Plik pobrany ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl lub http://www.ksiazki.cvx.pl Autor K.S. Rutkowski Przesłuchanie Ulica przed okazałym gmachem filii Capital Banku na miasto Koszalin tonęła w gorącym, popołudniowym słońcu. Zazwyczaj o tej porze pełna samochodów, dzisiaj zdawała się znacznie w nie uboższa. Nawet zwykłe o tej porze, rwące potoki spieszących dokądś chodnikami ludzi, dzisiaj były jedynie strumyczkami płynącymi leniwie i sennie. Była sobota i trwał w najlepsze weekend. Dyrektor Stawski uświadomił to sobie po kilku minutach wypatrywania przez okno. To tłumaczyło dziwny, nienaturalny spokój panujący na dole. W końcu ulica, na którą właśnie spoglądał, była głównie przemysłową, pełną fabryk, firm i instytucji, w soboty w zdecydowanej większości pozamykanych na cztery spusty. Stawski uświadomił też sobie, że pierwszy raz spoglądał przez to okno w sobotę. Dotychczas zawsze kończył tydzień pracy w piątek o piętnastej i nigdy wcześniej nie zaistniała potrzeba, by musiał przyjść do banku następnego dnia. Jednak w tym tygodniu stało się inaczej... Stawski odszedł od okna i wrócił do biurka. Widok ułożonego na nim stosu tekturowych teczek przygnębiał go. Każda z nich oznaczała około godziny ciężkiej harówki.W każdej z nich było dossie czyjegoś życia, być może uczciwego i praworządnego, które on musiał jednak przepuścić przez sito podejrzliwości, niewiary i brutalnych oskarżeń. Jedynie w ten sposób mógł wzbudzić w ludziach strach, wyciskając z nich pot i łzy. To, jak sądził, była jedyna droga, żeby bez policji doprowadzić sprawę kradzieży pieniędzy do cichego i szczęśliwego końca. Zmęczenie co rusz dopadało jego niemłode ciało, dając o sobie znać kłuciem w krzyżu, drętwieniem nóg i bólami głowy. Jego organizm, przez lata przyzwyczajony do czterdziestogodzinnego, schematycznego tygodnia pracy, nie mógł się dostosować do tych nagłych zmian, które przewróciły jego biurowy, poukładany świat do góry nogami, przynosząc na dodatek nieznany mu dotąd w pracy stres. W ciągu ostatnich dni Stawski wielokrotnie też czuł lekkie bóle w okolicach mostka. Bardzo go to wystraszyło, gdyż najbardziej ze wszystkiego bał się zawału. Wiedział, że ze względu na zasiedziały, leniwy tryb życia, który prowadził przez ostatnich dwadzieścia lat stał się bardzo na niego podatny i że emocje ostatnich dni znacznie zwiększyły na niego szansę. A dobrze zdawał sobie sprawę z faktu, że nawet krótkotrwały pobyt w szpitalu przekreśliłby całkowicie jego dalszą kierowniczą pracę w bankowości. Był już stary i wielu młodszych i ambitnych tylko czekało na jakąś oznakę jego słabości, aby bez skrupułów zająć jego miejsce. Zresztą nawet jego zwierzchnicy byli dużo od niego młodsi i wychowani już według nowych, finansowych reguł. Dobrze zdawał sobie sprawę, że z tego właśnie powodu wszyscy oni uważali go za relikt minionej epoki, za dinozaura, który jakimś cudem uratował się z politycznej i gospodarczej katastrofy poprzedniego systemu. Miecz Demoklesa od dawna już wisiał nad głową Stawskiego, oczekując tylko na sprzyjającą okoliczność, żeby ją obciąć. Układy polityczne w Radzie Miasta, które przed laty utrzymały