JERZY STEFAN STAWINSKI Opowieści satyryczne Sprawa holenderska Wieczór przedświąteczny Nie zawijając do portów Copyright by Jerzy Stefan Stawiński Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001 3 4 Sprawa holenderska 5 Nasz ojciec, Stanisław Kozłowski, umarł na trzy lata przed wojną, matka przeżyła go tylko o rok i stoczylibyśmy się na dno niedostatku, gdyby moja starsza siostra nie poślubiła właściciela przedsiębiorstwa przewozowego. W czasie okupacji zaczęli robić pieniądze i do końca wojny zdołali kupić dwa domy w Warszawie i parę placów w okolicach. Józek, przedsiębiorca przewozowy – dwa wozy meblowe i cztery konne platformy – zginął w powstaniu, domy spaliły się, ale siostra wraz z kilkuletnim siostrzeńcem żyła nieźle ze sprzedaży placów aż do roku 1950, kiedy to zabrakło jej kupców. W roku 1950 ludzie nie ujawniali się z pieniędzmi, prywatna inicjatywa dogasała, a nawet najwięksi kombinatorzy i indywidualiści szukali posadek w administracji, przemyśle i handlu, żeby się niczym nie wyróżniać. Żeby żyć spokojnie w tych czasach, nie należało się wyróżniać nie tylko pieniędzmi, trybem życia czy znajomością z cudzoziemcami, ale nawet gatunkiem spodni, kolorem koszuli czy godziną wstawania z łóżka. Zresztą te rzeczy są powszechnie znane i nie potrzebuję się nad nimi rozwodzić. Moja siostra nie wytrzymała długo tego psychicznego napięcia, skończyła wtedy trzydziestkę, pieniądze rozchodziły się szybko i postanowiła iść na posadę. Oczywiście nie miała żadnego wykształcenia, w ankiecie opisywała te kamienice i place i proponowano jej najwyżej stanowisko pomocy biurowej od adresowania kopert i naklejania znaczków. Moja siostra musiała taką posadę przyjąć za osiemnaście tysięcy miesięcznie i postanowiła dokładać pięć razy tyle ze sprzedaży placów i biżuterii. Ta pensja starczyła jej ledwo na drobne wydatki, ale w ten sposób moja siostra wmieszała się z ulgą w tłum, spieszący co rano do pracy, złożyła wszędzie zaświadczenia z biura, mogła patrzeć śmiało w oczy dozorcy i zyskała w swych oczach pełne prawo do życia i oddychania powietrzem Warszawy roku 1950. Ze mną było nieco gorzej. Po prostu nosiłem w sobie wyższe aspiracje, a i nie miałem z czego dopłacać co miesiąc do pensji. Mieszkałem wtedy z siostrą w jej mieszkaniu, kupionym za plac w Józefowie, bo byłem jej potrzebny do zagęszczenia kwaterunkowego, ale nigdy nie ceniliśmy się nawzajem i swoje pieniądze wydawała bez mojego udziału, a jej chleb stawał mi kością w gardle. Dzielił nas duch Józka, przedsiębiorcy przewozowego, pijaka i dorobkiewicza, którym zawsze gardziłem, a wiele z tej pogardy przeniosłem na siostrę, że mogła z nim spać i słuchać jego maksym w rodzaju: „Forsa to grunt, grunt to ziemia, ziemia to matka” albo: „Ja tam i z Panem Bogiem, i z diabłem się ugodzę”. I teraz nawet, w roku 1950, wzdychała czasem: „Gdyby Józek żył, dałby sobie radę i z tym ustrojem!” Była to oczywiście czysta mitologia, bo ten ustrój załatwił i sprytniejszych. Poza tym irytował mnie siostrzeniec, ośmioletni Józio junior, podobny z twarzy do ojca i jako sierota rozpieszczony przez matkę do niemożliwości. Mnie cenił nisko jako wujka-rezydenta bez forsy, który nic przyzwoitego nie podaruje na imieniny, oraz jako ignoranta, co nawet nie potrafi wyjaśnić, na jakich technicznych zasadach opiera się zagłuszanie „Głosu Ameryki”, który siostra próbowała daremnie łapać przy akompaniamencie warkotów, pisków i huków. Ja nie znałem się na radiu, bo tak naprawdę to w ogóle nic dobrze nie umiałem. Maturę udało mi się zrobić już na kompletach w pierwszym roku wojny, ale później zająłem się handlem, jak wielu w tym czasie, a po wojnie próbowałem się dostosować do nowej rzeczywistości. Trwało to przez pięć lat; stałem się kolejno urzędnikiem Zarządu Miejskiego na Ziemiach Odzyskanych, magazynierem w zakładach skórzanych we Wrocławiu, a później, już w War 6 szawie – bibliotekarzem w fabryce odzieżowej. Z tej zygzakowatej kariery wyniosłem nieco doświadczenia w stosunkach z ludźmi, dość przetarte dwa garnitury oraz nagle rozbudzoną pasję do książek. W ostatnich latach wydano tych klasyków literatury światowej, których oficjalne wypowiedzi nazywały realistami krytycznymi, i w mej bibliotece odkryłem po raz pierwszy Stendhala, Balzaka (postępowego wbrew sobie), Tołstoja, Zolę, Turgieniewa i innych dziewiętnastowiecznych mistrzów powieści. Fabryka była nowa, kupowaliśmy książki na bieżąco i nie miałem dostępu do tych autorów, których treści określano jako obojętne lub wręcz reakcyjne, a jak się później dowiedziałem – takich było bardzo wielu. Czytałem tylko to, co uznano dla mnie za lekturę pożyteczną; było to rozciągnięcie na dorosłych systemu obowiązującego dotąd w szkołach i nawet mi to wcale nie przeszkadzało, jak i nie przeszkadzało moim klientom. Trudno było tęsknić do czegoś, czego się nie zna. Z biblioteki niebawem odszedłem, bo nie była to kariera dla dwudziestoparoletniego mężczyzny, dbałego o własną przyszłość, ale wyrobiłem w sobie zamiłowanie do systematycznej lektury. Siedząc u siostry i rozglądając się za jakimś zajęciem godnym mych ambicji doczytałem resztę klasyków i począłem studiować prasę literacką. Idąc za jej wskazaniami przeczytałem kilka najnowszych powieści, cenionych wysoko przez recenzentów. Były to powieści produkcyjne; piszę o tym bez ironii, bo podówczas owe utwory nie wydawały mi się wcale śmieszne: operując ustalonymi schematami nie wymagały zbędnych rozmyślań. Przyznam szczerze, choć może to ubawić czytelnika, że lektura ta stała się dla mnie pewnego rodzaju przyjemnością. Gdyby tylko dla mnie! Nie znosząc, żebym ją przerastał w czymkolwiek, siostra spoglądała złym okiem na moje lektury i nie szczędziła mi ponurych przepowiedni, że się pewno „im” sprzedam. Kilka razy brała do ręki Balzaka czy Zolę, ale odkładała szybko książkę lub po prostu przy niej zasypiała; tak naprawdę mogła czytać tylko „Express Wieczorny” i Trylogię. Tymczasem, znudzona ciągłym brzęczeniem w radio, wygrzebała kiedyś z ukrycia jedno z dzieł o czarnych jak noc wrogach klasowych i białych jak śnieg bohaterach pracy na roli i zatopiła się w lekturze na cały wieczór. Zachęcona, wzięła drugą i trzecią i pochłonęła szybko cały mój zapas tej literatury. Czytając wcale nie stawała po stronie wrogów klasowych czy agentów amerykańskiego wywiadu; nienawidziła ich razem z autorem, a sukcesy dójek i agronomów sprawiały jej wyraźną przyjemność. Patrzyłem ze zdziwieniem na tę wierną słuchaczkę „Głosu Ameryki” i wroga ustroju, jak ze zniecierpliwieniem oczekuje zdemaskowania agentów imperializmu czy pasjonuje się wynikami naukowego rozdojenia przodującej krowy, przeprowadzonego przez bohaterkę powieści wbrew oporom skostniałego i zacofanego otoczenia. Zrozumiałem wkrótce, że owo przymusowe lansowanie schematycznych utworów, nazwane podówczas rewolucyjnym przełomem w literaturze, nie jest pozbawione pewnego sensu: utwory te trafiają szybko do czytelnika, uspokajają go, mówią o łatwej prawidłowości otaczającego świata i mile łechcą jego ambicję: czarne jest czarne, białe jest białe, czytelnik z góry wie, że białe zwycięży, i zawsze zamyka książkę zadowolony, że jego wiedza o świecie dorównuje wiedzy autora. Niestety, wbrew oczekiwaniom nakładców, literatura ta nie przeobrażała mej siostry, choć przecież głosiła prawdy pozytywne i rzeczywiście szlachetne: po zdemaskowaniu wroga czy agenta amerykańskiego wywiadu siostra zamykała z satysfakcją książkę i zaraz powracała do wyłapywania „Głosu Ameryki”, a później wymyślała na ustrój ile wlezie. Lektura nie wpływała na życie, życie nie przeszkadzało w lekturze, a świat dójek, agronomów i agentów obcych wywiadów był dla siostry równie umownym, jak poprzednio świat perwersyjnych zbrodniarzy, detektywów ze Scotland Yardu czy szlachetnych kowbojów. Zresztą w swym biurze nie widziała żadnych objawów ani bohaterstwa pracy, ani działalności agentów obcego wywiadu, ani żadnych przełomów w metodzie urzędowania: nalepianie znaczków pozostało nalepianiem znaczków i jedyną walką siostry była walka z kierowniczką sekretariatu, która jej nienawidziła, bo siostra nosiła lepsze wełny. W biurze zresztą ani siostra, ani kierowniczka nie mówiły głośno i prywatnie o polityce; temu służyły zebrania, gdzie upoważnione osoby wygłaszały referaty na zadany politycz 7 ny temat. Były one koniecznością nakazaną przez władze i choć odbywały się po godzinach pracy, nikt nie śmiał się wymigać. Siostra mówiła mi, że w czasie tych zebrań odmawia w pamięci litanie i godzinki. To nie wydawało mi się takie śmieszne, jak teraz, gdy o tym piszę. Nisko ceniłem siostrę i jej prymitywne poglądy. Wraz z publicystami pism literackich nie znosiłem drobnomieszczańskiej kołtunerii i jej przywiązania do pieniędzy, sklepików, fabryczek czy platform przewozowych – wszystkiego, co pozwala gromadzić i bogacić się. Ale moja siostra była jedną z wielu – podobne poglądy wyznawały cale rzesze. Bardzo mnie to drażniło i często dochodziło między mną a siostrą do zaciętych kłótni. Do tego wszystkiego moja sytuacja nie należała do wesołych. Nie chcąc znowu objąć byle jakiej pracy, czytałem książki i prasę literacką, rozglądałem się niemrawo dokoła, jadłem drobnomieszczański chleb siostry i prawdę mówiąc czekałem, czy nie spadnie mi z nieba zaproszenie do objęcia ciekawego i odpowiedzialnego stanowiska. Nie spadło. Przekonałem się jednak, że w roku 1950 młody człowiek nie powinien siedzieć w domu nigdzie nie pracując i oddawać się jedynie lekturze, choćby była jak najbardziej polecana przez władze. Nie mówię już o różnorakich trudnościach, wywołanych brakiem zbawczego zaświadczenia z pracy. Czasem ton głosu, spojrzenie administratora czy dozorcy, gdy składałem w imieniu siostry jakieś zaświadczenie, wydawały się mówić: „Wiemy, że nigdzie nie pracujesz, żyjesz nie wiadomo z czego i jesteś jednostką podejrzaną, godną represji, a nawet wysiedlenia z Warszawy”. Gdy sobie obecnie przypominam ten okres, nabieram pewności, że to ja sam wywoływałem w sobie ów strach; ale paromiesięczna izolacja, samotne przebywanie w domu, pilna lektura gazet oraz różne plotki, przynoszone przez siostrę, wpływały na mnie deprymująco i przekonywały o niemożliwości dalszej spokojnej lektury, kiedy obok, za oknem, płynie oraz kipi coraz intensywniejsze, wszechogarniające życie, oparte na zupełnie nowych zasadach. Nie potrafię może oddać tutaj atmosfery tego czasu, ale pamiętam dobrze, że czułem się winny, coraz bardziej winny i wkrótce począłem się bać, że jeszcze chwila, a coś przegapię i nie będę mógł już wskoczyć w tę prężną rzeczywistość za oknem. To uczucie winy tak mnie opanowało, że nie dziwiłbym się wcale, gdyby moją sprawą zajęły się władze bezpieczeństwa, wkroczyły i aresztowały mnie jako jednostkę niespołeczną, oskarżoną o antyludową bezczynność. Ciągle myślałem o sobie, jak zasiądę na ławie oskarżonych i przyznam się nie tylko do ospałości i próżniactwa, ale i do ukrytych i perfidnych powodów mej bezczynności, do powiązań z podziemiem gospodarczym, ba, nawet politycznym. Wtedy nie utrzymywałem prawie z nikim stosunków towarzyskich oprócz kilku nieciekawych dziewcząt. Jednym z wyjątków był mój kolega szkolny i przyjaciel, ale o parę lat starszy ode mnie, Józefowicz. Ten Józefowicz jeszcze w liceum nie krył się ze swymi lewicowymi poglądami, co nie ułatwiało mu życia, bo go kilka razy pobili do krwi nasi oenerowcy, a ostatni rok nawet przesiedział w więzieniu za kolportowanie antypaństwowych ulotek. Po klęsce wrześniowej uciekł do Francji, a później – po jej upadku – do Holandii, gdzie leczył rany i studiował ekonomię. Zaraz po wojnie wrócił do kraju, żeby stanąć do budowy ludowego państwa. Spotkałem go kiedyś na ulicy, jak wsiadał pospiesznie do służbowej szewrolety; organizował właśnie jakiś Centralny Zarząd. Na mój widok cofnął się od drzwiczek wozu, a twarz jego rozjaśnił serdeczny uśmiech. Zawsze mnie lubił; byłem niedołęgą, a on chętnie pomagał ludziom słabszym. – Zdzisiek! – zawołał z radością. – Widzę, że przeżyłeś wojnę! Tyle lat, chłopie! Powiedz, co robisz? Gdzie pracujesz? Nie chciałem się chwalić swoją zakładową biblioteczką przy tych jego oznakach kariery. – Właśnie szukam czegoś interesującego... – wybąkałem. – Przecież pracy pełno! – zawołał. – Przychodź do mnie, to sobie pogadamy, a może znajdzie się coś odpowiedniego... 8 Nie poszedłem do niego wtedy, choć zapraszał szczerze i bez żadnej wyższości, ale głupio mi było coś mu zawdzięczać. Bardzo mu zazdrościłem: należał do nowego, prężnego świata czynu i budowy, był w samym jądrze wielkich wydarzeń. Teraz, przyciśnięty do muru, pomyślałem o jego koleżeńskiej propozycji. Zadzwoniłem do Centralnego Zarządu, który zorganizował od podstaw; już tam nie pracował. Podano mi inny numer telefonu; widocznie przeszedł na jakiś nowy, odpowiedzialny odcinek. Poprosiłem dyrektora Józefowicza. „Dyrektora? – powtórzył ktoś pytająco. – Zaraz”. Józefowicz podszedł do telefonu. Poprosiłem go o spotkanie. Natychmiast się zgodził. Umówiliśmy się w kawiarni. Józefowicz wszedł i uśmiechnął się na mój widok. Bardzo schudł, jakoś się zgarbił. W jego ruchach nie było nic z tego prężnego działacza sprzed dwóch lat. Również w głosie zabrakło tego dźwięku i tej energii. – No co? – powiedział cicho. – Jak się czujesz? – Dobrze – odparłem. Pomyślałem, że chyba się wykończył z przepracowania i należy mu się odpoczynek. Wiedziałem, że ludzie na odpowiedzialnych stanowiskach pracują po dwadzieścia godzin na dobę aż do zawału serca. Całymi nocami paliły się wtedy światła w nowych gmachach ministerstw. – Dziękuję ci, żeś przyszedł – powiedziałem jeszcze. – Przy twoim braku czasu... – Mam pełno czasu – odparł szeptem. – Jak to? – jeszcze nie rozumiałem. – Osiem godzin pracy, a później nic – odparł. – To ty nie wiesz? – Nie wiem – odparłem z niepokojem. Józefowicz rozejrzał się ukradkiem dokoła. Przy sąsiednim stoliku siedział nad kawą jakiś mężczyzna paląc papierosa. – Wyjdźmy – szepnął Józefowicz. Zapłaciłem za dwie małe lury i wyszliśmy na ulicę. Józefowicz jeszcze milczał. Przemówił dopiero wtedy, gdy znaleźliśmy się w Alejach, pustych o tej porze, bo była późna jesień. – Mam do ciebie zaufanie – powiedział. – Ale nikomu ani słowa, choćby cię krajali. – Możesz na mnie polegać – odparłem z mocą. – Nie słyszałeś o sprawie holenderskiej? – zapytał. – Nie. Skąd? – Rzeczywiście – przyznał i dodał szeptem, choć nikogo blisko nie było: – Ja należę do sprawy holenderskiej. – A o co chodzi w tej sprawie? – Aresztowano trzech, co wrócili z Holandii tak jak ja – powiedział. – Siedzą już od pół roku. Śledztwo trwa. Nie wiem... – Ale chyba wiesz, czy jesteś winny? – zawołałem. – Nie o to chodzi... – uśmiechnął się i zrozumiałem, że musi o tym mówić. – Oczywiście, że subiektywnie czuję się zupełnie niewinny. Tamci siedzą i każdy, kto ich znał i wrócił z Holandii, jest oczywiście podejrzany. Lada dzień oczekuję aresztowania. – Ale za co?! – zawołałem. Mimo wszystko nie potrafiłem jeszcze przyjąć tego sposobu rozumowania. – To się okaże – powiedział. – Dowiem się na śledztwie. Dojdzie pewno do procesu. Prowokacja, agentura... Różnych ludzi spotykałem w Holandii... Przecież każdy z nich mógł być agentem! Patrzyłem na niego i moje kłopoty z dozorcą wydały mi się fraszką. Ten niegdyś silny, wesoły i energiczny człowiek wyglądał jak alkoholik, zżarły do kości przez nałóg. – Teraz pracuję w centrali handlowej – powiedział. – Piszę faktury. Nie radzę ci się ze mną spotykać. Nikt nie utrzymuje ze mną żadnych stosunków. Jestem zaliczony do sprawy holenderskiej. Patrzyłem na niego uważnie. Po raz pierwszy zetknąłem się z bliska z czymś, o czym dotąd tylko słyszałem z piątych ust. Przeszedł mnie dreszcz. Bałem się przecież sam codziennie, 9 zwłaszcza siedząc w domu w godzinach pracy, ale to był inny strach niż jego. Ten jego strach miał wymiar ostateczny i wznosił się ponad zwykłe tchórzostwo niczym dym nad zgliszczami wszystkiego, czym ten człowiek żył. I znowu pomyślałem, że widać poczucie winy jest człowiekowi dane przez urodzenie, jak niegdyś świadomość grzechu pierworodnego, i tylko wyjątkowe szczęście może go z tego stanu na pewien czas uwolnić. Nie może jednak nigdy zapominać o tym, że z samej natury jest winien, że zawsze znajdzie się w jego życiu jakiś grzech czy fałszywy krok i w każdej chwili może być strącony na dno, ukarany i skazany na zapomnienie, a jego przyjaciele przestaną go w ogóle dostrzegać i nie będzie mógł wnosić do nikogo pretensji, gdyż jest to stan naturalny i konieczny. Przez chwilę zapragnąłem oddalić się od niego jak najszybciej, dopóki nas nie zobaczy razem ktoś, kto mógłby zrobić z tego użytek, jeżeli w ogóle nie był od początku śledzony. Przechodziliśmy teraz obok obcych ambasad, jak zwykle kręcili się tam dyskretnie młodzi mężczyźni obserwując wychodzących i przeszedł mnie dreszcz, że nas zauważą, bo przecież Józefowicz mógł być komuś z nich znany, i zostanę wciągnięty w sprawę holenderską jako łącznik, skrzynka pocztowa czy też przedstawiciel podziemia. Józefowicz widać zauważył moje strwożone spojrzenia, bo gdy doszliśmy do rogu Pięknej, przystanął i powiedział: – Pożegnam cię. Może widzimy się po raz ostatni. Pewno przeczytasz o mnie w gazetach. I wyciągnął nieśmiało rękę. Przypomniałem sobie, jak energicznie mi ją podał przed dwoma laty, kiedy to wsiadał do służbowej szewrolety, i jak mi rzucił dobre słowo, choć byłem niczym, bibliotekarzem na kilku setkach książek, a on – dygnitarzem, mającym dostęp do najwyższych osób w państwie. Nagle zdecydowałem się. Otwierała się przede mną szansa człowieczeństwa. Postanowiłem pomóc mu w jedyny sposób, na jaki było mnie stać: okazać, że się nie boję. – Jeżeli masz czas, to wpadnij do nas – powiedziałem. – Moja siostra będzie na pewno bardzo zadowolona. Naprawdę, zrobisz mi prawdziwą przyjemność... Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Nie tutaj widać oczekiwał wyciągniętej dłoni. – Wpadnij we wtorek – dodałem. – Ja się nie boję sprawy holenderskiej. Pamiętasz, jak pobiliśmy się na boisku o klisze? Nikt z nas nie chciał ustąpić! To wspomnienie szkolne wywołało na jego twarzy blady uśmiech. Uścisnął mi rękę. – Przyjdę – powiedział. – Chętnie przyjdę... jeżeli oczywiście jeszcze będę mógł. – Będziesz mógł! – powiedziałem pewnie, bo tak należało, skinąłem mu jeszcze ręką i szybko wycofałem się z niebezpiecznego rogu Alei i Pięknej, gdyż staliśmy między ambasadą Jugosławii i ambasadą USA, a tam ruch młodych mężczyzn był najbardziej intensywny. Bałem się tej wizyty Józefowicza już nie tylko ze względu na sprawę holenderską, ale z powodu siostry; ta była szczególnie rozwścieczona po wymianie pieniędzy, która nastąpiła właśnie w niedzielę. Miała w domu trochę gotówki z ostatniej sprzedaży biżuterii i rozporządzenie o wymianie pozbawiło ją nagle dwóch trzecich posiadanej sumy. Przez niedzielę, poniedziałek i wtorek o niczym innym się w domu nie mówiło, zwłaszcza że siostra w biurze nie mogła pisnąć ani słowa, a na zwołanej w tej sprawie masowce uświadomiono ją, że zarządzenie to bije tylko w spekulantów. Dygocąc z wewnętrznej wściekłości siostra odmówiła wszystkie znane sobie modlitwy, a użyła sobie dopiero w domu, na mnie, wywąchała bowiem, że w głębi ducha odczuwam drobne zadowolenie z jej straty. Ja oczywiście nic na wymianie nie straciłem, bo nic nie miałem, a lekkie uderzenie w siostrę nie sprawiło mi przykrości. Tak naprawdę to głęboko gardziłem tymi pieniędzmi, pochodzącymi przecież ze spekulacyjnych zarobków wojennych Józka, przedsiębiorcy przewozowego, i tylko jak najgorszym cechom mego charakteru przypisywałem swój leseferyzm – korzystanie z gościny siostry i z jej stołu. Ale wiedziałem, że nie potrwa to długo i że zwrócę jej z procentem koszty mego utrzymania, gdy tylko zacznę odpowiednio zarabiać. Siostra wiedziała coś niecoś o Józefowiczu, jak przez mgłę przypominała go sobie sprzed wojny (był u nas raz czy dwa), ale nie 10 zwracała wtedy uwagi na szkolnych szczeniaków będąc już dorosłą panną. Oczywiście nic jej nie powiedziałem o sprawie holenderskiej, nadmieniłem tylko, że ostatnio Józefowicz ma jakieś kłopoty związane z trudnościami wzrostu. „On żonaty?” – zainteresowała się siostra. Wiedziałem, że Józefowicz ma żonę, ale jakoś nie chciałem tego siostrze powiedzieć. „Nigdy nie mówiłem z nim o sprawach rodzinnych – stwierdziłem. – Był zbyt zajęty. Nie wiem też, czy na pewno przyjdzie. Zawsze mu może wypaść jakaś ważna konferencja”. Gdy myślałem o tym, dreszcz przebiegał mi plecy. Tak minęło te parę dni, bardzo się denerwowałem i czekałem dzwonka. Ostatnią godzinę siostra spędziła przed lustrem i dlatego nie zauważyła mego podniecenia. Gdy zadźwięczał dzwonek, jeszcze nie byłem pewien, czy to Józefowicz, czy też może zupełnie ktoś inny, kto znalazł w jego notesie mój adres. Ale to był Józefowicz. Siostra przywitała go umalowana i uczesana jak nigdy, z promiennym uśmiechem. – Ano jestem – odparł znacząco i uścisnął rękę siostry. Patrzył na nią przy tym bardzo uważnie. – Doskonale panią pamiętam – powiedział. – W szkole wszyscy wiedzieli, że Koza ma piękną siostrę, i przychodziliśmy panią oglądać. – To daleka przeszłość! – westchnęła obłudnie siostra, ale bardzo ją to podnieciło i dostała wypieków. Wiedziałem, że namiętnie pragnie wyjść za mąż, ale szuka kandydata, który by zastąpił zmarłego Józia również swym talentem do pieniędzy. Tymczasem nadarzali się z rzadka tylko zabiedzeni koledzy z biura. Widać Józefowicz przez swe stanowisko bardziej jej imponował. Wdzięczyła się do niego cały wieczór, odpowiadał grzecznie, ale oczywiście nie miał głowy do zalotów. Gdy tylko siostra wyszła do kuchni, żeby przygotować kolację z wiktuałów, które wystałem w kolejkach, Józefowicz natychmiast stracił swój uśmiech. – No i co? – zapytałem. – Nic. Jak dotąd nic. Ale znowu kogoś przesłuchiwali. Sprawa toczy się swym nieuchronnym trybem. To już tylko kwestia godzin... Wydaje mi się, że jestem śledzony. – E, to chyba złudzenie... – uśmiechnąłem się, ale dreszcz przeszedł mi przez krzyże. – Chyba nie – odparł. – Ciągle jeździ za mną czarna cytryna. Czasami, jak idę chodnikiem, sunie powoli przy brzegu o parę kroków z tyłu. Wszyscy znali czarne citroeny, pędzące często przez miasto. Były to szybkie samochody i świetnie trzymały się drogi. – Muszę ci powiedzieć, że chyba mnie teraz odprowadzili pod twoje drzwi – dodał po chwili. – Wyrzucam sobie, że w ogóle przyszedłem. Ale uprzedzałem, że ze mną nie należy się widywać... Mówiąc to uśmiechnął się smutno. Krew nabiegła mi do twarzy, serce poczęło nagle bić zdwojonym rytmem i zaraz zacząłem wyłapywać szmery na klatce schodowej, ale starałem się nie dać nić poznać po sobie. – No wiesz! – zaśmiałem się. – Nie boję się! Jesteśmy kolegami szkolnymi i mamy chyba prawo się widywać! Przecież nie robimy nic złego! Józefowicz uśmiechnął się tylko i nie zdążył nic odpowiedzieć, bo z pokoju siostry wyszedł jej synek, również Józio, a po chwili nadeszła siostra z talerzami. – Dobry wieczór, młody człowieku – powiedział Józefowicz wesoło i zdziwiłem się, że potrafi się tak opanować. – Odrobiłeś lekcje?! – natarła na Józia siostra, widać niezbyt zadowolona z ukazania się tego miernika jej wieku. – Odrobiłem – odparł z wyższością Józio. – Mam zadeklamować wierszyk? – Deklamuj! – zawołał Józefowicz. Józio zaczął terkotać monotonnie wiersz o radosnej budowie elektrowni. Siostra ustawiała talerze z rosnącym zdenerwowaniem. – Widzi pan, czego ich uczą! – zawołała. – Radosna budowa! Co za zakłamanie! Józefowicz uśmiechnął się znowu. 11 – Znam wielu ludzi, którzy z radością budują fabryki – powiedział. – Nawet ja sam... Siostra milczała przez chwilę. – No tak – powiedziała wreszcie. – Pan jest jednym z nich. – Jestem – odparł poważnie Józefowicz i nagle dodał szybko: – A syn bardzo ładny. Podobny do pani. – Proszę do stołu – powiedziała siostra i zapominając o różnicach politycznych uśmiechnęła się zalotnie. Ja nie mogłem się doczekać końca tego wieczoru i ze względu na denerwujące terkotanie siostry, i wobec duszącej grozy czarnej cytryny krążącej może gdzieś w pobliżu. Siostra jeszcze nieraz powracała do spraw politycznych, bo niestety każdy temat natychmiast zahaczał o politykę, czy to było masło, czy praca biurowa, czy kino. Nigdy nie przypuszczałem, że życie człowieka może być tak dogłębnie i natrętnie przepojone polityką. Józefowicz odpowiadał krótko i taktownie, ani chwili nie zrzucając skóry człowieka współodpowiedzialnego, aż się czasami dziwiłem, bo przecież nie mógł przyjmować odpowiedzialności choćby za tę czarną cytrynę, czyhającą na niego przed domem, ale sekundowałem mu dzielnie, bo siostra złościła mnie swoją nieustanną kontrą, a to, że jej drobnomieszczańskie rozumowanie było często nie do odparcia, jeszcze bardziej mnie złościło i gotów byłem popierać celowość radosnych referatów w jej biurze, żeby tylko poruszyły cokolwiek w tym mózgu. Zagalopowałem się tak daleko w afirmacji wszystkiego, co działo się dokoła, czerpiąc argumenty z gazet, książek, broszur i z prasy literackiej, że Józefowicz spojrzał na mnie badawczo i z pewnym zdziwieniem. Uśmiechnąłem się do niego porozumiewawczo, podniecony dyskusją, znajdując masochistyczną prawie radość w okazywaniu mego pozytywnego nastawienia, i miażdżyłem dalej siostrę, jej reakcyjne poglądy i jej drobnomieszczańskie zacofanie. Zapomniałem niemal o sprawie holenderskiej, o sytuacji Józefowicza, tylko gdzieś w dalekim tle podświadomości z cichym warkotem krążyła nieuchronnie czarna cytryna, niczym Ananke, bogini przeznaczenia. Postanowiłem odprowadzić Józefowicza do bramy, żeby z nim jeszcze zamienić kilka słów. – Powinieneś jak najszybciej iść do pracy – powiedział. – Tak nie można. Tymczasem zaczep się gdziekolwiek. – Wiem – odparłem. – Od jutra się tym zajmę. Zadzwonię do ciebie. – Ciekawy jestem, czy czekają pod domem? – uśmiechnął się Józefowicz. – Nie możesz pójść, wytłumaczyć?! – Nikt mnie nie przyjmie – odparł i przystanął, bo dochodziliśmy do bramy. – Nie idź dalej. Uścisnąłem mu mocno rękę i pobiegłem do domu z dreszczem na plecach. Długo nie mogłem zasnąć wsłuchany w szmer na klatce schodowej i w trzask otwieranej i zamykanej przez dozorcę bramy. Obudziłem się późno, gdy już siostra wyszła do biura, a Józio do szkoły. Mieszkanie było ciche i puste; okna wychodziły na dalekie od ulicy podwórze i z zewnątrz dobiegały tylko odległe dźwięki z placów budowy. Gdzieś tam terkotał spychacz, gdzieś zawył samobieżny dźwig. Ale otaczająca mnie pustka i cisza, mimo jasności dnia, przerażały mnie teraz i dusiły, a świadomość winy powróciła ze zdwojoną siłą. Leżałem na tapczanie, patrzyłem w okno, cisza dzwoniła mi w uszach i szukałem drogi ratunku. Myślałem, jak zapobiec temu, co się musi stać, bo przecież swoją zbrodniczą bezczynnością ostatnich miesięcy prowokowałem wszystkie potężne siły, rządzące życiem tam, za oknami. Obok na nocnym stoliku, leżał przygotowany przez siostrę spis produktów, po które miałem iść w kolejkę codziennym zwyczajem. Ale nie było mi to w głowie. Postanowiłem zaraz wstać i pobiec do pierwszego lepszego biura, gdzie tylko będą chcieli mnie przyjąć choćby za siedemset złotych miesięcznie, żeby 12 wskoczyć w dudniący życiem społeczny mechanizm, stać się jego częścią, stopić się z nim. Zastanawiałem się właśnie, dokąd iść w pierwszej kolejności, gdy ostro zadźwięczał dzwonek. Zerwałem się z tapczanu i spojrzałem na zegarek. Dobiegało wpół do jedenastej. Ogarnęło mnie przerażenie. Trudno było tłumaczyć, że zasnąłem dopiero nad ranem. Czułem się w piżamie bezbronny i godzien pogardy, pełen poczucia dodatkowej winy wobec kogoś, kto teraz dzwoni do drzwi, na pewno na nogach od kilku godzin, jak wszyscy oprócz takich szkodników jak ja. Nie chciałem nawet myśleć, kto dzwoni, ale każdy dzwonek o tej porze nie znaczył nic dobrego, bo mogła to być tylko sprawa urzędowa, w najlepszym razie jakieś wezwanie do Urzędu Skarbowego w sprawie podatku za sprzedaż działek siostry czy wizyta z kwaterunku, żeby sprawdzić zagęszczenie, albo jeszcze coś znacznie gorszego, o czym przecież myślałem przez całą noc. Boże, gdyby to był żebrak... Niestety, żebracy coraz rzadziej chodzili po domach, bo przecież praca czekała wszędzie. Nie miałem czasu do stracenia. Obiema rękami przylizałem odstające kosmyki włosów, chwyciłem szlafrok, w przedpokoju zawiązałem rozdygotanymi rękami pasek i otworzyłem drzwi. Stał w nich młody mężczyzna. – Obywatel Zdzisław Kozłowski? – zapytał patrząc na mnie uważnie. – Tak – odparłem cicho. – Mam dla pana wezwanie – powiedział wyciągając z brulionu papierek. Spojrzałem. Było to wezwanie do Rejonowej Komendy Uzupełnień, tym razem w celu uzupełnienia ewidencji. – Proszę pokwitować – powiedział mężczyzna podsuwając mi brulion. – To na dzisiaj. – Na dzisiaj? – zdziwiłem się. – Tak – odparł. Podpisałem. Młody człowiek odszedł. Zamknąłem drzwi i pozostałem sam z wezwaniem. Jak każdy mężczyzna w wieku wojskowym, odwiedziłem już kilkakrotnie RKU w celach ewidencyjnych. Zaliczono mnie do kategorii szeregowców rezerwy bez określonego wyszkolenia wojskowego. Teraz prawdopodobnie chodziło o rubrykę „Miejsce pracy”, bo ostatnio podałem to moje bibliotekarstwo, a przecież już tam od paru miesięcy nie pracowałem. Może fabryka zawiadomiła wojsko, że odszedłem? W każdym razie zobowiązany byłem do zawiadomienia RKU o każdej zmianie miejsca pracy, a ze zrozumiałych względów nie uczyniłem tego. Ubrałem się szybko i wybiegłem z domu. Ogarnął mnie dodatkowy strach i dodatkowe poczucie winy. Co ja im napiszę? „Bez pracy”, kiedy o pracę tak łatwo? A dlaczego nie stanąłem z łopatą w ręku na którymś z licznych placów budowy, rozsianych po całym mieście? Przecież nie będę tłumaczył, że spędzam ten czas na pożytecznej lekturze i przez to uzupełniam kwalifikacje, a więc nie jest to czas stracony? Ludzie, którzy nie mają siostry z pieniędzmi po mężu-wozaku, uzupełniają swą wiedzę wieczorami, po dniu ciężkiej pracy i nie mogą marzyć o codziennym czytaniu powieści i tygodników literackich. Wyrzucałem sobie teraz swoją ślamazarność w poszukiwaniu pracy i chytrą chęć znalezienia czegoś lepszego niż naklejanie znaczków na koperty. Kląłem sprawę holenderską, która wyeliminowała Józefowicza, bo przecież on załatwiłby mi pracę natychmiast. Zbliżałem się do budynku RKU drżący i niepewny. Przechodziłem właśnie jezdnię w kierunku wejścia, zatopiony w tych ponurych myślach, gdy nagle ktoś zastąpił mi drogę. – Pan Kozłowski? – zapytał. Był to inny dwudziestoparoletni mężczyzna o nijakiej twarzy, w brązowej jesionce i w zielonym kapeluszu. – Tak – powiedziałem. – Pan pójdzie ze mną – powiedział, wyjął z kieszeni małą legitymację i zręcznie umieścił ją w zagłębieniu dłoni. Ledwo mi mignęła, ale nie musiałem się jej przypatrywać. Poszukałem wzrokiem czarnej cytryny: w pobliżu nie było żadnego samochodu. – Piechotą? – zapytałem. 13 – To kawałek – odparł tamten. Ruszyliśmy. Szedłem obok niego i wszystko kotłowało mi się w głowie. Dopiero po dłuższej chwili przypomniałem sobie o wezwaniu. – Ja mam wezwanie do RKU – powiedziałem wyciągając papier. – Poczekają – odparł mój małomówny towarzysz. – To na długo? – zapytałem głupio. – Zobaczy pan. – Ale o co chodzi? – Dowie się pan. Czy był sens rozmawiać z Ananke? Wskazała na mnie palcem, musiałem iść, a siostra nawet się nie dowie, gdzie zniknąłem. Pewno mnie śledzili od samego domu, bo z domu nie zabierali dla zasady, a teraz aresztowali w pobliżu swego urzędu, bez potrzeby używania czarnej cytryny. W całym swym przeczuwalnym kształcie stanęła mi teraz przed oczyma tajemnicza sprawa holenderska, rysując się niczym groźna ośmiornica wsysająca każdego, kto pojawi się choćby przypadkiem w jej polu działania. Gorączkowo zbierałem argumenty dla obalenia posądzeń o jakąkolwiek przestępczą działalność, ale przecież nie miałem świadków mego pierwszego spotkania z Józefowiczem, a siostra jako świadek drugiego zupełnie się nie liczyła. Jak mogę dowieść, że nie udzielałem mu informacji o produkcji fabryki odzieżowej, przy której prowadziłem bibliotekę, albo że nie przekazaliśmy jeden drugiemu fałszywych wiadomości, mających na celu obalenie ustroju demokracji ludowej? A jeżeli mimo wszystko Józefowicz był rzeczywiście jakimś agentem? Prawdziwym agentem obcego wywiadu z krwi i kości? Może spotkałem nagle w życiu postać, o której stale pisano, a która należała dla mnie wyłącznie do świata rzeczywistości gazetowej? Byłby to szczególny pech; zaraz jednak odrzuciłem tę ewentualność. Nie mogłem nie wierzyć Józefowiczowi. Przez głowę przemknęły mi jeszcze inne przypuszczenia, bo w takiej chwili człowiek wyłuskuje wszystkie grzechy swego życia. Pierworodnego grzechu pochodzenia nie przyniosłem ze sobą na świat, bo urodził mnie na szczęście drobny i cichy, zawsze chory, urzędnik skarbowy niskiej kategorii, samouk i syn robotnika kolejowego. Mój ojciec nigdy nie zajmował się działalnością polityczną i drżał tylko w obawie przed redukcją. Ale w ostatnim roku wojny wciągnięto mnie do podziemia, a było to podziemie londyńskie, gdzie nawet zdobyłem po paru miesiącach stopień kaprala. Pierwszy grzech. Stopień ten i w ogóle cały mój, skromny bardzo, udział w konspiracji zataiłem od razu po wojnie, kiedy to pojawiły się plakaty przeciw akowcom, bo bałem się represji. Drugi grzech, podwójny, bo dokonany przeciwko władzy ludowej. Jako pracownik Zarządu Miejskiego na Ziemiach Odzyskanych siedziałem w jednym pokoju z naczelnikiem Wójcickim, którego niebawem aresztowano za sabotaż gospodarczy, ale przedtem wysłuchiwałem jego naśmiewań z owej rzeczywistości, a nawet mu czasami wtórowałem. A w ogóle naczelnik Wójcicki należał do Polskiego Stronnictwa Ludowego i cały czas czytał „Gazetę Ludową”, organ Mikołajczyka. Trzeci poważny grzech. Będąc magazynierem we Wrocławiu zamykałem oczy na różne dziwy, dziejące się ze skórami, żeby jakoś żyć z ludźmi, ale i tak musiałem zrezygnować z pracy, bo sami mi pchali do ręki jakieś pieniądze z kombinacji, a to już pachniało prokuratorem. To był czwarty grzech, lżejszy, bo nie dotyczył polityki, ale tylko złodziejstwa. Teraz gdy szedłem z mężczyzną w zielonym kapeluszu, wszystkie te fakty przebiegły mi przez pamięć z ogromną szybkością, ale zaraz zepchnęła je potężna ośmiornica, która rozpostarła nade mną swe macki. Uświadomiłem sobie, że wyciągam z pamięci te inne grzeszki w dziecinnej nadziei, że nie chodzi o tę sprawę holenderską. Minęliśmy cerkiew prawosławną i weszliśmy w małą uliczkę Cyryla i Metodego, gdzie stał dwupiętrowy, żółty gmach. Na parkingu czekało kilka czarnych cytryn. Cały czas pulsowały mi skronie i czułem nacisk na tchawicę. Mój towarzysz okazał małą legitymację strażnikowi przy drzwiach, zerknąłem raz jeszcze na chmurne niebo żegnając się z nim i wkroczyliśmy do gmachu. 14 Weszliśmy na piętro i w drzwi jakiegoś pokoju. W pokoju tym siedzieli na krzesłach i biurkach młodzi mężczyźni oraz kobiety w spodniach o twarzach dość znudzonych, przypominających nieco egzystencjalistyczną młodzież, jaką później widziałem na filmie. Popychany przez mojego przewodnika przeskoczyłem jakąś ziewającą dziewczynę, która rozlokowała się na podłodze, i wszedłem w drzwi obite grubo skórą. Znalazłem się w obszernym gabinecie z biurkiem i dywanem; za biurkiem siedział dość zażywny mężczyzna w mundurze kapitana i patrzył na mnie z lekkim uśmiechem. – Proszę, niech pan siada – powiedział uprzejmie. Forma „pan” i jego uprzejmy uśmiech jeszcze bardziej mnie przestraszyły; teraz serce łopotało mi w rytmie pośpiesznego pociągu. Krzesło, które mi wskazał, stało w kącie pokoju najbardziej odległym od biurka; usiadłem na nim i przełknąłem ślinę. Kapitan nadal się uśmiechał; przerzucił kilka kartek akt leżących przed nim. Te akta miały grubość książki telefonicznej z wielkiego miasta. – Tak trochę pana już znamy – powiedział i znowu przerzucił kilka kartek. Zrozumiałem, że to ma być moje dossier. Przeraziło mnie to i zdziwiło, że moje skromne życie znalazło tak obfite odzwierciedlenie w tutejszej kartotece. – Ja nie mam nic do ukrycia – powiedziałem powstrzymując dreszcze. – Oczywiście – zgodził się kapitan. – Zresztą my i tak wszystko o panu wiemy. Warszawiak z dziada pradziada, uczył się pan w Warszawie i walczył... Tu spojrzał na mnie figlarnie. Wiedzieli o AK. – Co ja tam walczyłem... – wybąkałem. – Awans na kaprala słusznie się panu należał – uśmiechnął się kapitan przerzucając moje obszerne akta. – I niepotrzebnie się go pan wstydzi. Każdy walczył, jak i gdzie potrafił. – Bo ja zupełnie przypadkiem... – Wiem. Wciągnęli pana – tu kapitan przerzucił kilkanaście kartek. – A ten naczelnik Wójcicki wywarł na pana duży wpływ. To był bardzo dowcipny człowiek, prawda? – Odechciało mu się dowcipów – powiedziałem z przekonaniem. – Niestety, stracił pan zabawnego kolegę – westchnął kapitan. – Panu udało się wtedy też parę dowcipów, choćby ten o szybkim biegu do socjalizmu... Przełknąłem ślinę. Byłem rozłożony na czynniki pierwsze. Czułem się jak owad przyszpilony do deski i nie potrafiłem nawet przebierać nóżkami. Kapitan znowu przerzucił kilka kartek. – I tak dalej, i tak dalej... – powiedział ledwo zerkając na akta. – Pan jest ciekawy człowiek... Właściwie to się pan marnuje w domu przy siostrze. Ja wiem, te pieniądze z działek rozleniwiają... Wiedzieli wszystko. Nie zdziwiłbym się teraz, gdyby mi wyliczyli pieprzyki na plecach. – Ostatnio dużo czytałem i uczyłem się – dodałem szybko. – Myślę, że mógłbym pracować gdzieś w oświacie czy kulturze... – Oczywiście – uśmiechnął się kapitan. – Moglibyśmy panu w tym pomóc. My często pomagamy ludziom. – Dziękuję bardzo – powiedziałem i patrzyłem na niego, nie wiedząc, czego oczekiwać. Wszystko to przybrało dziwny obrót. Chwyciłem się nadziei, że mnie jednak wypuszczą. – Pan ma na pewno w Warszawie dużo znajomych – powiedział kapitan przerzuciwszy znowu kilka kartek z mego życia. – Z czasów szkolnych, z konspiracji... – Ostatnio z nikim się nie widuję – odparłem pospiesznie. – W ogóle siedzę w domu, uczę się i czytam. Żyję jak pustelnik. – No, to chyba przesada – uśmiechnął się kapitan. – Trudno żyć w jakimś mieście tyle lat i nie spotkać na ulicy starych znajomych czy kolegów... Czarna ośmiornica! Teraz zrozumiałem, do czego zmierza cała ta rozmowa. Boże, żebym chociaż wiedział, na czym polega ta sprawa holenderska! – Bardzo rzadko spotykam znajomych i kolegów – wybąkałem. 15 – A jednak... – uśmiechnął się cierpliwie kapitan. – No tak – jęknąłem. – Chciałbym, żeby mi pan na przykład powiedział, o czym mówiliście z Józefowiczem – powiedział kapitan i uśmiech znikł z jego twarzy. Był teraz poważny, a oczy jego stwardniały. – O niczym! – zawołałem skwapliwie. – Chciałem go prosić o pomoc w uzyskaniu pracy, ale przekonałem się, że nic nie może, bo jest teraz skromnym referentem... – A nie mówił, dlaczego jest skromnym referentem? – zapytał kapitan. – Mówił, że widocznie był za mało czujny – stwierdziłem. – Wydawał się bardzo zmartwiony i dlatego go zaprosiłem na kolację. To stary kolega i bardzo lubiliśmy się w szkole... Przyszedł do mnie i w ogóle o tym nie mówiliśmy, a on bronił przed siostrą nowego ustroju i powiedział, że z radością budował nowe fabryki... Urwałem i patrzyłem w oczy kapitana z ochotą, jak wierny pies na swego pana. – Taki był pozytywny? – powiedział niechętnie kapitan. – Przy mojej siostrze trudno nie być pozytywnym... – tu urwałem, bo uświadomiłem sobie, że sypię siostrę. Ale siostra wyraźnie nie interesowała kapitana. Widocznie jej dossier było już kompletne. Kapitan patrzył na mnie teraz z wyraźnym żalem. – Boję się, że pan nie mówi wszystkiego – powiedział. – A my żądamy zupełnej szczerości. Przez moją głowę przebiegały teraz zwichrzone myśli. Jeżeli wczoraj aresztowali Józefowicza przed moim domem i jeśli im zeznał, że mówił ze mną o sprawie holenderskiej, to pewno już stąd szybko nie wyjdę, chyba że wyznani całą prawdę. Jeżeli wyznam całą prawdę i złamię słowo dane Józefowiczowi, to również mogę stąd nie wyjść, bo wtedy przez samo wypowiedzenie słów „sprawa holenderska” znajdę się w jej kręgu, w polu działania macek ośmiornicy, ta wciągnie mnie żarłocznie i obudzę się nagle jako holenderski agent, zwerbowany przez Józefowicza do wysadzania w powietrze zakładów odzieżowych, gdzie prowadziłem bibliotekę. Wszystko to uświadomiłem sobie w sekundę. Należało wybierać. – Co miałbym ukrywać?! – zawołałem. – Józefowicz nigdy ze mną nie rozmawiał o swoich sprawach! – Czyli wie pan, że są jakieś jego sprawy? – zapytał kapitan. – Domyślam się, że jeżeli wielki dyrektor, który postawił na nogi całą gałąź przemysłu, zostaje nagle skromnym referentem, to musiało się coś stać! – zawołałem z blaskiem szczerości w oczach. – Nieprzyjemnie jest pytać ludzi, co przeskrobali, jeżeli sami tego nie mówią! A cóż ja, mały człowieczek, do niego, wybitnego działacza?! Żadne pytanie nie przeszłoby mi przez gardło! Może wykryto w jego Centralnym Zarządzie jakieś nadużycia, kradzieże, może nie był zbyt czujny, co sam przyznał... Kapitan patrzył mi w oczy stalowym wzrokiem. Musiałem się chyba przygotować na najgorsze. Ale nagle wzrok kapitana złagodniał. – Dobrze – powiedział. – Napisze pan wszystko, co pan wie o Józefowiczu. – Proszę bardzo! – zawołałem z ochotą. Kapitan podał mi papier. – Od czasów szkolnych? – zapytałem. – Od kolebki – powiedział. Zabrałem się żywo do roboty. Był to raczej panegiryk o Józefowiczu, o jego dobroci, koleżeństwie, postępowych poglądach wyssanych z mlekiem matki, która samotnie walczyła o wykształcenie syna chodząc z szyciem po domach, o jego walce ze szkolnym ONR-em, o pobiciu przez sanacyjną policję i więzieniu tuż przed wojną. Gdy doszło do zdania: „Później, po klęsce wrześniowej, znalazł się we Francji, a stamtąd, poważnie ranny, uciekł przed niewolą do Holandii i straciłem z nim wszelki kontakt” – przy słowie „Holandia” musiałem pohamować drżenie ręki. Chyba już będę żywił dozgonną niechęć do tego sympatycznego kraju. Krótko opisałem spotkanie przy szewrolecie, jego słowa i serdeczne zaproszenie, wiadomości, przeczytane w prasie o budowie nowych zakładów pod jego kierownictwem i wreszcie oba ostatnie spotkania wynikłe z mojej inicjatywy. Rozwodziłem się obszernie, jak to Józe 16 fowicz bronił nowego porządku przed atakami zgorzkniałej siostry. Opisałem dokładnie wszystko oprócz sprawy holenderskiej i czarnej cytryny. Kapitan wziął papier, przeczytał. – Dobrze – powiedział i wyciągnął inną kartkę. – Proszę to podpisać. Przeczytałem wypisaną na maszynie formułę zobowiązania, że nigdy nic nikomu nie powiem. Były tam jakieś paragrafy. Podpisałem. Kapitan patrzył na mnie dobrodusznie. – No to na dzisiaj dosyć – powiedział. – Prawda, że my nie jesteśmy tacy straszni? – Oczywiście! – potwierdziłem skwapliwie. – Bardzo przyjemnie nam się rozmawiało... Kapitan zerknął na mnie uważnie, jak gdyby podejrzewał kpinę. Widać wziął mnie jednak za zupełnego idiotę, bo zaraz znowu się uśmiechnął. – To nic... Będziemy mieli jeszcze nieraz okazję... Pan oczywiście zobaczy się z Józefowiczem? To była pierwsza przyjemna wiadomość z jego ust. Widać nie aresztowali jeszcze Józefowicza. Zaraz jednak uświadomiłem sobie, czego żąda. – Nie wiem...– wybąkałem. – Przecież dawniej nie widywaliśmy się... – Nie szkodzi – odparł kapitan. – Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Może pan do niego zadzwonić, zaprosić znowu... porozmawiacie sobie o jego sprawach... a ja się do pana zgłoszę. Albo nie... pan do mnie zadzwoni. Podał mi numer telefonu i wstał. – Czekam na telefon – powiedział. – Jeżeli pan nie zadzwoni, powiedzmy, w ciągu tygodnia... my się przypomnimy. I spojrzał na mnie znacząco. W jego głosie było ostrzeżenie, że grzeczna rozmowa jest tylko formą i że nie powinienem zapominać, gdzie jestem. Kapitan zadzwonił i w progu pojawił się ten sam mężczyzna w brązowej jesionce. – Do miłego zobaczenia – powiedział jeszcze kapitan i powrócił do moich akt. Z sąsiedniego pokoju zniknęła już egzystencjalna młodzież. Wyprowadzono mnie do holu, mężczyzna w brązowej jesionce dal znak wartownikowi, ten z kolei wskazał mi ręką drzwi i wyszedłem na ulicę. Przez noc analizowałem moje położenie ze wszystkich stron. Uświadomiłem sobie, że padłem ofiarą mistyfikacji: dałem się nabrać na ów gruby tom akt. Na jego tle parę rzuconych szczegółów z mego życia zdradzało wszechwiedzę kapitana. Przecież tak samo mógł teraz oszołomić Józefowicza podając mu nawet te pozytywne fakty z jego czasów szkolnych, dostarczone w moim zeznaniu. Ten, kto pisał o mnie, był wyraźną świnią, bo wysypał moją konspirację i inne drobne szczegóły o nieprzyjemnej wymowie. Ale kto mógł o tym wszystkim wiedzieć? Chyba tylko siostra. Nie było wykluczone, że napisała wszystko w obawie przed aresztowaniem czy utratą działek. Jeżeli teraz wezwą Józefowicza i ten napisze znowu o jakimś swoim znajomym, cykl powtórzy się i teoretycznie kapitan będzie mógł nizać swój naszyjnik aż w nieskończoność, dopóki ostatni nie napisze znowu o pierwszym, i łańcuch znajomych się zamknie. Pisząc o innych uzyskiwało się prawo do samooczyszczenia, zmazania na pewien czas własnych grzechów, pozbycia się nieustannego poczucia winy. Było coś genialnie i złowieszczo prostego w tym pomyśle: zamiast przyznawać się do winy samemu, co przychodzi z większym trudem, wywlekało się winę sąsiada, znajomego czy kolegi. W ten sposób, dzięki przesunięciu „fazy” przyznań o jednego człowieka, kapitan wiedział o winie wszystkich więcej, niż gdyby przyznawali się sami, i to bez aresztowań, bicia, nocnych przesłuchań i tego rodzaju nieprzyjemnych metod. Oczywiście musiały być i zacięcia w tym harmonijnym systemie: w głębi duszy wiedziałem na pewno, że Józefowicz nigdy nie obciąży nikogo. Na nim łańcuch musi się urwać. Ale Józefowicza czeka aresztowanie i łańcuch go ominie. Chyba zazdrościłem Józefowiczowi. Przewracałem się na łóżku, oplatany niewidzialną siecią, i ocierałem pot z czoła. A gdybym odmówił?! Gdy kapitan porwie mnie znowu albo zastąpi mi drogę na ulicy, powiem 17 „nie!”. Że nie nadaję się do tej roboty. Że winy swe zmażę usilną i wydajną pracą na którymś z placów budowy. Że gotów jestem iść do kopania rowów lub noszenia ciężarów, zanim automatyzacja nie zastąpi trudu ludzkich mięśni. Niech mnie skierują na najtrudniejszy odcinek! Niestety, nie zechcą mnie na najtrudniejszym odcinku. Jestem elementem nijakim, klasowo obcym, niepewnym, a nawet wrogim. Drobnomieszczanin, pseudointeligent, mięczak o rozmazanym życiorysie, przyssany do działek siostry. Boże, dlaczego nie jestem jednym z milionów: chłopem na roli czy robotnikiem na placu budowy? Ci nie mają kolegów, którzy by zawędrowali aż do Holandii, nie wiedzą, co to pieniądze z działek, wysiłkiem swych mięśni tworzą nie tylko trwałe i nowe wartości, ale i zręby nowych stosunków między ludźmi. Boże, żebym chociaż wiedział, na czym polega ta sprawa holenderska! Jeżeli odmówię współpracy, mogę się stać natychmiast jednym z jej ogniw. Nie łudźmy się! Przecież to sprawie holenderskiej zawdzięczałem dzisiejszą wizytę i kapitan pchał mnie w nią bezlitośnie i z żelazną konsekwencją. Nagle poczułem się spętany, niezdolny do ruchu, opadłem gdzieś razem z łóżkiem, zawirowało mi w głowie, na piersiach siadła ogromna, czarna ośmiornica, zabrakło mi oddechu i krzyknąłem chrapliwie. – Co tam? – rozległ się zaspany głos siostry. – Dziecko obudzisz! Usiadłem na łóżku i zacząłem cicho płakać ze strachu, wstydu i bezsilności. Nazajutrz obudziłem się wcześnie, ze spieczonym z niewyspania gardłem, i odczekawszy, aż siostra i Józio wyjdą do swych zajęć, rzuciłem się do książki telefonicznej. Gorączkowo zacząłem przebiegać dział instytucji. Co może mnie najlepiej zabezpieczyć przed kapitanem? Przecież nie zwykłe biuro, jakich setki. Radio, prasa? Nie mogłem nawet o nich marzyć, bo tam wymagano politycznych referencji. Mieć legitymację z radia czy prasy! Holenderska ośmiornica nie mogłaby tak łatwo wysunąć po mnie swych macek. A przecież przez ostatnie miesiące czytałem nie tylko gazety, ale regularnie wszystkie czasopisma, dużo słuchałem Warszawy (pod nieobecność siostry) i pisanie artykułów czy radiowych felietonów wydawało mi się nietrudne. Chodziło tu przede wszystkim o właściwy dobór faktów: czerpało się z życia tylko te, które popierały tezę piszącego. Nieuchronny i pośpieszny mój wybór padł na wydawnictwa. Znałem wszystkie książki wydawane przez ostatnie lata oraz wszystkie o nich recenzje. Dzięki tej lekturze poznałem ogólne kryteria polityki wydawniczej oraz najczęstsze schematy recenzji. Wydawnictwo nie mogło mnie obronić z taką siłą przed kapitanem, jak by to uczyniła prasa czy radio, ale w każdym razie stanowiło jedno z ogniw szerokiego frontu ideologiczno-kulturalnego. Zapisałem szybko adresy kilku wydawnictw i rzuciłem się na ulicę, jak gdybym miał już na karku macki czarnej ośmiornicy. Pobiegłem pod najbliższy adres, o dwie ulice od domu siostry, w sam środek wielkiego zagłębia śródmiejskiej budowy. Przechodziłem tędy codziennie ciesząc się jak każdy warszawiak szybkimi postępami robót. Cieszył mnie każdy dom, każde nowe piętro, każdy ubytek gruzów, każda zaleczona rana odradzającego się miasta. Wydawnictwo mieściło się w odbudowanym domu, jaśniejącym świeżością tynku. Było jeszcze młode, ale już znałem wiele jego pozycji z polskiej i obcej literatury pięknej. Wkroczyłem do czystego i ciepłego gmachu z dreszczem nieśmiałej nadziei, ale i z obawą. W sekretariacie panie poinformowały mnie uprzejmie, że wydawnictwo przyjmuje nowych pracowników, a naczelny redaktor zaraz przyjdzie. Usiadłem na krześle, w sekretariacie było ciepło i cicho, z rzadka ktoś wchodził, czasami dzwonił telefon, gdzieś obok stukała maszyna i cała ta atmosfera spokojnej pracy wzbudziła we mnie namiętne pożądanie wejścia w ten organizm, zajęcia w nim pożytecznego miejsca i przez to wyzwolenia ze strachów otaczających mnie w domu. Naczelny redaktor był człowiekiem szczupłym, bardzo wysokim, chyba czterdziestoletnim, o przenikliwym i wesołym spojrzeniu. – Potrzebujemy ludzi – powiedział patrząc na mnie przenikliwie. – Co pan umie? 18 Opowiedziałem mu o pracy bibliotekarza, o mych lekturach i o zamiłowaniu do książek. Widać zauważył nurtujące mnie pragnienie przekonania go o mej przydatności, wyrażające się i w lekkim drżeniu głosu, bo uśmiechał się zachęcająco. – Zna pan jakieś języki? – zapytał. – Rozumiem po angielsku – odparłem. Idąc za modą, studiowałem angielski w czasie okupacji, ale władałem nim piąte przez dziesiąte. Naczelny redaktor zastanawiał się chwilę. Zdecydowałem się. – Muszę pana poinformować, panie redaktorze... – zacząłem drżącym głosem. – Ja w czasie okupacji należałem do londyńskiego podziemia... Mianowali mnie kapralem. – Gratuluję – uśmiechnął się naczelny redaktor. – Ale ja to ukrywałem w mych dotychczasowych ankietach... – wybąkałem. – A teraz bym chciał podać. – Niech pan poda w personalnym – zgodził się naczelny redaktor. – Dobrze... Przyjmiemy pana na próbę. Zobaczymy, w jakim dziale stanie się pan użyteczny. Dzisiaj jest trzynasty... Od piętnastego, dobrze? – Oczywiście, panie redaktorze! – zawołałem z entuzjazmem. Tego dnia po raz pierwszy czekałem z niecierpliwością na powrót siostry z biura i dałem po uchu Józiowi, który odezwał się do mnie ze zwykłym lekceważeniem. Nawet się nie rozbeczał, tak go to zdumiało. – Dostałeś masło?! – zawołała siostra od progu. – Pojutrze rozpoczynam pracę w wydawnictwie – odparłem z wyższością. – Nareszcie znalazłem coś odpowiedniego. Siostra spojrzała na mnie z wahaniem. Nie wiedziała jeszcze, jak się do tego ustosunkować. – A ile ci będą płacić? – zapytała. Nie śmiałem zapytać o to naczelnego redaktora, bo przecież chodziło o coś znacznie ważniejszego. – Nieźle – odparłem. – Mniej więcej dwa razy tyle co tobie na początek. Grunt, żeby zacząć. Na kulturę nie żałuje się u nas pieniędzy. – Właśnie! – odparła zgryźliwie siostra, ale zaraz się pohamowała. Szybko się zorientowałem, że imponuję jej swą nową pracą, choć nie chciała się do tego przyznać. Zawsze ona była w rodzinie tą główną, której udało się przez małżeństwo z przedsiębiorcą przewozowym, i przywykła mnie traktować jak głupiego brata, niezdolnego nawet do przyzwoitego zarobkowania. Ale teraz nastąpiła w naszym stosunku chwila przełomowa; ona należała ze swymi działkami do grupy ginącej przez poglądy, brak przygotowania fachowego i drobnomieszczańską tępotę skazanej na powolną agonię, naklejanie znaczków na koperty do końca życia; ja wstępowałem dopiero na arenę, zmarnowawszy co prawda wiele lat jak wszyscy przez wojnę i powojenne zamieszanie, ale chętny do wydajnej pracy, pełen sił i energii, przekonany o lepszej przyszłości. I tutaj siostra, zawsze gotowa przyjąć prymat mężczyzny zgodnie z pojęciami wyssanymi z mlekiem matki, skłonna była poddać się mej władzy, żebym tylko zaczął zarabiać, był kimś i traktował ją z góry. I wcale jej nie przeszkadzał fakt, że moje zarobki pochodzić będą z pracy nad wydawaniem wrogich jej światopoglądowi książek; przeciwnie, moja praca przy książkach, choćby najbardziej jej obcych, napawała ją pewną dumą i szacunkiem, jaki odczuwa każdy prostak wobec tajemnic słowa drukowanego. Już tego wieczoru pobiegła sama w kolejkę po masło; ja zasypiałem z dreszczem radosnego podniecenia. Gdzieś tam w oddali ruszał się mgliście kapitan, nad jego głową falowała mackami czarna ośmiornica, ale mnie wcale nie przerażali. Piętnastego o ósmej rano kierownik personalny wydawnictwa zaprowadził mnie do pokoju, gdzie stały cztery biurka. Jedno z nich było wolne. Przy trzech pozostałych siedziały trzy panie, wszystkie chyba starsze ode mnie. Na mój widok podniosły głowy znad maszynopi 19 sów; kierownik personalny przedstawił mnie, uścisnąłem im kolejno ręce i zasiadłem przy swoim biurku. Wszystkie trzy pochyliły się znowu nad robotą i cisza zaległa pokój. Nie śmiałem jej przerwać; po chwili do pokoju wkroczył woźny i położył na mym biurku maszynopis w zielonej teczce. Do teczki przypięta była kartka: „Proszę o recenzję” z podpisem redaktora naczelnego. Chrząknąłem, skrzypnąłem krzesłem i z dumą i obawą przystąpiłem do mej pierwszej pracy. Był to tom opowiadań wiejskich nie znanego mi podówczas autora. Nazywał się Stanisław Bronek, a ogólny tytuł tomu brzmiał „Zacięta walka”, tak jak i tytuł ostatniego opowiadania. To właśnie opowiadanie, jak i zresztą wszystkie pozostałe, poruszało problem ostrej walki klasowej na wsi. Jego bohater pozytywny, biedniak Walenty Kłosek, wyhodował ogromnym wysiłkiem piękną i lśniącą świnię-maciorę. Odejmując od ust sobie i swoim dzieciom doprowadził świnię do potężnej wagi; ciężarna, stała się główną jego nadzieją i dumą. Ale ten sukces Kłoska nie dał spać bogaczowi wiejskiemu. Baranowi, właścicielowi dwóch koni, trzech krów i kilku świń. Baran przewidywał słusznie, że ciężarna maciora da Kłoskowi prosiaki i pozwoli mu się uniezależnić od niego, Barana. Za przykładem Kłoska mogliby pójść inni biedniacy, a wtedy koniec panowania kułaka we wsi. Dzięki czujności sekretarza partii, Mroza, nie udało się kułakowi zmontować przeciwko Kłoskowi szerokiego frontu wahających się średniaków; przeciwnie, czuł się coraz bardziej izolowany we wsi. Pozostała mu tylko droga zbrodni. Działając ręką otumanionego biedniaka Bruzdy zamordował ciężarną maciorę Kłoska, ale został zdemaskowany przez sekretarza Mroza i aresztowany. Opowiadanie kończyło się zdaniem: „Giną ludzie, giną świnie, ale walka klasowa trwa”. Mimo wszystko nie mogłem się nie roześmiać. Moje towarzyszki pracy podniosły zdziwione oczy znad maszynopisów: im nie chciało się śmiać, bo siedziały nad grubymi tomami klasyków dziewiętnastowiecznej prozy. Zmieszany, wyciągnąłem kartkę papieru i zabrałem się do recenzji. Nie rozśmieszyła mnie ani teza opowiadania, ani jego konstrukcja, ani rozstawienie czarno-białych postaci. Byłem do tego przyzwyczajony po moich wielomiesięcznych lekturach i czytało mi się gładko. Ale tutaj autor przesadził pasując nieszczęsną świnię na ofiarę walki klas. Dotąd w znanych mi utworach palono stodoły, bito lub zabijano ludzi, niszczono zbiory. To było groźne; u Bronka słowo „świnia” rozładowywało dramatyczny efekt. Z drugiej strony dobrze rozumiałem ryzyko przedsięwzięte przez autora: właśnie wtedy prasa i radio wzywały codziennie chłopów do wzmożonej hodowli świń, żeby zaradzić brakom żywnościowym uprzemysławiających się szybko miast; świnia stała się bohaterem pozytywnym tego etapu i zabicie jej nabierało dodatkowego, złowieszczego charakteru. Wszystko więc było prawidłowe w „Zaciętej walce”, tylko tradycyjny, od wieków zakorzeniony komizm tego wyrazu mieszał ustawione z taką precyzją szyki. Zabrałem się do pisania recenzji. Schemat takiej recenzji znałem dobrze z mych lektur oraz z licznych omówień roli krytyki. W pierwszym punkcie mej recenzji zająłem się ogólną wymową utworu: była pozytywna, poruszała problemy walki klasowej na wsi i prowadziła do słusznej konkluzji: nowe zwycięża stare. W drugim punkcie analizowałem ustawienie klasowe bohaterów. Tutaj też wszystko było prawidłowe: zbrodniczy i tłuści bogacze wiejscy, wahający się średniacy, świadomi klasowo biedniacy oprócz kilku otumanionych przez bogacza. Ale nawet i ci otumanieni, wstrząśnięci zbrodniami, otwierają szeroko oczy i wracają na swoje miejsce we wsi. W trzecim punkcie poruszałem rolę partii: i tutaj znowu wszystko było w porządku: sekretarz jest wszędzie tam, gdzie być powinien, i swą działalnością doprowadza do izolowania wrogów, a później do ich zdemaskowania. Widać autor znał równie dobrze zasady gry i nie miałem z nim kłopotu. W ten sposób powstała pod moim piórem analiza wsi opisywanej przez Bronka, wsi w stanie abstrakcyjnym, odparowanym i czystym, wypatroszonej ze wszystkich nieistotnych na tym etapie cech, jak uczucia, szczególne rysy charakteru, tradycje, historyczne obciążenia, geograficzne położenie itd. Wieś Bronka była szachownicą, 20 na której poruszały się zgodnie z regułami tej gry – każda inaczej, jak w szachach – postaci wyposażone jedynie w czyste klasowe cechy. Pozostawał ostatni punkt: artystyczna wartość dzieła. Tutaj sprawa była trudniejsza. Nie miałem szczególnych kwalifikacji do obiektywnej oceny dzieła, bo o taką przecież chodziło. Mogłem najwyżej powiedzieć, czy książka podoba mi się, czy nie, ale moje prywatne zdanie zapewne nie interesowało wydawnictwa. Jemu przecież chodziło o ściśle obiektywną, sprawdzalną ocenę, czy ma wydać książkę, czy nie. O ile to było możliwe w politycznej części mej recenzji, opartej na faktach z książki, to zawodziło w części artystycznej. Książka ani mi się nie podobała, ani podobała; jako recenzenta interesował mnie wyłącznie sposób, w jaki autor rozwiązał swe zadanie. Mogłem mu postawić stopień dostateczny; niechlujny, przeważnie nieporadny styl, pozbawiony wszelkiej indywidualności, liczne błędy językowe, nieumiejętność budowy zdań – wszystko to może być poprawione przez adiustację wydawnictwa. Tutaj znowu przyszły mi z pomocą przeczytane recenzje z prasy. Napisałem więc: „Książka jest artystycznie nie dopracowana, toteż należy radzić autorowi, żeby w przyszłości więcej dbał o formalną stronę utworu”. Na dowód mego twierdzenia przytoczyłem kilka przykładów: „Mróz zagarnął pod siebie jajka, które mu dała stara Jabłoniczka”, „Oczy wyskoczyły mu z orbit i pobiegli do chlewa”, „Świnia czkała jak skrzywdzone dziecko w kałuży ciepłej posoki”. Właśnie, pozostawał jeszcze niebłahy problem świni. Zastanowiłem się chwilę i napisałem: „Wydaje mi się, że świnia jako ofiara wroga klasowego ośmiesza nieco cały konflikt, obniża rangę utworu i rozładowuje w czytelniku nienawiść do wyzyskiwacza. Byłoby lepiej, żeby autor zastąpił ją innym zwierzęciem, np. koniem czy od biedy krową. Zamordowanie konia budzi w czytelniku prawidłową reakcję, bo konie cieszą się ogólną sympatią tak jak wierne psy. Byłoby też dobrze, żeby koń był bardzo przywiązany do biedniaka Kłoska, rżał na jego widok albo jadł mu z ręki i chodził za nim jak pies. Wtedy zabójstwo byłoby czynem szczególnie odrażającym. Poza tym z zarżniętej świni Kłosek może zawsze zrobić szynki i kiełbasy, co zmniejsza dramatyzm sytuacji, a z ukochanego konia na pewno nie przełknie nawet befsztyka”. A później dodałem: „Uważam to za warunek publikacji utworu. Ze świnią nie można”. Recenzja była skończona. Przeczytałem ją raz jeszcze i złożyłem do teczki razem z maszynopisem. Dobiegała jedenasta. W niespełna trzy godziny przeczytałem i zrecenzowałem książkę. Postanowiłem nadal pracować szybko i sprawnie. Pobiegłem do sekretariatu, żeby oddać recenzję naczelnemu redaktorowi. Przez pierwsze trzy dni pracowałem na ślepo, to znaczy czytałem maszynopisy, pisałem recenzje i oddawałem do sekretariatu. Z każdą pozycją załatwiałem się raz–dwa według ciągle tego samego schematu. Praca wydawała mi się wdzięczna i bardzo łatwa, ale brak odzewu ze strony naczelnego redaktora trochę mnie niepokoił. A może negatywnie ocenia moją pracę? Szybko jednak wytłumaczyłem sobie, że jest to po prostu niemożliwe. Utwory, które mi przysyłał przez woźnego, musiały być oceniane według stosowanego przeze mnie schematu. Inne kryteria nie znajdowały tu w ogóle zastosowania. Zrecenzowałem więc szybko powieść o spółdzielni, o szpitalu, o budowie fabryki nawozów sztucznych i o parowozowni. Wszystkie te utwory mniej lub więcej odpowiadały zasadom gry, a każdy fałszywy ruch wychwytywałem natychmiast. Jak laufer może chodzić tylko po przekątnej, tak stary zacofany maszynista porusza się przy pomocy młodego palacza od czarnego pola negacji w stronę białego pola afirmacji. Ruchy do tyłu – od afirmacji do negacji – w ogóle nie były przewidziane w regułach gry. Czwartego dnia, po kilku godzinach przymusowej bezczynności, która poczęła mi ciążyć w tym cichym pokoju, woźny położył przede mną teczkę cieńszą niż zazwyczaj, z normalną kartką „Proszę o recenzję”. Rzuciłem się na nią z zapałem. Był to maszynopis liczący może sto stron; wszystkie me dotychczasowe powieści przekraczały dwieście. Zabrałem się do czytania i stopniowo począł mnie ogarniać niepokój. 