Constantin Cublesan Trawa Przekład Janina i Mihai Cotelnik Mojej żonie, Luminicie Precedens na planecie Już kilka godzin bez przerwy leciałem z pułkownikiem Bredem jego „małą” zwinną, czarną rakietą o wysmukłej, nowoczesnej linii. Lecieliśmy do Ellim, dużego ważnego miasta portowego, położonego na wybrzeżu Morza Purpurowego. Rozparty w wyjątkowo wygodnym, obszernym fotelu, rozkoszowałem się lotem; rakieta mknęła cicho, lekko, nie odczuwało się najmniejszych wstrząsów. Takimi rakietami dysponowały wszystkie instytucje o znaczeniu planetarnym. Usiłowałem zdobyć coś takiego również dla prokuratury, otrzymywałem niestety tylko obietnice. Sprawa ta zatruwała mi życie: dzisiaj nikt nie troszczył się o maleńkie rakietki, tylko olbrzymie statki międzygalaktyczne kursowały regularnie, pokonując przestrzeń z ogromną szybkością. Na SM-61 100 trzy „małe” stanowiły problem! - Dlaczego milczysz? Myślisz o motywach morderstwa? - zapytał mnie nagle pułkownik Bred, obserwując jednocześnie krajobraz rozległej delty, nad którą w tym momencie przelatywaliśmy. - Nie... akurat zupełnie o czymś innym. Uważam zresztą, że nie warto myśleć teraz o tym incydencie, nie znając nawet bliższych szczegółów. - Jednak jest to przypadek bez precedensu na planecie. I o ile dobrze wiem, w ogóle w naszej epoce - dodał po chwili Bred. - Bez precedensu... Nasza epoka... Obserwowałem jego profil. Rysy twarzy, ostre w pomarańczowym świetle popołudnia, robiły wrażenie wykutych w brązie. Uważnie śledził lot rakiety, wzrok rytmicznie przenosił z zegarów na pulpicie sterującym na pofalowaną przestrzeń pod nami. W „małej” byliśmy sami. Zapanował przyjemny, swobodny nastrój. - Wiesz, co ja sądzę - odezwałem się po dłuższej chwili. - Wszystko, co ludzkie, jest normalne i niezależne od epoki... - Chcesz przez to powiedzieć, że zabijanie jest ludzkie? - Pułkownik był szczerze oburzony, rozmowa zaczynała go irytować, zdałem sobie z tego sprawę i chciałem ją zakończyć. Ale on ciągnął dalej porywczo: - Nie należy, nie wolno mylić dzisiejszego człowieka z wczorajszym lub przedwczorajszym. Jeżeli nawet tysiąc lat temu zabójstwo było zjawiskiem normalnym, to dla współczesnego człowieka jest nonsensem. - Naprawdę jesteś tego pewien? - Oczywiście, idziemy naprzód, rozwijamy się, doskonalimy... - Doskonalimy?! Wiesz, co - odparłem sucho - tak długo, jak długo ludzie nie będą produkowani taśmowo, każdy będzie stanowić swój odrębny wszechświat, w którym będą zachodzić zjawiska niezależne od ogólnego stopnia ewolucji ludzkości. - Fałsz! Absurd! - wykrzyknął pułkownik akurat w momencie, kiedy na widnokręgu ukazała się purpurowa kopuła morza, na którego brzegu rozciągało się odrętwiałe z popołudniowego żaru miasto Ellim. Bred, kierownik Departamentu Porządku Publicznego, był mężczyzną szczupłym, wysokim, o niebieskich wyrazistych oczach, bardzo jasnych blond włosach i cienkich wargach, zdradzających silny charakter. Na planecie osiedlił się wiele lat temu, był zadowolony i nie zamierzał jej opuścić. Zresztą nie miałby dokąd wyjechać, nikt i nic nie wiązało go z żadnym kątem wszechświata. Jego ojciec, pilot gwiazdolotu, zabrał żonę ze sobą na pokład, jak normalnie postępowano w podobnych wypadkach. Dziecko urodziło się w strefie Łabędzia na statku i do piętnastego roku życia noga jego nie stanęła na żadnej planecie. Wędrowali z miejsca na miejsce, z jednej planety na drugą, robiąc tylko krótkie postoje potrzebne do pobrania paliwa i kontroli pojazdu; zmieniały się bazy, ale zawsze znajdowali się pod kryształowymi kopułami, w sztucznej atmosferze, w świecie ograniczonym i oddzielonym od zabójczej próżni kosmicznej. Uczył się na gwiazdolotach, a właściwie pochłonął ogromny materiał dokumentalno-informacyjny i tylko stawił się na egzamin magisterski, zdając go bez trudności na którymś z uniwersytetów w Centaurach. Po kilkumiesięcznym pobycie pod gołym niebem wsiadł do gwiazdolotu i poleciał w kierunku Likornu, gdzie uległ poważnemu wypadkowi. Zmuszony więc był wycofać się z korpusu czynnych zawodowo pilotów. Na SM-61100 trafił przypadkowo. Początkowo przez jakiś czas pracował jako inspektor, wykazując dużą sumienność, pracowitość i wyjątkową wprost intuicję - zalety, które rekomendowały go w zupełności do awansu. Obecnie nie wątpiono, że wybór jego na stanowisko, jakie piastuje, był nadzwyczaj trafny i chyba nikt na całej planecie nie dałby sobie lepiej rady w sprawach - czasami przecież bardzo delikatnych - utrzymania wzorowego porządku publicznego. Tym bardziej że planeta została zagospodarowana stosunkowo niedawno; grupy ludności były dość różnorodne - przyjeżdżano ze wszystkich stron wszechświata. Dla większości atrakcję stanowiły kopalnie cennej rudy tu odkrytej i olbrzymie kombinaty, gdzie ją przerabiano. Kiedy przyjechałem na planetę, sam Bred zapytał mnie: - Co cię tu przyciągnęło: przygoda, chęć poznania jeszcze nieznanego świata, czy naprawdę chcesz poważnie pracować? - Nieważne, dlaczego przyjechałem - odpowiedziałem mu wtedy. - Ale jeżeli już tu jestem, chcę wykonywać swoją pracę z pełną odpowiedzialnością. Tak długo, jak długo tutaj będę! - To znaczy, że wcześniej czy później zamierzasz wyjechać? - Tak, nie będę ukrywać, że wyjadę; chcę wrócić na Ziemię. - Na Ziemię... - Cóż w-tym dziwnego? - Wiesz, moi dziadkowie byli Ziemianami, rodzice również tam się urodzili. - Nie, nie wiedziałem. - Powiedz mi, jaka jest Ziemia? Spojrzałem na niego zdumiony. Zaskoczył mnie tym pytaniem, nikt przedtem nie pytał - mnie o to, a sam również nie zastanawiałem się nad tym. Milczałem kilka minut. Pułkownik wyglądał na wzruszonego. Czekał na odpowiedź, poważny, skupiony, jakby to miał być wyrok. W uszach brzmiało mi obsesyjnie pytanie. Czułem, co się w nim działo, w jego duszy, lecz nie wiedziałem, co mam mu odpowiedzieć, nie mogłem znaleźć odpowiednich słów. W końcu, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, powtórzyłem pytanie na głos: - Jaka jest Ziemia? - Tak - potwierdził z chorobliwą ciekawością; jego twarz nabrała nieoczekiwanego wyrazu: pod cienkimi, żółtymi brwiami zmrużone oczy, zaciśnięte wargi, nozdrza rozszerzające się nerwowo, jakby żądne powietrza, którego nie starczało. - A jaka właściwie ma być? - spytałem trochę zakłopotany. - Ziemia jest... ładna. Jest... - Ładna... - Tak. Nigdy nie byłeś na Ziemi? - Nigdy... Bred schylił głowę, jakby gnębiony winą, do której musiał się przyznać i dlatego teraz nie mógł mi spojrzeć w oczy. Wstałem. Nie drgnął, nie uczynił żadnego gestu, aby mnie zatrzymać; będąc już w drzwiach odwróciłem się i powiedziałem najnormalniejszym w świecie, jak mi się wydawało, tonem: - Jeżeli chcesz, opowiem ci. Podniósł na mnie oczy, nieufny, jakby zalękniony. - Poszukaj mnie, jak będziesz miał więcej wolnego czasu - dodałem. - Poszukaj mnie, kiedykolwiek zechcesz... Sprawisz mi przyjemność. Tak zaczęła się nasza przyjaźń. Na miejsce zbrodni dotarliśmy w towarzystwie miejscowego prokuratora i inspektora Miejskiego Departamentu Porządku Publicznego, którzy po drodze zrelacjonowali nam zwięźle wypadek. Budynek był zwykły, jeden z tych typowych domów z płyt termoodpornych, postawiony prowizorycznie w bliskim sąsiedztwie zakładów chemicznych HAZAL. Domy te były mi dobrze znane, ponieważ kilka miesięcy temu w tym osiedlu przeprowadzałem dochodzenie w sprawie ciekawego przypadku mimowolnej hipnozy. Pojechaliśmy windą na czwarte, ostatnie piętro, gdzie powitał nas liczny tłum, złożony z pracowników porządku publicznego, reporterów, sąsiadów, znajomych, przypadkowych gapiów i tak dalej; wszyscy sprawiali wrażenie zdenerwowanych, ale raczej naszym spóźnieniem aniżeli odrażającym zabójstwem dokonanym w ich pobliżu. Postanowiliśmy nie udzielać żadnych informacji o zbrodni, zanim nie rozpocznie się właściwe dochodzenie, mimo to reporterzy szturmowali, fotografując nas ze wszystkich stron i podtykając pod nos mikrofony, aby przypadkiem nie przegapić niczego z naszych ewentualnych przypuszczeń. Hałas, bałagan, kręcenie się nieproszonych natrętów rozzłościły mnie na dobre. Zażądałem, aby wszyscy opuścili budynek, co wywołało falę protestów i uwag pod moim adresem. Było mi to zupełnie obojętne, natomiast Bred stanął po ich stronie. - Dlaczego to zrobiłeś? To jest nadużycie władzy. - Ja nikomu nie przeszkadzam w pracy, w wypełnianiu obowiązków, uważam więc, że mogę wymagać tego od innych w stosunku do mnie. Wyjaśniam ci to tylko po to, żeby zaspokoić twoją ciekawość, a jeżeli ci to nie odpowiada, możesz też wyjść. Bred przyglądał mi się ponuro; byłem pewien, że przez następne parę dni będzie mnie musztrował za moje zachowanie, ale jego nadmierna poczciwość, eleganckie maniery i przesadny humanitaryzm działały mi coraz bardziej na nerwy. *** Sprawa nie wyglądała na zbyt skomplikowaną. Mężczyzna i kobieta w zbliżonym wieku, oboje jeszcze młodzi, byli dosłownie zmasakrowani, cali pocięci ostrym przedmiotem, najprawdopodobniej nożem. Lecz co od razu rzucało się w oczy i było najbardziej zaskakujące, to to, że czynu tego dokonano z sadystyczną rozkoszą. Nawet lekarz sądowy nie przestawał się dziwić, powtarzając, że czegoś podobnego nie spotkał w całej swojej blisko czterdziestoletniej praktyce. Kobieta otrzymała dwanaście uderzeń, prawie wszystkie śmiertelne. Mężczyzna został przebity dziewięć razy, po czym poderżnięto mu gardło. Półprzytomni, ledwo panując nad sobą, oglądaliśmy zamordowanych. - Co sądzisz? - odezwał się w końcu pułkownik Bred. - Sadyzm...! Ludożerstwo...! - Ludożerstwo? - Tak. Co cię tak zdziwiło? - Powrót do prahistorii? - Jak widzisz. Ale nie do prahistorii. Ludożercy byli już ludźmi. Na ich sposób, oczywiście. Rozumiesz? Mordercę zidentyfikowano w dwa dni później. Był nim mąż ofiary, osobnik wysoki, niezgrabny, o głupawym wyglądzie, anielskim spojrzeniu, dość ograniczony intelektualnie, o impulsywnym temperamencie i z ogromnie silnymi rękami. Pracował we flocie rybackiej jako mechanik na supertrawlerze i z tego powodu całymi dniami, a nawet tygodniami, nie było go w domu. Bardzo kochał swoją żonę - powtarzał nam to bez przerwy, jakby chciał, abyśmy nie wątpili w jego szczere uczucie - i był bardzo zazdrosny. Przypuszczał, że żona go zdradza, kilka razy wracał do domu niespodziewanie, wszystko jednak zastawał w należytym porządku. Zwierzył się nam, że właśnie to zachowanie żony, takie bez zarzutu, najbardziej wydawało mu się podejrzane. Pewnego dnia powiedział jej nawet: „Jeżeli mnie zdradzisz - zabiję cię”. Żona nie zwróciła uwagi na pogróżkę i życie ich toczyło się dalej bez zmian. Dwa dni temu przyjaciel powiedział mu, że widział jego żonę z mężczyzną w sytuacji dość intymnej. Supertrawler, na którym pracował, znajdował się akurat po drugiej stronie Morza Purpurowego. Zostawił wszystko, wsiadł w pierwszą rakietę lecącą do Ellim i po kilku godzinach wpadł do swego mieszkania, gdzie rzeczywiście zastał żonę w objęciach nieznajomego. Nie wiedział, co robi, nie zdawał sobie z niczego sprawy, nie pamięta, co się stało. Chodził po ulicach jak błędny, dopóki jeden z inspektorów Departamentu Porządku Publicznego nie zatrzymał go. Nie stawiał oporu. Dopiero później, podli czas śledztwa, stracił panowanie nad sobą, stał się gwałtowny i uparty. - Dlaczego to zrobiłeś? - zapytałem go swobodnym tonem, ale odpowiedź nie interesowała mnie zbytnio. Dla mnie sprawa była jasna, przypadek wyjątkowo banalny; rzeczą osobliwą tego morderstwa był sadyzm, z jakim zostało dokonane, i fakt, że nie istniały żadne okoliczności łagodzące, żadne wytłumaczenie czynu. Pytanie to zadałem właściwie na intencję pułkownika Breda, który chciał być obecny przez cały czas śledztwa obok mnie i który wyglądał na oszołomionego okrucieństwem zbrodni, wciąż nie mogąc zrozumieć jej pobudek. - Dlaczego to zrobiłeś? - powtórzyłem pytanie bezbarwnym tonem, nie mogąc doczekać się odpowiedzi. Oskarżony przyglądał mi się ogłupiały i zdezorientowany otwartością pytania. - Nie mogłem sobie tego wyobrazić - wydusił wreszcie z siebie. - Że cię zdradza? - Tak. - Nie to chciałem wiedzieć. Dlaczego ich tak zmasakrowałeś? Nie wystarczyłoby zabić raz, jednym uderzeniem? Musiałeś zabijać po dziesięć razy, każdym ponownym wbijaniem noża w ciało? Siedział jak sparaliżowany i patrzył na mnie tępo, nie docierało do niego, czego chcę. Ale ja czekałem. Zapanowała przytłaczająca cisza. Pułkownik Bred nie wytrzymał, po raz pierwszy zabrał głos. - To jest nieludzkie! Potworne! - Nieludzkie?! - oskarżony drgnął; był jakby zaskoczony. Po chwili na jego twarzy pojawił się uśmiech wielkiej radości; powoli przechodził w bulgoczący, nerwowy, nieprawdopodobny śmiech. Śledztwo zakończyło się stosunkowo szybko i akta zostały przekazane do sądu. Proces odbył się w przepełnionej sali, wzbudzając niesłychane wprost zainteresowanie na całej planecie. Prawdziwą sensację wzbudziło jednak, ku memu zaskoczeniu, nie odrażające zabójstwo, lecz moje żądanie kary śmierci dla oskarżonego. To był szok. Na sali przez chwilą panowało grobowe milczenie, po czym wybuchła ogromna wrzawa, narastająca i cichnąca, a wtedy można było usłyszeć pojedyncze głosy protestu. Reakcja zebranych była niespodziewana, proces został przerwany. - Co ich tak zaszokowało w moim żądaniu? - Okrucieństwo - odrzekł pułkownik Bred. - Nie rozumiem. Za bestialski czyn powinno się przykładnie karać. Czy można inaczej niż przez likwidację tego dwunożnego zwierza, który przypadkowo trafił w nasz klimat aktualnej cywilizacji...? I jeszcze jedno: jak chcesz bronić i utrzymywać tę cywilizację, jeżeli nie przez stałe oczyszczanie ludzkiego gatunku z własnych omyłek?! Bred spacerował nerwowo po pokoju, nie mówiąc ani słowa. - Dlaczego milczysz? Odpowiedz. Powiedz, co myślisz, ty przecież jesteś jednym z nich, przynajmniej tak utrzymujesz, zaaklimatyzowałeś się i całkowicie zintegrowałeś z mentalnością tego społeczeństwa. Ja nie, przyznaję, jeszcze nie, chociaż sądzę, że na zawsze pozostanę Ziemianinem, na wszystko, co jest na tym świecie, będę patrzył oczami i czuł sercem Ziemianina. - Jesteś pewien, że każdy inny Ziemianin na twoim miejscu postąpiłby tak samo? To pytanie było kłopotliwe, zacząłem zastanawiać się, czy przypadkiem się nie omyliłem. Może istnieje inne rozwiązanie? Na skronie wystąpiły mi krople potu, w ustach czułem przykry, gorzki smak. - Tak. Myślę, że tak - odpowiedziałem. Pułkownik raptownie odsłonił przezroczystą ścianę pokoju. Żółtooleiste światło dnia leniwie spowiło nas i otaczające nas przedmioty. Z góry, z wysokości piętra, na którym byliśmy, widzieliśmy panoramę miasta, układ architektoniczny otwarty, przestronny, z dużymi relaksowymi obszarami zieleni. Tłok panował tylko nad miastem; przeróżne aparaty latające w swojej codziennej krzątaninie - w tej chwili było to dla mnie zbyt męczące. Zasłoniłem oczy dłonią, aby się jakoś odizolować, przynajmniej iluzorycznie, od dynamicznego, pulsującego życiem dnia, który zaczął się wdzierać tu przez te kryształowe ściany. - Widzisz - zaczął pułkownik Bred po dłuższej przerwie, w czasie której, jestem pewien, myślał o czymś zupełnie innym. - Widzisz, osobnik, którego ty nazywasz dwunożnym zwierzęciem, przyjechał tu, na tę planetę, dopiero parę lat temu, szukając (kto to zresztą może wiedzieć?) może właśnie cywilizacji, z którą mógłby się zasymilować i dzięki której podniósłby się wyżej w skali ludzkiej, oczywiście drogą ewolucji, a tego nie mógł osiągnąć od razu. Nie zapominaj, że na planecie, z której przybył, społeczeństwo znajduje się na niższym etapie rozwoju, ma niższy stopień cywilizacji. Jego ucieczkę stamtąd trzeba zrozumieć, może, dlaczego nie? jako formę intuicji rozwoju... Tutaj miał szansę... Nie mamy więc prawa wypowiadać się tak kategorycznie i tak... - Bzdury! Przyjechał, bo tutaj lepiej się zarabia. - Oceniasz go zbyt ostro. Dlaczego ty przyjechałeś, zarabiać więcej? - Nie mówmy teraz o mnie. Ja nikogo nie zabiłem! - Jeszcze nie. Wyrok jeszcze nie zapadł. - Aa...! Dobrze, zostawmy go w spokoju, bijmy mu brawa, a za parę lat, kiedy znów zademonstruje nam, co potrafi, ja... - Dlaczego ma za parę lat powtórzyć ten okrutny czyn? Oskarżasz go a priori. - Więc wy tak myślicie?! - Może tak sądzi wielu z tych, których oburzyło twoje żądanie stracenia go. - Oburzeni... - powtarzałem sobie - oburzeni. - W tej chwili dopiero zdałem sobie sprawę, jaki obcy byłem na tej malutkiej planecie SM-61 100, zagubionej w kosmosie. Incydent w Ellim i proces, który potem nastąpił, spadły na mnie znienacka, wymagając bardziej niż w innych przypadkach mego aktywnego udziału. Budziłem się powoli, sen błądził mi jeszcze pod powiekami. Była niedziela, mogłem więc rozkoszować się leżeniem w miękkiej, białej pościeli, chociaż zegarek wskazywał już południe. Stłumione brzęczenie wideofonu wyrwało mnie z rozleniwienia, dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że od czasu, kiedy nie bywam dłużej w domu, aparat zostawiłem wyłączony. Umiejscowiona nad ekranem czerwona żarówka, przypominająca oko cyklopa, zapalała się i gasła - migała nerwowo jak wołanie. Zerwałem się i w kilku susach przeskakując pokój, znalazłem się przy aparacie. Gorączkowo przekręciłem gałkę; po dwóch, trzech sekundach na ekranie pokazała się jowialna twarz Bo. - Zdaje mi się, że tym razem wpakowałeś się, stary! - Powiedział to takim tonem, że nie mogłem zorientować się, czy żartuje, czy mówi serio. - Dzień dobry, Bo. Stało się coś? - Dzień dobry! O tej porze nikt już nie śpi. - Nie przesadzaj. Chyba nie jestem jedynym, który jeszcze śpi. - Myślałem, że nie ma cię w domu. Od rana dzwonię co pięć minut. - Ale co się stało? - Musisz natychmiast przyjechać. Poważny wypadek, bardzo poważny. - Dlaczego nie wezwałeś Aleca? Czy tylko ja mam obowiązek przeprowadzać dochodzenia na tym nieszczęsnym asteroidzie? - Tym razem, szefie, myślę, że nie masz racji. To jest coś, co wykracza poza ramy przeciętności. - Mówiąc to Bo wzruszył znacząco ramionami i z podniesionym do góry palcem wskazującym prawej ręki dodał: - Sam... główny czeka na ciebie. Mogę powiedzieć ci tylko, że sprawa jest diabelnie zagmatwana. - Dobrze. Będę za pół godziny. Wyłączyłem aparat. Rozejrzałem się po pokoju, najchętniej położyłbym się z powrotem do łóżka i pospałbym trochę. A niech sobie radzą sami, beze mnie! Na tę maciupeńką jak orzech planetę, położoną na krańcu świata, nie noszącą nawet nazwy, a figurującą w atlasach pod numerem SM-61100, przyjechałem rok temu. Prawdę mówiąc, nie wiem, co to może znaczyć SM-61100, dlatego nazywałem ją asteroidem w dowód całkowitego lekceważenia, i właściwie, co ja tu robię, biegam załatwiając różne drobiazgi, różne „ważne” sprawy, które w zasadzie nie leżą w kompetencjach mego zawodu. Jest to gorzej, niż mogłem sobie wyobrazić, na innych planetach stanowisko pierwszego prokuratora cieszy się o wiele większym prestiżem. Rzuciłem poduszkę, zacząłem ubierać się coraz bardziej zdenerwowany. Niedziela; cały tydzień byłem zajęty przykrą sprawą w strefie uranu, wróciłem dopiero wczoraj po południu zmęczony i jeszcze bardziej znudzony. Czy ja nie mam prawa odpocząć? Nie byłem dostatecznie zorientowany, zbyt pochopnie zdecydowałem się na to stanowisko. Chciałem być daleko od wszystkich i wszystkiego, mieć spokój, spróbować zapomnieć. Wyszedłem z domu. Wilgotne, ciepłe powietrze, oleiste światło - wszystko to sprawiało wrażenie, że atmosfera jest zatęchła, jakby za gęsta. W pamięci powróciły, często mi się to zresztą zdarzało, słowa Pasakopoli, mojego poprzednika: - Najtrudniej będzie ci się przyzwyczaić do klimatu... dlatego, że jesteś Ziemianinem. - Rozumiem, że i pan miał trudności z przystosowaniem się. - Myśl, co chcesz. Jesteś już tutaj, więc musisz dać sobie radę. - Spróbuję. Ale i tak nie mam zamiaru długo tu pozostać. Parę lat, a potem... - Uważaj, ja też tak mówiłem; sam nie wiem, jak to się stało, że spędziłem tu pół wieku. - Kwestia szansy. - Można to i tak nazwać... Pasakopoli był bardzo stary. Jego poorana zmarszczkami twarz, siwe włosy i bezzębna szczęka wyglądały prawie groteskowo. Pochodził z Korsyki, prawo skończył na jednym z uniwersytetów Małej Galaktyki. Uniwersytet ten wiele lat temu ukończyło kilku zdolnych astrofizyków, a paru z nich stało się pionierami długich podróży kosmicznych, ale o bardzo znanych prawnikach, wywodzących się stamtąd, nie słyszałem. Powiedziałem o tym Pasakapolemu; sądziłem, że się wścieknie. On tylko pokiwał głową i powiedział, uśmiechając się z pobłażaniem: - W twoim wieku można sobie pozwolić na czupurność. Chciałbym wierzyć, że nie zmienisz się z upływem lat. - Zrobię, co w mojej mocy. Przy rozstaniu podaliśmy sobie serdecznie ręce, a stary pocałował mnie. Był bardzo sentymentalny, choć nie przyznawał się do tego. Opuszczał pracę całkowicie anonimowo i myślę, że to go najbardziej bolało. Wspominałem go zawsze z przyjemnością, czasami pisywaliśmy do siebie z okazji urodzin, Nowego Roku... Aż pewnego dnia otrzymałem wiadomość, że Pasakopoli umarł. Zgasł gdzieś daleko, po cichu, jak zapomniane ognisko... W ogródku koło domu był basen, piętnaście na sześć metrów, akurat wystarczający, by popływać kilka minut. Robiłem to codziennie - oczywiście jeżeli byłem w domu - zamiast gimnastyki porannej. Lubię pływać, kiedyś nawet uzyskałem nagrodę na mistrzostwach uniwersyteckich, ale teraz mam tak mało wolnego czasu... Woda była zimna i czysta, przepłynąłem basen kilkakrotnie, czując naprężające się mięśnie, gotowe pęknąć; senność powoli opuszczała mnie. Rześki i bardzo głodny wpadłem do kuchni. Panował tu bezwstydny bałagan. Daremnie szukałem czegoś godnego zjedzenia. - Do wszystkich diabłów - mruknąłem, wyrzucając puszkę po soku wypitym bez zbytniej przyjemności. Jeszcze dzisiaj zadepeszuję do Liliany, musi wracać do domu. Dosyć mam samotności, pustki, całego tego rozgardiaszu i nieporządku. Pracę doktorską może przygotowywać tutaj. Z filozofii nie są wymagane badania laboratoryjne ani zajęcia praktyczne, może sobie sprowadzić całą bibliotekę, dwie a nawet trzy, jeżeli chce, i czytać, cały czas czytać, ale w domu, koło mnie. O! Zadzwonił wideofon, tym razem tak głośno,. że zerwałem się sądząc, iż w sąsiednim pokoju runął sufit. - Czego chcesz? - spytałem opryskliwie. Bo patrzył na mnie zmieszany. - Miałeś przyjechać zaraz, minęło więcej niż... - No to co? Niech poczekają, wszyscy! - Bez słowa wyłączyłem mu przed nosem aparat. Do miasta leciałem około trzydziestu minut moim helikopterem - stary grat, model archaiczny, właściwie wycofany z użytku, który na innych planetach stałby się - jestem tego pewien - przedmiotem drwin, chociaż może by i wzbudzał zawiść zbieraczy obiektów muzealnych. Helikopter wchodził w skład wyposażenia prokuratury. Odziedziczyłem go po Pasakopolim, a on otrzymał go również używany i niemodny. Pasakopoli zatrzymał helikopter i darzył go dużym sentymentem, ponieważ był skonstruowany w Turynie, na Ziemi, a młody wówczas prokurator odczuwał nostalgię za Europą. - Do diabła z tą maszynerią - oburzyłem się na widok rupiecia, jaki mi dano. - Nie polecę nią nawet dwóch metrów. Chcę dostać nowoczesną mini-rakietę, ostatni model, taką, jaką mają wszystkie instytucje i przedsiębiorstwa na planecie. Czy wraz ze stanowiskiem mam dziedziczyć tiki i bóle żołądka poprzednika? - Szefie, nie bądź w gorącej wodzie kąpany - powiedział mi wtedy Bo. - Ta klatka nie jest taka straszna, na jaką wygląda. Była dobrze konserwowana. Mini-małej ostatniego modelu nie dostaniesz nawet od gubernatora, możesz ją sobie najwyżej kupić. - Ale instytucja? Prokuratura? - Ma jeszcze dwa helikoptery, również stare: jeden Aleca, drugi mój. - I zgodziliście się na nie? - Mają swoje zalety. Sam się o tym niedługo przekonasz. Owszem, przekonałem się wkrótce. Mój śmigłowiec koloru przejrzałej wiśni poruszał się jak ślimak, szarpał i trząsł na wszystkie strony jak... furmanka. Nie mogę uzmysłowić sobie, jakich wrażeń doznawali chłopi z lat 1800-1900 i wcześniej, podróżujący furmankami, ale nie wyobrażam sobie, żeby wstrząsy mogły być bardziej nieprzyjemne aniżeli te, na które byłem narażony w mojej ważce. I to było właśnie zaletą; nie istniało ryzyko uśnięcia, a ponieważ nie potrafię długo lecieć nie myśląc, mogłem więc rozważać sprawy bieżące, oszczędzając w ten sposób czas w biurze, prawie nigdy bowiem nie byłem sam i nie mogłem się dobrze skoncentrować. *** Główna metropolia planety SM-61100, chociaż bardzo rozległa i zaludniona, nie mogła konkurować z innymi stolicami, z tymi miastami-gigantami, do których przywykłem w czasie licznych podróży, gdzie czuło się gorący rytm życia. O, nie. To miasto było prowincjonalne jak cała planeta. W prawym skrzydle nieforemnego budynku o metalowych wieżach i z kryształowymi kopułami wzniesionymi asymetrycznie, w sumie dość dziwnym, pasującym bardziej na siedzibę związku artystów plastyków niż Wysokiego Sądu, mieściła się Prokuratura. Zajmowała pięć pomieszczeń na pierwszym piętrze. Niezbyt wysokie wieże łączyły wąskie, łukowate pasy, przeznaczone do startów i lądowań - używam słownictwa ziemskiego, chyba nigdy się go nie pozbędę - wszystkich małych lub większych rakiet, które przylatywały i odlatywały bez przerwy, od rana do wieczora. Za każdym razem, kiedy zbliżałem się do miasta, coraz bardziej urzekała mnie jego panorama. Miałem dziwne wrażenie, że z każdym dniem mocniej przyciąga mnie ten jaskrawo barwny pocztówkowy krajobraz, w którego skład w końcu i ja wchodziłem. Obserwowałem tę krzątaninę rakiet i helikopterów, ruch, szybkość i zwinność, wszystko to zlewało się w jakąś operetkową dekorację, równało wszystkich, ja też byłem w tym wszystkim niczym. A mimo to, prawdę mówiąc, wszędzie odczuwało się powolny, nawet leniwy rytm istnienia. Wolałem mieszkać poza miastem w małej, eleganckiej kolonii tak zwanych willi. Wydawało mi się, że powietrze jest tam bardziej orzeźwiające i hałas mniejszy. Tam też znalazłem potrzebny mi komfort, nie mogę narzekać - pokoje miałem duże, jasne. Miniaturowy park wokół domu oddzielał od sąsiadów. Co tu dużo mówić - bardzo mi to odpowiadało. Tylko od kiedy Liliana wyjechała przygotowywać pracę doktorską z filozofii, a było to już parę miesięcy temu, czułem się osamotniony i znudzony. Może dlatego pozwoliłem wciągać się we wszystkie drobne sprawy, a teraz przyzwyczajono się do mojego operatywnego działania i nie miałem spokoju. „Co też mogło się stać nadzwyczajnego? - pytałem sam siebie, kiedy zawieszony w powietrzu nad budynkiem sądu szukałem miejsca do parkowania jak najbliżej taśmy, która miała mnie przetransportować wzdłuż wieży II pod drzwi biura. - Kto wie, może zgubiono psa, a ja powinienem niezwłocznie dowiedzieć się, czy psisko żyje, czy nie!” Byłem znowu zirytowany, tęskniłem też za miękką pościelą pozostawioną w domu, a gotową przyjąć mnie w każdej chwili. - Nawet w niedzielę nie dajecie mi spokoju? - natarłem prosto od drzwi. - Nawet - odparł sztywno Bo. - Od paru minut jest tu pułkownik Bred. On poinformuje cię, o co chodzi... Nie czekałem na dalsze wyjaśnienia, pchnąłem sąsiednie drzwi. - Chcę jednak wiedzieć, dlaczego wszyscy są w pogotowiu? - W pogotowiu? Coś podobnego! - zdziwił się pułkownik, wyciągając do mnie przyjaźnie rękę. Pół godziny później lecieliśmy do Ellim. Wulkany budzą się od czasu do czasu Od paru minut znajdowałem się na tarasie rakietodromu i nie wiedziałem, co robić dalej, dowiedziałem się bowiem, że pasażerowie statku, który wylądował w nocy, a w którym była Liliana, nie otrzymali jeszcze zezwolenia na wyjście - ach, te biurokratyczne formalności! Postanowiłem jednak czekać. Poranek był ponury, niski pułap chmur powodował, że powietrze wydawało się jeszcze bardziej duszne. Usiadłem przy brzegu tarasu, skąd mogłem dobrze widzieć nadjeżdżający autobus z pasażerami. Zamówiłem szklankę soku z morskich roślin i dwa ciastka. Moje natrętne, niecierpliwe pytania pani z informacji zbywała krótko, że wszystko jest w porządku, pasażerów można spodziewać się w każdej chwili, nie trzeba się niepokoić i tak dalej. Powoli jednak traciłem cierpliwość, chciałem już jak najszybciej zobaczyć, przywitać Lilianę - po tak długiej, bo kilkumiesięcznej nieobecności. Kupiłem kwiaty, ubrałem się w modny, elegancki garnitur, a teraz siedziałem bezczynnie, podniecony i pełen niepokoju. W stół, przy którym siedziałem, wmontowany był miniaturowy telewizor, włączyłem go i zacząłem szukać programów rozrywkowych. Po zmianie kilku kanałów zdecydowałem się na transmitowany bezpośrednio program baletowy. Był to balet klasyczny, muzyka poważna, tancerze wykonywali rytmicznie skomplikowane widowiskowe kompozycje. Spektakl trwał dosyć długo, a może zresztą mnie się tak wydawało, ponieważ przyglądałem się trochę nieuważnie. Niepostrzeżenie po ostatnich akordach muzyki opadła kurtyna. Pojawił się spiker. Nagle w mój świat rozmyślań zaczęły przenikać, jakby z oddali, słowa:....wybuchy wulkaniczne...” Zelektryzowało mnie to. Zacząłem uważnie słuchać wiadomości, aby poznać sens tych słów, ale było już za późno. Zrozumiałem tylko, że wkrótce będziemy świadkami wyjątkowo gwałtownych wybuchów wulkanicznych, nie wiedziałem jedynie, w której strefie planety nastąpią. W pierwszej chwili na myśl o możliwych wstrząsach wulkanicznych przebiegł mnie dreszcz strachu, potem jednak zawładnął mną gniew na nieubłagane przeznaczenie, straszny, bezsilny gniew na mój los, przed którym nie mogłem uciec. Przecież Ziemię opuściłem właśnie z powodu wulkanów. Nienawidziłem ich z całej siły, a znienawidziłem dlatego, że pod lawą zostało skamieniałe, pochowane żywcem całe moje dzieciństwo, wszystko, co mnie z nim wiązało - wspomnienia, przyjaciele, zabawki, marzenia, dziecięce radości i rozczarowania - wszystko zginęło pod ogniem materii, która nas zalała... Nas... Uratowałem się wtedy przypadkowo, jakimś cudem, tylko ja - ja jeden spośród kilkuset ludzi znajdujących się w osiedlu. Może było to szczęście, a może przekleństwo przeżyć... Wydarzenie to miało miejsce wiele lat temu, minęło dużo czasu, a ja nigdzie nie potrafiłem zatrzymać się na dłużej, wszędzie podążała za mną groźba pożaru rozszalałych wulkanów. Dlatego stale podróżowałem, stale pokonany, oburzony i zbuntowany, bez przerwy szukając bezpiecznego schronienia. I teraz, tak znienacka, nieoczekiwanie - wulkany... Liliana pluskała się głośno w basenie; spoglądałem na nią z przyjemnością, podziwiając jej wysmukłe, delikatne ciało, miedziany kolor skóry, energiczne, zwinne ruchy. Jesteśmy znowu razem - powinienem czuć się w pełni szczęśliwy, a jednak myśl o wulkanach nie dawała mi spokoju, rzucała cień na moje szczęście, budziła smutne wspomnienia, znowu ogarnął mnie niepokój. Fotel na biegunach ustawiony był w cieniu drzew, siedziałem w nim wygodnie oparty o miękką siatkę. Obok mnie leżały wszystkie tutejsze popołudniówki. Przeglądałem je niecierpliwie, szukając sensacyjnych wiadomości dotyczących wulkanów, ale te, które znajdowałem, nie zadowalały mnie, były suche jak notatki służbowe, pozbawione koloru i życia. W jednym tylko magazynie ilustrowanym zamieszczono zdjęcie przedstawiające płonący krajobraz gór z poprzedniej erupcji lawy sprzed około dwudziestu lat i krótki wywiad z kierownikiem Departamentu Geologii, który odpowiadając na pytania reportera, udzielił kilku wyjaśnień na temat sposobu zapobiegania ewentualnym skutkom katastrofy. Bardzo niepokoił mnie jednak fakt, że nasze miasto znajdowało się na granicy jednej ze stref najbardziej zagrożonych przez wstrząsy. Daleko, prawie na samym horyzoncie, widniały stare góry pochodzenia wulkanicznego, ponownie budzące się ze snu; patrząc na nie nie mogłem stłumić w sobie nienawiści do nich, chociaż zielony kolor gór nie zdradzał absolutnie niczego dramatycznego. Tylko niewinny powiew białawego dymu, który prześlizgiwał się leniwie z jednej na drugą stronę Łysego Szczytu, był znakiem, przepowiednią dla tego, kto umiał patrzeć i rozumować. - Mam wrażenie, że cała ta historia z wybuchami wulkanicznymi stała się dla ciebie obsesją - powiedziała Liliana w trakcie wycierania swoich długich, sięgających talii czarnych włosów. - Jaka historia? To nie żadna historia... W końcu dobrze znasz tę całą... historię, jeżeli chcesz ją tak nazywać. Usiadła obok mnie, otworzyła butelkę z nektarem. Wypiła kilka łyków i podała mi ją. - Chcesz? Opróżniłem butelkę i wyrzuciłem ją. Nektar wydawał mi się mdły i niezbyt zimny; prawdę mówiąc, nie odczuwałem pragnienia, piłem tylko, aby coś robić. Dopiero kiedy Liliana objęła mnie za szyję i przytuliła się do mnie jak dziecko, zapomniałem na kilka chwil o moim niepokoju, a nawet chciało mi się śmiać, gdy usiłowała odwrócić moją uwagę od „obsesji” erupcji wulkanów. - Popatrz, kto tu filozofuje! - No i co z tego? - Nie uważasz, że jesteś dziecinny? - To ty tak sądzisz... Lilianę poznałem na balu studenckim. Była ode mnie o dwa lata młodsza, ale starała się ze wszystkich sił wyglądać na bardziej dorosłą, poważniejszą, zaprzątniętą ważnymi problemami egzystencji. Z widzenia znaliśmy się już wcześniej, tak że szybko zaprzyjaźniliśmy się i całą noc tańczyliśmy razem. Rano, kiedy odprowadzałem ją do domu, powiedziałem, że z przyjemnością zobaczyłbym ją ponownie, ale niestety mam bardzo mało czasu, ponieważ muszę szybko przygotować się do obrony pracy magisterskiej. Rozgniewała się nagle, powiedziała, że jestem nieznośny, odwróciła się i wskoczyła do windy. Poczekałem, aż zapaliła się biała żarówka, wskazująca dziesiąte piętro, gdzie Liliana wysiadła, i sprowadziłem windę z powrotem. Po paru sekundach dzwoniłem do drzwi jej mieszkania. - Czego jeszcze chcesz? - spytała, udając ciągle rozzłoszczoną. - Wiesz co? Jest pewne rozwiązanie, żeby się częściej widywać. - Jakie? - Pobrać się. Liliana patrzyła na mnie ironicznie. - Słuchaj. Jestem bardzo zmęczona. Chce mi się po prostu spać. Odłóżmy to do jutra. A jeżeli nie rozmyślisz się, przyjdź zapytać mnie ponownie. Przecież ja muszę się zastanowić. No nie? Na drugi dzień, z różnobarwnym bukietem kwiatów w ręku, stanąłem przed drzwiami mieszkania na dziesiątym piętrze. Zadzwoniłem. Otworzyła mi jej matka. Wszedłem. - Liliany nie ma w domu. Prosiła, żebyś poczekał na nią, bo inaczej marny będzie twój los. Kobieta uśmiechała się patrząc na mnie przyjaźnie. Położyłem kwiaty na stole i spytałem: - To wszystko? Nic poza tym? Nic więcej pani nie mówiła? Niczego pani nie wie? - A co mam wiedzieć? - Miałem dzisiaj otrzymać odpowiedź: tak albo nie. Chciałbym wiedzieć. - Och, zapomniałam. Powiedziała, żeby ci przekazać, że oczywiście tak. W pierwszym momencie nie mogłem uwierzyć. Stałem zaskoczony, patrząc