go na dyrektorskiej posadzie tego sprywatyzowanego banku, od dawna już nie istniały, zastąpiły je nowe i młodsze. Jego wrogowie (dla których był tylko znienawidzonym komuchem) cierpliwie czekali, aż powinie mu się noga, aby móc zepchnąć go w czarną otchłań przyspieszonej emerytury. I w głębi ducha przypuszczał, że to właśnie chęć jego wyeliminowania z bankowej rozgrywki stała za tą kradzieżą. Być może została tylko zaaranżowana i winny jej dokonania nie znajdował się wcale wśród pracowników jego filii, a grzał jakiś fotel na samej górze, powoli szykując stołek Stawskiego dla kogoś innego. Niemożność odnalezienia winnego kradzieży w szeregach jego własnych pracowników stanowiłaby, jak Stawski dobrze wiedział, idealny powód do odwołania go ze stanowiska. Z drugiej jednak strony mogło być inaczej. Kradzież mogła mieć faktycznie, tylko i wyłącznie podłoże przestępcze i winny był któryś z jego podwładnych. Iskierka nadziei, że tak właśnie jest, nakazywała Stawskiemu dokonać wszelkich starań, żeby odnaleźć winnego i nie dopuścić, aby sprawa nabrała rozgłosu, przeciekając do mediów. Bo wtedy... Stawski poczuł kolejne ukłucie w okolicy serca...Wiedział, że jeżeli ta kradzież w jakiś sposób ujrzy światło dzienne, będzie to również oznaczać koniec jego kariery. Każdy pretekst będzie dla nich dobry, żeby się go pozbyć. Postanowił nie dać im żadnego. Za wszelką cenę musiał się więc postarać, wykazując się w swym śledztwie skutecznością godną samego Szerloka Holmsa. Stawski ponownie spojrzał z dezaprobatą na piętrzący się przed nim stos teczek. Do sprawdzenia zostało jeszcze sześciu ludzi. Ich dokumenty nie wnosiły niczego nowego do ogólnej charakterystyki pracowników banku. Pracowici, oddani, koleżeńscy... Różnili się tylko wiekiem, płcią i stażem pracy. Teraz miał być przesłuchiwany najmłodszy z nich mężczyzna pracujący w banku od dwóch lat na stanowisku młodszego kasjera. Dyrektor kazał równie jak on zmęczonej przymusowymi nadgodzinami sekretarce wpuścić go. Wiedział, że czeka pod drzwiami już od dobrych dwudziestu minut i choć nie miał przez ten czas nic do roboty i mógł rozpocząć przesłuchanie wcześniej, celowo przytrzymał go pod drzwiami. Był to zabieg czysto psychologiczny. Wzmagał w podejrzanych nerwowość i napięcie, a w takim stanie u winowajcy nie trudno będzie o potknięcie. Każdy podejrzany się boi, ale winny najbardziej, myślał dyrektor. W każdym razie tak zawsze jest w kryminalnych książkach i takowych filmach. Z braku własnego doświadczenia były dla Stawskiego punktem odniesienia, a metody działania książkowych i filmowych detektywów wzorem, który próbował naśladować w swoim małym śledztwie. Na szczęście naczytał się takich książek w przeszłości, a detektywistyczne filmy były jego ulubionymi. Mniej więcej wiedział więc, jak przesłuchiwać, żeby dowiedzieć się prawdy. A nie przypuszczał, żeby dojście do niej okazało się trudne. Nie miał przecież do czynienia z zawodowym, doświadczonym złodziejem, ale z kimś, kto zapewne ukradł w akcie desperacji i kto zapewne teraz żałuje tego, co zrobił. W końcu w grę wchodzili tylko zwykli urzędnicy- szarzy, mali ludzie... A tacy, jak przypuszczał