21 Nowela nazywała się „Na szczycie”, ale nie była to opowieść alpinistyczna. Nazwisko autora nic mi nie mówiło. Od razu wciągnęła mnie ta płynna, może trochę staroświecka proza o pięknej kadencji zdań. Tak mógł pisać tylko ktoś wychowany w wielkiej tradycji mistrzów pióra. Było to czymś tak odmiennym od mych dotychczasowych lektur, że doczytawszy do końca strony powróciłem znowu do pierwszego zdania i dopiero wtedy zacząłem chwytać treść. Opowiadanie napisane było w pierwszej osobie i autor utożsamiał się z jego bohaterem. Wraz z ukochaną spędza on noc w jakimś pokoju, nie wiadomo gdzie. Szepcą sobie słowa wielkiej i pięknej miłości; w ich oczach błyszczy prawdziwe uczucie. Mijają wreszcie uniesienia; kobieta patrzy z oddaniem w oczy mężczyzny, on odpowiada jej rozmiłowanym spojrzeniem. Są szczęśliwi jak nigdy; leżą tak oboje, wyłączeni z życia, szumiącego gdzieś za oknem, stopieni jedno z drugim, ciągle, zdawałoby się, nie wierząc, że osiągnęli oto najwyższy stopień, weszli w inny świat, odnaleźli się wśród miliona, a to nie każdemu jest dane. Wszystko, co było przedtem w ich życiu, natychmiast przestaje się liczyć, ginie jak małe pagórki za szczytem Alp. Kobieta kładzie głowę na ramieniu mężczyzny i tak leżą, przytuleni, z otwartymi oczyma, wchłaniając każdą drogą sekundę. Ale nagle mężczyzna zaczyna odczuwać niepokój. Ten niepokój ogarnia go z coraz większą siłą. W spełnieniu, choć ledwo nadeszło, widzi zalążek końca. Nie potrafi opędzić się powracającej stale myśli, że oto ta wielka chwila może rozwałkować się stopniowo na codzienność, przyzwyczajenie, chłód wreszcie i obojętność. Podczas gdy leżąca obok kobieta marzy dalej o przyszłości, rysującej się jej od tej chwili jako jedno pasmo niezmiennego szczęścia, mężczyzna zaczyna się już wsłuchiwać w ciszę, by wykryć w sobie pierwszy, najmniejszy choćby szmerek odpływu. Nie chce tego i bardzo się boi; oddałby wszystko, co posiada, żeby pozostać na szczycie, utrzymać zawsze w tak samo czułych ramionach tę istotę, konieczną do życia część jego samego, jak serce czy płuca. Jeżeli utraci miłość i do niej, na nic się nie zdadzą nowe próby i nowe poszukiwania; po tym, co teraz przeżył, przyniosą tylko niesmak i pozostanie już sam na zawsze półżyjąc jak kaleka. I nagle na tę myśl mężczyzna chowa twarz w piękne i puszyste włosy kobiety i przyciska się do niej jak najmocniej, nie tylko w odruchu miłości, ale i przerażenia. Nie może jej nic powiedzieć, bo zasiałby i w niej pierwsze ziarno zwątpienia: już nie jest wobec niej szczery. Strach towarzyszyć mu będzie teraz w każdej chwili tak cudownie zdobytego szczęścia, podkopując je i żłobiąc aż do ostatecznego zniszczenia. Oczywiście nie potrafię w tym nieudolnym streszczeniu oddać całej sugestywności tego pesymistycznego opowiadania. Otworzył się przede mną na mgnienie jakiś świat, którego istnienie tylko podejrzewałem. Miałem dwadzieścia sześć lat, ale dotąd moje doświadczenia z kobietami ograniczały się do płaskiego użycia bez wdzięku i bez miłości. Jedyne dziecinne jeszcze uczucie żywiłem do pewnej dziewczyny, kiedy miałem osiemnaście lat, ale uczucie to, nie spełnione, rozpłynęło się szybko wśród kataklizmów wojny. Tutaj nagle ujrzałem ciemne głębie i wysokie szczyty; zadrżałem mocno na mym biurowym krześle i rzuciłem dokoła spłoszone spojrzenie: na szczęście panie siedziały pochylone jak zwykle nad maszynopisami. Przeczytałem przecież wiele tomów najwybitniejszych i uznanych klasyków i choć często wzruszali do łez, śmieszyli, uszlachetniali czy szydzili, żaden z nich nie wywołał we mnie takiego dreszczu ani nie ukazał takiego widoku. Ja byłem razem z tym mężczyzną w łóżku, on nic przede mną nie ukrywał, zwierzał mi się ze wszystkiego, aż dostawałem wypieków. A przecież nie tylko forma, ale i myśl tego utworu nie była nowa; można by ją wyrazić choćby pierwszymi słowami głupawej piosenki: „Szczęście krótko trwa, aaa, aaa!” Ale to wrażenie wywierał osobisty, intymny nawet charakter zwierzenia, tak bliski w porównaniu z chłodnym obiektywizmem klasyków, jak bliskim jest szept do ucha w porównaniu z radiowym głośnikiem. Wzrok mój padł na czystą kartkę papieru. Musiałem napisać o tym recenzję. Moje wszystkie kryteria w tym samym stopniu nadawały się do analizy tego utworu, co nóż, którym za 22 rżnięto świnię biedniaka Kłoska, do skomplikowanej operacji serca. Gdzie tu walka klas, gdzie rola partii, gdzie wróg, gdzie pozytywny przełom bohatera? Nie wiemy nawet, gdzie to się dzieje! Domyślać się tylko możemy, że bohater gdzieś pracuje (musi wstać wcześnie jak zwykle), jest samotny, zajmuje kawalerkę i mieszka w dużym mieście, bo za oknem słychać czasami warkot samochodów, pisk tramwajów na lukach szyn i „natrętne terkotanie spychacza na budowie”. Słowo „natrętne” mogłoby oznaczać negatywny stosunek bohatera do budownictwa; w ogóle dźwięki życia za oknem symbolizują obcy, wrogi i „natrętny” świat, a ci dwoje w łóżku są szczęśliwi i dlatego, że wyrwali się zeń, by wpaść sobie w ramiona. Nie, tak też nie można. A nuż ten świat za oknem jest światem kapitalistycznym, przedwojennym? Wtedy wszystko byłoby w porządku. No, a spychacz? Spychaczy nie było na przedwojennych, chałupniczych budowach! Może autorowi poradzić, żeby wykreślił to słowo? Można by je od biedy wypuścić przy adiustacji. Nagle świat za oknem wysunął się w moich myślach na głównego bohatera opowiadania. Przed jakim to światem chowają się ci dwoje w łóżku, co?!! Westchnąłem. Mój mózg zaczynał działać automatycznie. Niestety, pod kołdrą nie można schować się przed światem, a na pewno nie przed tym, który nas teraz otacza. Wyciąga cię za ucho, daje kopniaka i zaraz wrzuca do gotującego kotła wydarzeń, decyzji i konfliktów. Chwyciłem kartkę i zacząłem pisać: „Utwór psychologiczny. Dzieje się w łóżku, we dwoje, w czasie jednej nocy. W sugestywny sposób analizuje stany uczuciowe zakochanego bohatera. Bardzo staranny, nawet piękny styl, zdradzający dobrego pisarza. Niestety, całkowicie ignorujący rzeczywistość za oknem. Z powodzeniem mógłby się dziać przed stu laty albo za sto lat”. Nie napisałem konkluzji; powstrzymał mnie od niej jakiś wstyd. Było to umycie rąk. Niech sobie decyduje redaktor naczelny. Chwyciłem teczkę i pobiegłem do sekretariatu. Redaktor naczelny właśnie żegnał jakiegoś interesanta. – Kolega do mnie? – zapytał z uśmiechem. – Nie, ja tylko oddaję recenzję ze „Szczytu” – bąknąłem. – Niech pan wejdzie, kolego – powiedział i wpuścił mnie do gabinetu. Usiadłem na krześle z lekkim niepokojem. Redaktor naczelny wziął teczkę i przeczytał moją krótką recenzję. – No tak – westchnął. – Co kolega proponuje? – Może by porozmawiać z autorem... – wybąkałem. – Po co? – zapytał. – Myśli kolega, że można tu coś dopisywać? – No... nie bardzo – przyznałem czerwieniąc się. – Trzeba się zdecydować. Co kolega proponuje? Wydać czy nie? Przypierał mnie do muru, a ja starałem się wyśliznąć. – Jeżeli w naszym profilu wydawniczym jest miejsce na takie marginesowe sprawy... – wybąkałem ostrożnie. – Wydać czy nie?! – wrzasnął ze złością. – Ja bym wydał... – wykrztusiłem z wysiłkiem. – No! – odetchnął z ulgą. – Trzeba mieć odwagę wypowiadania własnych opinii. Dziękuję koledze. To było ładnie wygłoszone. Redaktor naczelny był widać idealistą. Gdybym poszedł za jego zdaniem, szybko skończyłaby się moja kariera, nie mówiąc już o innych sprawach. Ciekawe, jak on sobie radził z tą odwagą na swym eksponowanym stanowisku. – Przepraszam... – powiedziałem nieśmiało. – Chciałbym wiedzieć, czy pan redaktor jest zadowolony z mojej pracy... Te recenzje... Redaktor uśmiechnął się. – Za wcześnie o tym mówić. W każdym razie pańskie recenzje są bardzo prawidłowe. Nie spodziewałem się nawet, że okaże pan taką znajomość problemu... Uśmiechnąłem się skromnie, ale zaraz spoważniałem. To, co powiedział, choć brzmiało jak pochwała, było bardzo dwuznaczne. Czyżby znajdował się w wewnętrznej opozycji do 23 obowiązującej polityki kulturalnej? Nie wiem, czy byłoby to w ogóle możliwe na jego stanowisku. W mojej sytuacji nie mogłem sobie pozwalać na żarciki i dwuznaczne wypowiedzi. Musiałem przyjąć jego pochwały za dobrą monetę. – Trochę czytam – odparłem. – Te reguły nie wydają mi się trudne. – Niech kolega jeszcze czyta – powiedział redaktor naczelny z uśmiechem. – Niech kolega czyta jak najwięcej. Mimo podskórnego niepokoju wyszedłem zadowolony, bo chyba pozostanę w tym wydawnictwie, a na tym zależało mi najwięcej. Tego dnia wypisano mi w personalnym zaświadczenie z pracy i złożyłem je dumnie u dozorcy. Zmierzyłem go przy tym wzrokiem, na jaki nie mogłem sobie pozwolić od wielu miesięcy. W ogóle inaczej chodziłem po ulicach, pewny siebie i wesoły, okiem gospodarza oceniając postępy na budowach; w nocy nic mi się nie śniło, a rano wstawałem rześki i radosny. Należałem znowu do tego życia za oknem, stanowiłem jego nie najmizerniejszą cząstkę; wskakiwałem dumnie na stopień zatłoczonego tramwaju, rozpychałem się odważnie, bo przecież też dążyłem „do pracy”. „Ja się śpieszę do pracy!”, „Przecież jadę do pracy!”, „Panie, ja się spóźnię do pracy!” – wykrzykiwano w tramwaju i nareszcie mogłem zawołać: „A co, ja się jadę bawić?!” Niecierpliwił mnie okres próbny, bo nie wydano mi jeszcze legitymacji, a bez legitymacji służbowej nie czułem się pełnoprawnym obywatelem. Zapisałem się więc do związku zawodowego i tam natychmiast wydano mi legitymację, co podwyższyło wydatnie moje morale. O kapitanie i o Józefowiczu myślałem tylko przelotnie, jak o sprawie odległej i minionej, z tamtego niebezpiecznego okresu strachu; teraz czułem się przeciwko nim opancerzony. Dwóch dni brakowało do wyznaczonego przez kapitana terminu, ale nie myślałem dzwonić do Józefowicza; postanowiłem zachować się tak, jak gdyby mojego spotkania z kapitanem nigdy nie było. Upewniłem się w tym postanowieniu oddając dozorcy zaświadczenie z pracy; raz jeszcze spojrzałem na niego z góry, mszcząc się za miesiące obaw, i pobiegłem lekko do domu. Już otwierając drzwi usłyszałem głos Józefowicza. Chciałem się cofnąć, ale siostra zaraz krzyknęła: „O, jest Zdzisio!” – Nareszcie – powiedział Józefowicz. – Słyszałem, że pracujesz? – Kto nie pracuje, ten nie je! – odparłem ze złością. Myślałem szybko. Józefowicza należało jak najszybciej spławić. Wydawał mi się teraz beczką dynamitu albo paczką antypaństwowych ulotek. Jeżeli go nadal śledzą, kapitan jutro się dowie, że był u mnie, pomyśli, że go zaprosiłem zgodnie z poleceniem, i każe mi opisać całą rozmowę. Przecież nie będę mógł się wyłgać, że z nim nie rozmawiałem! O, jakżeż złudną wydała mi się teraz nadzieja, że jestem bezpieczny ze swoją pracą i legitymacją związkową! Gdybym mógł, zadusiłbym Józefowicza. Ten niczego się nie spodziewał, patrzył na mnie z przyjazną melancholią; a siostra podniecona obecnością mężczyzny, wdzięczyła się do niego i pewno swej nadpsutej urodzie przypisywała honor tej wizyty. – Tak wpadłem – powiedział Józefowicz. – Przechodziłem i wpadłem. Był w jego glosie jakiś ton przepraszający. Zdawał się mówić: „Wiesz, że wszyscy ode mnie uciekli jak od zapowietrzonego, i przyszedłem tu, żeby nie być sam na sam z moją rozpaczą”. Też się wybrał! Patrzyłem na niego i nagle zrozumiałem, że go nie spławię. Ten człowiek zawsze wyzwalał we mnie człowieczeństwo. To był mój stary kolega, przychodził z zaufaniem szukając jednego sprawiedliwego i nie mogłem wyprzeć się go jak inni. Na próżno powtarzałem sobie, że człowiek podejrzany i śledzony nie powinien ruszać się z domu, aby nikogo nie narażać. Łatwo powiedzieć! Sam dobrze wiedziałem, że najgorsza była samotność w czterech ścianach. – To dobrze, że wpadłeś – wybąkałem siląc się na uśmiech radości i z niepokojem śledziłem bieganinę siostry. Niestety, zaraz wyszła do kuchni po herbatę i zostałem sam na sam z Józefowiczem. – Jak żona? – zapytałem szybko, żeby coś zagadać. – Lepiej nie mówić – uśmiechnął się. – Chyba się rozejdziemy. 24 – Dlaczego?! – zawołałem. – Nie wiem, czy zrozumiesz – szepnął. – Straciliśmy do siebie zaufanie... Żona przestaje mi wierzyć... Wiesz, ona też pracuje na ważnym odcinku. A poza tym to siódmy rok małżeństwa... Rok kryzysu. Ee tam... Wszystko to wynik tej sytuacji... – Wiesz, pracuję w wydawnictwie! – zawołałem, żeby zmienić temat. – Znalazłem to, co mi odpowiadało. Piszę recenzje z książek. Bardzo interesujące. I atmosfera świetna... Cisza, spokój. A naczelny redaktor niegłupi gość... Plotłem tak z dziecinnym entuzjazmem, żeby mu nie dać przyjść do słowa. Józefowicz patrzył na mnie z nieco melancholijnym uśmiechem. – Jak się nazywa naczelny redaktor? – zapytał. Wymieniłem nazwisko. – Znam go – powiedział Józefowicz. – To jeden z nielicznych, który nie bał się porozmawiać ze mną, gdy go spotkałem. Życzę ci, żeby się utrzymał na swym stanowisku. – A co? – zapytałem z niepokojem. – Nic, nic... – uśmiechnął się Józefowicz. – Jemu łatwiej: nigdy nie był w Holandii. Redaktor naczelny bardzo mi przypadł do gustu i zaniepokoiłem się, czy przypadkiem nie podróżował po innych krajach. Ale należało natychmiast zmienić temat, bo zeszliśmy znowu na podminowane pole, gdzie czyhał kapitan. – Wiesz, czytałem dziś w wydawnictwie bardzo ciekawe opowiadanie – powiedziałem szybko. – O miłości. – Czyjej? – zapytał Józefowicz. – Dwojga ludzi – odparłem wyczerpująco. – Mężczyzny i kobiety. Wszystko toczy się w łóżku. – Dziwię się, że ktoś mógł o tym myśleć – uśmiechnął się Józefowicz. — Ja też chciałem coś pisać... Ale nie mogę. Ta czarna cytryna mi przeszkadza. Oni znowu... – Właśnie! – zawołałem szybko. – A im tylko przeszkadza spychacz na budowie, bo strasznie warczy... Widać pracują tam na trzy zmiany... To pewno gdzieś w okolicach MDM. – Przemyślałem wszystko tysiąc razy – powiedział Józefowicz, który w ogóle nie słuchał mojego plecenia. – Coraz mniej rozumiem: przecież to musi mieć jakiś sens... – Dlaczego?! – zawołałem. – To my musimy wszystkiemu nadawać sens! To wcale nie musi mieć sensu! Życie też nie ma sensu! A może to ma sens dla nas ukryty? Sens wyższy? Może patrzymy na to oczyma mrówek, widząc tylko nieznaczny fragment ogromnej całości? Józefowicz spojrzał na mnie podejrzliwie. – Żeby chociaż tak było – uśmiechnął się. – Ale skąd mogę o tym wiedzieć?! Jak się o tym przekonać? Na szczęście weszła siostra i nie musiałem wdawać się w rozważania o mrówkach. Czytałem niedawno w jakiejś broszurze, że niedopuszczalne jest porównywanie społeczeństwa ludzkiego do mechanicznej społeczności mrówek. – Nie mogłam nic dostać w sklepie – westchnęła siostra ustawiając na stole sardynki i szynkę z puszki. – Musiałam naruszyć zapasy. – Tak, w sklepach są duże luki – westchnął Józefowicz. – Poprzednio sam nie kupowałem, ale teraz mam więcej czasu i chodzę w kolejki. – Nie jest tak źle! – powiedziałem szybko. – Przed chwilą widziałem, jak do naszego sklepu przywieźli śledzie... – I nic nie mówisz! – zawołała siostra i wybiegła z pokoju. Znowu pozostałem sam na sam z Józefowiczem. – Wiesz – powiedziałem natychmiast, żeby zatrzymać jego zwierzenia. – Często rzeczy, które mają sens w dużym wymiarze, nie mają sensu w małym, i odwrotnie. Jesteśmy zawsze skłonni rozpatrywać wszystko w odniesieniu do własnego podwórka, a to jest wysoce anachroniczne w epoce bolesnych, lecz nieuchronnych przeobrażeń. Zaraz krzyczymy: „Gwałtu, boli!” W czasie walki trzeba się przygotować na bolesne ciosy! 25 – Od swoich? – zapytał Józefowicz przyglądając mi się coraz uważniej. – Podczas ostatniej wojny zdarzało się, że samoloty bombardowały własne pozycje – odparłem z przekonaniem, zaplątany w swą sofistykę. – Ale to było przez pomyłkę! – zawołał Józefowicz. – Przez pomyłkę?! – westchnąłem. – Kto to wie? Pracę sztabów otacza zawsze ścisła tajemnica... – Chyba mi nie powiesz, że celowo skierowano samoloty na własne oddziały?! – krzyknął Józefowicz. – Nie wiem – odparłem. – Może nie... A może obawiano się zdrady... Może należało je poświęcić dla celów ogólnej strategii... Zresztą... co to jest pomyłka? Może właśnie ten, co się myli, ma ostateczną rację wbrew sobie? Czy w ogóle w postępowaniu ludzkim może istnieć pewne kryterium słuszności i pomyłki? A czy my dwaj możemy obiektywnie ocenić ogólną słuszność jakiegoś działania w chwili, kiedy nas wszystko boli od ciosów? Jest to epoka ogólnej obolałości, mój drogi, i nic na to już nie poradzimy. Józefowicz patrzył mi cały czas w oczy i w miarę, jak plotłem, twarz jego tężała. Boże, gdyby wiedział, że to dla jego dobra, żeby mu nie dać przyjść do głosu! – Tak – powiedział wreszcie. – To ja już pójdę. Uśmiechnąłem się głupio. Musiał to ocenić jako tchórzostwo i prymitywny oportunizm, ale naprawdę nie mogłem słuchać jego wyznań na temat sprawy holenderskiej. Wstałem więc i wyciągnąłem do niego rękę. Po sekundzie podał mi swoją. – Nie martw się – rzekłem. – Wszystko będzie dobrze! Jeszcze raz spojrzał mi w oczy. Opuściła go żona, a teraz zdradzał go ostatni człowiek, na którego liczył. Pozostanie już sam. Tego spojrzenia nie miałem zapomnieć. Gdy wyszedł, zamknąłem drzwi i usiadłem przy stole patrząc w żyrandol nie widzącymi oczyma. Nie słuchałem plecenia siostry, która właśnie nadbiegła ze śledziami. I chyba wtedy coś się we mnie złamało czy pękło. Nazajutrz pozornie wstałem taki sam jak co dzień. Jednak biegnąc do wydawnictwa nie cieszyłem się już postępami robót na budowach, a zasiadłszy przy biurku rzuciłem się z pasją na maszynopis dostarczony mi właśnie przez woźnego. Była to nowa powieść Stanisława Bronka pt. „Niełatwe zwycięstwo”. Nie będę opisywał jej treści; autor znowu poruszał tu problematykę wiejską: nadal rozstawiał bezbłędnie swych średniaków, biedniaków i bogaczy wiejskich. Lektura powinna by mnie w pełni zadowolić, choćby przez łatwość recenzji, gdyby nie uczucie rozdrażnienia, narastające w miarę czytania. Już nie bawiła mnie klarowność myśli i możliwość odgadnięcia każdego ruchu postaci. Nagle poczęły mnie irytować te figurki bez twarzy i woli, kierowane abstrakcyjnymi popędami. Uświadomiłem sobie z przerażeniem, że oczekuję jakiegoś pomieszania szyków, poplątania wątków, w ogóle skandalu; niechby na przykład uświadomiony biedniak Sowa upił się zamiast kułaka Kiełbasy, zabił świnię bogaczowi wiejskiemu, zgwałcił mu córkę i podpalił chałupę; niechby średniak Wiąz zamiast się wahać zawołał: „A niech was wszystkich cholera! Dajcie mi uprawiać ziemię i sprzedawać za godziwą zapłatą moje plony! I nie każcie mi się wahać, bo tego bardzo nie lubię!” Niestety, nic takiego się nie stało. Stanisław Bronek nie był przecież wariatem, ale literatem świadomym swych zadań na obecnym etapie, a tu nie było miejsca na żadne głupie dowcipy. W ogóle nikomu z autorów nie chciało się śmiać i wszystkie maszynopisy były śmiertelnie poważne. To tylko we mnie narastał od minionego wieczoru jakiś niebezpieczny duch sprzeciwu, ba, nawet złości. Nie poznawałem sam siebie: wystarczyło tylko wspomnienie Józefowicza, patrzącego na mnie z wyrzutem, żalem i pogardą, żeby natychmiast zalała mnie gorąca wściekłość, gotowa do najbardziej nierozważnych czynów. Musiałem ją wyładować. Ale na czym? Na maszynopisie Stanisława Bronka? 26 Żeby się wyładować, zacząłem pisać wieczorami powieść. Była to właściwie antypowieść schematyczna albo powieść antyschematyczna. Przyznać muszę, że wzorowałem się tu na utworach Bronka. Tak jak on, starannie rozstawiłem wszystkie figury na szachownicy – był tam biedniak, bogacz, sekretarz, średniacy, ich żony i dzieci, a nawet ksiądz – i rozpocząłem grę według własnych reguł. Wyglądało to na szachową partię wariatów, którzy gońcom każą wykonywać skoki koni, a królowej pozwalają tylko na ruch pionka. Wkrótce powstała pierwsza scena, z której byłem bardzo dumny: chudy (a nie opasły!!) bogacz wiejski Bandzioch rzuca się do kolan sekretarza Trąby błagając go, żeby zabrał całą jego gospodarkę, świnie, dwa konie i trzy krowy, gdyż on nie ma już ani siły, ani ludzi do pomocy, bo dwaj synowie uciekli do miasta, córka jest w ciąży z synem jedynego biedniaka we wsi. Marnoty, a żona dostała pomieszania zmysłów. On sam, Bandzioch, chce iść na robotnika do pobliskiego PGR-u. Pod oknami ryczą krowy, rżą konie i kwiczą świnie, które bogacz przygnał do zagrody sekretarza w napadzie rozpaczy. Sekretarz, przerażony, usiłuje najpierw krzykiem przywołać Bandziocha do porządku, a gdy to nie skutkuje, bo Bandzioch jest uparty jak chłop i chce uciec ze wsi, przytrzymuje go kurczowo za połę kurtki i błaga z drżeniem w głosie, żeby tego nie robił, bo jest jedynym bogaczem i swą dezercją zlikwiduje walkę klasową we wsi, za co z powiatu spadną na głowę sekretarza ciężkie ciosy. Ale jak już wspomniałem, bogacz Bandzioch jest uparty jak chłop i nie chce nawet słyszeć o pozostaniu na gospodarstwie bez pomocy i z żoną wariatką na karku. Sekretarz chce lecieć po księdza, żeby mu pomógł zatrzymać bogacza, ale okazuje się, że Bandzioch stracił wiarę w Boga i śmieje się szyderczo z sekretarza, kiedy ten żegna się pobożnie. Zrozpaczony sekretarz wpada na desperacki pomysł i oto staje między nimi ugoda: on, sekretarz Trąba, zmusi jedynego we wsi biedniaka Marnotę do roboty u Bandziocha dla dobra sprawy, opłacając go ze składek całej wsi, przez co Bandzioch się nie napracuje, trochę utyje, jak przystało na bogacza, i powyzyskuje Marnotę, żeby ten schudł nieco, co jest konieczne dla pełnego obrazu walki klasowej na tym etapie. Po żniwach Marnota przy pomocy sekretarza uświadomi sobie ten wyzysk i z pogardą rzuci robotę u bogacza, o czym wyśle się sprawozdanie do powiatu, a na jesień znowu się coś wymyśli. Bandzioch godzi się łaskawie na tę propozycję, umowę pieczętuje butelka wódki, po czym bogacz, zataczając się lekko, odchodzi wraz ze swymi końmi, krowami i świniami, a sekretarz pogrąża się w dziękczynnej modlitwie. Taka była pierwsza scena mej antypowieści. Szybko przyszły następne. Pisanie sprawiało mi prawdziwą ulgę, a sytuacje same pchały się pod pióro. Było to chyba jakieś wyzwolenie, bo teraz mogłem czytać bez złości teksty w wydawnictwie. Co więcej, zaczęły mnie one bawić. Wyobraziłem sobie, jak zachowałyby się postaci mych autorów w ramach mego antyschematu. Biedny Stanisław Bronek ani przypuszczał, jakie brewerie wyczyniałem w myślach z jego poważnymi figurami. Po pracy wracałem zaraz do mej powieści. Siostra, onieśmielona do reszty, krążyła z dala ode mnie z całym szacunkiem, jaki prostak żywi dla pracy twórczej; podsuwała mi ulegle jedzenie, a bachorowi kazała milczeć. Rękopis zamykałem na klucz ku jej żalowi, ale uznała to za element procesu tworzenia. Pracowałem do późna w noc i w dwa tygodnie byłem gotowy z powieścią. Przeczytałem ją uważnie, poprawiłem i z westchnieniem złożyłem rękopis. To był koniec; nie mogłem nadać sprawie dalszego biegu. Siostra krążyła cicho dokoła, nie śmiąc mi przerywać. Gardziłem jej podłym oportunizmem. – Kiedy ją oddasz do wydawnictwa? – zapytała wreszcie nieśmiało. – Nie jestem w pełni zadowolony – odparłem niedbale. – Daj przeczytać – szepnęła błagalnie. – Mam przecież niewyraźny charakter – odparłem. – Trzeba by ją najpierw przepisać na maszynie. – Mogę pożyczyć maszynę od koleżanki! – zaofiarowała się siostra. – Dlaczego nie? – zgodziłem się natychmiast. Przyszedł mi do głowy nowy pomysł. Przez następne parę dni stukałem na maszynie w każdej wolnej chwili, zapominając o wszystkim. Niestety, nie wszyscy o mnie zapomnieli. 27 Któregoś wieczora siedziałem sam w domu nad maszynopisem, bo właśnie siostra wyszła z bachorem na poszukiwanie butów, kiedy zadźwięczał ostro dzwonek. Jak już wspominałem, każdy nieprzewidziany dzwonek budził we mnie niepokój. Pomyślałem, czy to przypadkiem nie Józefowicz, zapędzony tu przez czarną cytrynę; rzuciłbym się do niego i przekonał o mej lojalności, szacunku i przyjaźni oraz zapewnił, że bez zastrzeżeń wierzę w jego niewinność. Mógłbym mu też dać do przeczytania mą powieść, bo przecież za jego sprawą powstała. Rzuciłem się do drzwi i znieruchomiałem z uśmiechem na ustach. To był kapitan, odziany po cywilnemu. – Można? – zapytał i wszedł. Zamknąłem za nim drzwi. – Dobry wieczór – powiedziałem głupio. – Pan jest sam – stwierdził i od razu pomyślałem, że kazał wyśledzić wyjście siostry i bachora. – Proszę – powiedziałem i wskazałem ręką drzwi do pokoju. Kapitan wszedł i rozejrzał się w półmroku, źle rozświetlonym przez lampę nad maszyną. Podsunąłem mu fotel i usiadłem wyczekująco na swym miejscu. – Nie przyszedł Mahomet do góry, to przyszła góra do Mahometa – uśmiechnął się kapitan. – Miał pan zadzwonić. – Właśnie – odparłem patrząc mu w oczy z oddaniem. – Już od paru dni zbieram się zadzwonić... Ale nie mam w domu telefonu, a tu nawał pracy... – To dobrze – odparł. – My lubimy ludzi pracy. Co pan pisze? I wskazał głową maszynę. Mój rękopis leżał obok. Przepisywałem właśnie opis przyrody – ciszę przed burzą. Cisza ta miała podbudować dramatycznie ostateczne zmagania we wsi i przygotować do pesymistycznego zakończenia antypowieści, kiedy to średniacy po zaciekłej walce na orczyki i kołki z płotu oraz po wzajemnym podpaleniu swych zagród uciekają gromadnie do miasta, ksiądz porywa żonę sekretarza, sekretarz chroni się w klasztorze przed gniewem powiatu, a w popiele i na zgliszczach wsi piecze ze szlochem ostatnią swą świnię jedyny bogacz Bandzioch razem z jedynym biedakiem Marnotą, który przysiągł nie opuszczać go nigdy. Gdzieś pod lasem wyje złowieszczo oszalała żona bogacza. – Piszę powieść – odparłem skromnie. – Z życia współczesnej wsi. Wie pan: zmagania starego z nowym. – Wiem – odparł z pewnym zdziwieniem w głosie. – Pan był kiedyś na wsi? – Po co? – uśmiechnąłem się. – Posiadam pewien zasób wiedzy teoretycznej. Bohaterem mojej powieści jest średniak, który waha się między starym a nowym. Nowe reprezentuje pobliska spółdzielnia, która wysokimi wynikami zbiorów i udoju promieniuje na całą okolicę... – Życzę powodzenia i nagrody państwowej – powiedział kapitan z lekką ironią. Widać było, że stracił całe zainteresowanie dla mej powieści. – Dlaczego nie? – uśmiechnąłem się naiwnie. – Nie święci garnki lepią. Spojrzeliśmy sobie przelotnie w oczy i zrozumiałem nagle, że stosunek sił między nami uległ zasadniczej zmianie. Mógł mnie aresztować, włączyć w sprawę holenderską, ale mimo to się go nie bałem. Kapitan coś chyba wyczuł, bo poruszył się niespokojnie. – Widział się pan z Józefowiczem – powiedział twardo. Chyba popełnił błąd przychodząc do mieszkania siostry; tutaj, bez wartowników, tajniaków, egzystencjalistów, krat w oknach i grubej teki z aktami, odziany w zwykły garnitur z MHD nie sprawiał już na mnie przytłaczającego wrażenia. – Wiadomości są bardzo złe – odparłem cicho. – Co to znaczy? – pochylił się. – Józefowicz zmizerniał i schudł o parę kilo. Skarży się na wątrobę i zaburzenia w przewodzie pokarmowym. Podejrzewam zapalenie woreczka żółciowego i nawet mu radziłem ostrą dietę, całkowite zerwanie z alkoholem i papierosami... Wie pan, ja już chorowałem na zapalenie woreczka żółciowego... 28 – Dobrze, dobrze – przerwał mi ze zniecierpliwieniem kapitan. – Co jeszcze mówił? – Niewiele – odparłem. – Moja siostra też chorowała na woreczek żółciowy. To wielki temat sam w sobie. Kapitan patrzył na mnie świdrującym wzrokiem. Był wyraźnie poirytowany; czuł, że mu się wymykam, ale nie znajdował pretekstu do wybuchu i gróźb. Szczerze go żałowałem: jego sytuacja też nie była różowa. – Nie interesuje mnie woreczek żółciowy – powiedział. – Józefowicz na pewno mówił o innych przyczynach złego samopoczucia. Spojrzałem na kapitana z maskowanym podziwem dla jego przenikliwości, zmieszanym z ukrytą rozterką. Natychmiast to wykorzystał. – Radzę nie bawić się ze mną w ciuciubabkę – rzekł. – Ja wiem, o czym mówił z panem Józefowicz. Opuściłem oczy, po czym podniosłem je znowu, jak uczeń złapany na kłamstwie. – Kiedy to są tak osobiste sprawy... – wybąkałem. – Nas czasami interesują osobiste sprawy – odparł kapitan twardo. – Słucham. – No przecież pan wie... – wiłem się. – Ona go wpędziła w manię prześladowczą... Zdaje mu się, że go każe śledzić... – Kto? – No... jego żona. – Żona każe go śledzić?! – Zawsze była chorobliwie zazdrosna. A teraz czuje, że Józefowicz się od niej oddala. Wie pan, kryzys małżeństwa... Ona uważa, że on kogoś ma. Kapitan tarmosił mnie wzrokiem. Opuściłem oczy ze skrępowaniem. – A komu go każe śledzić żona? – zapytał. – Ona ma znajomości – odparłem. – Józefowicz twierdzi, że ktoś za nim jeździ służbowym samochodem. Oczywiście żona się wypiera. Radziłem mu, żeby się zwrócił do władz. Ale on nie chce władzom zawracać głowy swymi prywatnymi sprawami. Jeżeli to nie jest mania prześladowcza, ale rzeczywista prawda, uważam za niedopuszczalne używanie służbowego samochodu dla prywatnego śledzenia. Spojrzałem na kapitana czystym wzrokiem, zabarwionym lekko oburzeniem, i wytrzymałem jego spojrzenie. Zapisał coś w notesie. – Sprawdzę to – odparł. – Co dalej? – To nie dosyć? – uśmiechnąłem się gorzko. – Ten człowiek niknie w oczach. Po jego ostatniej wizycie musiałem nawet przerwać pisanie mojej powieści, bo zabrakło mi niezbędnego do tej pracy optymizmu. Wie pan, każdy negatywny fakt z otaczającej rzeczywistości wpływa hamująco na pracę pisarza, który widzi w nim nieprzyjemny zgrzyt, kolidujący z klarowną i pogodną myślą jego utworu. Dlatego uważam za głęboko słuszną politykę stwarzania pisarzom jak najlepszych warunków bytu, a przez to oderwanie ich od zwykłego, niełatwego życia, którego tymczasowe sprzeczności, związane z trudnościami wzrostu, mogą im tylko zamącić w głowie i pomieszać szyki, a nawet zupełnie uniemożliwić stworzenie słusznego politycznie i optymistycznego dzieła. Kapitan poruszył się niespokojnie. Zauważyłem z drobną satysfakcją, że zaczyna unikać mego wzroku. Spojrzał przelotnie na zegarek; postanowiłem nadal mieć ostatnie słowo. – Myśl o napisaniu mej powieści naszła mnie w wydawnictwie, gdy czytałem maszynopisy składane tam przez autorów – wytłumaczyłem. – Zwłaszcza podziałał na mnie przykład Stanisława Bronka. To bardzo płodny literat. Pomyślałem, że zamiast czytać cudze utwory, mogę je pisać, i to na pewno nie gorzej niż Bronek. Chciałbym panu dać do przeczytania moją powieść, panie kapitanie. – Gdyby przyszedł do pana Józefowicz i powiedział coś nowego, niech mi pan zaraz da znać – rzekł kapitan bez przekonania i wstał. – Do zobaczenia. 29 Nie zatrzymywałem go; uścisnąłem mu rękę z uśmiechem. Nie patrzył mi w oczy; szybko wyszedł i trzasnął energicznie drzwiami. Był to chyba sygnał, że czas spędzony u mnie uważa za stracony; pewno już wybiegł myślą ku następnej, może owocniejszej wizycie. Wkrótce zakończyłem przepisywanie mej powieści. Coraz bardziej mi się podobała i już od dawna nie mogłem pogodzić się z myślą, że jedynym jej czytelnikiem będę ja sam. Nie ma większej tragedii dla autora niż pisać do szuflady w nadziei, że następne pokolenia odnajdą jego utwór, opublikują i zachwycą się nim. Niestety, moja antypowieść dyszała aktualnością; za pięćdziesiąt lat stałaby się zapewne nikomu nie wadzącym, nudnym i niezrozumiałym głupstwem. Toteż zdecydowałem rozszerzyć w miarę możliwości grono mych czytelników. Dwa egzemplarze ukryłem przed siostrą w szufladzie szafy, pod brudną bielizną, a trzeci, poprawiony, opatrzyłem nazwiskiem-pseudonimem „Maciej Skiba” – i wsunąłem do dużej koperty, na której umieściłem adres mego wydawnictwa. Załączyłem też lakoniczny list, oczywiście na maszynie. Szanowny Obywatelu Redaktorze, Przesyłam mą powieść do oceny i ewentualnej publikacji. Fabułę oparłem na autentycznych wydarzeniach z mej rodzinnej wsi. Awans społeczny oderwał mnie do miasta, gdzie zajmuję odpowiedzialne stanowisko w administracji. Dlatego też nie chciałbym publikować utworu pod mym prawdziwym nazwiskiem. Jeżeli ukaże się w druku, zgłoszę się niechybnie po honorarium. Skiba Przesyłkę nadałem na peryferyjnej poczcie. Nie pozostawało mi nic więcej, jak tylko czekać. Co dziwne, czułem się teraz znacznie lżej i radośniej, jak gdybym zrzucił z pleców pięćdziesięciokilogramowy worek. Zupełnie znikło owo poczucie strachu i pierwotnej winy, a myśl o nowym spotkaniu z kapitanem wcale mnie nie przerażała. Znowu cieszyłem się postępami budownictwa i raźno przystąpiłem do pracy. Oprócz recenzji, które nadal nie wzbudzały żadnej reakcji ze strony naczelnego redaktora, otrzymałem do adiustacji pierwszą powieść. Opisywała ona dzieje pewnej fabryki czekolady w chwili rozruchu i przełamywania się świadomości załogi. Również i tu rozstawione pionki poruszały się zgodnie z regułami gry: stary, świadomy sekretarz, konserwatywny i wrogi majster, wahający się między nimi robotnicy oraz wróg klasowy, powiązany z obcym wywiadem, dawny właściciel fabryki, który wkradł się na stanowisko dyrektora i chce doprowadzić do zniszczenia maszyn. Moja rola polegała na stylistycznej adiustacji oraz objaśnieniu procesów technologicznych, którym autor poświęcił wiele miejsca w powieści. Nie będę taił, że jestem dość łakomy, a czekoladę lubię specjalnie i opis mieszania masy kakaowej z cukrem oraz uzyskiwanie w kadziach płynnej czekolady działał podniecająco na moje gruczoły ślinowe; niestety, pożądania nie mogłem chwilowo zaspokoić, bo mimo udaremnienia przez czujnych robotników sabotażu w powieści, właśnie w tym czasie zabrakło czekolady w warszawskich sklepach. Śliniłem się więc nad moją powieścią i nawet nieco zazdrościłem nędznego losu dyrektorowi-sabotażyście, który zdemaskowany na hali fabrycznej i osaczony ze wszystkich stron przez robotników, znajduje śmierć w kadzi z gorącą czekoladą. Rozzłoszczony przez to nie zaspokojone pragnienie postanowiłem działać i poprosiłem redaktora naczelnego o chwilę rozmowy. Przyjął mnie natychmiast. Usiadłem na wskazanym krześle i zmartwiałem. Na jego biurku, z samego brzegu, leżał w dobrze mi znanej okładce maszynopis mej powieści. Nie spodziewałem się jej tak szybko. – Tego... ja w sprawie tej powieści... tej o czekoladzie – wybąkałem. – Mam wątpliwości, panie redaktorze. – Ja też mam wątpliwości – odparł redaktor naczelny. – Nie jest to dzieło doskonałe. Ale wydajemy to, czym dysponujemy z tematyki. 30 – Wiem. Ale ta powieść o czekoladzie w chwili, gdy nie ma czekolady w sklepach... To chyba byłby błąd polityczny. – Proponuje mi kolega zatrzymanie jej do chwili, kiedy czekolady będzie pod dostatkiem? – zapytał redaktor patrząc na mnie rozbawionym wzrokiem. – To niemożliwe. My mamy swoje plany, a przemysł cukierniczy swoje. Może za pół roku w sklepach będzie sama czekolada, a zupełnie znikną pierniki? Najbezpieczniej byłoby wydać powieść o fabryce musztardy, bo tej – jak dotąd – nigdy nie zabrakło. Spojrzałem na redaktora naczelnego. Coś mi się wydawał za wesoły jak na jego stanowisko. Zachowałem powagę. – Uważałem za swój obowiązek przestrzec pana redaktora – stwierdziłem z lekką urazą w głosie. – Dziękuję panu za czujność, kolego – odparł ironicznie redaktor zamykając rozmowę. – Rozważymy ten problem na kolegium wydawnictwa. I sięgnął po maszynopis mojej powieści. – Chciałbym, żeby pan to przeczytał i dał mi jak najszybciej recenzję – uśmiechnął się. – To coś interesującego? – zapytałem. – Zobaczy pan – odparł redaktor i wstał. Nie patrzyłem mu już w oczy. Odszedłem z moim maszynopisem. Mogłem przewidzieć tę paradoksalną sytuację. Siadłem przy biurku i przeczytałem mą antypowieść schematyczną raz jeszcze, powoli, wypisując na kartce krytyczne uwagi – a to już na użytek mych koleżanek. Jeżeli redaktor naczelny pragnął zastawić na mnie pułapkę (o co go nie posądzałem), to zbyt nisko mnie cenił. Parę razy wydałem dźwięk zdziwienia, wreszcie parsknąłem z oburzeniem. – Ten autor chyba oszalał! Koleżanki podniosły głowy znad swoich klasyków. – Dlaczego? – zapytała jedna z nich. – Proszę posłuchać! – zawołałem i przeczytałem im fragment pierwszego rozdziału, kiedy to zrozpaczony sekretarz błaga bogacza Bandziocha, by nie dezerterował do PGR-u, i proponuje mu pomoc biedniaka Marnoty. Koleżanki słuchały uważnie, przez czas pewien tłumiły wesołość, wreszcie pierwsza parsknęła śmiechem, po czym druga, wreszcie ostatnia, zawsze pozbawiona poczucia humoru, poważna i chmurna, też nie wytrzymała i chwyciwszy chustkę od nosa zaczęła podejrzanie siąkać. – Kto to napisał? – zapytała wśród bulgotań. – Jakiś Skiba – odparłem. – Pisze w liście, że oparł powieść na autentycznych wydarzeniach z jego rodzinnej wsi. Trzecia koleżanka natychmiast spoważniała i spojrzała surowo na dwie pozostałe. Widać było, że ów „autentyzm wydarzeń” wzbudził jej podejrzliwość i czujność. – To wroga robota – powiedziała z naciskiem. Tamtym śmiech zamarł na ustach i szybko powróciły do klasyków. Napięta cisza zapanowała w pokoju; tylko co pewien czas obie lekkomyślne koleżanki wybuchały atakiem tłumionego kaszelku, widać nie mogąc powstrzymać zupełnie ochoty do śmiechu. Ja już miałem alibi i mogłem się zabrać do recenzji. Podszedłem do sprawy z całą powagą, ilustrując przewrotność autora licznymi cytatami. Kolejno rozprawiłem się z myślą utworu, intrygą i głównymi postaciami. W ten sposób zmełłem autora Skibę na proszek i tak zakończyłem recenzję: „W swym liście do wydawnictwa autor powołuje się na rzekomą autentyczność wydarzeń. Przypuśćmy na chwilę, że to jest prawda, że istnieje jakaś skandaliczna i nietypowa wieś, w której sekretarz aranżuje sztucznie walkę klasową, wchodzi w upokarzające konszachty z bogaczem i modli się pod świętym obrazem, choć sam ksiądz jest niewierzący i w tym czasie uwodzi mu żonę. Możliwe jest nawet, że średniacy palą swe zagrody i uciekają do miasta ze strachu przed spółdzielnią, którą powiat kazał tu założyć. Ale czy to jest prawda? Nie wspomnę tu już o problemie typowości, tak szeroko omawianym przez teoretyków literatury. Prawda Skiby jest przecież nieprawdziwą prawdą, prawdą pozorną, niezgodną z prawdą zasadniczą, z prawdą prawidłową, z prawdą przemian i 31 rozwoju. Taką prawidłową prawdę głoszą inni nasi autorzy; wymienię tu choćby Stanisława Bronka. Prawda Skiby, choćby nawet oparta na tzw. autentycznej obserwacji, nigdy prawdą się nie stanie, nigdy nie dorośnie do rangi prawdziwej prawdy. Każda bowiem prawda czemuś służy; nie ma prawdy niezależnej i nieszkodliwej. Prawda naszych czasów, prawda Bronka służy rozwojowi i przemianom zgodnym z ustanowioną linią; nieprawdziwa prawda Skiby służy wstecznictwu, chaosowi i reakcji. Czy możemy się wahać nawet przez chwilę? Nie wolno nam publikować utworu, który przez głoszenie nieprawdziwej prawdy bruka jasny obraz naszej rzeczywistości”. Podpisałem recenzję, po czym chwyciłem maszynopis i odprowadzony westchnieniem obu koleżanek, żądnych dalszego ciągu powieści, ruszyłem do sekretariatu. Redaktor naczelny wezwał mnie po godzinie. – Przeczytałem pańską recenzję ze Skiby, kolego – powiedział. – Bardzo interesujące są te wasze rozważania o prawdzie. Uśmiechnąłem się skromnie. Ciągle nie wiedziałem, co to właściwie za człowiek. – To wynik mych lektur i przemyśleń – odparłem. – Pan redaktor czytał tę powieść? – Czytałem i dobrze się bawiłem – odparł redaktor naczelny. – Nie można podchodzić tak poważnie do wszystkiego. – Podobało się to panu redaktorowi?! – To zabawna parodia. – Ale on pisze, że wziął to z życia swojej wsi! – zawołałem. – Dał się kolega na to nabrać? Przecież to pachnie na kilometr drwiną! Podejrzewam, że napisał to któryś z naszych satyryków. Nic, może mi się uda odpowiedzieć mu kawałem na kawał. – W jaki sposób? – zaniepokoiłem się.– Zrobię wszystko, żeby to wydać – odparł z uśmiechem redaktor naczelny. – Wydać?! – zawołałem. – Dlaczego nie? Rozpoczynamy walkę ze schematyzmem. Prymitywizm trzeba ośmieszyć. Patrzyłem na niego szeroko otwartymi oczyma. – Ja jestem przeciwny – odparłem z godnością. – Pan w ogóle daleko zajdzie – uśmiechnął się. – Przepraszam, ale jadę na ważną konferencję. Będę tam walczył o powieść pana Skiby. I wsunął maszynopis do teczki. Wyszedłem, analizując gorączkowo mą sytuację. Sprawy przybierały zupełnie nieoczekiwany obrót. Czyżbym miał rzeczywiście zostać satyrykiem, taranem do walki ze schematyzmem Bronka? Czyżby historia literatury miała mnie zapisać w swych rocznikach? Ogarnął mnie strach. Jakiś instynkt mówił mi, żeby się w żadnym razie nie przyznawać do autorstwa mej antypowieści, nawet gdyby ją wydano i gdyby odniosła zawrotny sukces. W razie czego wszystko skrupiłoby się na mnie. Zresztą władze musiałyby chyba zwariować, żeby puścić coś takiego do druku. Dokąd to pojechał z mym maszynopisem lekkomyślny redaktor? Tego samego dnia siostra przypuściła na mnie atak. Zamknięta w szufladzie kopia powieści nie dawała jej spać. Aż się dziwiłem, że dotąd nie dokonała włamania, aby ją przeczytać. – Pewno ją niedługo wydadzą – powiedziałem obojętnie. – Redaktorowi naczelnemu bardzo się podobała. – I nic nie mówisz?! – zawołała siostra. – Przecież zostaniesz literatem! Spojrzałem na nią. Patrzyła na mnie z nadzieją i chyba nawet z miłością. Jej drobnomieszczański oportunizm, podbudowany nie znajdującą tak długo ujścia potrzebą uwielbienia mężczyzny, gotów był na wszelkie ideologiczne koncesje. – Twój mąż, przedsiębiorca przewozowy, przewraca się w grobie – powiedziałem z ironią. – Niech mu ziemia lekką będzie – westchnęła. – Jemu już dawno wszystko jedno. 32 Gardziłem nią i nie potrafiłem się pohamować. Nie bacząc na najprostsze względy bezpieczeństwa podszedłem do szuflady, otworzyłem ją, wyjąłem maszynopis i rzuciłem na stół. – Masz, czytaj! – zawołałem. Siostra zaczęła gorączkowo czytać. Usiadłem przy stole i począłem obojętnie przeglądać prasę literacką. Co chwilę podchwytywałem jej ukradkowe, spłoszone spojrzenia. Wiedziałem, co czyta w danej chwili; ani razu się nie uśmiechnęła. Na twarzy jej pojawił się wyraz ogromnego myślowego wysiłku i coraz pełniejszego zagubienia. Moja powieść ją przerastała. Przebrnęła przez pierwszy rozdział i podniosła na mnie zmętniałe oczy. – Nie rozumiem... – wybąkała. – Jakże to tak?... Przecież to nie ma sensu... – Jakiego sensu? – warknąłem. – No... żadnego... Przecież ja czytałam dużo książek o wsi... Ten Bandzioch to kułak... Jak on może chcieć dobrowolnie rzucić gospodarstwo? Najpierw go przecież trzeba zdemaskować... A ten sekretarz to już zupełnie nie tak... Modli się, paktuje i pije z kułakiem! Kto to słyszał?! W jakiej książce ty to przeczytałeś, powiedz? Patrzyłem na siostrę z zaciekawieniem. Miałem oto przed sobą żywy triumf owej literatury, która niby to przeze mnie ośmieszona i sponiewierana pokazywała mi teraz język. Jej proste schematy wryły się głęboko w niewielki mózg siostry i obecnie nie potrafiła przyjmować w książkach innej rzeczywistości. Stanisław Bronek chichotał gdzieś w oddali, pochylony nad swym nowym dziełem o życiu wsi. – Masz rację – odparłem. – To kłamliwa książka. – No dobrze... To jak mogą ją wydać? – Sam się dziwię – odparłem. Siostra, zgnębiona, powróciła do lektury. Położyłem się do łóżka. Do późna w noc słyszałem jej ciche stękania. Później wypadki potoczyły się szybko. Następnego dnia redaktor naczelny zachorował. Dotąd cieszył się świetnym zdrowiem nie opuszczał ani dnia pracy. Na korytarzu podeszła do mnie jedna z koleżanek. – Czy pan nie ma przy sobie tej powieści Skiby, którą pan wczoraj recenzował? Tak bardzo chciałabym ją przeczytać... – Niestety – odparłem mile pogłaskany. – Oddałem ją naczelnemu redaktorowi wraz z recenzją . – Szkoda – westchnęła. – Nie mógłby mi pan chociaż streścić dalszego ciągu? Streściłem jej dalszy ciąg i bardzo chichotała. Odnosiłem literacki sukces. Teraz wiedziałem, że fama mej powieści obiegnie całe wydawnictwo. Odczułem zaraz lekki niepokój. Niepokój ten zamienił się w przerażenie, gdy dwa dni później, z samego rana, wydawnictwo zelektryzowała wiadomość, że mianowano nowego naczelnego redaktora, który bardzo nie lubił żartów. Jego lekkomyślny poprzednik zostanie skierowany na inne, znacznie mniej odpowiedzialne stanowisko. Właśnie komisyjnie zdaje swą funkcję. Oczywiście nie zobaczyłem już naczelnego redaktora, bo zaraz po zdaniu swych funkcji opuścił wydawnictwo. Tego dnia nie mogłem w ogóle pracować, a powieść o czekoladzie przyprawiała mnie o mdłości. Daremnie się pocieszałem, że redaktor nigdy nie bawił w Holandii. Nasuwał mi się ciągle związek między jego nagłym upadkiem a maszynopisem mojej powieści, który mu towarzyszył w drodze na ową tajemniczą konferencję. Usiłowałem sobie wyperswadować, że redaktor naczelny, lekkoduch i optymista, już od dawna igrał z ogniem, wypowiadał dwuznaczne opinie i ciągle żartował, choć czasy nie były do żartów. Ale moja powieść, jeżeli o niej pozytywnie wspomniał albo – co gorsza – walczył o jej wydanie, mogła stać się ostatnim gwoździem do jego trumny. Trudno mi było przewidzieć coś podobnego i formalnie nie mogłem sobie nic wyrzucać, mimo to nie potrafiłem oddalić uczucia moralnego kociokwiku i kląłem mój głupawy, szczeniacki żart. Proces pisania mej antypowieści stał się 33 dla mnie wentylem, przez który z sykiem wydobywała się złość za krzywdę Józefowicza; nie powinienem był jednak wysyłać utworu do wydawnictwa. Tego dnia po pracy powlokłem się z wolna ulicami miasta. Opóźniałem powrót do domu, bo tam czekała mnie siostra, a tej przecież nie mogłem powiedzieć słowa. Zatopiony w niewesołych myślach przystanąłem machinalnie obok sporej grupki ludzi, wpatrzonej w potężny plac budowy, gdzie mimo zmierzchu i zimowego już chłodu brzęczały w świetle reflektorów koparki i pełzały warczące spychacze. Jeden za drugim podjeżdżały samochody-wywrotki, przyjmowały swą porcję cegieł, gruzu i ziemi, odjeżdżały wyjąc całą mocą silnika na wzniesieniu. Oczy moje, zrazu nie widzące, poczęły odbierać ten ruchliwy obraz siły i zająłem się obserwacją ludzi, uwijających się wśród maszyn. Jakże im zazdrościłem ich mocnego spokoju! Oto jeden, widać kierownik, choć też w waciaku i w gumowych butach, ale z planami w ręku, wykrzykiwał polecenia dźwięcznym i pewnym głosem. Jakiż on daleki od drobnomieszczańskich problemów, od kapitana, sprawy holenderskiej i powieści Stanisława Bronka! A może podejść do niego, zgłosić się choćby na człowieka od liczenia samochodów, bo co innego mógłbym tu robić z mymi flakowatymi mięśniami? Człowiek z planami w rękach odwrócił się nagle, jak gdyby czytał w mych myślach, uśmiechnął, przeskoczył zwinnie rów i podszedł do bariery, dzielącej gapiów od placu budowy. Przecież nie szedł do mnie! Nie, wyciągnął rękę do kogoś, kto stał o parę metrów i kogo nie zauważyłem, ale teraz poznałem natychmiast. To był Józefowicz. Zamienili parę przyjaznych zdań, ktoś wrzasnął z placu, człowiek z planami odwrócił się, znowu uścisnął rękę Józefowiczowi i pobiegł do koparki. Józefowicz stał dalej i patrzył. Podszedłem do niego. – Cześć , Edek – powiedziałem. – Chciałem cię przeprosić. Józefowicz odwrócił spokojnie głowę. – A, to ty – powiedział. – Za co ty mnie przepraszasz? – Za te bzdury, co gadałem ostatnim razem. Muszę ci wszystko wyjaśnić... Józefowicz uśmiechnął się. Nie był to już uśmiech melancholijny, jak poprzednio. – Dobrze wiem, dlaczego tak mówiłeś. To ze strachu. – Właśnie cały czas z nim walczę! – zawołałem. – Ale ciężko mi idzie. Może tobie się udało? Józefowicz obejrzał się i nawet się lekko uśmiechnął. – Już są – powiedział. Przy krawężniku, po drugiej stronie ulicy, zatrzymała się czarna cytryna. Odblask od świateł budowy kładł się na szybach i nie byłem pewien, czy to twarz kapitana zamigotała w samochodzie. Hałas koparek zagłuszał naszą rozmowę. Dlaczego cię dotąd nie aresztowali? – zawołałem. – Montują wielki proces – odparł. – Chcą zrobić ze mnie szmatę. Przyjdzie czas, to mnie zamkną. Przyzwyczaiłem się. – Jak można się do czegoś takiego przyzwyczaić?! – A jak długo można się trząść jak galareta? I przychodzisz tutaj, żeby się pocieszyć tą budową?! – Lubię na nią patrzeć – odparł. – To mi koi nerwy. Idź do domu, bo cię zarejestrują. – Postoję tu razem z tobą – odparłem dumnie. – Oni już mnie zarejestrowali. Myślą, że napiszę raport z tej naszej rozmowy. Możesz pisać. I tak wszystko potwierdzę w śledztwie. – Nic nie napiszę – odparłem stanowczo. – Co to będzie za gmaszysko? – Ministerstwo, w którym miałem pracować – wyjaśnił Józefowicz. – Gdyby nie ta Holandia . – I bez Holandii by cię wyrzucili – zawołałem przekrzykując hałas. – Nie pasujesz do ich gry! – O, kolega Kozłowski zaczyna myśleć – ucieszył się Józefowicz i poklepał mnie po plecach. Zupełnie nie wyglądał na człowieka, którego czekają aresztowania i tortury w kazamatach bezpieczeństwa. Wyraźnie się cieszył, że gmaszysko Ministerstwa pęcznieje w oczach. 34 Niestety, nie mogłem odeprzeć podejrzenia, że po odpowiedniej obróbce Józefowicz przyzna się w sądzie do szpiegostwa na rzecz wrogich mocarstw nie wyłączając Holandii. Warszawa, 1964 35 Wieczór przedświąteczny 36 Szybko otworzyłem drzwi mieszkania i od razu uświadomiłem sobie, że znów nie ma Ewy. Mój złudny spokój prysł natychmiast, rzuciłem na stolik projekty zabrane z biura i przebiegłem wszystkie pomieszczenia: pustka. W łazience unosił się jeszcze nikły zapach wody kwiatowej, ale szczotki do zębów nie było. Już nie miałem wątpliwości: Ewa uciekła. Z sercem bijącym w gardle, niezdolny do składnej myśli, rzuciłem się bezwładnie na tapczan, gdzie jeszcze tak niedawno trzymałem ją w ramionach. To była pierwsza kobieta, której zupełnie nie mogłem okiełznać, ale i pierwsza, niestety, na której mi naprawdę zależało. Nic zresztą dziwnego: była zbiorem nie spotykanych zalet: inteligencji, czaru, talentów, urody i wdzięku. Nie wiem, ile czasu tak leżałem w opustoszałym mieszkaniu, podejmując sprzeczne decyzje, rozpamiętując każde moje i jej słowo z dnia wczorajszego i dzisiejszego poranka. Niby bardzo była roztargniona i zajęta swą pracą zawodową, doświadczeniami bez zadowalających wyników, ale widziałem w tym tarczę przeciw rozmowie o nas dwojgu i o naszej wspólnej przyszłości. Stale utrzymywała mnie w tym stanie zawieszenia, rozżarzałem się do czerwoności, ale cóż miałem robić, nie zależało jej tak naprawdę, ciągle wisiało nade mną zagrożenie, że chwyci szczotkę do zębów i zniknie, a tej myśli nie mogłem znieść. Na próżno się pocieszałem, że dokoła, gdzie ręką sięgnąć, krąży tyle kobiet; nie skutkowało, tym razem ja wpadłem, minęły czasy przebierania w kobietach jak w jabłkach roku urodzaju; Ewa śniła mi się po nocach, z nią nie mogłem prowadzić żadnej podłej gry, poddawałem się ze strachu i leżałem na grzbiecie przebierając nóżkami. Niestety, i to nie pomogło, zabrała tę szczotkę do zębów i oto pozostałem sam na trzy dni przed świętami i przed Nowym Rokiem. Nie chciałem pozostać sam z obrazem Ewy w oczach, nie mogłem pozostać sam, to było gorsze od zakaźnej żółtaczki, ona dobrze o tym wiedziała, a mimo to z całym okrucieństwem zniknęła diabli wiedzą gdzie. W przypływie żalu i poczucia krzywdy postanowiłem nagle, że ponieważ mnie tak zdeptała, nie uczynię żadnego kroku, bo przecież jestem ambitny i nie wolno mi się upokarzać, i odwróciłem się nawet twarzą do ściany; niestety nie minęło pięć sekund, gdy już chwytałem słuchawkę telefonu. Drżącymi rękami nakręciłem numer. – Wiesia? – udawałem swobodę. – Tu Andrzej. Dobry wieczór. Czy nie ma u ciebie przypadkiem Ewy? Właśnie wróciłem do domu, a tu dzwonią znajomi, zapraszają nas na żółty ser, muszę coś odpowiedzieć... – Nie ma u mnie Ewy – odparła ta Wiesia, a w jej tonie odczułem coś z politowania. – Przecież wiesz, że wzięła dziś urlop... – Tak, oczywiście, urlop – wybełkotałem, bo ta wiadomość przygniotła mnie jak spychacz. – Pewno gdzieś wyjedziemy... Z „Orbisem” do Rybienka albo na Kubę. Przepraszam, wesołych świąt, ona pewno zaraz wróci... – Tak, pewno zaraz wróci – potwierdziła Wiesia tonem, którym uspokaja się dziecko albo wariata. – O, właśnie ktoś dzwoni! – zawołałem i rzuciłem słuchawkę, jak gdyby była pod wysokim napięciem. Nikt oczywiście nie dzwonił. Wzięła urlop, zabrała szczotkę do zębów, roz 37 płynęła się, żebym jej nie znalazł, skreśliła mnie, strząsnęła z pleców jednym energicznym ruchem, pewno wsiadła do pociągu i dokądś tam jedzie w sypialnym z facetem, towarzyska jest przecież i ciekawa ludzi. Zatrzęsło mną to wyobrażenie, musiałem pohamować imaginację i z całych sił chwyciłem się brzegów tapczana. Jeszcze raz postanowiłem uroczyście nie wstawać, dobrze mi tu, ciepłownia grzeje, jak gdyby ją ktoś przekupił, za oknem gołoledź i wiatr oraz przedświąteczne kolejki, a ja mam na kolację kiełbaskę tylżycką czy serek żywiecki albo odwrotnie, w telewizji fabularny film produkcji francuskiej, co tam gonić za cieniem, choćby najpiękniejszym, za ułudą, omamieniem, w moim dojrzałym wieku staczać się na samo dno?! Znowu wyciągnąłem rękę, pokręciłem gałką radia, tym było wesoło. Wanda nie chciała Niemca, bo nie używał pudru do nóg spółdzielni „Aromat”, ale zaraz znowu zerwałem się mimo postanowień i z wprawą policjanta zacząłem systematycznie przeglądać mieszkanie. Nie było to wielkie mieszkanie, pokój z kuchnią, tu i tam zostało coś po Ewie, jakaś chusteczka, pasek czy tam coś – a może to nie po Ewie, może po innych dawnych dziewczynach? – przy tapczanie książka „Małżeństwo na bezdrożach”, znacząco założona na rozdziale „Nieustanne rozczarowanie”. Szukałem jakiegoś znaku, kartki czy dowodu, ale nic nie napisała, przecież i tak wiedziałem, że to koniec i lepiej unikać rozmów, żalów i zaklinań. „Jeżeli odejdziesz, ja się zabiję!” – zawołałbym pewno w afekcie jak większość mężczyzn i później byłoby mi głupio, bo zabić się wcale nie jest łatwo dojrzałemu, zdrowemu bykowi jak ja, który przetrwał kiedyś straszną wojnę i dwukrotne spalenie Warszawy. Stałem tak, tępo patrząc na szklankę bez jej szczotki do zębów, i pomyślałem gorzko, że tak wspaniałej kobiety już nigdy w życiu nie spotkam, gdy nagle wzrok mój padł na podłogę. Leżała tam niewielka kartka wyrwana z kalendarzyka „Orbisu”. Chwyciłem ją jednym gorączkowym ruchem. Był to numer telefonu w śródmieściu, zapisany jej charakterem pisma, kombinacja dwójek i jedynek. Nie znałem tego numeru i zaraz krew uderzyła mi do policzków. Z kartką wróciłem na tapczan, jeszcze walczyłem ze sobą, to mógł być numer Centrali Chemicznej, krawcowej czy zaprzyjaźnionego sklepu mięsnego, ale wiedziałem, że zadzwonię, bo muszę sprawdzić, ten numer był jedynym śladem i w razie czego będę sobie wyrzucał do późnej starości siedząc samotnie przy telewizorze, że zmarnowałem życie, bo mi się nie chciało nakręcić tych paru cyfr. Chwyciłem więc za telefon niczym za szpadę i od razu mi się udało, nie włączyłem się w cudzą rozmowę, nic się nie zacięło, zabrzmiał od razu sygnał i uniesiono natychmiast słuchawkę. – Halo – głos był dźwięczny, męski i dyszący energią. Zawahałem się chwilę. – Przepraszam bardzo, chciałbym rozmawiać z panią Ewą – powiedziałem może nawet za uprzejmie. – Hm... – nastąpiła chwila znaczącej ciszy. – A kto mówi? – Zapała – odparłem. – Pan Andrzej? – zapytał. – Tak. Znowu zamilkł. Przysiągłbym, że przykrył dłonią mikrofon i naradzał się z Ewą. Ogarnęły mnie jak najgorsze przeczucia. – Ewa śpi – powiedział wreszcie. – Jak to śpi?! – zawołałem. – Dlaczego śpi?! – A dlaczego człowiek śpi? – zadumał się. – Dlaczego istnieje? – A kto mówi?! – krzyknąłem. – Mąż Ewy – odparł spokojnie. Zatkało mnie. Nie znałem całego życia Ewy, nie była drobiazgowa, a ja nie pytałem przez dyskrecję, może się tam zaplątał jakiś mąż. Mogłem też przypuszczać, że jest to po prostu głupi kawał, i rzucić od razu słuchawkę. – To się okaże – powiedziałem. – Proszę ją w tej chwili obudzić! – Nie mogę, panie Andrzeju – odparł. – Ona za mało sypia. 38 – Ja dobrze wiem, ile ona sypia! – zawołałem. – Skąd pan mnie zna?! – Z opowiadań i z nie najlepszej strony – odparł. – Takich jak pan, panie Andrzeju, to ja na pęczki... – A takich jak pan to ja na metry sześcienne! – wrzasnąłem. Ta Ewa musiała mu coś naopowiadać, a przecież umiała ośmieszyć mnie doszczętnie. Rozmowa z tym bydlakiem nie mogła do niczego doprowadzić, ale mimo to brnąłem dalej. – Panie, ja się hamuję – zasyczałem. – Mam przed sobą bardzo ważny projekt i nie mogę odrywać się od pracy. Proszę natychmiast poprosić moją żonę. – Moja żona śpi i nie podejdzie – odparł tamten. Znajdował się w znacznie lepszej sytuacji i górował nade mną spokojem. Postanowiłem wziąć się w garść. – Panie, gdzie to jest? – zapytałem. – Co mianowicie? – Proszę mi podać adres! – Dzisiaj nie przyjmujemy – odparł. – Żonie nie udało się dostać serwolatki. Dopiero na jutro zajęła kolejkę po banany. Niech pan zadzwoni po świętach. – Panie, dosyć tych kawałów! – powiedziałem groźnie. – Pan jest niecierpliwy – westchnął. – Dobrze, niech pan przyjeżdża. Sam pan chciał. Wilcza sześćdziesiąt dwa, pierwsze piętro. Doktor Zaleski. Tylko uprzedzam, żadnych szaleństw. Porozmawiamy jak mężczyzna z mężczyzną. – Nie mamy o czym rozmawiać, panie doktorze – odparłem z pogardliwą ironią. – Zabieram Ewę i wychodzę. – Pan dobrze wie, że Ewy nie można zabrać, panie Zapała. Bardzo wątpię, czy zechce z panem pojechać. – Zobaczymy – odparłem twardo. Zupełnie nie byłem pewien, czy Ewa zechce ze mną pojechać, ale w takich chwilach człowiek skłonny jest do przesadnego optymizmu. Doktora Zaleskiego nie traktowałem poważnie: to był przypadek, nieistotny epizod, jednorazowa wizyta. Ewa nie znała jeszcze środowiska lekarzy i coś ją tam widać przelotnie zainteresowało. Cieszyłem się, że tak szybko znalazłem jej kryjówkę, i obawiałem się, czy nie ucieknie gdzieś dalej, gdzie nie będę mógł jej wytropić. Teraz musiałem jej dopaść; wydawało mi się, że siłą mych argumentów zdołam pokonać wszystkie przeszkody. Gotów byłem paść przed nią na kolana, czołgać się i szczerze zapłakać, jeśli to okaże się konieczne; oto do czego staje się zdolny nie tak młody mężczyzna, skądinąd bardzo przytomny, kiedy wreszcie pogrąży się w odmęty głębokiego uczucia. Ale te wzloty i upadki były piękne i bezinteresowne, nowe w mym długim już życiu: ta Ewa wewnętrznie mnie uszlachetniła. Opanowałem dygoty, zwilżyłem językiem spieczone wargi, zgasiłem światło i rzuciłem się co sił do postoju taksówek. Ludzie z choinkami wyrywali sobie samochody, ale ja okazałem się szybszy. Kierowca MPT należał do gawędziarzy; nie przejmował się widać stałym deficytem swej instytucji. W radio artysta czytał prozę o problemach moralnych naszych czasów, a kierowca nie słuchał, chociaż chodziło o najwyższe wartości. Jego interesowały problemy zaopatrzenia i prognozy pogody. – Zima podobnież ma być bardzo sroga – orzekł. – Pewno zabraknie opalu. – U mnie grzeją jak w raju – odparłem z roztargnieniem. Układałem przemówienie do Ewy i gromadziłem nieodparte argumenty. Opierały się głównie na pewniku, że żyć bez niej nie mogę, ale jakiż argument mógł wydawać mi się ważniejszy? – Aby do świąt – westchnął kierowca. – Założę się, że w Ameryce już ciepło. Pan wie, ile tam człowiek zarabia na taksówce? Tyle co pan i ja, i jeszcze dziesięciu takich dziadów jak my! Nie uważałem się za dziada: razem z projektami wyciągałem około pięciu tysięcy miesięcznie, wszystko w ramach przepisów, i mógłbym zarobić jeszcze więcej, gdyby Ewie choć trochę na tym zależało. Niestety, Ewa była samodzielna, pluła na moje pieniądze, niechętnie 39 przyjmowała podarki i nawet mój projekt zapożyczenia się na samochód zbyła lekceważącym milczeniem. Nie, pieniędzmi nie można było związać tej niezależnej i dumnej natury. Kierowca rzucił się na zatłoczone przejście dla pieszych; ci rozpierzchli się jak stado kurczaków klnąc głośno i wygrażając pięściami. Proza ciekła dalej przez chrapliwy głośnik, kierowca milczał, zniechęcony mym zamyśleniem, i tak dojechaliśmy wreszcie na miejsce. Nie wydał mi reszty z dziesięciu złotych, ale nie zważałem i wbiegłem szybko do bramy. Dom był nowy, z prześwitami na cztery wiatry, ale zaraz znalazłem właściwą klatkę i drzwi opatrzone mosiężną tabliczką „Dr med. Andrzej Zaleski”. To była mieszczańska moda z dawnych lat, dziś mosiądz szedł do naszych fabryk i hut, gotów byłem zupełnie zlekceważyć doktora, nie uważać go za przeciwnika, Ewa nie mogła przecież traktować na serio człowieka z mosiężną tabliczką na drzwiach. Pokonałem szybko wewnętrzny opór, napędzały mnie potężne siły, aż sam się ciągle dziwiłem mej gorączce, było w tym coś z masochistycznej bolesnej rozkoszy, i energicznie zadzwoniłem do drzwi. Otworzyła mi natychmiast starsza już pomocnica domowa w nieskalanym fartuchu, w przedpokoju stały krzesełka dla pacjentów, stoliczek zalegały „Przekroje” i uświadomiłem sobie od razu, że tutaj nie można wzniecać hałasu. – Pańskie nazwisko? – zapytała surowo gosposia. – Zapała. Gosposia uchyliła drzwi, zapowiedziała mnie, doktor odrzekł: „Tak, proszę” i wszedłem do pokoju. Od razu postawili mnie w pozycji petenta, ale wszedłem z godnością. Był to gabinet półlekarski, bo o medycynie świadczyła tylko jedna biała szafka w kącie, pośrodku pęczniało mahoniowe biurko, przed nim dwa wygodne fotele, a z nich jeden w kręgu światła lampy. Zza biurka podniósł się mężczyzna w moim wieku, około czterdziestki, przystojne chyba było to bydlę, takie męskie, opalone jeszcze od lata czy z Bułgarii, chirurg pewno, bo tacy najmocniej działają na wyobraźnię kobiet, reklamowani bez miary w powieściach, filmach i telewizji. To chyba był groźny przeciwnik. – Szybko pan przyszedł po telefonie – powiedział podając mi rękę. – Ale rozumie pan, że tylko w drodze wyjątku przyjmuję pana przed świętami. – Sprawa jest dość wyjątkowa – odparłem ostro. – Dla mnie to chleb codzienny – odparł. – Proszę. Spojrzałem na niego wściekle, że ciągle mu w głowie żarciki, ale usiadł w fotelu z miną obojętną i wskazał mi drugi, oświetlony przez stojącą lampę. To był stary chwyt lekarzy i policjantów: umieszczać rozmówcę w jasnym świetle pozostając samemu w cieniu. Rozejrzałem się szybko: przez matową szybę drzwi, dzielących gabinet od sąsiedniego pokoju, przebijało czerwone, ciepłe światło. Znowu ogarnęły mnie najgorsze przeczucia: tam na pewno uwili gniazdko i teraz Ewa siedzi pode drzwiami nadstawiając ucha. Mimo swej wyjątkowej inteligencji jest przecież kobietą: z przyjemnością przysłuchiwać się będzie samczym zapasom o posiadanie jej na własność. – Gdzie jest Ewa? – zapytałem cicho, żeby nie dosłyszała. – Chwileczkę – odparł Zaleski. – Dojdziemy i do Ewy. Kiedy pan był na urlopie? – A co to pana obchodzi? – warknąłem. – Im szybciej pan odpowie, tym lepiej – odparł. Zmierzyłem go mocnym wzrokiem. Przypatrywał mi się z pewnym zniecierpliwieniem, ale w jego oczach nie dojrzałem drwiny. – Dwa tygodnie we wrześniu. – Mało. Pan dużo pracuje, prawda? – Więcej niż pan – odparłem opryskliwie, ale go to nie speszyło. – Panie Zaleski, ja nie mam czasu! Chcę się widzieć z Ewą! – I ja nie mam czasu! – odparł. – Czy pan nie chorował ostatnio na coś poważnego? 