikami. Balor. Jeden z pomniejszych czartów. A wiec to było dziedzictwo Peabodych. Dom, grunty i las dokoła stanowiły tylko pospolitą materialną przykrywkę dla sekretnego pokoju z jego ponadwymiarowym przejściem, ścieżki wiodącej przez moczary, sabatu i podpisów w Czarnej Księdze. Zastanawiam się, kto - kiedy umrę i zostanę pochowany tak jak pozostali - zjawi się, by mnie odwrócić? KONIEC