Stawski, nie mogli długo w sobie ukrywać prawdy. Jeśli więc winny był wśród nich, Stawski był pewny, że go odnajdzie. Zawsze czuł zresztą, że ma w sobie ukryty policyjny talent i że kiedyś, przed laty, rozminął się z powołaniem, wybierając studia finansowe. Do gabinetu wkroczył młody człowiek. Przystojny, schludnie ubrany. Zatrzymał się przy drzwiach i z szacunkiem skinął głową. Z jego ust padło ciche i nerwowe: „Dzień dobry panie dyrektorze". Stawski staksował go przenikliwym wzrokiem. Postarał się nadać przy tym swojej twarzy chłodny wyraz starego, policyjnego wygi, przed którym nic nie da się ukryć. Uważaj synu, mówiła jego twarz, nie jestem tylko zwykłym bankowym urzędasem, który kupi każdy twój kit, ale urodzonym detektywem, więc jeśli to ty ukradłeś, nie strugaj wariata, tylko przyznaj się od razu. - Proszę usiąść - powiedział jednak głośno. Mężczyzna usiadł sztywno naprzeciw niego. -A więc pan Dariusz Małecki... - powiedział zimno Stawski, wpatrując się w jego akta osobowe i trzymając je tak, żeby tamten mógł widzieć na teczce swoje nazwisko. - No, no, co my tu mamy... Rzucił okiem znad akt i z satysfakcją ujrzał, jak Dariusz Małecki przełyka nerwowo ślinę. - Taak...- rzekł przeciągle i zamknął teczkę. Ich spojrzenia spotkały się. Stawskiego zimne, wręcz lodowate, nieludzkie i przerażone tego, który był potencjalnym podejrzanym i nad którym dyrektor przez jakiś czas miał zamiar solidnie się popastwić. W oczach młodzieńca widział nie tylko strach, ale i pytania, wiele pytań, które ten strach zrodził. Pytań, które miały zostać bez odpowiedzi, bo zadający je był pytanym, to znaczy ofiarą, z której Stawski musiał zedrzeć skórę. Wiem wszystko, wiem wszystko, mówiły, jak mniemał dyrektor, jego oczy, a ty jesteś tu po to, żeby samemu wyznać mi to, co ja już wiem. -1 co pan mi powie, panie Małecki? - Zapytał głośno podejrzliwym tonem, dobrze wiedząc, jak wielki zamęt w głowie tych ludzi musiało wywoływać to pytanie. Zwłaszcza ton, jakim było zadawane. Ton, który wyostrzał się u Stawskiego wraz z każdym przesłuchiwanym. Małecki spocił się i zapadł głębiej w fotel, usłyszawszy je. - Wszystko, co pan chce wiedzieć, panie dyrektorze- odparł, starając się nadać głosowi jak najbardziej naturalne brzmienie. Uśmiechnął się przy tym, pokazując ładne, zdrowe zęby, co miało potwierdzić, że jest gotowy do wszelkiej współpracy. I że nie ma nic do ukrycia. Na pewno nie ma nic do ukrycia. Stawski wstał i zaczął przechadzać się po biurze. - Jak pan wie, stała się rzecz straszna - przemówił już oficjalnym tonem dyrektora, nie detektywa- straszna dla naszego banku, dla naszej reputacji- uciął i spojrzał pytająco na Małeckiego. Odpowiedziały mu wodzące za nim, skupione i, jak mu się wydawało, błagające o litość oczy- Wśród naszej bankowej społeczności zagnieździł się element zbędny, który należy odnaleźć - tu dyrektor zatrzymał się i znów przenikliwie spojrzał na Małeckiego- i wyeliminować! - Dokończył dobitnie. -Tak, tak panie dyrektorze- przytaknął Małecki, zaciskając kurczowo dłonie na poręczach fotela (co oczywiście nie uszło uwadze Stawskiego).