40 – Nie! – zawołałem i nagle coś mi zaczęło świtać w głowie. Ten Zaleski postanowił zagrać komedię badania i psychoanalizy, zrobić ze mnie wariata i ośmieszyć doszczętnie przed Ewą. Ogarnął mnie podziw dla jego cynizmu i opanowania. To musiał być silny i bezwzględny człowiek. Ale nie mogłem siedzieć bezczynnie i odpowiadać na głupie pytania. Zerwałem się nagle i zanim zdążył mi przeszkodzić, dopadłem drzwi oświetlonych na czerwono i jednym szarpnięciem otworzyłem je szeroko. Zdrętwiałem. Przed lustrem stała w krótkiej nylonowej koszulce i czarnych pończochach zgrabna farbowana blondynka, taki banalny kociak, Lolita czy też Ananas, dorywcza radość wyposzczonych panów, zupełnie niepodobna do Ewy. – Och! – krzyknęła i cofnęła się z przerażeniem w kąt pokoju, ukazując w ruchu smagłe uda oraz czarne majtki. Chyba rzeczywiście wyglądałem jak wariat. Z głupią miną, jak uczniak przyłapany na psocie, zamknąłem drzwi, zanim dopadł mnie doktor Zaleski. – Jest pan niedyskretny – powiedział przekręcając klucz i chowając go do kieszeni. – Niech pan się uspokoi. Nic panu tu nie grozi. Usiadłem w fotelu. Skłębione myśli przebiegały mi przez głowę. Doktor Zaleski zbliżył się mimochodem i nagle pociągnął w dół skórę mego policzka. Gałka oka pobiegła mi w górę. – Przekrwione – powiedział. – Chciałbym porozmawiać z kimś z pańskiej rodziny. – Nie mam żadnej rodziny! – zawołałem i nagle błysnęło mi objawienie. – Jaki jest numer pańskiego telefonu?! Zaleski pomacał mi zręcznie potylicę. – Czy nie był pan ranny w głowę podczas wojny? – zapytał. – Numer pańskiego telefonu!! – zawołałem groźnie. Zaleski odsunął się nieco. – Proszę, niech pan się nie unosi – powiedział. – Mnie chodzi o pańskie dobro. Mój numer dwadzieścia jeden dwie dziewiątki dwie ósemki. Jak pogotowie. Przecież dzwonił pan do mnie przed chwilą. – A co mówiłem? – Już pan nie pamięta? – zmartwił się doktor. – Powtórzę panu, chociaż może to nie być wskazane. Ale musi pan zachować spokój. – Będę spokojny jak żółw – wycedziłem. Doktor wysunął nagle rękę i uderzył ukrytym dotąd młoteczkiem w moje lewe kolano. Noga podskoczyła mi jak żywa. – Prosił mnie pan o natychmiastową konsultację. Że prześladują pana jakieś wizje i lęki, że nie może pan tak zostać na święta, bo pan sobie odbierze życie, że szuka pan wszędzie jakiejś Ewy, która w ogóle nie istnieje... – Nie istnieje? – westchnąłem. – Teraz pan uważa, że istnieje? – zapytał doktor ze współczuciem. Wszystko rysowało mi się teraz jasno. Tamten załatwił mnie jak dziecko. Zatargała mną straszna wściekłość. – Każdy szuka jakiejś Ewy, która nie istnieje – uśmiechnął się melancholijnie doktor i zaraz pomyślałem o dziwce za drzwiami. – Ale nie należy się tym zbytnio przejmować: taki już nasz męski los. Panu jest potrzebny odpoczynek. Niech pan rzuci palenie, nie pije wódki i nie bierze do domu pozabiurowej roboty. A najlepiej niech pan wyjedzie. Choćby do Świdra. – Mógłby mi pan zapisać coś na uspokojenie, doktorze? – jęknąłem. – Oczywiście – zgodził się pośpiesznie Zaleski i zasiadł przy biurku, żeby wypisać receptę. Cierpliwie słuchałem jego wskazań. – Ile panu jestem winien? – zapytałem, żeby zakończyć tę komedię. – Sto pięćdziesiąt złotych – odparł. – Koniecznie niech pan przyjdzie zaraz po świętach. Chciałbym pana mieć przez parę dni w klinice. Tymczasem życzę poznania jakiejś prawdziwej Ewy. To ogromnie uspokaja. 41 I zerknął porozumiewawczo na drzwi. Pewno sobie przepisał tę dziewczynę trzy razy w tygodniu po jedzeniu, środek kojący po tych wszystkich wariatach. Wysupłałem sto pięćdziesiąt złotych, pozostały mi drobiazgi, uścisnąłem po męsku rękę doktora. Jego oczy badały mnie uważnie, napiął się lekko, bał się mnie trochę, przyszła mi głupia ochota ugryźć go w nos czy w ucho, jak wariat, to wariat, miałem do tego prawo za moje pieniądze, ale się powstrzymałem w porę, doktor był przecież w porządku, odłożył dla mnie swój uspokajający zabieg za drzwiami, może go nawet przerwał w połowie, a teraz to jego lekarstwo czeka i ziębnie w koszuli. Mnie też było pilno, gdzie mi tam do Lolit czy Ananasów, zbiegłem po schodach jak wariat i dopadłem budki telefonicznej. Z trudem wepchnąłem monetę do automatu, tak mi dygotały ręce ze zdenerwowania. Teraz gotów byłem przypuszczać, że głównym celem Ewy jest całkowite zniszczenie mojej osoby, doprowadzenie do upadku psychicznego i fizycznego zarazem, czego groźnym memento była wizyta u doktora Zaleskiego. Postanowiłem opanować się za wszelką cenę, dać spokój tej bzdurze, bo się stoczę i rzeczywiście pozostaną mi tylko otępiające pigułki. Niestety, paliła mnie ta gorączka do Ewy i nie potrafiłem odłożyć słuchawki. Ku memu zdziwieniu łobuz odezwał się natychmiast. – Pan mi zapłaci za ten chamski kawał – powiedziałem z mocą. – Co pewien czas należy dać się przebadać – odparł. – Czy doktor potwierdził nasze obawy? – Panie, jak pan się nazywa?! – ryknąłem. – Adam. Może pan mówić Dasio. Nie potrafiłem zachować zimnej krwi. O mało nie wybiłem szyby w kabinie. Niestety, coraz bardziej rosło we mnie podejrzenie, że właśnie to bydlę mogło się nagle spodobać Ewie; Ewa miała gest, stać ją było na różne kaprysy i ekstrawagancje. Dlatego nie mogłem rzucić słuchawki i musiałem zdzierać nerwy w ulicznej budce. – Zadzwonię do centrali i dowiem się pańskiego nazwiska! – wrzasnąłem. – Nie radzę. Telefon jest zastrzeżony. Nie mógłby pan zadzwonić po świętach? – Ja panu dam święta, łobuzie! Natychmiast niech pan poprosi Ewę! – Dlaczego ten gniew, panie Andrzeju? Za trzy dni Wigilia... Pogódźmy się! Ja panu życzę jak najlepiej. – Co pan proponuje? – zapytałem hamując się. – Czy pan wie, co to jest szczęście? Zastanawiał się pan kiedy? – Dla mnie szczęście to dopaść pańskiej mordy! – zawołałem. – Ułuda! Odczułby pan niesmak. Zazdroszczę panu, że pan ma przed sobą pasjonujący cel: odnaleźć Ewę. Ale pomyślał pan, panie Andrzeju, co by było, gdyby ją pan naprawdę odnalazł? Jakżeż bezcelowe stałoby się pańskie życie! – Niech pana o to głowa nie boli! Gdzie jest Ewa, do jasnej cholery?! – Oto pytanie wiodące wprost do celu – westchnął. – Gdzie jest Ewa? Gdzie jest szczęście? Jak trafić do raju?... Kiedyś, w czasie wojny, był pan podobno wzorem opanowania. Czyżby życie pana już tak przeżarło? Nabrałem w płuca powietrza i zmieniłem ton. – Panie, ja tu marznę w tej budce, a i ludzie się dobijają w ważnych sprawach. Tu nawet stoi jedna matka i chce dzwonić po pogotowie, bo jej córeczka ma konwulsje. – To już lepiej – pochwalił mnie i tylko na wpół zasłonił mikrofon, żebym dalej słyszał jego głos. – Ewuniu, tu dzwoni pan Andrzej. Ma konwulsje. – Proszę ją dać do telefonu! – wrzasnąłem, ale on zupełnie zasłonił mikrofon i słyszałem teraz tylko nieartykułowane dźwięki. – Ewa nie może podejść – powiedział po chwili. – Jest przemęczona i zdenerwowana. Wolałaby z panem nie rozmawiać... Co? Chwileczkę... Znowu zasłonił mikrofon i znowu czekałem upodlony. Tego postanowiłem Ewie nie darować nigdy, ale przecież musiałem jej to powiedzieć w oczy. 42 – Panie Andrzeju, słucha pan? Ewa mówi, że musimy pana wpuścić, bo się pana inaczej nie pozbędziemy. Że będzie pan dzwonił i dzwonił, ona pana zna. – Proszę Ewę! – wrzasnąłem jeszcze raz. – Uprzedzałem ją, że pan jest w nie najlepszym stanie i może pan nam pobić bombki na choinkę, ale ona postanowiła zaryzykować i zgodzić się na pańskie odwiedziny. Proszę bardzo, panie Andrzeju. Jeżeli nadal wierzy pan, że Ewa naprawdę istnieje, niech pan przychodzi. Plac Konstytucji dwadzieścia, mieszkania sześć. I odłożył słuchawkę. Zatopiony w niewesołych rozważaniach pobiegłem w stronę placu Konstytucji. Jaki byłem niekonsekwentny i słaby! Wyrzucałem sobie brak godności i ambicji oraz starałem się dociec, jak mogło dojść do takiego upadku. Powróciłem myślą do czasów, gdy to z zimnym uśmiechem zmieniałem kobiety jak skarpetki i żadna nie umiała podważyć mego świetnego samopoczucia. Nie mogłem zwalać winy na ciekawe czasy, wzmagające nerwowość, na wpływ nowoczesnej cywilizacji i na wyobcowanie współczesnego człowieka, bo nigdy dotąd nie czułem się wyobcowany, a nawet trudności w zaopatrzeniu sklepów nie wzmagały mojej nerwowości. Właśnie do „Delikatesów” wnoszono skrzynie z przedświątecznymi pomarańczami i natychmiast przechodnie rzucili się w kolejkę, ale ja nie zważałem, potrącany ze wszech stron przez obojętny tłum, choć mógłbym stanąć piąty czy szósty, a do tego przepadałem za pomarańczami. Powód tej przemiany tkwił głęboko we mnie, coś tam nagle pękło, znikł dumny uśmieszek, przyszedł czas płacenia, już nie byłem tym samym człowiekiem. Nie powróci już beztroska, będę się staczał coraz niżej, prosił, skamlał i znosił upokorzenia, bo muszą się wyrównać życiowe pasywa i aktywa, przyszła taka, co znalazła na mnie sposób, trafiłem głową w ścianę, aż mi się miga w oczach, toczę po świecie zdumionym spojrzeniem, że to boli, mnie boli, jak śmie mnie boleć, a ona sobie żartuje, gwiżdże i śpiewa, nudzi ją moje skamlenie, każdy taki zbolały jest nudny do mdłości, wiem to dobrze, ale przecież nie ja, bo ja to ja, zupełnie jest niemożliwe, żeby mnie ktoś miał gdzieś i poszedł sobie tak po prostu, zabierając szczotkę do zębów. To musi być zwykłe nieporozumienie i zaraz z nią to wyjaśnimy. Ogarnęło mnie takie podniecenie, że aż bolały nitki nerwów, a że obok była apteka, wyciągnąłem receptę doktora Zaleskiego i wbiegłem do wnętrza. Wszyscy wyskakiwali do kolejki pomarańczowej, zakatarzeni i inwalidzi, pozostała jedynie pani magister i z roztargnieniem wydała mi pigułki. Wybiegłem z apteki i zaraz zażyłem pigułkę w drodze, bo do tej zasadniczej rozmowy potrzebowałem spokoju, chciałem Ewie wszystko wytłumaczyć nie z drżeniem rąk i z wilgocią w oczach jak histeryk, ale z uśmiechem, tylko spokój mógł mnie uratować, nie mogłem wrócić do domu z pustymi rękoma, nie mogłem pozostać sam na święta, dopiero bym poznał frustrację i alienację i snułbym się po mieszkaniu bardziej przejmująco niż Monica Vitti po filmie Antonioniego. Dopadłem monumentalnego domu, wbiegłem na pałacową klatkę i szybko zadzwoniłem do drzwi mieszkania numer sześć. Tutaj nie było w ogóle wizytówki, a drzwi otworzył mi jakiś pętak lat chyba siedmiu czy jedenastu, nie wiem, bo oni są do siebie podobni jak Chińczycy. Krew uderzyła mi do głowy i przeczułem nowe nieszczęście. – Do pani Ewy! – warknąłem nań z góry. – Mamusiu, do ciebie! – zawołał szczyl i gdzieś tam pobiegł, chyba do ubikacji. Coś w nim było podobnego do Ewy i błysnęła mi myśl, że może ona rzeczywiście miała tu męża i dziecko, przez skrytość nie powiedziała, a teraz, przed świętami, wróciła na swoje miejsce w rodzinie, skruszona grzesznica na sianku przy wigilijnym stole. Ale zaraz z pokoju wyszła jakaś brunetka zupełnie niepodobna do Ewy, brzydsza, chociaż niebrzydka, około trzydziestki, ale co mi teraz było do obcych brunetek i do tego z dziećmi. – Przepraszam panią... – zacząłem. – Pan Zapała, prawda? – zapytała z uśmiechem. – Tak – odparłem. 43 – Cieszę się, że pan tak szybko przyszedł – uśmiechała się dalej. – Proszę bardzo. Zawahałem się jeszcze, ale mimo gorączki zaciekawiło mnie, co też oni nowego uknuli. Wszedłem więc za nią do pokoju. To był jedyny pokój, w nim jej tapczan i łóżeczko dziecka, tu brakowało mężczyzny, chyba nie myśleli mnie swatać, sadyści? Brunetka usiadła na tapczanie wśród woni perfum, w kręgu nastrojowego światła, nie żałowała widoku uda, że niby obcisła spódnica, to były niezłe nogi, dawniej dziękowałbym temu łobuzowi, szczeniaka położyłoby się szybko spać, ale teraz te ładne nogi nie przedstawiały dla mnie żadnej wartości, zresztą nogi Ewy były bez porównania piękniejsze. Usiadłem więc skromnie w fotelu. – Kawy, herbaty? – zapytała. – Nie, dziękuję, bardzo się spieszę. – Rozumiem, przed wyjazdem mnóstwo spraw. Ale strzemiennego pan nie odmówi. Wstała po butelkę, ormiański koniak trzygwiazdkowy za 122 złote, widać zależało jej na mnie, co ona mogła zarabiać, opuszczona piękność z dzieckiem. Dokąd ja miałem wyjechać, chyba do Tworek, jeżeli to dłużej potrwa, co oni jej napletli? Wypiłem ten koniak łapczywie. W ogóle przez tę Ewę wzmogła się znacznie moja skłonność do alkoholu. Nagle mignęły mi w ciemności pod stołem jakieś czerwone punkty, aż mi się zrobiło nieswojo. Łatwo wmówić człowiekowi w mojej sytuacji, że jest pomylony, bo biega za kobietą, która nie istnieje, i do tego widzi czerwone punkty. – Jestem panu prawdziwie wdzięczna za uczynność – powiedziała brunetka dolewając mi koniaku. – Ciotka pomaga mi paczkami od lat i będę miała okazję choć częściowo jej się odwdzięczyć... – A gdzie mieszka pani ciotka? – zapytałem i znowu ujrzałem czerwone punkty pod stołem i pod łóżeczkiem dziecka. Należało zerwać z alkoholem i po świętach odwiedzić doktora Zaleskiego, jeżeli w ogóle przeżyję święta. Mimo to wypiłem jeszcze kieliszek koniaku. – Oto adres – brunetka podała mi kartkę muskając pieszczotliwie mą dłoń. – Zechce pan zadzwonić, a ciocia zaraz przyjdzie do hotelu. Zerknąłem na kartkę. Ciocia mieszkała w Londynie. Zamiast na tę zadeszczoną wyspę mogliby mnie choć wysłać do Włoch po słońce, którego tak mało w naszym niekorzystnym położeniu geograficznym. Domyśliłem się charakteru mej misji: pewno coś miałem szmuglować, nie lubiłem szmuglu, ostatni raz szmuglowałem przed powstaniem granaty i wynikła z tego ogromna strzelanina w samym Śródmieściu. Wypiłem znowu koniak, należało mi się, ale gdy odstawiłem kieliszek, ujrzałem ze sześć czerwonych punktów w różnych ciemnych kątach pokoju. Cały pokój był usiany tymi czerwonymi punktami, to już stawało się groźne, odwróciłem więc szybko oczy i dojrzałem obok szczeniaka, który dłubał refleksyjnie w nosie. Coś niedobrego musiało wykwitnąć na mej twarzy, bo brunetka zapytała: – Pan nie lubi dzieci? – Nie... Dlaczego? – wybąkałem. – Ale nie był pan nigdy ojcem, prawda? – Chyba nie... – Jak to... chyba nie? – Dużo podróżowałem – odparłem krótko. Brunetka cofnęła kolano, oparte od pewnego czasu o moje udo; widać nie chciała ode mnie tego typu dowcipów. Na pewno gotowa była mieć dzieci bez końca. Ale zaraz przysłoniła rozczarowanie uśmiechem i podała mi drugi papier. Zerknąłem ukradkiem w dół: czerwone punkty ruszały się jak to zwykle w oczach. Byłem wrakiem nerwów. – Świadectwo lekarskie – powiedziała brunetka. – Nie będzie pan miał żadnych kłopotów. Jest zdrowy jak młody tygrys. No, to już była brednia! Miałbym zawieźć szczeniaka jako rewanż za paczki, a w zamian zrobić jej na poczekaniu następnego? Zerknąłem na papier. „Pogotowie weterynaryjne”. 44 – Złap Filipa, Krzysiu – rozkazała brunetka. Szczeniak dal szybkiego nura pod stół, zamachnął się jak rybak zarzucający sieci i wyciągnął niewielkie zwierzę. Był to syjamski kotek kawowomleczny. Łypnął na mnie ślepiami, odbijającymi na czerwono światło lampy. Mimo wszystko odetchnąłem z ulgą. – Przecież to Izabella! – zawołała z naganą brunetka. – Wiesz, że babcia potrzebuje kota! Szczeniak, dziwnie milczący, puścił Izabellę i wyłowił z mroku następne zwierzę. Znowu zabłysły na czerwono okrągłe oczy. – To Ferdynand! – skrzywiła się brunetka. Pokój był usłany kotami. – Ferdynand jedzie do Moskwy. Też czekam na okazję. I sama rzuciła się pod okno, żeby wyciągnąć Filipa. Jak inne nie miał prawie ogona, raczej jakiś pieniek czy klocek. – Hojnie pani obrodziło – uśmiechnąłem się z wysiłkiem. – Czy nie śliczny? – podsunęła mi kota pod nos. Był naprawdę wdzięczny, prawdziwy Filip Piękny wśród kotów; przypominał mi trochę mego dowódcę z czasów wojny, dyplomowanego pułkownika, który mnie tępił jak mógł. Postępował słusznie, jak się teraz okazuje. – Pięcioro urodziła Maria-Krystyna, ale wszystkie już zamówione – powiedziała brunetka. – Oczywiście, gdyby pan miał ochotę... I znowu przysunęła się bliżej, patrzyła mi prowokująco w oczy, a z jej uśmiechu wynikało jasno, że mógłbym zaspokoić ochotę nie tylko na koty. Odsunąłem się nieznacznie. – Może z następnego miotu – odparłem szybko. – Alfonsa, jeżeli można. Brunetka uśmiechnęła się na dowód, że pojęła aluzję do królewsko-hiszpańskich imion swych wychowanków, wsunęła Filipa do wymoszczonego na drogę chińskiego koszyczka i podała mi go wraz z paczką i kartką. – Tu są witaminki, kaszka i mięsko, tu piaseczek, a tu dokładne instrukcje. Zresztą już jutro będzie pan w Londynie. Zazdroszczę panu świąt w cieniu Westminsteru! – One w ogóle nie miauczą? – zapytałem, żeby nie zakląć. – Są mądre jak ludzie, proszę pana. Niech pan spojrzy na ogon: w zaniku jak u człowieka – wyjaśniła z godnością. Odczułem całą wagę mej misji. – W jaki sposób dowiedziała się pani o moim wyjeździe? – zapytałem jeszcze. – Jak to? – zdziwiła się. – Przecież dzwonił pański brat, że pan był tak uprzejmy... – Pani zna mojego brata? – zapytałem z życzliwym zdziwieniem. – Nie widziałam go na oczy... Ale on zna koleżankę mojej najlepszej przyjaciółki, Hani Odolańskiej... Wie pan, ja wszędzie szukałam kogoś, kto wyjeżdża na święta do Anglii... Zresztą pański brat jest bardzo miły... – Dziękuję – odparłem nieszczerze, bo nigdy nie miałem brata. I znowu znalazłem się w taksówce. Brunetka odprowadziła mnie smutnym spojrzeniem. To bydlę widać musiało uwodzić przez telefon kobiety. Kierowca wykrzykiwał dziarsko na przechodniów: „Gdzie się pchasz, baranie!”, a ja oddawałem się gorzkim rozmyślaniom trzymając chiński koszyk. Oto nie wracałem sam, miałem towarzysza niedoli, który nigdy nie ujrzy dumnych brzegów Brytanii, zupełnie zagubiony i wyobcowany kot, tak jak ja, bez rodziny i bez przyjaciół, wracałem z kotem zamiast z Ewą, to był okrutny żart w jej stylu, umiała być złośliwa, już ją słyszałem: „Ty egoisto, co mi twoje histerie i humory, twoje niepowodzenia i frustracje, ja ponoszę własne klęski, kup sobie kota czy psa, będzie wszystko cierpliwie znosił i jeszcze cię poliże po pysku”. Z wściekłością potrząsnąłem koszykiem i nagle Filip zamiauczał. Nie był widać do końca uczłowieczony, bo miauczał jak byle buras na śmietniku. – Kot! – zauważył trafnie kierowca. – Też pan masz zajęcie, z kotami się wozić po Warszawie. – Rasowy, syjamski – usprawiedliwiałem się. – Wyjątkowy okaz, bez ogona jak człowiek. Pan nie lubi kotów? – Panie, ja mam pięcioro dzieci! Gdzie mi tam do kotów! 45 – Bo pan się nie zna – powiedziałem z wyższością. – On wart ze dwieście złotych albo nawet więcej. Pewno bym go sprzedał, bo wyjeżdżam do Anglii, ale nie mam czasu i nie bardzo wypada, bo zajmuję stanowisko w rządzie. Podarowała mi go dziś na przyjęciu ambasadorowa Persji. Wezmę pięćdziesiąt złotych. Kierowca nie odpowiedział, ale go to widać drążyło. Dojechaliśmy. – Pokaż pan tego kota – powiedział zapalając światełko. Otworzyłem koszyk. Filip łysnął czerwonymi ślepiami. – Ale diabeł! – parsknął kierowca. – Wart dwie stówy, mówisz pan? – I trzy dadzą stare panny – dodałem z przekonaniem. – Dla nich kot jak dla pana ćwiartka. Artykuł pierwszej potrzeby. Kierowca zmierzył mnie wzrokiem. – A koszyk? – zapytał. – Koszyk razem z kotem – odparłem. – Będzie prezent dla żony pod choinkę. – Biorę sam koszyk za trzydzieści – zdecydował kierowca. – Bez kota nie sprzedaję – oburzyłem się. – Biorę koszyk za pięćdziesiąt – powiedział ze złością. – Koszyk z kotem za pięćdziesiąt, sam koszyk za pięćset! – warknąłem zawzięcie. – A wsadź pan sobie swojego kota – zirytował się kierowca i odjechał zapominając o zapłacie. Wszedłem do pustego mieszkania, rzuciłem w kąt koszyk z kotem i pobiegłem do łazienki, ale szczotki do zębów nadal nie było. Zaraz mnie ogarnęła fala gorąca na myśl o Ewie i o tym bydlęciu, że to już po raz drugi w ciągu wieczora zrobili ze mnie potężny balon na uwięzi, a jutro anegdota zacznie krążyć po Warszawie, może ją ktoś powtórzy w „Szpilkach” czy w telewizji i będę spalony wśród znajomych. Gdybym rzeczywiście mógł jutro odlecieć do Londynu, choćby z całą rodziną kotów, zostawić to wszystko raz na zawsze, wydrzeć z serca pamięć o Ewie! Jakżebym się cieszył, gdyby rzeczywiście nie istniała! Niestety, znajdowałem się w Warszawie na trzy dni przed świętami i należało działać dalej. Nie mogłem teraz porzucić sprawy, uświadomiłem sobie z pewną ulgą, że moja miłość do Ewy przemienia się w nie mniej namiętną nienawiść, swędziały mnie dłonie, marzyłem o spotkaniu z nią twarzą w twarz po to tylko, żeby rzucić parę pogardliwych słów i odejść dumnie na zawsze, tych paru słów mi brakowało do wyzwolenia, nic, tylko krótkiego spotkania. W tym celu musiałem ją odnaleźć za wszelką cenę. Wróciłem do pokoju przepojony żądzą czynu. Gotów byłem bić głową o najgrubszy mur w nadziei, że go jednak przebiję. Kot Filip wylazł z kosza i przykucnąwszy pod fotelem wpatrywał się we mnie mieniącymi ślepiami. Usiłowałem go kopnąć, ale zaraz go zdmuchnęło i uderzyłem się tylko dotkliwie o nogę fotela. Ogarnęło mnie takie bolesne napięcie, że niewiele myśląc połknąłem dwie pigułki doktora Zaleskiego, choć wyraźnie ostrzegał, że wolno zażyć tylko jedną na dobę. Chwyciłem słuchawkę i zabrałem się tak energicznie do nakręcania numeru zero trzy, że już za dwudziestym razem odezwała się pracownica numer szesnaście. – Czy mogłaby mi pani podać nazwisko i adres właściciela telefonu... – I podałem ten przeklęty numer. – Nie mógłby pan zadzwonić po świętach? – westchnęła. – Nie ma dla mnie świąt, proszę pani – odrzekłem. – Spędzę je zapewne w szpitalu, wśród jęków i zawodzeń. Zresztą święta dopiero za trzy dni. – Trzy dni przelecą jak szynka w Supersamie! – odparła sentencjonalnie. – Nie pamiętam nawet smaku szynki... Nikt o mnie nie dba, proszę pani! Jestem samotny jak cyklista! – To niech się pan ożeni – zaproponowała miękko. – Najpierw nazwisko i adres – odrzekłem twardo. 46 – No dobrze – zgodziła się i zaszeleściła kartkami. Ta kobieta na pewno by ode mnie nie uciekła, rzuciłaby bez wahania swą pracę, a szynkę jadłbym codziennie, zupełnie jak w bajkach. Niestety, przy moim niespokojnym charakterze nie byłbym z nią szczęśliwy. – Gmur Jan, artysta. Piękna sześćdziesiąt jeden. – Artysta?! – zawołałem. – Pisze: artysta – potwierdziła. – Wesołych świąt. Ja też lubię jeździć na rowerze. Pochyliłem się nad adresem Gmura i zaraz opanował mnie skrajny pesymizm. Pani numer szesnaście czekała jeszcze chwilę, ale że się nie oświadczyłem, westchnęła i odłożyła słuchawkę. Nagle gdzieś odpłynęła żądza czynu, może koniak brunetki wyparował, pewno zadziałały pigułki doktora, odechciało mi się wszystkiego, wyciągnąłem się na tapczanie i chciałem zapłakać, że mi się już nic nie chce. Obok leżała defetystyczna książka „Małżeństwo na bezdrożach”, dalej robota, którą powinienem wykonać przed świętami, projekt wysoce ciekawy i nieźle płatny, ale wiedziałem, że palcem nie ruszę, choćby się miały zawalić plany przedsiębiorstwa, a mnie czekała surowa kara. Cóż ze mnie zrobiła ta kobieta! Z żalem pomyślałem o dzieciństwie wśród kwiatów i pieszczot, o bohaterskiej młodości w huku dział, przebiegłem szybkim wspomnieniem twardy, lecz owocny okres edukacji zawodowej i myśl moja zeszła zaraz na dziury w uzębieniu, które daremnie czekały na załatanie, i wreszcie na bezowocność całej tej mojej głupiej gonitwy za Ewą, która majaczyła gdzieś w oddali, niedostępna i nieuchwytna jak tęcza. O, byłoby o wiele lepiej, gdyby w ogóle nie istniała! Doktor Zaleski twierdził, że Ewa nie istnieje, i gotów byłem przyznać mu rację. Bo cóż to za Ewa, za którą biegam jak za karpiem przed świętami? Czy przypadkiem sam sobie tego wszystkiego nie wymyśliłem, żeby zapełnić czymś wolny czas i zaspokoić tęsknoty? Przecież musiałem się czegoś czepić w tej drugiej połowie życia oprócz wydajnej pracy, tylżyckiego serka i filmu w telewizji! Dlaczegóż nie zostałem raczej filatelistą? Ten pomysł z Ewą przynosił mi zaszczyt, to była moja fantazja, mój polot i niecodzienność, czepiałem się tej doskonałej i bezbłędnej, wymyślonej przeze mnie Ewy, bez niej to jakbym zamurował okno od słonecznej strony. Starałem się przypomnieć sobie jej twarz i sylwetkę, przywołać jej obraz przed oczy, natężyłem się, ale nic nie wychodziło, pozostała tylko nieokreślona jasność jak światło ulicznej lampy na zasłonie, wszystko to było grą wyobraźni, ja sobie tę cudowną Ewę na pewno wymyśliłem z jej urodą, inteligencją, czarem, szczoteczką do zębów i znikaniem. Leżałem tak bez ruchu przez czas pewien, może kwadrans, godzinę, może dwie, lampa z ulicy rzucała blask na zasłonę, szumiało w rurach, spałem albo nie spałem, ci z góry znowu się kąpali, czyścioszki, ale i to mnie już nie złościło, choć słyszałem plusk wody w wannie i wyobraźnia podsuwała mi jak zwykle obraz pani domu szorującej fałdzisty, obwisły i w dużej mierze owłosiony brzuch, widywałem ją na schodach, sto kilo martwej wagi i wąsy jak u członka zespołu pieśni i tańca Gruzińskiej SRR; zawsze się bałem, że mi spadnie na głowę razem z wanną i utopię się w wodzie z jej kąpieli, a poza tym mnie zmiażdży, teraz i tego się nie bałem, zresztą już wypuściła wodę z wanny, przeszła do ubikacji, usłyszałem stukot deski, w ścianie przy uchu miałem jej rurę kanalizacyjną, spuściła wodę, przeleciało mi to obok głowy. Zapadłem znowu w rozkoszną obojętność, niech żyją pigułki doktora, znowu minęło nieco czasu i nagle zadzwonił telefon, zaświdrował mi w głowie ten dzwonek, poderwałem się odruchowo i na stoliku przy tapczanie ujrzałem kota Filipa, który natychmiast zeskoczył w ciemność, rozsypał wszystkie pigułki doktora Zaleskiego, niektóre wylizał jęzorem, a może i połknął. Telefon dzwonił nadal, więc oprzytomniałem do reszty i podniosłem słuchawkę. – Pan Andrzej? – usłyszałem głos bydlęcia. – Dlaczego pan nie dzwoni? Niepokoję się o pana.– Niepotrzebnie – odparłem. – Właśnie drzemałem, bo mnie pan zanudził, panie Gmur – Fe, co za wyrazy – zgorszył się. – A jak się czuje Filip? Niech pan mu nie daje kosteczek. I tu mnie krew zalała, widocznie pigułki przestały działać, przespałem to, a do tego kot Filip, zamiast zdechnąć po wylizaniu pigułek czy co najmniej oddać się sennym majakom jak 47 ja, zaczął zachowywać się jak wariat albo dziki zwierz. Wspiął się błyskawicznie na zasłonę, dał susa w powietrze, zawisł w połowie wysokości i począł ostrymi pazurami rwać tkaninę na strzępy. – Niech pan natychmiast zawoła Ewę do telefonu! – krzyknąłem. – No, nareszcie – ucieszył się tamten. – Lubię pana takim. Tylko uporem można coś zdziałać w tym kraju. – Zaraz przyjdzie do was milicja! – zawołałem. – Dawaj pan Ewę, do cholery! – Panie Andrzeju, przez wzgląd na piękne karty w pańskim życiorysie niech się pan uspokoi – powiedział prosząco. – Powinien pan być wzorem cnót dla młodszego pokolenia. – Obydwoje zginiecie w kryminale za głupie kawały! – ryknąłem jeszcze. Kot Filip rzucił się ze szczytu firanki wprost na fotel i zajął się energicznie moją ozdobną poduszką z Maroka. – Bez czczych pogróżek, panie Andrzeju – odparł. – Doktor Zaleski zaświadczy, że nie odpowiada pan za swoje słowa i czyny, a poza tym szuka pan osoby, która nie istnieje. – Panie artysto Gmur – powiedziałem uroczyście. – Dotąd się hamowałem przez wzgląd na Ewę... – A pan ciągle z tą Ewą – westchnął. – Hamowałem się, ale tym razem mam już dosyć. Natychmiast wsiadam w taksówkę, przyjeżdżam na Piękną sześćdziesiąt jeden, żeby nakłaść panu po mordzie, i jeżeli ma pan w sobie choć odrobinę godności, zaczeka pan na mnie i otworzy mi pan drzwi. – Nie ruszam się z domu, panie Zapała – odparł z powagą. – I otworzę na pierwszy dzwonek. Rozsadzała mnie pasja, znowu próbowałem dopaść kota spowitego teraz w chmurę pierza, ale taki wariat to on jeszcze nie był, nie dał się, uskoczył na stół, wazon z Cepelii tylko się gibnął i zaraz rozprysł na tysiąc kawałków. Nie miałem czasu na kota, niech demoluje, rwie i drapie, niech mnie całkiem zgnoją, niech wyrzucą z pracy, niech podpalą dom, a po pysku i tak Gmurowi nakładę, pókim jeszcze żyw. Zebrałem ocalałe proszki i po chwili siedziałem w taksówce. Dobiegała dziesiąta, kierowca był uprzejmy dla przechodniów, ale znowu nie wydał mi reszty z dziesięciu złotych, co mi tam reszta, kiedy oszalały kot niszczy teraz cały mój dorobek, a oni skaczą mi po twarzy. Wbiegłem do bramy odrapanej czynszowej kamienicy i zdziwiło mnie mimochodem, że ten sprytny dowcipniś tak źle mieszka, kiedy dokoła rosną nowe osiedla i dzielnice. Stanąłem przed drzwiami tego Gmura, zawahałem się chwilę, bo tu musiało dojść do rozprawy, pojedynek do ostatniej krwi, tego Gmura nienawidziłem z całej duszy, nienawiść do Gmura przerosła nagle całą miłość do Ewy, ten Gmur na pewno istniał tak jak kot Filip, brunetka i doktor Zaleski, a z Ewą sprawa stawała się coraz bardziej niejasna. Gdyby nasze surowe przepisy nie zabraniały nawet spojrzenia na broń palną, zamówiłbym za dolary największy pistolet Colta i wpakował w tego Gmura cały magazynek pocisków o kalibrze 11,4 milimetra, z których każdy zbija z nóg konia w galopie. Natychmiast oddaliłem myśl o zażyciu proszków doktora Zaleskiego, bo pohamowałyby moją gorączkę i uratowały Gmura od masakry, a na domiar złego kazałyby mi całkowicie zwątpić w istnienie Ewy. Konieczna mi była teraz wiara w istnienie Ewy, przez nią cierpiałem, musiałem wierzyć w jej istnienie jak niegdyś w niebo i piekło, była dla mnie niebem i piekłem jednocześnie, musiałem, ją mieć, bo jak żyć bez nieba i piekła? Z całą mocą nacisnąłem dzwonek, ale nie usłyszałem żadnego dźwięku. Nacisnąłem drugi raz, trzeci. Nic. Dzwonek nie działał. Gmur powiedział przecież: „Otworzę na pierwszy dzwonek” i wyłączył go, podlec bez honoru, żeby nie dotrzymać umowy. Prymitywizm tego dowcipu kazał mi się zaśmiać złowrogo. Uderzyłem w drzwi pięścią raz i drugi, kopnąłem je z mocą. Gotów byłem wywalić te drzwi. Obok z mieszkania wyjrzał nie ogolony mężczyzna w brudnej koszuli. – Panie, coś pan, z Tworek? Do kogo się pan dobijasz po nocy? Do staruszki? Nie zdołałem mu odpowiedzieć, bo za drzwiami Gmura usłyszałem człapanie, mlaskanie, macanie, zgrzytnęła zasuwa, drzwi uchyliły się i rzeczywiście ujrzałem małą, pomarszczoną staruszkę w przybrudzonym szlafroku z koca, ze świeczką w ręku. 48 – Do pana Gmura! – warknąłem. – Z elektrowni?! – ucieszyła się stara. – Łaska boska! Już się doczekać nie mogłam, dwa dni siedzę bez światła, a tu zaraz święta, nikt nie chce przyjść... – Nie jestem z elektrowni! – zawołałem. – Gdzie pan Gmur?! Twarz staruszki obwisła od rozczarowania. – Gdzie Gmur?! Tu mieszka Karaś Stanisław. – A Gmur gdzie? – W piekle! – odparła zawzięcie. – Umarł?! – Już ze dwa miesiące, jak go wynieśli – odparła z satysfakcją. – Niech pan wejdzie, panie... Wszedłem. Uderzył mnie zatęchły odór nie wietrzonej starzyzny i zaraz potknąłem się o jakiś kocioł czy balię. Brzęknęło i chlupnęło. – Panie, karpia pan wylejesz! – przeraziła się staruszka. – Gdzie tu jest telefon?! – zapytałem surowo. – E tam... Zdjęli go, jak ten Gmur... O, tutaj stał. I oświetliła ścianę przedpokoju, gdzie pozostały jeszcze strzępy przewodów i ślad po gniazdku. Wszystko rwało się jak wata, a tamto bydlę chichotało przy swoim telefonie. A może ten cały wieczór był nieprawdą? Może się zaraz obudzę z ciężkiego snu, wywołanego przez obiad z podrobów w stołówce, i napotkam na wpół czuły, na wpół ironiczny wzrok Ewy? Ale nie znikała ani staruszka ze świecą, ani osaczający mnie zaduch, a i ryba chlupotała żwawo w kociołku. Musiałem uczestniczyć dalej w tej farsie. – Panie, jeżeli pan ma Boga w sercu... Niech pan nie zostawia starej... Oni wyjechali na święta, żywa dusza nie zajrzy... Niech pan co zrobi z tą elektryką... Jak pan od telefonów, to i na świetle się pan zna! Oparłem się o ścianę. Stara nie zawiniła w niczym mej niedoli, choć musiała być dobrą jędzą, jeżeli wyprawiła artystę Gmura na tamten świat. – Po świętach! – odparłem. – Panie, każdy tak mówi! Pomodlę się za pana! Nie mogłem tracić czasu na przekomarzania. – Gdzie korki?! – wyrwałem jej świecę. Ostatecznie uczynek ten będzie mi policzony w ogólnym rozrachunku. Ostatnio i na to stałem się wrażliwy przez tę Ewę, nawet i na czarne koty. Korki mieściły się w pobliżu drzwi. Przystawiłem kulawe krzesło i zabrałem się do wykręcania jednego po drugim. – Mieliście pewno z Gmurem wspólną kuchnię? – zapytałem. – Żeby tylko kuchnię, panie! – jęknęła stara. – Herbatę naszą wypijał, do synowej się dobierał, wygódkę zapychał papierami! – Artysta – wtrąciłem. – Taki on artysta, że go nawet milicja szukała za jakieś tam udawanie, udawał Napoleona i kogoś tam z kwaterunku, a w ogóle to ryczał i pił, skąd on miał na to picie, ciągle niby śpiewał, aż nam zdechł kanarek, a rododendron to całkiem usechł.... Miałem dosyć tego Gmura, postać była nieciekawa, zdjęli mu po śmierci telefon, numer przydzielili mojemu bydlęciu, zmiana nie doszła jeszcze do biura numerów, pewno dojdzie dopiero, jak go zmasakruję, to będzie pechowy numer dla nas obu, ale szukaj go teraz w noc przed świętami, chyba iść za drutem... Za drutem! Tak mną wstrząsnęła ta nagła myśl i żądza czynu, że poprawiwszy drucik zacząłem szybko wkręcać korek, światło zabłysło, ale kulawe krzesło nie wytrzymało mego pośpiechu, zgięło się wpół, ja zeskoczyłem zręcznie jedną nogą na podłogę, ale za to drugą w cebrzyk z rybą na święta. Chlusnęło, woda była zimna, nie śniłem na pewno, nie mogłem liczyć na przebudzenie, z tego koszmaru mogłem wyzwolić się tylko czynem, nie spocznę, 49 dopóki nie znajdę Ewy, choćby nie istniała, dopóki nie zemszczę się na tym jej zwierzaku, ale ryba wychlusnęła razem z wodą i łopotała teraz na terakocie przedpokoju, aż dudniło. – Panie, ryba na święta! Panie, karp! – histeryzowała staruszka, nawet nie podziękowawszy za światło. Rzuciłem się za rybą, w bucie chlupotała woda, ryba była młoda, silna i prężna, migotała srebrem, zwijała się i skakała od ściany do ściany, ja za nią zadyszany na czworakach, wyślizgiwała mi się z rąk, jak ta Ewa, już ją trzymam, a tu ręce puste, to była Ewa, zawsze tak było z Ewą, zaraz ta stara czarownica przemieni rybę z powrotem w Ewę, zmuszę wiedźmę, zepsuję jej światło, muszę tylko schwycić rybę, uderzam głową o skrzynię z węglem, rower „Sport” spada mi na grzbiet, już ją mani, teraz ją mam, już mi nie ujdzie, nareszcie ją mam! – Panie, co mi pan gnieciesz rybę! – oburzyła się stara. Ocknąłem się, ściskałem tę rybę ponad potrzebę, staruszka była zwykłą jędzą bez nadprzyrodzonych zdolności, ryba podchodziła z MDH, odchoruję ten wieczór, chyba połknę znowu pigułki doktora wbrew jego zaleceniom, będzie mi wszystko jedno. Ostatkiem sił odepchnąłem tę pokusę, jeszcze się nie poddawałem, wrzuciłem rybę do kociołka i wybiegłem trzaskając drzwiami. Do centrali telefonów nie było daleko, tupałem mokrą nogą, żeby woda nie stężała w lód. Po kilku dzwonkach otworzył mi strażnik, nie był rozmowny, ale coś go uderzyło w mej twarzy i w ruchach, bo wpuścił mnie do wnętrza i do telefonu zawieszonego w holu, a nawet nakręcił numer dyżurnego technika. – Panie szanowny – odparł tamten wysłuchawszy mej zadyszanej relacji. – Prześpij to pan! Jutro pan zadzwoni do biura ewidencji w godzinach urzędowania, a najlepiej po świętach, podyktują panu raz–dwa nazwisko i adres tego owego, co mu przydzielili numer po nieboszczyku .Gburze... – Pan nie rozumie, że tu się liczy każda minuta?! – zawołałem. – Jutro będzie za późno! – Jutro nigdy nie jest za późno – westchnął. – A ja mam dyżur przed świętami. – Ale tam kobiecie grozi niebezpieczeństwo! – A co jej grozi? – zaciekawił się. – Śmierć! Przez uduszenie! Z ręki zwyrodnialca! – Ale się pan naczytał! – cmoknął z podziwem. – Jak taka formoza, to dzwoń pan do milicji! – Ale on to robi dopiero nad ranem! Chcę zapobiec! – A, nad ranem to co innego – przyznał technik. – Lepiej nie dzwonić do milicji, bo mogliby pana wsadzić do Izby Wytrzeźwień. A kto ona dla pana, ta dziewczyna? – Córka! Uwiódł ją, zboczeniec! – Co to znaczy uwiódł ją? Idź pan spać, rano będziesz się pan z tego śmiał. – Panie inżynierze, błagam pana – zajęczałem gotów do największych upokorzeń. – Pan nie miał widać córki! Niech pan zejdzie... Prywatnie błagam pana o pomoc! Tamten milczał chwilę, ale widocznie poruszyłem jakąś czułą strunę w jego duszy, może też nieobcy mu był prawdziwy ludzki ból. – Jaki to numer? – zapytał. Podałem mu numer i powiesiłem słuchawkę. Zaspany strażnik przyglądał mi się podejrzliwie. Po chwili zszedł dyżurny technik. Był to młody człowiek, wesoły i zadowolony z siebie. Ten na pewno nie biegał po nocach za Ewą, o której nawet nie wiadomo, czy istnieje. – Żebyś nie miał, Wacek, jakichś nieprzyjemności z milicją przez tego pana – wtrącił strażnik. Technik zbadał mnie uważnym i pogodnym spojrzeniem, dostrzegł nieład w mym stroju i zlodowaciałą nogawkę od spodni, ale go to nie przeraziło. Spodziewał się widać czegoś jeszcze gorszego. – Co za nieprzyjemności? – parsknął. – Facet ma prawo wiedzieć adres abonenta? Ma. Jest bałagan pod zero trzy? Jest. Gość stoi prosto o własnych siłach? Stoi. No to co? – Nic – wycofał się strażnik. – Ja tak sobie. 50 – Idziemy – przeciął technik. Wyszliśmy. Mój towarzysz zerkał na mnie co pewien czas, sytuacja była dwuznaczna, ale mnie już było wszystko jedno, przez tę Ewę nie on pierwszy brał mnie za wariata, nawet humor mi się poprawił, dążyłem teraz prosto do celu, gotowałem się do bezlitosnej walki, albo on, albo ja, skąd u mnie tyle zawziętości, zawsze dotąd przypominałem baranka, umiałem rezygnować bez żalu z nieprzyjemnych zadań, przecież teraz mogłem się też zasłonić męską ambicją, obrazić, dumnie wykreślić tę Ewę z rejestru znajomych i więcej się jej nie kłaniać, wrócić spokojnie do tapczanu i telewizora, a ja tymczasem odrzuciłem wszelką łatwiznę i pchałem się z całych sił w awanturę i dalsze nieprzewidziane katastrofy. Tak doszliśmy do budki rozdzielczej telefonów przy zbiegu Marszałkowskiej i Hożej, technik otworzył ją jak drzwi własnego domu, wyjął z kieszeni jakiś schemat, oświetlił latarką rząd zacisków, do wybranej pary włączył słuchawkę zaopatrzoną w tarczę i coś tam poskrobał drucikiem. – Tak? – zabrzmiał znajomy, nonszalancki głos. Jednym ruchem wyrwałem technikowi słuchawkę. – Jesteś, zwyrodnialcze! – zawołałem. – Czekaj, ja ci pokażę! – A, to pan Andrzej. Nie piliśmy na ty. – Po raz ostatni: Ewę do telefonu! – wydobyłem z siebie głos dowódcy sprzed lat. – No tak – westchnął. – Pan znowu swoje. A ja przecież dla pańskiego dobra... Co panu po Ewie, jeżeli będzie ją pan naprawdę miał? Monter przerwał połączenie i – Tak – odparłem z lekkim wahaniem, choć było to tylko półkłamstwo: kiedyś żywiłem przecież do Ewy półojcowskie uczucia. – Coś mi pan nie wyglądasz na tatusia – powiedział technik z przekąsem. – To tylko pozory! – Żeby z tego nie było jakiegoś większego mordobicia – zaniepokoił się. – Radzę życzliwie, prześpij pan ten wypadek! Rano się pan łatwo wyrzekniesz tej swojej córuni. – Za nic! – odparłem stanowczo. Czułem się jak przeciążony kondensator i koniecznie potrzebowałem wyładowania. – Dobrze, szukaj pan guza – zgodził się technik, spojrzał raz jeszcze na swoje schematy, zatrzasnął budkę i poprowadził mnie Hożą. Minąwszy parę domów przystanął przed bramą i oświetlił reflektorówką fasadę. – Trzecie piętro, drzwi w lewo od schodów. – Skąd pan wie? – zapytałem z niedowierzaniem. – Widzę świeży kabel. Wal pan na moją odpowiedzialność. Szybko wyciągnąłem z kieszeni ostatnie pięćdziesiąt złotych i podałem mu wstydliwie, bo przysługa, którą mi oddał, nie mogła mierzyć się pieniędzmi. – Zachowaj pan na kompresy – odsunął mą rękę stanowczym ruchem. – I żadnych ciągań po sądach za świadka. Saluto! I oddalił się sprężystym krokiem. Ja zaraz wbiegłem na schody i dotarłem prawie bez oddechu na trzecie piętro, zatykało mnie, już nie mogłem bezkarnie pędzać po piętrach przez cały wieczór i część nocy, serce się buntowało, nie wszystko naraz, albo bieganina po schodach i szczytach, albo koniak, pigułki, bezsenność i głębokie przeżycia. Nic już sobie nie obiecywałem, choć znajdowałem się oto u celu mej cierniowej drogi, jeżeli wierzyć technikowi i technice; nagle opadła ze mnie zawziętość, coraz mniej mi już chodziło o mordobicie, zadyszałem się, naszły mnie wątpliwości co do samej celowości mordobicia jako rozwiązania złożonych ludzkich konfliktów, teraz szukałem bardziej humanistycznych środków, nie mogłem się staczać do poziomu półczłowieka i chuligana, nagle poczułem na ramionach ciężki balast wielowiekowej europejskiej kultury, od Homera poprzez Szekspira aż do współczesnych, i uświadomiłem sobie, że do żadnego mordobicia dojść nie może. Jednocześnie po 51 wracała tęsknota, myśl o Ewie, rozrzewniłem się ponad miarę, marzyłem już o spokojnym szczęściu z Ewą, w harmonii i zrozumieniu, w zaciszu domowym, w rytm prozy klasyków i współczesnych, przy uszlachetniającym dźwięku wielkich dzieł muzyki, a nawet przy hałasie wieczornej telewizji. Trzeba ją było tylko odnaleźć, tę Ewę. Już miałem nacisnąć dzwonek, gdy nagle za drzwiami dosłyszałem męski, chóralny śmiech i zaraz przygwoździło mnie straszne przeczucie. Czyżby znowu jakaś pułapka, nowa, wymyślna stacja mojej męki? Czy skazano mnie na błąkanie się bez końca po ulicach mego miasta bez nadziei na ukojenie, w ślad za cieniem, za ułudnym mamidłem? Ale nie było już odwrotu: mój los musiał spełnić się do końca. Nacisnąłem guzik dzwonka i przymknąłem oczy. Gdy je otworzyłem, w progu stał człowiek, którego twarz była mi dobrze znana. Stanowiliśmy kiedyś parę bliskich przyjaciół i razem wiele przeżyliśmy. Nie widziałem go od paru lat. – Nareszcie! – zawołał. – Jak to nareszcie? – zdumiałem się. – Co ty tu robisz, Witold? – Czekam na ciebie. To znaczy czekamy na ciebie. Chodź! I otworzył szeroko drzwi. Przerażony myślą, którą wzbudziły jego słowa, wszedłem do przedpokoju i zerknąłem w głąb mieszkania. Nie było tu kobiety: przy stole, nad jedzeniem i butelkami, siedziało trzech mężczyzn. Już wiele wypili, bo twarze ich były czerwone, oczy błyszczały, a usta układały się do nieustannego śmiechu. Wszystkich znałem z dawnych czasów, a ostatnio rzadko spotykałem. – No, stary, dowlokłeś się wreszcie! – Dobrze, że nas w ogóle znalazł! – Siadaj, bracie, pijesz karniaka! Zerwali się, wyciągnęli ramiona, obcałowywali po policzkach, wódka wyzwoliła w nich wagony serdeczności, ale nie trafili u mnie na chwilę stosowną, nie takich szukałem objęć i całusów. Usiadłem przy stole, naleli mi wódki do szklanki jak za tamtych czasów, już dawno nie piłem wódki szklankami, ale teraz musiałem wypić krztusząc się, oni na ten wieczór znowu mieli po dwadzieścia lat mimo łysin, szpakowatych skroni i fałd tłuszczu dookoła szyi, zebrali się, żeby wspólnie szukać tej utraconej dawno młodości, hałasowali i gadali jeden przez drugiego jak dzieci. – Zdał egzamin na trójkę – orzekł Olek wskazując mnie ruchem głowy. – Tak, zmarnował mnóstwo czasu – zgodził się Ryś. – Posunął się nam Andrzejek – dodał Jerzy. – Zmieszczaniał. Po szklance wódki wypitej prawie duszkiem zaczęło mną trochę kolebać i może dlatego wydawało mi się, że w pokoju obok coś zaszeleściło. Może to Ewa podsłuchuje, jak mnie rozdymają do wymiarów stratosferycznego balona profesora Piccarda? Czyżby ten Witold był zdolny do tak wariackiej mistyfikacji? Właśnie nalewał mi znowu wódki, tym razem tylko do połowy szklanki, a na jego twarzy malowała się protekcyjna życzliwość dowódcy wobec starych towarzyszy oraz błoga świadomość zupełnego oderwania od spraw codziennych, kłopotów pieniężnych, od teściowej, żony i dwojga dzieci, a równocześnie rozkosz powrotu do czasów, kiedy był niezastąpiony i najważniejszy, cała ojczyzna była wtedy jego; nie zdziwiłbym się, gdyby teraz wstał, zarządził czyszczenie broni, a później poprowadził nas w ciemne miasto na bój bez pardonu. Ale co to mogło mieć wspólnego z Ewą, znalazłem się nagle w świecie mej przeszłości nie związanym z Ewą, świecie pogrzebanym i uwiecznionym pomnikami z brązu, to wszystko było przecież z innego filmu, ale co jest w tym pokoju obok, psiakrew?! Wstałem nagle, zatoczyłem się lekko, podszedłem do drzwi i otworzyłem je. Pokój był pusty, choć pełen tapczanów, łóżeczek i śladów dzieci w różnym wieku; na stoliczku stał telefon. Trudno było oczekiwać Ewy w tej rodzinnej scenerii. Zamknąłem drzwi i powróciłem na miejsce. – Możesz mówić – zaśmiał się Witold. – Nikt nie podsłuchuje. Rodzina wybyła na święta. – Nawyki konspiratora – dodał Olek. 52 – A dlaczego ja zdałem egzamin na trójkę? – zapytałem. – Boś nas szukał ze trzy godziny! – odparł Jerzy. – Przyszedłeś ostatni. – Przecież nie miałem adresu! – zawołałem bezmyślnie. – Nikt z nich nie miał adresu – wyjaśnił Witold. – Wprowadziłem się tu z rodziną w zeszłym miesiącu. Każdemu z was przesłałem tylko numer telefonu, który założono mi przed tygodniem. Żeby poszukiwanie utrudnić, włączyłem na dziś wieczór dzwonek w aparacie. Takie dziecinne zadanie dla rezerwisty. Powiedział to z taką prostolinijnością, że trudno mi go było posądzać o jakieś knowania. Zresztą znałem go jako szczery charakter, zawsze gotów do frontalnego natarcia, a pomysł z telefonem też leżał w granicach jego harcerskiej inwencji. To przez Ewę stawałem się podejrzliwy i nieufny wobec ludzi, ja, zawsze taki życzliwy i pełen dziecinnej wprost wiary, aż mnie wszyscy oszukiwali na wszystkim, a zwłaszcza hydraulicy i elektromonterzy. Ale fatalne doświadczenia wieczoru kazały mi nadal być czujnym. – Czy mogę skorzystać z telefonu? – zapytałem. – Muszę zadzwonić do żony. – Ożeniłeś się, bracie?! – zawołał z radością Olek. – No to cześć! – Nareszcie cię życie dopadło! – ucieszył się Witold. – Będziesz do nas częściej zachodzić! – I przestaniesz się migać – dodał Jerzy z odrobiną goryczy. – Co to za porządek, ani żony, ani dzieci, ani prania w domu, tylko baluje, król życia, i robi, co chce, kiedy ty orzesz jak słoń i pisnąć ci nie wolno, a jak raz na miesiąc uda ci się popić z kolegami, to sztandary i fanfary, olaboga i ha, ha! – Odechce ci się chichotać z byle czego! – wtrącił jeszcze Olek. – Będziesz taki poważny jak my! – Podetnie ci skrzydełka, podetnie! – dodał znowu Jerzy, widać najbardziej zacięty. – Żadnej zniżki na tę jazdę przez życie, żadnej ulgowej taryfy! Zapłacisz teraz za bilet, zapłacisz razem z grzywną, obiecuję ci! – No idź, melduj się małżonce – Witold wskazał drzwi do telefonu. – I mów powoli, żeby nie poznała wódki, bo one tego nie lubią. Rozdrażnili mnie, weterani małżeństwa zaprawieni w bojach, ich żony znałem przeważnie z dawnych lat, sterane towarzyszki zwycięstw i klęsk, matki dziewczyn od dawna gotowych do podrywki. Idioci! Gdyby wiedzieli, jaka jest moja Ewa! Ona ma tyle wspólnego z ich zwykłymi żonami, co pojazd kosmiczny z drabiniastym wozem. Muszę ją tu przyprowadzić, gdy tylko ją znajdę, dopiero ich zatka i zobaczą istotę, której nawet nie mogliby sobie wymarzyć z braku wyobraźni. Ale znowu wydawali się szczerzy w tej pijackiej radości z mojego pogrążenia i chyba nie przyszłoby im do głowy, że mógłbym za nią biegać całymi nocami i to zdalnie kierowany przez bydlaka przy telefonie, w dodatku nie będąc zupełnie pewnym, czy ona rzeczywiście istnieje. Ich żony istniały na pewno i nigdy nie znikały. Ruszyłem do telefonu w drugim pokoju, gdyż tajemnicę musiałem rozwikłać do końca, jeżeli w ogóle rozwikłać ją można. Niestety! Na kartce przy aparacie widniał ów złowieszczy numer z dwójek i jedynek, wypalony w mej pamięci rozżarzonym meslem. Oto byłem u celu, u końca drutu, w miejscu, o którym marzyłem w bezsilnej wściekłości, ale i tym razem złapałem w obie ręce tylko pustkę, powietrze i nic więcej. Usiadłem ciężko przy telefonie i szukałem drogi wyjścia. Dokąd jeszcze mogłem zadzwonić, w którą stronę pobiec, jak się obudzić? Bierność byłaby śmiercią. Obok koledzy wcale nie gawędzili o dawnych czasach ani nie licytowali się w czynach wojennych, jak na przyzwoitych kombatantów przystało, ale dzielili się namiętnymi uwagami o swej obecnej działalności zawodowej, o stosunkach w zakładach pracy oraz prześcigali się w druzgocącej krytyce, ale i w rewolucyjnych projektach uzdrowienia. Gdyby przy obsadzaniu kierowniczych stanowisk brano tylko pod uwagę stopień pewności siebie, powinni wszyscy zająć najwyższe miejsca w rządzie. Jakże zazdrościłem im rzeczowości, konkretu i rosnącego zainteresowania sprawami, które wydawały mi się tak dale 53 kimi wobec mego omamienia! W ustach czułem teraz spiekotę i gorycz, alkohol wyostrzył jeszcze cierpienie. Mechanicznie podniosłem słuchawkę i zacząłem nakręcać własny numer, bo jakiż numer miałem kręcić w szaleńczej zaiste nadziei usłyszenia głosu Ewy? Sygnał zahuczał dwa razy i już miałem odłożyć słuchawkę, gdy nagle coś szczęknęło i rozległo się ciche kobiece „Halo!”. Serce zabiło mi walcowniczym młotem. – Ewa?! – wykrztusiłem. – Kozłowska. Dobrze, że pan dzwoni. Ten pana kot ma ruję czy porubstwo, a do tego ktoś mu obciął ogon i się widać wściekł, bo rozpirzył całe mieszkanie. W ogóle nie widać nic w pokoju, tylko pirze, papiery, tusz rozlany i atrament oraz wszędzie nasrane przed samymi świętami. Niech pan bierze taksówkę i zaraz przyjeżdża, żeby złapać kota, bo będzie za późno. Jak żyję, takiego kota nie widziałam, a widziałam kotów jak psów. A w ogóle z kotem to ja się do pana nie godziłam na sprzątanie, do tego jeszcze przed świętami, i albo kot, albo ja. – Niech pani zamknie lufcik i otworzy wszystkie kurki od gazu – powiedziałem ponuro. – A jutro rano przyjdzie, żeby wynieść ścierwo. I odłożyłem słuchawkę nie czekając, bo rozmowa była bezowocna: Kozłowska przychodziła trzy razy w tygodniu i nigdy nie spotkała Ewy. Było mi wszystko jedno, przekroczyłem granicę, wyszła ze mnie reszta powietrza, wyczerpało się paliwo, ale nie mogłem tu siedzieć bez końca, trzeba było albo wyjść, albo włączyć się w rozmowę kolegów, dorzucić jakiś paradoksik z mej pracy, ale na to też brakowało mi siły. Wstałem więc ciężko i miałem ruszyć do drzwi, żeby się wymówić pod byle pozorem, gdy telefon począł cicho dźwięczeć. Podniosłem słuchawkę. – Chciałbym mówić z panem Zapałą – usłyszałem znany mi głos. – Jestem. – Spodziewałem się, że pan tam trafi, panie Andrzeju. Pański upór wystawia panu piękne świadectwo. Mało kobiet jest tak kochanych jak Ewa. Zresztą w pełni na to zasługuje. – Panie, z tą Ewą to nieprawda – odparłem ze spokojem. – Jak to nieprawda? – zaśmiał się. – Ta Ewa nie istnieje, panie Adamie – powiedziałem życzliwie. – Pan dobrze o tym wie. Ale dosyć tych figlów, późno już, jutro dzień ciężkiej pracy, i święta za pasem. Zabawił się pan, brawo, ja się rozerwałem, pojeździłem sobie taksówkami, poznałem miłych ludzi, zdobyłem kota mądrego jak pan i ja, pożegnajmy się, cześć, do miłego usłyszenia. Jeżeli ktoś kiedyś od pana ucieknie przez świętami, niech pan zaraz do mnie zadzwoni, też coś wymyślę, żeby się pan nie męczył sam w mieszkaniu, bo to przecież najgorsze. Dziękuję, panie Adamie, to był miły wieczór, saluto, baj, baj i cześć. Zatkało go to widać, zbiło z tropu, bo milczał chwilę. – Coś mi się tu nie zgadza, panie Andrzeju – rzekł wreszcie. – Mówi pan, że Ewa nie istnieje, a zarazem uciekła od pana. Niech pan to wyjaśni. – Nie wszystko można wyjaśnić. Cześć. – Zaraz! – zawołał. – Przecież pan wie dobrze, że Ewa jest ze mną. – Cha, cha, cha! – zaśmiałem się operowo. – Możesz mnie pan pocałować! Ja przecież sam tę Ewę wymyśliłem! I więcej panu powiem: pan też nie istnieje, panie Adamie! I pański telefon nie istnieje! Pana w ogóle nigdy nie było. Pana nie ma! – No wie pan! – zawołał z oburzeniem. – Tego się po panu nie spodziewałem! Doktor Zaleski powinien był pana zatrzymać w klinice, bo niedługo gotów pan twierdzić, że pana też nie ma. – Kto wie, może niedługo rzeczywiście mnie nie będzie – odparłem melancholijnie. – Życie straciło dla mnie wszelki urok, gdy przekonałem się, że Ewa nie istnieje. – Ależ istnieje, panie Andrzeju kochany, istnieje! Przecież to cudowna kobieta! Jak może pan przez chwilę w nią wątpić! – Cha, cha, cha! – zaśmiałem się znowu. – Niech pan ją poprosi do telefonu. 54 – Na chwileczkę wyszła. – Cha, cha, cha! Wyszła? Po nocy?! – Przecież pan wie, że ona lubi chodzić po nocy... – Wiem – potwierdziłem z przekonaniem, ale się zaraz ugryzłem w język. – A co ona u pana robi, ta pańska Ewa, można wiedzieć? – Dyskutujemy o współczesnej ewolucji społeczeństw, o mechanizacji i alienacji człowieka. Z żadną kobietą nigdy mi się tak ciekawie nie rozmawiało. To wybitna inteligencja. A co za piękność! – Prawda? – westchnąłem. – Gdyby jeszcze istniała. – Nie widziałem nigdy takiej kobiety – powiedział ze szczerym entuzjazmem. – Trzeba by chyba przeżyć z pięć razy życie, żeby móc spotkać taką drugą. Poszczęściło się nam, panie Andrzeju. Proszę, niech pan do nas wpadnie na kieliszek koniaku. To panu dobrze zrobi. – Cha, cha, cha! – zaśmiałem się hałaśliwie. – Wyśle mnie pan do sparaliżowanego dziadzia, żebym mu podawał przez noc basen. Nie ma głupich, panie Adamie! Zresztą nie mam już na taksówki. – Kto mówi o taksówkach? Wystarczy, żeby pan zszedł o piętro niżej. – Co takiego?! – zawołałem. – Mieszkam o piętro niżej – powiedziało to zwierzę. – Numer siedem. To niewielkie ryzyko, panie Andrzeju. Odłożyłem słuchawkę. Rzeczywiście ryzyko było niewielkie: bydlak kusił taniością. Ruszyłem do pokoju kolegów. Ci natychmiast przerwali rozmowę. – No, jak poszło? – zapytał Jerzy z ironią. – Kazała mu zaraz wracać do domu – stwierdził z pesymizmem Olek. – Póki co, chlapnij sobie, Andrzej. – Witold podsunął mi szklankę, ale nie miałem już głowy do picia i do czczych rozmówek. – Przepraszam was, chłopaki, ale muszę już iść – powiedziałem. – Żona czuje się nie najlepiej. – Wiemy, wiemy! – zaśmiał się Olek. – Kiedy ja piję wódkę, moja żona zawsze czuje się nie najlepiej. – Musiała cię zdrowo obtańcować, że pijesz z kolegami, zamiast głaskać ją i tulić – dodał Jerzy. – My to już dawno mamy z głowy. – Ale na spotkanie z dawnymi towarzyszami bojów mógłbyś dostać przepustkę, i to przed świętami – powiedział Ryś. – Następny wieczór w lutym. – Też bez adresu? – zapytałem. – Coś się nowego wymyśli – odparł Witold. – Wesołych świąt, Andrzej. Trzymaj się przez wzgląd na twą chlubną przeszłość. – Daj pyska, stary – zawołał Jerzy. Znowu mnie chwytali i obcałowywali po pijacku, serdecznie, z dubeltówki, ale już mnie goniła gorączka i głupia nadzieja, że mogę zaraz zobaczyć Ewę, przekonać się, że naprawdę istnieje; wyśliznąłem się z ich ramion, otarłem policzki, zerwałem z wieszaka płaszcz i już zbiegałem po schodach. Po chwili stanąłem przed nie znanymi drzwiami, jeszcze tu pachniało farbą, dom był świeżo wykończony; znowu nacisnąłem guzik dzwonka. Jakaż pułapka czekała na mnie tym razem? Wewnętrzne napięcie narosło aż do bólu. Drzwi otworzono mi natychmiast. W progu, uśmiechnięty, stał mężczyzna w moim chyba wieku i nawet nieco do mnie podobny. Nie darzę sympatią mężczyzn podobnych do mnie, obrażają mnie samym swym istnieniem. Nos, usta i oczy tego człowieka, owal twarzy i kształt czaszki, a nawet srebrne nitki we włosach przypominały mi bezczelnie moje własne odbicie oglądane z niesmakiem przy porannym goleniu. – Pan Adam, prawda? – zapytałem dla pewności. 55 – Niech będzie Adam – uśmiechnął się tamten. – Proszę, panie Andrzeju. Bardzo się cieszę. Wieczór nie byłby w pełni udany, gdybyśmy się nie spotkali. Wydaje mi się, że znam pana od lat. – Ja też odnoszę to niemiłe wrażenie – odparłem. Weszliśmy do pokoju. Mieszkanie było mniejsze niż u Witolda, pokój z kuchnią jak u mnie, M-2 czy tam coś, typowe budownictwo spółdzielcze z oddzielną ubikacją, ale za to bez glazury. Umeblował pokój jak należało: nowocześnie z niezbędnym kącikiem antyków. Na niskim stoliczku przy tapczanie stał lśniący biały telefon, a obok – filiżanki z nie dopitą kawą, kieliszki oraz opróżniona w połowie butelka koniaku. Kiedyś i ja przyjmowałem tak Ewę. – Wybiegła na chwilę – powiedział ten Adam. – Tylko jej patrzeć. Proszę, niech pan siada. W każdym razie może pan zobaczyć i mnie, i mój telefon. Istniejemy! Spojrzałem na pusty fotel, na filiżankę, na kieliszek, ale przecież nie mogłem stwierdzić, czy to rzeczywiście była Ewa. Należało sądzić, że kobieta siedząca tu przed chwilą była zupełnie inną Ewą czy Moniką, czy Barbarą, ale niczego nie mogłem być dzisiaj pewny. – Ma pan jej fotografię? – zapytałem siadając w fotelu. – Pan dobrze wie, że Ewa bardzo nie lubi się fotografować – odparł nalewając mi koniaku. – Nie chce nigdzie pozostawiać po sobie śladów. Wiedziałem o tym dobrze, daremnie walczyłem z Ewą o jej podobiznę. Sprawa komplikowała się coraz bardziej. – To nie mogła być moja Ewa – powiedziałem nagle. – Pański telefon mimo wszystko nie istnieje. To telefon mojego kolegi z czasów wojny. – Pan może myśli, że mnie wojna ominęła – zaśmiał się tamten. – Też mam prawo do telefonu. A ponieważ nie mogę się doczekać jego założenia, przed paru dniami włączyłem się nielegalnie do linii pańskiego kolegi. Chce pan zobaczyć? – Dziękuję – odparłem. Nic mnie nie obchodziły techniczne szczegóły przedsięwzięcia, które tak zaważyło nad mym losem. – Odbiera pan jego telefony?! – oburzyłem się. – Tylko te, które mnie interesują – odparł. – W ten sposób poznałem Ewę. – Ewa nie zna mojego kolegi z czasów wojny! – zawołałem z triumfem. – Trzymam ją z dala... – Chwalebna przezorność – uśmiechnął się. – Ale to pański kolega dzwonił do pana i trafił na Ewę. Mogę podsłuchać nieznacznie każdą jego rozmowę. Na przykład dowiedziałem się przed chwilą, że skazał pan kota Filipa na męczeńską śmierć w oparach gazu. Nie posądzałem pana o takie okrucieństwo. – Do diabla z kotem Filipem! – zawołałem. – Co z Ewą? – Pan Witold podał jej nasz numer telefonu z prośbą o przekazanie panu. Odparła, że nie wie, czy pana kiedykolwiek zobaczy, że bawi u pana przypadkiem... – Nieprawda! – zawołałem. – Tak powiedziała. Jej głos zafascynował mnie od razu i włączyłem się niby przypadkowo, gdy tylko pan Witold powiedział „do widzenia”. I nie myliłem się, panie Andrzeju. To było posunięcie mego życia. – To świństwo! – krzyknąłem. – Obrzydliwy podrywacz! Złożę na pana doniesienie do milicji! – A może pan ma stosunki w telefonach? – zapytał. – Pan Witold zazwyczaj prowadzi nieciekawe rozmowy. Chętnie się przełączę. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy – odparłem z ironią. Niby wszystko się zgadzało, teoretycznie Ewa mogła tu być, gustowała widać w naszym typie mężczyzn, ten bydlak pewno posypał dowcipami, zawsze była ciekawa ludzi nawet przez telefon, dowcip ceniła nade wszystko, dla dowcipu sprzedałaby pęczek takich jak ja. Znowu napłynęła fala zawziętości na tę jego bezczelną i zadowoloną gębę. Wypiłem koniak. 56 – Coś nam nie wraca ta Ewa – powiedziałem z ironią. – Wróci, niech pan będzie spokojny – odparł z ogromną pewnością siebie. Spojrzałem na niego z uśmiechem. – Pewno zostawiła u pana swą szczoteczkę do zębów? – wycedziłem. – Oczywiście – odparł. – Ewa nigdy nie zapomina o szczoteczce. Ale też i zęby ma wyjątkowo piękne. – Zobaczymy – powiedziałem wstając. Podeszliśmy do drzwi łazienki. Towarzyszył mi z triumfalnym uśmiechem. – Proszę – powiedział i ręka zawisła mu w powietrzu. Szklanka, którą miał wskazać, była pusta. Śladu szczoteczki do zębów. Spojrzałem mu w oczy: ten człowiek dostał cios w samo serce. Tak jakbym przeglądał się w lustrze. – No tak – westchnąłem. – Na mnie czas. – Idę z panem! – zawołał. Zauważyłem, że mu drżą ręce. – Nie, nie – powiedziałem szybko. – Mam wiele pracy. Muszę przed świętami wykończyć ważny projekt. Do widzenia. I rzuciłem się do drzwi. Pożegnał mnie wzrokiem umierającego jelenia. Pobiegłem ulicą w poszukiwaniu taksówki i wkrótce pędziłem do domu całą mocą cylindrów warszawy. Na szczęście kierowca w ogóle nie wydawał z siebie głosu. Dopadłem mieszkania, przez czas pewien daremnie usiłowałem trafić kluczem do zamka, wreszcie pchnąłem drzwi. W pokoju paliło się światło; dobiegł mnie cichy łoskot, jak gdyby ktoś boso zeskoczył z tapczana. Bez tchu dopadłem drzwi. Z okna zwisała firanka w strzępach, na dywanie wśród zwałów pierza walały się książki z wydartymi stronami, strzępy projektów podlane kreślarskim tuszem, podarte gazety oraz dolna połowa – piekło – reprodukcji „Sądu ostatecznego” z Kaplicy Sykstyńskiej. Podłoga lśniła licznymi plamami. Nad pobojowiskiem unosił się ostry koci smród. Spod fotela, sprężony do skoku, łypał na mnie czerwonymi oczyma kot Filip. To była rzeczywistość. Mechanicznie zajrzałem do łazienki, szczoteczki do zębów nie było, powróciłem do pokoju i usiadłem ciężko na tapczanie. Nagle zapragnąłem odpoczynku i spokoju. Wysupłałem z kieszeni resztę pastylek doktora Zaleskiego. Było ich cztery; wystarczy, by na dobę wyprawić mnie do krainy doskonałej obojętności i łagodnego kołysania. Już niosłem je do ust, gdy ostro zadźwięczał telefon. Zastanawiałem się często, czy telefon odgrywa rzeczywiście pozytywną rolę w naszym życiu. W ostatnim porywie nadziei chwyciłem słuchawkę. – Pan Andrzej? – zapytał nieśmiało znajomy głos. – Tak. Wiedziałem, że pan zadzwoni. – Czy... Ewa wróciła? – jęknął tamten. – Ewa? Jaka Ewa? – Panie Andrzeju, niech pan nie udaje wariata – powiedział błagalnie. Nic już w nim nie zostało z tego aroganckiego dowcipnisia. I jego dopadło wreszcie życie. Wiedziałem, że teraz będzie się staczał coraz niżej. – Mówiłem już panu, że Ewa nie istnieje – odparłem. – Wymyśliłem ją sobie na długie zimowe wieczory. Niech pan to prześpi i wstaje rano rześki do codziennej pracy. Gdyby pan nadal odczuwał jakieś kłopoty, nie potrzebuję panu przypominać o istnieniu doktora Zaleskiego. Dobranoc. – Pan jest okrutny, panie Andrzeju – jęknął płaczliwie. – Muszę choć przez minutę porozmawiać z Ewą... Mam jej coś bardzo ważnego do powiedzenia! – Nawet domyślam się, co – odparłem. – Cóż ja mogę panu pomóc... Zresztą, jeżeli pan chce, niech pan próbuje... Poznańska siedem mieszkania osiem. Pytać o pannę Wiesię. – Co to za pomysł, panie Andrzeju? Chyba nie chce pan imitować moich szczeniackich kawałów? 57 – Nigdy nikogo nie małpuję – odparłem z godnością. – Wiesia jest najbliższą przyjaciółką Ewy, ale mnie nienawidzi. Może z panem zechce rozmawiać. Powodzenia i wesołych świąt. Przerwałem połączenie i nakręciłem numer Wiesi. Długo buczał sygnał. Odezwała się zaspanym głosem. – Przepraszam, że cię budzę, Wiesiu – powiedziałem. – Ale sprawa jest bardzo pilna. Za parę minut przybiegnie do ciebie pewien wariat i zacznie wypytywać o Ewę. To jego mania prześladowcza: cały czas szuka Ewy, która w ogóle nie istnieje. Wyślij go, proszę cię, do Zakopanego czy do Szczecina, bo uwziął się na mnie, że chowam tę Ewę, i nie daje mi spać. – Proszę bardzo – odparła Wiesia. – Po prostu powiem mu prawdę. – Broń Boże! – zawołałem. – Jaką prawdę? – Że Ewa wyjechała w Bieszczady. Zadzwoniła do mnie wieczorem, byłyśmy na kawie, a przed godziną odprowadziłam ją na dworzec. Nie wyobrażasz sobie, jaki był potworny tłok... Znalazła miejsce tylko dzięki uprzejmości jakiegoś przystojnego faceta... Dalej nie słuchałem. Odrzuciłem pigułki doktora Zaleskiego, zerwałem się z tapczanu i pobiegłem do postoju taksówek. – Na Dworzec Główny! – wrzasnąłem do kierowcy. 