ASTRID LINDGREN MIO, MOJ MIO NASZA KSIĘGARNIA ASTRID LINDGREN MIO, MÓJ MIO Przełożyła MARIA OLSZAŃSKA Ilustrowała MARIA ORŁOWSKA-GABRYŚ NASZA KSIĘGARNIA • WARSZAWA 1973 Tytuł oryginału szwedzkiego MIO, MIN MIO Raben & Sjogren, Stockholm 1965 Zaginiony chłopiec Czy ktoś słuchał radia piętnastego października, w zeszłym roku? Czy ktoś słyszał komunikat o zaginionym chłopcu? W radio mówili tak: „Policja poszukuje dziewięcioletniego Bo Wilhelma Olssona, który przedwczoraj wieczo- rem, o godzinie osiemnastej, wyszedł z domu przy ulicy Środkowej 13 w Sztokholmie i do- tychczas nie powrócił. Bo Wilhelm Olsson ma wło- sy jasne, oczy niebieskie, ubrany był w krótkie brązowe spodenki, szary sweter robiony na drutach 1 małą czerwoną czapeczkę. Informacje o zaginio- nym należy zgłaszać na najbliższym posterunku policji". No, więc tak mówili. Ale żadne informacje o Bo Wilhelmie Olssonie nie wpłynęły. Znikł. I nikt się nigdy nie dowiedział, co się z nim stało. Nikt nic nie wie. Prócz mnie. Bo ja jestem Bo Wilhelm Olsson. Bardzo bym chciał wszystko to komuś opowie- dzieć, gdyby było można, przynajmniej Bence. Ba- wiłem się zwykle z Benką. On też mieszka na ulicy Środowej. Właściwie ma na imię Bengt, ale wszyscy nazywają go Benka. Na mnie też oczywiście nikt nie mówi Bo Wilhelm Olsson. Tyl- ko mówią Bossę. To znaczy, mówili Bossę. Teraz, kiedy zaginą- łem, nie mogą oczywiście nijak do mnie mówić. Tylko ciotka Edla i wuj Sixten mówili do mnie Bo Wilhelm. Wuj Sixten to nawet i tak nie mówił. On się w ogóle do mnie nigdy nie odzywał. Byłem na wychowaniu u cioci Edli i wuja Six- tena. Wzięli mnie, jak miałem rok. A przedtem byłem w domu dziecka. Stamtąd mnie ciotka Edla przyniosła. Właściwie chciała dziewczynkę, ale żadnej dziewczynki do wzięcia nie było. Więc wzięła mnie. Chociaż wuj Sixten i ciocia Edla nie lubili chłopców. A zwłaszcza dziewięcioletnich chłopców. Uważali, że za dużo robię w domu ha- łasu, że za dużo błota nanoszę, kiedy wracam ze skwerku Tegnera, gdzie chodziłem się bawić, że rozrzucam wszędzie ubranie, że za głośno się śmie- ję i mówię. Ciocia Edla ciągle powtarzała, że nie- szczęśliwy to dzień, kiedy przybyłem do ich domu. Wuj Sixten nic nie mówił. To jest, owszem, cza- sem mówił: „Ty, jak ci tam, wynoś się, żebym nie musiał na ciebie patrzeć!" Najczęściej przesiadywałem u Benki. Jego tatuś ciągle z nim rozmawiał i pomagał mu budować modele samolotów, i znaczył kreską na drzwiach kuchni wzrost Benki, żeby wiedzieć, ile on urósł, i w ogóle. Benka mógł się śmiać i gadać, ile tylko chciał, i rozrzucać ubranie. Jego tatuś i tak go lubił. I wszystkim chłopcom wolno było przycho- dzić do Benki i bawić się z nim. A do mnie nikt nie mógł przyjść, bo ciocia Edla mówiła, że tu żadnych harców smarkaczy nie będzie. Wuj Sixten był tego samego zdania. „Dość mamy jednego ło- buza" — mówił. Czasem wieczorem, jak się już położyłem, prag- nąłem, żeby tatuś Benki mógł być i moim tatu- siem. Wtedy też zastanawiałem się, kto jest moim prawdziwym ojcem i dlaczego nie mogę mieszkać u niego i u mojej prawdziwej mamy, zamiast w domu dziecka czy u ciotki Edli i wuja Sixtena. Ciotka Edla mi powiedziała, że mama umarła, kie- dy ja się urodziłem, a kto był moim ojcem, tego nikt nie wie. „Ale można wymiarkować, co to był za łotr" — dodała. Nienawidziłem ciotki Edli za to, że tak się wyrażała o moim ojcu. Może to i prawda, że mama umarła, kiedy ja się urodziłem. Ale wiedziałem, że mój ojciec wcale nie był łotrem. Czasem leżąc płakałem z tęsknoty za nim. Jedna tylko osoba była dla mnie bardzo mi- ła — pani Lundin z owocarni. Czasem dawała mi coś dobrego. Teraz, po wszystkim, myślę nieraz, kim właś- ciwie była pani Lundin. Bo to się u niej zaczęło pewnego dnia w październiku, w zeszłym roku. Tego dnia ciotka Edla parę razy mi powiedzia- ła, że moje zjawienie się w ich domu było praw- dziwym nieszczęściem. Wieczorem, tuż przed szós- tą, kazała mi pobiec na Królewską do piekarni i kupić sucharków, które bardzo lubiła. Włożyłem moją czerwoną czapeczkę i pobiegłem. Kiedy mijałem owocarnię, pani Lundin stała w drzwiach. Wzięła mnie pod brodę i przygląda- ła mi się tak dziwnie i bardzo, bardzo długo. Po- tem spytała: — Chcesz jabłko? — Tak, dziękuję! Dała mi śliczne, czerwone jabłko, wyglądające na bardzo dobre, i powiedziała: —• A wrzuciłbyś mi kartę do skrzynki? —? Oczywiście, mogę wrzucić. Napisała na pocztówce kilka zdań i dała mi ją. — Żegnaj, Bo Wilhelmie Olssonie — powie- działa pani Lundin. — Żegnaj, bądź zdrów, Bo Wilhelmie Olssonie. Dziwnie to jakoś zabrzmiało. Nigdy mnie tak nie nazywała, tylko: Bossę. Pobiegłem do skrzynki pocztowej o kilka kamie- nic dalej. Właśnie miałem wsunąć kartę do skrzyn- ki, gdy zobaczyłem, że coś na niej lśni i błyszczy jak ogień. To litery wypisane przez panią Lundin płonęły jak pismo ogniste. Nie mogłem się po- wstrzymać od przeczytania ich. Na karcie widniały te oto słowa: „Do Króla Krainy Dalekiej Ten, którego szukałeś tak długo, jest w drodze. Podąża poprzez dzień i noc, a w ręce trzyma znak; szczerozłote jabłko". 6 Nie zrozumiałem ani słowa, ale dziwny dreszcz przeniknął mnie całego. Pospiesznie wetknąłem kartę do skrzynki. ;;•? Któż to jest ten, który podąża poprzez dzień i noc? I kto trzyma w ręce szczerozłote jabłko? Zacząłem przyglądać się jabłku, które dostałem od pani Lundin. To jabłko było złote. Powiadam wam: było ze złota. To ja miałem w ręce szczero- złote jabłko. ; . : ; Płakać mi się chciało. Nie żebym się rozpłakał, ale prawie. Czułem się taki samotny. Poszedłem na skwerek Tegnera, usiadłem na ławce. Nikogo tam nie było. Wszyscy poszli do domu na obiad. W parku było mgliście i trochę padało. Ale we wszystkich domach naokoło świeciło się w oknach. Mogłem stąd dojrzeć, że u Benki też się świeci. Siedział sobie teraz w domu razem z mamą i z ta- tą i zajadał omlet z groszkiem. Wydało mi się, że wszędzie, gdzie się świeci, siedzą dzieci razem ze swymi rodzicami. Tylko ja byłem sam na dworze w ciemności. Sam, ze szczerozłotym jabłkiem, z którym nie wiedziałem, co mam robić. Ostrożnie położyłem je obok siebie na ławce i zacząłem się zastanawiać. W pobliżu stała latar- nia i blask jej padał na mnie i na jabłko. Padał też na coś jeszcze, co leżało na ziemi. Była to zwyczajna butelka od piwa, oczywiście pusta. Ktoś wetknął w jej szyjkę drewienko. Pewnie któryś z tych malców, co zwykle bawili się na skwerku przed południem. Podniosłem butelkę i spojrzałem na etykietę. „Browary Sztokholm- skie. Spółka Akcyjna. Gatunek II" — było na niej wypisane. I właśnie, gdy to czytałem, zoba- czyłem, że w środku, w butelce, coś się rusza. Raz wypożyczyłem w bibliotece „Baśnie z ty- siąca i jednej nocy". Tam przeczytałem o duchu zamkniętym w butelce. Ale to się działo w Ara- bii przed tysiącem lat i na pewno nie była to zwykła butelka po piwie. Chyba bardzo rzadko zdarzają się duchy w butelce pilznera z „Browa- rów Sztokholmskich". No, ale raz się jednak zda- rzył. Bo to, co siedziało w butelce, to był duch, słowo daję. Ale najwyraźniej chciał wyjść. Poka- zywał na drewniany kołek tkwiący w szyjce i spoglądał na mnie prosząco. Nie byłem przecież wcale przyzwyczajony do duchów i właściwie ba- łem się wyjąć ten kołek. W końcu jednak wyją- łem, a duch wyskoczył z flaszki z ogromnym hu- kiem i zaczął rosnąć, robić się coraz większy, ta- ki duży, że w końcu wyższy był niż wszystkie domy dokoła skwerku. Z duchami to tak jest, mogą się skurczyć i zrobić takie malutkie, że zmieszczą się w butelce, a za chwileczkę mogą tak urosnąć, że są większe niż dom. Trudno uwierzyć, jak się przestraszyłem. Trzą- słem się cały. A duch do mnie mówił. Jego głos to był dopiero huk; ciotka Edla i wuj Sixten po- winni by to usłyszeć, pomyślałem sobie, oni, co zawsze uważają, że ja za głośno mówię. — Dziecko — powiedział do mnie duch. — Wyratowałeś mnie, wybawiłeś z więzienia. Cze- go chcesz w nagrodę? Jak mógłbym żądać nagrody za wyciągnięcie takiego małego kółeczka! Duch mi opowiedział, że przybył do Sztokholmu wczoraj; wlazł do bu- telki, żeby się przespać. Zdaniem duchów, butel- ki są doskonałym miejscem do spania. Ale kiedy spał, ktoś zamknął mu wyjście. I gdybym go nie wyratował, może musiałby siedzieć w butelce jesz- 1 9 cze tysiąc lat, póki by drewniana zatyczka nie zbutwiała. — A to bardzo by było nie po myśli mego króla i pana — powiedział duch sam do siebie. Zebrałem się na odwagę i spytałem: — Duchu, skąd przybywasz? ?:. Przez chwilę było zupełnie cicho. A potem duch wyjaśnił: , ' — Z Krainy Dalekiej. •.J\\ Powiedział to tak głośno, że w głowie mi za- huczało i zagrzmiało, a coś takiego było w jego głosie, że zatęskniłem do tego kraju. Poczułem, że nie będę mógł żyć, jeżeli się tam nie dostanę. Wyciągnąłem ręce do ducha i zawołałem: — Weź mnie z sobą! O, weź mnie z sobą do Krainy Dalekiej! Tam jest ktoś, kto na mnie czeka. ; Duch potrząsnął głową. Wtedy wyciągnąłem rękę ze złotym jabłkiem, a duch wydał głośny okrzyk: —• Trzymasz w ręce znak! Jesteś tym, po któ- rego przybyłem. Jesteś tym, którego król szuka od tak dawna! Pochylił się, wziął mnie w ramiona — zagrzmia- ło i zahuczało wokół nas, gdy unieśliśmy się w przestworza. Daleko pod nami został skwer Te- gnera, ciemny park i wszystkie domy; w oknach świeciło się, a wewnątrz dzieci jadły obiad z ta- tusiami i mamusiami, podczas gdy ja, Bo Wil- helm Olsson, szybowałem wśród gwiazd. 10 Byliśmy znacznie wyżej niż chmury, pędziliśmy szybciej niż błyskawica, z grzmotem potężniej- szym niż burza. Wokół nas migotały słońca, gwiazdy i księżyce. Czasem było zupełnie czarno jak w nocy, czasem tak olśniewająco widno i bia- ło, że musiałem mrużyć oczy. . — Podąża poprzez dzień i noc— szeptałem przejęty do siebie. Tak było napisane na pocz- tówce. : Wtem duch wyciągnął rękę i pokazał coś zie- lonego, co widniało bardzo daleko w przejrzystej błękitnej wodzie i w blasku słońca. . . \-Tam widać Krainę Daleką— powiedział duch, I zaczęliśmy opuszczać się do tego zielo- nego! Tó: była wyspa pływająca po morzu. W powie- trzu unosił się zapach róż i lilii i jakaś dziwna muzyka, najpiękniejsza w świecie muzyka. Nad brzegiem morza stał wielki biały pałac i tam właśnie wylądowaliśmy. Ktoś szedł ku nam wzdłuż brzegu. To był mój ojciec, król. Poznałem go od razu, gdy tylko go zobaczyłem. Wiedziałem, że to mój ojciec. Otwo- rzył ramiona, skoczyłem prosto w jego objęcia. Długo mnie tulił. Nic nie mówiliśmy. Ściskałem go za szyję ile sił. O, jak pragnąłem, żeby ciotka Edla mogła zo- baczyć mego ojca króla, jaki on piękny i jak jego ubranie lśni od złota i diamentów. Z twarzy po- dobny był do ojca Benki, tylko ładniejszy. Szko- li da, że ciotka Edla nie mogła go zobaczyć. Prze- konałaby się, że mój ojciec nie jest łotrem. Co do tego, że moja mama umarła, jak ja się urodziłem, ciotka Edla miała rację. A ci głupcy z domu dziecka nigdy nie pomyśleli, że trzeba zawiadomić króla, mego ojca, gdzie ja jestem. Szukał mnie przez długich dziewięć lat. Jakie to szczęście, że wreszcie się odnalazłem! Dosyć długo już tu jestem. I całymi dniami jest tak przyjemnie. A król, mój ojciec, przychodzi do mnie co wieczór, budujemy razem modele samo- lotów i rozmawiamy. Rosnę i dobrze się tu czuję w Krainie Dalekiej. Mój ojciec król co miesiąc znaczy kreską na drzwiach kuchni, ile urosłem. •— Mio, mój Mio, coś okropnego, jak tyś zno- wu urósł — mówi, kiedy mnie mierzy. — „Mio, mój Mio" brzmi tak miękko i ciepło! Bo jak się okazuje, wcale nie nazywam się Bossę. — Szukałem cię przez długich dziewięć lat — mówi mój ojciec król. — Całymi nocami leża- łem bezsennie i myślałem: ,,Mio, mój Mio". Więc chyba dobrze wiem, jak się nazywasz. ?No, i proszę. Bossę to było nieprawdziwe, jak nieprawdziwe było wszystko na ulicy Środkowej. A teraz jest, jak być powinno. Bardzo kocham mego ojca króla i on mnie bar- dzo kocha. Chciałbym, żeby Benka wiedział o tym wszy- stkim. Myślę, że napiszę do niego i włożę list 12 do butelki. Zakorkuję i wrzucę do błękitnego mo- rza, które otacza Krainę Daleką. Kiedy Benka pojedzie z mamą i tatusiem na letnisko, koło Vax- holm, może butelka przepłynie tamtędy akurat, jak on będzie się kąpał. Dobrze byłoby! Bardzo by mi było przyjemnie, gdyby Benka dowiedział się o wszystkim, co mi się zdarzyło. Wtedy mógł- by oczywiście zadzwonić do policji i zawiadomić, że Bo Wilhelm Olsson, który właściwie nazywa się Mio, znajduje się w Krainie Dalekiej, jest tam pod dobrą opieką i wiedzie mu się doskonale u jego ojca króla. W ogrodzie różanym Choć właściwie nie wiem, co bym mógł napisać do Benki. To, co mnie się zdarzyło, nie zdarzyło sieniigdy nikomu. I nie wiem, jak bym to musiał opowiedzieć, żeby Benka rzeczywiście zrozumiał. Zastanawiałem się, jakich słów użyć, ale nie ma takich słów. Można by napisać: „Przeżyłem coś zupełnie niesłychanego". Ale Benka i tak by nie wiedział, jak jest tu, w Krainie Dalekiej. Co naj- mniej tuzin butelek musiałbym wysłać, gdybym chciał opowiedzieć wszystko o moim ojcu królu, jego ogrodzie różanym, o Jum-Jumie, o moim pięknym białym Miramisie i o okrutnym rycerzu Kato z Kraju Zagranicznego. Nie, nigdy nie po- trafię opowiedzieć o wszystkim, co przeżyłem. 13 Już pierwszego dnia mój ojciec król zabrał mnie do ogrodu różanego. Było to nad wieczorem, wiatr szemrał w drzewach. Gdy szliśmy do ogro- du różanego, słyszałem przedziwną muzykę, brzmiącą tak, jakby tysiąc szklanych dzwonków dzwoniło jednocześnie. Dźwięk słaby, a jednocze- śnie tak mocny, że serce zaczyna drżeć, gdy się go słyszy. — Słyszysz moje srebrzyste topole? —- spytał mój ojciec król. Jak szliśmy, trzymał mnie za rękę. A ciotka Edla i wuj Sixten nigdy mnie za rękę nie trzy- mali, i w ogóle nikt mnie nigdy za rękę nie trzy- mał. I dlatego tak strasznie lubiłem chodzić trzy- mając za rękę mego ojca króla, choć właściwie za duży już byłem na to. Wysoki mur otaczał ogród różany. Mój ojciec król otworzył małą furtkę i weszliśmy. Kiedyś, bardzo dawno, pozwolili mi raz poje- chać z Benfcą do ich letniego domku w Vaxholm. Siedzieliśmy na skale i zarzucaliśmy wędkę o za- chodzie słońca. Niebo było czerwone, a woda taka spokojna. Daleko, po drugiej stronie zatoki, kukułka wo- łała głośno. Pomyślałem sobie, że to jest coś naj- piękniejszego w świecie. Nie kukułka, oczywiście, bo przecież wcale jej nie widziałem, ale właśnie to kukanie sprawiło, że wszystko inne wydawało się jeszcze piękniejsze niż zwykle. Taki głupi nie byłem, żeby powiedzieć coś Bence, ale cały czas 14 myślałem sobie: czegoś tak pięknego nie ma chy- ba na całym świecie. Bo wtedy nie widziałem jeszcze różanego ogro- du mego ojca króla. Nie widziałem jego przecud- nych róż, spływających strumieniami, ani jego bia- łych lilii, kołyszących się z wiatrem. Nie widziałem jego topól, co miały liście ze srebra i sięgały tak wysoko w niebo, że gwiazdy zapalały się ria ich wierzchołkach, gdy wieczór zapadał. Nie widzia- łem jego białych ptaków, fruwających po różanym ogrodzie, i nigdy nie słyszałem nic, co przypomina- łoby ich śpiew albo muzykę liści srebrzystych to- poli. Nikt nigdy nie mógł widzieć i słyszeć czegoś tak pięknego, jak ja widziałem i słyszałem w; ró- żanym ogrodzie mego ojca. Stałem cicho, trzyma- jąc za rękę mego ojca króla. Chciałem się upewnić, że on jest ze mną, bo to było tak piękne^ że nie można by chyba znieść tego samotnie. A mój ojciec król poklepał mnie po policzku i spytał: — Mio, mój Mio, podoba ci się mój ogród ró- żany? "? '?' :' Nie mogłem odpowiedzieć, bo czułem się tak dziwnie, zupełnie jakby mi było smutno, a przecież wcale nie byłem smutny. '??'- Chciałem powiedzieć memu ojcu królowi, że- by nie myślał, że mi smutno. Ale zanim zdąży- łem się odezwać, on powiedział: — To dobrze, że jesteś zadowolony. Tylko tak dalej, Mio, mój Mio! Potem poszedł porozmawiać z ogrodnikiem; któ- 15 ry stał z boku i czekał. A ja biegałem i zagląda- łem wszędzie. W głowie mi się zakręciło od tych piękności, zupełnie jakbym się opił lemoniady. W nogach miałem radość, nie mogły ustać spo- kojnie, a moje ramiona zrobiły się takie mocne. Pragnąłem, żeby Benka tu był, żebym mógł się z nim pobić, tak tylko dla zabawy, oczywiście. Tak chciałem, żeby Benka tu był. Chciałem mieć kogoś w moim wieku, żeby móc się tym wszyst- kim podzielić. A Benka, biedaczyna, był teraz mo- że akurat na skwerku Tegnera, gdzie pewnie jak zwykle wiało, padało, było ciemno i ponuro. Pew- nie już wiedział, że zginąłem, i łamał sobie głowę, gdzie też się podziałem i czy jeszcze mnie kiedy zobaczy. Biedny Benka! Tak nam było przyjem- nie razem, Bence i mnie, więc tęskniłem do nie- go, chodząc po różanym ogrodzie mego ojca króla. Jego jedynie brakowało mi z tego starego życia, co się już skończyło. Poza tym nie było nikogo, kogo brak bym odczuwał. No, może pani Lun- din, taka była dla mnie zawsze miła. Najbardziej jednak myślałem o Bence. Szedłem po ścieżce wi- jącej -się przez różany ogród i czułem, że lemo- niada się ze mnie ulatnia, zrobiło mi się smutno i zwiesiłem głowę. Nagle spojrzałem. Przede mną na ścieżce stał... tak, z początku wydawało mi się, że to Benka. Ale to nie był on. To był Jum-Jum. Choć nie wiedziałem, oczywiście, że to jest Jum- -Jum. Jakiś chłopiec, miał zupełnie takie same ciemne włosy jak Berika i takie same piwne oczy. 16 — Kto ty jesteś? — spytałem. — Ja jestem Jum-Jum — odpowiedział. I wtedy zobaczyłem, że jednak różni się tro- chę od Benki. Wyglądał na poważniejszego i grzeczniejszego niż Benka. Pewnie że Benka też jest grzeczny — tak mniej więcej, jak ja, w sam raz — ale można się z nim pokłócić i pobić od czasu do czau. I trochę się na niego rozzłościć, a potem, oczywiście, znowu być w przyjaźni. A z Jum-Jumem wcale chyba nie można by się pobić. On na to za grzeczny... — Chcesz wiedzieć, jak ja się nazywam? — spytałem. — Nazywam się Bossę... nie, to zna- czy... naprawdę nazywam się Mio. — Wiem już, że nazywasz się Mio. Jego kró- lewska mość rozesłał wieści po całym kraju, że Mio powrócił do domu. No, no, proszę! Mój ojciec król tak był rad, że mnie odnalazł, że musiał o tym opowiadać na pra- wo i lewo. Może to i trochę dziecinne z jego stro- ny, ale ucieszyłem się usłyszawszy o tym. — A ty masz ojca, Jum-Jum? — spytałem, spodziewając się i pragnąc, żeby go miał, bo ja sam tak długo byłem bez ojca, więc wiedziałem, jakie to przykre. — Oczywiście, że mam ojca — wyjaśnił Jum- -Jum. — Ogrodnik jego królewskiej mości to mój ojciec. Chcesz iść ze mną i zobaczyć, gdzie mie- szkam? Powiedziałem, że chcę. Biegnąc przede mną po 2 — Mio, mój Mio 17 krętej ścieżce, zaprowadził mnie w najodleglej- szy kąt różanego ogrodu. Stała tani maleńka bia- ła chatka pod słomianą strzechą, zupełnie taka, jakie bywają w bajkach. Tyle róż pięło się po ścianach i dachu, że domek ledwie było widać. Przez otwarte okna białe ptaki wyfruwały i wla- tywały do wnętrza. Przy szczytowej ścianie stała ławka, przed nią stół, a dalej długi rząd uli, a pszczoły brzęczały wśród róż. Wszędzie dokoła rosła gęstwina róż i topole, i wierzby o srebrzy- stych liściach. Ktoś zawołał z kuchni: — Jum-Jum, zapomniałeś o kolacji? To matka Jum-Juma wołała. Wyszła na próg i roześmiała się. Wtedy zobaczyłem, że jest zu- pełnie podobna do pani Lundin, choć może tro- chę ładniejsza. Ale miała takie same dołki w po- liczkach jak pani Lundin, i wzięła mnie pod bro- dę zupełnie tak, jak pani Lundin wtedy, gdy mó- wiła do mnie: „Do widzenia, Bo Wilhelmie Olsso- nie, do widzenia". Tylko że matka Jum-Juma po- wiedziała: — Dzień dobry, Mio! Chcesz może zjeść ko- lację razem z Jum-Jumem? — Chętnie. Dziękuję! Jeżeli to pani nie spra- wi kłopotu... Powiedziała, że to żaden kłopot. Usadowiliśmy się, Jum-Jum i ja, przy stole pod szczytową ścia- ną. A jego mama wyniosła ogromny półmisek na- leśników, dżem truskawkowy i mleko, jedliśmy obaj, Jum-Jum i ja, żeśmy mało nie pękli, i wciąż V 18 tylko spoglądaliśmy na siebie i śmieliśmy się. Ogromnie byłem rad, że Jum-Jum istnieje. Jeden z białych ptaszków podfrunął i porwał mi z ta- lerza kawałek naleśnika, więc śmieliśmy się jesz- cze bardziej. I wtedy właśnie nadszedł mój ojciec król z ogrodnikiem, który był ojcem Jum-Jurna. Tro- chę się przestraszyłem, że może mój ojciec król nie będzie zadowolony, że tak tu siedzę, jem i śmieję się za głośno. Bo nie wiedziałem jeszcze, jak dobry jest mój ojciec król i jak bardzo mnie kocha, cokolwiek robię, i jak bardzo pragnie, że- bym się śmiał. Mój ojciec król przystanął zobaczywszy mnie. — Mio, mój Mio, siedzisz tu i śmiejesz się. — Tak, bardzo przepraszam — odpowiedzia- łem, bo myślałem, że może król ojciec tak samo nie znosi głośnego śmiechu, jak wuj Sixten i ciot- ka Edla. — Śmiej się, śmiej — powiedział mój ojciec król. A zwracając się do ogrodnika dodał coś oso- bliwego: — Lubię śpiew ptaków. Lubię muzykę moich srebrzystych topól. Najbardziej jednak lu- bię słuchać, jak mój syn śmieje się w różanym ogrodzie. