LEONARD matnia WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ Okładkę, stronę tytułową projektował MICHAŁ BERNACIAK Redaktor HALINA ZYSKOWSKA Redaktor techniczny DANUTA WDOWCZYK Korekta BEATA RUTKOWSKA © Copyright by Leonard Warszawa 1988 r ISBN 83-11-07530-1 Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1988 r. Wydanie I Nakład 99 700 + 300 egz. Objętość 18,15 ark wyd , 21,0 ark druk. Papier offset. V kl., 63 g z roli 81 cm/16. Oddano do składania w sierpniu 1987 r. Druk ukończono w marcu 1988 r. Wojskowa Drukarnia w Łodzi. Zara. nr 135 Cena zł 640 — H-3 Dramaturg nie może wiedzieć od samego początku, kto zwycięży lub kto będzie miał rację, kto zasłuży na miłość, a kto na nienawiść. Nie wolno mu jawnie stawać po czyjejś stronie. Powinien raczej być z każdym, być nawet po stronie Zła. Wymaga się od niego, by potrafił utożsamiać się z losem każdej ze swych postaci. ARTHUR MILLER Kto opowiada się po czyjejś stronie, przestaje właściwie być pisarzem, a wypowiada się jako człowiek. Może to być wskazane, ale nie ma nic wspólnego z literaturą, gdyż do jej podstawowych zasad należy to, że nie żywi się żadnych określonych sympatii, nie zna się żadnych skrupułów i zawsze zachowuje się dystans. GRAHAM GREENE Od autora „Matnia” nie jest paszkwilem na Amerykę. Dramat bohaterów tej powieści może mieć miejsce w każdym kraju świata. Współczesna Ameryka nie jest jaskinią zła, jak niektórzy ją przedstawiają. Nie jest gorsza od innych krajów. Różnica polega na tym, że potężna i bogata Ameryka swoje życie społeczne wystawia na paranoiczny wręcz ekshibicjonizm. Stała się tym samym największym teatrem świata dostępnym dla każdego widza, poddanym krytyce wszystkich. Głównym bohaterem „Matni” jest młody Amerykanin, pracownik Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA), oddany sercem i ciałem swemu wielkiemu krajowi, rozczarowany różnicą między głoszonymi hasłami politycznymi a metodami polityki stosowanej, nie chcący pogodzić się bez walki z istnieniem w życiu ciemnej strony Księżyca. Od zarania dziejów człowiek odczuwał potrzebę przeżywania dramatów i napięć, był wrażliwy na krzywdę słabego i jednocześnie na krzywdzie tej żerował. Niech wrażliwi przyjmą jednak do wiadomości, że nie ma systemu władzy jednakowo dobrej dla wszystkich. Idealne są tylko założenia wydumane przez gorące serca w oparach niezadowolenia z istniejącej rzeczywistości, budujące swoje wizje władzy doskonałej na wyobrażeniach nie do zrealizowania na Ziemi. Jak dotąd, wszystkie teoretyczne systemy społeczeństwa bezkonfliktowego przeistaczały się w reżymy represji, jeżeli ich twórcy, będąc u władzy, nie poszli na odstępstwa od teorii, podyktowane przez życie. Niech marzyciele i buntownicy, nim siądą do tworzenia nowego modelu porządku społecznego, o tym pamiętają. Bo zawsze i wszędzie będą władcy i władani, silni i słabi, będzie niezadowolenie, znój, krew. To one uczą pokory, uznania prawa do życia innych, niezagarniania całego szczęścia dla siebie. Od kiedy zwycięstwo w walce zbrojnej przestało być warunkiem przeżycia narodów, pozostało im tylko współżycie. Niech więc literatura nie podjudza jednych przeciwko drugim, a pomaga się nawzajem zrozumieć. Pisanie, które roli tej nie spełnia, staje się propagandą. Rozdział 1 W hallu hotelu uwagę moją zagarnęło dwóch mężczyzn. Przystanąłem. To byli ich ludzie. Każdego z nich rozpoznałbym w zgiełku wieży Babel. Nie pomylę z nikim innym na świecie. Stali przy mahoniowym kontuarze recepcji. Obaj wysocy, w trenczach z kołnierzami podniesionymi do góry, z rękami w kieszeniach — ograna w filmach kryminalnych poza zawodowych psów gończych. Jeden lekko pochylony ku recepcjoniście, oparty łokciem o kontuar, drugi, dwa jardy od niego, przyglądał się niedbale ilustracjom w samoobsługowej gablocie. Ten przy kontuarze, nie wyciągając rak z kieszeni płaszcza, mówił: — ...wysoki szatyn w tweedowej marynarce, mieszka chyba tutaj. Przejeżdżając, spostrzegłem go wychodzącego z hotelu, ale pan wie: znalezienie parkingu zajęło mi masę czasu i zgubiłem go. To mój przyjaciel, walczyliśmy razem w Indochinach. — Jeżeli pański przyjaciel mieszka u nas, zaraz panu podam numer pokoju. Jego godność? — spytał recepcjonista hotelu Tre Kronor w Sztokholmie. Na twarzy gościa pojawiło się zakłopotanie. — W tym szkopuł. To już dwa lata, jak się rozstaliśmy, w wojsku ludzie znają się przeważnie z imion. Jest wysoki, już powiedziałem, w moim wieku, ubrany w jasnobrązową marynarkę w kratę i kawowe flanelowe spodnie — opisano mnie szczegółowo, nie mając pewności, czy przypadkiem nie jestem zameldowany pod przybranym nazwiskiem. — Mówi z amerykańskim akcentem, hotelu mieszkało kilkunastu gości, obywateli USA. Byli przeważnie wysocy, ubierali się sportowo, jednak żadnego z nich recepcjonista nie znał z nazwiska, gdyż dopiero wczoraj wrócił z urlopu spędzonego na Wyspach Kanaryjskich. Uśmiechnął się uprzejmie. — Bez nazwiska nie będę mógł panu pomóc. Ale proponuję poczekać. Za godzinę przyjdzie mój zmiennik, który zna gości lepiej. Zechcą panowie... Szwed nie spostrzegł mnie. Ani on, ani ta dwójka odwrócona do mnie plecami. Siadłem w fotelu i zasłonięty rozłożystą palmą obserwowałem recepcję w lustrze na ścianie. Ilustracje z roznegliżowanymi modelkami pochłaniały wciąż uwagę mężczyzny stojącego przy obrotowej gablocie, jego oparty o kontuar towarzysz prowadził rozmowę z recepcjonistą. Nieskładną. Szwed był ugrzeczniony, ale daleki od wylewności. Obowiązkiem obsługi hotelowej w tym kraju jest udzielanie osobom z zewnątrz informacji o rezydentach hotelu, ograniczającej się jednak do numeru zajmowanego pokoju. Jeżeli ktoś sobie życzy osobistego kontaktu z nimi, może skorzystać z kabiny telefonicznej — wynikało z postawy recepcjonisty. W mojej tułaczce po świecie nie stosuję się do regulaminów hotelowych, które upraszają rezydentów — w przypadku wyjścia z hotelu — o pozostawienie klucza od pokoju w recepcji. Oszczędza mi to kontaktów z portierami, umacnia moją — iluzoryczną zresztą — pewność siebie. Ten recepcjonista mnie nie znał. Ja też widziałem go po raz pierwszy od wprowadzenia się tu, ale już mogłem mu wystawić dobre referencje. Zza pleców tego przy kontuarze wystawała gruba, podłużna księga meldunkowa. Wystarczyło podnieść obitą skórą okładkę, przewertować karty z nazwiskami gości, obywateli Stanów Zjednoczonych Ameryki przybyłych w ciągu ostatnich dziesięciu dni, rzucić okiem na rubrykę „narodowość” i ciekawość zaspokoić. Do tego jednak potrzebna była dobra wola recepcjonisty, nie objęta zakresem jego obowiązków. Przybysz zdawał sobie z tego sprawę. Na okładce pojawił się pięćdziesięciokoronowy banknot — dużą wartość miała dla niego wiadomość o przyjacielu w tweedowej marynarce w kratę, z którym łączyły go przeżycia z pola walki w Azji. Recepcjonista to rozumiał, ale był niewrażliwy na banknot leżący na księdze. Usłyszałem jego grzeczną odmowę, która w pustce hallu zabrzmiała dostatecznie stanowczo, aby na tym zakończyć próbę kupienia jego dobrej woli. Przybysz był jednak innego zdania: banknot na księdze nakrył drugim o tych samych znakach. Był to błąd w sztuce. Psychologiczny błąd nowicjusza w zawadzie, nie znającego obyczajów Skandynawów, lub człowieka „bez nosa”, zwanego między wygami z naszych agencji wywiadowczych yellowneck — żółtodziobem. W ostatnich latach zaroiło się od nich — widzących w pieniądzu buldożer zdolny do zniesienia każdej zapory, nie dostrzegających między narodami różnic innych niż język, nie przyjmujących do wiadomości, że amies nie cieszą się w tym kraju zbytnią estymą. Błąd ten popełnił już przy pierwszej pięćdziesiątce — tyle pieniędzy za usługę, którą mógł był otrzymać za zwykły uśmiech! Podwajając stał się dla recepcjonisty przejrzysty. Szwed oblekł (twarz w wyrozumiały uśmiech. — I am sorry. A może — nie spuszczał wzroku z oczu hojnego Amerykanina — zechce pan zostawić swój bilet? Albo nazwisko i adres? Przybysz zbył to bagatelizującym gestem ręki. Przyjaciel, o którego pyta, może znać go też tylko z imienia, to by nic nie dało. Spytał o bar hotelowy, w którym mógłby ewentualnie poczekać, i, poinformowany, zamiast do baru, skierował się ku wyjściu; jego kompan spod gabloty ruszył za nim. Fatalnie spisali się ci dwaj. Gdyby ich boss widział tę scenę, mieliby się z pyszna! Ale zaraz skarciłem się za tę pochopną opinię. A może ich zachowanie nie było wcale takie głupie? Może chcieli mnie tylko spłoszyć? O to im chodziło, jak mogłem przypuszczać inaczej! Przecież oni zastosowali elementarny chwyt: zamieszać w stawie. Ryba spłoszona popełni zawsze ruch w niewłaściwą stronę i łatwo zapędzić ją do sieci. To było to, a ja wziąłem ich za żółtodziobów. Tępacka namolność tego przy kontuarze, ostentacyjne przewracanie zeszytów porno jego goryla... Może w tej chwili nie chodzi im o nic więcej, jak o pokazanie, że mają mnie na oku. Jeżeli tak, to nie oni, a ja zachowałem się jak dziecko, które schowało się za liście palmy i uważa, że mama go nie widzi. Odczekałem, aż fotokomórka zasunęła za nimi drzwi wejściowe. Zostawili na kontuarze sto koron — równowartość dwudziestu dolarów, nic w zamian nie otrzymując, i poszli sobie. Nie zadbali nawet o zachowanie pozorów. Chwilę przyglądałem się odbiciu twarzy recepcjonisty w lustrze. Twarzy przedstawiciela narodu od pokoleń nie znającego wojny, nie zmuszanego stale do wybierania między złem większym a mniejszym. Nabrałem do tego hotelu szacunku, ale pozostawać tu dłużej nie powinienem. To miejsce było dla mnie spalone. Ci dwaj wrócą tu jeszcze. Jak długo pieczę nad księgą meldunkową sprawuje ten człowiek, będą z samochodu kontrolować główne wejście, później spróbują szczęścia na nowo. Jeżeli już nie osiągnęli swego. Była szósta — czas obiadu. Hali świecił normalną o tej porze pustką, jak wszystkie halle hotelowe w tym kraju w okresie letnich wakacji. Kto tylko ma cztery kółka na oponach — a ma je tutaj każdy — i po spłaceniu podatków, rat za domek, za najnowsze modele chłodziarki, telewizora kolorowego, magnetowidu pozostało mu w banku trochę wolnego grosza, wyrusza na południe Europy nałykać się słońca. Służbisty Szwed zniknął za prze- pierzeniem swego kantorka, zostawiając przy kontuarze boya; miałem okazję przemknąć się do windy nie zauważony. Chciałem już wyjść z ukrycia, gdy przypomniałem sobie, że cały hali i korytarze na piętrach znajdują się pod nadzorem wewnętrznej telewizji, a recepcjonista ma w kantorku monitory i widzi wszystko jak na dłoni. Wszędobylska tutaj elektronika, przed której wmontowanymi w gzymsach ścian soczewkami nie schowa się nawet mysz, nie zawsze jest człowiekowi na rękę. Dobrze, że przynajmniej w pokoju jest się poza jej ślepiami, chociaż kto wie! Narzuciłem na ramiona nowy, szwedzki w kroju płaszcz i skierowałem się do windy. Nie spieszyłem się, pośpiech w prawie pustym hallu zostałby zauważony. Przed wejściem do windy oczami wycieczkowicza z prowincjonalnego miasteczka przyjrzałem się świetlnemu rozkładowi gmachu na ścianie. Na najwyższym piętrze mieściły się: grill-room, kawiarnia oraz atrakcja hotelu — słynny na cały Sztokholm, przeszklony przed częstymi \tutaj wiatrami taras, z którego roztaczał się widok na panoramę miasta; ja mieszkałem na piątym piętrze. Przytaknąłem sobie głową na znak dokonania wyboru i kazałem boyowi wieźć się samą górę. Schyłek dnia był piękny, stoliki na tarasie w większości zajęte. Podziękowałem szykownej kelnerce: nie widzę osoby, z którą się umówiłem, ale nie będę czekał, przyjdę później. Pogapiłem się na jarzące się na dole światła, choć do zachodu słońca było jeszcze daleko, na rozgadane pary w grill-roomie, siedzące okrakiem na wysokich stołkach wokół baru, i samoobsługową windą zjechałem na moje piętro, wyciskając przed opuszczeniem kabiny klawisz podziemia, gdzie mieścił się basen kąpielowy. Nawyk kluczenia, zacierania po sobie śladów tak mi wszedł w krew od czasu podjęcia mojej znamiennej decyzji, że robię to podświadomie. Każdy krok, słowo, najmniejszy ruch podporządkowane są zaprogramowanemu w moim mózgu reżymowi wyprowadzenia otoczenia w pole. Nie ufać nikomu. We wszystkim doszukiwać się podstępu. Uwaga — cienki lód! Ostrożność, po tysiąc razy ostrożność, to zasada wpojona każdemu fachowcowi mojej niedawnej profesji, najwyższy nakaz, którego złamanie bywa często błędem nie do naprawienia w tym życiu. Czy moja ostrożność — pytam siebie niejeden raz — nie jest przesadna, czy nie jestem przypadkiem przewrażliwiony na punkcie wszechobecności ich ludzi albo mojego dla nich znaczenia? Znając nasz wywiad — w zasadzie jego niewielki odcinek — jego liczne oficjalne i jeszcze liczniejsze nieoficjalne agentury, ich filie, komórki skryte pod szyldami najbardziej nobliwych organizacji i niewinnych funkcji, mając jakie takie pojęcie o jego dla kogoś z zewnątrz niewyobrażalnie rozbudowanej sieci ogarniającej cały, absolutnie cały zachodni świat, nie powinno się mieć wątpliwości. Ich ludzie są wszędzie. Od klas maturalnych, w których już wypatrują narybku na swoich późniejszych pracowników, poprzez uniwersytety, urzędy miejskie, stanowe, federalne, są wśród hostes linii lotniczych, taksówkarzy, kelnerów w wytwornych lokalach, ulicznic, pięknych call-girls, handlarzy narkotyków, zwykłych złodziejaszków, grubych gangsterów, w mass mediach. Natknąć się na nich można na oficjalnych przyjęciach wysoko postawionych osobistości, na ekskluzywnych garden parties, na najbardziej intymnych prywatkach, w sytuacjach i miejscach najmniej spodziewanych. Bzdura! — może kto powie. Na złodzieju czapka gore, nie jest tak źle. Jesteśmy wolnym społeczeństwem! I mówiąc tak, będzie miał rację: jesteśmy. D a wszystkich nieświadomych zasięgu wykorzystywania przez te agencje praw zastrzeżonych Konstytucją dla obywateli Unii pod naciągniętym pretekstem ochrony bezpieczeństwa kraju. W świecie podskórnego zdobywania przyczółków na terenie wroga, potencjalnej z nim konfrontacji zbrojnej, w rozdmuchiwanej stale do samozapalnego zenitu atmosferze zagrożenia tego bezpieczeństwa, pretekst ten jest wystarczająco silny dla złożenia przez jednostkę cząstki swoich praw na ojczyźnianym ołtarzu całopalenia. Reszta to już sprawa taktyki, propagandy i pieniędzy. Do tego pierwszego — taktyki — nie czerpano wzorców ze Starego Świata. Te skończyły się wraz z bankructwem Imperium Brytyjskiego, którego krwiobieg regulowany był za pomocą kanonierek. Symptomy nieprzydatności tych wzorców do potrzeb powstałego po drugiej wojnie światowej układu sił objawiły się już przed jej wybuchem, tyle że w Londynie tego nie dostrzegano. Era nuklearnych rakiet międzykontynentalnych stworzyła zapotrzebowanie na maksymalną wiedzę o stanie i dyslokacji sił przeciwnika, o każdym jego posunięciu, a co za tym idzie — na nowy model reagowania na nie, działający tak samo błyskawicznie, jak te bronie. Model taki mógł powstać jedynie w umysłach nie obciążonych ogonem wielowiekowej historii, krępującym swobodę ruchu na zakrętach wymagających nagłego przyspieszenia, wyzwolonych od konwencjonalnego myślenia. Na debaty parlamentarne czasu dzisiaj nie ma. I tu leży pies pogrzebany. Jeżeli decyzję o być albo nie być narodu podejmować trzeba od ręki, na sygnał telefonu, jeżeli pociągnięcie przeciwnika daje minuty czy tylko sekundy na kontrposunięcie, to cały ładnie zapisany zeszyt naszej Konstytucji nadaje się do kosza. Szybko zdał sobie z tego sprawę szef Federalnego Biura Śledczego. Okres wojny wykorzystał na omotanie swoją pajęczyną absolutnie wszystkich dziedzin życia kraju zadziwiająco prostymi, często mafijnymi metodami. Tyle od tej strony Potomacu, to jest cywilnych agencji śledczych, ścigania i inwigilacji obywateli, ustawowo stojących straży konstytucyjnych praw, a nie stroniących od ich gwałcenia. I nie byłoby to jeszcze najgorsze, gdyby im nie pozazdrościły szczęścia siły zbrojne i nie zafundowały sobie własnego aparatu wywiadu, osobno dla wszystkich rodzajów broni, oraz Rada Bezpieczeństwa Narodowego ze swym szczęśliwie powitym dziecięciem, Centralną Agencją Wywiadowczą (CIA), która z dawnego Urzędu Służb Strategicznych rozrosła się w krótkim czasie do prawie państwa w państwie. I jeżeli robota starego lisa z FBI polegała na mnisio cierpliwym podsuwaniu władzy centralnej coraz to nowych form zagrożenia od wewnątrz, to CIA skupiła się na ochronie interesów kraju przed zagrożeniem z zewnątrz, posługując się jako argumentem dla swej działalności i stosowanych metod istnieniem tysiącgłowej czerwonej hydry czającej się w każdym zakątku świata i nieuchronnością zbrojnego z nią konfliktu. Sprzedanie tych obrazków narodowi pozostawiono naszej ckliwej papce made in Hollywood, podawanej dwadzieścia cztery godziny na dobę, reszty dokonały pieniądze. Jak wielkie — to też poza wyobraźnią prostego człowieka; sprawom tym poświęciłem drugi rozdział mojej książki. Uwaga na marginesie: W tych paru zdaniach zawarta jest właściwie geneza mego problemu i charakterystyka sił, z którymi rozgrywam moją prywatną, że tak powiem, wojnę. Trzeźwe spojrzenie na stojące na- przeciwko siebie wojska — jeżeli mnie stać na takie — podpowiada, że powinienem zająć się raczej robieniem dzieci, zaś walkę ze słońcem zawiesić na kołku młodzieńczych fanaberii, jak przystoi ludziom w moim wieku. Powinienem tak zrobić, wiem, ale nie mogę. Mój ojciec nazywa to fatalnym dziedzictwem krwi, wrodzonym buntem przeciwko każdemu porządkowi społecznemu, zwyczajnym wreszcie średniowiecznym romantyzmem ludzi ciągnących swoje korzenie z pewnego tragicznego kąta Europy. Podobno bosy i z gołymi rękami porwałem się na podbój Mount Everestu... Jest gotowy dzielić ze mną skutki tej wyprawy, ale w jej powodzenie nie wierzy. W ostatnim liście radził mi znaleźć sobie kobietę i ożenić się — to niezawodny sposób na ustatkowanie się mężczyzny Matka, najwyższa dla niego instancja w sprawach rodziny, podziela jego zdanie. Ale nie ja. Dziedzictwo, nie dziedzictwo, nie załamię się w połowie drogi! W refleksyjną dal zapędziła mnie scenka w recepcji... Przemówienie Boba Kennedy’ego porwało słuchaczy. Na rozległ się nieopisany tumult. „Bob na prezydenta! Ameryka potrzebuje zdecydowanego człowieka! Tylko Bob jest w stanie kon- tynuować politykę Johna!” Słowa proste, jasne. Bob wzniósł w podziękowaniu ręce w górę. Boże, pobłogosław was! Mając takich obywateli, Ameryka nie zginie! Wieczorem miał się odbyć uroczysty bankiet na cześć senatora wydany przez wyborczy komitet demokratów, a jeszcze przedtem czekało na niego rally z kolorowymi mieszkańcami miasta; musiał się spieszyć. Obstawa postarała się o szybkie i bezpieczne wyewakuowanie go z sali przez pomieszczenia kuchenne hotelu. Wmieszany między służbę czekał tam na niego zamachowiec. Padły śmiertelne strzały. Sirhan Bishara Sirhan działał w pojedynkę, jak i Lee Oswald — stwierdziło dochodzenie przeprowadzone przez Federalne Biuro Śledcze. Był maniakalnym lewakiem, ale działał w pojedynkę. Zbrodnia wstrząsnęła mną. Kiedy w Dallas zamordowano brata Boba, miałem czternaście lat — byłem za młody, aby zrozumieć prawdziwe motywy zamachu, nie wyjaśnione zresztą do dziś, teraz miałem swój punkt widzenia. Kropnąłem artykuł do uczelnianej gazetki. „Nowy spisek czerwonych” — zatytułowałem go, a kilka dni po złożeniu Boba obok jego wielkiego brata na cmentarzu w Arlington, poznałem Davida. Gardłowanie jest dobre dla mięczaków — brzmiało jego polityczne credo. W Azji Południowo-Wschodniej dostajemy sromotnie w kość. Mamy tam pół miliona chłopaków, ale Waszyngtonowi brak zdecydowania na zrobienie użytku z właściwej broni. Jeśli pójdzie tak dalej, koniec wolnego świata bliski. Nazajutrz oddałem się na usługi CIA. Zamknąwszy się w pokoju, zastanawiałem się nad moją sytuacją. Nową. Jeszcze w południe, kiedy snułem się pełną „normalnych” ludzi Kungsgatan, kiedy w domu towarowym słuchałem należną powagą objaśnień sprzedawcy o zaletach kupowanego płaszcza, rozmyślałem o zakotwiczeniu się w Sztokholmie na dłużej. Na jak długo? — chętnie zadecydowałbym w wąskim gronie moich towarzyszy, zasięgając opinii Davida, dla mnie najważniejszej. Powrót do kraju nie wchodził w rachubę. Dopóki kac po klęsce nie ustąpi, nie zostanie przetrawiony przez jej rzeczywistych sprawców zajmujących nadal eksponowane stanowiska w aparacie władzy, w potężnym kompleksie przemysłowo-wojskowym przenikającym tajemnymi nićmi wszystkie dziedziny życia kraju; jak długo nie zostanie ogłoszona amnestia dla dezerterów z szeregów armii, o powrocie nie może być mowy. Ale i ten fakt, jeżeli o mnie chodzi, nie zagwarantuje mi bezpieczeństwa. Dezercja z sił zbrojnych, jak każde inne przestępstwo, może w określonych okolicznościach ulec darowaniu, wymazaniu z akt personalnych. Popełnić je może każdy członek armii, od prostego żołnierza do generała. Polega ono na samowolnym opuszczeniu szeregów, jest odmową czynnego udziału w walce, niczym więcej, jest swego rodzaju przestępstwem pospolitym popełnianym przez ludzi w mundurach. Siły zbrojne państwa składają się jednak nie tylko z jednostek bojowych. Są wśród nich służby, których członkowie nie oddali ani jednego strzału do przeciwnika. Jest on dla nich mglistym pojęciem, raczej umownym hasłem, uzasadniającym jednak ich byt i działanie, którego skutków — w przeciwieństwie do żołnierza liniowego — mogą nigdy nie oglądać, ale jak dalekosiężnych, wiedzą tylko ci, którzy się z nimi oko w oko zetknęli. Opuszczenie szeregów tych służb nie jest dezercją w prawniczo- wojskowym rozumieniu tego słowa. Jest czymś więcej, czymś całkowicie innym niż porzucenie broni. Jest jawnie wyrażonym, sprzecznym z prawami mego kraju, protestem przeciwko formom walki tych służb. Tak sądzą tacy jak ja, jak David, którzy służby te samowolnie opuścili. Ci, co w nich pozostali, myślą inaczej. Szczytne ideały, patetyczne gesty — nie do nich ta mowa, oni są wyznawcami czynu. W wyciszonych gabinetach z naukową precyzją obmyślonego, z zimną krwią wykonywanego... przez innych, oni pozostają w cieniu. I aby nie ujawniać swoich twarzy, mają „podsłużby”, które dbają, aby dezerterzy z ich szeregów nie mieli łatwego życia. Świat spogląda na mój kraj podejrzliwie — widzę to na każdym kroku, jest wobec niego pełen bojaźliwej rezerwy. Jest to w dużej części zasługą tych służb, ich panoszenia się, traktowania świata jak swego podwórka. Coś musiało zepsuć się w mechanizmie władzy mego kraju, zejść na boczny, nie kontrolowany tor, jeżeli do tego doszło. A przecież jest on tak piękny, że można go pokochać całym sercem! Więc uciekam ze Sztokholmu, zostawiam ten kraj. Moja droga z gorącego dla nas cypla Azji Południowo-Wschodniej wiodła — licząc od Singapuru, gdzie zdecydowałem się na dalszy marsz pod prąd — przez Bangkok, Bombaj, Rzym, Londyn, Paryż; spory szmat przewędrowałem w poszukiwaniu spokojnego zakątka. Tęsknota za spokojem kojarzyła mi się zawsze z podeszłym wiekiem, z wyczekiwaniem na nieuchronny koniec. Z którym jest się pogodzonym, ale chciałaby się, aby nadszedł u schyłku jesiennego dnia, po skreśleniu z listy spraw do załatwienia ostatniej pozycji. Spokój, którego poszukuję, nie ma nic wspólnego ze zmęczeniem życiem. Jestem w pełni sił, z natury drapieżny, myśli o schyłku jesiennego dnia są mi dalekie, a poza tym nie boję się śmierci, nawet gdyby w tej chwili dobierała się do moich drzwi. Co wcale nie oznacza, żebym je jej bez oporu otworzył, nic z tych rzeczy! Ze mną ta władczyni Ostatniego Dnia będzie musiała powojować. Wybierając się w moją podróż, nie wyszedłem jej naprzeciw. Wyszedłem, aby jej przedwczesne nadejście — a groź- ba ta wydaje mi się realna — oddalić od... nie użyję patetyczno-megalomańskiego komunału, jakich się nasłuchałem w kraju, w dzisiejszym świecie nie ma dla nich miejsca. Nabożna cześć dla abstrakcyjnych nadrzędności, gotowość złożenia im siebie w ofierze potrzebuje podkładu w postaci wiary w pochodzenie człowieka od Boga, w organiczny związek materii z duchem. Zastępy wyniesionych na ołtarze męczenników za wiarę i rycerzy padłych w imię tego związku, rzesze wdeptanych w błoto żołnierzy — gdzie wasze duchy? Skończyły się zabobony. Co, dopowiadam, nie oznacza, że na wartości wyższe miejsca na ziemi nie ma, bo gdyby życie ograniczało się do troski o brzuch, to byłby powrót do jaskini. Stanowczo nie mogę myśleć na ten temat bez pobłażania dla ludzi przecież mi bliskich. To cecha rock-and-rollowskiego pokolenia Amerykanów: zniecierpliwienie nienadążaniem reszty świata za nami. Dopiero naoczne przekonanie się, zobaczenie tej reszty uzmysławia tragizm naszego własnego położenia. Pierwszym wrażeniem, jakie jej realia wywierają na młodym człowieku, jest przerażenie. Widziałem je w tysięcznych postaciach. Pierwszym odruchem ludzi przyłapanych na gorąco w swoim rozbabraniu wywołanym obrazem świata, o którego istnieniu nie mieli najmniejszego pojęcia, jest stek nie ukierunkowanych przekleństw. Do czasu nie ukierunkowanych. Jeżeli po przekroczeniu tego Rubikonu nie załamią się, nie zaczną szukać ratunku w narkotykach, w barłogach prostytutek, kolejnym etapem będzie bezradna wściekłość. Po tym wstrząsie przychodzi poszukiwanie sobie miejsca w świecie odartym ze złudzeń. Szybujący na podniebnych wysokościach ptak spada na twardą ziemię. Światoburcze wyobrażenia przedzierzgują się w codzienną pogoń za materialnymi cackami. Bunt, jeżeli się go jeszcze pamięta, przeradza się w bezskrzydły rozsądek. Nazywane to jest American Style of Life — ładnie nazywane, ale to już nie życie, a wegetacja. Co prawda, przy suto zastawionym stole, lecz tylko wyczekiwanie na przyklepanie łopatą. Mnie to nie wystarcza. Od wyjazdu z San Francisco, podążając stale za wskazówką zegara, przebyłem trzy czwarte świata. Moja dalsza wędrówka — spostrzegłem to nie bez zaskoczenia — ma bardzo ograniczone horyzonty. Iść ze Szwecji na zachód, to wrócić na przebyty trakt, z którego z wiadomych powodów uciekałem, pozostaje więc... Zdecydowałem się. O tym kraju słyszałem same dobre rzeczy. A najważniejsze, że leży z dala od uczęszczanych szlaków. Zamówiłem Londyn i w kilku zdaniach poinformowałem Davida o decyzji wyjazdu ze Sztokholmu, ze Szwecji w ogóle; szczegóły otrzyma ode mnie z nowego miejsca pobytu. Wyjechać stąd, zniknąć im z oczu — tak będzie lepiej. Mój bagaż składa się z nesesera i torby na bieliznę osobistą. Mam jeszcze dużą walizę na garderobę z wieszakami, coś w rodzaju starodawnego kufra, którą jednak zwykle przechowuję na dworcu kolejowym. Muszę być wolny od ciężkiego bagażu, lekki jak ptak. Maszynę do pisania wypożyczam w hotelu, samochód wydzierżawiam na czas w autoservice’ach, jestem stale gotowy do błyskawicznej zmiany lokum. Największym problemem jest zawsze mój manuskrypt, jego świeżo napisane strony, już przepuszczone przez chłodne oko, przeznaczone do wysyłki. Ale i tę sprawę rozwiązuję na bieżąco, choć nie z lekkim sercem. Po każdym powrocie z poczty trawią mnie męki niepewności, nie mogę spać, dopóki nie usłyszę w telefonie głosu Davida potwierdzającego odbiór przesyłki i pierwszą ocenę jej wartości, przywołującą do porządku moje nerwy swoim brzmieniem. David jest dla mnie wszystkim. Jest osią mego życia, źródłem siły do dalszej pracy nad książką, jest przede wszystkim cząstką mego kraju w jego najlepszym wydaniu i żywym potwierdzeniem słuszności obranej przeze -mnie drogi. Dla nas obu jednakowej. Nie padło żadne pytanie o powód tej nagłej decyzji. Jeszcze przedwczoraj wyrażałem zadowolenie z nowych warunków, ze specyficznego sposobu bycia Szwedów: żadnego pośpiechu dla samego pośpiechu, ludzie tu mają czas, pracują jakby wolniej niż gdzie indziej a mimo to zdążą zrobić wszystko na czas I nie wtrącają się w niczyje sprawy. Szwecja w ogóle jest inna od pozostałych krajów skandynawskich. Ma swoją niepowtarzalną atmosferę, z której promieniuje rzecz dla mnie najważniejsza — spokój. Ten niewielki naród jest pewny siebie, żyje jak gdyby na orbicie okołoziemskiej, do której problemy Ziemian dochodzą w postaci echa. Groźnego, lecz tylko echa. Atmosfera ta działa na mnie jak świeże powietrze po wydostaniu się z dusznego tunelu. Ale i tu sięgają macki naszych służb. Zastanawia mnie tylko, dzięki czemu odnaleziono moje nowe gniazdo? Z Goeteborga wypędziłem się sam, popierając petycję o amnestię dla naszych azylantów, robiąc z kolegami tłum przed naszym konsulatem. Nie było to rozważne. Większość pracowników dyplomatycznych wszystkich krajów ma powiązania z wywiadem, a ich kamery filmowe w takich sytuacjach nie próżnują. Ale nie mogłem odmówić. Na wszelki wypadek poddałem się małemu kamuflażowi: pomimo wysokiej temperatury byłem w płaszczu, z podniesionym kołnierzem, w kapeluszu, okulary przeciwsłoneczne zakrywały mi twarz do połowy. Nie na wiele się to przydało. Notatka o demonstracji, zamieszczona w naszej prasie, wymieniała kilka nazwisk jej uczestników, w tym także moje. Niby detal, taka wyliczanka, ale jakże wymowna. Nie ma ona nic z reporterskiej przypadkowości. Identyfikacja osób zebranych z ulicy na podstawie zdjęcia zrobionego zza firanki to robota specjalistów z Centrali. Tam taśma filmowa została odczytana, a następnie podrzucona prasie jako sygnał ostrzegawczy pod adresem tych osób. „Mamy cię na oku, chłopaczku — mówi taka notatka prasowa. — Uważaj na siebie!” CIA albo w języku wtajemniczonych „The Company” — „firma”, cieszy się dobrą pamięcią. Dostać w niej zatrudnienie na stałe nie jest tak łatwo, jak się postronnym wydaje. Kiedy się jednak wyróżnienia tego dostąpi, klamka zapada. Zginąć, odejść w zaświaty, rozpuścić się we mgle — można, wypaść z pamięci „firmy” — nie! Podpisując umowę wchodzi się w związek, w którym uzyskanie separacji jest możliwe pod warunkiem płacenia jej dozgonnie alimentów... Żona ta nie znosi zdrady. Jest się w niej zakodowanym każdą cząstką ciała i duszy. Jest się wymierzonym, zważonym, opisanym, obfotografowanym, prześwietlonym, wyspowiadanym