Rafał Bryndal i Dariusz Hyska Kompletna plaża Dziennik Adama Zawodnego Odcinek 1 Tak, jechałem na wakacje. O ile to, co się działo na drogach, można było nazwać jaz- dą, a cel mojej podróży wakacjami. Prawda jest taka, że korek na drodze sięgał tam, gdzie wzrok nie sięga, ja zaś już dawno sięgnąłem finansowego dna, co zdecydowało o podjęciu posady ratownika w najmniej renomowanym kurorcie morskim. No, no, no, to nie jest jesz- cze najgorsze, co może robić doktorant. Wreszcie ruszyliśmy. Próbowałem nadrobić stracony czas, więc gaz do dechy i jazda: 30... 40... 60... Po jakichś 5 kilometrach stabilne 90. Zresztą więcej byłoby trudno. Maluch bowiem posiada niespotykane w tej klasie inteligentne urządzenie, które nazwałbym hamul- cem biologicznym. Powyżej 90 kilometrów na godzinę robi się taki hałas, że noga sama spada z gazu. Proste? Ba! A jakie tanie! Więc kiedy już wysiłkiem 23 koni osiągnąłem upragnioną prędkość, nagle zobaczy- łem ją. Stała z plecakiem u nogi. Miała długie włosy, wytarte dżinsy – bo chyba nie odwrot- nie – i była niewątpliwie dziewczyną. Ze zdumieniem spostrzegłem jak moje stabilne 90 kur- czy się aż do... zera! Usłyszałem przeraźliwy pisk. Pomyślałem: no nieźle, palę gumy w maluchu?! Ale to tylko ludzie. Jak zwykle panikujący, kiedy ktoś nagle zbacza z drogi. Nieważne. Czułem, że czeka mnie przygoda. I każdej chwili szkoda. Odcinek 2 Zatrzymałem się od niej jakieś 200 metrów. Jednak hamulce jeszcze całkiem, całkiem jak na 14–letniego malucha. Podszedłem, a jakże, uśmiechnięty. I pytam: – Gdańsk? A ona: – Gdańsk, ale ja nikogo nie biorę. – A nie, nie, pomyłka! – mówię. – To ja biorę. Czułem, że patrzy na mnie dziwnie. A im dłużej patrzy, tym dziwniejsze stawało się to, co już i tak dziwne było. – Ależ ja jestem cymbał! – strzeliłem się dłonią w czoło. – Biorę, to znaczy zapra- szam. I gestem pokazałem swojego malucha, po czym bez pytania wziąłem jej plecak. Na początku trochę protestowała, ale gdy powiedziałem, że o takiej sytuacji marzyłem przez cały rok, zawahała się. – Ja... jeszcze nigdy niczego nie robiłam przez cały rok – powiedziała skromnie. Hmm... wiedziałem, że jej zaimponowałem. Gdy wsiadała do mojego samochodu, poczułem w brzuchu motyle. Miała tak długie nogi, że przez chwilę pomyślałem o wymontowaniu przedniego siedzenia, lecz wtedy mu- siałbym zostawić fotel przy drodze, a na to nie było mnie stać. Trzeba przyznać, nie była zbyt rozmowna. Nawet jak na osobę z walkmanem na uszach. Przez pierwsze 50 kilometrów zdo- łałem zaledwie ustalić, jak ma na imię. No ale to, które usłyszałem, zelektryzowało mnie zu- pełnie. Ona miała na imię M o n i k a!!! – Kurcze! – pisnąłem. Ale mam fart! Ratownik i Monika! Odcinek 3 Jeśli naprawdę na imię masz Monika – inteligentnie zagadnąłem, używając trybu wa- runkowego. – To z nami może być jak w tej piosence, no wiesz: ratownik i dziewczyna ra- townika, Monika. Rozumiesz? – Nie rozumiem – powiedziała, ale tak przejmująco szczerze i otwarcie, że nie mo- głem powstrzymać się od dalszych wyjaśnień. – Widzisz, ratownik... – tłumaczę – to jest osoba, która ratuje ludzi. A jego dziewczy- na z kolei ratuje... ratownika właśnie. Nieco speszona poprosiła, abym zachował rezerwę. Faktycznie żółta lampka pod kie- rownicą nieomylnie wskazywała, że rezerwa się kończy. Właśnie mijaliśmy Mławę, a w niej kilka wytwornych pałacyków w stylu między Di- sneylandem a domkiem Baby Jagi, kiedy wjechałem na stacje benzynową. Tankowanie ma jednak w sobie coś z seksu. I to niezależnie, czy lejesz bezołowio- wą, czy zwykłą. Oburącz demonstracyjnie chwyciłem wlew paliwa i podszedłem do malu- cha. Poruszałem się przy tym z gracją, by w pełni zaprezentować muskulaturę swego ciała. No, ale co z tego!? Ona, jak na złość, czytała książkę. O tej Briget Jones. Wszystkie to teraz czytają, ale żeby któraś wzięła sobie do serca. Nie! Poszedłem zapłacić. Kiedy wróciłem, Moniki nie było. Ośmioletni chłopak myjący szyby powiedział, że odjechała czerwonym BMW. Wziął mnie potem na stronę i dodał lekko sepleniąc: „S babami tseba krótko, prose pana”. Nad morze dojechałem mimo wszystko szczęśliwie. Po drodze nie wyprzedziłem żad- nego czerwonego BMW. Odcinek 4 Gdy wjeżdżałem do Dębowej Góry, słońce zachodziło na czerwono. Nabyta w trakcie wieloletnich studiów inteligencja podpowiadała mi, aby zapytać Tubylca, jak trafić do ośrod- ka „Fala”. Przydrożny Kaszub najpierw spojrzał nieufnie szklistym wzrokiem, jakby zaczadził się przy wędzeniu fląder, po czym machając rękami zalał mnie potokiem słów w jego ojczy- stym języku. Język ten, tyleż piękny co oryginalny, brzmieniem przypominał ścieżkę dźwię- kową brazylijskiej telenoweli puszczoną od tyłu. Jedynym słowem, które zrozumiałem, było powiedziane na koniec dobitne... jo! Fakt, że po tych wyjaśnieniach do ośrodka „Fala” trafiłem jak po sznurku, jeszcze raz kazał pokłonić mi się własnej inteligencji i spowodował, że nabrałem do siebie jeszcze więk- szego szacunku. Przed ośrodek chciałem zajechać z fasonem. W końcu tablice na warszawskich nu- merach do czegoś zobowiązywały. Zrobiłem wielki łuk i z całą szybkością wjechałem prosto w Szkodę. A konkretnie w cofającą właśnie Skodę Felicię. Cholercia! Cholercia! Cholercia! – po trzykroć przekląłem w duchu. No, a że duch we mnie duży, poniosło echem po wodzie aż do Helu. Skoda miała nowe białe numery województwa pomorskiego. – A więc ktoś miejsco- wy – spekulowałem. – Na pewno facet w kapeluszu albo kobieta, bo tylko ci potrafią tak co- fać – odezwała się we mnie męska szowinistyczna świnia. Nie lubiłem w sobie tej cechy i prawdę mówiąc miałem nadzieję, że moje proroctwo się nie spełni. Niestety. Drzwi Skody otworzyły się powoli. Najpierw ujrzałem czubek damskiej, całkiem jeszcze młodej nogi, jednak każdy następny fragment nieubłaganie odkrywał prawdziwy wiek kierowcy. Odcinek 5 Miała na sobie krótką niebieską sukienkę na wąskich ramiączkach. Mimo iż na oko była jakieś trzy razy starsza od mojego czternastoletniego malucha, głęboki dekolt przykuwał uwagę lepiej niż najbardziej nawet wyuzdany fragment Fiata 126 p. Wydawała się bardzo energiczna. Na nodze w okolicy kostki miała złoty łańcuszek, co od razu mnie speszyło, gdyż zwykle obawiam się takich kobiet. No, może nie tyle samych kobiet, ile ich perwersji, które z niezwykłą skutecznością pozbawiały mnie silnej woli. Przykro mi, że w panią wjechałem – powiedziałem uczciwie. – Jestem Zawodny. – Każdy jest zawodny od czasu do czasu – próbowała pocieszać. Ale nie każdy jest Adamem – zauważyłem błyskotliwie i jeszcze raz przedstawiłem się, tym razem pełnym imieniem i nazwiskiem. – Pani pozwoli: Adam Zawodny. Przyjecha- łem tu, by ratować. – A... to z panem rozmawiałam dwa dni temu przez telefon – uśmiechnęła się. – Je- stem Chętna – dodała wyciągając rękę. Zawahałem się. Byłem pewien, że zauważyła to od razu. Pozwoliła jednak na te chwi- le niepewności, w której każdy szanujący się facet ma szansę na honorowe wyjście, po czym dodała: – Alicja Chętna, kierowniczka ośrodka „Fala”. Nie powiem, troszkę zbladłem, potem zzieleniałem, a na końcu poczerwieniałem ze złości na samego siebie. – Znaczy, że ja... właśnie... – zacząłem się jąkać. – Tak – przerwała mi. – Właśnie pan stuknął swoją szefową. – Ale proszę się nie przejmować, potrąci się z pierwszej pensji. – No jasne... – udałem luzaka z trudem powstrzymując łzy. Pierwsze wrażenie miałem za sobą. Odcinek 6 Ruszyliśmy w stronę biura. Po 50 metrach wiedziałem o niej więcej niż niejeden psychoterapeuta po godzinnym seansie. Była rozwiedziona, miała dorosłego syna na studiach w Szczecinie, ojca, który kiedyś był kimś, a teraz jest emerytem i ślady po zębach na lewym ramieniu. – To nic takiego – odparła. – Dwa lata temu jeden wczasowicz nie chciał opuścić na- szego ośrodka. Nagle zmieniła ton. – Matko, jaka ja się przy panu zrobiłam roztrzepana! Przecież o tej porze biuro zamknięte. Zdziwiło mnie to trochę, bo przecież była kierowniczka i w każdej chwili mogła je otworzyć. – Zapraszam pana do siebie – powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Na ko- lację. Dopiero teraz, w jasnym świetle sześciu jarzeniówek zauważyłem na głowie pani Ali- cji misternie upleciona fryzurę, zapewne specjalność miejscowego fryzjera. Z łatwością roz- poznałem ułożony z rudych loków kaszubski wzór ludowy, dokładnie taki sam jak na fajan- sie, glazurze i firankach. – Proszę się częstować – zachęcała gospodyni. Żal było odmówić. Dobrze zmrożona wódka szroniła grubo rżnięte kieliszki, a śledzik a la minoga wypełniał nozdrza nader smakowitym aromatem. Nie mogłem oprzeć się wraże- niu, że wszystko to przygotowane było specjalnie dla mnie. – Panie Adamie, mówmy sobie po imieniu, jeśli mogę zaproponować – powiedziała unosząc do góry kieliszek. – Ala. – Adam – odpowiedziałem równie zdecydowanie. Wypiliśmy. Wypiliśmy i... no właśnie. Bruderszaft przecież piłem nie raz, wiedziałem co, kiedy i po czym. Alicja jednak wprowadziła do tego starego toastu zupełnie nowy, nie- spotykany nigdzie element. Odcinek 7 Bruderszaft powtórzyliśmy czterokrotnie. Za każdym razem karmin Alicji chętnej nieomylnie odnajdował moje usta kładąc nań ciężki od namiętności pocałunek. – To jak ty kochany konkretnie masz na imię? Jasiu? Nie?! Już wiem: Marek. Ummm... Bzdura! Marek Był w zeszłym sezonie. Wiesz, co? Wypijmy brudzia... Kręciło mi się już w głowie. Nie tyle z powodu 200 gramów czystej czy przejecha- nych kilometrów, ile za sprawą upojnego dezodorantu Alicji. Alicja bowiem – zawierzywszy reklamie – spryskała się nim obficie, zyskując w zamian pewność, której i tak jej nie brako- wało. Aby ratować sytuację nieuchronnie zmierzającą do parteru, zapytałem o ośrodek wczasowy „Fala”. Moja kierowniczka w tym temacie okazała niezwykłą jak na obecne czasy erudycję. Nieopatrznie bowiem trafiłem w jej konika. Jak mówiła historia ustami Alicji Chętnej, „Falę” zbudowano w czynie społecznym dla hutników, którzy właśnie tu, nad mo- rzem, mieli zapomnieć o wszystkim, a już na pewno o odlewaniu, spuście surówy czy ogrzewaniu wsadu. Po zmianach ustrojowych oczywiście całą „Falę”, jak i resztę hutników, sprywatyzowano, to znaczy kupił to jeden biznesmen za pieniądze innego biznesmena, który tak naprawdę dostał na to kasę od tego, kto z ramienia państwa całą rzecz sprzedawał. Łatwość, z jaką przyswoiłem sobie mechanizm prywatyzacji, potwierdzała tylko re- gułę o rzeczach, których „biez wodki nie razbnieriosz” (jak mawiają Rosjanie). Odcinek 8 Kiedy jej rude loki przestały już przypominać kaszubski wzór ludowy i oscylowały w kierunku