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że wca- le nie muszę się bać mego ojca króla, że cokol- wiek zrobię, on będzie na mnie spoglądać tak ży- czliwie jak w tej chwili, gdy stał z ręką na ra- mieniu ogrodnika wśród trzepotu białych ptaków. 20 A gdy to zrozumiałem, zrobiło mi się wesoło jak nigdy w życiu. Taki byłem uradowany, że musia- łem się roześmiać na całe gardło. Odchyliłem gło- wę w tył i tak się śmiałem, że wystraszyłem pta- ki. Jum-Jum myślał pewnie, że wciąż jeszcze śmieję się z tego ptaka, co mi porwał kawałek naleśnika, i on też śmiał się coraz bardziej, a mój ojciec król, a także tatuś i mamusia Jum-Juma robili to samo. Nie wiem, z czego się śmieli. Wiem tylko, że ja śmiałem się dla mego ojca króla. Gdyśmy się najedli, ja i Jum-Jum, zaczęliśmy biegać po ogrodzie, wywracać koziołki na traw- nikach, bawić się w chowanego za krzakami róż. Tyle tam było kryjówek, że gdyby na skwerku Tegnera i w całej okolicy była jedna dziesiąta te- go, już byśmy się z Benką cieszyli. To znaczy Benka by się cieszył — bo ja nie będę już chy- ba nigdy potrzebował szukać kryjówki na skwer- ku Tegnera. Zaczęło się zmierzchać. Zmierzch opadł na cały ogród jak miękka, błękitna mgła. Białe ptaki za- milkły i pochowały się do gniazd. Srebrzyste to- pole też ucichły. W różanym ogrodzie zapanowało milczenie. Tylko na wierzchołku najwyższej to- poli siedział samotnie wielki czarny ptak i śpie- wał. Śpiewał piękniej niż wszystkie białe ptaki razem wzięte i wydawało mi się, że śpiewa wła- śnie dla mnie. Ale ja nie chciałem go słuchać, bo śpiewał tak, że sprawiało HlSSi^^ S''3T^.':SlJ, ifc Im. V\. ::..--Jf2is:.. y*a w P..:u37„k.cwie qi ODDZ&Ł DZIECIĘCY — Wieczór już, wkrótce noc — powiedział Jum-Jum — muszę iść do domu. — Nie, nie chodź jeszcze — prosiłem, bo nie chciałem zostać sam na sam z tym dziwnym śpie- wem. — Jum-Jum, co to takiego? — spytałem wskazując palcem czarnego ptaka. — Nie wiem. Ja go nazywam Ptakiem Żało- by. Dlatego że jest taki czarny. Ale może on się zupełnie inaczej nazywa. — Wydaje mi się, że go nie lubię — powie- działem. — A ja go lubię — odrzekł Jum-Jum. — Ptak Żałoby ma takie dobre oczy. Dobranoc, Mio — dodał i pobiegł do domu. ^ W tym momencie nadszedł mój ojciec król. Wziął mnie za rękę i razem ruszyliśmy przez ró- żany ogród w stronę pałacu. Ptak Żałoby śpie- wał dalej, ale gdy trzymałem ojca za rękę, jego śpiew nie był już bolesny, przeciwnie, chciałem, żeby wciąż śpiewał i śpiewał. Gdy wkraczaliśmy w drzwi, zobaczyłem, że Ptak Żałoby szeroko rozwinął czarne skrzydła i uniósł się wprost w niebo. I zobaczyłem, że tam, gdzie znikł, zaipaliły się trzy małe gwiazdy. Miramis Ciekawe, co by Benka powiedział, gdyby zoba- czył mojego białego konia. Mojego Miramisa ze złotymi kopytami i złotą grzywą. 22 Benka i ja bardzo lubimy konie. Gdy miesz- kałem na ulicy Środkowej, przyjaźniłem się nie tylko z Benką i panią Lundin. Miałem jeszcze jednego przyjaciela, zapomniałem o tym powie- dzieć. Nazywał się Kalie Punt i był starą szkapą z browaru. Parę razy w tygodniu furgon z bro- waru przywoził pilznera do sklepu na ulicy Środkowej. Najczęściej przyjeżdżał rano, aku- rat kiedy wychodziłem do szkoły. Miałem zwy- czaj zatrzymywać się przy furgonie, żeby poroz- mawiać z Kallem Puntem. To był taki miły, sta- ry koń, chowałem dla niego kostki cukru i skór- ki od chleba. Benka też, bo i on lubił Kallego Punta. Mówił, że Kalie Punt to jego koń, a ja mówiłem, że mój, i czasem kłóciliśmy się o Kal- lego Punta. Kiedy Benka nie słyszał, szeptałem Kallemu Puntowi do ucha: „Ty jednak jesteś mój". I wydawało mi się — bo na to wygląda- ło — że Kalie Punt rozumie, co mówię, i zgadza się ze mną. Benka miał przecież tatusia, mamę, w ogóle wszystko, a wtedy koń nie jest taki po- trzebny, jak komuś zupełnie samotnemu. Uważam więc, że było zupełnie sprawiedliwie, że Kalie Punt był trochę więcej mój niż Benki. Choć prawdę mówiąc, Kalie Punt nie był oczywiście wcale naszym koniem, tylko browaru. Udawali- śmy tylko, że jest nasz. Ale ja tak bardzo mocno udawałem, że właściwie wierzyłem w to. Czasem tak długo gadałem z Kallem, że spóźniłem się do szkoły, a jak pani pytała, dlaczego tak późno przy- 23 szedłem, nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Nie można przecież pani powiedzieć, że się stało i ga- dało ze starym koniem z browaru. Czasem nie mo- głem się doczekać furgonu z browaru i musiałem biec do szkoły wcale nie zobaczywszy Kalłego. Okropnie byłem zły na woźniców za taką niemra- wość i siedząc w ławce ściskałem kostki cukru i skórki chleba w kieszeni i tęskniłem do Kallego Punta, i myślałem, że może parę dni upłynie, za- nim go zobaczę. Wtedy pani pytała: — Co ty tak wzdychasz, Bossę? Cóż ci tak okropnie dolega? Nic nie odpowiadałem, bo co mogłem odpo- wiedzieć? Pani i tak by nie zrozumiała, jak bar- dzo lubię Kallego Punta. Teraz Benka ma go sam, tak przypuszczam; to dobrze, niech ma. Jak ja zginąłem, to niech Benka ma Kallego Punta na pocieszenie. Bo ja mam Miramisa ze złotą grzywą. A że go dostałem, to było tak: Jednego wieczoru, kiedy budowaliśmy model samolotu i rozmawialiśmy sobie — zupełnie tak jak Benka i jego tatuś — opowiedziałem memu ojcu królowi o Kallem Puncie. — Mio, mój Mio, lubisz więc konie? — Pewnie — odpowiedziałem. Tak jakbym specjalnie nie przepadał, ale to tylko dlatego, że- by mój ojciec król nie pomyślał, że mi czegoś u niego brak. 24 Następnego ranka, kiedy wyszedłem do róża- nego ogrodu, przygalopował do mnie biały koń. Nigdy jeszcze nie widziałem konia tak galopu- jącego. Złota grzywa rozwiewała się, a złote ko- pyta lśniły w słońcu. W podskokach przybiegł wprost do mnie i zarżał tak dziko, nigdy jeszcze nie słyszałem konia, co by tak rżał. Trochę się przestraszyłem i przytuliłem się do mego ojca. Mój ojciec król silną ręką schwycił złotą grzy- wę i koń zupełnie się uspokoił, a potem wetknął mi pysk do kieszeni, żeby zobaczyć, czy nie ma tam kilku kostek cukru. Zupełnie jak Kalie Punt. A ja naprawdę miałem jedną kostkę. Trzyma- łem ją w kieszeni z przyzwyczajenia. Koń ją schwycił i zjadł. — Mio, mój Mio — powiedział mój ojciec król — to twój koń, nazywa się Miramis. Mój Miramis! Polubiłem go od pierwszej chwili. Był chyba najpiękniejszym koniem na świecie i ani troszkę nie przypominał Kallego Punta, który był przecież taki stary i sterany. Przynajmniej ja nie widziałem żadnego podobień- stwa. Dopóki Miramis nie podniósł pięknego łba i nie spojrzał na mnie. Wtedy zobaczyłem, że oczy ma zupełnie takie jak Kalie Punt. Wierne, najwierniejsze oczy — jakie zwykle konie mie- wają. Nigdy w życiu nie jechałem konno. A teraz mój ojciec król podniósł mnie i wsadził na Mi- ramisa. 25 — Nie wiem, czy potrafię... — Mio, mój Mio — powiedział mój ojciec król — czyż nie masz odważnego serca? Ująłem więc za cugle i pogalopowałem na Mi- ramisie. Jechałem pod srebrzystymi topolami, tak że srebrne liście muskały moje włosy. Pędziłem co- raz prędzej i prędzej, a Miramis przeskakiwał przez najwyższe krzaki róż. A robił to lekko i zgrabnie, raz tylko potrącił krzak, porywając za sobą deszcz różanych płatków. Jum-Jum akurat wyszedł do ogrodu i zobaczył mnie. Klasnął w ręce i zawołał: — Mio jedzie na Miramisie! Mio jedzie na Mi- ramisie! Osadziłem Miramisa i spytałem, czy Jum-Jum chciałby się też przejechać. Oczywiście, że chciał. Wdrapał się zręcznie i usiadł za mną. I pogalo- powaliśmy przez zielone łąki, rozciągające się za ogrodem różanym. Czegoś tak przyjemnego nigdy jeszcze nie przeżyłem. Królestwo mego ojca jest ogromne. Kraina Da- leka to największe ze wszystkich królestw. Roz- ciąga się na wschód i zachód, na północ i połu- dnie. Wyspa, na której mój ojciec król ma swój zamek, nazywa się Wyspą Zielonych Łąk. Ale jest ona zaledwie małą cząstką Krainy Dalekiej. Małą, malusieńką. — Kraj po Drugiej Stronie Wody i za Góra- mi też należy do jego królewskiej mości — po- 26 wiedział Jum-Jum, gdy jechaliśmy przez zielone łąki, już za obrębem różanego ogrodu. Gdy tak pędziliśmy w blasku słońca, pomyśla- łem o Bence. Biedak, może akurat teraz, kiedy ja objeżdżam Wyspę Zielonych Łąk i jestem szczę- śliwy, on stoi na ulicy Środkowej w mżawce i w ciemności. A tu tak pięknie! Trawa miękka i zielona, wszędzie kwiaty, łagodne, zielone wzgó- rza i jasne strumyki spływające ze wzgórz, wełni- ste białe baranki pasące się na trawie. Po łące chodził pastuszek i grał na fujarce dziwną melodię, wydawało mi się, że ją już sły- szałem, tylko nie wiedziałem gdzie. Na ulicy Środ- kowej nie — tego byłem jednak pewien. Zatrzymaliśmy się, żeby porozmawiać z pa- stuszkiem. Nazywał się Nonno. Poprosiłem, że- by mi pożyczył fujarki na chwilkę, a on się zgo- dził i nauczył mnie grać tę melodię. — Mogę zrobić dla was fujarki — powiedział Nonno. — Jeżeli chcecie, oczywiście. Powiedzieliśmy, że bardzo chcemy mieć fujar- ki. W pobliżu płynął strumyk. Wierzba pochyla- ła się nad wodą. Nonno skoczył i wyciął gałązkę z wierzby. Usiedliśmy przy strumyku i chlapali- śmy się w wodzie, a Nonno strugał dla nas fu- jarki. Jum-Jum też nauczył się grać tę dziwną melodię. Nonno powiedział, że to stara melodia, była na świecie przed wszystkimi innymi melo- diami. Pasterze śpiewali ją na pastwisku przed tysiącami lat. 27 Podziękowaliśmy mu za to, że zrobił dla nas fujarki i że nauczył nas tej starej melodii. Potem wsiedliśmy na Miramisa i pogalopowaliśmy da- lej. Coraz dalej i dalej za nami zostawał Nonno grający na fujarce. — Trzeba będzie bardzo dobrze pilnować tych fujarek — powiedziałem do Jum-Jurna. — A jak- byśmy się kiedy zgubili, to tylko zagramy tę me- lodię. Jum-Jum obejmował mnie mocno, żeby nie spaść. Oparł głowę o moje plecy. — Tak, Mio, będziemy ich dobrze pilnować. A jak usłyszysz, że gram na fujarce, będziesz wie- dział, że cię wołam. — Właśnie — odrzekłem. — A jak ty usły- szysz, że ja gram tę melodię, to też będziesz wie- dział, że ciebie wołam. — Tak — Jum-Jum objął mnie jeszcze moc- niej, a ja pomyślałem, że jest moim najlepszym przyjacielem. Oczywiście po moim ojcu królu. Mego ojca króla kocham ponad wszystko w świe- cie. Ale Jum-Jum to chłopiec, jak ja, i mój naj- lepszy przyjaciel teraz, kiedy nie mogę już spo- tykać się z Benką. Pomyśleć tylko, miałem ojca króla, Jum-Ju- ma, Miramisa i pędziłem przez zielone wzgórza i łąki szybko jak wiatr, nic więc dziwnego, że by- łem szczęśliwy. — Jak się można dostać do Kraju po Drugiej Stronie Wody i za Górami? — spytałem. 28 — Przez most Porannego Światła — odparł Jum-Jum. — A gdzie jest most Porannego Światła? — Zaraz go zobaczymy — powiedział Jum- -Jum. I rzeczywiście. Był to most tak wysoki i długi, że końca nie można było dojrzeć. Błysz- czał w rannym słońcu i wyglądał, jakby był zro- biony ze złotych promieni. — To najdłuższy most na świecie — wyjaśnił Jum-Jum. — Łączy Wyspę Zielonych Łąk z Kra- jem po Drugiej Stronie Wody. Jest to most zwo- dzony, ściąga się go na noc z rozkazu pana na- szego i króla, tak że możemy spać spokojnie na Wyspie Zielonych Łąk. — Dlaczego? — spytałem. — Kto mógłby przyjść w nocy? — Rycerz Kato — odparł Jum-Jum. A gdy to powiedział, w powietrzu dał się od- czuć zimny podmuch, a Miramis zadrżał. Pierwszy raz usłyszałem imię rycerza Kato. Powtórzyłem sobie głośno: „Rycerz Kato" i mróz mnie przeniknął. — Okrutny rycerz Kato — powiedział Jum- -Jum. A Miramis zarżał żałośnie, jakby krzyknął. I więcej o rycerzu Kato nie mówiliśmy. Chętnie przejechałbym przez most Porannego Słońca, ale chciałem najpierw spytać mego ojca króla o pozwolenie. Dlatego wróciliśmy do ogro- du różanego i tego dnia już nie wyjechaliśmy kon- no. Ale pomagaliśmy przy czyszczeniu Miramisa 30 i czesaniu jego złotej grzywy, klepaliśmy go i da- waliśmy mu kostki cukru i skórki chleba, które dostaliśmy od mamy Jum-Juma. Potem zbudowaliśmy sobie szałas w ogrodzie różanym, Jum-Jum i ja. Siedzieliśmy tam i jedli- śmy. Cieniutkie naleśniki posypane cukrem. Naj- lepsze w świecie jedzenie. Mama Benki zwykle robi takie naleśniki, czasami dostawałem na spró- bowanie. Ale te, które usmażyła mama Jum-Ju- ma, były chyba jeszcze lepsze. Przyjemnie jest budować szałas. Zawsze o tym marzyłem. Benka tyle mi naopowiadał, jak to on buduje szałasy u nich na letnisku koło Vaxhol- mu. Prawdę mówiąc chciałbym móc napisać do niego i opowiedzieć o naszym szałasie, moim i Jum-Juma. Napisałbym: „Żebyś wiedział, jaki ładny szałas wybudowałem tu, w Krainie Dalekiej". Czy gwiazdy to obchodzi, że się dla nich gra? Następnego dnia znowu pojechaliśmy do Nonna. Z początku nie mogliśmy go znaleźć. Aż usłysze- liśmy zza pagórka jego fujarkę, siedział i grał so- bie, a owce pasły się dokoła. Gdy nas zobaczył, odjął fujarkę od ust, splunął, a potem roześmiał się i powiedział: — A więc znów jesteście? 31 Widać było, że bardzo jest nam rad. Wyciągnę- liśmy nasze fujarki i zagraliśmy razem wszyscy trzej. Takie ładne melodie nam wychodziły, po- jęcia wprost nie mam, skąd umieliśmy grać tak ładnie. — Szkoda, że nie ma tu nikogo, kto by mógł usłyszeć, że tak dobrze gramy — powiedziałem z żalem. — Trawa nas słyszy — rzekł Nonno. — I kwia- ty, i wiatr. Drzewa słuchają, jak gramy. Wierzby pochylające się nad strumykiem. — Tak myślisz? — spytałem. — A czy im się podoba? — Tak, bardzo im się podoba — powiedział Nonno. Długą chwilę graliśmy dla trawy i kwiatów, i wiatru, i drzew. Ale mnie jednak żal było, że nie ma człowie- ka, który mógłby nas słyszeć. Wtedy Nonno po- wiedział: — Jak chcesz, to możemy iść do domu i za- grać dla mojej babci. Mieszkam u babci. — A czy to daleko? — spytałem. — Tak, ale droga nam się skróci, jak będzie- my grali — powiedział Nonno. — Właśnie, wcale nam się nie będzie dłużyć droga — rzekł Jum-Jum. Miał ochotę iść do bab- ci Nonna, ja też miałem ochotę. W bajkach zawsze są stare, dobre babcie. Ale prawdziwej, żywej babci nigdy nie spotkałem, 32 choć oczywiście musi ich być dość dużo. Dlate- go uważałem, że przyjemnie byłoby odwiedzić babcię Nonna. Wszystkie owieczki i jagnięta Nonna musieli- śmy zabrać z sobą. I Miramisa. Tak że tworzyli- śmy całą karawanę. Na czele szedł Jum-Jum, Nonno i ja, za nami owce i jagnięta, a na końcu kłusował Miramis. Wolniutko, prawie jak Kalie Punt. Szliśmy przez pagórki, cały czas grając. Jagnię- ta dziwiły się pewnie, gdzie też my tak idziemy. Ale chyba wydawało się im to zabawne, bo be- czały i podskakiwały przez cały czas. Po wielu godzinach wędrówki i po przejściu wielu pagórków przybyliśmy do domu Nonna. To też był domek jak w bajce, maleńka zabawna chatka ze słomianym dachem, przed chatką kwi- tło mnóstwo bzów i jaśminów. — Teraz bądźcie cicho, zrobimy babci niespo- dziankę — powiedział Nonno. Jedno okno było otwarte i słychać było, że ktoś się wewnątrz krząta. Ustawiliśmy się rzędem pod oknem. Nonno, Jum-Jum i ja. — Raz, dwa, trzy — powiedział Nonno. — Za- czynamy! I zaczęliśmy. Zagraliśmy tak wesołą melodię, że jagnięta zaczęły wyprawiać harce, a do okna podeszła staruszka, bardzo miło wyglądająca. Była to babcia Nonna. Klasnęła w ręce i powie- działa: 3 — Mio, mój Mio 33 — Och, jaka ładna muzyka! Graliśmy dla niej długą chwilę, a ona przez cały czas stała przy oknie i słuchała. Bardzo sta- ra, wyglądała trochę jak z bajki, choć to była prawdziwa, żywa babcia. Potem weszliśmy do izby. Babcia Nonna spy- tała, czy chce nam się jeść, a nam się chciało. Wtedy wyjęła bochenek chleba, odkroiła z nie- go i dała nam po grubej kromce. Chleb był bru- natny i chrupiący, najlepszy chleb, jaki zdarzyło mi się kiedykolwiek jeść. — Och, jak mi smakuje — powiedziałem do Nonna. — Co to za chleb? — Nie wiem, czy to jest jakiś specjalny ro- dzaj chleba — odparł Nonno. — My go zwykle nazywamy, chleb, który syci głód. Miramis też chciał jeść razem z nami. Wtykał głowę przez okno i rżał cichutko. Śmieliśmy się z niego, bo to wyglądało bardzo zabawnie. Ale babcia Nonna poklepała go po pysku i jemu też dała tego dobrego chleba. Potem zachciało mi się pić, powiedziałem 0 tym, a Nonno rzekł: — Chodź ze mną. Zabrał nas do sadu, gdzie płynęło czyste źró- dło. Nonno zanurzył w źródle drewniany czerpak 1 nabrał wody, napiliśmy się z czerpaka. To była najchłodniejsza i najlepsza woda, jaką zdarzyło mi się kiedykolwiek w życiu pić. 34 — O, jaka dobra — powiedziałem do Non- na. — Co to za osobliwe źródło? — Nie wiem, czy to jest jakieś osobliwe źró- dło — odrzekł. — My je zwykle nazywamy: źró- dło, które gasi pragnienie. Miramis też był spragniony, daliśmy mu na- pić się tej wody, owcom i barankom też. Nonno musiał wracać, aby zapędzić owce na pastwisko między wzgórzami. Poprosił babcię o płaszcz, którym owijał się zwykle, gdy noco- wał razem z owcami. Spał wtedy na ziemi. Bab- cia wyciągnęła i dała mu brązowy płaszcz. Po- myślałem, jaki ten Nonno szczęśliwy, że może spać pod gołym niebem. Mnie się to jeszcze nigdy nie zdarzyło. Benka, jego mama i tatuś wyjeżdżali nieraz na rowerach i spali pod namiotem. Rozbijali obóz na jakimś ładnym zalesionym zboczu, mieli z so- bą śpiwory, wchodzili w nie w nocy. Benka zaw- sze mówił, że to coś wspaniałego, ja też tak samo uważam. — Dobrze takiemu, co może całą noc spać na dworze — powiedziałem do Nonna. — Ty też możesz — odrzekł Nonno. — Chodź ze mną! — Nie. Mój ojciec król byłby niespokojny, gdybym nie wrócił do domu. — Mogę iść do jego królewskiej mości z wia- domością, że dziś będziesz spać na łące — powie- działa babcia Nonna. \ 36 — I do mego ojca też — ipoprosił Jum-Jum. — Do ogrodnika różanego ogrodu także — do- dała babcia Nonna. Tak się cieszyliśmy, Jum-Jum i ja, że skaka- liśmy i brykaliśmy gorzej niż jagnięta. Babcia Nonna popatrzyła na nasze krótkie kur- teczki, nic więcej na sobie nie mieliśmy. — Jak rosa spadnie, zmarzniecie. Potem posmutniała nagle bardzo i powiedzia- ła cichym głosem: — Mam jeszcze dwa płaszcze. Podeszła do starej skrzyni stojącej w kącie izby i wyjęła dwa płaszcze, jeden czerwony, a dru- gi niebieski. — Płaszcze moich braci — powiedział Nonno i też się zasmucił. — Odzie są twoi bracia? — spytałem. — Rycerz Kato — szepnął Nonno. — Okrut- ny rycerz Kato ich zabrał. Gdy to powiedział, przed domem zarżał Mira- mis, jakby go kto uderzył batem. Wszystkie jagnięta lękliwie pobiegły do swoich matek, a wszystkie owce zabeczały, jakby to była ich ostatnia chwila. Babcia Nonna dała mnie czerwony płaszcz, a Jum-Jumowi niebieski. Nonno dostał jeszcze od niej bochenek chleba sycącego głód i dzba- nek wody ze źródła gaszącego pragnienie i po- wędrowaliśmy przez wzgórza tą samą drogą, któ- rą przyszliśmy. m s 37 Smutno mi było z powodu braci Nonna, nie mogłem jednak powstrzymać się od radości, że będę spać na ziemi, pod gołym niebem. Gdy doszliśmy do wzgórza koło wierzby, co pochylała się nad strumieniem, zatrzymaliśmy się, a Nonno powiedział, że tu rozbijemy obóz na noc. Tak też zrobiliśmy. Rozpaliliśmy ognisko, wiel- kie, ciepłe, wspaniałe ognisko. Siedzieliśmy wokół ognia, jedliśmy chleb, który syci głód, i popija- liśmy wodę ze źródła gaszącego pragnienie. Mgła opadła, nastąpiła ciemność, ale nie miało to zna- czenia, bo przy ogniu było jasno i ciepło. Owinęli- śmy się w płaszcze i ułożyliśmy się tuż przy ogniu. Wokół nas spały owce i barany, a Mira- mis pasł się w pobliżu. Leżąc słyszeliśmy wiatr szeleszczący w trawie i widzieliśmy ogniska pa- lące się w oddali. Wiele, wiele ognisk rozjaśnia- jących noc, bo na Wyspie Zielonych Łąk jest wie- lu, bardzo wielu pasterzy. Słyszeliśmy też, że gra- ją oni w ciemności tę samą starą melodię, o któ- rej Nonno powiedział, że pasterze grali ją już przed tysiącami lat. Tak leżeliśmy, widząc ognie i słysząc dobiegającą z oddali starą melodię. Ja- kiś pasterz, którego nie znaliśmy, grał ją dla nas wśród nocy. I tak mi się zdawało, że ta melodia ma coś wspólnego ze mną. Na niebie lśniły gwiazdy, największe i najja- śniejsze gwiazdy, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się widzieć. Leżałem patrząc na nie. Odwróciłem 38 się na wznak, i tak mi dobrze było, gdy owinięty w czerwony płaszcz patrzyłem w gwiazdy. Wte- dy przyszło mi na myśl, że graliśmy dla trawy i dla kwiatów, dla wiatru i dla drzew, a Nonno mówił, że one to lubią. Ale dla gwiazd nie grali- śmy. Czy gwiazdom zależy, żeby grać dla nich? Spytałem Nonna, powiedział, że tak mu się wy- daje. Usiedliśmy więc przy ogniu, wyciągnęliśmy fujarki i pograliśmy troszkę dla gwiazd. Studnia Szepcąca Wieczorami Nie widziałem jeszcze Kraju po Drugiej Stronie Wody i za Górami. Ale pewnego dnia, gdy szed- łem z mym ojcem królem przez ogród różany, spytałem go, czy mógłbym przejechać przez most Porannego Światła. Mój ojciec król przystanął i wziął w dłonie moją twarz. Przyjrzał mi się ży- czliwie i poważnie. — Mio, mój Mio — powiedział. — Możesz w moim królestwie jeździć, gdzie tylko zechcesz. Możesz bawić się na Wyspie Zielonych Łąk albo pojechać do Kraju po Drugiej Stronie Wody i za Górami, jak ci się podoba. Możesz jechać na wschód i na zachód, na północ i na południe, jak daleko Miramis cię zaniesie. Ale jedno musisz wiedzieć. Jest coś, co nazywa się Kraina Zagra- niczna. — Kto tam mieszka? — spytałem. 