Roger Zelazny ‘Korytarz Luster” Aż do chwili, gdy wpadliśmy w zasadzkę założoną przez pół tuzina zbójów, nie wiedzieliśmy, że nastąpiła w nas przemiana. Noc spędziliśmy w Tańczących Górach, gdzie wraz z Shaskiem byłem świadkiem osobliwej gry między Dworkinem a Suhuyem. Słyszałem wprawdzie dziwaczne opowieści o tym, co przytrafiło się ludziom, którzy spędzili noc w tamtym miejscu, ale, do licha, wtedy nie miałem żadnego wyboru. Nadeszła burza, ja byłem zmęczony, a mój wierzchowiec zamienił się w posąg. Nie wiem, jak potoczyła się gra, ale mylnie wspomniano, że byłem jej uczestnikiem, co wciąż budzi moje największe zdumienie. Następnego ranka błękitny rumak Shask i ja przekroczyliśmy Granicę Cienia dzielącą Amber od Chaosu. Shask był wierzchowcem cienia i mój syn, Merlin, wynalazł go dla mnie w królewskich stajniach Dworców. W tej chwili Shask przybrał postać olbrzymiej, niebieskiej jaszczurki. Umilając sobie czas podróży, wspólnie śpiewaliśmy pieśni pochodzące z różnych czasów i miejsc. Zza otaczających szlak skał wynurzyło się dwóch mężczyzn z wycelowanymi w nas kuszami. Pojawiło się też dwóch innych – jeden ze zwykłym łukiem, drugi z imponująco wyglądającym mieczem, niewątpliwe skradzionym, biorąc pod uwagę profesję uprawianą przez tych ludzi. -Stójcie, a nie spotka was żadna krzywda! – odezwał się ten z mieczem. Ściągnąłem cugle. -Jeśli chodzi o pieniądze – oświadczyłem – to jestem chwilowo kompletnie spłukany, a wątpię, by któryś z was mógł albo chciał dosiadać mego wierzchowca. -Może tak, może nie – odburkną przywódca. – Czasy są tak ciężkie, i tak trudno jest utrzymać się przy życiu, że bierzemy wszystko, co wpada nam w ręce. -To nie najlepszy pomysł zostawić człowieka bez niczego – powiedziałem. – Niektórzy ludzie mogą się obrazić. -I dlatego większość z nich już stąd nie odchodzi. -Brzmi to jak wyrok śmierci. Wzruszył ramionami. -Masz piękny miecz – stwierdził. – Czy mogę go obejrzeć? -To bardzo zły pomysł – odparłem. Dlaczego? -Jeśli wyciągnę go z pochwy, mógłbym cię zabić. Wybuchną śmiechem. -Wyciągniemy go z twego ciała – powiedział, rozglądając się w prawo i lewo. -Może – odrzekłem. -Pokaż go. -Skoro się nalegasz. Wyrwałem Grayswandira z pochwy. Broń wydała śpiewny ton. Zatoczyłem nią wdzięczny łuk i oczy przeciwnika rozszerzyły się z osłupienia, kiedy klinga wymierzonym torem zbliżała się do jego szyi. Zatoczył łuk swoim mieczem, podczas gdy ostrze mojego przeszło mu przez kark. Ciął Shaska w grzbiet. Ani jego cios, ani mój nie wyrządziły nikomu krzywdy. -Jesteś czarnoksiężnikiem? – zapytał, a ja w odpowiedzi zadałem cios, który odciąłby mu ramie. Ale ostrze nieszkodliwie przeniknęło przez jego ciało. -Nie takim, który potrafi robić takie rzeczy. A ty? -Tez nie – odparł i ponownie uderzył – Co się dzieje? Wsunąłem Grayswandira do pochwy. -Nic – odparłem. – A teraz idźcie zaczepiać innych. Ściągnąłem cugle i Shask ruszył drogą. -Zastrzelcie go! – wrzasną przywódca. Mężczyźnie po obu stronach spuściwszy cięciwy, podobnie jak uczynił to człowiek przede mną. Strzały przeszły przez Shaska, zabijając lub raniąc trzech ludzi stojących po moich przeciwnych stronach. Grot stojącego przede mną napastnika przeszedł gładko przez mnie, nie czyniąc mi żadnej szkody ani nie sprawiając bólu. Kolejny cios miecza pierwszego przeciwnika też nie odniósł skutku. -Jedź dalej – powiedziałem. Shask posłusznie zastosował się do polecenia i ruszyliśmy przed siebie, nie zwracając uwagi na przekleństwa zabójców. -Najwyraźniej znaleźliśmy się w osobliwej sytuacji – zauważyłem. Zwierze skinęło łbem. -Ale przynajmniej uniknęliśmy kłopotów – dodałem. -Zabawne, sądziłem, że właśnie bardzo lubisz kłopoty – odrzekł Shask. Zachichotałem. -Może. A może nie – mruknąłem. – Zastanawiam się, jak długo będzie trwał ten czar. -Może trzeba go przerwać? -Do diaska. Z tym zawsze są problemy. -Lepsze to, niż być niematerialnym. -To prawda. -Z pewnością znajdziemy kogoś w Amberze, kto będzie wiedział, co z tym zrobić. -Mam nadzieję. Kontynuowaliśmy podróż, ale do końca dnia nikogo już nie spotkaliśmy. Gdy podczas biwaku, otulony opończą, leżałem na gołej ziemi, w plecy boleśnie wrzynały mi się kamienie. Dlaczego je czułem, skoro nie czułem ani klingi miecza, ani strzał przenikających me ciało? Było zbyt późno, by pytać o to Shaska, ponieważ wierzchowiec zamienił się już