kupy wodorostów wyrzuconych przez morze na brzeg, uznałem, że czas na mnie. – A ty dokąd?! – spytała twardo. – Pora już chyba, bo zmęczony jestem – udawałem ziewając. – Jo! Rozumiem... – powiedziała Alicja, choć więcej w tym było rezygnacji niż ro- zumienia. Zmęczenie wszystkim widać dało się we znaki. Alicja klasnęła w dłonie. Po chwili, ku mojemu zdumieniu, niczym wierny pies Tu- chajbeja zza chińskiej makatki wyłoniła się „nibypostać”. – Proszę odprowadzić pana Adama do jego domku – kierowniczka krzyknęła doń oschle. Do mnie zaś zwróciła się miłym głosem, że „jakbym miał jakieś problemy, to mogę w każdej chwili... prawda... itd. Podała mi przy tym swoją wizytówkę. Może jestem zbyt przewrażliwiony w tych sprawach, ale zwrócił moją uwagę fakt, że na końcu numeru jej ko- mórki było 96. Na pierwszy rzut oka postać, za którą podążałem, nie miała płci ani wieku. Gorzej, że drugi i trzeci rzut też wiele nie wyjaśniły. Była niska, tęga, w okularach z grubymi szkłami przypominającymi szyby przeciwpancerne, w dodatku cały czas chodziła tak, jakby ślizgała się w muzealnych kapciach: szur, szur, sztur... Jest zagadką losu, dlaczego właśnie ta postać prowadziła mnie do mojego pokoju. Mo- jego wymarzonego, wyśnionego miejsca wyzwolonej od wszystkiego wakacyjnej miłości – miejsca cudownego nieumiarkowania, grzesznej rozwiązłości i dekadencji; krótko mówiąc, rozpasanego, niczym nieskrępowanego, wielkiego dymania. Odcinek 9 „Nibypostać” zamruczała pod nosem coś, co od biedy można by uznać za przestawie- nie się. Zabrzmiało to jak Maria, ale równie dobrze mogło być „Marian”. Nadal więc trakto- wałem ją – to znaczy „nibypostać” – bezpłciowo. Szliśmy po żwirowej alejce. Było przeraź- liwie ciemno, nie licząc siedmiu latarenek w kształcie krasnali z lubieżnie uśmiechniętymi buziami. Poczułem się jak Królewna Śnieżka przed gwałtem. Gdzie nie spojrzysz, krasnal, a poza tym ciemność. Jak zwykle w takich sytuacjach moja wyobraźnia zaczęła intensywnie tworzyć. Był- bym odleciał na dobre, gdyby nie „nibypostać”, która właśnie ponownie zamruczała. – No, będzie tego – i wskazała ręką domek 21. Tym razem pracowała nad artykulacją. Głos miała wprawdzie jakiś dziwny, trochę jak Janis Joplin albo Leszek Miller, ale sens przy- najmniej był jasny. Domek, w którym hutnicy mieli zapomnieć o swym niełatwym życiu, był równie tandetny jak ich marzenia o wczasach. Poprzez ganek weszliśmy do pokoju, gdzie stało łóż- ko, obok nocna szafka, w rogu zaś, za kolorową zawiestką, umywalka z sedesem tworzyły tzw. kącik higieny podstawowej. Położyłem torbę na łóżku i zacząłem się rozpakowywać. „Nibypostać” niby na coś czekała, lecz niby–na–co, nie wiedziałem. Chrząknąłem – ani drgnęła. – Może trzeba jej dać napiwek? – pomyślałem. Takie rzeczy przecież się robi na filmach, szczególnie francuskich. Wyjąłem więc z kieszeni jakieś monety i już chciałem jej dać, lecz nie zdążyłem. „Nibypostać” znikła w ciemności. Odcinek 10 – A więc to mój pierwszy wieczór nad morzem – pomyślałem. W głowie mi się trochę zakręciło. To pewno efekt szoku tlenowego. Tyle nagle świe- żego powietrza. Padłem na łóżko, lecz zaraz wstałem. – Trzeba przecież zobaczyć morze! Wyszedłem z domku w kierunku, gdzie zdawało się najbardziej szumieć. Szybko jednak spostrzegłem, że to błąd. Natrafiłem po prostu na szumiące Wierzby, jakbym był ja- kimś Chopinem. Poszedłem więc w drugą stronę. Po 20 minutach poczułem piasek w sandałach, byłem więc na plaży. Siadłem blisko morza i gapiłem się na fale. Cudowne, tego człowiekowi nie zastąpi nawet najbardziej wyuzdane jaguzzi. Gdy już mój słuch przyzwyczaił się do szumu morza, wychwyciłem jakieś ciche, acz intrygujące kwi- lenie. Jakby ktoś płakał obok za wydmą. Choć nie należę do zdobywców, poszedłem tam, jakbym właśnie wylądował na plaży w Normandii. Oczom moim ukazała się „nibypostać”, czyli Maria lub Marian, szlochająca do księ- życa. Osobnik, którego płeć tak skwapliwie natura ukryła przede mną, był niewątpliwe pija- ny. Dwie puste butelki po piwie wbite szyjkami w piach dawały temu świadectwo aż nadto wyraźne. – Co jest? – Zagadnąłem. – Ach to pan? – żachnęła się. – Śledził mnie pan? – No, na pewno... – wkurzyłem się trochę. – O niczym innym nie marzyłem tylko o tym, żeby... I tutaj umilkłem, bo ciągle nie byłem pewny, jak mam się zwracać do „nibypostaci”. Postanowiłem zagrać w otwarte karty i zadałem, zdawałoby się, proste pytanie: – Ale przepraszam, czy właściwie ty jesteś pan, czy pani? – To pan też?! Postać wpadła w spazmatyczny płacz. Zaczęła biadolić, złorzeczyć sobie i światu. Z tego szlochu jedno wyraźnie zdążyłem zrozumieć: że jest kobietą. Krzyknęła bowiem: – O ja, nieszczęśliwa! Odcinek 11 Nie! Nie! Nie! Nie cierpię jak dziewczyna płacze! Zwłaszcza brzydka. Z ładną nie ma problemu, człowiek przytuli, pogłaszcze... A zresztą ładne dziewczyny nie płaczą. Nie mają powodu. Może dlatego ładnych dziewczyn nikt nie żałuje?! Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, co mam począć. Sytuacja stawała się trochę nie- zręczna. Wyglądało na to, że ona szuka frajera, aby móc się wyżalić i że niestety znalazła go, gdyż w końcu zacząłem ją pocieszać. Teraz wiem, to był błąd, bo dziewczyna przylgnęła do mnie całym ciałem – i nie ma zmiłuj. Miałem wrażenie, jakbym przytulał fokę albo kogoś z rodziny Muminków. Maria – jak się okazało – była siostrzenicą kierowniczki, choć byli i tacy, którzy wprost brali ją za siostrzeńca. Miała 20 lat. Cóż... w jej przypadku ten uroczy wiek był cał- kowicie bez znaczenia. Nominalnie powinna być recepcjonistką, ale praktycznie była wykorzystywana przez swoją ciotkę do rozmaitych zajęć. Czasami pracowała jako kelnerka, czasem jako sprzątacz- ka, a gdy trzeba było jeździła na rowerze po zakupy do miasta. Była po pierwszym roku pe- dagogiki w Olsztynie i chciała koniecznie zarobić na szkła kontaktowe. – Nie mówiłam tego jeszcze bynajmniej nikomu (wyznała zanosząc się lekką czkawką po piwie), ale pan wydaje się być inny niż inne... samce. Nie wiem, na czym miałaby polegać ta inność. I Bóg mi świadkiem, od niej dowie- dzieć się tego nie chciałem. Przeszły mnie dreszcze. – Zimno panu? Niech się pan mocniej przytuli... – O, nie moja panno – pomyślałem – bo zaraz ja zacznę wyć. Przyjechałem tutaj, aby ratować tonących, a nie psychicznych. Zaraz jednak wróciłem do roli pocieszyciela. Ma się – cholera! – to miękkie serce. Odcinek 12 Obudziło mnie ostre słońce wpadające wprost na moje lewe oko. Byłem oślepiony, a właściwie na wpół oślepiony, gdyż prawe oko widziało umiarkowanie dobrze. I właśnie ono dostrzegło w oknie trzy przewiązane białymi chustami głowy. Nie należały do osób mło- dych, bo w przeciwnym wypadku miałyby wszystkie zęby i z pewnością czas nie wyryłby na nich swego piętna; nie były też stare, gdyż szybkość, z jaką czmychnęły ujrzawszy mnie obudzonego, przypisać by można raczej ludziom w średnim wieku. W stołówce znalazłem się później niż inni, co widać było po stertach niesprzątniętych ze stołów talerzy. Mimo wszystko czekała na mnie niespodzianka. Stolik dla kadry lśnił czy- stością i w dodatku obficie był zastawiony: trzy rodzaje pieczywa, sery, wędliny, jaja, konfi- tura. – Tak jest codziennie? – spytałem zaskoczoną kelnerkę. Zamiast odpowiedzi usłyszałem śmiech, po czym cała w pąsach uciekła na zaplecze. Na zapleczu śmiechom nie było końca. Starałem się zrozumieć, co je tak rozbawiło. Bo chyba nie ja?! W połowie śniadania do stołówki wszedł młody mężczyzna w stroju kąpielowym. Rozejrzał się po sali i ruszył wprost na mnie. Od razu było widać, że wie, czego chce. Był nasmarowany oliwką niczym kulturysta przed pokazem, a szedł tak, by można było dostrzec jak pracuje każdy nawet najmniejszy jego mięsień. Mimo, iż nie byłem cherlawy, poczułem się jakoś tak niewyględnie. – Cześć, jestem Stefan Kruszyna – wyznał rzucając rękę. – To ty jesteś tym narzeczo- nym Marysi? – spytał bez ogródek. – Aleś se, chłopie, wybrał! Z kuchni ponownie dobiegły śmiechy. Wściekłości, jaką odczuwałem, nie była w stanie wyrazić żadna, nawet najbardziej rozpaczliwa mina. Masz za twoje dobre serce, kretynie – pomyślałem z goryczą. Odcinek 13 Niebo było bezchmurne i tak wściekle niebieskie, jakby kto wałkiem sufit pomalo- wał. Szedłem brzegiem plaży omijając poszukiwaczy bursztynu i budujących zamki z piasku, a fale co chwila obmywały moje stopy. No, cóż... woda była taka jak była. Po pro- stu Bałtyk, ale za to nie było rekinów. Nasz posterunek widniał z daleka. Wieżyczka z wywieszoną na maszcie białą flagą, pod nią dwa leżaki, dwa ręczniki na piasku i kilka kół ratunkowych. Wszystko to za grubą liną odgradzającą „nasz” teren od reszty plaży. W środku tego zaklętego rewiru stał mój partner. Krótko ostrzyżony prawie do skóry. Twarz inteligenta z Big Brother. Na czole okula- ry przeciwsłoneczne tkwiły jakby przymocowane klejem na stałe. Przeżuwał coś, starannie rozcierając olejek na swym pozbawionym włosów i nad wyraz muskularnym ciele. Wyglądał jak marmurowy posąg przy fontannie z ogródka pewnej agencji towarzyskiej pod Warszawą. Na pierwszy rzut można by sądzić, że jest młodym mężczyzną. Po bliznach na twarzy widać było jednak, że nie raz i nie dwa przyszło mu bić się z myślami. Kiedy podchodziłem, wstała z leżaka mocno opalona blondynka o atrakcyjnie zary- sowanych kształtach. Z tyłu miała tak wpite bikini, że na samą myśl o czymś takim, zaczą- łem nerwowo przebierać nogami. – Steve, wydaje mnie się, że bynajmniej ktoś do ciebie – rzuciła od niechcenia Magda. – A, to ty, ledwo na mnie spojrzał, skupiony na rozcieraniu olejku. – Ja. Ale nie wiedziałem, że ty to Steve – odpowiedziałem zaczepnie. – Stefan Kruszyna vel Steve Kruchy. Ostatni playboy na północ od Jastarni. Tak piszą o mnie w miejscowej prasie. No... to wszystko było jasne. Odcinek 14 Podczas, gdy Steve ze wzrokiem utkwionym ponad horyzont obserwował sytuację, atrakcyjna blondynka rozcierała na jego plecach siódmą już warstwę oliwki. Robiła to bez słowa i tak zupełnie beznamiętnie jakby solą nacierała węgorza. Ja też się nie odzywałem czując, że obowiązki gospodarza należą w tym wypadku do Steva. Wreszcie mój partner odłożył lornetę i postanowił dokonać prezentacji. – Magdy, przywitajcie się z naszym nowym kolegą – wydał rozkaz niczym kapitan na statku. Dopiero teraz zauważyłem drugą dziewczynę, która właśnie podniosła się z leżaka. Była zupełnie taka jak pierwsza. Te same usta, kolor włosów, rozmiar biustu i charakterystyczny dla dziewcząt w tym wieku bardzo poważny wyraz twarzy. – Bliźniaczki?! – zawahałem się – Tylko dlaczego macie