przez maszynkę do wykrywania kłamstw; wyniki tych badań, czyli dane, są przetworzone na język elektronicznych impulsów i w postaci małej perforowanej fiszki wrzucone do Personnel Data Computer, z którego wyparować mogą jedynie za pomocą grzyba eksplozji nuklearnej nad Langley. Choć i to nie jest takie pewne. Unikalna rzecz, ten Komputer Danych Osobowych. Gromadzi w swoim nieomylnym, błyskawicznie odpowiadającym na pytania mózgu szesnaście tysięcy nazwisk stałych pracowników, ileś razy więcej agentów różnych służb wywiadowczych, setki tysięcy, jeżeli nie miliony, najemników z każdego zakątka świata, ludzi często nieszczęśliwych, przeklinających dzień, w którym gdzieś, kiedyś dali się wziąć na lep obietnicy, poszli za głosem słowika czy palnęli o słowo za dużo w towarzystwie akurat nie tej osoby, wessanych w pamięć tego bezdusznego potwora na zawsze. Od tej zabawy nie ma odwrotu. Niech zainteresowani, których numeryczne kryptonimy zostały zaklęte w mózgownicy tej elektro- nicznej bestii, o tym pamiętają, ci natomiast, którzy o tym zapomnieli, niech wiedzą, że firma cieszy się ugruntowaną w świecie reputacją. Jaką? — mówienie o tym nie należy do dobrego tonu. Mamy nieporównywalną przewagę nad hitlerowskimi służbami bezpieczeństwa. Dokonania tych organizacji nie zostały do końca rozpoznane. Jedni porównują je do wystającego z wody wierzchołka góry lodowej, inni górę tę odwracają wierzchołkiem w dół — nie o to chodzi. O stopień sprawności organizacyjnej i posiadane środki. Druga wojna światowa rozegrała się, historycznie biorąc, wczoraj, zaś z punktu widzenia rozwoju techniki — w epoce kamienia łupanego. Do śledzenia ludzi, rejestracji podejrzanych, trzymania ich na oku służby te miały telefon, maszynę do pisania, ołówek i nos własnych agentów — żadne przemyślniejsze urządzenia do inwigilacji, jak elektroniczny zapis, skomputeryzowana rejestracja, wewnętrzna telewizja, zdalny, bezdrutowy podsłuch rozmów prowadzonych w zamkniętej przestrzeni, optyka noktowizyjna, itepe, wówczas nie istniały. A mimo to Sicherheitsdienst oraz jej filie szczyciły się wielkimi osiągnięciami. Jak ciężko agenci ich musieli się napracować, nadeptać chodników, nawyczekiwać na chłodzie i słocie, aby nie zgubić czyjegoś śladu! Epoka ta była prawdziwym rajem dla konspiratorów, światem bez granic, Eldorado dla fałszywych paszportów, których żaden policjant nie był w stanie od ręki zakwestionować. Dzisiaj w Ameryce wystarczy, że na granicy państwowej strażnik naciśnie kod centralnego komputera ewidencji ludności, a w minucie, w ciągu której inny strażnik zabawia legitymowanego gadką o pogodzie na trasie, otrzyma z Waszyngtonu jego życiorys. Jesteśmy społeczeństwem bez dowodów osobistych. Brawo! Do swobodnego poruszania się po kraju każdemu wystarczy ochota, do zarejestrowania się w hotelu — fantazja, jedynym dokumentem niezbędnym w podróży jest prawo jazdy. Wielka swoboda panuje w Stanach. Do nieskrępowanego wyżycia się potrzeba tylko prawa jazdy, które... ma swój numer! A to komputerowi wystarcza. Jedno naciśnięcie klawisza, słówko rzucone przez policjanta do mikrofonu walkie- talkie, i faceta ma się w garści. Wysyłać w trop za nim „ogona”, jak bywało dawniej, też nie potrzeba. Wystarczy pod pozorem sprawdzenia opon przyssać do podwozia magnetyczną antenkę nadawczą wielkości guzika i jest on na smyczy. A są to tylko najprostsze z gadgets, o których przeciętny obywatel naszego kraju rzadko kiedy myśli, a jeszcze mniej wie. Istotnie, zdobycze elektroniki bardzo mu służą... Zboczyłem z toru. Zapędziłem się w techniczne trzeciorzędne detale, a nie o to chodzi. Firma ma mnie na oku. Nie jest to dla mnie bulwersujące, gdybym zamienił się z nią rolami, postą- piłbym tak samo. Rozwód, jak zaznaczyłem, jest w tym związku możliwy, publiczna zdrada tajemnic sypialnianych to inna sprawa. Ludzie są uczuleni na swoje słabostki. Pragną na zewnątrz błyszczeć nieskazitelną czystością. Chcą imponować, przyciągać do siebie pożądanych — praca firmy jest od tego w dużej mierze uzależniona. Nasza klapa w Indochinach rzuciła na nią cień. Generałowie jakoś się wyłgają. Wojska nie odsyła się do domu z powodu przegranej bitwy, przeciwnie — rozwiązuje ona przed nim worek fortuny. Dopiero teraz Pentagon znalazł sobie atut na toporny Kongres. „Do wojny konwencjonalnej prowadzonej w dżungli — powiedzieli generałowie — nie byliśmy przygotowani. Mogliśmy zakończyć ją zwycięsko za pomocą paru bomb nuklearnych, ale nam nie pozwolono; nie ponosimy winy za odium klęski”. Więc dobrze, armia Stanów Zjednoczonych wytłumaczenie ma, ale co na to wywiad, który powinien był uprzedzić o tym prezydenta? To było coś imponującego. Pierwszy raz w życiu widziałem taką moc różnorodnego sprzętu latającego skupionego w jednym miejscu. Nie liczyłem samolotów i nie o ich liczbę chodziło. Taka masa duraluminium, tytanu i teflonu napełniła mnie dumą. Dużo wiedziałem o naszej potędze lotniczej, tam przekonałem się o tym naocznie. A była to tylko jej mała cząstka. Miejscowość nazywała się Da Nang, położona kilkadziesiąt mil od siedemnastego równoleżnika — demarkacyjnej linii pomiędzy obu Wietnamami, była naszą największą bazą lotniczą w Azji Południowo-Wschodniej. Nie wiedziałem, że David był tam już od roku. Wprost z lotniska zabrał mnie jeepem do naszej wspólnej kwatery. Po drodze mijaliśmy czołgi z działami wycelowanymi w dżunglę, stanowiska karabinów maszynowych, działek szybkostrzelnych; śmigłowce patrolowały z powietrza przyległe do trasy gaje kauczukowców. Piekielny żar równikowy zatykał mi usta. Na pytanie, jak stoją sprawy, David odparł jednym słowem: — Śmierdzą! — Nie była to pełna odpowiedź, na całość on zawsze potrzebuje czasu. Nie popędzałem go. Ujechaliśmy kawałek — on zapatrzony w wertepy przed sobą, ja w żelastwo strzegące bezpieczeństwa drogi — gdy spostrzegłem wyłaniającą się zza zakrętu kolumnę pancerną. Skinąłem głową, ale on nie był ślepy: zjechał na pobocze, a kiedy zostawiliśmy ją za sobą, skrzywił się kwaś- no. — A ty jak je, niby te sprawy, sobie wyobrażałeś? Nie wyobrażałem ich sobie w ogóle. Dalszą drogę przejechaliśmy w milczeniu. Po spłukaniu z siebie grubej warstwy pyłu, po wysprejowaniu się mosquito-killerem i łyknięciu szklanki whisky David przemówił: — Przede wszystkim — podniósł ostrzegawczo palec w górę — ustawienie się do tych spraw zacznij od wybicia sobie z głowy opowiastek o szlachetnym Wuju Samie, jakich się nasłuchałeś od naszych kaznodziejów propagandowych. Robimy tu wojnę. Widzisz to po zasiekach z drutu kolczastego, po polach minowych chroniących dostępu do naszych kwater, po zygzakujących non-stop nad głowami patrolowcach. Jest to wojna specyficzna, bez ustalonych frontów i tyłów, ale ze wszystkimi swymi okrucieństwami, po obu stronach barykady jednakowymi, niczym niepodobna do tego, co na ten temat słyszałeś od twego starego. Tutaj jest Azja. I na tym właściwie zasadza się cała różnica. W Europie walczyli przeciwko sobie ludzie cywilizowani, tutaj wrogiem twoim jest każdy żółtek, absolutnie każdy, który nie słucha naszych rozkazów. Dlatego, nie chcąc zginąć, nie możesz bawić się w ceregiele... Pierwsza noc minęła spokojnie. Po długim locie z Hawajów przespałem ją kamiennym snem; zaczęło się w następną. Krótko po północy zbudziły mnie eksplozje i harmider broni maszynowej. Z pistoletami w ręku wybiegliśmy przed barak. W ciemną jak smoła noc, z miejsca, gdzie znajdowała się baza lotnicza, strzelały w niebo zbiorniki z benzyną, eksplodowały składy bomb i napalmu, płonęły samoloty, obrona lotniska biła ze wszystkich luf do niewidzialnego napastnika. Nieprzerwana kanonada trwała do świtu. David ma specyficzny sposób wyrażania myśli: niedomówieniami. Jeszcze wtedy nie znałem go tak dobrze. Owej nocy nie zrozumiałem go. Patrząc w łunę płomieni spowijającą bazę, która dobę wcześniej wywarła na mnie tak imponujące wrażenie, śmiał się szyderczo. W pamięci miałem usytuowanie bazy. Od wschodu przylegała do Morza Południowochińskiego — od tej strony nic jej nie zagrażało. Od lądu okalał ją półtoramilowy pas wykarczowanej, splantowanej buldożerami, zaminowanej ziemi niczyjej, poprzecinanej fosami z wodą, zasiekami z drutu kolczastego, zabezpieczonej przed intruzami z dżungli diablo chytrymi pułapkami. Nawet mysz nie mogła prześliznąć się przez tę zaporę nie zauwa- żona. Żeby urządzić ten fajerwerk, partyzanci — nie mając artylerii — musieli ze swoimi rakietkami piechoty przedrzeć się przynajmniej przez dwie trzecie tej „Nieprzemakalnej Linii Generała Westmorelanda”. Pięcioro, w tym trzy dziewczyny, dostano jeszcze żywych. Miałem okazję do zapoznania się z metodami naszego wywiadu wojskowego „zasięgania języka”. Wróciłem na kwaterę skacowany tym, co zobaczyłem. Dla Davida nie było to niczym nie na miejscu. — Tu jest Azja — stwierdził lapidarnie. — Jeżeli chcemy zakończyć z twarzą tę cholerną wojnę, musimy porażać sobą. Porażać, rozumiesz! A poza tym — dodał, jakby mówił o smaku pitej kawy — okrucieństwo na wojnie to sprawa nie moralności, a punktu widzenia. Zapamiętaj to sobie! Wiem, co załatwiać za pomocą telefonu, co osobiście, a nie mogę skupić się na sprawie najważniejszej. Choćby z samej ciekawości. Podczas pisania książki mój tok myślowy ulega rozbiciu na kilka niezależnie rozwijających się mniejszych, że tak powiem, myśli, odbiega od watka głównego, kluczy — bez udziału mojej woli — po nie zamierzonych traktach, aby w końcu sam zawiązać się w swoistą całość, bogatszą o hiperbole, parabole, alegorie wydumane po drodze. Odezwało się to we mnie właściwie niedawno. Jest to predyspozycja cechująca podobno pisarzy utalentowanych, różniąca ich od grafomanów przeciskających się ze swoją myślą wąziutkim torem, niezdolnych do wzniesienia się na wyżyny i dostrzeżenia krain widzianych tylko z wysokości. Nie uważam się za literata. Smykałkę do pióra wypróbowałem dotąd w gazetkach uczelnianych, z raczej niezbyt szczęśliwym skutkiem, tym razem jednak ten nowo narodzony dar latania nad szczy- tami nie poprowadził mnie do celu. Zrobiłem okrężną rundę po sprawach w tej chwili nie najważniejszych, pobłądziłem po obrzeżach wielkiego świata i wróciłem do punktu wyjściowego: w łańcuchu naszych azylantów w Szwecji znajduje się słabe ogniwo. Gdzie ono jest? Mam w pamięci mnóstwo fotografii. Wyciągnę kilka z nich. Na pierwszy ogień tę: Przedstawia postać-stereotyp. Widziałem tysiące takich. Gdy bym nie miał z nią osobiście do czynienia, nie zwróciłaby na siebie uwagi. Bo z jakiego powodu? Że uśmiechnięta od ucha do ucha? Gdy się ma dwadzieścia trzy lata, nie urodziło się z garbem, ma się ojca dużego biznesmena, musi się czuć jak młody bóg, zważywszy zaś, że się ma śliczną, rozkochaną w sobie dziewczynę, gęba takiego szczęśliwca nie może nie być radosna. Postać ta stanowczo nie przedstawia nikogo szczególnego. Takiego Jima Starka poznałem po jego przylocie do Wietnamu. Mam jeszcze kilka jego fotek. Na przykład ta. To też on. Odmieniony przez dżunglę, ale wciąż on, proszę wierzyć mi na słowo. Większość naszych ludzi wychowała się na filmach o przygodach zagubionego w dżungli białego chłopca wychowywanego przez małpy. Wszyscy potem bawią się w silnego, zwinnego jak małpa Tarzana, uwielbiają szympansy i marzą o wyratowaniu z opałów pięknej Jane. Jima Starka odmieniła różnica między dżunglami. Między tą z celuloidu, wyprodukowaną w Hollywood, a prawdziwą, w Azji. Duży udział w tej przemianie odegrała konfrontacja teorii z praktyką. Zderzenie takie, jeżeli wychodzi się zeń cało, zmusza do myślenia, a od tego tylko krok do podejmowania decyzji, nie zawsze optymalnych. Koszt ten bywa różny. Jim ma przynajmniej tę pociechę, że gdziekolwiek by nie był, może liczyć na miliony swego taty. Na tym oto zdjęciu kamera uchwyciła go wałęsającego się po Malmskillnadsgatan — lupanarze Sztokholmu. Pieniądze pieniędzmi, a na zupełnie beztroskiego Jim tutaj nie wygląda. To przez zakochaną w nim przed odlotem do Azji dziewczynę, która — dziwne, jak na dziewczynę — na wiadomość o jego dezercji z szeregów, wyszła za mąż za innego. Patriotka. Dramat często przeradza się w banał. Trudno. Weźmy zdjęcie Dustina Longstone’a. Dustin ma w nazwisku „long” — długi. Liczy sześć stóp cztery cale wzrostu. Nazywają go „Wieżą”. Konstrukcje takie są wrażliwe na podmuchy wiatru, stają się bezbronne, kiedy nie mają oparcia o rodzinny grunt. Im wyższe są, tym wrażliwsze. To nie powód jednak do patrzenia na nie bykiem. Dustin jest naszym zmartwieniem: LSD. Stadium zaawansowane. Jeżeli nie weźmie się w garść, może być z nim źle. Jego winą jest to, że nie postarał się o papierek zwalniający go z poboru, co przy jego konstrukcyjnej kruchości nie byłoby trudne. Głównym jednak powodem nieszczęścia tego wrażliwego na poezję chłopca jest miłość. Nie do dziewczyny, jak w przypadku Jima — miłości w smarkatych latach miewają krótkie nogi — do Ameryki. To ona odwołała się do swoich synów o pomoc, a dobrego Dustinka nie mogło zabraknąć w szeregach obrońców ukochanej mamusi. Tandetny melodramat ze szlachetną obsadą roli głównej. Bohater bieży z pomocą zagrożonej przez napastnika ofierze, niepomny braku własnych sił; pierwszy cios na szczękę bywa dla takiego wykańczającym nokautem. Biedny Dustin. Stało się to na oczach wilkołaków już otrzaskanych z tą robotą. Gdyby dowódca kompanii miał trochę oleju w łepetynie, gdyby pamiętał o pełnych gaciach, jakie miał podczas swego debiutu w tym teatrze, z Dustinka byliby ludzie. A tak — klops. Ciąg dalszy można sobie wyobrazić. Narkotyki to ostatnia rzecz w biedzie, przy słabej woli... lepiej nie dopowiadać. Rękawy koszuli Dustin nosi spuszczone, zapięte na guziki, ale szklisty wzrok i drżenie palców mówią swoje. Jeszcze się wstydzi. Kiedy głód narkotyku przyprawiać go będzie o torsje, bariery pękną. Brak perspektywy. A wszystko z tego, że jakiś urlopowicz, skończony łajdak, wygadał się o jego klapie w spotkaniu z wrogiem i rzecz doszła do rodzinnego miasta Dustina. Dla nas am- nestia będzie wybawieniem, jemu drzwi do domu nie otworzy. Tragedia do kwadratu. Zostawmy go w spokoju, sięgnijmy po coś optymistyczniejszego. O, jest: Alexander Jacob Zagora! Twarz jego jest kombinacją nosa, zaciśniętych warg, toporkiem wymodelowanej brody i oczu — tylko ornitolog znalazłby odpowiednie podobieństwo, szukając go także w świecie ptaków już wymarłych. Ta twarz, za którą nie dałoby się złamanego centa, może jednak mylić. Strategiczne lotnictwo Stanów Zjednoczonych wyposażone jest w ośmiosilnikowe samoloty odrzutowe typu B-52, nosiciele bomb nuklearnych. Są to największe bombowce świata o zasięgu praktycznie globalnym. Użycie tych maszyn zastrzeżone jest dla prezydenta. Tylko on jest władny ogłosić alarm „W”, od war — wojna. Pamiętajcie: nadane w eter „W” oznaczać będzie początek końca. Każda maszyna ma swój z góry wyznaczony cel. Będzie to prawdopodobnie lot bezpowrotny. Dopóki jednak alarm nie poderwie maszyn w powietrze, ich załogi mają rajskie życie. Alex stacjonował na wyspie Guam, największej bazie tych bombowców na Pacyfiku. I byłby, być może, nadal tam przebywał, gdyby pewnego dnia nie przyszedł rozkaz zaatakowania Phenianu bombami konwencjonalnymi. Chodziło o jednorazową demonstrację siły, po której Vietcongi mieli ostatecznie narobić w spodnie. Lot Alexa został przerwany przez rakietę ziemia-powietrze. Potem nastąpiły: ucieczka z niewoli, przedzieranie się w pojedynkę przez dżunglę bez broni i żywności, różne inne, naturalne w takich przypadkach przygody. Alex unika rozmów na temat przesłuchania go przez kontrwywiad naszej armii, ale coś tam musiano poszkapić, jakiś nadgorliwiec spytał, czy przypadkiem czerwoni nie pomogli mu „w ucieczce”, i dostał za to w gębę. Dla takiego Alexa mogło to być wystarczającym powodem do uniesienia się honorem. Niektórzy ludzie z naszych służb specjalnych pozwalają sobie, a nie z każdym można. To, oprócz Davida, którego zdjęć przeglądać nie potrzebuję, moi najbliżsi towarzysze niedoli. Którzy wiedzą o mojej książce i znają jej ostrze. Ręczę za nich głową. Za Jima też. Kiedy jednak po swojej stracie zaczął szukać pociechy w towarzystwie „vackara svemska flickor” i stał się bywalcem lupanarów na Malmskillnadsgatan, oddaliłem się od niego. Kobiety i kieliszek — nie mam zaufania do tej mieszanki. Jim nie dał mi podstaw do podejrzeń, ale tak będzie lepiej. Przegląd fotografii skończony, pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Jeszcze jedno zdjęcie. Przedstawia interesującą postać, warto jej poświęcić nieco uwagi. Ludzie są jak kamienie. Są kamienie pospolite, występujące w naturze wszędzie, są kamienie rzadkie, szlachetne. Kiedyś czytałem książkę o nich — kamieniach szlachetnych. Dużo ciekawego się z niej dowiedziałem, jak na przykład to, że kamienie te mają duszę, im szlachetniejszą, tym czystszą, że szlachectwo ich rozpoznaje się różnymi sposobami. Jak ludzi. Są jeszcze sztuczne kamienie, falsyfikaty szlachetnych, ale z tymi sprawa osobna. Kamienie szlachetne — głosi legenda perska — są dziełem Szatana, który spostrzegłszy zamiłowanie płochliwej Ewy do rajskich kwiatów, ich wspaniałe barwy nadał rzadkim minerałom dla wzniecenia w ludziach chciwości i pokusy. Pokusa i chciwość — broń piekieł. Pierwsza wyzwala drugą, druga pierwszą — uczucia nigdy w pełni nie zaspokojone, wiecznie żywe, pasje podobne jedynie do pożądania niedostępnej kobiety, prowadzące ku zatraceniu. Neron sypiał w łożu bogato inkrustowanym drogimi kamieniami. Tylko ich blask był w stanie okrasić uśmiechem ponure oblicze krwawego Kaliguli, a dostęp do Kleopatry uzyskiwało się układając kobierzec z kamieni o największym blasku. Diamenty, rubiny, szafiry, ametysty, opale, nefryty, chryzoberyle, agaty, jaspisy — promienistą koroną przystroiła ziemia swoją skroń i, jak gdyby znając zaklętą w niej moc czynienia zła, głęboko ją w sobie ukryła. I nie myliła się. W jej poszukiwaniu ludzie przelali więcej krwi niż we wszystkich stoczonych między sobą wojnach, pokusa zdobycia jej wyzwalała instynkty najniższe, a najsilniejsze. Zamysł Szatana został spełniony bez reszty. Kamienie szlachetne są łatwe do odróżnienia od sztucznych. Gdy się nie ma innej możliwości sprawdzenia, zbadać to można poprzez zwykłe potarcie kamienia o kamień. Prawdziwa perła daje się zarysować koralowi, turkus, jako dwukrotnie twardszy od perły, ostanie się naporowi korala, malachitu, azurytu, nefryt poradzi sobie z turkusem, kwarc ze szkłem, topaz będzie rylcem dla kwarcu, jedynie diament, od greckiego słowa adamas — niepokonany — wyjdzie bez skazy ze starcia z każdym kamieniem. Ta metoda dobra jest do rozpoznania, z kim się ma przyjemność. Nie ma jednak równości na tym padole, między arystokratami też. O wartości kamienia decyduje, poza wielkością i struk- turą kryształu, jaka przed milionami lat została mu w głębi ziemi nadana, także barwa. Stąd można by pomyśleć, że im barwniejszy okaz, tym wartościowszy, ale to nie tak. Jaskrawość — rzucanie się w oczy na siłę, nikogo jeszcze nie wywyższyła, bardziej przemawia ład wewnętrzny wyrażony na zewnątrz spokojem. Barwę — wrażenie wywołane falami świetlnymi — ma w przyrodzie wszystko, wśród diamentów zaś najwyżej ceniony jest kamień najmniej zabarwiony, zwany z niemiecka blauweiss — niebieskobiały. Najokazalszym ze wszystkich diamentów na świecie jest słynny „Cullinan” znaleziony w 1905 roku na działce należącej do T. Cullinana w Pretorii, ofiarowany przez rząd Republiki Południowej Afryki królowi Wielkiej Brytanii Edwardowi VII. Kamień ten, o delikatnym niebieskawym odcieniu i źródlanej czystości, jest największy i, jak na taki przystało, zachował się wspaniale we wszystkich próbach, jakim podczas obróbki szlifierskiej został poddany. Nie ma on równych sobie pod żadnym względem. Podobnie Ted Cullinan. Nie ten z Pretorii, wcale z nim nie spokrewniony, choć nazwisko to samo. Ted D. Cullinan, urodzony w Phoenix, Arizona, rocznik 1948, wzrost sześć stóp, oczy jasnoniebieskie, bez znaków szczególnych, absolwent Akademii Lotniczej w Colorado Springs, pilot, dowódca dywizjonu śmigłowców, ostatnie służbowe miejsce postoju: lotnisko sajgońskie Tan Son Nhut. Inne dane: małomówny, tolerancyjny, koleżeński. Współczynnik inteligencji (IQ): AA. Hobby: kolekcjoner jadeitów meksykańskich. Wszyscy w armii znają się z imienia, odzywają się do siebie po imieniu, nazwisko pada z okazji wyróżnienia, awansu bądź śmierci. Kapitan Ted D. Cullinan nie był wśród kolegów nazywany imieniem. Na jednego z najdzielniejszych oficerów-pilotów naszych śmigłowców wołano: „Cullinan". Nie pora teraz ani miejsce tłumaczyć, dlaczego tak wołano. Kiedy się poznaliśmy, Cullinan już nie łatał ze swym dywizjonem palić napalmem czerwonych wiosek, nie obsypywał żrącymi defoliantami pól ryżowych i gajów bananowych, nie brał udziału w ewakuacjach okrążonych oddziałów. Dramatyczny występ ekipy US Army na deskach teatru Azji Południowo-Wschodniej dobiegał końca. W gliniastoczerwonej delcie Mekongu tonął prestiż Ameryki. Prestiż światowego supermocaxstwa dostawał niesamowite cięgi od nie dozbrojonego przeciwnika. Ostatnie szańce obronne w Huan Loc i Bien Hoa padły. W Waszyngtonie myślano jeszcze o zaradzeniu złu nową roszadą generałów sajgoń- skich. O zamianie tym razem generała Nguyena Van Thieu na jakiegoś generała Ping Pong Donga czy Dong Ping Ponga myślano, kiedy cały zmurszały kram trząsł się w posadach. Od pogromu uchronić nasze dywizje mógł już tylko cud. Ale Pan Bóg trzyma się z dala od takich sytuacji. Cud jest sam w sobie wydarzeniem niezwykłym. Dwa cudy w jednym miejscu to o jeden za wiele — pomyślał zapewne Bóg i rozwiązanie sprawy pozostawił tym, co ją sobie namotali. Potem nastąpiło to, co w ostrzeliwanym mieście, zatłoczonym uciekinierami, nastąpić musiało, a finałowe spuszczenie kurtyny znane jest światu z relacji reporterów prasowych przesyłanych bezpośrednio ze sceny, opowiadanie o tym można sobie darować. Śmierć była zawsze współtowarzyszką żyda. Przed erą telewizji spowijał ją jednak całun nabożnej tajemnicy, obecnie jest ona oklepanym składnikiem dnia oglądanym przez ludzi od kolebki i uchodzącym uwagi. Identycznie na widok śmierci zadawanej z rozkazu reagował Cullinan, dopóki pewnego dnia nie zaświecił mu w głowie znak zapytania. Jeden jedyny od chwili promocji na oficera zawodowego. Nie mogąc zaś znaleźć nań odpowiedzi w duchu dyscypliny wojskowej, zdecydował się na rozbrat z mundurem. Wojna dla jednych jest tragedią, dla innych interesem. Tę drugą prawdę odkryto dawno temu i co dbrotniejsi ciągną z niej ile się da. Biadolenia o nieludzkości wojny, o cierpieniach bliź- nich nie należy brać poważnie do serca. Anglicy, ci mistrzowie podwójnej gry i złotego środka, znaleźli dla tego nazwę: lip service — służba warg; krótko to nazywają, ale prawdziwie. Słowa nic nie kosztują. Morały, współczucie — na tym towarze nigdy im nie zbywa, miłosierdzie zaś zostawiają Bogu. Oni się tej postawy wcale nie wypierają. Wojnę należy prowadzić o coś przeliczalnego na realne wartości, nie dla upuszczenia krwi. A jeżeli tak, jeżeli prowadzący wojnę robi to z przerostu swoich ambicji, to dlaczego nie zarobić na jego głupocie? Sporo na naszym występie w Wietnamie uszczknął dla siebie Singapur. Hongkong, Manila, Dżakarta, Kuala Lumpur, Bangkok obłowiły się na naszych chłopakach, ale Singapur, który już za czasów przynależności do Korony Brytyjskiej poznał gusty białej klienteli, zagarnął dla siebie najwięcej. Za dobre sprawowanie się w akcji — urlop. Mając przepustkę w kieszeni wsiadało się gratis do luksusowego jumbo jęta i po krótkiej drzemce w klimatyzowanej kabinie wysiadało w zaczarowanym świecie pełnym dziewcząt z wysp obu oceanów oblewających Azję. Wszystko za część tygodniowego żołdu szeregowca! Dodać do tego azjatyckie przemyślności w najstarszym zawodzie świata, wsparte fajeczką opium — żyć, nie umierać! Seks jest niebezpieczny dla młodych mężczyzn, firma nie mogła pozostawić go samopas. W krótkim czasie mieliśmy w tym przemyślę swoich ludzi. Ponieważ niektórzy okazywali się mało odporni na metody właścicieli singapurskich saloonów, otrzymałem jedno z najpodlejszych w mojej karierze zadań. Zwiedzając pewnego dnia największy w świecie zbiór miniaturowych rzeźb z kamieni szlachetnych w słynnym „House of Jade” poczułem na sobie czyjś wzrok. Oglądałem kunsztownie wykonaną figurynkę Buddy, dzieło zapewne życia jakiegoś anonimowego artysty z czasów dynastii Ming, — To nefryt — powiedziałem sam do siebie. — Wspaniała robota — Jadeit — poprawiono mnie zza pleców z anzońskim akcentem. Nie odwracałem się. — Ta zieleń... — ciągnąłem. — Byłem przekonany, że to nefryt. — Jadeit. Te kamienie są do siebie podobne budową, twardością, miejscami występowania, barwą. — Ręka posiadacza arizońskiego akcentu wychynęła zza moich pleców. — Proszę spojrzeć na barwy eksponatów: białawe, zielonawe, czerwonawe, do czarnej — wszystko jadeit. A połysk: od na wpół szklistego do perłowego, przeświecające lub przezroczyste Jadeit. U Chińczyków kamień szczęścia. Podniosłem oczy na uprzejmego eksperta. Był mego wzrostu, moim mniej więcej wieku, zbudowany jak rasowy lekkoatleta, oczy jeziora Titicaca przy pełnym wschodzie słońca, całość uzupełniały kędzierzawe rude włosy. Gdzieś tę twarz już widziałem. — Panu przyniósł szczęście? — mówiłem wciąż do siebie. — Jestem Cullinan — przedstawił się ekspert. — Ted, ale wołają mnie z nazwiska. Już nie miałem wątpliwości, z kim mam przyjemność. Twarz widziałem w naszym albumie dezerterów, aktywnie wrogich wojnie w Wietnamie. — Wiem — powiedziałem. Spojrzenie znawcy jadeitów obleciało mnie badawczo z góry la dół. — Ja też wiem... Mam przyjemność z facetem z CIA. Zgadza się? — Całkowicie. Taka szczerość zobowiązuje. As naszego lotnictwa zaprosił mnie na drinka. Zbliżało się upalne południe. Zaproponowałem mój klimatyzowany pięciogwiazdkowy hotel, Cullinan wolał Chińską Dzielnicę. Rozumiałem go. Z mostu Niepodległości skręciliśmy w tłok uliczki przyległej do rzeki zapchanej do niemożliwości dżonkami. Tumult panował tam niesamowity. Przekupnie targowali się o ceny z dostawcami ryb, rikszarze nawoływali przechodniów do usuwania się im z drogi, klaksony taksówek ostrzegały rikszarzy, chodnik stanowił wąż zaaferowanych żółtoskórych ciał ludzkich posuwających się we wszystkich kierunkach naraz. W Rangunie, Bangkoku czy Dżakarcie, nie mówiąc o Dhace w przymierającym głodem Bangladeszu, gdzie podkoszulek czy para butów warte są więcej niż życie człowieka, policja nie gwarantuje białym bezpieczeństwa w tych dzielnicach. Gdyby tak skądś padł strzał lub zadano cios nożem w plecy, sprawca uszedłby nie spostrzeżony, a reszta to już sprawa szczurów, wielkich jak koty, których na szczęście w przeraźliwie czystym Singapurze nie widać. — Nie obawia się pan? — spytałem. Zza koszuli w piorunujące zygzaki, z krótkimi rękawami, wyrzuconej na spodnie, pokazano mi czarną kolbę colta kaliber 44. Ciężka artyleria. — Idzie pan ze mną dalej czy żegnamy się? Ja też miałem coś takiego w kieszeni, tylko bardziej pakownego. Nie pożegnaliśmy się. Spotkań takich nie zapomina się do końca życia. Równikowy żar nie przeszkodził nam w okolendowaniu tuzina knajpek z lampionami, w posmakowaniu malajskich delicji, przy których słynna francuska kuchnia jest snack-barem, w zakropieniu tego baterią męskich napojów. Z ofert pań proponujących dotrzymanie nam towarzystwa nie skorzystaliśmy, szkoda było na nie czasu. Finał eskapady po najpiękniejszym, jaki w życiu widziałem, skrawku Azji odbył się w moim hotelu. Przez przesłonięte moskitierami okna wlewała się z pobliskich wzgórz oszałamiająca woń orchidei. Była późna noc, ale łóżka pozostały nie tknięte do rana. Mój gość nie zdradzał obawy o nagranie swoich wypowiedzi na taśmę, o uśpienie go i porwanie, o wylądowanie z mego luksusowego apartamentu w podmiejskim kanale. Wielu interesujących rzeczy o jadeitach, o innych minerałach dowiedziałem się tej nocy. Za dużo jak na pracownika CIA, abym nie dowąchał się w tym zasłony dymnej, skrywającej coś innego niż szlachetne kamienie. Cullinan sprawiał od początku wrażenie człowieka nerwowo wyczerpanego, stojącego przed trudną do wzięcia przeszkodą. Bezceremonialnie odchylałem tę zasłonę. — Jesteś na rozdrożu, Cullinan — stwierdziłem orzekająco. — Nie tylko ty z naszych chłopaków tutaj. Ale co dalej? W dżunglach i na polach ryżowych tysiąc mil na północ od mego apartamentu w wytwornym Mandarin Singapore Hotel wojna wchodziła w swoje rozstrzygające stadium. Uwikłała nas w nią doktryna ochrony siłą globalnych — gdziekolwiek by to było — interesów Ameryki. Wszystkie zabawki świata są nasze! Doktryna wyzywająca, niebezpieczna dla nas samych, która prędzej czy później — jeżeli ślepo wyznawana — doprowadzi świat do katastrofy. Już od dłuższego czasu tak myślałem. Cullinan też. O przelaniu się czary decyduje zawsze jedna kropla. Kilka dni później obaj wykupiliśmy bilety lotnicze do Rzymu. Spakowałem się. Rzeczy z szafy i z szuflad powędrowały do podróżnej, przybory z łazienki po toalecie porannej włożę nesesera. Znajdzie się tam również miejsce na aktówkę, w której przechowuję oryginał mego maszynopisu. Nigdy się z nim rozstaję. Jest to mój największy skarb, istota dla mnie żywa, kłótliwa, wiodąca ze mną nie kończące się spory, mająca nich zawsze ostatnie słowo. Często przypisuję mu cechy pięknej kobiety. Do szaleństwa pożądanej, nie zaspokajającej mnie do końca, świadomie wymykającej się spode mnie na mgnienie oka d osiągnięciem szczytu. Podobno zdarzają się takie. Ta moja daje się pieścić, podstawia się, podprowadza i kiedy szczęście bliskie — trzask, czarowny puchar znika. Istota ta najbardziej dała mi się we znaki na początku naszej znajomości. Spotkanie przypadkowe. Czekając w pewnym lokalu w Rzymie na kobietę, zacząłem kreślić na