- To dla nas, urzędników, straszna wiadomość, że wśród nas jest złodziej. To... - Chciał pan zapewne powiedzieć... MAŁY WYSTRASZONY ZŁODZIEJASZEK, KTÓRY NAIWNIE MYŚLI, ŻE TA KRADZIEŻ UJDZIE MU PŁAZEM!- Przerwał mu gwałtownie dyrektor, stając nad nim i zaglądając mu głęboko w oczy- Prawda panie Małecki? Małecki z szeroko otwartymi oczami i sercem w gardle, przełknął ślinę. - Tak, tak panie dyrektorze - wydukał - właśnie tak myślę o tym złodzieju. - O tym małym, wystraszonym złodziejaszku, który naiwnie myśli, że ta kradzież ujdzie mu na sucho, panie Małecki! - Wykrzyknął jednym tchem dyrektor prosto w twarz wbitego w fotel młodzieńca i powrócił do spokojnego przemierzania biura. - Niech pan o tym nie zapomina - dodał po chwili łagodniejszym tonem - Złodziej to w tym przypadku zdecydowanie niewłaściwe określenie. Za duże. Zbyt profesjonalne. Na wyrost. Tak, panie dyrektorze. Ma pan rację. Złodziej w tym wypadku to zdecydowanie niewłaściwe określenie -wybełkotał Małecki, wodząc przerażonym wzrokiem za pryncypałem. W ciągu tych kilku minut obficie się spocił i postarzał o kilka lat. - Ten człowiek okradł swoją rodzinę - rzekł dyrektor już normalnym tonem-Bo my tworzymy rodzinę, panie Małecki. Rodzinę Capital Banku. Arystokrację wśród innych bankowych rodzin. - Tak, tak panie dyrektorze, z całą pewnością jesteśmy najlepsi. - Od nas wszystkich zależy dobro tej rodziny - kontynuował Stawski - Jeśli więc jest w niej jakaś czarna owca, zagubiona na drodze nieprawości, na którą, jak przypuszczam, weszła pod wpływem jakiegoś nagłego, łatwego do wybaczenia impulsu, należy jej pomóc odnaleźć właściwą drogę. W końcu wszyscy jesteśmy tylko ludźmi... - To bardzo wspaniałomyślne, panie dyrektorze - powiedział Małecki z przesadnym uznaniem. - Nie oznacza to oczywiście, że ta owieczka nie poniesie kary- rzucił już nieprzyjemnie dyrektor - człowiek musi odpowiadać za swoje postępki. Nawet, jeśli były one wynikiem łatwych do zrozumienia pobudek. Po zbrodni, panie Małecki, musi nastąpić kara. Tak funkcjonuje ten świat. Nikt nie może tego zmieniać, więc i ja, człowiek, który łatwo wybacza, nie zamierzam tego robić. Mogę, co najwyżej, obiecać, że osobiście postaram się o najłagodniejszą karę, jaka w tym wypadku jest możliwa. Musi pan wiedzieć, panie Małecki, że co prawda współpracujemy w tej sprawie z policją, ale oficjalnie śledztwo nie zostało jeszcze wszczęte. Inaczej przesłuchiwałby pana teraz oficer policji i na pewno w mniej przyjemnym miejscu, niż mój gabinet... Jest więc jeszcze szansa na polubowne załatwienie tej sprawy. Rozumie mnie pan, panie Małecki? Stawski skończywszy przemawiać zatrzymał na nim wzrok na dłużej i z przyjemnością ujrzał na jego twarzy widoczny efekt swoich słów. Strach i zdenerwowanie na dobre wyszły już z ukrycia i malowały się na twarzy młodzieńca bojaźliwą rozpaczą, rodząc w jego rozpalonej ze zdenerwowania głowie pytania, które, jak mniemał dyrektor, mogły brzmieć: skąd pan wie, że to ja? Lub: dlaczego właśnie mnie pan podejrzewa? Użyte przez niego słowa typu „przesłuchanie", „szansa", choć bezpośrednio nie odnoszące się do Małeckiego, ale zawarte w zdaniach, które równie dobrze mogły dotyczyć właśnie jego, musiały wywołać w umyśle