tak samo na imię?! – Nie jesteśmy bliźniaczkami niestety człowieku, gdyż różnimy się pod wieloma względami. Spójrz i oceń. I tu niebliźniaczki zaczęły wyliczać pewne różniące je szczegóły. Co tu dużo ukrywać, wciągnęła mnie ta wyliczanka. Począwszy od tego co mają za uszami ruchem konika szacho- wego posuwały się wzdłuż swoich jakże atrakcyjnych ciał. Nie miałem wyjścia, posuwałem się za nimi, a im dłużej to robiłem tym bardziej posuwać się chciało. W końcu Steve przywołał je do porządku. – No, dziewczyny zachowujcie się. Jeste- ście jakby nie było na posterunku. Magdy skinęły główkami zupełnie jakby pełniły bardzo odpowiedzialną służbę na dworze swego pana. I w tym momencie Steve krytycznie spojrzał na mnie. – Coś blady jesteś kolego, jak nie wypieczona bułka. No, dziewczyny chłopak potrze- buje nacierania – zaordynował. – Dobre nacieranie to dla ratownika podstawa. Według wszelkich zasad BHP. Wiele nas ze Stevem różniło, jednak w tym względzie bardzo się z nim zgadzałem. Ale to bardzo. Odcinek 15 Obie Magdy umilkły i zaczęły nacierać mnie olejkiem, Steve zaś kontynuował wy- kład o szkodliwości promieni słonecznych i o tym, że trzeba się nacierać, bo skóra jest bar- dzo wrażliwa. – Spójrz na mnie. Hę? Życzę ci, żebyś w moim wieku miał takie pośladki. Dziewczyny zarechotały. Mnie zaś nie było ani do śmiechu, ani do płaczu. Mnie było w sam raz. Rozciągnięty na ręczniku czułem miłe ciepło od nagrzanego słońcem piasku; lek- ka bryza przynosiła ze sobą zapach morza, a czworo delikatnych dłoni rozprowadzało oliwkę po moich plecach, ramionach i udach. W takich warunkach zaczynałem lepiej rozumieć niewolnictwo. Podziwiałem również legislacyjną zwięzłość prawa pierwszej nocy. W bigamii zaś nie widziałem nic, za co można by naprawdę człowieka skazać. Steve podzielił plażę na dwa sektory, jeden rozciągał się na lewo, drugi na prawo od naszego posterunku. Za ten lewy odpowiedzialny byłem ja, za ten drugi on. On siedział na leżaku, ja na szczycie wieżyczki. Przez kilka dobrych godzin nic się nie działo. Gdzieś koło południa Steve swoim tubalnym głosem niespodziewanie zarządził: – Dziewczyny, panowie ratownicy mają ochotę na lody... No, to było mocne. Aż w gardle mi zaschło z wrażenia. Już chciałem coś głupiego powiedzieć, gdy Steve’a porosił o dwie kulki czekoladowych. W takim wypadku mnie już było wszystko jedno. Dziewczyny poderwały się z miejsca i bez słowa sprzeciwu poszły w stronę budki z lodami. Gdy oddaliły się spytałem Steve’a, czy mu się nie mylą. – Ej, co ty filozof...– zdziwił się – przecież już na pierwszy rzut oka widać, że jedna jest introwertyczka a druga ekstrawertyczką. A poza tym jedna z nich jest leworęczna, a druga wręcz odwrotnie. Więc naprawdę nie mamy ze sobą żadnych problemów. Prostota tego wywodu poraziła mnie. Odcinek 16 Wierzcie mi, jestem nowoczesnym facetem. Używam żelu do włosów, laptopa, regu- larnie chodzę na manicure, a prezerwatywę nosze nawet w kąpielówkach. Są jednak rzeczy, które mnie zaskakują. Jedną z nich jest Steve i jego stosunki z nie – bliźniaczkami. Okre- śliłbym je jako wyrafinowanie neo – feudalne o nie do końca uświadomionym auto seksuali- zmie. Kiedy więc tylko znalazłem się sam na sam z Magdami, zapytałem jakbym był przy- najmniej z organizacji walczącej o prawa człowieka i obywatela. – Dlaczego dajecie się tak wykorzystywać temu facetowi? – Co ty filozof!? – jednocześnie oburzyły się Magdy. – No tak! Wydaje mi się, że trochę za bardzo mu ulegacie – upierałem się. – A mamy inne wyjście? – Nie rozumiem? – To przecież nasz tato... Zatkało mnie jak wannę, do której ktoś nagle wrzucił korek. – To jednak miałem rację! – zawołałem – Jesteście bliźniaczkami?! Okazało się, że nie miałem. Osiemnaście lat temu, młody jeszcze wtedy Stefan Kru- szyna, właśnie tutaj na etacie ratownika spotkał dwie niezwykłej urody kobiety, w których zakochał się bez pamięci. Chodził więc od jednej do drugiej, a że mieszkały praktycznie do- mek w domek, trudno było utrzymać sprawę w tajemnicy. Steve musiał uciekać najpierw z ośrodka, potem z miasteczka, na koniec z gminy i województwa. Los chciał, że obie pa- nie po dziewięciu miesiącach miały bardzo konkretne wspomnienie po swoich wakacyjnych przygodach. Te wspomnienia to Magdy. Zupełnie mimo woli poczułem przypływ nagłego wzruszenia, zupełnie jak w meksykańskiej wielowątkowej telenoweli, o nie możliwej do spełnienia miłości. Ach, czemu nie zapuściłem hiszpańskiego wąsika?! Ach czemu nie jestem pozbawionym skrupu- łów brunetem i nie mam na imię Jose Gonzales?! Odcinek 17 Wczasowa stołówka wypełniona była do ostatniego stolika. Mówiono głównie o pogodzie, o tym co będzie na kolację, albo o koncercie Krzysztofa Krawczyka, który za kilka dni miał wystąpić w tutejszej muszli koncertowej. Byłem w połowie drugiego dania, a konkretnie przy niezwykle apetycznym kotlecie mielonym, który różnił się wielkością od kotletów podawanych wczasowiczom i miał – cokolwiek to znaczy – ludzki wyraz twarzy. W tym momencie właśnie pojawiła się pani kierowniczka. Powinienem oczywiście powie- dzieć Alicja, ale sposób w jaki mi się przyglądała skutecznie odwodził mnie od podobnych poufałości. – Panie Adamie, pozwoli pan za mną. Pozwoliłem, a jakże. Szedłem za nią wpatrując się z niedowierzaniem w jej opięte przez skórkową minispódniczkę pośladki, jawnie lekceważące krótkoterminowe prognozy meteo. Cóż... pomyślałem – trzeba być rzeczywiście demonem seksu, by w taki upał wbić się w coś podobnego. – Panie Adamie, powiem krótko zawiodłam się na panu! – zaczęła bez ogródek. – Przecież byliśmy już na ty – próbowałem przypomnieć upojny wieczór z Alicją. – To bez znaczenia, gdyż sprawa ma charakter służbowy. Więc niech pan się nie śmie- je, bo to poważna sprawa. A teraz słucham, co ma pan na swoje wytłumaczenie? Miałem nie wiele. Jedynie to, że byłem zmęczony drogą, odurzony alkoholem i świeżym powietrzem; że było ciemno i nie mogłem dostrzec z jakim to koszmarnym babsztylem przyszło mi zjeść kolację. Tego oczywiście jej nie powiedziałem. – Przepraszam, jeśli może była pani... hmm – chrząknąłem – rozczarowana. Alicja Chętna zrobiła się purpurowa. Jedynie miejsca, gdzie niedokładnie rozsmaro- wała puder zachowały wstrzemięźliwy wyraz twarzy. – Tu nie chodzi o mnie! – krzyknęła – Idzie o Marysię, zboczeniu. Odcinek 18 Alicja Chętna zapaliła papierosa w sposób, w jaki zwykle robią to ludzie na krawędzi wyczerpania nerwowego. – Zaufałam ci. Spojrzała na mnie bez cienia życzliwości. – Wykształcony, pachnący i w dodatku ze stolicy. A tu już pierwszego dnia coś ta- kiego... prowincjonalnego. – Ale co? – Nie rozumiałem. – Nie udawaj głupka... Zbałamuciłeś Marysię. Poprosiłem, by wyrażała się jaśniej, gdyż wykładnia czasownika „zbałamucić” jest dosyć szeroka. Najpierw dostałem w gębę, potem dowiedziałem się, że chodzi o uwiedzenie. Nie wiem, co bardziej bolało – policzek czy plama na honorze. Sprawa bynajmniej nie wyglądała dobrze. Biedna Marysia zakochała się we mnie na amen, nie wychodzi z pokoju, spazmatycznie płacze i powtarza, że jest ze mną w ciąży. – Jak, na miły Bóg, przecież dopiero wczoraj przyjechałem?! – próbowałem używać rozsądnych i, wydawałoby się, oczywistych argumentów. No, tak – ale oczywiste to one mogły być dla mnie. Jednak nie dla rozczarowanej, czterdziestoparoletniej kobiety, z ostro igrającą wyobraźnią i ciężarną siostrzenicą na gło- wie. Na moje skromne pytanie: skąd Maria wie, że jest w ciąży, Alicja wyjaśniła, że podpo- wiedziała jej to intuicja kobieca. Matko Boska, tylko nie to – wyszeptałem. Nie raz bowiem miałem okazję poznać siłę intuicji kobiecej. Nie platońskiej, nie intelektualnej, lecz kobiecej właśnie. O, tak... ona potra- fi przenosić góry, zakręcać bieg historii, wprawiać w osłupienia miliony ludzi przed telewi- zorami, wreszcie – gdy potrzeba – dobrze zakisić ogórki. Czułem, jak grunt osuwa mi się pod nogami. Cholera, a było już tak dobrze! Odcinek 19 Spragniony rześkiego wiatru od morza i nade wszystko męskiej solidarności od Steva szedłem na swój ratowniczy posterunek. Nie musiałem nic mówić. Gminna wieść ciągle jesz- cze była szybsza od Internetu, bo najlepsze łącza, przynajmniej na razie – to łącza między- ludzkie. Czułem na sobie wzrok setek plażowiczów. Ich szepty niczym ruszająca się wydma podążały za mną krok w krok: „patrzcie to ten facet, co uwiódł Marysię. Patrzcie, to ten...”. Zająłem stanowisko na wieżyczce, a w głowie kłębiły się różne głupie myśli. Mój partner w tym czasie asystował przy kąpieli grupie kolonistów. Widziałem, jak rozmawia z młodą i zgrabną wychowawczynią. Była w wieku niebliźniaczek, co chwila wybuchała perlistym śmiechem, a Steve czarował ją kolejno ciałem, mową i uczynkiem. Widać było, jak koniecznie chce zrobić na niej wrażenie. Przypominał samca ginącego gatunku obtańco- wującego samice w wiadomym celu. Świadomie użyłem słowa „ginącego”, gdyż teraz czę- ściej samice obtańcowują samców. W ciągu ostatniej doby doświadczyłem tego aż dwukrot- nie. Raz z panią kierownik, raz z jej siostrzenicą – teraz, niczym modliszki, próbowały mnie zjeść. Steve, widząc moją zmatkobożałą minę, zarządził wypłynięcie szalupą na morze. Gdy dotarliśmy do czerwonej boi, niezobowiązująco zagadnął: – Słuchaj, filozof, ty się, chłopie, tak nie przejmuj, gdyż nie warto. Spójrz na mnie, konkretnie. Życie się toczy, lata jak ptaki przelatują, ludzie robią kariery, bankrutują, kobiety się starzeją, a ja jestem spokojny, bo ja się nie przejmuję. Kruszyna stanął na łódce i dla dodania słowom właściwej rangi splunął, trafiając z pięciu metrów w sam środek boi. – Czasami to chciałbym nawet się przejąć, ale nie mogę, taki już jestem. Gdy skończył, usiadł na desce, założył ręce nad głowę i pogwizdywał. Może to dziw- ne, ale jego słowa podziały na mnie jak kieliszek mocnej gorzałki. Wyprostowałem się i naśladując Steva próbowałem splunąć na boję. Niestety wiatr zmienił kierunek. Jeszcze musiałem długo trenować, żeby tak móc sobie pluć na wszystko. Odcinek 20 Matko Boska, co za dzień – westchnąłem siadając na łóżku. Dopiero teraz poczułem prawdziwe zmęczenie. Próbowałem się położyć, jednak ból pleców po całodziennym opala- niu natychmiast wyprostował mnie niczym prymusa w ławce szkolnej. Kimałem więc na siedząco starając się doprowadzić do takiego zmęczenia, że będzie mi już wszystko jedno. Z półsennego odrętwienia wyrwało mnie światło latarki bijące prosto w oczy. BRAT 1: To On? – padło pytanie. Miałem jednak wrażenie – i słusznie – że nie było ono skierowane do mnie. BRAT 2: Pewnie, że on – odpowiedział drugi głos. – Panowie, ale