serwetkach jakieś zdania. Okna wychodziły na Summa Sacra Via — jest tam na co popatrzeć, ale uwagę moją zaprzątnęli dwaj nasi oficerowie, będący na cyku, zachowujący się jak u siebie w kasynie. Nie brali lokalu w posiadanie przemocą, bynajmniej: debatowali — głośno, pianista nie dawał im rady — na temat hipotetycznej sytuacji, w której zawrócenie rakiet odpalonych na wiadome cele byłoby już niemożliwe. Mieli na ten temat zdanie. Delektowali się odliczaniem, odpalaniem, symulowaniem toru lotu rakiet; z przeprowadzonej na oczach zdegustowanych gości gry wojennej wychodziło, że pora na to najwyższa. Jestem daleki od generalizowania. Nasi ludzie stacjonujący w Europie wiedzą, jak się zachować, ci dwaj byli przysłowiowym wyjątkiem potwierdzającym regułę; to na temat ich debaty pisałem. Dama, z którą byłem umówiony, nie przychodziła, serwetki zapisywały się same, następnego dnia poprzestawiałem tekst, pokreśliłem, rozbudowałem i w ten sposób narodził się wstęp do mojej książki. „Od autora” zatytułowałem go. Jak w rozprawie naukowej dla nie wtajemniczonych, których trzeba wpierw wprowadzić w temat, gdyż inaczej nie połapią się, w czym rzecz. Z równym powodzeniem wstęp taki napisać mógłby wydawca bądź krytyk. Jeden i drugi kropnąłby go od ręki. Do tego jednak niezbędny jest dystans do dzieła, brak emocjonalnego zaangażowania; dla autora jest to jak dokonywanie skalpelem chirurgicznym wiwisekcji na własnym dziecku, w przekonaniu, że później da się je złożyć w żywą całość. Poruszana w mojej książce tematyka, a raczej jej ujęcie, wymaga przygotowania czytelnika. Będę atakowany z wielu stron. Jedni okrzykną mnie zdrajcą świętej sprawy, inni zarzucą mi bujanie w obłokach, jeszcze inni stukać się będą w czoło, ale odwrotu dla mnie już nie ma. Chcąc skończyć ze stałym powracaniem do wstępu, postanowiłem po przyjeździe na nowe miejsce wysłać go do Davida z prośbą, aby pod żadnym warunkiem nie oddawał mi go przed ukończeniem książki. Poprosiłem recepcję o przygotowanie rachunku na jutro rano. Chcąc oszczędzić sobie legitymowania się paszportem, zameldowałem się pod nazwiskiem Sandberg z Trelleborga. Przyszło mi to do głowy, kiedy wyciągałem pióro. Z zapisem tym zaczęła się właściwie zbędna zabawa w Szweda. Potrzebnych do tego słów, łatwych do zapamiętania i poprawnej wymowy nauczyłem się z przewodnika dla turystów zagranicznych. W tym kraju można obejść się bez znajomości szwedzkiego, każdy tutaj mówi po angielsku, formalności meldunkowe ograniczają się do paru danych wpisywanych przez gościa do księgi osobiście; recepcjonista renomowanego hotelu nie pozwoliłby sobie na przyglądanie się wpisowi. Hotele mają zarabiać! Dobra zasada. Jutro zabiorą maszynę do pisania, sprawdzą stan barku w moim pokoju, kiedy wrócę ze śniadania, rachunek będzie leżał na tacy. Uiszczę go gotówką — jako Szwed nie mogę posługiwać się moją kartą kredytową. Tyle pieniędzy nie mam przy sobie, ale z tym nie ma problemu: rano udam się do banku bądź skorzystam z automatycznego kasjera na ulicy. Moje konto w Barclay Bank w Londynie szczyci się trzepoczącym dumnie sztandarem. David ma ważną w życiu cnotę, do której w mojej rodzinie nie przywiązywano należytej uwagi: umie robić pieniądze. Kopernik był geniuszem w astronomii, Szekspir w dramacie, Corbusier w architekturze, Einstein w fizyce, David w tym. Jest to jedyne udane w świecie perpetuum mobile produkujące non stop pieniądze. Gdzie by się nie pokazał, czego by nie tknął, dokąd by się nie udał, wszędzie lgnie do niego złoto. Jak on to robi, pozostaje jego tajemnicą. Jeszcze za czasów naszych, nazwijmy to: peregrynacji po Azji, zawarliśmy coś w rodzaju gentlemen’s agreement: nie stawiać sobie pytań; dla ludzi będących na garnuszku Wuja Sama było to jedynym wyjściem z sytuacji. David szastał pieniędzmi. Nie robionymi na nielegalnych transakcjach z sajgońskimi bonzami ani na czarnym rynku. Szastał, nie krył się z tym, źródło ich pochodzenia nie mogło być lewe. Ostatnią nić podejrzenia zerwało wypowiedzenie przez niego posłuszeństwa firmie niedługo po mnie. Zdawało się, że jego nowy status zrówna go materialnie z większością odszczepieńców zmuszonych do liczenia się z groszem — nic podobnego, dopiero wtedy Fortuna przystąpiła do jawnej z nim spółki. Dziecko szczęścia, jak można było kreować go na bohatera narodowego! Dobre dziecko, nie zapominające o kolegach. Moja sytuacja materialna byłaby bez pomocy Davida też inna. Nie umarłbym z głodu, przy moich rodzicach na pewno nie, ale hotele czterogwiazdkowe oglądałbym z fasady. O wydatkach na przerzucanie się z kraju do kraju, na pisanie mógłbym tylko pomarzyć. To nieprawda, że do napisania książki trzeba talentu — czy, jakby to nazwać — pióra i papieru; niezbędne są jeszcze warunki. Czarodzieje tworzący na poddaszu o chlebie i wodzie należą do epoki surduta, kolasy i świeczki. W dzisiejszym niespokojnym świecie, pędzącym na łeb, na szyję ku swemu przeznaczeniu, pisarz potrzebuje doznań otwierających wrota skumulowanemu w nim ładunkowi, wyzwolenia z obręczy frustracji, a przede wszystkim spokoju. Pamiętam opowiastki Charlesa Dickensa o babci i dziadku żyjących w oiszy leśnych ostępów, o hucznych zabawach z okazji jarmarku w powiatowym miasteczku, o... To już nie te czasy! Urok łąk, leśnych wertepów, uwolnienie się od ludzi i miejskiego hałasu to dzisiaj artykuły kosztowne. Gdyby nie David... Zawarliśmy męską umowę. — Widzisz, chłopie, napisać książkę to nawet nie połowa drogi. Na dziesięć tysięcy chcących zarabiać piórem w Stanach, jeden odnosi sukces... Temat jest wyjątkowo na czasie, podpisuję się pod nim obiema rękami, żeby go jednak spieniężyć, potrzebny i najważniejszy jest sponsor. Facet, który ma wśród wydawców chody i o twojej robocie wystawi atrakcyjną dla nich notkę. Proponuję ci porozumienie. Ty pisz, sprawę wydania i w ogóle resztę pozostaw mnie. Na warunkach całkowitej wyłączności i bez stawiania pytań po drodze. Otwieram ci konto w banku w zamian za manuskrypt przesyłany mi gotowymi do druku partiami. Jak rzecz będzie skończona, pogadamy. Odpowiada ci? Patrząc na tę umowę poprzez przekazy na moje konto, ocena mojej książki przez Davida, sponsora, którego dla niej znalazł, czy samego wydawcę musi być wysoka, niekiedy obawiam się, czy nie jest przesadzona. Jeżeli David nie zabawia się w cichego filantropa, pochlebia mi. Jestem mu za to wdzięczny. Ten człowiek, jeżeli nie skręci sobie na czymś karku, osiągnie krocie. To typ urodzonego organizatora i przywódcy. Jego obcesowość jest pozorna. Nasz pierwszy kontakt w Da Nang, po — jak tam to nazywano — „przesłuchaniu” wziętych do niewoli dziewcząt, nie wypadł dla niego korzystnie, choć on osobiście nie tarał w tym udziału. „Okrucieństwo na wojnie to sprawa nie moralności, a punktu widzenia” — gorzej nie mógł zacząć. Smutny bywa los wyobrażeń w konfrontacji z rzeczywistością. On był dojrzalszy ode mnie, już odarty z domowych złudzeń, podczas gdy mnie hulały w uszach optymistyczne zapewnienia naszych polityków, a dłonie nie wystygły jeszcze od oklasków. Była to cenna lekcja życia, znamienna dla mojej przyszłości. Gotówką pobraną z automatycznego kasjera na ulicy rozliczyłem się z Avisem. Jutro o czternastej zostawię wóz na parkingu portu lotniczego. Kufer z garderobą poczeka jeszcze na dworcu. Mając to z głowy, wałęsałem się po śródmieściu nie wiedząc, co robić dalej, gdy nagle poniosło mnie do budki telefonicznej. Sztokholm od Londynu leży o godzinę bliżej ku zachodowi słońca, mogłem zastać Davida w biurze; kiedy wszyscy wyjdą, on lubi posiedzieć dłużej i podumać nad swoimi sprawami. Tym razem !< na próżno. Odczekałem kilkanaście sygnałów, jeszcze raz nakręciłem kod i numer, następnie to samo powtórzyłem z jego numerem domowym — na próżno. Informując go o wyjeździe ze Sztokholmu, nie powiedziałem, dokąd się wybieram i na jak długo. Teraz opadły mnie wyrzuty, czy przypadkiem nie przesadzam z ostrożnością: w końcu to jest David i jeżeli ktokolwiek powinien wiedzieć o moich krokach, to najpierw on. Postanowiłem zadzwonić później. Jak wróci do domu albo przed odlotem. Przed powrotem do hotelu zdecydowałem się na małą rundę po mieście. Wieczór był piękny, ulice pełne spacerowiczów. Nawet się nie spostrzegłem, jak znalazłem się na Malmskillnadsgatan. Sztokholm jest i duży, i mały jednocześnie, a wszystkie drogi prowadzą samotnych mężczyzn albo ku centrum miasta, albo tu. Trzeba było palca przeznaczenia, aby na przedpolu do raju natknąć się na Jima Starka w towarzystwie zielonookiej brunetki i rosłej blondyny. Nie na wiele zdało się tłumaczenie brakiem czasu. Jim był już po kieliszku i jak przystało na syna multimilionera, nie uznawał przeszkód. Moja wiedza o kobietach wyniesiona z Azji wzbogaciła się obserwacjami poczynionymi w Rzymie, Londynie i Paryżu. Ich suma pracowała na niekorzyść kobiet poznanych później, stawiała im wyższe wymogi. Jeżeli Szwedki w ogóle radziły sobie z tą wysoko podniesioną poprzeczką, to towarzyszki Jima pokonywały ją z dużym zapasem. Nisza z wygodnymi kanapkami zapewniała nam pełną swobodę, stół uginał się pod ciężarem trunków. Niewiele z tego użyłem. Radość Jima ze spotkania przyjaciela frontowego nie miała granic. Front. Jim, jak się przekonałem, miał na ten temat dużo do powiedzenia. O froncie w dżungli, gdzie na każdym kroku człowiek nadziewał się jak nie na dzikiego Vietconga, to na ich cholerne pułapki. W morzu jadowitych żmij i komarów. Czy ktoś w tym północnym kraju ma o tym pojęcie? Na szczęście Szwedki miały w sobie samoczynnie działający przetwarzacz męskich bredni na muzykę. Nasze panie, dobrze mówiące po angielsku, bawiły się w najlepsze. Kabaret był wysokiej klasy. Na scenie demonstrowano przekładance z ciał, publiczność żywo oklaskiwała pokazy, w przerwach między występami tańczono, tymczasem mój dzielny towarzysz frontowy, z którym przeszliśmy wspólne piekło, bronił swej pozycji do upadłego. Strasznie nieustępliwym wojakiem musiał być ten Jim Stark, o czym dowiadywałem się dopiero teraz. Szybko miałem dosyć tej paplaniny. Zamierzałem iść sam, ale blondyna uparła się, by mnie odprowadzić. W taksówce podała kierowcy swój adres domowy. Chcąc nie chcąc w moim sekretnym sztambuchu dopisało się nowe imię: Gundborg. Tempo ta piękna kobieta miała niesamowite. Jej mąż, pracujący w koncernie Volvo, przebywał służ- bowo w Afryce Zachodniej, wróci za... dwa, trzy, cztery miesiące — zgadywała zginając palce i rozbierając się z taką naturalnością, że zapatrzywszy się w jej podbrzusze uwolnione od klamry ażurowej przesłonki na tym najcudowniejszym ze wzgórków, najnieoczekiwaniej straciłem pewność siebie. Przekleństwo! Ale bogowie, wspomagani dzielnie przez nią samą, w porę pospieszyli mi z pomocą. Ubierając się rano Gundborg zaoferowała mi swoje mieszkanie. Jest asystentką na uniwersytecie, mógłbym wypoczywać do woli. W dzień... Powiedziała to z taką rozkoszną miną, że na moment zawahałem się. „Absolutnie żadnych warunków, nie przywykłem do takich kobiet. Ale to im nic nie ujmuje. Masz ochotę? Potem uśmiechnięte „było mi dobrze z tobą”, i zabieg higieniczny skończony. Bez łzawych wyznań, wiecznościowych zaklęć, które i tak nie wytrzymają długich dystansów. Ciekawy kraj ta Szwecja! Po kąpieli i śniadaniu, spożytym samotnie w jej gustownie urządzonym saloniku, napisałem krótkie podziękowanie za gościnę i taksówką udałem się do hotelu. Mój samolot, na którym zabukowałem miejsce, odlatywał za kilka godzin. Rozdział 2 W hallu terminalu lotniczego znalazłem się ponad godzinę przed odlotem samolotu. Stanowisko odprawy do Helsinek było jeszcze nieczynne, nie mogłem odprawić bagażu. Rozejrzałem się za wolnym miejscem, gdy nagle wydało mi się, że jestem obserwowany. Niewielu pasażerów kręciło się w hallu, nie wszystkie fotele i kanapy były zajęte, cały hali wyświecony starym złotem parkietu był właściwie mój, mogłem wybierać do woli Mój wzrost tym razem stawał się moim przeciwnikiem. Skamdynawowie nie należą do ludzi niskich, a niewielu znajdowałem wyższych ode mnie. Nic prostszego, jak usiąść gdzieś w kącie i zza gazety przyjrzeć się otoczeniu - metoda stara jak świat w takich sytuacjach. Ma ona jednak ten mankament, że osadza zwierzę w miejscu, chcąc zaś wyłuskać tropiciela z tłumu, należy być w ruchu. Mam uczucie, że jestem śledzony. Na ile jest ono uzasadnione, na ale zwykłym przewrażliwieniem, rozstrzygnie przyszłość. Na razie nie wolno mi tego bagatelizować. Na jednej z kanap siedziała sympatyczna pani w średnim wieku. Położyłem na wolnym obok niej miejscu torbę i uśmiechając się na znak, że zaraz wrócę, z neseserem w ręku skierowałem się ku kioskowi. Nie wyobrażam sobie lotnisk, dworców kolejowych bez kiosków. Na półkach tytuły pism z całego świata poprzetykane nagością, za ladą ona. Hostesy na szwedzkich lotniskach są najlepszą reklamą tego kraju. Ubrana w kostium z cienkiej niebieskiej wełny, niebieskie oczy, na ustach uśmiech wyczekiwania, dla każdego w tym przedemokratycznionym kraju jednakowy. Czy rzeczywiście? Ślizgam się wzrokiem po tytułach, ale swoje widzę. Złotawa bluzka z krótkimi rękawami wpuszczona w spódnicę, dwie naszywane kieszonki na zbuntowanych wzgórzach piersi. Mój wzrok nie zsuwa się niżej białego paska w talii, nie wzlatuje ponad szeroko rozpięty kołnierz bluzki, daje wstrzemięźliwego nurka przed koroną jasnych włosów. Lubię wszystkie odcienie niebieskiego; ten kolor nie jest wcale zimny. Oddam całą paletę tęczy za kombinację niebieskiego ze złotem. Przedkładam morze nad góry, lecz wzgórza i pagórki w złotawej bieliźnie lubię. „Rapsody in Blue”. Co nasunęło Gershwinowi to „Blue”? Sypialnia w ko- lorach niebieskim i złotym — wyobrażam sobie tę kombinację. Czerwień? — uciekłbym z takiego piekła! Potop golizny na ilustracjach wokół bluzki z kieszonkami przypomina mi sypialnię Gundborg, przemawia do mnie jej gorącym szeptem. Żałuję, że nie zostałem dłużej, nic mnie przecież stąd nie wypędza. Ale ta naprzeciwko patrzy i czeka, muszę się zdecydować. Na okładce zachodnioniemieckiego „Sterna” tragedia uprowadzonego samolotu pasażerskiego Lufthansy. Era piratów powietrznych. Porywacze ogłosili ultimatum: albo spełnienie żądań, albo samolot z pasażerami wyleci w powietrze. Na dowód, że nie żartują, zastrzelili jednego pilota, zwłoki wyrzucili za burtę. Teraz kolej na rząd Republiki Federalnej. Bezwarunkowa kapitulacja albo osiemdziesiąt sześć trupów. Czwórka desperados kontra naj- większa potęga gospodarcza kapitalistycznej Europy. Wydarzenie nabrało specyficznego rozgłosu. Świat z zapartym oddechem śledzi, jak zareagują Niemcy. Wiadomo... Żydzi z porywaczami ich samolotu pasażerskiego załatwili się w Ugandzie na złoty medal, a oni? Nieszczęsny samolot, już prawie trumna dla uwięzionych pasażerów, w otoczce okładek z wypiętymi tyłkami. Życie. Nigdy nie było inne i inne nie będzie! Gundborg na pewno dzwoniła do domu i już wie. Oprócz listu nagrałem na taśmę telefonu kilka słów pożegnania; kiedy nakręciła kod zapisu, usłyszała mnie w słuchawce. Jak ona się czuje na sali wykładów po takich zapasach? Wylatywała z domu na skrzydłach, niespożyte siły ma ta dziewczyna! A ta z rękami opuszczonymi luźno wzdłuż ciała, z dłońmi splecionymi (niewinnie na podołku i wzrokiem utkwionym we mnie? Wcale niepodobna do wyzywającej Gundborg. Dłużej nie mogłem dać jej czekać. Zdecydowałem się na „Sterna”, „International Herald Tribune” i „Newsweek”. Na tej samej półce rozpościerał się tradycyjnie bezwyrazowy londyński „Times”. Z reguły nie kupuję tego dziennika: nudna grafika, poza na imperialne starocie, prasa brytyjska straciła dawną ikrę. Ale co tam oni wobec tej miłej dziewczyny! Złożone pisma wcisnąłem pod pachę. Gdyby nie myszkujące za mną oczy niebieskich kieszonek, wziąłbym coś swawokiiejszego dla relaksu, którego w tej chwili potrzebowałem. Podziękowałem za resztę ze stukoronowego banknotu i zatrzymałem się przed automatem z papierosami. Bezmyślność — mogłem przecież nabyć je u niebiesko-złotawej albo za połowę ceny w duty free shop. Zmęczenie nocą czy nerwy? Dzień jest słoneczny, bezwietrzny, a ja czuję się jak przed burzą. Przed lotem ze mną zawsze tak. Nie ze strachu i bez związku z przygodą samolotu Lufthansy. Masę czasu spędziłem w powietrzu. Z dziesięć razy przeleciałem Pacyfik w obie strony, żeglowałem w sumie miesiącami nad obiema Amerykami i Azją, wszystko było w porządku do czasu przystąpienia do pisania książki. Dzieło nie jest gotowe, a ja nie chcę schodzić ze sceny bez oklasków, na to wygląda. Jeżeli kobiety w ciąży odczuwają podobny strach o nie narodzone jeszcze dziecię, nie ma im czego zazdrościć. Mój lot potrwa pół godziny. Ledwie zdąży się wyprostować nogi, Rozejrzeć się po współpasażerach, a już historia z zapinaniem pasa, gaszeniem papierosów i wysiadka. Strasznie małe jest jezioro zwane Morzem Bałtyckim. Moje stanowisko odprawy jest wciąż nieczynne, sympatyczna pani w średnim wieku, pilnująca mego bagażu, zapewnia mnie uśmiechem, że mogę sobie jeszcze pochodzić, wobec tego kieruję kroki ku sklepowi wolnocłowemu. Nic tam właściwie nie kupię. Karton papierosów i butelkę alkoholu, dozwolone w Finlandii do bezcłowego wwozu, mogę za te same pieniądze nabyć w samolocie. Ale nie, kupię. Podobno Finowie — jak twierdzą Szwedzi — na widok taniej butelki tracą głowę, stewardesy mogą nie zdążyć obsłużyć wszystkich chętnych. I jeszcze jedno: Gundborg. Ta przemiła dziewczyna zasługuje na dowód pamięci. Nie kocham jej. Wszystko, co odczuwam, to lekkość, jak po orzeźwiającej kąpieli. Ale jest to lekkość złoto-pomarańczowo-niebieska, pachnąca wonnymi olejkami. Kupię jakiś drobiazg i poślę przez doręczyciela. Szkoda, że nie pomyślałem o tym przed rozliczeniem się na parkingu z Avisem, prezent byłby już w jej rękach. Ale nic straconego. I Tylko co? Bransoletka, jakiś wisiorek na szyję, bo same kwiaty * to za mało. — Uwaga, uwaga! Pasażerów udających się do Tokio samolotem linii SAS prosimy do odprawy. Uwaga, uwaga... Zapowiedź potwierdzają ekrany monitorów. Samolot do Tokio jest na piątym miejscu od góry, mój na ósmym, czasu na zakupy i wystarczy, kłopot tylko ten, że nie mam doświadczenia w tych i sprawach. Złoty zegareczek na pasku, bransoletka byłyby najodpowiedniejsze, problem z jej mężem. Widziałem go na zdjęciu w salonie i sypialni, nie mogę powiedzieć, żeby nie przeszkadzało i mi jego towarzystwo. Przystojny lekkoatleta, w przeciwieństwie ą do ogółu Skandynawów nie blondyn, lecz brunet. W oczach... Kobiety to nazywają wyrozumiałością, u mnie taki brak wyrazistości kojarzy się z tygrysem pogrążonym we śnie, którego lepiej v nie budzić. Cullinan ma takie same oczy. Lekkoatleta wróci |. z Afryki za kilka miesięcy. Im później wróci, tym wrażliwsze będzie miał powonienie. Mężowie ładnych kobiet są zawsze problemem. U wejścia do sklepu wolnocłowego degustacja francuskich alkoholi. Nie wyszła mi próba ominięcia zaimprowizowanego bufetu. Nie znam się na koniakach, ale kiwnąłem z uznaniem głową. W nagrodę postawiono przede mną lampkę czegoś innego, potem jeszcze czegoś. Uf! Francja ma kłopoty z nadprodukcją, szuka rynków zbytu. Czy w dobrym miejscu szuka? Pozwoliłem zapakować sobie butelkę jakiegoś napoleona i chwaląc francuskie winnice, z wózkiem przed sobą, wziąłem kurs na dział jubilerski. Żenującym nowicjuszem jestem w tych sprawach, ale od czego są w Szwecji ekspedientki! Z niebrzydkim wisiorkiem ze złota udałem się do kwiaciarni po wiązankę róż, skreśliłem na kartce kilka słów i adres i prosząc o doręczenie tego wróciłem do hallu. W ostatniej chwili wróciłem. Na kanapce obok mojej torby siedział ktoś inny, pani w średnim wieku wymachiwała do mnie desperacko już spoza bariery odpraw. — Jeszcze ten pan! — prosiła pasażerów odprawianych na inny samolot o przepuszczenie mnie poza kolejnością. — Też do Helsinek! Rzuciłem torbę na wagę, bilet z paszportem położyłem na pulpit. Plastykowy worek z koniakiem i kartonem papierosów tylko mi przeszkadzał. Przeklinałem swoje gapiostwo. — Przepraszam. Bardzo państwa przepraszam! Torba poleciała do kanału bagażowego, ignorując mój paszport urzędniczka wyrwała odcinek biletu. — Szybko, proszę! — popędziła mnie. — Pański samolot jest gotowy do startu! — Spostrzegła mój neseser. — To też do bagażowni. Manuskrypt! — Mam w nim tylko rzeczy osobiste — powiedziałem po angielsku. — Mogę pokazać. Za jej plecami wyrosło dwóch uzbrojonych strażników. — Sorry! Zachowałem się jak pętak. — I am sorry, madame — usprawiedliwiałem się. — I am very sorry. Odbarykadowano mi przejście. Jeszcze błyskawiczna kontrola osobista i stanąłem na pokładzie samolotu. — Guten Tag, genügdige Herr! Good day, sir! — powitały mnie stewardesy. Guten Tag... Lecę samolotem Lufthansy z Frankfurtu do Helsinek przez Sztokholm! Bukując bilet nie zwróciłem na to uwagi! Pani w średnim wieku też w pośpiechu znikła mi z pola widzenia. Rozejrzałem się za miejscem. B-727, zwany tutaj „Europa jetem”, średniopłat z trzema silnikami na rufie; podróżując tą maszyną siadam w części dziobowej: nie odczuwa się wibracji silników (sektor B), pracy skrzydeł przy przebijaniu się przez gęste warstwy chmur (sektor C). Doskonale znoszę ogień artyleryjski, harmider broni maszynowej, nie robią na mnie wrażenia bomby, odporność tę mój system nerwowy odkuwa sobie na mnie podczas cichego zawodzenia dysz odrzutowych i skrobania mrówek w spojeniach skrzydeł z kadłubem — nic na to nie poradzę. Jeżeli mogę sobie pozwolić na luksus wyboru miejsca, idę na dziób. Ten lot potrwa tylko pół godziny, nie warto przeciskać się przez całą długość samolotu. Przeprosiłem pasażera zaczytanego w gazecie i z workiem plastykowym na kolanach usadowiłem się na wolnym miejscu przy bulaju. Tego miejsca też nie lubię. Mężczyzna obok mnie od strony pasażu był Finem. Przeciskając się do mego siedzenia powiedziałem „sorry”, on odburknął: „It’s okay” i znowu zatonął w rzędach podwójnych literek w każdym słowie, z którymi zetknąłem się na półkach u niebieskich kieszonek. Podobno Fmowie, według znających ich Szwedów, nie są towarzyscy. Finowie szwedzkiego pochodzenia są, fińskiego — nie. Mój sąsiad prawdopodobnie należy do tych drugich. Rozło- żyłem mego „Sterna”. Termin ultimatum upływa jutro w południe. Wczoraj kanclerz Republiki Federalnej odbył z przywódcą opozycji parlamentarnej rozmowę w cztery oczy. Na jaki temat? — Es wurde nichts gesagt, ale można się domyśleć. Jeżeli samolot wyleci w powietrze, może pociągnąć za sobą kanclerza wraz z jego Ostpolitik, a to dla Niemiec Zachodnich szukających wejścia na głębsze wody światowego znaczenia cena wysoka. Wielka loteria. Gra toczy się o życie zakładników, o fotel kanclerski, o coś dla Niemców bardzo ważnego: o ordnung. O porządek w kraju lub wydanie go na pastwę fanatykom anarchii. Niemcy odbudowują swój prestiż, dużo już osiągnęli. Żydzi, można powiedzieć, weszli im tutaj w paradę jak rzadko kto. Ich brawurowa akcja w Ugandzie wysoko podniosła poprzeczkę niemieckim komandosom, gdyby doszło do próby uwolnienia pasażerów siłą. Czy dadzą radę? Bo terroryści mordując pilota pokazali, że nie będą żartować. Niełatwa sprawa. Bardzo delikatna, nie chciałbym być w skórze chłopaków, którym przyjdzie ją załatwiać. Najbliższe godziny przyniosą odpowiedź. Niemcy. Mój pierwszy bezpośredni kontakt z nimi. Rzut oka znad gazety na wystrój samolotu, na krzątające się stewardesy. Co mógłbym o nich powiedzieć? Chyba nic. Trochę jednak tak, bo dużo o nich słyszałem. W moim rodzinnym domu uwili sobie em fest gebautes Nestchen, w pamięci mego ojca pozostaną do końca życia. Matka też ma na ich temat coś do powiedzenia, choć w innej tonacji, czemu nie można się dziwić: niemieckojęzyczna Szwajcarka widzi Niemców na pewno inaczej niż pilot myśliwca z Royal Air Force, którego osobiste kontakty z nimi miały charakter mało towarzyski, a jeszcze zanim zasiadł w kokpicie swego spitfire’a, doświadczył ich ręki na własnej skórze. Przeszłość. Opowiadany przez innych film, którego sam nie widziałem. „Frankensteina” widziałem. Miałem wówczas dziesięć lat, a nie zapomnę tego ożywionego truposza nigdy, bo widziałem go osobiście. Na Hawajach jest ładniej niż na Florydzie. Słońce, palmy, palisandry, podzwrotnikowe kwiecie, wspaniałe plaże są i tu, i tam — szerokość geograficzna, warunki klimatyczne prawie te same, a że na Hawajach jest ładniej, uwierzyłem dopiero wówczas, kiedy stanąłem tam bosymi stopami. Przykłady można by mnożyć. Tak samo z Niemcami. Nasłuchałem się o nich do wymiotów, lecz tylko dlatego, że zostałem przymuszony. Jednakże efekt tego nie zadowoliłby mego ojca. Oglądaliśmy bowiem ten sam film, ale każdy inaczej. W jego oczach dokonywał się proces weryfikacji zgodności obrazu z przeżyciami, moje oglądały horror. Jeden więcej, superhorror, lecz tylko film. Optymizm przy przekazywaniu pałeczki między pokoleniami rzadko bywa uzasadniony, choć szafuje się nim szczodrze. Skutki tego są rozczarowujące dla obu stron. I chyba dobrze. Selekcja. Zostać w miejscu można z całym bagażem. Wyruszać w podróż trzeba tylko z akcesoriami w drodze przydatnymi, bo nigdy nie wiadomo, ile waliz czeka na zabranie na następnej stacji. A poza tym wszystko jest nietrwałe, płynne, odchodzi w przeszłość, z każdym dniem staje się tylko martwym punktem odniesienia do teraźniejszości. Dzisiejsi Niemcy nie mogą być wierną kopią swoich ojców, wykluczone! Jeżeli, naturalnie, mają dobrze w głowie. Skłonność do dzielenia włosa na czworo — w powietrzu ze mną zawsze tak. Jakże prościej jest patrzeć na chmury i nie widzieć deszczu. Mój „fiński” Fin jest na pewno wolny od tego balastu, na takiego wygląda. Wertuje gazetę strona po stronie, świat dla niego nie istnieje. Chłopisko wyższe ode mnie, potężniejsze, na składaku bateria puszek po piwie, nie dopita kawa, w zębach cygarzysko. Nieciekawy typ. Sądząc po kosmatych łapskach, na pewno jakiś handlarz drewnem, bo Finlandia to przecież lasy. Wraca teraz do domu. Podróż się udała. We Frankfurcie czy gdzieś tam sprzedał to, kupił tamto. „Xetem” ma na pozłacanej blaszce w klapie włochatej marynarki. Nie wiem, co to oznacza. Wyobrażam go sobie dzisiaj w domu: pulchna żona, pół tuzina dzieci, na stole butelki, mięsiwo — „fińscy” Finowie podobno zażerają się mięsem — kudłate psisko u jego butów. Rozmowa toczy się na temat... Kryminały powinienem pisać! Pode mną rozcapierzona, siedmiopalcowa łapa z pazurami wczepionymi drapieżnie w morze. Zatoki, wysepki, klifowe urwiska, cieśniny. Na lądzie lasy i jeziora. Helsinki są dużo mniejsze od Sztokholmu, widać to już z góry. Stewardesy zdążyły podać kawę, herbatę, piwo, napoić ze swego sklepiku na kółkach spragnionych mocnych trunków, obdarować dzieci zabawkami, posprzątać, nie tracąc przy tym wyglądu modelek na pokazie mody — wszystko w ciągu czterdziestu minut — i po sprawdzeniu zapięcia pasów u pasażerów, świeżo podmalowane siąść na swoich miejscach. Mój pierwszy kontakt z niemiecką organizacją pracy w powietrzu. Pomarańczowe apaszki, kawowe kostiumy, nogi w bucikach na półsłupku koloru apaszek przystawione co do milimetra jedna do drugiej, zrelaksowane spojrzenie. Podczas lotu samolotem British Airways z Londynu do Paryża, odległość ta sama, zdążono poczęstować pasażerów keksem. Takie same dziewczyny są w załodze porwanego samolotu. Jeżeli tę sprawę rozstrzygać się będzie siłą, czeka je widowisko, którego — zakładając, że wyjdą z niego cało — nie zapomną do końca życia. Zawód stewardesy stanowczo nie jest nudny! Ostatniej nocy nie spałem dłużej niż półtorej godziny, z czego większość po wyjściu Gundborg. Wystarczyło oderwanie wzroku od kłębiastych chmur pod skrzydłami, aby zapaść w raptowną drzemkę, z której zbudził mnie ruch w pasażu. Pilot posadził maszynę na runwayu tak lekko, że tego nie odczułem. Pasażerowie przesuwali się ku dziobowi, miejsce po moim milczącym sąsiedzie było puste. Schylając się po worek z zakupami poczynionymi w Sztokholmie, spostrzegłem na fotelu z lewej skórzany pugilares z piórem, długopisem i ołówkiem. Nie myliłem się: te grube na palec przyrządy do pisania wykonane były ze szczerego złota: — Hey, mister! — Podniosłem w górę pugilares. — Mister! Ten wysoki — wskazałem ręką. — Zostawił pan pugilares! Wieża w tweedowej marynarce leniwie obróciła swój rudy czub, wyciągnęła ku mnie rękę, ponad głowami pasażerów, burknęła coś jakby zwracano jej pudełko zapałek, po czym pożeglowała ku wyjściu. Szwedzi wyjątkowo dobrze znają się na ludziach! Do jakiego kraju ja się wybrałem? Nie wiem dlaczego, ale z samolotu wysiadłem w stanie duchowej nieważkości, jak to miało miejsce po przyjeździe z Indochin do domu, kiedy uprzedzony przez kogoś miejscowy oddział American Legion zgotował mi na lotnisku przyjęcie niczym narodowemu bohaterowi. Stan duchowej nieważkości, tak wówczas to nazwałem. Rodzaj transcendencji. Nikt na mnie tutaj nie czeka. Przybyłem do kraju nie nawiedzanego przez naszych turystów, nikogo tu nie znam, będę mógł w spokoju popracować. Nieważkość. Nie idę, a unoszę się nad ziemią. Jak kosmonauta na księżycu, nie przytwierdzony linką do pojazdu. To Gundborg przypięła mi te skrzydła. Do taśmy bagażowej dotarłem jako ostatni, nie spieszyłem się. Ze złapaniem taksówki problemu nie będzie, wpierw jednak zasięgnę informacji. Pierwszym moim punktem zaczepienia będzie więc „I”. Pasażerowie zabierali swój bagaż i kierowali się do wyjścia. Nie trwało długo, jak hali opustoszał, w miejsce „Frankfurtu” na tablicy świetlnej ukazał się „Londyn”, taśma konwojera zamarła w bezruchu. Pusta! Niespokojnie obejrzałem się po również pustej posadzce wokół podkowy konwojera. — Stało się coś? — usłyszałem zza pleców wypowiedziane tubalnym głosem z twardym akcentem. — Nie widzę mego bagażu — odrzekłem zaalarmowany, nie odwracając się. — Może przewieziono go do innego punktu, to się na lotniskach zdarza. Pan jest tu obcy, proszę zaczekać, zaraz