Paweł Tarnowski Karnawał Z żalem przyznać muszę, że tegoroczny karnawał nie był tak udany jak pamiętny z 47, kiedy to ludzie bawili się tak wybornie i niezmordowanie, że aż się wszyscy dziwili. Wtedy to bowiem państwo nasze cudowne i opiekuńcze zalegalizowało narkotyki. Ludzie tak się zachłysnęli tą wolnością, że zaiste dziwnym jest fakt, iż ilość narkomanów zmalała. Kochani nasi rodacy i przybysze z innych krajów mieli teraz taki wybór środków odurzających, że uzależnienie się od jednego tylko specyfiku było tak mało prawdopodobne, iż przestało to być problemem przychodni dla narkomanów. Ustawa weszła w życie w grudniu 46 roku, wiec w sam raz na karnawał. Huczny karnawał. Odjazdowy karnawał. Karnawał pełen podróży, odkryć i zaskoczeń. To był karnawał! Nasze kochane państwo zarobiło w tym krótkim czasie tyle co ze sprzedaży alkoholu przez ostatnie trzy lata. Wreszcie były pieniądze na szkoły, wojsko i służbę zdrowia. Emeryci teraz radośnie przeżywają ekstatyczne chwile na dragach zakupionych za zwiększone emerytury. Uczniowie wreszcie mogą wspomóc swe ukochane państwo ładując w nie tyle pieniędzy. Studenci pogrążyli się w błogim pokojowym nastroju. A wszyscy dziarscy biznesmeni naładowani koką wygrywają przetargi z niemrawymi i niedynamicznymi biznesmenami z zagranicy. Wreszcie nasza wspaniała ojczyzna zaczęła się liczyć na świecie, specjalnie hołubiona przez wszystkie mafie narkotykowe. Ale wróćmy do karnawału. Ach ten karnawał. Pamiętam jedną imprezę, która szczególnie utkwiła mi w pamięci. Nie wiem czemu, bo przecież specjalnie nic się na niej szczególnego nie zdarzyło w porównaniu z innymi. Ale może ją opowiem by wam i sobie zrobić przyjemność. Było to gdzieś pod koniec stycznia. Rzeka imprez ciągnęła się już od sylwestra, kiedy to z wcześniej niemrawych strumyków i sadzawek, w dniu gdy stykają się lata, runęła istna powódź porywająca ze sobą wszystko i wszystkich. Było to u znajomego. Przed wyjściem jak zwykle umyłem się, ogoliłem, umyłem zęby i wypaliłem jointa. Impreza wydawała się nudna. Nic nadzwyczajnego. Kameralny nastrój, miła muzyka i przeciętne towarzystwo. Wziąłem ze sobą kilka białych, żółtych i kwaśnych tabletek. W tramwaju zjadłem jedną kwaśną. Miała zacząć działać za godzinne. Gdy dojeżdżaliśmy zaczęło mnie ruszać (niestety znajomy mieszkał strasznie daleko). Już w drodze z przystanku do jego domu poczęły mnie witać piękne kolory i intrygujące dźwięki. Wymieniliśmy niedźwiedzia z gospodarzem i wkroczyliśmy przez tunel miedzy bytami do oazy radości i zabawy. Miłe tchnienie ścian uświadczyło mnie w przekonaniu o pozytywnym duchu gospodarza i mieszkańców. Delikatne wibrowanie sufitu i podłogi zwróciło moją uwagę na przychylność zaświatów, a zapalone światło na obecność elektryczności. - Dobrze, że prądu nie wyłączyli ! - zawyła żarówka zapalana w kuchni i w nieskończonej rozkoszy zaświeciła jasno. Wymieniłem zwyczajowe uwagi i siekierki z towarzystwem mi znanym i właśnie zapoznawanym. Wreszcie z paroma znajomymi spożyliśmy część moich i pewnej niewiasty żółtych tabletek, najlepszego na całym świecie krajowego wyrobu. Przyszedł kumpel od faji i też zjadł parę. Żyrandol kłócił się z szafkami kto ostatnio był ministrem kultury. Zęby moje zalśniły błękitem w różowych promieniach żelazka. Razem z aniołami podziwiałem sferę niebieską, a w szczególności okolice baru i bazylikę. Muzyka unosiła mnie na falach ultrakrótkich kręcąc żwawo moimi reakcjami. - Jak ci płynie czas ? - spytała dziewczyna O Oczach. - Szybko na ten czas - odparłem kątem oka widząc pędzącą imprezę. - Krzaczaste brwi twoje wróżą szczęście w rodzinie - gość w kratę rzucił przelotnie w spojrzeniu - Gdzieś tu śpiewają