chłopaka naprawdę wielki chaos. Jeśli więc Małecki był winny tej kradzieży, w każdej chwili mogło to przynieść efekt w postaci przyznania się do winy. Jeśli jednak nie był... No cóż...,pomyślał Stawski. Nic przecież nie da kierowanie się skrupułami. Jeśli to nie on, to co najwyżej naje się tylko nieźle strachu, zdenerwuje się i obficie spoci. - Rozumie mnie pan, panie Małecki? Powtórzył z naciskiem. Twarz młodzieńca zbladła. - Nie... za... bardzo - wydukał w odpowiedzi. Po chwili wziął się jednak w garść i powiedział znacznie już pewniej, choć nie ukrywając zdenerwowania. - Nie bardzo rozumiem, co pan dyrektor ma na myśli. Kogo ma pan na myśli? Na twarzy dyrektora Stawskiego pojawił się szeroki uśmiech. I trwał na niej sztuczny i świadomie fałszywy przez długi czas. - Jeśli doszły do pana jakieś plotki... - zaczął młodzieniec półgłosem, przełykając ślinę. - Plotki?! - Pochwycił dyrektor. - No, ludzie potrafią mówić o innych różne rzeczy... - tłumaczył się Małecki - Wie pan... Jestem samotny. Pracuję tu krótko. Z nikim w banku się nie przyjaźnię. Dla wielu osób może to być dostateczny powód do podejrzeń. - Do jakich podejrzeń, panie Małecki? - Różnych... Rozmaitych — wydukał Dariusz Małecki opuszczając wzrok — Ludzie są różni... i różnie mogą mówić. - Panie Małecki! - zaatakował dyrektor oficjalnym, ostrym, pozbawionym uczuć głosem - Czy istnieją powody, żeby pana podejrzewać?!! Chłopak zaprzeczył energicznie głową i wykrzyknął: - Ależ nie, panie dyrektorze! Absolutnie! Nie! - To dlaczego się pan boi?! - Naciskał dalej Stawski. - Bo sądzę... - wyszeptał Małecki pocąc się i wiercąc - Co pan sądzi, panie Małecki?! - Sądzę, że z jakiegoś powodu pan właśnie mnie podejrzewa o tę kradzież, panie dyrektorze - wyjęczał z oczami pełnymi łez. - Hm... - odpowiedział mu tylko dyrektor beznamiętnie, marszcząc brwi. Wszedł za biurko i usiadł w swoim fotelu. Uniósł akta osobowe Małeckiego. Ponownie otworzył je szeroko i zaczął udawać, że czyta. Młodzieniec jeszcze głębiej zapadł się w fotel. - No cóż, panie Małecki... - dyrektor zaczął złowróżbnie - Mam tu o panu wiele przeróżnych informacji -zaszeleścił papierami w teczce - Przeróżnych ciekawych informacji o panu, panie Małecki... Jest tutaj wszystko, czego potrzeba, żeby... Tak, Tak, panie Małecki, w tej teczce jest wszystko czarno na białym... Jest w niej całą prawda o panu, nawet ta, którą tak bardzo chce pan ukryć przed światem... Tak, tak panie Małecki, nawet ta... - O czym... O czym pan mówi? - wyjąkał przesłuchiwany poprzez łzy. - O prawdzie, panie Małecki... O prawdzie, która jest w tej teczce... Capital Bank lubi wiedzieć wszystko o swoich pracownikach... - Jakiej prawdzie? - wydukał płaczliwie chłopak. -Pan już wie, o jakiej, panie Małecki. Ja ze swej strony powiem panu tyle, że to, co o panu wiem, w zupełności mi wystarczy do... Tego chyba nietrudno się domyśleć! - Ale ja przecież... Ja przecież nic... - To, co już wiem o panu, w zupełności mi wystarczy, panie Małecki! - blefował dalej dyrektor mocnym, nie znoszącym sprzeciwu głosem, a jego oczy mówiły Małeckiemu: Jesteś w ślepej uliczce chłopcze. I już z niej nie uciekniesz. - Ale