58 Nie zawijając do portów 59 Przeczytałem ostatnio kilka powieści, które wywarły na mnie tak silne wrażenie, że postanowiłem sam coś napisać. Zrazu próbowałem czerpać ze skarbnicy doświadczeń własnego życia i którejś nocy sporządziłem plan monumentalnej powieści-rzeki, ale po przebudzeniu natychmiast z niej zrezygnowałem. Niestety, byłaby to tylko ledwo podretuszowana fotografia o pewnych walorach dokumentalno-pamiętnikarskich, a przecież mnie chodziło o coś innego. Postanowiłem więc wykorzystać tylko fragmencik mych doświadczeń, nieco go skomplikować i oderwać trochę od ziemi nie tracąc jej jednak z oka. Jeżeli skutkiem tej operacji utwór mój wyda się czytającemu niekonsekwentny czy też nawet idiotyczny, niechaj złoży to na karb nie tylko mych pisarskich niedostatków, lecz przede wszystkim zbyt wygórowanych ambicji rozbudzonych wyśmienitą lekturą. A więc moje opowiadanie rozpoczyna się pewnego przedwiosennego wieczora w sobotę, gdy wyszedłem z kina o godzinie 22.30. Trudno mi było myśleć o przespaniu nocy na powietrzu, gdyż temperatura spadała znacznie poniżej zera, a po ulicach hulały mroźne wiatry zawracając tumanami śniegu. Nie należy ukrywać. Warszawa kładzie się spać z kurami, zwłaszcza w taką pogodę. I teraz z kina widzowie rozeszli się do tramwajów i taksówek, ulica znowu opustoszała, a jeżeli ktoś tam jeszcze się zapóźnił, pomykał pod ścianami jak winowajca. Zaraz ja, który tak kocham ludzi, pozostanę w kamiennej i zaśnieżonej pustce, a nieliczne kobiety spoglądać będą na mnie podejrzliwie i przyspieszać kroku. Bo rzeczywiście mój wygląd kazał przewidywać najgorsze: nie ogolony, w wymiętym ubraniu, z twarzą noszącą ślady niedawnych zadrapań w kilku miejscach, bez płaszcza i z podniesionym kołnierzykiem marynarki jak przedwojenny bezrobotny; w ogóle typowa jednostka z wąskiego, na szczęście, marginesu społecznego albo zgoła wampir. To był złośliwy paradoks losu, bo właśnie przez kobietę znalazłem się w takim psim stanie i bez dachu nad głową, ja, który ręki bym nie podniósł na człowieka ani nie nadepnął mrówki. Na rogu dawnej Chmielnej przeszedłem obok marginesu społecznego, złożonego z pięciu kobiet o zachrypłych głosach, ale nie takiego szukałem towarzystwa, zwłaszcza że pozostało mi tylko dwadzieścia złotych. W pobliżu cór Warszawy taksówki czekały na nietrzeźwych zalotników, najlepiej teczkowników w delegacji, co, załatwiwszy sprawy w instytucjach, wieczór przeznaczają na wielkomiejską hulankę, by znaleźć się wkrótce w niepewnym mroku przedmieść, wyzwoleni z gotówki i zegarków. Ale był to tylko wąski margines, powtarzam, zaraz się kończył za rogiem, minąłem go więc szybko i skręciłem w Foksal, bo szeroki horyzont Nowego Światu zbyt mnie obnażał i demaskował. Zaraz wbiegłem w uliczkę Ildefonsa Gałczyńskiego, ale tam właśnie dojrzałem milicjanta, który przemierzał swój rejon miarowym krokiem człowieka o czystym sumieniu. Niezręcznie było się cofnąć, wyciągnąłem więc z kieszeni gazetę i w blasku gablotki zacząłem studiować wiadomości ze świata. Jak zwykle nie były pocieszające. Milicjant zbliżał się powoli, lustrując mnie gospodarskim wzrokiem. Musiał przyciągnąć jego uwagę człowiek bez płaszcza, zaczytany w gazecie mimo zimna i wiatru. Postanowiłem uprzedzić atak. – Zamach stanu w San Miguel – uśmiechnąłem się. – Nie wiem, jak się do tego ustosunkować. – A nie piszą w gazecie? – zapytał milicjant. – Podają tylko fakty. Podejrzewam, że kryje się za tym United Fruit Company. Co pan o tym sądzi? – Nic z tego dobrego nie wyniknie – przyznał milicjant. – Trzeba czekać, ale nie po nocy. Gazety wychodzą rano. 60 – Rano czeka mnie narada w sprawie dziur w jezdni. Musimy je spiesznie usunąć. – Tu nie ma dziur w jezdni – zauważył nieufnie milicjant zerknąwszy na asfalt. – Specjalnie wybrałem ulicę bez dziur, żeby odpocząć po pracy – oświadczyłem. Zamilkliśmy. Nie było już klimatu do legitymowania, toteż milicjant westchnął, zajrzał mi w twarz raz jeszcze i odszedł ociągając się, z poczuciem nie spełnionego do końca obowiązku. Zadrżałem na całym ciele od zimna, złożyłem gazetę i powlokłem się w stronę kina „Skarpa”. Światła kina już wygaszono, w rzędzie sklepów naprzeciwko paliły się lampy bezpieczeństwa, ulica była pusta, ale na tarasie kina rysowały się dwie sylwetki oparte o balustradę i rozmawiały dość głośno, jak gdyby nie było zimna ani nocy. W blasku ulicznej latami mogłem dostrzec postacie: była to chyba ładna kobieta lat dwudziestu paru i młody, barczysty blondyn z gołą głową o romantycznym uwłosieniu. Dyskutowali dość głośno i z pewną irytacją. Zaraz przyczaiłem się za węgłem, bo przecież i tak było mi wszystko jedno. Mężczyzna: To kim ona była według ciebie, ta bohaterka? Kobieta: Nie wiadomo. Dlatego za nią biegał przez cały film. Mężczyzna (coraz bardziej poirytowany): Mógł się dowiedzieć! Wystarczyło pójść za nią i wyśledzić, gdzie mieszka... kobieta: Jesteś prymitywnie dosłowny. Współczesna sztuka... Mężczyzna: A po co wsiadał do samochodu i dał się jej rozbić na śmierć? Kobieta: A może ona nie rozbiła się na śmierć? Może mu się to wszystko zdawało? Może ona w ogóle nie istniała? Mężczyzna (zniecierpliwiony i agresywny): Kto teraz nie istnieje?! Ty wszędzie szukasz czegoś nadzwyczajnego! Kobieta: Zwyczajnego mam po szyję. I ciebie też, wiesz o tym dobrze. Mężczyzna: Ja... zwyczajny?! Ja, człowiek wybitny, o którym już zaczęły pisać gazety?! Sztuczne satelity, patrzcie na nią z nieba! Kobieta: Właśnie. Widzisz satelity, ale nie dostrzegasz gwiazd. Powróć, Medardzie, do swych skomplikowanych obliczeń rurociągu i do sportowych sukcesów. Jesteś pracowitą mrówką, przemierzyłeś długą drogę, zajdziesz jeszcze daleko i należy ci się uznanie społeczeństwa, ale ja szukam czegoś więcej... Mężczyzna: Sama nie wiesz, czego szukasz! Jesteś pretensjonalna, apodyktyczna, zwariowana i niemożliwa! Kobieta: Niestety, taka jestem, Medardzie. Powinieneś mnie był dobrze poznać przez tyle lat znajomości. Mężczyzna: Miałem bielmo na oczach! Od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem nad Białką, stałem się idiotą! Plamiec wytrwały, biegacz żałobny – oto czym jestem. Kobieta: Dobranoc, Medardzie... Żegnaj. Z tobą nie ma ani gry, ani zabawy. I zaczęła schodzić po stopniach tarasu. W blasku latarni dojrzałem jej twarz. Była nad wyraz piękna i skądś mi chyba znajoma. A może tak sobie wyobrażałem zewnętrznie mój ideał kobiety? Oblicza Medarda nie dostrzegłem: stał nieruchomo w mroku i patrzył za nią. Gdy zeszła z ostatniego stopnia, zawołał władczo: – Diana! Diana nawet się nie odwróciła. Szła energicznie chodnikiem pozostawiając za sobą przeszłość. Medard nie pobiegł za nią: miał swój honor i za to go polubiłem. Wreszcie mógłbym schodzić nogi i nigdy nie znaleźć po nocy tak pięknej Diany, spragnionej czegoś nadzwyczajnego. Pociągnięty przemożną siłą ruszyłem za nią stawiając nogi miękko, cicho i sprężyście. Zajęta widać marzeniami, Diana posuwała się odważnie, nie bacząc na zimną pustkę dokoła. Zastąpiłem jej drogę dopiero przy stacji benzynowej. Diana przystanęła i obrzuciła mnie roztargnionym spojrzeniem. W jej wzroku nie było strachu, raczej niechęć. Od razu zrozumiałem, że to kobieta, której szukam. – Dobry wieczór, pani Diano – powiedziałem. – Pani ma chwilę czasu? – Nie mam – odparła sucho. 61 – Proszę mnie nie brać za takiego, na jakiego wyglądam! – Wygląda pan na pijaka i brudasa – warknęła. – Jakżeż pozory mylą! – westchnąłem. – Nie wiem, czy mogę mieć do pani zaufanie... – Wcale go nie potrzebuję! – Ale ja go potrzebuję! – zawołałem. Tyle było szczerości w mym głosie, że Diana przyjrzała mi się po raz pierwszy swymi niezwykłymi zupełnie oczyma koloru zielonego. – Jaka pani piękna! – westchnąłem. – Moje poczucie sprawiedliwości powinno się namiętnie obruszyć! – Dlaczego? – zapytała. Ruszyłem obok niej. – Przypadkowy układ kości, mięśni naskórka, wywołany skrzyżowaniem rysów twarzy tatusia i mamy, czyni z pani kobietę piękną i zapewnia powodzenie, choć może wcale pani na nie zasłużyła. Są to dodatkowe, mocne punkty nadawane przez ślepy mechanizm natury. Mój projekt przewiduje, by dla wyrównania szans życiowych przydzielać dziewczętom brzydkim punkty wyrównawcze. – Ciekawe – powiedziała Diana. Pospieszyłem wyjaśnić mą myśl. – „Trzypunktowa” – oznaczałaby dziewczynę przeciętną, szarą, o ziemistej cerze; „pięciopunktową” byłaby na przykład zezowata o ziemniaczanym nosie, a dziesięć punktów otrzymałby koszmar bez żadnych widoków na mężczyznę nawet na deszczowych wczasach. Punkty mogłyby dziewczęta wymieniać na interesujące etaty, przydziały mieszkań i pojazdów mechanicznych oraz na dwuosobowy udział w atrakcyjnych wycieczkach zagranicznych. – Pan pracuje na etacie reformatora? – zapytała Diana z uśmiechem. – Byłem radcą Samodzielnego Biura Niwelacji Niesprawiedliwości Pozaspołecznych – odparłem. – Wie pani, jak rozwiązano ten problem w Środkowej Afryce? – Nie byłam nigdy w Afryce – westchnęła Diana. – Będzie pani jeszcze – obiecałem. – Komunikacja rakietowa uczyni te podróże błahostką. A więc odwiedziłem pewną murzyńską wioskę wraz z ekipą telewizji. Do zdjęć wybraliśmy według naszego gustu pięć najładniejszych dziewcząt – ku zdumieniu społeczności. „Dlaczego właśnie je wybieracie?!” – dziwili się. „Bo są najpiękniejsze!” – wyjaśniłem w języku Babele. „Zwariowaliście?!” – zaśmiała się społeczność. – „Są brzydkie! Zobaczycie, jak pracują w polu! Mamy znacznie ładniejsze! O, choćby ta! Bawełna aż furczy w jej rękach!” I pokazują osobę do straszenia niegrzecznych dzieci. – Wbrew pozorom bawełna też furczy w moich rękach – stwierdziła Diana nie bez ironii. – Chyba nie dla opowiadań zaczepił mnie pan o tej porze? – Potrzebuję pomocy – powiedziałem cicho. – Muszę się gdzieś schronić na tę noc. Inaczej zginę z zimna i z głodu. Jak należało się spodziewać, oczy Diany zabłysły jeszcze większym zainteresowaniem. Doszliśmy prawie nad sam brzeg Wisły. Dokoła śnieżna pustka i głusza ciągnęły się jak kisiel. – Chce mnie pan nabrać na palto? – zapytała. – Chciałbym przeżyć coś nadzwyczajnego – odparłem. – Pan podsłuchuje cudze rozmowy – zaśmiała się. – Wampir nie prosiłby o nocleg – wyjaśniłem z uśmiechem. – Wampir! Pan się chełpi! – Jestem skromniejszy, niż na to zasługuję – odparłem. Spojrzała na mnie raz jeszcze. Może chciała się upewnić, czy mnie gdzieś nie widziała. – Pozwoli pani, że się przedstawię – powiedziałem. – Doktor Jagoda. – Nazwisko pana nie obiło mi się o uszy – odparła. – Nigdy nie szukałem rozgłosu, bo to do niczego dobrego nie prowadzi – wyjaśniłem. – Ale drzemią we mnie liczne możliwości. – Dobrze, zajmę się panem – zdecydowała po chwili. – Tylko... 62 – Co? Diana spojrzała mi w oczy. – Mężczyzna, który się ze mną zada, musi być przygotowany na wszystko – powiedziała z powagą. – Na wszystko, rozumie pan?! W tej dziedzinie znoszę szablonów i schematów. Radzę się zastanowić. – Jestem gotów na więcej, niż wszystko – powiedziałem uroczyście, bo zupełnie nic nie miałem do stracenia. – Dobrze. Sam pan chciał. I skinęła władczo na węszącą po nocy taksówkę. – Róg Panegiryku i Krotochwili – rzuciła kierowcy. Taksówka puściła się w daleki rejs. Rozkoszne ciepło sączyło się z właściwych rur i lekko przysunąłem się do Diany. Znowu coś niebanalnego zaczynało się w moim życiu. – Diano, pani się dla mnie naraża – szepnąłem jej w ucho. – Za przechowywanie podejrzanych osobników grozi kara. – Nie wydaje mi się pan tak bardzo podejrzanym osobnikiem – odparła z ironią. – Czytałam kiedyś o pewnym kierowniku sklepu tekstylnego, któremu znudziło się monotonne bytowanie w służbie konsumenta i postanowił przeżyć dzień chwały: zabrał z kasy sto tysięcy utargu i przez jedną noc usiłował przepić w lokalu najwyższej kategorii, fundując wszystkim koniak Martell, a paniom likier Curacao i czekoladę „Jedyną”, orkiestrze natomiast kazał grać patriotyczne melodie. Dopiero nad ranem milicja położyła tamę hulance. Czy warto dla jednej nocy marnować życie? – Gdyby mi powiedziano, że za jedną szczęśliwą noc z panią czeka mnie dziesięć lat lochu, kto wie, czybym się nie zdecydował... – szepnąłem z pewną namiętnością. Diana roześmiała się, ale jej spojrzenie zmiękło na chwilę. Nawet najbardziej współczesna i nieseryjna kobieta nie potrafi się oprzeć tak banalnemu i staroświeckiemu komplementowi, byle tylko wypowiedzieć go z ogniem w głosie. Taksówka doślizgała się właśnie do żądanego rogu. Zarysowała się tam wśród jarzeniówek grupa wieżowców typu KS4-262. Promieniał też wolno stojący pawilon warzywniczy, cały ze szkła, nowoczesny i funkcjonalny, ekshibując dumnie na ciemny świat kapustę i cytryny. Wyszliśmy z taksówki. Diana nie dała mi wysunąć jedynej dwudziestozłotówki. Załatwiła to jednym gestem ręki, przywykłej widać do wydawania. Była to bardzo zgrabna kobieta, a ruszała się jak medalowa klacz. Unikając kapuściano-cytrynowego blasku wsunęliśmy się w cień wieżowca. Taksówka omiotła nas swym wąchliwym światłem i ruszyła niuchać dalej po śniegu. – Proszę zaczekać – szepnęła Diana i znikła w drzwiach klatki schodowej. Usłyszałem zadech wznoszącej się windy. Od pól powiało nieprzyjaźnie i poczułem na plecach cały ciężar naszego klimatu. Zza wieżowca wychynął ratlerek ciągnąc na smyczy rencistę podpierającego się laską. Ten ostatni obrzucił mnie nieufnym spojrzeniem i zaczął dreptać dokoła po śnieżnych ścieżkach. Należało się go szybko pozbyć: tacy interesują się wszystkim z czystej pasji. – Tylko ich patrzeć – powiedziałem. Starszy przystanął. – Kogo?! – zapytał z napięciem. – Ekipę – wyjaśniłem. – Proszę nabrać wody na zapas. – Na długo? – zaniepokoił się. – Na dzień, na tydzień – odrzekłem filozoficznie. Staruszek ogromnie się zafrasował. – To straszne! – zawołał. – Ja się codziennie kąpię! Brak wody staje się dla mnie dramatem! Pomyśleć, że kiedyś człowiek zadowalał się miednicą i to nie co dzień... Ot, były czasy... – dodał rozmarzony. – Tak, tak – potwierdziłem. – Cywilizacja łazienkowa czyni człowieka łagodnym, a naród – pozbawionym agresywności. Właśnie pracuję nad dziełem o wpływie instalacji hydraulicznych na charakter społeczeństwa, nie pomijając pewnych stabilizacyjnych zwyrodnień w porównaniu do społeczeństw bezłazienkowych, jak niechęć do większego fizycznego wysiłku, 63 nadmierne, moim zdaniem, przywiązanie do miejsca zamieszkania wyposażonego w łazienkę – co z kolei krępuje inicjatywę i ogranicza bojowość – jak również proces zniewieścienia i filistrzenia mężczyzn, wykorzystywany natychmiast przez agresywne kobiety, podniecone myślą o matriarchacie. – A ciśnienie będzie lepsze? – zapytał staruszek nieco zdezorientowany. – Tu nie chodzi o ciśnienie! – odparłem lekceważąco. – Wyłączamy wodę właśnie po to, by naukowo zbadać reakcję mieszkańców, przywykłych do łaziebnych wygód. Jednocześnie chcemy skłonić ich do pewnego fizycznego wysiłku, tak niezbędnego dla zdrowia, a więc do dźwigania wiader z wodą na wysokie często piętra. – Mamy windę! – zawołał staruszek, przerażony. – Zamkniemy i windę! – zapewniłem go. – Tej akcji patronuje Komitet do Walki z Przestabilizowaniem. Nazywam się magister Krakus. Zaraz wyłączamy. Staruszek spojrzał na mnie z desperacją. – Ha! – zawołał. – Trudno! Będę mężczyzną! Nie takie rewersy się przeżywało! Czołem! I podreptał szybko do wejścia, pociągając ratlera. Schowałem się za róg, gdzie mniej wiało. Po dłuższej chwili trzasnęły drzwi i zgrabna sylwetka mignęła na tle świateł uliczki. Wykwitłem z mroku. – Chodźmy – szepnęła Diana wskazując drzwi. Na jej ustach dostrzegłem uśmiech, ale nie wyczułem w nim ani kokieterii, ani tym bardziej czułości. Był to ironiczny raczej uśmiech kobiety, świadomej swej bezpunktowej urody i potęgi. Niestety, była zbyt piękna, bym mógł się nad czymkolwiek zastanawiać. Wśliznąłem się za nią na palcach. Ani nie zapaliła światła, ani nie skorzystała z windy. Skradałem się za nią po schodach, dostrzegając w mroku zarys smukłych nóg. Na którymś tam piętrze przystanęła, ni to piątym, ni szóstym, a może i dziesiątym, otworzyła cicho drzwi z zamka typu Yale i wpuściła mnie do wnętrza. Zdjęła zaśnieżone okrycie, ja strzepnąłem śnieg z marynarki i weszliśmy do pokoju. Tu dopiero zapaliła lampkę nocną. Było to typowe mieszkanie chyba dwupokojowe, ale urządzone nietypowo, na sposób wschodni, z pufami marokańskimi, stoliczkami w arabeski i niskim tapczanem, gdzie rzucony z góry krwisty dywan zapraszał do wykonywania miłości. Było to gniazdko dla zakochanych i całe moje jestestwo zadrżało w rozkosznym przeczuciu spełnienia. Czyżby łup tak szybko wpadł w me sieci? – Kładziemy się? – zapytałem nieśmiało. Diana spojrzała na zegarek. – Jest dwudziesta trzecia osiemnaście – powiedziała rzeczowo, nawet nie siadając. – Bądź z uderzeniem dwunastej na zabawie karnawałowej przy ulicy Traktorzystki. – Na zabawie? – przeraziłem się. – W mojej sytuacji?! – Zabawa jest najlepszym miejscem dla ukrycia zbiegów i ścigańców – stwierdziła. – Komu przyszłoby do głowy szukać uciekiniera wśród podrygujących wesoło par? Było to logiczne i rzeczywiście nie znalazłem odpowiedzi, choć zupełnie nie pragnąłem opuszczać tego haremowego gniazdka i oddalać się choćby na chwilę od prześlicznego zapewne ciała Diany. – Jestem niestosownie ubrany – broniłem się jeszcze. – I nie mam nawet palta. – W tej ściennej szafie są wszystkie potrzebne rzeczy – odparła i otworzyła szafę. Wisiało tam rzeczywiście pełno najmodniejszych garniturów, z rozporkami i bez, oraz palt na wszelkie sezony, a obok pieniła się wytworna bielizna. Wieczór nabierał bajkowego charakteru i nie należało o nic pytać; obiecałem mej wróżce posłuszeństwo i nie było czasu na mędrkowanie. – Nie wolno ci się spóźnić! – rozkazała. – Z uderzeniem północy! Po zabawie przyjdziesz tutaj i przebierzesz się znowu we własne łachy. Aha... Klucz zostaw pod słomianką! I położywszy klucz na rzeźbionym suto stoliku ruszyła do drzwi. – Mam tylko dwadzieścia złotych! – jęknąłem. – Zaproszenie odbierzesz przy wejściu – odparła i zniknęła. 64 Udałem się do łazienki i zabrałem ochoczo do ablucji i przemiany z Kopciuszka w balownika. Wybrałem garnitur ciemnobrązowy, w delikatną kratkę, lekko rozkloszowany i z rozporkiem z tyłu, z zagranicznego chyba materiału – pasował znakomicie dzięki mym przeciętnym męskim wymiarom, oraz wielbłądzie palto, lekkie i ciepłe. W piętnaście minut byłem gotów, położyłem klucz pod słomianką, zapamiętałem kabalistyczny numer mieszkania – 77 i zbiegłem w daremnym poszukiwaniu taksówki. Śnieżyca wirowała nadal nad miastem, cenne minuty mijały, mogłem nie zdążyć na godzinę duchów, co prawdopodobnie przemieniłoby mnie znowu w Kopciuszka, biegłem więc żwawo i dopadłem wreszcie zabłąkanego autobusu, który chyba na próżno usiłował znaleźć swą zajezdnię. Przystanął na moje gesty rozpaczy, trzasnął gniewnie drzwiami i ruszył dalej w śnieżną pustkę. Byłem jedynym pasażerem. – Traktorzystki? – zdziwił się kierowca. – Pierwsze słyszę. Ale nie zapominajmy o języku w gębie. Mówiąc to zatrzymał autobus przed milicjantem, który zamajaczył na mglistym horyzoncie. Ten szybko i sprawnie wyjaśnił położenie ulicy. – Ale tam nie chodzi żaden autobus – dodał na zakończenie. – Przecieram właśnie trasę – wyjaśnił kierowca. – Ale tak zawiało, że się rozeznać nie można. – W razie czego trąbcie donośnie! – poinformował go milicjant i ruszyliśmy zarzucając po śniegu. – Nie chciałbym sprowadzać pana z kursu – powiedziałem. – Kiedy ja nie mam żadnego kursu – odparł. – To jest gnuśny autobus, który jeździł zawsze w lewo po linii okrężnej, a teraz ma jeździć tylko w prawo po tejże linii. Ja mu teraz wstawiam jaja. Skręcam tylko w prawo, aż mnie bolą bicepsy, a widzi pan, co on wyprawia. Rzeczywiście, autobus dość narowiście zarzucał na zakrętach, obijał się o krawężniki i pryzmy śniegu, warcząc wściekle. Kierowca zwijał się i naciskał, a na jego czole dojrzałem kropelki potu. – Zupełnie jak koń albo człowiek – żalił się. – Całe to żelastwo mu się przyzwyczaiło do skrętu w lewo i z tego lenistwa chciałby tak aż do szmelcu. – Jest to rzeczywiście objaw wygodnictwa i tępoty, który nastraja pesymistycznie – odparłem. – Na szczęście pan wydaje mi się niezłomny i zdecydowany na wszystko. Pan często ujarzmia autobusy? – Jestem objeżdżaczem pierwszej kategorii – odparł dumnie kierowca... – Ten tępak to jeszcze dęcina. Ostatnio miałem do czynienia z „Chaussonem”, który chodził całe lata za karawan, a później sprzedali go na starość jednej Radzie Zakładowej dla wczasów. Co ja miałem z tą nagłą śmiercią! Nie pomogło przemalowanie na wesoły, pomidorowy kolorek z białym szlaczkiem. Wlókł się po szosie jak krowa w ciąży i za nic nie chciał nikogo wyprzedzić, nawet furmanki z baranem w gondoli. Tydzień się z nim mocowałem i już chciałem schodzić, kiedy nagle puścił, jak gdyby go odetkało, poniósł jak dzika świnia i wkitowaliśmy się z brzękiem do salonu Miejskiego Handlu Mięsem. Na szczęście był poniedziałek, nie prowadzono mięsa, a więc nie było i klientów, a kierowniczka skoczyła do pancernej lodówki z polędwicą dla przyjaciół. Blok mu pękł z tego wariactwa i trzeba go było zawlec na cmentarz, czyli na złom. Skręcaliśmy ciągle w prawo, żyły na skroniach dzielnego objeżdżacza napinały się z wysiłku, autobus charczał, dławił się i dygotał, zarzucał, tańcował i brykał, ale posuwaliśmy się w zadymce, choć już dziesięciu minut brakowało tylko do północy. – Czy w ogóle dotrzemy do tej Traktorzystki? – zapytałem. – Ma się tam rozegrać decydująca scena mego życia. – Wszystko naukowo obliczyłem – odparł. – Bierzemy ją od Ochoty i przez Wolę. Cały czas skręt w prawo. Zaraz jesteśmy na miejscu. Później zasunę na Grochów przez Powązki, Żoliborz i Targówek. Jeden koleś tam cierpi przy ulicy Cyraneczki. On jeździ na pogotowiu i 65 to też mu się znarowiło: w ogóle nie rusza, jeżeli nie zaryczeć syreną wniebogłosy. Nawet kiedy kołuje po paliwo, też musi wyć i pruć nie mniej setki, łebków wystraszonych przewozi w minutę z Żoliborza na Mokotów całych bladych, a kilku już musiał rzeczywiście odstawić do szpitala na zawał czy też szlag zamiast pod wskazany adres. Nazywają go „Latający Marceli”, ale stopa życiowa mu spadła, ręce się trzęsą i tylko patrzeć, kiedy trzeba będzie wezwać pogotowie. Powiedziawszy to, napiął się i skręcił bardzo raptownie i znienacka. Autobus, zaskoczony, ryknął, świsnął, zadrżał na całym pudle i znieruchomiał. – Traktorzystki – oświadczył dumnie kierowca. Wyciągnąłem moje jedyne dwadzieścia złotych. – Panie, ja ideowo! – powiedział. – Napij się pan setę za zdrowie Marcelego! Chłopak mi się podobał, ale czas naglił, wyskoczyłem więc z autobusu, otarłem się prawie o jego czerwoną i tępą mordę, gorącą ze złości, i rzuciłem się w stronę majaczącego w śnieżycy budynku o rozjarzonych oknach. Oddałem w szatni mój wytworny paltot, podano mi zaproszenie po stwierdzeniu tożsamości, minąłem kordon kontroli i wkroczyłem na salę z uderzeniem północy. Panował tam ogromny tłok; panie pyszniły się toaletami bardzo krótkimi albo bardzo długimi nie mówiąc już o spodniach, a dwóch panów obnosiło smokingi na tle garniturów różnych maści. Rozglądałem się po stłoczonych na sali parach w poszukiwaniu Diany, ale nic nie mogłem dostrzec w poruszającej się leniwie ciżbie. Czyżby to był niesmaczny kawał? Mój modny garnitur, pienista koszula i buciki z najcieńszej giemzy przeczyły temu podejrzeniu, bo któż inwestuje wielotysięczne wartości dla czczego kawału? Nagle spotkałem wzrok dziewczęcia dobrze mi znanego. Nie było mi to szczególnie na rękę, ale też niczym nie groziło; potrzebowałem Diany i jej czarów, oczekiwałem czegoś znacznie więcej niż tej zwykłej Basi. Tu parę słów wyjaśnienia. Basia urodziła się i mieszkała w pewnym nieogromnym mieście o kilkusetletniej tradycji drewnianych domków, kocich łbów i nieustannych pożóg, wywoływanych przez różnorakich najeźdźców, i byłaby tam pozostała ciesząc się obecną rozbudową miasta, gdyby nie jej wyraźny pech w adresowaniu uczuć. Zakochawszy się nieszczęśliwie w księdzu wikarym miejscowej parafii została wyklęta przez wszystkie kościelne baby i o mało nie ukamienowana na modłę biblijną; z ryzykownego tego romansu wyrwało ją nie tyle przeniesienie wikarego, ile fascynacja przejezdnym Murzynem-koszykarzem; czarną sutannę zamieniła na czarną skórę. Murzyn wczepił się w pulchną blondynkę z jękiem rozkoszy, zdezerterował z ekipy i nie myśląc o jutrze kochali się boleśnie na stryszku. Tego było babom za dużo: osłupiałe, spienione ruszyły ławą do Rady Narodowej, Komitetu Przeciwalkoholowego i milicji, a tymczasem ich dzieci wznosiły pod oknem kochanków nieprzyzwoite okrzyki. Obawiając się rozruchów władze szybko wygarnęły Murzyna i odstawiły na mecz, ale Basia była spalona w całym powiecie i nawet najodważniejszy bandzior nie pokazałby się z nią na ulicy. Spotkałem ją w restauracji hotelowej, gdy bawiłem tam służbowo z racji mych dewizodajnych funkcji, o czym później. Właśnie usunięto ją ze sklepu PSS pod zarzutem nieczystości i pochlipywała samotnie nad lemoniadą spółdzielni „Fruktochemia”. Zaopiekowałem się nią tego wieczora z czystego współczucia, ale za to zjawiła się wkrótce w Warszawie – matka, ceniona położna, dała jej dwadzieścia tysięcy na odczepne i czym prędzej wyprawiła z miasteczka, bo baby przestały przychodzić z ciążą. Pól posagu przetrąciliśmy razem na jej ulubione Cacao-Choix, aż mi to poszło uszami, gdyż byłem przecież abstynentem, a za drugą połowę wynajęliśmy wspólnie pokoik; nie mając już na odstępne w „Delikatesach”, poszła pracować w administracji, a w pokoiku podmieszkiwałem czasami dla relaksu i dystansu wobec codziennego życia. Ostatnio jednak nie korzystałem z tej ukrytej przystani, gdyż Basia nie dorównywała mi myślowo i zawiodła cieleśnie, co kazało mi się z nią niezwykle nudzić, a kiedyś nawet zasnąłem, 66 gdy coś mówiła obnażając z wolna piersi. Teraz jednak, dla zaczepienia się w tym obcym przecież środowisku, podszedłem do niej z uprzejmym uśmiechem. – Pięknie wyglądasz, Basiu – powiedziałem. – Cieszę się, że cię widzę. Co to za zabawa? Waszego Związku Zawodowego? – Nie wiesz? – zdumiała się Basia. – To zabawa zamknięta. – Każda zabawa jest zamknięta, gdy nie toczy się w knajpie – odparłem. – Ale to jest zabawa zupełnie zamknięta – uśmiechnęła się Basia. – Nie wpuszcza się absolutnie nikogo. – A ci wszyscy ludzie? – zdziwiłem się. – A ty? A ja? – Ci wszyscy ludzie użyli wszelkich sposobów, forteli, wdzięku i znajomości, żeby tu wejść – wyjaśniła. – Dokopywali się ciężkim wielomiesięcznym trudem, nie cofając się przed niczym i obiecując wszystko. Taka zabawa odbywa się co roku, ale dostaje się na nią coraz mniej osób. W tym roku z wielu dziesiątków tysięcy kandydatów wdarło się pięciuset mimo jak najostrzejszych zakazów, choć sala może pomieścić najwyżej dwustu. To będzie niezapomniany wieczór. – A ty? – zdumiewałem się dalej. – Mnie wprowadził pewien Kamil, dyrektor biura. Zakochał się we mnie do szaleństwa, chce rzucić żonę i dzieci i w najwyższy dowód swych uczuć załatwił mi wejście. Obiecałam oddać mu się za to niezwłocznie po zabawie. Niestety, nie starczyło mu pozycji ani argumentów na dwa zaproszenia. Podpieram więc samotnie ścianę i chętnie z tobą zatańczę. Spojrzałem po sali innymi oczyma. Oczywiście Diana nie mogła mnie wprowadzić na byle jaką zabawę. Przygoda rozwijała się obiecująco. Ująłem obojętnie zbyt dobrze mi znaną kibić Basi i zaczęliśmy tańczyć godnie, zadzierając nosa jak wszyscy dokoła. Teraz zauważyłem, że goście trzymali się parami, tak jak przyszli, nie wdając się w żadne kontakty, zapewne z rozpierającego ich uczucia niechęci do innych, że się też dostali. Zrozumiałem głęboki sens tej imprezy. Organizowana co roku, obwarowana coraz to wymyślniejszymi utrudnieniami i kategorycznymi zakazami, stawała się jak gdyby przeglądem siły i życiowego talentu jej uczestników. Można zapewne było śledzić utrzymywanie się niektórych balowników przez kilka lat z rzędu („Tu jest podobno taki jeden, co dostał się po raz dziesiąty!” – szepnęła z podziwem Basia), znikanie innych oraz debiuty nowych tancerzy. A cóż to za popis dla tych kobiet, które nie wypadały z zabawy przez parę kolejnych lat ku rozwścieczeniu konkurentek! – Gdyby tej zabawy nie było, należałoby ją czym prędzej wymyślić – powiedziałem. – Śmierci bym się spodziewała, a nie ciebie tutaj, i to w tak eleganckiej skórze – zauważyła Basia obrzucając spojrzeniem mój piękny garnitur. – A jak ty się tu dostałeś? – Objąłem właśnie stanowisko inspektora w Centralnym Urzędzie Gospodarki Powietrzem – powiedziałem. – I choć brzmi to nieco komicznie, nasz odcinek staje się niezmiernie ważny w epoce, gdy psucie powietrza urosło do rozmiarów ogólnoświatowej plagi, która przenika również i do nas mimo surowej kontroli na granicach. Przybyłem tu służbowo, by zbadać atmosferę zabawy, i stwierdzam, że jest niepokojąca. Duszno tu, w powietrzu unosi się dwutlenek węgla, siarkowodór, dym papierosowy i opar alkoholu. W przyszłości do zaproszeń trzeba będzie dodawać kieszonkowy aparat mego wynalazku, regenerujący automatycznie tę ilość powietrza, którą zepsuje jego posiadacz. Basia spojrzała na mnie podejrzliwie, ale nic nie powiedziała. Nie chciało mi się rozwijać dalej mego pomysłu, milczeliśmy więc przez chwilę podreptując w miejscu, gdy nagle poczułem, że moja partnerka zaczyna się do mnie nieśmiało przytulać. – Nie tęsknisz do naszego pokoiku? – zapytała cicho. – Zapomniałeś, podły? – Boję się wpaść na jakiegoś dyrektora biura. – Kamil ma domek w Świdrze po matce swojej żony – powiedziała. – Tam mnie bezskutecznie wywozi. Przychodź i nocuj. Pokój jest twój. Klucz jak zwykle na gazomierzu. – Dziękuję – odparłem. – Nigdy nie wiadomo... 67 I w tej samej chwili dostrzegłem Dianę. Nagle na sali wszystkie kolory zszarzały: teraz zabłysło prawdziwe światło. Ta kobieta w złotej, łaskotliwej, błyskoczącej sukni zstąpiła chyba z filmu o luksusowej miłości. Jak mogło dojść do tak szybkiej i gruntownej metamorfozy? Jej kwitnąca i owocna zarazem uroda, wężowo-tygrysio-sarni kształt i ciężka wspaniałość stroju dosłownie mnie oślepiły. To był zawodnik... Oczywiście nie tańczyła sama; ujmował ją atletyczny blondyn też w bardzo modnym garniturze. Jego dumna mina głosiła światu: „Nie podchodźcie, zalotnicy, bo rozgniotę!” Teraz międliłem bezwiednie Basię, przywartą do mnie aż do niemożliwości. Nagle Diana podniosła oczy znad ramienia partnera i nasz wzrok się spotkał. Zdumiałem się: w jej spojrzeniu nie dostrzegłem owej agresywnej ironii, która zafascynowała mnie na ulicy, ani w ogóle znaku rozpoznania, lecz płochokobiecość, pewną zalotność okraszoną zadumą na widok mężczyzny, który wygląda interesująco, tudzież chęć dogłębnego przeżycia, wreszcie manifestację słabości, gotowej paść w mocarne ramiona. Ile rozkoszy obiecywała ta wspaniała kobieta, choćby to wszystko był tylko podstęp, a słabość miała okazać się potężną damską silą! Takie słabości nieraz zmieniały mapę świata! Mógłbym przysiąc, że ta złota Diana nie tylko zdoła spełnić wszystkie me marzenia, ale wzniesie mnie na wyżyny, o których nigdy nie miałem pojęcia. Cóż za szczęśliwa gwiazda przywiodła mnie pod kino „Skarpa”! Jakiej to akcji ode mnie teraz wymaga? Byłem gotów na wszystko. Po tańcach powolnych orkiestra zagrała przebój sezonu: „Kozaczoka”. Zaczęliśmy podskakiwać całym tłumem. Cóż to były za wygibasy! Wykonując przepisane figury młodsi często tratowali starszych; starsi, zasapani, podrzucali krótkie nóżki jak mogli, brzuchy trzęsły się im pociesznie, pot spływał po twarzach, mylili rytm i krok, ale tańczyli dalej, aż któryś rąbnął o posadzkę w fałszywym przysiadzie i coś sobie chyba złamał, bo go zaraz wyniesiono, a taniec toczył się dalej. Diana oczywiście potrafiła wszystko, a partner wtórował jej z nie mniejszym wdziękiem. Dziwne, ale tego człowieka ani chwili nie traktowałem na serio, choć odznaczał się zapewne potężną siłą i uczestniczył w tej zabawie, co znaczyło wiele. Gdy orkiestra zakończyła wreszcie modny taniec i powoli łapałem już oddech, cudowna kobieta spojrzała na mnie i ruszyła ze swym towarzyszem w stronę drzwi za całą falą zabawowiczów. Widać mnie przyzywała. – Do widzenia, Basiu – powiedziałem w transie. – Muszę zbadać stan powietrza w innych pomieszczeniach. – Jeżeli odejdziesz, biegnę oddać się Kamilowi, który tylko na to czeka – zagroziła. – Biegnij – odparłem zimno. – Nie wolno łamać raz danego słowa. I pozostawiwszy ją pod ścianą, wyszedłem do hallu, gdzie mieścił się bufet. Tu przedstawił się mym oczom wstrząsający widok. Do ustawionych obok siebie stołów, pełniących obowiązki lady czy szynkwasu, tłoczył się pokaźny tłum tancerzy, gdyż widać było po ilości zakąsek i wódki, że może nie starczyć dla wszystkich, jeżeli pierwsi okażą przesadną żarłoczność. Każdy więc chciał być pierwszy nie tylko dla jadła i napoju, ale żeby chociaż tu znaleźć się przed innymi i stanąć do zdjęcia w pierwszym szeregu, gdyż balowy fotograf coraz błyskał fleszem i rozdawał kartki na wykup zdjęć, zapewne po wygórowanych cenach. Diana i jej atleta dotarli do bufetu w chwili, gdy już oblepiła go pierwsza fala zawodników, i wydawało się, że miejsce przy ladzie jest nieosiągalne w tym roku, ale towarzysz Diany nie dał za wygraną. Wbił się w tłum jak lodołamacz i pruł go powoli, ale systematycznie, pociągając swym spienionym śladem złotolśniącą partnerkę. Próbowałem wśliznąć się za nią, ale było za późno; próżnia zamknęła się natychmiast, a pod naciskiem tłumu wyprysnął ze szranki jakiś młody jeszcze mężczyzna chwytając w locie swe okulary. – Nie może się pan dopchać? – zapytałem ze współczuciem. – Dopcham się, dopcham – uspokoił mnie. – Ja mam czas. I odszedł spokojnie na stronę. Diana znajdowała się już w połowie drogi do szynkwasu; musiałem działać. Rzuciłem się w tłum dźgany nie ambicją ani chęcią współzawodnictwa, ale ową siłą przemożną, którą rozbudzała we mnie ta szczerozłota kobieta. Chyba miłość działa 68 cuda, bo w mig znalazłem się przy niej nie bacząc na złorzeczenia tratowanych. Tłum zamknął się dokoła i przycisnął mnie do niej. Niczego więcej nie pragnąłem; czułem zapach i ciepło jej dekoltu i prawie dotykałem nosem zamszu jej skóry. Me zmysły ugięły się pod naporem tych podniet i doznałem dogłębnego oszołomienia. Spojrzała na mnie swym wzrokiem leniwej tygrysicy, gotowej i pieścić, i szarpać. To była esencja kobiecości w najwyższym stężeniu. Należało zachować się tak, jak tego ode mnie oczekiwała. – Wyśniłem sobie panią – szepnąłem. – Dotąd nie kochałem prawdziwie... – Miłość rodzi cierpienie – odparła. – Niech pan wraca na salę. – Nigdy! – szepnąłem namiętnie. – Zniosę wszystko... Jeszcze w życiu nie doznałem takiego wstrząsu! Jesteśmy sobie przeznaczeni, czuję to! – Boję się – szepnęła. – Może się nam nie udać... Mnie nie wolno kochać... Coś ciąży nade mną... Nie udaje się i już... Przekleństwo! – Odeklnę panią mą pasją! Nie odejdę za nic... Wszystko pani opowiem! Nie możemy tego marnować! Nie wolno nam! Odwróciła się. Właśnie blondyn dotarł do lady i dumnie chwycił kieliszek czystej oraz dzwonko śledzia jako symbol sukcesu. Błysnął flesz. – Za dziesięć minut – szepnęła Diana. – Na rogu ulicy... Teraz tłum ścisnął mi żebra, aż zatrzeszczały, i błyskawicznie wypluł do tyłu jak obce ciało. Już nie pamiętam, jak minąłem kordon zdziwionych strażników widocznie nikt nigdy nie opuszczał zabawy tak wcześnie – i jak dobyłem płaszcza z szatni. Oprzytomniałem na rogu ulicy; ustała już zadymka, nocny świat był biały, cichy, groźny. Nie czekałem długo: na stopniach gmachu ukazała się ona, w czarnym futrze i w złotej sukni do ziemi, zjawisko nie do pojęcia. Stąpała po obfitym śniegu nie mocząc stópek, zupełnie jak Chrystus po wodzie. – Popełniłam szaleństwo – szepnęła. – On mnie zabije! Uciekajmy... I obejrzała się z niepokojem. – Uciekajmy! – potwierdziłem i pociągnąłem ją za róg. Ogromne mnie ogarnęło napięcie, pożądanie i radość. Trzeba było jechać, ale czym i dokąd? Z wysiłkiem oderwałem się od jej migdałowo-błękitnych oczu i rozejrzałem dokoła. Znajdowaliśmy się przecież daleko od Śródmieścia, na horyzoncie ani człowieka, ani taksówki, ani nawet autobusu. Na próżno rzucałem się z jednej strony rogu i z drugiej: dokoła rozciągała się śnieżna pustynia. Jak kilometrami pędzić po śniegu i mrozie luksusową kobietę, wyczarowane na tę noc zjawisko, i to w złotych pantofelkach? Zadrżałem na całym ciele, ona uśmiechała się nadal, oczy jej gorzały, trzeba było coś robić, zanim ten żar nie wystygnie, bo gotowa przerwać grę, wrócić na ściśle zamkniętą zabawę, skreślić mnie jako niedołęgę i safandułę i znowu zostanę sam na ulicy. – Jedźmy! – szepnęła. – On zaraz wykryje moją ucieczkę! Mam jak najgorsze przeczucia! Była ufna, oddawała swą słabą kobiecość mej silnej męskości, żądała dowodów zaradnej przedsiębiorczości, ale biada mi, jeżeli się nie wywiążę! Płynęła dalej po śniegu chyba go nie dotykając, ale mróz szczypał, ogromne zimno pokonało szybko cienkie podeszwy mych wysokogatunkowych buciczków i mimo oczarowania, odurzenia, bajkowości i ćwierć realności obrazu przeniknęło i mnie jak najgorsze przeczucie. Dotąd nie mówiliśmy nic: konwencja, którą wybrała na zabawie, nie dopuszczała wyjaśnień i prezentacji, szczegółów i drobnych realiów, bo to obniżyłoby nasz poryw do poziomu banalnej przygody. Wkrótce przez rękaw futra doszedł mnie przenikający ciało Diany dreszcz: widać i u niej mróz zaczynał przeżerać pancerz uniesienia. Czy tak trywialne szczegóły, jak śnieg czy brak taksówki, miałyby wszystko zniszczyć? Zwróciła na mnie oczy, które gorzały już słabszym blaskiem niż przed chwilą. – Zimno mi – szepnęła. – Znowu życie przeżera nadzieję... Nie pozwól! Ten głos przebił mnie jak ostrze szpady i nagle stał się cud: na białym horyzoncie pojawił się samochód. Rzuciłem się pod koła, wóz zahamował gwałtownie, zarzucając pod sam krawężnik. Kierowcę ledwo było widać zza zaszronionych szyb. 69 – Ratunku! – zawołałem podbiegając. – Kobieta w pantofelkach... Odmrożona... Podwieźcie... Szybę nieco opuszczono. Samochód był pełen mężczyzn w waciakach. – Nie wolno! – odparł z mocą ten obok kierowcy, widać dzierżący władzę w pojeździe. – Pękła rura! – Co tam rura! – zawołałem. – Tu tężeje kobieta! Podwieźcie do Śródmieścia, na dworzec... gdziekolwiek! – Może ich podrzucić, panie Władziu, póki jeszcze ciepli? – wtrącił nieśmiało kierowca. – Pruj dalej, łebkarzu gorliwy! – rozwścieczył się pan Władzio. – Woda zalewa piwnicę, kartofle gniją, niemowlęta zakrztuszone, a on się tu rozczula nad pijawczynami! – Każdym musi wstrząsnąć widok tej wspaniałej kobiety prawie boso na śniegu i mrozie! – zawołałem. – Jej nogi stanowią wartość jedyną i niepowtarzalną, panie Władziu! Niech się pan dobrze przyjrzy! Trzeba je kuć w marmurze! Jeżeli przemarzną i zsinieją na zawsze, piękno świata dozna niepowetowanego uszczerbku! Nie wolno nam na to pozwolić! Co znaczą przy tym rury i kartofle? – Może ich podrzucić, panie Władziu?! – poparł mnie kierowca. – Rzeczywiście ta babka w oczach sinieje. – Nie widzisz, że zalany? – żachnął się pan Władzio. – Pieprzy za uszami! – Dam wszystkie pieniądze, jakie posiadam! – zawołałem. – Dwadzieścia złotych! Ofiaruję ponadto mój zegarek. Nie ma dla mnie ceny dla ratowania tego żywego dzieła sztuki! – Pogotowie chcesz, ścierwo, przekupywać?! – rozjuszył się na dobre pan Władzio. – Twoje szczęście, że mi się śpieszy! Jazda, bo zgnoję! Kierowca rozłożył bezradnie ręce i samochód ruszył rozpryskując śnieg. Nieprzekupne pogotowie wodociągów opędziło do obowiązków. Mimo brzemiennej sytuacji odczułem coś na kształt dumy z chłopaków. Diana podnosiła raz po raz zamrożone nóżki w złotych pantofelkach, bo śnieg parzył ją teraz jak rozpalona blacha. Los wydawał się drwić z nas okrutnie. Nagle w oddali dojrzałem nikłe światło budki telefonicznej. Chwyciłem Dianę i pociągnąłem ją tam pośpiesznie. Na szczęście bezludna budka zachowała wszystkie szyby, choć jedna była pęknięta. Gdyby jeszcze przetrwała łączność ze światem! Wepchnąłem tam moje zjawisko, wszedłem sam i zamknąłem drzwi. – Og... rze... ję cię własnym oddechem i ciałem! – wyszeptałem tłumiąc dreszcze. Uśmiechnęła się z wysiłkiem. Przyłożyłem policzek do jej zlodowaciałego policzka i zacząłem na nią chuchać, gotów do zabiegu usta-usta. Dygotaliśmy teraz zgodnym rytmem. – Kim jesteś, Diano? – zapytałem. – Powiedz coś o sobie. – Nie czas teraz... na historię mego... życia – wydygotała. – Rób coś... Ratuj, co pozostało... Musiałem działać, dopóki nie będzie za późno. Zgrabiałymi palcami wyciągnąłem z kieszeni garść bilonu, wybrałem pięćdziesięciogroszówkę i z napięciem nakręciłem trzycyfrowy numer. Automat działał!! Byliśmy ocaleni. Wkrótce zgłosiło się pogotowie. – Proszę zaraz przyjechać na róg... przy budce telefonicznej... – Kraksa? – zapytała dyżurna. – Poślizg? – Gorzej! – jęknąłem. – Sinica lodowata... Zawał... Leżę w budce... – Wysyłam karetkę! – zdecydowała dyżurna przejęta tonem mego głosu. Odwiesiłem słuchawkę i znowu objąłem Dianę z całej mocy. – Odwagi! – szepnąłem. – Pomoc nadchodzi... Mów... – Pochodzę z powiatowego miasta... – zaczęła Diana swą smutną opowieść drżąc na moim ciele. – Ojciec wyszedł, gdy miałam dwanaście lat... Matka zaharowywała się nocami... Chłopiec, którego kochałam, miał dziecko z dziewczyną chłopca, który kochał się we mnie. Uciekłam do Warszawy, by umknąć przeznaczeniu, ale nie dane mi było studiować, choć czułam w sobie niepospolite zdolności... Zakochałam się w człowieku, który odmienił mi świat... Jak on opowiadał o wszystkim! Słuchałam go całymi godzinami... Wyrób wieszaków stawał się w jego oczach procesem tajnym i pięknym, bajkowym i czarodziejskim... Et, co tu mówić! Umarł. 70 – Boże... – szepnąłem. – Umarł... dla mnie – Diana zadygotała w mych ramionach. – Wyszedł i więcej nie wrócił, jak mój ojciec... Przekleństwo! Rzucił też wytwórnię wieszaków... Coś go zawsze gdzieś gnało... Czekałam i wypaliłam się. Ty jesteś do niego podobny... Mogłabym cię pokochać... Boję się. – Mnie nic nie gna! – szepnąłem i zastosowałem zabieg usta-usta. – Ja daję... wszystko – szepnęła po chwili. – Ty mi dasz... wszystko? – Dam ci wszystko! – obiecałem szczerze. Byłem pełen napięć i nawet zapomniałem o naszej rozpaczliwej sytuacji. – Nie dasz! – westchnęła. – Weźmiesz i nie dasz... – Dam! – zawołałem z mocą. – A jak się nawzajem spalimy? – szepnęła. – Żebyśmy tylko nie zamarzli! – Nigdy nie wiadomo... – szepnęła. – Jesteśmy podobni... Plus i minus... Straszne wyładowanie... Boję się! Nie obiecujmy sobie nic! – Nie bój się! Będziemy żyć długo i razem! – Nie – zawołała. – Boję się codzienności, która nas skruszy... Boję się siebie... Boję się pustki... – Wypełnię ci ją! – szepnąłem namiętnie i powróciłem do zabiegu, ale czy to z mrozu, czy też z oszołomienia bliskością jej ciała utraciłem równowagę, zachwialiśmy się oboje i uderzyłem plecami o tę pękniętą szybę. Rozległ się brzęk, posypały się tafle, pękając na śniegu, i do budki wtargnął mroźny powiew. Diana przywarła do mnie. Dygotała teraz jak wirówka. Złota suknia lśniła żałośnie, całkiem niestosownie w naszym położeniu. Pogotowia nie było jeszcze widać. – Diano, odnaleźliśmy się! – szepnąłem. – Musisz być... ze mną... na zawsze... Niech się śni złoty sen... Będę cię nosił i kołysał. Też ci będę opowiadał... co zechcesz... o wszystkim, co mi przyjdzie do głowy... Życie minie nam jak chwilka. Popatrzyła na mnie z nagle rozbudzoną nadzieją. Osłaniałem ją od wiatru, stałem tyłem do rozbitej szyby, ale nagle na jej twarzy wykwitnął strach, jak gdyby zobaczyła krwawe widmo. Odwróciłem się. Przed budką stało dwóch młodych mężczyzn w nasuniętych na oczy czapach z półfutra. Nie wiadomo, skąd nagle wychynęli w tej pustce, ale stali groźnie i nie znikali. – Panowie do telefonu? – zapytałem grzecznie. – Obywatel wybił szybę – powiedział jeden surowo. – Zobacz, Józek, czy automat w porządku. Józek, młody człowiek ze zmiażdżonym nosem, o uwłosieniu ginącym pod kołnierzem palta, wsunął rękę przez dziurę, podniósł słuchawkę i zaraz ją powiesił. – Nie zdążył schuliganić – rzekł. – Należy się pięćset złotych. – Za co?! – zaśmiałem się. – Ta szyba była pęknięta! – No, no! – warknął pierwszy. – Widzieliśmy wszystko. Obywatel zbił szybę oddając się w tej budce rozkoszy z tą oto kobietą. Publicznie, w świetle, obrażając autonomię naszej dzielnicy. Grzywna pięćset złotych. – Panowie żartują! – zaśmiałem się. – Ja chroniłem tę panią od mrozu. Stoi ona zresztą poza wszelkim podejrzeniem o uliczną cielesność jako kobieta wyjątkowa. Wystarczy tylko spojrzeć. Zresztą postawa panów wysoce mi się nie podoba. Radziłbym szybko chwycić łopaty i zabrać się do odwalania śniegu z chodników. Byłaby to naprawdę społeczna działalność. Teraz Józek złapał mnie za szalik i mocno przytrzymał. – No, no, ty rajtarze! – warknął. – Na stojąco gwałcisz moralność publiczną, tłuczesz uspołecznione szyby i jeszcze śmiesz obrażać praworządnych obywateli?! Razem tysiąc złotych! 71 Poczułem na twarzy jego oddech zaprawiony alkoholem, a pancerny uścisk dławił mi gardło. Mogli mnie obaj rozgnieść na ptasie mleczko. Cóż za sytuacja na oczach wyśnionej kobiety! – Rozczaruję panów, ale mam tylko dwadzieścia złotych – powiedziałem. – Szkoda więc panów zachodu i fizycznego wysiłku. Obaj popatrzyli na mnie z pewnym niepokojem. Zaraz wyjąłem banknot. Józek odtrącił mą rękę pogardliwym trzepnięciem. – A przecudna lala? – zapytał. – Co ma lala w złocistej torebeczce? I sięgnął ogromną łapą po torebkę Diany. Zawrzała we mnie krew. Tu nie było czasu na perswazję. Diana nie wybaczyłaby mi bierności. Właśnie się napiąłem, gdy nagle ona sama mnie wyprzedziła. Może miała w torebce rzadkiej wartości klejnoty, może znaczną sumę dewiz. – Won, wy karakuły! – wrzasnęła nagle i z całej siły kopnęła Józia szpicem pantofelka wprost w podbrzusze, aż pękła w szwach złota toaleta. Cios był niespodziewany i tak celny, że Józio natychmiast mnie puścił i zgiął się wpół z rykiem. – O, kurwa! – zawył. – O! Kurwa! Mamo, co oni mi zrobili! I nadal zgięty zakręcił się dokoła własnej osi, zupełnie wyłączony z akcji. Teraz i ja z całej siły trzasnąłem w szczękę jego towarzysza, aż mu spadła czapa, a Diana schwyciła go za złociste pukle ciągnąc z całych sił. Na próżno Józio starał się odgiąć, by przyjść z odsieczą koledze: kopnąłem go tak mocno, że wbił się zgięty w kupę śniegu z poprzedniego opadu. Tymczasem kolega trzymał się jeszcze i cios jego zwalił mnie z nóg, ale i jemu krew już szła z nosa. Zerwałem się zaraz, kolega wyszarpnął włosy z rąk Diany, pozostawiając spory lok, i rzucił się na mnie jak zły knur rozwścieczony pierwszą krwią, ale ja odskoczyłem, a on rąbnął z przepotężną siłą w jedną z całych jeszcze szyb budki, przebił lśniącą taflę i padł do środka, a deszcz szkliwa posypał się nań ze szczękliwym i złowróżbnym hałasem. I zaraz nadjechały z różnych stron dwa pojazdy: oczekiwane pogotowie i niespodziewany radiowóz milicyjny. Na widok milicjantów Józio zgiął się jeszcze bardziej i zawył z całych sił. W budce gmerał się pod szkłem oblany krwią kolega. Ludzie z pogotowia rzucili się go wyciągać. Na śniegu ciemniały kontrastowo krwawe plamy. Złota suknia Diany pękła wzdłuż ciała uwidaczniając smukłą nogę. Po chwilowej przemianie w rozjuszoną lwicę Diana powróciła znowu do swej roli słabej kobietki. Milicjanci przyglądali się jej z pewnym zdziwieniem, taka była luksusowa i wieczorowa w tym towarzystwie. – Milicja! – wył teraz Józio dla zmylenia śladów. – Bandyci! Przetrącili mi chuligana! – Proszę aresztować tych dwóch łobuzów, sierżancie – powiedziałem, ale Józio wtoczył się do pogotowia z kolegą. Diana poprawiła pantofelek, uśmiechnęła się do milicjantów i z gracją wsiadła do radiowozu. Wśliznąłem się tam za nią. Zaraz oba samochody zagmerały kołami po śniegu i powoli ruszyły. Obok Diany było ciasno i ciepło. Przed nami żwawo pomykało pogotowie z łobuzami zarzucając pociesznie na zakrętach. Obok mnie lśniło w półmroku toczone udo Diany. Owiewały mnie jej mocne perfumy. Przywarłem do niej pożądliwie. Powoli odtaiwałem i zaczęły powracać tęsknoty. – Gdybyśmy pojechali tam... na Panegiryku? – szepnąłem jej w ucho. – Próżno walczyć z tym, co musi się stać – westchnęła. – A co musi się stać? – przeraziłem się. – Nie wiem... Boję się... Mówiąc to drżała od góry do dołu. Postanowiłem działać. – Czy nie byliby panowie tak łaskawi podwieźć nas na ulicę... – Ależ skąd! – przerwał sierżant. – Najpierw prosimy do nas! Nie wypadało się wymawiać i wkrótce znaleźliśmy się w komendzie dzielnicowej. Jak to w sobotni wieczór, interesantów nie brakowało; na nasz widok wszyscy zmarmurowieli i przymilkli. Diana wywarła na nich niezatarte wrażenie; przy sinych i zachrypniętych paniach z marginesu wydawała się zagraniczną gwiazdą filmu czy piosenki albo dobrą wróżką, która 72 zstąpiła, by przyjrzeć się nędzy ludzkiej. Wkroczyłem u jej boku z niekłamaną dumą. Niestety, zaraz nas rozdzielono: Diana, lekko przybladła, weszła do któregoś z pokojów, a ja zostałem sam na korytarzu. Mój mózg pracował intensywnie; wiedziałem, że ta kobieta musi należeć do mnie, i to jak najszybciej, a jednocześnie wyczuwałem w niej jakieś wewnętrzne pęknięcie, jakieś zahamowanie, jakiś utajony dramat, którego natury jeszcze nie przejrzałem. Zresztą tajemnica powinna się wkrótce wyjaśnić: przecież na początku naszej znajomości Diana uprzedziła, że muszę być przygotowany na wszystko. Me rozmyślania przerwało przybycie obu łobuzów: wyprostowanego już Józia i jego kolegi w bandażach po przekrwione oczy. Józio nie chował na długo uraz, bo przechodząc spojrzał na mnie z dobroduszną ironią. – No i co, wszuflują cię, patagonie – rzekł z politowaniem. – Kajtek się absolutnie posoczył i na kwartał niezdolny do czynu produkcyjnego. – A gdzie on ryje, ten pieprzojad? – zapytałem w tym samym tonie. – Galwanizuje w Młocinach – poinformował mnie Józio i odszedł za milicjantem. Zaraz mnie wezwano do pokoju, ale innego. Mimo nocy urzędowało tam dwóch rześkich funkcjonariuszy, a na krzesełku siedziała Diana w towarzystwie atletycznego blondyna, partnera ze ściśle zamkniętej zabawy. Na mój widok w oczach blondyna zapłonęły zimne ognie i zerwał się z krzesła, ale funkcjonariusz dał mu uprzejmy znak, by usiadł. Blondyn z wysiłkiem powstrzymał swój temperament i powrócił na krzesło. Drugi funkcjonariusz przeglądał moje niekompletne papiery. – Jakie pan zajmuje stanowisko? – zapytał. – Odpowiedzialne – stwierdziłem. – Organizuję dewizowe wycieczki w puszcze, knieje i ostępy. – Na grubego zwierza? – zainteresował się drugi. – Zwierza przejściowo brak – wyjaśniłem. – Mają coś tam napuścić na wiosnę. Zapewnia się mamidła, zwodliwe nawoływania, pojękiwania, szurgoty i pomykania w mokradłach. Goni się dewizowych cudzoziemców przez chaszcze, poczerwy, mateczniki i trzęsawiska. W programie całkowite zabłąkanie w przepastnej krainie, zapadanie się po pas w bagno wraz z ratunkiem w ostatniej chwili, okolicznościowym zdjęciem i butelką eksportowej. – I za to płacą dewizy? – zdziwił się pierwszy. – Oczywiście – potwierdziłem z mocą, dostrzegając w oczach Diany ogień aprobaty. – Co za temat do opowiadań przy koktajlach na garden-party! U siebie mogą najwyżej wdepnąć w kałużę. Niestety, obcięto nam kredyty na nowe trzęsawiska, stare powysychały przez meliorację, a i mamić czy pomykać już nie chcą miejscowi pracownicy, bo więcej, jak mówią, zarobią przy cementowni, jako że cement przyda im się w gospodarstwie, a błota mają nadmiar u siebie. Jednak odcinek ważny, bo przynosi państwu walutę. Obaj milicjanci zadumali się nad mymi problemami i wytworzyłby się klimat prawie koleżeński, gdyż ich praca również nie była łatwa, gdyby nie blondyn, który przysłuchiwał się mym wypowiedziom z rosnącym zniecierpliwieniem. – Co on tu bredzi! – zawołał. – Do rzeczy, panowie! Późno już! Obaj funkcjonariusze wcale się nie oburzyli. Pierwszy, chyba starszy stopniem, podszedł do Diany. – To ten? – zapytał wskazując mnie wzrokiem. – Ten – odparła Diana. – Skąd pan zna tę panią? – zwrócił się do mnie funkcjonariusz. – Poznałem ją na ściśle zamkniętej zabawie – odparłem z dumą, nie czując się upoważnionym do opowiadania wszystkiego. – Mówi pan chyba o zabawie Związku Zawodowego Pracowników Nieetatowych i Pozostałych? – uśmiechnął się funkcjonariusz. Popatrzyłem nań uważnie. Oczywiście zabawa ta musiała być nie tylko ściśle zamknięta, ale również najściślej tajna, a więc nadano jej niewiele znaczący kryptonim. A może Basia zdobyła się nagle na fantazję i wszystko wymyśliła, by ze mnie zadrwić i pobić mnie mą własną bronią? Zaraz oddaliłem tę myśl: mimo przykładu, który jej w tej dziedzinie dawałem, 73 Basia byłaby niezdolna do tak twórczej fantazji. Mrugnąłem więc porozumiewawczo do funkcjonariusza, że rozumiem jego dyskrecję. – A jak ta pani się nazywa? – zapytał milicjant podchwytliwie. – Diana – odparłem bez wahania. – Nazwiska nie znam. – Obawiałem się tego – zafrasował się funkcjonariusz. – Jak to było, proszę pani? Diana zerknęła na mnie przelotnie. Blondyn zacisnął groźnie szczęki, aż mu zagrały mięśnie policzków. Ten człowiek powstrzymywał się z trudem tylko ze względu na milicjantów. Funkcjonariusz włączył magnetofon i Diana zaczęła mówić tonem istoty słabej i prześladowanej. – Tego pana zauważyłam jeszcze na zabawie. Tańczył obok i pożerał mnie wzrokiem tak nieprzyzwoicie, że się zaczerwieniłam ze strachu, bo Medard (tu wskazała ruchem głowy blondyna) jest strasznie zazdrosny i już niejednego takiego wpatrzonego dotkliwie usunął. Bałam się awantury, poprosiłam więc Medarda, żebyśmy przeszli do bufetu, bo jestem głodna. W bufecie był tłok, wszyscy rzucili się do jedzenia i picia i ciżba rozdzieliła mnie z Medardem. Wtedy z przerażeniem zobaczyłam twarz tego pana przy mojej, to znaczy nie tylko twarz, ale i całe ciało, którym się do mnie niemożliwie przyciskał pod pozorem tłoku. „Pani mi się wyśniła!” – powiedział albo to, albo coś podobnie idiotycznego. Był erotycznie podniecony i nie wiem, do czego by doszło, gdybym się nie wywinęła. Medard był zajęty przy bufecie i przyciśnięty do stołu, pobiegłam więc na dół, a ten pan nie zrezygnował i zaczął mnie gonić. Niestety, toaleta była zajęta, ale że poczułam właśnie migrenę, zapragnęłam wetchnąć trochę świeżego powietrza i pozbyć się natręta, narzuciłam więc futro i wybiegłam na ulicę. – Czy nie idiotka? – zapytał Medard milicjantów. – Niestety! – westchnęła Diana z ogromną naturalnością. – Byłam strasznie lekkomyślna. Ten pan wybiegł za mną odcinając mi powrót na zabawę. Było pusto jak makiem zasiał, tylko my dwoje, zaczęłam więc biec w poszukiwaniu człowieka czy taksówki, ale gdzie tam taksówka w taki mróz i tak późno, i tak daleko. Ten pan szedł za mną coraz szybciej i nagle zaczął na mnie gwizdać, a ja przestraszyłam się nie na żarty, bo tu ani psa, a on gwiżdże i gwiżdże. „Co za cham! – pomyślałam – gwiżdże na kobiety”... – Nawet na psy nie gwiżdżę! – wtrąciłem. – Przywołuję je pieszczotliwym głosem... – No i mnie oczywiście dopadł – ciągnęła Diana nie bacząc na mą uwagę. – Wtedy przestał gwizdać, zastąpił mi drogę, a tu ciągle pusto jak bernardyn po kweście, a on zaczął szeptać: „Musisz być moją, uszczęśliwię cię, oszalałem na twój widok, jedźmy elektrycznym za miasto, gdzie oczy poniosą, świat ci w bajkę zamienię, rzucę wszystko, wezmę chwilówkę i tydzień urlopu” i inne takie głupstwa, co się zwykle gada, kiedy się bardzo chce od kobiety, a co się na drugi dzień zapomina. „Niech pan odejdzie! – zawołałam. – Zaraz przyjdzie mój Medard i wgniecie pana w śnieg”. Ale on nie ustępował, nawet mnie chwycił za ramię i znowu proponował i obiecywał. Wywinęłam się i uciekłam do budki, żeby zadzwonić po pomoc, ale on wyrwał mi drzwi z ręki, wpadł do środka... Tu zamilkła dla wywołania dodatkowego efektu. Jej twarz wyrażała niekłamany dramat prześladowanej cnoty. Mógłbym się teraz zakochać w jej czystości, choć ta mi szczególnie nie imponowała u kobiet. – Wpadł celem dokonania gwałtu? – zapytał funkcjonariusz. Diana pochyliła głowę w niemym potwierdzeniu. Tu musiałem coś wtrącić dla porządku, choć podziw dla monologu Diany przewyższał poczucie osobistej krzywdy. – Panowie, przecież to absurd! – zawołałem. – Gwałt w oszklonej budce na mrozie?! Jak w ogóle można... – Niestety, mieliśmy już do czynienia z najróżniejszymi miejscami – westchnął funkcjonariusz wyłączywszy na tę chwilę magnetofon. – Winda towarowa, szatnia baru mlecznego, nie opalany skład opałowy, pakamera MZK, a nawet chatka Puchatka w Ogródku Jordanowskim numer pięć. Dlaczego więc nie budka telefoniczna? 74 Nie było repliki na to logiczne rozumowanie; zresztą opowieść Diany zafascynowała mnie i wciągnęła, czekałem więc cierpliwie na dalszy ciąg. – Co było dalej, proszę pani? – zapytał funkcjonariusz, widać równie zaciekawiony. – Moglibyście zaoszczędzić jej tych szczegółów! – zawołał Medard. – Musimy mieć pełne zeznanie – westchnął funkcjonariusz i włączył ponownie magnetofon. Diana nabrała sil i ciągnęła dalej swą smutną relację: – Broniłam się jak wściekły kot, co widać na jego twarzy, ale nie na wiele się to zdało... W tej szamotaninie porwał mi suknię od dołu w stronę góry, a ta suknia pochodzi z ostatniej rewii na dachu domu mody „Młynów”, a jak zobaczył nogę nagą do pasa, to już było nieszczęście: zacharczał i rzucił się chyba całować, bo wpił się ustami w udo, ale tak szalejąc, wypinając się i szamocząc, zbił tyłem szybę i zaraz przybiegli na pomoc ci dwaj panowie aktywiści od moralności i do gwałtu nie doszło. Ten pan bronił się jak mógł, nawet ugryzł jednego w podbrzusze, a na drugim dokonał dalszych szkód. A później przyjechała milicja... – To cię oduczy ucieczek! – zawołał Medard. – Tak... – westchnął funkcjonariusz z pewnym zażenowaniem, zerkając na kolegę, jak gdyby oczekiwał po nim pomocy. – Tak... Sprawa niewesoła dla człowieka dojrzałego i na jakimś tam, powiedzmy, stanowisku. To był chyba erotyczny amok. Czy to pana często nachodzi? – Może by przekazać podejrzanego do zbadania seksuopatologom? – zaproponował drugi. – Zbadałbym go ja, zbadał! – warknął wściekle Medard i chciał się zerwać z krzesła, ale Diana przytrzymała go za rękę i już jej nie puściła. Teraz zrozumiałem wszystko. Pięknie to rozegrała ku naszemu wspólnemu urozmaiceniu. Winienem był jej uznanie i podziw. – Czy podejrzany potwierdza fakty, przytoczone przez poszkodowaną? – zapytał funkcjonariusz włączywszy magnetofon. – Cóż tam fakty! – odparłem z pogardą. – Wersja, którą mógłbym przytoczyć, różniłaby się tak dalece od wypowiedzianej przed chwilą, że uważam zeznawanie za bezcelowe... Zaczepki, obraźliwe propozycje, próba gwałtu... Można to i tak nazwać... Zresztą jak nie wierzyć kobiecie tak zjawiskowej? Ale mnie ten płaski epizod wcale nie zniechęci! Będę ją kochał nadal ze wszystkich mych sił! Mówiąc to spojrzałem na Dianę. Medard znowu się zerwał, ale Dianie udało się go usadzić. – Gdyby nawet przybrała postać śmierci, głodu czy pomoru, gdybym w jej oczach dojrzał całą złość i cały grzech świata, gdyby zaparła się mnie po siedmiokroć, gdyby plwała mi w oczy i bluźniła mej gorączce, gdybym miał przez nią zginąć w kazamatach, odarty z czci i honoru – i tak się mej miłości nie wyrzeknę! – zawołałem. Obaj funkcjonariusze spojrzeli po sobie bezradnie. Nie takich słów się po mnie spodziewali. – Oj, potańcowałbym ja z tobą, potańcował! – rozmarzył się Medard. Nie bacząc nań spojrzałem na Dianę i pośpieszyłem wyjaśnić moją ideę do końca. – Zrozumcie, panowie... przecież to wszystko tylko próby! Jeżeli wyjdę z nich zwycięsko, jeżeli nie wyprę się i nie osłabnę, jeżeli nie dam się zwieść diabelskim pozorom, jeżeli zatriumfuję nad nędzną trywialnością faktów, niechybnie czeka mnie nagroda. Przyjdzie chwila, gdy prawda zajaśnieje znowu w jej oczach, jak zajaśniała dziś, z wybiciem północy! A gdybym nawet już jej nigdy nie zobaczył, gdyby słabe ciało nie oparło się mękom, gdyby serce nie wytrzymało bólu, umrę storturowany z jej obrazem w duszy i z radością, że pozostałem wierny, że nie dałem się zwieść mamidłom... Moi słuchacze nie mogli ukryć pewnego zmieszania. Ten szczuplejszy i bardziej wrażliwy opuścił oczy na papiery i przewracał je automatycznie. Jego towarzysz, odporniejszy widać, spojrzał na mnie z ironią. We wzroku Diany spostrzegłem podziw. Odparowałem jej cios sztychem, którego się nie spodziewała. Zapasy toczyły się dalej. Teraz Medarda już nic nie mogło powstrzymać. Zerwał się z krzesła, podbiegł do mnie i przybliżył swój nos do mego nosa. 75 – Takich jak ty to ja zdrapuję z obcasów! – warknął – I uważaj, na miłość boską, uważaj, zaklinam cię, żebyś mi się już nigdy, ale to nigdy nie nawinął, kiedy wyjdziesz na wolność, bo będzie trup! Mówiąc to ścisnął mi dyskretnie palec wskazujący. Udało mi się uchwycić drugą ręką jego kciuk i też mocno ścisnąłem. Staliśmy tak przez chwilę ściskając sobie nawzajem palce, obaj pobladli, ale obaj nieugięci. Kres temu położyła dopiero Diana. – Nie denerwuj się, Medziu – powiedziała łagodnie. – Chodźmy stąd lepiej, bo jestem zmęczona wydarzeniami. Niełatwo być ładną kobietą. Teraz unikała mego wzroku. Aż dziw przejmował, jak wspaniale weszła w tę nową rolę. Odświeżyła już makijaż i błyszczała pełną pięknością; mimo ciosów, które mi zadawała w pojedynku, a może właśnie dzięki nim, chciałbym jeszcze bardziej niż kiedykolwiek chwycić ją teraz w ramiona, utulić i scałować tusz z migdałowych oczu. Tymczasem Medard ściskał ręce funkcjonariuszy. – Dzięki panom za sprawne działanie – powiedział. – I cieszę się, że macie pod kluczem tego wampirka. Diana wstała i rzuciła mi szybkie, badawcze spojrzenie. Odpowiedziałem jej uśmiechem. Był w nim podziw dla jej wiedzy o życiu: odwlekając czas spełnienia, tworząc niespodziewane i zaskakujące przeszkody, fechtując się ze mną jak równy z równym, tym bardziej rozdmuchiwała w mym wnętrzu pożądanie, a co za tym idzie, uczuciową nadbudowę. Musiałem mieć tę kobietę! Chwilowo pozostawałem sam z milicjantami. – Kim jest ten Medard? – zapytałem. – Mistrzem we florecie – odparł funkcjonariusz. – Ma pan szczęście. Gdyby pana dopadł na ulicy, zostałoby krwawe sito. – Prowadźcie mnie do celi – powiedziałem ponuro. – Zawiadomi się też pana instytucję – powiedział drugi, widać starszy stopniem. – Wolałbym nie! – zawołałem. – Kierownictwo gotowe wymówić mi pracę! Może nie zechce powierzać prowadzenia dewizowych pań przez ostępy i chaszcze człowiekowi ukaranemu za napastowanie kobiety! Przecież ewentualne odszkodowanie za próbę gwałtu przedsiębiorstwo musiałoby zapłacić w dewizach, a na to absolutnie nie uzyska zezwolenia z banku! Chyba że... Tu zamilkłem olśniony nową myślą. Mimo zmęczenia i późnej pory funkcjonariusze przysłuchiwali mi się z żywym zainteresowaniem: widać nie mieli chwilowo kogo przesłuchiwać. – Przecież to może stać się dodatkowym źródłem dewizowego dochodu! – zawołałem. – Wystarczy tylko uzupełnić program dla zagranicznych pań w pewnym wieku i po punkcie dziewiątym: zagubienie w puszczy z dala od mężów, wprowadzić punkt dziewięć a: próba gwałtu, dokonana przez zaczajonego w szuwarach wilkołaka, dziworoda czy samojednika, uwieńczona lub nie uwieńczona powodzeniem według życzenia klientki.