słowiki - powiedziała dziewczyna O Oczach i pięknie się uśmiechnęła Niedaleko przeszedł Szatan rozsiewając w około rząd strasznych przeżyć i paranoi. Niebyt przepłynął na czworakach. Poszliśmy z O Oczach do parku trzymając się za ręce i czując wzajemne pulsy i tętna. Gorące wibracje myśli przemknęły z jej dłoni ku mnie. - To szczęście mieć takie szczęście. - powiedział mi jej śmiech. Cudowny motyl przeszybował nad naszymi głowami. Usiedliśmy na łączce pod gruszą i oglądaliśmy jezioro. Wiatr lekko rozdymał wodę i pluskał malutkimi falami o brzeg. Zaproponowałem białą tabletkę, na co współłączniczka odparła taką samą propozycją. Miała łabędzie, a ja gołąbki. Przeleciało stadko gołębi, pięknych białych. Zjedliśmy gołębie. Zanim chemia zadziałała po dwu kwadransach zaznaczyła się znaczna dwoistość wszech rzeczy. Każda jednostka miała swoje odbicie we wszystkim. Nie mówiąc już o biegu czasu. Dziwne ale jakoś wcześniej nie zdawałem sobie sprawy z istoty czasu. Z tego, że jest on jednoliniowy, a jego bieg jest zależny od położenie na osi prędkości upływu. My znajdujemy się powiedzmy w pozycji 1 na skali prędkości biegu czasu. Wystarczy byśmy przesunęli się krok dalej w punkt 2, a czas zacznie pędzić dwa razy szybciej, normalnie jednak dla wiewiórek. Krok do tyłu i znajdziemy się w punkcie zero, gdzie czas nie płynie. W punkcie gdzie przebywa Bóg. A kolejny krok do tyłu i czas zacznie się dla nas cofać. Jakie to proste. Powiew radości rozwiał nasze włosy. Rozmowa wypłynęła na głębsze wody. Rozwinąłem przed nią moje wywody nad czasem. Ona mi wyłożyła jej teorie przestrzeni. Kalifornia miło się oświetliła południowym słońcem. Czysta radość powiała do nas od pięknej trawy oblanej gęstą zielenią. Wyziewom nie było końca. Energia z jej gibkiego ciała dała mi wiele wśród licznych przytuleń i dotyków. Siedzieliśmy obściskując się radośnie i przytulając wśród ogni płonących pochodni i grania mrocznego się skrząco dębowego lasu. Zakochane zapałki szeleściły w kieszeni. - Kocham cię - do niej rzekłem - Kocham cię - odparła ona Uśmiechnęliśmy się i namiętnie pocałowaliśmy. Łzy szczęścia i radości zalśniły w naszych oczach. Traktor i dotyk jej ciała drażniący moje komórki czuciowe wprawiły mnie w błogostan. - Trzy razy kłapnęła Przepotnica - zauważyła ona daremnie łapiąc chochlika. - Zapewne u nas się nie znajdą - odparłem wąchając jej ramie. Drobiny woni były porównywane z mapą zapachów w moim mózgu. Radowało i pachniało deszczem. Dołączyli do nas znajomi. Smutni trochę z powodu braku laku. Poczęstowała ich zielem, które wzmogło ich przeżycia, a barwy i dźwięki zrobiły się soczyste. Koło południa zielone i żółte kolory zaczęły grzać się na kaczkach. - Wiesz. Jak zwykle w takich chwilach zawsze zastanawia mnie fakt jak można nie lubić szpinaku. Przyznaję, sam go nie lubię, ale mimo to nie rozumiem jak można go nie lubić. - Już nasi pradziadowie go nie lubili - odparła - Ale przecież do dziś matki zmuszają swe dzieci do jedzenia tego świństwa. Zaczęło się coś dziać. Nagły ruch i zmiana akcji mało nie pchnęły mnie na ścianę. Wiedziałem, że mnie gonią, ale nie spodziewałem się ich aż tylu. Wyskoczyli, każdy z innego rogu. Doskoczyli i pochwycili. Czarna limuzyna wiozła mnie w jeszcze nie znanym kierunku. Jednak szybko zacząłem poznawać okolice. To był rejon Grubego Karlosa. Czego mógł chcieć ode mnie? - Może ktoś ma ognia? - spytałem moją obstawę w szarych płaszczach. Facet po prawej, z twarzą na której nie uświadczysz żadnego uczucia, podał mi ognia. - Szaf chce się z tobą widzieć. Nic więcej nie wiem - powiedział uprzedzając moje pytanie. Willa była przepyszna. Wprowadzono mnie do salonu, gdzie siedział Gruby