przecież to... Ale to przecież... To, że akurat... To przecież nie musi od razu znaczyć... - bełkotał dalej młodzieniec, ale Stawski już go nie słuchał. Wyprostował się dumnie w fotelu, czując już bliskość zwycięstwa. Jego powiew, orzeźwiający i upragniony, zbliżał się ku niemu, żeby owionąć go przyjemnym chłodem tryumfu. Pozostało jeszcze tylko uzyskać przyznanie się do winy i dowiedzieć się, gdzie są ukradzione pieniądze.. Stawski patrząc na tego młodego człowieka przed sobą, załamanego, ba!, całkowicie zdruzgotanego psychicznie, wiedział, że zakończenie tej nieprzyjemnej sprawy jest już tylko kwestią kilku najbliższych minut. Nie spodziewał się już żadnego oporu. Chłopak opuścił głowę, a jego nabiegłe krwią dłonie, które puściły poręcze fotela, dla odmiany splotły się ze sobą. Wyglądał teraz jak oskarżony o wielokrotne morderstwo, próbujący ukryć twarz przed spojrzeniami rodzin ofiar. Lub jak ktoś, kto nie ma już siły walczyć. - Więc jednak pan wie o mnie...?-wyszeptał po chwili, nie podnosząc oczu. - Wiem!- dyrektor prawie wykrzyknął tryumfalnie. Był dumny z siebie.- Myślałeś, że uda ci się cos ukryć? - Myślałem, że nikt w banku nigdy się o tym nie dowie - wyszeptał Małecki wyraźnie skruszony. - Myliłeś się - rzekł dyrektor już znacznie łagodniej, ciesząc się w duchu ze swojego sukcesu. Tydzień harówki i niepewności co do własnej przyszłości właśnie się kończył. Za chwilę z ulgą wróci do domu. - Tak - przytaknął młodzieniec cicho.- Choćby nie wiem, jak się starało to ukryć, takie rzeczy wychodzą na jaw. - Tak, chłopcze, wychodzą na jaw i trzeba z godnością ponieść ich konsekwencje. Małecki podniósł zrezygnowany wzrok. - Jeśli pan o tym rozgłosi, wielu ludzi w banku nie da mi żyć - powiedział błagalnie. W jego oczach perliły się łzy.-Żyją w ciasnym świecie norm i to... I to... Sam pan rozumie, że to... Nie może pan tego rozgłosić, panie dyrektorze... Błagam pana... - Muszę, chłopcze, muszę... To dla twojego dobra. - Dobra?- zapytał Dariusz Małecki z niedowierzaniem. Rozpacz w jego oczach osiągnęła apogeum. - Trzeba umieć płacić za swoje grzechy - wyrzekł z nabożną czcią dyrektor. - Ale ja wcale nie uważam, że grzeszę!- wykrzyknął młodzieniec, porywając się nagle z fotela - To tacy jak pan przyklejają takim jak ja etykietki grzeszników! A homoseksualizmjest jak najbardziej ludzki! Ale tacy ludzie jak pan, pseudoobrońcy moralności, wciąż jeszcze widzą w nas - gejach - zboczeńców i zbrodniarzy! Dlatego właśnie to mnie pan podejrzewa o tę kradzież! Dlatego, że w pańskim mniemaniu jestem obrzydliwym, chorym psychicznie dewiantem! Kimś podatnym na wszelkie zło! A potem na powrót opadł w fotel i rozpłakał się na dobre, chowając twarz w dłoniach. Cholera, to nie on, pomyślał po chwili dyrektor Stawski, znowu chybiłem. Ktoś, kto tak prawdziwie płacze, nie może udawać. Z rezygnacją odłożył akta młodzieńca na z powrotem na biurko i przez chwilę wpatrywał się z żalem w tego upokorzonego przez siebie człowieka. Wiedział, że nie mógł już odwrócić tego, co zaszło. Szukając prawdy odnalazł ją, choć nie tę, co zamierzał. Nic nie obchodził go homoseksualizm tego chłopaka. Tak, jak nie obchodziło go