– Świetny pomysł – uśmiechnął się mniej wrażliwy funkcjonariusz, zerkając na swego kolegę. – A nie boi się pan nadużyć? – Jakich nadużyć? – zapytałem. – No, miejscowi pracownicy mogliby oferować tę usługę prywatnie i po niższej cenie niż ustalona w tabeli – wyjaśnił funkcjonariusz. Zamyśliłem się. – To rzeczywiście szkopuł – powiedziałem. – Zmusiłoby to przedsiębiorstwo do wprowadzenia licznego i kosztownego aparatu kontroli, rozstawionego po matecznikach lub ukrytego w poszyciu. Muszę się nad tym zastanowić w celi. – Pan miewa wiele takich pomysłów? – zapytał pierwszy funkcjonariusz. – Nie skarżę się – odparłem skromnie. – Przecież to ja zorganizowałem ten sławny kulig... Ale to trochę dłuższa historia. – Prosimy, prosimy – uśmiechnął się drugi funkcjonariusz. – Czas nam milej zleci do rana. – A więc zaproponowałem i zorganizowałem dwudziestosaniowy kulig od gospody ludowej do gospody poprzez wertepy i dukty wraz z wywracaniem sanek z pasażerami w puszysty 76 śnieg już po trzeciej gospodzie. Niemało wynikło przy tym strachu, krzyku i wesela. Oczywiście nie był to mój pomysł, podsunęli mi go starsi woźnice: pamiętali czasy sanacyjnoobszarnicze, gdy to podchmieleni panowie kazali grzać saniom co koń wyskoczy, ryczeli: „Wywracaj!” i ryli się w śnieg gębami płomiennymi od jadła i wódy. Przy okazji mojego pierwszego kuligu z wywracaniem doszło nawet do zabawnego incydentu. Kiedy tylko woźnice rozpędzili konie i poczęli kolejno sypać gości na przygotowane uprzednio kupy śniegu, a rejwach się zrobił ogromny i piski, z chałupy pod lasem wyszedł bardzo stary dziad, wybałuszył oczy i zaczął się drzeć z całych sił: „Józef, Zośka, Jezus Maryja, dziedzice wrócili! W śnieg się każą smyrgać jak za cara!” Wkrótce przed chatę wybiegła cała rodzina śledząc widowisko z osłupieniem. Właśnie pracownicy podlali polana etyliną z bańki, buchnęło wesoło ognisko, saniami nadjechał w pojemnikach comiesięczny bigos z gospody numer trzy, ze skrzyni dobywano eksportową, z lasu dobiegało głuche wycie naszych pracowników udających zgłodniałe wilki, a rozochoconym sklepikarzom i handlowym agentom z Zachodu wszystko się widać popieprzyło w głowie, filmy, telewizja, tajga, dżungla, Limpopo, safari i biegun północny, bo zaczęli nagle tańczyć dokoła ogniska, wydawać gardłowe wrzaski, wymachiwać butlami z wódą, gibać tłustymi tyłkami w rytm wyimaginowanych tam-tamów i rzeczywistych kląskań, stare baby zatrzęsły klimakterem w wyuzdanym tańcu brzucha, jak to widziały u Jamesa Bonda i w Folies-Bergere, aptekarz w złotych okularach, widać wielbiciel komiksów, jął poszczekiwać groźnie: „Hawk! Squaw! Bing! Woo!”, bogata wdowaalkoholiczka, wybulgotawszy duszkiem ćwiartkę, zaczęła zdzierać z siebie barany i mohairy i ciskać je w ogień, a blady przedstawiciel lodówek „Frigeco” na Grenlandię i Szpicbergen, wegetarianin, podskoczył nagle na metr, zatrzepotał rękami, ryknął: „I'm going to butcher you all, you bloody fat flesh swallowers!” zajodłował i rzucił się przeskakiwać ognisko, gdzie pewno upiekłby się jak prosię, gdyby nasz czujny pracownik nie przytrzymał go za szalik. Skamieniała przed chatą rodzina rolnika chłonęła ową zabawę gorączkowo, nic im to chyba nie przypominało, oprócz czubków, dziad zaczął się modlić, aż wreszcie córka rodu, co odwiedzała widać klubokawiarnię „Ruchu” i śledziła kulturę w pismach, zawołała z dumą: „Już wiem! To jest hapening!” „A co to ten chapenik?” – zapytał dziadek. „Taka zabawa. Każdy robi, co chce – odparła dziewczyna autorytatywnie. – Nawet się rozbierają do naga i Bóg wie co, a ma z tego wyjść sztuka”. „Żadna sztuka im nie wyjdzie w taki mróz – odparł dziadek. – Najwyżej dojdzie do nożów”. Nic się nie stało, dewizowych gości mdła cywilizacja oduczyła od krwi i topora i odwieźliśmy ich zadyszanych do Hotelu Miejskiego w Suwałkach, gdzie poszły w ruch kalmatory, purgatory i termofory. W każdym razie po udanym kuligu posypały się listy z podziękowaniami, napłynęły liczne zgłoszenia i wtedy dopiero sypnąłem dalszymi pomysłami... Tu przerwałem moją przydługą opowieść, gdyż do pokoju zajrzał dyżurny milicjant i powiedział: – Przyprowadziłem tamtych pięciu z artykułu dwieście pięćdziesiąt siedem. – Przeszkadzam panom – zreflektowałem się, choć pewien byłem, że chłonęli mą opowieść z zainteresowaniem. – Chyba mi czas do celi. Należałoby się trochę przespać. Teraz tamci dwaj wymienili szybkie i zdecydowane spojrzenia. – Niech pan wraca do domu – oświadczył ten starszy. – Tym razem odpowie pan tylko przed kolegium orzekającym. – Ale ja chętnie tu się prześpię – zaprotestowałem. – Gdzie będę teraz biegał po nocy? – Następnym razem – zdecydował starszy grzecznie, lecz stanowczo. – Dziękuję i dobranoc – powiedziałem z żalem. – To my dziękujemy – odparł z uśmiechem funkcjonariusz. – Gdyby pan miał jakieś nowe pomysły... – Opowiem panom przy innej okazji. – Liczymy na to! Następnym razem będzie pan miał znacznie więcej czasu. 77 Gdy wyszedłem z komendy, wybiła właśnie godzina trzecia nad ranem. Świat był nadal biały i pusty. Diana znikła ze swoim florecistą. Był to osobnik porywczy, o dużej sile witalnej i zręczności, a za takimi uganiały się kobiety. Nie należało jednak przeceniać niebezpieczeństwa: wybaraszkowawszy się i wypieściwszy Diana wkrótce się znudzi, bo przecież nie dorastał jej intelektualnie do kolan i nie mogła błyskotliwie zapełnić nim długich, zimowych wieczorów. Szedłem teraz Marszałkowską wśród pustki, ale przy Wilczej drzemała samotna taksówka. Kazałem się wieźć na Panegiryku: umowa jest umową i należało zwrócić garderobę, a jednocześnie wpaść na ślad Diany. Kierowca zerknął na mnie uważnie, czy też nie jestem kimś niebezpiecznym dla jego samotności, taksówka długo się opierała rzężąc i prychając z irytacji, wreszcie zapaliła i ruszyliśmy. Czułem senność, ale kierowca wydał mi się osowiały i przygnębiony; nie potrafiłem przejść obojętnie obok ludzkich kłopotów, postanowiłem go więc zagadnąć. – Smutno tak po nocy i na mrozie – zagaiłem współczująco. – Przywykłem – uspokoił mnie kierowca. – Jeżdżę tylko po nocy. Zarobek większy. Taki ze mnie nocny Gieniek. – Żona pewno narzeka – zdecydowałem się wmieszać w jego wewnętrzne sprawy. – Nie mieć męża w łóżku o właściwej porze... – Gdzie tam! – parsknął. – Zadowolona jak perska szachowa. – A jakim to sposobem? – zdumiałem się. – Chyba nie chce pan powiedzieć, że jest mu niewierna? – Jest i nie jest – odparł, przerwał na chwilę, spojrzał na mnie znowu, ale że widać wzbudziłem zaufanie, ciągnął dalej: – Tę karetę mam na współkę z kolegą, któren jeździ tylko dzienną porą, a że żeśmy się obdłużyli na zakup, a i o mieszkanie trudno, wzięniśmy tymczasowo jedną żonę do współki, jako że jeżeli koleś jest w domu, to ja jeżdżę i odwrotnie i nigdy tak nie ma, żeby nas było obydwóch naraz. Kobita dostaje od dwóch gotówkę, karmi nas, i obsprawia, sama się fiokuje jak jaka Villas, zawsze utleniona i odpikasowana i tak się żyje, bo dwóch w sam raz na jedną taką zarobi, a jednemu niemożebnie trudno. – No, no! – westchnąłem z podziwem. – Myśl jest nowatorska i godna rozpowszechnienia. W pańskim tonie wyczuwam jednak lekki odcień goryczy. Czyżby nurtowała pana chęć wyłącznego posiadania żony dla siebie? – Gdzie tam! – machnął ręką kierowca. – Dobrze było, jak było. Taksówka na współkę i baba na współkę, tylko ona, dziobana, wystaw pan sobie, zaszła. – Należało się tego spodziewać – uśmiechnąłem się. – Trudno będzie sporządzić akt urodzenia na dwóch ojców. – Żeby! – jęknął kierowca walcząc z poślizgiem. – Ona się wyklina na cienie mamusi, że wypracowała to dziecko z całkiem innym facetem. – Trzecim?! – przeraziłem się. – Wszystko wykipiało w zeszłą sobotę – westchnął kierowca. – Jej się nudziło, że my ciągle śpimy, bo rzeczywiście , jak się dwanaście godzin kołuje, to później człowiek śpi a śpi, a że nas miała dwóch, to tak jakby jeden ciągle chrapał dwadzieścia godzin na dobę, a tylko cztery się pozostawało na pieszczoty i na wszystko inne, i tu żeśmy się z kumplem gorzko nacięli, bo baba miała za dużo czasu na dumanie. No i wydumała sobie, że jej potrzeba mniej spania, a więcej miłości i że jest niezadowolona z życia. No i wyszła raz i drugi, kiedy ja śniłem uczciwie, i zaraz cholera spotkała jednego Fabisiaka, któren jeździ na taksówce mercedesie z perfomowanym wnętrzem, co mu ciocia zafundowała z Ameryki czy też z Chicago. Ten kursuje tylko w dzień i to nie zawsze, bo go biorą na śluby tudzież pogrzeby oraz do filmu za kapitalistę, toczy się bez taryfy i jest przy nas warszawiakach na warszawie wielkim arystokratą; nie tylko obciuszony jak ten od Bardoty, ale stawia jednoosobowy segment w Wołominie i zawsze ma czas na karesy. W te sobote coś mnie ssało, obudziłem się w samo południe, zawołałem pić, a tu baby nie ma, patrzę przez okno, a ona 78 w sam raz podjeżdża z Fabisiakiem, rozparte to na miętkich poduszkach, radio im gra „Oczy czarne”, kłymatyzacja podwiewa od dołu, taryfa skasowana, on ją gniecie nad kolanem, a ona go całuje w baczki. Zerwałem się, jak leżałem, Fabisiak mi uciek, ale baba się przyznała i jeszcze na mnie z pyskiem, że ona nie taksówka, tylko kobita spragniona kochania, a Fabisiak wszystko obiecuje: i segment, i nawet domownicę do garów, i dziecko, oraz pieprzy, że ją będzie obnosić na rękach, nawet jak przytyje. No i tak wszystko się pogmatwało, bo babie było za dobrze i cały dom nam się rozregulował. – Rozumiem pański problem – powiedziałem ze współczuciem. – Małżonkę należałoby wyprawić do Fabisiaka, bo jeżeli już zaznała tego mercedesa, nie nada się do zwykłej, choć podwójnej warszawy. Następnej żonie radziłbym wmontować nad łóżkiem stróżowski zegar, żeby go musiała co godzinę nakręcać, ale jest to niestety półśrodek. Chodzi przecież o to, żeby pokochała panów obydwóch, a to nie jest takie łatwe. – A jak jej było dobrze! – westchnął kierowca. – Toteż nie wątpię, że znajdziecie panowie następczynię – pocieszyłem go. – Ale pańskie opowiadanie nasunęło mi parę pomysłów. Należałoby założyć spółdzielczą placówkę zapośredniczenia domowych żon na przychodne czy też na stałe do dwóch–trzech mężów, z których każdego z osobna nigdy by nie było stać na tak pokaźny wydatek. Byłoby to szczególnie praktyczne dla objazdowych artystów, pracowników zakładów wielozmianowych, dla kolejarzy i w ogóle dla ludzi, którzy nie co noc przebywają w domu, nie mówiąc już o marynarzach i podróżnikach, żony marnują się przez większą część roku bezczynnie zamiast uszczęśliwiać następnych mężów z zawijających statków i nadlatujących samolotów. Jest to oczywiście sprawa przyszłościowa, jak najbardziej celowa i rozsądna, gdyż zwolni dużą część niepotrzebnych żon do produkcji czy rękodzieła i podwyższy stopę życiową wszystkich; pracownik, zamiast obsprawiać w pocie czoła swą indywidualną żonę, będzie się tylko przyczyniał do utrzymania wspólnej żony, co zaoszczędzi miliony złotych w skali krajowej. Reforma ta wymaga oczywiście przezwyciężenia zastarzałych nawyków i przyzwyczajeń; należy sobie przecież uświadomić, że lepiej w sposób jawny i legalny dzielić żonę z komałżonkiem, który przyczynia się do jej utrzymania, niż z kłusownikiem, który potajemnie cudzołoży za nie swoje pieniądze. Zobaczy pan: nadejdzie dzień, gdy w gazecie ukazywać się będą ogłoszenia: „Żona młoda, gospodarna, umiarkowanie kochliwa, wolna na lato i jesień z powodu wyjazdu”. Kierowca spojrzał na mnie z pewnym podziwem: ta teoretyczna podbudowa jego praktycznego nowatorstwa widocznie mu zaimponowała. Wjechaliśmy właśnie w Panegiryku i zatrzymał taksówkę. – A dzieci? – zapytał. – Jak zaczną rodzić się dzieci? – Tego nie można wykluczyć – przyznałem. – Należałoby przystąpić do reformy aktów stanu cywilnego: jak żona będzie mogła poślubić kilku mężów naraz, tak samo dzieciom należałoby wpisywać do świadectwa urodzenia kilku ojców, co nie tylko obniży koszty ich wychowania, ale i rozszerzy horyzonty dzieci pod wpływem kilku ojcowskich indywidualności. Nigdy już dziecko nie będzie mogło powiedzieć: „Ale ja miałem ojca idiotę”, powie natomiast: „Co prawda mój jeden ojciec to brudas i pijak, ale za to drugi zajmuje bardzo wysokie stanowisko, a trzeci to nawet śpiewa w operetce!” Pójdę jeszcze dalej: Każdemu mężowi, dla uniknięcia nużącej monotonii, będzie również przysługiwało prawo udziału w małżeństwie kilku żon. – Nie kapuję... – zmartwił się kierowca. – Przecież to proste: zamiast utrzymywać w całości jedną żonę, co jest na dłuższą metę i nudne, i niewspółczesne, a prowadzi nieuchronnie do frustracji lub rozbicia małżeństwa, mężczyzna będzie mógł na przykład uczestniczyć za te same pieniądze w ćwiartce utrzymania czterech żon, każda na jedną porę roku, co jest znacznie bardziej atrakcyjne. No, ale na mnie już czas... 79 Chciałem mu zapłacić, ale nie przyjął pieniędzy, tak go zafrapowały moje idee. Pożegnaliśmy się i wpełzłem na siódme piętro wieżowca, gdyż windę rzeczywiście ktoś wyłączył albo zepsuł. A może staruszek z ratlerem rozpowszechnił już po mieszkaniach moje antystabilizacyjne idee i wszyscy odwrócili się z pogardą od windy i zamknęli wodę nie czekając na działanie Komitetu? Przed mieszkaniem numer siedemdziesiąt siedem pochyliłem się i uniosłem słomiankę. Klucza nie było! Natomiast przez drzwi usłyszałem ciche i słodkie tony muzyki z radia. Musiałem rozwiązać dylemat: wejść czy nie wejść? A jeżeli Diana oddaje się z Medardem rozkoszom na wschodnim tapczanie? To wejście mogę przypłacić życiem! Z drugiej strony, zgodziwszy się na wszystko, powinienem kontynuować zabawę, nie patrząc na ryzyko i konsekwencje. Obiecałem odnieść garnitur i płaszcz; nie mogę stchórzyć, jeżeli nie chcę jej stracić. Nacisnąłem guzik dzwonka. Drzwi otworzył mi natychmiast młody jeszcze mężczyzna o twarzy różowej, gładkiej i pełnej, odziany w atłasowy szlafrok w chińskie chyba desenie. Ruchy jego były miękkie i pełne gracji. Spojrzał na mnie z widoczną ulgą i powiedział: – Filipa jeszcze nie ma, ale niech pan pozwoli. Wszedłem nieco zdziwiony, że Filipa jeszcze nie ma o wpół do czwartej nad ranem. Powiesiłem płaszcz na wieszaku i wszedłem do wschodniego pokoju. Rzeźbiony stoliczek nakryto na dwie osoby, ustawiono eksportowy jarzębiak, eksportowego węgorza, eksportową szynkę oraz mnóstwo ciastek i kremów. Uczułem głód. Spod czerwonego abażuru padało nastrojowe światło. – Właściwie to ja przyszedłem do pani Diany – powiedziałem siadając na marokańskim pufie. – Pierwszy raz słyszę – odparł grzecznie mężczyzna. – Pozwoli pan, że się przedstawię: jestem Wygraj. Nazwisko to obiło mi się gdzieś o oczy; był to chyba jakiś artysta. W takich niepewnych sytuacjach przedstawiałem się jednym z mych dodatkowych nazwisk. – Docent Borsuk – powiedziałem ściskając mu prawicę. – Trochę późno na wizytę... – Ależ skąd! – uśmiechnął się gościnnie Wygraj. – Zawsze kładę się o świcie. A więc... Mówiąc to zerknął na mój garnitur, powrócił doń wzrokiem, ale że panował półmrok, nie mógł go z całą pewnością rozpoznać. Coś mi to niedobrze pachniało. – Czy tu nie mieszka taka piękna blondynka? – zapytałem. – Broń Boże! – zawołał i znowu zerknął na mój garnitur. – Właśnie – powiedziałem. – Odnoszę palto i to piękne ubranie. Starałem się go nie poplamić, ale w czasie szamotaniny kropla krwi mego przeciwnika spadła na klapę. Mam nadzieję, że gorąca woda... Wygraj spojrzał na mnie z pewnym zdziwieniem, ale i ze smutkiem. – Nawet nie zauważyłem braku – powiedział cicho. – To może Filip? – To pani Diana dzisiaj po jedenastej wieczór – wyjaśniłem. – Mój garnitur wisi w szafie. Wygraj wstał, podszedł do ściennej szafy i odnalazł mój garnitur. Wyraz ulgi odmalował się na jego twarzy. – Nie będę od pana żądał dodatkowych wyjaśnień – powiedział. – Codziennie wieczorem śpiewam w Operze, wracam dobrze po północy, a klucz pozostawiam pod słomianką dla Filipa oraz dla sprzątaczki. Może... Nagle zamilkł. Ślad Diany kończył się więc tutaj. Musiała wypatrzeć nieobecność Wygraja, odkryć klucz pod słomianką i umyśliła postawić mnie w żenującej sytuacji. Tej kobiecie nie brakowało wyobraźni. – Napije się pan kieliszek?– zaproponował Wygraj. – Przecież pan czeka na Filipa – przypomniałem. – To nic – westchnął Wygraj. – Nie jestem pewien, czy Filip przyjdzie. Bardzo się cieszę, że pana poznałem. 80 – Może jednakże zamienię garnitur na swój? – zapytałem atakując węgorza. – Ależ głupstwo! – zawołał. – Cieszę się, że tak dobrze na panu leży! Jeżeli ma pan trudności z garderobą, proszę go zatrzymać! Palto oczywiście też! – Tylko chwilowo – odparłem. – Wróciłem właśnie z podróży służbowej i zastałem mieszkanie doszczętnie okradzione... Wyniesiono mi wszystko nie wyłączając zagranicznych tapet! Na szczęście jestem ubezpieczony od kradzieży w PZU, wkrótce otrzymam ponad dwieście tysięcy złotych odszkodowania i zaraz się ubiorę. Wygraj słuchał mnie z pewnym roztargnieniem, lekko się wiercił, wreszcie nie usiedział, podszedł do telefonu i nakręcił numer. Telefon brzęczał beznadziejnie. Wygraj odłożył słuchawkę i usiadł znowu. Atakowałem właśnie szynkę. – Nie będę panu przeszkadzał... – powiedziałem z pełnymi ustami. – Pan mi nie przeszkadza! – zawołał. – Broń Boże, niech pan nie wychodził Proszę mi dotrzymać towarzystwa! Tyle było szczerej prośby w jego glosie, że nie mogłem. mu odmówić, choć byłem zmęczony i senny, zacząłem więc przełykać szynkę z czystym sumieniem. Ten człowiek miotał się i cierpiał, szukał przychylnego ucha. Diana zrzuciła mnie mu z nieba jak dobrego duszka i powinienem był spełnić pokładane we mnie nadzieje. Powtarzam raz jeszcze, że z natury jestem przychylny ludziom, i o ile nie udało mi się dotąd pozytywnie załatwić własnych problemów, to wielokrotnie moje rady pomogły innym. – Rozumiem pana – powiedziałem ze współczuciem. – Pan długo już czeka na Filipa, prawda? – Długo – przyznał cicho. – Co dzień nakrywam na dwie osoby. – To wzruszające – stwierdziłem. – Pewna moja znajoma, rozkochana do białości, nakrywała przez pięć lat najdroższemu, choć ślad po nim zupełnie zaginął, i przestała dopiero wtedy, kiedy spotkała go z niemowlęciem w wózku i z żoną u boku. – Niech mnie pan źle nie zrozumie – uśmiechnął się Wygraj. – Filip jest kobietą. – Dziwne imię jak na kobietę – zauważyłem. – Jak najbardziej właściwe – stwierdził. – To kobieta kierownik. Bierze mężczyzn, kiedy chce. – Właśnie przed chwilą dyskutowałem z pewnym praktykiem od spraw rodzinnych o problemie kobiet, którym należałoby przydzielić po paru mężów... – Ależ problem jest inny! – zawołał. – Ta kobieta, rozzuchwalona swym stanowiskiem, poborami wraz z premią i niezależnością, miażdży kolejno wszystkich partnerów, pozostawiając po sobie pole pełne zabitych i rannych. Przeważnie wybiera mężczyzn słabych, urodzonych satelitów, których często winduje w górę, ale też w razie niezadowolenia zrzuca boleśnie w przepaść ukazując im ich nicość i zależność. – Postępuje, jak kiedyś mężczyźni! – zauważyłem. – Nie wyobraża pan sobie, co to za walka! – westchnął z tęsknotą. – Ze zwykłą kobietą trudno czasem dać radę w nieco dłuższym pożyciu, ale tu rozwiera się piekło. Traktuje cię jak istotę niższą; posiadając wszystkie wdzięki kobiety, ma nie tylko charakter, ale i możliwości mężczyzny – jest więc podwójnie silna. Niczym jej nie można zranić: ma pancerz czołgu. – A może by należało ją rozkochać? – zapytałem. – Chyba wtedy odsłoniłaby nieco słabizny. – Ona kocha tylko z góry i nawet leżąc na niej, czujesz się cały czas pod nią. – To potworne – westchnąłem ze zgrozą. – I na taką osobę czeka pan co noc? – Czekam jak samotna, porzucona i słaba kobieta – jęknął Wygraj. – Ileż razy wytykałem sobie mięczakowatość i zniewieścienie! Ile razy w samotności uderzałem pięścią w stół i wygłaszałem przemówienia pełne pogardy i obelg! Ileż razy wychodziłem na świat, by udowodnić męskość przed samym sobą! Próby te okazały się bezowocne. Kobiety kobiece i uległe już mnie nie interesują: są zbyt do mnie podobne. Pod wpływem Filipa nastąpiło we mnie nieodwracalne przesunięcie. 81 – A jeżeli którejś nocy Filip rzeczywiście do pana powróci? – Nie daj Boże! – zawołał z przerażeniem. – Jak to? Czeka pan na kogoś nie chcąc, żeby przyszedł? – Myśl o powrocie Filipa napawa mnie ogromnym przerażeniem. Co innego czekanie. W czekaniu zawarty jest nieodłącznie element optymizmu: nie czeka się przecież na coś, co nie może się zdarzyć. Jednocześnie czekanie jest chorobą: jej objawy to dreszcze, niemożność skupienia myśli, nienormalne wyczulenie zmysłów na każdy dźwięk czy błysk, bezsenność, zmniejszona odporność na zarazki i alkohol... To błogosławiony stan, w którym człowiek żyje w podnieceniu, karmiąc się nadzieją, i płaci za to wysoką cenę. Mimo wszystko zdrowsze to niż alkohol czy narkotyki. Czekanie bardziej mi odpowiada, niż to, co się będzie działo po powrocie Filipa. Wtedy nie będzie już nadziei. Mówiąc to podniósł rękę na znak, żebym milczał. Ponieważ nie czekałem jak on, moje ucho podchwyciło dopiero po chwili ciche kroki na schodach. Milczeliśmy intensywnie, kroki zbliżały się. Wygraj powoli podnosił się z krzesła i nagle kroki ucichły tuż przed naszymi drzwiami. Wygraj zbladł i zadrżał na całym ciele, a w jego oczach zakotłowała się panika. Kroki powoli ruszyły dalej, zatrzymały się ciężko i posłyszeliśmy niezdarny brzęk kluczy. Na twarzy Wygrają znowu pojawił się rumieniec. Usiadł z ulgą. – To Bielinek – powiedział. – Sąsiad. Dziwne, że go nie poznałem. Widać więcej się zalał niż normalnie. Pewno będzie hałasował i przeszkadzał mi w czekaniu. Wie pan, czeka się najlepiej w zupełnej ciszy i dlatego zadowolony jestem, że winda nie chodzi i pewno prędko chodzić nie będzie. – Ale pan chyba nie czeka tak codziennie? – zatroskałem się dokończywszy szynkę. – To musi być wysoce wyczerpujące. – Oczywiście, że nie – uśmiechnął się. – Zazwyczaj prowadzę uregulowane i dość jednostajne życie. Przedpołudnie zbiega mi na próbach, po obiedzie obchodzę sklepy ogonkując tu i ówdzie, wieczorem odśpiewuję etat w Operze, a później zbieram się z kolegami na ciastka i ploteczki. Zasypiam około drugiej. Czekam tylko przez pierwszy tydzień w miesiącu. – Dlaczego przez pierwszy? – Bo przez pierwszy tydzień w miesiącu Filip ma urwanie głowy i wszystkiego w związku ze swoją odpowiedzialną funkcją. Pracuje do późna i nie ma czasu na podrywanie. Szansa przybycia Filipa jest najmniejsza. Powiedziawszy to zabrał się do pochłaniania najróżniejszych ciastek, choć poprzednio niczego nie ruszył. Przyjemnie było patrzeć, z jakim zadowoleniem i smakiem je zjadał. Z tego łakomstwa wpakował mankiet w krem i musiał wytrzeć chusteczką złotą spinkę. – To od Filipa – uśmiechnął się. – Osiemnaście karatów. Bardzośmy się wtedy kochali. Filip zabrał mnie do Wenecji na swoje diety. Te spinki kupił mi za pewnego młodego Włocha, bezrobotnego filmowca, z którym urwał się na dwa dni i dwie noce. Z Filipem tak zawsze. Z niczym się nie liczy. Rodzina, wierność, dzieci, ognisko domowe to dla Filipa puste dźwięki. Filip jest ogromnie ambitny i chce koniecznie zostać ministrem. – Filip nie ma dzieci? – zapytałem. – Miał bliźniaki z pewnym atomistą, który Filipa bezczelnie nabrał. Nie będę tu opisywał drastycznych szczegółów tego oszukańczego zapłodnienia. Atomistę tłumaczy po części fakt, że pragnął w ten sposób zatrzymać Filipa przy sobie. Filip postanowił ukarać podstępnego kochanka: rozwścieczony, uzyskał urlop twórczy, urodził bliźniaki i odesłał je atomiście. Naturalnie płaci tłuste alimenty, za które atomistą wziął żonę do dzieci, ale dotąd jeszcze wzdycha do Filipa tak, że się czasami myli w rachunkach. – To byłaby duża satysfakcja ujarzmić Filipa – uśmiechnąłem się i zaatakowałem resztę ciastek z żarłocznością, której się po sobie nie spodziewałem. Widocznie coś wisiało w powietrzu. 82 – To chyba niemożliwe – westchnął Wygraj i nagle spojrzał na mnie uważnie. – Pan... chciałby spróbować, docencie? – Chciałbym Filipa zobaczyć – odparłem. – Wysoce mnie ciekawi. Wygraj nie zdążył odpowiedzieć, gdyż za ścianą dał się nagle słyszeć cichy chrobot i stukot jakiegoś aparatu, jak gdyby kasy rejestracyjnej. – Znowu zaczyna! – jęknął Wygraj. – A tyle razy go prosiłem, żeby puszczał tę maszynę w dzień, kiedy nie czekam! – Co to za maszyna? – zdziwiłem się. – Baby na schodach mówią, że to importowana pralkowirówka, ale ja w to nie wierzę. Chowa ją gdzieś głęboko i wyjmuje tylko w nocy, kiedy mało kto chodzi po schodach. Może podrabia pieniądze? – To grawer? — zapytałem. – W spisie lokatorów napisane kompozytor. Ale czy słyszał pan o kompozytorze nazwiskiem Bielinek? – Może tworzy pod pseudonimem? – Ale on nawet nie ma fortepianu! W ogóle na niczym nie gra! Nawet radia nie puszcza! Cały czas wałęsa się po knajpach albo jeździ samochodem z dziwkami! Skąd on ma na to pieniądze, jeżeli nic nie robi?! Tylko ta maszyna odzywa się czasem przez piętnaście minut w nocy! Niech pan powie, czy na maszynie można komponować?! – Oczywiście – odparłem. – Słyszałem o tym wynalazku! Nie wiedziałem, że dotarł już do Warszawy... – Jak to? Maszyna pracuje za niego? – I to jak! To jest specjalny mózg elektronowy, tak zwany sztuczny kompozytor. Nie będę tu tłumaczył zasady jego działania: znajdzie ją pan w literaturze fachowej i popularnych broszurach. Sztuczny kompozytor może w kilkadziesiąt sekund napisać melodyjną piosenkę, którą z przyjemnością zanuci każde młodzieżowe audytorium. Do tego celu wystarczy maszynę zaprogramować na nutach paru udanych utworów, a ona już wypuści setkę nowych wariantów i kombinacji, każda zgodna z zasadami harmonii i rytmu. – O cholera! – podniecił się Wygraj. – Teraz rozumiem, dlaczego tyle piosenek coś mi przypomina! – Rozumie pan również, dlaczego Bielinek niczego nie robi. Jego maszyna wy komponuje mu w godzinę tyle piosenek, że może nimi obdzielić wszystkie orkiestry w Polsce. Jedyny problem, to znaleźć odpowiednią ilość dobrych melodii dla zaprogramowania maszyny. Ale tu przecież cały świat stoi otworem... Nagle coś stuknęło i zgasło światło. Zamilkła też i maszyna. – Do diabła! – zaklął Wygraj. – Ten sztuczny kompozytor żre mnóstwo prądu. Mufa nie wytrzymuje! – Jest to praca intelektualna – wyjaśniłem. – Czasami maszyna musi się nadmiernie wysilić i specjalnie pali korki, bo ma tego dosyć. Wygraj zapalił świecę i jego jedwabny szlafrok zalśnił tajemniczo w migotliwym blasku. Był to mężczyzna prawdziwie haremowy. – Komponowanie piosenek niezbyt mnie interesuje, bo nie mam najlepszego słuchu – powiedział. – Ale kiedyś próbowałem pisać. Żeby można sobie kupić sztucznego literata... – Oczywiście, że można. Ale maszyna jest jeszcze bardzo kosztowna. I w ogóle się nie amortyzuje za życia autora ze względu na niewysokie stawki literackie. Żaden normalny literat nie mógłby sobie tej maszyny zafundować; zakupują ją tylko instytucje. Napotkano tu większe trudności niż przy komponowaniu piosenek, gdyż słowo stanowi znak bardziej złożony niż nuta. Będąc za granicą uczestniczyłem na zaproszenie najwybitniejszych specjalistów w interesującym eksperymencie: maszynę zaprogramowano na tekstach prozy najwybitniejszych autorów. Literat rozgrzał się do czerwoności, zaczął migać lampkami i zgrzytać niebezpiecznie, wreszcie wypuścił niezrozumiały bełkot albo – co oceni dopiero potomność – 83 utwór przyszłościowo-awangardowy. Okazało się, że style klasyków kłócą się nawzajem i często redukują, nie mówiąc już o sprzecznych zazwyczaj tezach utworów. Okazało się więc paradoksalnie, że sztuczny literat pracuje najlepiej na utworach pozbawionych nie tylko nowotworów słownych, ale w ogóle nieco większej indywidualności stylu, a do tego myślowo ze sobą zgodnych. Oddaje obecnie ogromne przysługi w dziedzinie takich gatunków, jak powieści kryminalne czy też bajki dla dzieci. Tutaj przypominam sobie uroczą bajeczkę pt. „Czerwony Kopciuszek”, którą sztuczny literat wyperforował w czterdzieści siedem sekund. Świeżym pomysłem jest przeistoczenie przez dobrą wróżkę zgłodniałego Czerwonego Kopciuszka w wilka, żeby mógł się wreszcie najeść do syta. Czerwony Kopciuszek pożera w łóżku nie tylko księcia, ale leżącą obok jego macochę oraz jej dwie córki. Natomiast ogromne usługi może oddać maszyna literatom po ich śmierci, jeżeli oczywiście pozostawili po sobie choć dwa utwory o podobnym stylu i ideologii. Na tej podstawie sztuczny literat może wypuścić całą serię nowych utworów pośmiertnych, będących kontynuacją linii twórczej zmarłego. Znam na drugiej półkuli żonę pewnego pisarza, która posługując się sztucznym literatem wypuszcza co pół roku nową powieść męża, choć ten został w najściślejszej tajemnicy zakopany przez nią w ogródku. Zdania krytyki są podzielone: jedni cenią go za stałość poglądów i wierność samemu sobie, drudzy podziwiają obsesyjność tematyki, od której nie potrafi odejść, inni podkreślają zaskakującą śmiałość rozwiązań fabularnych, a tylko jeden brodaty młodzieniec, który dla zwrócenia na siebie uwagi atakuje wszystko i wszystkich, napisał, że autor doszczętnie spierniczał i pisze sklerotyczne brednie, kręcąc się ze starczym uporem dokoła pewnej części damskiego ciała, której już od lat nie oglądał z bliska. Nie mówię już o filmie czy telewizji... – Jak to?! – zawołał Wygraj. – Sztuczny literat kręci filmy? – Nie – odparłem autorytatywnie. – Do kręcenia filmów służy sztuczny reżyser z przełącznikiem na nową albo starą falę, który pracuje na perforowanym scenopisie. Sztuczny literat może pisać scenariusze i włącza się go zazwyczaj dla podtrzymania pewnych gatunków i cykli, w których powtarza się nie tylko ta sama tematyka, ale i ten sam rozkład cieni i blasków. W ten sposób bez żadnego wysiłku, posługując się sztucznym literatem i sztucznym reżyserem, wytwórnie mogą produkować bez końca komedie, westerny, filmy przygodowe i inne dowolne cykle, najlepiej z białymi i czarnymi charakterami. Nie sprawia im też żadnej trudności kontynuowanie wątków modnych czy nowofalowych, zwłaszcza że tu scenariusz jest krótki, żadne specjalne postacie nie występują, lecz tylko się posuwają, intryga jest dziecinnie prosta lub nie ma jej wcale, dialog nie posiada większego znaczenia, żadna logika nie obowiązuje, a tekst służy tylko do wzbudzenia sztucznego reżysera, który rządzi się w tym wypadku własną mechaniką, zaprogramowaną na podstawie kilku wybitnych dzieł tego gatunku. Tu przerwałem i spojrzałem na zegarek. Przegadaliśmy już przeszło godzinę. Wstałem. – Ja tu gadu, gadu, a przecież przeszkadzam panu w słuchaniu. Na mnie najwyższy czas. – Dzięki panu cudownie mi się dzisiaj czekało – uśmiechnął się Wygraj. – Bardzo proszę, niech pan wpada częściej. Moja szafa jest zawsze do pańskiej dyspozycji. – Za parę dni pozwolę sobie zwrócić panu garderobę – oświadczyłem. – Czy pan nie przypuszcza, że Filip przychodzi tu w czasie pańskiej nieobecności? – Czasami tak mi się wydaje – powiedział z niepokojem. – Kiedyś zauważyłem źle domyte kieliszki, innym razem spostrzegłem, że czerwona poduszka leżała na miejscu żółtej i odwrotnie, a kiedyś, smutno mi to wyznać, znalazłem pod dywanem zapomnianą prezerwatywę. Niestety, nie mam i nie chcę mieć żadnej pewności. Zresztą sam pan mówi, że garnitur i płaszcz pożyczyła panu jakaś Diana... Bóg jeden wie, kto tu teraz przychodzi, gdy śpiewam w Operze. – Wystarczy nie kłaść klucza od słomiankę – zauważyłem. – Co to, to nie! To byłoby nielojalne. Filip załatwił mi to mieszkanie! Nigdy nie chciał się zgodzić, bym rzucił Operę i pozostawał wieczorami w domu! Podejrzewam, że sprowadza tu czasami chłopaków... 84 Uścisnąłem mu ze współczuciem prawicę. – A więc gdzie znajdę Filipa? – zapytałem. – Nie boi się pan? – Mogę mu się nie spodobać – westchnąłem... – Jest pan w jego typie – stwierdził bez radości. – Nie wykonuje pan gwałtownych ruchów i lubi pan słodycze jak ja. Może Filip zechce zająć się pana karierą? – Jestem zadowolony ze swego stanowiska – odparłem. – Sam muszę wykuwać w skale mą naukową drogę. Filipa chcę poznać zupełnie bezinteresownie. – Dziś niedziela – powiedział Wygraj. – Od rana znajdzie pan Filipa w kawiarni „Wszechświat”. Siedzi tam otoczony swym dworem. Proszę powiedzieć, że ciągle nań czekam. – Tak. Wtedy na pewno nie przyjdzie. Wyszedłem z serajowego wnętrza i znalazłem się na ulicy. Ogromnie się ociepliło, śnieg topniał w uszach i zaczęły już śpiewać ptaki. Cieszyła mnie ta nagła zmiana klimatu z uwagi na moje niepewne nadal położenie. Wieżowiec spał uczciwym snem przedporannym, mrucząc rozkosznie w przeczuciu niedzielnej gnuśności. Coś tam w nim też niepokojąco bulgotało, jakiś nadpsuty przewód czy też bolesna rura o nieco przeżartych ściankach. Odszedłem szybko opustoszałymi ulicami, kierując się chyba instynktownie ku przystani odpoczynku dla osób znajdujących się w przejściowych trudnościach: na dworzec. Tu dysponowałem kilku możliwościami: mogłem odwiedzić baraki Dworca Głównego; panowało tam zaciszne ciepło w porównaniu z szopą Dworca Centralnego, gdzie wiało na oścież. Podziemny Dworze Śródmieście zbyt był lustrzany, by można było weń chrapać, zresztą hałasowały bardzo pociągi, które lekkomyślnie tam wpuszczono. Mogłem też wyprawić się na Pragę, do Dworca Wschodniego, gdzie oczekiwały mnie luksusy, ale ławki w poczekalni nie były wygodniejsze niż gdzie indziej. Wybrałem więc Dworzec Główny, kameralny i przytulny, a do tego korzystniej położony. Maszerowałem energicznie i wkrótce znalazłem się w poczekalni, zastawionej długimi ławkami. Rozejrzałem się uważnie, bo i tu szukałem ludzi interesujących, którzy mogliby powiedzieć mi coś nowego o życiu. Wybór mój padł na niemłodego już mężczyznę o twarzy porysowanej przez nielekkie chyba życie i młodą jeszcze kobietę w czerwonym kapelusiku, zielonym palcie i chabrowych kozaczkach z polichlorku winylu, zmiękczonego dodatkiem plastyfikatorów. Ani jedno, ani drugie nie miało przy sobie bagażu; nie wyglądali na podróżników. Oboje drzemali i nie otworzyli oczu, gdy między nimi usiadłem. Natychmiast zamknęły mi się oczy, ale wkrótce obudził mnie ruch i hałas. Kilku młodzieńców wyszamotywało się z otwartego już baru szybkiej obsługi. Mężczyzna obok mnie uniósł ciężkie powieki i poprawił się na ławce. – Rozrabiają i rozrabiają, jakby domu nie mieli. – A pan? – zainteresowałem się życzliwie. – Czeka pan może na mieszkanie? – Mieszkanie przydzielono mi przed dwudziestu laty – odparł z dumą. – Ale nie wolno mi wrócić do domu przed ósmą. – Małżonka? – domyśliłem się. – Małżonka też się tuła po mieście. Poszła spać do łóżka siostry. – Jakiś kataklizm? Hydraulicy? Pożar strawił mieszkanie? – Córka się bawi – westchnął. – Nie wiadomo, co zastaniemy w domu. Poprzednim razem znaleźliśmy w wannie śpiącego młodzieńca z hiszpańską bródką, w mundurze zawiadowcy cesarsko-królewskiej kolei i w hełmie strażackim na głowie. Za moich czasów nie mieliśmy wanien i podobne rzeczy nie były możliwe. A pana też dzieci wyrzuciły z domu? – Jeszcze nie – odparłem. – Moja córka jest na etapie lalek i lubi, kiedy z nią przesiaduję. – Zmieni się – westchnął mój rozmówca. – Niech pan już zaczyna oszczędzać na jej mieszkanie. Sprowadza pana zapewne mała kontrowersja z żoną? – Moja żona jest aniołem – odparłem. – Jestem tu służbowo. Zajmuję się badaniami społecznymi i piszę pracę doktorską pt. „Socjologia dworców kolejowych w związku z po 85 wszechną koleizacją ludności”. Trzeba panu wiedzieć, że jednym z najbardziej reprezentatywnych węzłów, w którym jak w soczewce odbijają się wszelkie przemiany społeczne, jest na obecnym etapie dworzec kolejowy. Każdy mieszkaniec Polski, niemowlę czy paralityk, podróżuje pociągiem przeciętnie trzydzieści pięć razy rocznie. Zbliżamy się do światowej czołówki. – A komunikacja samochodowa? – zapytał mój rozmówca. – A parostatki? – Nie zapominajmy o tramwajach – przypomniałem. – W tej dziedzinie nasza stolica wysunęła się na światowe czoło pozostawiając daleko w tyle Nowy Jork, Moskwę, Londyn i Paryż i doganiając szybkimi krokami Surabaję. Tramwalizacja naszej stolicy postępuje naprzód milowymi krokami i do roku dwutysięcznego podwoimy ilość pasażerów przypadających na jeden wagon, zresztą zupełnie nowego typu, nie tylko bez konduktora, ale i bez motorniczego, przez co uniknie się strat w obsłudze w razie katastrofy, która zresztą będzie niemożliwa, gdyż tramwaj wyposażymy w mózg elektronowy, fotokomórki, lasery i radary, przez co rozwinie na prostych ulicach szybkość do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Zamiast bezużytecznego hałasu będzie on wydawał przejmujący świst ponad dźwiękowy, atomizując każdą przeszkodę na torze, nie wyłączając przegubowych autobusów. – Raczej unikam tramwaju – odparł mój rozmówca. – Do pracy jeżdżę składanym rowerkiem bocznymi ulicami, a najchętniej przez podwórza i ogrody. Czy bada pan również PKS? Tam też się dopchać nie można! – W nowoczesnym świecie coraz trudniej dopchać się gdziekolwiek – westchnąłem. – Wszędzie kłębią się żądne podróży i nadzwyczajnych przeżyć tłumy. Dlatego często chodzę do kina na wybrane filmy i tam rozkoszuję się samotnością. Niestety jest to chyba ostatnia oaza spokoju w tym mieście. Problemowi PKS poświęcam oddzielną pracę: „Wpływ komunikacji autobusowej na przyrost naturalny przytrasia”. – Nie chwytam związku – zdziwił się mój rozmówca. – Badania wykazały, że wszędzie tam, gdzie uruchomiono linię PKS, przyrost naturalny spada. – Myśli pan, że autobusy wytrząsają coś niecoś z mieszkańców? – zapytał. – Niewykluczone. Dopiero wprowadzenie przez PKS poduszkowców unoszących się nad szosą wyjaśni tę stronę zagadnienia. Mówiąc to zerkałem z zainteresowaniem na moją sąsiadkę z lewej, która też się już obudziła. Byłaby to kobieta przystojna i nawet ponętna, gdyby nie cień zniechęcenia i goryczy w twarzy. Przysłuchiwała się naszej rozmowie z rezerwą, którą postanowiłem przezwyciężyć, ciekaw jej problemów. – Pozwoli pani, że jej zadam parę pytań w ramach mych badań – zwróciłem się do niej. – Pani chyba nie czeka na pociąg? – Ja zdradzam męża – odparł z gorzkim uśmiechem zagadnięta. Przyjrzałem się jej z jeszcze większym zainteresowaniem. – Rozumiem – odparłem z uśmiechem. – Pani udaje, że zdradza męża. Wraca pani rano dostatecznie zmęczona, by uwierzył. – Tak właśnie jest – przyznała. – Przychodzę tu raz na miesiąc z soboty na niedzielę, bo w tygodniu nie mam ani czasu, ani siły. Ale to przecież nie należy do pańskiego tematu? – Jak to nie należy?! – zawołałem. – Nic, co się dzieje na dworcu, nie powinno mi być obce! Umieszczam tam rozdział „Niekomunikacyjne życie dworca”. Czy ten zabieg pomaga pani w życiu małżeńskim? – Jest konieczny – odparła. – Mój mąż ogromnie się teraz męczy w domu, nie może spać ze zdenerwowania, pali papierosy jeden po drugim, wstaje i kładzie się co pięć minut, przemyśliwa całą historię naszego małżeństwa i właśnie teraz nad ranem dochodzi do nieuchronnego wniosku, że jest wszystkiemu winien i jeżeli tylko wrócę, powinien mnie do końca życia nosić na rękach. – I nosi panią? 86 – Przez trzy do pięciu dni, później jest miły, ale bez pierwotnego entuzjazmu, po dwóch tygodniach zaczyna lekko ziewać na mój widok, a wreszcie, pod koniec miesiąca, przechodzi do pretensji i wymówek oraz nerwowego rozglądania się za kobietami. Wszystko uwieńcza głośna awantura o byle głupstwo i wtedy wiem, że muszę go zdradzić. – A dzieci? – zapytałem. – Dzieciom mówi się, że mama jedzie w delegację. U nas słowo „delegacja” oznacza pozamałżeńską rozpustę. – A nie przyszło pani kiedyś na myśl, żeby rzeczywiście zdradzić męża? Połączyć pożyteczne z przyjemnym? Pani zerknęła na mnie z pewnym niesmakiem, zmieszanym z nieufnością. – Niech pan nawet o tym nie myśli – odparła. – Zadawanie się z obcymi panami zupełnie mnie nie zadowala. Tego jednego mam już po szyję. Boję się innego niebezpieczeństwa: czy wkrótce nie będę zmuszona podwoić czy potroić dawki lekarstwa, bo organizm chorego może się przyzwyczaić. Cóż wtedy pocznę? Nie mogę przez cały tydzień nocować na dworcu, bo opuszczę się w pracy, a i dzieci mi się wykoleją. Zadumaliśmy się nad jej problemami. Nagle na sali wszczął się ruch: przybył jakiś pociąg. Do poczekalni i do baru wtargnęła grupa podróżnych. – Ot i koniec – westchnął nieszczęśliwy ojciec. – Osobowy z Radomia. Już nie dadzą nam spać. Żeby nie te pociągi, byłoby tu zupełnie miło. Pójdę na piwko. – Na mnie też czas – powiedziała nasza towarzyszka. – Zaraz otwierają poranną kawiarnię „Jutrzenka”. Jadam tam śniadanie z pewnym studentem ze spółdzielni usługowej „Gaudeamus”. Za dwa jajka i szynkę oraz kawę zbożową udaje amanta, znużonego nieco nocą miłosną, ale zakochanego aż po żabot. W razie czego mam w personelu świadków mej cynicznej zdrady, i to z przystojnym młodzieńcem, jak tego wymaga najświeższa moda. Oprócz tego każę mu do siebie co pewien czas telefonować: czyta mi przeważnie przez telefon długie ustępy z elektrochemii, a ja udaję zasłuchaną. Żegnam panów. Oboje wstali i rozeszli się w swoje strony, a ja wcisnąłem się w kąt ławki i mimo hałasów zasnąłem ze zmęczenia i nadmiaru wrażeń. Musiałem nabrać sił: czekały mnie przecież nieprzewidziane wydarzenia. Diana niewątpliwie zażąda ode mnie niejednego jeszcze czynu i nie lada wytrzymałości. Ściśle zamknięta zabawa miała się tym razem ku końcowi. Orkiestra grała ostatkiem tchu, a wszystkim pomieszały się szyki. Basia zerkała na mnie gasnącym spojrzeniem. Dianę zauważyłem natychmiast; stała nie opodal spustoszonego całkowicie szynkwasu. Bufetowa i jej pomocnice leżały pod stołami dysząc ciężko. Obok Diany nie zauważyłem już Medarda i serce zabiło mi przyśpieszonym rytmem w rozkosznym przeczuciu. Diana dostrzegła mnie również, szepnęła coś do nadskakujących, lecz już wyczerpanych balowników i przeszła obok mnie szepcząc: „Za dziesięć minut na dole”. Ogarnęło mnie bolesne i rozkoszne zarazem napięcie, tym razem nie myślałem marnować wszystkiego przez brak transportu, zresztą mróz zelżał prawie do zera, wybiegłem więc pozostawiając Basię wessaną przez tłuściocha w niechlujnym tańcu i rzuciłem się szukać pojazdu. Tym razem na rogu stały długim rzędem taksówki i pozostawał tylko problem miejsca naszego dogłębnego spełnienia. Kawalerkę Basi umeblowałem dość niedbale/ i co tu ukrywać, panował tam nieustanny chlew, a Basia, rozpieszczona przez położną, najwyżej coś zapomniała z bielizny, a nigdy nie sprzątnęła. Te trywialne szczegóły nie grały większej roli w mym życiu, pomijałem je i nie dostrzegałem, przecież mój czyn tętnił gdzie indziej, ale teraz jako tło dla tej nocy z najpiękniejszą, wonną, rozkoszną i luksusową kobietą w złotej sukni, głównej i niepowtarzalnej nocy mego życia – ta zatłuszczona kawalerka była czymś tak niestosownym, że przeszedł mnie dreszcz wstydu i rozpaczy. Ach, dlaczegóż nie wynająłem przez wyższe znajomości pokoju w pałacu księcia Józefa w Jabłonnie, gdzie podają kelnerzy w smokingach, albo choćby poradziwiłłowskiej 87 komnaty w Nieborowie? Niestety, jedyny pałac, gotów nas przyjąć o tej porze, to pałac Mostowskich. Pewien emerytowany hulaka, ostatnio skromny pracownik wypożyczalni książek, opowiadał mi, że dla damy swego życia wynajmował za każdym razem gabinet u Bukieta, a później apartament w Europejskim, gdyż pięciopokojowe mieszkanie na Wilczej blokowała bezlitośnie jego małżonka wraz z dwojgiem dzieci. Teraz mogliśmy najwyższej stanąć w Hotelu Miejskim w Suwałkach, gdzie byłem na „ty” z portierem. To moja Diana była zbyt luksusowa jak na obecne czasy. Ale oto i ona. Wybiegła i teraz na śnieg w złotych pantofelkach, rozglądając się z niepokojem za siebie; ale gdy chciałem zająć triumfalnie taksówkę, pociągnęła mnie za róg do stojącego tam samochodu fiat 125p. Nie posiadałem się ze zdumienia, że tak energicznie przyjęła inicjatywę w swoje ręce. Ruszyła sprawnie, raz tylko zgrzytnęła biegami i oto pędziliśmy miękko opustoszałymi ulicami miasta. Nasza noc zyskała nagle właściwą oprawę, ale nie mogłem opanować pewnego niepokoju. – Diano, to twój samochód? – zapytałem cicho. – Nie pytaj! – odparła. – O nic nie pytaj! Nie pytałem więc i nie wspominałem o brudnej kawalerce, o przecież ten samochód gdzieś pędził nie dotykając chyba kołami jezdni, tak było lekko i cicho. A może śniłem? Przecież widziałem deskę rozdzielczą samochodu, mogłem odczytać stan paliwa, wdychałem perfumy Diany, słyszałem cichutki i doskonały szum silnika. A może moje sny są zawsze takie szczegółowe i beznadziejnie dosłowne, jak gdybym przeżywał wszystko na jawie? Sprawa wymagała zbadania i należało bacznie śledzić dokoła. Mknęliśmy cicho w śnieżnej pustce. Ciepło z silnika rozchodziło się po wnętrzu samochodu, dotknąłem delikatnie ręki obejmującej krąg kierownicy, zadrżałem radośnie i mógłbym tak jechać w nieskończoność, ale Warszawa też ma swoje granice i wjechaliśmy w małą uliczkę na kolonii Staszica czy też na Żoliborzu. Diana zatrzymała samochód. – Jesteśmy – powiedziała z uśmiechem. Wyszedłem i pomogłem jej wysiąść. Chmury rozstąpiły się i księżyc rozjaśnił i tak jasną śnieżną noc. Cofnięta w ogródek willa rysowała się tajemniczo w sinawym blasku. Uścisk rąk zamykał obwód naszych napięć i szedłem do drzwi rozdygotany rozkosznym przeczuciem, ale i drżący z niepokoju. Diana wyjęła klucz z kieszeni futra, otworzyła drzwi willi i szybko wciągnęła mnie do środka. Przywarłem do niej natychmiast, ale ona odepchnęła mnie łagodnie, poszukała kontaktu i zapaliła światło. Znajdowaliśmy się w hallu wyłożonym ciemną boazerią. Przez otwarte drzwi lśniły meble, bibeloty i obrazy wspaniałego salonu. – Boże! – zawołałem. – Kim ty jesteś, dziewczyno? – Wejdźmy do salonu – szepnęła Diana zrzucając futro i uchylając się od pocałunku. Ten salon był bogaty jak w filmie: rozjarzył się kryształowy żyrandol, wszędzie lśniły złocenia ludwików, w kącie bielało pianino Bluthnera, a z medalionu na ścianie patrzyła wykwintna markiza. Było to coś tak niespodziewanego w mieście, złożonym z typowych mieszkań i meblościanek, że przystanąłem jak Ali Baba po otwarciu Sezamu. A może to był sen? Chwyciłem Dianę w ramiona z dreszczem rozkoszy i dumy. Puściłem ją natychmiast, gdyż ze stojącego tyłem do drzwi wolterowskiego fotela wstał mężczyzna o twarzy bladej i ponurej, o gorejącym spojrzeniu i nagle wydało mi się w tym nierzeczywistym otoczeniu, że jest to pokutujący duch zbrodniarza lub samobójcy, który swym dramatem chce nam zagrodzić drogę do spełnienia. Stałem więc z rozszerzonymi oczyma, sparaliżowany strachem, nadal pewien, że nie śnię; nagle widmo wyciągnęło groźną prawicę w stronę Diany. – Ha, podła! – wycharczało. Na jej twarzy ukazał się ku memu zdumieniu wyraz nie strachu, lecz gniewu, a jej oczy też zagorzały złym ogniem. – Czego tu chcesz? – zawołała. – Prosiłam cię, żebyś mi już nigdy nie wchodził w drogę! Tamten opuścił z wolna rękę, a na złowrogim jego obliczu wykwit! grymas śmiechu. Oczy swe wbił w moje oczy, aż mnie przeszedł głęboki ból. – Frajerze! – zawołał, a głos jego był głęboki, wychodzący chyba z jelita. – Dałeś się pan wciągnąć?! 88 – Wynoś się stąd, natrętna kreaturo! – warknęła Diana. – Czy nie rozumiesz, że cię nie chcę?! – Nie rozumiem – odparł z przekonaniem upiór. – I nigdy nie zrozumiem! Spójrz na mnie! Jak w ogóle można mnie nie chcieć? Diana wpiła we mnie gorejące oczy. – Piotrze, wyrzuć go stąd! – zawołała. Przyszedłem już do siebie. Był to człowiek z krwi i tłuszczu, w garniturze z brązowej elany i w koszuli non-iron krajowej produkcji. Wszedłem na wspaniały perski dywan i stanąłem energicznie przed natrętem. – Słyszy pan?! Diana pana nie chce! Proszę natychmiast wyjść! – Pan jest dla mnie nic! – warknął. – Takich jak pan to ja trzymam w kieszonce razem z bilonem! – Takich jak pan to ja włączam do kontaktu! – odparłem dumnie. – Tacy jak pan daremnie się pętają, żeby ich przyjęła moja sekretarka! – zawołał pogardliwie. – A kim pan jest? – zapytałem na wszelki wypadek. – Mogę was zniszczyć – odparł z pogardą. – Wystarczy jedno słówko, gdzie trzeba... – No, no, tylko pan nie strasz! – parsknąłem. – Ja też mogę powiedzieć nawet dwa słowa, gdzie trzeba! I ja zajmuję niepoślednie stanowisko! – A cóż to za stanowisko?! – zaśmiał się tamten lekceważąco. – Jestem generalnym dyspozytorem towarów wybrakowanych – odparłem z dumą. – Przeprowadzam ich rehabilitację. Udzielono mi szerokich pełnomocnictw... – Upłynniacie buble?! – ucieszył się tamten i natychmiast stał się przyjacielski. – To świetnie! Pozwólcie, kolego, że się przedstawię... Dobiesław Wągrowicz, naczelny dyrektor Centrali Zbytu Fajansów... Otóż wyobraźcie sobie, że pewna wytwórnia wlepiła nam partię wazonów, które przeciekają... Kojarzycie, kolego? Wazony, które przepuszczają wodę wszystkimi porami?! – Trzeba było wypróbować – westchnąłem. – Kiedy ktoś wreszcie nalał wody, zakłady już uległy likwidacji – jęknął Dobrosław. – Zmieniły nazwę i osobowość prawną... Obecnie produkują kajaki i łodzie ratunkowe! Ale my zostaliśmy z tysiącem wazonów... Mają takie malutkie krostki, przez które sączy się woda... – Czy nie można ich wykorzystać jako abażurów? – zapytałem. – Abażurów?... – Dobiesław nagle zamilkł. – Albo jako podstawki do lampek nocnych? – To jest myśl! – zawołał Dobiesław. – Albo na artystyczne doniczki do kwiatów? Mógłbym się nimi zająć w jednym z naszych zakładów rehabilitacyjnych... – A ja?! – zawołała nagle Diana. Powróciłem do rzeczywistości. Diana, która przysłuchiwała się temu dialogowi z rosnącym niesmakiem i rozdrażnieniem, poprawiwszy makijaż przed lustrem rzuciła się między nas jak zirytowany kot. – Nie bądź taki pomysłowy, Robercie! – zawołała. – Przecież dla mnie tu przyszedłeś! Jutro Medard wraca z Hondurasu! Nie mamy ani chwili do stracenia! Wyrzuć go natychmiast! Ogarnął mnie wstyd. Była to nadzwyczaj piękna kobieta i nie wolno mi było się rozpraszać na biurowe zagadnienia. – Muszę pana wyrzucić — powiedziałem z żalem. Dobiesław parsknął cicho. – Raz jeszcze was ostrzegam, kolego – szepnął. – Ta kobieta... Nie dokończył, gdyż Diana chwyciła go za nos tak mocno, że się załzawił, i ruszyła do drzwi. Dobiesław szedł za nią posłusznie, ale tuż przed drzwiami wyrwał nos i wrócił na fotel. – To wszystko nie ma sensu – powiedział. – Ani mój upór, ani nasza ochota na Dianę... Dlaczego obaj mamy dać się wodzić za nos? Dla ułudy tracić rozsądek i spadać do rzędu istot pierwotnych, walczących o samicę? Wiecie przecież, kolego, jak to się dla was skończy! Nie lepiej odejść we dwóch i gdzieś przy kieliszku omówić dokładnie sprawę wazonów? 89 – Nie mogę – odparłem z przekonaniem. – To jest kobieta mego życia. Jeżeli teraz zrezygnuję, będę gorzko żałował aż do końca dni moich. Pewnych okazji nie wolno przepuszczać. Pan też przecież biega za szczęściem, kolego. – Ale ona mnie nie chce! – zawołał Dobiesław. – Nie do wiary! To nieporozumienie musi się wyjaśnić! – Jest pan ciasnym egoistą – odparłem przyciągając Dianę ku sobie. – Pańska miłość, nie oparta na wzajemnym magnetyzmie jak moja, jest miłością pozorną. Drzwi są zamknięte i dlatego pan się pcha. Gdyby były otwarte, wlazłby pan może, zabłocił dywan, naśmiecił, zostawił pustą butelkę po wódce i więcej nie wrócił. – Jak śmiecie?! – zawołał Dobiesław chwytając mnie za klapy. – Ja miałbym naśmiecić? Ja, który każdą nawet przelotną kobietę zadowalam uczuciowo i fizycznie tak, że nigdy nie chce ode mnie odejść?! – Nieprawda! – zawołała Diana. – Na kilometr pachnie od niego bublem! Wyrzuć go. Piotrze! Dobiesław trzymał mnie nadal za klapy, usiłowałem strząsnąć jego ręce, zaczęliśmy się pociesznie szamotać dysząc i drepcząc, ale nie było to szczere, nie mogłem zgromadzić przeciw niemu koniecznej porcji złości. Był to przecież człowiek naiwny, zaślepiony i przez to dość sympatyczny. Ku ogromnemu rozczarowaniu Diany puściliśmy się wkrótce. – Robercie, czas ucieka! – zawołała Diana. – Czy i na tobie mam się zawieść?! Nie potrafisz dać sobie rady z tym natrętem?! Medard rozbiłby go na cząstki! – Przecież on cierpi! – westchnąłem. – I żaden argument doń nie przemówi. Będzie szalał, dopóki mu się nie oddasz. – Dopiero oszaleje, kiedy mu się oddam – westchnęła Diana. – Niełatwe jest moje życie między tymi wszystkimi mężczyznami. A już Medard to gotów mnie zabić, jeżelibym tylko spojrzała na innego. Staliśmy teraz we troje nie bardzo wiedząc, co robić. Nigdy nie szedłem po trupach do szczęścia, ale ten sobotni wieczór umykał rączo, empirowy zegar wydźwięczal właśnie trzecią, godzina powrotu Medarda zbliżała się nieuchronnie i kto wie, czy po dzisiejszych doświadczeniach Diana zechce zorganizować podobną okazję. – Usiądźmy – zaproponowałem i zająłem ludwikowski fotel. Dobiesław usiadł na kanapce. Diana zawahała się i nagle usiadła mi na kolanach. – Kochany! – zawołała i objąwszy mnie za szyję zaczęła namiętnie całować. Nie będę ukrywał, że pod wpływem ciepłego dotyku jej warg i rozkosznego ciężaru gibkiego ciała przeszedł mnie dogłębny dreszcz i zacząłem jej oddawać pocałunki z coraz większym zapamiętaniem. Widać w ten sposób Diana chciała przezwyciężyć we mnie skrupuły i zbrodniczą bezczynność. Rzeczywiście, natychmiast wstąpiły we mnie przemożne siły i zacząłem ją namiętnie przyciskać, kiedy nagle ludwikowski fotel trzasnął niepokojąco, coś się w nim oderwało czy pękło. To przywróciło mi przytomność, gdyż wychowano mnie w kulcie dla antyków. – Diano, ludwik szesnasty się rozpada! – zawołałem. – Nie możemy demolować dzieł sztuki! – Przecież tu wszystko podrabiane! – parsknął Dobiesław. – Myślicie, że to Wilanów czy Łazienki? – A perski dywan? – zaniepokoiłem się. – Poniemiecka imitacja! – zaśmiał się złośliwie Dobiesław. Znowu okazałem się idealistą! Czarodziejski salon stracił nagle swój blask. Przyjrzałem się medalionowi na ścianie: był to jarmarczny bohomaz przykrojony do owalnej ramy. To rozczarowanie powinno było wzbudzić mą czujność; niestety, trzymałem w ramionach prężne ciało Diany, a to było autentyczne, wcale nie podrabiane. Znowu jej gorące wargi dotknęły moich ust. 90 Ogarnął mnie palący tuman, rozkołysała się kurzawa zaślepienia, zadęła wieją zmysłów i nie wiem, czym by się skończyło, gdyby nie Dobiesław, który nie mógł wysiedzieć na kanapce. – Co to, to nie! – zawołał zrywając się. – Przestańcie natychmiast! I rzucił się nas rozdzielać, ale mnie to rozzłościło, nie dawałem się, odepchnięty przywarłem znowu do Diany, choć ciągnął mnie za włosy, o mało nie urwał ucha, jej ręce zwarły się dokoła mej szyi, też nie dawała się oderwać, a Dobiesław biegał dokoła, wrzeszczał, ciągnął, naciskał, szczypał mnie w pośladki, ale nie miał dobrego dojścia, zasapał się i może by się zniechęcił i odszedł, gdyby przypadkiem nie zarył mi paznokciem wargi. Poczułem słony smak krwi, zaraz zapulsowało mi w głowie, pękły wszelkie hamulce, zrzuciłem z kolan Dianę i dopadłem Dobiesława, nie przygotowanego na tę ewentualność. Nie wiem, jak powaliłem go na podłogę, tarzaliśmy się po dywanie rzężąc i sapiąc, bronił się przed zaduszeniem, dopadłem mu gardła, nigdy nie byłem w takim stanie, chyba w puszczy suwalskiej, kiedy to ze strachu udusiłem zgłodniałego wilka. Dobiesław bronił się rozpaczliwie, zwijał się, wzdymał i rozprężał, był chyba ode mnie silniejszy, ale od tego dyszenia, obijania, ciosów i ślinienia powoli przytomniałem, ta zamiana pachnącej i gibkiej Diany na łysiejącego Dobiesława, niezbyt już świeżego, z kurzajką pod okiem, z uzębieniem na wpół sztucznym i włoskami na uchu, kazała mi pomyśleć o absurdzie sytuacji, wytrząsnęła ze mnie do reszty nie tylko poprzednią żądzę, ale i obecną furię, zajadłość i wariactwo. Dobiesław też widać się zmęczył, może zadziałała samokontrola i autocenzura, w każdym razie znieruchomieliśmy nagle leżąc jeden w ramionach drugiego i powiedliśmy po sobie zażenowanym spojrzeniem. Diana, która przyglądała się zapasom rozognionym okiem, nie myślała pozwalać mi na bezczynność. – Piotrze, działaj! Działaj natychmiast! Rzuciłem na Dobiesława porozumiewawcze spojrzenie. Gdyby nie ta Diana nad nami, moglibyśmy się do siebie zbliżyć, zwłaszcza że ostatnio nie miałem przyjaciela. Była to pierwsza, nieśmiała jeszcze myśl przeciwko Dianie. Rozplątaliśmy się z Dobiesławem, wstaliśmy z poniemieckiej imitacji, otrzepaliśmy ubrania i poprawiliśmy krawaty. – To nie ma sensu – oświadczyłem. – Kolega Dobiesław nie czyni tej obstrukcji dla przyjemności. On cierpi i jest słaby. Jako szczęśliwi kochankowie powinniśmy odłożyć nasze uniesienia, a teraz zająć się nim serdecznie. Może uda się podsunąć mu inny cel w życiu niż beznadziejne bieganie za tobą, Diano? – Zwariowałeś?! – oburzyła się Diana. – Przecież rano przyjeżdża Medard! Jeżeli się czegokolwiek dowie, podziobie nas floretem na sztufady. Robercie, nie trać czasu, proszę cię! Każda minuta jest droga! Zrób to dla nas. Piotrze! Na miejsce gniewu w głosie jej pojawił się ton błagania, któremu nie mogłem być obojętny. Sytuacja stała się rzeczywiście absurdalna. Moja nadmierna wrażliwość uniemożliwiła mi konsekwentne działanie; zacząłem się jednak obawiać, że nadal okazując niezdecydowanie stracę Dianę, a Dobiesław mi jej przecież nie zastąpi. Postanowiłem więc działać w imię realizacji mych ideałów, nie bacząc na skrupuły moralne. – Przykro mi, kolego – powiedziałem. – Muszę panem wstrząsnąć, może to panu pomoże wewnętrznie. I zanim się spostrzegł, chwyciłem jego rękę i przyłożyłem do na wpół rozbitego kontaktu w ścianie; była tam podłączona empirowa lampa wyprodukowana w warsztacie przy Chmielnej. Dobiesławem wstrząsnęło rzeczywiście , rękę mu przyssało do przewodów, ale zaraz rozległ się suchy trzask i zgasło światło. – No i co zrobiliście najlepszego! – jęknął Dobiesław. – Nawet nie wiem, gdzie tu korki! – Diano, gdzie tu korki? – zapytałem i wyciągnąłem rękę. Dotknąłem jej sukni chyba na brzuchu. Tkanina pulsowała miękkością i ciepłem jej ciała. W ciemności przywarłem do niej, poszukałem jej ust i wpiłem się w nie namiętnie. Oddała mi pocałunek i całe jej ciało przeszedł dreszcz. 91 – Co wy robicie? – dopytywał się z niepokojem Dobiesław. – Dlaczego nic nie mówicie?! Mówcie coś! I sięgnąwszy widać do kieszeni zagrzechotał zapałkami. Nagle z przedpokoju dobiegł szczęk klucza w zamku. – Co to? – szepnąłem. Diana wyrwała się z mych objęć. – Palto, szybko! – zawołała. – Wracają. – Kto wraca? – zdumiałem się. – Ci! – rzuciła Diana i wyrwała swe futro z wieszaka. Chwyciłem i ja palto. Teraz chrobotała zasuwa. Diana była już przy oknie, otworzyła je błyskawicznie i z niepojętą zręcznością dała susa w ogródek, odsłaniając piękne uda aż po biodra. Wyskoczyłem za nią. Właśnie jakaś para, widoczna w blasku księżyca i na tle śniegu, otwierała drzwi do willi. Oczywiście dostrzegli nas. – Złodzieje! Milicja! Bandyci! – rozwrzeszczeli się chórem. Biegłem za Dianą do furtki, pędziła jak szybkobiegacz na memoriale, z nią tylko konie kraść czy samochody, zresztą tamci wcale nas nie gonili, tylko ryczeli w otwartych drzwiach. Była to jakaś starsza już para drobnomieszczan, dorobionych na galanterii czy też pomidorach. Wybiegliśmy na ulicę. – A Dobiesław?! – zawołałem. – Ratujmy Dobiesława! – Do diabła z Dobiesławem! – warknęła Diana. Nie podobała mi się ta postawa, ale nie zdołałem zareplikować, gdyż kątem oka zauważyłem, jak Dobieslaw wychodzi spokojnie przez otwarte drzwi willi, uchyla kapelusza przed rozwrzeszczaną parą, która na jego widok natychmiast milknie, osłupiała, po czym kieruje się do furtki krokiem człowieka odpowiedzialnego i na stanowisku. Para, skamieniała, patrzyła nań bez słowa. Dopiero pisk furtki przywrócił jej przytomność. – Milicja! – zawyli znowu. Ale my byliśmy już przy samochodzie, ustawionym w bocznej uliczce. Diana zapaliła silnik, ten zgasł, prychnął, ale po chwili zaszumiał już regularnie. – Diana, ten samochód... – szepnąłem z przerażeniem. – Przecież go im nie ugryzę! – żachnęła się Diana. – Mieli przyjechać jutro... Nie wolno wracać przed terminem! Samochód ruszył, a w tej samej chwili zza płotu wybiegł Dobiesław. – Stójcie! – zawołał. – Zaczekajcie! Ale Diana nie myślała czekać. Dobiesław puścił się pędem za samochodem; gdy chciał jednak chwycić za klamkę drzwiczek, Diana przyśpieszyła tak, że mógł tylko biec za tylnym zderzakiem. Natychmiast opuściłem szybę. – Diana! – zawołałem. – Człowiek biegnie za samochodem! Przecież nie jest już pierwszej młodości! – Może nie biec – odparła Diana z zaciekłością. – Nie bądź mięczakiem, Robercie. Gdybym mu się okazała powolna, dopiero by mnie pogonił! Ja mam swoje rachunki z mężczyznami! – Ale dlaczego on ma za wszystko płacić? – zawołałem. – Płaci ten, co gotów płacić – odparła Diana stalowym głosem i zaraz wychyliła się z samochodu. Dobiesław biegł z uporem, ale już chwyciła go pierwsza zadyszka. – Diana, zatrzymaj! – wołał. – Cóż jestem winien, że cię nieszczęśliwie kocham! Nawet sobie nie zdajesz sprawy, jaką mógłbym cię uczynić szczęśliwą! – Nie odpowiadasz mi, Dobiesławie! – odparła Diana przyspieszając nieco, by Dobiesław nie czepiał się zderzaka. – Przy tobie nie rozwinęłabym nigdy własnej osobowości! Pozostań przy swoich fajansach, oprzytomnij z oparów tej zgubnej namiętności! Nie stać cię na taką kobietę jak ja! Wprowadziłabym w twoje regularne życie zamęt, tumult, chaos i rozgardiasz... Nie mógłbyś już myśleć o fajansach, przestałbyś się golić i wpadłbyś w alkoholizm, albowiem nigdy nie stałabym się bez reszty twoja... 