39 — Rycerz Kato — odparł mój ojciec król i twarz mu się zasępiła. — Okrutny rycerz Kato. Gdy wypowiedział to imię, nad różanym ogro- dem przeciągnął jakiś zły, niebezpieczny powiew. Białe ptaki odleciały do gniazd. Ptak Żałoby krzy- czał wysoko i bił wielkimi czarnymi skrzydłami. A wiele róż zwiędło w jednej chwili. — Mio, mój Mio — powiedział mój ojciec król. — Ty jesteś moim największym skarbem i ciężko mi na sercu, gdy myślę o rycerzu Kato. W srebrzystych topolach zaszumiało, jak gdy- by wicher nimi szarpnął. Wiele liści opadło na ziemię i wydawało się, że płaczą, gdy spadały. Poczułem, że boję się rycerza Kato. Tak się bo- ję. Okropnie boję. — Jeżeli ciężko ci na sercu, nie myśl o nim więcej — powiedziałem. Mój ojciec król kiwnął głową i wziął mnie za rękę. — Masz rację. Przestanę myśleć o rycerzu Ka- to. Przez pewien czas będziesz jeszcze grać na fujarce i budować szałasy w różanym ogrodzie. Potem poszliśmy dalej, żeby odwiedzić Jum- -Juma. Mój ojciec król, choć musiał rządzić takim wielkim królestwem, zawsze miał jednak dla mnie czas. Nigdy nie mówił: „Wynoś się, nie mam teraz czasu!" Bo on lubił być ze mną. Każ- dego ranka szedł ze mną do ogrodu różanego. Po- 40 kazywał mi, gdzie ptaki mają gniazda, oglądał nasz szałas, uczył mnie jeździć na Miramisie i roz- mawiał ze mną i z Jum-Jumem o wszystkim. To właśnie mi się podobało, że rozmawiał także z Jum-Jumem. Zupełnie tak, jak tatuś Benki ze mną. Bardzo mi było przyjemnie, kiedy tatuś Benki ze mną rozmawiał, a Benka zawsze miał wtedy zadowoloną minę, zupełnie jakby myślał: „To jest tylko mój ojciec, ale lubię, żeby i z tobą porozmawiał". I właśnie zupełnie to samo czu- łem, kiedy mój ojciec król rozmawiał z Jum-Ju- mem. Dobrze jednak, że ja i Jum-Jum odbywaliśmy długie przejażdżki konne, bo inaczej mój ojciec król nie miałby czasu rządzić i kierować swym wielkim królestwem. Gdybyśmy nie wyjeżdżali na całe dnie, mój ojciec król pewnie cały czas byłby z nami, bawił się i rozmawiał, zamiast zaj- mować się tym, czym powinien. Tak więc dobrze chyba, że miałem Jum-Juma i Miramisa. O, mój Miramis, jakie przejażdżki odbywałem na jego grzbiecie! Mój Miramis, nigdy nie za- pomnę, jak przeniósł mnie pierwszy raz przez most Porannego Światła. To było o brzasku, kiedy strażnicy mostu wła- śnie opuścili go na dzień. Miękka trawa wilgot- na była od rosy, Miramis zamoczył sobie złote kopyta, ale to mu nie zaszkodziło. Byliśmy tro- chę senni, ja i Jum-Jum, bo wstaliśmy tak wcze- śnie. Ale powietrze było chłodne, orzeźwiające 41 i tak przyjemnie czuło się je na twarzy i jadąc przez łąki zupełnie się orzeźwiliśmy. Podjechali- śmy do mostu Porannego Światła, właśnie gdy słońce wstawało. Wjechaliśmy na most, zupełnie jakbyśmy jechali po promieniach złota i światła. Wysoko, wysoko nad wodą wznosił się most. Do- stawało się zawrotu głowy patrząc w dół. Jecha- liśmy po najdłuższym i najwyższym moście świa- ta. Złota grzywa Miramisa lśniła w słońcu. Prę- dzej, prędzej, coraz prędzej biegł, wyżej, wyżej, coraz wyżej wjeżdżaliśmy na most. Kopyta Mira- misa grzmiały jak burza. Jakież to było wspania- łe! I wkrótce zobaczę Krainę po Drugiej Stronie Wody, wkrótce już, wkrótce. — Jum-Jum! — zawołałem. — Jum-Jum, czy nie jesteś zadowolony, czy nie jest wspaniale... I wtedy właśnie zobaczyłem, co się dzieje. A działo się coś strasznego. Miramis galopował wprost w przepaść. Most się kończył. Kończył się, bo strażnicy nie opuścili go porządnie. Most nie sięgał do Kraju po Drugiej Stronie Wody, pędziliśmy w wielką przepaść, gdzie nie było mo- stu, tylko ohydna głębia. Chyba nigdy jeszcze tak się nie bałem. Chciałem zawołać na Miramisa, ale nie mogłem. Próbowałem ściągnąć cugle i zmusić, by się zatrzymał, ale mnie nie usłu- chał. Zarżał dziko i galopował dalej, wprost w śmierć, aż kopyta dudniły. Jak ja się bałem! Zaraz spadniemy w otchłań, za chwilę zamiast stuku kopyt Miramisa usłyszę tylko jego krzyk, 42 kiedy z rozwianą złotą grzywą stoczy się w głę- bię. Zamknąłem oczy i pomyślałem o moim ojcu. Kopyta Miramisa grzmiały jak burza. Aż nagle grzmieć przestały. Słyszałem je jesz- cze, ale to brzmiało inaczej. Szeleściło coś pod nimi, jak gdyby Miramis galopował po czymś miękkim. Otworzyłem oczy, spojrzałem i zoba- czyłem Miramisa pędzącego przez powietrze. Och, mój Miramis, ze złotymi kopytami i złotą grzywą, niósł równie dobrze przez powietrze, jak i po ziemi! Potrafił przesadzać chmury i przeskakiwać gwiazdy, jeśli chciał. Chyba nikt prócz mnie nie ma takiego konia. I nikt nie potrafi zrozumieć, jakie to uczucie: siedzieć na grzbiecie takiego konia i unosić się w powietrzu, i widzieć Kraj po Drugej Stronie i światło słoń- ca daleko w głębi. — Jum-Jum! — zawołałem. — Jum-Jum, Mi- ramis potrafi galopować przez chmury! — A ty o tym nie wiedziałeś? — spytał Jum- -Jum, jakby nic nadzwyczajnego w tym nie było. — Nie, skąd mógłbym wiedzieć? Jum-Jum roześmiał się: — To mało wiesz, Mio! Długą chwilę tak jechaliśmy, Miramis przeska- kiwał białe chmurki. Jakież to było zajmujące i przyjemne! W końcu jednak chcieliśmy wylądo- wać. Miramis wolno opuścił się na ziemię i stanął. Byliśmy w Kraju po Drugiej Stronie Wody. — Mamy tu zielony las dla Miramisa ze złotą 43 grzywą — powiedział Jum-Jum. — Niech się tam pasie, a my pójdziemy odwiedzić Jiriego. — Kto to jest Jiri? — spytałem. — Zobaczysz — powiedział Jum-Jum. — Jiri i jego rodzeństwo mieszkają tu niedaleko. Wziął mnie za rękę i zaprowadził do pobliskie- go domu. Biały domek ze słomianym dachem, zu- pełnie jak w bajce. Trudno wyjaśnić, jak to się dzieje, że jakiś dom wygląda jak z bajki, czy coś w powietrzu to sprawia, czy też zależy to od sta- rych drzew stojących dokoła albo może kwiaty w sadzie pachną tak bajecznie — a może zależy to od czegoś zupełnie innego. Na podwórzu przed domem Jiriego była stara, okrągła, cembrowana studnia. Właściwie pewien jestem, że to przez tę studnię dom Jiriego wyglądał jak z bajki. Bo ta- kich starych studzien teraz już nie ma, przynaj- mniej ja nigdy takiej nie widziałem. Przy tej starej studni siedziało pięcioro dzieci. Najstarszy chłopiec bardzo miło wyglądał i twarz mu się śmiała. — Widziałem, jak przyjechaliście — powie- dział. — Ładnego macie konia. — Nazywa się Miramis — wyjaśniłem. — To jest Jum-Jum, a ja nazywam się Mio. — Wiem — powiedział chłopiec. — Ja nazy- wam się Jiri, a to moje rodzeństwo. Cały czas był taki miły i uprzejmy, jego ro- dzeństwo też, chyba naprawdę się cieszyli z na- szego przyjazdu. 44 Na ulicy Środkowej nikt się nie cieszył. Tam, jak tylko się podeszło, chłopcy warczeli jak wil- ki, jeżeli nie było się z ich paczki. Zawsze uwa- żali, że ten ktoś nie jest dla nich dość dobry, że- by mógł się razem bawić. Najczęściej tym kimś byłem ja. Tylko Benka zawsze chciał się ze mną bawić. Ale jeden taki duży chłopak — nazywał się Janne — choć nigdy mu nic nie zrobiłem, jak tyl- ko mnie zobaczył, mówił: „Zmykaj stąd, zanim dostaniesz takie smary, że spłyniesz". Nie mogłem bawić się w palanta ani w nic. Nie warto było na- wet próbować. Wszyscy trzymali z Jannem i mó- wili to samo, co on. Bo Janne był duży. Ktoś, kto znał Jannego, nadziwić się nie może, gdy spotka takich jak Jiri, Jum-Jum, Nonno, sio- stry i bracia Jiriego — zawsze życzliwych i mi- łych. Jum-Jum i ja usiedliśmy na brzegu studni obok Jiriego. Zajrzałem do studni. Była tak głęboka, że dna nie można było dojrzeć. — Jak wydostajecie wodę? — spytałem. — Wcale nie wydostajemy wody — odparł Ji- ri. — W tej studni nie ma wody. — Cóż to za studnia w takim razie? — powie- działem. — To jest Studnia Szepcąca Wieczorami — wy- jaśnił Jiri. — Tak się nazywa. — Dlaczego? — Poczekaj do wieczora, to zrozumiesz — po- wiedział Jiri. 45 Zostaliśmy z Jiriem i jego rodzeństwem cały dzień i bawiliśmy się pod starymi drzewami. Gdy zachciało się nam jeść, siostra Jiriego, Ninonna- -Nell, skoczyła do kuchni po chleb. To też był chleb, który syci głód, i smakował mi tak samo, jak ten poprzedni. W trawie pod drzewem znalazłem łyżeczkę, ma- łą srebrną łyżeczkę. Pokazałem ją Jiriemu, a on posmutniał. — Łyżeczka naszej siostry. Mio znalazł łyżecz- kę naszej siostry — zawołał do rodzeństwa. — A gdzie jest wasza siostra? — spytałem. — Rycerz Kato — powiedział Jiri — okrutny rycerz Kato ją zabrał. Na dźwięk tego imienia powietrze wokoło zro- biło się zimne jak lód. Wielkie słoneczne róże ro- snące w ogrodzie zwiędły i umarły, wielu moty- lom opadły skrzydła i nigdy już nie mogły pod- f runąć. Poczułem, że boję się rycerza Kato. Okropnie się boję, okropnie. Chciałem dać srebrną łyżeczkę Jiriemu, ale po- wiedział: — Tyś znalazł łyżeczkę, więc powinieneś ją za- trzymać. Nasza siostra nigdy już nie będzie jej po- trzebować. Jego młodsze rodzeństwo zapłakało, usły- szawszy, że siostra nigdy więcej nie będzie po- trzebować łyżeczki. Ale potem znowu zaczęliśmy się bawić i nie myśleliśmy o tym, co smutne. Ły- 46 żeczkę wetknąłem do kieszeni i nie myślałem już o niej. Ale przez cały czas zabawy tęskniłem do te- go, żeby wreszcie był wieczór, abym się mógł do- wiedzieć czegoś więcej o tej osobliwej studni. Tak minął dzień i zaczęło się zmierzchać. Wte- dy Jiri i jego rodzeństwo spojrzeli na siebie dziw- nie i Jiri powiedział: — Teraz. Poszli usiąść na brzegu studni. Jum-Jum i ja też usiedliśmy obok nich. — Bądźcie zupełnie cicho. Siedzieliśmy cichutko i czekaliśmy. Między sta- rymi drzewami zrobiło się dość ciemno i dom Jiriego bardziej jeszcze wyglądał na dom z baj- ki. W szarym, osobliwym mroku, nie w zupełnej czarnej ciemności, bo to był dopiero zmierzch. Coś szarego, osobliwego i starego unosiło się nad tym domem i nad drzewami, a najbardziej nad studnią, na której brzegu siedzieliśmy kołem. — Bądźcie zupełnie cicho — szepnął Jiri, choć milczeliśmy od dłuższej chwili. Siedzieliśmy więc jeszcze ciszej i zrobiło się jeszcze ciemniej i bardziej szaro między drzewami, i cisza była zupełna... Nagle coś usłyszałem. Tak, na pewno. Usły- szałem, że coś szepce w studni. Głęboko coś za- częło szeptać i pomrukiwać. Był to głos osobli- wy, nie przypominający żadnego innego głosu. I szeptał bajki. Bajki niepodobne do żadnych in- 47 nych i piękniejsze niż wszystkie bajki świata. Nie ma chyba nic, co bym lubił tak, jak bajki, poło- żyłem się więc na brzuchu na obmurowaniu stu- dni, żeby lepiej słyszeć to, co ten głos szeptał. Czasami śpiewał on także najosobliwsze, najpięk- niejsze pieśni. — Rzeczywiście, cóż to za dziwna studnia — szepnąłem do Jiriego. — Studnia pełna baśni i pieśni, tyle tylko wiem — odpowiedział Jiri. — Studnia zapomnia- nych baśni i pieśni, takich, co kiedyś krążyły po świecie, lecz dawno zostały zapomniane. Pamię- ta je tylko Studnia Szepcąca Wieczorami. Nie wiem, jak długo tam siedzieliśmy. Między drzewami było coraz ciemniej, a głos ze studni stawał się coraz cichszy i cichszy. W końcu go już nie słyszeliśmy. Wtedy w oddali, w kwitnącym lasku, zarżał Miramis. Chciał mi pewnie przypomnieć, że po- winienem pospieszyć do domu, do mego ojca króla. — Żegnaj, Jiri, żegnaj, Ninonno-Nell, żegnaj- cie wszyscy — powiedziałem. — Żegnaj, Mio, żegnaj, Jum-Jum — powie- dział Jiri. — Przyjedźcie wkrótce znowu! — Oczy wiście, niedługo przyjedziemy — za- pewniłem. Przyprowadziliśmy Miramisa i wdrapaliśmy się na jego grzbiet, a on puścił się w kierunku do- mu pełnym galopem. Już nie było tak ciemno, bo 48 księżyc wypłynął na niebo i oświetlał wszystko: zielone lasy i ucichłe drzewa, wszystkie wydawały się srebrzyste jak topole w różanym ogrodzie me- go ojca króla. Przyjechaliśmy do mostu Porannego Światła, ale prawie go nie poznałem. Był zupełnie zmie- niony. Wyglądał, jakby był z promieni srebra. — W nocy ma on inną nazwę — powiedział Jum-Jum, gdy wjechaliśmy na most. — Jak się nazywa? — spytałem. — Most Księżycowego Światła — odparł Jum- -Jum. Przejechaliśmy przez most Księżycowego Światła, który wkrótce zostanie ściągnięty przez strażników. Z Wyspy Zielonych Łąk jak ma- łe płomyki w oddali migotały ogniska pasterzy. Na całym świecie było zupełnie, zupełnie cicho i nie słychać było nic prócz kopyt Miramisa dud- niących na moście. Miramis w świetle księżyca wyglądał jak koń-widmo, grzywę miał już nie złotą, tylko srebrną. Myślałem o Studni Szepcącej Wieczorami i o baśniach, które słyszałem. Zwłaszcza jedna mi się podobała. Zaczynała się tak: „Był sobie raz królewicz, który jeździł konno przy blasku księżyca..." Przecież to prawie tak, jakby o mnie! Prze- cież ja byłem królewiczem. Coraz bardziej zbliżaliśmy się do Wyspy Zie- lonych Łąk, kopyta Miramisa grzmiały jak bu- 4 — Mio, mój Mio 49 rza. Ja zaś cały czas myślałem o tej bajce i uwa- żałem, że to brzmi pięknie: „Był sobie raz kró- lewicz, który jeździł konno przy blasku księ- życa..." Jechał przez Ciemny Las Gdy mieszkałem u wuja Sixtena i ciotki Edli, wypożyczałem w bibliotece książki z bajkami. Ale ciotka Edla okropnie tego nie lubiła. — Znowu siedzisz z nosem w książce — mó- wiła. — Dlatego jesteś taki mały, chudy i mi- zerny, że nie chcesz chodzić na dwór, jak inne dzieci. Przecież byłem na dworze — prawie ciągle by- łem na dworze. Ale ciotka Edla i wujek Sixten chcieliby pewnie, żebym wcale nie przychodził do domu. Teraz chyba są zadowoleni, tak przy- puszczam. Teraz, kiedy już nigdy więcej nie wrócę. Tylko wieczorami próbowałem trochę czytać, więc nie mogłem być blady od tego czytania. Bar- dzo bym chciał, żeby ciotka Edla zobaczyła, jaki teraz jestem duży, mocny, opalony i zdrowy. Okropnie opalony i mocny! Mógłbym jedną rę- ką położyć Jannego, gdybym był w domu na uli- cy Środkowej. Ale wcale bym tego nie zrobił, wcale nie chcę. Ciekaw jestem, co by ciotka Edla powiedzia- ła, gdyby tak mogła się dowiedzieć o Studni 50 Szepcącej Wieczorami. Gdyby usłyszała, że wca- le nie trzeba siedzieć z nosem w książce i być potem bladym od czytania bajek, że można być na świeżym powietrzu, a jednak mieć tyle bajek, ile się tylko chce. Chyba nawet ciotka Edla przyznałaby, że to dobrze, choć ona nigdy z niczego nie jest zado- wolona. Tak, gdyby tylko wiedziała, że w Krainie Da- lekiej jest studnia, co opowiada bajki. „Był sobie raz królewicz, który jeździł konno przy blasku księżyca. Jechał przez Ciemny Las..." Tak mówiła Studnia. Nie mogłem się po- wstrzymać od myślenia o tym. Wydawało mi się, że w tej bajce studnia chciała powiedzieć coś specjalnego. Że to ja jestem tym królewiczem, który jechał przez Ciemny Las, i że powinienem to zrobić jeszcze raz. Że studnia szeptała i śpie- wała przez cały wieczór tylko dla mnie, żeby mi przypomnieć, że powinienem to zrobić. Spytałem mego ojca króla, czy wie, gdzie jest Ciemny Las. — Ciemny Las jest w Kraju za Górami — wyjaśnił, a w jego głosie nagle zabrzmiał smu- tek. — Dlaczego chcesz to wiedzieć, Mio, mój Mio? — Chcę tam pojechać w nocy, kiedy księżyc będzie świecić. — Ach tak, już — powiedział i jego głos wy- dał się jeszcze smutniejszy. 51 Mój ojciec król spojrzał na mnie dziwnie. — Może nie chcesz? — spytałem. — Może byłbyś niespokojny, gdybym pojechał w nocy do Ciemnego Lasu? Mój ojciec król potrząsnął głową. — Nie — odpowiedział. — Dlaczego miałbym być niespokojny? Las śpiący spokojnie w blasku księżyca nic złego ci nie może zrobić. A potem siedział w milczeniu z głową opartą na dłoni i widziałem, że myśli o czymś smutnym. Podszedłem do niego, położyłem mu rękę na ra- mieniu, żeby go pocieszyć, i powiedziałem: — Chcesz, żebym został z tobą? Długo na mnie patrzył, a oczy jego były tak smutne. — Nie, Mio, mój Mio, nie powinieneś zosta- wać. Księżyc już wzeszedł. Ciemny Las czeka na ciebie. — Czy na pewno nie jesteś smutny? — spy- tałem. — Tak, na pewno — powiedział i pogładził mnie po głowie. Pobiegłem spytać Jum-Juma, czy chce też je- chać do Ciemnego Lasu. Ale zaledwie zdążyłem odbiec kilka kroków, ojciec król zawołał: — Mio, mój Mio! Odwróciłem się, stał z wyciągniętymi ramio- nami; pędem wróciłem, rzuciłem się w jego obję- cia, a on długą chwilę tulił mnie mocno. — Wrócę przecież wkrótce! 52 — Wrócisz — wyszeptał mój ojciec król. Znalazłem Jum-Juma przed domem ogrodnika i powiedziałem mu, że jadę do Ciemnego Lasu. — Ach, tak, nareszcie — powiedział Jum- -Jum. Nie rozumiałem, dlaczego mój ojciec król po- wiedział: „Ach tak, już", a Jum-Jum: „Ach tak, nareszcie", usłyszawszy, że chcę jechać do Ciem- nego Lasu. Ale nie miałem ochoty zastanawiać się nad tym. — Czy pojedziesz ze mną? — spytałem Jum- - Jurna. Jum-Jum westchnął głęboko. — Tak! Tak! Tak! Złapaliśmy Miramisa, który pasł się w ogro- dzie różanym, i powiedziałem mu, że ma nas za- wieźć do Ciemnego Lasu. Miramis zatańczył, jak- by od dawna nie słyszał czegoś podobnie przy- jemnego. I gdy tylko usadowiliśmy się na jego grzbiecie, pognał w drogę jak błyskawica. Gdy wyjeżdżaliśmy z różanego ogrodu, usły- szałem, że mój ojciec król coś woła. — Mio, mój Mio! — wołał. Nigdy nie słysza- łem takiego smutku w jego głosie. Ale nie mo- głem zawrócić. Nie mogłem. Kraj za Górami leżał bardzo daleko. Bez ta- kiego konia jak Miramis — nigdy byśmy tam nie dotarli. Nie potrafilibyśmy wdrapać się na góry tak wysokie, że prawie nieba sięgały. Ale dla Miramisa nie była to żadna sztuka. Przefru- 54 wał nad wierzchołkami gór jak ptak. Pozwoli- łem mu wylądować na najwyższej z nich, gdzie leżał wieczny śnieg. Stamtąd, siedząc na grzbie- cie Miramisa, rozejrzeliśmy się po kraju u stóp góry, który czekał na nas. Tam leżał Ciemny Las, księżyc go oświetlał, las był taki piękny i wca- le nie wyglądał groźnie. To chyba prawda, że las śpiący w blasku księżyca nie może nikomu zrobić nic złego. Tak, mój ojciec król miał rację, tu wszystko było życzliwe, nie tylko ludzie. Wszystkie lasy i łąki, i strumienie, i zielone ga- je były życzliwe i nic złego nie chciały. Noc by- ła dobra i przyjazna, tak samo jak dzień, księ- życ równie łagodny jak słońce, a ciemność była przyjazną ciemnością. Tu nie było się czego bać. Chyba tylko jednego. Jedynego. Gdy siedzieliśmy na grzbiecie Miramisa, w dali za Ciemnym Lasem widziałem kraj, w którym było zupełnie ciemno, ciemnością, któ- ra nie była przyjazna. Nie można było na nią patrzeć bez dreszczu. '— Co to za straszliwy kraj? — spytałem Jum- -Juma. — Kraj Zagraniczny zaczyna się tam — po- wiedział Jum-Jum. — To ziemie graniczne Kra- ju Zagranicznego. — Kraju rycerza Kato? Miramis zadrżał, jakby go mróz przeniknął, a wielkie bloki skalne oderwały się z gór i z łos- kotem stoczyły w dolinę. 55 — Tak, jest tylko jedno niebezpieczeństwo — rycerz Kato. Przed nim wszystko czuje strach, wielki strach, okropny strach. Ale nie chcę o nim więcej myśleć. — Ciemny Las — powiedziałem do Jum-Ju- ma. — Ciemny Las, tam chcę teraz dojechać. Miramis zarżał, echo zagrzmiało między góra- mi groźnie i donośnie. A koń spływał wolno przez powietrze w dół, w cień księżycowego światła u stóp gór. A z lasu dobiegła odpowiedź, jakby sto koni zarżało w nocy. Opadaliśmy coraz głębiej i głębiej, aż kopyta Miramisa musnęły korony drzew... miękko, tak miękko. Opadaliśmy między gęste rozłożyste zielone ko- rony. I wreszcie byliśmy w Ciemnym Lesie. Nie- wiele lasów widziałem, ale chyba nie ma w ogóle takiego jak ten. W Ciemnym Lesie jest jakaś ta- jemnica. Wielka i osobliwa tajemnica kryje się w nim, tylko księżyc z pewnością rozpostarł nad nią zasłonę, żebym nic nie mógł dostrzec. Liście szumiały, szeptały o tej tajemnicy, ale ja nic nie rozumiałem. Drzewa stały cicho i świeciły w bla- nku księżyca, one znały tajemnicę, ale ja jej nie znałem. Nagle w oddali usłyszeliśmy tętent kopyt, jakby setka koni galopowała wśród nocy. I gdy Miramis zarżał, ze sto koni zarżało w odpowie- dzi. Coraz bliżej i bliżej słychać było tętent ko- pyt, coraz gwałtowniejsze stawało się rżenie 56 i nieoczekiwanie ujrzeliśmy przed sobą sto bia- łych koni z rozwianymi grzywami, podobnych do Miramisa. Miramis wmieszał się w gromadę i całe stado pognało na przełaj przez polanę. A my, ja i Jum- -Jum, zeskoczyliśmy i stojąc pod drzewem wi- dzieliśmy, że wszystkie białe konie, z Miramisem na czele, biegające w blasku księżyca, krążą to tu, to tam. — Jakie one szczęśliwe! — zawołał Jum-Jum. — Dlaczego szczęśliwe? — spytałem. — Że Miramis wrócił do domu. Nie wiedzia- łeś, że Miramis ma dom w Ciemnym Lesie? — Nie, nie wiedziałem. — Ty tak mało wiesz, Mio! — Więc dlaczego dostałem Miramisa? — spy- tałem. — Jego królewska mość wysłał rozkaz, by je- den z jego białych źrebców przybył na Wyspę Zielonych Łąk i był twoim wierzchowcem. Patrzyłem na Miramisa galopującego w świe- tle księżyca i byłem taki szczęśliwy, a jednocze- śnie zaniepokoiłem się. — Jum-Jum — powiedziałem — jak myślisz, może Miramisowi smutno, że musi być u mnie? Może tęskni do Ciemnego Lasu. Gdy to powiedziałem, Miramis podbiegł do mnie w podskokach. Położył mi głowę na ramie- niu i stał tak długą chwilę, zupełnie bez ruchu, rżąc tylko cichutko. 