na noc w kamień. Ziewnąłem i przeciągnąłem się. Do połowy wysnułem z pochwy Grayswandira i pod palcami poczułem normalne ostrze. Ponownie schowałem broń i zapadłem w sen. Po porannych ablucjach ruszyliśmy w drogę. Shask, podobnie jak większość rumaków z Amberu, nieźle znosił piekielny rajd. Na swój sposób nawet lepiej. Przemierzaliśmy zmieniającą się dziko okolicę. Wybiegałem myślami do Amberu i wracałem pamięcią do czasów, kiedy byłem więźniem w Dworcach. Dzięki medytacjom niebywale wyostrzyłem swe zmysły i byłem ciekaw, czy to właśnie owe ćwiczenia czy też inne osobliwe praktyki, które zacząłem uprawiać, wzmogły moją niedotykalność. Sądziłem, że mogły mieć w tym jakiś udział, ale czułem zarazem, że głównym darczyńcą w tym względzie były Tańczące Góry. -Zastanawiałem się, co to znaczy i skąd pochodzi? – powiedziałem na głos. -Założę się, że sprokurowała to specjalnie dla ciebie twoja ojczyzna – odrzekł Shask. -Dlaczego tak sądzisz? -Podczas naszej wędrówki opowiadałeś mi o swej rodzinie. Na twoim miejscu nie dowierzałbym im. -Tamte czasy to przeszłość. -Kto wie, co wydarzyło się tam pod twoją nieobecność? Starych nawyków niełatwo się pozbyć. -Żeby coś takiego uczynić, trzeba mieć motywy. -Przecież wiesz, że jeden z nich ma je bardzo silne. -Zapewne. Ale to mało prawdopodobne. Od jakiegoś czasu nie było mnie w domu, a tylko niektórzy wiedzą, że odzyskałem już wolność. -Zatem zapytaj tych niektórych. -Zobaczymy. -Chcę ci tylko pomóc. -I dalej pomagaj. Jakie są twoje plany, gdy dotrzemy już do Amberu? -Nie mam jeszcze pomysłu. Dotąd byłem kimś w rodzaju wędrowca. Roześmiałem się. -Jesteś zwierzęciem, o takim samym sercu jak ja. Twój sentyment w tym względzie w niczym nie przypomina zwierzęcych uczuć. Jak ci się odwdzięczę za transport, jakiego mi udzieliłeś? -Nie spiesz się. Odnoszę wrażenie, że tym zajmą się Mojry. -Niech więc tak zostanie. A tymczasem, jeśli tylko przyjedzie ci do głowy jakiś ciekawy pomysł, natychmiast mi o nim powiedz. -Lordzie Crowinie, służyć ci pomocą to przywilej. I niech tak już będzie. -W porządku. Dzięki. Mijaliśmy cień za cieniem. Słońca cofały się, a z przepięknego nieba spadały na nas burze. Lekceważyliśmy noce, które mniej zręczne i pomysłowe stworzenia niż nasza dwójka, mogły wpędzić w potrzask. O zmierzchu rozbijaliśmy obóz i zjadaliśmy wieczorny posiłek. Później Shask zamieniał się w kamień. Tej nocy nic już nas nie zaatakowało, a sny miałem takie, że nie warto ich było śnić. Następnego dnia wyruszyliśmy bardzo wcześnie. Stosowałem wszystkie znane mi sztuczki, by jak najbardziej skrócić naszą, wiodącą przez Cień drogę do domu. Dom… Mimo kąśliwych uwag Shaska na temat moich krewnych cieszyłem się, że do niego wracam. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy z tego, jak bardzo potrafię tęsknić za Amberem. Wielokrotnie go opuszczałem i za każdym razem miałem tylko bardzo mgliste pojęcie, kiedy wrócę. Ale więzienie w Dworcach było ostatnim miejscem, gdzie można było snuć domysły o terminie powrotu. Rwaliśmy zatem do przodu, gnaliśmy przez równiny, ogniska w górach, w głębokich wąwozach rzeki. Tego wieczoru poczułem, że zaczyna się opór, opór, jaki zawsze pojawia się, ilekroć wkraczasz do Cieni leżących blisko Amberu. Próbowałem go zwalczyć, ale nie wyszła mi ta sztuka. Noc spędziliśmy w pobliżu miejsca, gdzie kiedyś biegła Czarna Droga. Teraz nie było po niej śladu. Następnego dnia posuwaliśmy się wolniej, ale pojawiały się coraz głębsze i głębsze, znajome cienie. Kolejną noc spędziliśmy w Ardenie, lecz Julian nas nie znalazł. Ale śniło mi się granie jego myśliwskiego rogu; a może też przez sen naprawdę słyszałem go w oddali. Chociaż jego ton często stanowił preludium śmierci i zniszczenia, jednak mnie napełniał serce nostalgią. W końcu byłem blisko domu. Następnego ranka obudziłem się przed wschodem słońca. Shask wciąż jeszcze miał postać niebieskiej jaszczurki i leżał zwinięty pod gigantycznym drzewem. Zaparzyłem herbatę i zjadłem jabłko. Kończyła się nam żywność, ale niebawem mieliśmy wjechać w okolice, gdzie jedzenia będzie pod dostatkiem. Gdy na niebie pojawiło się słońce, Shask powoli rozwiną i wyprostował gadzie ciało. Nakarmiłem go resztką jabłek i zebrałem swój dobytek. Podróżowaliśmy długi i powoli, ponieważ droga ostro pięła się pod górę. Podczas pierwszego odpoczynku poprosiłem