o co chodzi?! – wydałem z siebie coś między łkaniem a jąkaniem się. BRAT 2: Ty się, k****, w ogóle nie odzywaj! – usłyszałem w odpowiedzi. I tym ra- zem wiedziałem, że to do mnie. Zamilkłem więc. Może niepotrzebnie, bo zrobiło się jakoś nudno i wręcz mało atrakcyjnie. BRAT 1: Walnąć go? – zapytał po chwili ten pierwszy. BRAT 2: Eeee... zostaw coś dla tatusia – odrzekł drugi. – Tatuś dziś jakiś taki... BRAT 1: Ale mnie się chce – nalegał pierwszy. W powietrzu wyczułem wahanie i niezbyt miły smrodek własnego strachu. Co się odwlecze, to nie uciecze – zagadnąłem. – Zawsze zdążycie mi dać kopa. BRAT 1: Te, inteligent! Bajerować, to se mogłeś Marysie, ale nie nasz. – Uciął pierw- szy. BRAT 2: Braci się nie bajeruje – dodał drugi. W tym momencie usłyszałem pukanie do drzwi z jednoczesnym ich otwarciem, co charakteryzowało ludzi pewnych siebie i na stanowisku. Nie pomyliłem się. Do domku wszedł Stefan Kruszyna. W prawej ręce miał bejzbola, a na lewej niklowany kastet. STEVE: Poszli won! – rzucił krótko w stronę intruzów. Ci zaś skłonili się lekko i tyłem jak raki wy- cofali się z mojego domku bez żadnego słowa. Poczułem ogromną ulgę. Ze wzruszenia, bo przecież nie ze strachu, chyba nawet ze- mdlałem. Obudziłem się w ramionach Steva. Już drugi raz tego dnia podnosił mnie na duchu. Odcinek 21 Wprost dla zaczerpnięcia świeżego powietrza postanowiłem wyjść na spacer. Dziw- nym zbiegiem okoliczności – choć nie do końca ufam takim zbiegom – kiedy przechodziłem koło recepcji, z budynku wybiegła dziewczyna. – Panie Adamie! Panie Adamie! – krzyczała machając do mnie jakąś kopertą. Biegła lekkim truchtem. Jej długie, opalone nogi zaledwie muskały ziemię, za to to, co się działo na górze, przyprawiało mnie o mocniejsze bicie serca. W ten ciepły lipcowy wieczór dziewczy- na miała na sobie tylko cienką batystowa bluzkę, pod którą odbywał się taniec wolności. Gdy podchodziła do mnie jej oczy błyszczały, a lekko rozchylone usta jakby czekały na pocału- nek. – Boże mój, jednak życie jest piękne – pomyślałem. Dziwne, ale wcale nie byłem ciekaw, co ma mi do powiedzenia. Nie interesowało mnie ani jej IQ, ani zdanie na temat redukcji transcendentalnej czy moralnych aspektów klo- nowania ludzkich narządów. Jej fizyczność w stopniu doskonałym i wystarczającym przy- kuwała moją uwagę. Swoją drogą, to ciekawe, dlaczego każdą kobietę najpierw muszę oszacować pod względem jej aparycji, a zwłaszcza nóg, biustu i oczu. W dodatku zawsze w tej, a nie innej kolejności. No, cóż... może jestem właśnie w „takim” wieku? Chociaż z drugiej strony mój ojciec też się na tym łapie, a on już dawno przecież jest na emeryturze. I jak mi kiedyś wy- znał przy niedzielnym rosole – właśnie „to” trzyma go przy życiu. Kobietom – oczywiście – wydaje się, że my to robimy naumyślnie, i z premedytacją, że nie wspomnę o satysfakcji, zajmujemy się jedynie walorami ich ciała, zapominając o umyśle. Kochane! To przecież jest silniejsze od nas. Bo to wynika z naszej natury. Nawet nie wiecie, ba! – nie domyślacie się Nawet, jakie katusze musi przeżywać mężczyzna, żeby pozbyć się takich myśli. Próbujemy zająć się sportem, polityką, nauką, sztuką i co? I nic, bo tak Naprawdę, to ciągle o tym myślimy. Nie bacząc na moje lubieżne myśli recepcjonistka podała mi kopertę. Pohamowałem się z bajerem, choć miałem go już na końcu języka. Odcinek 22 Koperta była podłużna i pieczołowicie zaklejona – jakby ktoś się bał, że wpadnie w niepowołane ręce. – Ho, ho! – pomyślałem. – Już dawno nie dostałem listu. Ostatni raz chyba z 6 lat temu od mojej ówczesnej narzeczonej, która dorabiała sobie na truskawkach w Szwecji. Z oszczędności jedyną jej rozrywką było pisanie do mnie kilku- nastostronicowych sprawozdań z tego, co robi, co czuje i co je. Była pedantyczna do tego stopnia, że opisywała mi nawet, jak na szwedzkiej ziemi zachowuje się jej woreczek żółcio- wy. Teraz wszyscy ograniczają się do e–maili i esemesów. Za kilkadziesiąt lat w księgarniach, jeśli w ogóle jeszcze ktoś będzie czytał książki, to takie pozycje jak listy znanych ludzi zastąpią ich esemesy. Ciekawe, jak by się teraz sprzedawały esemesy na przy- kład państwa Iwaszkiewiczów? Rozerwałem kopertę. Na różowej kartce z kwiatkami niewiadomego gatunku w lewym górnym rogu, wid- niało kilkanaście zdań napisanych równym, uczniowskim pismem. Jakby ktoś używał linijki. „Kochany Adamie...” – No nieźle – spojrzałem od razu na podpis, chcąc się dowiedzieć, kto się pokusił na taki eufemistyczny początek. To od Marysi. Zauważyłem, że wszystkie studentki pedagogiki w sposobie pisania są infantylne... „Kochany Adamie. Piszę do ciebie, bo jesteś jedyną mi bliską osobą. Gdy zamykam oczy, widzę twoje usta, oczy, zęby, ręce i nie potrzebuję nawet okula- rów. Z twojego powodu zerwałam z Hugh Grantem... plakat znad mojego łóżka. Nie mogę myśleć o nikim innym, tylko o tobie. W różnych sytuacjach, nawet takich zwykłych jak choćby podczas strugania ziemniaków czy po prostu chodzenia wokół stołu. Moja przyjaciół- ka powiedziała mi, że to po prostu jest miłość. A więc kocham cię! I jestem gotowa zrobić wszystko, by ciebie przy sobie zatrzymać. Niestety na naszej drodze, na drodze do szczęścia, stanęła moja ciotka, która jest złą kobietą. Wystarczy spojrzeć na jej zgryz. To ona zmusiła mnie do wyjazdu. Nie rozpaczaj, kochany, proszę. Będzie mi łatwiej, gdy nie będę wyjeżdżała z myślą, że zostawiam cię w bólu. Chcę, żebyś wiedział, że będę cię kochać zawsze. Marysia.” Odetchnąłem z ulgą. Spojrzałem w lustro i westchnąłem: – Adam... ale z ciebie... Hugh Grant. Odcinek 23 Pozbawiony ciążącego uczucia, wyrzutów sumienia i niepotrzebnych skrupułów, dziwnie lekki i niedwuznacznie wesoły, wybrałem się na wieczorny spacer po promenadzie. Nie miałem sprecyzowanych oczekiwań. Nie wiedziałem nawet, co konkretnie mogłoby mnie zainteresować. To zupełnie tak jak z lataniem po kanałach telewizyjnych. Ot, po prostu chciałem się przejść, pospacerować, rzucić okiem na ludzi, którzy wyszli z tym samym zamiarem co ja: popatrzeć na innych. Nadmorskie reality show wyglądało mniej więcej tak... Dominowały tanie kolorowe dresy, białe, przetarte na piętach skarpetki i lekkie chiń- skie klapki. Brzuchaci panowie z wąsem kurczowo trzymali na pasku małe torebki, w których nierzadko były dokumenty całej rodziny i czekające na wydanie pieniądze. Na szczęście dookoła było wiele miejsc, w których mogli to zrobić. Oferowano gofry, frytki, rybki, szaszłyki i kebaby; wszystko na plastikowych tackach, z plastikowymi sztućcami i często również o plastikowym smaku. Piwo przelewało się w plastikowych kubkach, a ekspedientki miały plastikowe uśmiechy, tak jakby wszystkim zrobiono operacje plastycz- ne, wyciskając na ich ustach uprzejmy wyraz twarzy. Wieczorny nastrój reality show zmąciło mi nieoczekiwane spotkanie z Alicją. Niby od niechcenia, niby przypadkiem, wpadła na mnie, gdy wdychałem dodatkową porcje jodu. Od razu, bez najmniejszego zażenowania zaproponowała mi wspólny wypad. Owszem, użyła dokładnie tego słowa: wypad. W całości brzmiało to tak: – Adamie, co byś powiedział na wspólny wypad na koncert Krzysztofa Krawczyka? Mam dwa bilety od organizatorów. Trochę mnie to zaskoczyło. Pomyślałem, że po aferze z Marysią nasze – za przepro- szeniem stosunki – ochłodzą się, a tu takie, dajmy na to, wyróżnienie. Więc choć twórczość Krawczyka była mi równie bliska co hejnał mariacki, nie mogłem tak od razu odmówić. W końcu Alicja to władza. A ja miałem do niej – znaczy do władzy – słabość. Zastanawia- łem się więc, czego władza ode mnie chce. Odcinek 24 Skwar był tak okropny, że nawet najbardziej zagorzali zwolennicy opalania kryli się pod parasolami. Ryby odpłynęły w morską otchłań, mewy nie otwierały dzioba, tylko nie- zmordowane dzieciaki darły się jak potępione. Siedziałem na wieżyczce ratowniczej i właśnie brałem się za następnego ogórka małosolnego, gdy spostrzegłem kogoś na matera- cu. Dobre sto metrów za czerwoną boją. Ponieważ na megafon było za daleko, zszedłem do łódki. Wiosłowanie w taki upał nie należy do przyjemności, jednak im bliżej byłem poten- cjalnego topielca, tym mniej żałowałem swojej decyzji. Osobnik leżący na materacu był bo- wiem kobietą. Świadczyły o tym niezbicie jej trzeciorzędne cechy płciowe, które w tym szczególnym przypadku – zważywszy na ich jakość – wysunęły się do pierwszego rzędu. Po- stępując według własnej metody identyfikacji: nóżka, pierś, buźka – z radością rozpoznałem w niedoszłej topielicy Monikę. Tak! Tę samą, którą zgarnąłem na drodze z Warszawy do Gdańska. Czyżby i tu szukała okazji?! Wśród statków czekających na redzie? Monika spała. – Skoro tak... – pomyślałem – to wezmę ją na hol. – Nim się spostrzeże, dopłyniemy do plaży. – Nie. To jednak zły pomysł – wycofałem się. Nie mogę przecież zupełnie nagiej ko- biety rzucić w tłum baraszkujących dzieci. A tam, pal sześć dzieciaki, ale starcy?! W taki upał mogłoby to się skończyć zawałem. Stanąłem więc na łódce, wziąłem do ręki megafon i zagadnąłem: – Obywatelko, znajdujecie się w strefie przygranicznej. Czy posiadacie dowód osobi- sty lub czynny paszport?! Krzyk, jaki rozniósł się po wodzie, był na miarę sytuacji, w której śpiącej, nagiej ko- biecie ukazał się nagle potwór z Loch Ness. Przerażony jej przerażeniem pośliznąłem się, wyrżnąłem głową o burtę i wpadłem jak siekiera do wody. Nagle zrobiło się cicho. Upał przestał doskwierać, a przez głowę przelatywały wspomnienia z dzieciństwa... Odcinek 25 Ujrzałem syrenę. Płynęła w moim kierunku. Trochę zdziwiło mnie, że zamiast ogona ma nogi, lecz widząc, jakie to nogi, od razu przestałem myśleć o ogonie. Syrena złapała mnie pewnym chwytem za głowę i zaczęła ciągnąć gdzieś w nieznane. Brakowało mi wprawdzie tlenu, ale niech tam! Z taką popłynąłbym na koniec świata. Nagle znów oblepił mnie żar palącego słońca. Zacząłem łapczywie wciągać powie- trze, aż poczułem w płucach tysiące małych igiełek. W uszach trochę jeszcze szumiało, ale trzeźwiałem już z sekundy na sekundę. Przy pomocy Moniki i linki holowniczej wpełzałem do łódki niczym wielki 70–kilogramowy tuńczyk. – No, jak tam, ratowniku? – spytała. – Już w porządku? Czy w porządku?! Ha! Stała nade mną – jak ją Pan Bóg stworzył – smukła i pięknie opalona dziewczyna, gotowa udzielić pierwszej, a kto wie, może nawet drugiej pomocy. To jak mogło być?! Oczywiście, że w porządku. Powiedziałem więc rzężąc jak potępieniec: – Ooo... nie mogę złapać tchu. Musisz mi aaa... zrobić sztuczne oddychanie. Uczciwie mówiąc, miałem nadzieję, że zrobi to metodą usta – usta. Ale w tej