sprawdzę. Głos ten poznałem już w samolocie. Należał do właściciela pugilaresu, który teraz, w niezrozumiałym dla mnie języku, nie proszony przeze mnie, już pertraktował z hostesą. Dał mi znak, abym poczekał, i zostawiając swoje walizy bez nadzoru, zniknął za przepierzeniem hallu. Mój dobry nastrój sprzed kiosku z niebieskimi kieszonkami prysnął. Myślałem o jednym. Z całej zawartości mego bagażu to było najważniejsze. Nieobecność tej pary przedłużała się. Do hallu poczęli napływać pasażerowie przybyli z Londynu, co oznaczało, że bagaż z mego samolotu został wydany. Nie miałem powodu do histeryzowania, ale najspokojniejszy nie byłem. Wreszcie jaskinia uchyliła swoje wrota i wyrzuciła moją parę wraz z umundurowanym urzędnikiem. Umundurowani ludzie kojarzą mi się z robotami. Sam widok blaszanego guzika wprawia mnie w stan czujności. — Pan ze Sztokholmu? — robot przystąpił do rzeczy z wojskową rzeczowością. — Sorry, bagaż z pańskiego samolotu został wydany, sprawdziłem to. Kwity nadania pan oczywiście ma? Oczywiście miałem. Osobno na torbę i na neseser. Porty nadania i docelowy zgadzały się. Robot poprosił mnie do swego kantorka dla wypełnienia formularzy zaginionych rzeczy. Na kilka godzin zaginionych czy na wieczność? Gotów byłem wyrzec się wszelkiej własności w zamian za odzyskanie trzystu dwudziestu stron papieru. Wyraz mojej twarzy nie należał do najszczęśliwszych podczas wypełniania rubryk. Co mieści się w torbie, co w neseserze? Sztuka po sztuce, opis, wartość rzeczy, miejsce zakupu — idiotyczne formularze! Pieniądze, złoto, biżuteria, jeżeli nie zadeklarowane przed lotem i osobno ubezpieczone, nie podlegają odszkodowaniu — uprzedza z góry deklaracja. Nie groziła mi ta strata, rubryki te wypełniłem czytelnym „no”. Na kwitach brakowało wagi bagażu, czy mógłbym w przybliżeniu wpisać ją w odpowiednim okienku? I jeszcze jedno: zabezpieczenie. Na zamek, zacisk, kłódkę — zwyczajną, patentową, z szyfrem? Brrr! Torba parciana koloru khaki na zamek błyskawiczny z języczkiem wciskanym w gniazdko, neseser... Dam milion dolarów każdemu, kto gubiąc swoją walizkę opisze bezbłędnie jej wygląd, nie mówiąc o takich szczegółach, jak nazwa zamka. Po umieszczeniu manuskryptu w przegrodzie po stronie wieka wyszedłem na pożegnalny spacer po Kungsgatan, z którego wróciłem przed południem następnego dnia, zaś po powrocie do hotelu nie otwierałem go nie z obawy przed ponownym zapuszczeniem weń żurawia, ile z braku nastroju do poważnych rozmyślań. Złożenie podpisu zakończyło tę część historii. Moje samopoczucie poprawiło się. Z miny kierownika bagażowni wywnioskowałem, że wypadki takie należą do rzadkości i — bagatela — wszystko szybko się wyjaśni. Dwie, trzy godziny, nie dłużej; już wysłano telex. — Do jakiego hotelu mamy odesłać pański bagaż? Nie miałem hotelu. Z wiadomego powodu nie dokonałem rezerwacji ze Sztokholmu. Ze znalezieniem wolnego pokoju w hotelach międzynarodowej klasy trudności nigdzie nie ma, zamierzałem zdecydować się na miejscu. Ruda góra, która przez cały czas mnie nie opuszczała, nie martwiąc się o swój bagaż pozostawiony w hallu bez opieki, odpowiedziała za mnie: — Ten pan zatrzyma się u mnie. — Wręczyła urzędnikowi bilet wizytowy. — Jakby co, to proszę zadzwonić do mnie do domu. — Klepnęła mnie w ramię. — Let’s go, my friend! To nie potrwa wieki, a miejsca u mnie jak w tundrze. Jestem w Finlandii! Krainie miliona jezior, północnych lasów, reniferów i czegoś, o czym nie czytałem w żadnym folderze o tym kraju. Mój milczący w samolocie opiekun wyholował mnie do czekającego na parkingu samochodu z kierowcą. Przez całą drogę nie dopuszczał mnie do głosu. Jego żona bardzo się ucieszy z mego towarzystwa. Żona, córka, a także syn, który jest żądny wieści o Ameryce z pierwszej Teki. Przed zajęciem miejsc w samochodzie wyciągnął do mnie swoją żylastą dłoń drwala. — Jestem Kauko Uusitalo. Zrządzeniem przypadku lotnisko w Sztokholmie stało się dla mnie centralnym punktem świata. Do czasu wylądowania w tym mieście punktem takim było mieszkanie Gundborg. Mówię „mieszkanie”, a myślę coś innego. Istotnie. Nie zdarzyło się tam nic, czego bym już nie zaznał — technika zmagań łóżkowych jest tak oklepana, że choćby nie wiadomo jak udziwniona, pozostawia po sobie w najlepszym wypadku zmęczenie. Poznałem to uczucie. Zmusiło mnie nie jeden raz do postawienia na jednej szali drogi wiodącej do zenitu, tej, po której wszystko między kochankami idzie jak z płatka, i jej drugiej części, zaczynającej się kłopotliwą ciszą w łóżku. Waga pierwszej szali wychodziła z tej próby z reguły sromotnie przegrana. Z Gundborg było to samo, lecz tylko na początku drogi. Wiedziony doświadczeniem starałem się opóźnić osiągnięcie mety nawet za cenę pozbawienia się nagrody, gdy nagle ciemność pomieszała się z jasnością, hamulce wysiadły i zwarte ze sobą pojazdy potoczyły się w bezkresną dal, która nie miała końca. Rzadki przypadek kolizji sztampy ze sztuką albo też doświadczenie moje w tych sprawach jest uboższe niż sobie wyobrażałem. Z mieszkania Gundborg wyszedł człowiek radosny, lekki. W tym nastroju człowiek ten zabrał z hotelu swoje manatki, rozliczył się na parkingu lotniska z agentem od wynajmu samochodu, nieświadomy szykującej się na niego zasadzki, niczym pasikonik skaczący po łące dokonywał frywolnie obdukcji zawartości niebieskich kieszonek, nie zapamiętując właściwie, czy ich bunt był udawany, a niewinne splecenie na podołku dłoni, które nim tak poruszyło, nie zostało wyćwiczone wcześniej pod okiem fachowca od tych rzeczy. Bo dlaczego by nie? Psychologia przeniknęła wszystkie dziedziny życia społeczeństwa — jak to się dzisiaj ładnie nazywa — konsumpcyjnego. Produkcja przestała być sztuką, tą stała się sprzedaż produktu, ta zaś wymaga znajomości człowieka: sprawą najważniejszą jest zdobycie klienta. Były wieki głodu, nadeszły lata dostatku. Żryj, chlaj, używaj, masz jedno auto, kup drugie, masz lodówkę starą, kup nową, dokup do niej pralkę automatyczną z programatorem, do pralki magnetowid, wyrzuć na śmietnik telewizor czarno- biały, w jego miejsce wstaw zdalnie sterowany kolorowy, nie masz gotówki, kup na kredyt, na raty, byłeś kupił, bo fabryki już zawaliły magazyny nowymi modelami tych samych produktów i nie mają ich gdzie składować. Prosperity. Wielkie żarcie dóbr ery przedatomowej zagłady. I aby apetyt dopisywał, zaprzęgnięto w rydwan handlu psychologię. Dyscyplinie tej niemało uwagi poświęcono w szkołach firmy. A ile z tego pozostało w mojej głowie? Kobieta przegląda się w lustrze. Mimo zmęczonych oczu minę ma zadowoloną. Z wazonu wyglądają pąki holenderskich róż. Na przegubie ręki wije się złota bransoletka. Kwiatów w tym gustownie urządzonym gniazdku jest dużo. Kwiatów, starej porcelany, dywanów. Nie przypominam sobie, czy Gundborg hoduje kwiaty. W radosnym nastroju, w jakim to mieszkanie opuszczałem, nie zwróciłem na to uwagi. Drogo mnie ta radość kosztuje. Lotnisko Arlanda w Sztokholmie, tam moja sprawa się zaczęła. Kiedy wyrwałem się z kleszczy pań z działu jubilerskiego, odprawa pasażerów do Nowego Jorku już się odbywała, kontrolerka biletów zapomniała w pośpiechu przełożyć konwojer bagażu z powrotem na Helsinki, i stało się. Moja torba z neseserem znajduje się w ładowni jumbo jęta szybującego w tej chwili nad północnym Atlantykiem. Ludzie z Arlanda nie próżnują. Czarterowy B-747, być może egzemplarz oblatywany przed oddaniem do eksploatacji osobiście przez mego ojca, zmierza bezpośrednio do Nowego Jorku. Na lotnisku Kennedy’ego wyląduje — licząc od tej chwili — za osiem godzin, czyli o pierwszej w nocy czasu środkowoeuropejskiego, w ciągu trzech następnych godzin — czwarta rano tutejszego czasu — nastąpi przetransportowanie bagażu na samolot linii SAS odlatujący — via Londyn, Amsterdam — do Sztokholmu, tam przerzutka bagażu na pierwszy samolot lecący do Helsinek i zguba dostarczana zostanie do hotelu. Kapitan samolotu, Nowy Jork — poinformowani. Za kłopoty spowodowane niedopatrzeniem personelu zarząd lotniska składa Szanownemu Panu swoje very sorry, wszelkie straty, jakie w związku z tym poniosę, zostaną mi całkowicie pokryte. We will keep in touch with you. Z poważaniem... Darowałem je sobie, choć Szwedzi to solidna firma. W końcu to nie ich wina, ale moja. Co innego zaprzątnęło moją głowę. Lotnisko Kennedy’ego. Główne wrota wjazdowe do Stanów dla politycznie chwiejnych Europejczyków. Gdzie co drugi pracownik urzędu imigracyjnego czy celnego jest jeśli nie na żołdzie FBI, to CIA! Gdyby mój manuskrypt wpadł tam w czyjeś łapy... Na szczęście bagaż, tranzytujący tylko przez Nowy Jork, nie podlega odprawie celnej, nie będzie więc otwierany. Nazwisko moje na torbie i neseserze nie będzie nawet czytane, powinienem być spokojny. Jestem alergicznie uczulony na nasze przejścia graniczne. Im szerzej otwarte na świat, tym moja wysypka silniejsza. Mam o nich pewne pojęcie. Każde z tych wrót ma połączenie z indeksem nazwisk obywateli amerykańskich, którzy w jakikolwiek sposób weszli w kolizję z prawem na terenie USA bądź gdzie indziej, a także obywateli obcych, których działalność polityczna lub jakakolwiek inna uznana została za godzącą w „interesy bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych”, zestawiony alfabetycznie, według narodowości i kraju zamieszkania. Obejmuje on miliony nazwisk, pojemnościowa to rzecz, połączona z Identification Division FBI w Waszyngtonie, odpowiadająca w sekundzie za naciśnięciem odpowiedniego klucza w komputerze terminalu. Moje nazwisko obwiedzione jest tam specjalną laurką. Całe szczęście, że bagaż bezpośrednio z ładowni samolotu przewieziony zostanie do głównej komory tranzytowej. Tranzyt — święta przepustka. Obwarowana międzynarodową konwencją. Jeżeli dla CIA jakakolwiek konwencja ratyfikowana przez Kongres i podpisana przez prezydenta coś jeszcze znaczy. Ale bądźmy dobrej myśli. Trans-World-Air — nie znam tej linii, nigdy o niej nie słyszałem. Wielkie towarzystwa lotnicze mają po obu stronach oceanu własne terminale; pojedyncze samoloty czarterowe przysiadają gdzie się akurat da. Marszrutę mego bagażu do terminalu wielkiej linii, jaką jest Scandinavian Airlines System, wyobrażam sobie, nie widzę jednak powodu, aby wałkonie z transportowego personelu naziemnego, obsługujący czarterowe przybłędy, mieli zrezygnować z pierwszego śniadania — w Nowym Jorku będzie siódma rano — i gnać z moimi manelami z jednego krańca tego olbrzymiego lądowiska na drugi tylko dlatego, że jakiś roztargniony facet w Europie nie ma się czym ogolić. Optymiści z Arlanda nie wzięli poprawki na to, że mają do czynienia z lotem czarterowym, którego organizatorzy, po przywiezieniu pasażerów, używających dzięki ich pomysłowości świata za połowę ceny normalnego biletu, z powrotem do kraju, mają ich gdzieś. Droga mego bagażu — wpierw do komory tranzytowej, dopiero stamtąd do terminalu SAS — potrwa dłużej, powiedzmy... osiem godzin, w sumie dotrze on tutaj nie wcześniej niż pojutrze około południa. Nic na to nie poradzę. Zaopatrzyłem się w przyrządy do golenia, krem, wodę kolońską, szczoteczkę do zębów, przed zamknięciem sklepów zdążyłem kupić koszule, skarpetki i piżamę, choć rzadko w niej sypiam; podobno wrześniowe noce w Helsinkach są chłodne. Tylko małą część myśli poświęciłem panu Uusitalo, resztą szukałem po drugiej stronie Atlantyku komory tranzytowej i ludzi, którym przypadnie zadanie naprawy błędu popełnionego na lotnisku Arlanda. Dużo dałbym za usunięcie kartoników z moim nazwiskiem z torby i nesesera. W ruchu tranzytowym rzeczy te nikogo nie interesują, ważne są odcinki kwitu bagażowego z numerem i portem docelowym, podwiązane do uchwytu przesyłki. Ale na wszelki wypadek. Nie przyjąłem zaproszenia pana Uusitalo; chętnie będę gościem jego domu, tylko nie dzisiaj. Zamieszkałem, z jego porady, w hotelu Kalastajatorppa. Jak długo nie otrzymam z powiotem oryginału „Orwelliady” i książeczki czekowej, która spoczywa w kieszeni nesesera, nie będę mógł delektować się pieczenia z renifera przyrządzoną po lapońsku nawet przez panią domu osobiście. Czas dla mnie stanął chwilowo w miejscu. Rezygnując z kolacji wziąłem prysznic i poszedłem do łóżka. Byłem jedną nogą w krainie ciemności, gdy odezwał się telefon. Nie miałem ochoty na żadną rozmowę. Domyślałem się, kto to mógł być. Nie byli to David ani Gundborg; do Davida zadzwonię po wszystkim, przy Gundborg postawiłem znak zapytania. Martwe rzeczy bywają uparte. Z zamkniętymi oczami sięgnąłem po słuchawkę. Oczywiście, wszystko u mnie w porządku — zapewniłem pana Uusitalo. Czuję się dobrze, nic mi nie trzeba. Jeszcze tylko jego małżonka. Przycisnąłem słuchawkę do ucha. Miły kobiecy głos przeprosił mnie za męża, który w żadnym wypadku nie powinien był zostawiać mnie samego. Życzył mi przyjemnego wypoczynku, a sobie goszczenia mnie w domu możliwie najrychlej. I jeszcze: gdybym czego potrzebował, to chyba wiem, co robić. Mogę dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Córka, syn, wszyscy o mnie wiedzą. Służba też... Zbudził mnie hałas. Potrzebowałem chwili czasu do uprzytomnienia sobie, gdzie jestem. Światło nocnej lampki, padające w oczy, oślepiało mnie, w ręku trzymałem słuchawkę telefonu, z zewnątrz energicznie dobijano się do mego pokoju. Słuchawka! Zasnąłem ze słuchawką w ręku, blokując linię. W centrali telefonicznej pomyślano, że mi się coś przytrafiło. Półnagi podbiegłem do drzwi. — Wiem, telefon! — uprzedziłem kierownika recepcji, stojącego w towarzystwie mężczyzny w czarnym garniturze, ale bez hotelowego okienka z fotografią i nazwiskiem w klapie mary- narki. Wychylony z półotwartych drzwi, tylko w bluzie od piżamy i boso, przepraszałem za moją nieuwagę. Nie wiedziałem, czy sprawę uznać za załatwioną, czy zaprosić tych panów do środka; byli wyraźnie zadowoleni, że zastali mnie żywego. — Nic się nie stało — kierownik recepcji mówił płynnym angielskim — ale pan rozumie. — Potrząsnął swoją gładko uczesaną fryzurą. — Pan dyrektor Uusitalo prosił o zadbanie o pań- skie dobre samopoczucie. Gdyby orkiestra przeszkadzała panu w wypoczynku — ten apartament mieści się nad salą dancingową — może pan wybrać sobie jutro coś w spokojniejszym skrzydle hotelu. Jesteśmy do... ...mojej dyspozycji — domyślałem się. To jakaś osobistość, ten pan dyrektor Uusitalo, nie byłem pewien, czy jego troskliwość nie będzie kagańcem dla mojej swobody poruszania się. A co do orkiestry... Dopiero teraz wsłuchałem się w popis perkusisty, salwy saksofonistów i solowe wycie trąbki. Ale oto decybele jazzu urwały się, pustkę po nich wypełniły jakieś nietypowe okrzyki. Musiałem mieć nieszczególną minę. — Pan zapewne o niczym nie wie... — Głowa szefa recepcji wtargnęła w światło drzwi. — Przed chwilą podano wiadomość o szczęśliwym uwolnieniu przez niemieckich komandosów zakładników z samolotu Lufthansy porwanego do Mogadiszu... Co do jednego, wyobraża pan sobie? Wszyscy cali, zdrowi, porywacze zastrzeleni, przywódcy grupy terrorystycznej, których wypuszczenie z więzienia miało być ceną za uwolnienie zakładników, popełnili w celach samobójstwo. Niesamowite, prawda? Mamy licznych gości z Republiki Federalnej, stąd ta radość. Gdyby pan sobie życzył, zajmę się wyszukaniem dobrego stolika. Jest dopiero jedenasta... — Whisky mi chwilowo wystarczy — odpowiadam barmanowi. Chcę się rozejrzeć po sali. Imponującą restaurację ma Kalastajatorppa. A jaka atmosfera! Sala rozbrzmiewała różnymi językami, ale królował niemiecki. Język ten ma dzisiaj specjalny powód do ucztowania. Naukowcy nie daliby rady terrorystom z Mogadiszu. Spalić ich zdalnie promieniami lasera wraz z pasażerami — tak, oddzielić plewy od ziarna w tytanowo-duraluminiowej gilzie odrzutowca — nie. Do tego trzeba normalnych ludzi z normalną wyobraźnią. I smykałki do przechytrzenia jeden drugiego, zwłaszcza po uprzednim ograniu sztuki podczas uwalniania zakładników przez komandosów Izraela. Jakiś podochocony starszy pan z potężnym torsem — smoking, cygaro, sperlona dumą twarz — ze szklanką w ręku podrywa się z miejsca przy stole. Stuka łyżeczką w przysadzistą butelkę chivas regal. Prosi swoje rozgadane towarzystwo o udzielenie mu głosu. — Ja, bitte, Arnold. Bitte! Arnold jest rozczulony. — Meine... meine... Kameraden! To nasz wielki dzień. Kiedy myślę o chłopakach z Mogadiszu, przypomina mi się... — Oczy zachodzą mu łzami. — „Deutschland, Deutschland — intonuje cicho — über...” Towarzysz, który udzielił” mu głosu, ściąga go energicznie za poły smokinga w dół, sam wstaje, podnosząc szklankę w stronę sali, wznosi toast: — Anteeksi! Unsere Freunde, anteeksi. Es lebe Suomi-Finland! Orkiestra wykonuje tusz. Niech żyje Suomi-Finlandia! Toast chwyta Finów za serce. Nie pozostają dłużni swoim rycerskim gościom. Z krzeseł podrywają się smokingi, w górę wędrują szklanki. — Kiitos! Kiitos! Hyvin techty! Onneksi olkoon! Wspaniała atmosfera! Mnie, przybyszowi z zachodniego krańca Ameryki, się podoba. Stukam o szklankę mojego sąsiada przy barze, zalatującego na milę Anglikiem. — To the brave German boys! — mówię. — Bloody bastards! — zżyma się ten. — Już wszystko zapomnieli! Tamtą imprezę zaczynali w identycznym nastroju! — Rzuca barmanowi zmięty banknot, dopija drinka i, z rękami w kieszeniach spodni, wychodzi. Pojedynczy głos, nikt poza mną i barmanem z twarzą Sfinksa go nie słyszy. Na sali gwar. Fortec obsadzonych przez gości z Republiki Federalnej jest więcej. Okrzyki: — Es lebe Suomi-Finland! To Germany! Niech żyją chłopcy z Mogadiszu! — Przy barze słyszę też niemiecki. Mówię nim płynnie. Był okres — jeszcze przed pójściem do szkoły — kiedy przebywając stale z matką znałem go lepiej niż angielski; z języka ojczystego ojca niewiele zapamiętałem. Jako pilota transkontynentalnych linii lotniczych, a później szefa pilotów oblatywaczy w koncernie Boeinga, widywałem go rzadziej i to, czego podczas krótkich pobytów w domu mnie nauczył, szybko wyparowało mi z głowy. Ale to jego nauki trzymały mnie dotąd z dala od Niemiec niczym od drutów pod wysokim napięciem. Kiedyś obiecywałem sobie pogwałcić to ostrzeżenie. Temat na sali jeden. Szczegółów akcji nie znam. Bonn podał wiadomość o szczęśliwym zakończeniu akcji przeprowadzonej przez kompanię specjalnie przeszkolonych komandosów. Trzech terrorystów, mężczyzn, zostało zabitych, czwarty — kobieta — ciężko ranna; kolejny komunikat doniósł o samobójczej śmierci w celach więzienia wszystkich przywódców groźnej grupy Baader-Meinhof. Problem terroryzmu w Republice Federalnej Niemiec, z którym inne kraje nie umieją sobie poradzić, rozwiązał się sam. Blitzlich. Jak nigdzie w świecie. Trudno wyobrazić sobie tą akcję. Przeprowadzić ją musiano piekielnie sprawnie, mało wierzyłem w takie zakończenie. Komandosom należy się uznanie. Nieufny wobec Niemców Anglik, który wyszedł prawdopodobnie z pełnym pęcherzem, wrócił. Zamówił podwójną whisky i duże piwo. Straszny dynamit taka mieszanka. — Douglas Wilson — przedstawił się. Skinął głową w kierunku stolika, przy którym zaintonowano niemiecki hymn narodowy. — Znam ich dobrze. Uganiałem się za nimi na spitfire’ach. — Machnął niedbale ręką. — Przeszłość. Bąknąłem swoje nazwisko. Na końcu języka miałem pytanie o mego ojca, też myśliwca RAF- u, słynnego podczas wojny w całej Anglii, ale połknąłem je. To taka sama przeszłość jak jego. Nie wiem, czy uchwycił brzmienie mojego nazwiska. Z białymi jak przedwczesny śnieg na czarnym polu skroniami wpatrywał się we mnie przez chwilę, jak gdybym przypominał mu kogoś bliskiego, dawno zaginionego. Jego rozwodnione alkoholem niebieskie oczy, przenikające mnie na wylot, były wciąż młodzieńczo uparte, przypominały mi i ojca, i Cullinana z naszej znamiennej nocy w Singapurze. Światło w tunelu? A może mnie się tylko tak wydawało? Wilson przeniósł ponad moim barkiem wzrok na ucztującą salę. Był to wzrok żerującej sowy. — Ich nigdy nie wolno spuścić z oka. Że tych w więzieniu, co rzekomo strzelili sobie w potylicę, nie opijają, to charakterystyczne dla nich. — Zaniósł się szyderczym śmiechem. — Strzał w potylicę... Wypróbuj tę sztuczkę na sobie... Jeżeli ci wyjdzie, zapiszę ci w spadku wszystkie moje wojenne blaszki wraz z końcówką konta bankowego. Pierdolona polityka. Nie daj się ogłupić! — zakończył wyniośle. Uśmiechnąłem się. Było mi go żal, gdy jednym haustem opróżnił szklankę i zakropił kuflem piwa. Powinien był wracać do swego pokoju. Wyobrażałem sobie jego samopoczucie po obudzeniu się. On, widać, doszedł do tego samego wniosku. — Pokój dwieście siedem. — Starannie otarł chusteczką wąsy. — Będę tu kilka dni. Nie wyrzucę cię, gdybyś zechciał mnie odwiedzić. — Klepnął mnie w ramię. — Trzymaj się, chłopie! Rzucił barmanowi banknot wyciągnięty na ślepo z kamizelki, zsunął się ze stołka. Obróciłem się i popatrzyłem za nim. Z rękami wciśniętymi ponuro w kieszenie opadających spodni, przygarbiony. Jakoś nie mogłem go sobie wyobrazić w spitfire’rze, wywijającego nad lotniskiem zwycięską pętlę, jak było w zwyczaju w jego młodych latach. Widzę go za to dopijającego się w swoim pokoju, rozprawiającego się okrutnie ze swoim odżyłym bezczelnym przeciwnikiem, który jednak wziął nad nim górę. Jubel na sali trwał w najlepsze. Przy stolikach niemieckich gości wciąż entuzjastycznie czczono Mogadisz. Uratowani pasażerowie już przybyli do kraju, komandosi wrócą jutro. Już wiadomo, jak będzie wyglądać ich powitanie: bez orkiestry, bez sztandarów, bez mundurów. Europa docenia Niemców, przygarnęła ich z powrotem do rodziny, ale woli ich w dżinsach. Zastanowiłem się nad kacem Douga Wilsona. Strzał w potylicę. Zdumiewająca zbieżność wydarzeń. Wyobrażam sobie, że jestem kanclerzem Republiki Federalnej i mam rozwiązać problem terroryzmu. Sytuacja osiągnęła punkt krytyczny: kto kogo? Albo rząd przywróci obywatelom poczucie bezpieczeństwa, albo oni przewrócą rząd. Jestem przywódcą narodu przywykłego ślepo do porządku, gotowego wyrzec się masła na rzecz armat, lecz nie ordnungu. Moja armia poradzi sobie z każdym wrogiem, byle nie strzelającym od tyłu. Jest dokładnie taka sama jak obywatele: nie wytrzymuje nerwowo niepewności. Mam więc problem, biorę go na stół i rozpatruję. Jak w sztabie wojsk przed szturmem na pozycje wroga. Po mojej stronie stoją konstytucyjne składniki bezpieczeństwa kraju, po przeciwnej — garstka pomyleńców. Układ ten nie jest dla mnie tak dobry, jak się wydaje, mam jednak w ręku argument „przetargowy” — całe dowództwo przeciwnika, którego uwolnienie jest ceną za życie zakładników. Nie jest to wbrew pozorom transakcja handlowa typu sto za sto. Jest to unconditional surrender w nowym stylu. Ustąpienie byłoby kapitulacją potężnego aparatu władzy przed garstką ludzi z marginesu. Co zatem postanawiam? Pytanie za milion dolarów: czym bym się kierował wysyłając do Mogadisziu kompanię śmiałków, do więzienia zaś, w którym przebywa czołówka terrorystów, wiadomą dyspozycję? Jaki guzik bym nacisnął — czerwony czy biały? Naciskam guzik wiadomo jaki. Nic na to nie poradzę. Dougu Wilsonie, w pewnych sytuacjach liczy się tylko siła, możesz najwyżej jutro nie podać mi ręki. Możesz to zdradzić pozostałym na wolności terrorystom, możesz podać im miejsce mego zamieszkania, decyzji nie zmienię. Ordnung muss sein! Wykonawszy to zadanie, żegnam się z fotelem kanclerza Republiki Federalnej Niemiec i wracam do własnej roli. Wracam spiesznie, bo chce mi się siusiu. W drodze powrotnej z WC robię rundę zapoznawczą po gwarnych salach hotelu. Mój czas stanął w miejscu. Czarterowy jumbo pozostawił za sobą Zatokę Świętego Wawrzyńca w Kanadzie, w tej chwili zbliża się do Nowego Jorku, stewardesy serwują cienkie śniadanie, mój skarb, niewiniątko, śpi w komorze bagażowej tego słonia przestworzy. Dopóki nie otrzymam go z powrotem, wskazówki mego zegarka będą stać w miejscu, na przeciwległych biegunach. Nie wiem tylko, którą jestem ja: dużą czy małą? Dylemat chwili. Jestem nożycami rozwartymi w próżni. Hotel Kalastajatorppa. Trzy mile od centrum miasta, dwanaście od portu lotniczego, las, skały, mech, granat morza. Widywałem lepsze hotele. Do jakiej sali by się nie weszło: Czerwonej, Okrągłej, Balkonowej, Kolonialnej, Morskiej, Żółtej — nie licząc gabinetów na prywatki — nie sposób nie podziwiać. Dobrze mnie pan dyrektor Kauko Uusitalo ulokował. Jest tu kasyno gry! Obstawiłem cztery razy pod rząd nieparzyste czerwone numery transversale simple, cztery razy pod Tząd przegrałem. Wygrywają czarne oarre, czerwone douze — na przemian, wiecznie wygrywać nie będą! W ruletce obowiązują trzy zasady: wydzielić sobie z góry określoną kwotę na przegranie, grać nisko, być wiernym polom. Zasady pierwszej łamać nie wolno nigdy, druga cechuje hazardzistów niedzielnych, do trzeciej należy podchodzić jak do kobiety, której nie chce się stracić: raz tak, raz inaczej. Ile jest cztery razy cztery, razy cztery? Jest sześćdziesiąt cztery suomen markkaa, czyli około szesnastu dolarów, mogę grać dalej. Są jeszcze zasady osobiste, ściśle tajne, wydumane w oparach nie przespanych nocy, nie zdradzane nikomu, zasady typu szósty zmysł Napoleona spod Austerlitz; jest zasada roszady zasad nie przewidziana przez regularnego przeciwnika, przynosząca w ostatniej chwili druzgocące zwycięstwo, zastrzeżone jednak wyłącznie dla Napoleona; geniusze mniejszego kalibru, od których przy stole gry się roi, stosując ją, wychodzą na tym jak Napoleon, ale ten spod Waterloo. Perkele! — podoba mi się to przekleństwo. Cały świat klnie po angielsku, bez polotu, warto było przyjechać do Finlandii. Perkele, znowu przegrałem, ale to żaden dramat, bo gram nisko, żetony z poczwórną stawką trzymam w odwodzie na czas ofensywy. Rekonesans prowadzi się małymi siłami. Sztuka hazardu. Zdaniem Davida wszystko w życiu jest hazardem, rzecz w tym, że nie każdy zdaje sobie z tego sprawę. Jest w tym trochę racji. Tak się złożyło, że lata gimnazjalne spędziłem w małym miasteczku w stanie Kalifornia. Nazywało się Sleeping Valley i tak jak się nazywało, takim było. Dla kogoś przyzwyczajonego do drapaczy chmur Wschodniego Wybrzeża było podwórkiem więziennym. W Spiąeej Dolinie były kina, kościoły, drugstore’y, discobudy, hoteliki, lecz dokąd by się nie poszło, widywało się te same twarze; znienawidziłem prowincję. Rozrywką dla chłopaków żądnych silniejszych wrażeń było wypuszezaihie się na higway gratem z demobilu, kupionym za parę dolarów, i „przyklejanie się” do markowych limuzyn prowadzonych przez ładne dziewczyny. Zabawa ta zamieniała często myśliwych w zwierzynę, bo obiekty pogoni same zjeżdżały na pobocza i szukały szczęścia, ale wówczas było to jeszcze odkrywaniem świata. Kończyło się różnie, dla mnie, trzymanego krótką w tych sprawach ręką, majakami nocnymi, gdyż w sytuacjach podbramkowych, kiedy biała flaga windowała się na maszt, brakowało mi odwagi. Proste to, a jak pokrzywione, gdyby na przykład nie przedsiębiorczość Gundborg, noc wśród starej porcelany miałaby może inny przebieg. Pasywność. Pociąg, na który zawsze zdążę. Nie lubię w tych sprawach pośpiechu, a już w ogóle wyskakiwania w biegu. Na eskapadach tych dokonałem ważnego odkrycia: one, te nieosiągalne w wyobraźni chłopaków królewny z bajki, chcą tego bardziej niż my, tylko nie mają odwagi! I jeszcze jedno: Marzenia senne a la Jane Fonda kapitulowały najszybciej, natomiast kury domowego chowu z małych dziur, jeżeli nie naciskały z piskiem na gaz, chciały najpierw powzdychać przy księżycu, gdy rzecz w czymś tak prozaicznym. Szczęście, jak powiada David, lubi odważnych, ale z mojego doświadczenia wiem, że zmęczone wyczekiwaniem na chętnego staje się uleglejsze. Nieco doświadczenia, a jaki zysk! Douze płaci dwa za jeden, transversale simple — cztery, carre — siedem, cheval — siedemnaście, plein — trzydzieści pięć. Trzydzieści pięć razy iks równa się milion. Taktyka ostrożnego rekonesansu skończyła się, teraz trzeba sprintem. Przeliczając na oko stosy żetonów, spiętrzone przy mnie, wygr... nie mów hop, póki nie przeskoczysz. I nie szukaj podpórki w darmowym alkoholu serwowanym w kasynach, oni wiedzą, co robią! Nie, dziękuję, mówię kelnerowi. Stojąca obok mnie wieczorowa suknia pyta grzecznie po niemiecku, czy nie będę miał nic przeciwko obstawianiu przez nią moich numerów? Jestem pochłonięty zimnym rachunkiem. Komputerem bankowym jestem, nie człowiekiem. — Nie będzie pan miał nic przeciwko temu? — ponawia suknia, tym razem po angielsku. Proszę znaleźć mężczyznę, który mając szczęście w grze nie byłby wielkoduszny wobec piękności w wieczorowej kreacji. Robię jej więcej miejsca. — Ależ proszę, szanowna pani, to dla mnie zaszczyt — odpowiadam przekornie, tym razem po niemiecku z moim zurichskim akcentem, z powodu którego Niemcy biorą mnie często za Bawarczyka. Wieczorowe suknie przeplatane czarnymi smokingami śledzą mnie i z podziwem, i z zazdrością. Nie mam nic przeciwko temu. Pochłania mnie gra. Nie podnoszę oczu znad pola bitwy, nie interesują mnie wydekoltowane kreacje, zajęty jestem problemami strategiczno- taktycznymi: zatrzymać się przed Rubikonem, po raz trzeci zaatakować nieparzyste bastiony cheval i plein czy rzucić wszystkie siły przeciwko zdobywanemu dotychczas na próżno przez innych bunkrowi zero? Jak postąpiłby David? — pytam siebie wiedząc, że i on, i Cullinan poszliby na pełny gaz. — Mesdames et messieurs... Mesdames et messieurs!... — nawołuje krupier. Noc jest piękna, woda w zatoce jeszcze dobra do kąpieli. Tak, oni zarzuciliby na duże ryby. Na głębokie by poszli. Więc c’ est la vie! — śmieję się i obstawiam koronę stołu. Moim śladem, niczym wierny pies sunie po zielonym suknie nagie ramię kobiety skąpane w jeziorze Chanel, Le de Givenchy, Yves Saint Laurent, Nina Ricci — nie wiem, w którym, nie znam się na perfumach. Alabastrowa szyja łabędzia. Wdzięk wymodelowany w górną kończynę tego królewskiego ptaka podąża moim śladem, nieprzytomnie poddany, przyklejony do mego ramienia; — gdybym