Shaska, by przyjął postać wierzchowca on posłusznie spełnił moją prośbę. Najwyraźniej nie robiło to dlań różnicy, wiec poprosiłem jeszcze, by pozostał już w takiej postaci. Pragnąłem zaprezentować jego urodę w takim właśnie kształcie. -Czy po dotarciu na miejsce, chcesz natychmiast wracać? – zapytałem. -O tym właśnie zamierzałem z tobą pomówić – odrzekł. – W Dworcach wszystkie sprawy zwolniły, a ja nie jestem wierzchowcem wyznaczonym dla kogoś konkretnego. -O? -Będziesz potrzebował dobrego rumaka, lordzie Corwinie. -Tak, to oczywiste. -Chciałbym ubiegać się o tą posadę, na czas nieokreślony. -Będę zaszczycony – odrzekłem. – Jesteś bardzo wyjątkowy. -Tak, jestem. Jeszcze tego samego popołudnia wspięliśmy się na wierzchołek Kolviru i w niewiele godzin później wjechaliśmy na teren Pałacu Amber. Znalazłem dla Shaska dobry boks, oporządziłem wierzchowca, nakarmiłem i zostawiłem, by znów zmienił się w kamień i odpoczął. Znalazłem odpowiednią tabliczkę, wyryłem na niej imię Shaska i swoje, a następnie przymocowałem ją do drzwi boksu. -Zobaczymy się później – powiedziałem. -W każdej chwili, lordzie. W każdej chwili. Opuściłem stajnie i ruszyłem do pałacu. Był wilgotny, pochmurny dzień, od morza nadciągał chłodny wiatr. Jak dotąd nikt jeszcze nie spostrzegł mojego powrotu. Wstąpiłem do kuchni, gdzie pracowała nowa służba. Nikt mnie nie rozpoznał, ale z pewnością wzięto mnie za stałego rezydenta Pałacu. W każdym razie z należytym szacunkiem odpowiedziano na moje powitanie i nie protestowano, gdy wsuwałem do kieszeni kilka owoców. Służba spytała, czy życzę sobie posiłek do komnat. Odpowiedziałem „tak” i poprosiłem o butelkę wina oraz kurczaka. Pełniąca tego popołudnia obowiązki szefowej rudowłosa kobieta o imieniu Clare, zaczęła mi się bacznie przyglądać, a jej wzrok spoczął nie raz na srebrnej róży na mej opończy. Ale ja nie chciałem jeszcze zdradzać swej tożsamości. Sądziłem, że mogłoby to być niebezpieczne. Wolałem jeszcze kilka godzin odczekać. Oprócz tego chciałem w spokoju wypocząć i w samotności ponapawać się powrotem do domu. Powiedziałem „dziękuję” i skierowałem się do swoich komnat. Poszedłem kuchennymi schodami, których używała zarówno służba, by swą obecnością nie zakłócać spokoju mieszkańcom Pałacu, ora my, gdy chcieliśmy ukradkiem wymknąć się z domu lub niepostrzeżenie do niego wrócić. W połowie schodów zatrzymały mnie tam porozstawiane tam kozły do cięcia drewna. Dalszą drogę blokowały stosy narzędzi, nigdzie nie było widać robotników, i nie wiedziałem, czy tylko zrezygnowano z tej części starych schodów, czy tez miała na to wpływ jakąś inna siła. Wróciłem skrótem do frontowych drzwi i zacząłem się wspinać po rozległych schodach. Po drodze zauważyłem, że w pałacu trwają prace remontowe zakrojone na szeroką skalę. Wymieniano całe ściany i wielkie partie posadzek. Liczne pokoje stały otworem, a ja spieszyłem się, by sprawdzić, czy i w moich komnatach prowadzone są jakieś roboty. Na szczęście pokoje zostały nietknięte. Miałem właśnie przekroczyć próg, kiedy zza załomu muru wyłonił się wielki rudowłosy jegomość i na mój widok ruszył szybko w moją stronę. Wzruszyłem ramionami. Był to jakiś wizytujący dygnitarz, bez wątpienia… -Corwinie! – zawołał. – Co ty tu robisz? Kiedy się zbliżał zauważyłem, że bacznie mi się przygląda. Potraktowałem go tak samo. -Chyba nie mieliśmy jeszcze przyjemności…- zacząłem. -Och, daj spokój – odrzekł. – Zaskoczyłeś mnie. Sądziłem, że jesteś przy swym Wzorcu i ’57 CHEVY. Potrząsnąłem głową. -Nie jestem pewien, czy cię rozumiem – odparłem. Zmrużył oczy. -Nie jesteś upiorem Wzorca? – zapytał. -Kiedy Merlin doprowadził do tego, iż wypuszczono mnie z Dworców, coś o nich wspomniał – rzekłem. – Ale nigdy żadnego z nich nie spotkałem. Podwinąłem lewy rękaw. – Zadraśnij mnie, a przekonasz się, że krwawię – dodałem. Gdy patrzył mi na ramię, jego wzrok najwyraźniej spoważniał. Zrozumiałem, że naprawdę chce to zrobić. -W porządku – mrukną. – Lekkie nacięcie. Dla pewności. -Wciąż nie wiem, z kim mam przyjemność rozmawiać – powiedziałem. Złożył głęboki ukłon. -Proszę o wybaczenie. Jestem Luke z Kashfy, zanaym też jako Rinaldo Pierwszy, królem. Jeśli jesteś tym, za kogo się podajesz, to masz przed sobą własnego bratanka. Moim ojcem jest twój brat, Brand. Obrzuciłem jego twarz baczny spojrzeniem i tym razem dostrzegłem rodzinne