nieprzytomnie na matkę Liliany, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Wszystko stało się tak szybko, nagle i niezwykle. Stałbym tak pewnie dłużej, gdyby nie głos matki, która pytała mnie szczerze zdumiona moją nagłą przemianą. - Powiedz, co się stało? Co oznacza to „tak”? Mogę wiedzieć? - Oczywiście - zająknąłem się, ale nie miałem pojęcia, co mam jej odpowiedzieć. Na szczęście otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Liliana. - Jesteś? - stwierdziła zatrzymując się tak blisko mnie, że czułem jej oddech. Objąłem ją lekko i patrząc prosto w oczy, spytałem: - To prawda, Liliano? Skinęła głową, patrzyła na mnie długo, przeciągle, inaczej niż dotychczas, potem wtuliła się we mnie i jakby zawstydzona szepnęła: - Powiedzmy mamie... Wykręciłem numer prokuratury; na ekranie wideofonu pokazał się Bo; w momencie, kiedy mnie poznał, wykrzyknął: - Jak ty to robisz, szefie, że masz czas i dla nas? Myślałem, że dzisiaj jesteś zajęty sprawami... jak by to powiedzieć?... uczuciowymi... - Bez insynuacji - burknąłem, ale Liliana, wychylając się zza moich pleców, żeby go widzieć i być widzianą, zdążyła wtrącić: - Porozmawiamy, Bo, kiedy i ty będziesz żonaty. - Witam, Liliano. - Cześć, Bo. Jak się masz? - Czekam na królewnę, która sobie ze mną poradzi. Może wtedy ożenię się... - Jesteś kapryśny, Bo. Za dużo przebierasz. - Ja nie przebieram. Czekam, żebym został wybrany. - Możesz długo czekać. - Hej - krzyknąłem - przestańcie paplać! Liliana odsunęła się od aparatu, podczas, kiedy Bo starał się mieć minę pokutnika, jednocześnie patrząc kątem oka na moją reakcję. - Ech, Bo. Choćbyś nie wiem jak nabroił, zawsze jesteś sympatyczny. - Dziękuję, szefie, za komplement. - Posłuchaj teraz, po co cię wezwałem. Słyszałeś na pewno o ruchach sejsmicznych na naszej planecie? Może coś o erupcjach wulkanicznych? - Bardzo mgliście. Tylko to wiem, co przeczytałem w gazetach... - Taaak. Dowiedz się, gdzie trzeba, zbierz dokładne informacje. Chcę znać wszystkie szczegóły. Zrozumiałeś? Wszystko, co jest wiadome do tej pory. Jak będziesz to wiedział - zadzwoń natychmiast. - W porządku - odrzekł Bo, kończąc notatki. - Ale czy nie będę przeszkadzał? Może byłoby lepiej, gdybym... - Gdybyś zrobił to, o co cię proszę! Minęła północ. Liliana spała spokojnie obok mnie; uśmiechała się przez sen - widocznie słodkie sny czuwały nad jej odpoczynkiem. Leżałem nieruchomy, z otwartymi oczami i rozpalonymi policzkami. Przez otwarte okno powiało chłodem. Myślałem o minionym dniu, pełnym wzruszeń. Powrót Liliany, więc znowu jesteśmy razem (och, jak tego gorąco pragnąłem), a potem... te wiadomości o możliwych wstrząsach wulkanicznych... Wydawało mi się, że to za dużo dla mnie na jeden dzień. Niebo było bezchmurne, błyszczące od gwiazd... Wokół panowała cisza i spokój. Co kilka minut, w regularnych odstępach, ukazywały się świecące dyski sztucznych satelitów - żółte, niebieskie, pomarańczowe - niektóre spośród prawie stu zapewniały planetarną i międzyplanetarną łączność wideo. Przyglądałem się ich efektownym trajektoriom, podobnym do iskier oddzielonych z wiązki zimnych ogni. Gasły powoli, daleko na horyzoncie, jakby po intensywnym błyśnięciu na zenicie traciły swoją moc. Byłem oczarowany tą doskonałą i przepiękną grą, mając wrażenie mego uczuciowego w niej udziału. Jednocześnie doszukiwałem się w tym ruchu dowodów zwycięstwa technicznej cywilizacji. Za wszelką cenę chciałem odnaleźć spokój i pewność ludzi wyższej cywilizacji, tych, którzy byli w stanie ujarzmić chaotycznie rozpętane siły przyrody, opanowali je i zdominowali. Pokonali!... Powoli wysunąłem się z łóżka, przeszedłem do drugiego pokoju i usiadłem przed wideofonem. Na ekranie ukazał się Alec, człowiek o zupełnie innym usposobieniu niż Bo. Chciałem wyłączyć wideofon, opanowałem się jednak i przeprosiłem go: - Nie ma już Bo? - Wyszedł pół godziny temu. Potrzebujesz go? - Nie. To jest, tak. Co wiesz o erupcjach? Prosiłem Bo, żeby dowiedział się... - Nic ważnego. Na razie. - Na razie... A poza tym? - Nic - powiedział. - Jeżeli cię to tak bardzo interesuje, to wieczorem nastąpiły wybuchy w Piaskowych Górach. Zupełnie niegroźne. - Piaskowe Góry?! To znaczy dokładnie po drugiej stronie planety. - Tak. Na antypodach... - Rozumiem... Dziękuję, Alec. Dobranoc. Po powrocie zastałem w sypialni zapalone światło. Liliana nie spała. Siedziała oparta o ścianę, patrząc na mnie z wyrzutem. Była śpiąca, jeszcze niezupełnie rozbudzona, wyglądała jakby była naburmuszona. - Och, jakiś ty niemądry! - wyszeptała, widząc, że zatrzymałem się przy oknie z miną winowajcy, żałując, że ją obudziłem. - Dlaczego? - Czy nie możesz uwierzyć? Uwierzyć nareszcie, że teraz nie jest możliwe to, co stało się wtedy w osiedlu, kiedy zalała was lawa wulkaniczna, gdzie, jak mówiłeś, zginęło twoje dzieciństwo. Nie może już powtórzyć się tragedia, która tak utkwiła ci w pamięci i skąd bierze się ten absurdalny strach, ta irytująca obsesja... Na żadnej z planet, przez które wędrowaliśmy, nic się nie stało, te wulkany, które budzą się od czasu do czasu, dają tylko dramatyczne przedstawienia, ale są bezsilne wobec naszej cywilizacji. Twoje obawy są po prostu śmieszne. Naprawdę nic tutaj nie może się wydarzyć. A może chcesz, żebyśmy przenieśli się na inną planetę, żebyśmy znowu uciekali przed twymi anachronicznymi dymiącymi fajkami?! Och, Cristi... Zgasiłem światło i wróciłem do łóżka. Objęcia Liliany były delikatne, a ona sama ciepła i kojąca. W jej ruchach znalazłem tyle pewności i spokoju, że po raz pierwszy, od kiedy byliśmy razem, poczułem jej absolutne oddanie i wielką, bezgraniczną miłość. Natychmiast ogarnął mnie sen długi i głęboki. A o świcie pierwszy pomarańczowy promień wschodzącego słońca spoczął na moich powiekach równocześnie z tkliwym pocałunkiem Liliany, która czuwała całą noc... Na równi z... mordercą W sekretariacie zastałem wysoką, suchą kobietę o twarzy zaskakująco dziecinnej, która patrzyła na mnie pytająco, kiedy zamykałem za sobą drzwi. - Jestem proszony na godzinę dwunastą - powiedziałem. Sprawdziła to w biurowym terminarzu, podniosła na mnie wzrok i uśmiechnęła się zadowolona. - Prokurator... - Tak jest. Nie znałem jej. Nigdy przedtem jej nie widziałem. Na pewno była tu od niedawna, co prawda i ja nie byłem u Gubernatora dobre pół roku, a może i dłużej. On nie wzywał mnie, aby konsultować się w różnych sprawach, więc i ja nie uważałem za konieczne szukać u niego pomocy przy załatwianiu swoich spraw. Poza tym nie należę do ludzi, którzy całe dnie spędzają u progu swojego szefa. Nic więc dziwnego, że wszystko wokół wydawało mi się obce. Zostałem zapowiedziany i natychmiast przez Gubernatora przyjęty. Obszerny gabinet, do którego wszedłem, sprawiał niecodzienne, wręcz niesamowite wrażenie. Gołe białe ściany i biała podłoga. Natomiast sufit wyłożony był olbrzymimi lustrami o różnych kształtach, które odbijały, pomnażały i zniekształcały znajdujące się tu przedmioty. Wywoływało to oszałamiające wrażenie nieważkości, za każdym razem wnętrze to przyprawiało mnie o zawrót głowy, irytując jednocześnie, jak monotonna pieśń, powtarzana w nieskończoność. Po przeciwnej stronie od wejścia ustawione było czarne biurko, nie za duże, przynajmniej na takie wyglądało - samotne w ogromnej, pustej przestrzeni pomieszczenia. Za biurkiem stał sztywny, posągowy Gubernator, nad jego głową na ścianie zawieszony był obraz (nie wiadomo od jak dawna tam wisiał, prawdopodobnie nikt też nie wiedział, po co był dziedziczony razem z gabinetem i stanowiskiem). Zwykły obraz, namalowany przez nieznanego malarza parę wieków temu; z dalszej odległości niewiele można było dojrzeć, farby bowiem utleniły się. Przedstawiał on krajobraz, pole spalone przez słońce, a może step czy pustynię, w której środku zatrzymał się przygnębiony, zdezorientowany jeździec, ubrany w archaiczną zbroję i trzymający w ręku lancę, wyglądającą jak długa, prymitywna laska wycięta z drewna. Przeszedłem parę metrów w kierunku Gubernatora, moje kroki rozbrzmiewały głucho i wywoływały rezonujące, stłumione echo. Odwrócony obraz mego ciała rozpływał się po suficie niezgrabnie, raz wydłużając się, to znów groteskowo spłaszczając. Mężczyzna, który na mnie czekał, był postawny, dystyngowany, w wieku tuż na progu starości; jego przenikliwe oczy obserwowały mnie uważnie, choć jakby z pewną dozą ciekawości. - Proszę usiąść - powiedział pięknym barytonem, ledwo poruszając kącikami ust. Usiadłem na krześle, jedynym znajdującym się przed biurkiem. Przez kilka minut milczeliśmy, przyglądając się sobie. Rozumiałem, że napięcie, które umyślnie stwarzał, było po to, abym wiedział, że jestem OFIARĄ jego woli i nie mam najmniejszej szansy przeciwstawić się, opóźnić lub zmienić jego decyzji, którą chciał mi teraz osobiście zakomunikować. Zorientowałem się, że tak jest, już w czasie mojej pierwszej wizyty w tym pomieszczeniu, która miała miejsce zaraz po objęciu przeze mnie stanowiska prokuratora. Myślę, że właśnie brak możliwości jakiegokolwiek dialogu spowodował, że wracałem tu, tylko kiedy byłem wzywany, a to na szczęście zdarzało się bardzo rzadko. - Chcę pana zawiadomić, że propozycja, dotycząca egzekucji oskarżonego z procesu w Ellim, jest zupełną niedorzecznością - rozpoczął monotonnie, beznamiętnie, poprawnie jak automat. Zawiesił na moment głos, czekając na moją reakcję wyrażoną gestem, słowem, wyrazem zaskoczenia, protestu lub niepokoju. Ponieważ pozostałem obojętny, ciągnął dalej: - Musiał pan zdawać sobie sprawę z tego, że wyrok sądu, wydany zgodnie z pana propozycją, nie mógł być wykonany bez zgody Gubernatora, prawda? Przede wszystkim dlatego, ponieważ dotyczył życia człowieka. - Tak - stwierdziłem sucho, niczego nie komentując. - I sądził pan, że ja zgodzę się kiedykolwiek, aby na tej planecie podjęto decyzję zabicia człowieka?! - To nie zabicie, ale egzekucja jako najwyższa kara za... - To jest to samo... Dla mnie jest to to samo... Wierzył pan w moją zgodę? - Tak. - Co skłoniło pana, aby tak myśleć? Sam fakt, że chciał ze mną dyskutować, zdumiewał mnie. Normalnie (wiedziałem o tym, jak wszyscy) spotkania w „Salonie białych luster” przebiegały zawsze według ustalonego harmonogramu: głos miał tylko on. I nagle casus. Odważnie patrząc mu prosto w oczy, poinformowałem go: - Nasza ustawa przewiduje taki wyrok, a ja uważam, że w tym konkretnym przypadku jest on uzasadniony. Osoba, dokonująca odrażającej zbrodni, winna być ukarana jak najsurowiej. - Nową zbrodnią?! - Pan bawi się w grę słów. Spodziewałem się, że będzie trochę zdenerwowany, podniesie głos, zrobi ręką gest wyrażający zniecierpliwienie, ale on nadal siedział sztywno na krześle, wymawiał słowa wyraźnie, powoli, niewzruszony. Trochę zbiło mnie to z tropu, a jednocześnie podrażniło, nie znoszę natur apatycznych, zblazowanych; niestety, taką lodowatą maskę przybrał akurat Gubernator. Dlatego kontynuowanie tej rozmowy w taki sposób mijało się z celem, więcej - było dla mnie niekorzystne. Miałem ochotę urazić go, obrazić, powiedzieć coś niegrzecznego, bezczelnego, byle co, aby tylko wyprowadzić tę mumię z równowagi. Z ostentacyjną impertynencją stwierdziłem: - To dotyczy też pana, czy jest pan pewien, nie podpisując wyroku, że nikt nie może oskarżyć pana o dokonanie zbrodni? Jednak zaszokowałem go, dał się sprowokować, co prawda tylko przez moment, uniósł brwi, następnie wycedził niby tym samym, sennym tonem, z niezmąconym spokojem: - Oskarżyć? Mnie?... Samo oskarżenie jest bez znaczenia, potrzebny jest dowód zbrodni! - Załóżmy, że udowodniono panu dokonanie morderstwa; jaka kara byłaby właściwa? - Uważa pan, że należałaby się wyłącznie kara śmierci? - To zależy. - O, właśnie! - podchwycił Gubernator, ledwie dostrzegalnie uśmiechając się. Dałem się złapać nie chcąc, odpowiedziałem ugodowo, przegrałem sprawę bezpowrotnie. *** - Na planecie - Gubernator podjął dalej swój wywód - codziennie rodzą się i umierają ludzie... Rodzą się... Umierają... Jest to naturalne, takie są prawa natury. Człowiek walczył, by je zmienić, nie brutalnie wyważając bramy, ale drogą ewolucji, i udało mu się, przedłużył swoje życie. Dziś, jest to prawda niezaprzeczalna! Ludzie żyją dłużej niż kilkaset lat temu, o wiele dłużej niż tysiąc lat temu; długowieczność dzisiejszego człowieka jest nieporównywalna z ludźmi sprzed paru tysięcy lat... Troszczymy się o życie. Chcemy, aby trwało jak najdłużej, było najpiękniejsze i najlepsze. To oczywiście nie oznacza, że śmierć nas nie interesuje. Ależ tak! Przecież również umieramy. Starzy, pod koniec naszego długiego życia, które staramy się wykorzystać w pełni, jak najlepiej, jak najmądrzej. Każdy na swój odrębny, niepowtarzalny sposób. Nierzadko zdarza się przecież, że giniemy w tragicznych, przypadkowych wypadkach lub bohatersko płacąc najwyższą cenę za postęp, w trakcie doświadczeń. A nieraz, w końcu, jako ofiary nieuleczalnej jeszcze, bezlitosnej choroby. Umieramy... umieramy... Tak różnie, szybko i powoli męcząc się, dochodzimy do tego nieuniknionego końca każdego z nas. Tylko że teraz, na poziomie osiągniętej przez nas cywilizacji, nie zaakceptujemy śmierci w postaci morderstwa. Zbrodnia to słowo, o którym powinniśmy zapomnieć, wykreślić je z naszego słownictwa. Wymazać słowo zbrodniarz; ono nie powinno niczego oznaczać! Pojęcie człowiek winno wykluczać pojęcie zbrodnia... Urodziłem się na tej planecie - Gubernator wyraźnie rozgadał się - rzadko opuszczałem ją i na bardzo krótko. Jestem dumny, że stąd pochodzę, że jestem tubylcem. Tu urodzili się i umarli moi rodzice, dziadkowie i pradziadkowie - cztery pokolenia wiążą mnie z tą planetą. Moi przodkowie kroczyli na przedzie. Byli między pierwszymi, którzy sprowadzili tu wyższą cywilizację. Wprowadzili ducha szczodrej, szlachetnej ludzkości... My, ich potomkowie, wzrastaliśmy ucząc się szacunku wobec godności ludzkiej, uczyniliśmy z niej kult, najwyższe kryterium istnienia... Stopniowo planeta zaludniała się. Przyjeżdżali ludzie ze wszystkich zakątków wszechświata. Po co przybywali? Czy pociągało ich coś nieznanego, nieujarzmionego, a może chęć wykarczowania, zaorania nowej planety? Pokusy były różne, dla każdego pewnie inne, trafiali się typowi awanturnicy o atletycznej budowie ciała, zdrowi i silni, a także ludzie dobrze wychowani, delikatni, wrażliwi, o wielkiej kulturze i wykwintnych manierach, wykształceni, miłośnicy nauki i uczeni... Tak, to oni byli pierwszymi mieszkańcami tej planety, oni ją zasiedlili - założyli podwaliny naszego dzisiejszego świata o wysokiej cywilizacji; mam nadzieję, że wyrażam się dość jasno, posługując się językiem dobrze panu znanym jako Ziemianinowi. Nie o tym chciałem mówić... Z biegiem lat na planecie wytworzyła się jej własna, tutejsza ludność. Tu urodzeni, wychowani, wykształceni, emocjonalnie związani już z tą planetą, odróżniali się od nowych przybyszów sposobem myślenia, bycia, a nawet życia... Może nie jest to tak od razu zauważalne, ale różnice istnieją i to poważne. Jest w nich coś wrodzonego, tak, tak - to duch planety, tego nie można dzisiaj lekceważyć. Czy pan to zauważył? Odczuł? Bardzo ważne, aby pan zdał sobie z tego sprawę... Wydarzenie w Ellim było wyjątkowo odrażające - przyznał Gubernator. - W historii tej planety nie było jeszcze nic podobnego, był to przypadek nie spotykany, dlatego tak wszystkich zaintrygował i oburzył zarazem. Ta niezwykła sprawa, wykraczająca poza pospolitą miarę, musi być, właśnie z tego powodu, inaczej osądzona. Nie jest to sprawa łatwa ani prosta, mam na myśli samo zabójstwo. Ale ohyda tej zbrodni to inna sprawa. Powtarzam, że u nas nie wydarzyło się coś podobnego od niepamiętnych czasów, jeżeli w ogóle się wydarzyło. Jesteśmy ludźmi wyższej cywilizacji, kierujemy się rozumem we wszystkim: w tym, co robimy, planujemy, zakładamy. Czyn tego człowieka jest pozbawiony sensu, jest bezrozumny, nie dorównuje naszemu stopniowi rozwoju. Musimy więc spojrzeć inaczej na niego, jego irracjonalny i nieodpowiedzialny czyn. Niepoczytalny... Nie twierdzę, że ten człowiek jest chory. Zakładam tylko, że w naszym świecie stanowi on wyjątek. A jak każda rzecz anormalna musi być poddana dokładnemu zbadaniu. Ten konkretny przypadek należy odpowiednio potraktować i osądzić. Możemy zmusić go do innego zachowywania się, zmiany trybu życia, nawet izolować go, ale czy nie będziemy bardziej ludzcy, wspaniałomyślni, dając mu szansę... aniżeli niszcząc go. Żądany przez pana wyrok przez swoje okrucieństwo rozpętał burzę, większość mieszkańców planety zaprotestowała. Pan domaga się kary śmierci dla oskarżonego. To właśnie najbardziej wszystkich zaniepokoiło. Jeżeli pan zdolny jest wydać taki wyrok, to równie dobrze może to oznaczać, że pan będzie go mógł wykonać! No, cóż, ja w to nie wątpię, tak sądzi również większość ludzi, którzy otwarcie manifestują swoje niezadowolenie wobec stanowiska, jakie pan reprezentuje. Ich niepokój wypływa głównie z łatwości, może niezbyt dobrze wyraziłem się używając słowa łatwość, należałoby raczej powiedzieć: ze spokoju, zimnej krwi, stanowczości, uporu, z jakimi domagał się pan pozbawienia życia tego człowieka. Co tu dużo mówić. Pan chce zabić oskarżonego tak samo, jak on zamordował swoje ofiary. Niestety, w świadomości wielu osób znalazł się pan na tym samym poziomie, co... morderca.1 Społeczeństwo nie ufa panu tak samo, jak temu, przeciwko komu ogłosił pan ten straszliwy wyrok! Lękają się, potępiają, uważają pana za potencjalnego mordercę! Czy pan tego ciągle nie pojmuje?! Przez cały czas, kiedy wygłaszał tę swoją mowę obrończą, niewykluczone, że jedyną w swej karierze, a która miała skłonić mnie do zrozumienia tego, czego nie chciałem zrozumieć, był bardzo powściągliwy, żadnego śladu wzruszenia, niczego, co przypominałoby porywcze zapalanie się lub emocjonalne angażowanie się w sprawę, o której mówił. Z naukowego punktu widzenia jego argumentacja wydawała mi się naiwna i błędna. Momentami była chwiejna, a nawet wyraźnie fałszywa, moim zdaniem należałoby zmienić jego opinie, koncepcje i punkt widzenia. Najdziwniejsze jednak było jego zachowanie; twarz pozostała nieruchoma, bez wyrazu, reszta ciała nadal posągowo sztywna, tylko ręce, które trzymał na biurku, położone jakby dla pełnego relaksu, kilka razy ledwie dostrzegalnie drgnęły, podkreślając w ten sposób wypowiedziane słowo. Przez cały czas odnosiłem dziwne wrażenie, że w gruncie rzeczy siedzę nie przed Gubernatorem, ale przed manekinem, robotem - doskonałą kopią człowieka, który mógł znajdować się w zupełnie innej części świata, jeżeli w ogóle istniał. Wzdrygnąłem się na samą myśl, że Gubernator mógłby być niesamowitą farsą, że go nie było i nigdy nie istniał, a na jego miejsce zainstalowano mechanizm z pamięcią i nagranymi słowami, pojęciami, zdaniami, jednym słowem ze wszystkim, co według programu miał do wykonania, a następnie wymieniano zestaw pojęć w zależności od sytuacji. Od pewnego czasu przyglądałem mu się bardzo uważnie, starając się odkryć w jego fizjonomii, w widocznym ruchu warg, drętwocie rąk, w sposobie jak siedział, patrzył, odzywał się, to coś, co zdemaskowałoby go. Zdradziło, że jest sztuczny. Nie mogąc niczego znaleźć, niczego w stu procentach być pewnym, poczułem ogarniający mnie niepojęty, obezwładniający lęk. Inscenizacja była zbyt doskonała, jeśli jednak nią była... Myśl ta terroryzowała mnie i podczas kiedy Gubernator wymawiał ostatnie słowa swojej długiej, mdłej przemowy, zastanawiałem się, czy nie najmądrzej byłoby teraz jak najprędzej stąd wyjść i, o ile to możliwe, jak najszybciej opuścić planetę. Zapanowało milczenie. Głęboka, przytłaczająca cisza, kontrastująca z ogromną przestrzenią gabinetu. Nie przerywałem jej, robot widocznie wyczerpał swój program, nie uczyni teraz najmniejszego gestu, nie wypowie ani jednego słowa, dopóki nie powstanie nowy impuls i właśnie ja miałem go dostarczyć. Wystarczyłoby powiedzieć choć słowo, obojętnie jakie, aby mechanizm zaczął dalej bezbłędnie funkcjonować. To nie oznaczałoby nic innego, tylko odprawienie mnie stąd, czas przeznaczony dla mnie upłynął, powinienem odejść. Ale ja uparcie milczałem i czekałem. Na co? Nie zdawałem sobie sprawy z tego, czego oczekuję, może chciałem, żeby wydarzyło się coś, co podważyłoby moje absurdalne podejrzenia, które mnie męczyły. Zesztywniałem na krześle, zabraniając sobie wszelkiego ruchu - ani mrugnięcia powieką, przełknięcia śliny, nawet kontrolowałem oddech, aby nie naprężać i rozluźniać zbyt gwałtownie mięśni klatki piersiowej. Nic nie powinno zdradzać, że jestem tu i do tego żywy, jakikolwiek bowiem ruch, nawet pozornie najmniejszy, mógł stanowić impuls dla doskonałej machiny, która znajdowała się przede mną, a wtedy jej mechanizm zacząłby normalnie funkcjonować, zwracając się do mnie prawdopodobnie takimi słowami: „Myślę, że zapamiętał pan, co powiedziałem. Do widzenia. Wkrótce zostanie pan zawiadomiony o mojej decyzji”. Podałby mi rękę, dając w ten sposób do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca. - No więc tak - odezwał się Gubernator - myślę, że na tym można zakończyć naszą rozmowę. Mam nadzieję, że rozważy pan wszystko jeszcze raz i wyciągnie rozsądniejsze wnioski... Do widzenia! - Podał mi na pożegnanie rękę i dodał jeszcze: - Niebawem poinformuję pana o mojej decyzji, dotyczącej werdyktu ogłoszonego na rozprawie o zabójstwo w Ellim. Niech pan nie zapomni, że nie zgodzę się na wykonanie kary śmierci na naszej planecie. Proszę o tym pamiętać... Do widzenia... Och, jaki ze mnie głupiec! Jak mogłem nie wziąć tego pod uwagę! Chciało mi się krzyczeć ze złości. Przecież strumień moich myśli dotarł do robota - to był ten konieczny dla niego impuls. Czy potrzebowałem lepszego dowodu niż to, że powtórzył prawie dosłownie moje myśli. Tak, nie miałem wątpliwości. Uścisnąłem mu rękę, była lodowato zimna, zwiotczała, miękka i bezkształtna, o skórze suchej jak pergamin. Aż otrząsnąłem się z obrzydzenia. Wydawało mi się, że i Gubernator chciał jak najszybciej puścić moją rękę. Jeszcze raz spojrzałem na niego, stojąc - był o głowę wyższy ode mnie - chciałem przyjrzeć się z bliska jego oczom, ale natychmiast usiadł, a mnie nie pozostało nic innego, jak odwrócić się i skierować do wyjścia. Odległość, jaka dzieliła mnie od drzwi, wydawała mi się ogromna, bałem się, że już nigdy nie nacisnę klamki - kiedy w końcu znalazłem się po drugiej stronie, odetchnąłem, wyczerpany jak po ciężkiej walce na ringu. Szukałam fotela, krzesła, czegoś, na czym mógłbym usiąść. Teraz dopiero zauważyłem, że sekretariat był tak samo surowo urządzony - nie było tam niczego oprócz stołu i krzesła, na którym siedziała ta sama poważna kobieta o lalkowatej twarzy. Wstała, chcąc odprowadzić mnie do wyjścia, patrzyła na mnie życzliwie, ale ja zatrzymałem się nagle w połowie drogi i spytałem: - Czy Gubernator był tam? Kobieta zadrżała, zapewne nie spodziewała się takiego pytania, nie zrozumiała go, a może nie wiedziała, co ma myśleć, patrzyła na mnie zaskoczona, nieufna. - Proszę? - Chcę wiedzieć, czy w tamtym gabinecie był ktoś! - Czy był tam ktoś?! Chce pan przez to powiedzieć, że tyle czasu był pan tam sam? Ależ to niemożliwe. Tam był... - Na pewno? Sekretarka zbladła, jej słodka twarz wykrzywiła się, oczy rozszerzyły tak, że mogłem wyczytać w nich grozę. Przez ułamek sekundy patrzyliśmy na siebie nieruchomo, potem raptownie zakryła dłonią usta, przerażona, jakby chciała stłumić mimowolny krzyk. Szybko odwróciła się i rzuciła ku drzwiom gabinetu Gubernatora akurat w momencie, gdy zadzwonił dzwonek wzywający ją. W pajęczynie nierealnej delty W górnym biegu Rzeki Zielonej, tam gdzie zaczynał się Płaskowyż Metalowy, grunt pękł w kilku miejscach; powstały niepokojąco długie szczeliny. Były kręte, brzydko rozłupywały skały odsłaniając ich wnętrza, burzyły harmonię krainy, nadając jej nowy kształt geograficzny. Prawie od samego niskiego brzegu rzeki głębokie jamy łączyły się jedna z drugą, tworząc podłużne naturalne kanały aż do pionowych pancerzy górskich zboczy, układając się w dziwny obraz apokalipsy. Woda niedostrzegalnie odpływała z koryta zmieniając bieg rzeki, stopniowo przemieszczała się do nowych wyżłobionych kolein, ostro ciętych w skorupie planety - rzeki zagrożonej rozpłynięciem się w niezliczoną liczbę nowych ramion, ramion martwych, które jednak nieodparcie przyciągały ją, wołały, ramion bez ujścia, zamkniętych na krańcach, w kanałach przecinających się chaotycznie, w pajęczynie nierealnej delty, ogromnej, łakomej, żądnej wyjałowienia dawnego biegu rzeki i przez to odebrania jej życia. Spektakl dany serią trzęsień ostatnich dni był fatalny. - To dopiero początek - powiedział bezradnie, smutno uśmiechając się hydrolog, którego zgodziłem się przewieźć do bazy zabiegów interwencyjnych, zorganizowanej w małym miasteczku położonym na skraju Płaskowyżu. Helikopter leciał powoli nad obszarem nawiedzonym klęską, miałem okazję przyjrzeć się wszystkiemu dokładnie, po raz pierwszy odkąd latam swoją „staruszką ważką” nie odczułem, jak powoli mijał czas, surowo rejestrowany przez zegary pokładowe. W sali konferencyjnej największego hotelu w mieście z trudem można było znaleźć wolne miejsce. Uczeni, kierownicy ważnych jednostek gospodarczych, przedstawiciele organizacji społecznych, reporterzy, funkcjonariusze porządku zjechali się ze wszystkich stron planety, zwołani pośpiesznie, w celu utworzenia sztabu interwencyjnego w strefie dotkniętej klęską. Siedzieli teraz i słuchali uważnie informacji udzielanej przez jednego z głównych specjalistów Stacji Prognozy i Kierowania Klimatycznego Obiegu o rozwoju zjawisk sejsmicznych ostatniej doby. - ...trzymając się ściśle pasma Łysych Gór - mówił niski, otyły mężczyzna pocąc się mocno i przesuwając jednocześnie długim, białym wskaźnikiem po wielkiej mapie zajmującej całą ścianę - seria trzęsień objęła prawie połowę południowej półkuli planety, ma nadal tendencję przemieszczania się wzdłuż południka... Zauważyłem wolne miejsce z brzegu pierwszego rzędu, przy ścianie, niedaleko stołu prezydialnego, za którym zasiadało kilka osobistości życia publicznego regionu i całej planety. Narada rozpoczęła się dużo wcześniej; na sali było gorąco, klimatyzacja niestety nie nadążała, na stołach uczestników obok notesów coraz więcej miejsca zajmowały butelki z sokami orzeźwiającymi; gońcy i przedstawiciele agencji prasowych bez przerwy pośpiesznie wchodzili i wychodzili z sali, przejęci, zdenerwowani. Na twarzach obecnych malował się niepokój, panowała niecodzienna gorączkowość, wszędzie odczuwało się nastrój skrywanego napięcia, choć sytuacja nie była zbyt dramatyczna. Trzęsienia, które objęły pasmo gór wulkanicznych, o średnim i niskim stopniu, spowodowały więcej paniki niż rzeczywistych szkód. Przesunięty grunt, otwarte czeluście w niektórych płaskowyżach - szczególnie tutaj, przy brzegu Rzeki Zielonej - zawalenie się kilku budynków w niektórych znajdujących się na osi sejsmicznej miasteczkach i inne podobne zniszczenia i uszkodzenia, nie mogły zakłócić normalnego toku życia na planecie. Osoba siedząca za mną lekko mnie trąciła, a kiedy odwróciłem się, szybko wręczyła mi karteczkę otrzymaną z sali. Odruchowo podziękowałem; po rozłożeniu białego arkusika wyrwanego z jakiegoś notesu, przyjemnie zaskoczony rozpoznałem charakter pisma Breda. A więc i on jest tutaj! Przeczytałem: Spotkajmy się za pół godziny w holu. Mam coś dla ciebie. Te kilka słów napisane było zużytą stalówką jego wiecznego pióra, które już nieraz miałem ochotę mu wyrzucić, bo było okropne i niepraktyczne, ale za każdym razem rezygnowałem, nie chcąc urazić pułkownika. Spojrzałem na zegarek. Miałem jeszcze czas. - Wzdłuż całego pasma gór - ciągnął dalej specjalista - będą nadal powtarzały się ruchy sejsmiczne. Nie jest wykluczone, że w ciągu następnych dni pierścień trzęsień obejmie nowe strefy, prawdopodobnie w kierunku gór południowych, pociągałoby to za sobą niebezpieczeństwo reaktywizacji wygasłych wulkanów. Aby jednak w porę zapobiec katastrofalnym skutkom tych rozpętanych sił przyrody, należy... - Jak pan sobie tłumaczy te trzęsienia, chyba nie spadły z nieba? - spytał mnie nagle staruszek siedzący obok. - Czy ja wiem? - odparłem wymijająco, przypatrując się jego chytrym małym i ciemnym oczom. Oczom dzikiego zwierzątka, błyszczącym i nalegającym, o spojrzeniu badawczym, hipnotyzującym. - Czy ja wiem? - powtórzyłem nieprzekonywająco. - Zdaje się, że jest to zjawisko cykliczne... - Do licha. Czy był pan tu tamtego lata, dawno temu? Chociaż może jest pan za młody, żeby pamiętać? - Nie. Nie mieszkałem tu, na planecie. - Całe szczęście. Niech się więc pan dowie ode mnie, że wtedy wszystko zaczęło się od wyjątkowo skomplikowanych doświadczeń głębinowych. Ktoś popełnił błąd, nawet gdybym wiedział kto, i tak nic by to panu nie powiedziało, nastąpił gwałtowny, potężny wybuch, przesunęły się olbrzymie masy materii. Chyba może pan sobie to wyobrazić... To było przyczyną wtedy. W prasie pisano oczywiście bajki dla tych, co chcieli wierzyć. Dlatego pytam pana: a teraz, co się stało teraz? Przyglądałem się coraz uważniej staruszkowi, był przedwcześnie postarzały lub faktycznie stary, jego oczy przyciągały mnie i wręcz peszyły, to, co mówił tak bezpośrednio, namiętnie, insynuując rzecz, o której, przyznam otwarcie, bałem się myśleć, bałem się właśnie prawdy, którą mogłaby zawierać podobna aluzja, dlatego przede wszystkim wydawało mi się, że jest to prowokacja. Rozmawialiśmy szeptem, na tyle tylko głośno, by się wzajemnie słyszeć, kiedy odpowiedziałem mu tak samo wymijająco, jak za pierwszym razem: - Nie mam pojęcia. - Udał, że nie dosłyszał, i zbliżając się jeszcze bardziej do mnie, nalegał: - Co pan powiedział? Jego wypytywanie zaczęło być drażniące. Zdenerwował mnie; aby zakończyć rozmowę, wyjaśniłem mu twardo, niegrzecznie: - Czego pan ode mnie oczekuje? Nie mam pojęcia, o co panu chodzi. Jestem jednym z sali i wiem tyle samo, co wszyscy, czyli nic więcej nie wiem. Jasne? - Ma pan prawo traktować mnie w ten sposób - uśmiechnął się zasmucony staruszek, wycofując się na swoje miejsce. - Nie powinienem spodziewać się innej reakcji. Pan jest człowiekiem prawa, a tajemnica pozostaje tajemnicą. Tym bardziej taka tajemnica... Proszę mi wybaczyć. - ...dlatego na obszarze Wysokich Płaskowyżów - specjalista mówił dalej, wycierając sobie czoło dużą, białą chustką - ruchy sejsmiczne w następnych dwóch dobach osiągną swe apogeum. Kratery wulkaniczne 8 i 11 są pod stałą obserwacją... - Skąd pan wie, że jestem przedstawicielem prawa? - Z gazet, z telewizji... Od rozprawy w Ellim stał się pan bardzo znaną osobą. - Nie chciałem tego. - Wierzę panu. - Pan mi wierzy, ale nie zgadza się z takim surowym wyrokiem. - Nawet gdybym się zgodził, pomogłoby to panu? Na sali powstał zgiełk. Specjalista zakończył swą relację. Zabrało głos jeszcze kilku organizatorów działań interwencyjnych, podając do wiadomości plan działań na bieżący dzień, zadania dla ekip specjalnych i tak dalej, po czym posiedzenie robocze zostało zawieszone. Wszyscy wstali razem. Każdy starał się opuścić salę jak najprędzej, przy wyjściu powstało kłębowisko, mówiono głośno, prawie krzycząc, tak że ledwo można było się porozumieć. W tej wrzawie ujrzałem nagle przed sobą staruszka, który siedział przed chwilą obok mnie. - Do widzenia - wyciągnąłem do niego rękę, bałem się ponownego wszczęcia rozmowy. - Do widzenia - odpowiedział uprzejmie. Wyjął z kieszeni swój bilet wizytowy i wręczył mi go zażenowany, takie odniosłem wrażenie, dodając przy tym: - Może kiedyś będzie pan tak uprzejmy złożyć mi wizytę. Czułbym się zaszczycony... - Może - zgodziłem się potulnie, choć niepewnie. W obszernym holu samotnie czekał pułkownik Bred, siedząc wygodnie w fotelu. - Nudzisz się? - Nie. Tutaj nie. Obserwuję ruch uliczny... - A na naradzie nudziłeś się? - Prawdą jest, że narady robocze są zawsze nieciekawe. Sądzę, że jedynym ich celem jest robienie dobrego wrażenia na zebranych, umożliwienie reporterom prześcigania się w uzyskiwaniu wywiadów, a tym z dowództwa pozowania i łaskawego godzenia się na udzielenie informacji. - Nie wiedziałem, że potrafisz być tak kąśliwy. - Nie jestem kąśliwy. Jestem realistą. Znam sytuację dużo lepiej niż wiele osób, dlatego nie mam już cierpliwości asystować na naradach. - Co proponujesz? Pułkownik wzruszył ramionami. Gestowi temu towarzyszył grymas twarzy, który pozwolił mi zauważyć pobłażliwie: - Nie jesteś dzisiaj w sosie. - Nie mam powodów. - Czy wydarzyło się coś znowu? - W każdej chwili dzieje się wiele. A propos, chciałbyś przejść się ze mną po mieście? Zobaczyłbyś część obszaru nawiedzonego klęską. - Oczywiście że chcę, tylko że twoja ironia zmusza mnie, nie pojmuję dlaczego, do większej ostrożności. - W stosunku do mnie? - Właśnie. Sam nie wiem. - Przejdzie ci. W mieście życie toczyło się prawie normalnie. Na autostradach, przecinających miejscowość od krańca do krańca, panował zwykły tłok gorących dni początku lata; ludzie spacerowali beztrosko, instytucje i przedsiębiorstwa funkcjonowały nienagannie; tylko w porcie w rytmie pracy odczuwało się narastający niepokój. Poziom wody obniżył się znacznie; kilka statków handlowych stało uwięzionych na redzie, a innym, zaskoczonym trzęsieniem na rzece, groziło ugrzęźnięcie w mule - tym zakazano wszelkiego ruchu. Przeszliśmy wolnym krokiem przez miasto. Ja bez jakiegoś specjalnego celu, Bred zwracał uwagę tylko na to, czy lokalny inspektorat porządku publicznego sprostał zwiększonym w obecnej sytuacji obowiązkom. Nie rozmawialiśmy, od czasu do czasu wymieniając tylko uwagi związane z różnymi aspektami życia. Spacerowaliśmy spokojnie szerokimi alejami, mijaliśmy wysokie, masywne domy nowych osiedli, aż niespodziewanie (przynajmniej mnie tak się wydawało, może pułkownik przyprowadził mnie tu bez uprzedzenia) stanęliśmy przed zaimprowizowaną barierą, zabraniającą wstępu osobom nie upoważnionym. Za nią grunt był zapadnięty, ziała straszna przepaść, na jej skraju dostrzegało się wyraźne ślady gruzu z połkniętych przez nią budynków; przy krawędziach otworu unosił się białawy dym o przykrym zapachu, powoli prześlizgiwał się przez miasto, znikając w samym sercu chorego płaskowyżu. Szliśmy brzegiem pęknięcia, zatrzymując się często, by spojrzeć w głąb, by odnaleźć w mieszaninie rozdartych skał ślady naszego świata, zawalonego przez chaotyczne, nieposłuszne konwulsje materii. Czyżby nasza cywilizacja była jeszcze bezradna wobec ślepych sił natury?! Czyżby supercywilizacja, w której żyliśmy, nie mogła powstrzymać