był mężem ptaka, do którego należy, nie czułbym się pewny siebie. — Nichts geht mehr! — oznajmia krupier. — The end! — Furkot kuli ginie w oszalałym wodospadzie rocka wlewającym się do kasyna z sali dancingowej. Roulette — piękny jest francuski język. Je t’aime, Mademoiselle Roulette! Nie interesuje mnie marszruta kuli na obrotowej tarczy, czy w ogóle stanie i gdzie, czy też poszybuje od razu na księżyc. Jestem po drugiej stronie Atlantyku. Lubię widok lądujących gigantów powietrznych, od dziecka było to dla mnie przeżyciem. Mój ojciec, on mnie tym zaraził. Technika lotnicza osiągnęła szczyty, ale powrót na ziemię, pomimo elektroniki, całej zwariowanej automatyki jest, jego zdaniem, nadal sprawą pilota. Ojciec zawsze ocenia człowieka siedzącego przy sterach po sposobie posadzenia maszyny na pasie lądowania; stara gwardia, towarzystwa lotnicze, pozbywając się ich jednego po drugim, wiedzą, co robią. Wymiana pokoleń. Naturalny porządek rzeczy niezbędny dla postępu. Wystrzeliwuje się rakiety na odległość tysięcy mil, samonaprowadzające się na cel z dokładnością do paru jardów; pilot dzisiaj to przeżytek. Ale samoloty — kończył rozmowę na ten temat — nie mają spadać jak bomby, lecz siadać ze swoimi delikatnymi jajkami w kadłubie, a to różnica! Ciężka argumentacja, z tymi spitfireowcami naprawdę czas do lamusa. Mój czarterowy jumbo siada na nafaszerowanym elektroniką betonie na pewno za pomocą pilota automatycznego, siada jak ta lala, wytrąca majestatycznie prędkość, kołuje do terminalu. End of the Flight. Niedługo zacznie się przeprowadzka mego bagażu z samolotu do głównej komory tranzytowej, formalności, stamtąd przerzut do terminalu SAS-u, koniec odysei. Lotnisko Arlanda w Sztokholmie zajmie się dalszą drogą. A prawda, Sztokholm, zupełnie o niej zapomniałem, o niebieskich kieszonkach też. Śpią. O tej porze nocy porządne kobiety śpią, problem tylko z kim, reszta nie ma znaczenia. „Porządne”, „nieporządne”, mężczyźni miewają złudzenia, szczególnie ci skazani na jedną kobietę. Zaprzątanie sobie tym podziałem głowy bywa początkiem nieszczęścia. Nie pytać. Słowa są słowami, ulotnym dźwiękiem, kobiety mają ich w zanadrzu zawsze spory zapas, wyobraźnię mają też. Passe. Manque. Impair. Pair. Wielka seria zero-dwa-trzy. FINALE! Kula zwalnia wirowanie na obrotowej tarczy podzielonej na trzydzieści siedem czerwono-czarnych przegródek, nie widzę tego, a słyszę. Kula — rzeczownik rodzaju żeńskiego. Łabędzia szyja z brylantami na palcach zaciśniętych na krawędzi stołu denerwuje się. Niepotrzebnie, urodziłem się w czepku, na ojca wybrałem sobie asa lotnictwa myśliwskiego, nie może być klapy przy lądowaniu. Jeszcze sekunda, a rozbijam banki w Monte Carlo, Hongkongu, w Dallas, w Kalastajatorppie. I co dalej? Mój ty Panie, znowu jestem do przodu! Stosy żetonów uklepane w szczyt Mount Blanc nie pytając nikogo o zgodę, głuche na jęk zawodu, ślepo suną ku swemu wybrańcowi. Fortuna nie zna się na demokracji, jak się na kogoś zdecyduje, to na całego. Niech więc mnie sobie bierze. Głęboki oddech, uśmiech tu, uśmiech tam, zerknięcie na zegarek — ach, jak ten czas leci! — czek kasjera do kieszoneczki i... Tak, spłacam Davida, nasza niepisana umowa stoi mi ością w gardle; po drugie zmieniam przepoconą pod pachami koszulę, po trzecie kąpię się w basenie Chanela, Le de Givenchy, Yves Saint Laurenta, Niny Ricci, czysty jak łza i pachnący idę spać. Spać za wszelką cenę. Ale szczęśliwy z wygranej łabędź w wieczorowej kreacji nie ustępuje. Odwołuje się do swego partnera. — Nie puścimy pana, prawda, liebling? — Doktor Oskar Norderstedt, z Hamburga — przedstawia się liebling — a to moja małżonka, Gaby. Sprawi pan nam wielką przyjemność swoim towarzystwem. Naprawdę! Sympatyczna para. Przy stole pani Gaby Norderstedt przygląda mi się badawczo. — Zastanawia mnie — koniuszkiem języka zwilża dolną wargę — pański uśmieszek. Tajemniczy. Czy wolno spytać, z czego pan się śmieje? Pociągnąłem łyk szampana. Z czego zdobywca Kalastajatorppy może się śmiać? Z wygrania prawie dwudziestu trzech tysięcy dolarów? Z miłego towarzystwa? Z własnego komedianctwa? Z tego! Czas przerwać tę grę, mój niemiecki nie jest aż tak bezbłędny, a w ogóle, po co ją kontynuować? Wymazuję z twarzy głupawy uśmieszek. — Jestem winien państwu wyjaśnienie — mówię poważnie. — Państwo wzięli mnie za Niemca, domyślam się dlaczego, ale jestem Amerykaninem. Proszę o wybaczenie tego małego nieporozumienia. — Aber nein! — protestuje gorąco pani Gaby Norderstedt. — Pan? — Przelatuje mnie błyskawicznie wzrokiem, przegląd wypada po jej myśli. — Wykluczone! — orzeka arbitralnie. — Jest pan stuprocentowym Niemcem, rodem z... Bawarii, tak sądzę. Nie wiem, jak się te procenty oblicza. Zwykle branie mnie z góry za Niemca wyzwala we mnie cichy protest. Nie, żebym Się tym czuł dotknięty, kopie mnie podtekst — szukanie brodu w rzece? Kładki nad przepaścią? — nadawany temu przez Niemców ze starszego pokolenia. Czy dlatego, że jestem rosły? A gdybym tak był niski, nijaki i garbaty? Albo zdradził się ze znajomości innego języka — a znam jeszcze jeden — czy musiałby to być mój język ojczysty? Jestem Amerykaninem. Z urodzenia, z duszy i serca Amerykaninem. Dumnym z tego! Przywracam twarzy uśmiech, ale już nie zagadkowy. — Żałuję, szanowna pani. Tańcząc ze mną Gaby powróciła do tego tematu. Jest we mnie coś — szukała w swej ładnej główce właściwego słowa — fizycznie i kulturowo z Niemca. Z Amerykanina, zgodziła się, oczywiście też, ale raczej z Niemca. Dobrze urodzonego. A w ogóle to jestem niezwykle sympatyczny i poznanie mnie jest dla niej wydarzeniem. Wydarzeniem? Tak, bo prowadzi bardzo samotny tryb życia. Oskar jest meteorologiem z zawodu, pracującym na ogół z dala od domu. Helsinki są miejscem ich okazyjnego rendez- vous; w ramach Światowego Roku Meteorologii — impreza Organizacji Narodów Zjednoczonych, Oskar przebywa z ekipą niemieckich naukowców na Spitsbergenie. Obecnie, gdyż ubiegły rok spędził nieomal cały na Antarktydzie. Smutne jest życie żony naukowca z tej dziedziny: wiecznie sama. Meteorologia u Oskara to dziedziczne obciążenie. Jego ojciec, też meteorolog — ach, niezwykła historia! — został podczas wojny wysadzony potajemnie na Spitsbergenie z u-boota celem wybadania warunków pogodowych odpowiednich do przesmyknięcia się przez kanał La Manche niemieckich pancerników z Dakaru do Europy. Interesujące, prawda? Grano coś syropowo sentymentalnego. Głowa Gaby na mojej piersi, perfumy idealnie zgrane z osobowością właścicielki, układ figur — ciało przy ciele. Przytaknąłem. Parada niemieckich pancerników pod nosem zaspanych jak zwykle brytyjskich admirałów, to rzeczywiście bomba. Co na to Doug? Sekretarz Generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych składa uroczej pani Gaby Norderstedt swoje gorące podziękowanie za odtańczenie ze mną „tanga pancerników”. Ale wolałbym, aby zmieniła temat. Obliczając w duchu ciśnienie baryczne, siłę i kierunek wiatru na sali, Oskar oklaskiwał nasze manewry na parkiecie, ja potrzebowałem na gwałt zapałek do podtrzymania opadających mi powiek, Gaby odrabiała bezlitośnie miesiące bezruchu. Szampańska — wypiliśmy morze tego trunku — noc. Wyrównałem niedostatki picia za wszystkie lata. Poza kolejkami: bruderszaft, za naszą wzajemną pomyślność, za słońce latem, a śnieg zimą, opiłem powodzenie Kalastajatorppy — dobry hotel, nieźle pan dyrektor Kauko Uusitalo mnie ulokował, osobną butelką uczciłem kulę ruletki, która intuicyjnie wyczuwała moje posunięcia, nie zapomniałem o zdrowiu Douga Wilsona, o Gundborg śpiącej nago wspólnie z niebieskimi kieszonkami, o chłopakach z Mogadiszu i ich kanclerzu — aber doch, Herr Bundeskanzler, Ordnung muss sein! — teraz chciałbym do poduszki. Ale świat jest systemem naczyń połączonych, cholernym systemem! Ja chciałem na górę, świat chciał jeszcze i jeszcze na parkiet, wszak taka noc zdarza się tylko raz. Tylko raz... tylko raz... tylko raz... — zacięła mi się płyta; Chanel... Le de... Le de... de le... Jakaś nadludzka istota ulitowała się nade mną i rozbierając z marynarki i butów, z rozluźnionym na szyi krawatem wrzuciła mnie jak wyżętą szmatę do łóżka. Szczegółów spitsbergeńsko-pancernikowskiej epopei dowiedziałem się przy śniadaniu zjedzonym w porze późnego lunchu od małżonka Gaby osobiście. Meteorologów i ich żony rekrutują spośród maratończyków! Oskar wyglądał na tak wypoczętego, jakby od miesiąca nie wychodził z łóżka, Gaby promieniała świeżością majowego poranka; wyjątkowo dobrana para. Więc ta historia. Wielki Panie, jak mało mnie te starocie interesują! Mam wyrozumienie dla Europejczyków starszego pokolenia, którym te rzeczy przyszło przeżywać; ci mają zawsze na składzie coś niezwykłego do opowiadania ludziom nowo poznanym, a zwłaszcza takim głupkom w wojennym fachu jak Amerykanie. Dla nich pozostaniemy do końca życia bohaterami „Chaty Wuja Toma”, szlachetnymi szeryfami, no i turystami naładowanymi forsą. Gdyby wiedzieli, jak bardzo są ofiarami naszej literatury, naszych filmów, jak mało identyfikujemy się z tymi postaciami. Przed wojną cierpieliśmy na kompleks niższości wobec Europy, teraz to się odwróciło — myślę cały czas o Europejczykach ze starszego pokolenia, przede wszystkim o Niemcach, gdyż młodzi, obojętnie jakiej narodowości, patrzą na nas bykiem. Na szczęście nie wszyscy. Voileipepoyta. Czas serwowania od jedenastej do czternastej. Z odczytywaniem liczb nie mam kłopotu, reszta jest dla mnie czarną magią, są, chwała Bogu, w obiegu w tym kraju dwa inne języki, które przekładają to słowo na stół zakąsek — lunch a la fourchette, z mnóstwem zimnych i gorących dań, do koloru i własnoręcznego wyboru, co i ile dusza zapragnie, cena rezydentów Kalastajatorppy nie interesuje. Cena — brzydzę się pospolitościami! Po lunchu napoje. Jeden lubi kawę, drugi herbatę, trzeci blondynki, ja przepadam za spokojem, po to tu przyjechałem, gdy tymczasem życzliwi ludzie rozerwą mnie na strzępy. Niedobrze. W obawie przed nadzianiem się w hallu na Douga Wilsona przemknąłem się z pokoju na dół jak tropiony szczur; tu, posługując się pierwszym z brzegu pretekstem, wyłgałem się od stolika zarezerwowanego przez państwa Norderstedt w centralnym punkcie restauracji na rzecz zacisznego kąta, po drodze słynny rozbijacz banku oddał ukłony tabunowi zupełnie obcych mu ludzi, maitre d’hotel osobiście dyryguje szwadronem obsługujących nas kelnerów, o szóstej przyjeżdża po mnie pan dyrektor Kauko Uusitalo. Jutro weekend, wieczór zaczniemy od sauny, obecni będą jego dwaj najbliżsi współpracownicy z żonami oraz pewien niemiecki przemysłowiec, dzisiejszy dancing w hotelu uświetnią występy brazylijskiego zespołu taneczno-wokalnego, światowa sława, stolik na trzy osoby Gaby już zarezerwowała. Czyż nie wspaniale? Nowomowa, dwójmowa, thank you, mister Orwell, za ten wynalazek. Wyjeżdżam. Otrzymałem wiadomość z Londynu, sprawa nie cierpiąca zwłoki, sorry — powiem i cichcem wyprowadzę się do Turku, do Tampere, do Hanko, do jednego z tych miast dość odległych od Helsinek, aby nikt z tych ludzi nie wybrał się tam samochodem, zniknę na tydzień, dopóki obecny komplet gości nie opuści hotelu. Kłamstwo nie krzywdzące nikogo, me przynoszące korzyści nie jest kłamstwem, jest konwencją, bez istnienia której współżycie ludzi stałoby się piekłem, jest heblarką ostrych kantów we wspólnym łóżku. Potrzeba mi lasu, jeziora lub rzeczki, nie wirującego parkietu — żelazobetonowego gruntu pod nogami mi potrzeba, żadnych życzliwych ludzi, z kobietami włącznie. Zachłanne istoty, jeśli już, to wolę towarzystwo psa lub kota. Perkele, co robić? Boy hotelowy obchodził stoliki i pytał o gościa o nazwisku wypisanym na tablicy, którą trzymał przed sobą. — On szuka ciebie! — podsłyszała spostrzegawcza Gaby. — Ma coś dla ciebie! Przywołała go do stolika. Specjalny wysłannik lotniska wręczył mi w recepcji kopertę z teleksem. Nowy Jork donosił: „Z powodu technicznych komplikacji przybyły omyłkowo bagaż odeślemy do Helsinek via Sztokholm dopiero następnym samolotem. Sorry”. Techniczne komplikacje? Podpięta zszywką druga kartka informowała uprzejmie, że nie nastąpi to wcześniej niż pojutrze w południe. Linie Finnair/SAS bardzo mnie za to przepraszały, oddane pozostawały do moich usług. Wcisnąłem kopertę do kieszeni. — Znaleźli już pańską zgubę? — rzucił zza kontuaru recepcjonista. Cały hotel, wszyscy goście wiedzą o moich perypetiach z bagażem. Otacza mnie stan współczującego oblężenia. Jestem prima personą Kalaistajatorppy. Primadonna. Primabalerina. Patałachem jestem! — Nie, wszystko w porządku, dziękuję — zdobyłem się na zwykły ton. Można iść w górę, można iść w dół, jak się chce, do pewnej granicy można, dalej wstęp surowo wzbroniony. Nie pal! Nie pij! Nie kradnij! Globulka antykoncepcyjna jest twoim przyjacielem. Stosuj ją przed, nie po. Myśl przed, zawsze przed, myślenie w trakcie jest szkolnym błędem, po — można sobie darować. Po — można kupić sobie rewolwer z jednym pociskiem, na to samo wychodzi. Zmartwychwstanie zdarzyło się raz, nigdy się nie powtórzy, jest bajką, jak ta o Królewnie Śnieżce. Zorza polarna. Słońce wyglądające zza okowów lodu, kalejdoskop rozwydrzonych wiecznym dniem figur świetlnych na nieboskłonie, zjawisko tajemnicze. Trzeba bardziej na północ od Helsinek, poza koło podbiegunowe (dwie godziny lotu, z okazji wizyty Herr Waltera Huebenthala z koncernu Scłrffund Hafenbau z Hamburga można to zorganizować służbowym samolotem Xetemu), aż do Rovaniemi. Ale nic z tego, bo ujrzeć ją można nie teraz, lecz dopiero przed Bożym Narodzeniem. Byłem w tropiku, w dżunglach Azji i Ameryki Południowej, w wielu innych miejscach świata byłem, zorzy polarnej nie widziałem, a mimo to żyję; daruję ją sobie. Nie zobaczę też Laponii, renów, karłowatych brzóz i mchów porastających subarktyczną tundrę, nie usłyszę wołania kukułek, nie będę polował na łosie, niedźwiedzie, rosomaki, nie będę łowił pstrągów, lipieni, łososi, smakowitych sig; nie zrobię nic, co się robi w towarzystwie ludzi poczuwających się do obowiązku wypełnienia sobą mego czasu. Nie będę, nie będę, nie będę, sorry, względy techniczne, powiem im wszystkim, wyjątkiem, który stanie się regułą w moim życiu, będzie sauna. Być w Finlandii i nie przepuścić się przez wyżymaczkę, to jak nie widzieć w Paryżu wieży Eiffla czy w Rzymie Watykanu, z tą różnicą, że po zaliczeniu tamtych atrakcji wraca się do hotelu z obolałymi nogami, podczas gdy z sauny nie wychodzi się, a wylatuje na skrzydłach rześkości. Ale do atmosfery, jaka w tym parniku panuje podczas wspólnego biczowania się gałązkami brzozy, do nastroju, w jakim przebiega akt drugi tego obrządku — masaż i uzupełnianie wypoconych płynów, potrzebne jest koniecznie towarzystwo kogoś z fińskim rodowodem. Co za bzdury — „odznaczają się powolnością i małomównością, są pełni rezerwy względem obcych” — wypisują o Finach! Wszystkich tych pismaków zapraszam na wieczór z sauną do Minny i Kauko Uusitalo. Natomiast o kobietach fińskich piszą mało, a powinni więcej. Nie chodzi o kurtuazję. Go jest piękniejsze: dzień czy noc? Nie ma obiektywnego piękna. Uroda kobiety jest w naszych oczach, nie w nich, wszystko, co do nich należy, to swoim wdziękiem otworzyć je nam na siebie, to jest ich pięknem. Nie powinienem pokazywać się tam więcej. O Aino, córce państwa Uusitalo, można napisać poemat, ale nie piórem, a struną harfy. Nie oglądana przeze mnie zorza polarna — tak bym ją w tym poemacie nazwał. Strumieniem wody źródlanie czystej, nie pora mu jeszcze na samodzielny nurt po kamiennym krętym korycie, niech pismacy zaznaczą to wyraźnie i niech dodadzą, że wiara rodziców w wytrzymałość zapór chroniących potoczki przed wiosennym wylewem okazuje się z reguły zawodna. Ciśnienie od wewnątrz, parcie odśrodkowe, rozsadzanie — rodzice bywają naj- gorszymi budowniczymi zapór przeciwko tym siłom. Nie dla mnie trele słowików, nie moja to sprawa, mój autobus zjawił się na tym przystanku przypadkowo, guma zmusiła mnie do chwilowego postoju, jutro odjazd, a tam, dokąd zmierzam, nieba dla słowików nie ma. I dobrze tak. Tobie więc, mała Aino, życzę cierpliwości. Nie wolno tracić od jednego spojrzenia główki, bo mężczyźni nie są aniołami. Co innego konstrukcje typu Gaby Norderstedt. „Tango pancerników”. Czegoś takiego szybko się nie zapomina. Tango — taniec z zamierzchłej epoki, nigdy nie tańczyłem tanga. Jitter bug, boogie-woogie, rocka tańczyłem, tanga nie. Ze jest to wynalazek ckliwych czasów, nie dowiedziałem się od Gaby; ona, tańcząc ze mną, dała mi poznać udrękę, na jaką mężczyzna w tym tańcu jest wystawiony. Podbrzusze kobiety może poddać go próbie. Uda kobiety, urządzające w tej powolnej obmacywance zasadzkę na niego, to w ogóle osobny rozdział. O piersiach kobiety lepiej nie mówić; w tangu, tańczonym z Gaby, te trzy potęgi sprzymierzają się i połączonymi siłami atakują mężczyznę. Wytrawny badacz lodów polarnych winien wziąć to pod uwagę i, jeżeli nie pragnie kłopotów małżeńskich, badania praktyczne prowadzone z daleka od domu zostawić kolegom mającym starsze żony, sam zaś zająć się studiami teoretycznymi. Z tego krótkiego przeglądu dręczących minie problemów wynika jasno, że jestem człowiekiem traktującym życie poważnie, wielkim humanistą jestem, dbającym o swoje morale, który jako taki świetnie się nadaje do prowadzenia w pojedynkę działań bojowych przeciwko zespolonym machinom CIA i FBI. Czeka mnie niechybnie powodzenie. A właśnie! Nie wierzę, aby telefon rodziców nie był na podsłuchu; telefon odpada, muszę napisać. Powinienem był zrobić to z Paryża, zaraz po spotkaniu z Davidem, i na wszelki wypadek list wysłać na adres Helen. Rodzice powinni znać moją sytuację, która nie jest tak zła, jak im się wydaje, muszą przestać zamartwiać się moimi warunkami materialnymi; nie potrzebuję od nich ani centa. David przepowiada mi wielki sukces. Temat jest oklepany, szczególnie po ukazaniu się książki „The Company”, która bezlitośnie obnaża flaki firmy, a jednak w moim ujęciu nowy: ciekawa forma zapisu, nowatorstwo warsztatowe, zręczne wyważenie akcentów dramatycznych, całość, jak dotąd, pomimo wprowadzenia dwóch wątków pozornie nie wiążących się — pisanie książki w książce — trzyma się kupy. Pisz wszystko, co wiesz o tych draniach, nie oglądaj się na boki, resztę, zgodnie z umową, zostaw mnie. Nie wiem, na jakich przesłankach David opiera się widząc w mojej książce materiał na bestseller. Materiał — zaznacza uczciwie. Rynek księgarski zalany jest dziełami demaskującymi aparat władzy kraju. Na tapecie znalazły się Biały Dom, wywiady i służby bezpieczeństwa, ich zbrodnie, machinacje, spiski, nie oszczędza się najwybitniejszych nazwisk. Afera Watergate dała upust długo hamowanym emocjom. Spowodowała erupcję złej krwi. Po ukazaniu się „The Final Days” Carla Bernsteina i Boba Woodwarda i nakręconego na kanwie tej książki filmu „All the President’s Men” nie wiem, czy zapotrzebowanie publiczne na te brudy nie zostało ostatecznie zaspokojone, jeśli nie przesycone. Zbrodnia wstrząsa — to naturalny odruch obronny człowieka. Szyderstwo z prawa, ze świętości przyprawia o wściekłość. Świadomość władzy opierającej się na nadużyciu władzy przeraża. Ale konstatacja bezradności wobec takiej «władzy obezwładnia. To punkt krytyczny, po przekroczeniu którego zaczyna się równia pochyła, droga bez celu. Życie przechodzi w fazę wegetacji, świadomość życia w społeczności ludzkiej w bezmyślny instynkt stada. To jeszcze nie apatia, nie głuchota na dzwonki alarmowe, nie bierne wyczekiwanie na nóż rzeźnika. Ta faza jest albo tak daleka, że jeszcze niedostrzegalna, albo amerykańskiemu duchowi tak obca, że niewyobrażalna, a tym samym bardziej realna niż się wydaje. Zapotrzebowanie na polityczną literaturę demaskatorską jest zjawiskiem optymistycznym. Ukazywanie się tej literatury na półkach księgarskich jest zjawiskiem optymistycznym. Odwaga wydawców, bezkompromisowość pisarzy są zjawiskami optymistycznymi. Więc nie jest jeszcze tak źle! Jak długo znajdują się ludzie sięgający w swym proteście po pióro, jak długo znajdują się czytelnicy ich prac, tak długo znajdować się będą wydawcy. Money makes money. Dobra wilk pożreć dobra owca, bo taka jest natura dobra wilk. Money makes money. I love you, you love me, we love each other. Ale dobra wilk ma niezła węch, wie, że nie pod każdą skórą jest dobra mięso, wilk wiedzieć to bez pudła. Na dziesięć tysięcy piszących jeden odnosi sukces — piekielnie gęste jest sito krytyki. A jej język! Z najświeższego egzemplarza londyńskiego „Literary Review”: „...Najcenniejsze wartości Ygreka to intelekt, wyobraźnia, refleksyjność i metaforyczność. Wbrew czysto literackim pozorom traktuje on świat niezwykle serio, swoim bohaterom stawia wysokie, a jednak ludzkie wymagania...”; „...Pragnie, aby czytelnik sam wyciągnął prawidłowości z nieprawidłowości, uczciwość wobec świata i ludzi z nieuczciwości, wyrażone często w obezwładniającym żarcie, ironii, nie stroniący od ostrości sformułowań...”; „...Szczególna dosłowność zapisu daje się interpretować w różny sposób. Przekonanie Iksa o umowności pewnych sformułowań, zwłaszcza w kontekście na pół prawdziwego i gorzkiego stwierdzenia, że właśnie w umowności należy z całą powagą poszukiwać sensu działania ludzkiego, jego niepatetyczna, oszczędna refleksyjność, intelektualny i głęboki sens rozważań nad opisywanymi zdarzeniami, a także odcień paradoksu i powściągliwy dystans do podejmowanego tematu...”. Colta kaliber 1000! Koło ratunkowe, błagam! Konia z rzędem temu, kto ten bełkot zrozumie. Nazywam się William Shakespeare, jestem Waltem Disneyem, Czerwonym Kapturkiem się urodziłem, jeżeli coś z tego makaronu przeszło mi przez gardło. Mroczne łby tych wodolejów pichcą zupę dla konsumentów literatury. Warują na straży przejść do gabinetów wydawców. Jednym pociągnięciem pióra strącają w niebyt lata samozaparcia, w obezwładnione ręce wciskają truciznę. Ale to nie koniec bólów porodowych. Na zewnątrz łona matki czyha zgraja pasożytów zwanych sponsorami. Złudne marzenia. Matko, ujrzałem światło dnia! Głupi jesteś, cielaku, daleka jeszcze twoja droga! Niczym niezdarny żółwik wykluty z jaja w piaskach nadmorskich przebrnąć musisz do zbawczej wody szeroki pas nagiej plaży z krą- żącymi nad nim żarłocznymi albatrosami. Gdyby ta próba udała się jednemu na sto, oceany zaroiłyby się od tych zwierząt. Wyrok ostatniej instancji: jeden na dziesięć tysięcy piszących! Dywizję wysyła się do ataku. Dziesięciu tysiącom żołnierzy dowódca zdradza przerażającą prawdę: wróci z was jeden. Tylko jeden, żadnych złudzeń! Jakich nadludzkich sił potrzeba do poderwania się z okopu? A David powiada: pisz wszystko, co o tych draniach wiesz, wyciągaj ich smrody na wierzch, nie oglądaj się na boki, resztę, zgodnie z umową, zostaw mnie. Ta jego rotszyldowska wielkoduszność: otwieram ci konto. Pisarz musi być wolny od troski o befsztyk, o befsztyk — bezczelnie pewien siebie jest ten wytworny sukinsyn! Jego ostatni warunek nie wymaga komentarza: żadnych pytań. Nazwa wydawnictwa? Żadnych pytań. Warunki, krytyka, korekta, redaktorska kosmetyka pracy, tysiąc innych rzeczy dręczących piszącego? Żadnych pytań. Perkele! Helvetti! Vittu! Za kogo ty mnie masz, nie potrzebuję jałmużny! Nie podskakuj — on na to — to nie jest zgodne z naszą umową. Z „naszą”. Więc nie pytajmy. No questions. Keine Fragen. Nie życzę sobie pytań. Od nikogo. — Śniłam o tobie. Wieczór wydawał się wiecznością, noc piekłem. Długo nie mogłam zasnąć, a potem ujrzałam ciebie całującego tę kobietę. Powiedz, to byłeś ty? — Tak, ja, ale nie całowałem jej. To siedemnastoletnia dziewczyna. — Czy tylko dlatego? Zuchwała! Jakim prawem wtrąca się do moich spraw. Powinienem wyprosić ją za drzwi. Błyszczącymi oczami przeszywała mnie na wylot. Nie znajdując przyjęcia, jakiego oczekiwała, koniuszkiem języka zwilżyła swoje drżące wargi. Widziałem je już w akcji: głodna kobra hipnotyzująca swoją ofiarę. Gaby była ślicznie ubrana. Połowa września, północ Europy, a kreacja jak na lato w Los Angeles. Ona zawsze jest dobrze ubrana, lecz tym razem miała na sobie coś bezwstydnie wyrafinowanego. Jej stroje kosztują krocie. Gdyby moje, życie uzależniono w tej chwili od bezbłędnego opisania jej ubioru, wybełkotałbym: mgła, straszna mgła, ciemność w oczach, po czym bez słowa protestu ustawiłbym się przed plutonem egzekucyjnym. Skandynawskie Towarzystwo Miłośników Spitsbergenu. Zaproszenie. Z okazji pobytu w naszym mieście, wybitny glacjolog p. dr Oskar Norderstedt wygłosi odczyt pt.: „Spitsbergen a warunki klimatyczne w kanale La Manche”. Panie doktorze, mam zaszczyt prosić pana o zabranie głosu. Niż, wyż, hektopaskale, ciśnienie baryczne, siła i kierunek wiatru, wilgotność — Gaby nie miała uszu dla tego żargonu. Głosem wydobywającym się z dna ziemi mówi: — Oskar szukał ciebie przed wyjazdem. Pragnął zaprosić cię na swój odczyt. Byłby ci bardzo wdzięczny, gdybyś zechciał poświęcić mi trochę czasu — tak powiedział. Odczyt potrwa go- dzinę, później dyskusja — oni są okropnie gadatliwi — mamy dla siebie trzy godziny. — Już pogodzona z nieuchronnym, w swym nieziemskim cierpieniu wydana na mój łup, opuściła ręce wzdłuż ciała. — Przynajmniej trzy... Doktor Oskar Norderstedt wstępuje na podium, jego małżonka w tym czasie czeka u mych drzwi na pchnięcie sztyletem. Cup de grace. Voila! Nigdy nie udam się ma odczyt bez mojej młodej żony. Nigdy nie zostawię jej na łasce innego mężczyzny. Nigdy nie odzieję jej we mgłę. Dużo Gundborg oszczędza na bdeliźnie; kobieta przylepiona nagimi plecami do przeraźliwie seledynowych drzwi wydaje na te fatałaszki jeszcze mniej. Ciekawe, czy ona w ogóle nosi coś pod tą pajęczyną? Problem skazańca pod ścianą śmierci: papierosa czy to — wybieraj! Więc nosi czy nie nosi? Pal licho Oskara, sam się o to dopraszał, sam tego chciał! Wyciągam po nią rękę. Odpinam górną perłę — nie żartuję, odpinam — z drugiej ześlizguję się na trzecią, jeżeli ona nie powstrzyma teraz moich palców... Interesujący odczyt. Wystawiający brytyjskim admirałom fatalną notę. „...I wówczas — ciągnie doktor Norderstedt — pozbawione już możliwości budowania własnej prognozy meteorologicznej dowództwo Kriegsmarine, pragnąc uchronić od pewnej zagłady pancerniki zablokowane w Afryce, zdecydowało się na ryzykowny krok, zdawałoby się z góry skazany na niepowodzenie: przeprowadzenie ich wzdłuż brzegów Europy. Do tego celu niezbędne były specyficzne warunki pogodowe kamuflujące te kolosy, w wąskiej cieśninie, jaką jest kanał La Manche, a mianowicie: mgła na wybrzeżu Anglii i dobra widoczność od strony Francji, umożliwiająca włączenie do obrony konwoju lotnictwa. Przewidzenie takich warunków w okresie aktywności północnych prądów powietrznych było możliwe tylko z jakiegoś punktu położonego w pasie kręgu polarnego. Wobec opanowania mórz i oceanów przez Royal Navy, dokonać tego można było jedynie z wysp Spitsbergenu, zajętych, niestety, przez aliantów. Nie mając alternatywy, zdecydowano się na bezprecedensową akcję wysadzenia za pomocą u-boota ekipy naszych meteorologów w rejonie Svalbard, nieomal pod nosem Brytyjczyków...”