podobieństwo. Wyciągnąłem rękę. -Zrób to – rzekłem. -Mówisz poważnie? -Śmiertelnie poważnie. Wyciągnął zza pasa długi, myśliwski nóż i popatrzył mi w oczy. Skinąłem głową. Kiedy nakłuł mi przedramię, nic się nie wydarzyło; to znaczy nie wydarzyło się nic, czego pragnęliśmy lub czego należało się spodziewać. Czubek noża zagłębił się w skórę na głębokość półtora centymetra. Przeciągnął ostrzem wzdłuż ramienia. Nie pojawiła się kropla krwi. Spróbował ponownie. Bez skutku. -Do licha – mrukną. – Nie rozumiem. Gdybyś był upiorem Wzorca, pojawiło by się przynajmniej migotanie. A na tobie nie ma najmniejszego śladu. -Możesz dać mi ten nóż? – Zapytałem. -Oczywiście. Długą chwilę ściskałem go w dłoni i uważnie studiowałem ostrze. Następnie wbiłem stal w przedramię i przeciągnąłem klingą jakieś dwa centymetry. Tym razem krew popłynęła. -Niech mnie diabli! – odezwał się Luke. – Co się dzieje? -Sądzę, że to zaklęcie, jakie na mnie rzucono, gdy niedawno spędziłem noc w Tańczących Górach – wyjaśniłem. -Hmmm – zafrasował się Luke. – Nigdy nie miałem przyjemności tam się znaleźć, ale słyszałem wiele historii o tym miejscu. Nie znam prostych sposobów, by przełamywać jego czary. Mój pokój znajduje się po drugiej stronie pałacu. – Wskazał kierunek południowy. – Gdybyś do mnie wstąpił, zobaczyłbym, co da się zrobić. Z moim ojcem i matką, Jasrą, studiowałem magię Chaosu. Wzruszyłem ramionami. -A ja mieszkam tutaj – odrzekłem. – Za chwilę dostarczą mi flaszkę wina i kurczaka. Spożyjmy wspólnie posiłek i spróbujmy postawić diagnozę. Uśmiechnął się. -To najlepsza propozycja, jaką mi dziś złożono. Ale pozwól, że na chwilę wrócę do siebie i przyniosę stosowne akcesoria. -Zgoda. Ale pójdę z tobą, abym w razie czego wiedział, jak do ciebie trafić. Skiną głową i odwrócił się. Skręciwszy za róg ruszyliśmy z zachodu na wschód, minęliśmy apartamenty Flory i skierowaliśmy się w stronę kwater przeznaczonych dla lepszych gości. Luke zatrzymał się przed jednym z pokoi, sięgną do kieszeni, zapewne po klucz i nieoczekiwanie znieruchomiał. -Eee...Corwinie? -Słucham? -Te dwa ogromne świeczniki w kształcie kobry – powiedział wskazując w głąb korytarza – są z brązu, prawda? -Najprawdopodobniej. O co chodzi? -Sądziłem, że stanowią jedynie ozdobę korytarza. -Bo stanowią. -Gdy ostatnio je widziałem, otaczały je niewielkie malowidła i ozdobne tkaniny. -Z tego co pamiętam, tak – odrzekłem. -Wydaje się, że teraz miedzy nimi ciągnie się korytarz. -Nie, niemożliwe. Właściwe przejście znajduje się kawałek dalej… - zacząłem. Zamilkłem, gdyż naraz pojąłem. Ruszyłem szybko w tamtą stronę. -O co chodzi? – zapytał Luke. -Wzywa mnie – odparłem. – Musze tam pójść i dowiedzieć się, czego ode mnie chce. -Ale kto? -Korytarz Luster. Pojawia się i znika. Czasami bywa bardzo użyteczny, czasami osobie którą wzywa daje tylko niejasne i mętne przekazy. -Wzywa nas obu, czy tylko ciebie? – chciał wiedzieć Luke. -Nie wiem. Czuję tylko, że mnie woła, podobnie jak zdarzało się to już w przeszłości. Chodź ze mną. Może i ty odniesiesz z tego jakąś korzyść. -Czy słyszałeś, by kiedykolwiek wzywał dwóch ludzi jednocześnie? -Nie, ale zawsze kiedyś musi być ten pierwszy raz. Luke powoli pokiwał głową. -Do licha, idę z tobą – mrukną. Podeszliśmy do węży i weszliśmy do środka. Wzdłuż ściany płonęły świece, a same ściany lśniły bezlikiem pozawieszanych na nich zwierciadeł. Dałem krok do przodu. To samo zrobił trzymający się mej lewej strony Luke. Ramy luster miały wszelkie możliwe kształty, jakie można było sobie wyobrazić. Posuwałem się powoli obserwując bacznie zwierciadła. Poleciłem Luke’owi, by czynił to samo. Przez kilka pierwszych kroków zwierciadła odbijały wiernie obrazy zwykłego świata. Nieoczekiwanie Luke zesztywniał i stanął jak wryty. Spoglądał w lewo. -Mamo! – powiedział gwałtownie. W lustrze o ramie wykonanej z zaśniedziałej miedzi i przedstawiającej Ouroborosa pojawiło się odbicie pięknej, rudowłosej kobiety. Uśmiechała się. -Jestem bardzo rada z tego, że uczyniłeś właściwą rzecz, jaką było objęcie tronu – powiedziała. -Naprawdę? – odparł pytaniem Luke. -Oczywiście. -Myślę, że jesteś szalona. Przecież to ty chciałaś zasiąść na tronie. -Chciałam, ale ci przeklęci Kashfanie nigdy mnie nie doceniali. Osiągnęłam Spokój i czuję, że przez kilka lat dokonałam tu wielu odkryć…i jest tu wiele sentymentalnych