zachwiania równowagi w przyrodzie?! Czyżbyśmy my... Mnóstwo pytań przychodziło mi do głowy, ale żadna ze znanych odpowiedzi ani wymyślonych teraz ad hoc nie były w stanie rozwiać moich wątpliwości. I znów poczułem strach, ten sam, który sterroryzował moje dzieciństwo, moje całe dotychczasowe życie, obsesja zabójczej katastrofy ogarniała całe moje jestestwo, wzmagając się nieustannie. - Są zabici? - spytałem. - Tak, niestety - odparł człowiek, którego nie znałem, być może kierownik jednej z brygad ratunkowych. - Dużo? Zapytany spojrzał na mnie, a potem na pułkownika Breda i znów przeniósł wzrok na mnie, a kiedy w końcu zdecydował się mówić, wolał patrzeć przed siebie, daleko za rzekę, na krainę spowitą dymem. - Tutaj około dziesięciu... - Ktoś z rodziny?... Skinął głową. Nie nalegałem. Jak mógłbym go pocieszyć? Rozumiał tak samo dobrze jak ja to, co się stało. Był świadom swojej siły i słabości, jak i naszej, nas wszystkich, którzy go otaczaliśmy... Uścisnąłem mu pocieszająco ramię, odszedłem. Czułem nieprzepartą potrzebę czystego powietrza, potrzebę ucieczki w otwarte, jasne miejsce, pełne spokoju i radości... Pułkownik Bred szedł o metr za mną. Słyszałem jego równy oddech, pewny krok, opanowany głos, tylko słowa do mnie nie docierały, nie rozumiałem nic z tego, co mówił, jak w groteskowym filmie, gdzie popsuł się dźwięk. Raptownie odwróciłem się i przerwałem mu: - Prawda, że ci ludzie mogli być uratowani? - Którzy ludzie? - Ci spod zwaliska. - Niektórzy tak, inni nie zdążyli opuścić strefy. Rozkaz ewakuacji został wydany dość późno. - A więc ofiary. - W pewnym sensie tak, ofiary... - Myślisz, że w innych miejscach uda się uniknąć nowych ofiar? Teraz Bred szedł o krok przede mną. Cała jego postać była imponująca, promieniował spokojem i pewnością, a zdecydowany, energiczny chód wzbudzał zaufanie. - Zdaje się - kontynuował - że strumień sejsmiczny zatrzymał się. Ważne jest teraz tylko, czy nastąpią jeszcze erupcje wulkanów, czy nie... Tak, to jest rzeczywiście w tej chwili najważniejsze. Otwarty grunt w tylu miejscach, głębokie szczeliny w skorupie stanowiły niezliczoną ilość bram, którędy rozżarzona lawa mogłaby wylewać się na powierzchnię. Czy tylko stare kratery były niebezpieczne i należało ich pilnować? Czy poczyniono wszystkie możliwe kroki zapobiegawcze? Czy aby jesteśmy wystarczająco przygotowani, by wygrać podobną batalię? Podniosłem wzrok na niego. Był bezchmurny, gorący dzień, powietrze wibrowało metalicznie, przenosząc rezonanse lotów mnóstwa aparatów, których tory krzyżowały się. Helikoptery, rakiety, aparaty różnych wielkości przelatywały z zawrotną szybkością. Inne wysoko leniwie patrolowały horyzont. Przez jakiś czas podziwiałem powietrzny taniec maszyn. Bred dołączył do mnie, przymrużył oczy. - Kruki... - Słucham? - pułkownik był zdezorientowany. - Nie widzisz? Te czarne rakiety, uporczywie krążące nad miejscem... katastrofy. Wyglądają jak kruki przed ucztą pogrzebową. - Makabryczne żarty. Odnoszę wrażenie, że nie wiesz, co mówisz! To są rządowe aparaty, wiesz o tym. Ludzie wypełniają swe obowiązki. - Dlaczego nie pomalowali ich na biało? Jest to kolor odprężający, uspokajający. Albo na czerwono, purpura jest barwą majestatyczną... - To już szczyty! Skąd ja mam wiedzieć, dlaczego akurat wybrano kolor czarny?! Jest najskromniejszy i poważny... Do niedawna skarżyłeś się, że nie dostałeś takiego jednego, a teraz krytykujesz... - Wiesz, masz rację! Latamy wrakami. To jest karygodne! Gdy spojrzałem na pułkownika, moje rozdrażnienie minęło w okamgnieniu. Oblicze jego wyrażało ogromną troskę, smutek i niepokój, zdałem sobie sprawę, że moje żarty są nie na miejscu w tych okolicznościach. Prawdy nie ujawnione Ściany mojego gabinetu w Prokuraturze zdobiły przeróżne olejne obrazy, grafika - zebrane przeze mnie podczas zwiedzania różnych wystaw. Każdy z nich oddzielnie miał bezsprzecznie swą indywidualność, szczególny urok, własną poezję. Zgromadzone wszystkie razem w jednym miejscu, do tego powieszone prawie bez odstępów, robiły wrażenie bazaru, mętlik zacierał ich wartość, dezorientując osoby, które chciałyby je podziwiać lub chociażby ustalić różnice wartości między nimi. Wiedziałem o tym i bawiła mnie reakcja wchodzących do pokoju po raz pierwszy. Ich wzrok przyciągała to jedna strona, to druga, uwaga rozpraszała się, niemożność objęcia źrenicami wszystkiego szybko i zdecydowanie powodowała pewien rodzaj paniki, bezradności. Delikwent zazwyczaj stawał się zmieszany i nieświadomie wpadał w sidła mojej gry - zaczynaliśmy rozmowę od sprawy pozornie banalnej, od sztuki. Ci, co przychodzili częściej i znali już mój gabinet - dajmy na to Bo albo Alec - również miewali różne dziwactwa, związane z moją kolekcją, na przykład prześladowało ich któreś dzieło, inne irytowało lub drażniła plama farby ułożona nie tam, gdzie trzeba. Dawało to mnóstwo możliwości rozpoczęcia rozmowy, wnosiło równie dużo treści, nieraz wznawiana dyskusja powtarzana była z przytoczeniem innych już argumentów, obrazy widziane były z innej perspektywy i oceniane z innych przesłanek psychicznych. Ja sam często siedziałem wpatrzony w jeden z obrazów, kontemplując biernie, odprężająco, gdyż przeciwstawny świat odciągał mnie, co prawda nie na długo, od wyczerpujących, a monotonnych zajęć. Niedawno otrzymałem frapujący obraz - olej na płótnie młodego malarza K. Os. Manna, którego poznałem parę miesięcy temu przy okazji otwarcia wielkiego salonu sztuk plastycznych w stolicy. Teraz zawieszony w górnej prawej części ściany, prawie wprost nade mną, nieustannie przykuwał mój wzrok. Cała, nie za duża powierzchnia płótna pokryta była gęstym ugrem w różnych odcieniach i chaotycznie poryta jakby przez strumienie niespokojnych rzek, które wymyły po drodze wszystko, wydobywając na światło dzienne bure tło surowej tkaniny. Pośrodku tego „pejzażu” została umieszczona przypominająca łzę błękitna plama o elipsoidalnej formie, jaskrawy niebieski kolor, rażący, przyciągał spojrzenie, przytrzymując je aż do bólu. Obraz nosił tytuł: Obsesja. Kompozycja oszałamiała mnie, niebieska plama niczym ogromne, rozszerzone oko, otwarte ze zdumieniem ku światu, fascynowała mnie, wpatrywałem się jak zahipnotyzowany. Bez wątpienia było to niezwykłe, kontrastowe połączenie powierzchni chromatycznych, zestawienie robiące wrażenie jak nonkonformistyczny krzyk, jak bunt, jak urąganie, jak rzucone wyzwanie... - Mnie, szczerze mówiąc - zwrócił się do mnie Alec po dłuższym studiowaniu obrazu - nie podoba się. Nic mi nie mówi. - Przecież niekoniecznie musi ci coś mówić. - Aha. - Nazwano go Obsesja... Wystarczy chyba, jeśli artyście uda się stworzyć dzieło, które tak silnie utkwi ci w pamięci, że nie możesz uwolnić się od niego, masz je stale przed sobą, śledzi cię, prześladuje jak obsesja. Alec patrzył na mnie apatycznie, znudzony, odwrócił się ponownie w stronę obrazu. W końcu usiadł na krześle przed biurkiem, zmieniając temat rozmowy. - Wiesz co? Idź ty z tym obrazem! Mam tutaj pismo, które zapewne zainteresuje cię bardziej, jeżeli przypadkiem nie zacznie cię męczyć. To mówiąc, wręczył mi kartkę maszynopisu, w górnej jej części poznałem od razu nadruk Gubernatora. Przeczytałem raz, drugi, trzeci, spojrzałem na Aleca: - Znasz treść? - Tak. - No i co o tym myślisz? - Spodziewałem się tego. Spodziewał się... Ja też w pewnym sensie spodziewałem się. Gubernator przecież uprzedzał mnie, że nie zgodzi na wykonanie wyroku na planecie. Dlaczego w takim razie nie żąda jego zmiany, nie narzuca innego rozwiązania? Gubernator nie zgadza się z orzeczeniem sądu. Bardzo dobrze. Wolno mu. Ja zaproponowałem karę, sędziowie przysięgli mogli się zgodzić albo nie. Sąd odczytał raz wyrok, co mogła mnie jeszcze obchodzić ta cała historia, która zaczęła mnie już złościć?! Po co musiano mi podać do wiadomości, że Gubernator nie zgadza się z decyzją sądu i że egzekucja tej bestii nigdy nie będzie miała miejsca na tej planecie?! Podkreślono: na tej planecie. - Możliwe, że Gubernator nie chce, aby wyrok został wykonany na tej plancie - wtrącił Alec. - Nie rozumiem. Mów wyraźniej. - Czego nie rozumiesz? - To znaczy, że na innej planecie mógłby być wykonany? - Niewykluczone, że tak. - Tak to wygląda. - Przypuszczam... - Poczekaj. Gubernator aprobuje więc wyrok pod warunkiem, że zostanie wykonany na innej planecie, nie na tej. To chciałeś powiedzieć? - Ja niczego nie chciałem powiedzieć. To są tylko domysły. Do diabła, co się dzieje z Alekiem? Boi się mnie? A może ma powody, aby tak nagle stać się podejrzliwym? Zwykle mówił wyraźnie, bez osłonek. Co oznaczają te jego... aluzje i... insynuacje? - Wiesz, Alec, odnoszę wrażenie, że odkąd zacząłem zajmować się, przecież z obowiązku, sprawą w Ellim, wokół mnie dzieje się coś, czego nie mogę uchwycić, chociaż powinienem, coś w rodzaju... spisku. I nikt nie mówi mi otwarcie, o co chodzi. Teraz na przykład ty, o co mnie podejrzewasz? Dlaczego wykręcasz się i nie mówisz jednoznacznie? Masz szczególny powód, by być taki tajemniczy przede mną? Moje zdenerwowanie było może uzasadnione, może nie, dość że Alec nie tylko odmówił wszelkich wyjaśnień, ale milczał jak głaz, podczas gdy ja jeszcze starałem się mu wytłumaczyć, że sprawa ta jest dla mnie jedną z wielu i w końcu nie interesuje mnie tak bardzo, co się stanie z mordercą. Dlaczego Gubernator nie rozmawia z sądem, który wydał wyrok, lecz ze mną, który tylko prowadził śledztwo?! Alec w skupieniu wysłuchał mnie, a kiedy sądził, że skończyłem, zapytał oschle: - Mogę odejść? - Nie wyjdziesz, póki nie odpowiesz na moje pytanie! - Na jakie pytanie? - Szlag by to trafił! Pytałem cię, dlaczego nie chcesz zdradzić mi, co sądzisz o sprawie procesu. - Ja nie prowadziłem tej sprawy, nie znam jej. - Bzdury! Gardziłem nim. - Dobrze. Możesz iść - podniosłem się i odwróciłem do niego plecami. Natychmiast wstał. Dochodząc do drzwi, oczami spotkał obraz, który dzisiaj zawiesiłem, i zatrzymał się. Chwilę się wahał, zanim otworzył drzwi - odwrócił się do mnie i zaczął mówić wolno, jakby z trudem dobierając słowa: - Szczerze mówiąc, obraz wcale mi się nie podoba... Zbyt silnie przyciąga wzrok, nie pozwala podziwiać innych... - Zostawmy obraz... - Chcesz, abym powiedział ci prawdę? - Powiesz mi jutro. - Nie. Teraz... Myślę, że Gubernator chce cię usunąć... Czekałem. Uparłem się i milczałem, choć było jasne, że Bred również nie powie mi nic istotnego. Nie otrzymam satysfakcjonującej mnie odpowiedzi na żadne z pytań tak przeze mnie skomentowanych i argumentowanych. Siedziałem dalej nieruchomo, patrząc na niego i pozwalając, by cisza perfidnie kruszyła nasze nerwy, albowiem nie wątpiłem, że pułkownik w końcu ustąpi w imię przyjaźni, jaka nas łączyła. - Więc chcesz, bym uwierzył, że naprawdę jesteś taki naiwny... niewiedzący i niewinny, na jakiego wyglądasz? I że nie zdajesz sobie sprawy z niczego, co się wokół ciebie dzieje?! Hm... Dowiedz się, że właśnie ta twoja niewinność, którą nonszalancko afiszujesz, o której chcesz, nawet i w tej chwili, za wszelką cenę, przekonać mnie, daje mi dużo do myślenia. Czasami, wierz mi, jestem skłonny ci uwierzyć, naprawdę, podziwiam, więcej - zazdroszczę ci zręczności, jaką wykazujesz. Gapiłem się na niego oniemiały. - Zręczność... Afiszuję... Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz. Czyżbyś chciał wmówić mi, że... - O nic cię nie podejrzewam, tylko nikt nie przyjeżdża na tę planetę ot, tak sobie, wiesz dobrze, daremnie próbujesz udowodnić, że trafiłeś tu tylko dlatego, że, dajmy na to, nie miałeś pieniędzy, by kupić bilet dalej. Daj spokój, nie jestem dzieckiem!... Wiem, że są rzeczy, o których się nie mówi, że istnieją tak zwane prawdy nie ujawnione. Uważasz mnie za idiotę... a może tylko chcesz pociągnąć mnie za język? Takie niezwykłe zachowanie pułkownika Breda zadziwiało mnie. Zawsze był zrównoważony, wyjątkowo uprzejmy wobec współpracowników, a szczególnie przyjaciół. Zarazem potwierdziło moje przypuszczenie o istnieniu czegoś, co uszło mej uwagi, zlekceważyłem coś, czego oni nie mogli (albo nie chcieli) mi przepuścić, był to niewybaczalny błąd. Musiałem więc teraz być przezorny i przedsięwziąć wszelkie możliwe środki ostrożności, dopóki nie nastąpi wyjaśnienie „tajemnicy”. Nader ważne było dla mnie, że upewniłem się ponad wszelką wątpliwość, iż to coś nie miało wcale związku ze sprawą w Ellim, z żądaną przeze mnie karą i wyrokiem wydanym przez sąd. Nie miałem pojęcia co, ale wiedziałem, że jest. Jak to się stało, że nie zorientowałem się do tej pory? Nagle przeżyłem wstrząs, cały zadygotałem, uświadomiłem sobie, że muszę forsować sprawę, wykorzystać szansę, by dowiedzieć się czegokolwiek, że będę musiał udawać. Zdałem sobie sprawę, że dopiero od tej chwili zacznę prowadzić naprawdę perfidną grę, zręcznie dawać do zrozumienia, że wiem wszystko, ale nie chcę wiedzieć nic. Powinienem wyglądać na wtajemniczonego, więcej - na doskonałego eksperta i niebezpiecznego wykonawcę dzięki subtelności swej dwulicowości. Tylko w ten sposób mogłem złapać jakąś nić przewodnią, odkryć to „coś”. Wydawało mi się, że zaczynam brać udział w fantastycznym, nieprawdopodobnym i tajnym, a jednocześnie groteskowym dochodzeniu, na co sobie zresztą w pełni zasłużyłem przez długie miesiące gnuśności, pozornej działalności od przyjazdu na planetę. Dlatego patrzyłem teraz na pułkownika Breda z wyższością, a zarazem z rozbrajającą szczodrością, z jaką rzuca karty na stół tylko bardzo pewny siebie gracz, którego interesuje raczej sama gra, a nie stawka. Odezwałem się: - Dobrze wiesz, że nie przyznałbym się, nawet gdyby tak było. Nawet gdybym uważał się za głupszego i chciał powyciągać od ciebie trochę informacji. Odnoszę wrażenie, że albo nie pojąłeś mnie, albo ja nie mówiłem dość jasno. Krótko mówiąc: Na jakiej podstawie Alec sądzi, że Gubernator ma zamiar mnie usunąć? Domyślasz się?... Mnie co innego jeszcze bardziej męczy. Dlaczego Alec powiedział mi to wtedy, kiedy poprosiłem go o zupełnie coś innego? Nie wiem, czy zauważyłeś, że te dwie sprawy łączą się ze sobą... Alec jest moim współpracownikiem, z punktu widzenia hierarchii służbowej - podwładnym. Czy on wie więcej ode mnie w tej sprawie? Jeśli tak, to co mianowicie? I od kogo? Rozumiesz, o co mi chodzi? - I tak, i nie. - Co rozumiesz, a czego nie? - Domyślam się, że boisz się czegoś, że masz powody bać się. Oznacza to, że w którymś momencie popełniłeś błąd i ty o tym wiesz, a teraz śpieszysz się, próbując zapobiec rozwiązaniu, które ci nie odpowiada. Dotąd rozumiem. - Załóżmy, że nie mylisz się całkowicie... A teraz, wyjaśnij mi, proszę, czego nie rozumiesz. - O, to trochę bardziej skomplikowane. - Dlaczego? - Ponieważ wszystko zaczyna się od sprawy w zasadzie głupiej - od morderstwa i wyroku, który oburzył wszystkich swym okrucieństwem. Takie są pozory, a)e co się za nimi kryje, tego nie potrafię uchwycić. Wieczność rozpadała się w ołowiane chwile O świcie krater Łysego Szczytu ponownie zaczął dymić - białawy gaz, ciężki, o przykrym zapachu, wydobywał się ze środka planety coraz intensywniej, spowijając urwiste zbocze góry i opadając w dół, gdzie z kolei duszący opar zalewał zielone obszary lasów. Gdy patrzyło się z pewnej odległości, widok był zadziwiający, nierealny, wyjęty z fantastycznego świata bajek lub taki, jaki by można sobie wyobrazić dumając o mglistych czasach prehistorycznych z początku er geologicznych, przedstawiony teraz dramatycznie i nieprawdziwie. Dzisiejszego ranka dało się odczuć krótkie, konwulsyjne szarpnięcie, jakby gwałtowny skurcz gorączkującego organizmu. Grunt zatrząsł się przejęty dreszczem i wulkan wybuchł bulgocząc. Łysy Szczyt stał się szczytem ognia, suchy wiatr z kontynentu targał nim niczym pochodnią. Jako jeden z pierwszych dotarłem w pobliże miejsca erupcji. Lawa spływała rzekami żaru, pokrywając coraz to nowe powierzchnie terenu, rozlewając się po stokach brzydką ropną egzemą, niszcząc wszystko po drodze, przemieniając w popiół żyzne obszary traw i krzewów. Kraina miała opłakany wygląd, panika wśród mieszkańców pobliskich osad potęgowała jeszcze nastrój grozy. Ekipy ratunkowe prędko zareagowały na sygnał alarmowy. Aeromobile latały regularnie nad sam wulkan, by wisząc sekundę bardzo nisko nad kraterem, można było wpuścić w jego rozgrzane wnętrze bomby neutralizujące. Operacja ta, bardzo niebezpieczna, była jedyną całkowicie skuteczną. W tym czasie dziesiątki innych rakiet i helikopterów służb operacyjnych przeczesywało strefę zagrożoną, gotowe w każdej chwili do niesienia pomocy. Czas płynął niemiłosiernie powoli, jakby wieczność rozpadała się w ołowiane chwile, których długość mierzona była biciem naszych serc. Znajdowałem się na wysokości dwóch tysięcy metrów, robiąc powoli nieregularne okrążenie nad miejscem katastrofy, miałem dziwne uczucie, że to, co widzę pod sobą, nie jest prawdziwe, jest snem, halucynacją. Z głośnika na pulpicie sterowniczym dobiegł do mnie głos dyspozytora, żądał, abym wycofał się znad krateru, jego głos po kilkugodzinnej ciszy otrząsnął mnie z zadumy. Natychmiast opuściłem rejon, gdzie dotarłem bezwiednie, niezaprzeczalna rzeczywistość nabrała teraz nowego realnego wymiaru, przełączyłem nadajnik na odbiór, przytomny i pełen zrozumienia dla akcji, miałem poczucie mego bezpośredniego w niej udziału. Wsłuchiwałem się w rozkazy ośrodka dyspozycyjnego, który kierował całą akcją, odbierałem wskazówki dotyczące manewrowania i przekonałem się, jak bardzo były skuteczne. Moja obecność w tym miejscu nie była pozbawiona sensu, nie była zwykłą formalnością, rozumiałem to. Obniżyłem znacznie lot, ażeby zbliżyć się do zagrożonych miejscowości Zagłębia Eksploatacji Górniczych w A., osady te nie miały w sobie nic szczególnego - kilka rzędów budynków - hotele dzienne, kluby, bary, odpoczywali w nich robotnicy, zanim nie odjechali do rodzin w mieście. W zasadzie nieliczne zabudowania wraz z pawilonami przemysłowymi zaplecza obróbki rudy markowały główne wejście do podziemnych chodników, gdzie wydobywano cenny benit. Życie, praca w obydwu koloniach przebiegały normalnie, bez zakłóceń, bez napięć czy charakterystycznego w takich okolicznościach pośpiechu, jakby nic się wokół nie działo, jakby im nic nie groziło, wszędzie panował spokój. Spokój, ten naturalny spokój zaszokował mnie. Nie, to niemożliwe - powiedziałem sobie. Ci ludzie nie mogą być tak obojętni na swój los, czyżby nie interesowało ich, co się dzieje w odległości zaledwie paru kilometrów od nich? Przecież nie mogą być tak szaleni, by nie obchodziło ich, czy za godzinę, może dwie, nie padną ofiarami wyciekającej lawy. A może sądzili, że obowiązkiem innych jest zajmowanie się ratowaniem ich, oni sami zaś nie muszą niczego robić w tym kierunku, czekają na gotowe, śledząc nasze wysiłki jak pogodny i nieodpowiedzialny widz?! Nie, kategorycznie nie, to jest absurdalne. Więc czym tłumaczyć ich postawę, dlaczego zachowują się w ten sposób? Zauważyłem, że praca przebiega jak zwykle, wydobycie i obróbka rudy jest nieprzerwana, ludzie sumiennie zajmowali się wszystkim, co było związane z benitem. Czy tkwiła w tym jakaś zagadka? Skierowałem moją sfatygowaną ważkę na pas parkingowy pierwszej kolonii, pośpiesznie wysiadłem z niej. Po głównej arterii w bezustannej krzątaninie przejeżdżały pojazdy służbowe, wyglądało na to, że pracujący ludzie nie zauważyli nad swymi głowami mnóstwa różnorodnych rakiet z całej planety, które całkowicie zakrywały firmament. Zatrzymałem jednego z przechodniów i zwróciłem się do niego oburzony, podniesionym tonem: - Co wy U. robicie? Nie wiecie, że wybuchł wulkan, że lawa płynie w waszym kierunku? - I co z tego? - odpowiedział ów człowiek. - Jak to? Wy się tym nie przejmujecie? - Słuchaj... Dlaczego się mnie czepiasz? Czego chcesz ode mnie? Jestem zajęty i nie mam czasu na czczą gadaninę. - Co rzekłszy, odwrócił się na pięcie i odszedł. W dyrekcji wydziału eksploatacji spotkałem akurat inżyniera, kierownika tego wydziału. Był to człowiek w średnim wieku, średniego wzrostu, krzepki, o jasnym spojrzeniu i szerokim czole - od pierwszego wejrzenia wydał mi się sympatyczny. - Wie pan - zaczął wyjaśniać mi w odpowiedzi na moją lawinę pytań, zadaną jednym tchem - nie możemy absolutnie z żadnego powodu przerwać pracy. Benitt to bardzo cenna ruda, używana do... Jest paliwem... - Tak jest. Więc? - To wszystko, co mogę panu powiedzieć. Nie wolno nam zaprzestać produkcji benitu. - Ale teraz w grę wchodzi życie ludzkie. Trzeba jednak przedsięwziąć jakieś środki bezpieczeństwa! - Mamy pełną gwarancję, że lawa do nas nie dotrze. - Kto wam udzielił takiej gwarancji? Inżynier przyglądał mi się zaskoczony, widocznie nie wierząc własnym uszom, że mogłem zadać podobne pytanie. Był niewątpliwie zmieszany, może tylko skrępowany. Na wszelki wypadek wolał jednak nie odzywać się więcej. Milczenie przedłużało się i zanosiłoby się chyba na bardzo długie, bo uparłem się doczekać konkretnej odpowiedzi. Z impasu wybawił nas telewizor, na którego ekranie ukazała się twarz dysponenta koordynującego działania, mające na celu neutralizację erupcji wulkanicznych na naszym obszarze. Po wygłoszeniu kilku dokładnych relacji o panującej sytuacji i o działaniach przywracających porządek, dyspozytor zaapelował o powszechną uwagę, ponieważ głos miał zabrać sam Gubernator. Nagłe pojawienie się Gubernatora na ekranie zaskoczyło mnie. W ciągu całego dnia nie oglądałem żadnej transmisji, dlatego byłem zdumiony prostotą zapowiedzi wystąpienia Gubernatora, jakby była to rzecz normalna i powszechna. Spojrzałem mimochodem na inżyniera. Jego twarz nie zdradzała szczególnego zainteresowania, nie wyrażała żadnych emocji, nie oczekiwała niespodzianki. Pozostał w tej samej pozycji, nadal niezdecydowany, czekał. Oblicze Gubernatora i tym razem wydało mi się doskonałą maską. Ta sama chłodna poza, ten sam ledwo zauważalny ruch mięśni twarzy, ta sama posągowa, nienaganna postawa. Różnica polegała tylko na tym, że teraz Gubernator nie siedział w masywnym fotelu w gabinecie „białych luster”, a w wygodnym fotelu rakiety, i obserwował wszystkie akcje ratunkowe. Technicy, przygotowując transmisję, potrafili umiejętnie wybrać sprzyjające kąty obrazu, osiągnięto efekt, jakby mówca, będąc na tle rozległego krajobrazu górskiego, oglądał rozszalałe wybuchy kipiącej lawy. Pozuje, pomyślałem sobie, odwróciłem głowę od ekranu i kierując wzrok na okno, próbowałem wyróżnić spośród statków powietrznych ten, z którego nadawano transmisję. - To ta czarna, podłużna rakieta, obstawiona po bokach czterema mniejszymi, też czarnymi... Cały dzień krążą nad nami. Wyjaśnienie inżyniera upokorzyło mnie. Zapewne zachowywałem się jak smarkacz albo jeszcze gorzej, nie wiedziałem, nie zdawałem sobie sprawy nawet z tego, co dla innych było jasne, wręcz ewidentne. Pożałowałem, że przez cały czas ulegając obsesji mego strachu, byłem nieobecny przy zasadniczych wydarzeniach, nie śledziłem ich rozwoju. Skinąłem głową i powróciłem do transmisji. Wystąpienie Gubernatora rozpoczęło się, słyszałem znowu ten sam równy, wystudiowany ton nie znoszący sprzeciwu ani choćby wahania, tylko że tym razem był jeszcze bardziej zimny niż zwykle, dobitnie skandował zdania, chwilami nawet słowa wymawiał oddzielając sylabę od sylaby... W podobnych momentach dużo dałbym za to, żeby móc być obok niego, przynajmniej w pobliżu, by widzieć z bliska jego skamieniałą fizjonomię, ograniczoną gestykulację. W końcu opanowała mnie całkowicie myśl, że na ekranie był tylko doskonały obraz manekina przedstawiającego Gubernatora. - Zna pan Gubernatora? - spytałem wlepiając oczy w inżyniera, który nadal siedział nieruchomo na krześle. - Oczywiście - odparł. - Nie to chciałem wiedzieć. Czy poznaje go pan teraz, na ekranie, czy ten, który mówi, jest Gubernatorem. Czy pan rozmawiał z nim kiedyś, czy znajdował się pan przed nim... - Tak, dwa razy... Po raz pierwszy dziesięć lat temu, kiedy obejmowałem to kierownicze stanowisko. Na naradzie Departamentu Przemysłu Wydobywczego, w której uczestniczyli i zaproszeni goście... Między innymi i ja... Interesuje to pana? - Tak, tak. Nawet bardzo. - Gubernator wygłosił wtedy krótkie przemówienie... - W jakiej odległości był pan od niego? - Mogło być około dziesięciu, dwunastu metrów... - A bliżej? - Też, w zeszłym roku, kiedy przyznano mi nagrodę Apolla. Uścisnął mi dłoń, gratulował mi... Dlaczego pan pyta? Jaki to ma związek? - Jaki się panu wydał? - Kto? Gubernator? Doskonale się trzyma, w jego wieku i po tym, co przeszedł... - Niewątpliwie. Posłuchajmy, o czym jeszcze mówi. - Niczego nowego nie powie. Transmisja powtarzana jest co godzinę. To ta sama, wznowiona. - Tak pan sądzi? - Jestem pewien. Nie przepuściłem żadnej. Od dzisiaj rana... - A jednak. - Proszę... Dotarło do mych uszu ostatnie zdanie Gubernatora, które było pewnego rodzaju apelem do ludności wszystkich miasteczek - satelitarnych kolonii przemysłowych, prosił, by nikt nie przerwał pracy, by zachowano spokój i wykonywano codzienne obowiązki, szczególnie w sektorze obróbki i dekantacji benitu, jak również przy wydobyciu tej cennej rudy... - Ależ to nonsens! - wykrzyknąłem - To jest nieludzkie! To nadużycie władzy! - Nie przesadzajmy. - Nie przesadzam. Wiem, że w tej strefie grozi wielkie niebezpieczeństwo. Ludzie powinni opuścić szyby przynajmniej na czterdzieści osiem godzin, dopóki wszystko nie powróci do normy. - Ekipy ratunkowe działają sprawnie. Gubernator gwarantuje, że kopalnie nie będą zalane lawą. - Gubernator! Gubernator! Skąd on ma pewność, że na dole nie wystąpią jeszcze inne nieprzewidziane ruchy skał, które mogą okazać się niebezpieczne. To, co widać na powierzchni, to jedno, a co się dzieje w głębi, to drugie. - Pan się niepotrzebnie martwi. My pracujemy pod skorupą, znamy wiele jej tajemnic... No i oprócz tego są specjaliści, którzy śledzą uważnie rozwój sejsmiczny... My wierzymy Gubernatorowi. - Przecież sam pan przed chwilą stwierdził, że nie ma go teraz tam, w górze, że program został sfilmowany parę godzin temu, nie wiadomo zresztą kiedy, i że wszystko to jest tylko inscenizacją. - Nie powiedziałem tego. - Ale pan tak myślał. Oczy inżyniera rozszerzyły się, o mało nie wyszły mu z orbit, zbladł, palce kurczowo ściskały kruche oparcie krzesła. Chciał zaprotestować, zripostować, ale słowa ugrzęzły mu w krtani, wyglądał, jakby miał dostać apopleksji. Uświadomiłem sobie, że przeciągnąłem strunę, mój ogólny stan irytacji robi mi brzydkie kawały. Wstałem natychmiast, powinienem odejść stąd, nie miałem o czym rozmawiać z tym inżynierem, którego nerwy i tak były już nadszarpnięte, zupełnie niepotrzebne były moje insynuacje i prowokacje. - Wysłuchali państwo wypowiedzi Gubernatora - rzekł spiker rozgłośni telewizyjnej w momencie, kiedy sięgałem ręką do klamki, aby otworzyć drzwi. - Była to transmisja z pokładu statku rządowego, który za parę minut wyląduje w ośrodku eksploatacji górniczych w A., skąd Gubernator ponownie zabierze głos. Stanąłem jak wryty, tym razem zamurowało mnie. Więc nie mogło być prawdą, że jedną i tę samą emisję powtarzano co godzinę. Gubernator znajdował się w centrum działań, obserwował i udzielał wskazówek, przemawiał do ludzi, prosił ich o spokój i zaufanie. Patrzyłem ponuro na inżyniera, pałałem do niego straszną złością za to, że nie miał racji, że mylił się w sprawie autentyczności transmisji i realnej obecności Gubernatora bezpośrednio w pobliżu nas, ale on inaczej pojął moją reakcję, opacznie, widziałem jego zmieszanie, zagubienie, gotowy był przyznać się pokornie do winy, choć wcale nie był winien. - Nie wiedziałem... Takie odniosłem wrażenie... Proszę mi wierzyć... Ani przez chwilę nie wątpiłem, że Gubernator... Bełkotał słowa zaczynając zdania i nie kończąc ich, jąkał się i zacinał, strach, żeby go nie posądzić o coś niedozwolonego, czynił zeń tchórza. Wzbudzał we mnie wstręt bez granic. - Nie ma znaczenia - odburknąłem. - Ja też polecę do A. Sądzę, że jest to najlepsze, co mogę zrobić. Właściwie głośno myślałem, przestało mnie interesować, czy inżynier zdawał sobie sprawę z czegokolwiek, co dzieje się wokół niego, czy rozumiał, co dzieje się ze mną, nie obchodziło mnie nawet, czy słyszał, co mówiłem. Najważniejsze było teraz jak najszybsze dotarcie do A. i znalezienie się blisko Gubernatora. Stało się to dla mnie sprawą zasadniczą. Chociaż bardzo się śpieszyłem, do głównego miasta Zagłębia dotarłem już po rozpoczęciu narady Gubernatora z przedstawicielami lokalnej władzy. Chciałem dostać się do sali, ale nie wpuszczono mnie. Polecenia w tej sprawie były kategoryczne i jednoznaczne: wpuszczano do sali tylko wraz z grupą rządową i oczywiście za okazaniem specjalnej przepustki. - Jestem generalnym prokuratorem, egzekutorem... - Wiem - odrzekł facet wyglądający na szefa służby porządkowej, a którego nie przypominałem sobie, bym poznał kiedykolwiek. - Proszę zrozumieć. Zarządzenia są bardzo ścisłe, to sytuacja wyjątkowa. - Dobrze - zgodziłem się, nie komentując niczego. - Proszę mi powiedzieć, czy pułkownik Bred jest obecny? - Tak. - Nie mógłby pan zawiadomić go, że jestem tu i muszę z nim koniecznie pomówić? - Spróbuję zrobić to dla pana. Proszę poczekać. - Dziękuję. Wyszedłem na ulicę. Nie lubię czekać na korytarzu. Osobliwe uczucie bezużyteczności, bezsilności, pokornej niższości ogarniało mnie, ilekroć zmuszony byłem czekać przed drzwiami, nawet jeśli były to bardzo krótkie chwile. Wolę spacerować, dlatego opuszczam budynek, by ponownie do niego wrócić i spróbować szczęścia, a jeżeli i tym razem nie udaje się, znowu wychodzę i idę przed siebie. Jest to kaprys, może nawet fobia, wiem o tym, nieuzasadniona, jednak nigdy nie udało mi się jej opanować i przezwyciężyć. Pewnie dlatego też, że nie znoszę bierności, apatii, jestem człowiekiem czynu, natychmiastowych decyzji, człowiekiem dynamicznym. Było ciepłe popołudnie, w powietrzu unosił się przyjemny zapach kwitnących kwiatów. Wokół panowała cisza, z wolna nabierałem pewności, że cisza ta jest złowroga, a spokój pozorny. W nozdrza powrócił zapach siarki, bezwiednie odepchnięty jako coś zwykłego, wydzielanego normalnie z pobliskich fal lawy. I ten niebieski obłoczek unoszący się nad stokami wulkanicznymi, ta para, która wdzierała się wszędzie. Wiedziałem już, że spokój w koloniach przemysłowych jest sztuczny, odrzucano rzeczywistość, by móc łudzić się i okłamywać samych siebie. Po kilku minutach zjawił się pułkownik Bred. Miał twarz człowieka cierpiącego, a zarazem zblazowanego swoją wyniszczającą chorobą. Brak snu pozostawił widoczne ślady. Ociężałe powieki, bladość i głębokie zmarszczki zdradzały długotrwały wysiłek, zużycie się energii. Starał się być w dobrym humorze, co nie bardzo mu wychodziło, uśmiech był jakby spowodowany skurczem, ruchy słabe, sztywne. - Spóźniasz się, zarządzenia są ostre - spróbował czegoś w rodzaju przeprosin, gdy mnie tylko zobaczył. - Przeboleję - stwierdziłem. - Cieszę się, że cię widzę... Chociaż teraz bardziej przydałaby ci się zimna kąpiel, a potem długi sen, nie będę cię jednak oszczędzał... Chyba nie zdajecie sobie sprawy z odpowiedzialności za podjęte przez was decyzje. A może po prostu bardziej obchodzi was ten... benit niż życie pracowników! - Co ty bredzisz? - Dlaczego oszukujecie ludzi? - Kto ich oszukuje? - Wy! Sztab działań ratowniczych. - W jaki sposób ich oszukujemy? - Zmuszacie ich, by spokojnie wykonywali swoją pracę, kiedy oni żyją w ogromnym napięciu, oczekując w każdym momencie katastrofy, muszą udawać, że wszystko jest w porządku. Po co? Świadomie oszukiwać to gorzej niż nieumyślnie wprowadzać w błąd. - Poczekaj, uzgodnijmy to - zatrzymał mnie pułkownik. - O czym ty właściwie mówisz? Proszę, wytłumacz mi jaśniej, o co masz pretensję? Szliśmy ramię w ramię, nie patrząc na siebie i nie odzywając się. Doszedłem do przekonania, że jestem zbyt rozdygotany i nie mogłem pojąć, z jakiej przyczyny wpadłem w taki popłoch, za wszelką cenę starałem się opanować, uspokoić. Wydarzenia ostatnich dni wpłynęły na mnie, co prawda, niekorzystnie, rozbudzając dawną obsesję, jak mawiała Liliana, ale do furii z objawami histerii, którym uległem, zadziwiając pułkownika Breda, była - tak mi się wydawało - daleka droga. Co się ze mną dzieje? Atak szału był absolutnie niewytłumaczalny. Bunt? Przeciw komu? Co go wywołało? Albo kto? Pytania jak iskierki zapalały mi się w głowie, bez reszty zaprzątając umysł, i nagle przyszło olśnienie. Mętny obraz zaczął się klarować, poszczególne fragmenty stały się łatwo dostrzegalne, zawładnęła mną fala radości. Tak, to było zasadnicze pytanie: kto mnie sprowokował? Odpowiedź nasuwała się teraz sama. Odwróciłem się do mego przyjaciela prawie wesoły - byłem zadowolony z dokonanego odkrycia - chwyciłem go za ramię i zacząłem wyłuszczać mu w sposób opanowany, spokojny swoje argumenty, zupełnie tak samo, jak gdybym występował w procesie, który mnie pasjonuje: - Wybuch wulkanów spowodowany był wyjątkowo silnym ruchem tektonicznym. Prawda? Ktokolwiek śledziłby łańcuch wewnętrznych przesunięć gruntu wzdłuż południka, musi zauważyć, że nie są one wcale przypadkowe ani chaotyczne, wręcz przeciwnie, mają swój logiczny ciąg, ustaloną skalę intensywności, którą można zmierzyć z wystarczającą dokładnością, by wiedzieć, jaka będzie w poszczególnych punktach i kiedy to nastąpi, można to przewidzieć dużo wcześniej, a w każdym razie przed wypadkiem. Tak się mają sprawy, naturalnie należało założyć pewien minimalny współczynnik nieprzewidzianych zjawisk - i oto wiadomo już, jakie zniszczenia spowoduje katastrofa w punktach x, y, z itd. Stąd spokój zalecany przez Gubernatora w obrębie złóż benitu. On wie - na pewno nie tylko on - że lawa nie zaleje kopalń, wydobycie rudy może więc i powinno odbywać się normalnie, tym bardziej teraz nie wolno przerywać go ani na minutę. Doskonale! Wyśmienicie do pewnego punktu. Gubernator zapomina lub lekceważy - może celowo, może nie, to się okaże - podkreślam: lekceważy współczynnik nieprzewidzianych zjawisk, o którym ¦wspomniałem wcześniej i przed którym, nie uwierzę, aby nie był ostrzegany. Decyzja trzymania ludzi na dole jest karygodna. To zbyt wielkie ryzyko, by mógł wziąć je na siebie. Istoty ludzkie są w niebezpieczeństwie, za ich życie lub śmierć Gubernator odpowiada całkowicie i będzie musiał się tłumaczyć. W obecnej sytuacji jeden gram czy jedna tona rudy nic nie znaczy w porównaniu z życiem ludzi, o którym Gubernator decyduje samowolnie. On forsuje idee... bohaterstwa, lecz bezcelowego, my takiego nie potrzebujemy, potępiamy je z całą surowością. - Przestań