. Frenetyczne oklaski dla prelegenta. Ci żałosni brytyjscy admirałowie! Brawa dla dzielnych admirałów niemieckich! Burza entuzjazmu dla jego małżonki okrzyczanej jednogłośnie Królową r Piękności kręgu polarnego. Najwyższy szczyt na Spitsbergenie nazywać się będzie odtąd Górą Gaby Norderstedt. Helsinki zaskakują mnie niespodziankami. Nie wiem, co kobrze powiedzieć. Przez balkon wlewają się uderzenia ratuszowego zegara. Liczę: ...cztery, pięć, po szóstym otwiera się przede mną przepaść. — Tak mi przykro — ratuje mnie mój głos — ale jestem umówiony z państwem Uusitalo. Dziewczyna, o której wspomniałaś, to ich córka, przyszła — wygląda to na niepoważny wykręt, ale tak było — upewnić się, czy przyjdę. Wysokie c. Doskonale wyszkolone i obyte ze sceną. Potrząsając swoją czarną grzywą, Gaby zdobywa się na czarujący uśmiech. — Wiesz, nawet dobrze się składa. Podwiozę cię do tych państwa, a następnie wpadnę po Oskara. — Otwierając drzwi, swobodnie dodaje: — Wobec tego za kwadrans na dole. Odpowiada ci? I najzwyczajniej wychodzi z pokoju. Jak gdyby nigdy nic odkleja nagie plecy od przeraźliwie seledynowych drzwi i wychodzi, zostawiając mnie na chwiejnych nogach. Przyjemną żonę znalazł sobie doktor nauk meteorologicznych Oskar Norderstedt. Zakuty w brąz Aleksy Kivi, klasyk literatury fińskiej, na tle masywnej bryły Teatru Narodowego. Ateneum — Muzeum Sztuki. Gmach Parlamentu — na szczęście o tej porze zamknięty. A to Finlandia Hali, imponująca budowla. Zbaczając w lewo od osi Mannerheimintie, przecinającej środek miasta, wjeżdża się do Parku Sibeliusa — muszę to zobaczyć! Sibelius? Sądząc po rurach organowych, z jakich skonstruowano monument, pan ten musiał parać się muzyką. Mogę tylko patrzeć, słuchać i potakiwać Gaby. Skąd ona to wszystko wie? Jej wyścigowy porsche śmiga z miejsca na miejsce — znakomity z niej kierowca — Oskar jest chyba na etapie dyskusji, pani Minna rzuca ostatnie spojrzenie na na- krycie stołu, Aino... Nie chcę myśleć o tej smarkuli, wolę już o Gaby, choć wtedy wszystkie drogi prowadzą do piekła. Więc o jej strojach. Byłem w błędzie myśląc o wysokich zarobkach niemieckich meteorologów. Porsche za sto pięćdziesiąt tysięcy D-marek, perfumy, stroje z Paryża, biżuteria — kilka razy tyle, ile porsche, są od ojca, który zrobił bardzo dużo dla odbudowy zrujnowanego kraju; muszę go koniecznie poznać, jest podobno oczarowany Ameryką. Jak mogłem, włócząc się po Europie, nie być w Niemczech? Hamburg jest piękny, muszę przyjechać! Oskar wraca niedługo na swój Spitsbergen, objedziemy wspólnie całą Bundesrepublikę, stanowczo muszę przyjechać. Czy wyobrażam sobie, jaki to cudowny kraj? Uprzedzenia. Udając się z Paryża do Szwecji w ostatniej chwili zrezygnowałem z przejazdu samochodem przez Niemcy na rzecz samolotu. Zwalczam jedne uprzedzenia drugimi. Oczywiście, odwiedzę Niemcy. Wszystko, siedząc u boku Gaby, jest dla mnie oczywiste. Nie można zamknąć się w swoich myślach i równocześnie prowadzić intensywnego życia towarzyskiego, tylko Hemingway dawał temu radę, choć też do czasu. Gaby wiecznie tu nie będzie. Pozostają jednak państwo Uusitalo, przez których dom przewija się high life Helsinek, oczarowany wszystkim, co amerykańskie, Jaakko i jego siostrzyczka Aino, muszę uciekać. Tylko dokąd? Nie myśląc o tym przybyłem nad brzeg Styksu. Owing to technical complications... Bagaż opatrzony moim nazwiskiem ma być odesłany do hotelu Kalastajatorppa, firma dobrze wie, gdzie ten hotel się mieści. Odruchy warunkowe Pawłowa: siedząca kobieta, chwytając rzucone jej znienacka jabłko, podświadomie rozszerza uda. Firma i jej zbuntowany pracownik. Dowiadując się, że dobrnął on do granicy państwa Czerwonego Smoka... Jutro odbędzie się uroczysty raut dla gości zagranicznych przybyłych na wystawę Xetemu, nie mogłem wyłgać się od przyjęcia zaproszenia. Także jutro ma nadejść mój bagaż. Zdecydowałem się: uciekam pojutrze! Z odwiezienia mnie do państwa Uusitalo zrobiła się wycieczka krajoznawcza. Złe siły wzięły Gaby w posiadanie. Nie chciałem oglądać pomników kultury i historii, jakich w stolicy każdego kraju pełno. Mogłem darować sobie obejrzenia zastygłego w metalicznym smutku Aleksego Kivi, tak jak we Florencji darowałem sobie zwiedzenie Gallerii degli Uffizi, w Londynie — British Museum, a w Paryżu — Luwru, wszystkiego i tak się nie pozna. Ale ta wariatka zagroziła roztrzaskaniem samochodu wraz z nami. Zrozumiałem urok samotności na Spitsbergenie. W jej szaleństwie była metoda. W tym szczupłym ciele drzemała tygrysica. Obudzona nagle samostrzałem niefortunnego strzelca. Co za bzdury krążą w Stanach o niemieckich kobietach! Spóźnić się u punktualnych Finów minutę na umówiony wieczór, to — nietakt, zjawić się pół godziny spóźniony, to jak kopnąć panią domu w cztery litery. Wpadający na podjazd domu z rykiem swoich sześciu cylindrów porsche wywabia na taras oboje państwa Uusitalo wraz z Aino. Ich niepokój o mnie Gaby dopełnia, całując mnie na pożegnanie w usta. Rozdział 3 Wysłannik lotniska postawił worki na środku pokoju i przed ich rozwiązaniem poprosił mnie o sprawdzenie plomb. Przepis. Zarząd lotniska jest tylko dostawcą przesyłki. W takim słanie, w jakim nadeszła. Ołowiane plomby nie były zniekształcone, odciśnięta pieczęć: „Główna Komora Tranzytowa — Kennedy Airport — New York”, nie naruszona. — Są w porządku — oświadczyłem. — Proszę wyjąć bagaż. Dostawca przeciął nożykiem sznurki, z ciemnożółtych worków sizalowych wydobył torbę i neseser opatrzone moim nazwiskiem i metkami lotniska Arlanda. — Pańskie? Rozpoznałem zgubę. — Jeżeli nie ma zastrzeżeń, zechce pan łaskawie potwierdzić to podpisem. — Rozłożył na stole bloczek. — Ale wpierw proszę sprawdzić dokładnie zawartość. Przepis. Granatowobłękitny mundur, na czapce i rękawach marynarki insygnia „Finnair”. Bezbłędna angielszczyzna z chicagowskim akcentem wysłannika helsińskiego lotniska korciła mnie, by uciąć z nim krótką rozmowę. Zaniechałem tego. Tutaj każdy albo był w Stanach, albo aktualnie jest, albo się tam wybiera; znajomość naszego języka o niczym nie mówi. Zawartość torby wysypałem na kanapę, nie interesowała mnie. Z neseserem postąpiłem inaczej. Pochyliłem nad nim głowę i chwilę nasłuchiwałem w skupieniu. Z tikających bomb zegarowych zrezygnowano już dawno, w zastosowaniu są inne rozwiązania, niewykrywalne uchem czy detektorem magnetycznym. Ale ten nawyk we mnie. Następnie, przez chusteczkę, delikatnie otworzyłem zamek. Zdumionemu tymi moimi manewrami wysłannikowi wyjaśniłem: — Alergia. Reaguję na pył sizalowy — po czym ostrożnie podniosłem wieko. Wystarczył jeden rzut oka. — Wszystko w porządku — oświadczyłem. — Niczego nie brakuje? — A dlaczego by miało? — odparłem pytaniem na pytanie. Urzędnik uśmiechnął się przepraszająco. — To całe nieporozumienie naraziło pana na wydatki. Należy się panu odszkodowanie. Proszę wpisać w tej rubryce ich wysokość albo też zgłosić w dowolnym terminie, a zostaną niezwłocznie pokryte. Oto numer telefonu. Zarząd Finnair przeprasza pana jeszcze raz. — Nie zgłaszam żadnych roszczeń. Proszę przekazać pańskim przełożonym moją wdzięczność za pomyślne załatwienie sprawy. Dziękuję panu. Fatygę dostawcy bagażu chciałem wynagrodzić dwudziestodolarowym banknotem, ale spotkałem się ze stanowczą odmową. Już wcześniej spostrzegłem, że w tym kraju panują strasznie niecywilizowane obyczaje. Kiedy zostałem w pokoju sam, sprawdziłem sztuka po sztuce zawartość nesesera. Nie potrzebuję dodawać, czego w nim brakowało: oryginału maszynopisu „Orwelliady” oraz książeczki czekowej. To było to. Od chwili otrzymania teleksu o „trudnościach technicznych” oczekiwałem tego. Na Cliff Street, bocznej uliczce w pobliżu Tower Bridge w Londynie, mieściła się stara remiza strażacka, od dłuższego czasu nieczynna. Budynek przeznaczony był do rozbiórki. Miejsce po nim miał zająć hotel. Bliskość zwodzonego mostu pamiętającego dynastię Tudorów, ruch statków na Tamizie byłby magnesem przyciągającym gości krajowych i zagranicznych. Wojna egipsko-izraelska, kosmiczna po niej podwyżka cen ropy naftowej i spadek produkcji przemysłowej położyły krzyżyk na tej inwestycji. Londyńskie hotele, jeszcze wczoraj pękające w szwach od przybyszów z całego świata, niepostrzeżenie poluźniały w sobie, aby w krótkim czasie mieć więcej pokoi niż gości. Recesja. Ta zawsze przede wszystkim odbija się na hotelach. Władze miasta zdecydowały się rozebrać budynek i tym samym oszczędzić sobie wydatków na jego utrzymanie, a plac sprzedać prywatnym nabywcom. Ale pieniędzy na rozbiórkę też nie starczyło, ogłoszono więc przetarg na sprzedaż posesji w jej obecnym stanie. Puste stajnie dla koni i wozów nadawały się na magazyny, pomieszczenia na dwóch piętrach — na biura. Ogłoszony w prasie przetarg nie zwabił chętnych. W wyznaczonym terminie nie wpłynęła ani jedna oferta, budynek po remizie, z czerwonej licowanej cegły, zdobiony białymi ornamenta- cjami, stałby nadal pusty, gdyby pewnego dnia nie zechciał wydzierżawić go pewien młody Amerykanin. Nie targował się o cenę. Brał posesję nie stawiając warunków. Całą. Niedługo potem — było to przed rokiem — nad wejściem do pomieszczeń biurowych zawisła emaliowana na zielono tablica z żółtym jak słońce napisem: „Africa-Aid — Pośrednictwo Usług dla Afrykańskich Krajów rozwijających się — Spółka z ograniczoną odpowiedzial- nością”. Na wyasfaltowanym podjeździe do żelaznej bramy pomalowanej na ogniowoczerwony kolor, przez którą za czasów konnych zaprzęgów, przy ostrzegawczych dźwiękach ręcznego dzwonu, wyjeżdżały do akcji wozy strażackie, pociągnięto szeroki pas białej farby przerwany w środku napisem „Private”, to samo słowo widniało na obu połowach otwieranej do wewnątrz bramy, a także na drzwiach do pomieszczeń biurowych. Na początku ubiegłego wieku, kiedy remizę budowano, samowolne wdarcie się na teren prywatnej własności można było przypłacić życiem. Dziś się już nie kropi z dubeltówki do włóczęgów, lecz private pozostało i żaden policjant bez nakazu sądowego na piśmie nie zdobędzie się na pogwałcenie tego symbolu największej w tym kraju nietykalności. Bliższych informacji na temat profilu działalności przedsiębiorstwa dostarczało ogłoszenie, jakie wraz z jego otwarciem ukazało się w najbardziej poczytnych dziennikach brytyjskich, zachodnioniemieckich, francuskich, belgijskich i portugalskich: „Nowo powstałe kraje Afryki odziedziczyły smutną spuściznę po latach zależności kolonialnej. Pozbawione własnych kadr administracyjnych, fachowców wszystkich branż mają poważne trudności w utrzymaniu i rozwoju samodzielnego bytu państwowego. Każdy dzień zastoju w eksploatacji bogactw naturalnych i rolnictwa naraża je na niepowetowane straty, godzi w kruchą niezawisłość polityczną. Służymy pomocą z zakresu doradztwa fachowego, werbunku wysoko kwalifikowanych specjalistów, pośrednictwa w handlu zagranicznym, w dostawach najnowszej techniki użytkowej”. Numery telefonów, teleksów, kont bankowych w Londynie i Brukseli zamykały inserat ukazujący się regularnie co tydzień w czasie pierwszych trzech miesięcy istnienia przedsiębiorstwa. Później ogłaszanie się nie było już potrzebne. Specjaliści ze wszystkich dziedzin, techniczna know-how, organizacja administracji państwowej, akcesoria użytkowe — inicjatywa godna uznania. Nowo powstałe kraje Afryki na każdym kroku borykają się z trudnościami. Zostały przez uchodzących kolonizatorów ogołocone z fachowych sił. Nieznajomość nowoczesnej techniki wydobywczej bogactw naturalnych, spadek na światowych rynkach cen na eksportowane produkty rolne, pełna za- leżność od londyńskich i nowojorskich giełd towarowych i skartelizowanych flot morskich, a nade wszystko rebelie zbrojne inspirowane i wspierane z zewnątrz. Tragedia byłego Konga Belgijskiego i Nigerii dowodzi, ile taka pomoc jest warta. W podobnej sytuacji znalazły się obecnie Mozambik i Angola, gdzie kolonizatorzy portugalscy, opuszczając te posiadłości, dopuścili się niesamowitej dewastacji wszelkich urządzeń technicznych, nie oszczędzając w swym wandalskim szale nawet muszli klozetowych w hotelach. Pomoc tym krajom — inicjatywa niezwykle pożyteczna. Organizacyjnie przedsiębiorstwo dzieli się na trzy działy: Counselling Department (CD) — doradztwo ogólne, Staff Department (SD) — rekrutacja specjalistów, Hardware Department (HD) — pomoc materiałowo-techniczna. Tylko szkielet personelu oraz portierzy pracujący na trzy zmiany — obywatele amerykańscy — jest stały. Składa się z kierowników działów, dyrektora i jego sekretarki — w sumie dziewięciu osób. Ogólna liczba zatrudnionych jest płynna, zależy od aktualnego portfelu zleceń. Podstawą angażu jest tak zwana umowa o dzieło, do wykonania którego poszukuje się odpowiednich ludzi. Rekrutacja odbywa się poprzez prasę i anonimowo — nie pod szyldem Africa-Aid — a kandydaci składają oferty na skrytkę pocztową. Ostrożność ta podyktowana została względami bezpieczeństwa. Istnieje bowiem możliwość, iż w gruncie rzeczy zarobkowa, ale szlachetna z założenia działalność firmy mogłaby się stać obiektem dywersji ze strony kolonizatorów, bynajmniej nie zainteresowanych w rychłym zaprowadzeniu porządku w ich byłych posiadłościach. Tak więc po złożeniu adresowanej na skrytkę pocztową oferty kandydaci otrzymują zaproszenie do jednego z podlondyńskich hotelików, gdzie sprawdza się ich kwalifikacje zawodowe, objaśnia zadania, uzgadnia warunki pracy i płacy, po czym — jeżeli wynik jest pozytywny — dopełnia się formalności umowy i organizuje wysyłkę pojedynczo lub grupowo do miejsca przeznaczenia. Africa-Aid (AA), jako firma, ujawnia się w momencie podpisania angażu, a właściwie dopiero na lotnisku przed odlotem zaangażowanych do miejsc pracy. Taktyka ta zdała egzamin, a poza tym pozwala — ale to już na marginesie sprawy — na omijanie paru nierozsądnych przepisów granicznych oraz podatkowych obowiązujących w Wielkiej Brytanii. Dawne wozownie wykorzystano na składnicę techniki użytkowej oferowanej kontrahentom przez AA. Wielce przydatne do tego celu okazało się usytuowanie byłej remizy nad uzbrojonym w dźwigi przeładunkowe brzegiem Tamizy. Niegdyś obsługiwano tam nieduże statki, przywożące z Islandii i Wysp Owczych śledzie solone w beczkach, słynne matiasy, dla hurtowników z pobliskiego Fish Markt, rdzewiejące bezużytecznie od końca drugiej wojny światowej. One także były przeznaczone na złom, miejsce po nich miały zająć suwnice bramowe do obsługi skonteneryzowanej żeglugi kabotażowej. Recesja gospodarcza położyła krzyżyk i na tym planie modernizacyjnym. Ale nie ma zła, które by nie miało swoich dobrych stron. Fakt ten uatrakcyjnił remizę jako lokum dla AA, pozwolił bowiem na dostarczanie eksponatów barkami prawie bezpośrednio pod magazyn, eliminując tym samym kosztowny transport lądowy. Podział niejako terytorialny, jeśli chodzi o siedzibę firmy, podporządkowany został podziałowi funkcjonalnemu. Na drugim piętrze ulokowano jednoosobowe działy CD i SD, na pierwszym gabinet szefa i sekretariat, na parterze magazyn kompetencyjnie zastrzeżony dla kierownika HD. Tylko on, poza szefem, ma prawo prezentowania eksponatów kontrahentom i negocjowania warunków transakcji. AA nie prowadzi działalności handlowej. Ta istotna okoliczność uwalnia siedzibę firmy od stałego napływu klienteli z ulicy oraz zwykłych gapiów przeszkadzających w pracy. AA jest ogniwem stricte pośredniczącym między dostawcami a nabywcami towarów i usług, ułatwiającym nie obeznanym z tajnikami handlu zagranicznego agendom nowo powstałych krajów dostęp do nowoczesnej techniki, utrudniany często przez restrykcje rządowe krajów producentów tej techniki. Wyzwolenie spod obcego panowania okazywało się jedynie etapem, i to najmniej trudnym, na drodze do samodzielnego bytu politycznego, swoistą — jak się szybko przekonywano — puszką Pandory zawierającą demony zdolne do unicestwienia wywalczonej państwowości już w zarodku. Polityka nie kieruje się uczuciami. Niepodległość państwowa nie równa się samodzielności gospodarczej i politycznej. Tu obowiązuje zasada give and take, z tym, że słabi muszą najpierw dać, przede wszystkim dać i trzymać gębę na kłódkę, gdyż silni mają środki, aby ich do tego zmusić. Przywódcom bogatych w surowce byłych kolonii wydawało się, iż mając kopalnie, ziemię i ludzi mają wszystko do osiągnięcia pełni szczęścia, że po zdobyciu niepodległości będą w stanie dyktować uprzemysłowionemu światu swoje warunki. Wnet poznali rzeczywistość. Obowiązującą zresztą nie tylko w polityce. Natura człowieka. Powierzchnia globu została już dawno podzielona. Wychylić głowę z głębin i utrzymać się na fali o własnych siłach — niełatwa to sprawa, bez pomocnej ręki możnego protektora skazana na niepowodzenie. Pojęcia niematerialne, jak niepodległość, niezawisłość, samostanowienie, integralność państwa, wiążą się Wbrew logice z dobrami czysto materialnymi, te zaś z pieniędzmi, na które są łasi tak pojedynczy ludzie, jak i rządy. Bogactwa ziemi stanowią własność. Czyjąś. Przez kogoś zawłaszczoną, przypisaną sobie, zbrojnie strzeżoną. Odkąd zaprzestano dzielenia ich równo na wszystkich członków zbiorowości rodowej czy plemien- nej, stały się własnością zdobywcy czy wytwórcy; formy ustrojowe państwa prawa do własności nie podważają, a jedynie zapewniają je prywatnej osobie bądź przenoszą na ogół społeczeństwa. Różnica ta ma daleko idące konsekwencje. Wypływając na powierzchnię samodzielnego bytu pod hasłem społecznej własności środków produkcji i bogactw naturalnych, staje się szybko oko w oko ze zbrojnymi hufcami opowiadającymi się po stronie własności prywatnej. Nic nowego pod słońcem. To tacy sami ludzie jak inni, tyle że nie ustępujący bez walki ze swego podwórka. Ich konserwatyzm myślowy przysparza nowej Afryce kłopotów. Ale dzięki temu firma przy Cliff Street, kierowana zdecydowaną ręką pana Davida Attentowna, pomimo branego na siebie ryzyka, prosperuje dobrze. Szef pilotów oblatywaczy przebywał w Zakładzie Urządzeń Nawigacyjnych, prawie milę od swego gabinetu, gdzie zapoznawał się z zawartością „czarnej skrzynki” — urządzenia elektronicznego rejestrującego kontakty pilota samolotu z zewnętrznymi punktami łączności. Koncern lotniczy Boeinga w Seattle nad Oceanem Spokojnym jest największy w świecie. Podczas wojny światowej wypuścił dziesiątki tysięcy latających fortec, które starły w proch miasta Niemiec i Japonii, jest producentem serii samolotów pasażerskich obsługujących bez mała wszystkie powietrzne szlaki komunikacyjne. Począwszy od pierwszych odrzutowców, na olbrzymim jumbo jecie skończywszy, samoloty ze znakiem „B” zyskały sobie renomę najbezpieczniejszych. Żegluga powietrzna jest najpewniejszym środkiem lokomocji. Tym więcej uwagi poświęca się każdemu wypadkowi. Przed paroma dniami Stanami wstrząsnęła tragiczna katastrofa lotnicza, niemożliwy, zdawałoby się, przypadek czołowego zderzenia w powietrzu dwóch samolotów. Katastrofa wydarzyła się w biały dzień, na wysokości i w pasie zastrzeżonym dla lotów pasażerskich, przy idealnej widoczności, na trasie lotu nie zgłoszono pojawienia się UFO — Niezidentyfikowanych Obiektów Latających, nie występują tam anomalie magnetyczne, jak w Trójkącie Bermudzkim, piloci obu maszyn nie zgłaszali żadnych awarii, badanie krwi w szczątkach ich zwłok nie wykazało obecności niedozwolonych używek, związek z działalnością terrorystyczną w tym szczególnym wypadku został wykluczony. Pozostały „czarne skrzynki” nie ulegające zniszczeniu. Odczytano zapis rozmów pilotów. Awaria systemów łączności zewnętrznej i wewnętrznej, mało prawdopodobna, została ostatecznie odrzucona. W trakcie narady nad tą zagadką wywołano do telefonu szefa oblatywaczy, byłego długoletniego pilota maszyn, które uległy wypadkowi, człowieka o ogromnym doświadczeniu w powietrzu. Telefonował jego dyrektor. — Nie zechciałbyś wpaść do mnie? — spytał. Głos miał jak zawsze koleżeński, lecz stanowczy. — Od twego powrotu nie widzieliśmy się... — Zaraz? — Ale nie urywaj sobie głowy, Casimir. To nic alarmowego. Tylko ktoś nierozsądny, a takich koncern nie zatrudniał, mógł myśleć, że dyrektor Hart prosi w sprawie niepilnej. Przejazd łazikiem z jednego krańca imperium Boeinga na drugi zajął szefowi oblatywaczy niespełna dziesięć minut. Sekretarka dyrektora, wiecznie roześmiana Rosalyn, musiała być czymś pochłonięta, gdyż na jego pozdrowienie zareagowała mechanicznym wskazaniem głową uchylonych drzwi. — Cześć, Barry. Mam je zamknąć? — A tak, zamknij. Cześć, Casimir. — Od kiedy się poznali, Hart nigdy nie szukał skrótu dla tego dziwnego imienia. Podali sobie ręce. Barry Hart, członek rady nadzorczej koncernu, najwyższego gremium z decydującym głosem, podniósł się z fotela do tego codziennego ceremoniału. Podniósł się jakoś wolniej niż zwykle. Na panoramiczne okno za jego plecami napierały lśniące w słońcu aluminiowe hale, w których montowano seriami statki powietrzne, ruch na wewnętrznych drogach dojazdowych był jak zawsze niewielki. Organizacja pracy. Wykorzystanie czasu pracy co do sekundy. Żadnych zbędnych manewrów, żadnego pałętania się poza stanowiskiem pracy. Maszyna, człowiek? — harmonogram pracy u Boeinga nie rozróżnia tych pojęć. Nieciekawy widok rozpościerał się za panoramicznym oknem gabinetu, zajmującym całą ścianę. Dokonując tego odkrycia po siedmiu latach pracy w zakładach, szef oblatywaczy, też po raz pierwszy, skontrolował w myślach czas swego przejazdu. Nie mylił się: od odbioru telefonu upłynęło niecałe dziesięć minut. Minuta na wyniesienie się z narady, dojście do samochodu, mila drogi, parking, winda, długi hali — nie marnował czasu. Na końcu tego obrachunku zadał sobie ironiczne pytanie: od kiedy to zaprzątam sobie głowę takimi wyliczeniami? Ja! — Pewnie pali ci się coś pod stopami, Barry — zażartował. — Słucham. Dyrektor Hart nie położył nóg na biurku, jak zwykle to czynił. Sprawiał wrażenie niewyspanego! — A tak, tak. — Twarz mu spochmurniała. — Szlag by to trafił! — Niby co? Hart wskazał palcem za siebie. Te cholerne hale montażowe! Tysiąc razy obiecywał sobie! Gdyby gabinet znajdował się w zachodniej części biurowca, miałby z okna widok na otwarty ocean. — Za dużo blachy mam w oczach — powiedział. — Osiem godzin dziennie. Myślę o tym, a to już niedobrze. Jak tylko zrobi się u nas trochę luzu, przeniosę się na zachodnią stronę. Sta- rzejemy się, chłopie, nie odczuwasz tego? Szef oblatywaczy spojrzał mu w oczy. — Jak tylko zrobi się trochę luzu, powiedziałeś... A zanosi się na to? Jak się orientuję, klecimy w tych halach cacka, na których dostawę klienci czekają. — Niby tak... Jeszcze tak... Dyrektor przeskoczył pamięcią ponad trzydzieści lat wstecz. — Pamiętasz, jakiśmy cyrk odstawiali na mosquitach? — Co miałbym nie pamiętać — odparł niechętnie szef oblatywaczy. Starocie. Jego żona też przywitała go wczoraj wieczorem po powrocie z San Francisco wspomnieniami z przeszłości. Ale to miało związek z czymś dla kobiety najważniejszym: z rodziną. Wzruszył ramionami. — Stare dzieje. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Barry. Hart puścił to mimo uszu. — Na owe czasy była to rewolucja — ciągnął. — Maszyny te miały już coś z przyszłości. Nie sądzisz? — Stare dzieje, powiedziałem. Dla mnie historia. — Hart miał przed sobą jakąś górkę do wzięcia i chyba robił sobie miejsce do nabrania rozpędu; szef oblatywaczy nie zamierzał mu tego ułatwiać. A z mosquitami to rzeczywiście stare dzieje, niechętnie wracał do przeszłości. Jego dywizjon jako jeden z pierwszych w RAF został wyposażony w te szybkie maszyny. Niemieckie rakiety V-1, latające z prędkością ponad siedmiuset kilometrów, były nieuchwytne dla brytyjskich spitfire’ow. Piloci tych maszyn, chcąc rakietę zestrzelić, musieli atakować ją od czoła lub z boku, co przy zsumowanych prędkościach obu lecących na siebie pojazdów, w przypadku eksplozji dużego ładunku wybuchowego rakiety, mogło zniszczyć także atakujący samolot. Amerykańsko-brytyjska riposta na tę piekielną nowość nastąpiła błyskawicznie. Niemcy nie zdążyli nacieszyć się swoim wynalazkiem, gdy nad Kanałem ukazały się jeszcze szybsze, potężnie uzbrojone i zwrotne mosquity, które, atakując bezzałogowego przeciwnika od ogona, zmiatały go z nieba. Odstrzał kaczek siedzących na stawie? Nic podobnego! Groźba nadziania się samolotu pędzącego z blisko dźwiękową prędkością na eksplodującą bombę istniała nadal, ale też mosquity nie były obsadzane pata- łachami! Walka o prymat w zestrzelonych rakietach była nie mniej zacięta niż podczas bitwy powietrznej o Anglię. Pomiędzy dywizjonami polskimi i amerykańskimi, stacjonującymi w hrabstwie Kent, skończyła się rezultatem nie rozstrzygniętym 20:20. Po tyle rakiet zestrzeliły asy tych dywizjonów, Barry Hart, obecny dyrektor bardzo ważnego zakładu w koncernie Boeinga, oraz jego siedzący przed nim przyjaciel i zarazem podwładny. Szef oblatywaczy uchylił się od przyjęcia podsuniętego mu cygara. Zawsze od tego zaczynali — on i Barry — rozmowę. Przy dymku omawiali wszystkie sprawy. W tej chwili nie tknąłby cygara za żadne skarby świata. — Stare dzieje — powtórzył. Nie mosquity były powodem zerwania go z narady. Coś ważniejszego, związanego z jego osobą musiało się wydarzyć podczas jego nieobecności. Najazd Marsjan na Boeinga nie wchodził w rachubę, ale coś drgnęło nie w tę stronę. Pochylił się przez biurko. — Pewnie pali ci się coś pod tyłkiem... Słucham cię, Barry. Śmiało! Nie potrzebował już słuchać. Koledzy w hallu mieli twarze takie same jak Rosalyn. Wczoraj i przedwczoraj przebywał służbowo w lotniczych zakładach w Kalifornii. Dwa dni u Boemga to wieczność. W tym gigancie panującym w przestworzach to przeskok z bryczki na pojazdy gwiezdne; ta niesamowita machina nie zna wytchnienia, jeżeli chce utrzymać się na powierzchni, nie może stać. Szaleńcze tempo wynalazczości w przemyśle lotniczym. Ucieczka przed konkurentami. Era kosmicznych statków bezzałogowych, sterowania komputerowym systemem nawigacyjnym — nie ma zapotrzebowania na oblatywaczy z przeszłości! Barry miał nieszczęśliwą minę. Miał taką od pierwszej sekundy. Przed odlotem do San Francisco ni stąd, ni zowąd zapytał o Andy’ego, a jeszcze wcześniej wymówił się od wspólnej kolacji, już tradycyjnej między ich rodzinami, obchodzonej uroczyście z jakiejś tam okazji raz w jednym domu, raz w drugim. Kilka dni wcześniej w miejscowej prasie ukazał się artykuł o szkalowaniu dobrego imienia kraju przez tchórzliwych dezerterów, przynoszących miastu wstyd. Nazwisk nie wymieniono, ale wszyscy w Seattle wiedzieli, o kogo chodzi. Ciszę w gabinecie przerwał szef pilotów oblatywaczy. — Mam tylko jedno pytanie, Barry. Facetów w wieku przedemerytalnym jest w mojej sekcji więcej. Czy robienie — chrząknął — luzu obejmuje również ich? Pytanie było zbędne i dla Barry’ego bolesne, tak jak nie na miejscu byłaby w tej chwili gadka o kraju wolności i jej podobne. Ameryka jest krajem wolności! Ale Boeing i Ameryka to nie to samo. O wyborze producenta pojazdów kosmicznych, o miliardowych kontraktach dla armii, o dobrobycie stanu decyduje waszyngtońskie lobby, mające często osobliwe powiązania. Jak wszystko i wszędzie. Obecnie ważą się losy wyboru samolotu bojowego na lata osiemdziesiąte dla wszystkich armii NATO. Zamówienie stulecia. Biją się o nie wszystkie zakłady lotnicze. Producenci europejscy z wiadomych względów odpadną. W rachubę wchodzą amerykańscy. Trzej. Pod względem walorów operacyjnych oferujący modele prawie identyczne, różnice w kosmetycznych drobiazgach. Kto przejdzie w licytacji, będzie wygrany do końca wieku, a wobec braku różnic merytorycznych — z wojskowego punktu widzenia — o sprawie zadecydują mechanizmy zakulisowe. Z drugiej strony masywnego dyrektorskiego biurka nie padło ani słowo. Osiem godzin blachy w oczach — nie mogło paść. Casimir wstał. Z klapy marynarki odpiął plastykowe okienko ze swoim nazwiskiem i fotografią wykonaną przed objęciem stanowiska, zaproponowanego mu przez Barry’ego Harta osobiście. Przyjrzał się sobie na zdjęciu. Ktoś nie znający go bliżej wziąłby to za zgrywanie się. Czas. Trzydzieści osiem lat w podniebnych harcach towarzyszyło mu to okienko, całe męskie życie spędzone w powietrzu. Nadszedł czas „twardego” lądowania; z nieba wraca się zawsze na ziemię. Zbliżył się do przyjaciela odwróconego do niego plecami, zapatrzonego w swoją blachę. Mężczyzny rosłego, pomimo swoich lat trzymającego się dobrze, któremu można by na siłę zarzucić wszystko z wyjątkiem braku odwagi. Casimir nie dałby głowy, czy nie obawiającego się pokazania mu swojej twarzy. Klepnął go w ramię. — To te cholerne blachy, Barry. Mam ich już tak dość, że prawdę mówiąc, nie wiem, czy nie wyświadczasz mi przysługi. Przepraszam, że tak długo skrywałem to przed tobą. Zostawił na biurku swoją przepustkę do zakładów i skierował się ku wyjściu. Przemierzając sekretariat ucałował we włosy pochlipującą w chusteczkę Rosalyn. Za decyzją zwolnienia z pracy kryje się coś poważniejszego — rozważał były szef pilotów oblatywaczy w koncernie lotniczym Boeinga po powrocie do domu. Pani Catherine Skala nie miała nastroju dla tego rodzaju filozofii. — Jaki to może mieć związek z tobą? — zaatakowała zapatrzonego w otwarte okno męża. — Człowiekiem z twoją przeszłością, oddanym swojej pracy, bezwzględnie lojalnym obywatelem Stanów. Przecież to... Wiadomość wstrząsnęła nią. Polityka — do czego ludzie się nie dopuszczają w imię tego złowrogiego hasła. Nigdy nie wkroczyło ono w próg jej domu z taką brutalnością. Południowa część miasta jest oazą spokoju. Zieleń Wzgórz Bakera, błękit wód Jeziora Washingtona, dywany na zapałkę przystrzyżonych trawników wokół willi okolonych biało pomalowanymi płotkami — Seattle jest piękne ze swoim klimatem francuskiej wiosny. Praca pilota na transkontynentalnych liniach zmuszała panią Catherine do częstych zmian miejsca zamieszkania. Nigdy nie wyraziła słowa protestu, zawsze jednak marzyła o stałej przystani. Ponętnych ofert pracy, po wykryciu u męża niedomogi serca wykluczającej pilotowanie odrzutowców pasażerskich, było wiele, wszystkie przekreśliła krótka rozmowa z Barrym Hartem. Lepiej, przyznawała w duchu, mąż nie mógł wybrać: nigdzie w Stanach nie czuła się tak dobrze. — Tu chodzi o coś innego — powiedziała. — I proszę, nie tłumacz Barry’ego; mając wpływy w zakładach i władzach miasta, winien był zapewnić te „naczynia połączone” o twojej abso- lutnej lojalności wobec kraju i firmy. To przecież rzuca na ciebie straszliwe podejrzenie, które wlec się będzie za nami jak cień, jestem tego pewna. W histerii nieufności, jaka ogarnia kraj... Ach, Cas! — spojrzała błagalnie na męża, jakby odpędzenie od tego domu ciemnych chmur, jakie nad nim zawisły, leżało w jego mocy — wolałabym o tym nie myśleć! Dom! — pomyślała z przerażeniem. Jeżeli mąż straci swoje regularne dochody, wysokie jak na tutejsze warunki, nie będą w stanie długo go utrzymać. Nabyli go zaledwie przed rokiem. Cztery sypialnie na piętrze, komfortowo urządzony parter, ogród, podgrzewany basen kąpielowy, dwa nowe samochody — posiadłość godna dzielnicy zamieszkanej przez high rank people. „High rank”, podobnie jak znak najwyższej jakości, jest symbolem Boeinga. Wszystko w tym mieście, ba — w całym stanie, to wszystko lepsze albo jest własnością koncernu, albo dla niego pracuje; pod tym względem mąż ma rację: jest to system naczyń połączonych doskonale. Zerwanie tego związku. Sposób, w jaki zerwano ten związek z jej mężem... Odpływ krwi z mózgu — przesadnie zrozumiała zjawienie się męża w domu w połowie dnia pracy. Jak długo piastował obecne stanowisko, nigdy to się nie zdarzyło. Sytuacja nie jest beznadziejna, pocieszała się nieskora do tragizowania Catherine, kłopotu ze znalezieniem nowego zatrudnienia mąż mieć nie będzie. Tylko ten cień. Zwolnienie z eksponowanego stanowiska na krótko przed emeryturą... Jutro rozniesie się to po całym mieście. Odezwą się oczywiście różni gardłacze. Spojrzała na zegarek. Za dwadzieścia minut zjawią się obie: Glenda Jackson i Judith Lynn. Umówiły się na wspólny wypad do Europy. Do Anglii, Francji i Włoch, w drodze powrotnej planowały spędzić kilka dni w jej rodzinnej Szwajcarii. Jako żony starych pracowników koncernu — Maynard Jackson oraz Jerrold Lynn byli wybitnymi konstruktorami lotniczymi — otrzymały w prezencie gratisowy przelot. Pani Catherine żywiła cichą nadzieję spotkania się gdzieś z synem. Odlot z lotniska Seattle-Tacoma International nastąpi w przyszły poniedziałek. Zdecydowały się na przełom września i października, porę w tej części Europy nie mniej piękną niż wiosna, a już poza szczytem turystów ze Stanów. Wybór marszruty, rezerwacja