pamiątek. Tak zatem, jak długo Kashfa należy do rodziny, chcę, abyś wiedział, że jestem z tego bardzo zadowolona. -Cóż…eee… Cieszę się, że mi to mówisz mamo. Bardzo się cieszę. Będę się tego trzymał. -Tak, trzymaj się – odrzekła i zniknęła. Luke odwrócił się w moją stronę, na ustach igrał mu ironiczny uśmieszek. -To jeden z nielicznych przypadków w mym życiu, kiedy zaaprobowała to, co zrobiłem – oświadczył. – Niewątpliwie kierowały nią złe motywy, niemniej… jak bardzo jest to rzeczywiste? Co dokładnie widzieliśmy? Czy był to świadomy kontakt z jej strony? Czy…? -Tu wszystko jest prawdziwe – powiedziałem. – Nie wiem jak ani dlaczego, ani też jaka ich częśc jest tu na[prawdę obecna. Mogą być wystylizowani, surrealistyczne, mogą cię nawet wchłonąć. Ale na swój sposób są prawdziwi. To wszystko wiem… jasna cholera! W olbrzymim lustrze w złoconej ramie, znajdującym się po mej prawej stronie, pojawiło się posępne oblicze mego ojca, Oberona. Dałem krok w jego stronę. -Corwinie – odezwał się. – Byłeś moim wybrańcem, ale ty zawsze potrafiłeś znaleźć sposób, by mnie rozczarować. -To przełom – odparłem. -Masz rację. I nikt po tych wszystkich latach nie powinien rozmawiać z tobą jak z dzieckiem. Dokonywałeś wyborów. Wiele z nich napawało mnie dumą. Zachowałeś się mężnie. -Cóż, dziękuję… panie. -Rozkazuje ci niezwłocznie wykonać jedną rzecz. -Jaką? -Wyciągnij sztylet i dźgnij nim Luke’a. Popatrzyłem na ojca rozwartymi ze zdumienia oczyma. -Nie – powiedziałem. -Corwnie – odezwał się Luke. – Będzie to to samo, co próba udowodnienia, że nie jesteś upiorem Wzorca. -Ależ mnie nie obchodzi, czy jesteś upiorem Wzorca – odrzekłem. – Nic to dla mnie nie znaczy. -To nie tak – przerwał mi Oberon. – Chodzi tu o coś innego. -Więc o co? -Łatwiej to pokazać, niż powiedzieć – burknął Oberon. Luke wzruszył ramionami. -Skalecz mnie – powiedział. – Wielka rzecz! Z pochwy przy bucie wyjąłem sztylet. Luke podciągną rękaw i podał mi ramię. Uderzyłem lekko. Klinga przeszła przez rękę jak przez dym. -Do licha! – mruknął Luke. – To staje się zaraźliwe! -Nie! – sprzeciwił się Oberon. – To bardzo konkretna rzecz. -Tak mówisz? – zainteresował się Luke. -Wyciągnij, proszę, swój miecz. Luke skiną głową i wyszarpną z pochwy znajomo wyglądającą broń. Klinga wydała wysoki, przenikliwy, żałobny dźwięk, który sprawił, że płomienie świec gwałtownie zamigotały, a ja od razu rozpoznałem miecz… broń mego brata, Branda. Werewindle. -Wiele czasu upłynęło od chwili, gdy widziałem go po raz ostatni – odezwałem się a dźwięk nie milkł. -Luke, zadraśnij, proszę, Corwina swym mieczem. Luke popatrzył mi w oczy, a ja skinąłem głową. Uniósł ostrze i wbił mi je w ramię. Popłynęła krew. -Corwinie…gdybyś teraz z kolei ty…-odezwał się Oberon. Wysunąłem z pochwy Grayswandira, który też rozpoczął dźwięczną, bojową pieśń…pieśń, jaką słyszałem w przeszłości jedynie podczas największych bitew. Dwa połączone ze sobą tony tworzyły straszliwy duet. -Tnij Luke’a – rozkazał Oberon. Luke skiną potakująco głową, a ja Grayswandirem rozciąłem mu przedramię. Pojawiła się nabiegająca szybko krwią linia. Dźwięki wydawane przez nasze brzeszczoty wznosiły się i opadały. Schowałem miecz, aby uciszyć jego klingę. To samo z Werewindlem zrobił Luke. -Dostaliśmy jakaś lekcję – odezwał się. – Ale niech mnie piekło pochłonie, jeśli rozumiem, o co w tym chodzi. -Te miecze to brat i siostra, i oba mają magiczną moc – odezwał się Oberon. – Tak naprawdę mają wspólny, wielki sekret. Powiedz mu, Corwine. -TO niebezpieczny sekret, panie. -Nadszedł czas, by go wyjawić. Mów. -Dobrze – odparłem. – We wczesnych czasach stworzenia bogowie mieli wiele pierścieni, które ich championi wykorzystywali do stabilizacji Cienia. -Wiem o tym – powiedział Luke. – Merlin ma spikarda. -To prawda – przyznałem. – Każdy z nich posiadał moc wchłaniania wielu źródeł w wielu cieniach. Wszystkie były inne. -Tak twierdził Merlin. -Nasze zostały zamienione w miecze i tak już zostało. -Aha – mruknął Luke. – Co wiesz? -Co wnioskujecie z faktu, że mogą wyrządzić krzywdę tam, gdzie inna broń nie jest tego w stanie uczynić? -Wygląda na to, że są w jakiś sposób związane z rzuconym na nas zaklęciem – bąknąłem. -Racja – powiedział Oberon. – Bez względu na to, jaki czeka na was konflikt, bez względu po czyjej stronie jesteście, będziecie potrzebowali magicznej ochrony