prywatne życie Anny Barskiej, młodej kasjerki, którą przesłuchiwał wczoraj rano i która w nawale podejrzeń i dociekliwych pytań, według schematu rozmowy z Małeckim wyjawiła mu w końcu prawdę o sobie, którą, jak przypuszczała, on już zna. Przez jakiś czas dorabiała w agencji towarzyskiej jako prostytutka. Stawski mimo swego wieku nie był jakimś zacofanym purytaninem. Miał gdzieś życie, jakie jego pracownicy prowadzili poza pracą. Nie obchodziła go ich seksualność. Mogli się zabawiać ze zwierzętami, chłostać ubrani w skóry i wypróżniać na siebie ekskrementy, jeśli to sprawiało im przyjemność. Sam zresztą miał słabość do znacznie młodszych od siebie kobiet. Lubił oglądać filmy dla dorosłych. A czasami nawet oglądając je - aż wstyd przyznać -zabawiać się ze sobą. Nie był więc lepszy od tych ludzi. I dlatego nie miał prawa negować ich życia. Represjonować ich za nie. Chciał tytko odnaleźć winnego kradzieży. Tego pieprzonego złodzieja, jeśli oczywiście takowy istniał... Od tego przecież zależało tak wiele... Nie ważne były więc sposoby, jakie musiał wykorzystać, żeby dotrzeć do prawdy. Liczył się tylko cel. A cel przecież uświęca środki. Stawski wiedział, że schemat przesłuchania, który sobie obrał, i który od tygodnia sumiennie realizował, jest dobry i skuteczny. Przynosił przecież efekty. Ludzie uginali w końcu kolana i ujawniali swoje głęboko skrywane sekrety. Jak Małecki czy pani Barska. Czy też tych paru innych pracowników Capital Banku, których miał na tapecie i którzy również przyznali się do swoich drobnych grzeszków. Wiedział, że stosując tę metodę dalej, w końcu ujawni złodzieja, oczywiście jeśli był nim któryś z jego pracowników. Bo jeśli nie był... Stawski znowu poczuł lekkie kłucie w piersi... Jeśli było inaczej, wygłupiał się tylko gnębiąc tych ludzi. Miał nadzieję, że w takim wypadku Bóg mu wybaczy. W końcu kto jak kto , ale on najlepiej znał powody jego działanie. Stawski spojrzał na listę z nazwiskami. Po Małeckim pozostało jeszcze pięć osób. Jeśli więc nie było innych powodów tej kradzieży po za przestępczymi, któryś z tych właśnie ludzi musiał być poszukiwanym złodziejem. Przez chwilę dyrektor patrzył jeszcze na szlochającego Małeckiego, wyglądającego jak kupa nieszczęścia, a potem powolnym ruchem przekreślił jego nazwisko na liście. W chwili gdy Dariusz Małecki opuszczał gabinet swego szefa nie przestawał szlochać. Jednak, gdy chwilę później opuszczał gmach banku, po jego łzach nie było już ani śladu. Jego twarz nie różniła się niczym od beznamiętnych, zatopionych w swych myślach twarzy ludzi ,których mijał. Dwie ulice dalej Dariusz Małecki wszedł do budki telefonicznej i wykręcił dobrze sobie znany numer. - Aniu, kochanie - powiedział po chwili do słuchawki uśmiechając się - Odetchnij już skarbie. Wszystko poszło dobrze... T ak, tak... Było tak jak mówiłaś... Dokładnie tak samo. Rozmawiał według tego samego schematu. Jota w jotę jak z tobą. Zacząłem przedstawienie jak stary dureń zaczął blefować z aktami... Kupił... Na pewno kupił... Jestem z siebie dumny. Odegrałem rolę życia. Plik pobrany ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl lub http://www.ksiazki.cvx.pl