92 – A ten od bubli?! – ryknął Dobiesław resztką tchu. – W czym on jest lepszy ode mnie?! – Piotr jest mężczyzną, który wstrząsnął mną od pierwszego wejrzenia! – zawołała Diana chwytając mnie za rękę. – Buble nie stanowią tu żadnej przeszkody! Jeżeli zechce, może zająć się najdoskonalszymi wyrobami... Piotrze, powiedz mu! – Wydaje mi się, kolego, że niepotrzebnie biegniecie – powiedziałem z nutą współczucia i pewnego niepokoju w głosie. – Nie macie zaprawy w długim dystansie... – Ja się zabiję! – krzyknął jeszcze Dobiesław. – Wszyscy tak mówią – odparła Diana bezlitośnie, ale trochę zwolniła, bo Dobiesław pozostawał w tyle. Odniosłem wrażenie, że ta rozmowa jest jej miła i nie chce jej tak szybko przerwać. – Diana! – dyszał Dobiesław. – Jesteś sadystką! Jutro pobiegnę do Medarda i wszystko mu powiem! – Nie będziesz taki podły, Dobiesławie! – zawołała Diana z niepokojem w glosie. – Mimo wszystko wierzę w ciebie! Właśnie dojechaliśmy do rogu większej arterii, gdzie stały rzędem taksówki. Dobiesławowi plątały się nogi. Dopadł pierwszej taksówki z brzegu i rzucił się jak worek na siedzenie. Diana natychmiast przyspieszyła. – Dokąd jedziemy? – zaniepokoiłem się. – Do ciebie – odparła tonem nie uwzględniającym sprzeciwu. – Zdecydowałam się. – Na co?! – Zostanę z tobą – odparła. – Kompromisy do niczego nie prowadzą. Nie możemy marnować szansy naszego życia. – A Medard? – zapytałem z trwogą. – Jeżeli nas znajdzie, zabije – odparła Diana z mocą. Oblizałem spierzchnięte wargi. Diana wsysała mnie w cyklon wydarzeń nie dopuszczając myśli, że mógłbym się wahać. Niestety, po wydarzeniach tego wieczoru podskórny niepokój począł przeciwdziałać mocarnemu dotąd przyciąganiu. Obraz florecisty w białych pluderkach, wsuwającego mi sztych w jelita, nie przyczyniał się do wzrostu miłosnego napięcia. – A ten samochód?... – powróciłem do bezpośrednich realiów przygody. – Wynajęłam go na dzisiaj razem z willą od córeczki tych sklepikarzy – wyjaśniła Diana. – Chciałam, żeby pierwszy wieczór toczył się wśród estetycznego luksusu. Bardzo o to dbam od czasu, gdy mój pierwszy mężczyzna, student zootechniki, posiadł mnie na stosie starych gazet. – Rozumiem – odparłem. – Niestety, moja kawalerka nie może stanowić odpowiedniej odtrutki na ten młodzieńczy uraz. Panuje tan nieopisany bałagan, sufit zacieka od rozbitej muszli sąsiadów, wszystkie cztery talerze są brudne, a sprężyna w tapczanie... Przerwałem, bo Diana spojrzała na mnie z boleścią. Nie powinienem był wymieniać trywialnych i przyziemnych fakcików; nie mogły przecież zatrzymać porywu, który wiał na wyżynach i skalistych szczytach. Natychmiast poczułem na policzkach pożogę wstydu i żal do siebie samego, że nie potrafię wznieść się na dłużej w świetliste przestworza, oderwany od pułapek na myszy, krecich kopczyków i strachów na wróble. – Przepraszam cię, Diano – powiedziałem. – Chcę być ciebie godny. Nawet stos gazet może stać się królewskim łożem, jeżeli tylko poniesie nas zaczarowany obłok miłości. Powiedziałem to z takim wzruszeniem, że Diana uśmiechnęła się promiennie i położyła rękę na mej dłoni. Przeszedł mnie dreszcz ekstazy. Oczy Diany zwilgotniały prowadziła teraz mniej pewnie. Przywarłem ustami do jej policzka, szyi, ucha; jej ciepła, czuła i prężna skóra pulsowała pod mymi wargami, prawdziwie żywa dopiero przez to dotknięcie. Teraz nic się już nie liczyło, ani czekający bałagan, ani Dobiesław, który ścigał nas taksówką, ani nawet Medard, zawieszony gdzieś nad chmurami, by rankiem spaść jak jastrząb na warszawskie lotnisko. Byliśmy sami w ciemności, nierzeczywiste światła przesuwały się za szybami niczym reprojekcja obcego filmu, szum silnika kołysał opiekuńczo, całowałem tę ciepłą skórę, 93 pod nią wyczuwałem lekkie pulsowanie żył, oczekiwałem spełnienia i chciałbym je odwlec, unosiłbym się tak na skrzydłach przeczucia mając obok to żywe ciało, nie mogąc go jeszcze pochwycić w ramiona i zdusić przez konieczności techniczno-komunikacyjne, bo musiała prowadzić samochód trzymać kierownicę ręką, a nogą naciskać gaz czy hamulec, ale ta odwlekająca przeszkoda przedłużała mój lot ku szczęściu, jeszcze byłem przed wszystkim, jeszcze mnie wszystko czekało, przeogromny wybuch, wyładowanie mego życia, nie wiedziałem, co robią moje ręce, ale nagle znalazłem jedną na udzie Diany i to wysoko, ponad brzegiem pończochy. Był tam pasek nagiego ciała, cieplejszy niż skóra policzka, zadrżałem, ale nagle Diana zahamowała. – To tu? – zapytała cichym, lekko ochrypłym głosem uległa tej samej ekstazie co ja. Półprzytomnie spojrzałem na budynek za szybą. Tak, tu mieszkałem. Należało pogardzić scenerią mojej kawalerki, ale cóż szkodziło wprowadzić choć trochę porządku? Pozostawiliśmy więc w popłochu stalowego rumaka, jak w transie drapałem się na schody pociągając ją za rękę i otworzyłem drzwi dłonią drżącą jak i całe ciało. Wbiegłem do przedpokoiku, otworzyłem drzwi do pokoju i stanąłem rażony widokiem: wszystko było wysprzątane, tapczan zasłany, kurze starte, żadnych resztek jedzenia, podłoga lśniła, a na stoliku pyszniły się pomarańczowo- karminowe tulipany w wazonie. Przez chwilę mignęła mi myśl, że pomyliłem piętra; ale nie, sprzęty były te same, węgierskie meblościanki z czeskim telewizorem, a zarazem wszystko inne przez czystość wprowadzoną tu ręką anioła czy też wróżki. Zdjąwszy futro Diana stanęła obok mnie, cała w lśniącym złocie, niezwykła, iskrząca, rozjarzona, zdolna rzeczywiście jednym zaklęciem przemienić największy bałagan w nienaganny porządek, kazać wykwitnąć tulipanom i przenieść z zamkniętych już „Delikatesów” butelkę najbardziej eksportowego ze wszystkich eksportowych winiaków. Butelkę tę oraz dwa kieliszki zauważyłem na klapie meblościanki. Spojrzałem na Dianę: jej oczy gorzały. I nagle ta przemiana mego pokoju wydała mi się czymś najbardziej słusznym tej nocy, jeżeli nie czarodziejstwem złotej wróżki, to dostosowaniem się do wielkiej chwili otaczających mnie zwykle przedmiotów, przywiązanych do mnie i oswojonych, gotowych do współpracy. – Figlarzu! – uśmiechnęła się Diana grożąc mi żartobliwie palcem. Chwyciłem ją w ramiona. Nie muszę dodawać, że w pokoju paliły się obie stojące lampy – jedna przy tapczanie, druga na meblościance – i wcale mnie to nie zdziwiło. Czułem żar jej ciała, nic już nam teraz nie przeszkadzało, nic nie dzieliło, mogłem wtopić się w nią, dać się unieść pożodze, ale w upojeniu przeszedł mnie nagle chłodny dreszcz, zwolniłem uścisk i spojrzałem jej w oczy. Był tam ciemny żar, gotów wybuchnąć płomieniem. Przeczuwałem nie znane mi dotąd głębie, bałem się ich i pragnąłem zarazem, to zapowiadało wzloty na skaliste szczyty i upadki w ciemne otchłanie. Tego mi brakowało przez całe życie, tego nieświadomie szukałem, ale teraz u progu, gdy miałem skoczyć, załopotał nagle strach: nie było już żadnej bariery, nic nie przeszkadzało, wciągało i wsysało jak gigantyczna dmuchawa, tylko dać się ponieść. – Napijesz się winiaku? – zaproponowałem nagle, żeby zyskać na czasie. Diana uśmiechnęła się. – Chętnie – odparła. – To ci dobrze zrobi. Przestań się bać. – Niczego się nie boję! – zawołałem podchodząc do butelki. Była prawdziwa. – Boisz się, Piotrze – powiedziała. – Boisz się wyskoczyć ze swego zwykłego życia. Boisz się zakłócić swój porządek i swój bałaganik. Zasiadła i stężała wyobraźnia broni twego mizernego spokoju przed wspaniałym i niewiadomym. Taki wieczór jak dziś zdarza się tylko raz w życiu. Dasz sobie przypiąć skrzydła do tych półzgarbionych ramion, Piotrze, czy też już do końca życia będziesz pełzał po ziemi? Spojrzałem na nią z podziwem. Była teraz więcej niż piękna... Ta noc mogła rzeczywiście stać się zwrotnicą mego życia. – Za nasz wzlot, Diano – powiedziałem wznosząc kieliszek. Diana wzięła swój w zgrabne, długie palce. 94 – Zrobię z ciebie orła. Piotrze! – powiedziała. – Kobieta realizuje się najpełniej w mężczyźnie. Nie pozwolę ci rozpraszać się na głupstwa, kuligi i buble. Twój mózg jest twórczy. Piotrze, pieni się z nadmiaru pomysłów i należy go tylko odpowiednio podłączyć... Ja cię wprowadzę w orbitę siłą mego uczucia i mej ambicji. Poszybujesz w przestworzach, zobaczysz... – A co twoim zdaniem miałbym robić? – zapytałem nieśmiało. – Obmyślimy to dokładnie – odparła. – Chwilowo musisz usunąć wszelkie przeszkody... – Medard? – szepnąłem. – Może nas zabić – odparła złowieszczo. Patrzyłem na nią i znowu gotów byłem na wszystko. – Diana – szepnąłem. – Dlaczego właśnie ja... dlaczego mnie wybrałaś? Zaśmiała się i założyła nogę na nogę ukazując smukłe uda. – Podobasz mi się. Piotrze, i jesteś dobrą gliną do ugniecenia. Nie interesują mnie mężczyźni już gotowi, posunięci w karierze, obwieszeni medalami i zasiedziali na swoich stołkach. Są nudni i nic się już im nie może przydarzyć oprócz upadku. Za twój wzlot. Piotrze... Stuknęliśmy się kieliszkami i Diana nadpiła nieco winiaku. W tej samej chwili zadźwięczał dzwonek. – To Dobiesław – szepnęła Diana. – Nie otwieraj! Siedzieliśmy w milczeniu, wstrzymując oddechy. Po chwili dzwonek zabrzmiał znowu, dłuższy i natarczywy. Diana położyła mi rękę na ramieniu: dzwonek przyciągał mnie zawsze do drzwi jak magnes. Nagle z łazienki wyszła Basia, w sukience z balu, a raczej ze ściśle zamkniętej zabawy, odświeżona i różowa, płowowłosa i wcale na nas nie spojrzawszy udała się do drzwi. Zupełnie mnie zatkało: o Basi już zapomniałem na śmierć. – Piotrze! – szepnęła Diana. – Czy mi się coś zdawało? – Mnie się też zdawało – jęknąłem. – To ta... Basia... Basia otworzyła drzwi i wpuściła Dobiesława. Oboje weszli do pokoju. Dobiesław wbiegł widać po schodach, bo teraz był doszczętnie zadyszany. – Wy... wy... – wybąkał łapiąc oddech. – Myśleliście, że mnie umkniecie?! Wykryłem was po tym kradzionym samochodzie! – Czy nie uważa pani, że trochę za późno na pierwszą wizytę? – zapytała bezczelnie Basia. – To pani jest małżonką pana Roberta? – zapytał Dobiesław. – Bardzo mi przyjemnie. – Gdzie on tam Robert! – parsknęła Basia. – To zwykły Jurek! Gotów sprowadzić do domu, co popadnie. – Tutaj muszę zaprotestować! – żachnął się Dobiesław. – Pani Diana nie popadnie! Chętnie ją stąd zabiorę. Zdjął płaszcz i usiadł na tapczanie. Basia stała nad nami ponura i groźna. Diana obserwowała ją spokojnie, pełna wyższości i nawet trochę rozbawiona. Nie bardzo wiedziałem, jak się znaleźć w tej skomplikowanej sytuacji. – Czego pani sobie życzy? – zapytała wreszcie Diana. – A pani czego sobie życzy? – odparła Basia. – Ja tu mieszkam. – Wcale nie mieszkasz! – zawołałem z oburzeniem. – Razem podnajmujemy ten pokój bez meldowania! Mam prawo z niego korzystać na równi z tobą! – Jurek, nie popisuj się przy pani brakiem wychowania! Jako pracownik Rady Narodowej uzyskałam zgodę na zamieszkanie i właśnie dzisiaj dopełniłam tej formalności. Żadna siła ludzka mnie stąd nie ruszy. – Diano, chyba najwyższy czas zostawić państwa ich własnym problemom – powiedział Dobiesław wstając. – Pozwól, że cię odwiozę do domu. – Diana stąd nie wyjdzie – odparłem z mocą. – proszę pozostawić nas samych. 95 Diana patrzyła na mnie badawczo, czy też potrafię sobie dać radę z tą trywialną sytuacją. Niespodziewana przeszkoda, wywołana mą własną lekkomyślnością, a raczej słabością charakteru, wydala mi się zupełnie naturalną polityką losu. Cóż mogłem tu zdziałać? Wyrzucić Basię, rozbestwioną swymi dokumentami meldunkowymi i rozżarzoną widokiem Diany? Znowu wdać się w zapasy z Dobiesławem? Z marzeń o podniebnych lotach ściągnięto mnie znowu do spraw kwaterunkowo-rozrachunkowych. – Diano, idziesz?! – zawołał Dobiesław. Chciał widać kuć żelazo, póki gorące. – Nie, nie idę – odparła Diana. – Jestem gościem Piotra. Ciebie nikt nie zaprosił, ty musisz wyjść. – Ja pana zapraszam! – zawołała Basta. – Może pan tu siedzieć, dopóki pan zechce! Proszę, to mój winiak... Pozwoli pan? I chwyciła butelkę, z której piliśmy. Dobiesław zamachał ręką w geście zaprzeczenia. – Chwila jest zbyt krytyczna, by pić alkohol – powiedział. – Mogłoby to doprowadzić do nieprzemyślanych posunięć. Herbaty, jeżeli można... – Bardzo chętnie – odparła Basia. – I ja się napiję. – Pójdę z panią do kuchni – zdecydował Dobiesław. – Może przez ten czas Diana się namyśli. Pozostaliśmy we dwoje w pokoju. Milczeliśmy chwilę. Diana zerknęła na zegarek. – Czwarta – stwierdziła. – Słaby jesteś, Robercie. Czy do końca życia będziesz się gmerał w niezdecydowaniu i trywialności? Jeżeli będziemy tak siedzieć, na nic się nie decydując, sytuacja rozmydli się całkowicie, a niepowtarzalne napięcie, panujące między nami, spadnie do zera. Wtedy wszystko będzie stracone. – Cóż mam robić?! – zawołałem. – Wyprowadź te dwie osoby! – rozkazała Diana. Właśnie oboje powracali z herbatą. Dobiesław, uśmiechnięty, przepuścił Basie przez drzwi i zamiótł szybkim spojrzeniem po jej nogach. Natychmiast wstałem. – Panie Dobiesławie, proszę na chwilę – szepnąłem i pociągnąłem go do przedpokoju. – Czego pan chce za wyprowadzenie Basi? – zapytałem. – Jak śmiecie, kolego?! – żachnął się Dobiesław. – Mnie jeszcze nikt nigdy nie przekupił! – Biorę wszystkie wasze buble do rehabilitacji! – oświadczyłem. – Będzie pan mógł sypiać po nocach... Wszystkie wazony... Moja moc przerobowa jest ogromna! Dobiesław powiódł po mnie niepewnym spojrzeniem. – Basia jest wspaniałym materiałem na kochankę i żonę – oświadczyłem. – Nosi też buławę w plecaku. Wystarczy jej poświęcić nieco trudu. Można z niej zrobić woltyżerkę, chemika, kapitana statku, kawiarnianą snobkę, modną piosenkarkę, nauczycielkę polskiego albo dyrektora gabinetu ministra! Z tą powierzchownością niewykluczona jest też kariera gwiazdy filmu, choć osobiście panu nie radzę. Wszystko będzie w pańskich rękach. Czyż nie rozkosz móc tak modelować człowieka, dmuchać i chuchać, rozwijać najistotniejsze skłonności, patrzeć, jak iskra rozjarza się w płomień, jak piękna twarzyczka zamiast ciemnieć pustką, rozświetla się blaskiem inteligencji i wiedzy niczym surowy diament po szlifie i w najdroższej platynowej oprawie? Pan to potrafi, Dobiesławie wierzę w to i wierzę w pana! Pan ją oszlifuje! – A dlaczego pan jej nie oszlifuje? – zapytał Dobiesław jeszcze nieufny. – Bo jestem postacią nie promieniującą i Basia traci tylko czas – odparłem z żalem. – Nie mam prawa marnować tego klejnotu. Z was emanuje siła, kolego Dobiesławie... Jakże wam zazdroszczę! Jestem człowiekiem o niemałych możliwościach, ale sam potrzebuję podniety i motoru... Dobiesław znowu zerknął do pokoju, gdzie Basia, usiadłszy przy stoliku, rozmawiała spokojnie z Dianą. 96 – Ogromnie jest zgrabna – powiedziałem. – A już nogi to rzeczywiście... Nie wspomnę nawet o jej skromnych wymaganiach... Dobiesław w ogóle nie odpowiedział, lecz ruszył do pokoju. Coś w nim fermentowało. Podążyłem za nim. Obie panie nie przerwały rozmowy. – Mężczyzna, który pozwala na spotkanie dwóch kobiet w jego kawalerce, i to w nocy, nie zasługuje na żadne względy – mówiła Diana z powagą, która kazała mi zadrżeć. – Powinnyśmy wyjść obie i zostawić go z panem Dobiesławem. – Należałoby najpierw doprowadzić do stanu normalnego zaśmiecenia ten chlew, który cały dzień skrobałam własnymi rękami – odparła Basia. – Czy pani wie, że za wszystko, co mu dałam, spotkała mnie tylko najgorsza niewdzięczność i brutalna obojętność? – Nie dziwię się – rzekła Diana. – Nigdy nie należy wypuścić inicjatywy z dłoni. Mężczyzna powinien bez przerwy osłaniać się przed ciosami. Jeżeli na chwilę choćby uwolni ręce, zaraz zmajstruje coś ohydnego. – Ta reguła nie ma zastosowania do wszystkich mężczyzn – wtrącił Dobiesław. – W ogóle takie uogólnienia wprowadzają dezorientację. Na szczęście oprócz nielicznych bubli mamy też towar nienaganny. Ja na przykład gotów dać jestem kobiecie tyle ciepła, ile potrzeba, żeby rozkwitła jak hortensja. Staje się ona natychmiast moim hobby, któremu poświęcam cały czas wolny od pracy, wszystkie zasoby i wszystkie wysiłki. – I jesteś samotny? – zapytała Diana z nutą ironii w głosie. – To właśnie jest najsmutniejsze – odparł Dobiesław z westchnieniem. – Równomierna wysoka temperatura nie odpowiada wszystkim kobietom. Zachciewa się im nagle przeciągów, które wywołują najgorsze następstwa. – Boże, jak ja potrzebuję ciepła! – wyrwało się Basi i zaraz zerknęła na mnie ze złością. – Ten drań trzymał mnie dosłownie na mrozie... Uśmiechnąłem się wstydliwie i nalałem wszystkim winiaku, żeby pokryć zmieszanie. Dobiesław patrzył teraz na Basię z nadzieją. Sytuacja klarowała się powoli. Warkot i hałas za oknem kazały mi się poderwać na równe nogi. Obok samochodu, pozostawionego przez Dianę w oszołomieniu zmysłów, przystanął milicyjny radiowóz, milicjanci otoczyli pojazd, sprawdzali numer, zaglądali do wnętrza. Szybko cofnąłem głowę. – Znaleźli samochód – powiedziałem. – Żeby tylko nie zechcieli szukać złodzieja. – Nie ma złodzieja – odparła Diana. – Za wynajem samochodu i lokalu na dzisiejszy wieczór zapłaciłam pięćset złotych córeczce tych prywaciarzy: ona zbiera na motor dla narzeczonego. I tak mnie sypnęła przed Dobiesławem. – Zapłaciłem jej za to dwieście złotych – wtrącił Dobiesław. – Ta dziewczyna daleko zajdzie. – Ale nie macie dowodów wpłaty – powiedziałem z irytacją. – Nie możemy wychylić nosa z domu, bo znowu wylądujemy w komendzie dzielnicowej. Stanę się znanym recydywistą przez ciebie, Diano. – Nie wyrzucaj mi dowodów zainteresowania. Piotrze – odparła z uśmiechem Diana. – Dał się słyszeć warkot odjeżdżających obu samochodów. Zerknąłem z irytacją na tamtych dwoje... Sytuacja ciągnęła się jak rozgotowany kisiel i największe napięcie nie mogłoby tego przerwać. – Może zagramy w brydża – zaproponowałem z ironią. – Cóż innego możemy robić we czworo? – Nie umiem grać w brydża – odparł Dobiesław z całą powagą i nagle się zdecydował: – Czy mogę panią stąd zabrać, koleżanko Basiu? – zapytał. Nie wierzyłem oczom: Basia natychmiast wstała. Nie mogła się, widać, oprzeć powiewom ciepła, promieniującego od Dobiesława. – Wymelduję się stąd jak najszybciej – powiedziała. – Nigdy nie byłam interesowna, nie zależało mi ani na dobrobycie, ani na kawalerkach, ale zawsze źle umiejscawiałam uczucia. 97 Nie będę dłużej trwonić młodości i marnować uczuć, które dla innego mogą okazać się bezcennym skarbem. Tobie potrzeba znacznie silniejszych wstrząsów niż te, które mogłam wywołać mym pastelowym temperamentem. A w ogóle chcę mieć jak najszybciej dzieci. Może ta pani wstrząśnie tobą tak, żebyś zobaczył wszystkie gwiazdy. – Postaram się – obiecała Diana z uśmiechem, który przyjąłem z mieszanymi uczuciami. – Żegnaj, Diano – powiedział Dobiesław. – Pani Basia przywraca mi nadszarpniętą wiarę w siebie. Cieszę się, że zdołam się wydobyć spod twojego trującego czaru, który wywołał wstrząs w mym skromnym i uczciwym życiu. Rzeczywiście zaniedbałem się w pracy, wieczory trwoniłem na wałęsanie, a nocami wzdychałem i paliłem papierosy. Ten bieg za samochodem uprzytomnił mi, jak nisko się stoczyłem, i niech wszyscy święci, którzy przecież nie istnieją, chronią mnie od tak wspaniałych kobiet jak ty. Powiedziawszy to, ukłonił się chłodno i wydefilował z Basią do przedpokoju. – W sprawie krostowatych wazonów będziemy w kontakcie – powiedziałem ściskając mu prawicę. – Cieszę się, że Basia znalazła ciepło i silne ramię. – Zawsze możesz na mnie liczyć, kiedy przyjdzie coś załatwić w Radzie Narodowej – powiedziała Basia na pożegnanie. – Na pewno kupicie sobie psa i trzeba będzie płacić podatek. Zamknąłem drzwi i powróciłem do Diany. Patrzyła na mnie badawczo, aż się nieco zmieszałem. Teraz należało przystąpić do czynu, którego konsekwencji nie można było przewidzieć. Diana siedziała naprzeciw mnie, promienna, świeża mimo późnej nocy, piękna, pachnąca i zgrabna, zwycięska jak wódz, który zmusił do ucieczki chmarę nieprzyjaciół. – Widać, że nie zerwałaś się rano do pracy, lecz przez cały dzień gotowałaś do nocnego występu – powiedziałem z lekkim żalem. – Mylisz się. Piotrze – odparła. – Wstałam o siódmej, żeby dokończyć kompilacyjnej wulgaryzacji o wpływie kolorów na stan psychiczny człowieka i na wydajność pracy. – Złoty działa na mnie drażniąco – odparłem zerkając na jej mieniącą się suknię i przybliżając mój fotelik do jej fotelika. – Nie mógłbym przy nim spokojnie pracować. – Nie jest to kolor funkcjonalny – uśmiechnęła się. – Nie zapewnia dobrego samopoczucia. Wprawia często w stan frustracyjnej irytacji i nawet wznieca chęć podziobania, pocięcia żyletką lub zdarcia. Nadaje się na scenę, do filmu albo na bal maskowy. Użyty w codziennej scenerii może wywołać niebezpieczne skojarzenia. – Może byś go więc szybko zdjęła? – zaproponowałem nieśmiało. – Twoje jędrne ciało koloru mlecznej kawy czy też piaskowo-brunatnego ukoi natychmiast me rozdrażnienie... – Jeszcze nie czas na to, Piotrze – uśmiechnęła się. – A kiedy?! – zdumiałem się. – Przecież niedługo zaświta! – Najpierw czyn – odparła stanowczo. – Myślisz, że wystarczy tylko wyciągnąć ramiona, żebym zaraz w nie wpadła? Muszę otrzymać zaliczkę na twą przyszłą męskość. – Co mam zrobić?! – zawołałem. – Musisz mnie wyrwać z rąk Medarda! – odparła. – Chcę stosować uczciwą grę. – Ależ to nie moja sprawa! – zaprotestowałem wycofując rękę z wcięcia jej złotej talii. – Powiedz mu, że go już nie kochasz i odchodzisz do innego! – Cha, cha! – zaśmiała się Diana odsłaniając równiutkie, białe zęby, które olśniewająco kontrastowały ze śniadością jej cery czy też coverfluidu. – Ty w nim nie znasz mężczyzny! Uprawiając floret, przesiąkł staromodnymi pojęciami honoru! Kobieta, która jest jego, nie może nagle zażądać wolności! On, mistrz nad mistrzami, przedmiot uśmiechów i zalotów, obnoszony na rękach przez kobiety wszystkich województw, nie zniósłby takiego upokorzenia! Zabiłby ciebie i mnie! – Ależ, Diano, żyjemy w drugiej połowie dwudziestego wieku! – zawołałem. – Nie będzie sobie rujnował życia przez głupią ambicję! Nasza milicja zaraz by go wykryła! Zresztą czym nas zabije? Tępym floretem? Musiałby chyba wbijać go młotkiem! 98 – Śmieszny jesteś, Piotrze, i nic nie wiesz o prawdziwych namiętnościach! Nie na darmo babka Medarda była prawdziwą Hiszpanką o imieniu Mercedes, a dziadek masztalerzem w stadninie ogierów na Podolu, dokąd ona przyjechała z cyrkiem! Jak myślisz, dlaczego się z nim związałam? Właśnie dla tej jego nieokiełznanej natury, dla dumnego błysku oka, dla ognia, co się w nim zawsze żarzył, gotów przy każdym podmuchu wybuchnąć ogromnym płomieniem... W oczach Diany pojawił się blask, twarz jej pojaśniała; patrzyłem na nią oniemiały i strwożony. – Ależ ty go kochasz! – zawołałem. – Niestety, Robercie – westchnęła. – Jego żar i mój podmuch tworzą taki płomień, że palimy się żywcem... Pod tym względem dobraliśmy się jak składniki dynamitu. Jak długo można się tak konsumować nawzajem? Dla ratowania życia uciekam od niego definitywnie, zwłaszcza że i jego poziom intelektualny mi nie odpowiada. Zbyt niespokojny ma charakter, by mógł czytać książki, i w ogóle się nie pogłębia, natomiast wyzwala ze mnie moje siódme „ja”. – Siódme? – zapytałem. – Mroczne, spienione, pokryte śluzem, krwiopijcze... – westchnęła Diana, a twarz jej nagle zszarzała, ściągnęła się, zwiędła i pobrzydła. – Staję się wiedźmą, latawicą, upiorzycą, martwicą i strzygą; mogłabym wyłupywać oczy, wydziobywać skrwawione kawałki ciała, miażdżyć czaszki, wbijać ostrza, wysysać krew, biczować i łamać kości... – Boże! – jęknąłem. – Jakież wobec tego musi być twoje ósme „ja”! – Mam ich tylko siedem – odparła Diana. – To i tak dość szeroki wachlarz. W tej chwili miałabym raczej ochotę na moje drugie „ja” – mówiąc to Diana wstała z fotela, podeszła do tapczanu, ułożyła się na nim w pozie dość kuszącej, odsłaniając do pół uda smukłe nogi w niewidzialnych pończochach. – Odrzucam wszystko, co mam męskiego, agresywnego, zdobywczego, odrzucam myśl twórczą i niezależną, odrzucam tarczę i zbroję, odrzucam błysk oka, chmury na czole, dumną suwerenność... Chcę być twoja. Piotrze... Chcę, żebyś mną rządził, żebyś mi kazał i zabraniał, żebyś za mnie myślał i decydował... Będę ci służyć wiernie, obmywać ci nogi, zagrzewać ci pościel, powtarzać jako swoje wszystko, co powiesz, nawet największą bzdurę, kochać, co kochasz, nienawidzić, czego nienawidzisz, śmiać się, gdy się śmiejesz, płakać, gdy płaczesz... Będę twoją funkcją. Piotrze, twym odbiciem, gliną w twych rękach, twym przedmiotem, twym psem... Patrzyłem na nią przerażony. Oto miałem przed sobą kuszenie, hurysę, kobietę podległą i zależną, gotową zaprzeć się swej wiary, zdradzić ideały, odwrócić się od przyjaciół... Nagle Diana uśmiechnęła się pobłażliwie. – W tym „ja” czuję się dobrze nie dłużej niż dwa–trzy dni na semestr – stwierdziła. – Pozostanę tutaj, Robercie, nie wrócę już do Medarda. Zaraz udasz się do niego i przywieziesz moje rzeczy , a zwłaszcza moje papiery do pracy, gdyż bez pracy nie mogę długo wytrzymać. Nie jest to zadanie łatwe i bezpieczne... – A jeżeli mi ich nie wyda? – jęknąłem porzucając jej rękę. – Jeżeli mnie przedziurawi lub zrzuci ze schodów?! – Wtedy nie przeżyjesz, Robercie – odparła ze smutkiem. Nie było argumentów. Owiał mnie wiatr szczytów. Cóż, romans z taką kobietą nie mógł przypominać banalnych i przyziemnych przygód. Przez chwilę walczyłem z chęcią ucieczki gdziekolwiek, w podróż służbową do którejś z pogranicznych składnic bubli, pozostawiając Dianę w kawalerce, by sama stawiała czoła Medardowi i przeciwnościom życia; wkrótce jednak poskromiłem ten atak słabości. Nie było innego wyjścia, jak tylko wyzwać Medarda – jego siłę i morderczą zazdrość. Diana przeciągnęła się i lekko ziewnęła. – Bagaże zawieź wprost na Dworzec Główny – rozkazała. – Będę tam czekać. Zaraz wyjeżdżamy. – Dokąd? – przeraziłem się. – To miasto jest za ciasne dla nas i dla Medarda – odparła. – Idź już! 99 Pochyliła się w modnej, wyciętej z przodu sukni. Dojrzałem zaokrąglenie piersi. Pierś odpowiadała oczekiwaniom: była jędrna, wyniosła i zaczepna. – Idę! – powiedziałem wzmocniony tym widokiem. – Idź – potwierdziła patrząc mi w oczy. Ta scena zawierała napięcie uczuć prawdziwego dramatu. Oczy Diany nie pozwalały już na zwłokę. Wyszedłem pogwizdując niby to beztrosko. Na rogu wsiadłem do taksówki. Był przedwiosenny, chłodny i czysty poranek, a Warszawa łysiała niedzielną pustką. Zapragnąłem nagle znaleźć się w puszczy suwalskiej między osiedlem Ateny a wsią Szwajcaria, w głuszy, chaszczach i ostępach. Nawet wygłodniały basior lub zapieniony odyniec w czasie huczki i na czele watahy wydawał mi się istotą dobroduszną przy Medardzie w szale ambicji i zazdrości, rozwścieczonym przez obraz pysznej Diany wymykającej mu się z rąk. Należało jednak zadzwonić do drzwi, opatrzonych jego sportową wizytówką. Żegnałem się z pięknym światem i ukochanym miastem. Cóż za chytrość mogłem przywołać z pomocą? Łza zakręciła mi się w orbicie. Czekałem chwilę z nadzieją, że może odwołano jego transatlantycki lot lub też pochłonęły go w tragicznej katastrofie przepastne tonie, topiele czy odmęty. Niestety! Drzwi otworzyły się wkrótce i stanął w nich Medard w sportowym dresie koloru stalowego, z dumnym napisem „Polska” na piersiach i zapewne plecach; przeszył mnie wzrokiem przenikliwym jak promienie „x”. – Czy mogę z panem zamienić parę słów? – zapytałem z uśmiechem, który wykrzywił drżące wargi. – Po co? – zapytał nie rozchmurzając się. – W sprawie... Diany – wydusiłem przez zaciśnięte szczęki. Oczy Medarda zwęziły się, zrobił mi przejście. Drzwi zatrzasnęły się za mną niczym wieko sarkofagu. Weszliśmy do pokoju, gdzie przybory sportowe mieszały się z konfekcją, dobytą z podróżnej walizy, oraz z pamiątkami z Hondurasu, z wielkim orzechem kokosowym na czele. Na stojaku spoczywały groźnym rzędem szpady, florety i rapiery. – Zaklinałem cię, żebyś mi się więcej nigdy nie nawinął – warknął Medard. – Nigdy bym nie śmiał! – odparłem zgodnie z prawdą – gdyby nie wyraźne życzenie Diany, która pozostawiła tu swoje rzeczy ... Trudno, nawet jej, spacerować od rana w złotej sukni, a tym bardziej załatwiać coś po urzędach, bo chyba panu wiadomo, że złoty kolor działa drażniąco i wzbudza chęć poszarpania i zdarcia, zwłaszcza w godzinach pracy, toteż sądziłem, że za pańskim pozwoleniem napełnię jej walizkę bardziej stosownym strojem oraz rękopisami, których pilnie potrzebuje... – Dosyć! – ryknął Medard z taką utajoną mocą, że zaraz przerwałem. Z napięciem patrzyłem na jego prawicę: kiedy to pochwyci rękojeść którejś z licznych kling w zasięgu ręki. Oczekiwałem ruchu błyskawicznego, jak mnie przyzwyczaiły filmy płaszcza i szpady, ale on wziął floret ruchem powolnym i opanowanym, nie śpiesząc się, jak gdyby miał przystąpić do metodycznych wyuzdanych tortur zupełnie beznamiętnie i na zimno z inkwizycyjnym okrucieństwem, a nie w szale stosowanym dla zranionej namiętności. Wyciągnąwszy broń ze stojaka przyjrzał się przez chwilę klindze. Była cienka i lśniąca; z przerażeniem zauważyłem, że nie posiada na końcu gałki; zakończona była ostrym szpicem jak za czasów kardynała Richelieu. Na oknie stał aparat telefoniczny; ale złudną była nadzieja, że zdołam choćby nakręcić trzycyfrowy numer Milicji Obywatelskiej lub raczej Pogotowia. Jak gdyby wywołany mym spojrzeniem, gęstą ciszę przerwał dzwonek telefonu; nie odrywając ode mnie oczu, Medard chwycił lewą ręką słuchawkę. – Tak... Cześć... Dziękuję... Przyniosę wam ten medal... Mam tu do załatwienia drobną sprawę... Parę minut... Co? Honduras? Honduras jak Honduras... gorąco. Odłożył słuchawkę, błyskawicznie wzniósł szpadę i wbił jej ostrze w orzech kokosowy, po czym przytknął owoc do mego brzucha. Stal musiała być pierwszorzędna, damasceńska, toledańska, szwedzka czy też jaka, bo mimo twardości orzecha weszła weń jak w masło czy też wieprzowinę. Dalszy nacisk, i ostrze przebiwszy orzech dotknie skóry mego brzucha. Stałem 100 oparty o ścianę, a raczej przyparty do niej orzechem, który on leciutko naciskał, jak gdyby chciał się ze mną najpierw zabawić, wydusić ze mnie cały strach, dygotanie, doprowadzić mnie do płaczu i rozmamłania, a potem, nadelektowawszy się mym upodleniem, zrzucić mnie rzeczywiście ze schodów, błazeńskiego rywala niegodnego nawet politowania, a przez to ośmieszyć we mnie samą ideę objęcia po nim Diany, jako czyste wariactwo. Należało temu jak najszybciej przeciwdziałać. – Uprzedzam pana, panie Medardzie, że pańskie popisy szermiercze nie wywierają na mnie wielkiego wrażenia – powiedziałem z godnością. – Jest to wreszcie pana specjalność i za to pana obwożą po świecie. Nie zaprzeczę, że mógłby pan sprzedawać swe umiejętności w rozrywkowym programie telewizji. Właśnie zaproponowano mi organizację estradowego wieczoru w parku wilanowskim. Mógłby pan tam wtargnąć w pluderkach i peruce z dobytą szpadą jako sfrancuziały dworzanin królowej Marii d'Arquien i stoczyć zabawny pojedynek z ulubionym buhajem króla Jana. Stawka pięćset złotych brutto. – Milcz! – ryknął Medard, ale widać nie takich słów się spodziewał, bo ręka jego nerwowo drgnęła i szpada definitywnie przebiła orzech; jej ostrze poczułem w okolicy pępka. – Gdzie jest Diana? – W bezpiecznym miejscu – odparłem wciągając brzuch, lecz zachowując nadal godność. – Ale adresu panu nie podam, choćby mnie pan miał przyszpilić do ściany. Medard parsknął, nagle poderwał szpadę, wolną ręką ściągnął z niej orzech i przytknąwszy usta do otworu począł wychłeptywać mleczko. Robił to dla okazania, że nic go to wszystko nie bierze, że może pić mleczko kokosowe jak gdyby nigdy nic. Był to rzeczywiście dorodny osobnik, zgrabny jak Apollo, symbol siły i fizycznej sprawności. Po chwili odłożył orzech na stół i otarł usta rękawem dresu. – Przydałoby się coś mocniejszego – powiedział ponuro. – Od miesiąca nie miałem nic przyzwoitego w ustach... – Chętnie skoczę, panie Medziu – zaproponowałem szybko, licząc, że pijany zawodnik jest mniej groźny od trzeźwego. – Stój! – warknął Medard, ruszył do walizki, pogrzebał w niej i dobył ozdobny karton: to była whisky. Gdy nalewał do szklaneczek, nie zadrżała mu nawet ręka. Widać nie przychodziło mu nadal do głowy, że mógłbym stać się prawdziwym rywalem. Może już nieraz zabierał Dianę z tapczanów podejrzanych osobników, a ich samych przepędzał jednym machnięciem mocarnego ramienia. Chwycił szklaneczkę whisky i upił szczodry łyk. Podsunął mi moją stugramówkę groźnym gestem. – Rano nie pijam – usiłowałem się wykręcić. – Później cały dzień do wyrzucenia...– Pij! – rozkazał krótko. Umoczyłem usta, żeby go nie drażnić głupstwami. Przypatrywał mi się teraz uważnie. – Kochasz ją? – zapytał nagle. – To było uderzenie pioruna! – zawołałem. – Pożar, powódź i trzęsienie ziemi! Przyciąganie silniejsze od ziemskiego. Kochamy się do samospalenia! – Tak – potwierdził i w głosie jego zabrzmiał smutek. – A więc i ona... Trudno... – Co trudno?! – zdumiałem się. Nalał znowu whisky. Nadal nie zadrżała mu ręka. To był bardzo mocny człowiek. Z żalem uświadomiłem sobie, że zbyt mało miejsca poświęciłem w życiu sportom. – Będziesz się nią opiekował? – zapytał nagle. Oniemiałem. Tu kryła się jakaś zasadzka: przecież ten człowiek nie mógł poddać się tak łatwo! – Oczywiście – zawołałem, czujny na każdy jego ruch. – Wytężę wszystkie siły! – Pamiętaj! – podniósł szpadę i przesunął mi przed oczyma jej ostry szpic. – Pan... się zgadza?! – wybąkałem. – Oddaje mi ją pan?! – A cóż mogę poradzić? – odparł z prawdziwym smutkiem. – Ona mnie już nie chce... Przysyła cię po rzeczy ... Muszę się usunąć... Przywykłem do tego... 101 – Pan przywykł?! – zdumiałem się. – Miałem ciężkie dzieciństwo... Matka podrzuciła mnie i z kimś gdzieś uciekła... Nie winię jej... Ojca w ogóle nie miałem. Od tego czasu na próżno się wysilałem... Każda kobieta wieje ode mnie nie prędzej, to później... Ciąży nade mną przekleństwo! Mówiąc to odrzucił szpadę, osunął się na krzesło i nalał znowu whisky. Jego oczy zalśniły jeżeli nie łzami, to wilgocią życiowej klęski. Nagle ten mocarny człowiek ukazał mi się w mroku cierpienia, bólu, nagle stał się dostępny, ludzki i słaby. Znikło gdzieś udawanie, dezynwoltura, miny i pozorna twardość. – Co pan chce zrobić?! – zawołałem. – Jeszcze nie wiem – odparł. – Wyjadę, zaciągnę się, zniknę na zawsze... Stuknął swą szklaneczką o moją. Teraz wypiłem do dna. Whisky zaczęła się łagodnie kołysać w mej głowie. – Panie Medziu... Ja naprawdę nie chciałem... – zawołałem gorączkowo. – Jeżeli pan tak rzeczywiście... to ja gotów jestem... – Nie ma ratunku! – powiedział jak gdyby do siebie i zgniótł szklaneczkę w rękach. Kropla krwi wykwitła na jego kciuku. – Panie Medziu! – zawołałem. – Niech się pan nie kaleczy! Ja zaraz coś zrobię... pomogę... pobiegnę do Diany i przekonam ją, że nie powinna pana opuszczać... – Broń Boże! – zerwał się. – Nie chcę litości! – dodał ponuro, biorąc następną szklaneczkę. – Przecież ona kocha ciebie! – No tak – stwierdziłem. – Sam nie rozumiem... Ale to się nie powinno dokonać na pańskiej krzywdzie... Zatrułoby mi to całą przyjemność... Co innego, gdyby pan o nią walczył, masakrował, dziurawił... Wtedy by mnie pan rozzłościł i kto wie... – Po co? – westchnął. – Nie w ten sposób zachowuje się miłość kobiety... – Dlaczego?! – zawołałem wychylając już bez zachęty następną szklaneczkę. – Wie pan co? Niech ją pan porwie... z dworca! Chwyci ją pan w ramiona, zwiąże, zaknebluje, rzuci do taksówki, wywiezie... Nie oprze się takiemu atakowi gwałtu! – Za późno... – jęknął. – Nie powinienem był lecieć do Hondurasu! Przegrałem wszystko... Co mi po medalach! Tam stoją jej walizki... Bierz je i idź! Nie przedłużaj męki... Tylko obiecaj mi jedno... – Co?! – Że jej pierwszy nie opuścisz... Nie wolno ci jej zmarnować! – Panie Medziu, ja naprawdę gotów jestem się usunąć... Ona czeka na Głównym Dworcu! – Dosyć! – ryknął i oczy jego zalśniły dawnym gniewem. – Bez tej bezczelnej elegancji! Ona już wybrała! Obiecaj, bo cię przebiję! Natychmiast daj słowo i żebym o tobie więcej nie słyszał! Chwycił z furią szpadę, gotów dziurawić. Nie ze strachu dałem to słowo, choć teraz zaczął mnie nurtować zupełnie inny niepokój. Po chwili wychodziłem z jego mieszkania uginając się pod ciężarem whisky i dwóch ciężkich waliz. Medard znów stracił elan, siedział przy stole ponury i skamieniały, ściskając szklaneczkę, nie patrzył na ten ostateczny symbol zerwania, postanowił to przetrzymać bez mazgajstwa, po męsku, jak skała. Cóż się działo w tym zagadkowym wnętrzu? Wyszedłem na podest, zatrzasnąłem drzwi i zaniosło mnie na ścianę. Staczając się stopień po stopniu z walizami, które obijały mi boki, zadyszany i przygięty, walczyłem z uporczywą i przebijającą się przez szum whisky myślą, że zwycięstwo nad Medardem przyszło na pewno za łatwo. Gnany niepokojem, postawiłem walizy na półpiętrze i wdrapałem się z powrotem na czworakach pod jego drzwi. Już miałem zadzwonić, by zażądać dodatkowych wyjaśnień, gdy nagle przez cienkie drzwi usłyszałem energiczny krok Medarda, puszczanie wody w łazience i jego beztroski i prawie radosny gwizd. Z pogodą ducha i ufnością we własne siły Medard odrodził się od razu z popiołów i szykował z optymizmem do dalszego życia. Głęboko zamyślony powróciłem do waliz. Nie pamiętam już, jakim sposobem dostałem się na Dworzec Główny. Byłbym przysiągł, że podróżowałem tam zatrzymanym na 102 łebka poduszkowcem, należącym do jednego z państwowych urzędów. We wnętrzu było ciepło i miękko, a kierowca, włączywszy swego automatycznego kolegę, opowiadał o trudnościach z maszyną, która nieustannie chce oderwać się od ziemi i tylko jego stanowczość utrzymuje ją we właściwej odległości od asfaltu. Był to z jej strony dowód ambicji przerastających możliwości; niesyta faktu, że jest cenionym poduszkowcem, chciała od razu zostać samolotem. W hali dworcowej nie ogolony mężczyzna śpiewał modne piosenki, akompaniując sobie na banjo. Obok niego siedziała Diana, wspaniała w swym futrze, spod którego błyskotliwie – Zabiłeś go, prawda? – zapytała. – Piotrze, mianuję cię mężczyzna! Zaczekaj chwilę, biegnę po bilety! – Dokąd! – przeraziłem się. – Do Wądolnicy – odparła. – Tam rozpoczniemy nowe życie! I nie czekając na replikę, ruszyła w stronę kas biletowych. Zamknąłem oczy i zawirowało mi w głowie ze zmęczenia. Ktoś szarpnął mnie za ramię. Znowu otworzyłem oczy. Stał nade mną milicjant. – Czy pan posiada ważny bilet kolejowy? – zapytał srogo. – Właśnie Diana poszła kupić – odparłem półprzytomnie. – Do Wądolnicy! O, tu są walizy. Żadnych waliz nie było. Śpiewak odłożył banjo i śledził nasz dialog. – Panie, gdzie te walizy?! – zawołałem. – Jakie walizy? – zdziwił się śpiewak. Milicjant pokiwał głową. – Musi pan opuścić poczekalnię – powiedział. – Tu nie dom noclegowy, a bezdomnych, jak wiadomo, nie ma u nas od lat. Chciałem się jeszcze rzucać, biegać, szukać, ale zaraz zrezygnowałem z szaleńczego zamiaru. Przecież Diana zapowiedziała mi, że powinienem być gotów na wszystko. Za oknami słońce odbijało się w szybach wagonów. Wyszedłem na ulicę. Jeszcze bardziej się ociepliło i śniegu nie pozostało już śladu: widać niż ustąpił wyżowi czy też odwrotnie. Niedzielny poranek wałkonił się wśród nowych murów miasta. Wlazłem między budynki Ściany Wschodniej, by odkrywać nie znane przesmyki, ciągi i lokale. Od lat miasto Warszawa dawało takie satysfakcje swym obywatelom. Krążąc w ciepłym słońcu między grupkami mieszkańców-turystów wyłuskałem wkrótce kawiarnię „Wszechświat”, kutą w betonie, rytą w stali i dmuchaną w szkle. Wkroczyłem po schodach, lekko rzuconych przez projektanta z góry na dół, i rozejrzałem się po sali. Był to lokal na wpół duży; w niedzielne przedpołudnie stoliki oblepili konsumenci jak pszczoły plaster, odbywając tutaj stosunki towarzyskie z braku metrażu na salony. Natychmiast dojrzałem i poznałem Filipa: jak należało przewidywać, to była Diana, ale jakże inna od marcepanowej i tygrysiej zarazem damy w złotej sukni, fatalnej i nieodparcie ponętnej! Odziana w kostium praktyczny, szary i skromny, nic tam sobie nie podkreśliła, ani oczu, ani ust; nagle gdzieś zniknęła migocąca aureola jej urody, złocistość i magnetyzm, nic już nie wywoływało napięcia, wygasiła światła i założyła pokrowce, a oko jej spocząwszy na mnie nie miało w sobie nic z kuszenia, lecz szarzało stalą. Przy jej stoliku siedziało kilku nie znanych mi panów, ale byli to zwykli zasłuchani satelici, ona stanowiła centrum i najgłośniej mówiła. Zamieniłem się w człowieka-gumę i przecisnąłem między bywalcami, usiłując nie wylewać im kawy, nie wsuwać łokci w ciastka i nie zrzucać damom kapeluszy. Gdy dobijałem już do celu, Diana podniosła na mnie pytający wzrok. We wzroku tym nie dojrzałem ognika rozpoznania, raczej ironiczne zainteresowanie ewentualnym nowym dworzaninem czy nawet kurtyzanem. Widać postanowiła niczego mi nie ułatwiać zgodnie z raz przyjętą regułą czy konwencją. Satelici spojrzeli na mnie z maskowaną irytacją. – Dzień dobry państwu – ukłoniłem się uprzejmie i pochyliłem do ucha Diany: – Przynoszę pani pozdrowienia od pana Wygraja. Kazał mi zakomunikować, że nadal czeka. Diana spojrzała na mnie raz jeszcze; w jej oczach pojawił się teraz ognik zrozumienia. – Na co czeka? – szepnęła. – Oczywiście na panią. 103 – Jak dziecko! – westchnęła. – Niech pan siada. Satelici rozsunęli się niechętnie i wygrzebali skądś pleciony taborecik. Na wpół usiadłem. – Widziałem panią na ściśle zamkniętej zabawie – powiedziałem. – Wyglądała pani prześlicznie. Diana uczyniła pogardliwą minkę, ale moje odezwanie wywarło piorunujące wrażenie na satelitach. Spojrzeli na mnie innym okiem, a na ich ustach wykwitły przymilne uśmiechy. – Pan był na ściśle zamkniętej zabawie?! – wyraził podziw mój sąsiad, mężczyzna już starszy i sterany życiem, zapewne w wieku przedemerytalnym. Uniósł się tak wysoko, jak tylko było to możliwe w kłębowisku, i wyciągnął rękę: – Pan pozwoli, że się przedstawię: Waligóra. – Kolega Waligóra był kiedyś stałym bywalcem ściśle zamkniętej zabawy – uśmiechnęła się Diana. W jej wzroku wyczytałem pewne zainteresowanie moją osobą. – Pan był tam po raz pierwszy? – Wysoce sobie to cenię – uniknąłem bezpośredniej odpowiedzi. – W zamknięte usta nie wpadają muchy – powiedziała z uznaniem Diana. – Milcząc głupiec jest mędrcem, a mędrzec głupcem – odparłem skromnie. – Milczenie jest duszą rzeczy – potwierdziła swą opinię. – W ogóle cierpliwość jest kluczem do raju – zaryzykowałem. – Kto umie czekać, temu czas otwiera drzwi – potwierdziła. – Ale kto cwałuje na tygrysie, niełatwo zeń zejdzie – ostrzegłem. – Fortuna nagradza śmiałków – odparła z przekonaniem. – Któż jest śmielszy od ślepego konia? – zareplikowałem złośliwie. W oczach Diany pojawił się ognik. – Zapomnij o sobie, jeżeli chcesz się podobać – skarciła mnie żartobliwie. Postanowiłem nie replikować dalej przez grzeczność. Satelici śledzili z niemym podziwem tę erudycyjną wymianę sentencji, która przecież była zwykłym flirtem. Już oczy Diany zagorzały pełnym blaskiem i teraz zrozumiałem, co miał na myśli biedny haremowy Wygraj. Czekałem, aż Diana wstanie i da znak, bym jak najszybciej wyszedł. Gotów byłem stać się zabawką w rękach tej kobiety, byleby bawiła się mną na osobności. – A więc czekam na was jutro po biurze – powiedziała Diana do dwóch milczących dotąd i niczym się nie wyróżniających satelitów, tonem nie znoszącym sprzeciwu. Tamci wstali posłusznie, ukłonili się i odeszli ze spuszczonymi głowami. Pozostał Waligóra i jeszcze jeden satelita, tęgi i rumiany, odziany zbyt elegancko jak na czas i miejsce i pachnący wodą z zagranicznego skupu. Wydawał się tu trochę zagubiony, jak gdyby przez pomyłkę trafił nie do swojej klasy, ale że już się zaczęła lekcja, nie śmiał przerwać i siedział nic nie rozumiejąc. Teraz Diana spojrzała nań, jak gdyby chciała się go z kolei pozbyć. – Nie wiem, czy pani pamięta moją sprawę... – wybąkał. – Jestem Makowiec. Zdzisio Bielinek mówił pani zapewne... Mógłbym ją teraz wyłożyć... Zdzisio mi właśnie obiecał... Diana patrzyła nań z prawdziwym niesmakiem: ten człowiek nie mógł się jej podobać. Nagle natchnęła ją widać jakaś przewrotna myśl, bo zmrużyła oczy i powiedziała z uśmiechem: – Muszę teraz wyjść na chwilę, ale prezes Kwiatek zapewne chętnie pana wysłucha i doradzi lepiej niż ja sama. Niech pan pozdrowi Zdzisia. Chodźmy, kolego Waligóra. I odeszła z Waligórą pozostawiając mnie z Makowcem. Tym prezesem Kwiatkiem miałem być ja! Żarcik wydał mi się nie najwyższego lotu, ale zgodnie z umową postanowiłem grę ciągnąć dalej jak gdyby nigdy nic. Pan Makowiec uśmiechnął się do mnie wylewnie. Należało w nim przeczuwać wysoce wypchany portfel i rulony złotych dwudziestodolarówek w skrytce pod sedesem czy też w żyrandolu. – Cieszę się, że prezes zechce mnie wysłuchać – powiedział i na twarzy jego położył się siny cień goryczy. Mimo pozorów dobrobytu i powodzenia coś mocno trawiło wnętrze tego człowieka. 104 – Proszę, niech pan mówi – powiedziałem tonem łagodniejszym, niżby wypadało w mej roli. Makowiec spojrzał na mnie z wdzięcznością i przysunął się bliżej, żeby ani słowo nie dotarło do niepowołanych uszu. – Scharakteryzuję sytuację w paru słowach – zaczął swą smutną opowieść. – Wydział Handlu nie chce mi przedłużyć koncesji na wyrób zasuwek. Wydział Finansowy, niebaczny na długoletnią przyjaźń, łupnął mi podatek od wzbogacenia w kwocie dwóch milionów złotych, a na domiar wszystkiego moja żona zakochała się w artyście, żąda rozwodu, sprzedaży segmentu, samochodu i podziału pieniędzy. Moje dostatnie życie legło w gruzach i pozostaje mi tylko klasztor. – Pan stał się mistykiem? – zdziwiłem się. – Klasztor w znaczeniu przenośnym – wyjaśnił Makowiec. – Praca w mrocznym kącie biura... Wstrzemięźliwość w ubiorze, jedzeniu i piciu... obrzędy sakralne, jak odprawianie porannej herbaty, uroczyste czytanie gazety-ewangelii czy odprawy u brata-przełożonego... Staram się znaleźć jakieś moralne oparcie... Czy pan potrafi wczuć się w moją sytuację? – Doskonale – odparłem szczerze. – Pańskie życie, zbudowane dotąd na kulcie pieniądza i zabiegach o jego pomnożenie, straciło wszelki sens z chwilą, gdy pozbawiono pana bazy materialnej do tego rodzaju działalności. Małżonka, widząc, co się dzieje, postanowiła nareszcie popuścić tamy nurtom uczuć i przeżyć parę miesięcy szału z aktorem... – Dlaczego tylko parę miesięcy? – zaniepokoił się Makowiec. – Bo ten rzuci ją po wyczerpaniu zasobów – uśmiechnąłem się. – Zażąda samochodu, wycieczek bułgarskim motorowcem po lazurowych morzach, tropików z PKO i stereofonicznych tranzystorów... A wszystko to w najgłębszej tajemnicy przed kolegami, żeby nie ulec towarzyskiej degrengoladzie... – Rzeczywiście, wypływają statkiem... – Rysuje się przed panem wspaniała życiowa szansa – ciągnąłem dalej, coraz bardziej zaangażowany. – Spłaci pan podatek sprzedając domek, samochód i ukryte złote dolary, resztę odda pan małżonce dla przehulania z artystą i zostanie pan sam, oczyszczony, bezdomny i wyzwolony z demona gromadzenia... Ileż jeszcze czeka pana szczęśliwych dni! – Nie bardzo chwytam... Pan proponuje mi biblijne ubóstwo i nagrodę na tamtym świecie? Może mam zostać pustelnikiem w jakimś sezonowym ośrodku wczasowym? – Skąd! – zaśmiałem się. – Szczęście osiągnie pan na tym świecie! Będzie pan spokojnie zasypiał i spokojnie się budził nie obawiając się co dzień listonosza z nakazem czy wezwaniem, zniknie napięcie psychiczne w zetknięciu z urzędowymi osobami za biurkiem czy w czasie lustracji i kontroli, gdy to międląc banknoty w kieszeni zadawał pan sobie po stokroć fundamentalne pytanie: „Weźmie czy nie weźmie?” Nie mówię już o rozstaniu z szarpiącą nerwy księgowością pańskiej firmy i nie wspominam o remanentach czy spisach gotowych zasuwek, a zwłaszcza o surowcach i ich niejasnym często pochodzeniu... Pan przeżywał kalwarię, panie Makowiec! Drogę przez mękę! Niech pan spojrzy na to swoje życie! Wulkan, ostrze brzytwy! W imię czego, pytam? W imię czego?! – Rzeczywiście – westchnął Makowiec wzdrygając się. – To była okropna szarpanina... Teraz dopiero spostrzegam. – Ma pan szczęście, że się to nareszcie zawaliło! – stwierdziłem z ogniem w oczach. – Jeszcze nie jest za późno! Może pan zacząć życie jak człowiek! – Ale za co? – westchnął pan Makowiec. – Za dwa tysiące miesięcznie? Pan wie, ile ja zarabiałem? Cały Bristol był mój! – Drogi panie, musi pan przestać o tym myśleć! Nie ma pan domku i rozbestwionej żony do ubierania! Dzieci przecież dorosłe? – Jedyna córka ukończyła studia, okazała czarną niewdzięczność i odbywa właśnie, wstyd powiedzieć, praktykę w prokuraturze powiatowej Praga Północ. – Przestępstwa gospodarcze? 105 – I łapownictwo. Zna się na tym. – Widzi pan! Teraz ma pan okazję odzyskania serca córki! Będzie jej pan służył swoją radą i doświadczeniem... – Kiedy ja tylko raz siedziałem! – Zazdroszczę panu! – nacierałem dalej z całym przekonaniem. – Nabierze pan nareszcie szacunku do samego siebie. – O tym nie pomyślałem... – zastanowił się Makowiec. – Ale co mam robić? Tak konkretnie... Mimo wszystko jestem człowiekiem czynu! – Mógłbym panu polecić wiele zajęć domagających się czynu. Co by pan powiedział choćby o malowaniu zebr na jezdni? Robota wysoce efektowna, społeczne skutki natychmiastowe, matki z dziećmi i starcy uratowani przed zmiażdżeniem, praca zdrowa i na świeżym powietrzu, a dzięki gatunkowi farby roboty nie zabraknie, bo ledwo pan dojdzie do dziesiątej zebry, pierwszej już nie będzie widać. Albo jeszcze lepiej! Pasopisanie na szosie! Na początku maja wyrusza pan z Warszawy, przypuśćmy w stronę Krakowa, nie śpiesząc się, słoneczko przygrzewa, ruń zielona na polach, skowronek baraszkuje i pliszka, kolega przykłada szablon, pan maluje pasy, posuwacie się tak przez płową równinę Mazowsza i w miesiąc już jesteście w Grójcu... Na świecie coraz cieplej, noce już spędzacie na sianku, doicie sobie krówki, pociągacie piwka w ludowych gospodach, przekomarzacie się z wiejskimi aktywistkami, zajadacie pierogi, przyglądacie się samochodowym kraksom i z wolna wkraczacie w okres żniw w okolicach Białobrzegów. Teraz dopiero nastaje radość! Stogi, snopowiązałki, zsiadłe mleczko, zabawa w kółku lub pegeerze... Do Radomia docieracie w końcu lipca, syci wrażeń, ogorzali, zrzuciwszy nadmierną otyłość, zadowoleni z wykonanej roboty... Oj, sam bym plunął na wszystko i ruszył hen, ku Kielcom... Podniosłem rozmarzone oczy na Makowca. W mym głosie musiała zabrzmieć nuta szczerego zachwytu, bo patrzył na mnie uważnie, zasłuchany mimo gwaru kawiarni. – Trafił mi pan w samo serce – westchnął. – Chyba pan wie, że mój ojciec pochodził ze wsi? – Wszyscy kiedyś tam pochodziliśmy ze wsi – odparłem. – Zawsze mnie ciągnęło do tych pól zielonych, do tych strzech perłowych, do tych litych stogów... A już jak zaszumiało gumnem... Niestety, z tego mercedesa trudno było się nacieszyć, bo maszyna bezduszna pruła sto pięćdziesiąt, nogi oderwać od gazu nie sposób i tylko migało... wieś, las, miasto, wieś, las, miasto! Aż wstyd, co to za życie! – No właśnie! – zawołałem. – Mercedesem zajmie się wydział finansowy, niech się chłopaki ubawią, a pan będzie wolny jak dzięcioł! Makowiec ocierał ukradkiem zabłąkaną łzę. Kochałem wszystkich ludzi i ten poranek nie wydał mi się stracony, choć przecież nie ja, lecz cierpienie i odnośne władze kazały temu twardemu człowiekowi dojrzeć cały bezsens życia, które pędził w mercedesie i dokoła niego. Były producent zasuwek sięgnął do kieszeni i wydobył z niej kopertę. – Lekarz zabronił mi się często schylać, żeby mnie szlag nie trafił, więc nie wiem, czy będę mógł pisać pasy na szosach, ale nic to... Po prostu kupię sobie krowę i popędzę ją z Warszawy do Nowego Sącza wcale się nie śpiesząc. Dzięki, po stokroć dzięki! Wiem, co mi czynić należy... Proszę... – i podał mi zaklejoną kopertę. – Co to? – zapytałem. – Drobiazg – odparł. – Już mi nie zależy! Dyskretnie otworzyłem kopertę. Było tam kilka banknotów tysiączłotowych. Oddałem mu ją natychmiast. – Nie, panie Makowiec, niech mnie pan nie obraża. Powoduje mną czysta życzliwość, a tak, jak wiadomo, jest bezcenna. Pieniądze przydadzą się panu na krowę. Jeśli pana nie stać na inną wdzięczność niż w gotówce... 106 – Czego pan chce? – zawołał z entuzjazmem. – Niczego innego już nie mam! Nawet córka niepiękna, a do tego prokurator! Położyłem mu rękę na ramieniu przyjacielskim gestem i wstałem. Ten człowiek będzie musiał przejść jeszcze długą drogę, może dalszą niż do Nowego Sącza, zanim definitywnie przewartościuje wartości. Rozejrzałem się po lokalu: Diany nigdzie nie było. Zszedłem więc do szatni. – Czy Filip już wyszedł? – zapytałem dzierżawcę. – Pani dyrektor – odparł szatniarz autorytatywnie. – Ale nazywają ją też obywatelką radną. Odjechała przed kwadransem. – A nazwisko? – zapytałem. – Kto to wie? – westchnął szatniarz. Wyciągnąłem moje wierne dwadzieścia złotych. – Kopernika reszty – powiedziałem. – Ogromnie mi zależy na adresie pani dyrektor. Nie mogę czekać do przyszłej niedzieli. – W przyszłą niedzielę jej nie będzie – odparł szatniarz wydając mi resztę. – Wróci na jesieni. – Jak to na jesieni?! – Jutro wylatuje do Rio de Janeiro na konferencję. Skarżyła się właśnie temu panu, że nie ma kompletu strojów tropikalnych. – Szkoda, że wyszła – oświadczyłem. – Mógłbym jej stroje pożyczyć. Spędziłem dwa lata w San Salvador. Nie zainteresowało to dzierżawcy szatni, bo zabrał się do obsługiwania konsumentów. W ogóle był to człowiek pełen dystansu i godności, mocny swą pozycją i nieustannym strumieniem bilonu, który czynił go zależnym nie od ludzi, ale jedynie od klimatu. Wziąłem płaszczyk Wygrają i wyszedłem przed kawiarnię. Na parkingu stał wysoce przestarzały, zakupiony chyba z państwowego przetargu samochód „Citroen”, przed laty w służbie wyżej postawionych osób. Siedział w nim Waligóra z miną skwaśniałą, ale na mój widok rozsunął zmarszczki w uśmiechu i wyskoczył na jezdnię, jak młodzieniec. – Czekam na was, prezesie! – zawołał. – Czy możemy już jechać? – Oczywiście – odparłem zgodnie z regułami gry i wsiadłem do wehikułu. Ten prychnął gniewnie, zgasł, starczo zakaszlał, zadygotał, jęknął i ruszył drżąc całą karoserią. Ale Waligóra był bezlitosny: nacisnął dychawiczny gaz i zgrzytał zreumatyzowanymi biegami nie bacząc na wiek staruszka, któremu od dawna należało się cmentarzysko, a w każdym razie emerytalny kąt podwórza czy warsztatu, gdzie mógłby do woli wspominać piękne czasy młodości, gdy nie takie woził figury i nie przed kawiarniami wystawał, ale przed najważniejszymi budynkami w mieście. Rzężąc i krztusząc się pojazd posunął ślimakiem nad Wisłę i wzdłuż niej podygotał na północ, kulejąc na jeden cylinder i śmiesznie trzęsąc czubkiem maski. Przymknąłem oczy, by nie patrzeć na męki zgrzybiałego citroena, i zaraz ukazała mi się kawalerka po moim zwycięskim powrocie od Medarda z walizami Diany, bo tam wreszcie wróciłem, a wcale nie na dworzec, jak to napisałem dla lepszej kompozycji. Muszę tu zresztą przyznać, że pisanie jest znacznie trudniejsze, niż mi się na początku zdawało, i ledwo nadążam za biegiem wydarzeń. Otóż gdy doczołgałem się ostatkiem sił do domu, wlokąc walizy, Diany nie było. Whisky wlazła mi już w ręce i nogi i sięgnęła języka. Postawiłem przeklęte walizy, złapałem oddech i zagibałem się w progu pokoju; wszystko było weń poprzestawiane, poprzemieniane i przetasowane. Otarłem oczy z whisky, ale obraz nie uległ zmianie. Sprzęty rzuciły się widać w radosny korowód, rozpoczęły taneczne harce i jak gdyby zamarły nagle na moje wejście. Tapczan nie zdołał uciec pod ścianę, gdzie jego miejsce, przycupnął ukosem wyłażąc na środek pokoju, dywanik, który mu zawsze towarzyszył, wdrapał się ze strachu pod sufit wychłeptując wilgoć zacieku z ubikacji sąsiadów, meblościanka stanęła sztorcem, całkiem w poprzek, złośliwie wyszczerzona szczerbami wśród książek, i zakryła sobą fotel, który przycupnął jak pies w budzie, żeby przeczekać gniew pana. Kolorowe poduszki, zawsze psotne, frywolne i niefrasobliwe, rozniosły się na podłodze tworząc zwarte koło jak do babskich plo 107 tek, a obie dostojne reprodukcje, Gioconda i Madonna Rafaelowska, dały swawolnego susa i zawisły w pół drogi od podłogi, i to z boku, na wysokości mego nosa, wyrzekając się w ten sposób dumnego i pełnego pogardy spojrzenia z góry na me przyziemne, a czasem nieprzyzwoite poczynania. Nawet pokojowy termometr skoczył z okna na meblościankę, a małe radio wkopało się wstydliwie między niebieskiego Słowackiego a zielonego Balzaka. Natomiast mój stolik na trzech nogach, z których jedna nadłamana, w ogóle gdzieś wykuśtykał i należało liczyć się nawet z defenestracją, dokonaną przez złośliwy i dwulicowy tapczan; ten ostatni przecież już dawno się zbuntował przeciwko wykonywanym na nim praktykom i raził mnie co noc rozjęczaną sprężyną. Zmęczony, doszedłem do fotela, wygrzebałem go z kąta, postawiłem na środku, siadając kopnąłem ze złością tapczan, aż jęknął w trzewiach, i począłem się zastanawiać, gdzie zniknęła Diana, którą przecież zdobyłem legalnie wraz z bagażem. Starałem się przywołać ów entuzjazm, radosne przeczucie, rozkoszne oszołomienie i zniewalający niepokój; niestety, rozmazała się gdzieś i zmatowiała panorama śnieżnych szczytów i podniebnych przestrzeni. A przecież nie doszło jeszcze do spełnienia! Nagle zadzwoniono energicznie. Obudziłem się z niesmakiem w ustach i pobiegłem do przedpokoju, potykając się o walizy. Gdy otworzyłem drzwi, mym zdumionym oczom ukazała się potężna i rozgałęziona roślina o liściach wielkich, skórzastych i lśniących, ukorzeniona w dużej glinianej donicy. Donicę tę trzymały mocne ręce, ale ich właściciela dojrzeć jeszcze nie mogłem. – To pomyłka! – zawołałem. – Odsuń się. Piotrze – usłyszałem głos Diany. Cofnąłem się pośpiesznie, znowu potknąłem o walizy, wykopałem je do kuchenki. Trzęsąc swym wielkolistowiem, roślina wkroczyła do mieszkania, gdzie rozszeleszczona, rozsierdzona widać niewygodami transportu, odsłoniła wkrótce swego nosiciela. Był to mężczyzna jeszcze młody, ubrany po niedzielnemu w białą koszulę i ciemny garnitur, o twarzy pociągłej, spurpurowiałej teraz od wysiłku. Za nim wkroczyła Diana w złotej sukni i złotych pantofelkach, jasna, cudowna i promienna. – Postaw ją na środku, Romku – poleciła. Pan Romek schylił się w ostatnim wysiłku, trzasnął donicą o podłogę, a roślina zaszeleściła z oburzenia nie tylko na to traktowanie, ale i na widok mizernego otoczenia, a zwłaszcza tapczana, który wydał swój jęk pod ciężarem pana Romka. – Pozwól, Robercie – przedstawiła Diana. – To pan Roman Zając, mój stary przyjaciel. Powinniście się też zaprzyjaźnić. Bez entuzjazmu uścisnąłem rękę pana Romka, który jeszcze dyszał z wysiłku i nie mógł wstać z tapczana. – Ten... cholerny... fikus... waży... z sześćdziesiąt... kilo – wyjęczał. – Pomyśleć, że dostałam go od mamusi takim tycim-tycim – rozrzewniła się Diana, wyznaczając dwoma palcami rozmiar nie większy niż pudełko papierosów. – Trzeba mu będzie znowu zmienić doniczkę. Nie wyobrażałem sobie donicy większej niż obecna; roślina zajmowała teraz środek pokoju rozcapierzając swoje wielkie liście ponad tapczan, do meblościanki i pod nos Mony Lisy, a wszelki ruch musiał ograniczać się do pochylania, czołgania i wymijania gałęzi i liści. – Ficus elastica – popisał się pan Roman. – Za pięć lat przebije sufit, bestia. Niedługo będziecie musieli zmienić mieszkanie. – Ten podły Medard nie mógł go ścierpieć i zagroził, że go porąbie na opal! Romek przechował go do dziś. Cieszę się, że jesteś cały, Robercie! – przypomniała sobie nagle moją wyprawę do Medarda. – Drobiazg – odparłem. – Mamy jeszcze trochę winiaku, prawda? – zapytała. – Obu wam się należy po kieliszku. Przelazłem na czworakach pod gałęzią fikusa, dotarłem do meblościanki, wyjąłem butelkę i kieliszki. W drodze powrotnej przeczołgałem się po tapczanie. 108 – Przyzwyczaisz się. Piotrze – powiedziała Diana. – Wy dawno po ślubie? – zapytał Roman podejrzliwie. – Po co nam to? – zaśmiała się Diana. – Pośpieszny ślub mógłby zerwać tę delikatną, niewidoczną nić wspólnoty, która nas teraz łączy. Żeby ją zalegalizować urzędowo, musi zgrubieć do rozmiarów pokaźnego sznura. – No tak, wtedy pan Piotr się nie urwie – przyznał Roman. – Moja żona, Marysia, postąpiła wręcz odwrotnie. Zażądała natychmiast ślubu dla spokoju chorej matki, ogromnie czułej na formy i pozory. „Nas to niczym nie skrępuje – zapewniła mnie. – Będziemy spędzali czas razem tylko wtedy, gdy nam obojgu przyjdzie ochota, nie zrezygnujemy z niczego, wewnętrznie będziemy wolni, a przez uszanowanie obyczajów nie wpędzimy do grobu mamusi”. Był to program wysoce szlachetny, lecz całkowicie utopijny; schowawszy świadectwo ślubu do szuflady, Marysia nie mogła się nie poczuć pełnoprawną żoną. Rozpoczęła długotrwałą akcję ściągania niewidocznych zrazu cugli w mym pysku; zanim się spostrzegłem, większość otaczających mnie ludzi, a zwłaszcza kobiet, zaczęła znikać z pola widzenia. Był to proces długotrwały i prawie niewidoczny. Drobne uwagi wypowiedziane w obecności osób trzecich, a zwłaszcza młodych i ładnych kobiet, błahe różnice zdań, znaczące miny, nagły chłód, przypowieści i anegdoty poczęły wymiatać ludzi z mojej stajni Augiasza. Nagle znalazłem się w otoczeniu serdecznych, lecz przytłustych pań, panów uporczywie kochających żony, stadeł poczciwych, lecz nudnych. Błysk w oku został surowo zakazany. Pozostawały wyjazdy; okazało się niebawem, że oddzielne spędzanie czasu, zwłaszcza podróże czy wczasy, a nawet swobodne rozmowy z przyjaciółmi obu płci stanowią działalność dwuznaczną i podejrzaną. Nagle stałem się mężem dwustuprocentowej żony i prawda ta dotarła do mnie, gdy już było za późno. Cugle zostały ściągnięte i założone okulary, żebym nie patrzył na boki; nie mogłem już ruszać pyskiem, bo bolało; zresztą co mnie czekało takiego nowego? Po co było się wspinać? Gdy z rzadka przyszło jakiemuś koledze pociągnąć mnie na pobiurową kawę, po kwadransie ogarniał mnie strach i wybiegałem do domu, szykując usprawiedliwienie i gromadząc w myślach dowody, że to nie była koleżanka. Teraz zupełnie się przyzwyczaiłem i dobrze mi z tym; gdyby Marysia nagle popuściła cugli, pewno bym się bezradnie przewrócił. – Różne są drogi do szczęścia – westchnęła Diana. – O tak! – potwierdził Roman z przekonaniem i natychmiast spojrzał na zegarek. – Nie dziw się, że zaraz pobiegnę. Jesteś zbyt ładną kobietą, żebym mógł tu siedzieć dłużej niż dziesięć minut. – Przecież ja tu jestem! – oświadczyłem z pewną pretensją. – To nic nie szkodzi – zaśmiał się Roman. – Marysia, będąc sama kobietą, zna wszystkie damskie sztuczki i wie, że mąż czy kochanek nie będzie żadną przeszkodą dla Diany, jeżeli tylko postanowi mnie wyjąć. – To prawda, Diano? – zapytałem. – Nie mam ochoty go wyjąć – odparła Diana. – Przecież chodziło tylko o fikus. Idź, Romku, do twojego obowiązku i uspokój Marysię. Z mojej strony nic jej nie grozi. – Wy tak zawsze mówicie – zaśmiał się Roman wstając. – Wiedząc, jak Marysi na mnie zależy, tym bardziej każda z was chce mnie poderwać na złość. Wy lubicie psuć jedna drugiej, och jak lubicie! – A dałbyś się, Romciu? – zapytała z uśmiechem Diana podchodząc do niego i obejmując go za szyję. Jej smukłe ciało w złotej sukni przywarło do jego ciała. Diana pocałowała go lekko w usta. Był to pocałunek ciepły jak okład, miękki jak brzoskwinia i mieszający zmysły, rozrusznik do rozpętania szałów. Roman stężał nagle, zadrżał na całym ciele, chwycił ją w ramiona i począł miażdżyć jej wargi gwałtownie i łapczywie, aż się zachwiała, po czym wyrwał się nagle z obłędem w oczach, odepchnął ją z całej mocy, z krzykiem: „Nie! Nie!” rzucił 109 się do drzwi łamiąc po drodze liście fikusa. Roślina zaszumiała z bólu i wściekłości. Trzasnęły drzwi. Diana usiadła na tapczanie. – Dość tych figlów – orzekła. – Teraz poważnie porozmawiamy, Piotrze. Musimy ustalić nasze wzajemne stosunki. Noszę się z zamiarem porzucenia biura i poświęcenia się wyłącznie sprawom artystycznym. Oczywiście oprę się na tobie... Coś szarpnęło i otworzyłem oczy. Staruszek citroen przystanął u skraju tchu, strzelił dramatycznie, jęknął i zaraz zamilkł. Nie wiem, czy panu Waligórze uda się go kiedykolwiek uruchomić: może właśnie wydał ostatni wydech? Staliśmy w opłotkach na tyłach ogródków i Waligóra rzucił się otwierać furtkę wiodącą do zaniedbanego ogrodu, pełnego wykrotów i zeschłych badyli. Furtka ustąpiła ze złowieszczym piskiem, weszliśmy do ogrodu i stanęliśmy przed drzwiami domku, który nie doznał dobrodziejstwa remontu od wojny, a więc zionął odartymi z tynku cegłami. Waligóra zabębnił energicznie o szybę okna na parterze i wkrótce wprowadzono nas do obszernego i mrocznego pokoju, gdzie dokoła stołu i na tapczanie siedziało kilku panów, wieku co najmniej dojrzałego, w uroczystych garniturach. Na nasz widok wstali. – Nareszcie! – wyrwało się któremuś. – Przedstawiam kolegom prezesa Kwiatka – oświadczył uroczyście Waligóra. – Udało się go uprosić, by nam poświęcił nieco swego cennego czasu. Wszyscy uścisnęli mi energicznie rękę wymieniając nazwiska. Z grona uczestników czy też spiskowców wysunął się naprzód mężczyzna suchy i ponury; jego mina nie wróżyła nic miłego. W ogóle sprawa zaczęła mi niedobrze pachnieć. – Pozwolicie, prezesie, że obejmę przewodnictwo – powiedział ponury. – Nie wiem, czy dosłyszeliście: moje nazwisko Misiora. Przewodniczyłem na wielu szczeblach i nie przywykłem uczestniczyć w zebraniu w roli biernego członka. – Nie zgadzam się! – wtrącił drugi, tęgawy, który przedstawił się jako Andrzej Władek. – Każdy z nas wiele przewodniczył. – A więc kogo koledzy wysuwają na przewodniczącego zebrania? – zapytał Misiora hamując wściekłość tak, że mu zamigotały mięśnie policzków. – Wysuwam siebie – stwierdził Władek. – A ja siebie! – zawołał Waligóra. – I ja siebie! – odezwał się milczący dotąd mężczyzna o rumianej jeszcze i okrągłej, ale pomarszczonej twarzyczce, jak zleżałe na strychu jabłuszko. – Zgódźcie się, proszę, szczerze radzę! – No, no, kolego Kitek! – zbeształ go Misiora. – Każdy tu ma te same możliwości i wszystko się nawzajem redukuje! – Panowie, panowie! – wtrącił się Władek. – Nie wstyd wam prezesa Kwiatka? Co pomyśli o naszym zebraniu?! Proponuję zwrócić się do niego z prośbą o pomoc... Może zechce zostać przewodniczącym? – Nie mogę przewodniczyć zebraniu, w którym uczestniczą sami przewodniczący – oświadczyłem stanowczo, nie wiedząc nadal, w jaką to nową pułapkę wepchnęła mnie Diana. – Natomiast proponuję, żeby panowie wyłonili z siebie prezydium i wszyscy doń weszli. – A przewodniczący? – zawołał Kitek. – Ponieważ wszystkie kandydatury są jednakowo dobre, proponuję, żeby przewodniczącym został posiadacz lokalu – odparłem. – Słusznie mu się to należy. – To ja! – zawołał Waligóra i zaraz przesunął swoje krzesło pod ścianę. Nad jego głową wisiał olejny i dostojny portret jakiegoś wąsala, ni to rzeźnika, ni to buforowego z kolei warszawsko- wiedeńskiej, widać przodka tego domu. Usadowiwszy się tak korzystnie, Waligóra od razu nabrał powagi, twarz jego zdradzała teraz chmurną nieprzenikliwość, szorstką surowość i wyniosłą pewność człowieka, bardziej wtajemniczonego od innych w mechanizmy władzy i konieczności, nieczułego na swawolne i indywidualistyczne podszepty, zainspiro 110 wanego i upełnomocnionego do poprowadzenia tego zebrania we właściwym i jedynie słusznym kierunku. Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i zadzwonił nimi ostrzegawczo. – Witam w imieniu wszystkich przybyłego na nasze zebranie prezesa Kwiatka – zaczął ze swadą, zdradzającą długoletnią rutynę, i skłonił głowę, podczas gdy inni zaklaskali kurtuazyjnie. – Ponieważ czas nagli, bo niedługo suma, proponuję przystąpić od razu do pierwszego punktu porządku dziennego: ustalenia celu i sensu zebrania. – Co do pierwszego punktu! – zawołał Władek wstając. – Nie zgadzam się z jego sformułowaniem. Każde zebranie ma przecież cel i sens przez sam fakt zebrania. Pójdę dalej: gdyby nawet nie było widocznego celu zebrania, to i tak spełniłoby ono swoją rolę jako podstawowa platforma obcowania społecznego, która kształtuje i określa... – Nie zgadzam się z waszą argumentacją, kolego – przerwał mu Waligóra. – Zebranie musi być zwołane z konkretnej przyczyny! Odbywanie zebrań samych w sobie może nas wywieść na zgubne manowce czystego formalizmu, któremu wypowiedziałem bezkompromisową walkę jeszcze w czasach, gdy stałem na czele ogólnokrajowej produkcji dywanów! – W kwestii formalnej! – wyrwał się Kitek. – Stawiam wniosek, by nie powoływać się na własne sukcesy z przeszłości! Ja sam mógłbym tu przytoczyć niejeden fakt... – Każdy z nas ma chlubne karty! – dodał Misiora. – Proszę nie przerywać! – szczęknął kluczami Waligóra. – Koledzy wiedzą przecież, że niedługo suma! Proszę o konkretne wnioski, dotyczące pierwszego punktu porządku dziennego. – Proszę bardzo! – zawołał Władek. – Jeżeli już musimy wyznaczyć cel zebrania, to powinno nim być ukonstytuowanie się dla regularnego odbywania zebrań. – A dlaczego nie uczcić rocznicy? – zaproponował Kitek. – Jakiej rocznicy? – parsknął Waligóra. – Na pewno wypada jakaś rocznica – upierał się Kitek. – Proszę nie mylić roboczych zebrań z akademiami! – parsknął Waligóra. – Akademie wymagają pracochłonnych transparentów i dekoracji oraz części artystycznej... Koledzy nie zatańczą przecież sami zbójnickiego! To wymaga funduszów! Koledzy zapominają, że nie dysponujemy żadną pozycją budżetową! – W tej sprawie proszę o głos! – zawołał Misiora wyciągając z kieszeni karteczkę. – Mam tu uzgodniony już projekt uchwały: „Dla wniesienia swego wkładu w bujne życie organizacyjne kraju uczestnicy zebrania postanawiają: a) ukonstytuować się w ciało operatywne dla wykonywania jak najbardziej wszechstronnej działalności, b) odbywać w tym celu cotygodniowe zebrania, c) podejmować inicjatywę we wszystkich dziedzinach mogących stanowić przedmiot ich aktywności, d) rozwijać i kształtować kierunek i profil tej ostatniej, zgodnie z otrzymanymi wytycznymi, e) wystąpić do właściwych władz z wnioskiem o odpowiednią dotację lub subwencję...” – Chwileczkę! – zawołał Władek. – Z kim został uzgodniony ten projekt? – Czy to ważne? – parsknął Misiora. – Grunt, że został uzgodniony. – Co to, to nie! – oburzył się Waligóra. – Wszyscy tu należymy do prezydium i mamy prawo wiedzieć! A może wie coś o tym prezes Kwiatek? Mówiąc to spojrzał na mnie. Wykonałem gest, którym odcinałem się stanowczo od współuczestnictwa w tym projekcie. – A więc mówcie, kolego Misiora! – przyciskał Waligóra. – Z kim uzgodniliście projekt uchwały?! Żądamy nazwisk! – Z żoną... – wybąkał Misiora nieco skonfundowany. Wszyscy zdrętwieli z oburzenia, ale zaraz wszczął się hałas i rozgardiasz. Na próżno Waligóra brzęczał kluczami. Na suche policzki Misiory wystąpił ceglasty rumieniec. – Przecież z kimś musiałem uzgodnić! – zawołał. – Koledzy chyba zapominają... Moja żona jest kierowniczką administracji numer siedem! 111 – Wstyd mi, proszę kolegów, przed naszym gościem! – zawołał Waligóra. – Inicjatywa kolegi Misiory jest zupełnie chybiona! Zaprosiliśmy prezesa Kwiatka właśnie po to, żeby mieć z kim uzgodnić! Czy mogę was prosić o zajęcie stanowiska, prezesie? Na początku zebrania ogarnęła mnie niejaka irytacja i żal do Diany, że mnie tu wykatapultowała. Zamyślałem nawet przerwać grę i wyjść, pozostawiając tych ludzi ich jałowym obradom, ale nagle żal mi się zrobiło okazji. Zaczynałem rozumieć sytuację, mogłem im przecież pomóc wprowadzając jakiś sens w ich poczynania. Teraz wstałem i zaległa cisza. Z ich spojrzeń wyczułem, że swój los składają w me ręce. Nie mogłem ich zawieść. – Dziękuję kolegom za zaufanie – zacząłem. – O ile zdążyłem się zorientować, chodzi tu o sprawę niebagatelną. Przywykli do nieustannego działania, zahartowani i ogorzali w bojach, bynajmniej nie zestarzali w sklerozie czy uwiądzie, postanowiliście nie rezygnować i nie dać się zepchnąć w obszar spoczynku i nicości. Zebraliście się tutaj, by działać nadal, działać pomimo wszystko, działać bez etatów, gabinetów i sekretarek, bez funduszu na reprezentację, bez służbowych pojazdów mechanicznych i kierowców, bez rzeszy podległych pracowników, bez dyrektyw, okólników i rozporządzeń, słowem, bez tego wszystkiego, co stanowi o pozycji, władzy i zapewnia skuteczną działalność. Zwołaliście inauguracyjne zebranie do pomieszczenia, które jakże jest inne niż dawne wasze wysłane dywanami gabinety i roziskrzone lustrami sale konferencyjne. Nie zniechęcają was ani zacieki na suficie, ani łuszczący się tynk, ani nawet podłe umeblowanie, domagające się kleju stolarskiego i renowacji. Nie deprymuje was zimno i swąd z piecyka, nie przeraża brak koleżanek woźnych, które przecież nie przybędą z kawą i wodą mineralną. Nie myślę tu używać wielkich słów: decyzję waszą nazwę po prostu heroiczną! Spojrzałem na zebranych. Me słowa wywarły na nich widoczne wrażenie. Najbardziej chyba miękki Waligóra otarł ukradkiem łzę z policzka, Władek patrzył zamglonym okiem na podłogę. Kitek usiłował bezwiednie wyrwać włos z krawędzi małżowiny ucha, a Misiora, najbardziej zatwardziały w administracyjnej działalności i zapewne najlepiej opancerzony przeciw wszelkiego rodzaju ludzkim słabościom, chrząkał podejrzanie i wiercił szyją w kołnierzyku koszuli, jak gdyby nagle ten okazał się za ciasny. Chyba po raz pierwszy usłyszeli tak przychylne i współczujące słowa, a do tego przepojone szczerością, niczym niepodobne do tych oficjalnych odfajkowań, kiedy to mówca wygłasza pochwały czy też wyrazy współczucia, ale w oczach jego widać często roztargnienie, gdyż intensywnie myśli o swych własnych interesach i pragnie jak najszybciej zakończenia uroczystości czy też posłuchania. – Tak, heroiczną – powtórzyłem z przejęciem pragnąc dostarczyć jak najwięcej ciepła tym nie znanym mi przecież ludziom. – Chcecie nadal służyć społeczeństwu, nie pozostawać na bocznym torze, pragniecie nie wyczerpaną jeszcze życiową energię zużyć aż do dna w dalszej owocnej działalności... Właśnie, owocnej... O ile zrozumiałem, oczekujecie ode mnie uzgodnienia z wami jej kierunku... – Tak jest – powiedział Waligóra. – Właśnie tego oczekujemy od was, prezesie. Uzgodnienie z naszymi żonami nie może nas zadowolić. – Sprawa nie jest prosta – westchnąłem z całą życzliwością, na jaką mnie było stać. – Nigdy nie pozwoliłbym sobie proponować wam jakiejś niestosownej aktywności, jak na przykład założenia spółdzielni przepisywania na maszynie czy też, przykro powiedzieć, pilnowania dzieci i czytania im bajek... – Nie znoszę bajek! – parsknął Misiora. – Niech żyje rzeczywistość! – Nie należy nie doceniać bajek, kolego! – wtrącił Kitek. – Ostatnio czytałem „Bajki z tysiąca i jednej nocy”. Bardzo mi przypadł do gustu pomysł króla Szachrijara, zniechęconego zdradą żony, by ścinać głowę kochance zaraz po spędzeniu z nią pierwszej nocy i w ten sposób uniknąć trudów dłuższego pożycia. Mędrcy Wschodu dawno już uporali się z problemami, które u nas czekają dopiero na rozwiązanie. – Przemawia przez was rozżalenie, kolego Kitek – uśmiechnął się Władek. – Sam sobie winien, kto pojmuje za żonę osobę młodszą od własnej córki... 112 – Wypraszam sobie wywlekanie moich spraw osobistych! – zawołał Kitek. – Mógłbym też coś powiedzieć o pańskiej żonie. – Powiedzcie, kolego – zainteresował się Władek. – Że jej ścinać głowy nie potrzeba! Nawet na bezludnej wyspie, nawet na Księżycu, nawet po totalnym ataku atomowym... – Panowie, zaraz suma! – jęknął błagalnie Waligóra. – Nie będziemy tu przecież analizować skomplikowanych problemów współczesnej rodziny – wtrąciłem się. – Nie zaprzeczę, że zarysował się pewien kryzys tradycyjnych form i nawet wygotowałem w tej sprawie memoriał, ale to chyba nie należy do porządku dziennego dzisiejszego zebrania! – Przecież nie mamy porządku dziennego! – zawołał z rozpaczą Misiora. – Chwileczkę! – odparłem. – Porządek dzienny zjawi się natychmiast, gdy tylko wytyczymy kierunek działalności. Wydaje mi się, że mogę przedłożyć prezydium poważną propozycję. – A więc mamy pierwszy punkt porządku dziennego – ucieszył się Waligóra. – Propozycja prezesa Kwiatka! Proszę, kolego! – Jak kolegom zapewne wiadomo, dziedzina usług jest w naszym kraju ugorem jeszcze nie w pełni przeoranym. O ile na odcinku uprzemysłowienia możemy się poszczycić wielkimi zaiste osiągnięciami, co mogę zilustrować garścią cyfr... – No, no, kolego – przerwał mi Kitek. – Każdy z nas może zilustrować uprzemysłowienie garścią cyfr! – Przepraszam – uśmiechnąłem się. – Zapomniałem, że mam do czynienia z audytorium wyższego stopnia; przejdę wprost do rzeczy. A więc dziedzina usług nie nadąża i nie mówię tu o szewstwie czy pralnictwie, ale o usługach niewymiernych. Tutaj rozciąga się pusta płaszczyzna, nie objęta przez nas i nie kontrolowana. Pragnąłbym zwrócić uwagę na takie dziedziny, jak samotność, czasowa alienacja, brak dotyku życzliwej ręki czy słów otuchy po niepowodzeniach zawodowych czy osobistych. – Nam samym potrzeba słów otuchy po niepowodzeniach! – zaśmiał się sardonicznie Waligóra. – O ile się nie mylę, proponujecie nam założenie biura matrymonialnego czy też domu schadzek? – wtrącił z niesmakiem Władek. – Ależ skąd! – oburzyłem się. – To są formy szczątkowe i skostniałe, które zaspokajają tylko prymitywne potrzeby. Mnie chodzi o coś głębszego, bardziej współczesnego! Potrzeby nasuwają się same! – Przecież jest poradnia dla samobójców – powiedział Misiora. – Telefon ileś tam! Pewno przekonują tam desperata, że nasz świat jest piękny, a towarów w sklepach coraz więcej. – I mają rację! – zawołał Władek. – Widzieliście te ostatnie asortymenty? Co za fasony, jakież kolory! Prawie jak w komisie! – Nie wspomnę już o dywanach – wtrącił Waligóra. – Akcję dywanową przygotowywałem przez lata! – Ale pośliznęliście się na tych dywanach! – zaśmiał się złośliwie Władek. – Panowie, panowie! – wtrąciłem. – Nie czas na bezpłodne swary. Proponuję wam niebagatelny udział w życiu społecznym! Załóżcie spółdzielnię zaspokajania potrzeb niematerialnych „Życzliwość” czy „Przyjaciel”. – Spółdzielnia potrzeb niematerialnych – skrzywił się Misiora. – To pachnie religianictwem! Jestem na to szczególnie wyczulony! Nie myślcie, że zostanę na starość spowiednikiem czy kaznodzieją! – Ależ skąd! – oburzyłem się znowu. – Nie ma sensu dublować tej sędziwej instytucji. Tu chodzi o usługi niematerialne, ale zupełnie nie metafizyczne. Życzliwość, słodycz, zaduma, chętne ucho... – No, no, chętnych uszu nam nie brakuje! – warknął Waligóra. – Chętne ucho do wysłuchania historii życia klientów, jak również i klientek. Choćby opisów podłości mężów. Za 113 przychylne wysłuchanie ich dramatów kobiety gotowe zapłacić wszystko... – Na to są rubryki w gazetach! – zawołał pogardliwie Misiora. – Różne dobre rady sercowe! – Rubryki odpowiadają hurtem, nie widząc na oczy petenta – odparłem. – A tu chodzi o ciepło kontaktu osobistego. Współczucie, przyjaźń, cierpliwość, a przede wszystkim złudzenie zupełnej bezinteresowności i dogłębnego zaangażowania w każdą przedstawioną sprawę, bez żadnej ubocznej myśli, pośpiechu, ukradkowego zerkania na zegarek, przyjmowania telefonów, tłumienia ziewnięć, patrzenia z tęsknotą na nogi sekretarki – słowem bez tego wszystkiego, co daje znać zainteresowanemu, że się go ma gdzieś i że powinien natychmiast odejść. – Ależ to nic nowego! – zawołał Kitek. – Centralne organy nieraz poruszały tę sprawę! Każdy działacz powinien... – I co z tego? – westchnąłem. – Zapotrzebowanie na ciepło jest tak duże, że nie pokryją go jeszcze długo uspołecznione jednostki rozmieszczone z rzadka po urzędach... – Można zawsze iść do wróżki! – wtrącił Waligóra. – Moja żona, zanim mnie rzuciła, biegała do wróżki dwa razy w tygodniu i zawsze wracała zadowolona! – Właśnie! – zawołałem. – Nie chciałem wypowiedzieć tego słowa, ale jeżeli już padło, ochoczo je podchwycę! Dlaczego żona kolegi Waligóry biegała do wróżki? Bo się ktoś życzliwie zajął nią i jej sprawami, choćby wygadując banialuki o brunetach wieczorową porą, pieniądzach z drogi i telefonie, który zmieni całe jej życie! Wróżki należą do mrocznej przeszłości, którą należy definitywnie pogrzebać, i właśnie wam proponuję, żeby przejąć również ich klientelę na mocy odpowiednich uprawnień! Ten ruch domaga się od dawna ujęcia w legalne ramy! – Ale jak tu wróżyć? – zapytał frasobliwie Kitek. – Tylko dobrze! – odparłem z mocą. – Wróżki stały się zatęchłym reliktem przeszłości, ale jednego lekceważyć nie można: zawsze przepowiadały przyszłość w jasnych kolorach i klient wychodził pokrzepiony. Wy, oczywiście, nie wróżki, ale usługowi futurolodzy dla potrzeb ludzkości, powinniście również uruchamiać sprzężenie optymistyczne w petencie, pobudzać jego energię, chęć do czynu i owocnej działalności – słowem, starać się przywrócić społeczności pełnowartościową jednostkę. – Ba! Ale jak to zrobić?! – westchnął Władek. – Nam samym trzeba uruchomić najpierw sprzężenie optymistyczne... – jęknął ponuro Waligóra. – A ja rozumiem myśl prezesa – powiedział nagle Misiora. – Powinniśmy się uchwycić tego projektu jak tonący cegły. Jeżeli prezes zechce, mogę się poddać demonstracji dla rozjaśnienia kolegom w głowach. Sam chcę wyrzucić z siebie wszystko... Dopiero wtedy będę mógł opracowywać innych! – Proszę bardzo! – zawołałem, uradowany tą niespodziewaną pomocą i dążąc do jak najszybszego zakończenia mego zaimprowizowanego występu. – Gotów jestem przeprowadzić demonstrację w przyszłą niedzielę o tej samej porze. Do tego czasu, kolego Misiora, musicie się całkowicie rozluźnić. – Rozluźnię się – odparł Misiora. – Postaram się też rozluźnić innych. – Radzę prezydium wybrać kolegę Misiorę na prezesa spółdzielni „Życzliwość” – zdecydowałem szybko. – Proszę traktować tę kandydaturę jako uzgodnioną. Wszyscy popatrzyli po sobie, ale nikt nie zaprotestował. Misiora pokraśniał z zadowolenia. – A więc do pracy, koledzy! – zawołał dziarsko. Nagle za ścianą rozległy się wyraźne dźwięki fisharmonii czy też organów i dzwonki. – Wszystko przepadło – jęknął Waligóra. – Suma. – Jaka suma?! – przeraziłem się. – W sąsiednim segmencie mieści się od lat filia kościoła – stwierdził ze smutkiem Waligóra. – Dlatego nigdy nie da mi się zamienić mieszkania. Dzieci już dawno mnie opuściły, a żona wpadła w melancholię i przebywa na wsi. 114 Za ścianą do organów dołączył się zawodzący śpiew kobiet. Kitek przeżegnał się ukradkiem, Władek otarł nos chustką. Zapanowała cisza. Wszyscy jakoś się zamyślili, chyba nad sensem życia. Może mój udział w zebraniu zasiał w nich jakieś ziarno, może wzniósł ich choć o parę metrów nad płaską powierzchnię wydarzeń, może wyzwolił choć w części głęboko ukryte i odleżałe pokłady dobra, życzliwości, a nawet miłości do ludzi. Za ścianą umilkły nabożne pienia i rozległ się dźwięk dzwonków. Misiora ocknął się z letargu, powiódł dokoła energicznym wzrokiem i przeczekał nasilenie kościelnych odgłosów. – Proszę kolegów, musimy dać należny odpór tym akcentom – powiedział twardo. – Jako punkt drugi naszego porządku dziennego proponuję wybór przewodniczącego Spółdzielni „Życzliwość”. Niestety, zza ściany dobiegł znowu chóralny śpiew kobiet i huk fisharmonii. – Ależ tu można zwariować! – zawołałem. – Mogę najwyżej zastosować hałas antyreligiancki – powiedział Waligóra, opanowując drżenie rąk, i podszedł do mrocznego kąta, by uruchomić przygotowany tam adapter, połączony z pokaźnych rozmiarów skrzynką. Był to wzmacniacz chyba gitarowy o potężnej ilości decybeli i watów. Nagle wzmacniacz ryknął i o mało nie pospadaliśmy z krzeseł. Była to wiązanka piosenek optymistycznych. Teraz nabożeństwa w ogóle nie było słychać, ale też i mówić nie mogliśmy absolutnie. Nie miałem tu już co robić: swoją rolę przecież wypełniłem do końca. – Odchodzę!! – ryknąłem z całych płuc. – Owocnych obrad!! Głośna i melodyjna muzyka tak bardzo obezwładniła zebranych, że nikt nie zaprotestował, tylko Misiora posłał mi ręką dziękczynnego całusa. – Przeczekamy!! – ryknął. Inni tkwili niemocni, jak gdyby sparaliżowani dźwiękami pieśni, choć przecież ta wzywała do czynu. Antykościelne decybele wytwarzały ciśnienie, w którym człowiek nie może żyć bezkarnie, choć pieśniarka darła się co sił: „Życie kwieciste, życie słoneczne, żyć, miły, zechciej, tra la la la... Wyszedłem przed dom; pienił się tam wertepowaty ogródek, zdezelowana furtka dzieliła go od ulicy. Obok, za płotem, cisnął się tłumek wiernych przed wejściem do kaplicy. Tutaj dźwięki nabożnych pieśni mieszały się z przytłumionym teraz rykiem adaptera Waligóry. Ta koegzystencja obu nurtów muzycznych nie wywierała już wrażenia na parafianach i zrozumiałem, że Waligóra włącza laicki hałas przy każdej sumie. Otworzyłem furtkę, ta zarzęziła na pół wyrwanych zawiasach i nagle znieruchomiałem z nogą podniesioną już do kroku. Na chodniczku, głową przy furtce, leżał dorodny blondyn w sile wieku, nieruchomy i blady jak nieboszczyk. Podmurówka parkanu zasłaniała go częściowo przed oczyma wiernych, ale przechodnie musieli go zauważyć, jeżeli nie nadepnąć. Pochyliłem się nad ciałem; czapka leżała opodal, rozpięte palto ukazywało niedzielny garnitur. Dotknąłem czoła: było ciepłe, a więc żył. Na twarzy nie zauważyłem żadnych ran ani zadrapań. – Panie! – zawołałem. – Co panu?! Może serce?! Ująłem delikatnie jego rękę. Blondyn otworzył oczy z pewnym wysiłkiem. Patrzył na mnie bez iskierki rozpoznania. Skądś zjawiły się dzieci: dwie dziewczynki i chłopiec. Niektórzy z wiernych zerkali niespokojnie w naszą stronę. – Zaraz zadzwonię po pogotowie! – zawołałem. W oczach nieszczęśliwego pojawił się ognik zrozumienia. – Wara! – wybełkotał niewyraźnie. – Zostaw mnie, ty sku...bany. Gdy mówił, dobiegł do mych nozdrzy silny odór alkoholu. Któryś z wiernych nie wytrzymał i podszedł do nas. – Tak w biały dzień, i to w niedzielę rano, przed kaplicą! – powiedział z naganą. 115 – Lepiej w niedzielę rano niż w dzień powszedni – ująłem się za blondynem. – W ten sposób do poniedziałku wytrzeźwieje i będzie zdolny podjąć pracę. Może byśmy go dokądś odnieśli? – Pijaka nosić! – oburzył się wierny. – Nie powinien tak leżeć – odparłem. – Może dostać zapalenia płuc, a i wstyd przed dziećmi. Rozemocjonowane dzieci zbiły się w gromadkę i coś tam sobie szeptały. Rzeczywiście wydawały się tym wszystkim przejęte. W oczach wiernego czytałem tylko potępienie. Zawsze odznaczałem się tolerancją wobec ludzkich słabości i również tym razem współczucie górowało nad pogardą. Ludzie przechodzili z rzadka, obrzucali ciało spłoszonym spojrzeniem, zerkali z ulgą na mnie i przyspieszali kroku, zadowoleni, że już ktoś się tym zajął i czuwa. Dzieci postąpiły o krok, a jedna z dziewczynek, złotowłosa i niebieskooka, istny aniołek, pochyliła się nad leżącym. – Temu panu coś zaszkodziło – szybko wyjaśniłem. – Pamiętajcie, dzieci, że nie należy jeść i pić ponad miarę. Lepiej stąd odejdźcie. Dźwigniemy go, proszę pana? – Pijaka nie będę dźwigał! – powtórzył stanowczo wierny, a dzieci nie myślały odchodzić. – Dziwię się pańskiemu bezkompromisowemu stanowisku – zaprotestowałem. – Czy pan wie, co działo się w duszy tego człowieka? Może podeptano w nim godność, może głęboko zraniono ambicję, może porzuciła go kobieta, poza którą świata nie dostrzegał? – Mamusia mówiła, że go spuści ze schodów, jak się tylko pokaże! – wtrąciła nagle niebieskooka dziewczynka. – Ciekawam, jak to zrobi, bo my mieszkamy na parterze. – Jak to?! – zawołałem. – Znasz tego pana?! – To chyba mój tatuś – odparła dziewczynka z niechęcią. – Jak to chyba? – jęknąłem. Wierny splunął między zębami i odszedł do drzwi kaplicy. Dziewczynka pochyliła się nad leżącym. – Zgadza się – stwierdziła. – Nie ma dwóch przednich zębów. Mamusia mu kiedyś wybiła. – I nie pomogło? – zdziwiłem się. Dziewczynka wzruszyła ramionami. – Nie mogłabyś zawołać mamusi? – zapytałem. – Ee... – skrzywiła się dziewczynka. – Mamusia nie będzie z siebie robiła przedstawienia w niedzielę! I odsunęła się pociągając koleżankę. To nieco mnie zirytowało. – Jak się nazywa twój tatuś?! – warknąłem. – Eugeniusz Koniecpolski – odparła dziewczynka i odstąpiła jeszcze dalej, gotowa do ucieczki. Wierni obserwowali nas nadal ze zgorszeniem, ale i pewnym zainteresowaniem. Była to niespodziewana atrakcja przy niejakiej coniedzielności sumy, nie zapowiadającej przecież żadnych niespodzianek. Pochyliłem się nad Koniecpolskim i potrząsnąłem nim po przyjacielsku. – Panie Gieniu! Córeczka patrzy na pana! Czy pomyślał pan, co z niej wyrośnie?! – Odpieprz się, parobasie! – wybełkotał dosyć wyraźnie pijak. – Dziecko nabawi się na całe życie kompleksów! Piękne słowo „ojciec” stanie się dla niej przekleństwem! Jeszcze po latach będzie się budziła z krzykiem, zlana potem, bo przyśni się jej obraz własnego ojca, leżącego pod płotem! Napiętnuje to trwale jej charakter, uczyni ją skrytą, podejrzliwą, defensywną i doprowadzi do całkowitego osamotnienia... Teraz Koniecpolski podniósł się na łokciach i usiłował mi się przypatrzeć. – No i po co to gadanie?! – zirytował się czkliwie. – Poleżeć człowiek nie może w niedzielę? Tak mi się dobrze pływało, a ten skóropas...wy ciągnął mnie z wody... gadaniem! I położył znowu głowę na chodniku niczym na łagodnych falach. Pochyliłem się nad nim i usiłowałem go podźwignąć. Był ciężki ponad miarę, bo nie współdziałał, a mnie zaparło dech i odłożyłem go znowu. Rozejrzałem się bezradnie. Wierni patrzyli na mnie z wyraźną drwiną 116 albo z pewnym rozczarowaniem, domagając się wzrokiem dalszych wysiłków. Znowu pochyliłem się nad Gieniem, wziąłem go za ramiona. – Panie Gieniu, cały kościół na nas patrzy – perswadowałem. – Niech pan Bogu znowu nie każe żałować, że stworzył ród ludzki. Odejdźmy stąd choć kawałek... Za rogiem znowu się pan położy. Tym razem Gienio nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się pogardliwie. Czuł dobrze swą przewagę nade mną i chyba czekał na dalsze prośby i błagania. Kto wie, jakie sam miał dzieciństwo? Rzeczywiście gotów byłem wysłuchać historii jego kolejnych rozczarowań, które niechybnie doprowadziły go do tej skrajnej sytuacji. Już chciałem się obok niego położyć nie bacząc na wiernych, by rozpocząć bardziej intymny dialog i dotrzeć do głębin tej mrocznej i zbłąkanej osobowości, gdy nagle zza grupki wiernych wyszła Diana. Zbaraniałem. Była to Diana, ale przecież nie Diana, Diana młodsza co najmniej o dziesięć lat, maturzystka czy studentka, z białymi prawie włosami, luźno puszczonymi wzdłuż policzków i przysłaniającymi część twarzy, z szeroko otwartymi, migdałowymi oczyma, z pseudorefleksją na buzi, unikającej uśmiechu zgodnie z modą, w krótkim brązowym paletku odsłaniającym część ud mimo chłodu, w czerwonych pończochach i brązowych lśniących kozaczkach według mody stołecznej i powiatowej. Brakowało tylko gitarowego zespołu, taka była zgrabna, piękna, okładkowo- telewizyjna, zawsze deficytowa masa towarowa, eksponat na wystawie naszych osiągnięć, wyhodowana na multiwitaminach i bułgarskich pomidorach, produkcja bezbrakowa z najwyższym znakiem jakości i gotowa na eksport. Patrzyła na mnie wzrokiem z pozoru naiwnym, ale bacznym, oblatanym i oczytanym, z minką niby to nieśmiałą, z robioną skromnością, ale widać świadoma swojej ceny i mojej przychylności dla tak doskonałego produktu. – Przepraszam pana... – powiedziała. – Jak ja dojdę do hotelu PTTK? Patrzyłem w jej oczy, zafascynowany tą przemianą, tym zupełnie nowym wcieleniem, tym razem lekceważącym wiek, mentalność i przeskakującym lekko przepaść pokoleń, gdyż kobieta na oko dwudziestoośmioletnia nie mogłaby grać osiemnastolatki bez ośmieszenia i zdemaskowania; łatwiej byłoby pięćdziesięciolatce grać dwudziestoośmiolatkę, bo tu nie przebiega jak tam żadna granica młodzieżowości, swoista bariera dźwięku, której wstecz przekroczyć niepodobna. A może to nie była Diana? Zaraz oddaliłem absurdalną myśl i postanowiłem nadal poddawać się jej urozmaiconym regułom gry. – Chętnie panią tam podwiozę – uśmiechnąłem się grzecznie. – Muszę tylko skończyć z tym panem. Diana spojrzała na leżącego między nami Gienia, jak gdyby go dojrzała po raz pierwszy. – Pan go gdzieś niesie? – zapytała praktycznie. – Trzeba było wziąć taksówkę bagażową. – Najbliższy postój znajduje się na placu Grzybowskim odparłem. – Nie warto było go tam wlec. – No, no, tylko nie wlec! – warknął Gienio nie otwierając oczu. – Gada! – stwierdziła Diana. – Pomóc panu? – Jest ciężki – westchnąłem. – To nie na pani siły. Pani mieszka w hotelu? – Dziś rano przyjechałam do Warszawy – odparła. – Na tej ulicy mieszkał dawniej stryj mojego tatusia, ale umarł przed trzema laty nie zawiadamiając nas o tym i zostałam na lodzie. – Chce pani tu dłużej pobyć? – Oczywiście. Podoba mi się to miasto. U nas w Wądolnicy nie ma takich perspektyw. Powiedziawszy to pochyliła się nad Gieniem. – Idziemy – szepnęła mu w samo ucho. Gienio poderwał się na łokcie, jak gdyby przepuszczono przezeń prąd silny, i wybałuszył oczy na Dianę. – Rybka! – zachwycił się. – Srebrzysta... Płyniemy!... I chciał już uczynić dalszy wysiłek, by wstać, gdy nagle oblicze jego się zachmurzyło. – Śnie złoty... Nic z tego... Kocham... tego... żonę. Nie popłyniemy. 117 – Popłyniemy – sprzeciwiła się Diana. – Każdy kogoś kocha i płynie. Zapomnimy o wszystkim. Mów mi Izabela. – Gienio! – ucieszył się Koniecpolski i zrzuciwszy widać skrupuły, zaczął wstawać. Chciałem mu pomóc, ale strzepnął moją rękę z obrzydzeniem. – Ty... oddeptuj – warknął. – Przecież jesteś prawdziwy! Izabella, śnie cudowny, daj ramię aba... lastrowe... Diana podała mu ramię, obrzydliwy pijak uczepił się i wstał z wysiłkiem. Diana spojrzała na mnie pytająco. – Prowadź do domu, bo jak cię złapię za warkocz... – warknąłem do Koniecpolskiej. Dziewczynka, przejęta groźbą, ruszyła posłusznie. Gienio gibał się na obie strony, ale szedł wsparty na ramieniu Diany. Ja zamykałem pochód. Wierni wpatrzyli się w naszą kolumnę ze zdumieniem i z pewnym żalem, że znikamy z pola widzenia. Minęliśmy parę domków i mała Koniecpolska zatrzymała się przed oknem, za którym widać było krzątającą się potężną kobietę. – To tu! – powiedziała i czmychnęła z rówieśnikami. Gienio powiódł po domu zamglonym okiem i nagle go poznał. – Dokąd ty mnie wywiodłaś, urodo? W pole? To znaczy, że ty też jesteś prawdziwa! Żebyś mi się już nigdy, ale to nigdy nie przyśniła! Powiedziawszy to, zaraz się przewrócił, zniechęcony, i legł nieruchomo. Zapukałem do okna. Kobieta spojrzała na mnie i dojrzała Gienia. Otworzyła okno. – Że co? – zapytała. – Tu leży małżonek pani – wyjaśniłem. – Mogłaby go pani zabrać? Pani Koniecpolska przyjrzała się Gieniowi. – Nie myślę go zabierać – odparła stanowczo. – On wyszedł z domu trzy lata temu i dawno położyłam na nim krucyfiks. Musiała mu dziś odbić szajba i wszystko pomylił. On pewno ma inną żonę i inne dzieci, bo jest brudas. – Nic w pani nie pozostało dla niego uczucia? – zapytałem. – Uczucia?! Do tego świńskiego łazika? Przez ten czas, co go nie było, kupiłam telewizor i pralkę! Od roku jestem kierowniczką ekipy oknomyjnej w Spółdzielni „Przeczystość” i nie mam czasu na darmo, bo płacą mi od metra. Zabieraj go pan! – Ale dziecko? – zapytałem. – Dziecku potrzebny ojciec. – Widać, że pan nie zna życia – zaśmiała się. – Ja mojej córce nawet go nie chcę pokazać. Dosyć się nasłuchała! Zabieraj go pan! – Ale dokąd? – Do biura rzeczy znalezionych! – zaśmiała się. – Albo do składnicy złomu! Możesz pan też sprzedać jego szkielet! I zamknęła z hałasem okno. Gieniem coś wstrząsnęło, ale nie otworzył oczu. Spojrzałem na Dianę. – Co robić? – zapytałem. – Może postaram się go przekonać? – Nudzi mi się – orzekła Diana z bezwzględnością osiemnastolatki. – On będzie co chwilę leżał. Tylko starzy zalewają się tak w trupa. Ja idę, a pan jak chce. Ktoś inny znajdzie mi wolny pokój. I ruszyła nie bacząc na nic. Stoczyłem ze sobą krótką walkę, ale Koniecpolskiego przecież nie znałem, a Diana, choć w postaci młodzieżowej, była nadal kobietą mego życia. Podbiegłem więc do jakiejś zażywnej pani. – Tego człowieka przed chwilą odepchnęła ukochana żona, proszę pani, i on rozpacza – powiedziałem. – Został sam jak kolek. Na imię mu Eugeniusz. Niech mu pani powie parę życzliwych, ludzkich słów. Kobieta spojrzała na Gienia rozdziawiając usta, ale w jej oczach dojrzałem błysk zainteresowania. Pobiegłem za Dianą. 118 – Ciekawy wypadek – nawiązałem. – Gienio zapomniał w ogóle o ostatnich trzech latach swego życia. Nie wiem, czy był to z naszej strony dobry uczynek. – Spełni pan dobry uczynek, jeżeli znajdzie mi pan gdzieś pokój – powiedziała Diana. Spojrzałem jej w oczy. Była w nich tylko zdrowa ciekawość życia, podbudowana niemałym sprycikiem, a nic z poprzedniej Diany. Szła ze mną inna osoba w tej samej skórze, jak gdyby Dianie przeszczepiono mózg osiemnastolatki. Poczułem się nieswojo, ale postanowiłem ciągnąć dalej tę grę: przecież nie miałem nic do stracenia. – Oczywiście zapłacę! – dodała Diana. – Jest pani zamożna? – Mam pieniądze na pierwszy miesiąc pobytu w Warszawie. Przez ten czas jakoś się zaczepię. Muszę się zaczepić! – A co pani chce robić? – zapytałem z uprzejmym zainteresowaniem. – Mogłabym śpiewać piosenki – odparła. – Ale nie myślę współzawodniczyć z całym tym tłumem. Chyba zacznę pisać... – Pisać?! – przeraziłem się. – A co? – Opowiadania – odparła Diana. – Albo nawet minipowieści. Na maturze mam piątkę z polskiego, a w klubie działałam w teatrzyku kukiełkowym jako Sophia Loren. Wie pan, ja mam takie niewielkie przesunięcie w spojrzeniu na świat, dzięki któremu moja proza będzie świeża i dość odkrywcza... Dokąd my jedziemy? Jechaliśmy już taksówką; siadając Diana odsłoniła uda, jak to się zdarza w mini-sukience, i co chwila musiałem na nie zerkać. Te znajome mi przecież uda zostały sprezentowane w zupełnie nowym opakowaniu czy też oprawie. – Do mnie – oznajmiłem szybko. – Dziś nie znajdziemy pokoju, toteż gotów jestem panią przenocować. – A pan ma duże mieszkanie? – zapytała. – Na dwie osoby starczy – zapewniłem ją. Nie odpowiedziała. Zerknęła na mnie badawczo. – Ryba łapie haczyk – uśmiechnęła się. – Pan myśli, że będę łatwą zdobyczą za kąt i kawałek chleba? To nie takie proste. – A pani nie myśli, że będę łatwą zdobyczą? – odparowałem. – Może nas oboje czekają jeszcze niespodzianki? – zapytała i niby przypadkowo dotknęła kolanem mego uda. Zadrżałem z elektrycznego napięcia. – Ja pana chyba gdzieś widziałam – powiedziała. – Czy nie w telewizji? – Możliwe – odparłem z pewnym lekceważeniem. – Ale nie lubię występować przed kamerami. Natychmiast staję się sztuczny i zaczynam gadać głupstwa o mojej twórczości. – Pan jest pisarzem! – zawołała z radością. – Poniekąd – powiedziałem skromnie. – Ale prawdziwą książkę napiszę dopiero za parę lat. – To świetnie! – zawołała. – Cudownie trafiłam! Zaraz panu przeczytam próbkę mojej prozy! O, mam ją tutaj! Wydobyła z torebki parę kartek dość wygniecionych od częstej widać lektury. Wraz z kartkami wypadł jej mały portfelik, a raczej skórzany pojemnik na fotografie bliskich. – Moja mamusia – uśmiechnęła się, ukazując zdjęcie tęgiej kobiety. Widać przygotowywała się do swojej roli z ogromną starannością. Drugie zdjęcie przedstawiało chłopaka o długich włosach i potężnych szczękach. – To chyba nie tatuś? – zażartowałem. – To Frank Crow, mój ulubiony rewolucjonista – wyjaśniła. – Śpiewa pieśni buntu i erotycznej wolności. A tatusia wykreśliłyśmy z naszego życia. Przed laty wyjechał z Wądolnicy wraz z wędrowną ekipą geologów i już więcej nie wrócił. – Gdzieś wierci? 119 – Pewno wierci – westchnęła Diana. – Moja mamusia jest teraz bufetową w gospodzie i położyła na nim krzyżyk tak jak ta pani na Gienia. Ale nie po to wyjechałam z Wądolnicy, żeby o tym mówić. Przystanęliśmy przed domem. Obserwowałem Dianę bacznie. Grała swą rolę bezbłędnie: spojrzała na wieżowiec z zainteresowaniem, jak gdyby pierwszy raz go widziała, i zaczekała, aż skieruję się na właściwą klatkę schodową. Otworzyłem drzwi i zaraz mym oczom ukazał się fikus. Roślina czekała, przyczajona złośliwie. – Dlaczego to zielsko stoi na środku pokoju? – zapytała Diana z niekłamanym zdumieniem. – Przecież tu się nie można ruszyć! – Jest w tym głęboki sens filozoficzny – wyjaśniłem. – Człowiekowi nigdy nie powinno być za dobrze. Gdy je wyrzucę z mieszkania, poczuję się przez chwilę szczęśliwy. – To wyrzućmy je od razu! – zaofiarowała się Diana z entuzjazmem. – Szczęście trzeba łapać natychmiast! Oniemiałem: przecież taka była przywiązana do fikusa! Zupełne wydarcie z siebie dawnej osobowości nie mogło mi nie zaimponować. – Ale dokąd to wyrzucić? – zapytałem. – Jeżeli spuścimy przez okno, mogą być zabici i ranni. – Drobiazg! – uśmiechnęła się i wyrwała kartkę z notesu. Napisała na niej drukowanymi literami: „Jestem porzucona i nie podlana. Kto chce, niech mnie bierze”, i nadziała papier na gałąź. Dźwignęliśmy fikusa, aż mi coś strzeliło w plecach, i wywlekliśmy do windy. Roślina była wyraźnie apatyczna i zrezygnowana: tchórzliwa z natury, nie czując sentymentalnego oparcia, lecz wyłącznie niechęć i dążność do pozbycia się jej za wszelką cenę, szumiała płaczliwie głupimi liśćmi, chcąc już tylko wzbudzić litość. Na próżno: wytaskawszy na chodnik, porzuciliśmy ją na oczach kilku przechodniów, obok planszy z napisem „Ubierzesz się najmodniej w WSS Praga Północ, ul. Samowoli 25”, i uciekliśmy do domu. Diana, jak prawdziwa osiemnastolatka, wbiegła na schody, nie myśląc o windzie, która w Wądolnicy nie była pewno szeroko rozpowszechniona; starałem się jej dorównać, przesadzałem po dwa stopnie naraz, ale od drugiego piętra zacząłem łapać oddech, po czym dyszeć, a bieg trwał nieprzerwanie; jedyną nagrodą był widok smukłych nóg śmigających lekko i bez zmęczenia. Gdy dotarliśmy na siódme piętro, byłem siny i nie mogłem wydobyć słowa. Schowałem się więc do łazienki i wyszedłem z niej dopiero wówczas, gdy odzyskałem dech. Diana, cudownie świeża, siedziała na tapczanie i grzebała w swej torbie. – To cały twój bagaż? – nieświadomie przeszedłem na „ty”. – Przyjechałam zdobyć to miasto – odparła. – Im mniej się ma bagażu, tym silniej chce się atakować. Słuchaj! Mówiąc to ułożyła się wygodnie, odsłaniając nogi aż do końca, i rozpoczęła lekturę ze swych kartek. – „Medard Wspaniały” – przeczytała tytuł. – „Medard Wspaniały” znowu pojawił się pod moim oknem. Niósł ogromną rurę z jasnego metalu o średnicy chyba z pół metra. W czerwcowym słońcu rura dawała wysokie blaski. Musiałam mrużyć oczy, ale udawałam, że mi wszystko jedno. Medard zatrzymał się jak zwykle przed budką. Znowu użył pretekstu i zażądał piwka. Wycelował rurę w moje okno. Stał oparty o budkę, wysoki i mocny, z rurą na plecach i z kuflem w ręku. Niby to obojętny. Zerkał z rzadka w moją stronę. Odeszłam od okna. Patrzyłam na niego z głębi pokoju. Nie chciałam dać znaku. Udawałam, że mnie to nic nie obchodzi. Wiedziałam, że na byle skinienie odrzuci niepotrzebną już rurę i przybiegnie. Padnie mi do stóp albo chwyci w umięśnione ramiona i tak przygniecie, że stracę dech, a może i cnotę. Tego jeszcze nie chciałam. Potrzeba mi było dalszych dowodów jego oddania. Tymczasem Medard pil swoje piwo. Przetaczał od niechcenia rzadkie słowa z Paciorkiem, ajentem PSS-u, który wziął w pacht budkę. Medard przyjął od niego sporta, ale z takim gestem, że Paciorek musiał odczuć cały honor. Przed budką zatrzymała się wołga przewodniczącego 120 Miejskiej Rady Narodowej Borówki. Kierowca, Piątek, dał znak Medardowi. Medard wcale się nie spieszył. Skinął niedbale Piątkowi. Spokojnie sączył swoje piwko. Pociągał je umyślnie małymi łykami. Tę jego niezależność pokochałam, ale udawałam dalej, że mi to wisi. Rura rzucała złe błyski. Czułam, że Medard stoi tylko dla mnie. Podeszłam do okna i, niby to niechcący i obojętnie, strąciłam na ulicę pieska z pluszu. Piesek spadł na środek chodnika, pod nogi nadchodzącego Zenka Babuszki. Zenek był ostrym problemem młodzieżowym naszego miasta. Ani się nie uczył, ani nie pracował. Łaził tylko i grał na tranzystorze. Pił wino krajowe. Pieniądze czerpał z pracy matki. Łapała oczka w Spółdzielni „Niezyskownej”. Co najgorsze, sprzedawał na szosie zmotoryzowanym turystom zdechłe ryby z naszej zatrutej przez zakłady farmaceutyczne rzeczki Białki. Podobno miała zapaść specjalna uchwala MRN, żeby zmusić go do pracy w Miejskim Przedsiębiorstwie Oczyszczania w charakterze pracownika od szamba. Tymczasem. Zenek śmiał się z tego. Mówił, że się tu marnuje. Nie kłaniał się komendantowi posterunku, Raczkowskiemu, choć ten sam zawlókł go raz do fryzjera i nakłaniał do życia pożytecznego. Co więcej, Zenek próbował podwoić problem młodzieżowy, odciągając od pracy Staśka Ognistego, gońca MRN, co mu się udawało ze dwa razy w tygodniu. Zenek był silny i zawsze gotów do kotłunku. Przez czoło szła mu blizna od ciosu butelką po winie, a w kieszeni grał mu tranzystor. Zobaczył mojego pieska na chodniku. Wykopał go w górę fantastycznym wolejem, złapał i ugryzł w główkę. Zadrżałam od tej obelgi, ale udawałam nadal, że mi wszystko jedno. Zenek wybuchnął mi w okno rechotliwym śmiechem. Pobladłam i posłałam mu pogardliwe spojrzenie. – Oddaj mojego pieska! – zawołałam hamując płacz, ale udając, że mnie to nie obchodzi. Zenek śmiał się jeszcze rechotliwiej. Z pyska pociekła mu spieniona ślina. – Odbiór w krzakach nad Białką! – zacharczał ściskając pieska i nastawił głośniej tranzystor. Łzy ukazały mi się w oczach, choć nadal udawałam, że mnie to nie grzeje. Spojrzałam na Medarda. On odstawił powoli kufel i wykonał leniwy krok. Kołysał się w biodrach i nie popuszczał rury. – Oddaj jej pieska, prochu! – powiedział sucho. Zenek zbliżył się do niego z pogardliwym uśmiechem. – A kim ty jesteś, plujko rudogłowa, że mi rozkazujesz? – zdumiał się. – Fruwaj do pakamery, pełzaku robotny, bo ci majster Bieniek wytrąci z zapłaty, a jak nie, to ci tę twoją rurę wsunę od tylu do przodu, z dołu do góry i w poprzek! Tego już Medardowi było za dużo. Przecież mnie kochał. Jego rura wydawała kosmiczne błyski. Udawałam, że mi wszystko jedno. – Oddaj pieska, raz! – strzelił Medard jak z bębenkowca. Po drugiej stronie ulicy zalśniło nagle srebro na rękawie milicjanta Kozłowskiego. Pełnił swą służbę z wolna. Jeszcze nie spostrzegł dramatu pod mym oknem. W każdej sekundzie mógł dojrzeć i wyczuć napięcie. Wisiało ciężką chmurą nad ulicą i miastem. Żeby tylko nie zobaczył! Żeby się nie wmieszał! Nadal udawałam, że mi nie zależy. – Dwa!... – strzelał dalej Medard. Zenek nie czekał na „trzy”. Uderzył. Był to skok całym ciałem. Skok do gardła. Dla powalenia wroga. Dla skopania go do nieprzytomności. Ajent PSS Paciorek i kierowca MRN Piątek zdębieli. Zenek leciał na Medarda. Tu Medard zrobił, czego nie zapomnę do śmierci. Uskoczył jak elektronowy przekaźnik. Błysnęła piorunem rura. Wyprysnęła w górę i pionowo opadła na ciało Zenka. Ale to była broń w rękach Medarda! Zenka już nie było. Na chodniku tańczyła błyskotliwa rura. Brzęczała, dudniła i ryczała! Z broni stała się więzieniem! – Żebyś nie doczekał kanalizacji! – dudnił w rurze Zenek. – Żeby ci w trumnie wiekiem przycięli uszy, krocionogu cuchnący! Medard podszedł do rury. Przewrócił ją kopniakiem. Piesek wypadł z wnętrza. Medard podniósł go i rzucił mi ze słowami: – W sobotę w Domu Kultury! 121 Pchnął nogą rurę z Zenkiem w środku. Potoczył ją ulicą przed siebie. Nie zważał na głuche obelgi. Był niezwyciężony. Za nim ruszyła wołga przewodniczącego MRN. Milicjant Kozłowski podbiegł do Medarda. Potoczyli razem rurę z Zenkiem w stronę posterunku MO... Tu Diana przerwała lekturę i spojrzała na mnie pytająco. Byłem zachwycony: tak rzeczywiście mogłaby pisać osiemnastolatka. Bardziej podziwiałem doskonałą metamorfozę Diany niż walory literackie tej prozy. – Brawo, Diana! – zawołałem szczerze. – Nie nazywam się Diana – odparła. – Jestem Monika Brodacz. No i co? – A co to za rura? – zapytałem złośliwie. – Bo ja wiem! Cynkowa! – Taka duża, że wejdzie w nią człowiek? Gdzieś ty widziała taką rurę i to na czyichś plecach?! – Przecież mówiłam, że mam przesunięcie! Ja widzę taką grubą rurę. – Nie wiem, czy nasz przemysł produkuje takie rury! Może dopiero w następnym planie... – Nic mnie to nie obchodzi! Medard idzie z taką rurą! – A gdzie pracuje ten Medard? – W gospodarce komunalnej! – I dokąd niesie tę nieprawdopodobną rurę? – Na pocztę! Chce ją wysłać ojcu na wieś, żeby sobie nią ocembrował studnię! – A więc ją ukradł!? – Nie! Złożył podanie i sprzedano mu jako bezużyteczny odpad! – A po co gospodarce komunalnej takie rury? – Chcą w nich puścić pod ziemią rzeczkę Białkę, bo śmierdzi i zatruwa nie tylko ryby, ale i okolicę! – Czym śmierdzi? – Przecież pisałam! Odległe zakłady farmaceutyczne, które produkuję lekarstwa, zatruwają rzeczkę. – Wiesz, masz bardzo ładne nogi, ale z tą rurą... – No to przeczytam ci ostatni fragment o Medardzie – zawołała ochoczo. – Bez rury! Tym razem Medard, chcąc rozprawić się ostatecznie ze złem w postaci Zenka, przychodzi pod okno bohaterki, uzbrojony w nową straszliwą broń... – A co to za broń? – zapytałem. – Ołowianka? – Medard toczy dwukołowy pojazd księżycowy z rakietami, gdzie znajduje się śmiercionośne paliwo, w ręku trzyma połączony z nimi miotacz-żądło, skąd pryska morderczy płomień... Na czole ma anty promienne okulary. – Przecież to palnik do cięcia metali! – zawołałem. – Tak uzbrojony Medard jest niezwyciężony! – zawołała Diana lekceważąc moją uwagę. – Wszyscy ustępują mu z drogi, a Zenek, który znowu zaczaił się na rogu, by w stosownej chwili porwać bohaterkę, zawlec ją nad zatrutą rzeczkę Białkę i zbezcześcić w nadbrzeżnych spopielałych krzakach, Zenek, powtarzam, na widok rozsyczanego oślepiającego płomienia Medarda, skręca się i zwija, a umknąwszy go o włos, oszalały ze strachu, rzuca się z wyciem do autobusu PKS, by uciec z miasta na zawsze. W ten sposób Medard uwalnia bohaterkę i likwiduje w mieście problem młodzieżowy. – Rozumiem – odparłem. – Nie musisz już tego czytać. Słuchając tej prozy, a jednocześnie patrząc na twoje nogi, upewniam się ostatecznie, że jesteś nieprzeciętnie inteligentna i wysoce uzdolniona, a twoje przesunięcie pozwala ci dojrzeć piękno i poezję tam, gdzie zwykły obserwator zobaczy tylko nudną codzienność. – Mogę tego napisać więcej! – obiecała mi Diana odkładając swoje kartki. – Zależy mi na szybkim sukcesie, dopóki jeszcze jestem młoda i ładna. Później będzie jak znalazł. – W twoim wieku przypuszczasz, że kiedyś nie będziesz młoda i ładna? – zdumiałem się. 122 – Nie chce mi się wierzyć – odparła. – Ale mam pewne przygotowanie filozoficzne. Mój tatuś, zanim uciekł z geologami, mówił mi wiele o życiu. Powtarzał często, że mniej więcej za dwadzieścia pięć lat trochę zmądrzeję, ale wtedy będzie za późno. Moich mądrości nikt nie będzie chciał już słuchać, bo będę zwiędła i rozlana, podczas gdy teraz największych głupstw wysłuchują panowie z wypiekami na twarzy. Przesunąłem ręką po policzku: rzeczywiście był gorący. Jako nastolatka Diana była niezmiernie godna pożądania, choć trochę za dużo mówiła. – Postanowiłam więc wykorzystać ten okres przychylności otoczenia, by zyskać pozycję, i później, gdy będę już mądra i zwiędła, móc do woli kazać słuchać wszystkim. Co robimy?! – Całujmy się! – zaproponowałem przybliżając się jeszcze. – Nie pocałunków czekam od ciebie ani innych pieszczot – odparła odsuwając się nieco. – Tego miałabym dosyć w krzakach nad Białką czy też w różnych zakamarkach Domu Kultury. Znajomość z tak dojrzałym mężczyzną jak ty interesuje mnie o tyle, o ile można z ciebie wyciągnąć coś mądrego albo przyśpieszyć karierę. – Jesteś cyniczna! – zawołałem. – To ty jesteś cyniczny, bo zaraz pchasz się z pocałunkami. A przecież ja nie mam najmniejszej ochoty się całować. Możemy koegzystować tylko na płaszczyźnie wzajemnych usług. W przyszłości gotowa jestem nawet dać ci się popieścić, o ile będziesz mi mówił mądre rzeczy, poznawał z ustosunkowanymi ludźmi i w ogóle poczuję, że się rozwijam. Wyssawszy z ciebie wszystko, co mi się przyda, rzucę cię natychmiast. – Ta szczerość jest godna szacunku – odparłem z ukłonem. – Dobrze, że to powiedziałaś, bo jeszcze przed chwilą żywiłem się naiwnymi złudzeniami. Ale wobec tego proponuję ci, żebyś wróciła na ulicę i próbowała dojść do czegoś własnymi siłami. Nasz ustrój otwiera młodym szerokie odrzwia do awansu pod warunkiem, że będą się samodzielnie wykuwać, a nie liczyć na czyjeś poparcie. Mogłabyś starać się o przyjęcie do szkoły pomaturalnej, która da ci przyzwoity fach na przykład w gastronomii czy też w księgowości albo w krawiectwie miarowym. – Jesteś głupi – odparła Diana poufale. – Medard mówił mi zawsze, że ja jestem stworzona do wyższych celów... W Warszawie znajdę mnóstwo mężczyzn, którzy najchętniej dopomogą mi we wszystkim. To tylko kwestia godzin. – A gdzie ambicja? – zapytałem. – Gdzie chęć niezależności i oparcia się wyłącznie na własnych siłach? Gdzie młodzieńczy romantyzm? Skąd ta obrzydliwa łatwość kupczenia własną urodą, towarem przecież niezasłużenie i przypadkowo przydzielonym ci przez ślepy los, a raczej przez obojętną naturę, czemu poświęciłem oddzielny memoriał? Gdzie twoja godność? – Dobijając się normalną drogą, stałabym w kolejce aż do śmierci – wyjaśniła. – Muszę tu dodać, że właśnie nie dostałam się na studia archeologiczne, o których od dawna marzyłam. Komisja nie badała tam niestety urody, lecz wyłącznie wiadomości, i to na bezdusznym papierze, a nie na mojej twarzy. – No widzisz! – zawołałam. – Nie chciało ci się uczyć! Liczyłaś na urodę i na względy egzaminatorów! – Skąd! – oburzyła się. – To właśnie uroda przeszkodziła mi w nauce! Myślisz, że można spokojnie wkuwać daty, cyfry i fakty, kiedy ktoś przez miesiąc zawiadamia cię codziennie pocztą poleconą, że zamierza się otruć z miłości do ciebie? – Kto? – Kolega z tej samej klasy. Wreszcie się zlitował i otruł, w ośrodku zdrowia przepłukali mu żołądek, ale to było tuż przed maturą. Przez niego właśnie historia powszechna zupełnie mi się pomieszała. Ale jeszcze gorszy był kierownik naszych Zakładów Gastronomicznych. Ten chciał rzucać żonę i troje drobiazgu, by uciec ze mną do miasta wojewódzkiego, gdzie ma przyjaciół w gastronomii wyższego szczebla oraz oszczędności na książeczce bezimiennej pod hasłem „Cierpliwość”. Ten człowiek oszalał: wył całymi nocami pod mym oknem i pod 123 rzucał mi dramatyczne listy z odciśniętymi śladami krwi z kciuka. „Albo będziesz moja, albo wymorduję ciebie, siebie oraz żonę i dzieci nadesłanymi świeżo toporami rzeźnymi z Wytw. Wyr. Metal. «Srok» w Zamęcie, a jeżeli te topory nie nadadzą się do użytku, to przyznam się do wieloletnich nadużyć i wsadzą wszystkich co najmniej na pięć lat nie wyłączając twojej mamy, bufetowej”. Miotałam się między uczuciem a obowiązkiem i chwilami chciałam już uciekać z rozjuszonym kierownikiem, by ratować matkę przed pohańbieniem, gdy w ostatniej chwili nadszedł ratunek: kierownika napadnięto w nocy, gdy wracał po działalności rozrywkowej, i ubito go tak, że się więcej nie deklarował, a raczej unikał mnie jak kontroli. – Medard? – zapytałem – Skąd wiesz? – zdziwiła się. – Młotem pneumatycznym? – Samoskaczącym ubijakiem do jezdni – wyjaśniła. – To straszna broń. Ale było za późno, bym mogła odrobić zaległości. W tym czasie, kiedy dygotałam, brzydsze koleżanki wkuwały sobie spokojnie, co trzeba. Tak, właśnie przez urodę i wrodzony wdzięk nie dostałam się na studia i teraz uroda musi mi się zrewanżować. Może miałam pozostać w Wądolnicy i przyjąć pracę w PSS, gdy wszyscy wyjeżdżali dumnie na uniwersytety i akademie, właśnie ja, z taką twarzą i z takimi nogami? Mówiąc to odsłoniła do reszty nogi i tak już odsłonięte. Był to interesujący widok: niby nic nowego, a napatrzeć się nie można. Powstrzymałem jednak odruchy samca i oddałem głos moralizatorowi. – Wstyd i hańba! – zawołałem. – W naszym kraju kobieta wydobyła się wielowiekowej niewoli i odzyskała swą godność. A ty dobrowolnie chcesz się poniżyć i sprzedać! Stokrotnie wolałbym pomóc dziewczynie skromnej i brzydkiej. – Nawet byś jej nie zauważył, hipokryto! – zaśmiała się Diana. – Udajesz, że jesteś mądry i dobrotliwy, a wewnątrz miotają tobą najobrzydliwsze żądze i tylko czekają, żeby wyskoczyć jak pies z budy. Zamilkłem, nieco speszony. Jej słowa brzmiały prawdą, ale ta postawa wysoce mnie zasmuciła, a zabolały znowu niesprawiedliwości natury. Zatęskniłem do tej innej Diany, samodzielnej, dumnej i władczej, traktującej mężczyzn jak giermków czy dworzan. Ogarnęła mnie niechęć do dalszej zabawy. – Diana, dajmy temu spokój – powiedziałem. – Powróć do swej dorosłej skóry. Jako osiemnastolatka zupełnie mi się nie podobasz. – Nic nie rozumiesz! – parsknęła. – I nie wiem, dlaczego upierasz się przy tej Dianie. Tak może się nazywać tylko idiotka. Nudzi mi się. Idę sobie. Wstała, chwyciła torbę i bez żadnych ceregieli ruszyła do drzwi. Tego było za dużo. Zerwałem się z tapczana i zastąpiłem jej drogę. – Stój, Diana! – warknąłem. – Nie doprowadzaj mnie do ostateczności! Nie chcę, żebyś znowu znikała! Masz tu zostać, rozumiesz?! – No tak! I ten zwariował na moim punkcie! – westchnęła Diana. – Tylko mi nie groź, że się powiesisz, bo i tak pójdę. – Chcesz iść do Medarda?! – zawołałem z rozpaczą. – On cię nie przyjmie! Kiedy mu powiedziałem, że zostajesz ze mną, poszedł do łazienki się golić! – Nie pleć! – zawołała Diana i szybkim krokiem dopadła drzwi. – Idę z tobą! – chwyciłem w locie płaszczyk Wygraja. Zbiegliśmy ze schodów. Fikus stał nadal na chodniku, szumiąc na wietrze, bo podlewał go w roztargnieniu ogromny wilczur. Takiego upodlenia nie spodziewała się w najgorszych snach antypatyczna roślina. Diana rozejrzała się szybko, wybiegła na jezdnię i zaczęła machać ręką przed pyskiem przejeżdżającej skody. Na widok pięknego dziewczęcia samotny kierowca natychmiast się zatrzymał. Diana usiadła obok niego, a ja w ostatniej chwili dopadłem tylnych drzwiczek. Na szczęście były otwarte. Właściciel samochodu spojrzał na mnie dogłębnie i z ogromną niechęcią. – Ten pan z panią? – zapytał ze złością, czując się widać do cna oszukany. 124 – Za mną – odparła znacząco Diana. – Ale jeżeli się uparł, niech już jedzie. – Bo mogę go wybić na aut – zapewnił właściciel. Był to barczysty blondyn o jasnym i pewnym spojrzeniu. – Pan jest sportowcem? – zapytała Diana z entuzjazmem. Siedziała obok niego, ukazując wspaniałe uda, na które oczywiście co chwilę zerkał, nie bacząc na ruch uliczny. – Kiedyś nim byłem – rzekł dumnie. – Teraz nie mam już czasu. Prowadził ostro, efektownie, nie szczędząc pojazdu, i czułem, że się popisuje przed Dianą. Mógł mieć trzydzieści parę lat i wyglądał na człowieka u stóp wzgórza kariery, zadowolonego ze wszystkiego, co go otacza, przejeżdżającego przez najlepsze lata życia z piskiem opon i brzękiem kastanietów. Oczywiście w oczach Diany-osiemnastolatki nie mogłem się z nim mierzyć, choćby ze względu na samochód, a na pewno i stanowisko oraz rozgałęzione stosunki. Zauważyłem, że Dianie zapaliły się oczy. – Dokąd? – zapytał jeszcze gniewnie. – Nie wiem... Nie znam Warszawy... – Pokazać pani? – zapytał niby to żartobliwie, ale z nagłym błyskiem w oku. – Przecież pan się śpieszy... – Dziś niedziela – odparł. – Spieszę się z nawyku. I zwolnił, a po chwili zerknął na mnie. Tkwiłem w tym samochodzie jak gwóźdź w oponie. Powinienem był przeprosić i wysiąść, ale postawa Diany podnieciła mnie do działania. Po prostu byłem zazdrosny i przerażony gwałtownie. Wyobrażałem sobie, jak blondyn obsypie Dianę obietnicami, po czym niegodnie ją wykorzysta i porzuci z rozdartym sercem i gorzkimi doświadczeniami. Ale przecież Diana jest Dianą, choćby się nazywała Moniką, i chyba tylko ze mną toczy tę grę. Gdy zniknie, z męczącej młodzieżanki przemieni się znowu w dumną Dianę, kobietę energiczną i wysoce szczwaną, a nawet kutą, a wtedy z blondyna pójdą drzazgi i wcale mu nie zazdroszczę ani jego przemądrzalstwa, ani samochodu. Oczywiście, Diana jest Dianą i nie ma się co trwożyć, da sobie radę i odrzuci to głupie wcielenie, bo któż by chciał dobrowolnie pozbawić się kapitału doświadczenia gromadzonego przez lata oraz inteligencji, mądrości i okrzepłego w bojach charakteru, zamieniając te bogactwa na świeżość i wdzięk o motylej trwałości? Czy w ogóle warto od nowa przyprawiać sobie skrzydła tylko po to, by je zaraz nieuchronnie i boleśnie opalić? A może jednak dla Diany, jako dla kobiety, skóra urodziwej osiemnastolatki i jej umysłowa prostota stanowią wartość najwyższą, bo zapewniającą uprzywilejowanie i tani poklask? Któż jest bohaterką i ozdobą epoki, jak nie ładna nastolatka w minisukience, z włosami luźno padającymi na ramiona? Kogo bardziej opiewają w piosence, kogo wystawiają na okładkach tygodników? Metamorfoza, choć przecież pozorna, może się Dianie tak spodobać, tak ułatwić i uprościć jej życie i stosunki z ludźmi, że postanowi trwać w niej, póki można, rezygnując beztrosko ze swego bogatego wnętrza. Zresztą po ulicach aż roi się od Faustów płci obojga, podkasanych, zabaczkowanych, kloszowatych, czerwono- żółtych i w kwiatki, obnoszących młodzieżowość jak transparent, w którego treść nikt nie wierzy. Diana nie podszywała się pod osiemnastolatkę, była nią rzeczywiście, nie wiadomo jakim czarcim sposobem, i to właśnie mnie niepokoiło, bo o ile u Diany dojrzałej mogłem liczyć na jakieś względy, to od tej Moniki musiałem oczekiwać tylko przykrości. Ale wcale mnie to nie skłoniło do rezygnacji. Zaraz znalazłem rozwiązanie dla tego samochodowego trójkąta. – Pani Diana raczy żartować – wtrąciłem niedbale. – Zna Warszawę jak własne ciało. – On mnie podrywa udając, że mnie dawno zna – żachnęła się Diana. – Cały czas mi wmawia, że jestem jakąś Dianą, a ja się nazywam Monika. – Chwyt zużyty jak stara dorożka – parsknął pogardliwie blondyn i odwrócił się do mnie. – Może by pan wysiadł? Pani Monika jest teraz pod moim dachem i żadne dalsze podrywanie się panu nie powiedzie. I nagle zatrzymał samochód tuż pod pomnikiem Kopernika. Diana spojrzała na mnie z ironią. 125 – Jeśli wysiądę, pan objedzie z nią miasto, a potem zaprosi do siebie – oświadczyłem. – Wiadomo, czym się to skończy dla tej niedoświadczonej dziewczyny. Nie wstyd panu? – Nie wstyd – odparł bezczelnie. – Po pierwsze, panna Monika jest chyba pełnoletnia i jeżeli chce gdzieś ze mną iść, to nasza wewnętrzna sprawa, a pana skreślamy z listy gości. Po drugie – nie mam żadnej chaty. Po trzecie, nie jestem byle pętak: zajmuję odpowiedzialne stanowisko w handlu zagranicznym... – Oo! – ucieszyła się. – A czym pan handluje? – Zapałkami – odparł z dumą. – Właśnie wczoraj wróciłem z Senegalu. – Brawo! – zawołałem. – Jakie etykiety tam lansujecie? – Z orzeszkiem arachidowym i z palmą. Oraz wiele innych. Wysiada pan czy nie?! Zerknąłem na pomnik Kopernika. To dodało mi sił. Astronom spoglądał bez ruchu w stronę „Bristolu”, oczekując prawdopodobnie na pojawienie się Księżyca, zdeptanego przez lunonautów, co może uznał za złośliwą profanację jego systemu, a może za osobisty sukces. Zawsze zazdrościłem mu nie tylko dalekowzroczności, ale i kamiennego spokoju, a przecież napatrzył się najróżniejszych wydarzeń przez sto czterdzieści lat swego tutaj siedzenia, a teraz, po zdobyciu Księżyca, daremnie czekał na wieniec. – Nie wysiadam! – odparłem stanowczo. – Chłopczyk z zapałkami! – rozczuliła się nagle Diana, obojętna na reminiscencje księżycowe, gdyż uczyła się dopiero chodzić po ziemi. – Pan dużo podróżuje? – Dużo! – odparł dumnie. – Chciałaby pani pojechać gdzieś ze mną? – A co dostajecie od Senegalu za te zapałki? – wtrąciłem szybko. – Tajemnica służbowa! – odparł sucho. – I tak za dużo powiedziałem. Licho wie, kto pan jest. Wyjąłem odpowiednią wizytówkę. Było tam napisane: „Mgr Eugeniusz Kiepścik. Prezes Spółdzielni Budowlano-Mieszkaniowej «Oczekiwanie»”. – Boże! – jęknął blondyn i szybko dobył swej wizytówki. Ta była tłoczona nie na szarym jak moja, ale na śnieżnym papierze i głosiła dumnie: „Jeremi Baran. Representative of Polish Safety Matches, Colombo-Dakar-Błonie”. – Z nieba mi pan spada, prezesie! – zawołał Jeremi z entuzjazmem. – Muszę rozwiązać skomplikowany problem mieszkaniowy! Rozumie pan, moja była żona mieszka wraz z mamą i dzieckiem w moim mieszkaniu, które musiałem niestety w pośpiechu opuścić, bo w czasie mej przedłużającej się nieobecności w kraju znalazła sobie domatora. Do kawalerki, którą następnie uzyskałem za dewizy, wpuściłem na jedną noc, podniecony alkoholem, młodą osobę z Rzeszowskiego, nie posiadającą prawa zameldowania w Warszawie, a ta w czasie mej przedłużającej się nieobecności w kraju wydala się podstępnie za mąż, uzyskała meldunek i mieszka z mężem-studentem w pokoju pozostawiając mi kuchenkę o powierzchni cztery metry kwadratowe. Oburzony tym czynem i żeby im nie było za dobrze, wprowadziłem do kuchenki kuzynkę-staruszkę o nieznośnym charakterze, a sam zająłem jej pokój w mieszkaniukołchozie przy Nowogrodzkiej. Współlokatorzy, zamiast okazać mi wdzięczność za wyprowadzenie od nich jędzy, wytoczyli sprawę przed odpowiednią komisję i korzystając z mej przedłużającej się nieobecności w kraju uzyskali przychylną dla siebie decyzję, że niby tam nie mieszkam, bo nawet nie jestem zameldowany. Gdy wróciłem, ściana pokoju znikła i zostałem włączony do sali, zamieszkanej przez rodzinę hydraulika. Na szczęście w Dahomeju i gdzie indziej zaoszczędziłem trochę grosza na samochód... – Po co pan to wszystko opowiada?! – przerwała mu Diana, która przysłuchiwała się opowiadaniu z rosnącym niesmakiem. – To oszust! – Proszę mi nie przeszkadzać! – warknął Jeremi, który do szczętu zapomniał o istnieniu Diany i jej strzelistych nóg. – I w ogóle co pani tu robi?! – Siedzę – odparła Diana. – I nie myślę wyjść. A ten prezes to żaden prezes. Mnie przedstawił się jako literat. 126 – Życzyła pani sobie tego – odparłem, lekko obrażony. – Potrzebowała pani literata do wysłuchania swoich idiotyzmów. Ja zawszę wychodzę naprzeciw marzeniom bliźnich. – Stary zgnilec! – zawołała Diana. – Już ja ci pokażę idiotyzmy! – Czy pan jest prezesem, czy nie?! – domagał się odpowiedzi Jeremi. – Ależ jestem! – odparłem z uśmiechem. – I mogę nawet panu wskazać lokalizację. – Gdzie ta lokalizacja?! – zawołał Jeremi z wypiekami na twarzy. – Między ulicami Sałatkową i Pomidorową – wyjaśniłem. – Nabija się z pana! – usiłowała szerzyć dywersję Diana. – Takich ulic nie ma! Sałatka pomidorowa! – Niech pan spojrzy na plan miasta – uśmiechnąłem się z wyższością. – To będzie kiedyś wielkie centrum. Jeremi wyjął ze skrytki plan Warszawy i rozwinął go drżącymi palcami. Wskazałem mu obie ulice. Teraz Jeremi gotów był wierzyć mi bez zastrzeżeń. – Jedźmy tam! – zawołał. – O nie – powiedziałem. – Dziś niedziela i biuro Spółdzielni zamknięte. Niech pan przyjdzie jutro między szesnastą a osiemnastą: Rabarbarowa róg Pietruszki. Jeremi znowu zerknął na plan, znalazł obie ulice, uspokoił się i zaraz wpadł na jedyny pomysł, który mógł mu przyjść do głowy w tym stanie podniecenia. – Zapraszam pana na kolację! – zawołał. – Tam dokładnie wszystko omówimy. – A ta młoda dama? – wskazałem głową Dianę. Jeremi spojrzał na nią z niecierpliwością. – Dokąd panią odwieźć? – zapytał ostro. – Donikąd – odparła bezczelnie. – Nie mam dokąd iść. Zostaję. – Nie zostaje pani! – zawołał Jeremi rozwścieczony. – Cha, cha, cha! To nie mieszkanie! Z mojego samochodu mam prawo panią wyrzucić! I mówiąc to szybko sięgnął do klamki po stronie Diany i byłby ją wypchnął na chodnik, gdybym się nie wmieszał. – Ja ją odprowadzę do domu – powiedziałem. – Mieszka niedaleko. Zbuntowała się dziś rano, bo tatuś nie chciał jej kupić tranzystorowego radia o czterech antenach. To dziewczyna samolubna i bezwzględna, a do tego nie chce się uczyć. Niestety, mam pewne obowiązki wobec jej ojca, mego nauczyciela matematyki, dzięki któremu umiałem zliczyć do trzech. Dlaczego właśnie najszlachetniejszych ludzi o gołębich sercach prześladują często takie dopusty, jak ta podła dziewczyna, a największe dranie cieszą się często grzecznymi, ideowymi dziećmi albo, o zgrozo, nie mają ich wcale? Ten problem od dawna domaga się interwencji. Dzieci należałoby przydzielać ojcom według ich zasług i błędów. Za egoizm i brak uspołecznienia otrzymałoby się pod opiekę rozwydrzonego bożydarka wraz z jego głupią mamusią, za lekceważący stosunek do obowiązków, nepotyzm czy łapownictwo należałyby się bliźniaki, z których jeden oczyszcza kieszenie przydzielonego tatusia w czasie jego drzemki, podczas gdy drugi stoi na straży... I tak dalej, i tak dalej. Tę Dianę powinien by otrzymać nie mój uwielbiany nauczyciel, ale jakiś podły utracjusz i lekkoduch, niegodny posiadania kochającej rodziny... Mówiąc to wysiadłem z samochodu, otworzyłem drzwi Dianie i podałem jej rękę. Spojrzała na mnie z błyskiem w oku, ale nic nie powiedziała, co było niebezpieczne, ale co lekkomyślnie zlekceważyłem. – A co z lokalizacją?! – zawołał Jeremi. – Co z kolacją? – Umówmy się na wieczór – odparłem. – Muszę zmienić krawat. – Będę czekał tutaj! – zawołał. – I tak przecież mieszkam w samochodzie! Gdybym musiał wyjść na chwilę, zostawię kartkę w drzwiczkach! Niech pan nie zawiedzie! – Proszę żyć nadzieją! – odparłem enigmatycznie i ruszyłem za Dianą, która już znikła za cokołem astronoma. Dopędziłem ją na Krakowskim Przedmieściu. 