przed dziwaczną mocą kogoś takiego jak Jurt. -Jurt? – zapytałem. -Później, później ci to wyjaśnię – odezwał się Luke. Skinąłem głową. -Jaka ma być to ochrona? – zapytałem. – Jak wrócimy do pełnej przenikliwości ciał? -Tego ci nie powiem – odrzekł Oberon. – Ale spotkacie tu kogoś, kto udzieli wam odpowiedzi. Bez względu na to, co się wydarzy, macie moje błogosławieństwo… choć zapewne na niewiele już się ono wam zda. W podzięce złożyliśmy koronny ukłon. Gdy znowu popatrzyliśmy w lustro, Oberona już w nim nie było. -Wspaniale – powiedziałem. – Wróciłem niecałą godzinę temu, a już jestem wplątany w intrygi Amberu. Luke skiną głową. -Chaos i Kashfa są równie okropne – oświadczył. – Zapewne najważniejszą funkcją państwa jest mielenie problemów nie do rozwiązania. Roześmiałem się i ruszyliśmy dalej, oglądając samych siebie w kryształowych jeziorach blasku. Przez jakiś czas nic się nie działo. Później po mej lewej stronie, w owalnym zwierciadle o czerwonej ramie, pojawiła się znajoma twarz. -Corwnie, co za radość – powiedziała. -Dara! -Wygląda na to, że moja nieświadoma wola jest silniejsza od woli innych, którzy wam źle życzą – powiedziała. – Mam więc dostarczyć najlepszą wiadomość ze wszystkich.. -Tak? – zapytałem. -Widzę, jak jeden z was leży przebity mieczem drugiego. Co za radość! -Nie mam zamiaru zabijać Luke’a – odparłem. -Ani ja Corwina – dodał Luke. -Och, w tym właśnie leży przerażające piękno całej sprawy – powiedziała Dara. – Któryś z was musi przeszyć drugiego, aby zwycięzca mógł odzyskać przenikliwość, którą utracił. -Wielkie dzięki, ale poszukam innego sposobu – odezwał się Luke. – moja matka, Jasra jest potężną czarnoksiężniczką. Śmiech Dary przypominał dźwięk tłuczonego lustra. -Jasra! Była jedną z moich pokojówek i ze Sztuki zna tylko tyle, ile podglądnęła w moich pracach. Posiada pewien talent, ale nie otrzymała pełnego szkolenia. -Mój ojciec dokończył tego szkolenia – odrzekł Luke. Kiedy przyglądała się Luke’owi, rozbawienie znikło z jej twarzy. -Zgoda –powiedziała. – Zniżę się do ciebie, synu Branda. Nie widzę możliwości innego zakończenia tej sprawy jak to, o jakim wam powiedziałam. A ponieważ nie mam nic przeciwko tobie, mam nadzieję, że zwyciężysz właśnie ty. -Dziękuję – odparł. – Ale nie mam najmniejszego zamiaru walczyć ze swym stryjem. Z pewnością ktoś potrafi zdjąć z nas to zaklęcie. -Sama broń was w to wciągnęła. Ona zmusi was do walki. Jest silniejsza niż jakiekolwiek czary śmiertelników. -Dzięki za informację – powiedział. – Coś z niej może okazać się użyteczne. Puścił do niej perskie oko. Dara zaczerwieniła się, ale nie takiej reakcji się spodziewałem z jej strony. Potem zniknęła. -Nie podoba mi się to, co usłyszeliśmy. -Mnie również. Czy nie możemy po prostu odwrócić się i stąd wyjść? Potrząsnąłem głową. -Korytarz cię wsysa – oświadczyłem. – Po prostu wyciągnijmy z niego wszystko, co zdołamy… to najlepsze rozwiązanie. Przeszliśmy kolejne trzy metry, minęliśmy kilka przepięknych i w idealnym stanie luster, jak tez kilka mocno już zmatowiałych. Kiedy zbliżyliśmy się do wiszącego po stronie Luke’a zwierciadła w polakierowanej na żółto, trochę poobijanej i z wyrytymi chińskimi znakami ramie, stanęliśmy jak wryci, ponieważ ciszę rozdarł grzmiący głos mojego nieżyjącego brata, Eryka. -Widzę wasze losy – powiedział i wybuchnął dudniącym śmiechem. – Widzę też pole walki, na którym się one wypełnią. Będzie to, bracie, bardzo interesujące widowisko. A kiedy umierając usłyszysz śmiech, będzie to mój śmiech. -Zawsze byłeś żartownisiem – odparłem. – A tak swoja droga, spoczywaj w spokoju. Jesteś bohaterem, wiesz. Przez chwilę pilnie studiował mą twarz. -Szalony brat – powiedział, odwrócił głowę i zniknął. -Czy to był Eryk, który przez krótki czas tu królował? – przerwał milczenie Luke. Skinąłem głową i powiedziałem: -Szalony brat. Wznowiliśmy wędrówkę i w pewnej chwili z oprawionego z zardzewiałą, stalową ramę lustra wysunęło się szczupłe ramię. Przystanąłem, odwróciłem się szybko, ale zanim jeszcze podniosłem wzrok, w jakiś sposób wiedziałem, kogo ujrzę. -Deirdre… -Corwinie – powiedziała cicho. -Czy wiesz, co się działo, gdy posuwaliśmy się tym korytarzem? Skinęła potakująco głową. -Ile jest w tym bzdur, a ile prawdy? – zapytałem. -Nie wiem i nie sądzę, by ktokolwiek to wiedział…nie na pewno. -Dzięki. Zachowamy wszelkie środki