Karlos, Straszny Joe i rozparty w fotelu Don Torpedo. - Witaj Skotti - powiedział Gruby Karlos i wskazał mi fotel obity czarną skórą. - Siądź proszę Obstawa opuściła pokój i zamknięto drzwi. Sprawa była poważna. Straszny Joe pochylił się lekko ku mnie na kanapie i spytał - Skotti, przyjacielu, jak ci się wiedzie? - Dziękuję. Na razie niczego mi nie brakuje. - To wspaniale - Straszny Joe wyraził swoją opinie. - Słuchaj Skotti - zwrócił się do mnie Don Torpedo - mamy do ciebie prośbę - Słucham - odparłem uprzejmie - Potrzeba by pewien polityk zniknął niepostrzeżenie z tej ziemi. Nie ważne w jaki sposób. - Trudne to będzie zadanie - odparłem - ale z pewnością do zrealizowania. - Wiedzieliśmy, że można na tobie polegać - powiedział Gruby Karlos i podał mi drinka. Wypiliśmy za pomyślność i przeszliśmy do szczegółów, chodziło o to, by przynajmniej przez tydzień nikt nie zauważył jego zniknięcia, a potem może być minimalny rozgłos. Sprawę utrudniał fakt, że człowiek był znanym politykiem szeroko się udzielającym. Trzeba było tak ustawia otoczenie, by co najmniej przez tydzień patrzyło w innym kierunku. Trudne aczkolwiek wykonalne. Dwoistość w całej postaci zatoczyła koło i przeszła do drugiego pokoju. Grusza na łące zmieniła się teraz w jabłonkę w ogródku. Samotny rycerz pędził na swym koniu w miłości do ukochanej. Jego odległa postać lśniła w słońcu jak perełka Papugi nierozłączki nierozłącznie ćwierkały w rytm pulsu życia. Olbrzymi czarny chrząszcz nadszedł łąką Wiedziałem, że on wiedział, że ja wiem, iż chce mnie złapać. Pochwycić mnie swymi strasznymi szczęko czułkami i powlec do swej nory. Musiałem walczyć o życie. Albo on albo ja. Począłem się przedzierać poprzez gąszcz trawy i mchu. Był tuż za mną. Czułem bijący od niego zapach lakieru do chityny zmieszanego z perfumami „Jelonek". Wbiegłem na teren porośnięty samą trawą. Dobrze że mech tam jeszcze nie dotarł. Biegłem pomiędzy strzelistymi łodygami trawy przeskakując czasem nad jej porastającymi ziemie korzeniami. Na takim terenie miałem przewagę. Wysforowałem się wiec na przód i schowałem za kilkoma leżącymi gałęziami. Przebiegł bokiem i poleciał mnie gonić dalej. Zgubiłem go. Wróciłem do niej pod jabłonkę. Poczęstowała mnie bananem. Zaczęliśmy mówić o urodzie górskich potoków. - Wreszcie. - powiedział pochwyciwszy mnie chrząszcz. Próbowałem się wyrwać z jego stalowego uścisku, ale nadaremnie. W błysku olśnienia spostrzegłem, że to mój przyjaciel Z Fryzurą. - No co tam? - spytałem przyjaciela Z Fryzurą - Nic - powiedział i pokręcił głową na potwierdzenie swych słów - Mam ci tylko powiedzieć - poczekał chwile, sprężył się, klepną i odskoczył - berek! Rozejrzałem się leciutko oszołomiony i zberkowałem znajomego w okularach. Tak to zabawa rozkręciła się na całego. Potem graliśmy w chowanego, ciuciubabkę, a na końcu w podchody. Byłem w drużynie z nią, kumplem w okularach, z fryzurą i z jednym takim moim znajomym. Ponieważ mam straszne instynkty przywódcze objąłem dowodzenie. Lubię to. Co tu ukrywać. Zaczęliśmy biec przez las szukając strzałek. Mój znajomy okazał się świetnym tropicielem. Jeszcze jeden taki gościu znał się super na lesie. Ja byłem dobry w zagadkach, a inni też nie byli źli, że się tak skromnie wyrażę. Uroki wspaniałego lasu i emocje pozytywnie nas nastawiły. Byliśmy na ich tropie i zbliżaliśmy się. Uwielbiam podchody. Tygrysy zbytnio nie przeszkadzały, a słonie były prawie potulne. Widać rozpieszczone przez miejscowych. Najpierw trzeba się było zająć rodziną. Żona. Z kobietami zawsze trzeba najmisterniej. Jakiś ślad szminki na ubraniu. Zapach innej kobiety, czy dziwne telefony. To spowodowało, że zaczęła go podejrzewać, i zaczynać