natychmiast! Pułkownik przerwał mi nie tylko brutalnie, ale i z pewną dozą ukrytego strachu, ze źle maskowanym niepokojem; żądanie, abym nie kontynuował, miało charakter wręcz rozkazu. - Dlaczego? - zapytałem szczerze zdumiony. - Przecież życzyłeś sobie, abym wytłumaczył ci dokładnie. Jeszcze nie skończyłem. - Powiedziałeś wystarczająco dużo. Aż za wiele. - To znaczy, że zrozumiałeś powody mego niezadowolenia!? - Tak. - I co mi odpowiesz? - Ja? - Ty. Akurat wtedy czarna miniaturowa rakieta, wyjątkowo elegancka i gibka, zatrzymała się przed wejściem imponującego gmachu ośrodka górniczego. Momentalnie pojawiły się jeszcze cztery „mini-małe”, także czarne, z emblematami jednostek porządku publicznego. Zawisły tak nisko, że odnosiło się wrażenie, jakby wystarczyło podnieść rękę, aby je dotknąć. Dotarło do mnie, że posiedzenie zakończyło się i Gubernator odlatuje. W pierwszym odruchu chciałem podejść do wejścia, stanąć naprzeciwko niego. Pułkownik Bred złapał mnie. - Nie idź. Nie... - Muszę. - Nie teraz. - Chcę z nim pomówić. - Nie dopuszczę, abyś się do niego zbliżył. Rozumiesz? Musisz to zrozumieć, do diabła! - Nie bacząc na wysiłek, jaki czyniłem, by uwolnić się z jego uścisku, zatarasował mi jeszcze drogę swoją osobą. Skapitulowałem. W odległości zaledwie paru metrów od nas z budynku wyszedł Gubernator, wokół było pusto, szedł sam, jak przeciętny podróżny. Powoli wsiadł, drzwi zatrzasnęły się i rakieta natychmiast zaczęła wznosić się w górę. Uniosłem rękę, pomachałem mir.” Może dopiero ten gest zwrócił jego uwagę, bo może rzeczywiście mnie poznał mnie, a może nie chciał - kto wie? - moje kiwanie ręką uznał za rodzaj prowokacji, ponieważ rakieta zatrzymała się nade mną i przez głośnik usłyszałem wyraźnie głos Gubernatora: - Spóźnił się pan! Gdzie pan się podziewa?! To był ten głos. Poznałbym go wszędzie. Ten sam metaliczny, suchy, to samo sztuczne artykułowanie dźwięków. Czułem, że pytanie to nie jest wymówką, a raczej upokarzającą mnie drwiną. Pośpiesznie szukałem w myślach odpowiedzi ostrej i zarazem zuchwałej, musiała być właśnie taka. Krzyknąłem z całych sił, by mnie na pewno usłyszano: - Ja byłem tam, gdzie decyduje się życie lub śmierć ludzi! - O życiu i śmierci ludzi decydowało się tutaj, na naradzie, gdzie pana nie było! - Tutaj wy decydujecie. Ale tam... Nie zdążyłem dokończyć zdania. Rakieta szybko pomknęła w przestworza, za nią nieodłączne cztery „małe”. Na ulicy pozostaliśmy my dwaj, pułkownik Bred i ja, nikt nie zjawił się znikąd, wszystko dokoła świeciło pustką, panowała przygnębiająca martwota, jak na obrazie przedstawiającym metafizyczny krajobraz. Santa Barbara Następnego dnia rano zostałem wezwany do Departamentu Porządku Publicznego. Godzina, na którą byłem umówiony, dawno już minęła, zanim dotarłem do gabinetu pułkownika Breda - nie wiem, jak to się dzieje, ale od pewnego czasu wszędzie się spóźniam. Pułkownik czekał na mnie zaniepokojony, czy przypadkiem coś mi się nie przytrafiło. - Cóż mi się mogło stać? - Różnie może być - odparł Bred, wertując dokumenty w szufladzie biurka i udając, że szuka w nich jakiegoś papieru, który ostatecznie znalazł się, leżał pewnie od dawna na blacie, pod jego nosem. Udawałem, że nie zauważam jego wybiegów, wytrzymałem i nie odezwałem się, choć śmieszył mnie okropnie. Sam się głowiłem, o co może też chodzić, jeżeli mój przyjaciel posuwa się do tak taniej reżyserii i w dodatku tak wcześnie rano. - Chciałem skonsultować się z tobą - zaczął niezdecydowanie, nieudolnie badając teren - poradzić się w pilnej sprawie, wyjątkowo delikatnej, tobie zresztą bardzo dobrze znanej... Pomożesz mi... - Może. Przyglądał się teraz tej kartce, obracając nią to w jedną, to w drugą stronę, chyba po to, by nie podnieść na mnie wzroku. Wahał się, jak rozpocząć, czy też po prostu chciał rozbudzić moją ciekawość. Byłem cierpliwy. Niespodziewanie weszła do pokoju niska, drobna kobieta o wyjątkowo szczupłych dłoniach i bladych policzkach, świadczących o anemii. Podeszła do Breda i pochyliwszy się, zaczęła dość długo szeptać mu coś do ucha - nie podobało mi się to - potem nagle odwróciła się i wyszła szybkim krokiem, nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź ze strony pułkownika. Dopiero kiedy drzwi zamknęły się za nią, Bred podniósł głowę z zamiarem, jak sądziłem, przeproszenia mnie. Dałem mu do zrozumienia, że niepotrzebnie się przejmuje - rozumiałem sytuację - może więc przystąpić do sedna sprawy, z powodu której ściągnął mnie tutaj. - Widzisz - kontynuował pułkownik - to nie takie proste. To, o czym chciałem cię zawiadomić... Mam pewne opory... - Wobec zaistniałej sytuacji pójdę sobie - zażartowałem. - Kiedy zdecydujesz się, daj mi znać, proszę. Bred uśmiechnął się. Doskonale wiedział, że nie odejdę, groźba była jedynie formalna, byłem za bardzo ciekaw, co chce mi zakomunikować, więc nie zaprotestował, jak postąpiłby kto inny, ale dodał pocieszająco: - Cudowny z ciebie facet, w każdych okolicznościach tryskasz humorem... - Jeżeli jesteś o tym przekonany, to nie powinieneś się krępować. Cokolwiek to będzie, obiecuję, że nie będę tragizował. Mam stracić humor... Ej, ruszaj! - Dobrze. Słuchaj - zaczął czytać: - Niniejszym zawiadamiamy, że po ponownym rozpatrzeniu sprawy... Odczytywał mi pismo gabinetu rządowego, w którym zawiadamiano szefa Departamentu Porządku Publicznego, że w procesie o morderstwo w Ellim wyraża się zgodę na prośbę oskarżonego o opuszczenie planety, odbiera mu się na zawsze prawo powrotu i jednocześnie oświadcza, że musi się podporządkować statusowi wygnańca, obowiązującemu w całym Wszechświecie. Gubernator zarządził wywiezienie go na Santa Barbarę, gdzie zostanie on przekazany, zgodnie z umową międzyplanetarną, władzom lokalnym, które same zadecydują o jego dalszym losie. Po skończeniu lektury Bred wyciągnął z marynarki chusteczkę i jął starannie wycierać krople potu, pokrywające mu twarz. Był teraz bardziej swobodny, ale podejrzewałem, że to jednak nie wszystko, co ma mi do powiedzenia. Toteż czekałem dalej, patrząc mu prosto w oczy. - I co ty na to? - zapytał w końcu, wkładając pismo z powrotem między inne papiery. - Cóż mogę powiedzieć? To bezsens. - Nie masz racji. Wygnanie na Santa Barbarę to straszliwa rzecz. - Straszliwa! - Warunki klimatyczne, organizacja życia, tryb pracy... - Widzisz, pułkowniku, dla mnie nawet istnienie tej planety o tak pięknej nazwie wydaje się anomalią. Innymi słowy, dlaczego ludzkość o takim stopniu rozwoju cywilizacji jak nasza nadal umyślnie utrzymuje w stanie skrajnego zacofania, prymitywizmu i... promiskuityzmie planetę? Żeby mieć gdzie zsyłać swoich wyrzutków?! Co się przez to osiąga? Cały świat wylewa na nią swoje odchody, istna wyspa terroru i obłędu. Równocześnie chwalimy się hipercywilizacją, kulturą, warunkami materialnymi najlepszymi, naj... A na Santa Barbarze, aż się wierzyć nie chce, dopuszczamy do nikczemnej egzystencji ludzkiej, której będziemy się wstydzić przed historią. Powinniśmy sami siebie policzkować. - Czasami masz taki język... Nigdy nie pojechałem na Santa Barbarę, chociaż podczas moich długich wędrówek miałem wiele okazji po temu. Oburzała mnie myśl o inkwizycyjnym charakterze planety, tkwiącej w środku naszej rozwiniętej ery. Byłem na nią wprost uczulony, wstrząsałem się, jak przed wielką niesprawiedliwością, ilekroć wspomniano jej nazwę. Santa Barbara... Zdawałoby się, że to przeciętna planeta średniej wielkości, w ciągłym stanie stygnięcia, ze zdegenerowaną roślinnością i z ostrym, niezmiennym przez cały rok, klimatem, znajdująca się w peryferyjnym układzie słonecznym konstelacji Plaur. Istniała kiedyś na niej, jak sądzono, ileś tam dziesiątków tysiącleci wcześniej, ewolucyjna forma organizacji społecznej, gospodarczej etc., zniszczona szeregiem kataklizmów podejrzanego pochodzenia. Kiedy po tysiącach lat od zaniku tamtej cywilizacji po raz pierwszy rakieta wylądowała na rozległej, piaszczystej powierzchni planety, wydawało się, że nareszcie rozwiązano problem utworzenia bazy do startów w kierunku F. Niestety okazało się to efemerycznym złudzeniem. Planeta, która otrzymała swą nazwę od pierwszego statku kosmicznego, który na niej wylądował, dała się poznać, mimo pewnych korzystnych warunków do życia, jako niegościnna, choć nie pozbawiona uciążliwych i natarczywych gości. Gdzieniegdzie pośród spalonego, jałowego gruntu, przykrytego resztkami suchego popiołu, wyłaniała się oaza zdegenerowanych roślin. Woda w rzekach była mętna, pozbawiona wszelkich oznak życia, a ponure jeziora gnuśniały w monotonnym ruchu fal, parując ciężko. Chmury wisiały tylko nad górami, deszcz wsiąkał natychmiast w spragnione zwęglone skały. Pierwsi przybysze mieli nadzieję, że prędko i łatwo przezwyciężą te niedogodności. Klimat można ocieplić, grunt użyźnić, wodę oczyścić... Niemało mamy przecież przypadków całkowitej zmiany oblicza planety dzięki naszej technice. Najważniejsze było to, że przyszli mieszkańcy planety nie musieli nosić specjalnych kombinezonów ochronnych, mogli swobodnie poruszać się bez nich. A mimo to Santa Barbara nie stała się tym, czym sądzono, że mogłaby i powinna się stać. Ekipy prospekcyjne zauważyły chorobliwe symptomy w życiu planety, surowy, szczególny wygląd był wynikiem rozkładów nuklearnych, które ją zniszczyły i przemieniły w olbrzymi glob popiołu. Żar strawił wszystko, a przyczyn jego nietrudno się było domyślić. Należało tylko znaleźć materialne dowody, konkretne, świadczące o istnieniu cywilizacji odpowiedzialnej za spowodowanie katastrofy. Ślady jednak ucięły się i nie pojawiły. Wszakże... W niektórych strefach planety badacze zauważyli, że promieniowanie pochodzące z gruntu było niebezpieczne dla pozostających tam dłużej. Wiercono głęboko, ale prócz radioaktywności skał niczego nie odkryto. Wysunięto nawet hipotezę, że planeta niszczy się sama własną radioaktywnością. Czym w takim razie wytłumaczyć fakt, że cząstki roślinności, choć dzieliły je ogromne odległości, były prawie identyczne - zapytywali inni. Musiała kiedyś istnieć ręka, która przeniosła nasiona z jednego miejsca w drugie. Wkrótce planeta zaczęła przyciągać uczonych ze wszystkich zakątków Wszechświata, tyle było jeszcze nie rozwiązanych problemów, mnożyły się znaki zapytania, ci przyjeżdżali, grzebali, gdzie się dało, i odlatywali. Planeta uparcie broniła swych tajemnic, pozostając nadal wielką, kuszącą zagadką. Zagadki bowiem - jak wiadomo - prawie zawsze niepokoiły i odstraszały ludzi. W niedługim czasie nikt nie chciał być członkiem załogi lub ekipy poszukiwawczej, odlatującej na Santa Barbarę. Tylko romantycy i wyjątkowo uparci decydowali się na to. Wtedy komuś przyszedł do głowy szatański pomysł wysyłania tam delikwentów, by odpokutowali swoje winy w obozach pracy. Na początku rozwiązanie to wzbudzało kontrowersje. Z biegiem lat po cichu zaakceptowano je, bez decyzji ze strony Wielkiej Rady Międzyplanetarnej, bez zgody ze strony jakiegoś urzędu do tego upoważnionego. I tak Santa Barbara stała się z czasem planetą wygnańców, planetą grozy, a była przecież nader bogata w rudy, dostarczała zatem paliwa śmiałym ekspedycjom międzygwiezdnym i wielkim doświadczeniom naukowym. Paradoksalny los spotkał tę bogatą i dziką planetę, odkrytą w środku świata spragnionego doskonałości. Paradoksalny i niepojęty! Zamiast skomplikowanych modernizacji, jakie stosowano wszędzie, na Santa Barbarze pienił się prymitywizm. Używam ostrych słów, ale one i tak nawet w przybliżeniu nie oddają stanu faktycznego. Jestem oburzony, szczerze oburzony jej istnieniem, ilekroć o niej myślę, stawiam pod znakiem zapytania wiele cech i cnót człowieka naszych czasów, czasów wielkich odkryć w przestrzeni. A może i w tym przypadku mylę się? W pomieszczeniu zrobiło się gorąco od słońca - żółte i błyszczące rzucało promienie przez owalne okna, nadając otaczającym nas przedmiotom inną barwę, podminowując lekko sztywny nastrój naszej rozmowy. - No cóż, powzięto ostateczną decyzję, mogę więc uważać sprawę za zakończoną, przynajmniej dla mnie. Ten przypadek w Ellim i tak sprawił mi dużo kłopotów. Teraz odetchnę. - Nie, nie śpiesz się - uprzedził mnie pułkownik, który nadal był niespokojny. - Dla ciebie nie zakończyła się ta... historia. - Nastąpi coś jeszcze? - Tak. - Mianowicie co? - Epilog. Poczułem słabość wkradającą się w moje stawy, zagłębiłem się bardziej w fotel, na którym siedziałem. Byłem beznadziejnie wyczerpany. Nie wiem, czy nagły stan depresji spowodowany został zaskoczeniem, pewnego rodzaju stresem, a może koniecznością ponownego skoncentrowania się po prawie całkowitym odprężeniu. - Powinienem był się tego spodziewać - wymamrotałem, przymykając oczy. - Co mi ofiarowuje epilog? Widocznie Bred pojął mój stan ducha, bo wstał zza biurka, podszedł i usiadł obok mnie na krześle. Otworzyłem oczy i przyglądałem mu się z bliska. Miał pomarszczone czoło, posiwiałe na skroniach włosy, zwiędnięte wargi - wyglądał staro. Po raz pierwszy, od kiedy znaliśmy się, zobaczyłem w pułkowniku Bredzie człowieka zmęczonego, zniszczonego, prawie skonanego. Zadałem sobie pytanie: dlaczego? Co go dręczy? Ma jakieś kłopoty? - Ukrywasz coś przede mną - ośmieliłem się odezwać niepewnie, podejrzliwie. - Nie mam nic do ukrycia. Jest to sugestia, propozycja. Możesz odmówić... Nie o to pytałem, nie zrozumiał, nie było sensu nalegać. Dałem znak, by mówił dalej. - Polecenie rządowe - zaczął Bred - przewiduje towarzyszenie oskarżonemu przez inspektora Departamentu Porządku Publicznego, który dopełni, zgodnie z przepisami, formalności przekazania go na Santa Barbarę. Dodatkowo, pomijając sprawy proceduralne w takich przypadkach, istnieje obowiązek, aby i Prokuratura Generalna wyznaczyła jednego delegata. - Pomyślałeś o mnie? - Tak. - Dobrze zrobiłeś. - Delegat Prokuratury ma specjalne upoważnienia, musi prosić o zatwierdzenie tutejszego wyroku przez tamtejszą wyższą instancję, która z kolei ma obowiązek aktywnie uczestniczyć w rozprawie sądowej. Jeżeli sąd na Santa Barbarze utrzyma w mocy wyrok śmierci, to musi być on wykonany w ciągu dwudziestu czterech godzin. Tylko że oni mają prawo zmienić karę i skierować mordercę do obozu pracy. Rozumiesz? - Rozumiem. - Po powrocie delegat przedkłada sprawozdanie... Jest to zwykła formalność, ponieważ na Santa Barbarze mogą swobodnie dysponować każdym nowym przybyszem w zależności od danych, zawartych w jego aktach. Wznowienie procesu odbywa się tylko w wyjątkowych wypadkach, wiesz o tym dobrze, nie widzę więc sensu przypominać ci tego. Chcę ci jeszcze wyjaśnić, że podtekst polecenia rządowego należy sobie tłumaczyć jako chęć umożliwienia ci osobistej obrony własnej sprawy... - Wydaje mi się, że zbyt poważnie osądzasz to, co się tyczy mojej osoby. - Możliwe. Żałowałbym, gdybym nie spróbował zrobić wszystkiego, by ci pomóc. - Dziękuję. - Nie ma za co. Wstałem. Za długo tu siedziałem, miałem jeszcze tego dnia mnóstwo spraw do załatwienia. Podałem rękę pułkownikowi Bredowi, pytając beznamiętnie: - Kiedy wyjazd? - Jutro wieczorem. Macie szczęście. Akurat leci ekspresowa rakieta do Geminy, a stamtąd obojętnie którym statkiem dokonującym regularnych rejsów w kierunku Konstelacji Plaur w ciągu pięćdziesięciu godzin będziecie na Santa Barbarze. Życzę powodzenia... Skinąłem głową. Pułkownik robił na mnie wrażenie dziecka, starego dziecka, które emocjonuje się przeżywając intensywnie całą tę historię, jak nazwał ją przed chwilą. Zapytałem z przyzwoitości: - Kto jest inspektorem? - Aha, zapomniałem. Maria. Chyba nie dokonałem prezentacji. To ta wątła kobieta, która tu weszła... Znasz ją? - Nie. - Zaraz ją zawołam. - Nie ma sensu. Zobaczymy się jutro wieczorem; podczas lotu będzie aż nadto czasu, żeby się nawet poznać bliżej. Dalekie szlaki kosmiczne Był to najnowszy typ statku międzygalaktycznego, piękna konstrukcja, czytałem i słyszałem na jego temat sporo hymnów pochwalnych, ale nie miałem okazji nim podróżować. Nadarzyła się teraz. Zostały zarezerwowane dwa miejsca na niższym piętrze, bliżej środka statku, w zespole apartamentów zgrupowanych wokół trzech małych tarasów wewnętrznych, urządzonych i wyposażonych jak ośrodki sportowe z prawdziwego zdarzenia. Bardzo mnie to ucieszyło - miałem przynajmniej gdzie popływać. Moja towarzyszka natomiast interweniowała, prosząc o zamianę na inną kondygnację, zdaje mi się, że na czwartą, imitującą roślinność lasów górskich (oczywiście w granicach, na jakie pozwalała powierzchnia), motywując to tym, że miewa migreny, potrzebuje spokoju i długich spacerów. Ponieważ ja nie chciałem słyszeć o ewentualnej zamianie, a drugi oficer zapewnił nas, że można poruszać się swobodnie po całym statku, Maria pogodziła się z tym, prosząc mnie tylko, abyśmy zamienili się kabinami, bo jej okna wychodziły na zewnątrz w stronę pustki, przez którą mieliśmy lecieć parę dni. Zgodziłem się chętnie i podróż rozpoczęła się bez żadnych innych incydentów. Pierwsze godziny lotu mijały szybko. Śledziłem unoszenie się statku, wybuch płomieni, wytrysk strumienia rozżarzonych gazów, które napędzały masę statku, oślepiający blask ognia i światła, wyzwolonej energii przezwyciężającej inercję materii, by przenieść nas w przestrzeń. Zatrzęsło, szarpnęło, rozpoczął się lot, lot łagodny jak myśl, jak sen, lecz w nieskończone niebo. Planeta pozostawała w tyle, najpierw jako woskowy glob, potem jako metalowa oksydowana kula, coraz dalej, jako kropka, jako mniemanie, złudzenie, nic... Wokół - próżnia, ciemność kosmiczna i tylko od czasu do czasu z oddali można było dojrzeć jaskrawy blask światła, iskry, promienie. Gwiazda? Planeta? Świat? Najczęściej był to inny statek skądś wracający, mknący w dalekie strony, donikąd, a jednak w określonym celu i bez wątpienia tam, gdzie istniało życie i ludzkość. - To ponad tysiąc kilometrów, a tak dobrze widać! Nieprawdaż? - głos Marii był niespodziewany. Znieruchomiałem przed oknem, ze wzrokiem zagubionym w głębokiej ciemności, zafascynowany ciszą i ogromną przestrzenią kosmosu. Przejęty dramatycznym spektaklem oderwania się od planety, zapomniałem, gdzie jestem. Potem wszystko było niczym, ogromne spadanie, ciche, w próżni, zawładnęło mną poczucie obezwładniającej melancholii, sprawiając, że znajdowałem się jakby w odrętwieniu graniczącym z letargiem. Stan niezwykły, chorobliwa psychiczna predyspozycja, którą przeżywałem zawsze, udając się w długą podróż kosmiczną. Było to jakby oderwanie się od siebie lub odnalezienie się w innym wymiarze, jakbym coś zgubił i coś znalazł, nie bardzo zdając sobie sprawę, co mianowicie. Jakby mi czegoś brakowało i coś mi się stało, a mnie właściwie przy tym nie było. Właśnie ten brak ciążył na mnie jak rezygnacja, na którą się zdecydowałem. Byłem obcy wobec siebie, czułem się samotny, bardzo samotny... - Słucham? - zapytałem głupio, odwróciwszy się. Poznałem swą bezbarwną towarzyszkę Marię, z którą miałem lecieć na Santa Barbarę i z powrotem. - Patrzyłeś na ten świetlny punkt... - sprecyzowała, wskazując palcem. - Tak... - To statek kosmiczny Noneimis, lecący w kierunku Wodnika. Widzi się go przez pięć minut... Za każdym razem szlaki statków przecinają się w tym miejscu na tyle blisko, że zwykłym podręcznym teleskopem można dostrzec niektóre detale... - Skąd wiesz? - Dowiedziałam się o tym przed chwilą od drugiego oficera. Był bardzo uprzejmy, odprowadził mnie... Drzwi były otwarte... Zaprosiłam go, by wszedł, ale odmówił. Wygląda na nieśmiałego i niezręcznego... - Drugi oficer? - Tak, o nim mówię... - Oczywiście... Oczywiście... Obecność Marii nie krępowała mnie, a jej słowa nie przeszkadzały, tylko nie miałem ochoty wracać do banalnej rzeczywistości, zbyt głęboko pogrążyłem się w niebycie, zapominając o wszystkich i wszystkim. Poza tym zaproponowała mi to w sposób drażniący, z kaprysu lub nudy. Za mało ją znałem, zresztą nie interesowała mnie, nie cierpię ludzi kapryśnych, zarozumiałych i afektowanych, a Maria chyba łączyła w sobie te wszystkie cechy. Poprosiłem ją jednak, by usiadła. - Dziękuję - odrzekła z wahaniem w głosie. - Muszę ci niestety odmówić. Moje nerwy są w bardzo kiepskim stanie... - Powinnaś zażywać środki uspokajające. - Raczej napiłabym się czegoś. Nie masz nic? - Żałuję niezmiernie, nie mam absolutnie niczego... - Zaproś mnie do baru. Nie chciałabym iść sama... Teraz ja się zawahałem. Maria nie należała do piękności. Ba, nie była nawet pociągająca. Ze sposobu, w jaki się zachowywała, prowadziła rozmowę, można było wywnioskować, że umysł jej nie był wyjątkowy. Skąd brała tę pewność kobiety, której nikt nie może się oprzeć, tę afiszowaną wyższość? Dlaczego była taka pewna siebie, zuchwała, jakby wszystko było jej wolno? Czy przypadkiem nie było to spowodowane funkcją, jaką pełniła w hierarchii społecznej? Czy fakt, że była inspektorem Departamentu Porządku Publicznego przeważał nad pierwiastkiem ludzkim i kobiecym? Pytania te zaprzątały mi głowę, kiedy mierząc ją wzrokiem zastanawiałem się, co by było, gdybym odmówił? Wymyśliłem pretekst - naiwny i absurdalny, ale zręczny i chytry. - Ze względów moralnych nie mam do tego prawa. Nie czułbym się dobrze, wiedząc, że kiedy ja się bawię, na tym samym statku znajduje się ktoś pilnowany, wyizolowany, nie mający prawa, i to na zawsze, dostępu do tych wszystkich udogodnień... naszej epoki... - Masz na myśli oskarżonego? - Tak. - Jesteś niesamowity! Strzeliłem w dziesiątkę. Maria dała się nabrać, teraz nie miała już wyjścia. - Dlaczego tak sądzisz? - Jesteś niesamowity! - powtórzyła, parskając szczerym, radosnym śmiechem, odsłaniającym pożółkłe zęby. - Jeszcze wczoraj żądałeś jego śmierci, a dzisiaj masz wyrzuty sumienia. Naprawdę jesteś osobliwym człowiekiem. - Osobliwym? Wcale nie. Nie jest przecież sprawiedliwe, aby człowiek... - Wiesz co? Porozmawiajmy o sprawiedliwości i niesprawiedliwości. Dobrze? Nasza rozmowa przybrała nieoczekiwany obrót, temat, zaproponowany przez Marię, zdziwił mnie, ale wyraziłem zgodę. Ulokowaliśmy się w głębokich, miękkich fotelach przy oknie; za nim matowa ciemność próżni kosmicznej przyciągała wzrok, choć nie pozwalała niczego zobaczyć. Noc, noc bez końca, czarna, otaczała nas, była blisko, bliziutko... - Zapytam cię o jedną sprawę - zaczęła Maria, nagle poważniejąc; twarz jej stała się ponownie surowa. - Nie chcę, żebyś mi pochopnie odpowiadał, zastanów się i przemyśl tę rzecz, ja długo o tym rozmyślałam i nie jestem jeszcze przekonana, czy dałabym wyczerpującą odpowiedź. Jeśli nie chcesz, możesz udać, że nie dosłyszałeś pytania... Po co przyjechałeś na SM-61 100? Zadrżałem. Pytanie było zanadto bezpośrednie, abym pozostał na nie obojętny, i zbyt poważne, bym mógł sądzić, że nasza rozmowa ma być tylko rozrywką. Po zastanowieniu podjąłem prowokację z należytą ostrożnością. - Czy mogę odpowiedzieć ci na razie jednym pytaniem? - Proszę. - Dlaczego tak dużo o tym myślałaś? Co cię do tego skłoniło? Maria uśmiechnęła się ustępliwie. - Zadałeś dwa pytania. Na które chcesz więc, abym ci odpowiedziała? - Masz rację... W takim razie jeszcze jedno pytanie. Odpowiedź możesz zacząć od którego chcesz. - Zgoda. - Jaki to ma związek z zaproponowaną przez ciebie rozmową o sprawiedliwości i niesprawiedliwości? Maria wyglądała na rozluźnioną, lekko rozbawioną, nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że patrzy na mnie z góry, traktuje z pobłażaniem, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że akceptując moje pytania, wyświadcza mi ogromną przysługę. Zajęta usadawianiem się w najwygodniejszej pozycji w fotelu, jednocześnie zaserwowała mi z „wyraźną obojętnością taką oto podstępną odpowiedź: - Zacznę od ostatniego, wyjaśnię ci związek między zaproponowaną rozmową a moim pytaniem... Przyjechałeś na planetę w charakterze obrońcy prawa. Oczywiste jest, że spełniając swój obowiązek wymierzasz sprawiedliwość w duchu prawa. Określonego prawa. Zgadza się? Oto w jaki sposób, aby rozpocząć rozmowę o sprawiedliwości i niesprawiedliwości, można wziąć za punkt wyjścia sprawy prywatną, czyli pobudki twojego wyjazdu na SM-61 100. Wystarczające wyjaśnienie? - W pewnej mierze. Włączywszy mikrofon do zamawiania usług wewnętrznej służby statku, Maria poprosiła o połączenie z barem. - Butelkę czerwonego wina, najstarszego! - zadysponowała w momencie, gdy na pulpicie urządzenia zapaliła się żarówka koloru lila, wyglądająca jak dyskretny kwiatuszek. - I dwa pucharki. Do kabiny... Moment. Jaki to numer? - Sto dwa. Powtórzyła numer. W kabinie zapanowała na chwilę cisza, w której naszą uwagę przyciągnęły zdławione szmery jakichś zamaskowanych mechanizmów. Otworzyły się drzwiczki wewnętrznego urządzenia obsługi kabiny i ręka-robot wsunęła nam tacę z butelką i dwoma pucharkami. - Przyjacielska rozmowa - powiedziała kokieteryjnie Maria - bez szklaneczki wina nie ma uroku... Nalałem i wypiliśmy. Wino było słodkie, gęste i mocne, od razu poczułem, jak krew zaczęła mi żywiej krążyć, roznosząc zwodnicze ciepło. - Dawno nie piłem. - To wino typu madery. Nie można narzekać... Ale do rzeczy. Przyjechałeś na planetę, by bronić pewnego ustalonego porządku, stać na straży prawa, czyli sprawiedliwości, ujętej z określonego punktu widzenia. Z punktu widzenia planety SM-61 100. Należy podkreślić ten fakt. Ale czy ty znasz ten punkt widzenia? Jaki jest twój własny? Pokrywa się z ideałem sprawiedliwości, który nosisz w duszy, którego sądzisz, że bronisz, - że narzucasz innym? Może to tylko ty sądzisz, że identyfikuje się on ze sprawiedliwością, w której w imieniu czuwasz na zajmowanym stanowisku? Czy przypadkiem nie... Pytania... Bez przerwy pytania... Sam je sobie nieraz zadawałem, szukałem odpowiedzi i miewałem złudzenia, że odnalazłem ją. Wątpliwości... Jeśli się głębiej zastanowić - po co przyjechałem na tę planetę? Co mnie ciągnęło? Czy miałem jakiś cel? Szukałem czegoś? Wiedziałem, dokąd się wybieram i co mnie czeka? Wreszcie, co to za planeta, ta mała SM-61100? I znowu pytania... Męczące... Obsesyjne... Doprowadzające do szału... *** Pytania przypomniały mi początek. Zaczęło się to kilka lat temu na planecie Usto Maori. Nie zamierzałem zostać tam dłużej niż sześć, siedem dni. Postój, zwykły postój, po którym miałem udać się do Teea, w Małej Galaktyce. Mieszka tam mój wujek, jest bardzo stary, odszedł już z czynnych szeregów prokuratury, ale właśnie on, wujek Tamulis, obiecał mi pomóc w znalezieniu spokojnej pracy, bez kłopotów, na miarę mego wykształcenia, wygodny etat na krańcu świata, gdzie mógłbym pracować, ale i odpocząć, bym mógł przyjść do siebie po chorobie nerwowej, która wyłączyła mnie z czynnego życia prawie na rok i ganiała z jednego sanatorium do drugiego. Teraz czułem się już zdrów, pełen sił fizycznych i umysłowych, chciałem więc wznowić działalność, zacząć pracować, pracować naprawdę. Leciałem do Teea mając nikłą nadzieję, że uda mi się (chociaż nie byłem w pełni przekonany, że to najlepsze rozwiązanie) zacząć zdecydowanie pracę, zerwać z dotychczasowym lenistwem, na które byłem skazany przez okoliczności, tym bardziej że Liliana zapisała się na studium doktoranckie i była bardzo zajęta. Spotkaliśmy się na Usto Maori, by dalej podróżować razem. Ponieważ nie widzieliśmy się prawie dwa miesiące, postanowiliśmy spędzić parę dni w znanej górskiej miejscowości kuracyjnej Monte Oro, nad brzegiem jeziora Orano, w klimacie arktycznym, wśród zasp śniegu. Skontaktowaliśmy się z jednym z miejscowych biur podróży i w kilka godzin później ulokowano nas w wygodnym apartamencie, nad samym brzegiem zamarzniętego wodospadu w północnej części jeziora. Widok z okna, jaki roztaczał się przed nami, był przepyszny, a słońce świeciło na wprost przez cały dzień. Byliśmy szczęśliwi, ciesząc się jak dzieci z nieoczekiwanych wakacji w tym błogosławionym zakątku przyrody. Trzeciego dnia wieczorem ktoś energicznie zapukał do drzwi. - Proszę wejść! - zawołała Liliana, po wymienieniu przez nas zdziwionych spojrzeń. Nie znaliśmy nikogo w uzdrowisku i nie spodziewaliśmy się żadnych wizyt. W otwartych szeroko drzwiach stanął postawny mężczyzna, absolutnie mi nie znany. Przez kilka sekund mierzyliśmy się badawczo, z ciekawością i niepokojem. Liliana poderwała się znienacka i rzuciła w kierunku tkwiącego nadal w drzwiach człowieka. - Matheo! - wykrzyknęła i zawisła mu na szyi. - Jak tu trafiłeś, Matheo?! Mój drogi Matheo... - rozrzewniła się Liliana, podczas gdy on obejmował ją tkliwie, a ja patrzyłem na to zakłopotany. - Matheo... Matheo... - No, dosyć tych pieszczot i przytulań - interweniowałem, zauważywszy, że ceremoniał przedłużał się. - Przynajmniej poczekajcie, aż stąd zniknę... Ostatecznie wzięto mnie pod uwagę. - Jaka ze mnie gapa - spostrzegła się Liliana, wycierając łzy, choć twarz jej promieniała radością, i zbliżywszy się, dokonała prezentacji. Matheo nie był starszy ode mnie, wyglądał tylko na takiego. Nosił brodę i długie włosy, opadające na plecy, ubranie miał ekstrawaganckie, nadawało mu wygląd autentycznego eksploratora wyjętego ze starego ziemskiego obrazu. Znali się od wczesnego dzieciństwa. Razem bawili się w gaikowym ogrodzie Matheo, kiedy rodzice Liliany przenosili się do nowego osiedla, do wysokiego kolosa z betonu i szkła, dzieci przysięgły sobie nie zapomnieć o sobie nigdy i spotykać się codziennie, by nadal spędzać razem czas na zabawie i niewinnych przekomarzaniach. Niedługo jednak dotrzymały przyrzeczeń. Matheo poszedł do szkoły drugiego stopnia - inny rozkład zajęć, nowi przyjaciele, musiał więcej czasu poświęcić nauce, czas rozdzielał ich powoli, pozostawiając nostalgię za pierwszą piękną, dziecięca przyjaźnią. Widywali się rzadko, coraz rzadziej, jako uczniowie szkół wyższego stopnia i jako studenci - Matheo w innym mieście był słuchaczem specjalnej szkoły austronautyki - w końcu jako dorośli ludzie, ale każde, nawet przypadkowe spotkanie cieszyło ich ogromnie, stanowiło prawdziwie odświętne chwile. Skończywszy dwadzieścia lat, Matheo ożenił się z koleżanką, dziewczyną o nieprzeciętnej urodzie, którą niestety stracił w bardzo krótkim czasie po ślubie - w wypadku, podczas próbnego lotu prototypowej rakiety, na pasie startowym zakładów statków kosmicznych w G. Tragiczne wydarzenie wpłynęło, a raczej zmieniło całe jego życie, tym bardziej że czuł się winnym śmierci żony, którą wciągnął w przygodę próbnych lotów. Matheo opuścił na zawsze zakłady budowy statków kosmicznych, poświęcił się pionierskim lotom międzygwiezdnym, wybierał głównie te, gdzie ryzyko było największe, a powrót do bazy niewiadomy. Niezliczenie wiele razy odwaga, zręczność i inteligencja ratowały go z krytycznych sytuacji, aż nadszedł ten czarny dzień, stery statku lecącego w kierunku Laniana odmówiły posłuszeństwa. Rozpędzona maszyna wpadła w rój meteorytów i eksplodowała. W wiele godzin po rozbiciu wyłowiono go z przestrzeni kosmicznej nieprzytomnego, rannego, wyczerpanego, ledwie oddychającego. Był to zmarły, któremu lekarze postanowili przywrócić życie. Przeleżał w łóżku długie miesiące, wytrzymując ryzykowne zabiegi chirurgiczne - ale czyż całe jego dotychczasowe życie nie było jednym wielkim ryzykiem?! - potem musiał poddać się męczącemu leczeniu ortopedycznemu, terapeutyce pod kontrolą elektronicznych przyrządów, lekarstwom. Dzielnie znosił surowy nastrój szpitali i sanatoriów, stał się obiektem odważnych prób klinicznych, eksperymentów, aż w pewnym momencie wrócił do siebie, wyzdrowiał i pozostał nadal śmiałym, krzepkim mężczyzną. Zrezygnował z lotów, wybrał katedrę Instytutu Astronautyki w P. Nowa praca, równie ważna i odpowiedzialna, pasjonowała go i wzruszała, ale była niestety pozbawiona efektywności poprzedniego zawodu, a ponadto była zbyt monotonna. Został wykładowcą, dobrym wykładowcą i to wszystko. Nie dawało mu to satysfakcji. Szybko opuścił katedrę, by stać się członkiem Strefowej Komisji Badań Przestrzeni Międzygwiezdnej, następnie dołączono go do Galaktycznej Rady Poszukiwań Kosmicznych, a obecnie piastował stanowisko dyrektora Naczelnego Zarządu Koordynacji Lotów Międzygalaktycznych, ważne, eksponowane stanowisko, szczególnie teraz. I pomyśleć, że wszystko to zostało zapisane w życiu jednego człowieka, który nie przekroczył czterdziestu pięciu lat!... - Nie ma sensu zaszywać się na przypadkowej planecie z krańca Małej Galaktyki - radził Matheo, zastanawiając się nad naszymi planami osiedlenia się w cichym zakątku obojętnie gdzie, dopóki ja nie odzyskam spokoju, a Liliana nie zdobędzie tytułu doktora filozofii. - Poszukam dla was czegoś odpowiedniego - zapewnił. - Niemożliwe, abym niczego nie znalazł... Przez dwa dni spacerowaliśmy razem, przemierzając wąskie ścieżki górskie i zabawiając się we trójkę. Matheo przyjechał na Usto Maori, by zbadać możliwości utworzenia kompleksowej bazy międzylądowań statków kosmicznych, miało to być coś w rodzaju platformy, na której zatrzymywano by się na postój, omijając pierwszy nie kontrolowany magnetyczny pierścień rezerwatu kosmicznego. Po tych dwóch beztroskich dniach Matheo zapytał mnie oględnie na osobności: - Odpowiadałoby ci poważne stanowisko na malutkiej planecie, ale o specjalnym statusie? - Po pierwsze, co to znaczy ważne stanowisko? - Generalny prokurator, na przykład. - Co znaczy planeta o specjalnym statusie? - Nie potrafię ci odpowiedzieć, nie wiem nic dokładnego. Ale jeśli chcesz, postaram się dowiedzieć. Organizacja społeczna na tej planecie jest świeżą organizacją. Nie jest wykluczone, że do tego odnosi się uwaga o specjalnym statusie. Są tam duże złoża rudy radioaktywnej, to jeden z głównych dostawców paliw... - Jak się nazywa ta planeta? - SM-61 100. - Wygląda raczej na asteroid. - Nie. Jest planetą. Całą noc rozmawialiśmy o tym z Lilianą. Przejrzeliśmy atlasy, roczniki ekonomiczne, biuletyny informacyjne... Nad ranem zadecydowaliśmy - przyjąłem propozycję. Matheo ułatwił mi połączenie - za pomocą międzygwiezdnej linii wideofonicznej jego Zarządu - z prezesem Sądu Galaktycznego, który miał rekomendować mnie komisji kwalifikacyjnej. Nie spodziewałem się tego, Matheo nie uprzedził mnie. - Oznacza to - pytałem zmartwiony - że muszę zdać egzamin? - Tak. - Nie zdam. - Możliwe. Ale musisz wiedzieć, młody człowieku, że nie zdarzyło mi się - zapewniał mnie prezes - abym polecił kogoś, kto by nie zdał lufo nie odpowiadał kryteriom selekcji. - Dziękuję. - Podziękuj Matheo. On nalegał, a kto potrafi mu się oprzeć? Bywaj tymczasem, młodzieńcze. Pozostały tylko formalności. Po niecałych dziesięciu dniach od złożenia papierów miałem nominację w kieszeni. Przewodniczący komisji, pan w średnim wieku, chciał koniecznie ze mną pomówić, zaprosił mnie na drugi