ostrożności. Co teraz? -Jeśli chwycisz swego towarzysza za ramię, transport będzie łatwiejszy. -Jaki transport? -nie opuścicie tego miejsca o własnych siłach. Zostaniecie zabrani bezpośrednio na pole walki. -Przez ciebie, moja miłości? -W tej sprawie wybór nie należał do mnie. Skinąłem głową i położyłem Luke’owi dłoń na ramieniu. -Co o tym myślisz? Zapytałem. -Myślę, że powinniśmy się tam udać nie stawiając oporu – odparł. – A kiedy już odkryjemy, kto się za tym wszystkim kryje, rozedrzemy go rozpalonym żelazem. -To mi się podoba – odparłem. – Deirdre, wskaż drogę. -Corwinie, mam złe przeczucia. -A co za różnica, skoro twierdzisz, że nie ma wyboru? Prowadź nas, pani. Prowadź. Ujęła mnie za rękę. Otaczający nas świat zaczął wirować. Ktoś był mi winien kurczaka i butelkę wina. Odbiorę je. Obudziłem się na polanie pod niebem rozświetlanym blaskiem księżyca. Miałem na wpół otwarte oczy i nie ruszałem się, Nie zdradzałem się tym, że już się obudziłem. Powoli poruszyłem gałkami ocznymi. W zasięgu wzroku nie dostrzegłem Deirdre. Za to prawym okiem peryferycznie dostrzegłem płonące nieopodal ognisko i sylwetki kilkunastu siedzących przy nim ludzi. Przekręciłem oczy w lewo i ujrzałem Luke’a. Byliśmy sami. -Nie śpisz? – szepnąłem. -Nie. -W pobliżu, za wyjątkiem kilku osób przy ognisku po naszej prawej stronie, nikogo nie ma – powiedziałem podnosząc się z ziemi. – Być może znajdziemy powrotną drogę, ruszymy nią…Atuty, podróż przez Cienie…i w ten sposób przerwiemy rytuał. A być może jesteśmy uwięzieni. Luke wsunął palec do ust, wyjął go i uniósł w powietrze, jakby sprawdzał kierunek wiatru. -Sądzę, że porwał nas bieg wydarzeń, którego potrzebujemy – powiedział. -I doprowadzi nas to do śmierci? -Nie wiem. Ale w gruncie rzeczy nie wierzę, byśmy tego uniknęli – odrzekł i podniósł się z ziemi. -Żadnej walki, jesteśmy rodziną – odparłem. – Żałuję, że cię znam. -Ja też. Rzucamy monetą? -Orzeł odchodzimy. Reszka, wracamy do ogniska, aby dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. -Zgoda. Sięgną do kieszeni po monetę. -Rzucaj ty – mruknąłem. Cisnął monetę i opadliśmy na kolana. -Reszka – stwierdził Luke – Rzucamy raz jeszcze? -Nie... – powiedziałem. - ...chodźmy. Luke schował pieniążek, odwróciliśmy się i udaliśmy się w stronę ogniska. -Jest ich tylko tuzin – odezwał się po cichu Luke. – Poradzimy sobie. -Nie sprawiają wrażenia szczególnie wrogo nastawionych – odrzekłem. -To racja. Kiedy podeszliśmy do kręgu siedzących przy ogniu ludzi, skinąłem głową i odezwałem się w thari: -Witajcie. Jestem Corwin z Amberu, a to jest Rinaldo Pierwszy, król Kashfy, znany również jako Luke. Czy przypadkiem nie czekacie na nas? Starszy mężczyzna, który grzebał właśnie patykiem w żarze, podniósł się z ziemi i złożył głęboki ukłon. -Nazywam się Reis – powiedział. – Jesteśmy świadkami. -Świadkami kogo? -Nie znamy ich imion. Było ich dwóch, a twarze zakrywały im kaptury. Sądzę, że jedna z tych osób jest kobietą… Zanim wszystko się zacznie, mamy was nakarmić… -Doskonale – odparłem. – Z powodu tej historii ominęła mnie kolacja. -Mnie też – wtrącił Luke, a starszy mężczyzna oraz dwóch innych z jego kohorty dostarczyli na mięsiwo, jabłka, ser, chleb i kubki z czerwonym winem. W trakcie posiłku zapytałem Reisa: -Czy mógłbyś nam wyjaśnić co teraz będzie? -Oczywiście. Powiedzieli mi. Kiedy skończycie jeść i przejdziecie na drugą stronę ogniska, dostaniecie sygnał do rozpoczęcia śpiewu. Wybuchnąłem śmiechem i wzruszyłem ramionami. -W porządku –powiedziałem. Kiedy skończyliśmy jeść, popatrzyłem na Luke’a. Uśmiechnął się i powiedział: -Skoro musimy im w podziękowaniu za kolację śpiewać, dajmy dziesięciominutowe widowisko, a potem ogłośmy remis. Skinąłem głową. -Dobry pomysł. Odłożyliśmy talerze, wstaliśmy z ziemi i przeszliśmy na drugą stronę ognia. -Gotowy? – zapytałem. -Jasne. Dlaczego nie? Wyciągnęliśmy broń, odstąpiliśmy od siebie i zasalutowaliśmy. Obaj wybuchnęliśmy śmiechem, gdy rozległa się muzyka. I nagle uświadomiłem sobie, że atakuję Luke’a, choć wcale nie miałem takiego zamiaru. Chciałem tylko przeczekać atak i pierwsze siły skupić na odparciu jego szarży. Zaatakowałem bez chwili namysłu, odruchowo, a jednocześnie zwinnie i szybko. -Luke – odezwałem się, gdy sparował mój cios. – T jest niezależne ode mnie. Uważaj. Dzieje się cos dziwnego. -Wiem – odparł, przypuszczając