hoteli — zapięte na ostatni guzik. Było z tym sporo zawracania głowy, jak to przy wyprawie grupowej, podczas której każdego coś innego interesuje. Glenda to sympatyczna dziewczyna, tyle że despotyczna, Judith, ze swoim pozornie opóźnionym zapłonem, stanowi jej całkowite przeciwieństwo. Z reguły unika brania kierownicy towarzyskiego pojazdu w swoje ręce, stać ją za to podczas jazdy na uwagi typu pasażer, któremu każdy manewr kierowcy wydaje się błędem. Uzgodnienie z nimi miejsca przejścia na drugą stronę ulicy wymaga samozaparcia, a cóż dopiero takiej eskapady. Ale szczęśliwie dobrnęły do wspólnego brzegu. Dziś umówiły się na zakupy, a przy okazji pogaduszki przy kawie; przed skokiem przez ocean jest o czym porozmawiać. Po przeciwnej stronie ulicy stał okazały dom Jacksonow, z samochodem wyprowadzonym już na stromy podjazd. Samochodu Judith jeszcze nie było. Pani Catherine zastanawiała się, czy w obecnej sytuacji może pozostawić męża samego. Rezygnacja z wyjazdu sprawiłaby przyjaciółkom wielki zawód. Despotyczna Glenda potraktowałaby to jako osobisty afront. Długo przed nimi skrywana radość z wycieczki legła na niej nieznośnym ciężarem. Szeroko otwarte okna przysadzistego domu Jacksonow wydały się ślepiami wrogiego zwierzaka, czyhającego na dogodną do skoku chwilę, a ona z mężem — bezbronnymi ofiarami. Samochodu Judith wciąż nie było. Na Dwunastej Avenue, skąd przyjaciółka winna nadjechać, nie było widać jej karmazynowego chryslera. Być może obie wiszą na telefonach i oplotkowują zwolnienie Casa. Najbliższy wojenny przyjaciel dyrektora odstrzelony w trybie nagłym przez samego Harta, takie coś ma smaczek. Swoją piękną przystań, z której Catherine była tak dumna, przeniosłaby najchętniej gdzie indziej, obojętnie gdzie, byle dalej od tego zwierzaka z naprzeciwka. Jak to niedobrze mieć za „sąsiadów ludzi z miejsca pracy. Gdzie się tylko ruszyć — życie jak na patelni, przy wścibskiej Glendzie, beznadziejne. I z taką wybiera się na spotkanie z synem! Mąż odgadł jej myśli. — Musimy przyjąć to z podniesioną przyłbicą — przerwał milczenie. — Pojedziesz do Europy! Jeżeli zajdzie potrzeba, to za własne pieniądze, ale pojedziesz, nie damy się złamać. Postawa polityczna Andy’ego i Helen, jak długo nie występują przeciwko prawu, jest ich prywatną sprawą i nic nam do tego. Żyjemy w wolnym kraju! Odpowiedzialność zbiorowa u nas nie istnieje! — dodał z naciskiem, jak gdyby mówił nie do żony, a do ławy przysięgłych, mających wydać na niego swój werdykt. Objął żonę ramieniem. — Nie mamy sobie nic do zarzucenia, Cathi, przemyślałem to gruntownie. A jeśli tak, to jestem pewien, że sprawa się wyjaśni. W końcu znam paru ludzi z otoczenia gubernatora i z władz federalnych, którzy, niech się tylko o tym dowiedzą, nie zostawią ranie samego. Więcej ufności, dziewczyno, to wynik jakiegoś nieporozumienia. Z oczu żony wyczytał troskę. — Możesz być spokojna o moje zdrowie, czuję się dobrze. Naprawdę, z moim sercem jest coraz lepiej. Ty pojedziesz, porozmawiasz sobie z Andym, ja w tym czasie zakręcę się dokoła tej sprawy. Jestem dobrej myśli. Zwolnienie z pracy było dla Casimira Skali ciosem większym, niż się jego żonie wydawało. Pretensji do swego przyjaciela nie miał. On był tylko wykonawcą decyzji, która zapadła gdzie indziej, i nie on wystawił mu w zakładach opinię persony non grata. Jako szef pilotów oblatywaczy Skala miał dostęp do tajników systemów nawigacyjnych montowanych w samolotach pasażerskich i wojskowych, był pierwszym, który wypróbowywał je w powietrzu. Jeszcze wczoraj Skala przebywał w Palmdale w Kalifornii. Nie była to wycieczka rekreacyjna do Złotego Stanu, a panowie, którzy się tam zjechała, zanim przekroczyli próg sali projekcyjnej, złożyli na piśmie zobowiązanie zachowania w ścisłej tajemnicy wszystkiego, co zobaczą i usłyszą. Poprzednią wojnę rozstrzygnęła po stronie Rosji artyleria i broń pancerna, po stronie Zachodu — lotnictwo. Doktryna zastosowania lotnictwa bombowego także w przyszłej wojnie ma zwolenników w Połączonym Komitecie Szefów Sztabów, mimo rozwoju systemów ostrzegawczo- obronnych; zależy to — twierdzą — tylko od strony technicznej samolotu. Obiektem był model „tajnego”, czyli niedostrzegalnego dla radaru bombowca strategicznego, ochrzczonego kryptonimem B-1, zdolnego do przedarcia się nad cel z ładunkiem bomb nuklearnych przez ochronę przeciwlotniczą przeciwnika. Niesłychanie kontrowersyjną rzeczą stał się ten samolot. Czy istotnie jest on niewykrywalny, jak zapewniają konstruktorzy, okaże się dopiero w praniu, faktem znanym już dziś jest to, że kosztuje w złocie więcej niż waży, a dokładnie tyle co tysiąc — żadne przejęzyczenie — tysiąc czteromotorowych latających fortec z okresu drugiej wojny światowej! Horrendalna cena tego elektronicznego cacka nie ma dla strategów z Pentagonu znaczenia. Człowiek z ulicy musi liczyć się z realiami, im do utrzymania się na wodzie wystarczają groźby: Mamo, kup mi tę zabawkę, bo ten wstrętny Joe z naprzeciwka będzie od nas lepszy! Rozkapryszone dzieci. A bogata mama, jak każda bogata mama, kupuje i interes się kręci. Casimir Skala poznał życie na tyle, aby nie zdobywać się na szaleństwa. Ideały pozostawił daleko za sobą. Nastroje polityczne kraju zradykalizowały się od czasu uzyskania przez niego obywatelstwa Stanów. Ameryka dziś, a trzydzieści lat temu, to nie ten sam kraj. Mimo to jednak żyć można tutaj swobodniej i dostatniej niż gdzie indziej. Ale popaść w tarapaty — też łatwo! Koncerny Boeinga, Lockheeda, McDonnella, cały przemysł lotniczo-rakietowy Stanów — od fabryczki wygniatającej klamry do pasażerskich pasów bezpieczeństwa, poprzez bombowce strategiczne, balistyczne rakiety międzykontynentalne, po ognio- i mrozoodporne zamki błyskawiczne do skafandrów dla kosmonautów wychodzących w kosmos na zewnątrz swoich wehikułów — objęty jest tajemnicą wojskową, a jego pracownicy znajdują się pod lupą wszystkich możliwych kontrwywiadów. Rzucić na kogoś podejrzenie tej machiny jest łatwo, odeprzeć je — to zadanie trudne. Zaufanie nie ma prawa bytu. Wyjątków ta reguła w polityce nie uznaje. Skala nie miał sobie nic do zarzucenia, ale zdawał sobie sprawę, że na kapitał zaufania do niego wpływa nie tylko jego osobista postawa. Telefon milczał. Glendy, która życiem swego domu lubi dyrygować od którejś ze swoich licznych przyjaciółek albo z jakiegoś lokalu w mieście, nie było widać. Ponad głową żony Skala omiótł spojrzeniem luksusową budowlę znanego konstruktora elektronicznych systemów nawigacyjnych, stosowanych w pojazdach bezzałogowych. Maynard Jackson pnie się w górę. W nawigacji dokonały się kolosalne zmiany jakościowe. Od sterowania manu- alnego, poprzez sterowanie zdalne, które wciąż odbywa się z udziałem człowieka, tyle że nie siedzącego w pojeździe, do całkowitej eliminacji tego udziału na rzecz komputera zainstalowanego w obiekcie latającym. To już nie ewolucja, a rewolucja. Maynard ma na tym polu duże osiągnięcia. Zakłady zbrojeniowe Martin Marietta Aerospace („MM”) z Orlando, pracujące nad nową samonaprowadzającą się na cel rakietą średniego zasięgu, zabiegają o niego. Być może niedługo Maynard zmieni Seattle na Orlando na Florydzie, a wówczas będzie częstym gościem w dowództwie rakietowym US Army. Siedziba dowództwa mieści się w Redston Arsenal w stanie Alabama. To szmat drogi od Pentagonu. Ale wpływy „MM” ma tam chyba większe niż Boeing. Maynard Jackson... Skala zamyślił się. Glenda, nie przepadał za jej szczebiotem, ale Maynard był wobec niego zawsze w porządku. Współpracownicy skarżą się na niego. Rzekomo zarozumiały, wyniosły. Czego to ludzie nie mówią o kimś, komu się powiodło. Zbliżał się gorący czas. Każdy dzień zwłoki mógł być nie do odrobienia. Casimir Skala wolałby, aby jego żona znajdowała się już w Europie. Rozdział 4 Podnoszę obronnie ręce. — No, thank you. No more! — dodaję grzecznie, ale stanowczo. Powtórzyłem to kelnerowi roznoszącemu napoje jeszcze po fińsku i po szwedzku. Dosyć alkoholu. Nie odczuwam żadnych sensacji, bynajmniej. Pociągam martini z kroplą dżinu, konsekwentnie martini, od czasu do czasu sięgam po lekkostrawną kanapkę. Żadnych mocnych rzeczy więcej. Alkoholu mam na razie dosyć. Chcę przyjrzeć się temu zbiegowisku na trzeźwo. Jestem prywatnym gościem pana Kauko Uusitalo na wystawie maszyn i urządzeń produkowanych przez zakłady przemysłowe wchodzące w skład kierowanego przez niego koncernu Xetem. Masa dobrze skrojonych garniturów kręci się wśród eksponatów. Executive Directors, managers — krew i sól interesu. W wielu rozpoznaję rezydentów Kalastajatorppy. Wymieniamy ukłony. „To ten Amerykanin...” — doszło do moich uszu. Szastanie pieniędzmi przy rulecie, towarzystwo pięknej kobiety, bliskość gospodarza wystawy przydały mi znaczenia. Hochsztaplerskiego. Staram się o zachowanie dystansu, ale to tylko pogarsza sprawę. Nikt dla nikogo nie jest tutaj tajemnicą. Staromodne przedstawianie się zastępuje wizytówka w klapie marynarki, czytelna z daleka, wydrukowana przez xetemowska poligrafię. Pan, któ- remu prezes wraz z senatorem Huebenthalem poświęcają sporo uwagi, to przewodniczący delegacji radzieckiej. Kręci się wokół Rosjanina także osobnik, który z okazji uwolnienia pasażerów Lufthansy zaintonował w Kalastajatorppie „Deutschland, Deutschland”. — Glaube. Doktor Friedrich Glaube z Europa-Ostasien Landspedittion Hamburg — przedstawił się widząc w klapie mojej marynarki czerwony goździk zamiast wizytówki. Po jego występie w Kalastajatorppie oczekiwałem trzaśnięcia obcasami, ale nic takiego nie nastąpiło. Ten wieczny dwugłos we mnie. Kiedy z szampanem poderwał się od stołu, ujrzałem go o trzydzieści lat młodszego, z hełmem na głowie i pistoletem automatycznym w garści. Uśmiechał się przyjaźnie jak do starego znajomego. — Gdyby — ciągnął — pan miał coś do wysłania z Europy na Daleki Wschód, jestem zawsze do dyspozycji. Gdyby zaś znalazł się pan kiedyś w Hamburgu, na karcie jest mój adres pry- watny z numerem telefonu. Będzie pan mile widzianym gościem. O każdej porze dnia i nocy. I znowu żadnego trzaśnięcia obcasami. Czułem się zażenowany moim surowym osądem tego sympatycznego, jak się okazało, człowieka. Wystawę koronował galowy bankiet wydawany przez Xetem w słynnej Alhambrze. Wstęp ściśle za zaproszeniami. Chętnych do oklaskiwania specjalnie sprowadzonej na tę okazję ekipy brazylijskich tancerek znalazłoby się w Helsinkach wielu. Goście zagraniczni zgłosili osoby towarzyszące już wcześniej, konieczność ograniczeń, jaką mimo wysiłków dyrekcji Alhambry musiano wprowadzić, ugodziła w tubylców. Nieprzypadkowo postarałem się o dostęp do listy wybrańców. Przewertowałem ją w układzie alfabetycznym i według firm przybyłych delegacji. Szczególną uwagę zwróciłem na przedział „Republika Federalna Niemiec”, znając jednak pomysłowość pewnej osóbki, nie omieszkałem pomyszkować wśród nazwisk delegacji innych krajów. Ale tu natknąłem się na kurtynę: przy niektórych nazwiskach widniał dopis: „and company” — zaklęcie otwierające wrota Sezamu osobie towarzyszącej, nie wymienionej z nazwiska. Wysiłki moje nie dały rezultatu. Poszukiwana osóbka jak gdyby świadomie skazywała mnie na niepewność. To do niej podobne. Nie mogłem dłużej siedzieć przy Aino. Nie wytrzymywałem jej cielęcego spojrzenia. Gdzie bym się obrócił, nadziewałem się na jej wzrok. Ale nie tylko o nią mi chodziło. Posadzono mnie przy stole prezesa, naprzeciwko senatora z Hamburga i przewodniczącego delegacji radzieckiej. Nie było to dla mnie najszczęśliwiej dobrane miejsce. Wyobrażam sobie reakcję firmy, gdyby na zdjęciu w gazecie rozpoznała swego dezertera w towarzystwie Rosjanina; musiałem się wynieść. Sala Alhambry pełna. Jeden stolik w sektorze dla oficjeli stolicy, numer dwadzieścia dwa, jeszcze nie zajęty. Jacyś spóźnialscy! Z cygarem w zębach robię wycieczkę po sali, donikąd; nie wrócę na moje miejsce! Przed opuszczeniem stołu prezes zaproponował mi zamieszkanie w jego bungalowie. Wypowiadał zdania powoli, ze swoją niewzruszoną flegmą nie przebudzonego jeszcze na dobre niedźwiedzia z fińskich podbiegunowych kniei. Pokrzykiwania wyfraczonych psów, piski dobywane przez ich samiczki, chichoty, toasty, tubalne głosy przy stołach rozstrzygające ostatecznie o przyszłym kształcie świata rozlegały się na innej planecie, on wpatrzony był w jeden punkt. Jest tam, ciągnął, las dokoła, miałbym wymarzone warunki do pisania. Sprawę omówił już z żoną. Jakko wyjeżdża na studia do Stanów, Aino będzie musiała przysiedzieć fałd przygotowując sdę do matury, do świąt Bożego Narodzenia bungalow będzie całkowicie wolny. — Przemyśl to — zaapelował po ojcowsku — sprawisz nam przyjemność. Przyrzekłem mu to solennie. Oferta nie zawierała żadnych warunków wstępnych. Była uczciwsza, niż podejrzewałem. Humor mi się poprawił. Byłem zbyt surowy dla Aino. Jakko wyjeżdża do Massachusetts Institute of Technology, dziewczyna straci oparcie w bracie. Przemyślę ofertę. Dużo spraw mam do przemyślenia ważniejszych od jej wiosennych przesileń; w końcu opuszczając ten kraj nic w zasadzie na zyskam. Zająłem się sektorem wydzielonym dla oficjeli stolicy. Zagadka stołu numer dwadzieścia dwa. Byłbym zadowolony, gdyby pozostał nie zajęty do rana. Życzenie moje nie miało się spełnić. Na schodach pojawiły się dwie pary. Pierwszą tworzył Oskar Norderstedt ze starszą, obwieszoną perłami damą, drugą znałem aż nadto dobrze. Skłoniłem się z ostentacyjnym uszanowaniem. — Frau Herta Glaube, małżonka pana doktora Friedricha Glaubego — przedstawił mi Oskar swoją towarzyszkę. Minę miał uroczystą. Jego nieśmiałość wobec kobiet przydaje mu chłopięcego wdzięku. — Samolot z Hamburga miał małe opóźnienie — dodał mąż tej pani. — Już myślałem, że jakieś nowe porwanie... — Był w znakomitym nastroju. U jego boku, w imponującej kreacji wieczorowej, stała Gaby. Raczyła mnie łaskawie zauważyć. Doktor i jej mąż wymieniali grzeczności z prezesem, zostaliśmy sami. — Nie sprawiasz wrażenia szczęśliwego — zauważyła. W jej oczach błąkał się wyzywający uśmieszek. — Chciałam zobaczyć te Brazylijki, a ponieważ ty jesteś ostatnio tak zajęty... Na szczęście doktor Glaube pomyślał o nas. Zagarnęła sobą uwagę mężczyzn. Czubkiem języka szukającym wiecznie czegoś na dolnej wardze grała na ich wyobraźni. Nie miałem ochoty powiększać grona jej wielbicieli. — Nie wiedziałem, że go znasz. — Senatora Huebenthala też, to w Hamburgu osobistość. — Wzniosła oczy ku niebu. — Doktora Glauibego łączą z moim ojcem sprawy handlowe. To niezwykle ustosunkowany człowiek. Nie wątpiłem w to. Skłoniłem się jak przed królową, ona odwzajemniła mi się majestatycznym dygiem i z ręką na ramieniu swego partnera popłynęła do stolika dwadzieścia dwa. Poczułem się jak oszukany. Ten dobrze odegrany przez nią akciik miał na sali tylko jednego widza: Aino. Nie potrzebowałem odwracać głowy, aby widzieć jej zadowolenie z mojej porażki. Popiół z cygara strząsnąłem do popielnicy stojącej przy marmurowej kolumnie. Herr doktor Glaube i jego orszak — co mnie to obchodzi! Nie miałem zamiaru powracać do towarzystwa. Część oficjalna Skończona, jutro wszyscy przyjezdni poodlatują. Moja obecność wśród nich jest zbędna. Pani Minna była ozdobą stołu. Dyskretny pomocnik swego męża, pierwsza dama dworu. Ale dla mnie jest przede wszystkim matką Aino, baczącą na swoje pisklę, dużo swej uwagi poświęcającą mnie. Nie poprawia to mego samopoczucia. Przypomniał mi się człowiek, którego przez te kilka dni unikałem: Doug Wilson. Nie zauważyłem go na sali. Stół udekorowany brytyjskim proporczykiem jest w komplecie, lecz bez niego. Atmosfera przy tym stole — kropli w morzu Niemców, których jest połowa sali — nijaka. Inwazja Hunów. Nieobojętna sercu Douga. Na każdym przetargu meldują się chmarami, szastają pieniędzmi, oferują ceny i terminy dostaw swoich wyrobów nie do przebicia dla konkurentów. Jeszcze parę lat, a podbój Europy stanie się faktem. Czego nie dokonali orężem, osiągnęli z nadwyżką pracą. Nie dla wyczulonego na nich Douga to towarzystwo. Udałem się do ulubionego miejsca tego samotnika — baru. W Kalastajatorppie, jeżeli nie załatwiał spraw służbowych, znaleźć go można było albo w barze, albo w jego apartamencie, z butelką. Firma Maxwell, którą reprezentuje, jest producentem tych samych urządzeń, jakie oferuje Xetem, jest on nie potencjalnym nabywcą, a patrolem rozpoznawczym konkurencji na obcym terenie. Nie dziwi więc, że oprócz uśmiechów gospodarze nic więcej dla niego nie mają. Nie szukałem okazji do wysłuchania kolejnego upustu żółci na those bloody Germans. Te wieczne animozje tutaj! Każdy nosi w zanadrzu jak nie ranę, to truciznę. Otwierając gębę, trzeba wpierw wywąchać, z kim się ma przyjemność, w przeciwnym razie łatwo o guza. Rzuciłem okiem na stołki przy ladach barowych, na zanurzone w konspiracyjnych półciemnościach separatki, nigdzie go nie zauważyłem. Zasięgnąłem języka u znajomego kelnera. — Mister Wilson? Ależ jest! Znajdzie go pan tam. — Skinął głową na skrajną arkadę. Wnętrze zaciemnionej niszy, graniczącej z salą, było puste. — Nie ma go — powiedziałem. — Musiał wyjść na chwilę, bo dopiero co podawałem mu papierosy. Proszę się rozgościć, pan Wilson zarezerwował dla siebie cały stolik. Ten Doug! — pomyślałem. Tyle w nim ostentacyjnej obojętności! Na wystawie też robił bokami. Włóczył się od eksponatu do eksponatu, nie zadawał pytań, co było nie dość jasno opisane w prospektach — fotografował małym aparacikiem. Na swój sposób szukał dojścia do Rosjan otoczonych cały czas jak nie przez xetemowcow, to przez Niemców, spośród których dużo aktywności wykazywał dyrektor Glaube. Rosjanie budują drugą nitkę kolejową przez Syberię. Stawiają nowy port na Morzu Japońskim, międzynarodowego spedytora nie może tam zabraknąć. A urządzeń firmy Maxwell? Przy honorowym stole prezesa znalazło się miejsce dla szefa delegacji radzieckiej, dla panów Huebenthala, Sugawary z koncernu Mitsubishi, zabrakło dla Douga. Popłynie dziś rzeka whisky, nie wiem, czy nie byłoby lepiej zostawić go w spokoju. Przyjrzałem się twarzom na sali. Musiałbym nie znać firmy, aby przejść do porządku dziennego nad jej oficjalnym desinteresment wydarzeniami na tym zbiegowisku. Zabawiłem się w zgadywankę. Wobec tego kto? Który z tych wyfraczonych panów siedzi na dwóch stołkach? Wpadła md do głowy niedorzeczna myśl. On? — wykluczone! To byłoby poniżej jego angielskiej flegmy. Pociągnąłem łyk ze szklanki. Ten stolik w głębi arkady zarezerwowany tylko dla niego.. Jaki wymarzony punkt do pracy z małym aparatem fotograficznym... Na stole nie dopita herbata, napoczęta paczka papierosów, zapalniczka. Popędziło go dokądś. Postanowiłem poczekać. O Brazylijkach wspominałem. Pożegnano je burzliwymi oklaskami. Dostojni goście nie szczędzili im okrzyków zachwytu, ale to nie było uznanie dla sztuki. Oklaskiwano egzotykę, nagie brzuszyska rozedrgane w rytmie samby podziwiano; te dziewczyny są diablo sexy, tym starsi panowie się zachwycali. Nie traciłem czasu na onanizowanie się nogami tych hebanowych piękności, uwagę moją pochłaniały twarze panów dyrektorów, panów senatorów, panów prezesów zafascynowanych dupą. Zwyczajną dupą. Dupa szczytem marzeń, Kauko wiedział, czym zakończyć imprezę. Doug, hyclisko stare, zachlewaj się dalej do lustra! Oczywiście, zatańczyłem z Aino. Dałem jej wpierw podelektować się zwycięstwem nade mną, nie miałem nic przeciwko panom uganiającym się za nią, niech się dziewczątko upoi swoim powodzeniem. Brazylijki wytworzyły atmosferę. Aino, strumyczek źródlany, lilijka biała, promieniowała świeżością wśród tych przekwitłych orchidei, jej urocza mama nadawała honorowemu stołowi ton — wspaniała atmosfera — wszystko to przesłaniała sobą wzgardzona przeze mnie Gaby Norderstedt. Natura jest szczodra, ale nie marnotrawna. Obdarzając ją taką urodą, wiedziała, co robi. Jeżeli w Hamburgu jest więcej takich jak ona, nie dziwię się sławie tego miasta. Popełniłem błąd nie zrywając tego smakowitego owocu. Okropny błąd, żałuję. Wiem, co robiła Aino mnie na złość, nie byłem ślepy na posyłane mi ponad barkami swoich partnerów spojrzenia pań, nie wiem nic o Gaby. Zbierała burzę oklasków za każdy taniec. Oskar? Rozumiałem go dobrze: może ją, biedak, brać taką, jaka jest, albo zwijać manatki, trzeciego wyjścia nie ma. Rozumiałem senatora Huebenthala, który ze sztuczną nogą zdobył się na odwagę złożenia jej publicznie swego uszanowania. Dzięki niej dowiedziałem się ostatecznie, że w Rosji pokręcenie się z kobietą na parkiecie nie jest karane śmiercią, niesmakiem przejął mnie międzynarodowy spedytor. Te jego czerwone łapska! To cielsko napierające na tę finezyjną konstrukcję! Facecisko dużo się nakombinowało z jej ojcem nad odbudową Hamburga, ale za jakie grzechy ona ma dopłacać sobą! Wpadła do mojej ciemnicy jak burza. Widziałem ją przez szkło opróżnionej do połowy butelki. — Wiesz, co ten bydlak powiedział? — dyszała oburzeniem. — Wiesz, co mi powiedział? Wniebowzięty sukcesami swojej pięknej żony Oskar błogosławił ze swego miejsca jej kolejne zagrania. Ze spojrzenia Aino, siedzącej u boku matki, przebijała rozpacz. — Ale co się stało? — Nie sądziłem, że ona jest zdolna do łez. Podsunąłem szklankę. — Wypij łyk, dobrze ci to zrobi. Zacisnęła drobne pięści. — Ten bydlak! — uderzyła w stół. — Pytał, dlaczego nie mam jeszcze dzieci? Niemcy, powiedział, potrzebują synów. Jeżeli Oskar ma trudności, może mu w tym pomóc... Wstrętny esesowiec! Biedaczka pomyliła adresy, pomyślałem. — Dlaczego nie poskarżysz się swemu mężowi? Westchnęła boleśnie. — Ach, Oskar! Resztę swego bólu utuliła w klapie mojej marynarki. Musiała tym dobić obserwującą nas bacznie Aino. Rozdział 5 Wcześniej Afryka nie interesowała dyrektora przedsiębiorstwa Africa-Aid, Davida Attentowna. Jego wiedza o tym kontynencie ograniczała się do zasobu wiadomości wynie- sionych ze szkoły średniej. Stany Zjednoczone są wielkie. Na północy sąsiadują z równą im obszarem Kanadą, na południu, poprzez Meksyk, z Ameryką Łacińską; znikąd nie były zagrożone — tak Attentowna uczono w szkole. Dopiero praca w CIA otworzyła mu oczy na niebezpieczeństwo zagrażające zewsząd jego wielkiemu krajowi, wzięcie z nią rozbratu zmusiło go do rozejrzenia się za miejscem nie cieszącym się zbytnim zainteresowaniem tej organizacji. Jego wybór padł na Afrykę. Pragnąc na niej zarabiać musiał uzupełnić swoją wiedzę o tym kontynencie. Anglicy, dowiedział się, opanowali swoje posiadłości afrykańskie stosunkowo późno. Ich żeglarze zawijali do zachodniego i wschodniego wybrzeża już w siedemnastym wieku, nie znajdowali tam jednak — poza słodką wodą, żywnością i niewolnikami — nic ciekawego. Francuzi zajęli się tworzeniem kolonii po Anglikach, najwcześniej zabrali się do tego Portugalczycy. Ciekawe, zastanawiał się Attentown po swoim pierwszym pobycie w Angoli i Mozambiku, jak niewiele w ciągu czterystu lat swego władania zrobili dla scalenia tych terytoriów z me- tropolią, a jeszcze mniej cywilizacyjnie. Różnica metod. Anglik był srogim bogiem dla ludów kolonialnych, dbającym o porządek i ślepe posłuszeństwo. Portugalczyk czy Francuz — różnie z tym bywało, najczęściej ni bratem, ni swatem, a takie niezdecydowanie mści się, gdyż wszędzie największym szacunkiem cieszy się bat. Chwalebnym pomnikiem tej plecionki z bawolej skóry jest porządek, jaki Anglicy pozostawili odchodząc. Ale jeszcze lepiej zaświadcza o tym strach przed białym człowiekiem. Niemcy podczas obu wojen światowych malowali Anglików w korkowym hełmie, w krótkich spodniach i koszuli koloru khaki, z pejczem w ręku. Z tym pejczem to przesadzili, choć nie tak bardzo, jak się ludziom nie znającym Anglików mogło wydawać. Pejcz jest symbolem siły. Bywa konieczny tam, gdzie słowo nie skutkuje. Anglicy odeszli z kolonii z podniesionym czołem. Francuzi poszli w ich ślady. Portugalczycy wybrali drogę najgorszą z możliwych — walkę z cieniami, co w dżungli przynosi opłakane rezultaty. Pozostawili po sobie to, co po każdej brudnej wojnie na polu walki pozostaje: trupy i nienawiść. W ogniu stanęły ostatnie bastiony białych. Pomóc im może tylko Europa. W jej własnym interesie. Tutejsza prasa nie pisze o różnicach koloru skóry. Prasa pisze: miedź, cyna, złoto, diamenty, dużymi literami wybija się słowo URAN. Jeżeli w Europie i Waszyngtonie nie postradali zmysłów, niech sobie zakarbują: URAN! I logicznie dodaje: Odda się czarnym Rodezję, ustąpi się w Johannesburg , Kapsztadzie, Pretorii, uran Namibii dostanie się w wiadome ręce... Cała Afryka woła o pomoc. O broń i ludzi umiejących się nią posługiwać. Cena obojętna. David Attentown rozmawiał w Rodezji nie tylko z białymi. Ndabaningi Chirau, szef oddziałów z plemienia Bantu, powiedział: — Broni! Szybkostrzelnej! Weźmiemy każdą ilość. Broni i instruktorów! Szef rebeliantów z plemienia Amazulu powiedział: — Broni! Weźmiemy każdą ilość. Nie dopuścimy tych parszywych Bantuiczyków do władzy. Broni i instruktorów! Doktor Fred Brigges powiedział: — Biała Rodezja będzie walczyć! Broni i najemników, zapłacimy każdą cenę. Niech pan zorganizuje dostawę do Laurenco Marques, jako maszyn rolniczych, ma się rozumieć, i nie kłopocze się o resztę; mamy w tym porcie swoich ludzi. Awansem otwieram panu tajne konto w banku szwajcarskim lub belgijskim, gdzie pan woli. Nie zapłaci pan szylinga podatku głupim labourzystom w Londynie, którzy uważają nas, krew z krwi Anglików, za buntowników przeciwko Koronie. Proszę tylko o wzory podpisów i sposób wydawania przez pana zleceń, aby nie było trudności z teleksowym dysponowaniem kontem. Przepędzony z Angoli dowódca bojówek finansowanych przez białych właścicieli kopalń w Namibii powiedział: — Broni i najemników. Niech ci w Luandzie nie myślą, żeśmy skapitulowali. Dużo broni, dużo amunicji, białych najemników; o pieniądze niech się pan nie martwi! Na lunchu zaaranżowanym w hotelu Germania Hoff w Windhuku przez grupę osadników niemieckiego pochodzenia powiedziano: — Doszło do tego, że porządny człowiek nie może bez eskorty wytknąć nosa poza dom. Coś podobnego! Broni mamy pod dostatkiem, brakuje nam wojskowo przeszkolonych ludzi. Już z pewną praktyką, rozumie pan? Przed odlotem do Europy Attentown znalazł jeszcze czas na wymianę paru słów ze starym przyjacielem Peterem Kruegerem z Durban u. Dla postronnego obserwatora spotkanie ich miało charakter przypadkowego — ot, dwóch obcych sobie pasażerów siada do tego samego stolika w ciemnym kącie baru na lotnisku i ucina sobie okazyjną rozmówkę. Peter Krueger nie znosi światła jupiterów. Jest to w dużej mierze zasługą zajęczej wargi, skrywanej pod rudym wąsem, nie ma ona jednak żadnego wpływu na jego postawę w działaniu. To człowiek szalenie zdecydowany, nieustraszony. Mieć z nim na pieńku, to lepiej zawczasu wybrać sobie kwaterę na cmentarzu. Poznali się... To stara historia. Poznali się i tyle. Było to gdzieś w Ameryce Południowej, na pewnym, powiedzmy, dobrze zorganizowanym pikniku. A serwowano tam cholernie gorące dania! Drogi ich, Davida i Petera, rozeszły się potem, lecz przyjaźń i wzajemne powiązania pozostały. Mieć do swojej dyspozycji takiego człowieka jak Krueger, to wielka rzecz, przyjaźń tę Attentown bardzo sobie cenił. Rozmowa była krótka, rzeczowa, przyjaciele rozstali się w dobrym nastroju. Podróż Davida Attentowna była owocna. Nowo wyzwolone kraje, które w swej błyskawicznej turze objechał, potrzebują też broni. Żywności i lekarstw potrzeba im jeszcze bardziej, ale jego rozmówcy dawali mu do zrozumienia, że zginąć na głodno, owszem, można, bez broni zginie się w Afryce na pewno. Więc broń, amunicja i — mówiąc zgodnie z szyldem Africa-Aid — specjaliści. Ale warunek: wypróbowani! Nie jest o nich tak łatwo, jak się w Afryce wydaje. I to pomimo rosnącego bezrobocia w Europie, także wśród ludzi o wysokich kwalifikacjach. Boom na specjalistów. Popyt wielokrotnie przewyższa podaż. Skąd ich brać? Attentown zostawił te myśli. Była jedenasta. Wczoraj o tej porze — z uwzględnieniem dwugodzinnej różnicy czasu — siedział w samolocie startującym z Johannesburga do Paryża, skąd po krótkim postoju, korzystając z usług British European Airways dotarł do Londynu. Lot, niczym nie zakłócony, trwał w sumie szesnaście godzin. David nad ranem znalazł się w łóżku. W ciągu niespełna tygodnia przeleciał ponad trzydzieści pięć tysięcy kilometrów, prze- prowadził dziesiątki rozmów z ciekawymi ludźmi, zawarł kilka transakcji opiewających na grube pieniądze. Jego silny organizm był przyzwyczajony do przepracowanych nocy i napięcia nerwowego, reagował natomiast wewnętrznym rozmamłaniem na londyńską wilgoć. Słynna tutejsza mgła to przeszłość. W Tamizie łowi się podobno już łososie. Ale ta cholerna wilgoć po każdym deszczu, których tu nie brak! Przeskoczył na inny temat. — Dawno nie słyszałem o naszych podopiecznych. Jak im się wiedzie? — Na przykład? — spytał osowiale kierownik Działu Personalnego, Ron Humber. Ron zawsze tak. Piekielny aptekarz z niego w rozmowie. — No... zacznij od kumpli Andy’ego. Andy i jego kumple. Ta paczka stawała się problemem. — Z Dustinem coraz gorzej. Dla zdobycia trawki gotów już na wszystko, przyglądałem mu się zza węgła, nie sprawia dobrego wrażenia. Jim Stark trzyma się wciąż szwedzkich spódniczek, ale ostatnio staje się coraz aktywniejszy w ruchu pokoju: Langley cholernie tego nie lubi. Alex Zagora nie stroni od publicznego gardłowania przeciwko firmie, zaś Cullinan jest coraz bardziej zdecydowany zrobić coś ze sobą; o niego obawiam się najbardziej. Pozostali siedzą w swoich kątach i wyczekują zbawienia, im dłużej ono nie nadchodzi, tym gorzej z ich nerwami. David Attentown westchnął. Amnestia, nie tylko: publiczne, w pełni reflektorów przywrócenie praw obywatelskich i honorowych wszystkim bez wyjątku dezerterom z Indochin i z innych teatrów operacyjnych armii i organizacji wywiadowczych Stanów. Na razie nie zanosi się na to. Prezydent Carter dużo