dzień do swego gabinetu w sądzie. Starałem się słuchać go uważnie, niemniej zapamiętałem tylko ogólne rady zawodowe, mówił mgliście, nieskładnie, kończąc, zwrócił mi uwagę, bym był szczególnie ostrożny. Na ogół takie kazanie czy dobroduszne rady denerwują mnie, obojętnie, kto mi je prawi, więc i tym razem nie doceniłem wyjątkowej życzliwości tego człowieka, jego chęci zwrócenia mej uwagi na istotniejsze sprawy. Stało się tak, bo uważam, że znam dobrze swój zawód, jestem uczciwy i zbyt mało... ulegam wpływom, wtedy jednak, tak sądzę teraz, powinienem był być bardziej przewidujący. Miałem okazję dowiedzieć się o niektórych specjalnych problemach planety, wyjaśnić wiele z późniejszych moich zmartwień, poznać odpowiedzi na pytania, które zmuszony byłem zadawać sobie wielekroć, nie znajdując wytłumaczeń. Mogło tak być, wierzę w to teraz, bowiem w dniu, kiedy wsiadłem z Lilianą na statek w kierunku SM-61100, Matheo zadzwonił do mnie jeszcze raz przez międzygwiezdny wideofon: - Przyjąłeś? - Był zaniepokojony. - Tak. Dziękuję z całego serca. Prezesowi już podziękowałem... byłem u niego parę dni temu... - Nic ci nie powiedział o twoim zadaniu na planecie? - Nic ważnego. Same ogólniki... - A przewodniczący komisji? - Tak samo. Radził mi być ostrożnym... Dlaczego pytasz? Są jakieś zastrzeżenia? - Nie. Nie. Myślę jednak, że lepiej by było, gdybyś zrezygnował. Znalazłem dla was coś innego... Możesz jeszcze rozmyślić się, prawda? Co ty na to? Patrzyłem na niego zdezorientowany. Liliana dawała mi znaki, że Matheo już taki jest, zawsze chciałby zrobić jeszcze lepiej, niż zrobił. Nie miał powodu do niepokoju, wszystko było załatwione, za parę godzin odlatujemy. - Nie martw się. Dam sobie radę... - Może jednak... - Za parę lat, jeśli zajdzie potrzeba, zwrócimy się do ciebie ponownie, nie wcześniej jednak, niż gdy Liliana uzyska tytuł doktora. Zgoda?... Matheo nie nalegał. Życzył nam przyjemnej podróży i dużo, dużo szczęścia. Dlaczego wtedy nie zapytałem się Matheo, o co dokładnie chodzi? Mógł mnie ostrzec. Na pewno dowiedział się o czymś istotnym, coś wiedział... ale i Matheo zbytnio nie nastawał, nie był to zresztą odpowiedni moment na rozmowę, którą powinno się prowadzić w cztery oczy. A może przypuszczał, że zostałem poinformowany dokładnie, że przeszedłem „instruktaż”. W każdym razie jedynym, który próbował wzbudzić mą czujność, był stary Pasakopoli. - Nie podobają mi się ludzie, którzy zajmują stanowiska po protekcji - rzucił mi mrukliwie. - Wydają się zawsze podejrzani. - Nie zdobyłem etatu dlatego, że mam chody, jak sądzisz. Mogli mnie odrzucić. Osoba, która mnie poleciła, nie wywierała żadnego nacisku. Zaproponowała i tyle. - Masz tobie - parsknął Pasakopoli. - Czyżbyś był taki naiwny? Prezes Sądu Galaktycznego zaproponował twoją osobę, czyli poparł cię, członkowie komisji, nawet jeśli nie wiedzieli, czy jesteś człowiekiem prezesa, czy nie, zrozumieli jednoznacznie: masz tu przyjechać z określonymi zadaniami, z misją specjalną. I dowiedz się, że ja również nie uwierzę w nic innego. - Brednie! - Twoja sprawa. Rozdrażniła mnie insynuacja Pasakopolego, ale i z niej przecież nie domyśliłem się tego, czego powinienem, że byłem podejrzewany przez mieszkańców planety o wypełnianie tajnej misji. Jakiej?... Kto mnie wysłał?... Dlaczego?... I znów pytania! Przytłaczające, prześladujące mnie, odpowiedź zarysowywała się ledwie dostrzegalnie, bałem się jej, była tak nieprawdopodobna. Oskarżająca mnie i unieszczęśliwiająca. Ci ludzie... Ależ tak, ci ludzie podejrzewali mnie o szpiegostwo! Czy ja nie śnię?! Na samą myśl o takim podejrzeniu ciarki mnie przechodziły. Lecz czym dłużej rozmyślałem, tym bardziej uświadamiałem sobie, że okoliczności przemawiały przeciwko mnie: sposób pojawienia się na planecie, odrobinę enigmatyczne zachowanie, zajmowane stanowisko i wykonywany zawód, wszystko, absolutnie wszystko można było interpretować przez pryzmat mojej ewentualnej tajnej działalności na SM-61100. Jasna stała się dla mnie postawa Gubernatora czy zachowanie Aleca, nawet skierowanie mnie przez Breda na Santa Barbarę. Tak, oczywiście... W czasie mojej nieobecności mogli mnie sprawdzić bez obawy. W czasie mojej nieobecności... Maria przechyliła się mocno w fotelu, zbliżając się do mnie, jakby pragnęła oczarować mnie, aby nie dopuścić do uchylenia się od odpowiedzi, prawie właziła we mnie, by nie dać mi żadnej szansy nawet na dwuznaczną odpowiedź, przyciągała mój wzrok, by zmusić mnie do szczerego wyznania, do... W półmroku pokoju jej brzydka twarz i mroczne oczy działały demonicznie. Ale akurat to napięcie, nastrój, który starała się wywołać, bawiły mnie. Bawiło mnie to w pewnym sensie, Maria uważała się za bardzo silną, o wiele bardziej, niż była w rzeczywistości. Sądziła, że uda jej się zmusić mnie do mówienia, wierzyła w swoją kobiecość, umiejętność prowadzenia gry, liczyła, że zaskoczy mnie niespodziewanym i bezpośrednim atakiem, że wnet mnie zdemaskuje... Uśmiechnąłem się. Spokojnie dopiłem wino, starając się zachowywać jak najbardziej naturalnie. Niewykluczone, że to jest jej główne zadanie podczas podróży, w której dwie osoby są zbyteczne, gdyż więzień i tak jest pilnowany. Toteż dałem jej znak, by zaprzestała pytań i pozwoliła mi mówić. Nie zaprotestowała, bez wątpienia tego sobie właśnie życzyła. Widać, nie spodziewała się jednak, że powiem coś interesującego, bo patrzyła na mnie podejrzliwie. - No więc - zacząłem, udając, że gotów jestem do zwierzeń - chcę pomówić z tobą otwarcie. W końcu nie mam nic do stracenia. Do wygrania wprawdzie także nic, ale wydaje mi się, że z tobą mogę być szczery. - Pochlebiasz mi. - Bądź spokojna, nie mam w tym żadnego interesu. - Jestem o tym przekonana. - Więc - powtórzyłem w zadumie - intuicja dobrze ci podpowiedziała, kiedy zapytałaś, czy jest prawdą, że sprawiedliwość nie oznacza dla mnie przypadkiem czegoś innego niż dla was, ludzi z planety. Tak, dobrze to wyczułaś, mogę ci się przyznać, że właśnie po to przyjechałem na SM-61100. Zbadać, jak pojmujecie sprawiedliwość, jak ją wymierzacie. - Jak my potrafimy wymierzać sprawiedliwość? - Maria zbladła. - Tak. - Do czego ma ci to służyć? - Zaspokajam swą chorobliwą ciekawość, przez którą w ostatnich latach włóczę się-po świecie. - W poszukiwaniu odpowiedzi? - Nie wierzysz? - Ależ tak. - Często spotykały mnie rozczarowania. - Jesteś wykrętny, ale tym razem przeczysz sam sobie. Powiedziałeś, że chciałeś wiedzieć, jak my sobie wymierzamy sprawiedliwość, a tymczasem przyjechałeś na planetę, by sam ją wymierzać. - Może jest to tylko prowokacja. Znam się na tym. Nie spostrzegłaś, że i teraz, od samego początku nie robię nic innego, tylko kuszę cię, ciągle prowokuję, a ty dałaś się złapać w tę grę, jak to zechciałaś nazwać?! - Cha, cha, cha... Cha, cha, cha... Maria wybuchnęła hałaśliwym, zaraźliwym śmiechem, niepohamowanym, bliskim histerii, przy tym drażniącym i denerwującym. Ledwie wstrzymywałem się, aby nie parsknąć również, tak bez powodu, głupio, dlatego tylko, że i ona się śmiała. Zerwałem się z fotela i wyszedłem. Za sobą słyszałem nie kończący się bulgoczący chichot Marii: - Cha, cha, cha... Cha, cha, cha... Dziwne zdarzenia Rozprawa w Sądzie Najwyższym nie odbyła się. Zabójstwo w Ellim wzbudziło na Santa Barbarze o wiele mniejsze zainteresowanie, niż spodziewano się na SM-61 100. W trakcie posiedzenia roboczego zamieniono wyrok śmierci na przymusową pracę w kopalniach planety, ponieważ dla mnie nie miało to większego znaczenia, złożyłem podpis wyrażający zgodę z decyzją sądu i odszedłem, chcąc jak najszybciej opuścić Pałac Sprawiedliwości. Imponujący budynek, wzniesiony w starym, ciężkim stylu, przytłaczał mnie. Jego niepotrzebna masywność działała na mnie depresyjnie, wpędzała w kompleksy. Dlatego chciałem oddalić się jak najprędzej, wyzwolić się spod terroru mrocznych ścian, przygnębiającej atmosfery zatęchłych, ciemnych korytarzy. Szybko znaleźć się na zewnątrz. - Żałuję, że nie dane było panu wystąpić z mową oskarżycielską. Warto byłoby pana posłuchać... Spojrzałem z ukosa na mężczyznę, który mnie zagadnął, przyjemne brzmienie jego głosu przyciągało uwagę. Poza tym wyglądał zupełnie przeciętnie. Na głowie miał kapelusz z lekko obwisłym rondem, na nosie błyszczały okulary w czarnej, grubej oprawie, ubrany był w garnitur, który, gdyby nie był taki stary, mógłby uchodzić za elegancki, w prawej ręce trzymał dużą, wypchaną teczkę. Przyglądałem mu się uważnie, z nie ukrywaną ciekawością - po raz pierwszy ktoś na Santa Barbarze był skłonny prowadzić ze mną rozmowę wychodzącą poza obowiązki protokolarno-służbowe. Zaintrygowany, uśmiechnąłem się do niego przyjaźnie. - Dziwi pana to, co powiedziałem? - zapytał. - Tak. Mieszkańcy Santa Barbary zrobili na mnie wrażenie mrukliwych, małomównych, nietowarzyskich... - Nie mogą tacy być? - Chyba nie, przecież są ludźmi. - Wielkie słowa, młody człowieku! Wielkie słowa. W innych okolicznościach można by wziąć pana za demagoga. Ja jednak myślę, że jest pan szczery, nie wykluczam również, że ma pan rację. W pewnym sensie, bez wątpienia ma pan słuszność... Przystanęliśmy pośrodku marmurowych schodów głównego wejścia do pałacu, patrząc sobie w oczy. Obok nas wchodzili i schodzili pośpiesznie mężczyźni i kobiety, mając na twarzach własne maski duchowej sztywności. - Pozwoli pan, że się przedstawię - nieznajomy wyciągnął rękę - Robert Gai. Sędzia. - Cieszę się, że pana poznałem - rzekłem, ściskając serdecznie jego dłoń. - Nazywam się... - Wiem, znam. Czy sądzi pan, że nie wiedząc, kim pan jest, i nie rozpoznając pana z całą pewnością, ośmieliłbym się zaczepić pana na ulicy? Czy pan się bardzo śpieszy? Nie zechciałby pan przyjąć mego zaproszenia na obiad? Sprawiłoby mi to ogromną przyjemność, zapewniam. Lokal był mały, długa, wąska jak korytarz sala zajmowała jedną ze stron ostatniego piętra - zdaje się, że trzydziestego drugiego - ostrosłupowego budynku na przedmieściu. Z tej wysokości roztaczała się niezwykła panorama, tym bardziej że całe piętro obracało się powoli wokół własnej osi, dając nam możność kontemplowania bezludnych obszarów planety dużo dalej niż granice miasta. Czułem się jak na filmie w zwolnionym tempie, z sekwencjami wziętymi z innego świata, świata urojonego, abstrakcyjnego. Docierał do nas stłumiony dźwięk żałosnej, lamentującej melodii, żadne z nas, bo była z nami i Maria, nie miało odwagi przerwać kłopotliwej ciszy, jaka zapanowała między nami. Milczeliśmy, zapatrzeni w przestrzeń, w daleki, zagubiony w nieokreślonej matowej szarości gruntu widnokrąg. Horyzont opuszczonego paleniska. - Pan po raz pierwszy na Santa Barbarze? - odezwał się jękliwie Robert Gai po dłuższym czasie. - Tak, po raz pierwszy... Jałowa przestrzeń, pełna popiołu, powodowała we mnie poczucie wewnętrznej próżni, jakbym był opustoszały po burzy, która zmiotła wszystko ze swej drogi. Czułem się tu obcy, nieokreślona obawa zagnieździła się w moim ciele, ostry nerwowy ból zaczął mi szarpać żołądek. Natomiast Maria robiła wrażenie obojętnej, niedbale bawiła się sztućcami, w kąciku ust zastygł jej tajemniczy uśmiech. Patrzyła przed siebie, jakby niczego nie widząc; bezmyślne spojrzenie pozbawione wyrazu i sensu. Najchętniej wyprosiłbym ją od stołu lub złapał za kołnierz i mocno potrząsnął, by przywrócić ją do rzeczywistości. W tym momencie nienawidziłem jej z całego serca za te jej głupie miny pełne wyższości, za to, że była tutaj, za wszystko... I zupełnie nie pojmuję, co mnie powstrzymywało, żeby nie zrobić tego, na co miałem ochotę. - Zazwyczaj - ciągnął dalej sędzia - ci, co przyjeżdżają na Santa Barbarę, są przygnębieni albo zachwyceni. Stan rzeczywisty, jaki zastają na planecie, skłania do jednego z tych dwóch krańcowych stanów psychicznych. - Zastanawiające - odparłem, kierując na niego wzrok. - Ja jestem smutny, jakby zmartwiony, ściślej mówiąc, czuję się bezsilny w obliczu tego spustoszenia. Robert Gai wykonał szeroki, karcący gest ręką. - Widzi pan, tak mylą się wszyscy, którzy przyjeżdżają na planetę pełni uprzedzeń, przesądów, sentymentów i rozrzewnień, wszystko jedno czego jeszcze. Dlaczego uważacie, że jest u nas tak okropnie? Dlatego, że przyzwyczailiście się do pewnego klimatu, a tu zastajecie inny? Może nam trudno byłoby żyć w waszym klimacie, na planecie, z której na przykład pan przyjechał? Pytam pana, czym gorsze jest życie nasze tu, niż tam wasze? Przywykliśmy do tego życia i, niech mi pan wierzy, niewiele się ono różni od życia gdzie indziej. - Spodziewałam się takiej przemowy - wtrąciła Maria. Obrzuciłem ją wściekłym spojrzeniem. Udaje ważniaczkę: spodziewała się! Ale Robert Gai zupełnie nie zareagował na uwagę. - Tutaj pracuje się i żyje tak samo, jak w każdej innej stronie wszechświata - kontynuował niewzruszony. - Ludzie mają swoje sprawy, swoje troski, swoje życie. Zakładają rodziny, snują plany na przyszłość, mają radości i smutki, bawią się, śmieją i płaczą w zależności od sytuacji... Co wy takiego niezwykłego widzicie w tym wszystkim? Zewnętrzny wygląd planety? Bzdura! Uważa się, że jest brzydka, surowa, odpychająca. Możliwe. Mimo to ja ją kocham, nie znam innej planety i nie chcę znać, ani wyjechać stąd. Proszę mi wierzyć, nie byłem nigdzie w tym dużym wszechświecie, wszystko, co wiem, to z książek i ze środków informacji... jestem przeświadczony, że gdzie indziej nie podobałoby mi się. Tutaj się urodziłem, tutaj żyję, prawdopodobnie tutaj umrę i jestem z tego zadowolony. Tutaj jestem... - Biedak... Wzdrygnąłem się. Interwencja Marii była zaskakująca. Robert Gai zapalił się, mówił namiętnie, starając się być jak najbardziej przekonywającym, byśmy zrozumieli tendencyjność i brak podstaw naszych uprzedzeń. I nagle ta brutalna ingerencja, chociaż słowo wycedzone było ze współczuciem, wytrąciła go z toku myśli. - Nie domyślam się, co chce pani przez to powiedzieć. - Był zupełnie zdezorientowany. Maria z roztargnionej stała się skupiona, nerwowo zaciskała wargi, między brwiami, z napięcia, pojawiły się głębokie zmarszczki, palce nieopanowanie drżały na błyszczącym blacie stołu. Milczała. - Jestem godny współczucia, bo nie pojechałem przekonać się, jak gdzie indziej wygląda świat? Tak?... Robert Gai czekał zakłopotany, ale Maria siedziała jak skamieniała. Wtedy wtrąciłem się, próbując złagodzić starcie, które mogło wybuchnąć od nowa, jeszcze bardziej ostre i nieprzyjemne. - Marii zapewne chodziło o wielką siłę magiczną wszechświata, o przyjemność poznawania go. Zobaczyć to mało, trzeba odkrywać go stale na nowo, zrozumieć jego różne hipostazy. Stanąłem w obronie Marii, próbowałem przeprosić w jej imieniu, odwołać to, co powiedziała i to w taki niegrzeczny sposób. Byłem za to na siebie zły, a ona stała się dla mnie antypatyczna, nie znosiłem jej... Wszakże tym razem czułem, że Maria ma słuszność, mnie również wydawał się podejrzany człowiek nie kontaktujący się ze światem zewnętrznym, nie czujący potrzeby poznania, pozostający wiernym - co za nonsens - swemu mikrośrodowisku, z którego nawet z ciekawości, choćby na chwilę nie próbuje się wydostać. Lekceważy otaczający świat. Tak, patrząc pod tym kątem, Maria miała rację. - Nie w tym rzecz. Zrozumieliście mnie opacznie - odezwała się wreszcie Maria. - Współczuję panu z innego powodu - zwróciła się do Roberta Gaia - i nie tylko panu, wszystkim, którzy udają ważnych na Santa Barbarze. - Mario! - zaprotestowałem. - Zostaw mnie, wiem, co mówię. Poczułem ostrze chłodu, przeszywające plecy, a policzki rozpalił mi straszliwy pożar. - Chodźmy już - zaproponowałem, starając się opanować nerwy i narzucać sobie spokój. - Taka rozmowa nie ma najmniejszego sensu. - Ależ nie. Przeciwnie - zaoponował Robert Gai. - Czekam na wyjaśnienia. Nie macie prawa teraz odejść. - Zaraz wyjaśnię, jeżeli pan sobie tego życzy. Proszę się nie denerwować. - Naturalnie. Inaczej poczułbym się dotknięty. - Dotknięty - zamruczała kąśliwie Maria. - W takim razie, jak ja powinnam się poczuć?... Nie poznawałem jej. Stała się zuchwała, kategoryczna w sposobie wysławiania się, prawie po męsku stanowcza w gestach. Robiła wrażenie innej kobiety, innego człowieka. - Mówił pan o klimacie tej planety... Ja znam tan klimat... - W jakim stopniu pani go zna, jak mam to rozumieć? - Dosłownie. - To znaczy... Pani była już kiedyś na planecie? - Mieszkałam tu. Jej zwierzenie spadło znienacka, dezorientująco. To była niespodzianka i nowy szczegół, o którym dowiedziałem się i byłem zmuszony spojrzeć na Marię trochę innymi oczami. Uświadomiłem sobie, że przecież nic nie wiem o jej życiu. Znam tylko cechy zewnętrzne: nijaka kobiecina, w każdym razie nieładna, kapryśna, o wygórowanych aspiracjach - i to wszystko, co mogę powiedzieć. Pożałowałem, że nie zasięgnąłem u Breda kilku informacji, że nie postarałem się dowiedzieć, z jakim właściwie człowiekiem udałem się w daleką podróż w niecodziennej sprawie. Ostatecznie kim była Maria? Co to za typ człowieka? Czego szukała na Santa Barbarze? Co ona tu wcześniej robiła, jak długo tu była?... Stałem się wobec niej nieufny. Między nami ponownie zapadła irytująca cisza. Akurat w momencie, kiedy zdecydowałem się poprosić ją o bliższe szczegóły, sędzia wtrącił rozdrażniony: - To, że przebywała pani ma Santa Barbarze, nie oznacza jeszcze niczego. Najważniejsze to wiedzieć, jak pani tu żyła, czyli jak głęboko mogła pani poznać tutejsze zwyczaje i klimat, by móc go osądzać? - Właśnie - potwierdziłem. Maria obdarzyła mnie pogardliwym spojrzeniem, dołączając pobłażliwy uśmiech, jak do dziecka stawiającego absurdalne pytanie. Potem zapatrzyła się w bezkresne równiny otaczającej nas krainy widocznej z okna restauracji i po cichu zaczęła: - Na Santa Barbarze istnieje tylko jeden sposób życia: akceptować je takie, jakie ono jest - twarde i bezlitosne... Może nie wyraziłam się zbyt szczęśliwie, zrozumiałeś mnie? Rozmowa stawała się niebezpieczna. Pociągała mnie, chociaż dla mnie przeznaczona była tylko rola świadka, a każda próba zabrania głosu musiała skończyć się niepowodzeniem. Postanowiłem wyjść, opuścić ich jak najprędzej, a tych dwoje może się kłócić, ile chce. Robert Gai zwrócił się do mnie, sądząc widocznie, że mógłbym być jego sprzymierzeńcem: - Rozumie pan z tego cokolwiek? Wzruszyłem ramionami. Nie miałem ochoty udzielać nieprzemyślanej odpowiedzi i w ten sposób opowiedzieć się po stronie jednego z nich, mógłbym tylko jeszcze bardziej zagmatwać sprawę. Postanowiłem na razie nie zabierać głosu, podziwiając w duchu zręczność Marii, potrafiła każdą rozmowę odwrócić o sto osiemdziesiąt stopni i skierować na jej odpowiadające tory. Robert Gai robił wrażenie spokojnego. Spoglądał na Marię zza grubych szkieł okularów, oczekując dalszego ciągu. Ze zrobienia ze mnie swego sprzymierzeńca zapewne zrezygnował. Maria rozpoczęła zdecydowanym tonem, on wsłuchiwał się uważnie w każde jej słowo. - Nie ma nic niepojętego... Santa Barbara zdobyła z czasem inny status istnienia niż pozostałe planety. Ludzie przyzwyczaili się do ciężkiej pracy, przypominającej pierwsze ery cywilizacji na Ziemi. A wy, którzy żyjecie obok nich, z ich pracy, czynicie wszystko, nie przebierając w środkach, by strach tej anachronicznej i nieludzkiej rzeczywistości był utrzymywany i święcie zachowany. Na tym polega wasza podłość, dlatego brzydzę się i nienawidzę was. - Jaśniej. - Koniecznie? Wolicie być prymitywni i przez to nieludzcy, dlatego powiedziałam: „Biedak”. Uważa się pan za człowieka, podczas gdy nikt tak nie uważa, nikt nie ma prawa tak uważać. - Pani posuwa się za daleko! Nie wie pani, co mówi! - Dobrze. Proszę sobie przypomnieć. Opowiem o niezbyt odległym zdarzeniu, twierdzi pan, że był cały czas na planecie, więc musi pan je znać. - Słucham. Maria zawzięła się, oczy jej błyszczały metalicznie, zimno i wrogo, w półmroku zapadającego zmierzchu fascynowały, skupiając hipnotycznie uwagę. - Zdarzyło się to o tej porze roku, gdy nad całym pasmem górskim Białych Lasów zaczęły padać obfite deszcze. Woda szybko wsiąkała w grunt, deszcz jednak nie przestawał padać. Całymi dniami, tygodniami padało nieustannie. Rzeki wezbrały, zaczęły niebezpiecznie forsować ukryte koryta o ograniczonych rozmiarach. Ogromne ilości wody rozmywały wypalone skały, gromadziły się duże ilości piasku i błota w wąskich odcinkach rzek, hamując przepływ, a nawet tworząc tamy. Poziom wody wzrastał bez przerwy, wzrastał... W osadzie zwanej Lu znajdowała się spora kopalnia cennych rud i przemysł przetwórczy. Setki, tysiące ludzi pracowało tam poniżej poziomu koryta rzeki Seta, skąd czerpana była woda niezbędna do cyklu produkcyjnego. Pomimo wielokrotnych zgłoszeń i alarmów o stanie sieci wodociągowej nikt nie interesował się nią. Nieszczęście było nieuchronne. Pękła jedna ze ścian akweduktu, były one stare, prymitywne, pewnie od samego początku źle wybudowane. Woda jęła zalewać kopalnie. Wybuchła panika nie do opisania. Trzeba było natychmiast przeciwdziałać. I zaradzono. Kierownik odcinka polecił, by do przyjazdu ekip ratunkowych, wyposażonych w odpowiedni sprzęt, wodę wytryskującą z kamiennego muru gór zatrzymywali własnymi ciałami ludzie tam pracujący. Więc stanęli, nie mieli wyboru, nie mieli innego wyjścia. Przylgnęli swymi ciałami do pęknięć, przylepili się do ran ziemi, aż ich ciała były całe w ranach, jedni po drugich, przez długie, nie kończące się godziny, do chwili przyjazdu fachowców i naprawienia awarii. Dotarło do pana? Teraz, kiedy problem odległości przestał istnieć, kiedy planetę można okrążyć podrzędną rakietą w siedem godzin? W Lu umarło wtedy wiele osób. Pytam pana, dlaczego? Komu to było potrzebne? W trakcie dochodzenia odpowiedzialny za wydanie zabójczego zarządzenia stwierdził lakonicznie: „Byli przestępcami”. - Został osądzony za swą winę. - Co to dało? Zginęli ludzie. A on odpowiadał tylko za wydanie określonego polecenia. To zarządzenie mieściło się doskonale w granicach pewnego klimatu, jak pan to nazwał, utrzymywanego na Santa Barbarze i właśnie ten klimat powinien być osądzony i skazany. Jeśli naprawdę chcielibyście, by podobne wydarzenia nie powtórzyły się, należałoby zlikwidować ten klimat. - Ma pani rację, to było wielkie nieszczęście. Widać jednak, że pani znała szczegóły niezbyt dokładnie, sprawa była bardziej skomplikowana, niżby się pozornie mogło wydawać. - Bez wątpienia. Tylko że pan nie może jej sądzić, bo nie był pan przy katastrofie. - A pani była? - Byłam. Stałam przyklejona plecami do skały przez dwa dni i dwie noce, nie poruszając się, potem umarłam - tak miało się stać... - Żałuję. Powtarzam jednak, że winny tragedii zapłacił za to własnym życiem. - Co za farsa! Robercie Gai, niczego pan nie zrozumiał z tego, co mówiłam. Nie mógł pan zrozumieć. Gardzę panem. *** Dawno minęła już północ, a my nie zmrużyliśmy jeszcze oka. Za kilka godzin mieliśmy wsiadać do statku powrotnego na SM-61100. Nasza misja skończyła się. Pomimo krótkiego pobytu na Santa Barbarze doznałem bardzo silnych wrażeń. Dla Marii ponowne spotkanie z planetą na pewno było bolesne. Dla mnie było to odkrycie innego świata, nie, nie, odkrycie innego oblicza świata... Zastanawiałem się nad tym, co opowiedziała Maria. To wydarzenie stanowiło zapewne przełom w jej życiu na planecie, a może w całym jej życiu. Ale czy nie myliła się uogólniając?, Czy możliwe, aby ci, którzy rządzili planetą, mieli na celu dehumanizację? Warunki naturalne na Santa Barbarze były ostre, trujące - wszyscy o tym wiedzieli, i czyżby z czasem zatruły dusze ludzi zamieszkujących niegościnne, surowe obszary?... Spacerowaliśmy nocą po szerokich ulicach uśpionego miasta - we dwoje, Maria i ja - pogrążeni we własnych myślach. Robert Gai dawno nas opuścił, zaraz po burzliwej wymianie zdań, protestując oburzony i niewątpliwie żałując, że zatrzymał mnie na ulicy, że nawiązał rozmowę, jak się wyraził, z obcymi, chorymi na własne urojenia, mającymi własne strapienia. Skąd można mieć pewność, czy to nie po jego stronie stoi racja? Santa Barbara należała do jednej z licznych planet wszechświata, na których panował wyższy poziom społeczny ludzkości. Pech chciał - jeśli można mówić o czymś takim - że klimat jest przykry, warunki geologiczne niekorzystne dla osadników, a ponadto ciąży nad wszystkim tajemnica przeszłości. Właśnie dlatego Santa Barbara jest swego rodzaju unikatem, szybko zyskała sobie złą sławę. Poza obozami pracy istnieli na niej przecież ludzie, którzy myśleli i czuli tak samo, jak wszędzie indziej w kosmosie. Uważałem, że było to moje najważniejsze odkrycie w trakcie krótkiego pobytu na planecie... Nie dawało mi spokoju poważne oskarżenie, które Maria rzuciła, jeśli bowiem jest prawdziwe... Znaczyłoby to, że w naszym wszechświecie, zamieszkanym przez istoty wyższe, rozumne, istnieje choroba terroru pozbawionego człowieczeństwa?! Nasza cywilizacja nosi więc jeszcze w skrytej głębi ferment, który z czasem może zagrozić najdrogocenniejszym zdobyczom: wolności, twórczej humanitarnej szlachetności? Czy racje te można naprawdę podważyć? Dziesiątki, setki razy zadawałem sobie te pytania, ale w podobnych chwilach powracały one z nadzwyczajną gwałtownością. W zawrotnym wirze wydarzeń rozwarła się nagle przede mną perspektywa pojmowania tego, co działo się wokół, zacząłem intuicyjnie wyczuwać, przez analogię konfrontując zapamiętane szczegóły odległych w czasie i przestrzeni zdarzeń, odtwarzałem rzeczywiste prawdy, dlaczego wcześniej ich nie zrozumiałem. Powinienem był! Tylko że ja sądziłem... miałem nadzieję, że się mylę... Miałem nadzieję... Teraz, pod presją palących pytań, wszystko zaczęło stawać się dla mnie zrozumiałe... Ziemię opuściłem dawno. Staruszkę Ziemię. Planetę zmęczoną ciężarem miliardów lat swej niespokojnej egzystencji. Zdradzała już oznaki wyczerpania, olbrzymie skoki temperatury coraz częściej uniemożliwiały życie ludzi na jej powierzchni. Wielu uczonych domagało się czynienia odpowiednich kroków, by zapobiec stałemu wzrostowi ciepłoty gruntu, przewidując stopniowe przechodzenie planety w fazę rozpalania się do białości, co spowodowało jej zagładę. Inni - odwrotnie - bronili starej teorii, zgodnie z którą Ziemia ciągle stygła - fakty częstych opadów śniegu, w rejonach, gdzie śnieg od niepamiętnych czasów nie padał, albo zgoła nigdy nie padał - służyły im jako nieodparte argumenty, zresztą obok wielu innych... W każdym razie Ziemia nie była w stanie zapewnić optymalnych warunków życia, pomimo wysiłków czynionych w tym kierunku przez ludzi. Uplasowano na orbicie mnóstwo sztucznych słońc, obstawiono ziemię i podziemie plątaniną kaloryferów na różnych głębokościach, olbrzymimi lodówkami atomowymi z przeznaczeniem zrównoważenia i stabilizacji klimatu, przykryto szklanymi kopułami prawie całą powierzchnię, aby chronić ją przed ewentualnymi wpływami próżni kosmicznej... Powoli stawało się oczywiste: Ziemia umierała, nie mając żadnych szans ratunku. Opuszczałem Ziemię żądny nauki, pod wpływam przemożnego pragnienia poznania i pełnego zrealizowania siebie jako człowieka. Kiedy wyjeżdżałem, będąc już na pokładzie dużego statku międzygwiezdnego, zapłakałem. Choć miałem ukończone osiemnaście lat, płakałem rzewnie jak malec patrząc na pozostającą za nami Ziemię, coraz odleglejszą, coraz mniej widoczną, a przecież nosiłem w duszy bezgraniczną nienawiść wobec kaprysów jej natury. Przysiągłem sobie wtedy wrócić na nią, powrócić w strony mej młodości. Nie zapomnę niczego, co znaczyła w moim życiu i jak wpłynęła na ukształtowanie mnie jako człowieka, jako człowieka ery kosmicznej. Ziemia... Na niej nauczyłem się kochać i nienawidzić, marzyć i rezygnować z marzeń. Z Ziemi po raz pierwszy podniosłem oczy na niebo, na jego nieskończoność, na błyszczące w nocy gwiazdy, ona była mi pierwszą kołyską i pierwszym słowem wypowiedzianym świadomie, Ziemia... wciąż Ziemia... Mając dziesięć lat straciłem rodziców - wybitnych geologów, znanych szerokiemu ogółowi. Zginęli w śmiałej ekspedycji skierowanej w ogniste jądro Ziemi. Coraz powszechniejsza stawała się, propagowana przez zwolenników teorii stygnięcia Ziemi, idea wycofywania się ludzi w głąb, pod skorupę planety. Budowa podziemnego świata, złożonego z obszernych galerii, zapewniających kontynuację życia na planecie przez zbliżenie się do gorącego jej wnętrza, stała się jednym z obsesyjnych rozwiązań, które proponowali uczeni, dokonując egzaltowanych dowodzeń teoretycznych. Należało jednak znaleźć rozwiązanie w praktyce, zrealizować teorię, dokonać przemian w wewnętrznej organizacji podziemnej społeczności. Znaleźli się ludzie gotowi spróbować, a wśród nich moi rodzice. Żyliśmy całymi miesiącami w tunelach-galeriach wierconych ku centrum Ziemi superdoskonałymi maszynami z różnych planet, wyspecjalizowanych w produkcji sprzętu wiertniczego pracującego na dużych głębokościach. Akcja zakrojona była wyjątkowo kompleksowo, obejmowała pokaźny zespół badaczy wszystkich specjalności, pracujących w przeróżnych uczelniach, którzy z pasją poświęcali się rozwiązywaniu małych i wielkich problemów, napotykanych na każdym kroku w tym rozgorączkowanym marszu w nowe warunki istnienia. Na czele, zdobywając pierwsze metry galerii, szli górnicy i geologowie, dzieląc razem emocje ryzyka i sukcesu... Ojciec mój był geologiem... Byłem wtedy za mały, by zdawać sobie dobrze sprawę ze wszystkiego, do czego dążono, w jakich specyficznych warunkach pracowano, ale później, gdy zrozumiałem, gdy poznałem dokładnie, za co ojciec się wziął, oniemiałem... Był on bez wątpienia bohaterem, poświęcił się, żeby przestrzec ludzkość, skłonić do ponownego przemyślenia, nakłonić do poszukiwania nowych rozwiązań życiowych. Wiedział, że ryzykuje, zgodził się i zginął, by obalić fałszywe nadzieje, którym wszyscy aż nadto ulegli by nie łudzono się, że wejście w skorupę ziemską może się udać. Ekspedycja posuwała się naprzód, zyskując coraz więcej terenu wewnątrz globu, duże powierzchnie zdobywano pod budowę przyszłych miast, coraz bardziej wierzono w powodzenie akcji, coraz więcej ludzi przekonywało się, że jest to możliwe, aż do pewnego dnia, gdy w fatalnym miejscu wrząca magma ze środka Ziemi wybuchła nieubłaganie. Katastrofa osiągnęła kolosalne rozmiary. Setki osób znalazło swój tragiczny koniec na galeriach, utopijnie przeznaczonych pod przyszłe osiedla mieszkalne, setki osób... Jedynie ja ocalałem zrządzeniem losu, może cudem, przerażony prawie do obłędu. Byłem jedynym świadkiem nieszczęścia, które wstrząsnęło światem. Byłem jeszcze dzieckiem, a już musiałem iść dalej w życie sam, ledwie odratowany, z piętnem klęski, która zabrała mi wszystko, co było dla mnie najświętsze i najdroższe - rodziców, braci, przyjaciół - całe dzieciństwo. W gruzach podziemnych galerii, pod zastygłą lawą leżała pochowana na wieki cząstka mego życia. Lata płynęły szybko, zacierając w pamięci dramatyczne chwile wypadku. Uraz na punkcie erupcji lawy pozostał niestety na stałe, każąc mi żyć w ciągłym strachu, zmuszając do nieustannej ucieczki z jednego miejsca na drugie, z jednej planety na drugą, nieustannie, niespokojnie, z jednego zakątka nieba w drugi. Broniąc się jak umiałem, starałem się omijać wulkany... W konstelacji Łabędzia na Geei, będąc studentem, poznałem Lilianę. Ale szybko stamtąd wyjechałem. Planetę nawiedzały periodyczne ruchy sejsmiczne o niskim natężeniu, mnie jednak niepokoiły za każdym razem. Pierwszy etat dostałem na Orfeei, bardzo pięknej, młodej planecie z wybujałą roślinnością i dobrze rozwiniętą organizacją społeczną. Pewnie awansowałbym tam zawodowo, lecz zostawiłem wszystko natychmiast po zauważeniu wybuchów wulkanicznych niedaleko stolicy. Przeniosłem się na Luanę, potem na Saturniana, potem na Ucię, potem na Cian-Ce i dalej, dalej, na następne osiem innych planet, które za każdym razem opuszczałem sterroryzowany kompleksem wulkanów. - Jesteś opętany - wyrzucała mi Liliana - powinieneś leczyć się w sanatorium i wyleczyć raz na zawsze. Inaczej nie wiem, co będzie! Tak, powinienem się leczyć, ale brakowało mi odwagi, by przyznać się do choroby. Być może moje ucieczki przed wulkanami były pretekstem, może bałem się siebie samego, może mych porażek, których doświadczałem stając w obronie prawdy, jako przedstawiciel prawa nie byłem w stanie dostosować się do sztywnych kanonów, na swój sposób zresztą uzasadnionych, nie zgadzałem się i odrzucałem ich zrozumienie, nie mogłem ich akceptować - wolałem zbiec, tchórzyłem, zasłaniając się obsesją lat dziecięcych... Być może... Niewykluczone, że dlatego znalazłem się na SM-61100?! Być może?! Będąc na Orfeei, prowadziłem dość osobliwy przypadek, nie udało mi się go jednak zakończyć, ponieważ zostałem powstrzymany. Zabroniono mi dalszego śledztwa motywując tym, że lepiej, aby pewne sprawy pozostały nieznane. Nie mogłem zgodzić się, dlaczego nie wyjawić czegoś, jeśli jest prawdą... - Prawda? Co to jest? - zapytał mnie wtedy naczelny prokurator. - To zależy od prawdy. - Prawda, najprawdziwsza - motałem się zakłopotany. - Czy pan zna jakąś prawdę absolutną? - Oczywiście. W nauce... - I w nauce często mówi się o względności prawd. Rozumie pan? Rozumiałem i nie rozumiałem. Orfeea znajduje się na końcu własnego układu gwiezdnego, w bliskim sąsiedztwie Galaktyki VIII. Toteż na planecie była zorganizowana duża baza statków, które odbywały eksperymentalne wyprawy, których celem było przebycie tak zwanej Miski Kosmicznej. Było to pasmo grawitacji galaktycznej, które zatrzymywało, jak w niewidocznej misce, wszystkie obiekty do niego docierające, spłukując jednocześnie aktywną pamięć atomowych programatorów, znajdujących się na pokładach statków, a więc uniemożliwiając ich użytkowanie. Zjawisko dotąd nie było znane ani często spotykane, dlatego uporczywie ponawiano próby i eksperymenty, by je zbadać. Po wielu niepowodzeniach udało się to w końcu: rakieta pilotowana przez Jujuki Gao przebiła Miskę Kosmiczną, kontynuując pomyślnie swój lot. Wielkie zwycięstwo nauki i dzielności ludzkiej, ogromne osiągnięcie. Naukowcom, którzy przyczynili się do sukcesu, oddano wszystkie możliwe honory. Jujuko Gao stał się jednym z najpopularniejszych bohaterów, idolem młodzieży, przykładem samozaparcia i odwagi. Uczestniczył w dziesiątkach imprez na całej planecie jako gość honorowy. Słynny pilot opowiadał z zapałem o wadze przedsięwzięcia, w którym był on - ileż skromności - tylko końcowym wykonawcą. Wykonawcą kompleksowej akcji, obmyślonej i wyliczonej przez naukowców pracujących w nowoczesnych laboratoriach nowoczesnych ośrodków badawczych. W niespełna dwa lata od tego lotu Jujuko Gao, nadal jeszcze przecież bardzo młody i w