57 — Widzisz przecież, że woli być u ciebie — powiedział Jum-Jum. Bardzo się ucieszyłem. Poklepałem Miramisa i dałem mu kostkę cukru; tak miękko dotknął pyskiem mojej ręki, gdy brał cukier. Pojechaliśmy dalej w las, a sto białych koni podążyło za nami. Czułem tajemnicę w powie- trzu. Cały las ją znał, każde drzewo, wszystkie zielone lipy i osiki szumiące łagodnie nad na- szymi głowami, gdy przejeżdżaliśmy, białe konie ją znały i ptaki zbudzone dudnieniem kopyt, wszyscy ją znali, tylko ja nie. Jum-Jum miał ra- cję, kiedy powiedział: „Ty tak mało wiesz, Mio". Puściłem się galopem między drzewami, a wszystkie białe konie też przeszły w galop. Je- chaliśmy bardzo szybko. Mój czerwony płaszcz zaczepił o gałąź. Może drzewo chciało mnie przytrzymać, może chciało mi opowiedzieć ta- jemnicę. Ale mnie się spieszyło. Galopowałem da- lej, a w płaszczu została wielka dziura. W środku lasu stała chata, taka biała, kryta słomą chata, jak w bajce. Dookoła chaty rosły jałowce. Jedno okno było otwarte i z wnętrza słychać było turkot. Jakby ktoś tkał na kro- snach. — Zobaczymy, kto tam tka? — spytałem Jum- -Juma. Zeskoczyliśmy z Miramisa i ścieżką między ja- błoniami poszliśmy do chatki. Zapukaliśmy do drzwi, turkot ustał. 58 — Wejdźcie, chłopcy — powiedział ktoś z wnętrza chaty. — Czekałam na was strasznie długo. Weszliśmy do izby. Tkaczka siedziała przy kro- snach. Spojrzała i uprzejmie skinęła nam głową. — Dlaczego tkasz w nocy? — spytałem. — Bo robię tkaninę z marzeń i snów. A to trzeba robić w nocy. Blask księżyca padał przez okno i oświetlał materiał, który tkała. Mienił się tak pięknie. Ładniejszego materiału nigdy nie widziałem. — Tkaninę bajek i materiał snów tka się w nocy — powiedziała. — A z czego ten zrobiłaś, że jest tak pięk- ny? — spytałem. Nie odpowiedziała, tylko znowu wzięła się do tkania. Kiwała się nad krosnami i nuciła sobie cicho: „Promień księżyca, promień księżyca, czerwoną serca krew, srebro, srebro i purpurę, Jabłoni kwiat, jabłoni biorę kwiat. Tkanina moja miękka jak szeleszczący w trawie wiatr. Cóż, gdy nad lasem krąży Ptak Ża- łoby". Śpiewała cicho i monotonnie, nie brzmiało to zbyt ładnie. Ale gdy skończyła, usłyszałem do- chodzącą z lasu inną pieśń, którą poznałem. Mia- 59 ła rację tkaczka — Ptak Żałoby śpiewał nad la- sem. Siedział na wierzchołku drzewa i śpiewał tak, że słuchanie tego śpiewu bolało. — Dlaczego Ptak Żałoby śpiewa? — spytałem tkaczkę. Zapłakała, a łzy jej spadały na materiał i za- mieniały się w drobne jasne perełki, tak że ma- teriał zrobił się jeszcze ładniejszy. — Dlaczego Ptak Żałoby śpiewa? — spytałem raz jeszcze. — Śpiewa o mojej małej córeczce — powie- działa tkaczka płacząc jeszcze rzewniej. — O mojej małej córeczce, która została porwana. — Kto porwał twoją córeczkę? — spytałem, chociaż wiedziałem już, kto, nie musiała mó- wić. — Możesz nie wymieniać imienia — doda- łem szybko. — Nie, bo wtedy światło księżyca gaśnie — powiedziała tkaczka. — Światło księżyca gaśnie, a białe konie płaczą krwawo. — Dlaczego płaczą krwawo? — spytałem. — Bo i im zrabowano źrebiątko — wyjaśniła tkaczka. — Posłuchaj, jak Ptak Żałoby śpiewa krążąc nad lasem. Stojąc pośrodku izby słuchałem przez otwar- te okno, jak Ptak Żałoby śpiewa. Przez wiele wieczorów śpiewał w ogrodzie różanym, ale nie rozumiałem, o czym śpiewa. Teraz wiedziałem. Śpiewał o wszystkich porwanych, o córce tkacz- ki, o bracie Norma, o siostrze Jiriego i o wielu, 60 wielu innych, których okrutny rycerz Kato upro- wadził i uwięził w swym zamku. Dlatego smutno było w chatach na Wyspie Zielonych Łąk i w Kraju po Drugiej Stronie Wo- dy i za Górami. Opłakiwano tam dzieci, wszy- stkie porwane dzieci. Nawet białe konie w Cie- mnym Lesie miały kogo opłakiwać i słysząc imię rabusia płakały krwawymi łzami. Rycerz Kato! Tak się go bałem. Tak się ba- łem, że coś okropnego. Ale gdy stałem w chacie i słuchałem śpiewu Ptaka Żałoby, coś dziwnego się zaczęło ze mną dziać. Zrozumiałem nagle, dla- czego przejechałem w nocy przez Ciemny Las. Za Ciemnym Lasem były ziemie graniczne Kraju Zagranicznego. I tam właśnie chciałem dotrzeć. Tam pojechać i walczyć z rycerzem Kato, choć tak się go bałem, tak bałem, że płakać mi się chciało, gdy pomyślałem o tym, co muszę zrobić. Tkaczka znowu wzięła się do pracy. I nuciła sobie przy tym ową piosenkę: „Promień księży- ca, promień księżyca, czerwoną serca krew", a na Jum-Juma i na mnie nie zwracała już uwagi. — Jum-Jum — oznajmiłem, a mój głos tak dziwnie zabrzmiał. — Jum-Jum, teraz udaję się w drogę do Krainy Zagranicznej. — Wiem'— odparł Jum-Jum. Zdumiałem się. — Skąd możesz wiedzieć? Ja sam przed chwi- lą nie miałem o tym pojęcia. 61 — Ty niewiele wiesz, Mio. — Ale za to ty, ty rzeczywiście wiesz wszy- stko — powiedziałem. — Wiem — przyznał Jum-Jum. — Od dawna wiem, że masz jechać. Wszyscy o tym wiedzą. — Wszyscy? — Tak — powiedział Jum-Jum. — Ptak Żało- by o tym wie. Tkaczka wie. Sto białych koni wie. Cały Ciemny Las wie, drzewa szepcą o tym trawie i kwiatom jabłoni za lasem. Wszyscy wiedzą. — Naprawdę? — spytałem. — Każdy pastuszek na Wyspie Zielonych Łąk wie i wygrywa o tym na swojej fujarce nocą. Nonno wie. Jego babka wie i Jiri, i jego rodzeń- stwo. Studnia Szepcąca Wieczorami wie o tym. Mówię ci, wiedzą wszyscy. — A mój ojciec król... — szepnąłem. — Twój ojciec król wiedział o tym zawsze. — I chce, żebym tam pojechał? — spytałem i nie mogłem nic poradzić na to, że głos mi tro- chę drżał. — Tak, chce — odparł Jum-Jum. — Martwi się, ale chce, żebyś to zrobił. — Tak, ale ja się boję — powiedziałem i za- cząłem płakać. Bo dopiero teraz naprawdę po- czułem, jak strasznie się boję. Złapałem Jum-Ju- ma za ramię. — Jum-Jum, ja nie mam odwagi. Dlaczego mój ojciec chce, żebym właśnie ja to zrobił? 62 — Bo tylko chłopiec królewskiej krwi może to zrobić — powiedział Jum-Jum. — Tylko chło- piec królewskiej krwi. — A jak to będzie moja śmierć? — powie- działem, mocno trzymając Jum-Juma za ramię. Milczał. — Czy mój ojciec król chce, żebym pojechał tam mimo wszystko? Tkaczka skończyła pracę, w izbie zrobiło się cicho. Ptak Żałoby zamilkł. Liście na drzewach nie poruszały się, nie słychać było najlżejszego szelestu. Zupełna cisza. Jum-Jum skinął głową. — Tak — powiedział, ale tak cicho, że za- ledwie usłyszałem. — Twój ojciec król chce, żebyś jednak tam pojechał mimo wszystko. Rozpacz mnie ogarnęła. — Ja nie mam odwagi! — krzyknąłem. — Nie mam odwagi! Nie mam odwagi! Jum-Jum nie odpowiedział. Spojrzał tylko na mnie bez słowa. Ptak Żałoby znowu zaczął śpiewać swą pio- senkę, od której serce mi w piersiach zamierało. — Śpiewa o mojej córeczce — szepnęła tkacz- ka, a łzy jej upadły na tkaninę i zamieniły się w perły. Zacisnąłem ręce. 63 i r — Jum-Jum, pojadę, pojadę do Krainy Zagra- nicznej. Szum przeszedł po Ciemnym Lesie, a Ptak Ża- łoby wydał trel, jakiego nikt nigdy w żadnym lesie nie słyszał. — Byłem pewny — powiedział Jum-Jum. — Do widzenia, Jum-Jum — poczułem, że znowu chce mi się płakać. — Do widzenia, ko- chany Jum-Jum! A Jum-Jum popatrzył na mnie takimi dobry- mi oczami, zupełnie jak Benka. I uśmiechnął się lekko. — Pojadę z tobą! Bo on był moim przyjacielem, Jum-Jum, praw- dziwym przyjacielem. Tak się ucieszyłem, gdy powiedział, że pojedzie ze mną. Ale nie chciałem, żeby go coś złego spotkało. — Nie, Jum-Jum. Tam, gdzie teraz jadę, nie możesz mi towarzyszyć. — Będę ci towarzyszyć — powiedział Jum- -Jum. — Chłopiec królewskiej krwi na białym koniu ze złotą grzywą i z jedynym przyjacielem w orszaku — tak było powiedziane. Nie możesz zmienić tego, co postanowione zostało przed ty- siącami lat. — Przed tysiącami lat — szepnęła tkaczka. — Przypominam sobie, że wiatr śpiewał o tym wie- czorami, kiedy sadziłam te jabłonie, a to było bardzo dawno. Przed wielu, wielu laty. Pokiwała głową. 64 -— Chodź, Mio, zreperuję ci płaszcz. Odcięła z warsztatu to, oo utkała., wzięła kawa- łek tego materiału i załatała dziurę, która zrobiła się w płaszczu, gdy jechałem przez las. A potem płaszcz podszyła jakimś błyszczącym materiałem, tak że miękko, lekko i ciepło otulał mi ramiona. — Najpiękniejszą mą tkaninę daję temu, kto uratuje moją córkę — powiedziała tkaczka. — I dostaniesz chleb, który syci głód. Ale oszczędzaj, oszczędzaj. Bo wjedziesz na ścieżki głodu. Dała mi chleba, podziękowałem. Potem zwróci- łem się do Jum-Jurna: — Gotowi jesteśmy, Jum-Jum? — Tak, jesteśmy gotowi. Wyszliśmy. Podążyliśmy ścieżką między jabło- niami. Wsiedliśmy na konia... Ptak żałoby rozwinął czarne skrzydła i odfrunął ku górom. Sto białych koni stało spokojnie, spoglądając za nami, gdy wjeżdżaliśmy między drzewa. Nie po- dążały za nami. Kwiaty jabłoni lśniły w blasku księżyca jak śnieg. Lśniły jak śnieg... Może już nigdy nie zobaczę takich pięknych białych kwia- tów jabłoni... Zaczarowane ptaki Może nigdy już więcej nie zobaczę kwiatów jabło- ni, zielonych szumiących drzew i miękkiej trawy. Bo teraz jechaliśmy w stronę kraju, gdzie nie ma Mio, mój Mio 65 wcale kwiatów, gdzie nie mogą rosnąć drzewa ani trawa. * Jechaliśmy całą noc. Jechaliśmy, wciąż jecha- liśmy. Wkrótce skończył się przyjazny las księżycowych cieni, mieliśmy go za sobą. A przed nami było coraz ciemniej. Blask księżyca zgasł, ziemia stała się ka- mienista i twarda, nagie ściany skalne wznosiły się dokoła. Zacieśniały się coraz bardziej wokół nas. W końcu jechaliśmy wąską ciemną szczeliną głębo- ko między dwiema wysokimi czarnymi górami. — Och, gdyby chociaż ta ścieżka nie była taka ciemna — powiedział Jum-Jum — gdyby góry nie były takie czarne, a my tacy mali i sa- motni. Ścieżka wiła się i skręcała i wydawało się, że za każdym zakrętem czyha tysiąc niebezpieczeństw. Miramis też to z pewnością czuł. Drżał na całym ciele i chciał zawrócić. Ale mocno trzymałem cugle i zmusiłem go, by szedł dalej. Ścieżka zwężała się. Obrzeżające ją góry stawały się coraz wyższe. Ciemność gęstniała. W końcu przybyliśmy do cze- goś, co przypominało bramę, ciasny otwór mię- dzy ścianami skalnymi. A za otworem była ciem- ność czarniejsza niż wszelka inna ciemność na świecie. — Kraina Zagraniczna — szepnął Jum-Jum. — Tu jest wejście do Krainy Zagranicznej. Miramis opierał się gwałtownie. Stawał dęba i rżał tak, że słuchać nie było można. Przerażająco 66 rżał i tylko to rżenie było słychać. Bo w ciem- ności za bramą panowała zupełna cisza. Zdawała się na nas czatować. Czyhała tylko, byśmy prze- kroczyli granicę. Wiedziałem, że muszę wjechać tam, w tę ciem- ność. A jednak już się nie bałem. Teraz, gdy wie- działem, że od tysięcy lat było postanowione, że mam przekroczyć tę ciemną bramę, czułem się odważniejszy. Pomyślałem sobie, niech się dzieje, co chce. Może nigdy nie wrócę, ale nie będę się już bać. Skierowałem Miramisa w tę ciemność. Gdy poznał, że ani myślę zawrócić, rzucił się przez ciasną bramę jednym susem i ponosząc prawie, galopował ciemnymi drogami za bramą. Pędziliś- my poprzez noc, wokół nas było czarno i nie zna- liśmy drogi. Ale Jum-Jum był ze mną. Siedział za moimi plecami i obejmował mnie mocno, a ja lubiłem go bardziej niż kiedykolwiek. Nie byłem sam. Mia- łem przyjaciela w orszaku, jedynego przyjaciela, dokładnie tak, jak było powiedziane. Nie wiem, jak długo pędziliśmy naprzód przez ciemność. Może była to tylko krótka chwila, a może długie, długie godziny. A może i tysiąc lat, wszystko wydawało się możliwe. Jechaliśmy zu- pełnie jak we śnie, w takim okropnym śnie, z któ- rego śpiący budzi się z krzykiem i długą chwilę potem jeszcze drży ze strachu. Ale to nie był sen, z którego można się obudzić. Jechaliśmy i jecha- 67 liśmy. Nie wiedzieliśmy dokąd. Nie wiedzieliśmy jak długo. Wciąż tylko jechaliśmy przez noc. W końcu Miramis zatrzymał się gwałtownie. Przyjechaliśmy nad jezioro. Żaden sen nie mógł- by być tak okropny, jak to jezioro. Czasami śni mi się wielka czarna woda, rozstępująca się przede mną. Ale nigdy nie śniła się ani mnie, ani chyba nikomu innemu woda tak czarna jak ta, którą ujrzałem. Najczarniejsza woda świata, wokoło je- ziora nie było nic prócz wysokich, czarnych, sa- motnie sterczących skał. Ptaki krążyły nad ciemną wodą, dużo ptaków. Nie możina ich było dojrzeć, ale słyszało się je. Ni- gdy nie słyszałem czegoś tak żałosnego, jak ich krzyk. O, jak mi ich było żal! Wydawało się, że są zrozpaczone, że płaczą. Po •drugiej stronie jeziora na najwyższej skale wznosił się wielki czarny zamek. W jednym z jego okien błyszczało światło. To okno wyglądało jak złe oko, czerwone, okropne, przerażające oko, wpa- trzone w noc, złowrogie. — Zamek rycerza Kat o — szepnął Jum-Jum, a Miramis zadrżał. Zamek rycerza Kato! A więc to tam. Po dru- giej stronie tej czarnej wody mieszkał mój wróg, przyjechałem tu po to, by z nim walczyć. To złe oko, wpatrujące się poprzez jezioro, przerażało mnie, choć chciałem się już nie bać. Przerażało mnie. Jak ktoś tak mały jak ja może zwyciężyć kogoś tak złego i niebezpiecznego jak rycerz Kato? 68 — Potrzebny ci będzie miecz — powiedział Jum-Jum. Nagle usłyszeliśmy, że w pobliżu ktoś jęczy. — O... o... o — skarżył się jakiś głos. — Umie- ram z głodu. O... o... o! Zrozumiałem, że niebezpieczeństwem byłoby zbliżyć się do tego jęczącego. To mógł być ktoś, kto chciał nas zwabić w pułapkę. Pomyślałem jednak, że ktokolwiek to jest, muszę go odszukać i dowiedzieć się, czy rzeczywiście potrzebuje po- mocy. — Musimy zobaczyć, kto to jęczy — zwróci- łem się do Jum-Juma. — Musimy mu pomóc. — Idę z tobą — powiedział Jum-Jum. — A ty, Miramis, zostaniesz tu — poklepa- łem Miramisa po pysku. Zarżał lękliwie. — Nie bój się — powiedziałem. — Niedługo wrócimy. Ten ktoś, kto się skarżył, nie mógł być daleko, trudno jednak będzie odszukać go w ciemności. — O... o... o — usłyszałem znowu ten głos. — Umieram z głodu. O... o... o! Ruszyliśmy po omacku w tamtą stronę, z której skarga dochodziła, potykaliśmy się o kamienie, przewracaliśmy się w ciemności, w końcu jednak natrafiliśmy na starą chatę, prawdziwą lepiankę. Gdyby nie opierała się o ścianę skalną, dawno by runęła. W okienku migotało słabe światło, pod- kradliśmy się i zajrzeliśmy do środka. Siedział tam starzec, chudy, wynędzniały, mały staruszek z si- 69 wy mi, zmierzwionymi włosami. W piecu palił się ogień, a on siedział przy ogniu i kołysząc się w przód i w tył powtarzał: — O... o... o. Umieram z głodu. O... o... o! Weszliśmy do środka. Mały staruszek ucichł i wybałuszył na nas oczy. Staliśmy przy drzwiach, a on gapił się, jakby nigdy czegoś podobnego nie widział. Wyciągnął przed siebie wychudłe starcze ręce, jakby się bał i chciał zasłonić. — Nie róbcie mi nic złego — wyszeptał. —• Nie róbcie mi nic złego. Powiedziałem, że nie po to przyszliśmy, żeby mu zrobić coś złego. — Usłyszeliśmy, że jesteś głodny. Przyszliśmy, żeby dać ci chleba. Wyciągnąłem chleb, który dostałem od tkacz- ki, i wręczyłem go staruszkowi. Wpatrywał się we mnie tak samo jak przedtem. Podsunąłem mu chleb jeszcze bliżej, ale on patrzył tylko z prze- strachem, z okropnym strachem, jakby przypusz- czał, że chcę go zwabić w pułapkę. — Weź chleb — powiedziałem. — Nie bój się. Wtedy ostrożnie wyciągnął rękę i wziął. Wziął go oburącz i obmacał. Potem podniósł do nosa i powąchał. A potem zaczął płakać. — To jest chleb — szeptał. — Chleb, który syci głód. I zaczął jeść. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak jadł. Jadł i jadł, a cały czas płakał. Gdy skoń- czył, pozbierał okruchy, które upadły mu na ubra- 70 sim* nie. Dopiero gdy wyzbierał wszystko do ostatniej odrobinki i nic już nie zostało, spojrzał na nas zno- wu i spytał: — Skąd przyszliście? Gdzie jest taki chleb? Na wszystkie dni mego głodowania, powiedzcie, skąd przychodzicie? — Z Krainy Dalekiej, tam jest taki chleb. — Dlaczego tu przybyliście? — szepnął starzec. — By walczyć z rycerzem Kato — odrzekłem. Gdy to powiedziałem, starzec krzyknął i spadł ze stołka. Jak mały szary kłębek stoczył się na podłogę i podpełzł do naszych nóg. Leżąc nam u stóp patrzył na nas szparkami małych wystra- szonych oczek. — Wracajcie tam, skąd przyszliście — szep- tał. — Wracajcie, nim będzie za późno. — Nie wrócę — odpowiedziałem. — Przyby- łem tu, aby walczyć z rycerzem Kato. Powiedziałem to głośno i wyraźnie. Wymieni- łem imię rycerza Kato tak wyraźnie i dobitnie, jak tylko mogłem, a starzec patrzył z przerażeniem, jakby myślał, że padnę od tego trupem. — O... o... o... — jęknął. — Zamilknij! Zamil- knij i wracaj, skąd przybyliście. Idźcie, nim będzie za późno, powiadam wam! — Nie wrócę — powtórzyłem — przybyłem tu, żeby walczyć z rycerzem Kato. — Szaaa... — szepnął starzec rozglądając się z przerażeniem. — Cicho bądź, mówiłem. Szpiedzy mogli usłyszeć. Może w tej chwili właśnie czy- 72 hają. — Podpełzł do drzwi i nasłuchiwał strach- liwie. — Nikogo nie słychać — powiedział. — Może tam jednak ktoś być. Może być tu i tam, wszędzie. Szpiedzy czyhają wszędzie. — Donosiciele rycerza Kato? —spytałem. — Zamilknij, chłopcze — szepnął starzec. — Czy tak bardzo chcesz stracić swe młode życie? Czy nie możesz milczeć? Usiadł na stołku i trząsł głową. — Tak, tak — powiedział tak cicho, że ledwie go można było dosłyszeć. — Jego szpiedzy są wszędzie. Rano, wieczorem, w nocy. Zawsze i wszędzie. Wyciągnął rękę i chwycił mnie za ramię. — Na wszystkie dni mego głodowania — szepnął — nikomu nie ufaj. Wchodzisz do jakie- goś domu... myślisz, że jesteś wśród przyjaciół. Ale jesteś wśród wrogów. Zdradzą cię. Wydadzą cię temu, który mieszka po drugiej stronie jezio- ra. Nie ufaj nikomu, mówię ci. Mnie też nie ufaj! Skąd wiesz, czy nie wyślę za tobą szpiegów, gdy tylko wyjdziesz za drzwi? — Nie wierzę, że to zrobisz. — Nikt nie może być pewny — szeptał sta- ry. — Nigdy nie możesz być pewny. Przez chwilę siedział w milczeniu. — Nie, nie wyślę za tobą szpiegów — powie- dział. — Jest jeszcze w tym kraju kilku ludzi, któ- rzy nie zdradzą. Jest też kilku, którzy ostrzą broń. 73 — Potrzebujemy broni — wyjaśnił Jum- -Jum. — Mio potrzebuje miecza. Starzec nie odpowiedział. Podszedł do okna, otworzył je. Dał się słyszeć dochodzący z jeziora smutny krzyk ptaków. Zupełnie jakby płakały w ciemności nocy. — Posłuchaj — zwrócił się do mnie stary. — Słuchaj, jak się skarżą! Czy też chcesz być jednym z nich, fruwać nad jeziorem i skarżyć się? — Co to za ptaki? — spytałem. — To ptaki zaczarowane — szepnął stary. — Wiesz chyba, kto je zaczarował. Wiesz chyba, kto je porwał. A teraz wiesz także, co się dzieje z tymi, którzy wdają się w walkę z rabusiem. Smutno mi się zrobiło, gdy to usłyszałem. Te ptaki — to byli bracia Norma i siostra Jiriego, i córeczka tkaczki, i wszyscy inni, których rycerz Kato porwał i zaczarował. A ja miałem walczyć z nim. Właśnie ja! — Mio potrzebny jest miecz — powiedział Jum-Jum. — Nie można walczyć bez miecza. — Mówiłeś, że są tacy, co ostrzą broń — przy- pomniałem staremu. Spojrzał na mnie prawie ze złością. — Nie boisz się o twoje młode życie? — Gdzie są ci, co ostrzą broń? — spytałem znowu. — Cicho bądź — szepnął stary i pospiesznie zamknął okno. — Cicho bądź, szpiedzy mogą usły- szeć. Podkradł się do drzwi, przyłożył do nich ucho I nasłuchiwał. — Nikogo jakoś nie słychać — powiedział. — Ale mogą jednak być. Wszędzie szpiedzy... — Po- chylił się nade mną i szepnął mi w samo ucho: — Idź do płatnerza i pozdrów go od Ena. Powiedz, że potrzebny ci miecz, który przecina kamień. Po- wiedz, że jesteś rycerzem z Krainy Dalekiej. Długo mi się przyglądał. — Bo chyba ty nim jesteś, tak mi się wydaje. Jesteś nim? — Tak — odpowiedział za mnie Jum-Jum. — Jest rycerzem i księciem. Książę Mio z Krainy Dalekiej. I musi mieć miecz. — Gdzie znajdę płatnerza? — spytałem. — W najgłębszej pieczarze najczarniejszej gó- ry — odparł. — Idź przez Umarły Las! Idź już! Podszedł do okna, znowu je otworzył. Od strony jeziora znowu usłyszałem ptaki krzyczące w nocy. — Idź, książę Mio — powiedział stary. — A ja tu będę siedział i życzył ci powodzenia. Może jed- nak już jutrzejszej nocy usłyszę głos nowego pta- ka, fruwającego nad jeziorem i skarżącego się. W Martwym Lesie Gdy zamknęliśmy za sobą drzwi chaty Ena, usły- szałem rżenie Miramisa. Rżał tak głośno i rozpacz- liwie, jakby wołał: „Mio, przyjdź, pomóż mi!" 74 75 Przestraszyłem się tak, że serce we mnie pra- wie stanęło. — Jum-Jum, co oni robią Miramisowi?! — za- wołałem. — Słyszysz? Co oni robią Miramisowi? — Cicho — powiedział Jum-Jum. — Złapali go... strażnicy. — Złapali Miramisa! — zawołałem, wcale nie troszcząc się o to, że może mnie ktoś usłyszeć. — Musisz być cicho — szepnął Jum-Jum. — Bo i nas schwycą. Ale ja go nie słuchałem. Miramis, mój koń! Mojego własnego konia mi zabierano! Najpiękniej- szego i najłagodniejszego w świecie konia. Znów usłyszałem jego rżenie, zupełnie jakby wołał: „Mio, czy nie możesz mi pomóc?" — Chodź, Jum-Jum, musimy zobaczyć, co z nim robią. Po ciemku wdrapaliśmy się na głazy. Pełzliśmy, czepialiśmy się skał. Pokaleczyłem sobie palce o ostre krawędzie, ale nic nie czułem. Taki byłem zrozpaczony z powodu Miramisa. Stał wysoko na skale i lśnił bielą w ciemności. Mój Miramis, najbielszy i najpiękniejszy w świe- cie koń. Rżał rozpaczliwie, stawał dęba, chcąc się uwol- nić. Ale otaczało go pięciu czarnych strażników, dwóch z nich wisiało u jego uzdy. Biedny Mira- mis strasznie był przerażony. Nic dziwnego. Ci czarni strażnicy byli ohydni i mówili coś do siebie wstrętnymi, ochrypłymi głosami. Jum-Jum i ja 76 podpełzliśmy tak blisko, jak tylko było można, i leżąc za głazem słuchaliśmy, co mówią. — Najlepiej od razu przewieźć go na czarnej łodzi przez Martwe Jezioro — powiedział jeden z nich. — Tak, przez Martwe Jezioro wprost do ryce- rza Kato — powiedział drugi. Chciałem krzyknąć na nich, żeby zostawili mo- jego konia, ale nie zrobiłem tego. A kto będzie walczyć z rycerzem Kato, gdy mnie złapią jego strażnicy? A właściwie dlaczego to właśnie ja mia- łem walczyć z rycerzem Kato? Okropnie żal mi się zrobiło samego siebie, gdy tak leżałem za skałą. Dlaczego nie zostałem w domu, u mego ojca króla, gdzie nikt nie mógłby mi zabrać konia! Słyszałem, że zaczarowane ptaki krzyczą nad jeziorem, ale nie obchodziło mnie to. Wszystkie one nic mnie nie obchodziły. Niechby sobie były dalej zaczaro- wane, żebym tylko dostał z powrotem mego Mi- ramisa ze złotą grzywą. — I ktoś musiał przekroczyć granicę — powie- dział jeden ze strażników. — Ktoś przyjechał na tym białym źrebcu. Wróg jest wśród nas. — To dobrze, jeżeli jest wśród nas — powie- dział drugi. — Łatwiej będzie go schwytać. O wie- le lżej będzie rycerzowi Kato zdeptać go, unices- twić. Wzdrygnąłem się, usłyszawszy to. To ja byłem wrogiem, który przeszedł granicę. Ja byłem tym, którego rycerz Kato podepcze i unicestwi. Jesz- 77 % ..,??