sytuacji – a była przecież nago – zadawalała mnie każda propozycja. Po jakimś kwadransie wyrów- nywania oddechów na horyzoncie pojawił się całkiem spory jacht motorowy. Monika zaczęła machać w jego kierunku. Przez lornetkę zobaczyłem na pokładzie tej ekskluzywnej łajby zgrabną trzydziestoletnią kobietę. Wyglądała na dużą forsę i czerwone BMW. – To Ingrid – wyjaśniła Monika. – Moja... nie ważne. – Dziewczyno?! – zdębiałem. – Chyba nie chcesz powiedzieć, że ty z nią!? – Rzeczywiście, mówić to mi się nie chce – ucięła. – Ale jestem z nią. – I ciebie to kręci? – nie odpuszczałem. – Niespecjalnie, ale faceci są beznadziejni, a trzeciej płci nie ma – wyjaśniła całkiem rzeczowo. Kiedy zobaczyłem, jak dwie zgrabne laski odpływają w kierunku Helu, zrobiło mi się serdecznie żal. Na eksperymenty z trzecią płcią nie miałem jednak ochoty. Przynajmniej na razie. Odcinek 26 Może to dziwne, ale nigdy nie brałem pod uwagę dzieci jako naturalnej konsekwencji związku między kobietą a mężczyzną. Dziwiło mnie to tym bardziej, że przecież większość moich związków wprost mogło do tego doprowadzić. A że tak się nie stało, cóż... po rękach się przez to całować nie będę. Choć bywają chwilę, kiedy chętnie bym to uczynił. Szedłem właśnie promenadą, a przede mną dwóch nadpobudliwych chłopców w wieku komunijnym. Obok nich wysoki jak tyczka, którą w każdej chwili mógł złamać byle podmuch, szedł tatuś. Chłopaki niczym odkurzacz wciągali w siebie wszystko, co napotkali po drodze nie bacząc na sens i kolejność: najpierw gofry, potem rybkę, czipsy, kukurydzę, watę cukrową, frytki, hot doga, pańską skórkę lizaki i lody. Popijali wszystko colą, a kiedy już popili, zobaczyłem, że te dwa pozbawione zupeł- nie dietetycznych skrupułów smoki, mają chęć zacząć wszystko od nowa. W pewnym mo- mencie wyczerpany finansowo i psychicznie ojciec zaczął protestować. Dzielni malcy naj- pierw zanieśli się krzykiem przechodzącym w spazmatyczny płacz i rzucanie się na ziemię, a gdy to nie przynosiło efektu, zaczęli na cały głos wyliczać świństwa, jakie w ich rodzinie zdarzyły od czwartego pokolenia przed Chrystusem. Pod wpływem tej swoistej lustracji i niechętnych spojrzeń rzucanych przez spacerowiczów, ojciec skapitulował. Na widok tak ponętnej perspektywy posiadania potomstwa, myśl o prezerwatywie rzuciła mi się tyleż samowolnie, co natrętnie. Próżno by jednak szukać wśród szerokiej oferty gastronomicznej miejsca, gdzie można by kupić stosowny sprzęt. No oczywiście... nie wymagam, żeby człowiek sprzedający prezerwatywy stał niczym baloniarz w centralnym miejscu promenady z ofertą na druciku, jednak z handlowego punk- tu widzenia, skoro jest sklep z napisem „Pamiątki z wakacji”, może utrzymałby się inny, który gwarantowałby brak pamiątek z wakacji. Swoją drogą, ciekaw jestem, który miałby większe wzięcie. Odcinek 27 Pełen podziwu dla samego siebie i mistrzowskiego opanowania formy w kontaktach z kobietami szedłem wzdłuż głównego traktu spacerowego pogwizdując przebój lata. Nagle z drugiej strony promenady usłyszałem całkiem gromkie nawoływanie STEVE: E, filozof! Filozof... pozwól do nas. W snack barze, gustownym lokalu z ośmioma krzesłami, dwoma stolikami i siatką maskującą zawieszoną na czterech drągach, siedział Steve. Nie był sam. Vis a vis, wsłuchana w poezję słów pierwszego playboya bał- tyckich plaż siedziała wychowawczyni koloni, ta sama, którą widziałem dziś rano. Równo- cześnie ze mną podeszła do nich jeszcze jedna kobieta o demonicznym bezzębiu, trzymająca na plastikowych talerzykach cokolwiek dziwny w kolorze bigosik. KELNERKA: Szanowny pan też sobie winszuję? Bo mogę służyć – spytała mnie kobieta z niepięknym obliczem. Za- mówiłem wodę z cytryną i usiadłem. Steve nawijał. STEVE: Wiesz, filozof, siedzimy tutaj tak sobie z Sylwią... A właśnie poznaj Sylwię, gdyż, jak sądzę, nie miałeś okazji. Rzeczywiście nie miałem. Rzuciłem krótkie cześć i przystąpiłem do rzeczowej pene- tracji wdzięków towarzyszki Steva. No... nie był to typ poezji śpiewanej, w przydługim swe- trze, okularach i ogólnym znaczeniu tego terminu. Sylwia była blondynką z warkoczem gru- bości ramienia dorosłego mężczyzny. Miała lekko skośne oczy, jakby za mocno ściągnęła gumką fryzurę, a skóra przesunęła jej się w tył głowy. I to były z grubsza główne elementy różniące Sylwię od Steva. Reszta była niepoko- jąco podobna: wyćwiczone bicepsy, umięśniony kark, nogi i ani jednego zbędnego włoska, nie mówiąc o wstydliwym tłuszczyku. Sylwia mówiła niewiele, za to Steve nawijał i nawijał. W pewnym momencie poczułem na swoim gołym udzie czyjąś ciężką i lepką z upału łapę. Nie subtelne muśnięcie, delikatne niby przypadkowe spotkanie dwóch ciał, ale konkretne – „cap!”. Pomyślałem – chyba się Steve pomylił i złapał nie tę nogę, co trzeba. Kiedy jednak zobaczyłem jego obie ręce w górze, zrozumiałem. Sylwia nie miała czasu na zbędne gadanie. Za godzinę musiała być z powrotem wśród kolonistów. Odcinek 28 Tego popołudnia dowiedziałem się, co dwudziestoletnia wychowawczyni może uczy- nić w gondolce z dojrzałym i w pełni odpowiedzialnym mężczyzną. A wszystko zaczęło się tak. Zupełnie niespodziewanie Steve zaproponował, abyśmy poszli do wesołego miastecz- ka. Zachowywał się jak małe dziecko. Ledwie znaleźliśmy się wśród tych kolorowych ma- szynerii, zaczął nerwowo przebierać nogami, a oczy zabłysły mu jak wypolerowane łyżeczki do kompotu. W wesołym miasteczku bowiem było wesoło i wszystko funkcjonowało na całego. Paliły się lampki, dzwoniły wagoniki kolejki górskiej, kręcił się czarodziejski młyn, a przede wszystkim na cały regulator, z przesterowanych głośników leciała muzyka. Coś na pograniczu techno, disco–polo i góralskiego folka. Gdy podeszliśmy do wielkiego młyna Steve się zapalił: STEVE: Uwielbiam to. Gdy tak windują mnie do góry, czuję się jakbym unosił się ponad tym wszystkim, co na ziemi. Słowo daję, tak powiedział. Niby prosto, ale ile w tym poezji... Ja byłem o wiele bardziej prozaiczny. – Przepraszam, ale mam lęk wysokości, więc jedźcie beze mnie – oznajmiłem. I wtedy stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. Sylwia chwyciła mnie mocno za rękę i w oka mgnieniu znaleźliśmy się w gondolce. SYLWIA: Ze mną możesz się nie lękać – rzuciła. I wszystko na ten temat. Steve nie miał tyle szczęścia. Gondolka ruszyła, a on ze wzrokiem ratownika, który nie zdążył z pomocą, został na podeście. Zabrał się dopiero na szósty wagonik, tak że był od nas równo w połowie młyna. Robiłem, co mogłem, żeby nie patrzeć w dół i jednocześnie nie posyłać zbyt zobowiązujących spojrzeń w kierunku Sylwii. Siedziałem skromnie na swoim siedzeniu, bacząc by przypadkiem nie dotknąć kola- nem jej kolana. Cóż, kiedy w tym małym wagoniku gdziekolwiek się obróciłem trafiałem na obfite w kształtach ciało wychowawczyni. Na ucieczkę i tak było za późno. Odcinek 29 Kiedy nasz pomalowany na czerwono wagonik osiągnął najwyższy punkt, we młynie coś chrupnęło, zaiskrzyło, światełka nerwowo zamigotały, po czym zgasły. Stanęliśmy i w ogóle wszystko jakby się zatrzymało. – Proszę nie wpadać w panikę? – krzyknął ktoś przez tubę. Łatwo powiedzieć. Obok siedzi Sylwia. Po dobrej chwili zakomunikowano, że to jed- nak poważniejsza awaria i trzeba wezwać pogotowie energetyczne. Wśród karuzelowiczów poszła plotka, że może to potrwać nawet do północy. Zacząłem więc niezobowiązującą roz- mowę. Okazało się, że Sylwia uwielbia chodzić do „dżimnu”, czyli do fitness clubu. Na do- wód pokazała mi swoją łydkę i – czego się obawiałem – natychmiast kazała jej dotknąć. Była twarda jak lekarska piłka. Po łydce konsekwentnie przeszliśmy do mięśnia czworogłowego uda. Aby prezentacja wyszła jak należy Sylwia położyła swoje umięśnione nogi na siedzeniu na wprost, tak że w jednej chwili znalazłem się między nimi. Poczułem dreszcze. Uniosłem się lekko, że niby chcę zobaczyć Steva, ale gdy tylko spojrzałem w dół, od razu zakręciło mi się w głowie. Siadłem więc i z obawą oczekiwałem, co będzie dalej. A dalej był już tylko mięsień dziewiczy. Powiedziałem, że tego nie dotknę, bo z zasady dziewic nie dotykam. Ale Sylwia uspokoiła mnie, że dziewicą nie jest już – ho! ho! – i tylko mięsień się tak nazywa. Właściwie szkoda, pomyślałem. Dobrą wymówkę szlak trafił. Nie przewidziałem też, że Sylwia zainteresuje się moimi mięśniami. Nie były one mo- że zbyt okazałe, za to w swoisty sposób podniecały wychowawczynię letnich kolonii dla nie- letnich. Zaczęła coś o bicepsach, potem wzruszyła się moim barkiem i nagle – jak gdyby nigdy nic – bez najmniejszego uprzedzenia poczułem jej rękę... na pośladkach. SYLWIA: O, jaka śliczna dupcia... – zapiszczała z rozkoszy. – A to cio? Pan Nie- grzeczny? Ooo jeeny... Miałem wrażenie, że nasza gondolka – na przekór awarii – ruszyła i to w niespotykanym dotąd tempie. Jakby anieli święci postanowili pobujać nas, mimo wszystko. Słowo daję, na taką jazdę nie kupowałem biletu. Ale co? Przecież nie wyskoczę. Odcinek 30 Na plażę szedłem w poczuciu winy. Owszem, dzieliłem je do spółki z Sylwią, ale i tak moja połówka wystarczająco mi ciążyła. Żeby koledze, partnerowi, ratownikowi z osiemnastoletnim stażem puknąć dziewczynę, w dodatku prawie pod nosem – tego się po sobie nie spodziewałem. Wstydź się, Adasiu! Wstydź! No, bo żeby już naprawdę nie było czego wyhaczyć, ale to i Alicja Chętna i Magdy nacierają i recepcjonistka bezwzględnie niczego nie ukrywa. I w ogóle pełno chciejstwa wałęsa się z nadzieją w oczach. Tak sobie szedłem i szedłem i wyrzekałem na samego siebie. Przygotowywałem się duchowo i fizycznie na spotkanie Steva. W końcu to on parę minut po północy, kiedy usunięto awarię, odprowadził Sylwię do domu. Ciekawe, co mu naopowiadała? Więc szedłem sobie tak i wcale mi się nie spieszyło. Z daleka widziałem białą flagę i cały nasz okazały posterunek. Mój partner... Boże, jak to teraz brzmi?! Powiem lepiej: Steve. Otóż Steve, zwykle zajmujący leżak na dole, siedział teraz na wieżyczce ratow- nika, czyli dokładnie na moim miejscu. Nie wróżyło to niczego dobrego. Gdy tylko mnie zo- baczył, z wysokości trzech metrów zeskoczył na równe nogi. – Będziesz świadkiem – powiedział krótko. A ja poczułem, jakby mnie zdzielił pięścią między oczy. Zaszumiało mi w głowie i zacząłem się jąkać. – Wybacz, stary, ale to naprawdę zupełnie nieświadomie, przypadkowo, jakoś mimo- chodem. No, sorry... cholercia! Co ci będę mówił?! – Co ty bredzisz, człowieku?! – zdenerwował się Steve. – Chcę, żebyś był świadkiem na naszym ślubie! – Na jakim naszym? – aż mnie zatkało ze zdumienia. STEVE: No, na moim i Sylwii, człowieku! Taka