pełni sił, uległ śmiertelnemu wypadkowi. Ku zdumieniu i zaskoczeniu ogółu stracił życie na pokładzie małej łodzi morskiej, w jednym z ośrodków szkoleniowych ważnego miasta położonego na brzegu oceanu. Czego szukał na tej malutkiej ćwiczebnej łodzi, którą przez przeszło godzinę wykonywał przeróżne ewolucje sportowe i która rozbiła się - aż nieprawdopodobne - o falochron ze stojącą na nim latarnią morską? Jak dopuszczono do takiej przygody? Jak mógł zdarzyć się podobny wypadek, ściślej - co się stało? Dlaczego pilot tak nieudolnie manewrował łodzią w pobliżu betonowych słupów? Kto pozwolił mu płynąć na takiej łodzi i narazić go na niebezpieczeństwo, gdy życie jego było tak cenne i potrzebne nauce? Podobne pytania nurtowały mnie od dłuższego czasu. Oficjalny komunikat nie przekonywał mnie. Wszcząłem śledztwo. Już przy pierwszych krokach poczynionych przeze mnie odkryłem sensacyjny szczegół, nie znany do tej pory społeczeństwu, a który zmieniał kąt widzenia na sprawę. Jujuki Gao uczęszczał zaledwie od paru miesięcy do ośrodka szkoły morskiej i to za zgodą Zarządu Badań Przestrzeni Kosmicznej. Dlaczego wyrażono zgodę na wznowienie dawno zarzuconych ćwiczeń akrobatycznych, które mogły zagrażać jego życiu? Zapytani odpowiadali niewyczerpująco, mgliście albo po prostu odmawiali odpowiedzi. To jeszcze bardziej pobudzało mnie do działania. Nie wierzyłem w wykrętne repliki, serwowane mi przez większość: „Kto mógłby mu odmówić... jeżeli chciał ponownie uprawiać ten wodny sport, miał taki kaprys...” Do jeszcze większej podejrzliwości skłonił mnie fakt, że inny pilot, także dobrze znany na planecie, Ray Marschall, został instruktorem w tej samej szkole morskiej, również od niedawna, zaledwie o parę tygodni wcześniej od Jujuki Gao. I on wznowił treningi porzucone w czasie studiów, a do tego obaj byli w bliskiej zażyłości od najmłodszych lat, prawie nierozłączni. I o dziwo, zgodę na przeniesienie Raya Marschalla z pracy w Zarządzie Badań Przestrzeni Kosmicznej do pracy instruktora w szkole wydał ten sam Zarząd. Skojarzenie tych dwóch zbiegów okoliczności doprowadziło mnie do wielce nieoczekiwanych wniosków, a wkrótce zabroniono mi prowadzenia dalszego śledztwa. Zaprotestowałem, oczywiście bez skutku. Dostałem kategoryczny rozkaz zaprzestania jakichkolwiek badań w tej sprawie. Nie poddałem się, prowadziłem dochodzenie po kryjomu, ryzykując - gromadziłem coraz więcej dowodów, aż ustaliłem prawdę. Wówczas przekazałem teczkę z aktami Gubernatorowi. Ktoś musiał za to odpowiedzieć. - Kto? - zapytał Gubernator. Zacząłem zastanawiać się. Po raz pierwszy postawiono to pytanie wprost. Po pięciu dniach poprosiłem o zgodę na opuszczenie Orfeei. Pragnąłem wyjechać obojętnie dokąd, byle tylko wyjechać stąd. Jako powód podałem wybuch jednego z wulkanów i moją obsesję, moją chroniczną chorobę. Ale wyjechałem przecież dlatego, że czułem się bezsilny wobec prawd, których powinienem bronić z racji mojego zawodu, zgodnie z jego etyką. Jujuki Gao musiał umrzeć. Przelatując przez Miskę Kosmiczną, jego organizm został skażony nieznanymi promieniami GR 4. Kabina rakiety nie miała odpowiedniej izolacji, konstruktorzy zlekceważyli możliwość napotkania promieni GR 4 w tej strefie. Do tej pory faktycznie nie zostały one zarejestrowane przez żaden z aparatów, ale przyrządy raz wprowadzone w obszar Miski Kosmicznej nie funkcjonowały prawidłowo. Pilot nie miał żadnych szans przeżycia, była to tylko kwestia czasu. Koniec końców infekcja zaczęła wywoływać widoczne symptomy, powodując zaburzenia nie pozostawiające cienia wątpliwości. Jujuko Goa zmarłby w niedługim czasie w strasznych męczarniach, a lekarze nie byliby w stanie w niczym mu pomóc. Wtenczas pojawił się Ray Marschall, sam zaofiarował się pomóc przyjacielowi w rozpoczęciu treningów żeglarskich. Po długim zwlekaniu z decyzją ci, którzy wyrazili zgodę na przyjęcie Raya Marschalla do szkoły morskiej jako instruktora, przymknęli oczy i Jujuko Goa, oczywiście po cichu, rozpoczął ćwiczenia akrobatyczne na lekkich łodziach w ośrodku sportowym szkoły. Reszty nie trzeba wyjaśniać. Stało się. Tajemnica i milczenie, które owiały tę sprawę, zostały rozgrzebane dopiero przez moją dociekliwość. Teraz, kiedy wiedziałem wszystko, kiedy miałem jasny obraz tragedii, należało ujawnić winowajcę, jednego albo wielu, ludzi, którzy powinni ponieść konsekwencje za spowodowanie bezpośrednio lub pośrednio śmierci tego człowieka. Głośno wymówić nazwisko winnego... Prawdziwego winowajcy... Wolałem opuścić planetę, opuścić... Mieszkając na Luanie, zacząłem mieć nadzieję, że nic mną już nie wstrząśnie. Planeta od pięciu tysiącleci miała ukształtowaną cywilizację, ludzie zamieszkujący ją swoim zachowaniem, sposobem myślenia i strukturą społeczną wzbudzali we mnie poczucie głębokiej pewności istnienia, wpływali na mnie uspokajająco. Kiedy najbardziej wierzyłem, że uda mi się w końcu osiedlić tam na stałe, otrzymałem polecenie zbadania pozornie banalnej i nieciekawej sprawy, która jednak w konsekwencji zmusiła mnie do wybrania drogi ucieczki. I ponownie odleciałem na inną planetę, bezsilny, chory, uciekając jakby przed samym sobą, od moich obsesji, od moich ‘klęsk... Pod egidą Instytutu Historii Akademii Nauk zorganizowano wyprawę na szeroką skalę na pustynię Edima w celu przeprowadzenia wykopalisk w pobliżu gór Inoa, gdzie niedawno odkryto przypadkowo grobowce zaginionych cywilizacji Raf i Rip. Nie zostały one jeszcze zbadane w wystarczający sposób. Zespół, złożony z archeologów, geologów, lingwistów, lekarzy i techników obsługujących specjalną aparaturę, liczył dwadzieścia pięć osób. Na czele wyprawy stanął profesor Tiberiusz - człowiek energiczny, pełen inicjatywy, o wysokiej kulturze, cieszący się dużym autorytetem zawodowym, chociaż był jeszcze dość młody, nie skończył nawet pięćdziesięciu lat. Ekspedycja trwała trzy miesiące. Ślady zaginionych cywilizacji, odnalezione w grobowcach, okazały się bardzo ważnym elementem służącym przewartościowaniu i odtworzeniu zamierzchłych epok, które złożyły się na podwaliny, narodziny i ewolucję późniejszej kultury na planecie. Grobowce znajdowały się w katakumbach umiejętnie wydrążonych w skałach masywu Inoa, u którego podnóża zachowały się pozostałości silnego ongiś ośrodka ekonomicznego i społecznego. Należały one niezaprzeczalnie do władców tej bogatej krainy. Były wystawnie urządzone, zgodnie z rytuałem pogrzebowym, w zależności od zamożności i rangi zmarłego. Przedmioty z cennych metali, inkrustowane drogocennymi kamieniami, przedmioty codziennego użytku, broń - wszystkie ułożono tak, by na pierwszy plan wysuwał się grób. Wszystkie pochówki umiejscowione były pośrodku pomieszczenia o dobrze zabezpieczonych wejściach, zachowały się prawie nietknięte na przestrzeni wieków, wraz’ z całym otaczającym je bogactwem, będącym bezcennym świadectwem tych odległych czasów. Przydarzyła się jednak przykra rzecz. Po powrocie z pustyni Edima u kilku członków wyprawy zauważono objawy szczególnego zmęczenia, aż do całkowitego wyczerpania, apatię, a raczej odrętwienie, które stopniowo rosło, powodując nieustające bóle głowy i mięśni całego ciała. Były to niewątpliwie symptomy choroby. Zostali oni wszyscy dokładnie zbadani przez lekarzy, zalecono odpowiednią ‘kurację, dietę, odpoczynek - choroba, zamiast ustępować, nasilała się. Następował paraliż, kończyny obumierały, spośród dwudziestu pięciu członków sześciu zmarło w ten zagadkowy sposób. Wysunięto hipotezę, że chorobę spowodował wirus, który nie występuje już we współczesnym świecie, a który jednak przetrwał - aż nie do wiary - przez setki, tysiące lat w starych przedmiotach, znalezionych podczas wykopalisk. Przebadanie pozostałych uczestników, jak i przywiezionych przedmiotów, nie potwierdziło tej teorii. Nigdzie nie odnaleziono wirusów. Nikt więcej nie zachorował. Pojawienie się niezidentyfikowanej choroby na planecie, jak i na innych, z którymi utrzymywano kontakty, pozostało zagadką. Historycy medycyny wertowali stare księgi, porównując objawy wygasłych chorób, ale do niczego konkretnego nie doszli. Żadna z nich nie miała tak różnorodnego zestawu objawów. Wyglądało na to, że choroba ta była jakby syntezą wielu chorób, występujących na przestrzeni dziejów ludzkości w różnych epokach. Profesor Tiberiusz zaproponował wówczas dość śmiałe przedsięwzięcie, a mianowicie zorganizowanie nowej ekspedycji do katakumb pustyni Edima, gdzie obok badań archeologicznych i tak koniecznych w celu wyjaśnienia pewnych szczegółów, można by przeprowadzić badania medyczne. Propozycję przyjęto z dużą rezerwą. Niemniej w niespełna rok po poprzedniej wyruszyła nowa ekipa z obszerniejszym programem naukowym i rozpoczęła prace na pustyni Edima. Tym razem w skład wyprawy weszli chemicy, bakteriolodzy, fizycy, speleolodzy, no i oczywiście lekarze obok archeologów, paleografów, geologów. Badania przebiegały sprawnie, realizowano normalnie program wykopalisk, studia, w sprzyjających warunkach, bez żadnego incydentu, bez zadrażnień. Troska o to, by nikt tym razem nie padł ofiarą nieznanej choroby, polegała w praktyce na powtarzanych codziennie kilkakrotnie kontrolach lekarskich wszystkich członków załogi i dokładnym badaniu wszystkich przedmiotów przyniesionych z katakumb przed przydzieleniem ich do inwentarza wyprawy. Służba sanitarna w ubraniach ochronnych, wyposażona w aparaty do szybkiej analizy chemicznej i bakteriologicznej, sprawdzała każdy kawałek przekopanego gruntu. Nie odkryto żadnych wirusów, które - jak mniemano - musiały mieć bardzo krótki żywot poza obrębem określonego, korzystnego dla nich środowiska. Wirus po zaatakowaniu organizmu przestawał widocznie istnieć w czasie krótszym niż kilka minut, gdyż choroba nie była dalej przenoszona. Szóstego dnia młody lekarz, specjalista chorób zakaźnych, który bez zastanowienia szperał we wszystkich kątach, pierwszy zaraził się wirusami, odkrywając je w ten sposób, ale z fatalnym dla siebie skutkiem. Natychmiast po wyjściu z katakumby numer 9 poprosił o badanie lekarskie. Nie mylił się. Jego organizm był zainfekowany. - Ogniska wirusów należy szukać - dowodził on - w grobach, w relikwiach sprzed tysiącleci. Sądzę, że tam natrafiłem na ich ślad. Jestem prawie pewien. Profesor Tiberiusz potwierdził, że dwóch spośród sześciu zmarłych przeprowadzało prace w katakumbie numer 9. - I w których jeszcze? - zapytano go. - W katakumbach numer 4 i 10. - Nigdzie więcej? - Nigdzie. - A reszta członków? - W pozostałych katakumbach... Prawie we wszystkich... Sprawdzono wszystkie groby. Wynik sparaliżował członków wyprawy. Wirusy były obecne wszędzie. Dosłownie wszędzie! W hermetycznie zamkniętych ołowianych kasetach wieziono fragmenty relikwii do laboratorium Instytutu. Wyniki analiz były ujemne, znaczyło to, że relikwie nie były zainfekowane, zmarli nigdy nie cierpieli na tę chorobę, zachowane tkanki ich ciał były zdrowe. Natomiast obumarłe wirusy pokrywały zewnętrzne ścianki ołowianych kasetek, w których przywieziono relikwie. Czyli wirusy musiały pochodzić z groty, z katakumb. Ale skąd? Usprawiedliwione obawy skłoniły członków ekspedycji do odmówienia wejścia i przeprowadzenia dalszych badań w jakiejkolwiek katakumbie. Na domiar złego zachorowało osiem dalszych osób. Ostateczne przerwanie badań naukowych spowodowało oskarżenie Tiberiusza przez rodziny owych trzynastu ofiar, obarczono go odpowiedzialnością za to, co się stało. Nadto zarzucano mu, że nie zastosował odpowiednich środków ochronnych, mało tego - dowodzono, że musiał coś przypuszczać, przewidywać, ponieważ sam nigdy nie wszedł do katakumb, nie zetknął się z grobami. Oskarżenie wpłynęło oficjalnie do prokuratury i w ten sposób musiałem zainteresować się wykopaliskami archeologicznymi w Edima. Skierowaliśmy do wewnątrz katakumb roboty wyposażone w odpowiednią aparaturę. Dlaczego nie zrobiono tak wcześniej, pytano. Otóż mechaniczne ruchy robotów spowodowałyby nieodwracalne zniszczenia z punktu widzenia archeologii, a dla nas było to jedyne wyjście. Rezultat przeszedł wszelkie oczekiwania, był wprost sensacyjny. Wirusy znajdowały się w powietrzu, w atmosferze grot, wokół grobów. Były rozpylane tylko w określonym wypadku i przez moment, dokładnie wtedy, gdy ktoś podszedł zbyt blisko do grobu. - Prymitywna zasada fotokomórki praktykowanej wiele tysiącleci wstecz - wypowiedział się ktoś. - Raczej nie. Chodzi o rzecz prostszą, działającą na zasadzie dźwigni - przeciwstawiał się ktoś inny. - To znaczy? - W chwili, kiedy jakiś ciężar nacisnął na pewną część podłogi, wykonanej z jednakowych płyt, by nie zauważyć pułapki, dźwignia uruchamiała mechanizm wentylacyjny sąsiedniego pomieszczenia, gdzie znajdowały się kultury wirusów, przez malutki otworek zostawały wpuszczone do grobowca miliony niewidocznych, śmiercionośnych drobnoustrojów. - W jakim celu? - Dziwię się, że pan się nie domyśla. Chodziło o ochronę schowanych w katakumbach skarbów. Na każdego, kto wszedłby tutaj, by je zagrabić, czekała śmierć. Nie przypomina pan sobie legendy? Ci, którzy zszargali święte przybytki, musieli umrzeć. I tu tkwiło wytłumaczenie tajemniczych zgonów. Wyjaśnień tych udzielił nikt inny, tylko sam Tiberiusz. Znał sytuację, wiedział. Dlaczego więc nie ostrzegł nikogo? Dlaczego nie zwrócił uwagi na niebezpieczeństwo? - Ponieważ nie mogłem przewidzieć, w jakiej postaci czyha na nas śmierć, systemy obronne różniły się w zależności od regionu, często nawet były inne dla poszczególnych katakumb - objaśniał z godnością profesor. Podobna sprawa miała kiedyś miejsce na Ziemi. Czytałem o niej w starych księgach. Ale na Ziemi... Na Ziemi... Zadrżałem słysząc tę nazwę i ucieszyłem się zarazem, bo chociaż w tym kontekście, ale mogę rozmawiać o Ziemi... Nie mogłem wyznać, jak bardzo tęsknię za Ziemią, że chętnie bym na nią powrócił, gdyby nie świadomość, iż pochowałem tam rodziców, przyjaciół i... A gdybym tak wrócił na Ziemię? - Dlaczego pan milczał, nie uprzedził? - zapytałem oschle. - Gdybym choć jednym słowem zdradził, że wiem o niebezpieczeństwie, kto poszedłby ze mną, kto wziąłby dobrowolnie udział w ekspedycji, która w konsekwencji dostarczyła ludzkości zasadniczych informacji o kluczowym okresie historycznym jej ewolucji? Nikt. Jestem absolutnie pewien. Deklaracja złożona przez Tiberiusza pogorszyła jeszcze bardziej jego sytuację. Pewne wpływowe koła usiłowały w sposób natarczywy wywrzeć na mnie presję, abym zażądał najwyższej kary dla profesora. Dla naukowca, który poprowadził na śmierć swoich kolegów, zaryzykował ich życiem tylko po to, by ujrzały światło dzienne relikwie antycznego świata, na jakiejś tam planecie zagubionej w nieskończoności kosmosu. - Nie śpieszcie się z najwyższą karą! - mówiłem z uporem. - Nie widzicie żadnych okoliczności łagodzących? Całe swoje życie poświęcił nauce, spędził niezliczone dni i noce w archiwach, wśród starych i nowszych tomów, w bibliotekach, czytając książki, które mało już osób potrafi rozszyfrować bez pomocy komputera, oddał swą młodość i energię, wszystkie dotychczasowe lata - archeologii. Tutaj i na innych planetach ocalił od zapomnienia świadectwa naszych starych cywilizacji, przyczyniając się jak mało kto na świecie do wiernego odtworzenia naszego życia, naszej ewolucji. Czy to się zupełnie nie liczy? Nie jest nic warte? Nie świadczy o człowieku, o naukowcu? - Co z tego? Mógł sarn wejść do katakumb! - Bał się śmierci, tak trudno to zrozumieć? - Tak, stchórzył, wepchnął innych, by zginęli zamiast niego! Tiberiusz jest winien ich śmierci, musi za to zapłacić, musi umrzeć! - Zmaże swą winę tylko przez śmierć? Na pewno zawinił, i to poważnie, ale czy nie może być ukarany inaczej? - Musi umrzeć! Moje starania, by nie dopuścić do rozprawy sądowej, a szczególnie, by ochronić Tiberiusza przed groźbą kary śmierci, która wydawała mi się bądź co bądź absurdalna i nieuzasadniona, były daremne. Naciski ze wszystkich stron, a szczególnie ze świata znanych osobistości nauk historycznych, wywierane na Sąd Najwyższy, były tak silne, że zdecydowano się na publiczny proces. Podałem się do dymisji. Nie potrafiłem, nie byłem w stanie wystąpić w sądzie. Nie mogłem zmusić się, by zaskarżyć Tiberiusza i żądać jego śmierci, moim zdaniem byłaby to kara niewspółmierna do winy. Ubliżało to mej godności, wpojonym mi zasadom. - Dlaczego? - zapytał mnie prezes sądu. - Bo Tiberiusz nie jest mordercą. Nie organizował wypraw z zamiarem zabicia ludzi biorących w nich udział. Przynajmniej tego, mam nadzieję, nikt nie kwestionuje. Oczywiście, przyznaję, mógł badać katakumby za pomocą robotów, było to jakieś rozwiązanie. Tylko czy widział pan kawałek płótna, na przykład, które przetrwało wieki w głębi groty? Wie pan, jak ono wygląda? Proszę, niech pan zapyta tych, co widzieli, oni powiedzą: jak dym, jak para. Co pozostanie z tego jedwabistego dymku, kiedy robot położy na nim swoją łapę? Archeologowi nie pozostanie już nic do obejrzenia, przyjdzie na próżno... już nie ma po co... w niektórych przypadkach warto nieraz umrzeć, by móc zobaczyć, dotknąć ręką. Tiberiusz nigdy tego nie ujrzał. Znikały przy najlżejszym dotknięciu pierwszego człowieka, który je odkrył. Kiedy przychodził Tiberiusz, widział tylko rozpływającą się mgiełkę. Pozostawały mu zdjęcia w porę zrobione, które możecie oglądać i wy, co siedzicie cały czas w wygodnych mieszkaniach. Czy to nie jest smutniejsze nawet niż śmierć? Zaprowadzić ludzi do odkrytej przez siebie przeszłości i nie móc nigdy dotknąć, wpuszczać innych przed sobą, dlatego, że ty musisz zostać - może z tchórzostwa - przy życiu, tobie nie wolno ryzykować, narażać się na niebezpieczeństwo, ginąć wraz ze światem, do którego dotarłeś poprzez historię zachowaną w warstwach osadowych gruntu. Dlatego, że ty musisz żyć, aby przekazać innym, wszystkim, ogółowi wiadomości o czasach, które przeminęły, bo tylko ty jesteś w stanie właściwie je ocenić, bo tylko ty poznawałeś je za cenę poświęcenia życia prywatnego, ślęcząc nad papirusami i milczącymi starożytnościami, mozolnie rozszyfrowywałeś tajemnice tak potrzebne światu, by mógł poznać siebie naprawdę. Wreszcie dlatego, że gdybyś umarł, ofiarność tych, którzy pierwsi zetknęli się z materią sprzed wieków, byłaby daremna, bezużyteczna i niepotrzebna. Czyż położenie Tiberiusza nie jest czymś w rodzaju powolnej agonii, a wy jeszcze chcecie... - Przestań majaczyć! Majaczyłem... Mąciło mi się w głowie, wypowiadałem na głos myśli wirujące mi jak mglisty krąg. Muszę przyznać, mówiłem mętnie, choć z emfazą, a oczami duszy widziałem siebie znów przegranego, porzucającego dociekanie prawdy, jej obronę i narzucanie... Prawda... Wyjeżdżałem z Luany nie wiedząc dobrze dokąd. W porę zaproponowano mi etat prokuratora okręgowego w marynarce handlowej na Saturnianie, przyjąłem natychmiast. Reporter mało znaczącej na Luanie popołudniówki koniecznie chciał, abym udzielił mu wywiadu przed odjazdem. Z ledwością udało mi się odpowiedzieć na kilka pytań, między innymi na pytanie: dlaczego wyjeżdżam. - Dlaczego wyjeżdżam? - Stałem zmieszany. - Z powodu wybuchów wulkanicznych. - Jakie wybuchy? Nie słyszałem o żadnych wybuchach. - Ależ tak. Spodziewane są w tej strefie, w której się znajdujemy... Od małego przejmuje mnie grozą widok rozszalałej lawy. Spojrzałem na Lilianę, opierającą się na mym ramieniu. - Nieprawdaż, Liliano? - Prawda - przytaknęła. - Na skutek wypadku... - Wiem - przerwał reporter. - Znam, czytałem o tym, co się wtedy działo na Ziemi. Byłem głęboko poruszony, proszę mi wierzyć, właściwie dlatego chciałem pana poznać... - Wyjeżdżamy z powodu wybuchów wulkanicznych - nalegała Liliana. Nie sądzę, by sama wierzyła w to, co mówi. W drodze na Saturniana dowiedzieliśmy się, że rzeczywiście w niedługim czasie po naszym odlocie nastąpiło kilka erupcji wulkanów, niegroźnych zresztą. Natomiast o procesie Tiberiusza krążyły wieści dość niepewne. Podobno skazano go z zawieszeniem kary. Krążyły pogłoski, że cierpiał on na nieuleczalną chorobę, z czym nie zdradził się prawie do samego końca. Zmarł w sanatorium, krótko po wydaniu orzeczenia sądowego. Nie interesowałem się później specjalnie tą sprawą, ale jestem prawie przekonany, że dla Tiberiusza lepiej było umrzeć może nawet przed rozprawą. Choć wątpię, czy ona się w ogóle odbyła. Wspomnienia te ogarnęły mnie w ten fosforyzujący wieczór na Santa Barbarze, kiedy wraz z Marią przemierzaliśmy długie ulice, przecinaliśmy nieforemne skwery, parki ze zdziczałą roślinnością, wznoszącą się bezsilnie do góry, przechodziliśmy wzdłuż skamieniałych bulwarów nad rzeką, wyglądającą na martwą. Całe moje życie ukazało mi się jak w kalejdoskopie, burzliwe lata szamotania i niepokoju, lata poszukiwań i nadziei, lata pewności i rezygnacji, nie wiem, dlaczego odprężyłem się, zrobiło mi się lżej. Wyjaśniły mi się rzeczy, które nękały mnie, odkryłem niektóre prawdy bez imienia, od tego wieczora poczułem się niejako wyzwolony. Uwolniony spod nacisku dezorientującej obsesji, jak mawiała Liliana. I chyba nie mylę się sądząc, że zacząłem czuć się bardziej pewny siebie, bardziej męski, bardziej dumny. - ...potem nikt nie mówił już o doktorze Asvabanidze. Jego pokolenie zapomniało o nim, następne myślało, że to tylko legenda... O czym mówiła do mnie Maria przez ten cały czas? Nie miałem pojęcia. Nie interesowało mnie, nic nie słyszałem, zresztą byłem tak pochłonięty własnymi myślami, że nie mogłem skupić się na słuchaniu. Teraz, obudzony jakby ze snu, milczałem w dalszym ciągu, aby nie zdradzić się przed Marią, że wcale jej nie słuchałem, że całkowicie o niej zapomniałem, że nie zdawałem sobie sprawy, czy wędrowałem po nocy sam, czy razem z nią. - Ty mnie w ogóle nie słuchasz? Hej! - Ależ tak. Tak - odparłem szybko - Proszę, mów dalej, to bardzo ciekawe... - Już koniec. To było wszystko i nic więcej. Zrozum, tu musi skończyć się jedno życie, by mogło zacząć się nowe. Nie rozumiesz? No 97 cóż, od dzisiaj zaczyna się moje nowe życie z przyszłością, wolę jednak na razie nic o nim nie mówić. Zgoda? - Zgoda. - No to chodźmy spać. Już późno, a jutro o świcie lecimy z powrotem. Była cicha, spokojna noc. Nie mogłem dostrzec, czy niebo jest pochmurne, czy nie, czy nad nami świecą gwiazdy, czy nie. Naokoło unosiło się ledwo dostrzegalne, fosforyzujące światło, migotliwe światło gwiezdne, niepokoiło mnie ono, budząc nostalgię, znajdowałem się jakby w lekkim stanie podgorączkowym, jakby po długotrwałej i nudnej chorobie, zatęskniłem za domem, za Lilianą, za przyjaciółmi, za pracą. Tęskniłem za Ziemią... Stary, nieznośny nudziarz Ustalony wcześniej termin wygłoszenia dysertacji przez Lilianę w celu uzyskania stopnia doktora nauk filozoficznych uległ przesunięciu o dwadzieścia dni z powodu wyjazdu jednego z referentów, profesora Fluggesa z Uniwersytetu w Tschen, na Międzynarodowy Kongres Logiki w Mokra, w Średniej Galaktyce. Opóźnienie pokrzyżowało częściowo nasze plany, zamierzaliśmy zaraz po obronie wyjechać na Marmurowe Wybrzeże, by spędzić parę tygodni wakacji daleko od zgiełku stolicy, daleko od wszystkich spraw ostatniego okresu, zapomnieć, że jesteśmy na maleńkiej planecie oznaczonej zaledwie symbolem SM-61 100. Chcieliśmy być tylko we dwoje, rozkoszować się samotnością i morzem, wygrzewać się na słońcu poddając się muśnięciom morskiego wiatru, chłonąc jego zapach surowych alg, zasypiać kołysani upojnymi nocami południa, zawsze przyjaznego i gościnnego. Plany nasze były zagrożone, bowiem wraz z rozpoczęciem roku akademickiego Liliana zaczynała pracę w Zakładzie Logiki Instytutu RFL, ja natomiast miałem zastępować pułkownika Breda podczas jego nieobecności na planecie. Bred z kolei brał udział w pracach międzygwiezdnej komisji prawniczej, której zadaniem było uchylenie niektórych przestarzałych paragrafów prawa kosmicznego. Chociaż w tej sytuacji pozostawało do naszej dyspozycji zaledwie parę dni, nie traciliśmy nadziei, że uda się nam wyjechać na Marmurowe Wybrzeże. Po powrocie z Santa Barbary zająłem się swymi codziennymi sprawami w prokuraturze, mnóstwem drobnych incydentów bez znaczenia, nudnych w dodatku; wyczerpywały mnie one i irytowały właściwie bez przerwy. Na planecie wszystko przebiegało w granicach dozwolonych, nie zanotowano żadnego incydentu odbiegającego od normy współżycia społecznego lub przekraczającego granice prawa. Radował mnie ten stan rzeczy, pozwalał mniemać, że żyję w świecie o wysokiej odpowiedzialności moralnej. Niestety ja, ze względu na stanowisko Generalnego Prokuratora Wykonawczego, zmuszony byłem do ciągłego czuwania, albowiem w każdej chwili mógł pojawić się człowiek lub grupa ludzi zdolnych czynić zło swoim bliźnim, może zostać zakłócony porządek i twórczy spokój ogółu, możemy być zaskoczeni czynem niezgodnym z normalnym zachowaniem człowieka naszych dni. - Jesteś nadgorliwy - zarzucił mi pewnego dnia pułkownik Bred. - Wypełniam tylko swoje obowiązki. - Identycznie mówił Pasakopoli, tylko jak on to robił, że nikogo nie drażnił swymi podejrzeniami. - Interesujące. Bred patrzył na mnie leniwie, prawie znudzony. - Dopiero teraz mi o tym mówisz? - ciągnąłem dalej nerwowo. - Pojmuję nareszcie, uważasz mnie za denerwującego, podejrzliwego do przesady, zbzikowanego typa. Tak? Nie jesteście zadowoleni z mojej pracy, przeszkadzam wam, nie odpowiadam wam? Doskonale, w każdej chwili mogę odjechać. - To ci zawsze wolno, tylko co w ten sposób udowodnisz, osiągniesz? Wyjeżdżałeś i z innych planet, wszyscy o tym doskonale wiemy, zawsze wtedy, gdy wydawało ci się albo faktycznie byłeś przegrany. Ale o czym świadczą te twoje odwroty? Masz słaby charakter, za łatwo rezygnujesz, brak ci woli walki o swoją prawdę, jeżeli w ogóle zamierzasz się o nią bić... - Walczyć, walczyć! Tutaj, na SM-61 100, z kim niby? Z tobą? Z Gubernatorem? Powiedz, proszę! Łączyła mnie z Bredem przyjaźń, piękna, męska, szczera i koleżeńska, wierzyłem w nią. Chociaż był moim bezpośrednim przełożonym i wykonywałem jego polecenia trzymając się dokładnie jego instrukcji, nigdy nie dał mi odczuć dystansu, jaki nas dzielił. Pułkownik był uosobieniem sprawiedliwości, uczciwości, szanowałem go za to, że potrafił wzbudzać zaufanie i spokój, emanować na wszystkich ciepłem swej duszy, a jednocześnie entuzjazmować się i działać porywczo jak młodzieniec, dlatego w końcu, że był dumny, śmiały i silny... Moje rozmowy z nim miały często charakter eleganckiego i ostrego pojedynku, wymiana zdań odbywała się przy szczęku kling szabli. Pułkownik stał się blady, prawie przezroczysty, chociaż fakt, że był jasnym blondynem, mógł trochę zmylić. Natychmiast zauważyłem, że cała krew ściekła mu z policzków, widocznie to, o czym miał mi zakomunikować, było poważne, wyjątkowo poważne - Bred nigdy nie żartował w takich sprawach, a sprowokowany tą rozmową, postanowił pewnie nie cofać się już. Z kolei ja poczułem, że strach aż dusi mnie i nie odważyłem się wypowiedzieć ani jednego słowa. Bred zrozumiał opacznie moje milczenie, dał mi znak ręką, żebym jeszcze trochę poczekał, nie denerwował się, będzie mówił, musi tylko zebrać myśli, bo nie wie na dobrą sprawę, od czego rozpocząć. - W twoją histerię, spowodowaną wybuchami wulkanicznymi, i dałem wiarę, i nie zarazem. Oprócz tego, co można było łatwo zauważyć, podejrzewałem, że istnieją i inne przyczyny, silniejsze, bardziej uzasadniające depresję, którą przechodziłeś... Wiedziałem, że niedawno leczyłeś się w sanatorium chorób nerwowych. Na ogół podobne schorzenia pociągają za sobą w naszym zawodzie, wiesz prawdopodobnie o tym, odejście z czynnej działalności. Oznacza to, że nie wolno ci było powierzyć tego stanowiska. Zazwyczaj tak jest, ale tobie zaproponowano i przyjąłeś je. Nawet więcej - byłeś usilnie polecany przez niektóre osobistości naszego międzygwiezdnego świata... - Przypadkowo. - Osobistości, których próśb nie sposób lekceważyć. Więc albo nie byłeś nigdy chory, albo twoje zadanie na planecie było tak ważne, że choroba nie miała już znaczenia, albo właśnie dlatego była potrzebna. Chcę przez to powiedzieć, że ryzykowano przysyłając cię tutaj, gdyż twój pobyt w sanatorium chorób nerwowych w pewnym momencie mógł być dobrą zasłoną, unikiem, okolicznością łagodzącą... - Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz. Sugerujesz coś bardzo ważnego, ale nie masz prawa, nie masz podstaw... - ...w sytuacji, kiedy, załóżmy, zostałbyś zdemaskowany, spalony... nie przychodzi mi w tej chwili odpowiedniejsze słowo. Koniec końców, twoja obecność, twoja działalność w strefach nawiedzonych klęską była z lekka podejrzana, muszę niestety tak to nazwać. Podejrzana, zawsze bowiem znajdowałeś się tam, gdzie były najpoważniejsze w tym dniu katastrofy i za wszelką cenę pragnąłeś wiedzieć, co dzieje się w tych miejscach, gdzie... - Pełniłem tylko swoją powinność... - Tak jest. Ale jakiego rodzaju powinność? - Powinność prokuratora. - Nie miałeś tam nic do roboty. - Byłem członkiem Rady... - Na której posiedzeniach zwykle nie bywałeś. - Och, drobiazg! - Nie są to argumenty. I wiesz jeszcze co? Proszę, nie przerywaj. W przeciwnym razie nie będę z tobą rozmawiać, a nie wiem, czy za drugim razem będę równie skłonny do szczerości. - W porządku. Mam cię przeprosić? - Nie sil się na złośliwość. Przynajmniej teraz. Dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Czułem, że obydwaj jesteśmy napięci, skrępowani, tego nigdy do tej pory między nami nie było. Starałem się zrozumieć Breda, ale jego insynuacje co do mojej działalności wydawały mi się absurdalne, nie byłem w stanie dociec, skąd one się wzięły. Oprócz tego sposób prowadzenia rozmowy przez Breda - nie nazywając rzeczy po imieniu - coraz bardziej grał mi na nerwach, wtrąciłem: - Bardziej konkretnie możesz? - Mogę. Zamieniłem się w słuch. - Musiałeś wyjechać z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że stałeś się nadmiernie pobudliwy... popędliwy... krnąbrny... gdybym nie wysłał cię dokądś, nie wiadomo, jakich jeszcze głupstw byś narobił... Po drugie dlatego, że sam chciałem ostatecznie upewnić się, czy naprawdę jesteś czyimś narzędziem na SM-61 100. To była moja batalia... Tutaj wszyscy podejrzewają cię o to. Ja nigdy w to nie wierzyłem. - Że jestem szpiegiem? - ledwie zdobyłem się na pytanie, wypowiedziane zduszonym szeptem, wszystko wokół mnie kręciło się, a w miejscu serca czułem, że mam bryłę lodu. - W czyjej służbie? Przyjechałem jako agent? - Zrozum! Powiem ci już wszystko. Jesteśmy za dobrymi przyjaciółmi, bym mógł dłużej ukrywać to przed tobą, przez długi czas byłem jednym z nielicznych, który cię bronił, który wierzył, że jesteś niewinny. - Mów! Pułkownik unikał mego wzroku. Był zbyt zaniepokojony, a ja zbyt przerażony, byśmy mogli roztrząsać te poważne sprawy patrząc sobie w oczy. - Kiedy przyjechałeś na planetę - nareszcie zdecydował się mówić - sądziliśmy, że mamy do czynienia z awanturnikiem, z takim typem, który wszędzie doszukuje się rzeczy sensacyjnych, efektownych, fantastycznych... Nawet twój życiorys to potwierdzał: rodzice - dzieciństwo, studia - wybór zawodu, a szczególnie późniejsze wędrówki - osiem planet w ciągu dwunastu lat! Wszystko przemawiało za tym, że nowy generalny prokurator- egzekutor to człowiek pasjonujący się wyjątkowymi sprawami, lubiący błyskawiczne dochodzenia, co, wyznam szczerze, nikomu z nas nie odpowiadało... Planeta ma wyjątkową pozycję, specjalny status działania, nie będę ci o tym teraz mówić, jesteś u nas od dawna i nie jest to dla ciebie tajemnicą. Planeta jest wystarczająco spokojna dzięki pewnej działalności, która jest na niej prowadzona, ten spokój musimy utrzymać, zapewnić go i bronić. Dlatego nie zachwycała mas obecność prokuratora za wszelką cenę poszukującego głośnych spraw. Wiele osób pytało o twoje plany, czy zamierzasz pozostać na stałe, czy wyfrunąć stąd, jak tylko się znudzisz... Twoje niejednoznaczne odpowiedzi, zachowanie bądź co bądź niespodziewane myliło i zaskakiwało nas, od początku zabrałeś się solidnie za pracę, zajmowałeś się najdrobniejszymi sprawami, które równie dobrze mogłeś powierzyć swoim współpracownikom lub prokuratorom lokalnym. Poza tym okazałeś absolutny brak zainteresowania wobec podstawowych problemów naszego planetarnego życia... Od razu rzucało się w oczy, że lubisz samotność, z nikim nie nawiązałeś bliższych stosunków, sprawiałeś wrażenie człowieka, którego interesują tylko sprawy ściśle związane z zawodem. Dochodzenia prowadziłeś krótko, wnikliwie, żądałeś kar surowych, ale sprawiedliwych. Uspokoiło to do pewnego stopnia większość z nas, zaczęto uważać, że bezpodstawnie wątpiliśmy w ciebie. Jednak było w twoim postępowaniu coś, co niepokoiło, co mogło wydawać się podejrzane, za bardzo wtrącałeś się we wszystkie drobiazgi, wymagając nieistotnych szczegółów codziennego życia, równocześnie wykazywałeś brak zainteresowania istotnie wielkimi problemami naszego istnienia. Prowadziłeś dochodzenia w przypadkach pozornie błahych, ułatwiających ci dotarcie do przeróżnych warstw społecznych, do wielorakich dziedzin pracy i życia. Umożliwiały ci one poznanie wewnętrznego pulsu planety, co nie było wcale bez znaczenia dla kogoś, kto dąży systematycznie do wytyczonego celu i... Nie przerywałem Bredowi w trakcie jego przydługiego monologu. Starannie dobierał słowa, troszczył się, by być jak najlepiej zrozumianym, dokładnym i przez to jego wywód stał się jeszcze bardziej niejasny i zagmatwany, pomimo uważnego śledzenia jego słów. Momentami odnosiłem wrażenie, że żałuje swej szczerości, a nawet samego wszczęcia rozmowy. Szybko zduszał te chwile kryzysu i ciągnął dalej, starając się zagłuszyć swoje wątpliwości, z uporem i zawziętością, jakby chciał upewnić sam siebie, że może swe myśli wyrazić słowami... Słuchałem w napięciu, wstrząśnięty, przerażony tym, co usłyszałem, dopiero bowiem teraz uświadomiłem sobie jak byłem blisko niebezpieczeństwa, jak to się stało, że wcześniej nie wiedziałem, choć przecież czasami wydawało mi się, że wisi nade mną groźba zguby, której przyczyn nie znałem. Teraz wyszedłem z mroków niewiedzy, dokoła której było jasno. Ale co to za jasność... Potworne oskarżenie... Potworne... Aula Instytutu Filozofii była rzęsiście oświetlona. Dużo wcześniej przed ustaloną godziną rozpoczęcia obrony pracy doktorskiej miejsca zostały zajęte co do ostatniego. Było nieprzyjemnie duszno, chociaż urządzenia klimatyzacyjne pracowały bez przerwy. Siedziałem w pierwszym rzędzie naprzeciw komisji, starając się skupić uwagę na tym, co mówiła Liliana. Ale nie udawało mi się. Duże krople potu spływały mi po skroniach i szyi, dłonie miałem wilgotne, co mi się nigdy