szaleńczy atak. – Też tego ne planowałem. Odbiłem jego cios i z kolei zaatakowałem jeszcze szybciej. Cofną się. -nieźle – stwierdził Luke, a ja poczułem nagle, że coś rozluźnia się w mym ramieniu. W jednej chwili pojąłem, że fechtuję się z własnej, nieprzymuszonej woli, bez niczyjej kontroli, ale bałem się, że w każdej chwili to coś może znów wziąć mnie w swe władanie. Gdy uświadomiłem sobie, że obaj jesteśmy całkowicie wolni, ogarnął mnie niepokój. Jeżeli nie wykażę odpowiedniego zapału do walki, mogę znów zostać przejęty. Jeśli okażę taki zapał, któryś z nas może wykonać dobrowolny ruch w złym momencie. Zacząłem się bać. -Luke, jeśli z tobą dzieje się to samo co ze mną, przedstawienie to nie podoba mi się nic a nic – powiedziałem. -Mnie też. Zerknąłem na drugą stronę ogniska. Pośród zgromadzonych tam ludzi dostrzegłem sylwetki dwóch zakapturzonych osób. Nie były przesadnej postury, a pod kapturem bliższej postaci dostrzegłem biel. -Widownia się zwiększyła – mruknąłem. Luke obejrzał się w tamtą stronę, a ja z największym trudem powstrzymałem godny tchórza atak, gdyż mój bratanek miał odwróconą głowę. Kiedy znów podjęliśmy bezpardonową walkę. Luke potrząsną głowa. -Nie rozpoznaję ich – powiedział. – Ale wygląda to poważniej, niż sądziłem. -Tak. -Możemy obaj nieźle dostać. -To prawda. Nasze klingi zderzały się z donośnym szczękiem. Od czasu do czasu któregoś z nas widzowie nagradzali rzęsistymi oklaskami. -Co powiesz na to, abyśmy zadali sobie rany? – zasugerował Luke. – Później upadniemy na ziemię i poczekamy na ich wyrok, bez względu na to jaki będzie. A jeśli któryś z nich podejdzie wystarczająco blisko, wystawimy go na pośmiewisko. -Zgoda – odrzekłem. – Jeśli wysuniesz bardziej lewe ramię, rozetnę ci je pośrodku. Dajmy im trochę krwi, zanim zwalimy się na trawę. Lekkie skaleczenia na głowach i przedramionach. Nic poważnego. -W porządku. Pamiętaj, jednoczesność jest kluczowa. Walczyliśmy. Cofnąłem się trochę po czym zaatakowałem z ogromna szybkością. Dlaczego nie? Był to rodzaj gry. I nagle wykonałem ciałem ruch, którego wcale nie zamierzałem uczynić. Oczy Luka rozszerzyły się, gdy trysnęła krew, a Grayswandir przeszył mu ramie na wylot. W chwile później Werewindle przeszył mi wnętrzności. -Wybacz –odezwał się Luke. – Corwinie, jeśli przeżyjesz, a ja nie, wiedz, że w zamku dzieje się zbyt wiele szalonych rzeczy związanych z lustrami. Nocą, na dzień przed twoim powrotem, wraz z Florą walczyliśmy ze stworzeniem, które wyszło z jednego ze zwierciadeł. I jest w to wplątany dziwaczny czarnoksiężnik, któremu spodobała się Flora. Nikt nie wie, jak się nazywa. Ale sądzę, że ma coś wspólnego z Chaosem. Czy to możliwe by Amber zaczął być odbiciem Cienia, a nie odwrotnie? -Witajcie – rozległ się znajomy głos. – Dzieło skończone. -Rzeczywiście – dodał drugi głos. To odezwały się zakapturzone postacie. Jedną z nich byłą Fiona, drugą Mandor. -Bez względu na rozwiązanie, dobranoc, miły książę – powiedziała Fiona. Próbowałem wstać. Podobnie Luke. Chciałem też dźwignąć swój miecz. Nie mogłem. Świat pociemniał, ale tym razem wyciekały ze mnie życiodajne soki. -Przeżyję… i ruszę twoim tropem – obiecałem. -Corwinie – słabo dobiegł mnie jej głos. – Nie jesteśmy tak bardzo winni jak sądzisz. To było… -…tylko dla mojego dobra, mógłbym się założyć – mruknąłem, zanim cały świat spowiła ciemność. Byłem ściekły, że nie zużyłem swego przekleństwa śmierci. Pewnego dnia… Obudziłem się w szpitalu w Amberze. Na sąsiednim łóżku leżał Luke. W ramiona mieliśmy wbite kroplówki. -Będziesz żył –powiedziała Flora i po zmierzeniu pulsu puściła mój nadgarstek. – Czy teraz mi o wszystkim opowiesz? -Czy znaleziono nas w korytarzu? – odezwał się Luke. – A po Korytarzu Luster nie został nawet ślad? -Dokładnie tak. -nie chcę jeszcze wymieniać żadnych imion – powiedziałem. -Corwinie – zapytał Luke.- Czy kiedy byłeś dzieckiem, Korytarz Luster tez pojawiał się tak często? -Nie. -Prawie nigdy nie pojawiał się, gdy ja dorastałam – dorzuciła Flora. – Tak aktywny stał się dopiero w ostatnich latach. Zupełnie, jakby to miejsce zaczynało się budzić. -miejsce? – zapytał Luke. -Zupełnie, jakby do gry włączył się kolejny gracz – odpowiedziała. -Kto? – dociekałem, wywołując u siebie spazm bólu. -Cóż, oczywiście sam pałac – powiedziała Flora. tłum. Rael <<<< Powrót do "Cieni Amberu"