-. cze bardziej pożałowałem, że tu przybyłem. Strasz- nie zatęskniłem do mego ojca króla i pomyśla- łem, czy on też tęskni i martwi się o mnie. Zapra- gnąłem, żeby tu był i pomógł mi. Zapragnąłem móc z nim pomówić choć przez chwilę. Wtedy po- wiedziałbym mu: „Wiem, że chcesz, abym wal- czył z rycerzem Kato, lecz pozwól mi uchylić się od tego, bądź tak dobry. Pomóż mi odzyskać Mi- ramisa i pozwól nam stąd odjechać. Nigdy przed- tem nie miałem własnego konia, wiesz przecież, i tak bardzo go lubię. Ojca też nigdy nie miałem i to też wiesz. A jeżeli rycerz Kato mnie uwięzi, już nigdy nie będę mógł być u ciebie. Pomóż mi się stąd wydostać! Nie chcę tu dłużej być. Chcę być u ciebie. Chcę wrócić do domu na Wyspę Zielonych Łąk razem z Miramisem". I akurat kiedy leżałem za skałą i tak sobie myślałem, wydało mi się nagle, że słyszę głos me- go ojca króla. Tak tylko sobie wyobraziłem, ale wydawało mi się, w każdym razie, że słyszę jego głos: — Mio, mój Mio! Nic więcej. Ale zrozumiałem, że on chce, żebym był odważny, nie leżał i nie płakał, nie skarżył się jak dziecko, nawet jeżeli odebrano mi Mira- misa. Byłem przecież rycerzem. Nie byłem już tym Mio, który budował szałas w różanym ogrodzie i wędrował przez pagórki na Wyspie Zielonych Łąk, i grał na fujarce. Byłem rycerzem, dobrym 78 rycerzem, nie takim jak Kato. A rycerz musi być odważny i nie może płakać. Nie płakałem więc, choć widziałem, że straż- nicy ciągną mego Miramisa do jeziora i wpychają go na wielką czarną łódź. Nie płakałem, choć Mi- ramis rżał, jakby go bili. Nie płakałem, kiedy zwiadowcy wzięli się do wioseł i usłyszałem ude- rzenia wioseł o ciemną wodę. Odgłosy te stawały się coraz słabsze, dosłyszałem ostatnie rozpaczliwe rżenie Miramisa z dali, z jeziora, nim łódź znik- nęła zupełnie, ale nie płakałem. Byłem przecież rycerzem. Nie płakałem? Przecież właśnie to robiłem. Le- żałem za skałą, z czołem na twardym kamieniu, i płakałem bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Prawdziwy rycerz musi mówić prawdę. A praw- dą jest, że płakałem. Przez Miramisa. Płakałem i płakałem, a kiedy pomyślałem, jakie on miał wierne oczy, płakałem jeszcze bardziej. Tkaczka powiedziała przecież, że sto białych koni płakało krwawo przez jednego porwanego źrebaka. Może i ja płakałem krwawymi łzami nad Miramisem, nie wiadomo. Bo było tak ciemno, że nic nie można było dojrzeć. Mój koń Miramis ze złotą grzywą. Już go nie ma i może nigdy go już nie zobaczę. Jum-Jum pochylił się i położył mi rękę na ra- mieniu. — Nie płacz już, Mio! Musimy iść do płatne- rza. Potrzebny ci jest miecz. 79 Jeszcze dużo łez we mnie było nie wypłakanych, ale je przełknąłem. Łykałem je, jak umiałem. I poszliśmy przewiedzieć się o płatnerza. „Idźcie przez Martwy Las" — poradził Eno. Ale gdzie był Martwy Las? — Musimy znaleźć płatnerza, zanim noc się skończy — powiedziałem do Jum-Juma. — Ciem- ność kryje nas przed strażnikami. Musimy pospie- szyć się, by przejść przez Martwy Las nocą. Przedarliśmy się z powrotem przez skały do chaty Ena. Chata stała ciemna i cicha, nikt się już w niej nie żalił i nie jęczał. Szliśmy dalej po ciemku i w końcu dotarliśmy do Martwego La- su. Był to las, w którym wiatr nie szumiał, ża- den liść nie drgnął, bo nie było tam zielonych listków, które mogłyby zaszeleścić. Tam były tyl- ko martwe czarne pnie i czarne, sękate, martwe konary. — Wkraczamy do Martwego Lasu — oznaj- mił Jum-Jum, gdy weszliśmy między drzewa. — Tak, wchodzimy — odpowiedziałem. — Ale wydaje mi się, że nigdy z niego nie wyj- dziemy. Bo to naprawdę był las do zabłąkania, las, ja- ki czasami zdarza się we śnie. Idzie się przez nie- go i idzie, i nie można wcale wyjść. Trzymaliśmy się za ręce, ja i Jum-Jum, idąc przez Martwy Las i czuliśmy się mali i zagubie- ni. Martwe drzewa stały tak gęsto, że zaledwie można było się poruszać naprzód. — Gdyby chociaż drzewa nie rosły tak bar- dzo gęsto — powiedział Jum-Jum. — Gdyby ciemność nie była tak czarna, a my tacy mali i samotni. Szliśmy i szliśmy. Czasem słyszeliśmy gdzieś w oddali głosy. To głosy strażników. Chyba prawdę mówił Eno, że strażnicy i szpiedzy ry- cerza Kato są wszędzie. Widocznie pełno ich było w całym Martwym Lesie. Usłyszawszy ich daleko między drzewami, stawaliśmy cichutko, Jum-Jum i ja, nie mieliśmy prawie odwagi od- dychać. - Szliśmy i szliśmy. — Noc w Martwym Lesie — powiedział Jum- -Jum — jest dość długa, ale chyba jeszcze dłuż- sza jest droga do kryjówki płatnerza. — Jum-Jum, czy wierzysz, że go znajdzie- my... — zacząłem. I naraz urwałem. Bo spomię- dzy drzew wyszedł na nas cały rząd czarnych zwiadowców. Szli prosto na nas i wiedziałem, że teraz wszystko przepadło. Jum-Jum też ich zobaczył i kurczowo ścisnął mnie za rękę. Jesz- cze nas nie zauważyli, ale wkrótce się na nas natkną, a wtedy koniec. Nigdy nie dane mi bę- dzie walczyć z rycerzem Kato. A już jutrzejszej nocy Eno usłyszy dwa nowe ptaki skarżące się nad jeziorem. Coraz bliżej i bliżej podchodzili strażnicy, a my staliśmy bez ruchu, w oczekiwaniu, ruszyć się nie mogliśmy. I wtedy zdarzyło się coś dziw- 80 8 — Mio, mój Mło 81 nego. Wielki czarny pień tuż obok nas otworzył się i zobaczyłem, że jest w nim dziupla. Nim się spostrzegłem, jak to się stało, wpełzliśmy do dziupli, Jum-Jum i ja, i siedzieliśmy tam drżąc jak dwa pisklęta, kiedy jastrząb się zbliża. Strażnicy byli tuż przy nas, słyszeliśmy ich roz- mowę. — Słyszałem, że ktoś mówił w Martwym Le- sie — powiedział jeden z nich. — Kto mógł mó- wić w Martwym Lesie? — Wróg jest między nami — powiedział dru- gi. — To wróg musiał mówić w Martwym Lesie. — Jeżeli wróg jest w Martwym Lesie, wkrót- ce go ujmiemy — rzekł inny. — Szukajmy, szu- kajmy wszędzie. I słyszeliśmy, że szukają, niuchają między drzewami. Przycupnięci i przerażeni, słyszeliśmy ich skradające się kroki tuż-tuż. Szukali i szukali, ale nas nie znaleźli. Ich gło- sy oddalały się coraz bardziej. W końcu zapano- wała cisza. Uratowało nas wydrążone drzewo. Dlaczego nas uratowało, nie rozumiałem. Mo- że cały Martwy Las nie cierpiał rycerza Kato i chciał pomagać tym, co przyszli z nim walczyć. Może to martwe drzewo było kiedyś zdrowym, młodym drzewem o zielonych liściach, które szeleściły, gdy wiatr poruszał gałęzie. Może złość rycerza Kato uśmierciła i zniszczyła drzewo. Nie wierzę, żeby drzewa mogły kiedykolwiek prze- baczyć temu, kto uśmiercił ich zielone listeczki. 82 Pewnie dlatego drzewo chciało pomóc tym, co przyszli walczyć z rycerzem Kato. — Dzięki ci, dobre drzewo — powiedziałem, kiedy wyleźliśmy z dziupli. Drzewo stało ciche i martwe. Ruszyliśmy w dalszą drogę przez Martwy Las. — Świt już blisko — powiedział Jum-Jum — a my nie znaleźliśmy kryjówki płatnerza. Tak, noc się skończyła, ale świt nie był taki jasny i czysty, jak w domu. Szary, brzydki brzask, który był też właściwie ciemnością. Po- myślałem o godzinie świtu w domu, na Wyspie Zielonych Łąk, gdy jechaliśmy na Miramisie. Trawa mokra była od rosy i każde najdrobniej- sze jej źdźbło lśniło. Idąc tak i myśląc o Miramisie, zapomniałem prawie, gdzie jestem. Toteż wcale się nie zdzi- wiłem ani nie przestraszyłem, usłyszawszy zbli- żający się stuk kopyt. „Miramis nadbiega" — pomyślałem. Ale Jum-Jum mocno chwycił mnie za ramię i szepnął: — Słyszysz! Strażnicy jadą przez Martwy Las. Od razu wiedziałem, że teraz wszystko prze- padło. Teraz nic nas nie mogło uratować. Zaraz zobaczymy czarnych zwiadowców wynurzających się spośród drzew, a oni zobaczą nas. Spadną jak wicher, schylą się, schwycą nas, rzucą na grzbiety swych koni i pognają dalej, do zamku rycerza Kato. Nigdy nie będę mógł stanąć z nim 83 do walki. A już następnej nocy Eno usłyszy dwa nowe ptaki skarżące się nad jeziorem. Wszystko przepadło. Wiedziałem. Coraz bliżej i bliżej tętent kopyt... I wtedy zdarzyło się coś osobliwego. Otwarła się przed nami ziemia i zo- baczyłem pieczarę. Nim się spostrzegłem, jak to się stało, siedzieliśmy już, ja i Jum-Jum, w pie- czarze, skuleni, drżąc jak dwa zajączki, gdy lis się skrada. W ostatniej chwili. Tętent kopyt był coraz bliższy. Słyszeliśmy ciężki koński tupot dudnią- cy o sklepienie pieczary. Trochę ziemi oderwało się i posypało na nas. A my siedzieliśmy tacy mali i przerażeni. Wreszcie ucichło. Zrobiło się tak cicho, jakby w całym Martwym Lesie nie było jednego zwia- dowcy. Czekaliśmy długo. — Myślę, że możemy już wyleźć — powiedzia- łem w końcu. I wtedy właśnie znowu usłyszeliśmy ten okrop- ny stuk kopyt. Zwiadowcy wracali. Raz jeszcze zadudniły nad naszymi głowami kopyta, usłyszeli- śmy krzyki i nawoływania. Potem zwiadowcy ze- skoczyli z koni i usiedli na ziemi tuż obok pie- czary. Widzieliśmy ich przez szparę. Byli tak bli- sko, że moglibyśmy ich dotknąć. I słyszeliśmy, co mówią. — Rozkaz rycerza Kato, że wroga trzeba poj- mać — powiedział jeden. — Wróg, który przy- 84 jechał na białym źrebcu, musi być uwięziony tej nocy, taki jest rozkaz rycerza Kato. — Wróg jest wśród nas — powiedział drugi — i powinniśmy go schwycić. Szukajmy, szukajmy wszędzie. Siedzieli tak blisko i mówili o tym, że mają nas złapać. Czarni i okropni siedzieli w tym wstrętnym szarym brzasku, martwe drzewa do- koła, a czarne konie pasły się i łomotały w zie- mię kopytami. — Szukajcie, szukajcie wszędzie — powie- dział jeden zwiadowca. — Co to za dziura w ziemi? — Pieczara — odrzekł drugi. — Może wróg w niej się ukrył. Szukajmy wszędzie. Trzymaliśmy się mocno za ręce, ja i Jum-Jum. Teraz wszystko przepadło, to zrozumiałem. — Dźgnę kopią — powiedział jeden zwiadow- ca. — Jeżeli wróg tam jest, nadzieje się na nią. I zobaczyliśmy czarną kopię wsuwającą się przez otwór. Wcisnęliśmy się w głąb pieczary, ile tylko się dało. Ale dzida była długa, jej ostry koniec zbliżał się coraz bardziej. Dzida kłuła tu i tam. W nas jednak nie trafiła. Trafiła w ścia- nę pieczary między mną i Jum-Jumem, ale w nas nie trafiła. — Szukajmy, szukajmy w całym Martwym Lesie — mówili siedzący tuż obok zwiadow- cy. — Rozkaz rycerza Kato. Wroga trzeba schwy- taś. Ale tu go nie ma. Szukajmy wszędzie. 85 Wskoczyli na swe czarne konie i odjechali. Byliśmy uratowani. Pieczara nas uratowała. Zastanawiałem się, dlaczego właściwie to zrobi- ła. Może nawet ziemia nienawidziła rycerza Kato i chętnie pomaga temu, kto miał z nim walczyć? Może kiedyś rosła na tej ziemi miękka zielona trawa. Trawa wilgotna od rosy o świcie. To pew- nie złość rycerza Kato uśmierciła ją i wypleniła. Nie wierzę, by ziemia mogła kiedykolwiek prze- baczyć temu, kto uśmiercił miękką zieloną tra- wę, co kiedyś na niej rosła. Pewnie dlatego zie- mia ochroniła tego, kto przybył, żeby walczyć z rycerzem Kato. — Dzięki, dobra ziemio — powiedziałem, gdy odchodziliśmy. Ale ziemia leżała cicha, a piecza- ra zniknęła. Szliśmy i szliśmy, aż Martwy Las się skończył. Przed nami wznosiły się skaliste góry. Rozpacz mnie ogarnęła. To były skały otaczające Martwe Jezioro, wróciliśmy więc tylko. Rozpacz nas ogar- nęła. Wszystko na nic się nie zdało. Nigdy nie znajdziemy płatnerza. Szliśmy całą noc przez Martwy Las, a teraz byliśmy dokładnie na tym miejscu, z którego wyszliśmy. Chata Ena szara i nędzna, tuląca się do skały, żeby nie upaść. Ścia- na, do której się tuliła, była wysoka i czarna jak węgiel. — To chyba najczarniejsza góra na świe- cie — powiedział Jum-Jum. Najczarniejsza góra — tak, przecież w takiej 86 właśnie miał mieć swą kryjówkę płatnerz. Naj- głębsza pieczara w najczarniejszej górze, tak po- wiedział Eno. — Och, Jum-Jum — zacząłem. — Zobaczysz... Ale umilkłem. Wszystko przepadło! Bo z Mart- wego Lasu wypadł właśnie długi szereg czarnych zwiadowców. Część biegła, część jechała na czar- nych koniach, a wszyscy pędzili wprost na nas. — Wróg jest wśród nas. Tam jest. Chwytać go! Chwytać! Rozkaz rycerza Kato, by wroga pojmać! Staliśmy, Jum-Jum i ja, przyciśnięci plecami do ściany skalnej i widzieliśmy zwiadowców coraz bliżej i bliżej. Tak, wszystko przepadło. Nigdy nie będę walczyć z rycerzem Kato. Ja- kie to smutne. Położyłbym się na ziemi i płakał. Ale pomyślałem, że zdążę się jeszcze wypłakać, czasu będę miał dość. Już następnej nocy Eno usłyszy nowego ptaka nad jeziorem, ptaka skar- żącego się głośniej i żałośniej niż wszystkie in- ne. I Eno stojąc przy oknie mruknie do siebie: „Książę Mio tam fruwa". Najgłębsza pieczara w najczarniejszej górze Nagle stało się coś dziwnego. Ściana skalna, o którą się opieraliśmy, ustąpiła i nim się zorientowałem, jak to się stało, znaleźliśmy się 87 wewnątrz góry, Jum-Jum i ja, dygocąc jak dwa baranki, kiedy wilk się zbliża. A wcale nie musieliśmy się tak bać. Byliśmy wewnątrz góry, a zwiadowcy na zewnątrz, ścia- na skalna zamknęła się, nie było w niej żadnego otworu. Tu nas nigdy nie znajdą. Słyszeliśmy, jak szaleją ze złości. — Szukajmy, szukajmy wszędzie! — krzy- czeli. — Wróg był wśród nas, ale znikł. Szukaj- my wszędzie! — Szukajcie sobie — powiedziałem. — Tu nas nigdy nie znajdziecie. Tacy byliśmy uradowani, że śmieliśmy się gło- śno, siedząc we wnętrzu góry. Ale przypomniał mi się Miramis i przestałem się śmiać. Potem rozejrzeliśmy się dokoła. Byliśmy w dużej pieczarze, niezupełnie ciemnej. Jakieś słabe światło padało nie wiadomo skąd. Z pie- czary prowadziło wiele ciemnych dróg w głąb góry. „W najgłębszej pieczarze najczarniejszej góry mieszka płatnerz" — mówił Eno. Może któ- reś z tych ciemnych przejść prowadzi do płatne- rza, ale które? Tego nie wiedzieliśmy. Może długo trzeba będzie wędrować, zanim go znajdziemy. — No, w każdym razie dostaliśmy się do wnę- trza najciemniejszej góry — powiedział Jum- -Jum. — Dostaliśmy się, ale chyba nigdy nie uda nam się z niej wydostać. Bo to rzeczywiście była góra do zabłądzenia, taka, o jakiej się czasem śni, że się idzie i idzie 88 dziwacznymi ciemnymi dróżkami, i nigdy nie można znaleźć wyjścia. Wzięliśmy się za ręce, Jum-Jum i ja, i poszliśmy w głąb góry. Czuliśmy się tacy mali i zagubieni, a do najczarniejszej pieczary droga była daleka. — Gdybyż ta góra nie była taka przerażają- ca — szepnął Jum-Jum. — Gdyby przejścia nie były takie ciemne, a my tacy mali i samotni. Szliśmy i szliśmy. Drogi rozchodziły się. Roz- gałęziały się na wszystkie strony. Cała sieć ciem- nych dróg była w tej górze. Czasem to słabe światło błyskało trochę mocniej, tak że widziało się parę metrów przed sobą, ale czasem było tak ciemno, że nie widziało się nic. Czasem przejście było tak niskie, że nie mogliśmy się wyprosto- wać, czasem wysokie jak sklepienie w kościele. Ściany skalne były wilgotne, zimne, otuliliśmy się szczelniej płaszczami, żeby nie marznąć. — Może nigdy nie znajdziemy ani wyjścia, ani pieczary płatnerza — powiedział Jum-Jum. Byliśmy głodni, zjedliśmy więc po kawałku chleba, który syci głód. Po maleńkim kawałecz- ku, bo nie wiedzieliśmy, na jak długo będzie mu- siał nam starczyć. Jedząc szliśmy dalej. A gdy przełknąłem mój chleb, doszliśmy akurat do miejsca, gdzie przej- ście rozdzielało się na trzy drogi. Ze ściany skalnej spływała woda, a ja byłem spragniony. Przystanąłem i napiłem się. Nie by- ła to dobra woda, ale innej nie mieliśmy. Napi- 89 łem się i odwróciłem do Jum-Juma. Ale Jum- -Juma nie było. Znikł. Może nie zauważył, że przystanąłem, żeby się napić, i poszedł dalej je- dną ze ścieżek, pewien, że idę tuż za nim. Z początku wcale się nie przestraszyłem. Sta- łem na rozstaju dróg i zastanawiałem się, którą drogą poszedł Jum-Jum. Nie zdążył daleko odejść, mogłem przecież zawołać na niego. — Jum-Jum, gdzie jesteś? — zawołałem, jak mogłem najgłośniej. Ale moje wołanie zabrzmia- ło jak okropny szept. Nie wiem, co to za 'osobli- wa góra była. Ściany skalne przyjmowały moje wołanie i dusiły je, że stawało się szeptem. Wra- cał tylko szept. Szept rozlegał się echem. — Jum-Jum, gdzie jesteś? — szeptało w głębi ciemnych przejść. — Jum-Jum, gdzie jesteś? Jum-Jum, gdzie jesteś? Wtedy się przestraszyłem. Próbowałem krzy- czeć jeszcze głośniej, ale góra w dalszym ciągu szeptała. Nie mogłem uwierzyć, że słyszę swój własny głos, wydawało mi się, że to ktoś inny szepce. Ktoś, kto siedzi daleko w głębi góry i szy- dzi ze mnie. — Jum-Jum, gdzie jesteś... Jum-Jum, gdzie je- steś... Jum-Jum, gdzie jesteś... — szeptało. Och, jak się okropnie przestraszyłem. Rzuci- łem się w przejście na lewo i pobiegłem kilka kroków, rzuciłem się z powrotem do rozstaju i po- biegłem na prawo, ale znowu powróciłem i rzu- ciłem się w środkowe przejście. Jum-Jum, któ- 90 rą drogą poszedłeś? Nie miałem odwagi więcej krzyczeć, bo ten szept był odrażający. Miałem tylko nadzieję, że Jum-Jum poczuje, jak okrop- nie tęsknię do niego, i wróci do mnie. Droga rozwidlała się znowu. We wszystkie strony prowadziły nowe, ciemne ścieżki, a ja wbiegałem na wszystkie i szukałem, szukałem. Próbowałem powstrzymać płacz, bo byłem prze- cież rycerzem. Ale trudno mi było w tej właśnie chwili zachowywać się po rycersku. Pomyślałem o Jum-Jumie, że biegnie po jakiejś drodze, jest też smutny i woła do mnie, ale na próżno, i po- łożyłem się na okropnej skale, i płakałem tak strasznie, jak wtedy, kiedy strażnicy zabrali Mi- ramisa. Teraz nie miałem ani Miramisa, ani Jum- -Juma. Byłem zupełnie sam. Leżałem tak i pła- kałem, i żałowałem, że tu przyszedłem, i nie ro- zumiałem, jak mój ojciec król mógł sobie kiedy- kolwiek życzyć, abym poszedł walczyć z ryce- rzem Kato. Pragnąłem, żeby mój ojciec król był tutaj, abym mógł mu to powiedzieć. — Widzisz przecież, jaki jestem samotny — powiedziałbym mu. — Jum-Jum się zgubił, a wiesz, że to mój najlepszy przyjaciel, od czasu kiedy nie mam Benki. A teraz nie mam już i Jum-Juma. Jestem zupełnie sam, a wszystko to dlatego, że chcesz, abym walczył z rycerzem Kato. Po raz pierwszy pomyślałem, że mój ojciec król był trochę niesprawiedliwy chcąc, żebym udał się 91 na taką wyprawę. Ale gdy tak sobie myślałem leżąc i płacząc, usłyszałem głos mego ojca króla. Wiem, że to było tylko urojenie, ale wydawało mi się, że mówi do mnie: — Mio, mój Mio! Nic więcej. Ale zabrzmiało to tak, jakby uwa- żał, że niepotrzebnie się martwię. Nabrałem więc otuchy, że może jednak znajdę Jum-Juma. Podniosłem się, a wtedy coś mi wypadło z kieszeni. Mała fujarka, którą Nonno wyciął dla mnie. Fujarka z wierzbiny, na której grałem przy ognisku na Wyspie Zielonych Łąk. A gdybym tak zagrał na fujarce, pomyślałem. Gdybym zagrał tę starą melodię. Przypomniało mi się, co sobie przyrzekliśmy z Jum-Jumem. Jak się kiedy zgu- bimy, zagramy tę melodię. Przyłożyłem fujarkę do ust. Ale nie miałem odwagi w nią dmuchnąć. Bałem się, że wyjdzie mi taki sam ohydny głuchy dźwięk, jak przy wołaniu. Ale pomyślałem, że muszę jednak spró- bować. I zacząłem grać tę melodię. Ach, jak czysto zabrzmiała! Rozbrzmiewała tak czysto, jasno i pięknie we wnętrzu czarnej góry, prawie piękniej niż na Wyspie Zielonych Łąk. Zagrałem całą melodię, a potem nasłuchiwa- łem. Z daleka, z daleka, z głębi góry nadeszło kilka jasnych tonów w odpowiedzi. Brzmiały bar- dzo słabo, ale wiedziałem, że to Jum-Jum jji ^od- powiada. Chyba nigdy nie byłem tak uradowany. Grałem dalej, a chociaż tak uradowany, nie 92 mogłem jakoś powstrzymać się od płaczu, sze- dłem więc grając i płacząc jednocześnie. Tylko troszkę, troszeczkę płakałem idąc i nastawiając ucha, czy nie usłyszę fujarki Jum-Juma. Czasem słychać ją było bliżej, wtedy próbowałem iść w stronę, z której dobiegały tony. Coraz bliższe były i bliższe. Coraz wyraźniejsza i coraz głośniej- sza stawała się stara melodia, grana na innej niż moja fujarce. I nagle w ciemnym przejściu sta- nął przede mną Jum-Jum. Jum-Jum, mój najlepszy przyjaciel! Wyciągnąłem ręce, dotknąłem go. Objąłem. Chciałem upewnić się, że to naprawdę on. To był on. Mój najlepszy przyjaciel. — Jeżeli spotkam kiedy Nonna, podziękuję mu, że zrobił dla nas fujarki — powiedział Jum- -Jum. — Ja też — powiedziałem. Ale potem pomyślałem, że chyba już nigdy nie spotkamy Nonna. — Jum-Jum, jaką drogą teraz pójdziemy? — spytałem. — Wszystko jedno, jaką drogą, byleśmy szli razem — odpowiedział Jum-Jum. Ja też zupełnie tak samo myślałem. Szliśmy i szliśmy coraz dalej i nie czuliśmy się już tacy mali i zagubieni. Bo byliśmy przecież razem i graliśmy sobie na fujarkach. Stara melodia br* iła tak czysto i pięknie w najczarniejszej górze, zupełnie jak gdyby chciała pocieszyć nas, pomóc, dodać odwagi. 