jest prawda. Uuuu ła, ła... Sprawy miały się jeszcze gorzej niż myślałem. To już nie tylko dziewczynę koledze porysowałem, ale i narzeczoną. Ba! Żonę! – Ale, Steve, czy ty się zastanowiłeś? Znacie się tak krótko... STEVE: Nie filozuj, człowieku. – przerwał mi. – Nad czym tu się zastanawiać? Wi- działeś jej muskulaturę? Mój Boże, Steve – pomyślałem – co ja widziałem, to ty się lepiej nie chciej dowiedzieć. Pękłoby ci serce. Odcinek 31 W kultowej smażalni „Pod Flądrą”, tuż przy głównym deptaku, sączyliśmy ze Stevem piwo, którego jedyną zaletą było to, że było. To trochę tak, jak z pizzą: nawet zła jest dobra. Po prostu. Zresztą im więcej piwa wysączyliśmy, tym mniejsze wymagania mieliśmy nie tyl- ko w stosunku do napoju, ale i do świata w ogóle. Wkurzało nas tylko to, że kumple Steva nawalili. No, bo jak inaczej nazwać fakt, że na wieczór kawalerski Kruchego przyszedłem tylko ja, kilka dni wcześniej poznany koleś, z którym dzielił plażę na pół. Steve, jednak wierny swoim zasadom, nie potrafił przejmować się niczym ponad miarę i kiedy minęła godzina powiedział krótko: – Zmywamy się, filozof. Zobaczymy jak dziewczyny się bawią, konkretnie. Tradycją bowiem stało się już, że nie tylko kawalerowie mieli swój wieczór, ale i panny również. Była to oczywiście nowa, świecka tradycja z misiem w roli głównej. Misiaczek musiał być rzecz jasna przystojny i musiał wzbudzać tak zwane emocje. Sylwia swego misia zamówiła na dwudziestą i aby ten fakt skonsumować zbiorowo i zbiorowo się nim nacieszyć zaprosiła też Magdy niebliźniaczki. Zadanie takiego misia w istocie było proste. Musiał on panienki podkręcić, rozrajcować, zniewolić psychicznie i ubezwłasnowolnić cieleśnie, a nic do tego celu nie nadaje się lepiej niż striptiz. Ciekawi, jak z tym wyzwaniem poradzi sobie miś Sylwii, skradaliśmy się na palcach pod domek, w którym miała być impreza. Przez uchylone okno zajrzeliśmy do środka. Na razie było cicho, nie licząc nerwowego chichotu niebliźniaczek, co chwila wymieniających na ucho jakieś uwagi. Dziewczyny we trójkę siedziały na tapczanie, miś natomiast stał na środku pokoju. Nie był to jednak zwykły miś, jakiego spotkać można na tego typu imprezach. Był to miś hokeista. I miał na sobie wszystko, co trzeba: kask, bluzę z napisem NHL, spodenki, łyżwy, a nawet kij. Nie miał tylko krążka, ale to wcale nie przeszkadzało, by nabrać apetytu. – Pozwolą panie, że zacznę program? – spytał grzecznie. – Wprost nie możemy się doczekać, panie Mariuszu – odpowiedziały chórem wszyst- kie trzy. Odcinek 32 Schowani ze Stevem za parapet okna obserwowaliśmy sytuację. Dziewczyny piszcza- ły. Ilekroć striptizer–hokeista ściągał z siebie część garderoby, najpierw słyszeliśmy oklaski, potem – gdy rzucał nią w kierunku dziewczyn – rozlegał się całkiem nieludzki wrzask. – Mariusz! Mariusz! Mariusz! Najgłośniej piszczała Sylwia, zwłaszcza w momentach, kiedy chłopak napinał mię- śnie niczym chippendale na pokazie w Sali Kongresowej. Swoją drogą, kto by przypuszczał, że kobiety mogą tak żywiołowo reagować na męskie wdzięki. Zdarzyło mi się – owszem – na plaży, że któraś bardzo, ale to bardzo chciała, abym ją uratował, jednak to, co teraz widzieliśmy, przerastało wszystkie znane nam techniki ratowni- cze. W końcu doszło do tego, do czego dojść musiało. Męskość hokeisty chronił już tylko skromny puklerz przypominający skorupę żółwia. I tego właśnie ostatniego elementu intym- ności striptizer za nic nie chciał się pozbyć, mimo usilnych nalegań dobrze nakręconych dziewczyn. Ostatecznie jednak siła złego na jednego przyparła do muru i skapitulował. – No dobra, pokażę – powiedział lekko stremowany. – Ale nie wszystkim na raz – do- dał i głową wskazał pomieszczenie za cienką tiulową zasłoną. Pierwsza wstała Sylwia. Zła- pała za rękę hokeistę i tanecznym krokiem oboje ruszyli w kierunku kącika higieny podsta- wowej. Steve zamarł. Sądząc po jego minie, w umowie tego nie było. Kruchy zrobił się kompletnie blady, a cała zdobyta w pocie czoła opalenizna spłynęła nie wiadomo dokąd. Usta mu drżały, a ręce wykonywały szereg niezbornych ruchów. Wspiął się najpierw na pa- rapet, potem nie bacząc na to, że psuje atmosferę, wpadł przez okno niczym niedźwiedź do gawry i szarpnął kotarę oddzielającą Sylwię i hokeistę. – Obsługuję tylko panie – żachnął się striptizer. W tym samym momencie niebliźniaczki podniosły straszny wrzask. – Tato, daj spokój! – krzyczały. – To tylko zabawa! Jednak Steve był już w wielkim pędzie i nie przejmował się byle krzykiem. Zapląta- ny w resztki porozrzucanej garderoby runął jak długi pociągając za sobą Sylwię, mnie i hokeistę. Odcinek 33 Co było do przewidzenia i czego z całych sił Stevovi życzyłem, Sylwia mu nie wy- baczyła, gdyż według niej zrobił on obciach nad obciachami. Najpierw więc wzrokiem pełnym pogardy zgromiła Kruchego, potem wzięła mnie na stronę i tak, aby wszyscy słyszeli, powiedziała, że... Cytuję: a) mój zawodowy partner nie ma w ogóle klasy b) zachował się jak prowincjonalny cham c) brak mu obycia w świecie wyzwolonych emocji i że... d) ona nie wyobraża sobie z takim człowiekiem dzielić czegokolwiek, a już na pew- no nie łoża, choćby nie wiem, jak było szerokie. Na koniec oddała mu wszystkie upominki, jakie od niego dostała, łącznie z hantlami do ćwiczenia bicepsów i nadmuchiwanym delfinem – kto wie, być może też do ćwiczeń, tyle że innych. Steve skomentował to krótko: – Cholera! A potem poszedł na chorobowe. Nie było go przez tydzień. Nikt nie wiedział, gdzie przebywa. Może wyjechał z Magdami niebliźniaczkami, które po tym incydencie znikły bez jakiegokolwiek pożegna- nia. Może pił z kolegami z Wałbrzycha, a może po prostu siedział w domu i oglądał pro- gnozę pogody. Ja w każdym razie uwijałem się wówczas w dwójnasób, biorąc na siebie obowiązki tak z lewej jak i z prawej strony naszej wieży ratowniczej. Mój partner wrócił dopiero w niedzielę rano. Całe ciało miał ogolone, a gdy zwróciłem na to uwagę, odpowie- dział, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem: – Stary, to dlatego, żeby był mniejszy, rozumiesz... opór. – Opór? Udawałem, że go nie rozumiem. – Ze strony lasek? – No co ty!? Opór powietrza i w ogóle wody, gdy płynę... Rozumiesz. Po tym wyjaśnieniu wiedziałem już, że Steve jest bezpieczny i że wszystko wróciło na swoje miejsce. Kruchy ustalił priorytety i zastosował swoją ulubioną taktyk: niczym się nie przejmować. Do historii z Sylwią nie wracaliśmy już nawet po kilku piwach. Odcinek 34 Mijał kolejny upalny dzień pracy. Pracy, w której – dodajmy – nie działo się nic, czyli występowało zjawisko, par excellance, kompletnej plaży. Tak więc na plaży mięliśmy kom- pletną plażę, co dla każdego ratownika pełnomorskiego, i nie tylko, było szczytem marzeń i przykładem słodkiego nicnierobienia. Wczasowiczom też jakby niczego do szczęścia nie brakowało, jednak w przeciwieństwie do mnie, nie mogli wprost bezczynnie uleżeć. Smarowali się różnego typu olejkami i kremami, a robili to tak dokładnie, jakby za chwilę miała przyjść inspekcja, i tych, którzy nasmarowali się źle miała rzucać mewom na pożarcie. Miałem zresztą wraże- nie, że dla wielu małżeństw owo nacieranie było pierwszym kontaktem fizycznym od niepa- miętnych czasów. I właśnie wtedy, kiedy zupełnie nic się nie działo, a ja myślałem o niczym, z tej słodkiej półdrzemki, nagle obudził mnie kobiecy krzyk. Myślałem, że to sen, ale po chwili ujrzałem kobietę, która szła brzegiem i wykrzykiwała przeraźliwie jakieś imię. Chyba... Ja- cuś? Przyjrzałem się jej. Była naturalną blondynką. To znaczy, nie używała farby. Niektóre blondynki – jak wykazało moje bogate doświadczenie – same z siebie są blondynkami, inne się tylko pod nie podszywają. Po czym poznałem, że właśnie ta nie jest żadną podróbką? To proste. Zachowywała się jak naturalna blondynka, właśnie. – Proszę pana! Proszę pana! Mój synek się gdzieś zapodział! – Z troską w głosie wy- rzuciła z siebie informacje. – Ale gdzie? – spytałem pełen chęci niesienia pomocy. – Tu na plaży! – Ale w wodzie, czy gdzieś poza? – No, tu... – mówiąc to zakreśliła łuk od Helu aż po Świnoujście. – Aha, tu... – potwierdziłem ścisłą wiadomość. – No, to niech się pani nie niepokoi, zaraz go znajdziemy. Na pewno. Mówiąc to poczułem się nagle kimś ważnym. Czułem, że mam w sobie coś z Supermena, Dona Johnsona, inspektora Halskiego i psa Huckleberry’ego razem wziętych. No co tu owijać w bawełnę, wydawałem się sobie bardzo męski. Odcinek 35 Chodziłem z nią po plaży jakiś kwadrans. Przez ten czas zdążyliśmy zamienić ze sobą najwyżej trzy słowa: tak, nie, proszę – gdyż na okrągło przerywała nam jej komórka. Raz dzwonił jej mąż, który w Warszawie za nic nie mógł sobie przypomnieć PIN–u do karty. Co gorsza, nie mógł przypomnieć sobie daty ich ślubu, która była zarazem numerem otwierającym wierzeje bankomatu. Oczywiście zrobiła mu z tego powodu wyrzuty, że PIN–u to sobie może nie pamiętać, ale żeby zapomnieć, kiedy się pobrali, to świństwo z jego strony. Później zadzwoniła jej matka, która oczywiście najpierw musiała usłyszeć o tym, jak zięć nie pamięta daty ślubu, potem zaś z własnej inicjatywy dodała, że ma coś na wątrobie, że ojciec znowu pije, ale ona nie chce jej o tym mówić, bo przecież córka jest na wczasach i ma odpoczywać. Następny telefon był od kogoś o imieniu Zbigniew. Tym razem moja blondyna nic nie mówiła, tylko się uśmiechała. Na koniec rzuciła coś w stylu: no to pa, kotku – i tyle. Jacusiem w tym czasie zbytnio się nie przejmowała. Widać nie pierwszy raz to się zdarza, że chłopak znika gdzieś, by się odnaleźć. Tym razem też tak było. Ośmioletni rudzielec siedział za jedną z łodzi rybackich i nie zważał zbytnio na to, co się dzieje dookoła. Był w lepszym świecie. G rał w game–boya i nawet nie zauważył, kiedy go odnaleźliśmy. Dalej wlepiał wzrok śledząc figurki na małym ekranie i konsekwentnie wyrabiał sobie kciuki. Już miałem ich pożegnać, zadowolony z dobrze wypełnionej misji, gdy nagle kobieta zagaiła: – Ale jestem samotna – niby od niechcenia powiedziała rozmarzonym głosem. Za- brzmiało to jak hasło. I widać było, że czeka na odzew z mojej strony. Zawahałem się. Od kilku dobrych lat bowiem nie zadałem się z blondynką. Ale zaraz pomyślałem: a co tam! W końcu życie na tym polega, że się w człowieku co chwila coś zmienia, a najczęściej przekonania. – Jestem Anna – usłyszałem, gdy wyciągnęła rękę obwieszoną tysiącem różnych me- talowych bransoletek przesuwających się od łokcia po nadgarstek. No, no. Lepiej z nią w czasie burzy na spacery nie łazić – ostrzegłem w duchu samego siebie. Ściąga