się obrażać. Jeszcze tylko zaproszenie na udział w zjeździe gdzieś tam przez tydzień. Dzieci zostały umieszczone na koloniach na miesiąc. W pracy było trochę łatwiej, bo nie trzeba aż tak wdawać się w szczegóły. Udana wpadka z pewną dziennikarką i z pełnym zatuszowaniem sprawy i stał się bezrobotny. Znajomi też po kilku nie do końca prawdziwych uwagach zaczęli tak jakoś dziwnie od niego stronić i go unikać. Jabłko pysznie pachniało i smakowało nie gorzej. Radość z przebywania z nią razem przepełniała całe moje jestestwo. Dotyk płyną od ciała do ciała. Aksamitna dla mnie jej skóra pieściła moje dłonie. Bicie jej serca wprawiało mnie w nieustanne wibracje. Falowaliśmy razem w rytm otaczającego nas życia. Ciężkie basy mieszały się z dzwoniącymi wysokimi tonami wykręcając nas na wyższe poziomy percepcji. Nasze powolne bujanie zaraziło całe otoczenie. Uciekły wszystkie kąty, zastąpione łagodnymi łukami. Okrągłe kanty zaczęły płynąć własnym życiem. Nadszedł okres echa. Muzyka dźwięków, kaskada wrażeń. Echo widzieliśmy i echo słyszeliśmy. Dźwięki, obrazy, a nawet odczucia docierały do nas echem zmysłów. Każda zmiana wywoływała muzykę, teledysk i dreszcz uczuć. Wzajemna wymiana słów wydała się zbędną. Można było przejść na płaszczyznę odczuć, uczuć i myśli. - Witaj w świecie ułudy - pomyślałem do niej - Nowy dzień na nas czeka - odmyślała ona Była to podróż niesamowita i piękna. Polana zielonych żołnierzyków i tańczących par. Kręgi światła i wzorzyste lądowiska kosmitów. Lśnienie trawy i śpiew wiatru w gałęziach. Wreszcie nadszedł ten tydzień. Siedział w domu i oglądał telewizje. Nie miał specjalnie nic do roboty. Żona wyjechała gdzieś tam na tydzień, a dzieci były na koloniach. Ostatnio też jakoś się nic nie działo szczególnego, jakby znajomi zaczęli tak jakoś dziwnie od niego stronić i go unikać. Potem był telefon od kolego z pracy, czy by nie pojechał na polowanie. Miało tam być parę ważnych postaci i podobno też jakaś nowa robota dla niego. Pojechał. Niestety żadnego polowania nie było. Był za to oddział ludzi o specjalnym zawodzie. Umarł szybką śmiercią. Samochód zlikwidowano. Tak samo jak i ciało. Nie pozostał żaden ślad. Jeszcze list do żony i wybrane ruchy za kurtyną by uwiarygodnić i zatuszować to znikniecie. I po robocie. - Wiedzieliśmy, że na tobie można polegać - powiedział Gruby Karlos Odpowiedziałem mu coś. Potem trochę porozmawialiśmy i do domu. Wieczorem szedłem na imprezę. Jak zwykle umyłem się, ogoliłem, umyłem zęby i wypaliłem jointa. Wziąłem ze sobą kilka białych, żółtych i kwaśnych tabletek. W tramwaju zjadłem jedną kwaśną. Miała zacząć działać za godzinne. Gdy dojeżdżaliśmy zaczęło mnie ruszać (niestety znajomy mieszkał strasznie daleko). Już w drodze z przystanku do jego domu poczęły mnie witać piękne kolory i intrygujące dźwięki. Gdy wchodziłem minąłem tego od roboty jak się żegnał z tą o oczach. Jak wróciliśmy z przechadzki musiałem niestety opuścić zabawę. Minęły trzy tygodnie i trzeba było wrócić do normalnego życia. Pożegnałem się z nią. Wymieniliśmy telefony i uściski. Jak się żegnaliśmy wszedł ten od roboty. - Do zobaczenia O Oczach - powiedziała mi tylko jak się z nią żegnałem. I jeszcze - Zadzwoń. - Jak się masz O Oczach? - powitał mnie Z Fryzurą - kiedy przyszedłeś? - A właśnie przed chwilą - odparłem i Poszliśmy do kuchni spożyć kilka moich i pewnej niewiasty żółtych tabletek. Wracałem do domu. Myślałem co jej powiem jak do niej zadzwonię, gdy zaczęło się coś dziać. Nagły ruch i zmiana akcji mało nie pchnęły mnie na ścianę. Wiedziałem, że mnie gonią, ale nie spodziewałem się ich aż tylu. Wyskoczyli, każdy z innego rogu. Doskoczyli i pochwycili. Koniec 03.06.1997