nie zdarzało. Byłem zmęczony, wyczerpany i niczego, co zostało powiedziane tego wieczora, nie mogłem zapamiętać. Tylko tytuł pracy, ogłoszony basowym głosem przez przewodniczącego komisji - „,Logika wzajemnych oddziaływań sfer wpływowych” - brzęczał mi w uszach, powtarzając się nieustannie aż do całkowitego pozbawienia sensu. Lilianę widziałem z oddali jak na starym, niemym filmie, który można znaleźć już tylko w archiwach niektórych akademickich klubów filmowych; była w ciągłym ruchu, niczego nie zrozumiałem i nic nie zapamiętałem z tego, co mówiła, zauważyłem natomiast, że do twarzy jej w okularach, nadawały więcej dostojności tej rozpieszczonej i bezczelniutkiej dziewczynie. Odkryłem także ze zdziwieniem, że nigdy przedtem nie widziałem mojej żony ubranej na czarno i że w tym kolorze również jest jej dobrze. Myślami odbiegałem daleko od tego, o czym dyskutowano. A przecież ogromnie cieszyłem się, iż Liliana uzyska tytuł doktora, oznaczało to dla niej otwarcie się bram’ do prac badawczych, pracy na Uniwersytecie, którą bardzo lubiła, a kilkakrotnie już porzucała jeżdżąc ze mną z kąta w kąt, nie mogła zagrzać na długo miejsca, bo chciała być ze mną, obok mnie, by móc podtrzymywać mnie na duchu, ileż to już razy... Teraz byłem zdecydowany uczynić wszystko i za wszelką cenę, by Liliana mogła objąć etat w Instytucie RFL. Była to praca, która jej najbardziej odpowiadała, i mogłaby wykładać akurat przedmiot, któremu się poświęciła. Pragnąłem, by nareszcie nastąpiła stabilizacja, by Liliana również poczuła, iż panuje nad własnym losem, oddała się swemu powołaniu. Powinienem zapewnić jej spokój tak potrzebny do pracy. Nie było to wcale proste, szczególnie teraz, w położeniu, w jakim się znajdowałem. Ciążyło przecież na mnie okrutne podejrzenie, z którym nie miałem siły ani dalej żyć, ani stawić mu czoło. Nie byłem w stanie zdzierżyć myśli, że ludzie podejrzewali mnie o szpiegostwo, tym bardziej że nie znałem przedmiotu, którym rzekomo miałem się interesować, jak również dla kogo i po co miałem to robić na SM - 61. Zacząłem domyślać się, że na planecie muszą dziać się jakieś niezwykłe tajemnicze rzeczy, których nie spostrzegłem, a na które nikt nie zwrócił mi uwagi, sądząc zapewne, że wiem o nich, że poznałem je dobrze jeszcze przed przyjazdem. Zresztą nie interesowały mnie one, wolałem o niczym nie wiedzieć. Trafiłem przecież na planetę przypadkowo, szukając spokoju i sprzyjających warunków do pełnego powrotu do zdrowia. Jeśli w tym były i inne obce interesy, które przeszkadzały mi - nie miałem wyboru, pozostało tylko zrezygnować. Nie byłoby to po raz pierwszy. Myśl o wyjeździe z SM-61 100 opanowała mnie i poczęła drążyć. Musiałem wyjechać! Musiałem wyjechać, by móc czuć się naprawdę wolnym, wyzwolonym z obsesji, musiałem wyjechać, by móc zachować twarz, godność, przynajmniej wobec własnego sumienia albo raczej wobec mego jeszcze czystego sumienia. Albowiem wszystko, w co wierzyłem, było uczciwe, postępowałem tak, jak dyktowało mi - dobrze lub źle - moje sumienie człowieka naszych czasów. Z przyjemnością myślałem o sobie jako o ze wszech miar uczciwym, godnym miana człowieka współczesnych czasów, moich czasów. Cocktail wydany przez rektorat - zgodnie z dawną, piękną tradycją - z okazji uzyskania stopnia doktora nauk przez jednego z członków zespołu dydaktycznego, nadspodziewanie przedłużał się. Zbliżała się północ, a większość zaproszonych gości prowadziła ożywione rozmowy, zdjąwszy maski surowości i powagi, które nosili w auli. Obecni byli ludzie nauki z całej prawie planety, specjaliści z różnych dziedzin filozofii, profesorowie znani w całym Wszechświecie, a niektórzy zaproszeni goście przybyli nawet z odległych zakątków kosmosu. Siedziałem przy stoliku obok Liliany. Gratulacje skierowane do niej, częściowo odnosiły się i do mnie. Uścisnąłem tego wieczoru - wiele rąk, poznałem mnóstwo osób, wznosiłem wraz ze wszystkimi toasty życząc jej powodzenia i szczęścia... To wszystko zmęczyło mnie. Oczywiście byłem dumny ze swojej żony, ale zbyt silnie przeżywałem bezpodstawny zarzut ciążący nade mną, by móc cieszyć się w pełni sukcesem Liliany, tym naszym świętem. Po jakimś czasie, mając już dość, wyszedłem na taras. Na dworze było ciepło, parno, chociaż leciutkie, nieodczuwalne prądy powietrza poruszały liśćmi wysokich drzew otaczających budynek Instytutu. Mieścił się on w dużym, pięknym parku, nad samym brzegiem nie - wielkiej rzeczki, która wydrążyła sobie drogę przez południową część miasta. Stałem oparty o futrynę drzwi, przyglądając się nieuważnie własnemu cieniowi, ogromnie wydłużonemu, sięgającemu aż do głównej alei, która zaczynała się przy samych schodach łagodnie prowadzących w dół z elipsoidalnej płyty tarasu. Chwilę chłonąłem noc, po czym zszedłem do parku. Wokół panowała cisza. Nie odszedłem daleko, usiadłem na pobliskiej starej ławce, z której widziałem, co się dzieje na tarasie, sam pozostając również widocznym. Potrzebowałem samotności, by móc rozmyślać, by zebrać rozproszone myśli, by czas ten był mój, tylko mój. Straciłem całkowicie poczucie rzeczywistości, nie wiem, jak długo tak siedziałem, może godzinę, może dłużej, może krócej w tajnym cieniu nocy, kiedy usłyszałem, że ktoś mnie woła. W pierwszej chwili nie zareagowałem, dopiero za trzecim razem odpowiedziałem. - Źle się czujesz? - Nie, nie. Chciałem łyknąć świeżego powietrza... W środku jest za gorąco... Od strony tarasu zbliżała się do mnie zatroskana Liliana w towarzystwie mężczyzny, który na pierwszy rzut oka wydawał mi się nieznajomy. Ruszyłem im naprzeciw. - Zauważyłam, że cię ‘nie ma, i obawiałam się, czy... - Wszystko w porządku. Nie martw się. W bladym świetle rzucanym z okien Liliana wydawała się wyższa, szczuplejsza i młodsza. Wyglądała na nastolatkę pozującą tego wieczora na dorosłą. - Pozwól, że przedstawię ci profesora Georga W. Urlicha, uczonego światowej sławy... - Przesada - zaprotestował profesor wyciągając do mnie rękę. - Bardzo mi przyjemnie - odpowiedziałem usiłując przypomnieć sobie, gdzie i kiedy spotkałem już profesora, którego twarz nie była mi obca. - Ależ - powiedział Georg W. Ulrich - my się znamy. Nie mylę się, prawda? - Chyba ma pan rację. Niestety, nie mogę przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach poznaliśmy się. - Pomogę panu. Było coś w jego sposobie bycia, co mnie odpychało. Zaledwie zamieniliśmy parę słów, a czułem, że jest dla mnie antypatyczny, nie mogłem, nie miałem prawa okazać mu tego, był jednym z gości Liliany, musiałem zachować dobre maniery. - Na konferencji prasowej w jednym z miast doświadczonych ruchami sejsmicznymi. - Ach, tak! Od razu sobie przypomniałem, był to ten staruszek, który siedział obok mnie i próbował dowiedzieć się o jakichś zakulisowych sprawach dotyczących trzęsienia. Doskonale pamiętałem. Tak jak i wtedy, teraz również udało mu się zdenerwować mnie. - Tak, tak, dał mi pan wówczas swój bilet wizytowy. - Zgadza się, chociaż jestem pewien, że pan go zgubił. - Obawiam się, że tak. - Nic nie szkodzi. Cieszę się ze spotkania tym bardziej, że nastąpiło w tak uroczystej chwili. - Och, jaki pan uprzejmy - wdzięczyła się Liliana. - Pan nawet nie wyobraża sobie, jaki to wielki zaszczyt dla mnie - pana obecność tutaj. Do diabła, myślałem. Stary, nieznośny nudziarz, który za wszelką cenę chciał mi się wtedy przypochlebić z niewiadomych mi powodów, a teraz umiejętnie wykorzystuje naiwność mej żony, i z tego, co widzę, udało mu się ją pozyskać. - Proszę wybaczyć moją ignorancję - zacząłem ironicznie - nie zapamiętałem, w czym się pan specjalizuje, profesorze? - Jestem filozofem-amatorem. Mam swoją własną filozofię praktyczną. - Nie wątpię. - W innym przypadku nie mógłbym być dobrym znawcą praw fizyki kosmicznej. Proszę tylko nie sądzić, że jestem samochwałem. Moje nazwisko figuruje obecnie we wszystkich podręcznikach szkolnych, może to pana przekona do mego udziału w filozofii... - Zostawmy to - wtrąciła Liliana. - Dobrze. Zostawmy - zgodziłem się. Powróciliśmy na taras. Noc była przepiękna. Otaczającą na aksamitną ciemność rozświetlały szybko mknące jaskrawe rakiety i różnokolorowe błyszczące światełka licznych satelitów, okrążających planetę cicho i majestatycznie. Było to całe widowisko, chaotyczne, lecz spontaniczne. Podobał mi się ten fajerwerk, fascynował za każdym razem, kiedy dłużej zatrzymałem wzrok na niebie. Tego wieczoru spojrzałem na migotliwe punkciki mimochodem, w pośpiechu, tłumiąc narastający niepokój i ogarniającą mnie rezygnację. Na progu rzęsiście oświetlonego pokoju Liliana zatrzymała się. - Wiesz, co zaproponował nam profesor Ulrich? - zapytała mnie, cała rozentuzjazmowana. - Umieram z ciekawości. - Nie bądź zgryźliwy, bo nie masz powodów - ostrzegła mnie Liliana. Widocznie nie potrafiłem ukryć rozdrażnienia, Liliana zaczęła obawiać się, że chciałem traktować profesora sarkastycznie, ale ja niczego nie chciałem poza tym, żeby pozostawił nas w spokoju. - Zaproponował nam spędzenie tych paru, dni, które zostały z urlopu, w górach, w miejscowości, gdzie mieszka. - Oj, to nie całkiem tak - wtrącił się Georg W. Ulrich. - Nie w miejscowości, lecz w moim domu, który stoi przed wami otworem ze wszystkim, co jest wewnątrz i na zewnątrz. - Ależ ma pan poczucie humoru! - Komplement? - Może. W każdym razie dziękuję za zaproszenie. Nie wiem jednak, czy będziemy mogli skorzystać... czy będziemy mogli przyjechać... - Dlaczego? Przecież obiecałeś mi! - zaprotestowała ze smutkiem Liliana. - Moglibyśmy odpocząć, potrzebujesz spokoju, wytchnienia... - To bardzo ładny rejon górski, chętnie przyjeżdżają tam sportowcy i turyści. - Tak, profesorze, tylko że my nie uprawiamy już sportu. - Właśnie dlatego. W Kapu-ki znajdziecie wszystko, co jest potrzebne, by odnowić swą „znajomość” ze sportem. - W Kapu-ki? - Proszę cię. Obiecałeś mi... - Liliana zachowywała się jak mała dziewczynka. Nie wiadomo, jakich to bajek naopowiadał jej profesor o tej małej miejscowości górskiej Kapu-ki, gdzie mieszkał prowadząc samotne życie. A ona zapaliła się i chciałaby jak najszybciej znaleźć się w tamtych stronach. - Dobrze, zobaczymy. Pomyślimy. - O czym tu myśleć. Jutro w południe zabiorę was ze sobą, mam akurat dwa miejsca w mojej mini-małej, którą wszędzie podróżuję. - Co ty na to? Prawda, że zgodzisz się? - Do jutrzejszego popołudnia mamy dużo czasu, aby podjąć właściwą decyzję. - W takim razie ja już sobie idę - żegnał się Georg W. Ulrich, ściskając mocno nasze ręce. - Do jutra. Liliana była uszczęśliwiona. Znała mnie dobrze, wiedziała, że każde odłożenie decyzji było na jej korzyść. Wołała więc za oddalającym się profesorem: - Do widzenia, panie profesorze! Do zobaczenia! Dom robotów Od pięciu dni byliśmy w Kapu-ki, na łonie górskiej przyrody, oszołomieni powietrzem i światłem. Kapu-ki była małą miejscowością turystyczną, położoną na obu brzegach rzeki Lo, przecinającej masyw Mina-Tao. Pionowe łyse wierzchołki jak twierdze strzegły kurortu zagubionego w gęstych lasach, wśród starych drzew, gdzie kręte ścieżki górskie prowadziły hen, wysoko, aż do zawrotu głowy, ukazując w zamian urzekającą panoramę całej krainy. Wysoko na płaskowyżach znajdowały się wytworne lokale, miejsca rozrywki i ośrodki sportowe. Można było pływać w basenach z wodą o kryształowej czystości, latać specjalnymi szybowcami, sprawdzić swój refleks i zręczność strzelając do zwierząt-manekinów, które przebiegały między drzewami rosnącymi na stokach gór, a przede wszystkim można było oderwać się od rzeczywistości, zapominając całkowicie na parę godzin lub dni o całym galimatiasie superautomatyzacji i industrializacji naszego życia. A jednak w tym sielankowym, sztucznie starodawnym Kapu-ki istniało miniaturowe królestwo, gdzie technika rozkoszowała się swą despotyczną suwerennością. Była to oczywiście willa profesora Georga W. Ulricha, wzniesiona na sterczącym wzgórzu, przy samym wejściu do przełomu, jak na prawdziwym cyplu, willa dominowała nad okolicą, zwracając uwagę swoją masywną budową, sprawiając wrażenie warownego zamku, za którego murami dzieją się rzeczy tajemnicze i niedostępne ogółowi. Szczerze mówiąc, wrażenie to było bliskie prawdy. Cała piwnica - około siedmiu dużych pomieszczeń - zamieniona została na laboratorium. Najdziwniejsze urządzenia i aparaty funkcjonowały wedle skomplikowanych programów pod nadzorem dwóch osób - profesora Georga W. Ulricha i jego córki Ulwiny. Liczne doświadczenia wykonywane w laboratorium w Kapu-ki przez lata doprowadziły do wniosków korygujących koncepcje i podstawowe prawa fizyki kosmicznej. Zapoznałem się z tym wszystkim i dowiedziałem się o pracy tego wielkiego naukowca, któremu winien byłem szacunek pomimo jego sposobu bycia stanowiącego chyba jego manierę, a który nadal pozostawał dla mnie nie do zniesienia. Georg W. Ulrich był kierownikiem katedry rewerberacji dźwiękowych na jednym ze słynnych uniwersytetów w Trzeciej Galaktyce, potem przyjechał na SM - 61 100, gdzie przez jakiś czas pracował jako doradca Gubernatora i wreszcie, kiedy osiągnął dość zaawansowany wiek, wycofał się z działalności publicznej, by kontynuować badania we własnym laboratorium w Kapu-ki. Żona zmarła już dawno, a dzieci rozproszyły się po wszechświecie - dwaj synowie poświęcili się astronautyce, starsza córka pracowała w instytucie chemii daleko, w innym gwiazdozbiorze, pozostała z nim jedynie Ulwina, pewnie tylko dlatego, że miała jedną nogę sztywną po wypadku w dzieciństwie i związany z tym kompleks niższości. Do laboratorium nie mieliśmy dostępu - wydawało mi się to normalne i zrozumiałe. Zaraz pierwszego dnia pokazano nam wszystkie pomieszczenia willi nie z gościnności, a raczej po to, by - gdybyśmy przypadkiem w czasie pobytu zostali sami - nie zachciało nam się zwiedzać budynku i nieumyślnie przedostać się do zakazanych miejsc. Toteż niewiele czasu z pobytu w domu spędzaliśmy na parterze i pozostałych dwóch piętrach, które składały się na całość willi. Pokoje nie były przytulne, wydawały się wręcz nieprzyjemne, panowała w nich sterylna czystość i komfort przesadnej automatyzacji. Mnóstwo robotów krzątało się bez przerwy, obsługując natychmiast; krzesła, stoły czy inne meble, nawet ściany w niektórych pokojach zmieniały swe położenie po przekręceniu odpowiednich pokręteł znajdujących się na każdym kroku, wewnątrz obwodu sterującego... mechanicznego pałacu. - Tak, to nieźle powiedziane - uśmiechając się przytaknął profesor Georg W. Ulrich na uwagę zrobioną przez Lilianę. - Moja córka Ulwina wymyśliła zbliżoną metaforę, mówi: dom robotów. A mój stary przyjaciel za każdym razem, kiedy się spotykamy, pyta: Jak się trzyma twoja fabryka domowa? Cha, cha, cha, lubię ludzi z poczuciem humoru, to na ogół ludzie mądrzy, bystrzy i pełni fantazji. Zgodzicie się chyba ze mną? Piątego dnia pobytu w Kapu-ki, w willi-laboratorium profesora Georga W. Ulricha, mieliśmy na obiedzie nowego gościa, toteż nakryto w innym pokoju, zwanym błękitnym, gdzie stał stół na osiem osób. U szczytu stołu zasiadł profesor, mając po prawej stronie Ulwinę, a po lewej Lilianę. Naprzeciwko niego posadzono gościa, młodego cybernetyka, zatrudnionego w przemysłowym Zjednoczeniu AMASI, który przyjechał uzgodnić z profesorem łączące ich interesy. Całe przedpołudnie siedzieli zamknięci w gabinecie profesora, konferując gorączkowo na tematy widocznie wielkiej wagi, milkli bowiem; ilekroć wchodziła Ulwina, przynosząc wyniki analiz laboratoryjnych bądź dokumenty trzymane w sejfie znajdującym się w dużym pokoju, również dobrze zamkniętym. Wszystko jednak robiono w takim napięciu, że dało się to odczuć nawet poza murami willi. Tego ranka Liliana była akurat niedysponowana, w związku z czym pozostaliśmy w ogrodzie otaczającym dom, przeglądając pisma prenumerowane przez profesora, tak że kiedy poproszono nas na obiad, poszliśmy natychmiast. - Byliście już strasznie głodni? - zapytał z nie ukrywaną ironią profesor. Czułem, że płonę, kątem oka spojrzałem na Lilianę, która również zarumieniła się i pewnie z tego samego powodu - on sądził, że pchamy się na wyżerkę? - Nie wytrzymałem i powiedziałem: - Nie jesteśmy łakomi, profesorze, nigdy nie pchaliśmy się do jedzenia i picia. - Nie o to chodzi. Dzisiaj przyszliście pierwsi do stołowego. Zawsze byliście ostatni. - Dziś zrezygnowaliśmy ze spaceru po górach, ponieważ nie czułam się zbyt dobrze - tłumaczyła się Liliana. - Właśnie... Zdałem sobie teraz sprawę, że mądrzej byłoby z mojej strony, gdybym zaprosił was na naszą rozmowę. Nie mamy tajemnic. Czyż nie tak? ¦- Georg W. Ulrich zwrócił się do młodego cybernetyka. - Poza tym, jeśli mam być szczery, tajemnica odkryta w porę i to bezpośrednio u źródła ma inną wartość niż... z pogłosek, dedukcji czy obserwacji... Odłożyłem sztućce na talerz, patrząc ponuro na profesora. - Nie interesują mnie wasze tajemnice, nie mam zamiaru poznawać ich ani ze źródła, ani z... obserwacji... - powiedziałem dobitnie. - A jednak można przypuszczać zupełnie co innego - wtrącił się gość - właśnie dzisiaj nie poszliście na spacer pozostając w ogrodzie, skąd doskonale widać wszelki ruch w willi. - Wypraszam sobie! - Proszę was... Ulwina przerwała nam w samą porę, inaczej sądzę, że wybuchłbym gniewem. Ale jej interwencja nie była taka, jakiej się spodziewałem. - Byłoby dobrze, gdyby pan co nieco się dowiedział. Proszę więc wysłuchać mnie uważnie... Wynalazek, nad którym pracuje mój ojciec, niewykluczone, że przysporzy panu sporo kłopotów, i jestem przekonana, iż będzie pan zajmował się tą sprawą służbowo. - Nigdy. - Proszę cię... Liliana wzięła moją dłoń i lekko uścisnęła ją, dając mi do zrozumienia, bym się uspokoił. - Mów dalej - ponaglił profesor. - Mój ojciec pracuje nad pewnym urządzeniem, jest na etapie realizacji prototypu, a firma AMASI gotowa jest podjąć się produkcji serii próbnej. Chodzi o detektor psychopamięciowy czynności mózgu; polegałoby to na chwytaniu psychofal stale emitowanych przez mózg człowieka i odtwarzaniu pamięci pokoleń utrwalonej w szarych komórkach. Fale raz uchwycone i rozszyfrowane pozwolą poznać myśli, emocje, uczucia nie tylko jednego człowieka poddanego obserwacji, ale całą wiedzę zebraną przez pokolenia... Nie wiem, czy pan mnie rozumie... Robiono już podobne eksperymenty, sporo mówiono wiele lat temu o maszynie czasu. To były utopie. Wynalazek ojca opiera się na zupełnie innych założeniach. Jak by to wytłumaczyć prościej, by pan mnie dobrze zrozumiał? Każdy nasz ruch w tej chwili na przykład utrwala się, jakby nagrywa w mózgu i jest emitowany w eterze z szybkością przekraczającą prędkość światła. Z jednej strony nagrania te zostają zakonserwowane w eterze, w tak zwanej materii przestrzennej, z drugiej zaś zachowują się w utajonej pamięci mózgu, który, z czego trzeba sobie zdawać sprawę, nie zapomina niczego, co przydarzyło się człowiekowi i nie tylko jemu osobiście, ale i jego przodkowi; pamięć rejestruje cały otaczający świat. Nasze obecne ruchy są zapisane i utrwalone >w naszym mózgu, można je wyświetlić natychmiast lub w nieokreślonym czasie na zwykłym ekranie, pod warunkiem, że fale te udałoby się uchwycić i ustalić długość, na której obrazy zostały nagrane... Ech, trudno to wyjaśnić nie używając technicznego języka specjalistycznego, z którego, jestem absolutnie pewna, nie zrozumiałby pan niczego. - Więc chodzi o wynalazek. I tak niewiele zrozumiałem, tym lepiej zresztą, sądzę, że można zakończyć już rozmowę na ten temat, tym bardziej że, zapewniam państwa, nic mnie to nie obchodzi. - Ależ tak, proszę słuchać dalej, dowie się pan, dlaczego będzie pan zmuszony zainteresować się tym - wykrzyknął profesor. Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Żadne z nas już nie jadło. Czatowaliśmy na siebie nawzajem, obserwując każdą reakcję, każde słowo, każdy gest. - Zainteresuje to pana - dowodził dalej Georg W. Ulrich - ponieważ taki aparat może być pożyteczny w pańskim zawodzie. Nie pozostanie nic innego do zrobienia, jak tylko iść na miejsce przestępstwa, odnaleźć długość fali danego miejsca i obrazów tam emitowanych, aby poznać sprawcę wykroczenia. Obrazy te można oglądać potem wiele razy, w nieskończoność, dlatego że aparat odtwarza obrazy emitowane przez samą materię i zapisane w sposób samoistny gdzieś w przestrzeni... kosmicznej, ponad nami. To nie koniec, mając już „przestępcę”, tym samym aparatem można dowiedzieć się, co go skłoniło do tego czynu, oczywiście dzięki psychofalom emitowanym przez jego mózg. Zdaje pan sobie sprawę, co to oznacza? A jeszcze w pana zawodzie? Praktycznie zlikwidowana zostanie wszelka przestępczość, wykroczenia nie będzie można ukryć. W ciągu kilku minut winny będzie znany, nawet więcej, ujawni się jego myśli, motywy postępowania. Złoczyńcy przestaną istnieć! - Ależ to cudowne! - wykrzyknęła Liliana. - Natychmiast trzeba uruchomić takie urządzenie, a wynalazcę powinno się... - Chwileczkę, Liliano. Sprawa nie jest taka prosta, twój mąż wie o tym, dlatego teraz milczy. - Milczę, bo zastanawiam się, czy rzeczywiście możliwa jest realizacja takiego przyrządu. Profesor uśmiechnął się triumfująco. - Aparat jest właściwie gotowy. Można będzie go uruchomić w bardzo krótkim czasie, jeśli wszystko przebiegać będzie normalnie! - Co się kryje pod słowem normalnie? Profesor wstał od stołu. Był podniecony, rozmowa albo tak go pasjonowała, albo irytowała, nie mogłem się zorientować, zresztą z pewnego punktu widzenia było to prawie to samo. Przechadzał się nerwowo po pokoju, klaszcząc w dłonie w sposób nie kontrolowany, nieprzyjemnie. - Normalnie? - odezwał się wreszcie, powtarzając moje ostatnie słowo, jak gdyby teraz dopiero usłyszał je po raz pierwszy. - Normalnie?! Nic nie jest normalne w naszych czasach. Jeśli będę pozostawiony w spokoju, jeśli nie rzucą mi kłody pod nogi, będę uważał się za szczęściarza i będę uważał, że wszystko przebiegło normalnie z mojego punktu widzenia. - Kto mógłby być zainteresowany w stwarzaniu panu trudności? - zapytała prostodusznie Liliana. - Ten wynalazek to cud. Można dzięki niemu łatwo dowiedzieć się, co robili nasi przodkowie pięć tysięcy lat temu, dziesięć tysięcy. Prawda? - Owszem. Nawet, co robili ci, którzy żyli sto tysięcy lat temu, ale także, co robią w tej chwili ludzie w sąsiednim mieszkaniu. Rozumie pani? A sąsiedzi mogą nie życzyć sobie, abym siedząc tu wygodnie jednocześnie śledził każdy ich ruch, każdą myśl. Wie pani już, o co toczy się walka - stwierdził apodyktycznym tonem cybernetyk. - Tak, domyślam się teraz - a po chwili namysłu Liliana dodała: - więc to aparat- szpieg. - Brawo. Moje gratulacje - zareagował natychmiast profesor. - Nie śmiałem wypowiedzieć tego głośno. Ale tak jest, to aparat-szpieg. - Gdybyście mieli ten aparat dzisiaj - kończyła zdanie Ulwina - zamiast ślęczeć w ogródku i nie spuszczać z oka okien domu, moglibyście, będąc niewidoczni, wiedzieć wszystko, co działo się w gabinecie mego ojca, patrząc tylko na ekran... Zbladłem. Obelga była zbyt wielka. Nie miałem czego szukać wśród nich, nie mogłem zostać tam ani minuty dłużej. Wstałem gwałtownie, pociągając za sobą Lilianę. Wyszliśmy bez słowa, bez wyjaśnienia, które zresztą uważałem za zbyteczne. Za sobą usłyszałem głośny policzek i ordynarne przekleństwa rzucane przez profesora. Byliśmy akurat gotowi do opuszczenia willi profesora, kiedy on sam wpadł do naszego pokoju bez pukania. Przeszedł parę kroków, towarzyszył mu mój pełen wzgardy wzrok, po czym zatrzymał się i zaczął stanowczo: - Chciałem przeprosić was za wynikły incydent. Córka moja zostanie ukarana za swe grubiaństwo, jednocześnie proszę o wyrozumiałość dla niej. Kalecy ludzie są samotni i nieśmiali, a często gwałtowni i złośliwi... Proszę, nie gniewajcie się... Trzeba... - W porządku - odpowiedziałem. - Ale teraz wyjeżdżamy. Nie widzę możliwości pozostania. Niemniej dziękujemy bardzo za gościnę i proszę pamiętać, że jesteśmy wdzięczni... Postaram się w najbliższym czasie i w najodpowiedniejszy sposób zrewanżować... Tymczasem do widzenia, profesorze. Wyciągnąłem rękę. Georg. W. Ulrich patrzył na nią, jak gdyby niczego nie rozumiejąc. Kiedy pojął, że jednak chcę wyjechać, skoczył raptownie do drzwi, protestując teatralnym gestem, kabotyńskim i śmiesznym. - Nie! Nie możecie tego zrobić! Nie pozwolę wam, nie wypuszczę! Potem nagle opamiętał się. Zawstydzony usiadł w pobliskim fotelu ze spuszczoną głową i nie patrząc już na mnie, zaczął mówić: - Jest pan jedynym człowiekiem na planecie, który może mi pomóc. Dlatego też, jak zapewne domyśla się pan teraz, nalegałem, abyście przyjechali do mego domu na parę dni. Chciałem porozmawiać, wyjaśnić panu wszystko bez owijania w bawełnę, ale ciągle to odkładałem, nie wiedząc, jak zacząć, a teraz sam jestem sobie winien, iż nie rozmawiałem z panem o tym, o czym miałem zamiar mówić od początku. Zaklinam, proszę mnie uważnie wysłuchać. Nie zabiorę panu dużo czasu, po czym pan sam zdecyduje, co zrobi. Jestem jednak przekonany, że to, co usłyszy pan ode mnie, nie pozwoli panu pozostać obojętnym... Proszę więc słuchać do końca. Stałem obok Liliany, o krok tylko od drzwi, prawie przerażony nieprawdopodobnym zachowaniem starego profesora. Przez chwilę myślałem, że płacze - siedział w fotelu pokornie, skulony, z twarzą ukrytą w dłoniach, ale kiedy zapewniłem - na prośbę żony - że wysłucham go przed odjazdem, poderwał się jak sprężyna, zbliżył do mnie wymachując rękami, podniecony, ogarnięty histeryczną furią. Pożałowałem, że uległem w chwili słabości namowom Liliany, ale teraz, niestety, nie miałem już wyjścia. - Musi pan przyznać - zaczął - że zaskoczyłem pana wtedy na konferencji prasowej, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, sposobem, w jaki zwróciłem się do pana, zaskakujące było również nie to, co mówiłem, przekonany jestem, iż pan nie zapomniał, ale przede wszystkim bezpośredniość, z jaką się do pana zwróciłem, a do jakiej nie był pan przyzwyczajony na planecie. Prawda? Proszę się nie krępować, proszę przyznać, że się nie mylę! Milczy pan?... To nic... Zwróciłem panu uwagę na fakt, że zauważyłem, że wiedziałem o regularności wybuchów wulkanicznych spowodowanych sterowanym ruchem sejsmicznym. Powiedziałem panu, iż podobne wydarzenie miało już miejsce na planecie wiele lat wstecz i było skutkiem czyjegoś błędu. Przyznaje pan, że mówiłem o tym, że sugerowałem, iż i tym razem miał miejsce podobny błąd. Mówię zbyt niejasno? Postaram się więc być bardziej zrozumiały i przekona się pan, że nie gadam głupstw, choć zdaję sobie sprawę, że w tej chwili pan jest w posiadaniu dokładniejszych informacji niż ja, zna pan rzeczy, o których ja już nie wiem i nie mam od kogo dowiedzieć się. Musi mi pan jednak przyznać rację, kiedy powiem, że niedawne ruchy sejsmiczne spowodowane były silnymi wewnętrznymi wybuchami w galeriach świata podziemnego! Tak? Tylko to mogło być! Znam się na tym, ponieważ sam kiedyś pracowałem w tych galeriach, bo ten dawny wybuch, o którym już wspomniałem, ja spowodowałem, umyślnie. Nie zostałem ukarany za złą wolę, ale za nieostrożność, niczego innego nie byli mi w stanie udowodnić. Zarówno wtedy, jak i teraz uważam, że ludzie nie powinni i nigdy nie będą mogli wycofać się do podziemi! To jest wbrew naturze, jest absurdem. Zejście do wnętrz planet oznacza zwyrodnienie. Ludziom nie wolno marzyć o przyszłości w dolnych galeriach, nie w dół, lecz w górę trzeba patrzeć, aby się ratować. Ratować się przed zagładą. Skrzydłami orła, a nie oczami kreta. Ratować się po ludzku, dążeniem w górę, a nie akceptować własną likwidację przez degenerację. - Niech pan przestanie! - krzyknąłem. - Dlaczego? - Proszę ze mną mówić inaczej. - Wiedziałem, że zainteresuje to pana. - Interesuje mnie bardziej, niż pan sądzi. - Wiem, jak zginęli pana rodzice, wiem wszystko, dlatego pana wybrałem. To, co opowiedział Georg W. Ulrich, było bardzo ważne, a raczej to, co dał do zrozumienia, gdyż w pośpiechu przekazywania wszystkiego jednym tchem nie wyrażał się zbyt jasno. Miałem nadzieję, że odkryją w końcu tajemnicę planety, której tyle czasu nie mogłem rozgryźć, chociaż to na mnie ciążył nonsensowny zarzut, że jestem najgroźniejszym szpiegiem. Zwróciłem, się z prośbą do profesora, by opowiedział wszystko jeszcze raz, od początku, szczegółowo i powoli, bo tylko wtedy, kiedy poznam całą prawdę, wszystkie układy i powiązania, będę w stanie rozważyć szansę i możliwości mojej pomocy. Opowieść była długa, ale szczera i dokładna. Dowiedziałem się, że Georg W. Ulrich przyjechał na planetę pół wieku temu jako człowiek ekipy badawczej prowadzonej przez samego Raya Majora. Ray Major! Jak dobrze znane było mi nazwisko tego uczonego fanatyka o międzygalaktycznej sławie, który zaproponował praktyczne rozwiązanie kontynuacji życia i działalności ludzkiej na planetach „martwych” lub stygnących. Zaliczał się do tych uczonych, którzy podtrzymywali teorię stygnięcia Ziemi, w odróżnieniu od większości, która udowadniała jej nadmierne rozgrzewanie się. Żądał realizacji świata wewnętrznego, wykopanego w pobliżu gorącego miąższu planet. W dyspucie pomiędzy zwolennikami dwóch wiodących hipotez nad problemem ciągłości egzystencji ludności na planetach zbliżających się ku „śmierci” Ray Major miał po swej stronie również ekonomię - jego plan był najmniej kosztowny. Stygnących planet, czyli nie sprzyjających życiu, nie trzeba będzie opuszczać - przekonywali jedni. Tak, tylko że planety nie umierają przez zamarzanie, ale przez nadmierne rozżarzanie się - utrzymywali inni. Ponieważ istniały i planety, które kończyły swój żywot przez wystudzanie, i inne, które dochodziły do rozpadu poprzez osiągnięcie wysokich temperatur, nie można było dokładnie ustalić, jaki koniec czeka Ziemię. Zwłaszcza że w niektórych rejonach dawała oznaki stygnięcia, a w innych groźnego nagrzania. Wszystkie poniesione wysiłki, by utrzymać ciepło i naturalne światło w granicach umożliwiających nadal normalne życie na tych planetach, okazały się bezskuteczne. U mieszkańców można było zauważyć zjawiska degeneracji. Problem znalezienia praktycznego rozwiązania, by uratować ludzi z tych konających wysp w przestrzeni, stawał się coraz bardziej palący. Z narad, polemik i dyskusji naukowców ze wszystkich stron świata wykrystalizowały się dwa rozwiązania. Pierwsze zakładało opuszczenie zagrożonych planet, ludność zostałaby przesiedlona na inną planetę o podobnych warunkach naturalnych, drugie proponowało zejście ludzi pod skorupę, w świat chodników kopanych bez przerwy w kierunku ciepłego jeszcze serca planety (dotyczyło to oczywiście teorii o stygnięciu planet), forsując w ten sposób mutacje w porządku biologicznym organizmu ludzkiego. Pierwsze rozwiązanie wydawało się romantyczne i ryzykowne. Stawiano zasadnicze pytanie: gdzie znaleźć wolne planety, nadające się do takiego... przeszczepienia ludności?! Ponadto przemieszczenie takie wymagało olbrzymiego wysiłku gospodarczego. Drugie rozwiązanie było natomiast wygodniejsze i łatwiejsze do zrealizowania, chociaż większość jego przeciwników... uważało je za nieludzkie. Pomimo wszystko Ray Major uzyskał zgodę na wszczęcie eksperymentów, głównie zresztą po to, by ustalić przyczyny zarówno spalania się, jak i zamarzania planet. Kilka „ekip” przygotowanych do długofalowego przedsięwzięcia podjęło pracę, działając równocześnie na paru planetach we wszechświecie, na tych stygnących, ale i na innych, w pełni rozkwitu i żywotności. Między innymi jedna taka akcja miała miejsce na Ziemi, a jej tragiczny koniec był jeszcze wystarczająco żywy w mej pamięci. Inna, kierowana przez samego Raya Majora, rozpoczęła się na SM-61100 i była zresztą jedyną, która osiągnęła jakieś wyniki i rokowała nadzieje. Wszystkie pozostałe zakończyły się niepowodzeniem. Wielka Rada Międzygalaktyczna zabroniła wydanym dekretem wszelkich przedsięwzięć tego rodzaju. Ray Major, wbrew zakazowi, kontynuował prace na SM-61100 aż do momentu wewnętrznego wybuchu, który zawalił całą podziemną budowlę, wzniesioną za cenę tylu wyrzeczeń w ciągu długich lat. Była to katastrofa wspomniana przez Georga W. Ulricha. Ray Major zginął. Wszyscy pozostali z wielkiej liczby osób nadzoru zostali surowo ukarani za nieprzestrzeganie decyzji Wielkiej Rady Międzygalaktycznej i wydaleni z planety. Niektórzy z czasem powrócili. Między nimi był sam Gubernator. Georg W. Ulrich także powrócił na SM-61100, a teraz podejrzewał Gubernatora, że ten osłaniał kontynuowane nadal zabronione doświadczenia. - Sądzi pan - zapytałem Georga W. Ulricha - że niedawne wybuchy wulkaniczne należy tłumaczyć zachwianiem równowagi wewnętrznej ciśnienia magmy na skutek silnej eksplozji? - Oczywiście. Były takie same charakterystyczne symptomy, jak poprzednim razem. - Bardzo ciekawe. - Nigdy pana nie zastanawiało, dlaczego nikt nie ma dostępu do strefy Wysokich Płaskowyżów? Dlaczego nie lata się nad tym jałowym obszarem? Dlaczego statki morskie omijają z daleka wybrzeże tej krainy? Dlaczego w końcu nikt tam nie osiedlił się? - Grunt tam nie jest wykarczowany. - Dlaczego więc nie karczuje się go? - Pan wie, dlaczego? - Bo tam jest wejście do podziemia. Naprawdę pan nie wiedział, czy udaje pan przede mną naiwniaka? - Próbował pan zbliżyć się do tego... opuszczonego wejścia? - Tak. I wie pan, co się stało? - Zatrzymano pana w momencie zbliżenia się do granicy strefy. - Tak jest. Wie pan. Czy to samo spotkało też pana? - Nie, ale nietrudno się było domyślić. - Otóż, widzi pan, raz wykończę mój wynalazek i nikt nie będzie w mocy powstrzymać mnie przed zobaczeniem, co się tam dzieje. Zrozumiał pan teraz? - Nie wiem jednak, w czym mógłbym być pomocny? - Doszliśmy nareszcie do sedna sprawy. Zgadza się więc pan mi pomóc. Doskonale. Wiedziałem, że ostatecznie dogadamy się i będziemy współdziałali. Cieszę się. Cieszę się z całego serca. Oczy profesora błyszczały jak stal, zimno, chorobliwie - nie bardzo mi się to podobało. Jego spojrzenie zdradzało nienawiść, ogromną żądzę mszczenia się, wewnętrzny głos przestrzegał mnie, skłaniał do namysłu i przezorności. Nie wątpiłem w to, co mówił stary uczony, chociaż wszystko trzeba by oczywiście sprawdzić z wielką ostrożnością i zachowując pełną dyskrecję, ale nie mogłem zgodzić się na uczestnictwo w tej niebezpiecznej grze w charakterze... narzędzia. Rola wyznaczona mi w tej sprawie nie mogła być inna niż przynęty, co mi najmniej odpowiadało, a mówiąc ściśle - wcale nie odpowiadało. Działanie profesora w imię sprawiedliwej naukowej sprawy było tylko pretekstem, czułem to, wiedziałem i nie myliłem się - prawdziwym impulsem, żywym zarodkiem jadu była zemsta, może