pioruny. Odcinek 36 Chłodnik był najgorszy, jaki kiedykolwiek udało mi się zjeść. Nie wiem i nie chcę się nawet domyślać, co trzeba z nim robić, aby go przypalić, ale Annie to się udało. Jadłem jed- nak w milczeniu, ponieważ wiedziałem, że i bez tego moja „blondi” pełna jest sprzeczności. Dodatkowo spokój owego letniego wieczoru zakłócał jej malutki aparat komórkowy. Gdy nieśmiało zaproponowałem, by wyłączyła to przeklęte urządzenie, usłyszałem, że nie może tego zrobić, bo w każdej chwili mogą do niej zadzwonić odnośnie do pracy. – Wiesz, w tym fachu nie można wybrzydzać, bierze się wszystko, co się nadarzy. – Takie są prawa rynku – oznajmiła No, no... Nie spodziewałem się tego. Przy całej swojej wybujałej powierzchowności Anna nie wyglądała przecież na taką. Prawdę mówiąc pierwszy raz miałem do czynienia pro- fesjonalną call–girl. Tak przynajmniej mi się wydawało. Kiedy ponownie zadzwonił telefon, odebrała z wyraźnym ociąganiem. – Kochanie, znowu mam być świnką!? – udawała oburzoną. – Nie, wcale nie mówię „nie”, tylko, że tym razem wolałabym być psem... – Tak?! To cudownie! Stawka jest ta sa- ma... Ok... Pa! Ponieważ w każdym mężczyźnie tkwi taka pokusa, by zepsutą dziewczynę wyciągnąć z tego świństwa, zapytałem niepewnie: – Nie masz przypadkiem zamiaru z tym skończyć? – Ale ja nie umiem nic innego – szczerze odpowiedziała. – Zresztą nie po to kończyłam Szkołę Aktorską, żeby teraz pracować w innym zawo- dzie. Kolejny telefon nie pozwolił mi ochłonąć z wrażenia, że Anna nie jest wyrafinowaną prostytutką, ale aktorką podkładającą głos w filmach animowanych. Po krótkiej rozmowie okazało się, że musi wyjść na spotkanie, gdyż jakiś bardzo ważny reżyser jest niedaleko i chciałby się z nią widzieć. – Sam rozumiesz, to moja wielka szansa – powiedziała rozbrajająco. – Jak się Jacuś zbudzi, zaprowadzisz go do toalety i to wszystko – dodała poprawiając makijaż. Na pożegnanie pomachała mi ręką. Co miałem zrobić? To przecież szlachetne pomagać artystom. Z drugiej strony czułem się jak wielki nadmuchany balon. Odcinek 37 Tego dnia musieliśmy wywiesić czarną flagę. Na morzu był sztorm. Fale waliły jak opętane zalewając całą plażę. Było mokro, zimno, a w tutejszym kinie remont. Nie bezzasad- ne więc pozostawało pytanie: w co się bawić? Ponieważ od kilku już tygodni nie opuszczałem Dębowej Góry, uznałem to za dosko- nałą okazje do zmiany klimatu. Uruchomiłem – nie bez kłopotów – swojego malucha i... fru- uu w Polskę. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, dokąd jechać. Ot, po prostu ruszyłem przed siebie bez wyraźnego celu. Może w duchu liczyłem trochę na spotkanie z Moniką, ale niestety. Widocznie tak samo, jak nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, nie zdarza się, by kto- kolwiek chciał wsiąść drugi raz do mojego malucha. Droga była prosta, szeroka i prowadziła w nieznane, o czym mogło zaświadczyć znikające pole mojej komórki. W pewnym momencie wjechałem w las. Zrobiło się ciemno i jakoś tak trillerowato, żeby nie powiedzieć: makabrycznie. Atmosfera prosto z opowiadań Edgara Alana Poe. Deszcz walił z góry strumieniami, a złowrogie błyskawice co chwila srebrnymi strzałami przeszywały ołowiane niebo. – Pora zawracać, Adamie! – odezwał się mój głos wewnętrzny, rzeczowy i dysponujący nienaganną dykcją, jak gdyby siedział we mnie sam Jan Suzin. Ale ja nie za- ufałem mu od razu. Wiedziałem bowiem, że ma on swoje fanaberie i swoje gorsze dni. Podejrzewam go nie tyle może o kontakty z diabłem, ile o jakieś układy z niektórymi partiami politycznymi. Na wszelki wypadek zatrzymałem samochód i obserwowałem. Kiedy deszcz nieco zelżał, w panującym półmroku dostrzegłem postać białego mercedesa. Tak, dobrze mówię: postać, gdyż to, co zobaczyłem, trudno było porównać do pospo- litych wydań tej marki. Merc był wielki, wspaniały i wyglądał jak rydwan z zupełnie innego świata. Drzwi otworzyły się z niezwykłym rozmachem. Ze środka buchnęła cała gama róż- nych bodźców atakujących gremialnie moje zmysły, lecz przede wszystkim oślepiła mnie łuna bijąca od diamentowej kolii siedzącej z tyłu kobiety. Refleksy odbijały się tak intensyw- nie, że przez moment sądziłem, że to jakaś aureola. – Święta? W takiej bryczce? – pomyśla- łem. I oto kobieta odezwała się do mnie... i stało się. – Co się stało, kochaniutki? Gdyż widzę, że stało się coś na pewno. Odcinek 38 Była demoniczna. Miała tak wielkie oczy, że gdy poruszała rzęsami, robił się prze- ciąg. Jej usta, z pewnością namiętne i sprawne, bez trudy mogły połykać w poprzek usta- wione banany, szparagi i marchewkę. Wreszcie długie, piękne włosy, z których można by zaplatać nie tylko warkocze, ale całe dywany. – No chodź, młodzieńcze, gdyż... – zaprosiła mnie lekko ochrypłym głosem. Opadłem na szerokim siedzeniu bez czucia. Byłem wyczerpany. Kobieta wamp, ko- bieta demon, kobieta czarodziejka dała sygnał kierowcy, który wyglądał jak zapomniane sta- dium przejściowe w ewolucji człowieka, gdzieś na poziomie schodzenia z drzewa z ostatniej gałęzi jabłoni. Samochód ruszył. W zasadzie on nie ruszył w sensie fizycznym, on sunął jak wodo- lot nieznanymi drogami województwa pomorskiego. – Jestem Sybilla. Sybilla Lasvegas – przedstawiła się ciepło podając mi musujący i granatowy jak atrament napój. Chciałem odmówić, ale chwyciła mocno za kark i sprawnym ruchem etatowej pra- cownicy tygodniowego żłobka wlała we mnie całe to świństwo. – Napij się kochaniutki – szepnęła i głęboko spojrzała w moje oczy, wcale nie czar- ne. – Zaraz będzie ci lepiej – dodała ze sztuczną troską w głosie. Co było dalej nie pamiętam, gdyż zapadłem w sen. Obudziłem się w nieznanym mi ekscentrycznie urządzonym pomieszczeniu. Cały pokój zawalony był różnego rodzaju bibelo- tami i pamiątkami. Na komodzie stały pięknie oprawione zdjęcia pani Sybilli z różnymi bia- łymi niedźwiedziami. Jedno na Krupówkach, drugie w Sopocie, trzecie w Poznaniu. Pod lustrem pedan- tycznie poukładano trofea i nagrody zdobyte przez moją wybawicielkę. Czasami wręcz nie- wiarygodne – na przykład marmurowy amor z łukiem i strzałami, który na szyi miał meta- lową tabliczkę z wygrawerowanym napisem: „Pani Sybilli Las za zdobycie II miejsca w mistrzostwach łuczników krótkowidzów.” Jednak większość pamiątek dotyczyła kariery śpiewaczej pani S. Na ścianach wisiały pięknie oprawione plakaty anonsujące kolejne jej wcielenia. Niektóre z nich trochę już po- żółkły ze starości. Odcinek 39 Minuty mijały bezpowrotnie. Chodziłem dookoła przypatrując się dokładnie wszyst- kim pamiątkom pani Sybilli, a czas sobie leciał i de facto nic się nie działo. Nikt nie pojawił się, by mnie przywitać, nie zaproponował drinka ani żadnej rzeczy, która jego jest. – Może powinienem jej poszukać? – pomyślałem. W tym momencie drzwi otworzyły się. Najpierw wszedł goryl–kierowca w tandetnym stroju lokaja, a za nim pani domu, ubrana w suknię balową z operetki Lehara, tak długą i szeroką, że można by sobie pod nią puszczać kolejkę elektryczną, a i tak nikt by tego nie zauważył. Zagaił lokaj: – Zanim dojdzie do tego, do czego niechybnie dojdzie, moja pani chciałaby wielko- dusznie, abyś znał powód, dla którego tu jesteś. Otóż jesteś tu przez przypadek... – Anzelmie, przejdźmy do meritum – przerwała mu Sybilla. – A tak, oczywiście – wyrzęził z siebie ten owłosiony potwór. Anzelm opowiedział mi w kilku słowach, ze pani Sybilla to nieszczęśliwa diwa ope- rowa, która miała tak mocny głos, że wszyscy ludzie z zachwytu padali – na szczęście nie na amen, tylko na pół, czyli mdleli... ale i tak na dłuższą metę było to męczące. Koszty utrzy- mania personelu medycznego, który musiał doprowadzać widzów do przytomności, były zbyt duże. Zrezygnowano więc z usług pani Sybilli. Ona sama jednak nie mogąc pogodzić się z emeryturą, brakiem kontaktu z melomanami i widokiem omdlałych wielbicieli postanowi- ła dawać koncerty dla ludzi ściągniętych tutaj siłą, bądź podstępem. – Oto dlaczego tu jesteś. Możesz czuć się szczęściarzem, bo usłyszysz coś tak niesa- mowitego, że padniesz – skończył swoją mowę Anzelm. Ja jednak nie bardzo wierzyłem swemu szczęściu. Bąknąłem coś, że nie mam w ogóle zdolności muzycznych, że mój słuch jest przytępiony i nie chcę tracić przytomności tylko dlatego, że jakaś kobieta ma takie widzimisię – ale to najwyraźniej nie zrobiło na nich wraże- nia. Mało tego, Sybilla przeszła wprost do ataku. Spełniły się więc wszystkie zasłyszane wcześniej przepowiednie. Odcinek 40 Chciałem protestować, rzucić się do drzwi, krzyknąć: weto! – a nawet się obnażyć, byleby tylko przestraszyć moich oprawców, lecz za późno. Anzelem siadł za fortepianem i bez najmniejszej przygrywki ostro dał po klawiszach. Sybilla zaś nie wiadomo skąd wzięła tak wysokie C, że padłem „bez czustwa”. Kiedy doszedłem do siebie, oboje pili szampana. Po ich minach widać było, że są zadowoleni. Zwłaszcza Sybilla, która przez nikogo nie proszona podśpiewywała sobie pod nosem frag- ment powalającej pieśni. Nie czekając, co będzie dalej, postanowiłem się zmyć. Skorzystałem więc z chwili muzycznego upojenia moich oprawców i przeczołgałem się do uchylonych drzwi, a stamtąd na korytarz. Dalej w dół po krętych schodach zszedłem na parter, tu jednak czekała mnie niemiła niespodzianka. Dwanaście różnej rasy psów i tyle samo kotów wpatrywało się we mnie bez cienia sympatii. Przywarłem do ściany. Teraz centymetr po centymetrze przesuwałem się wzdłuż niej, w kierunku wielkiej jak gdańska szafa lodówki. Kiedy ją otworzyłem wszystkie 24 zwierzęta siadły pokornie na swoich tyłeczkach i z nadzieją w sercu patrzyły, co zrobię. Dałem im to, czego oczekiwały. Nagle w błysku pioruna ujrzałem Anzelma. Wyglą- dał jak Frankenstein po ożywieniu, tylko straszniej. Zwierzęta – najwyraźniej świadome tego, co może się zdarzyć – z podkulonymi ogonami oddaliły się pozostawiając jedzenie, Anzelma i mnie do wyjaśnienia. Chwilę później niczym biała dama na zamku w Nidzicy pokazała się Sybilla. Jedną ręką trzymała zapalony świecznik, drugą przeponę, a po minie widać było, że za moment znów zacznie brać swoje wysokie C, którym posługiwała się niczym rycerz mie- czem. – Teraz cię zaśpiewamy na amen – powiedział Anzelm i dał znak Sybilli. Ta jednak, zamiast zapiać, jak to miała w zwyczaju, dostała przerażającej czkawki. Anzelm rzucił się z pomocą, a ja już bez kłopotów wydostałem się na podwórze, gdzie stał mój maluch. I tu stał się cud, o jakim nawet nie śniłem. Maluch zapalił od razu. Byłem go- towy całować go po błotnikach, ale nie czas to był ani miejsce na czułości. Wyrwałem co sił, długo jeszcze oglądając