93 Droga wiodła w głąb, coraz niżej i niżej. Sła- be światło, które świeciło nam z góry, trochę się wzmocniło. Najwidoczniej był to odblask ognia. Tak, blask ognia oświetlał ciemne ściany, migo- tał i rósł. Zbliżaliśmy się coraz bardziej do tego ognia, idąc i wciąż grając na fujarkach. I tak wygry- wając starą melodię weszliśmy do pieczary płat- nerza. Grota, do której weszliśmy, była kuźnią, pło- nął w niej potężny ogień. A przy kowadle stal ogromny chłop. Największy i najgrubszy chłop, jakiego kiedykolwiek widziałem. Miał długie, zu- pełnie czerwone włosy i wielką czerwoną bro- dę. Był zakopcony, czarny, a takich wielkich i czarnych rąk też nigdy jeszcze nie widziałem. Brwi miał grube, krzaczaste, a gdy weszliśmy do jego pieczary, stał nieruchomo i patrzył na nas ze zdumieniem spod tych zmarszczonych brwi. — Kto gra tu w mojej górze? — spytał. — Któż to ośmiela się grać w mojej górze? — Pewien rycerz ze swym orszakiem — od- powiedział Jum-Jum. — Rycerz z Krainy Dale- kiej. To książę Mio gra, a ja jestem jego gierm- kiem. ; Wtedy płatnerz podszedł do mnie. Dotknął me- go czoła usmolonym palcem, bardzo był zdu- miony. — Jakie twoje czoło jest jasne. Jakie twoje spojrzenie jest czyste. I jak pięknie grasz. 94 — Przychodzę, żeby poprosić cię o miecz — powiedziałem. — Eno mnie przysłał. — Na co ci miecz? — spytał płatnerz. — Będę walczył z rycerzem Kato. Na te słowa płatnerz wydał ryk tak straszli- wy, że czegoś podobnego nigdy nie słyszałem. — Rycerz Kato! — wrzasnął, aż góra się za- trzęsła. — Rycerz Kato, zabij go! Daleko w ciemnym przejściu pieczary głos za- huczał jak burza. Wołanie płatnerza nie zmieniało się w szept. Nie, ono głośniejsze było niż grzmot i długo rozbrzmiewało echem między ścianami skalnymi. Płatnerz stał z wielkimi czarnymi rękami za- ciśniętymi w pięści, a blask ognia padał mu na gniewną czarną twarz. — Zabij rycerza Kato! — wołał raz po raz. Blask ognia padał także na długi rząd ostrych mieczów, które wisiały na ścianach w jego pie- czarze. Błyszczały, lśniły i wyglądały groźnie. Przystanąłem, żeby na nie popatrzeć. Wtedy płatnerz przestał krzyczeć i podszedł do mnie. — Widzisz moje miecze — powiedział. — Wszystkie miecze są ostre. Wykuwałem je dla rycerza Kato. Jestem płatnerzem rycerza Kato. — Jeżeli jesteś jego płatnerzem, dlaczego wo- łasz: „Zabij go"? — spytałem. Tak mocno zacisnął czarne pięści, aż kostki mu zbielały. 95 — Bo nikt nie nienawidzi rycerza Kato tak bardzo, jak jego własny płatnerz. Wtedy dopiero spostrzegłem, że płatnerz wle- cze za sobą długi żelazny łańcuch, którym przy- kuty jest do ściany. Łańcuch dzwonił o skalną podłogę. — Dlaczego jesteś przykuty? — spytałem. — I dlaczego nie rozgrzejesz łańcucha nad ogniem i nie rozbijesz go na kowadle? — Rycerz Kato sam mnie tu przykuł — od- rzekł płatnerz. — A jego łańcuchów żaden ogień i żaden młot nie ugryzie. Nienawistne łań- cuchy rycerza Kato nie tak łatwo pękają. — Dlacteego musisz dźwigać te łańcuchy nie- nawiści? — spytałem. — Bo jestem tym, który kowa miecze — od- rzekł. — Kuję miecze, które zabijają dobrych i niewinnych. Dlatego rycerz Kato zakuł mnie w najmocniejsze łańcuchy. Bez moich mieczy był- by bezsilny. Płatnerz spojrzał na mnie oczyma, które pło- nęły ogniem. — Siedzę tu w mej pieczarze i kuję miecze dla rycerza Kato. Dzień i noc kuję dla niego mie- cze, o tym on wie. Mam tu jednak coś, o czym on nie wie. Płatnerz powlókł się w najciemniejszy kąt pie- czary i z kryjówki skalnej wydobył miecz, któ- ry jak płomień błysnął w jego ręce. — Przez wiele, wiele lat kułem miecz, który 96 ?? . ?**??** mógłby przeciąć kamień. I dziś w nocy udało mi się wreszcie go wykuć. Nie wcześniej, dopiero dziś w nocy. Podniósł miecz i jednym cięciem rozłupał wiel- ki głaz. — O, mój miecz, mój płomień ognisty — mruknął. — Mój miecz, przecinający kamień. — Dlaczego musisz mieć miecz, który przeci- na kamień? — spytałem. — Dowiesz się — powiedział płatnerz. — To nie jest miecz na dobrych i niewinnych. Ten miecz czeka na samego rycerza Kato. A on ma serce z kamienia. Nie wiesz o tym? — Nie, ja mało wiem o rycerzu Kato — od- rzekłem. — Wiem tylko, że przybyłem tu, żeby z nim walczyć. — Ma serce z kamienia — powiedział płat- nerz. — I żelazny szpon. — Żelazny szpon? — spytałem. — Nie wiesz o tym? Nie ma prawej ręki, za- miast niej ma żelazny iszpon. — Co robi tym żelaznym szponem? — spy- tałem. — Wyrywa ludziom serca z piersi — odparł płatnerz. — Jedno zadraśnięcie żelaznym pazu- rem — i serce wyrwane. Potem daje im za to serca kamienne. Wszyscy w jego otoczeniu mu- szą mieć serca z kamienia, tak postanowił. Usłyszawszy to zadrżałem. Coraz mocniej pragnąłem walczyć wreszcie z rycerzem Kato. 98 Płatnerz stał obok mnie. Gładził miecz usmo- loną ręką. Z pewnością miecz był mu najdroższy ze wszystkiego, co posiadał. — Daj mi miecz, który przecina kamień — poprosiłem. — Daj mi ten miecz, żebym mógł walczyć z rycerzem Kato. Płatnerz długą chwilę stał w milczeniu i pa- trzył na mnie. — Dobrze, dostaniesz ten miecz — powie- dział wreszcie. — Dostaniesz mój płomień ogni- sty. Tylko dlatego, że twoje czoło jest takie ja- sne, a twoje spojrzenie tak czyste, i dlatego, że grałeś tak pięknie. Włożył mi w rękę płomienny miecz, a ogień z niego przeniknął całe moje ciało i poczułem się dziwnie mocny. Potem płatnenz podszedł do ściany skalnej i otworzył spore okienko. Poczułem lodowato zim- ny powiew i usłyszałem szum fal. — Dużo wie rycerz Kato — powiedział płatnerz. — Ale nie wie, że przewierciłem górę i otwarłem sobie wyjście z więzienia. Wiele lat wyrąbywałem skały, by mieć ten otwór. Podszedłem do okienka i spojrzałem poprzez Martwe Jezioro na zamek rycerza Kato. Znowu zapadła noc i zamek był tak samo czarny i mroczny, jak kiedy go ostatnio widziałem. 1 zu- pełnie tak jak ostatnio tylko jedno okno świe- ciło niby złe oko wpatrzone w wodę Martwego Jeziora. 99 Jum-Jum stanął obok mnie i staliśmy w zupeł- nym milczeniu myśląc, że bój już bliski. Płatnerz stał za nami, słyszałem jego głos: — Zbliża się, zbliża — mruczał — i wkrótce nadejdzie ostatni bój rycerza Kat o. Żelazny szpon Chmury nad jeziorem były ciemne, a powietrze pełne krzyku izaczarowanych ptaków. A czarne fale jeziora pieniły się; pieniące się fale, które przerzucą naszą łódź przez Martwe Jezioro i mo- że rozbiją ją o skałę u stóp zamku rycerza Kato. Płatnerz stał w okienku i patrzył, jak odwią- zuję małą łódkę. Leżała przycumowana w zato- ce ukrytej wewnątrz góry; zatoczka wciskająca się między wysokie stromizny skał. — Dużo wie rycerz Kato — powiedział płat- nerz. — Ale tego, że Martwe Jezioro wdarło się w głąb mojej góry, nie wie. Nie wie o mojej taj- nej zatoce ani o łódce, która czeka przy tajnym pomoście pod tym okienkiem. — Po co ci łódka, jeżeli nigdy nie możesz wy- płynąć? — spytałem. — Mogę wypłynąć — powiedział płatnerz. — Wyłażę przez otwór, wyciągam łańcuch na ca- łą długość, ile się da. Wtedy mogę wypłynąć. Na trzy długości łodzi mogę odpłynąć w moją tajną zatokę. 100 Stał przy wydrążonym przez siebie otworze, wielki i czarny, tuż nad pomostem. Było tak ciemno, że zaledwie go widziałem. Ale słysza- łem, że się śmieje dziwnym, strasznym śmie- chem. Jakby nie potrafił się nawet śmiać. — Dużo wie rycerz Kato — powiedział. — Ale jest coś, o czym zupełnie nie wie. Nie wie, jaki ładunek przewiezie moja łódź nocą przez Martwe Jezioro. — Jest też coś, o czym ty nie wiesz — powie- działem. — Nie wiesz, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczysz swoją łódź. Może legnie w nocy na dnie. Jak kołyska huśtana przez fale będzie mo- że leżeć na dnie Martwego Jeziora, a w tej ko- łysce spać będzie Jum-Jum i ja. Cóż wtedy po- wiesz? Płatnerz westchnął ciężko. — Powiem tylko: śpij dobrze, książę Mio! Spij dobrze w swej kołysce huśtanej przeiz fale jeziora. Zacząłem wiosłować i nie mogłem już dojrzeć płatnerza. Znikł w ciemności. Ale wołał za na- mi. Właśnie mieliśmy wysterować przez wąską cieśninę między tajną zatoką płatnerza a Mar- twym Jeziorem, gdy dobiegło mnie jego ciche wo- łanie: — Uważaj na siebie, książę Mio! — wołał. — Miej się na baczności, jak tylko zobaczysz że- lazny szpon. Jeśli nie będziesz mieć wtedy mie- cza w pogotowiu, to koniec z tobą, książę Mio. 101 — Koniec z tobą, książę Mio, koniec, książę Mio — szeptały ściany skalne dokoła i brzmiało to tak żałośnie. Ale nim zdążyłem o tym pomyśleć, rzuciły się na naszą łódź wzburzone fale Martwego Jeziora, porwały ją i uniosły daleko od góry płatnerza. Płynęliśmy przez szumiącą głębię. Byliśmy już daleko od lądu i czuliśmy się tacy mali i przerażeni, Jum-Jum i ja. — Żeby chociaż nasza łódka nie była taka ma- ła — powiedział Jum-Jum. — Gdyby jezioro nie było takie głębokie, fale takie gwałtowne, a my tacy mali i samotni. O, jak burzliwe były fale na Martwym Jezio- rze. Nigdy nie widziałem fal bardziej wzburzo- nych. Rzucały się na nas, szarpały, huśtały i ci- skały dalej, na nowe, szalejące fale. Nie próbo- waliśmy nawet wiosłować, nie warto było. Trzymaliśmy tylko wiosła, Jum-Jum i ja. Trzy- maliśmy je z całych sił. Ale nadbiegła sycząca fala i wyrwała nam jedno, kina spieniona fala złamała drugie i nadbiegło wiele syczących, spie- nionych, Wzburzonych fal, d pod niebo wysokie spiętrzyły się dokoła nas i naszej łodzi, która by- ła wątła i mała, zupełnie jak my. — Teraz nie mamy już wioseł — powiedział Jum-Jum. — A wkrótce nie będziemy mieli ło- dzi. Gdy fale rzucą ją na skały rycerza Kato, roz- bije się. A potem nie będzie już nam potrzebna łódź. 102 Zaczarowane ptaki nadfruwały ze wszystkich stron. Krążyły wokół nas, krzyczały i skarżyły się. Fruwały tak nisko, że mogłem w ciemności dojrzeć ich małe, błyszczące, smutne ptasie oczy. — Czy jesteś bratem Nonna? — spytałem jednego z nich. — Czy jesteś małą siostrzyczką Jiriego? — spytałem innego. Ale one tylko patrzyły na mnie swymi błysz- czącymi, smutnymi, małymi ptasimi oczkami, a ich krzyk był krzykiem rozpaczy. Chociaż nie mieliśmy już wioseł, a nasza łódź była zupełnie bezwolna, znosiło nas jednak wprost w kierunku zamku rycerza Kato. To tam właśnie fale chciały nas zapędzić, właśnie tam zamierza- ły nas zmiażdżyć o skały. Mieliśmy umrzeć u stóp rycerza Kato, tego chciały fale. Coraz bliżej i bliżej byliśmy niebezpiecznych skał, bliżej i bliżej czarnego zamku z wytrzesz- czonym okiem, coraz dalej i dalej nas niosło, co- raz gwałtowniejsze i dziksze stawały się fale. — Teraz — powiedział Jum-Jum — teraz... O Mio, teraz już koniec. Ale wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Właś- nie kiedy myśleliśmy, że giniemy, fale nagle opad- ły i uspokoiły się. Zupełnie się uspokoiły. Mięk- ko przeniosły naszą łódkę przez wszystkie nie- bezpieczne rafy i dokołysały nas bardzo wolno do czarnej, chropowatej skały pod zamkiem rycerza Kato. 103 Dlaczego fale najpierw szumiały tak straszli- wie, a potem ucichły, tego nie rozumiałem. Mo- że i one nienawidziły rycerza Kato, i chciały po- móc temu, kto przybył, żeby z nim walczyć. Mo- że Martwe Jezioro było kiedyś wesołym i nie- bieskim jeziorkiem między bezpiecznymi skałami, jeziorkiem, w którym słońce mogło się odbijać w piękne letnie dnie i gdzie przyjazne małe fale pluskały o kamienie nadbrzeżne. Może był taki czas, że dzieci kąpały się i bawiły na brzegu je- ziora i dźwięk dziecięcego śmiechu unosił się nad wodą, a nie tak jak teraz krzyk zaczarowanych ptaków. Może dlatego fale wokół nas Szumiały tak głośno, może dlatego wzniosły ścianę piany mię- dzy nami a złym, wybałuszonym okiem z zamku na górze. — Dziękuję ci, dobre jezioro — powiedzia- łem. — Dziękuję wam, wszystkie burzliwe fale! Ale fal już nie było. Woda leżała cicha, spo- kojna i czarna i nie odpowiadała. Wysoko nad naszymi głowami, wysoko na stromej skale wznosił się zamek rycerza Kato. Byliśmy teraz na jego brzegu. Byliśmy tak bli- sko niego jak nigdy przedtem, i ta noc była nocą walki. Zastanawiałem się, czy wiedzą o tym ci wszyscy, co czekają tam od wielu, wielu lat. Cie- kaw byłem, czy wiedzą, że tej nocy odbędzie się walka, i czy myślą o mnie. Czy mój ojciec król myśli o mnie? Miałem nadzieję, że tak. Pewien byłem, że to robi. Wiedziałem, że jest gdzieś da- 104 leko, zupełnie sam, i myśli o mnie, i jest mu smutno, i szepce sam do siebie: „Mio, mój Mio!" Chwyciłem za miecz i poczułem go w ręku jak płomień. Straszliwa będzie walka, którą mam sto- czyć, i nie mogłem czekać dłużej. Tęskniłem już do spotkania z rycerzem Kato, nawet gdyby to miała być moja śmierć. Walka miała się odbyć teraz, nawet gdyby potem, gdy się skończy, mia- ło nie być księcia Mio... — Mio, jaki ja jestem strasznie głodny — po- wiedział Jum-Jum. Wyjąłem to, co zostało z chleba sycącego głód, i zjedliśmy go przy skale pod zamkiem ry- cerza Kato. Poczuliśmy się syci, mocni i zado- woleni. Ale to był ostatni kawałek chleba i nie mieliśmy pojęcia, kiedy będziemy mogli znowu coś zjeść. — Musimy wdrapać się na skałę — ipowie- działem do Jum-Juma. — Jedyny sposób, żeby dostać się do zamku rycerza Kato. — Chyba tak — potwierdził Jum-Jum. I zaczęliśmy się wdrapywać na ścianę skalną, wznoszącą się stromo i wysoko. — Gdyby choć skała nie była tak stroma — powiedział Jum-Jum. — Gdyby noc nie była tak ciemna, a my tacy mali i samotni. Wdrapywaliśmy się i wdrapywali. Bardzo po- woli, bo strasznie to było trudne. Rękami i no- gami wymacywaliśmy rozpadliny i występy, cze- pialiśmy się i właziliśmy coraz wyżej. Chwi- lami bałem się i myślałem, że dalej się nie uda, teraz spadnę i koniec wszystkiego. Ale w ostat- nim momencie znajdowałem zawsze coś, czego można się było uczepić. Jak gdyby skała sama podsuwała mi pod nogi małe uskoki, gdy już miałem spaść. Może nawet twarda skała niena- widziła rycerza Kato i chciała pomóc temu, co przybył, żeby z nim walczyć. Niebotycznie wysoko nad wodą wznosił się za- mek rycerza Kato i niebotycznie wysoko musie- liśmy się wdrapać, by dosięgnąć muru zamko- wego, na samym szczycie skały. — Niedługo będziemy na górze — szepnąłem do Jum-Juma. — Wkrótce przeleziemy przez mur, a później... Wtedy usłyszałem głosy. To strażnicy rozma- wiali z sobą wśród ciemności. Dwaj czarni straż- nicy mający wartę na szczycie muru. — Szukajmy, szukajmy wszędzie — powie- dział jeden. — Rozkaz rycerza Kato: wroga trze- ba pojmać, wroga, który przyjechał na białym źrebcu, trzeba uwięzić, taki jest rozkaz rycerza Kato. Szukajmy w pieczarach gór, między drze- wami lasu, na wodzie i w powietrzu, w pobliżu i w oddali, szukajmy wszędzie. — Szukajmy tu w pobliżu, tu w pobliżu — powiedział drugi. — My mamy szukać tu w po- bliżu. Może wróg jest wśród nas. Może wdra- puje się nocą po skale, szukajmy wszędzie. Serce przestało mi prawie bić, gdy zobaczy- 106 107 łem płonącą pochodnię. Gdyby oświetlił podnó- że muru, zobaczyłby nas. A gdy nas zobaczy, wtedy wszystko przepadło. Potem nie musiałby już nigdy szukać wroga, który jechał na białym źrebcu. Dałby się usłyszeć tylko cichy okrzyk, a my stoczylibyśmy się w Martwe Jezioro i zniknęli na zawsze. — Szukajmy, szukajmy wszędzie — powie- dział jeden strażnik. — Oświeć pochodnią zamkową skałę. Może wróg właśnie teraz wdra- puje się na nią. Szukajmy wszędzie. Drugi podniósł rękę z pochodnią i wychylił się za mur. Światło padło na ścianę skalną, a my skurczy- liśmy się, drżąc jak myszy, gdy kot się skrada. Blask pochodni pełzł wzdłuż muru, zbliżał się co- raz bardziej i bardziej. — Teraz — szepnął Jum-Jum. — Teraz... O Mio, wszystko przepadło. Ale wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Od je- ziora nadleciała masa ptaków. Wszystkie zacza- rowane ptaki nadfrunęły łopocąc skrzydłami. Jeden z nich spadł wprost na pochodnię i wytrą- cił ją z ręki strażnika. Widzieliśmy smugę ognia płynącą przez powietrze w dół, w głąb, i usły- szeliśmy syk, gdy pochodnia zgasła i utonęła w jeziorze. Ale w dół do wody zmierzała rów- nież inna ognista żagiew. Ptak, który nas urato- wał, stał w płomieniach. Z płonącymi skrzydła- mi zatonął w falach Martwego Jeziora. 