przeciwko Gubernatorowi. Toteż starałem się być oględny w dalszej rozmowie. - Ja również nie zaliczam się do grona zwolenników teorii Raya Majora, jak pan intuicyjnie wyczuł, profesorze. Mnie jego nieudane doświadczenia dotknęły dużo bardziej niż innych, dlatego też, proszę mi wierzyć, chciałbym, aby te niebezpieczne próby nie powtórzyły się więcej. Ale w jaki sposób udowodnimy, że na SM-61100 kontynuowane są po kryjomu prace tego diabelskiego planu? Przecież już wiele planet zostało zaludnionych przez przybyszów z planet martwych. Proponowane rozwiązanie oparte na migracji zostało zaakceptowane jednomyślnie. - Jak udowodnimy? - Właśnie. - Używając skonstruowanego przeze mnie aparatu. - Ale nim się to stanie, trzeba jeszcze poczekać. Jak długo? - Może rok, może krócej, może dłużej. - Moja pomoc miałaby zapewne polegać na ochronie pana i wynalazku, by nikt go panu nie ukradł i nie zniszczył wcześniej, niż stanie się rzeczywistością. - I to także. - A co jeszcze? W tym momencie brutalnie pchnięte drzwi otworzyły się szeroko i w progu stanęła Ulwina. - Czego chcesz? - wrzasnął profesor, idąc jej naprzeciw. - Mam... - Dlaczego nie skorzystałaś z wideofonu? - Przyniosłam telegram dla... - wskazała pogardliwym ruchem głowy w moim kierunku, unikając wymówienia mego nazwiska. Liliana, która do tej pory siedziała z boku, niczym nie zdradzając swej obecności w pokoju, zbliżyła się do złośliwej córki profesora Georga W. Ulricha i odebrała jej z ręki złożoną kartkę. Szybko przeczytała i podała mi ją mówiąc: - Jesteś proszony przez Breda. Wzywa was obu Gubernator w ważnej sprawie. Rzuciłem okiem na telegram. Profesor czekał na moją decyzję, wydawało mu się, że ociągam się z odpowiedzią. - Więc jak? - zapytał niecierpliwie. - Muszę niezwłocznie wyjechać. - Chyba nie w tej chwili. Nie zakończyliśmy przecież rozmowy. Nie ustaliliśmy nic konkretnego. Nie ułożyliśmy żadnego planu działania. - Dobrze. Proszę zatem powiedzieć, czego pan ode mnie oczekuje, jakie kroki mam przedsięwziąć. Georg W. Ulrich dał znak Ulwinie, by wyszła. Przekonawszy się, że odeszła odpowiednio daleko zewnętrznym korytarzem, rzekł: - Rozpocznie pan natychmiast dochodzenie celem wyświetlenia przyczyn śmierci ludzi, którzy zginęli pod ruinami w wyniku trzęsienia w pobliżu Płaskowyżu Metalowego i w zagłębiu eksploatacji górniczych w A. - Śledztwo? - stałem osłupiały. - Po co? W jakim celu? - Nie domyśla się pan? - Nie. - Skupi pan w ten sposób uwagę społeczeństwa na sobie, na dochodzeniu. W tym czasie ja będę mógł spokojnie poświęcić się wynalazkowi, bo nikt nie będzie się mną zajmował. - Natomiast wszyscy zajmować się będą mną. Och, jaki pan jest wielkoduszny! - A co to pana obchodzi, nie wszystko jedno panu? Panem i tak interesują się i nadal będą. Bezustannie prowokuje ich pan. Będą starali się dokładnie badać, co pan robi, bo chcą pana pokonać, usunąć... Muszą pana zniszczyć... - O czym pan mówi? - Niech pan nie struga przede mną wariata. Wszyscy wiedzą, że jest pan na planecie tylko po to, by szpiegować prowadzone nadal prace, rozpoczęte przez Raya Majora, ukrywane i chronione teraz przez Gubernatora. Ma pan szansę wypełnienia swej misji. Musi pan postawić wszystko na jedną kartę, jeżeli naprawdę chce pan wygrać! Poczułem, jak lodowaty dreszcz przeniknął całe moje ciało, potworne uczucie mdłości wprawiło mnie w odrętwienie, wycieńczając jednocześnie. Zrobiło mi się słabo, przez moment myślałem, że upadnę, gdy naraz poczułem czyjąś silną rękę podtrzymującą mnie. W nieświadomym odruchu odwróciłem się w stronę, skąd przyszło wsparcie, i na - potkałem harde spojrzenie Liliany. Jej błękitne oczy były wilgotne. Łzy, ściśnięte powiekami wstrzymującymi płacz, potwierdziły mi ten sam ból, który żona moja przeżywała razem ze mną. Odzyskałem równowagę ducha, podniosłem czoło. - Nie mogę przyjąć pańskiej propozycji, profesorze. Nie jestem właściwym człowiekiem, nie tym, za którego pan mnie brał i bierze, i nie tym, którego pan potrzebuje. Właśnie dlatego uważam pana za podłego, nikczemnego... - Milczeć... - Wyjeżdżam. Brzydzę się panem, jak i całym waszym małostkowym światkiem pełnym kłamstw, obłudy i fałszu... - Jest pan niesprawiedliwy. Proszę jeszcze przemyśleć sprawę - próbował ostatniej szansy profesor. - Może jutro, pojutrze przyzna mi pan rację. Niech się pan zastanowi... - Nie. Wyjeżdżam... - Może sobie wyjaśnimy... - Nie mamy nic do wyjaśniania. Odchodzę na zawsze. Kiedy wyszliśmy z domu, trzecie sztuczne słońce planety akurat zachodziło za szczyty gór Mina Tao. Ciemniało. Ciemniało, a my mieliśmy jeszcze bardzo długą drogę przed sobą... Ziemia Zestarzałe Słońce konało powoli, wysyłając na Ziemię swoje krwawoczerwone promienie, bezsilne i nie przynoszące już ciepła. Było gwiazdą, co ledwie tliła się we własnym spopielonym żarze. Gwiazdą wyczerpaną, czerwonoszkarłatną, która jak olbrzymie, chore, nabiegłe krwią oko, wisiała nad Ziemią w przedłużającej się bolesnej agonii. - Niektóre ośrodki astronomiczne zawiadomiły, że nie odbierają na swych planetach świetlnej emisji Słońca. Tak, z odległych punktów kosmosu nie można go już widzieć, światło słoneczne zakończyło swój żywot. - I pomyśleć, że są i takie rejony bezkresnego nieba, gdzie jego światło dopiero teraz zaczęło być odbierane, dopiero teraz dotarło do tych zakątków. Zdajesz sobie sprawę? Dla tamtych ludzi historia życia Słońca właśnie się zaczyna! Wszystko, co wydarzyło się w naszym układzie planetarnym w ciągu milionów, milionów lat przebytych do śmierci Słońca, z innej perspektywy, z perspektywy tamtych, którzy dopiero teraz zaczynają odbierać jego świetlne sygnały, jest to przyszłość! Gdybyśmy mogli dotrzeć tam jeszcze, gdybyśmy mieli aparat, który przekształca w wizualne obrazy fale emitowane wraz ze światłem, moglibyśmy zobaczyć całe swoje życie. Życie naszego rodu ludzkiego od samego początku, od narodzin, aż do dziś, ze wszystkimi naszymi błędami. Moglibyśmy wtedy bardziej sprawiedliwie osądzać siebie i naszych przodków... - Jakiś ty dziwny. - Dziwny? Sądzisz, że jestem dziwnym człowiekiem? - Zamyśliłem się na chwilę patrząc na Ola, potem dokończyłem myśl: - Tym aparatem odtworzylibyśmy nić naszej egzystencji na Ziemi. - O jakim aparacie mówisz? - Nieważne. Uważam, że już czas... obejść posterunki. Ol spojrzał na tarczę elektronicznego zegara - było południe, kilka minut po dwunastej - lecz nie wstał od stołu. - Po co się śpieszyć? - odparł. - Mamy przed sobą wystarczająco dużo czasu. Przecież nikt nas nie ponagla ani nie kontroluje. Na tym pustkowiu jesteśmy tylko my dwaj. Okropne! Lepiej wymyśliłbyś jakąś rozrywkę. Wyszedłem z dyżurki. Siedziba nasza o kształcie kryształowej kopuły znajdowała się na wysokości stu osiemdziesięciu sześciu metrów nad ziemią, dookoła okrążał ją biały taras, biały tak nieskazitelnie, że przyprawiał o ból oczu. Latające maszyny stały w rzędzie obok jak dwa fantastyczne ptaki, skamieniałe w bezruchu, martwe i one, jak wszystko, co nas otaczało: lasy, wody, miasta bez ludzi i zwierząt, nie ożywione przez nikogo, istniały jeszcze bezwładne, prowadząc amorficzną egzystencję. Ziemia była martwa i opustoszała, ja także czułem w sobie pustkę i żal za jej minioną świetnością. Wzniesiony wysoko, szybując nad pozbawioną życia przestrzenią planety, doznawałem niezwykłych wrażeń, przenikania w inny świat, świat niebytu, nie spotykana dotąd emocja ogarniała mnie bez reszty. Ziemia... To jest ta Ziemia, którą kochałem, której obraz nosiłem w duszy, do której nieustannie pragnąłem powrócić. Była teraz zwykłą kulą bezkształtnej materii, w oceanie niezliczonych kosmicznych światów, które zużywały obojętnie swoje energie egzystencji. To jest teraz Ziemia... Ta martwa planeta to Ziemia... Po długich staraniach dostałem zezwolenie powrotu na Ziemię. Otrzymałem jedyny możliwy etat - miałem pełnić funkcję strażnika planety razem z Olem. Nie była to praca o zbyt wysokich aspiracjach, niezbyt może wygodna, ale też nie ciężka. Chciałem być na Ziemi, przyjąłem ją więc bez wahania. Ziemia znalazła się w krytycznym momencie swego istnienia, trzeba było bezwarunkowo ją opuszczać. Rozłożyste, ogromne kopuły umieszczone gęsto, nie były już w stanie utrzymać ciepła, ciepła naturalnego. Sztuczne słońca również nie nastarczały ze światłem, tak potrzebnym przecież. Nie mogły za wiele pomóc także rurociągi wkopane w glebę, a otaczające Ziemię jakby metalową siecią. W rzeczywistości nic już nie mogło jej uratować. Wybrano z konieczności emigrację. Jedyne i ostateczne rozwiązanie. Stosunkowo szybko znaleziono planetę z warunkami odpowiadającymi pod względem biologicznym i geograficznym. I nawet niezbyt daleko, na peryferiach Andromedy. Rozpoczęła się wielka podróż, kilkadziesiąt lat wystarczyło, by mieszkańców Ziemi przenieść na Nova Terra, jak nazwano tę planetę. Kilkadziesiąt lat, w ciągu których Ziemia wyludniała się, stopniowo pozbawiano ją życia. W wodach pozostały jeszcze ryby, w lasach zwierzęta, ale jakie to miało znaczenie, skoro wszystko naokoło pozbawione było działalności i życia ludzkiego, skazane było na śmierć przez biologiczne zwyrodnienie. Od samego początku jednomyślnie podjęto decyzję ochrony Ziemi. Nie można było dopuścić do pozostawienia jej w zaniedbaniu, powinna i musiała stać się planetą- muzeum, jako że była kolebką jednej z najciekawszych i najburzliwszych cywilizacji kosmosu spośród wielu różnorakich genez i ewolucji w historii planetarnej. Ziemia bez wątpienia zasługiwała na to, by zostać terenem nieocenionych badań, wielce atrakcyjnych dla międzygalaktycznych naukowców, a nawet bardzo efektownym obiektem turystycznym. Ziemia musiała dalej żyć, w nowych warunkach, nową egzystencją, nowym życiem. Do momentu rozpoczęcia prac porządkowych pod auspicjami Wielkiej Rady Międzygalaktycznej - nadzór planety powierzono dwóm ludziom, którzy zobowiązani byli okresowo przekazywać swoje obserwacje i wnioski dotyczące ewolucji paradoksalnie bezwładnej Ziemi, musieli po prostu składać sprawozdania z ich niecodziennej misji. Od pewnego czasu, jak zdążyłem zauważyć, coś niepojętego działo się w niektórych miastach; otóż nocą zapalało się w nich światło. Ktoś uruchamiał agregaty ośrodków oświetleniowych, po czym włączał je, powodując rozbłyśnięcie niepotrzebnym światłem z tysiąca źródeł ulic, placów, alej. Wytwarzał się niezwykły, niesamowity nastrój; pustka, spokój niemych budynków kontrastowały z widocznymi śladami intensywnej działalności i odległej przeszłości człowieka. Przyciągane światłem, zachęcone głęboką ciszą dzikie zwierzęta odważały się wchodzić do centrów miast, robiąc jakby szybkie, nieufne wypady. Ja zazwyczaj docierałem za późno do tych miejsc. Za późno, by mieć szansę zdemaskowania autora ponurej zabawy. Urządzenia alarmowe działały sprawnie, ale zanim znalazłem się w następnym regionalnym ośrodku sterowania i ochrony, gdzie mogłem dowiedzieć się, która tym razem miejscowość została rozbudzona światłem, zanim w końcu doleciałem do tego błyszczącego nocą miasta, wszelki ślad po sprawcy ginął, moje poszukiwania stawały się bezcelowe. - Na planecie jest jeszcze ktoś - powiedziałem pewnego dnia Olowi, relacjonując jeden z tych przypadków. - Jeszcze jeden człowiek? - zdziwił się. - Też pomysł! - Oczywiście - upierałem się. - Jak inaczej można tłumaczyć te zdarzenia, bo przecież ani ty, ani ja nie jesteśmy sprawcami?! - Nie mam pojęcia. Mnie, jeśli mam być szczery, bawi to. Przynajmniej dni nie upływają tak monotonnie... A mnie zagadka ta zaczęła coraz bardziej niepokoić i denerwować. Nie tylko dlatego, że nie byłem w stanie wyjaśnić jej, ile dlatego, że przez cały czas odnosiłem wrażenie, że jestem obserwowany; skądś, z bardzo bliska ktoś śledził moje kroki, każdy ruch, i ta niewidzialna obecność terroryzowała runie wprost. Nie obawiałem się, że mogło mi się coś stać, że w każdej chwili ów osobnik mógł skreślić mnie z listy żywych - aczkolwiek na wszelki wypadek nosiłem stale przy sobie pistolet z promieniami L - nie, w ogóle nie odczuwałem strachu, tylko ta bezsilność oburzała mnie. Niemożność zatrzymania tego bezczelnego impertynenta, który kpił ze mnie, z nas, udaremnienie mu przerwania dziwnej gry w świecie martwym, pozbawionym ludzi i energii ich działania. Wydawało mi się, iż jest to nie tylko wyzwanie, ale i obraza, jego zuchwałość była bezwstydna, hańbiąca i podła. Od pewnego czasu snułem najrozmaitsze przypuszczenia, niektóre wręcz fantastyczne. I tak doszedłem do wniosku, który przeraził mnie, że ów ktoś uchylił się od emigracji chowając się w dużych, podziemnych chodnikach, które pozostały po próbach czynionych wiele lat temu, by ukryć się pod skorupą, a w których swój udział miał również mój ojciec. A nawet więcej, zacząłem obawiać się i podejrzewać, czy na Ziemi nie kontynuowano po kryjomu prac, tak jak na SM-61 100, i czy przypadkiem nie pozostawiono tam ludzi, może nawet większej liczby osób... - Masz chorą wyobraźnię! - śmiał się Ol. - Jesteś przewrażliwiony! - Nie lekceważ tego. Nie jest wcale takim absurdem przypuszczenie, że ktoś mógłby jeszcze prowadzić prace... - W jakim celu by to czynił? Tym pytaniem Ol wpędził mnie w ślepą uliczkę. I ja głowiłem się, dlaczego i po co, nie znajdując wiarygodnego tłumaczenia, ale zakładałem z góry, że było to możliwe. Dałem Olowi spokój. Miał on zupełnie odmienny temperament niż ja. Był flegmatyczny, ironiczny i nieczuły, nic go nie obchodziło, o nic się nie troszczył. Niecierpliwie czekał, by ktoś przyjechał i zmienił go, uwolnił od Ziemi. Przyjął ten etat z braku innego, a teraz groził mi żartując, że jeżeli nie odejdę razem z nim - zaraz po przyjeździe specjalistów do urządzenia muzeum - po prostu porwie mnie. - Nie narzekaj - droczyłem się z nim. - Mnie się tu podoba. Jest coś wzniosłego w naszej misji. Coś... - Jest coś, co nie funkcjonuje normalnie w twojej głowie. Cała ta rudera rozlatującej się planety jest nic niewarta. Znalazło się kilku postrzelonych uczuciowców jak ty, odczuwających nostalgię za rodzinną kolebką i nie wiadomo tylko - jakiej cywilizacji, i są gotowi otwierać uroczyście muzeum. Wielkie, sentymentalne muzeum! Nawet go nie słuchałem. Co on mógł zrozumieć z tego, co mnie zaprzątało. Czy on pojąłby mój ból z powodu powrotu na Ziemię, która nie mogła mnie już uleczyć, bowiem sama była chora nieuleczalnie... Nieuleczalnie? Wszak Ziemia zacznie nowe życie, nową egzystencję... Dlaczego ja nie mógłbym także spróbować?... Pewnej nocy sygnał alarmowy zabrzmiał dużo głośniej niż zazwyczaj. Był ostry, jego dźwięk wibrował mi boleśnie w uszach. Rzuciłem się do pulpitu synoptycznego. Biała żarówka wielkiej mocy wskazywała zachodnią część Ameryki Południowej. Potrzebowałem piętnastu minut, by się tam dostać. Zbyt dużo, zbyt dużo. Ten tajemniczy ktoś miał wystarczająco wiele czasu, by zaszyć się gdzieś w bezpiecznym miejscu, skąd mógł spokojnie mi się przyglądać, śmiać się i kpić z mej bezradności... Jednakże wyleciałem w pośpiechu. Było to stare miasto o dość archaicznej architekturze, ale miało ten szczególny swoisty urok, odrębny i niepowtarzalny. Położone nad brzegiem oceanu, malownicze przez swoją starodawność miało coś ze starej panny, która jednak uchroniła się od charakterystycznego w jej stanie zgorzknienia. Należało do tej kategorii urbanistycznych osad, które osiągając szczyt, popadają w stagnację, zachowując jednak ambicję rywalizacji z metropolią. Można to było natychmiast odczytać z wyglądu miasta, tym bardziej że silne światło uwypuklało nie tylko piękne, ale i brzydkie zakamarki, a wszystko odbijało się bez wdzięku, zatracając kształt w perłowej poświacie oceanu. Zastygłe w bezruchu domy odbijały odgłos moich kroków, wystukiwanych rytmicznie na błyszczącym, czarnym asfalcie. Przemierzałem szeroki bulwar, czując się jak w dawnej świątyni bizantyjskiej i będąc równie oczarowany. W pewnym momencie spostrzegłem, ku wielkiemu zdumieniu, dym wydobywający się nie opodal z bocznych ulic - gęste kłęby dymu. Skąd tu dym?! Zbliżałem się ostrożnie. Nie. To nie był dym, lecz kurz, dławiący kurz z gruzu. Szybko się co do tego upewniłem skręcając w najbliższą przecznicę. Kilka budynków zawaliło się - czyżby pod ciężarem wielu pięter? - niszcząc wszystko dokoła. Zburzona została prawie całkowicie mała dzielnica, dając przykre świadectwo klęski umierającego miasta w groteskowo oślepiającym świetle. Byłem pewny - inaczej nie mogło być - że zostało to spowodowane sztucznie. Domy nie mogły runąć samoistnie, miasto nie mogło przebudzić się do życia bez impulsu z zewnątrz i tylko po to, by przyglądać się zniszczeniu własnych budynków i ulic. Tak, nie ulegało wątpliwości, że zostało to obmyślone z premedytacją przez chory umysł ludzki. Obawiałem się, że ów człowiek w ukryciu, ograniczający się dotąd tylko do „zabawy”, czując się teraz niejako bezpiecznie, wiedząc, że nie może łatwo zostać zdemaskowany, nabrał odwagi i rozpocznie, i to - sądząc z zaistniałej sytuacji - z rozmachem, dzieło zniszczenia i dostarczania silnych efektów. A to miało już inne znaczenie i było trochę nadto, jak dla mnie. Pozostałem w bezpośrednim pobliżu ruin, oglądając panoramę. Nocna ciemność zaczęła jakby parawanem osłaniać zwalisko, oddzielając je w ten sposób od reszty oświetlonego jak w dzień miasta. Zgrzyt łamanych metali, rumor walących się cementowych bloków, skrzypienie rozbitego szkła, trzaski, szumy, wszystkie te specyficzne dźwięki zamierały powoli. Nad miastem ponownie zapanowała cisza, jak nigdy przedtem przytłaczająca i wiejąca smutkiem. Oderwałem się od bolesnych medytacji i ruszyłem w drogę powrotną do centrum miasta, gdy nagle zatrzymał mnie upiorny śmiech. Wydobywał się jak gdyby z innego świata, załamywał się na krawędziach geometrycznie połączonych ulic, by stać się echem, nierzeczywisty i groteskowy zarazem. Cichł, aby roznieść się szyderczymi pomrukami, prawie nieludzkimi, unosząc się zastraszająco nad pustką ruin. Zamarłem zaskoczony. Momentalnie otrząsnąłem się i z ręką na kolbie pistoletu odwróciłem się twarzą w kierunku ciemności zwalonej dzielnicy. On tam jest. Cały czas obserwował mnie, a teraz śmiał się drwiąco. - Kimkolwiek jesteś - wyjdź, pokaż się! - zawołałem. - Nie bądź tchórzem! Chodź tu! Chcę dowiedzieć się, dlaczego to robisz?... - Cha, cha, cha... - odpowiadało oddalające się echo. - Stój! Nie odchodź! Nadaremnie uciekasz, i tak znajdę cię któregoś dnia, a wtedy... - Cha, cha, cha... Przez okulary z promieniami podczerwonymi widziałem w ciemności równie dobrze jak w dzień. Ale nikogo już nie dostrzegłem. Śmiech zamilkł, nie pozostał po sprawcy żaden ślad, ów osobnik ukrył się w swej tajemniczej kryjówce, rozpłynął się. Zawołałem Ola. Odezwał się dopiero po długim oczekiwaniu. Był zaspany, mrukliwy. Ziewał ostentacyjnie do wideofonu, nie okazując zbytniego zainteresowania moją relacją o wydarzeniu, burczał zły: - Niech wysadzi w powietrze całą Ziemię. Co się tak wystraszyłeś? Sądzisz, że będzie chciał w końcu i nas zlikwidować? - Mówisz od rzeczy. Nie tego obawiam się. Jestem niezadowolony, że nie pojmujesz mnie... - Rozumiem cię bardzo dobrze, tylko co mam twoim zdaniem zrobić? Możemy najwyżej zawiadomić naszych zwierzchników, a oni, jeżeli mają ochotę, niech przyjadą i zorganizują polowanie. Niech go złapią; tylko czy potrafią. Jeżeli o mnie chodzi, zapewniam cię, że to indywiduum zaczyna być mi coraz bardziej sympatyczne. Osobnikowi, który dla Ola stawał się coraz bardziej sympatyczny, udało się wyprowadzić mnie z równowagi. Prawie każdej nocy, kiedy ja miałem dyżur, wysadzał w powietrze szereg budynków w różnych miastach, bez wyboru czy logiki. Ola oszczędzał, jego noce były spokojne, upływały bez żadnych incydentów. Wywnioskowałem więc, że indywiduum prowokowało tylko mnie, wszelkimi sposobami chcąc mnie drażnić, ba, od pewnego czasu ośmielało się działać i w ciągu dnia. Szybowałem spokojnie nad umarłymi obszarami Ziemi, pod niebieskawym sklepieniem kryształowych kopuł, które pokrywały ją prawie całkowicie, kiedy nagle kabinę wypełnił przeraźliwie ostry sygnał alarmowy. Nad miastem zobaczyłem unoszący się znad rumowiska tuman obrzydliwego kurzu, w powietrzu wibrował także ten sam gardłowy śmiech. Już przez całe miesiące, tak wczoraj jak dziś i jutro, trwała ta walka nerwów. A ja nie mogłem trafić na właściwy trop, miałem tylko bliżej nieokreślone poszlaki, niesprecyzowane podejrzenia i przypuszczenia, a przede wszystkim niewystarczające dowody... Tego dnia minęło południe i jeszcze nic się nie wydarzyło. Panował spokój, powietrze było męczące, lepkie, zwiastujące burzę, nawet słońce jakby obficiej krwawiło. Wsiadłem do mej „ważki” i poleciałem przed siebie, bez celu. Byłem smutny tym przejmującym, niepojętym i dławiącym smutkiem, rozdzierająco tęskniłem za Lilianą. Myślałem o niej, pragnąłem z nią być, czuć jej pieszczoty, słyszeć głos, czułem, jak bardzo jest mi potrzebna, jak dotkliwy staje się brak drogiej, kochanej istoty, tak teraz oddalonej i dalekiej. Owładnięty melancholią doleciałem do przepięknego miasta położonego nad brzegiem rzeki D., wylądowałem na polu szmaragdowym jak dywan z bajek mego dzieciństwa. Przemierzałem bez pośpiechu długie, skamieniałe arterie o nieskazitelnej bieli wysokich murów, które skryły je po obu stronach helikoidalnych domów i wież ze Stroniami opartymi o niebo, aż nogi same doprowadziły mnie do prastarego mostu. Był on przymocowany do łańcuchów zakotwiczonych przy brzegu w potężnych kłach saharyjskich lwów wykutych w brązie i pogrążonych we śnie na marmurowych płytach - tak obmyślili go i skonstruowali dawni mistrzowie. Wszedłem na most, płynąca rzeka wydała mi się bardziej szlachetna i doniosła, a szmer wody bardziej jedwabisty, kołyszący. Nachyliłem się, zatopiłem wzrok w powolnym nurcie rzeki, widziałem siebie z niebieskimi oczami pełnymi łez tęsknoty za gwiazdami, za nieskończenie otwartym niebem, za dalekim, nowym życiem innych światów i innych ludzi... Stałem tak, pogrążony w myślach i przytłoczony wspomnieniami, gdy histeryczny krzyk sygnału alarmowego przywrócił mnie do rzeczywistości. Drgnąłem, w pierwszym odruchu chciałem biec jak zwykle wołaniu naprzeciw, ale intuicja podpowiadała mi, żeby tym razem tego nie robić. Pozostałem na miejscu, nieporuszony. Moje siły były już na wyczerpaniu, ta opętańcza gra nie mogła dłużej trwać. Musiałem sam zacząć akcję zaczepną, sprowokować go. Przekręciłem gałkę głośnika. Wycie ucichło, tylko biała żaróweczka jak oczko sygnalizowała regularnie o zniszczeniu kolejnego miasta. Pozostałem nadal nieczuły na jego sygnał, oznaczało to, że zdecydowałem się i właśnie zacząłem działać planowo. To, że nie zwracam na niego uwagi, musiało go zaskoczyć. Na pewno nie może w to uwierzyć i sądzi, że stało się coś ze mną lub nie dowiedziałem się jeszcze o jego nowym wyczynie, albowiem na przykład uszkodziło się urządzenie alarmowe. Będzie chciał zatem ponowić uderzenie. A kiedy zobaczy, że ja nadal pozostaję obojętny na jego zaczepki, musi go to zdenerwować, najprawdopodobniej postara się bardziej zbliżyć, bym go zauważył. Przyjdzie do mnie, przyjdzie sprawdzić, co ani się stało. Przyjdzie... a wtedy... Plan mój nie był najlepszy ani zbyt pomysłowy, starałem się oprzeć go na podstawowych prawach psychologii. Założyłem, że ów człowiek nie jest typem subtelnym, powinien więc dać się nabrać na ten plan, prosty i głupawy, przynajmniej do takich wniosków doprowadziły mnie obserwacje. Pozostawało mi wobec tego czekać. Minuty dłużyły się, gnębiła niepewność, napięcie rosło, a ciągle nic się nie działo. Godzinę... dwie... trzy... Po czterech godzinach żarówka syreny alarmowej zgasła. Co to mogło znaczyć? Albo Ol interweniował, rozdrażniony moją obojętnością - zrobiłby to po raz pierwszy - albo indywiduum zrezygnowało znudzone, nie doczekawszy się mnie, i samo wyłączyło system alarmowy. Ale gdyby tak się stało, czy odejdzie zadowolone z siebie, czy spróbuje ponownie gdzie indziej? Wedle moich przypuszczeń powinna nastąpić nowa prowokacja. I nieprzypadkowo większa i dużo bliżej miejsca, gdzie się znajdowałem, bo mogłem założyć się, że on doskonale wiedział, gdzie byłem. Wpatrzony w rzekę nadal czekałem. Nie upłynęło dużo czasu i sygnał alarmowy zapalił ponownie swoje oko jak trujący biały kwiat. Odkręciłem gałkę, aby przekonać się - przeszyło mnie ostre wycie dźwiękowego sygnalizatora. Jak dotąd - miałem rację. Milczałem i tym razem, och, jak ciężko mi to przychodziło. Uparcie czekałem. Gra zaczęła się powtarzać. Po trzech godzinach alarm ustał. Zaległa cisza. Coraz trudniej przychodziło mi pozostawanie na miejscu. Zaczynało się ściemniać, kiedy sygnalizator alarmowy zapalił się po raz trzeci. Nabrałem pewności, że zbliżał się koniec, nie mogło być pomyłki, i nawet zacząłem być zły, że tak łatwo udało mi się, dał się złapać na taki prosty, dziecinny chwyt, bo jak dotąd wszystko przebiegało dokładnie według moich przypuszczeń. Kiedy nareszcie zakończyła się i trzecia prowokacja, odezwał się wideofon. To był Ol. Zresztą nikt inny nie mógł być. Niecierpliwie przeszedłem na odbiór. - Co się dzieje, do diabła? - zapytał z pretensją w głosie. - Myślałem, żeś zniknął, że zlikwidował cię ten, co się nie pokazuje. Dlaczego nie reagujesz na alarm?! - Doszedłem do wniosku, że wszystko samo się ułoży. - Zwariował! Trzy razy do tej pory interweniowałem, podczas gdy ten nudzi się kontemplując przyrodę. - Skąd wiesz, co ja robię? - Wyobrażam sobie. - Zatem to ty zgasiłeś światło w tamtych zdewastowanych miastach. Przykro mi. Wiesz, żałuję, ale nie powinieneś się fatygować. W każdym razie - dziękuję ci. - Nie powinienem się fatygować? Miałem słuchać w nieskończoność tego denerwującego wycia syreny? Dziwię się, że tobie to nie przeszkadzało. - Wyłączyłem system alarmowy. - Co zrobiłeś? Tyś chyba oszalał? Po co to zrobiłeś? - Po prostu przestało interesować mnie, co się stanie z tymi miastami. Jestem już tym znużony. - Nie wierzę ci. - Możesz sprawdzić. Minęła noc. Długa, nie przespana noc, podczas której nie robiłem nic innego, tylko spacerowałem po pustym mieście brzegiem rzeki i czekałem. Czekałem. Na niego. Czekałem, usiłując przyciągnąć go do tego miasta całą moją siłą pożądania, siłą mej woli, aby się z nim spotkać, telepatią. Wierzyłem uparcie, że zjawi się, będzie musiał ustąpić przed moją milczącą prowokacją, pełną tłumionej nienawiści i ogromnego pragnienia ukarania go. Ziemia jest świętym miejscem, gdzie nie może ujść bezkarnie taki bestialski gwałt. Nie! Ziemia znała w historii swego burzliwego istnienia i rozwoju ludzkości zbyt dużo tyranów czy despotów, zbyt dużo mistrzów siły i okrutnych rzezi, aby teraz, przynajmniej teraz, kiedy właściwie życie na całej kuli ustało, nie miała prawa zaznać spokoju. Ziemia winna przejść z całą swoją przeszłością do historii galaktyki, należny jej jest teraz pokój i olimpijska cisza wyższego rzędu. Ziemia, która przez miliardy lat była terenem zasadniczego tragicznego konfliktu między życiem a śmiercią, nie mogła sama ginąć nie służąc do ostatka życiu, ciszy i twórczemu spokojowi. Nikt i nigdy nie będzie miał prawa przekształcić jej w żałosną ruinę, w planetę szaleństwa i zniszczenia. To nie może się stać! Nie wolno do tego dopuścić! To byłoby wbrew postępowi wszystkich ludzkich cywilizacji w całej rozciągłości kosmosu. Zmęczony usiadłem na zimnych marmurowych schodach pomnika na jednym z centralnych placów miasta. Stojąca za mną statua wodza wojsk z pradawnego okresu feudalnego jakby wyłaniała się z ustępującej powoli nocy, blade światło brzasku nadawało brązowi połyskliwy odcień, kontury postaci rozmywały się w całej jego gigantycznej wspaniałości. Na horyzoncie niebo, ogarnięte żarem wewnętrznej gorączki, rozwierało powoli swoją zsiniałą powiekę, pierwsze promienie słoneczne ślizgały się po ziemi sprawiając emocjonujące wrażenie milczącego krwotoku. Budził się nowy dzień. Szykowałem się do odejścia, rezygnując z czekania, z całonocnego czuwania, gdy nagle ciszę pustego miasta rozdarł dobrze mi już znany śmiech, całe salwy barbarzyńskiego śmiechu. W pierwszej chwili aż nie chciało mi się wierzyć własnym uszom. Wydawało mi się to zgoła niemożliwe, by było prawdziwe. Emocja oczekiwania, a może niespodzianka nieuniknionego już teraz spotkania przejęły mnie dreszczem, wlewały mi w duszę obawę, gorączkowy niepokój. Podniosłem się i dokładnie sprawdziłem plac naokoło i ulice z niego wychodzące, tak daleko, jak sięgałem wzrokiem, ale nikogo nie zauważyłem. Skierowałem swą uwagę na szczyty budowli, tam również nie dostrzegłem sylwetki owego człowieka. Miasto sprawiało wrażenie tak samo pustego jak przedtem, tylko bulgot złośliwego śmiechu biegał tu i tam, powtarzany przez echo powtarzane przez obojętne mury dawnego miasta położonego na nizinie. - Cha, cha, cha... Chciałem go zawołać; zawołać, by zjawił się nareszcie. Chciałem grozić mu, żądać, by się poddał. Chciałem go w końcu ujrzeć. Ale słowa zastygły mi na wargach, nie mogłem wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Ogarnięty niepojętą paniką złapałem się na tym, że nie chcąc wycofuję się, aż ramieniem dotknąłem zimnego i twardego pomnika. Zatrzymałem się, napięty jak struna, ściskając pistolet, z palcem na spuście. Czekałem. Minutę, dwie - jak piekielnie dłuży się czas, sekunda to wiek - aż wszystko dokoła mnie zakołysało się od silnego, ogłuszającego wybuchu. W powietrze wzbijały się słupy kurzu i gruzu, kawały betonu i żelastwa, kłęby prochu i popiołu. Horyzont został przysłonięty, słabe światło poranka zupełnie przyćmione. Potem rozległ się wstrząsający huk ostatniego zwaliska i ulica nad rzeką runęła na moich oczach. Przyglądałem się temu szeroko otwartymi oczami, z naprężonymi mięśniami, nerwami napiętymi do maksimum. „Teraz musi się ujawnić - powtarzałem sobie - teraz”, ale on spóźniał się, nie śpieszył się do chwili spotkania, do naszej ostatecznej konfrontacji. I znów ciężkie chwile oczekiwania... Z ulicznego dymu wyłaniał się powoli, niepewnie, jak gdyby z trudnością odrywał się od ruin. Początkowo był to tylko niewyraźny cień, stopniowo sylwetka stawała się coraz wyraźniejsza; krzepki, młody, tęgi mężczyzna - rozróżniałem go doskonale, mierzyłem wzrokiem, czekałem, by się zbliżył, by podszedł blisko, jak najbliżej... - No i co? Zaskoczyłem cię. Nie spodziewałeś się ujrzeć właśnie mnie? - pytał basowym, głębokim głosem, wbijając nogi w asfalt placu, rozkraczony, z rękami na biodrach, ze złośliwym uśmiechem przyklejonym do twarzy. - Nie, jesteś w błędzie. Podejrzewałem cię. Czekałem na dzień, kiedy sam się zdemaskujesz. Czekałem na ten dzień... - Chełpisz się teraz, a w gruncie rzeczy bałeś się mnie i trząsłeś jak galareta. - Mylisz się, Ol. Nigdy nie trząsłem się przed tobą. Radzę ci, nie obrażaj mnie, nie prowokuj jeszcze bardziej, bo może się to źle skończyć. - Też coś. Pobijesz mnie? Zaśmiał się swobodnie, wyzywająco, pewny siebie, spokojny. - Ol, czemu to robisz? - A co cię to obchodzi? - Obchodzi mnie, bo tutaj się urodziłem, na Ziemi, w tych krainach... - Mówisz jak sentymentalny starzec. Krainy! Popatrz dokoła. Wszystko jest martwe. Konglomerat urządzeń technicznych. Wrak! - Ol! - Czego chcesz? - To jest święta Ziemia i trzeba obchodzić się z nią jak ze świętością. Tutaj są pochowani nasi przodkowie, całe pokolenia, myśliciele i marzyciele, ludzie, którzy wierzyli w przyszłość, jaką mamy teraz, ludzie, którzy stali się ludźmi z niczego, przez poświęcenie podnieśli się do rangi godności, mądrości, ludzie... - Mam bić pokłony tej nudnej przeszłości? - Co ty o tym wiesz, Ol? Urodziłeś się w innych stronach, nawet nie wiesz dokładnie gdzie, na międzygalaktycznym statku. Co ciebie wiąże z Ziemią? Nic. Jesteś przybłędą, jesteś tylko najemnikiem. Ale czy to oznacza, że wolno ci wyzywać... - Wyzywać? Ciebie wyzywam. Jesteś nic niewart. Życiowy bankrut, który stara się prawić mi morały. Znudziły mi się. A ty czego szukasz na tej planecie? Dlaczego koniecznie uparłeś się przyjechać tu, na to pustkowie? Mogę ci powiedzieć?... Powiem ci, żebyś nie myślał, że nic nie wiem. Przyjechałeś tu, bo cię skusiły te przeklęte groty świata podziemnego. Szpieg? Możliwe. Ale raczej podżegacz. Mylę się? Powiedz mi, co zamierzasz, co zamierzacie wy, którzy jeszcze wierzycie w możliwość zejścia ludzi pod ziemię? No, odpowiedz. Mnie to interesuje, chciałbym to wiedzieć z ciekawości. Ja nigdy nie schowam się tam. Ale ty? Mów! Mów, ty zdrajco... tchórzu... szpiegu... W trakcie mówienia Ol zbliżał się do mnie niepostrzeżenie, choć groźnie. Z twarzy zniknął mu ironiczny uśmiech, jego miejsce zajął cień gwałtownej porywczości, który ogarnął i jego oczy. Próbowałem go zatrzymać, ostrzec, że nie pozwolę zbliżyć się, ale nie dawał mi dojść do słowa. Krzyczał, z ust ściekała mu biała nić ohydnej śliny, oczy wyłaziły z orbit. Czyżby był chory? Przerażał mnie. Zacząłem drżeć. Usiłując wycofać się, trafiłem na przeszkodę nie do pokonania, za plecami miałem twardy brąz statuy. Nie miałem odwrotu. A on już wyciągał ku mnie ręce, dotknął moich piersi, złapał za ramiona, by w końcu zacisnąć nerwowo palce na mej szyi. Wystrzeliłem. Krótki ogień jak błysk wytrysnął z metalicznych ust pistoletu, wszystko stało się nicością, pozostał tylko popiół. Prochy pozbawionego życia Ola rozsypały się po ziemi. Za mną leżało miasto jak olbrzymie powalone zwierzę. Nieruchome, rozłożone na samym środku zielonej łąki, czekało, by cienie czasu przykryły rany kurzem zapomnienia. Odszedłem w dal. Brodziłem w trawie, która milcząco ocierała się o moje nogi, była wyrośnięta, nie pielęgnowana, sięgała mi do pasa, cienka i gibka, kołysana leniwie ledwie wyczuwalnym powiewem porannego chłodnego wiatru z gór. Byłem wyczerpany. Czułem zmęczenie rąk i nóg, całego ciała. Obręcze ściskały mi bez przerwy skronie. Wyciągnięty w trawie na wznak, patrzyłem na niebo, na bezchmurne niebo wschodzącego brzasku, zakrwawione na widnokręgu promieniami zestarzałego, prawie pozbawionego życia słońca. Pod wpływem spokoju przyrody i ja uspokajałem się, odradzały się we mnie siły. Ciężar przygniatający mnie opadł, poczułem się lżejszy, wyzwolony ze smutku i koszmaru mojej dotychczasowej egzystencji. Byłem silny i wolny, mogłem rozpocząć nowe życie, moje prawdziwe życie, życie człowieka. Źdźbła wysokiej trawy chwiały się wokół łagodnie, rzucone na zakrwawiony ofiarą nowego dnia firmament. Nowy dzień... i trawa... Jakby była zrośnięta z niebem lub wyrastała z niego, trawa niebiańska, rozświetlona czerwono promieniami krwawiącego słońca. Trawa niebios zroszona krwią... Trawa niebios... Trawa...