się za siebie. Do Dębowej Góry dojechałem bez szwanku, a kiedy to zrobiłem, bezzwłocznie ucałowałem tę świętą kaszubską ziemię. Odcinek 41 Przyszedł w końcu ten dzień, a konkretnie ten wieczór, kiedy miałem się wybrać z Alicją Chętną na koncert Krzysztofa Krawczyka. Zupełnie nie wiedziałem, jak się ubrać by jednocześnie zadowolić Alicję i wpasować się w konwencję muzyczną artysty. Ostatecznie zdecydowałem się na T–shirt z angielskim napisem na piersiach: „Sex, drugs and GSM”. Z Alicją umówiliśmy się u niej w domu. Idąc tam powtarzałem sobie jed- no mocne postanowienie: nie wdać się w jakąś niepotrzebną grę, która by doprowadziła do sytuacji dwuznacznych. Nie chciałem znowu poczuć się upokorzony. Poza tym nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż bliższe stosunki z własnym szefem. Alicja otworzyła mi w halce. Po chwili jednak, gdy zobaczyłem, jak się w tym swobodnie zachowuje, zrozumia- łem, że to jest jej kreacja na dzisiejszy wieczór. – No, cóż... – pomyślałem. – Kobietom przydałaby się czasem w ich lustrze taka opcja jak replay, żeby mogły zweryfikować dokładnie swój wygląd. Ostrożnie wszedłem do mieszkania. W powietrzu unosił się duszący zapach piorunu- jącej mieszanki różnych markowych perfum i żadnej wody po goleniu. To wiele dawało do myślenia. Rzeczywiście wokół stołu na wysoki połysk siedziały same kobiety. Wszystkie w doskonałych już humorach, co niewątpliwie było zasługą piwa pitego wprost z butelek. Od razu wiedziałem, że mam do czynienia z paniami nowoczesnymi i wyzwolonymi. – Dziewczyny, oto nasz dzisiejszy rycerz – zaanonsowała mnie Alicja. Dziewczyny? Groteskowo to zabrzmiało, bowiem, jak się zdążyłem zorientować, żad- na z nich nie miała mniej niż czterdziestkę. To świństwo z jej strony – pomyślałem. Tyle bab i ja jeden. A wszystkie prowokacyjnie ubrane, umalowane i w świetnych humorach. Alicja zaczęła je po kolei przedstawiać: Cecylia, Iwona, Beata, Iza, Halina. Każda z nich, gdy podawała rękę, patrzyła mi prosto w oczy, jakby chciała mnie sobie zarezerwo- wać na resztę wieczoru. Każda starała się być przy tym oryginalna, bym mógł zapamiętać właśnie ją przy planowaniu późniejszych wyborów życiowych. Aha! Niedoczekanie wasze! Odcinek 42 Alicja Chętna powoli popędzała towarzystwo. Dziewczyny jednak opóźniały wyjście napoczynając co chwila nowe butelki i nowe wątki rozmów. Wynikało z nich, że prawie wszystkie mają jakieś prywatne biznesy w okolicy i że wszystkie, co do jednej, są rozwód- kami. O swoich „byłych” wyrażały się raczej nieparlamentarnie, choć biorąc pod uwagę sy- tuację w sejmie, nie wiadomo do końca, co naprawdę kryje się pod tym słowem. Jedno nie ulegało wątpliwości, miały bardzo złe zdanie o mężczyznach. Nic dziwnego, że czułem się w tym towarzystwie jak „byleco” i że zdeterminowany próbowałem znaleźć zrozumienie u chomika, którego Alicja przedstawiła z tak wyszukaną atencją, jakby był jej własnym mę- żem. – A oto moje rozpasione bydle, Kamikadze. Kamikadze był nieco wyrośniętym chomikiem rasy transsyberyjskiej o mocno znie- kształconej już płci. Podobnie jak jego pani nienawidził prawdziwych mężczyzn, czemu dał wyraz gryząc mnie tym swoim krzywym zgryzem w łydkę. Zawyłem niczym Zbyszko z Bogdańca w czasie walki z niedźwiedziem, lecz mimo to pierdolony chomik nie puszczał. – Lubię zwierzęta – powiedziałem. – Ale niech któraś zabierze to bydle, bo sobie co zrobię! – Masz szczęście, kotku, że nie dziabnął cię w coś innego – zarechotała blondyna. – Bardzo śmieszne, rzeczywiście, boki zrywać – próbowałem się odgryźć. Tylko Alicja doceniła powagę sytuacji. – Nie denerwuj się – powiedziała. – Zaraz zawezwę lekarza. I wyszła. Doktor, a właściwie weterynarz, pojawił się w oka mgnieniu. – Dzień dobry, gdzie pacjent? – zapytał miękkim, aksamitnym głosem i nim ktokol- wiek zdążył odpowiedzieć, zajął się chomikiem. – A ja? Co ze mną?! – wrzasnąłem zniecierpliwiony. – Najpierw obowiązek, potem przyjemność – odpowiedział doktor i tak na mnie spoj- rzał, że ciarki przebiegły mi nie tylko po plecach. Alicja i jej pięć przyjaciółek z wyrazem nieopisanego obrzydzenia spojrzały na mnie i doktora. Wiedziały już, że badanie potrwa dłu- go i że z koncertu prawdopodobnie będą nici. Oczywiście wszystkiemu byłem winien ja, skromny doktorant ze stolicy na etacie ratownika. Cholercia! Odcinek 43 Poruszony badaniem miejscowego weterynarza o aksamitnym głosie i powłóczystym spojrzeniu, wdałem się w umysłowe rozważania na temat homoseksualizmu, któremu już dwukrotnie podczas wakacji musiałem stawić czoła. A wszystko to czyniłem w atmosferze zrozumienia i płciowego pojednania, przy ku- flu pełnym piwa i przy żywej muzyce płynącej z ust przydomowej kapeli. „Pożegnania nad- szedł już czas” śpiewali artyści dając do zrozumienia, że kto do tej pory nie znalazł sobie partnera na wakacje, to go już nie znajdzie. Wszyscy więc, pchani magią szybkiego i byle jakiego seksu, rzucili się w wir tańca. W pewnej chwili zauważyłem, że przy barze dwie dziewczyny, zbyt może śmiało, jak na panujące stosunki, ubrane, zawzięcie się kłócą. – Chłopaki w takiej sytuacji na pewno daliby sobie po ryju i wszystko byłoby okey – pomyślałem. I ledwo urwałem wątek, zobaczyłem jak zwinięta pięść jednej osadza się na szczęce drugiej. Ta druga, zataczając ósemki w zgodnym rytmie walczyka, przeleciała przez salę balową i wylądowała, niczym Sojuz, na miękkich wodach mojego stolika. Oczom nie mo- głem uwierzyć, ale to była Monika. Wglądała tak, że bez słowa zamówiłem jej i sobie na- stępne piwo. Chciałem z nią pogadać jak facet z facetem, skoro się już tak ułożyło. Nic z tego. W miarę jak alkohol–zdrajca dostawał się do naszych żył, zaczęliśmy odczuwać do siebie coraz więcej ciepłych uczuć. Gdzieś po kwadransie poprosiłem Monikę do tańca, a już godzinę później doszło do pierwszych poważnych intymności w plażowym koszu... Ostateczne rozstrzygnięcie – czy robię to z facetem, czy z dziewczyną – właściwie stało mi się obojętne. Koncentrowałem się jedynie na uczuciu, które z każdą chwila wzbiera- ło. Przez moment przyszło mi nawet do głowy, że to ja może zmieniłem płeć. Jednak inne, tego wieczoru ważniejsze momenty, przyćmiły moje wątpliwości definitywnie. Odcinek 44 Świt zastał nas na plaży. Lekka morska bryza pieściła nasze nagie ciała jeszcze deli- katniej niż my sami. Nie wiedziałem, czy mamy się ubrać i pójść na śniadanie, czy zostać tu i rozpocząć kolejny, tym razem ostatni dzień pracy. – Jestem horrendalnie głodna i spragniona, Adasiu – oznajmiła Monika. – Skoro tak – powiedziałem – to zapraszam cię na najlepsze śniadanie w okolicy. Zanim jednak ruszyliśmy, w oddali dostrzegłem sportową sylwetkę Stev’a Kruchego. Szedł kolebiąc się na boki, a w obu rękach niósł jakieś zawiniątka. – Wiedziałem, że was tu zastanę – powiedział tonem detektywa i rozłożył na pisku olbrzymią serwetę, na którą kładł kolejno: jaja na twardo, wędzone flądry, ser, chleb i szynkę. – Po takim sporcie chce się jeść – mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Wiem coś o tym. – Jeśli masz na myśli współżycie płciowe, to się zgadza. Po osiągnięciu orgazmu do krwi dostaje się duża dawka hormonów powodująca głód – wyjaśniła nazbyt może szczegó- łowo Monika. Rzeczowość tej wypowiedzi ździebko Steve’a zbrzydziła. Należał on bowiem do osobników, które mimo wszystko bardziej zdają się na intuicję niż na jakieś badania, za- właszcza orgazmu. Zrobił więc nieco naburmuszona minę i położył się na piasku. W tym momencie przyszło mi do głowy, że ja też właściwie słabo znam Monikę i kto wie, jakie jeszcze niespodzianki mnie czekają. Nagle, nie wiadomo skąd, stanęła przed nami Alicja Chętna. Nie lubię takich niespodzianek, a szczególnie w wykonaniu lecących na mnie ko- biet. Jak się jednak okazało, Alicja miała zupełnie inne plany. Podeszła do Steve’a i tonem nie pozostawiającym możliwości odmowy powiedziała: – Popłynęłabym łódką... oczywiście nie sama. – Ja mogę z Panią popłynąć – rezolutnie odpowiedział Steve. – To świetny pomysł – podchwyciłem. – Tylko uważajcie na siebie – dodałem nie precyzując, o co mi konkretnie chodzi. Czy o żywioł, jakim jest o każdej porze morze, czy o nienasycone zachcianki Alicji Chętnej, które wydają się być równie niebezpieczne co wez- brane fale Bałtyku. Moje przeczucia okazały się słuszne. Kiedy zobaczyłem, jak po godzinie wracają ob- jęci, wiedziałem, że jestem uratowany. A Steve? No cóż, właściwie do siebie pasują. Wieko- wo. Odcinek 45 Alicja Chętna przygotowała dla nas na drogę suchy prowiant, którego za nic nie mo- głem zmieści do swojego malucha. Próbowaliśmy więc na zmianę z Moniką upchnąć to, co upchnąć się nie dało, ale trud był daremny. Dopiero Steve nadludzkim jakimś wysiłkiem do- prowadził do zamknięcia wszystkich otworów naszego bolida. Pożegnaniom nie było końca. Cały personel ośrodka wczasowego „Fala” wyległ gre- mialnie przed recepcję. Były wśród nich kucharki, kelnerki, recepcjonistki, sprzątaczki, pan kotłowy, niebezpieczny doktor weterynarii, oczywiście Alicja Chętna i Steve. Tych w każdym razie znałem. Co do reszty, miałem wrażenie, że widzę ich na oczy pierwszy raz. Być może ściągnięci euforią pożegnań postanowili skorzystać z okazji nie py- tając, z kim i po co. Najpierw powoli jak żółw ociężale... ruszyliśmy. Nie licząc tych kilku godzin w plażowym koszu nigdy z Moniką nie byłem tak blisko jak teraz. Prawdę mówiąc znaliśmy się bardzo mało, a podróż zapowiadała się na długą i pełną odkryć. Pierwsza zaczęła Moni- ka. – No to jak z nami będzie? – rzuciła niby od niechcenia. – A jak byś chciała? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. – Normalnie – powiedziała krótko – najnormalniej w świecie. Trochę się tego przestraszyłem. Wszystko bowiem można by o moim życiu powie- dzieć, ale nie to, że jest normalne. Poza tym czułem w powietrzu sidła, a tego nie znosiłem od dziecka. – Wiele zależy od tego, jakie normy przyjmiemy – próbowałem mydlić. – To nie wiesz?! – żachnęła się – Normalne normy! Najpierw oświadczyny, zaręczy- ny, potem ślub i dzieciaki. Czułem jak zasycha mi w gardle. Chyba pierwszy raz ktoś tak bezceremonialnie usi- łował pokierować moi życiem. Zaraz jednak, po chwili strachu, nadeszło błogie, niczym nie- uzasadnione odprężenie. – A właściwie czemu nie?! – zapytałem sam siebie. W końcu kiedyś musiało to na- dejść. Spojrzałem na Monikę. Była jeszcze ładniejsza. Uśmiechała się zagadkowo, lecz nie patrzyła mi w oczy. Wiele bym dał, aby dowiedzieć się, co naprawdę myśli. P.S. Do domu dojechaliśmy szczęśliwie, dziękuję. Po drodze minęliśmy popsute czerwone BMW.