108 Zasmuciła nas śmierć ptaka. — Dzięki, biedny mały ptaku! — szepnąłem, choć wiedziałem, że ptak nie może tego słyszeć i nigdy już nic nie usłyszy. Nie mogłem zapłakać nad ptakiem, bo musia- łem teraz myśleć o strażnikach. Jeszcze nie by- liśmy na murze, jeszcze czekało nas wiele nie- bezpieczeństw. Strażnicy byli bardzo rozgniewani na ptaka. Stali na murze tuż nad nami. Mogłem widzieć ich wstrętne czarne kaptury i słyszeć ich wstręt- ne głosy, gdy coś między sobą mamrotali. — Szukajmy, szukajmy wszędzie — mó- wili. — Może wróg jest daleko, może wdrapuje się na skałę zamkową gdzie indziej, szukajmy wszędzie. Odeszli parę kroków i patrzyli w inną stronę. — Teraz — szepnąłem do Jum-Juma. — Te- raz! Wspięliśmy się na mur. Szybko, szybko wdra- paliśmy się, szybko, szybko pobiegliśmy w ciem- ność i wprost do zamku rycerza Kato. Przywar- liśmy do jego czarnej ściany i staliśmy cicho, stra- szliwie się bojąc, że strażnicy nas 'znajdą. — Jak się wchodzi do zamku rycerza Ka- to? — szepnął Jum-Jum. — Jak się wchodzi do najczarniejszego zamku świata? Zaledwie zdążył to powiedzieć, gdy otwarła się ściana tuż obok nas, zupełnie bezszelestnie otwarły się czarne drzwi. Żadnego dźwięku nie 109 ą Ł wydały. Cisza była tak okropna i wielka jak żad- na inna cisza. Żeby te drzwi choć troszeczkę za- skrzypiały przy otwieraniu, gdyby zawiasy zgrzyt- nęły, gdyby choć odrobinę zachrobotały, nie by- łoby tak okropnie. Ale to były najcichsze ze wszystkich drzwi. Wzięliśmy się za ręce, Jum-Jum i ja, i we- szliśmy do zamku rycerza Kato. Czuliśmy się ta- cy mali i przerażeni jak nigdy dotąd. Bo nigdy żadna ciemność nie była tak ciemna, tak lodowate nie było nigdy żadne zimno, taka złowroga nigdy nie była żadna cisza, jak tu, w zamku rycerza Kato. Od drzwi wąskie, ciemne, kręcone schody wio- dły w górę. Najwyższe i najciemniejsze schody, jakie kiedykolwiek widziałem. — Gdyby choć ciemność nie była tak strasz- na — szepnął Jum-Jum. — Gdyby rycerz Kato nie był tak okrutny, a my tacy mali i samotni. Mocno trzymałem miecz i skradaliśmy się po schodach, ja pierwszy, Jum-Jum za mną. Czasami śniło mi się, że wchodzę do jakichś ciemnych, zupełnie obcych domów. Nieznane, ciemne, okropne domy. Były tam czarne pokoje, które się za mną zamykały, tak że nie mogłem od- dychać, i podłogi, które otwierały się w czarną głębię, właśnie gdy miałem na nie stąpnąć, i scho- dy, które zapadały się wraz ze mną. Ale żaden dom we śnie nie był tak okropny, jak zamek ry- cerza Kato. 110 Szliśmy i szliśmy przez te kręcone schody i nie wiedzieliśmy, co jest na ich szczycie. — Mio, ja się boję — szepnął za mną Jum- -Jum. Odwróciłem się i chciałem go wziąć za rękę. Ale wtedy właśnie Jum-Jum zniknął. Wsiąkł w ścia- nę, pojąć trudno, jak to się stało. A ja zostałem sam na schodach, tysiąc razy bardziej sam, niż gdyśmy się zgubili w górze płatnerza, tysiąc razy bardziej sam niż kiedykolwiek przedtem. Rozpacz mnie ogarnęła. Nie miałem odwagi krzyknąć, ale powiodłem drżącymi rękami po ścia- nie, gdzie Jum-Jum zniknął, i płacząc wyszepta- Iłem: — Jum-Jum, gdzie jesteś, wróć! Ale ściana była zimna i twarda pod moimi rę- kami. Nie było w niej żadnej szparki, która mo- głaby wypuścić Jum-Juma. I było zupełnie cicho, jak przedtem. Jum-Jum nie odpowiadał na mój płacz i szept. Zupełna cisza... Tak samotny nikt chyba nigdy nie był na świe- cie, jak ja, gdy znowu zacząłem wchodzić na scho- dy. I nikt chyba nigdy nie szedł równie ciężkim krokiem. Nóg prawie nie mogłem udźwignąć, a stopnie schodów były wysokie i liczne. Tak liczne... ale jeden z nich był ostatni. Tyl- ko że ja nie wiedziałem, że to ostatni. Nie wie- I działem, że schody się skończyły, tego się nie wie, jak się idzie po schodach w ciemności. Zrobiłem krok i nie znalazłem nic pod nogami. Krzykną- 111 m łem i spadłem, a lecąc próbowałem złapać się czegoś. Udało mi się uczepić górnego, najwyższego stopnia. Wisiałem i chybotałem się, i szukałem stopami czegoś, na czym można by stanąć. Ale tam nic nie było. Kołysałem się nad ciemną głębią bez dna. Tak się bałem, a pomocy nie było żadnej. Wkrótce runę w dół, myślałem, i koniec... o, niech mi ktoś pomoże, pomoże! Ktoś szedł po schodach. Czy to Jum-Jum wra- cał? — Jum-Jum, kochany Jum-Jum, pomóż mi — szepnąłem. Nie widziałem go, bo przecież było ciemno. Nie widziałem jego przyjaznej twarzy i jego oczu tak podobnych do oczu Benki. Ale on szepnął do mnie: — Tak, tak, weź mnie za rękę, to ci pomogę — szepnął ten, którego uważałem za Jum-Juma. — Weź mie za rękę to ci pomogę. I wziąłem go za rękę. Ale to wcale nie była ręka. To był żelazny szpon. Groźniejszego miecza nigdy nie widziałem w moim zamku Kiedyś chyba będę mógł o tym zapomnieć. Kie- dyś chyba nie będę już pamiętał rycerza Kato. Zapomnę o jego straszliwej twarzy i straszliwych oczach, i o straszliwym żelaznym szponie. Tęsknię 112 do tego dnia, gdy już nie będę pamiętać. Wtedy zapomnę też o jego straszliwej komnacie. Miał w swoim zamku komnatę, w której po- wietrze ciężkie było od złości. Bo to była komna- ta, gdzie rycerz Kato siedział dzień i noc i knuł swoje złe czyny. Dzień i noc, dzień i noc siedział tam i knuł zło, więc powietrze było tak pełne zła, że nie było czym oddychać. Zło rozpływało się stamtąd strumieniami i zabijało dokoła wszystko, co piękne i żywe, i niszczyło wszystkie zielone liście i kwiaty, i miękką trawę i jak zasłona kładło się na słońce, tak że nigdy nie było tam prawdzi- wego dnia, tylko noc i coś, co było prawie nocą. Nic więc dziwnego, że okno jego komnaty błysz- czało jak złowrogo wytrzeszczone oko nad Mart- wym Jeziorem. To zło rycerza Kato świeciło w ok- nie, gdy siedział w swej komnacie i knuł złe czy- ny. Dzień i noc, dzień i noc siedział tam i knuł zło. To do tej komnaty zostałem zaprowadzony. Ry- cerz Kato złapał mnie, gdy potrzebowałem obu rąk, żeby się trzymać, i nie mogłem mieć swego miecza w pogotowiu. A potem rzucili się na mnie jego czarni strażnicy i zaprowadzili do jego kom- naty. Stał tam już Jum-Jum. Był blady, smutny i szepnął, kiedy mnie zobaczył: — O Mio, teraz wszystko przepadło. Wszedł rycerz Kato i zobaczyliśmy go w ca- łej jego okropności. Staliśmy na wprost jego prze- rażającej twarzy. Milczał i tylko na nas patrzył. 8 — Mio, mój Mio 113 I jego złość spłynęła na nas jak zimny strumień, i jego złość wpełzła na nas jak płonący ogień, peł- zła po naszych twarzach i rękach, piekła w oczy, z powietrzem wciskała się w nasze płuca, gdy pró- bowaliśmy oddychać. Czułem, że fale jego złości przenikają mnie, i ogarnęło mnie takie zmęczenie, że nie mógłbym chyba udźwignąć mego miecza, na- wet gdybym spróbował to zrobić. Wartownicy wręczyli rycerzowi Kato mój miecz, a on spojrzał nań i drgnął. — Groźniejszego miecza nie widziałem nigdy w mym zamku — powiedział do strażników, któ- rzy stali dokoła. Podszedł do okna, stanął tam i ważył miecz w dłoni. — Co zrobię z tym mieczem? — powiedział rycerz Kato. — Dobrych i niewinnych zabija się nie takim mieczem, cóż więc z nim zrobię? Spojrzał na mnie swymi okropnymi oczami wę- ża i zobaczył, jak bardzo tęsknię do mego miecza. — Utopię miecz w Martwym Jeziorze — po- wiedział rycerz Kato. — Utopię go w najgłęb- szym miejscu Martwego Jeziora. Bo groźniej- szego miecza nigdy w moim zamku nie widzia- łem. Podniósł miecz i wyrzucił go za okno. Widzia- łem, jak wiruje w powietrzu, i rozpacz moja by- ła straszliwa. Przez wiele, wiele lat kuł płatnerz miecz, który mógł przeciąć kamień. Wiele, wie- le lat oczekiwano i pocieszano się nadzieją, że 114 zwyciężę rycerza Kato. A teraz wrzucił mój miecz do Martwego Jeziora. Już go nigdy nie zobaczę i wszystko przepadło. Rycerz Kato podszedł i stanął przed nami, a jego złość zdławiła mnie prawie, gdy był tak blisko. — A co zrobię z moimi wrogami? — powie- dział rycerz Kato. — Co zrobię z wrogami, któ- rzy przybyli z tak daleka, by mnie zabić. Mogę ich zmienić w ptaki i kazać im fruwać i kwilić po wiek wieków nad Martwym Jeziorem. Chwilę się zastanawiał, a spojrzenie jego okrop- nych wężowych oczu prześlizgiwało się po nas. — Tak, mogę im dać ptasią postać — powie- dział. — Albo też mogę im wyrwać serca i dać im serca z kamienia. A gdy już będą mieli ka- mienne serca, zrobię z nich moich małych pa- ziów. — O, raczej zostać ptakiem! — chciałem zawołać do niego. Bo pomyślałem, że nie może być nic gorszego, jak mieć serce z kamienia. Ale nie zawołałem. Zrozumiałem, że gdybym popro- sił, że chcę zostać ptakiem, rycerz Kato natych- miast dałby mi serce z kamienia. Rycerz Kato oglądał nas od stóp do głów swy- mi straszliwie wężowymi oczami. — Albo też mógłbym ich wsadzić do wieży i skazać na śmierć głodową — powiedział. — Mam tyle ptaków i tylu paziów. Myślę jednak, że wsadzę moich wrogów do wieży, niech umrą z głodu. Zaczął chodzić po komnacie i namyślać się, a od 115 złych myśli, przychodzących mu do głowy, powie- trze robiło się jeszcze cięższe i bardziej zatrute złem. — W moim zamku umiera się z głodu w cią- gu jednej nocy — powiedział. — Tak długa jest noc i tak wielki jest głód w moim zamku, że umie- ra się w jedną noc. Stanął przed nami i położył straszliwy szpon na moim ramieniu. — Znam cię, książę Mio — powiedział. — Wie- działem, że to ty, gdy tylko zobaczyłem twego białego źrebca. Siedziałem tu i czekałem na ciebie. I przybyłeś. Myślałeś, że to będzie noc walki... Pochylił się nade mną i szepnął mi w ucho: — Myślałeś, że to będzie noc walki, ale myli- łeś się, książę Mio, to będzie noc głodu. A gdy noc się skończy, tylko kilka białych kości zostanie w mojej wieży. To wszystko, tyle tylko zostanie po księciu Mio i jego giermku. Zastukał żelaznym szponem w wielki kamien- ny stół, stojący na środku, na ten znak szeregiem weszli nowi strażnicy. — Wsadźcie ich do wieży — powiedział wska- zując na nas żelaznym szponem. — Zamknijcie na siedem zamków. Postawcie przed drzwiami sie- dmiu strażników, siedemdziesięciu siedmiu straż- ników niech stanie we wszystkich salach, na scho- dach i w korytarzach między wieżą a moją komnatą. Usiadł przy stole. 116 — Chcę tu siedzieć spokojnie i knuć złe czy- ny, nie życzę sobie, żeby mi książę Mio przeszka- dzał. Gdy noc się skończy, wyjdę i popatrzę na białe kości w mej wieży. Żegnaj, książę Mio! Spij dobrze w mej wieży głodowej. Strażnicy chwycili Jum-Juma i mnie i popro- wadzili nas przez cały zamek do wieży, gdzie mie- liśmy umrzeć. A wszędzie, we wszystkich salach, na schodach i w korytarzach, już stali strażnicy, którzy mieli strzec drogi między wieżą a komna- tą rycerza Kato. Czy rycerz Kato tak się mnie bał, że potrzebował aż tylu strażników? Tak się bał kogoś, kto nie miał miecza i siedział zamknięty na siedem zamków z siedmioma strażnikami przy drzwiach? Strażnicy mocno nas trzymali przez całą dro- gę do więzienia. Szliśmy i szliśmy przez wielki czarny 'zamek. W pewnym miejscu przechodzili- śmy obok zakratowanego okna, z którego widać było dziedziniec zamczyska. Na środku dziedzińca stał koń, łańcuchem przykuty do słupa. Koń był czarny, a obok dreptało małe czarne źrebiątfco. Coś mnie ukłuło w serce, gdy zobaczyłem tego konia. Bo pomyślałem o Miramisie, którego nigdy więcej nie zobaczę, i zastanawiałem się, co też iz nim zrobili, może już nie żył. Ale strażnik szarp- nął mnie za ramię i zmusił, żebym szedł dalej, nie mogłem więc dłużej myśleć o Miramisie. Byliśmy już przy wieży, w której mieliśmy spę- dzić naszą ostatnią noc. Otwarły się ciężkie że- 117 lazne drzwi i wepchnięto nas do wnętrza. Potem drzwi zamknęły się za nami z hukiem i usłyszeli- śmy, jak strażnicy siedem razy przekręcają klucz. Byliśmy sami w naszym więzieniu, Jum-Jum i ja. Było to okrągłe wieżowe pomieszczenie, o gru- bych kamiennych ścianach, z małym okienkiem za żelazną kratą. Przez to okienko słyszeliśmy smutny krzyk zaczarowanych ptaków nad Martwym Je- ziorem. Usiedliśmy na podłodze, czuliśmy się tacy mali i przerażeni, a wiedzieliśmy, że umrzemy, nim noc się skończy. — Gdybyż śmierć nie była tak ciężka — po- wiedział Jum-Jum. — Gdyby nie była tak strasz- nie ciężka, a my tacy mali i samotni. Trzymaliśmy się za ręce. Mocno, mocno trzy- maliśmy się za ręce siedząc na tej zimnej kamien- nej podłodze, Jum-Jum i ja. Poczuliśmy głód, a był to głód niepodobny do żadnego innego. Przenikał nas, ściskał, rwał, ssał, zabierał wszystkie siły z naszej krwi, czuliśmy, że niczego już nie pragnie- my, tylko położyć się spać, i nigdy się nie obu- dzić. Ale nie chcieliśmy zasnąć, jeszcze nie. Chcie- liśmy czuwać, jak długo będziemy mogli. Zaczęli- śmy więc rozmawiać o Krainie Dalekiej, żeby skró- cić oczekiwanie na śmierć. Pomyślałem o moim ojcu królu. Łzy mi sta- nęły w oczach. Ale głód tak mnie osłabił, że łzy tylko cichutko spływały mi po policzkach, nie szlo- chałem. Jum-Jum też płakał tylko cicho, jak ja. ,,V 118 — Gdyby Kraina Daleka nie była tak dale- ko — szepnął. — Gdyby nie było tak daleko do Wyspy Zielonych Łąk, gdybyśmy nie byli tacy mali i samotni... — Pamiętasz, jak szliśmy przez wzgórza na Wyspie Zielonych Łąk i graliśmy na fujarkach? Pamiętasz, Jum-Jum? — Tak, ale to było bardzo dawno — powiedział Jum-Jum. — Tu też możemy grać na fujarkach. Możemy grać tę starą melodię, dopóki nas głód nie zmoże i nie zaśniemy. — No więc zagrajmy jeszcze raz — szepnął Jum-Jum. Wyjęliśmy fujarki. Zmęczone ręce zaledwie mogły je utrzymać, ale zagraliśmy starą melodię. Jum-Jum bardzo płakał grając ją, a łzy cicho spływały mu po policzkach. Może ja też płakałem, nie wiem. Stara melodia brzmiała pięknie, ale dźwięczała słabiutko, jakby wiedziała, że wkrótce i ona umrze. Ale choć graliśmy tak cicho, zaczarowane ptaki usłyszały. Usłyszały słabe, nikłe tony i wszystkie przy- frunęły do naszego okienka. Przez kratę widzia- łem ich błyszczące, smutne, małe ptasie oczy. Ale ptaki znów odleciały, a my nie mieliśmy sił grać dalej. — Graliśmy po raz ostatni — powiedziałem i włożyłem fujarkę do kieszeni. 120 W kieszeni było coś jeszcze, wsunąłem rękę, żeby wymacać, co to jest. To była łyżeczka, któ- ra należała kiedyś do siostry Jiriego. Zapragnąłem, żeby zaczarowane ptaki wróciły jeszcze, pokazałbym im łyżeczkę. Może siostra Jiriego poznałaby swoją własność. Ale zaczarowa- nych ptaków już nie było pod naszym okienkiem. Łyżka wypadła mi z ręki, bo taki byłem słaby. — Popatrz, Jum-Jum, mamy łyżkę. — Rzeczywiście, mamy łyżkę — powiedział Jum-Jum. — Ale co nam z łyżki, jeżeli nie ma- my jedzenia. I Jum-Jum położył się na podłodze, zamknął oczy i nie miał już siły nic więcej powiedzieć. Byłem tak zmęczony, tak zmęczony, ja też. Z głodu aż wszystko mnie bolało. Żeby coś zjeść, wszystko jedno co, zupełnie wszystko je- dno, żeby tylko dało się jeść. Jak strasznie pra- gnąłem kawałka chleba, który syci głód, ale wiedziałem, że nigdy go już nie skosztuję. Spra- gniony byłem także i tęskniłem do wody ze źró- dła, które gasi pragnienie. Ale wiedziałem, że nigdy się jej nie napiję. Nigdy już nie będę jeść ni pić. Myślałem nawet o kaszce, którą ciotka Bdla zwykle dawała mi na śniadanie i której tak nie lubiłem. Nawet tę kaszkę mógłbym teraz jeść i uważałbym, że jest dobra. Och, żeby było coś do jedzenia... wszystko jedno co! Ostatkiem sił podniosłem łyżkę z podłogi i włożyłem ją do ust, i udawałem, że jem. 121 I poczułem w ustach coś cudownego. Na łyżce było coś, co dawało się jeść. Coś, co smakowa- ło jak chleb sycący głód i woda ze źródła ga- szącego pragnienie. Chleb i woda były na tej łyż- ce i to było coś tak smakowitego, że nigdy nic podobnego nie jadłem. Napełniło mnie to życiem, głód zniknął. A tak osobliwa była ta łyżka, że nie robiła się pusta. Cały czas napełniała się na nowo, a ja jadłem, aż już nie mogłem więcej. Jum-Jum leżał z zamkniętymi oczami. Wsuną- łem mu łyżkę do ust, a on ssał ją przez sen. Le- żał z zamkniętymi oczyma i jadł, a najadłszy się, powiedział: — O, Mio, miałem taki cudowny sen. Sen, po którym śmierć będzie lżejsza. Śnił mi się chleb, który syci głód. — To nie był sen! Jum-Jum otworzył oczy, usiadł i poczuł, że ży- je i nie jest już głodny. Obaj byliśmy zdziwie- ni i prawie uradowani wśród naszego cierpienia. — Ale co z nami zrobi rycerz Kato, jeśli nie umrzemy z głodu? — spytał Jum-Jum. — Żeby tylko nie dał nam serc z kamienia! Strasznie się boję, że dostanę serce z kamienia, bo myślę, że to rani pierś i boli. — Noc się jeszcze nie skończyła — powie- dział Jum-Jum. — Rycerz Kato jeszcze nie przyj- dzie. Możemy więc pomówić o Krainie Dalekiej, godziny prędzej będą upływać. Przytulmy się do siebie, żeby nie zmarznąć. 122 W wieży było tak zimno, że marzliśmy. Płaszcz się ze mnie zsunął, leżał na podłodze, podniosłem go i owinąłem się. Płaszcz, który tkaczka podbiła tkaniną z bajki. W tejże chwili usłyszałem krzyk Jum-Juma. — Mio, Mio! Gdzie ty jesteś? — wołał. — Jestem tu przecież. Przy drzwiach. Jum-Jum poświecił dokoła małym ogarkiem, który dostaliśmy jako światło na naszą ostatnią noc. świecił na wszystkie strony i wyglądał na okropnie przestraszonego. — Nie widzę cię — powiedział Jum-Jum. — A nie oślepłem, bo widzę drzwi i ciężki zamek, i wszystko inne w naszym więzieniu. Wtedy spostrzegłem, że włożyłem płaszcz pod- szewką do wierzchu. Włożyłem go tak, że błysz- cząca podszewka z bajkowej tkaniny, którą mi przyszyła tkaczka, była na wierzchu. Zdjąłem płaszcz, żeby go odwrócić, wtedy Jum-Jum znowu krzyknął. — Nie strasz mnie więcej. Gdzieś się schował? — Widzisz mnie teraz? — spytałem. — Oczywiście, że cię widzę — powiedział Jum- -Jum. — Gdzieś się schował? — W mój płaszcz. Tkaczka widocznie zrobiła z niego płaszcz niewidzialny. Wypróbowaliśmy to wiele razy i rzeczywiście mój płaszcz był płaszczem niewidzialnym, gdy tylko wywróciłem go podszewką z bajkowej tka- niny do wierzchu. 123 — Krzyczmy tak głośno, jak tylko możemy — powiedział Jum-Jum. — To może wejdą tu straż- nicy, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wtedy prze- mkniesz się obok nich. Możesz wymknąć się w nie- widzialnym płaszczu, wyjść z zamku rycerza Kato i uratować się, uciekając do domu, do Krainy Da- lekiej. — A ty, Jum-Jum? — spytałem. — Ja muszę zostać — odparł Jum-Jum i głos mu trochę zadrżał. — Tylko ty masz płaszcz nie- widzialny. — Mam tylko jeden płaszcz niewidzialny — powiedziałem. — I mam tylko jednego przyjacie- la. Umrzemy razem, jeżeli nie będzie ratunku dla nas obu. Jum-Jum otoczył mnie ramieniem. — Ja bym bardzo chciał, żebyś się uratował i uciekł do domu, do Krainy Dalekiej. A jednak nie potrafię nie ucieszyć się, że chcesz zostać ze mną. Usiłuję nie cieszyć się z tego, ale nie po- trafię. Właśnie gdy to powiedział, zdarzyło się coś nie- zwykłego. Zaczarowane ptaki wróciły. Trzymały coś w dziobach, dźwigały coś wszystkie razem. Coś ciężkiego. To był miecz. Mój miecz przecina- jący kamień. — O Mio — ipowiedział Jum-Jum — zaczaro- wane ptaki wydostały twój miecz z dna Martwego Jeziora. Podbiegłem do okienka uradowany, wyciągną- 124 łem niecierpliwie ręce przez kraty i wziąłem miecz. Gorzał jak ogień, woda z niego kapała, krople wody błyszczały jak ogień. — Dziękuję wam, dobre ptaki! — zawołałem. Ale ptaki tylko popatrzyły na mnie swymi smutnymi, błyszczącymi, małymi ptasimi oczy- ma i sfrunęły ze smutnym krzykiem nad Martwe Jezioro. — O, jakie to szczęście, że zagraliśmy na fu- jarkach — powiedział Jum-Jum — inaczej pta- ki nigdy nie trafiłyby do wieży. Prawie go nie słuchałem. Stałem z mieczem w ręce. Mój miecz, mój płomień ognisty. Czu- łem się silny jak nigdy w życiu. W głowie mi szumiało i huczało. Wspomniałem mego ojca króla i wiedziałem, że on myśli o mnie w tej chwili. — No, Jum-Jum — powiedziałem — teraz na- stąpi ostatni bój rycerza Kato. Jum-Jum zbladł, a oczy mu błysnęły tak dziw- nie. — Jak otworzysz siedem zamków? — spy- tał. — Jak przejdziesz obok siedmiu, a potem sie- demdziesięciu siedmiu strażników? — Siedem zamków otworzę moim mie- czem — powiedziałem. — A mój płaszcz skry- je mnie przed siedmiu i siedemdziesięcioma sie- dmioma strażnikami. Zarzuciłem sobie płaszcz na ramiona. Baśnio- wa podszewka błyszczała w ciemności, błyszcza- 125 ła tak, że rozświetlała cały zamek rycerza Kato. Ale Jum-Jum powiedział: — Nie widzę cię, Mio. Choć wiem, że tam je- steś. Będę tu czekać na ciebie, aż wrócisz. — A jeżeli nie wrócę nigdy... — zacząłem i umilkłem. Nie mogłem przecież wiedzieć, kto zwycięży w ostatnim boju rycerza Kato. Cicho się zrobiło w naszym więzieniu. Długą chwilę było zupełnie cicho. Potem Jum-Jum szepnął: — Jeżeli nie wrócisz, Mio, będziemy myśleć o sobie. Będziemy myśleć o sobie tak długo, jak będziemy mogli. — Tak, Jum-Jum. Będę w ostatniej chwili my- ślał o tobie i o moim ojcu królu. Podniosłem miecz, który przeciął żelazne drzwi, jakby to było ciasto. Bo dla miecza, który prze- cina kamień, żelazne drzwi miękkie są jak ciasto. Równie bezgłośnie, jakby kroił ciasto, prześlizgi- wał się miecz przez twarde żelazo. Wykroiłem po- tężny zamek kilku szybkimi cięciami! Tak otwarłem drzwi. Zgrzytnęły trochę. Sie- dmiu strażników stało przed nimi na straży. Wszyscy zwrócili się ku drzwiom, gdy usłyszeli skrzypnięcie. Ku drzwiom i ku mnie. A ja sta- łem okryty błyszczącą tkaniną z bajki i wydawa- ło mi się, że świeci ona tak mocno, że muszą mnie widzieć. — Słyszę skrzyp — powiedział jeden strażnik. — Tak, coś zgrzytnęło — powiedział inny. 126 : Spoglądali bacznie na wszystkie strony, ale mnie nie widzieli. — Może to tylko zła myśl rycerza Kato tak zazgrzytała — powiedział jeden ze strażników. Ale ja byłem już daleko. Trzymałem miecz i przytrzymywałem płaszcz — i biegłem ile sił do komnaty rycerza Kato. Wszędzie, we wszystkich salach, na schodach, w korytarzach stali na straży wartownicy. Cały wielki czarny zamek pełen był czarnych wartowni- ków. Ale mnie oni nie widzieli. Ani nie słyszeli. A ja biegłem wprost do komnaty rycerza Kato. Już się wcale nie bałem. Nigdy nie bałem się mniej. Teraz nie byłem tym Mio, który budował szałasy w różanym ogrodzie i bawił się na Wy- spie Zielonych Łąk. Byłem rycerzem spieszącym do walki. Biegłem dalej, wciąż dalej, do komna- ty rycerza Kato. Miecz płonął jak ogień w mojej ręce, błyszczał i gorzał. Mocno trzymałem rękojeść. I biegłem da- lej, do komnaty rycerza Kato. Myślałem o moim ojcu królu. Wiedziałem, że on myśli o mnie. A teraz, teraz nastąpi walka. Nie odstraszało mnie to. Byłem rycerzem bez trwogi, z mieczem w dłoni. I biegłem dalej, do komnaty rycerza Kato. W głowie mi szumiało, huczało, jakbym miał w niej wodospad. Stanąłem pod drzwiami kom- naty rycerza Kato. 127 Otworzyłem drzwi. Rycerz Kato siedział przy kamiennym stole, plecami do mnie. Jego zło świe- ciło wokół niego. — Odwróć się, rycerzu Kato — powiedzia- łem. — Nastąpi twój ostatni bój. Odwrócił się. Zerwałem z siebie płaszcz i sta- nąłem przed nim z .mieczem w dłoni. Jego prze- rażająca twarz poszarzała i skurczyła się, w je- go przerażających oczach był tylko strach i nie- nawiść. Szybko chwycił miecz leżący obok nie- go na stole. I zaczął się ostatni bój rycerza Kato. Miał jednak groźny miecz. Ale nie tak groźny, jak mój. Mój miecz błyszczał, lśnił i gorzał, le- ciał przez powietrze jak płomień i bezlitośnie tra- fiał w miecz rycerza Kato. Godzinę trwał bój oczekiwany od tysięcy lat. Cichy, straszliwy bój, w którym mój miecz jak płomień ognia leciał przez powietrze i spotykał miecz rycerza Kato. W końcu wytrącił mu go z ręki. Rycerz Kato stał przede mną bez broni i wiedział, że walka się skończyła. Wtedy rozerwał czarną aksamitną szatę na piersi. — Zobacz, czy trafisz w serce! — zawołał. — Zobacz, czy roztrzaskasz głaz mojego serca. Dłu- go kamieniało w mej piersi i sprawiało ból. Spojrzałem mu w oczy. I w jego oczach zoba- czyłem coś osobliwego. Zobaczyłem, że rycerz Ka- to tęskni, by pozbyć się swego kamiennego serca. 