127 – Ta niedziela, tak pełna wrażeń, zbliża się ku końcowi – powiedziałem. – Może byśmy wrócili do domu? Fikus pewno jeszcze stoi... Diana obrzuciła mnie pogardliwym spojrzeniem i dopadła autobusu. Wskoczyłem tam za nią, choć nie miałem biletu. Było luźno jak w niedzielne popołudnie. Usiedliśmy zgodnie na ławeczce. – Więc kim ty jesteś? – zapytała nagle Diana. – Pewno zwykłym aferzystą? – Nie nadaję się na aferzystę – westchnąłem. – Jestem bezinteresowny i wykonuję bardzo pożyteczną pracę. Objąłem stanowisko dyrektora do spraw artystycznych Wesołego Miasteczka Numer Siedem. – To szczęśliwy numer – uśmiechnęła się Diana. — Gdzie wykonujecie działalność rozrywkową? – Obecnie mamy przestój atmosferyczny, poświęcony konserwacji sprzętu i pracom koncepcyjnym – wyjaśniłem. – Właśnie wczoraj przedstawiłem władzom nadrzędnym projekt głębokiej reformy i modernizacji naszego miasteczka. Diana spojrzała na mnie z pewnym zainteresowaniem. W jej wieku Wesołe Miasteczko odgrywało zapewne jeszcze jakąś rolę. – Reformy? A co tam można zreformować? – Wszystko! – zawołałem z entuzjazmem. – Nie wspomnę już o konieczności definitywnej likwidacji resztek ponurych rozrywek pochodzących jeszcze z okresu sanacji i obszarnictwa, jak na przykład kobieta-biust czy też kobieta-brodacz albo fakir, który wypoczywa na ostrych nożach, wbijając sobie dodatkowo sztylety w wątrobę, czy też daje się żywcem pogrzebać. Z tym skończyliśmy już na poprzednim etapie. Zlikwidowaliśmy wszystkie sztuczki, rzekomo nadprzyrodzone, służące do omamiania mas pracujących, ale nasze rozrywki są nadal przestarzałe i trącą już nie myszką, ale ogromnym szczurem. Oczywiście nie myślę likwidować w rozrywkach marginesu niewiadomego i niewytłumaczalnego; pamiętaj bowiem, moje dziecko, że gdy wszystko na świecie stanie się jasne i zrozumiałe, nasza umiłowana ludzkość ulegnie całkowitemu zniechęceniu i albo dojdzie kresu swej egzystencji, albo przeniesie się na inny system słoneczny. Na szczęście to nam szybko nie grozi. Toteż na przykład zamiast dawnej kobiety-biustu, mówiącej słabo ludzkim głosem, zaproponowałem kobietę-pięść albo kobietę-nogę do kopniaków, która rykiem wydaje mężczyznom rozkazy i polecenia, co znacznie bardziej pasuje do epoki współczesnej, a w miejsce naiwnej kobiety z brodą przewiduję wygoloną do połysku kobietę-dyrektora, która wyrzuca z siebie dyrektywy na każdy zadany jej temat. Zamiast banalnej beczki śmiechu, którą przecież zastępuje byle miejski autobus w godzinach szczytu, wprowadzam w mym projekcie nowoczesną beczkę nieważkości, gdzie po włączeniu ruchu wirującego zabawowicze unoszą się wdzięcznie w przestrzeni, nie następują sobie na odciski i nie drą pończoch, odpychając się nawzajem łagodnie i z wdziękiem, i muskają jedynie dobrodusznie, bez złości i bez niechęci, niezdolni do gwałtownych ruchów i przez to niechętni do konfliktów. Postuluję również zniesienie krzywych zwierciadeł, nasza epoka bowiem dąży – i słusznie – do upiększania ludzi, a nie do ich karykaturowania. Na to miejsce wprowadzam telewizyjno-magnetyczny zapis obrazu; po naciśnięciu guzika i włączeniu kamery-projektora ukazuje się obraz rozrywkowicza w ponadnaturalnych kolorach ORWO, z automatycznym retuszem i uzupełnieniem braków, dokonanym przez mózg elektronowy (np. zapadłe policzki stają się pełne, zbyt wydatny nos maleje, wąskie, zaciśnięte wargi poszerzają się łagodnie, łysina pokrywa się włosem w kolorze najbardziej twarzowym) oraz pominięciem niepotrzebnych elementów (znikają krosty, kurzajki i wole, nie mówiąc o włosach na uszach czy w nosie). Do tego pawilonu przewiduję najdłuższe kolejki, toteż wpatrywanie się we własny obraz ograniczymy do pięciu minut dla mężczyzn i pół godziny dla kobiet, wydając im odbitki dla studiowania do domu. Zamiast różnych budowli czy grot z niespodziankami, brudną wodą, makietą Wenecji czy Stambułu, zapadniami i kościotrupami, co może wywołać tylko pusty śmiech młodzieży i przytłumione ziewanie, proponuję pawilon 128 mieszkaniowy: rozbawiony nasz klient wprowadza się na godzinę do pustego mieszkania o najwyższym standardzie wyposażenia i całkowitej izolacji dźwiękochłonnej, gdzie można leżeć, siedzieć, włączać i wyłączać środki masowego przekazu, rozebrać się do naga i wykąpać w wannie lub w bidecie, czytać najprzedniejszą literaturę oraz przyjmować telefony z gratulacjami z najróżniejszych powodów: awansu, wysokiego odznaczenia, mianowania ambasadorem, pochlebnego artykułu w centralnej prasie czy wreszcie przydziału bezbrakowego mieszkania – wszystko nagrane na taśmie... – Nie przewidujesz przypadkiem lotów w Kosmos? – przerwała mi Diana złośliwie. – W planie perspektywicznym – odparłem. – Tkwią tu ogromne możliwości. Wyobrażasz sobie, jakim lekarstwem na frustrację byłaby możność wysłania niezadowolonych na Księżyc, nie mówiąc już o innych planetach? Planuję tam utworzenie antyfrustracyjnego ośrodka wczasowego – „Radość życia”. Wypoczynek w ośrodku powinien stać się dla wczasowiczów piekłem. Nie tylko nie będą mogli wykonywać gwałtowniejszych ruchów, ale muszą zrezygnować z pocałunków w plenerze, przytuleń, romantycznych spacerów po nocy przy bladym świetle Ziemi, zbierania grzybów i kwiatków, a nawet dłuższych przemówień i zebrań. Specjalnie zbudowane pomieszczenia, nagrzane i natlenione, gdzie można by zdjąć kombinezon, jeść normalnie, gadać, kłócić się, a zwłaszcza kochać, będą przydzielane według kolejności na czas bardzo krótki: po długim oczekiwaniu wczasowicze ledwo zdołają to wszystko załatwić w najwyższym pośpiechu, i to po obciążeniu balastem, by odpowiednio ważyć do tych czynności i osiągać jako takie zadowolenie. A zaopatrzenie na tym Księżycu? Lepiej nie zagłębiać się w tę apokaliptyczną wizję, jeżeli mamy spokojnie spać tej nocy. Ziemscy frustraci, wyczerpani, nie dotlenieni, nie wygadani, nie dopici, nie dojedzeni i nie dokochani, gotowi po księżycowej nocy wyć do ziemi, wkrótce ustawią się czym prędzej w kolejkę, by rakietować się autobusem z powrotem do Wesołego Miasteczka, gotowi całować ziemię i chodzić po niej bez odrywania się od czegokolwiek, znacznie bardziej pokorni po zapoznaniu się z nieprzytulnością wszechświata, odrodzeni, towarzyscy, uprzejmi, zachwyceni byle czym i chętni do wszelkich inicjatyw... Oczywiście nie będzie to miało nic wspólnego z systemem penitencjarnym i zesłanie na Księżyc nastąpi na wyraźne życzenia klienta i za słoną opłatą, nie niższą niż podróż „Królem Stefanem Batorym” na Wyspy Kanaryjskie bez zawijania do portów. Przerwałem, bo autobus przystanął i Diana wstała do wyjścia. Moje projekty widać ją nudziły; może należało przewidzieć rozrywki par excellence młodzieżowe, jak na przykład wirujący parkiet, który samoczynnie wprawia balownika w żądany rytm i taniec bez jakiegokolwiek udziału jego mięśni, albo akustyczna komora gitarowa, gdzie po włączeniu całej siły megawzmacniaczy młodzieżowy słuchacz wznosi się rytmicznie w powietrze aż do sufitu, ale gwałtownie spada, gdy zespół zakończy swój pop-utwór. Nie czekając na mnie Diana zaczęła biec w stronę jaśniejącego już na niebiesko neonu o stanowczej treści: „DOŚĆ”. – Diana, poczekaj! – zawołałem. – Rzeczywiście dość! Wracamy do domu! Ale Diana nie słuchała. Podbiegłem i ja do neonu „DOŚĆ”. Teraz dopiero zauważyłem, że nie palą się dwie pierwsze jego litery. „RADOŚĆ” – brzmiała pełna nazwa tego lokalu. Choć mi zupełnie nie było do tańców, wszedłem tam za Dianą. Było tłoczno jak zawsze w niedzielę. Na podium hałasował zespół wąsiastych gitarowych minstreli, a pod nim kołysał się w tańcu młodzieżowy tłum. Nie podawano tu alkoholu, ale oczy niektórych młodzieńców były z lekka zamglone. Może zresztą malowało się w nich tylko rozmarzenie? Diana przystanęła u wejścia rozglądając się dokoła. – A więc znasz Warszawę! – zarzuciłem jej. – W ogóle nie wiedziałem, że ten lokal istnieje. – U nas w Wądolnicy jest sławny – odparowała. – Każdy, kto jedzie do Warszawy, musi tu być. Inaczej przestajesz się liczyć. Czułem się intruzem, a moje wysokie czoło i trzydzieści parę lat niełatwego życia wyobcowywały mnie nieprzyjemnie ze środowiska. Musiałem się w każdej chwili liczyć z dyskryminacją wiekowo-pokoleniową, bo przecież brakowało mi sił, by krakać jak te wrony, a ra 129 czej rzucić się jak one w rytmiczne drgawki według nie znanej mi zupełnie recepty. Niestety, do Diany podszedł wysoki młodzian o nieco zarośniętym czole i ponurym obliczu; wcale się nie przedstawiając ani nie rozchmurzając chwycił ją za rękę i pociągnął do tańca. Diana ani się nie obraziła, ani nie opierała; z pozoru należąc do młodzieżowej międzynarodówki, zgadzała się na jej bezceremonialne konwencje i brak wszelkich konwenansów. Zaraz też zaczęła się kolebać w prawo i lewo naprzeciw młodzieńca, dotykając prawie czołem jego czoła; wydawało się, że pragną się wyminąć, ale zawsze przez niezręczność zastępują sobie drogę. Uważałem to za jeszcze jeden na mój użytek pokaz znakomitej gry aktorskiej Diany, która swą rolę nastolatki osadziła tak dogłębnie w każdym czynie i każdym geście, że utożsamiła się z nią i jak gdyby zlała, co oczywiście groziło niemożnością opuszczenia tej nowej skóry. Należało temu przeciwdziałać i tak nią wstrząsnąć, żeby wróciła do swego normalnego wcielenia, zgodnego z datą urodzenia w dowodzie osobistym. Tymczasem podszedł do mnie młody człowiek o zdecydowanych ruchach i stalowym spojrzeniu. – Czy pan ma młodzieżową legitymację? – zapytał. – Niestety – westchnąłem. – Ale kiedyś byłem młody. – To nie uprawnia do korzystania z naszego lokalu. – Ale ja nadal czuję się młody – odparłem z przekonaniem. Spojrzał na mnie uważnie. – Jeżeli panu chodzi o wyrywanie naszych koleżanek, to uprzedzam z góry... – Przyszedłem tu z siostrzenicą! – zakomunikowałem mu. – I chcę właśnie dopilnować, żeby jej nikt przedwcześnie nie wyjął. Obiecałem jej matce na łożu śmierci. – Co za staroświecczyzna! – wzruszył ramionami i odszedł. Diana usiłowała nadal wyminąć swego partnera i wcale na mnie nie patrzyła. Była chyba najładniejsza ze wszystkich zgromadzonych młodzieżanek, choć przecież podfałszowana. Oczywiście o wolnym stoliku nie było co marzyć, przysiadłem się więc do dwóch młodych ludzi, obrośniętych baczkami aż po szyję, którzy popijali płynny owoc. Przed jednym z nich leżały duże motocyklowe okulary. To mi wystarczyło. – Dobry wieczór kolegom – powiedziałem serdecznie. – Jestem starszym organizatorem Przedsiębiorstwa Imprez Pozaestradowych. Przyszedłem rozejrzeć się za talentami. Potrzeba nam pilnie zastrzyku młodych sił. Obaj młodzieńcy spojrzeli na mnie z zainteresowaniem. Usiadłem z godnością. – Młodym sił tu nie brak – powiedział pierwszy. – I jeżeli warto, możemy panu przesunąć Giewont do Gdyni i jeszcze dalej. – Jakie to imprezy pozaestradowe? – zapytał drugi. – Chcemy wypełnić dotkliwą lukę w organizacji życia rozrywkowego – wyjaśniłem. – Jak zapewne, koledzy, wiecie, każdy nie objęty przez nas obszar opanowują natychmiast niewłaściwe elementy. Nie możemy do tego dopuścić. Nasz dział obsługi młodzieży postanowił ująć w ramy organizacyjne cały szereg imprez dotąd żywiołowych, których trwałość potwierdziło samo życie. Podam przykład pierwszy z brzegu: jak wiecie zapewne z prasy, ofiarą zgłodniałych miłośników motoryzacji padają dość często samochody, pozostawione na ulicy przez lekkomyślnych właścicieli. Samochody te odnajdują się zwykle w parę dni później, porzucone gdzieś na szosie, często bez kół, silnika i wycieraczek. Dobrze wiemy, jak trzęsą się nad swymi bezcennymi wozami ich właściciele; trudno im też zabronić pozostawiania samochodów na ulicy, a to z powodów niebłahej natury. Nie możemy również liczyć na to, że zdoła się w najbliższych latach tak podciągnąć naszą młodzież, by zawsze przechodziła obok cudzych samochodów z szacunkiem i bojaźnią. Niestety, bakcyl motoryzacji roznosi się w powietrzu razem z gazami spalinowymi, zakażając mniej odporne organizmy. Dlatego to postanowiliśmy objaw ująć w ramy organizacyjne. Planujemy rozstawienie po mieście samochodów różnych marek z dyskretnym znaczkiem PIP na szybie i z nieznaną ilością benzyny w baku. Uczestnik imprezy musi któryś z nich odnaleźć, poradzić sobie ze stacyjką i zapłonem, a czasami z blokadą kierownicy, wyłączyć zręcznie ukryty sygnał alarmowy i odjechać. Jak widzicie, impreza wymaga solidnego 130 technicznego przygotowania i dużej zręczności, co doprowadzi do wyłowienia młodych talentów i zatrudnienia ich w reprezentacyjnych stacjach obsługi oraz na innych wysokich stanowiskach, a najbardziej uzdolnionemu ofiarujemy samochód. Gdy uczestnikowi uda się bez przeszkód uruchomić nasz pojazd, ma prawo przejechać nim pewną ilość kilometrów w dowolnym kierunku, aby tylko odstawił samochód do naszego garażu, w celu przygotowania do nowej kradzieży. Jakiekolwiek uszkodzenia pojazdu, zatrzymanie przez milicję, stan nietrzeźwy i tym podobne dyskwalifikują na stale kandydata. Młodzi ludzie przysłuchiwali mi się z uwagą i pewnym niedowierzaniem. – A kto będzie za to wszystko płacił? – zapytał pierwszy, bawiąc się motocyklowymi okularami. – Właściciele samochodów – uśmiechnąłem się. – Opłacając niewielką składkę, będą mogli spać spokojniej. – A nie stowarzyszeni?– zapytał drugi. – Przecież nie ujmiecie w wasze obcęgi każdego partyzanta? Będą skakać indywidualnie! – A od czego akcja propagandowa? – zapytałem. – Każdemu skazanemu za przejażdżkę młodzianowi wsuniemy do celi kartkę z napisem: „Za fachowe uprowadzenie samochodu PIP czeka cię nie odsiadka, lecz awans zawodowy”. Młodzieńcy porozumieli się wzrokiem. – Zapisujemy się – powiedział pierwszy odkładając motocyklowe okulary. – Jestem Gwalbert. – Benon – przedstawił się drugi. – Dobrze – odparłem. – Gdy opanujecie technikę, proszę zadzwonić pod ten numer w godzinach urzędowych. Jak zwykle w takich wypadkach napisałem im na kartce numer oparty na dacie mojego urodzenia: 11-11-33. Przypominał nieco pogotowie, ale była to data urodzenia pod szczęśliwym Księżycem, bo ani nie umarłem, ani nie siedziałem nigdy w więzieniu. Dotąd nie próbowałem wykryć właściciela tego numeru, pewno z poczucia winy, bo kierowałem doń interesantów w niecodziennych sprawach i należały mu się przeprosiny oraz czekoladki, jeżeli nie przeniesiono go już do Tworek albo nie zamienił za wszelką cenę numeru. Chłopcy patrzyli na mnie teraz życzliwie, skierowałem ich hobby na pożyteczne tory i żałowałem, że spotka ich bolesny zawód. Spojrzałem na Dianę: wąsate minstrele przyspieszyły rytm, ci dwoje starali się wyminąć coraz szybciej, partner Diany, chłop rosły i ponury, gibał się jak orangutan, leniwie i władczo. Nie patrzyli na siebie, ich twarze nic takiego nie wyrażały, mogli myśleć o czymś odległym albo w ogóle o niczym, co też wymaga niemałej umiejętności i ćwiczeń. – Znacie tę dziewczynę w zielonej spódniczce? – zapytałem. – Świeży wypiek – odparł Gwalbert. – Podoba się prezesowi? – Jestem tutaj służbowo i nic mi się nie podoba – odparłem surowo. – Po prostu szukam pracownic o pozytywnej powierzchowności. Mamy parę etatów... Czy możecie ją zaprosić do stolika? – Absolutnie – odparł Gwalbert, wstał i podszedł do tańczących. Powiedział coś Dianie, ta zerknęła na nasz stolik i zaraz potrząsnęła przecząco głową. Uśmiechnąłem się do niej, a Gwalbert coś jej nadal tłumaczył. Widać dała się przekonać, bo po chwili bez słowa zeszła z parkietu. Jej rosły partner gibał się dalej z rozpędu, ale nie mając już kogo wymijać, stopniowo nieruchomiał. Zresztą minstrele nagle przerwali grę, ocierając czoła koronkowymi chusteczkami, i o mało nie przewróciłem się wraz z krzesełkiem z tej nagłej ciszy. Diana podeszła do stolika. – Pan ma jeszcze coś do mnie? – powiedziała siadając. – Propozycję – odparłem. Zauważyłem, że partner Diany zbliża się do naszego stolika, siada tuż obok i bezceremonialnie podsłuchuje, znowu się nie przedstawiając. 131 – Pańskie propozycje mnie nie interesują – powiedziała Diana. – Co on wam naopowiadał, chłopcy? Że was zaangażuje do filmu? To mitoman! Tego już było za dużo. W naszej grze musiały obowiązywać jakieś reguły. Postanowiłem działać z całą stanowczością, wyłącznie dla jej dobra. – Proszę jej nie słuchać, koledzy – ostrzegałem. – Użyłem drobnego podstępu, żeby ją zdemaskować. Znam ją dobrze: ta kobieta podszywa się pod młodzieżostwo i nie ma żadnego prawa ani się tu gibać, ani nosić tego umundurowania. Przykro mi, koledzy, że muszę to powiedzieć: ona ma co najmniej dwadzieścia osiem lat! – Zwariował! – parsknęła Diana. – Panie szefie, co pan sączy?! – przeraził się Gwalbert. – Tak wyzywać dziewczynę! – Nigdy bym nie oskarżał gołosłownie! – zawołałem i odwróciłem się ku drzwiom. – Kolego kierowniku, proszę! Kolega kierownik podszedł do nas, gotów natychmiast przywrócić porządek. – Muszę złożyć formalne doniesienie! – powiedziałem autorytatywnie. – Ta osoba, podająca się za osiemnastoletnią Monikę, jest w rzeczywistości kobietą co najmniej dwudziestoośmioletnią, może nawet trzydziestoletnią, o nie ustalonym zawodzie i nazwisku... – No to co? – zapytał zdezorientowany kierownik. – Jak to co?! – zawołałem z oburzeniem. – Nie widzicie w tym niebezpieczeństwa dla powierzonego waszej pieczy młodzieżowego lokalu? Jak możecie być tak krótkowzroczni?! Ta kobieta wślizguje się tu jak krowa trojańska, przybrawszy niewinną skórę nastolatki, po to, aby rozsiewać niewidoczne bakcyle swej dwuznacznej dojrzałości wśród tych młodych, nieodpornych jeszcze na zarazki organizmów! A może chodzi jej o jakieś głębsze cele? Może podjęła się jakiejś ponurej i zgubnej misji? Po co byłoby jej stroić się w wasze piórka i wślizgiwać się w miejsce, do którego inaczej zabroniono by jej surowo wstępu? Widzę od razu ogromne niebezpieczeństwo! Co będzie, jeżeli za nią wślizną się inne? Może niedługo wykryjecie tu przebrane za młodzieżówki kobiety czterdziestoletnie?! A jeżeli za nimi przeciekną mężczyźni w moim choćby wieku, przefarbowani, w falistych perukach, z wąsami, brodami i bokobrodami? Czy w ogóle ich rozpoznacie? Może dojść do tego, kierowniku, że nagle znajdziecie się na czele lokalu, w którym bawią się sami starcy i staruszki, i nie będziecie nawet o tym wiedzieć osiągając pozornie znakomite wyniki! Oni tylko na to czekają! Dopiero gdy któryś z nich padnie na zawał w szybkim tańcu, a zwłoki zbada lekarz, wyjdzie na jaw mistyfikacja i wybuchnie straszliwy skandal, który zmiecie was z funkcji! Wzywam was do czujności! – To wariat! – zawołała Diana. – Paranoik! Urwał się z separatki! – Stary chwyt – uśmiechnąłem się. – Już Fouche robił wariatów ze wszystkich niewygodnych mu adwersarzy. Wylegitymujcie ją, kierowniku. W oczach kierownika pojawiło się zdecydowanie. Zbyt wielkie były niebezpieczeństwa, które mu odmalowałem, by mógł sprawę zlekceważyć. Zresztą otaczająca nas kołem młodzież przypatrywała się teraz Dianie surowo i podejrzliwie, a jej ponury i wielki partner wstał groźnie z krzesła. Może czuł się już poszkodowany przez sam fakt tańca z dziewczyną nieprawdziwą i oszukańczą? – Proszę koleżankę o jakiś dowód lub legitymację z datą urodzenia – powiedział stanowczo kierownik. – Nie wyrobiłam jeszcze dowodu, gdyż osiemnaście lat skończyłam przed dwoma miesiącami – odparła Diana. A legitymację szkolną zgubiłam nad rzeką Białka w czasie turnieju miast, gdy broniąc barw Wądolnicy startowałam w drużynie zielonych żabek posuwających się skokami ku mecie. Odniosłyśmy wtedy piorunujące zwycięstwo nad drużyną z Grodziszcza i można mnie było oglądać od tyłu w telewizji. Byłam druga od lewej, tuż za koleżanką Małodamską. 132 – Proszę nie zagadywać – żachnąłem się. – Widok w telewizji od tyłu nie stanowi żadnego dowodu, gdyż w naszej epoce nawet kobieta pięćdziesięcioletnia może przypominać nastolatkę nie tylko od tyłu, ale nawet z boku, a czasami i z przodu, jeżeli się odpowiednio odchudzi, opracuje, podkasa i półosłoni twarz młodzieżowymi włosami, zakupionymi w teatrze czy też w komisie. A w ogóle osoba bez żadnego dowodu tożsamości jest z gruntu podejrzana – podlega natychmiastowemu przesłuchaniu. Działajcie, kierowniku! – Muszę koleżankę wyprosić z naszego lokalu – zdecydował kierownik. – Powinienem też zadzwonić po milicję. – Załatwię to za was po drodze, kolego – powiedziałem protekcyjnie. – Zbieram materiały do pracy o agresywnym wpływie starzenia na współczesną obyczajowość i zeznania tej osoby będą dla mnie cennym materiałem. Mam nadzieję, że milicja pozwoli mi nagrać je na taśmę. Mówiąc to wstałem, Diana też wstała, ale podniósł się również jej ponury partner. – Przyjdę tu z dowodem osobistym – powiedziała Diana. – I będziecie mnie musieli przepraszać. Ten prowokator zostanie również ukarany. Ciekawam, co za dokumenty on posiada. Mówiąc to obrzuciła mnie pogardliwym spojrzeniem. Nagle coś głupiego zaświtało w głowie kierownika. – Przepraszam pana – powiedział z pewnym zażenowaniem. – Chętnie przeleję na pana kłopoty z tą osobą i milicją, bo przecież muszę nieustannie zerkać na bawiącą się tu młodzież, ale dla porządku pragnąłbym spojrzeć na pańskie dokumenty. Muszę mieć przekonanie, że oddaję sprawę w dobre ręce. Sytuacja stawała się niebezpieczna. Nie odpowiadało mi okazywanie papierów; należało ten pomysł natychmiast storpedować. – Chętnie, kierowniku – powiedziałem ściszając głos. – Ale mogę panu okazać dokumenty tylko na osobności. Kierownik spojrzał mi w oczy: nie takie spojrzenia wytrzymywałem. Minstrele właśnie uderzyli w struny i rozległ się hałas nie do opisania. Zauważyłem, że Gwalbert i Benon gdzieś się zmyli. Kierownik opuścił oczy, pobity silą mego wzroku. – Dobrze – zdecydował. – Koleżanka wyjdzie. – Koleżanka nie wyjdzie! – odparła bezczelnie Diana i usiadła przy pustym stoliku. – Koleżanka wyjdzie, i to zaraz! – zirytował się kierownik. – Na waszych rękach, kierowniku – zaśmiała się Diana. Sytuacja znowu się komplikowała i kierownik znowu się zawahał, gdy nagle wtrącił się milczący partner od tańca. Dotknął ramienia Diany i warknął: – Chodź! Diana spojrzała mu w oczy i nagle wstała posłusznie. Tego się nie spodziewałem po niezależnej naturze. Ta bezceremonialna obyczajowość wysoce mi nie odpowiadała, ale widocznie Diana postanowiła grać swoją rolę do końca, bo cóż mogło złączyć tę wyjątkową kobietę z ponurym i barczystym młodzieżowcem, jakich setki! Szedłem tuż za nimi, patrząc na jego zarośnięty kark, i szukałem sposobu przezwyciężenia nowej przeszkody; gdy wyszliśmy na ulicę, dogoniłem Dianę i chwyciłem ją za ramię. – No, dosyć tego – powiedziałem jowialnie. Diana natychmiast przystanęła. Z bramy obok wyszli Gwalbert i Benon. Płynnym ruchem koszykarza Gwalbert wrzucił do kosza od śmierci butelkę po krajowym winie. – Impreza pozaestradowa! – zaśmiał się i wrócił z kolegą do lokalu. – Należałoby jak najszybciej uruchomić bramy ze sprzedażą wina na lampki – zauważyłem. – Ta ważna dziedzina też nie powinna kształtować się żywiołowo. Diana spojrzała na partnera, jak gdyby czegoś odeń oczekiwała. Ten podszedł do mnie. – Ta brama świetnie się nadaje – powiedział ponuro. – Chodźmy. – Po co? – zapytałem. 133 – Chodźmy – powtórzył z uporem, uwięził me ramię w mocarnym uścisku i pociągnął tak mocno do bramy, że nie usiłowałem nawet się opierać. Brama była ogromna, pałacowa, z kasetonami u sklepienia, wiodąca na zaplecze domu, na skwerki, do zjeżdżalni i piaskownicy. W nastrojowym półmroku doskakiwali do siebie dwaj młodzieńcy, zachowując w miarę możliwości reguły walki bokserskiej. Siły ich były wyrównane, ciosy więc padały wymiennie, sprawiedliwie, z głuchym piaskiem, lecz obaj zdradzali już pierwsze objawy zasapania. – To też wymaga ujęcia w ramy organizacyjne – snułem dalej swoją myśl. – Przy każdym lokalu należy uruchomić nie tylko bramę winną, ale i ring towarzyski do likwidacji nieporozumień. Po wpłaceniu dwudziestu złotych zawodnicy mieliby prawo do kulturalnej walki o pełną satysfakcję aż do pierwszego guza czy krwi z nosa. Kolegę na przykład moglibyśmy zatrudnić jako arbitra... Mój towarzysz nie okazał zainteresowania propozycją. Dwaj nie zorganizowani zawodnicy wymierzyli sobie decydujące widać ciosy, bo nagle obaj odstąpili i ciężko dysząc usiedli na schodkach prowadzących do Wypożyczalni Sukien Ślubnych „Dziwożona”. – Zjeżdżać stąd! – warknął partner Diany. Obaj wyczerpani zawodnicy spojrzeli nań; przejęci jego mocarnym wyglądem wstali bez słowa i znikli w ciemnościach. Teraz on odwrócił się błyskawicznie, chwycił mnie za krawat i cisnął o ścianę. Oczy mi się rozszerzyły, bo zrozumiałem wszystko: to był Medard! Jak mogłem go wcześniej nie poznać pod młodzieżowym uwłosieniem! Taką to niespodziankę wygotowała mi Diana! Teraz spadały na moją głowę i pierś celne ciosy. Usiłowałem Medarda odepchnąć, próbowałem kopać go w podbrzusze, ale się zręcznie odwinął nie puszczając mego krawata, zaciśniętego na szyi jak lasso. Byłbym się może jeszcze bronił w nierównej walce, byłbym gryzł i kopał, może bym nawet zwyciężył inteligencją, gdyby nie myśl straszna, zrodzona w zbolałej już głowie. Jeżeli ten młodzieńczy Medard istnieje naprawdę, to istnieje i Wądolnica, i rzeczka Białka, zatruta przez zakłady farmaceutyczne, a więc istnieje też osiemnastoletnia Diana, i ten małomówny Medard policzkuje mnie i katuje jak najsłuszniej, jako wyleniałego podskakiwcza do świeżej młodzieżówki. – Kolego! – jęknąłem uchylając się od ciosów. Kolega jest Medard?! Z Wądolnicy?! Z gospodarki komunalnej?! Od rur?! Ręka Medarda zawisła w powietrzu. Spojrzał na mnie jak na oślizłą małże. – Żebyś wiedział – potwierdził. – Iżebyś już nigdy nie dotknął niczym, nawet swoim okiem, mojej dziewczyny, cerato popruta! Powiedziawszy to pociągnął mnie z bramy na zaplecze i potężnym ciosem wysłał me ciało na piaskownicę. Jego mocarna pięść nieco mnie oszołomiła i widać przeleżałem na tym piasku czas pewien, bo nagle obudził mnie zatroskany głos milicjanta: – A nie wstyd panu zanieczyszczać miejsca dziecięcych zabaw? Pora była późna, lokal „Radość” zamknięto, neon zgaszono, a w bramie, przez którą mnie wyprowadzono, nie zauważyłem nikogo. Tak to kończyła się ta niedziela i ogarnęło mnie ogromne zniechęcenie na myśl, że Diana już się nigdy nie wycofa z wcielenia w Monikę. Prawdopodobnie w tej chwili drzemie, wsparta niewinnie na prężnym ramieniu Medarda, w pociągu osobowym, uwożącym ich w stronę Wądolnicy. Nad ranem wypuszczono mnie z komendy dzielnicowej z wnioskiem na kolegium orzekające, ale tym razem jako nocnego awanturnika-recydywistę, po części kloszarda, zanieczyszczającego urządzenia socjalne dla dzieci, również i pijaka, bo znaleziono obok mnie dwie butelki po winie krajowym. Tym razem groziła mi grzywna surowsza i dotkliwa, żeby mi się definitywnie odechciało aspołecznych poczynań. Zamknąłem się w sobie i ruszyłem na miasto, skąpane już w porannym słońcu. Nie wiedziałem teraz, gdzie szukać Diany. Nie doczekałem przecież obiecanego spełnienia, przez jej pojawienie się w skórze młokoski odwleczonego w niewiadomą przyszłość. Usiadłem na ławce przy skwerku i moja wyobraźnia zaczęła natychmiast działać intensywnie: ujrzałem ją już w innych wcieleniach – inkasentki od gazu i 134 elektryczności, działaczki Frontu Narodowego naszej dzielnicy, kierowczyni nysy, rozwożącej meble, ale i pomocy domowej na godziny, utalentowanej aktorki, zimnej lekarki płatającej brzuchy czy nieco rozebranej tancerki przy fontannie nocnego lokalu. Należało się jej teraz spodziewać każdego dnia i każdej godziny na dworcu, na ulicy, w autobusie linii 100 lub następnych, w samochodzie opryskującym mnie błotem czy też w kolejce po kotlety lub bilety na Barbrę czy Krwę. A może należało czekać, aż z osiemnastolatki Moniki wyrośnie znowu dwudziestoośmioletnia Diana? A może czas Diany jest zupełnie inny od mojego i będzie już tak cofać się i posuwać do woli, i ukaże mi się teraz na skwerku przy ulicy Codziennej jako łysawa rencistka z ratlerkiem albo jako niemowlę w łóżku przy Szumiącej? Myśl ta przejęła mnie przerażeniem, ale zaraz ją oddaliłem: wiedząc o mych normalnych skłonnościach Diana musi mi się znowu ukazać jako dziewczyna lub kobieta godna pożądania, czyli w odpowiednim do tego wieku. Uspokojony, udałem się do najbliższego szaletu, by obmyć rozciętą wargę oraz guzy po Medardzie-młodzieżowcu, po czym ruszyłem do pracy, gdyż dobiegała ósma. Nie pamiętam dokładnie, co działo się do jedenastej, gdy to znalazłem się z plikiem ważnych papierów na korytarzu instytucji położonej o piętro wyżej. Tam zauważyłem nagle młodą osobę, łudząco podobną do Diany, zarówno w ruchach, jak i w sylwetce; osoba ta prowadziła na smyczy wypasionego jamnika o lśniącej sierści. Przez chwilę pomyślałem, że ten pies – to nowy pomysł Diany, zarodek niebezpieczeństwa i nieprzewidzianych komplikacji. Nie żywiłem antypatii do psów, choć zawsze irytowało mnie ich bezproduktywne pasożytnictwo: pożerając produkty spożywcze, przeznaczone z takim mozołem dla wyżywienia ludności, wylegiwały się całe dnie na dywanach, tapczanach, meblościankach czy rekamierach, wstając tylko po to, by opaskudzić klatki schodowe, piaskownice czy też rośliny, zasadzone przez troskliwych mieszkańców. W tej sprawie złożyłem kiedyś projekt aktywizacji psów i kotów domowych. Jednym z mych pomysłów było uruchomienie w każdym osiedlu małych kieracików do przemiału odpadków i starych gazet na półwartościową masę towarową; każdy pies czy kot musiałby przepracować dwie do czterech godzin dziennie, przy czym zaprzęgałoby się je po cztery naraz, pies za kotem, co gwarantowałoby szybki start maszyny. Przewidywałem również uruchomienie terenowej produkcji konserw mięsnych dla tych zwierząt, przy czym psy żywiono by mięsem kocim, a koty – psim. Niestety, projekt upadł z powodu braku funduszów na odpowiednie inwestycje. Domniemana Diana z jamnikiem, który by mógł wykopać fundamenty pod domek jednorodzinny, rozglądała się właśnie po napisach na drzwiach pokojów. Zabiegłem jej drogę. Gdzie tam jej było do Diany! Mięsisty nos, oczy malutkie i blisko osadzone, usta szerokie, o wąskich wargach... To była kobieta dziesięciopunktowa (patrz str. 126 niniejszej pracy). Pomyślałem, że psy i koty należałoby przydzielać bez podatku kobietom na punkty, nie więcej jednak niż jednego psa czy kota na głowę. Nieznajoma uśmiechnęła się do mnie od ucha do ucha. To wzbudziło moją czujność: uśmiech ten wydał mi się znajomy. Należało jej powiedzieć coś przyjemnego i zbadać sprawę. – Co za dorodny jamnik! – wymyśliłem jedyny możliwy komplement. – To chyba rzadki okaz. – Prince Juan Maria – oświadczyła z dumą. – Właśnie szukam dla niego suczki. Podobno pani dyrektorka gabinetu... – Straszliwy wypadek! – powiedziałem ponuro. – Ale suczka żyje?! – Niestety... Przejechała ją wywrotka z WZKNPU-Wschód! – Boże! To była jedyna suczka godna mego Księcia! Co ja teraz zrobię?! Jej rozpacz wydała mi się tak głęboka i szczera, że nie mogłem pozostawić jej bez nadziei. – Postaram się pani pomóc – pospieszyłem przypatrując się jej bacznie, bo wiele w tej twarzy wydało mi się jednak znajome. – Gdzie mogę panią osiągnąć? 135 – Jestem przewodniczącą sekcji terierów – odparła z dumą. – Zastanie mnie pan codziennie w Związku. Czy mogę mieć nadzieję? Książę jest coraz niespokojniejszy... Zupełnie traci rozum od tego napięcia... Rzeczywiście, pies kręcił się podejrzanie dokoła mej nogi, obwąchując ją i usiłując objąć przednimi łapami. Musiałem się zręcznie wywijać. Uświadomiłem sobie nagle, że przewodnicząca sekcji terierów przypomina mi aktora Stan Laurela, osławionego Flipa z mego dzieciństwa i z telewizji. Nic tu nie było z Diany i postanowiłem się wycofać. Najwyższy stał się czas, bo jamnik rezygnując z trudnych zalotów do mojej nogi, postanowił ją choć zrosić i już podnosił tylną łapę. – A więc czekam! – zawołała za mną przewodnicząca uśmiechając się zalotnie. Uwięziony na smyczy pies patrzył z głębokim smutkiem na oddalającą się nogę. Niecierpliwe jego oczekiwanie miało się znowu przedłużyć ponad miarę. Była to postać wysoce metaforyczna i nagle poczułem piekący wstyd. Wchodząc na kwiecisty dywan w sekretariacie naczelnego dyrektora pokrewnej instytucji odrzuciłem wszelkie myśli o Dianie i gotów byłem do nienagannego służbowego działania. Rozmawiał tam z sekretarką, osobą w wieku średnim, jeden z niepoślednich pracowników tej instytucji, którego często spotykałem na naradach i na korytarzu; wymienialiśmy zdawkowe tylko uściski dłoni i uśmiechy. Gdy zająłem miejsce w fotelu w samym kącie, nie chcąc się narzucać, skończył szybko prowadzoną półgłosem rozmowę i przechodząc obok mnie zatrzymał się na chwilę. W twarzy tego człowieka dojrzałem niezdrowy cień i siność, zdradzające albo ukrytą i nielekką chorobę, albo niebłahe cierpienia psychiczne. Nigdy nie potrafiłem przejść obojętnie obok ludzkich niedoli, choćby mi to miało przysporzyć straty czasu i kłopotów; również i tym razem przytrzymałem jego rękę w swojej i powiedziałem ciepło: – Coś was truje, kolego. Czy to choroba, czy zmartwienie, udręka czy zgryzota? Widać było mu to potrzebne, widać nosił to boleśnie w sobie i daremnie czekał na ciepłe słowo, bo zawahał się tylko chwilę i zaraz usiadł przy mnie. Sekretarka wdała się właśnie w jakieś skomplikowane poszukiwania telefoniczne i mógł mi swobodnie opowiedzieć swą niewesoła historię. – Jest to i zgryzota, i choroba – zaczął ze smutkiem. – Nie wiem już, co w tym jest prawdą, a co produktem mej chorej zapewne wyobraźni. Jak wam może wiadomo, moja pracownicza droga, żeby nie użyć przestarzałego w naszej rzeczywistości słowa kariera, wspinała się przez ostatnie lata linią dość stromą, ale pozbawioną zygzaków, jam i wykrotów oraz nagłych spadków. Byłem człowiekiem energicznym, chętnym do działania i pełnym inicjatywy – oczywiście w ramach wytyczonych przez odpowiednie instancje. W ciągu dość krótkiego czasu osiągnąłem dość poważne stanowisko i stanąłem na czele niemałego zespołu ludzi. Zbiegło się to z czterdziestą rocznicą mych urodzin i przyjaciele gratulowali mi z pewnym przekąsem tak szybkiego osiągnięcia mych marzeń i celów. Rzeczywiście, wydawało się, że jestem człowiekiem szczęśliwym, który z sukcesami zawodowymi łączy harmonijne powodzenie w życiu osobistym. Trzeba wam wiedzieć, że jestem od dziesięciu lat pomyślnie żonaty i dochowuję się dwojga zdrowych i grzecznych dzieci. W takim właśnie nastroju wszedłem po raz pierwszy do mego nowego gabinetu, przywitałem się z mą nową sekretarką i zasiadłem w mym nowym fotelu, by przystąpić do jeszcze intensywniejszej pracy i coraz to nowych inicjatyw. I tu właśnie nastąpiły pierwsze objawy zła. Nie wiem, czy zaczęło się od jakiejś chmurki na czole naczelnego, od jakiegoś gestu czy słowa zniecierpliwienia, od roztargnienia jego sekretarki czy pośpiechu jego zastępcy; w pewnej chwili nawiedziła mnie myśl, że moja sytuacja i opinia nie są tak niewzruszone i niezmienne, jak to sobie dotąd wyobrażałem. Myśl tę natychmiast oddaliłem, ale odtąd już byłem zgubiony. Powracała ona coraz częściej wraz z zewnętrznymi objawami, których chyba poprzednio nie zauważałem. Z pewną jasnością zdaję sobie sprawę ze swego stanu: choroba zaczęła się z chwilą, gdy dobiłem się głębszego fotela; człowiek, który energicznie wdrapuje się po stoku, nie myśli przeważnie o upadku, skoncen 136 trowany w wysiłku; gdy osiągnie wierzchołek i przystanie, może łacno zachwiać się i spaść w przepaść. Wmawiałem sobie, że pracuję dobrze i nic mi nie grozi: daremnie! Zacząłem śledzić każdy gest mego przełożonego, przeżywać każdy ton jego głosu, każdy ruch krzaczastych brwi, chorowałem przy każdej zwłoce w dopuszczeniu mnie przed oblicze, pociłem się obficie na wiadomość o każdej naradzie bez mego udziału. A może naczelny przemyśliwuje o pozbyciu się mnie, może dysponuje jakimś nie znanym mi materiałem, może nawet, o zgrozo, uzyskał w mojej sprawie jakieś negatywne dyrektywy?! Myśli te powracały coraz częściej i oczywiście wpływały na jakość mej pracy, coraz częściej cofałem się przed podejmowaniem jakiejkolwiek inicjatywy, obawiając się pułapki i zgubnych konsekwencji, przybiegałem tutaj, do sekretariatu, po kilka razy dziennie nie tylko po to, by uzyskać decyzję w każdej najbłahszej sprawie, ale by weryfikować me podejrzenia badając dzienny klimat podania ręki, układ ust, brwi i spojrzenia zwierzchnika. A cóż to mi się nie śniło po nocach! Budziłem się spocony krzycząc i na próżno żona głaskała mnie po policzkach. Ukrywam przed nią prawdę, że śnią mi się całe zebrania zakończone mym pognębieniem, i tłumaczę, że przechodzę co noc przez egzaminy i bombardowania. Teraz, jak pan widzi, wdaję się w nieustanne szepty z sekretarką, przynoszę jej kwiaty i słodycze, usiłując dowiedzieć się przez nią o mej prawdziwej sytuacji i opinii u szefa. Oczywiście to moje natrętne i masochistyczne pętanie dokoła naczelnego musi wzbudzić jego zniecierpliwienie i fatalnie wpływa na mą opinię. Kręcę się w błędnym kole, z którego nie mogę się wydostać; chylę się ku upadkowi i wkrótce będę człowiekiem skończonym. Tu zamilkł, gdyż sekretarka zrezygnowała z telefonów, spojrzała na nas i zaczęła chrupać baton „Manilla”, zapewne dostarczony przez mego rozmówcę. Ona jedna ciągnęła profity z szaleństwa mego przyjaciela. Wstałem. – Przejdźmy się po korytarzu – powiedziałem. Mój rozmówca zawahał się. – Pani powie naczelnemu, pani Helenko? – zapytał płaczliwie. – Powiem, powiem! – odparła sekretarka z pewnym zniecierpliwieniem. – Ale wątpię, czy będzie miał dziś znowu czas dla pana. – Widzicie?! – szepnął. Wyprowadziłem go łagodnie na korytarz. Panował tam umiarkowany ruch administracyjny. – Znam podobne wypadki, ale wasz jest zapalny – powiedziałem tonem doświadczonego lekarza. – W ogóle dolegliwość ta jest wysoce zaraźliwa w dużych skupiskach administracyjnych, zwłaszcza w okresach przejściowych, to znaczy wiosną i jesienią, i tylko ścisłe przestrzeganie osobistej higieny psychicznej może przed nią uchronić. Zwykle zaleca się długie, samotne spacery wraz z zerkaniem w gwiazdy oraz lekturę o lotach międzyplanetarnych i kontemplacje fotografii Marsa i Wenus. Niestety, wasz wypadek wymaga radykalniejszego lekarstwa, kolego... – Co mi radzicie?! – zapytał z nadzieją. – Uprawiacie sporty? – Pływam, wiosłuję, jeżdżę na nartach – wyliczył z dumą. – A więc udacie się w podróż dokoła świata – zawyrokowałem. – Żartujecie! – żachnął się. – Ja jestem zwykłym dyrektorem! Kto za to zapłaci?! ZUS? Przecież ja nie mam dewiz! – Nie chodzi mi o kilkugodzinną podróż ponaddźwiękowym odrzutowcem czy nawet kilkumiesięczną frachtowcem PLO, bo taka mijałaby się z celem. Zarówno na pokładach samolotów, jak i na statkach panuje teraz hierarchia i dyscyplina, a więc nie bylibyście odizolowani od źródeł bakteriotwórczych. Zresztą gra tu rolę i czas kuracji, gdyż wirusy są bardzo odporne i żyją długo. Powinniście wybrać się w samotną podróż wzorem antycznych i współczesnych żeglarzy. Spędzicie rok albo dwa sam na sam z bezmiarem wód i planet, spotykając tylko od czasu do czasu innego samotnika, przepływającego dzielnie oceany na swej łupinie. 137 – Dwa lata! – zawołał. – To niemożliwe! Gdy wrócę po dwóch latach, moje stanowisko będzie od dawna zajęte i w ogóle nikt mi się nawet nie ukłoni! Bałbym się wyjechać nawet na miesięczny urlop! – Bo jesteś chorzy, kolego – uśmiechnąłem się. – Po paru miesiącach kuracji będziecie się z tego śmiać. Powrócicie wyleczeni, pełni sił i bez trudu obejmiecie nowe, ciekawe stanowisko, gdzie znowu wykażecie energię i inicjatywę. Zresztą czym ryzykujecie? I tak wasza praca nic nie jest warta i zapewne nie potrwa długo. Zamyślił się. Moja propozycja zaczęła doń docierać w całej swej głębi. Nie mógł mnie przecież posądzić o jakąkolwiek interesowność, bo zupełnie nie nadawałem się na jego stanowisko– Czym miałby podróżować? – zapytał. – Kajakiem – odparłem. – Radziłbym podwójny: nabywacie drewniany produkcji ZZPD i nadymacie w nim składak z WZPG. W ten sposób, podwójnie zabezpieczony, kupujecie za zezwoleniem NBP bilet na samolot „Lotu” choćby do Kairu i tam wodujecie swą jednostkę wywieszając banderę. Reszta pójdzie już gładko. – Ale pieniądze, żywność... – Drobiazg! – zapewniłem go. – Wystarczy flaga, bateryjny megafon i długa broda. W kraju zakupicie parę wołowin z groszkiem lub cielęcin w sosie własnym, ale to tylko na początek. Po oceanach świata śmiga coraz więcej kajakowców, jachciarzy, pirogowców, a nawet papirusiarzy od czasów, kiedy człowiek wyruszył w kosmos. W żywność zaopatrują się w ambasadach i portach tłumacząc, że ich studolarowe banknoty pochłonął niezmierny odmęt, a oni sami ledwo wyszli z życiem, tylko dlatego, że byli przywiązani do burty czy masztu. Zwłaszcza cenne są przepływające statki. Należy wywiesić odpowiednią flagę i wołać skromnie przez podręczny megafon: „Wody! Suchara!”, by zostać zasypanym konserwami z homara i z indyka, sokiem grapefruitowym, ananasami, papierosami „Camel”, a nawet butelkami z bezcłową whisky przez majtków i pasażerów, rozrzewnionych znikomością kajaka. W ten sposób, w radosnym nastroju, od statku do statku, od ambasady do konsulatu, od redy do portu, gotowi na ataki żywiołu, ale też olśnieni jego potęgą, walcząc z bałwanem i przechyłem, na przemian nadmuchując składak i łatając dziury w dykcie kajaka, pełni dystansu wobec ludzkich małostek w obliczu ciągłego zagrożenia, oderwiecie się całkowicie od ust, brwi czy nosa naczelnego i odzyskacie wkrótce radość życia, równowagę i chęć do twórczego działania bez względu na miny przełożonych. – A jeżeli utonę? – zapytał cicho. – Zupełnie niewykluczone – potwierdziłem. – Przepisuję wam końską kurację, bo tylko taka jest skuteczna w tym ciężkim przypadku. Spojrzał na mnie z rozterką w oku. W głębi korytarza rozległy się energiczne kroki: to wracał naczelny w asyście kilku pracowników. Mój towarzysz zgiął się i sprężył, gotów do skoku. Ciało jego przeszedł dreszcz. Nagle spojrzał na mnie i zacisnął pięści, a na jego wilgotnych skroniach zalśniły postronki żył. – Nie! – szepnął. – Nie pobiegnę! Nie ruszę się! Uścisnąłem mu prawicę i odszedłem, bo sam już walczył z chorobą. Wróciłem do domu o wpół do piątej jak zwykle, zmęczony tłokiem w autobusie. Już otwierając drzwi doznałem uderzenia krwi do głowy, gdyż zasuwa nie była zamknięta. „Diana” – zasygnalizowały mi zmysły. Wszedłem do przedpokoju na palcach i szybko otworzyłem drzwi do pokoju. Zesłupiałem i okamieniałem. Pod oknem czaił się nieruchomy przebrzydły fikus szczerząc do mnie swe oślizłe i lśniące liście, a przy mojej klapie meblościanki, w moim fotelu, na moich poduszkach, siedziała dziewczynka lat najwyżej ośmiu, w czerwonym sweterku, w spódniczce w szkocką kratę i w czerwonych skarpetkach. Pisała coś w zeszycie. Na skrzyp drzwi podniosła główkę i spojrzała na mnie. Krew zastygła mi w żyłach, serce przepuściło kilka taktów i zimny dreszcz przebiegł mi trzewia; to była Diana w miniatu 138 rze! Najgorsze przypuszczenia stawały się ciałem, i to niewinnym ciałem dziecka, które patrzyło na mnie jasnymi, ufnymi oczyma, nie skalanymi żadnym pyłem i w ogóle żadną nieczystością! Tutaj już Diana przeholowała w swej chęci igraszek, krotochwil, figli, metamorfoz i urozmaiceń! Do tej gry nie dam się wciągnąć nie tylko ze strachu przed komendą dzielnicową, gdzie tym razem nie skończyłoby się na grzywnie, ale na wieloletnim więzieniu! Wobec małych dziewczynek odczuwałem irytację i chęć opiekuństwa, ale nigdy nie wykwitły we mnie instynkty, stosowne dla różnych wampirów, upiorów i dzieciopijców, a niegodne człowieka dobrodusznego z natury, który nigdy nie oberwał skrzydełka nawet musze. Dziewczynka (bo trudno mi było nazwać ją Dianą nawet w myślach) patrzyła na mnie przez chwilę bez strachu i bez zdziwienia. Ja też nic nie mówiłem. Czekałem, żeby odezwała się pierwsza: wtedy wiedziałbym, jaką to konwencję tym razem przyjęła. Zdecydowany byłem zaraz z tym skończyć i zgłosić dziecko właściwym organom jako zagubieńca, zabłąkańca czy też uciekiniera. – Tatuś! – zdziwiła się dziewczynka. Tego było za dużo; chwyt okazał się głupi i naiwny. Opanowałem się jednak i zapytałem z uśmiechem: – Przybywasz z Wądolnicy? – Z ćwierćkolonii – odparła. Coś mi zaświtało w głowie. – A gdzie twoja mamusia? – zapytałem ostrożnie. – Mamusia jeszcze w pracy. Zamilkłem. Obecność mamusi mogła mi grozić nieobliczalnymi konsekwencjami. Należało zdwoić czujność. Podszedłem do szafy i otworzyłem ją. Wisiały tam suknie zupełnie nie dziecinne; rzeczy maleństwa ułożono w drugiej połowie szafy, systematycznie i porządnie, jak gdyby zajmowały tę półkę od urodzenia pociechy. Wściekły, odwróciłem się do dziewczynki. Ta znowu podniosła oczy znad zeszytu i uśmiechnęła się do mnie. To był uśmiech Diany, ale jaki niewinny! Ten uśmiech znowu mnie podbił. – Odrabiasz lekcje? – zapytałem łagodnie. – Rachunki – odparła. – Nudne i łatwe. Pochyliłem się nad jej zeszytem. Było to jakieś zadanie z dziedziny handlu orzechami. „Uczeń miał pięć orzechów...” – Za łatwe dla ciebie? – Jestem zdolna! – odparło dziecko. – A więc pisz! – orzekłem. – „Do sklepu przywieziono stumetrową belę deficytowego materiału po sto złotych za metr. Kierownik wyłożył na ladę czterdzieści metrów, a sześćdziesiąt upłynnił spod lady zaufanym klientom z bazaru, pobierając za nie po dodatkowe dwadzieścia złotych od metra. Ile złotych wpłynęło do kasy, a ile do kieszeni kierownika, biorąc pod uwagę, że jedyną pracownicą sklepu była jego własna żona?” – Zwariowałeś! – dobiegł mnie ostry głos od progu. – Czego ty uczysz to biedne dziecko?! Odwróciłem się, oburzony na tę poufałość. W drzwiach stała zupełnie dorosła Diana, chyba nieco starsza i tęższa, a może to tylko wina odzienia, dosyć szarego i w nie najlepszym gatunku. Ta Diana wyglądała na zapracowaną matkę i żonę. – Dlaczego? – zapytałem. – Wiążę naukę z życiem. Diana rzuciła na krzesło siatkę z zakupami i podeszła do mnie. – To nie jest żadne życie! – zawołała. – Nieznaczny procent nieuczciwych pracowników nie może splamić dobrego imienia naszego uspołecznionego handlu! Nie myślę paczyć charakteru mego dziecka tego rodzaju wiadomościami! Ona nie wie, co to złodziejstwo i kanty, nie wie, co dwulicowość i obłuda, nie wie, co niesprawiedliwość i kłamstwo! – A nie dowie się? – zapytałem nieśmiało. – Dopóki będę mogła, osłonię ją własnym ciałem! 139 Była to matka bezkompromisowa. Patrzyłem na nią z podziwem i szacunkiem. Pragnąłem ją tylko zapytać, dlaczego tym razem przybrała tak nieefektowne wcielenie, które może doprowadzić do załamania się naszej rozkosznej zabawy. – Rozwiązałam! – zawołała z dumą dziewczynka. – Kierownik dofinansował się na tysiąc dwieście złotych! Diana rzuciła się do klapy, chwyciła zeszyt, wyrwała zeń kartkę z zadaniem i podarła na tysiące kawałków. – Nie mów tak, Agato! – zawołała. – Nigdy tak nie mów, bo zrobię z ciebie kotlet. A w ogóle biegnij się bawić na piaskownicę, bo muszę porozmawiać z tatusiem, i nie wracaj, dopóki cię nie zawołam! Agata złożyła zeszyt i ruszyła posłusznie do drzwi. Pogłaskałem ją po głowie; mrugnęła do mnie porozumiewawczo i wyszła. Było to wdzięczne dziecko. – Jak ty wyglądasz?! – wybuchnęła Diana. – Cała gęba poharatana, nowe ubranie jak u playboya i już postrzępione! Nie wstyd ci dziecka?! Jak śmiesz się tak pojawiać? – Nieszczęśliwy wypadek – westchnąłem. – Tramwaj wjechał w autobus... – Przestań! – warknęła. – Chodź ze mną do kuchni! Muszę zrobić coś do jedzenia! Ruszyłem za nią do kuchni. Zręcznie zapaliła gaz, sięgnęła po garnek tam, gdzie zwykle stał, wyjęła z lodówki jakieś mięso, o którym nic nie wiedziałem, i zaczęła krajać cebulę z siatki. – Chciałam cię uprzedzić, mój drogi, że nie ścierpię żadnych dowcipów w twoim stylu przy Agacie. Te cyniczne kawały i bajdurzenia zachowaj dla swoich kolesiów i swoich dziwek! – Jakich dziwek? – zapytałem z nieukrywanym zdziwieniem. – Nie bój się! Widziano cię z jedną! Podobno dziecko prawie! Zresztą ja cię dobrze znam! – Ty mnie dobrze znasz?! – dziwiłem się coraz bardziej. – Jak swoje znoszone buty, których nie mogę wyrzucić, bo nie mam pieniędzy na nowe! – parsknęła wystawiając na światło nogę w rzeczywiście niepięknym obuwiu. – A ty się stroisz na podrywacza! Właściwie dlaczego wróciłeś?! – Przecież ja tu mieszkam...Spojrzała na mnie długo, wymownie. Zabawa zapowiadała się nie w moim guście. Odczułem potrzebę opuszczenia kuchni, ale glos Diany zatrzymał mnie w pół kroku. – Uprzedzałam cię, że jeżeli znowu zaczniesz coś takiego, wyrzucę cię na ulicę... To biedne dziecko w ogóle nie zna ojca! Zresztą może to i lepiej! Pomyśleć, że urodziłam ją z takim facetem! Lepiej mi było poprosić listonosza... – Z jakim facetem? – zapytałem. – Z tobą!! – krzyknęła ocierając łzę od cebuli. – Ze mną? – zdumiałem się. – Jesteś tego pewna? – Czy ja jestem tego pewna! Cyniczny łobuz! Wałęsa się gdzieś całymi dniami, grosza nie daje na dom i na dziecko, wstyd tylko przynosi przy ludziach, a teraz chce już mi wmówić, że to nie jego dziecko!! Dobrze, nie twoje i wynoś mi się z domu, ale to już! Nie dałem sobie tego powtarzać dwa razy i po chwili znalazłem się na podwórzu. Na zjeżdżalni królowała właśnie Agatka. Zauważyła mnie, zsunęła się zręcznie i zaraz przybiegła. – Dokąd idziesz? – zapytała. – Na spacer. Chodź ze mną. Uśmiechnęła się z gotowością. Na jej buzi czerwieniały zdrowe rumieńce. Podała mi rączkę i ruszyliśmy po osiedlowych uliczkach przeskakując zręcznie kałuże. Było to żywe srebro. – Dokąd pójdziemy? – zapytała. – Dokąd chcesz? – Na krem! – zawołała bez wahania. Przeliczyłem w pamięci moje możliwości kieszeniowe. Z dwudziestu złotych coś tam chyba pozostało. Zasiedliśmy przy stoliku baru mlecznoowocowego i zamówiłem jej krem śmietankowo-czekoladowy. Zaatakowała go z entuzjazmem. 140 – Mów – zdecydowała. – Byłeś daleko? – Daleko! – stwierdziłem z przekonaniem. Postanowiłem przedstawić się temu dziecku w jak najlepszym świetle. – A czym podróżowałeś? – Rakietą. – Na Księżyc? – To była rakieta lokalna, ziemia-ziemia. Leciałem z Afryki. – Przyjemnie się jedzie rakietą? – Podróżuje się przyjemnie, tylko wysiąść trudno. Nie opanowano jeszcze do końca techniki lądowania. Rakieta leci wszystkiego dziesięć minut, ale hamowanie jest jeszcze niedoskonałe, i tak się wbija w lądowisko, że ją trzeba wygrzebywać specjalną szczypokoparką, a pasażerowie leżą później przez tydzień w szpitalu. To i tak postęp, bo jeszcze przed miesiącem leżało się do sześciu tygodni. Spojrzała na mnie badawczo. Nie uśmiechnąłem się. – Ty też leżałeś w szpitalu? – Oczywiście. Dzisiaj mnie zwolniono. Nie widzisz śladów? Mówiąc to wskazałem na różnorakie blizny po Medardzie. Również i ubranie Wygrają nie było w najlepszym stanie. Widać te dowody ją przekonały, bo pytała dalej. – A co robiłeś w tej Afryce? – Pojechałem kupić cukier dla polskich dzieci, ponieważ są bardzo łakome. – Tam rośnie cukier?– Nie rośnie, a leży. Rozciąga się tam wielka pustynia, Sahara, gdzie żółtawy cukier, czyli tak zwany sahar, słodszy niż wszystko na świecie, leży aż po horyzont, daleko, daleko i można po nim stąpać tygodniami, a nie widać końca, ani drzewka, ani trawki, ani domku, ani strumyczka... – Pani mówiła, że cukier robi się z buraków – zahaczyła. – Można i z buraków, ale gdzie mu tam do cukru z Sahary! Szlachetny, prawdziwy cukier leży tam w bezkresnych pokładach i maszyny matematyczne czerpią go koparkami na gąsienicowe wywrotki. Wiesz chyba, że jeżeli samotny podróżnik ośmieli się zapuścić w głąb tej pustyni Sahary, a wyczerpią mu się zapasy wody i żywności i zacznie odżywiać się cukrem, to czeka go niechybna śmierć w mękach na chorobę zwaną cukrzycą... – Od cukru się umiera?! – przeraziło się dziecko, przerywając pożeranie kremu. – Sama słodycz zabija – potwierdziłem pedagogicznie. Agata spojrzała na mnie z wyraźnym lękiem. – Nie pokazywali tego w telewizji – westchnęła. – Bo w telewizji nie pokazują takich nieprzyjemnych rzeczy – wyjaśniłem. – Nie chcą martwić dzieci. – A nic mi nie przywiozłeś z Afryki? – zapytała po chwili. – Oczywiście, że przywiozłem – odparłem. – Jutro odbieram bagaż. Mam dla ciebie piłkę, którą sam zerwałem z drzewa... – Jak to z drzewa? – zdumiało się dziecko. – Piłki robi się w fabryce! – To są piłki syntetyczne, czyli zastępcze, wytwarzane przez nasz rozwijający się dynamicznie przemysł chemiczny – odparłem. – Prawdziwie elastyczne, gumowe piłki rosną w Afryce na drzewach gumowych, czyli fikusach...– Przecież u nas stoi fikus! – zawołała dziewczynka. – Nie rosną tam żadne piłki! – W naszym klimacie nie rosną – odparłem. – Dlatego nie lubię tego zdegenerowanego fikusa. Jutro przywiozę ci prawdziwą piłkę z fikusa afrykańskiego. – Może balony też rosną na drzewach – zapytała z niedowierzaniem dziewczynka. – Na drzewach balonowych – wyjaśniłem. — Jesienią odrywają się od gałęzi, przelatują pewną odległość, po czym pękają w powietrzu, rozsypując dokoła nasienie. Najczęściej są czerwone lub niebieskie. 141 – Dobrze mieszkać w Afryce – westchnęła Agata. Była to Diana w miniaturze, a raczej w projekcie, i to bardzo udanym, ale mogło z niej wyrosnąć Bóg jeden wie co. – W przyszłości cię tam zabiorę – obiecałem. Teraz Agata patrzyła na mnie błyszczącymi oczyma. Nabrałem pewności, że mi kiedyś wybaczy pewne nieścisłości w tych wrażeniach z podróży. – A teraz nigdzie nie wyjeżdżasz? – zapytała. – Powinienem wyjechać wieczorną rakietą do Australazji. – Zabierzesz mnie ze sobą! – A szkoła? Agata zasmuciła się. – Tak, szkoła – westchnęła. – Dawniej człowiek był wolny jak ty! – Ja nie podróżuję, dokąd chcę, a tam, dokąd skierują mnie potrzeby naszego kraju. Było to pięknie powiedziane i żałowałem, że Diana nie może tego słyszeć. Jeżeli już w oczach tego dziecka byłem jego ojcem – nie wchodzę chwilowo w polemikę z zasadnością samego zarzutu – to powinno ono wyrobić sobie o mnie jak najlepszą opinię. Świadomość posiadania nie byle jakiego ojca staje się dla dziecka niezmiernie istotną podporą psychiczną i zapobiega wykwitowi wielu trwałych urazów. Przecież nie mogłem przewidzieć, czy kiedykolwiek spotkam jeszcze Agatę; dlatego to postanowiłem zabłysnąć w jej życiu jak seria ogni sztucznych z diabelskim młynem na czele, pozostawiając wspomnienie niezwykłości, błyskotliwego piękna i niemałego gatunkowego ciężaru. Mym sprzymierzeńcem był wiek Agaty, jeszcze mało krytyczny i nie podejrzliwy, a jednocześnie rejestrujący jak na matrycy każde słowo i każdy mój gest – na całe życie. Gdy Agata stanie się zbuntowaną nastolatką, mnie zapewne przy niej nie będzie i nie zdoła zburzyć dzisiejszego wspomnienia trzeźwą i surową oceną mojej spierniczałej już wtedy osoby. – Też mi coś przywieziesz? – zapytała. – Może. Ale to tajemnica. – Powiedz! – Nie mogę! – Powiedz! – Musisz przysiąc, że nikomu nie powtórzysz... – Przysięgam! – Podnieś dwa palce! Agata podniosła dwa palce. – Przysięgam! – powtórzyła uroczyście. Rozejrzałem się konspiracyjnie. – Może ci przywiozę zminiaturyzowany móżdżek elektronowy na szkołę podstawową – szepnąłem. – Rozwiązuje klasówki i podpowiada przy tablicy. Można go wmontować na stałe w otworze ucha i tylko zmieniać raz na rok bateryjkę. W ten sposób, nawet obudzona w środku nocy, natychmiast odpowiesz, ile wynosi dwieście trzydzieści dwa tysiące czterysta osiem pomnożone przez miliard sześćset trzydzieści siedem milionów osiemset czterdzieści pięć tysięcy dwieście trzydzieści dwa. – Ile to wynosi? – zaciekawiła się Agata. – Trzysta pięć miliardów osiemset dwadzieścia cztery miliony sto osiemdziesiąt jeden tysięcy czterysta dziewięćdziesiąt cztery – odparłem bez wahania. – Ty masz taki móżdżek? – zdumiała się Agata. – Oczywiście – odparłem nadstawiając ucha. – W ogóle nie widać, tak mi go dobrze wmontowano. Móżdżek znacznie droższy: dla pracowników księgowości i handlu od lat trzydziestu do czterdziestu, z dopłatą za inteligencję wyższą od przeciętnej statystycznej. Niestety, za parę lat będę go musiał zamienić na móżdżek po czterdziestce, nieco powolniejszy w działaniu. Teraz Agata spojrzała na mnie z niekłamanym podziwem. 142 – A wierszyki? – zapytała. – Czy ten móżdżek może podpowiadać wierszyki? Ja tak nie lubię uczyć się na pamięć! – Oczywiście! – zapewniłem. – Czytasz głośno cały wierszyk, móżdżek go programuje przy pomocy komórki elektroakustycznej i wystarczy później wyrecytować pierwsze dwa słowa, aby ci podpowiedział nawet najdłuższą resztę. – Jak ja chcę mieć taki móżdżek! – zawołała Agata. – Cicho! – szepnąłem z naganą. – O tym nikt się nie może dowiedzieć! Produkcja tych móżdżków to sprawa ściśle tajna i chwilowo tylko wybrane osoby mają do nich prawo. Nie wolno ci nic powiedzieć mamie, bo na pewno by pomyślała, że ci opowiadam bajki. Mama nie jest wtajemniczona w te sprawy. – Przecież przysięgłam – powiedziała Agata krótko. Zrobiło się późno, Diana pewnie wariowała z niepokoju o dziecko, zapłaciłem więc i wyszliśmy. Na buzi Agaty bieliły się resztki kremu, otarłem ją więc chusteczką i poszliśmy ulicą Krotochwili aż do Panegiryku, przy którym mieszkaliśmy – to znaczy ktoś z nas mieszkał. Agata szła obok mnie, uroczysta i dumna, że ma takiego ojca, i rozglądała się pilnie dokoła, czy też nie zobaczy jej jakaś koleżaneczka. Niestety zapadł już wieczór i wszystkie koleżaneczki siedziały grzecznie przy lekcjach lub telewizorach. Przed domem biegała tam i z powrotem Diana, czego należało się spodziewać. Wreszcie nas dostrzegła. – No tak! – zawołała. – Ja tu odchodzę od zmysłów, że dziecko uprowadzili albo pod coś wpadło, a oni sobie spacerują! W tej chwili do domu, Agata! I chwyciła Agatę za rączkę, ignorując mnie zupełnie. Skromnie pozostałem w tyle. Jednakże Agata coraz się odwracała i należało to jakoś przyzwoicie załatwić. – Diano, zaproponowano mi dziś zajęcie, które nareszcie pasuje do mych zainteresowań – powiedziałem. – Chciałem się z tobą naradzić. – Przestań wreszcie nazywać mnie Dianą! – warknęła. Doszliśmy do windy i nacisnąłem guzik. Agata zerknęła na mnie porozumiewawczo. Mrugnąłem do niej na znak wyższego wtajemniczenia. Milczeliśmy. Diana wyparowywała z siebie niepokój i złość. Zasadziwszy Agatę do kolacji pod fikusem i włączywszy telewizor, zabezpieczona hałasem przed uszami dziecka, ruszyła ze mną do kuchni. – Co mi masz do powiedzenia? – zapytała surowo. – Naczelnik Kanabus wezwał mnie do siebie i powiedział, że się u niego marnuję – oświadczyłem. – „Nie dla człowieka o pańskiej pomysłowości jest ta nasza mechaniczna praca biurowa nad kartotekami”. – Chce się ciebie jak najszybciej pozbyć! – parsknęła Diana. – Należało się tego spodziewać! Coś ty tam znowu narozrabiał? – Zgłosiłem radykalny projekt usprawnienia biura – odparłem. – Jest to wynik moich dogłębnych studiów nad funkcjonowaniem i programowaniem maszyn cyfrowych. Mą wiedzę zastosowałem twórczo do naszego konkretnego biurowego wynalazku. Otóż w naszym biurze można by zastąpić ponad stu kolegów czterema niewielkimi maszynami, które w godzinę wykonałyby naszą ośmiogodzinną pracę, i to bez żadnych pomyłek. Pamiętaj, że maszyny nie piją herbaty i nie wyskakują na kawę. – Ani nie plotkują – westchnęła Diana. – A naczelnika Kanabusa też byś chciał zastąpić? – Oczywiście – odparłem. – Na jego miejscu należałoby postawić niewielki aparacik, tak zwanego sztucznego naczelnika, który by zapalał się w chwili, gdyby jakaś z maszyn uszkodziła się lub zawiodła. Wtedy wkraczałby sztuczny technik. – No tak – jęknęła Diana. – Wręczono ci już wymówienie? – Owszem – powiedziałem cicho. – Ale naczelnik poradził mi, bym sobie dobrał paru równie inteligentnych ludzi i założył spółdzielnię, której brak odczuwa się dotkliwie w naszym życiu. Mogłaby się nazywać „Pomysł” albo „Inspiracja” czy też „Błysk”. Za godziwą 143 opłatą dostarczalibyśmy najróżniejszych pomysłów zarówno gospodarce uspołecznionej, jak i tak zwanej ludności. Co ty na to? Diana popatrzyła mi głęboko w oczy. W jej wzroku nie dostrzegłem entuzjazmu. Widać było od razu, że ta kobieta wyznaje poglądy konserwatywne i nie chciałaby niczego zmieniać w otaczającej rzeczywistości. Taka Diana nie mogłaby mi się przyśnić ani wymarzyć. – Rób, co chcesz – powiedziała. – Nie liczę na ciebie. Przez dziesięć lat naszego koszmarnego pożycia odzwyczaiłam się liczyć na ciebie. Zrezygnowałam ze wszystkiego, złamałam sobie życie i wypaliłam się doszczętnie. Ciężko pracuję, wychowuję to dziecko i proszę cię tylko, żebyś mi nie przeszkadzał. Wzrok mój padł na panoramiczno-stereofoniczną kartkę pocztową z widokiem na palmy i lazurową zatokę. Odwróciłem ją mechanicznie. „Pozdrowienia – Med.” – brzmiała zwięzła treść. – Drogi Medard! – rozczuliłem się. – Dokąd on teraz zawędrował? – Mówiłam ci, że układa rurociąg na Saharze. – Już się nie floretuje? – Medard rzucił sport w chwili, gdy jeszcze był mistrzem – odparła Diana opryskliwie. – Trzeba umieć w porę zejść ze sceny. Powrócił do swego zawodu i też odnosi ogromne sukcesy. Wynalazł jakąś wspaniałą rurę, o czym pisano w gazetach. Na tym człowieku można by się oprzeć! Jakąż byłam idiotką! – Czy mogę zjeść kolację? – zapytałem nieśmiało. – Trochę jestem zmęczony. – Jedz, ale uważaj z gadaniem przy dziecku – powiedziała stawiając imbryk na gazie. Poszedłem do pokoju, urwałem najbardziej bezczelny liść fikusa i usiadłem naprzeciw Agaty. W telewizorze prognozowano pogodę. Szedł na nas gigantyczny wyż ze wschodu i należało spodziewać się słońca. Agata uśmiechnęła się do mnie. – Dokąd się jutro wyrakietujemy? – zapytała cicho. – Może w Himalaje? – zaproponowałem. – A może nawet gdzieś wyżej. Zamilkliśmy, bo weszła Diana i usiadła przy stole. Przez chwilę panowała cisza. – Umiesz wierszyk? – zapytała Diana. Agata spojrzała na mnie szukając pomocy. Mrugnąłem do niej. – „Naprzód w lasek, w górę głowy...” – wybąkała i zaraz się zacięła. Naprzód w lasek, w górę głowy, Z panią idzie cała klasa, Nie czas teraz na rozmowy, Każdy żwawo je kiełbasę... – zadeklamowałem natychmiast. Diana popatrzyła na mnie podejrzliwie. – Tak to idzie? – zapytała. – Oczywiście – odparłem. Uczyliśmy się razem na spacerze. Druga zwrotka, Agata! – „Strumyk szemrze, ptaszek kwili...” – zaczęła Agata i znowu utknęła. ...Tranzystory gitarują. Dzieci się już pogubili. Z panią brodaci figlują. – uzupełniłem. Agata parsknęła cichym śmieszkiem. – Tata ma móżdżek niedozwolony dla młodzieży! – wyjaśniła matce i ugryzła się w język. – Wynoś mi się stąd zaraz! – wrzasnęła Diana. Wkrótce znalazłem się na ulicy, gdzie hulały mroźne wiatry, a nieliczni przechodnie przemykali szybko pod ścianami domów. Warszawa, 1970