128 Może nikt nie nienawidził rycerza Kato tak bardzo, jak sam rycerz Kato. Nie czekałem dłużej. Podniosłem mój ognisty miecz, podniosłem go wysoko i opuściłem głębo- ko, w samo straszliwe, kamienne serce rycerza Kato. W tejże chwili rycerz Kato znikł. Gdzieś się podział. A na podłodze leżała kupa kamieni. Tyl- ko kupa kamieni tam leżała. I żelazny szpon. Na parapecie siedział mały szary ptaszek i stu- kał dziobem w szybę. Widocznie chciał wyjść. Przedtem nie widziałem tego ptaka, widocznie sie- dział gdzieś schowany. Podszedłem do okna, otwo- rzyłem je, żeby ptak mógł wyfrunąć. Wzbił się w powietrze z wesołym świergotem. Widocznie długo siedział w niewoli. Stałem dalej przy oknie i patrzyłem, jak ptak odlatuje. Nagle spostrzegłem, że noc się skończyła, a za- czął się dzień. Mio, mój Mio Tak, dzień się zaczął i pogoda była piękna. Słońce świeciło, lekki, łagodny letni wiatr targał mi wło- sy, gdy tak stałem przy oknie. Wychyliłem się i spojrzałem na jezioro. Było to wesołe niebieskie jeziorko, w którym odbijało się słońce. Zaczaro- wane ptaki zniknęły. 130 O, jaki to piękny dzień, taki właśnie, kiedy dobrze jest się bawić. Spoglądałem na wodę, marszczącą się pod podmuchem porannnego wiatru. Ogarnęła mnie ochota, żeby coś rzucić w jezioro, prawie zawsze przychodzi mi taka ocho- ta na widok wody, żeby usłyszeć, jak pluśnie, gdy się coś rzuci z takiej wysokości, pomyślałem. Nic nie miałem do rzucenia prócz mego miecza, więc rzuciłem miecz. Przyjemnie było patrzeć, jak leci przez powietrze i jak z pluskiem wpadł w wodę. Na powierzchni powstały wielkie koła, gdy miecz znikł. Wielkie piękne kręgi, coraz większe i więk- sze, rozchodzące się po całym jeziorze. Tak, przy- jemnie to wyglądało. Ale nie miałem czasu stać i patrzeć, czekając, aż kręgi znikną. Musiałem spieszyć do Jum-Juma. Wiedziałem, że jest niespokojny i czeka na mnie. Tą samą drogą, którą biegłem godzinę temu, biegłem teraz z powrotem. Wielkie sale i dłu- gie korytarze były puste i ciche. Nie było tam ani jednego czarnego strażnika. Wszyscy zniknęli. Słońce zaglądało do pustych sal przez zakrato- wane okna. Oświetlało pajęczyny wiszące pod skle- pieniem, teraz widać było wyraźnie, jaki to ponu- ry, stary zamek. Tak pusto i cicho było wszędzie, że nagle prze- straszyłem się: może Jum-Jum także zniknął. Za- cząłem więc biec coraz prędzej i prędzej. W po- bliżu wieży usłyszałem, że Jum-Jum gra na fujar- ce, uspokoiłem się więc i ucieszyłem. 131 I Otworzyłem drzwi do naszego więzienia. Jum- -Jum siedział na podłodze. Oczy mu błyszczały, gdy mnie zobaczył, zerwał się i powiedział: — Musiałem grać cały czas. Bo taki byłem nie- spokojny. — Teraz nie musisz już być niespokojny — powiedziałem. Jak my się cieszyliśmy, Jum-Jum i ja! Spoglą- daliśmy tylko na siebie i śmieliśmy się. — Wychodzimy stąd — powiedziałem. — Wy- chodzimy i nigdy nie wrócimy. Wzięliśmy się za ręce i wybiegliśmy z zamku rycerza Kato. Wybiegliśmy na dziedziniec. I któż to galopował naprzeciw nas, jeśli nie Miramis? Mój Miramis ze złotą grzywą. A przy jego boku skakał mały biały źrebaczek. Miramis przybiegł wprost do nas, a ja zarzu- ciłem mu ręce na szyję i długo tuliłem jego pięk- ną głowę i szeptałem mu w ucho: — Miramis, mój Miramis! A Miramis patrzył na mnie swymi wiernymi oczami i wiedziałem, że tęsknił do mnie równie mocno, jak ja tęskniłem do niego. Na środku dziedzińca stał słup, a przy nim le- żał łańcuch. Wtedy zrozumiałem, że Miramis też był zaczarowany. To on był tym czarnym koniem, którego widziałem w nocy, przykutego na dzie- dzińcu. A mały źrebak to był ten, którego rycerz Kato porwał z Martwego Lasu. To przez tego bia- łego źrebaka sto białych koni krwawo płakało. 132 Teraz nie potrzebowały już płakać. Wkrótce od- zyskają źrebaczka. — A wszyscy inni, których rycerz Kato po- rwał? — spytał Jum-Jum. — Zaczarowane ptaki, gdzie one się podziały? — Pojedziemy nad jezioro i poszukamy ich — powiedziałem. Wdrapaliśmy się na grzbiet Miramisa, mały źrebaczek biegł za nami tak szybko, jak mógł. Wy- jechaliśmy przez bramę zamkową. W tejże chwili stało się coś dziwnego i strasz- liwego. Usłyszeliśmy za sobą huk, huk, który wstrząsnął ziemią. To zamek rycerza Kato za- padł się, runął i zmienił się w kupę kamieni. Już nie było wież, pustych sal, ciemnych schodów krę- conych, nie było zakratowanych okien. Tylko wielka kupa kamieni. — Nie ma już zamku rycerza Kato — powie- dział Jum-Jum. — Nie, nie ma tu już nic prócz kamieni — odparłem. Na skale zamkowej wiła się wąska ścieżka, pro- wadząca do jeziora. Stroma i wąska, niebezpiecz- na ścieżka. Ale Miramis stąpał ostrożnie, stawiał kopyta delikatnie, mały źrebaczek także. Więc zje- chaliśmy na brzeg bez wypadku. Na kamiennej płycie tuż u stóp skały zamko- wej stała gromadka dzieci. Najwidoczniej czekały na nas, bo ruszyły nam naprzeciw. Ich twarze promieniały. 133 — O, to brat Nonna — powiedział Jum-Jum.— Jest tam siostra Jiriego i wszyscy inni. Nie ma już zaczarowanych ptaków. Zeskoczyliśmy z Miramisa. Wszystkie dzieci podeszły do nas, wyglądały na trochę onieśmielone, ale życzliwe i uradowane. Jeden z chłopców, brat Nonna, wziął mnie za rękę i powiedział cicho, jakby nie chciał, żeby go ktoś usłyszał: — Tak się cieszę, że wziąłeś mój płaszcz. I tak się cieszę, że nie jesteśmy już zaczarowani. Dziewczynka, ta, która była siostrą Jiriego, też podeszła. Nie patrzyła na mnie, przez nieśmiałość patrzyła w stronę jeziora, powiedziała cichutko: — Tak się cieszę, że miałeś moją łyżkę. I tak się cieszę, że nie jesteśmy już zaczarowani. Drugi z braci Nonna położył mi rękę na ra- mieniu. — Tak się cieszę, że mogliśmy wyłowić twój miecz z głębiny. I tak się cieszę, że nie jesteśmy już zaczarowani. — Ale teraz miecz leży na dnie jeziora — po- wiedziałem. — I dobrze, że tam leży, bo teraz niepotrzebny mi już miecz. — Nie. I nigdy go więcej nie wyłowimy — odrzekł brat Nonna — bo nie jesteśmy już zacza- rowanymi ptakami. Rozejrzałem się wśród dzieci. — A która z was jest córeczką tkaczki? — spy- tałem. Zapanowała cisza. 134 — Która jest córeczką tkaczki? — spytałem jeszcze raz, bo chciałem jej powiedzieć, że mój płaszcz został podbity materiałem utkanym przez jej matkę. — Milimani była córką tkaczki — powiedział brat Nonna. — Gdzie ona jest? — spytałem. — Milimani leży tutaj — powiedział brat Nonna. Dzieci odstąpiły. Tuż nad wodą na płaskim ka- mieniu leżała mała dziewczynka. Skoczyłem i upadłem przy niej na kolana. Leżała nierucho- mo z zamkniętymi oczami. Nie żyła. Jej twarz była tak biała, a drobne ciało zupełnie zwęglone. — Ona rzuciła się na pochodnię — powiedział brat Nonna. Byłem zrozpaczony. Milimani umarła przeze mnie. Jakież to straszne! Rzuciła się na pochod- nię, chodź wiedziała, że ogień strawi jej skrzydła. — Ona nie żyje — powiedziałem zrozpaczony. Brat Nonna zbliżył się do niej. — Musimy cię tu pozostawić, Milimani — po- wiedział. — Ale zanim odejdziemy, zaśpiewamy ci naszą piosenkę. Wszyskie dzieci usiadły na kamieniach dokoła Milimani i zaśpiewały dla niej piosenkę, którą sa- me ułożyły: Milimani, nasza mała siostrzyczka, mała siostrzyczka, która utonęła w fali, utonęła w fali z opalonymi skrzydłami. 135 Milimani, o, Milimani śpi cicho i nigdy się nie obudzi, i nigdy więcej nie pofrunie Milimani ze smutnym krzykiem nad ciemną wodę. — Nie, bo już nie ma ciemnej wody — po- wiedział Jum-Jum. — Tylko spokojne, przyjazne fale szumią dla Milimani, która śpi na brzegu. — Szkoda, że nie mamy ją w co owinąć — westchnęła siostra Jiriego. — Gdyby było coś miękkiego, nie uwierałby jej ten twardy kamień. — Owiniemy Milimani w mój płaszcz — po- wiedziałem. — Owiniemy ją w materiał, który utkała jej matka. I owinąłem Milimani w płaszcz podbity pod- szewką z baśniowej tkaniny. Miększa była niż kwiat jabłoni, przytulniejsza niż nocny powiew wiatru w trawie, cieplejsza niż czerwona krew serca ta tkanina zrobiona przez jej matkę. Ostroż- nie owinąłem w płaszcz biedną Milimani, żeby miękko jej było leżeć na kamieniu. Wtedy zdarzyło się coś osobliwego. Milimani otworzyła oczy i spojrzała na mnie. Z początku leżała nieruchomo i tylko patrzyła na mnie. Po- tem usiadła i rozejrzała się ze zdziwieniem. —? Jakie niebieskie jest jezioro — powiedziała. Tylko tyle powiedziała. Potem zdjęła z siebie płaszcz, wstała i nie było na niej żadnej blizny po oparzeniu. Cieszyliśmy się wszyscy ogromnie, że znowu ożyła. 136 Po wodzie sunęła łódka. Ktoś wiosłował potęż- nymi wiosłami. Gdy łódź się zbliżyła, zobaczyłem, że to płatnerz wiosłuje, a z nim jest Eno. Wkrótce łódź ich stanęła przy kamiennej płycie i wyskoczyli na ląd. — No, czy nie mówiłem? — zawołał płatnerz grzmiącym głosem. — Czy nie mówiłem: „Wkrót- ce nadejdzie ostatnia walka rycerza Kato"! Eno żywo podszedł do mnie. — Chcę ci tylko coś pokazać, książę Mio — powiedział. Wyciągnął pomarszczoną rękę i pokazał, co w niej ma. Był to mały zielony liść. Mały, ładny liść, cienki i miękki, jasnozielony, z delikatnymi żyłkami. — Wyrósł w Martwym Lesie — powiedział Eno. — Znalazłem go przed chwilą na drzewie w Martwym Lesie. Pokiwał głową z zadowoleniem, jego siwa zmierzwiona czupryna trzęsła się i podskakiwała. — Będę chodzić co rano do Martwego Lasu i patrzeć, czy nie ma więcej zielonych listków. I ty je dostaniesz, książę Mio. Położył mi listek na ręce. Widocznie uważał go za najwspanialszy dar. Potem znowu pokiwał głową. — Siedziałem w swej chacie i cały czas my- ślałem o tobie, książę Mio, i pragnąłem, żeby ci się powiodło. — A co ja mówiłem? — powiedział płat- 138 nerz. — Wkrótce nadejdzie ostatnia walka ryce- rza Kato — tak mówiłem. — Skąd masz łódź, jak do ciebie wróciła? — spytałem płatnerza. — Fale przeniosły ją przez jezioro. Spojrzałem ponad jeziorem ku górze płatne- rza i chatce Ena. I zobaczyłem, że nadpływają nowe łodzie. Wiele łodzi pojawiło się na jezio- rze, siedzieli w nich ludzie, których wcale nie znałem. Bladzi, skurczeni ludzie, którzy patrzyli na słońce i na niebieskie jezioro ze zdumieniem i radością. Nigdy pewnie dotąd nie widzieli słońca. A teraz oświetlało tak jasno jezioro i góry dokoła i było tak pięknie. Tylko wielka kupa kamieni na szczycie zamkowej góry nie wyglądała ładnie. Ale pomyślałem sobie, że na tej kupie kamieni wy- rośnie pewnie kiedyś mech. Kiedyś te wszystkie kamienie skryją się pod miękkim, zielonym mchem i nikt nie będzie wiedział, że tu był kiedyś zamek rycerza Kato. Są takie różowe kwiatki, które wyrastają na mchu. Wyglądają jak małe dzwonki i rosną du- żymi kępami. Kiedyś może takie małe różowe dzwoneczki wyrosną w mchu nad zamkiem ryce- rza Kato. Myślę, że to będzie ładnie wyglądać. Droga do domu była długa, ale wcale nie uciąż- liwa. Najmniejsze dzieci jechały na Miramisie, a jedno naj-naj-najmniejsze na źrebaczku. Spra- 139 wiało im to wielką przyjemność. My pozostali szliśmy piechotą. I tak doszliśmy do Ciemnego Lasu. , Noc już zdążyła zapaść i Ciemny Las był lasem księżycowego światła, zupełnie tak jak przedtem. Cicho było, gdy weszliśmy między drzewa. Nagle Miramis zarżał głośno i dziko, a z głębi Ciemnego Lasu sto białych koni odpowiedziało równie głośno i dziko. I przygalopowały do nas, a ich kopyta dudniły o ziemię. Mały źrebaczek też zarżał. Pró- bował rżeć głośno i dziko jak duże konie, ale wy- szło mu tylko słabiutkie zabawne rżenie, które zaledwie było słychać. Sto białych koni usłyszało je jednak. O, jak one się cieszyły, że źrebaczek wrócił! Cieszyły się wokół niego i wszystkie pró- bowały podejść tak blisko, żeby go mogły dotknąć, zobaczyć, że to rzeczywiście on, że powrócił. Teraz więc mieliśmy sto białych koni i nikt już nie musiał iść piechotą. Każde dziecko wsiadło na konia. Ja sam jechałem na Miramisie, a Jum-Jum siedział ze mną jak zwykle, bo on nie chciał jechać na innym koniu, tylko na Miramisie. Mała dziew- czynka, najmniejsza ze wszystkich, jechała na źre- baku. Jechaliśmy przez las, a sto białych koni tak pię- knie wyglądało w świetle księżyca. Wkrótce zobaczyłem coś białego świecącego mię- dzy drzewami. To kwiaty jabłoni wokół domu tka- czki. Biała zaspa kwiatów okrywała jabłonie do- koła domu, który wyglądał jak domek z bajki. 140 Usłyszeliśmy stukot z wewnątrz i Milimani wyjaś- niła: — Moja matka pracuje. Zeskoczyła z konia tuż przed furtką, kiwnęła ręką na pożegnanie i powiedziała: ?— Tak się cieszę, że wróciłam do domu. I tak się cieszę, że wróciłam, zanim jabłonie przekwitły. Pobiegła wąską ścieżką między jabłoniami I zniknęła w domu. Stukot wewnątrz ustał. Ale droga na Wyspę Zielonych.Łąk jeszcze była daleka, a ja tęskniłem do mego ojca króla. Więc sto białych koni z Miramisem na czele wzniosło się ponad Ciemny Las i wzbiło się wyżej niż wysokie góry, i płynęło przez powietrze w dro- dze do Wyspy Zielonych Łąk. Był ranek, gdy przyjechaliśmy do Mostu Poran- nego Światła. Strażnicy już opuścili most i lśnił promieniami złota i światła, gdy sto białych koni z wyciągniętymi szyjami i powiewającymi grzy- wami wpadło na niego. Strażnicy stali zdumieni i tylko wpatrywali się w nas. Ale nagle jeden z nich wyciągnął róg i zadął w niego, aż rozległo się nad całą Wyspą Zielonych Łąk. I ze wszystkich domków i chat wybiegli ci, któ- rzy byli smutni z powodu porwanych dzieci. I zo- baczyli je jadące na białych koniach. Ani jednego nie brakowało, wszystkie wróciły do domu. Białe konie pędziły dalej przez łąki i wkrótce zbliżyły się do różanego ogrodu mego ojca króla. Tam wszystkie dzieci zeskoczyły z koni, ich mamy 141 .. _ ... . . _... . i tatusiowie nadbiegli i zachowywali się mniej więcej tak, jak sto białych koni, kiedy zobaczyły, że źrebaczek wrócił do domu. Nonno tam był i je- go bacia, i Jiri, i jego rodzeństwo, i mama Jum- -Juma, i jego tatuś, i wiele ludzi, których nigdy nie widziałem, a wszyscy płakali i krzyczeli jeden przez drugiego, i ściskali, i całowali dzieci, które wróciły do domu. Ale mego ojca króla tam nie było. Białe konie już nie były nam potrzebne, wróciły więc do Ciemnego Lasu. Widziałem je galopujące przez łąki. Biały źrebak biegł na przedzie. Jum-Jum opowiadał tatusiowi i mamie o wszyst- kim, co przeżyliśmy, i nie zauważył, że otworzy- łem małą furtkę do różanego ogrodu. Nikt nie zauważył, że zniknąłem w różanym ogrodzie. Bar- dzo dobrze. Bo ja chciałem wejść tam sam. Szed- łem pod srebrnymi topolami, które grały jak zwy- kle, róże kwitły jak zwykle, wszystko było jak zwykle. Wtedy go zobaczyłem. Zobaczyłem mego ojca króla. Stał na tym samym miejscu, gdzie go zosta- wiłem, gdy wyjeżdżałem do Ciemnego Lasu i Krai- ny Zagranicznej. Stał tam i wyciągał do mnie ra- miona, a ja rzuciłem się w jego objęcia i objąłem go tak mocno, tak mocno za szyję, a on tulił mnie do siebie i szeptał: Mio, mój Mio! Bo mój ojciec król bardzo mnie kocha, a ja bar- dzo jego kocham. 142 Przez cały dzień było bardzo przyjemnie. Bawi- liśmy się w różanym ogrodzie, ja i Jum-Jum, i Nonno, i jego bracia, i Jiri, i jego rodzeństwo, i wszystkie inne dzieci. Obejrzeli szałas, który zbu- dowałem z Jum-Jumem, i uważali, że to bardzo ładny szałas. Jeździliśmy też na Miramisie, który skakał przez różany żywopłot. I bawiliśmy się moim płaszczem. Brat Nonna nie chciał go wziąć z powrotem. — Podszewka jest w każdym razie twoja, Mio — powiedział. Więc bawiliśmy się w chowanego z płaszczem. Miałem go na sobie do góry podszewką, biegałem między krzakami róż, zupełnie niewidoczny, i krzy- czałem: — Nikt mnie nie złapie! Nikt mnie nie złapie! A oni rzeczywiście nie mogli, choć próbowali. Gdy zaczęło się ściemniać, wszystkie dzieci mu- siały iść do domu. Ich mamy i tatusiowie nie chcieli przecież, żeby za długo byli na dworze, od razu pierwszego wieczora po powrocie. Jum-Jum i ja zostaliśmy sami w naszym sza- łasie. Graliśmy na fujarkach, gdy zmierzch zapadł nad różanym ogrodem. — Będziemy strzec tych fujarek jak oka w gło- wie — powiedział Jum-Jum. — A jakbyśmy się kiedy zgubili, zagramy tę starą melodię. Akurat przyszedł mój ojciec król, żeby mnie zabrać. Powiedziałem dobranoc Jum-Jumowi i po- 143 biegłem do domu. Powiedziałem dobranoc Mirami- sowi, który pasł się na trawie obok szałasu. Wzią- łem mego ojca króla za rękę i poszliśmy do domu przez różany ogród. — Mio, mój Mio, wydaje mi się, że urosłeś, gdy cię nie było — powiedział mój ojciec król. — Myślę, że trzeba będzie dziś wieczorem zrobić nowy znak na drzwiach kuchni. Szliśmy pod srebrnymi topolami, a mrok leżał jak miękka biała mgła nad całym różanym ogro- dem. Białe ptaki schowały się do gniazd. Ale na czubku najwyższej srebrnej topoli siedział zupełnie sam Ptak Żałoby i śpiewał. Nie wiem, o czym śpiewał teraz, gdy wszyst- kie porwane dzieci wróciły do domu. Ale pomy- ślałem, że zawsze jest chyba coś, o czym może śpiewać Ptak Żałoby. Daleko na łąkach pasterze zaczynali zapalać ogniska. Jedno po drugim rozpalało się i świeciło tak pięknie w mroku. I słyszałem pasterzy śpiewa- jących w oddali. Śpiewali starą melodię. Szliśmy trzymając się za ręce, mój ojciec król i ja, trochę przy tym wywijaliśmy rękami, a mój ojciec król spoglądał na mnie i uśmiechał się, ja spoglądałem na niego i byłem taki rad. — Mio, mój Mio — powiedział mój ojciec król. Nic więcej. — Mio, mój Mio — powtarzał mój ojciec król, gdy w mroku szliśmy do domu. Tak przyszedł wieczór i noc... Od dość dawna już jestem tu, w Krainie Dale- kiej. Rzadko myślę o czasach, gdy mieszkałem na ulicy Środkowej. Tylko o Bence myślę czasami, bo taki jest podobny do Jum-Juma. Mam nadzieję, że Benka za bardzo do mnie nie tęskni. Bo nikt lepiej ode mnie nie wie, jak ciężko jest tęsknić. Ale Ben- ka ma przecież tatusia i mamę, i pewnie ma już nowego przyjaciela. Zdarza się też od czasu do czasu, że myślę o cio- ci Edli i wuju Sixtenie i już nie jestem na nich zły. Ciekaw tylko jestem, co mówili, jak znikną- łem. Czy już zauważyli, że zniknąłem. Tak mało troszczyli się o mnie, że może wcale nie zauważyli, że mnie nie ma. Ciotka Edla może myśli, że jak tylko pójdzie na skwerek Tegnera i poszuka, to znajdzie mnie tam na ławce. Myśli może, że siedzę tam na ławce pod latarnią, jem jabłko i bawię się pustą butelką po piwie albo jakimś innym rupieciem. Myśli może, że siedzę tam i gapię się na domy, gdzie świeci się w oknach, a wewnątrz siedzą dzieci i jedzą kola- cję ze swoimi mamusiami i tatusiami. Może tak myśli ciotka Edla, a jeśli tak myśli, to pewnie jest na mnie zła, że tak długo nie wracam z tymi su- charkami. Ale ona się myli. O, jak się myli ciotka Edla! Żaden Bossę nie siedzi na żadnej ławce w ogród- ku Tengera. Bossę jest w Krainie Dalekiej. On 144 30 — Mio, mój Mio 145 jest w Kramie Dalekiej, powiadam. Jest tam, gdzie srebrne topole szumią... gdzie ogniska świecą, a fujarki grają w nocy... gdzie jest chleb, co syci głód... i tam ma ojca króla, którego bardzo kocha, i jest przez niego bardzo kochany. Tak, tak jest. Bo Wilhlem Ollson jest w Krainie Dalekiej, u swego ojca króla, i jest mu tam tak dobrze, tak dobrze... - - I w ! . ?' O Spis rozdziałów Zaginiony chłopiec........ (3J W ogrodzie różanym*........ Miramis ........... Czy gwiazdy to obchodzi, że się dla nich gra?.............31 Studnia Szepcąca Wieczorami .... Jechał przez Ciemny Las...... Zaczarowane ptaki........ W Martwym Lesie........ Najgłębsza pieczara w najczarniejszej górze ............87 Żelazny szpon.........100 Groźniejszego miecza nigdy nie widzia- łem w moim zamku........ Mio, mój Mi©..........3 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1973. Wydanie II. Nakład 20 000+277 egz. Ark. wyd. 5,a. Ark. druk. Al- 7,5. Papier druk. m./gł., kl. IV, 80 g» 82X104 cm. Oddano do składania w maju 1973 r. Podpisa- no do druku we wrześniu 1973 r. Druk ukończono w październiku 1973 r. Drukarnia Wydawnicza w Kra- kowie. Zam. nr 768/73 B-07-2401