energii poświęca swemu konikowi przedwyborczemu: cywilnym prawom człowieka. Cenna inicjatywa, humanitarna, wpierw jednak winien zrobić porządki we własnym domu. Propagandowe efekciarstwo. Grzech pierworodny polityków, jeszcze niepewnie trzymających się w siodle. Opinia publiczna przyjmuje te gesty bez pokrycia w dobrej wierze, tak samo Kongres. Bo jakie to widowiskowe: „Prezydent Stanów Zjednoczonych żąda przywrócenia praw cywilnych ludności w republikach bananowych, w Kambodży, w Ugandzie!” „Prezydent napisał osobisty list z posłaniem pokojowym do papieża”. Prezydent to, prezydent tamto — wszystko na drugim krańcu świata, podczas gdy w kraju kolorowi upominają się o swoje prawa za pomocą karabinów i podpalania. — A co z Andym? — zapytał Attentown. — Od ostatniego telefonu ze Sztokholmu — cisza. — To go tam już nie ma? Nic o tym nie wiem. — A tak. Ty akurat wyjechałeś, kiedy telefonował na numer sekretariatu. Po godzinach. Nancy była już w domu, jego telefon mam z taśmy. Nakręciłem więc jego hotel, ale powiedziano mi, że już się wymeldował. Rozmawiałem z Jimem, on też nic o nim nie wie.. Spędzili wieczór w kabarecie, stamtąd Andy urwał się z pewną siuśką i ślad po nim zaginął. — To ciekawe! — Attentown zamyślił się. — Raczej niepodobne do niego, to przecież zrównoważony chłopak. Może telefonował również do mnie, jeszcze nie przesłuchałem taśmy. Sprawdziłeś dzisiejszą pocztę? Humber potrząsnął głową. Zapadło milczenie. Andy telefonował, myślał Attentown, czegoś na pewno chciał. Czegoś chyba niezbyt ważnego, gdyż inaczej zostawiłby sekretarce informację. Ale od tygodnia milczy, a to już coś znaczy. — Odnalazłeś tę siuśkę? — Ona też nic nie wie. Zostawiła go w łóżku. Kiedy wróciła z pracy, zastała kartkę z podziękowaniami... Attentown nie dopuszczał do myśli najgorszego. Perswazja, zawoalowana groźba, tam gdzie można, nie żałuje się słowa, fizyczna eliminacja traktowana jest jako konieczność w przypad- kach nie rokujących nadziei. A z Andym daleko nie to. Gdyby miało się likwidować każdego przeciwnika praktyk firmy, każdego disillusioned — rozczarowanego, któremu zachciało się sypać... Absurd! — ... Niedługo potem zjawił się u tej siuśki posłaniec z ogrodem kwiatów i prezentem. Andy miał zawsze gest. Firmy tego posłańca — Humber uprzedził pytanie szefa — nie udało się zidentyfikować: podziękowanie na czystej kartce papieru, w czystej kopercie. Moim zdaniem nie ma powodu do niepokoju. Na wszelki wypadek zatelefonowałem do agencji detektywistycznej Zetterstamma w Sztokholmie. Najpóźniej do jutra — zobowiązałem ich — chcę znać jego miejsce pobytu. — Dobra myśl — pochwalił go szef. — Może potrzebuje pomocy? Powrócił do Dustina Longstone’a. Podczas jego nieobecności Ron Humber wyskoczył w pewnej sprawie do Brukseli, stamtąd, mając wolne popołudnie, pociągiem do Rotterdamu, miejsca pobytu Dustina, Alexa Zagory i Teda Cullinana. Duże miasta portowe są zawsze pokusą dla życiowych wykolejeńców, jeśli zaś chodzi o narkomanów, Holandia stała się dla nich światowym szyldem: możliwość nabycia narkotyku na ulicy, u fryzjera, u babki klozetowej, leczonym podawany jest bezpłatnie methadon — preparat zastępczy; taki raj musiał się stać Mekką narkomanów. Jakieś pół godziny Humber spędził na kanałach. Stare wiatraki i kanały, nie wiadomo, co w Holandii ciekawsze. Dla jednych to, dla drugich tamto. Humber, mając wolny czas, wolał spędzić go na obserwacji dziewczyn oblepiających balustrady mostów — przeważnie Niemek z Republiki Federalnej, gdzie narkomani traktowani są z całą surowością prawa — często nieletnich jeszcze, puszczających się za równowartość szprycy i półgodzinnej stawki za wynajem klitki hotelowej, zdecydowanych na absolutnie wszystko za wyzwolenie od gorączki, dreszczy z torsjami, potwornego bólu kończyn. Dzieci — kwiaty. Szpryca i rynsztok. Nie chodziło o przygodę: Londyn pęka w szwach od tego towaru, chcąc się zabawić, nie potrzeba fatygować się na ulicę czy do lokalu. Cali girls. W gazetach całe Tcolumny ogłoszeń „pań do towarzystwa gotowych spełnić każde twoje życzenie u Ciebie w domu czy w hotelu”, wystarczy podnieść słuchawkę telefonu. Rotterdam ze swymi intymnymi kafejkami stanowi przeciwieństwo bezdusznego Londynu, pod względem rozrywki jest skrzyżowaniem Paryża z Singapurem, oprawionym w holenderskie kafelki. Może się podobać! Na Sumatraweg, bocznej portowej uliczce, można było spotkać Dustina. Udał się tam. Kafejka wyglądała jak śmietnik po zbankrutowanej drukarence plakatów ruchu pokoju. „Wstęp nie zobowiązuje do kupna!” — zachęcał napis nad wejściem. W ciemnawym kącie konspirowało czterech brodatych obdartusów w dżinsach i tyleż rozczochranych dziewczyn. Spośród zgarbionych nad kuflami piwa pleców wystawała znana mu bociania szyja z krza- kiem zmierzwionych włosów. Nikt nie ruszył głową. Humber mógł bez przeszkód zlustrować tę bazę zatrutych komunistyczną propagandą bojowników o nowy ład świata. Karykatury Wuja Sama, slogany precz z tym, precz z tamtym; między jednym gołąbkiem pokoju a drugim nagi tyłek — normalka. Dłużej zatrzymał się przy rysunku flagi Stanów Zjednoczonych zwisającej smętnie ze złamanego penisa jako proporzec. Dobra robota, Humber chętnie by to kupił i zawiesił nad swoim biurkiem. Ale poza tym — martwota. Oczekiwanie na bocznym torze na pociąg, który nigdy nie nadejdzie. Na zewnątrz słoneczne wrześniowe popołudnie, tu późny listopad. Dżdżysty. Musiał kaszlnąć, aby doprosić się kel- nerki; dla zajętych sobą bywalców lokalu pozostawał nadal powietrzem. Ospałość. To jeszcze nie krawędź przepaści, ale jut równia pochyła. Humber miał swój pogląd na takich. Roboty im potrzeba. Popędzenia kota, a jak nie, to pies z nimi tańcował, niech zdychają! Ale to był jego prywatny punkt widzenia, nie Davida, a on nie znosił sprzeciwów. Rozmowa nie kleiła się. Nie mogła się kleić. W polu taki jeden z drugim robił w spodnie, tutaj się wymądrza. Optymistycznym akcentem były ich dzidzie. Holendejfca, dwie Niemeczki po nie więcej niż szesnaście lat i Szwajcarka, którą taki Roman Polański wykreowałby na nową Sharon Tatę — klasa, warta była kolacji. Naturalnie przed użyciem trzeba by ją przepuścić przez pralkę, a jeszcze przedtem zbadać od środeczka. Dziewczyny przyglądały się z niesmakiem jego wymuskanemu garniturowi. Brodacze ani drgnęli. O Dustinie lepiej nie mówić. Rotterdam — największy port świaita. Ujściem Renu spływa morze towarów. Najgęściej zaludniona, najpracowitsza, najbardziej uprzemysłowiona część Europy zależy od tego portu. Cała chemia wisi na dokach przeładunkowych, na największych w świecie składowiskach ropy, na zakładach petrochemicznych, ciągnących się nieprzerwanym pasem wzdłuż brzegów rzeki. Europort się to nazywa i takie, na miarę całej Europy, jest. A na zapleczu tego serca przepustowego kontynentu, w kafejkach i knajpkach portowych: korniki. Piąta kolumna. Pokolenie pracowitych Niderlanderów wyrwały tę ziemię morzu, gangrena, którą David swoimi ciężko zarobionymi pieniędzmi wspiera, ją podgryza. Bo taka jest jego, Davidowa, wola. Słuchając sennego dukania Dustina, Humber myślał: Dostać się na teren portu z jakimkolwiek bagażem to żadua sztuka; przejścia nie są kontrolowane. I konstruował możliwe warianty dywersji. Założenie numer 1: z małą bombką z opóźnionym zapłonem nie odróżniający białego od czarnego Dustin wchodzi nocą na pokład tankowca-mamuta, który ma w bebechach pół miliona ton łatwopalnej ropy naftowej czy benzyny lotniczej; nie niepokojony przez nikogo — załoga po długim rejsie prostuje kości w burdelach Katendrechtu — przymocowuje rzecz do ładowni i znika. Pół godziny później port i miasto duszą się w płomieniach, Europa jest zakorkowana na parę miesięcy. Założenie numer 2: Rakietnicę przeciwpancerną można nabyć u każdego pokątnego handlarza bronią. Z magazynów wojskowych NATO giną bomby atomowe, przepadają armaty na gąsienicach, wywieźć z nich ciężarówkę prostych rur to szprotka. Humber już widział fajerwerk, jaki by powstał po odpaleniu dziesięciu rakiet w czułe miejsca dziesięciu rafinerii ropy... A każdego z tych zgangrenowanych korników na to stać! Założenie numer... Dosyć założeń! Zachodni świat jest konstrukcją trapezopodobną. Szczytem i zarazem siłą główną jest Ameryka Północna, która opiera się na dwóch bokach równoległych. Jednym jest Europa Zachodnia, drugim Japonia wraz z przemysłowymi państwami Oceanii. Obszar zawarty w polu tej konstrukcji jest siłą wrogą wolnemu światu. Gigantyczna klamra rozkraczona nad połową globu. Od Łaby i Adriatyku w Europie po Władywostok, Szanghaj, Azję Południowo- Wschodnią. Indochiny wstrząsnęły tą konstrukcją. Jej stan obecny przypomina boksera w ringu po zainkasowaniu silnego ciosu na szczękę. Nie nokautującego, ale i nieobojętnego dla dalszego przebiegu walki. W ciągu najbliższych rund należy chronić ją przed nowymi ciosami. Można nie zgadzać się z polityką swego kraju. Można mieć anse do tego czy owego, prezydenta kraju wraz z jego administracją można mieć ostentacyjnie w dupie — to Humber rozumiał, robić to, co robi Dustin i jego kumple, jest jawnym przejściem do wrogiego obozu. To zdrada! Alex Zagora to osobny rozdział. Jima Starka rozbijającego się z dziwkami po Sztokholmie też przydałoby się poddać męskiemu egzaminowi; zbytnia ufność w ojcowskie chody może mu wyjść bokiem. Alex, Cullinan, Durwood, Williamson są zbyt szczwani, aby palić za sobą mosty, co wcale nie świadczy, że ograniczają się do wykrzykiwania na ulicach „Ami go home”! Ale na straconej pozycji jeszcze nie są. Ratunkiem dla nich byłoby zajęcie się pożyteczną robotą, okazji nie brakuje. Mogliby jeszcze wyjść na ludzi. Jak długo jednak mogą liczyć na pomoc, nic z tego. Taki był prywatny punkt widzenia Humbera na dezerterów z paczki Andy’ego, wspieranych przez Davida. Samego Andy’ego widział trochę inaczej. Ale wszystko ma swoje granice. Jego skromnym zdaniem granicę tę Andy już przekroczył. Jest taki głupi, taki zbuntowany czy też ma kogoś za swymi plecami? Kogoś silnego. O kim David nie wie. Bo jeśli wie i nadal go wspiera, to inna para kaloszy. Pięćset dolarów dał Dustinowi do ręki; Alexowi i pozostałym zakotwiczonym w Holandii, których nie zastał, comiesięczny dar Davida przekazał na umówione adresy. Strasznie hojny jest David dla tej paczki, wobec innych tak nie szasta pieniędzmi. W ferworze pytań i odpowiedzi, u Davida zwykle wojskowo krótkich, Humber zapomniał o sprawie, bez znaczenia już, od której winien był tę rozmowę zacząć. Wyciągnął z portfela kilka podłużnych świstków papieru, spiętych spinaczem, i położył je na biurku. — Zapomniałem je zniszczyć. Zupełnie wyleciało mi to z głowy. Przypomniały mi się dopiero po opuszczeniu lotniska, a jeśli tak, to pomyślałem, że może będą ci kiedyś potrzebne. Widok świstków papieru otrzeźwił Attentowna. — Czyś ty oszalał! Z tym bagażem przez granicę... — Nie ma zmartwienia, Dave! Z lotniska wyszedłem normalnie — zielonym przejściem. Celnicy nawet nie spojrzeli. Z kamienną twarzą przełożył Attentown wydruki komputera ze swego tajnego konta bankowego w Belgii na metalową popielniczkę i podpalił zapałką. Ogień wolno trawił celulozowy papier, którego przewiezienie przez wyczuloną na sprawy podatkowe granicę Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii nie należało do najrozsądniejszych pociągnięć pracownika takiej agencji, jak Africa-Aid. Nie pierwszy raz w rozmowie ze swoim zastępcą wyczuwał, jakby ten co innego mówił, a co innego miał w głowie. Dwumyślenie. On też chwytał się na tym. Czy Ron, w korzystnej dla siebie sytuacji — pytał siebie patrząc w gasnący płomień — mógłby zagrać ze mną znaczonymi kartami? Wolałby, aby się na to nie poważył. Postanowił przerwać rozmowę. Dużo spraw pozostało do omówienia, masa poczty zebrała się w ciągu tygodnia tu i w domu; wychodząc nie zajrzał nawet do skrzynki. Interes rozwija się. Ale nie w próżni. Władze skarbowe, ta wiecznie nie nażarta hydra, tylko czyhają na fałszywy krok, w Anglii żartów z nimi nie ma. Wywiady też nie śpią. Szlak wiódł przez strefę działania brytyjskiego Secret Intelligence Service, który wszędzie ma swoje czujki, francuskiego SDECE i wywiadów byłych państw kolonialnych. Ta część Afryki jest wyżynna, usłana sawannami i pustyniami, klimat ma suchy, podrównikowy. Dżungli w pełnym tego słowa znaczeniu nie ma, ale każdy zrobiony tam krok może okazać się tak samo niebezpieczny, jak spotkanie z tygrysem bez broni. Po grząskim gruncie się poruszał, tydzień takiej gimnastyki nie spływa po człowieku jak woda po psie. Czekały go jeszcze rozmowy z pozostałymi współpracownikami, węże teleksów do zaznajomienia się i podjęcia decyzji. Jutro. Dzisiaj potrzebuje chwili snu i samotności. Przed opuszczeniem biura podyktował Humberowi i sekretarce Nancy treść ogłoszeń werbunkowych. Chodzi oczywiście o najemników. O ludzi z wojskowym przeszkoleniem, najlepiej oficerów przygotowanych do walki w trudnych warunkach terenowych, legitymujących się służbą kolonialną. O takich nie jest łatwo. Africa-Aid nie pracuje w tym interesie jedyna. Przerzucając londyńskiego „Timesa”, paryskiego „Le Figaro”, hamburskiego „Sterna” znaleźć można inseraty niewinnie zwących się agencji z ograniczoną odpowiedzialnością, poszukujących „specjalistów do pracy w jednym z państw bliskowschodnich” (używana formułka), oferujących nęcące gaże i warunki socjalne. Czekając na lotnisku Orły w Paryżu znalazł w „Newsweeku” ogłoszenie rekrutujące bez ogródek najemników, przebijające konkurentów. On facetowi w stopniu kapitana daje tysiąc dolarów miesięcznie wolnych od podatku, sześćdziesiąt dni płatnego urlopu rocznie, bezpłatne przejazdy, opiekę lekarską itepe oraz ubezpieczenie od wypadku w wysokości dwudziestu tysięcy dolarów. Nie jest to mało. Po dwóch latach pracy daje to — z gratyfikacjami nie objętymi wynagrodzeniem — pięćdziesiąt tysięcy dolców czystej gotówki, nie mówiąc o lewych dodatkach za „akcje specjalne”, przekraczających często kilkakrotnie oficjalną wypłatę. Tymczasem zagadkowy Sphinx Associates z Colorado Springs podnosi żołd oficerowi piechoty, w nawiasie: spadochroniarzowi — do tysiąca czterystu dolarów, a lotnikowi — do ponad dwu tysięcy. Czyste szaleństwo! Batalia o najemników wchodzi w nowe stadium. Im goręcej robi się pod nogami szachowi Iranu, szejkom znad Zatoki Perskiej, białym w Rodezji, Namibii, Republice Południowej Afryki, tym ruch w interesie większy. Ogłoszenie agencji w Colorado Springs wydało mu się podejrzaną prowokacją. Mającą na celu zastraszenie kogoś. Kogoś, kto uważnie studiuje takie ogłoszenia. Szukają spadochroniarzy i pilotów kwalifikowanych do prowadzenia transportowców C-130E. Tych olbrzymich kolubryn przystosowanych do przewozu czołgów i batalionu ludzi nie można nabyć w pierwszym lepszym sklepiku. Przygotowujemy desancik powietrzny... Małą, prywatnie zorganizowaną wojenkę... Diablo bezczelne przedsięwzięcie, już z daleka zalatuje ręką firmy. Attentown polecił zaoferować warunki o dziesięć procent niższe niż Sphinx Associates; sprawdzić, czy pod tym szyldem nie kryje się jakaś pułapka, i, novum: nie ogłaszać się jako Africa-Aid, a na oferty wynająć skrytkę pocztową w Brukseli. Od dziś, zapowiedział, działamy w rękawiczkach. We wszystkim, co robimy! Małe świstki papieru z komputera bankowego nie dawały mu spokoju. Do domu udał się inną drogą niż zwykle. Po przejechaniu mostu na Tamizie nie wziął kursu najkrótszą trasą ku City Road, przy końcu której wynajmował mieszkanie, ale zatrzymał samochód zaraz na skrzyżowaniu ulic Minories i Aldgate High, w pobliżu stacji kolejki podziemnej o tej samej nazwie. Ruch jak zawsze w porze lunchu był duży. Dwie przeciwbieżne kawalkady samochodów wolno przesuwały się obok siebie. Znaleźć w tej części Londynu wolne miejsce na zaparkowanie dużego mercedesa to cud. Dziś szczęście mu sprzyjało. Nie zamykając samochodu wcisnął monetę w zegar parkingowy, po czym skierował się do rzędu budek telefonicznych obok wejścia do stacji. W samochodzie miał zainstalowany radiotelefon. Mógł od ręki połączyć się z każdym numerem na Wyspie i za granicą. Tej rozmowy nie mógł jednak przeprowadzić w eterze kontrolowanym przez państwowe służby nasłuchu. Z szeregu budek wybrał jedną, zamknął za sobą szczelnie drzwi i mając na oczach swój samochód, nakręcił numer biura detektywów Debenhamsa, z którego usług nigdy nie korzystał. W słuchawce odezwał się dystyngowany głos starszego wiekiem mężczyzny, zapewne byłego wyższego urzędnika Scotland Yardu, policji czy jakiejś służby wywiadowczej. Attentown przedstawił się jako Vinnell. Robert Vinnell, a gdy z drugiego końca drutu usłyszał: — Mówi Highbrow. Samuel Highbrow, dyrektor biura — spytał, czy biuro zechciałoby się podjąć... Chodzi o pewną osobę... — O kobietę — wtrącił domyślnie pan Samuel Highbrow. Zawodowe koszty pieprzonej angielskiej pychy! — skarcił go w duchu Attentown. Dystyngowany głosowo palant winien był pozwolić mu dokończyć, o kogo chodzi, a nie skakać w próżnię. Sprostował go. Człowiek ten, uprzedził, może podejrzewać, że jest śledzony, a byłoby niedobrze, gdyby się o tym upewnił, to typ zdecydowany w działaniu... Wymagana jest daleko posunięta ostrożność. Krótko mówiąc, jeśli biuro ma pracownika, który byłby zdolny do dyskretnego wywiązania się z zadania, sprawę można by uważać za zafiksowaną. Chodzi o każdy krok tego człowieka poza miejscem jego pracy, o wszystkie osoby, z którymi się kontaktuje. — Rozumiem — dodał — że tacy ludzie są w cenie. Jaką stawkę dzienną pan sugeruje? Biuro Debenhamsa istotnie ceniło się. — Pięćdziesiąt funtów dziennie plus wydatki specjalne, szanowny panie... — Vdnnell — Attentown rzucił w pauzę. Że rozmowa jest od pierwszego słowa nagrywana na taśmę, nie wątpił ani chwali. — Robert V-i-n-n-e-l-l — przezgłoskował nazwisko starając się o poprawną angielską wymowę. — Jeszcze dziś otrzyma pan czek na czternaście dni pracy pańskiego człowieka i na ewentualne wydatki specjalne. Zadowalające mnie wywiązanie się z zadania przyniesie agentowi wartą zachodu gratyfikację. Druga strona przyjęła to jako coś zupełnie naturalnego. — Pan ten — zaanaczył jeszcze Attentown — wyjeżdża często służbowo na kontynent. Do krajów Beneluxu, Francji, Republiki Federalnej Niemiec. Chciałbym wiedzieć o każdym jego kroku, także za granicą Zjednoczonego Królestwa. O jego wyjazdach biuro będzie informowane oddzielnie. — Mamy wszędzie agentów współpracujących z nami, szanowny panie. — To mnie satysfakcjonuje — oświadczył Attentown sucho. — Codzienne raporty proszę wysyłać na skrytkę numer dwieście dwadzieścia dwa w urzędzie pocztowym na Threadneedle Street. Powtórzył numer skrytki, którą rezerwował dla swoich całkowicie prywatnych potrzeb, na nazwisko swego przyjaciela z Johannesburga, Petera Kruegera. Urząd ten znajdował się w są- siedztwie gmachu Giełdy; jadąc do domu nie musiał nadrabiać drogi. Wobec uzgodnienia zlecenia podał adres prywatny mieszkania, dokładny opis i personalia Ronalda Hum’bera, pracownika Africa-Aid przy Cliff Street 16, markę, kolor, numer rejestracyjny jego samochodu, po czym z drugiej budki telefonicznej polecił małemu Bank of Londonderry, w którym miał konto na umówione hasło, przekazać jeszcze dziś panu Samuelowi Highbrow kwotę tysiąca dwustu funtów. Rozdział 6 Wciąż w ręczniku kąpielowym, nie wytarty po prysznicu, przeczytałem list jeszcze raz. „Oskar odleciał na swój Spitsbergen, ja do domu. Myślę o tobie. Jestem wyczerpana tymi zwariowanymi dniami, pełna do siebie żalu, gdyż mogły być inne. Pragnę zobaczyć się z tobą w Hamburgu. Gaby”. Oschły list jak na morze przelanych przy pożegnaniu łez. Na dole adres i numer telefonu. Bez „twoja”, nic ze świata wieczystości. Wcisnąłem boyowi z recepcji banknot, zostałem sam. Była czwarta po południu. Oznaczało to, że spałem bitych dziesięć godzin. Głowa pękała mi w szwach. Przełyk był wypalonym przez słońce traktem śmierci na pustyni w Utah: szczątki porzuconych wozów, wybielałe kości zwierząt, kopczyki grobów obłożone kamieniami — pozostałość po tych, co na to pustkowie wybrali się bez zapasu wody. Czułem się tak samo jak oni przed ostatnim zachodem słońca w ich życiu. Nie mogę zrozumieć, jak z własnej i nieprzymuszonej woli mogłem wypić tyle alkoholu. Dużo rzeczy nie mogę zrozumieć. Jest późne popołudnie. Występ Brazylijek skończył się o dziesiątej, niedługo po tym wymanewrowanie się od stołu gospodarza przyjęcia, krążenie po sali, tańce, wyczekiwanie na Douga i jej błagalne: „Odwieź mnie do hotelu, proszę! Ten głupi Oskar...” One zawsze tak. Najpierw żyć bez nas nie mogą, potem... Szalone, kiedy je to najdzie. A że Oskar ślepy? Czy człowiek, który z kryształków wody zastygłej przed milionami lat w lód odczytuje historię Ziemi, może być głupi? Okazuje się, że może. Głupi albo głupio zakochany, co na jedno wychodzi. — Dobrze — odparłem wiedząc, w co się pakuję. — Ale pod warunkiem, że ty — zwróciłem się do Oskara — pojedziesz za nami następną taksówką. Oryginalną konstrukcją jest małżeństwo Nordenstedtów. Dla Oskara ugłaskanie doktora Glaubego znaczyło więcej niż jego własny honor, którego Gaby — waląc na środku sali w gębę bezczelnego przyjaciela swego ojca — broniła. Stanowczo za mało znam się na meteorologii. — Robię to dla ciebie, Oskar — zastrzegłem się obłudnie. Diabeł pożądania siedział już we mnie i kierował moimi krokami. Pragnąłem być z nią sam, cena obojętna. Szybko znalazłem sobie usprawiedliwienie: — A wiesz, nawet dobrze się składa, damy krupierowi okazję do rewanżu. Wspólnie z Gaby ograbiliśmy go, wspólnie damy mu szansę. — Śmiałem się fałszywie. — Wspaniała myśl, Oskar, będziemy czekać na ciebie w kasynie. Ten dobroduszny dudek gotów był wyściskać mnie z wdzięczności. Nigdy go nie zrozumiem. Ale też nie miał to być czas do rozmyślań. Czara Gaby się przelewała. Moja też. Oboje prag- nęliśmy tego samego, a w pędzie ku sobie różniliśmy się tylko wymogami warunków, bo lawina była nie do powstrzymania. „Tango pancerników” było kuszeniem na Górze Oliwnej, z którego wyszedłem obronną ręką, ale odporność ducha topniała. Scena w moim apartamencie... Trzydzieści sekund tortur z powodu mojej własnej głupoty. Ile się potem nacierpiałem! Majtki? Czy ona miała na sobie majtki, bo stanika nie miała. Jagody sutek podstawione mi pod nos do zerwania. Sposób ustawienia się pod drzwiami: przybita do nich całym ciałem i wypięta ku mnie biodrami — ależ to było wyrafinowane! Taksówka nie wje- chała jeszcze w las, kiedy burza się zerwała. Dałbym królestwo za ciemny kącik. Połowę życia oddałbym za wyrzucenie nas na odludną wyspę. Ale tej ośmiornicy światło latarń, reflektory samochodów, bliskość człowieka pochylonego nad kierownicą nie przeszkadzały. Nic nowego się nie rozegrało. Podobne sceny miały miejsce w miliardach sytuacji, czyli wydarzyła się sztampa, jedna sztampa więcej, której jednak w wykonaniu Gaby nie dałbym sobie odebrać za żadne skarby. Aby uporządkować się, opuściliśmy wóz przed wjazdem na teren rzęsiście oświetlonego hotelu. Łapczywie chłonąłem świeże powietrze. Nie wiedziałem, że ciało kobiety może być taką wyżymaczką sił: nie szedłem, a słaniałem się jak pijany od drzewa do drzewa. O czym to nie myślałem! Kiedy wynagrodzony sowicie taksówkarz zniknął nam z oczu, jak złodziej obejrzałem się za siebie. Nieprawdopodobne rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy. Że Oskar wraz z życzliwym jego małżeństwu doktorem Glaubem byli świadkami naszej wia- rołomnej miłości. Uczepili się tylnego zderzaka taksówki i przyklejeni do szyby przypatrywali się naszym zmaganiom najpierw na siedzeniu, z nią siedzącą okrakiem na mnie, potem w wannie karoserii, między oparciem kierowcy a tylnym siedzeniem, dokąd w finałowej fazie akcja się przeniosła; w świetle reflektorów mijających nas samochodów musieli widzieć każdy szczegół. Ale się nacierpieli! Prezes Kauko Uusitalo ze swoją żoną i Aino też tam byli. Dobrana widownia. Biedny prezes. Biedna Aino. Biedny Oskar. Biedny taksówkarz. Łakomego na moją zdobycz Glaubego nie żałuję. Na grę pozorów nie starczyło nam cierpliwości, widzieli to jak na dłoni. Pluszowe pudło wozu nie było najlepszą areną do takich zapasów, ale rozgrzane do białego pojazdy wyrwały się spod kontroli kierowców i gnały na zatracenie, tylko wola Niebios mogła uchronić je przed frontalnym zderzeniem. Bóg jednak nie jest skory do mieszania się w te sprawy. Eksplozja ładunków nastąpiła jednocześnie. U mnie stłumiona boleśnie w sobie, u niej z przejmującym skowytem śmiertelnie zranionego zwierzęcia; pomimo stukotu cylindrów dieslowskiego silnika jęk ten musiały słyszeć całe Helsinki. Ale co tam miasto! Życie jest piękne. Świat, natura, korony drzew w poświacie jesiennego księżyca, ona wtulona we mnie... Ach, romantyczny jestem! Nie mieliśmy siebie dosyć. Koniuszkiem języka liznąłem morza rozkoszy. Z każdym krokiem przybliżającym nas do hotelu pragnienie zanurzenia się w niej znowu narastało. Na szczęście dla naszej garderoby ławki i mroczne zagajniczki zlane były nocną rosą. Nie uległem namowom, by wejść na chwilę do niej. Szczęście jest ślepe, ale swoje granice zna. Grzecznie udaliśmy się na górę, każde z osobna. Na Arktyce Oskar zastrzelił niedźwiedzia polarnego. Widziałem zdjęcie ofiary, prawie półtonowy zwierz. Bydlę zaszło go znienacka, z zapadliny lodowej się wyłoniło, mamusin synek Oskar z półcalowego drylinga mu przywalił. Prosto między ślepia. Dobrze mu tak — niedźwiedziowi, po co się pchał pod taką armatę. A teraz ja Oskarowi, ale nie w oczy. Nie proszę cię, przyjacielu, o przebaczenie. Strzałem odpłaciłem ci się za strzał. Śmierć tego biednego zwierzęcia nie mogła pozostać nie pomszczona. A że mnie przypadło to zadanie? Nie gniewaj się: nie zrobiłbym tego ja, zrobiłby inny strzelec, bo ten gatunek zwierząt, kiedy się podstawia do odstrzału, swego myśliwego znajdzie! Zlałem sobie głowę zimną wodą, zmieniłem spodnie i w świeżej koszuli, natarty na twarzy i pod pachami wodą kolońską, zszedłem na dół. W wybornym nastroju wymieniłem na żetony równowartość trzech tysięcy dolarów. Pozostałe z wygranej dwadzieścia tysięcy zostawiłem przezornie w pokojowym sejfie. Stałem jeszcze przy kasie, kiedy Gaby zjawiła się w nowej sukni wieczorowej, piękna jak nigdy. A więc to prawda, że udana miłość dodaje im skrzydeł! Nie mogę powiedzieć, aby widok jej nie sprawił mi przyjemności. Powitano nas niczym królewską parę. Ludzie prowadzący kasyno w K., najwyraźniej czekali na nas. Przy rulecie nieomal powstano z miejsc na nasz widok i z takim samym uszanowaniem, jak przy powitaniu, pożegnano nas nad ranem. Zgranych do suchej nitki. Opuściliśmy kasyno goli. I Gaby, i ja. Z tą różnicą, że na nią w Hamburgu czekają regularne pobory męża, a w odwodzie ma miliony swego ojca. Lotnisko Kennedy’ego w Nowym Jorku. O facetach z Langley poprzebieranych tam w mundury funkcjonariuszy urzędu imigracyjnego i celnego nie zapomniałem. Karty zostały rozdane. Kalastajatorppa jest dla mnie przegrana. Jeszcze dziś, najpóźniej jutro, do książki meldunkowej wpisze się jakiś — niekoniecznie obywatel Stanów Zjednoczonych — turysta, jakiś student skandynawistyki, jakaś girlaska znudzona domem albo atrakcyjna rozwódka szukająca wytchnienia po korowodach sądowych — wcielenia ich agentów są niezliczone. „Orwelliada” ma już swoich czytelników. Domyślam się, w jaki sposób znalazła się w ich rękach. Jej wymuszona podróż — po tamtej stronie Atlantyku — zaczęła się w Głównej Komorze Tranzytowej międzynarodowego portu lotniczego im. J. F. Kennedy’ego w Nowym Jorku, dokąd mój bagaż — poprzedzony teleksem wysłanym z lotniska Arlanda w Sztokholmie — dotarł. Sposób: Mężczyzna w niebieskiej bluzie obsługi tranzytowej lotniska wystukuje na cyferblacie słuchawkowego aparatu telefonicznego numery: kierunkowy Waszyngtonu, następnie docelowy mieszczący się w jednym z gmachów Centralnej Agencji Wywiadowczej. W kantorze jest sam. — Tu Joe Slim — przedstawia się fikcyjnym nazwiskiem, pod jakim jest zarejestrowany w Agencji. — Dzwonię z Nowego Jorku. Proszę o połączenie z panem Błękitnym z Departamentu Personalnego. Pana Blue proszę, wewnętrzny dziesięć siedemnaście. Bardzo pilne. — Błękitny, słucham. — Mówi Joe Slim, jeden zero trzy Barbara, Kennedy Airport, Transit Depot, New York. Dotarł do nas bagaż osobisty faceta, którego nazwisko figuruje na waszej liście, strona siedemnasta, pozycja dwadzieścia jeden dwadzieścia pięć, niejakiego Andrew C. Skali. Przezgłoskowuję nazwisko: S-K-A-L-A — torba podróżna i neseser nadane zostały w Sztokholmie, ale omyłkowo załadowano je na samolot Pan American jet clipper lecący do Nowego Jorku. Linia Scandinavian Air System, która sprawę sknociła, prosi o odesłanie przesyłki najbliższym połączeniem do Sztokholmu lub do miejsca jej przeznaczenia — Helsinek. Co zrobić? Współpracownik Błękitnego, siedzący za szklaną ścianą, włącza do podsłuchu rozmowy sekcję ewidencji osób inwigilowanych. — Andrew C. Skala, siedemnaście łamane dwadzieścia jeden dwadzieścia pięć — rzuca w mikrofon monitora zespolonego z komputerem osobowym departamentu. Zanim z drugiej strony linii telefonicznej padnie pytanie o instrukcję, na ekranach monitorów jego oraz Błękitnego pojawia się świetlny zapis: „pd/idp-a/2125; 1. andtrew casimir skala, ur. 3.7.1947, sleeping valley, cal., wzrost 6 stóp, szatyn, oczy niebieskie, znaków szczególnych brak, absolwent wydziału prawa san francisco state college; — syn casimira, ur. toruń, polska (podczas wojny as lotnictwa myśliwskiego raf), i Catherine, ur. zurich, Szwajcaria; — stały pracownik agencji w indochinach, tajlandii, chile, Singapurze; — dezerter, od maja 1975 przebywa w europie, udziela się w demonstracjach antyamerykańskich, ostatnie miejsce pobytu: hotel tre kronor, Sztokholm; postawa polityczna: 2. krytyczny stosunek do metod pracy cia w azji południowo-wschodniej i chile (patrz: r. 31196.231.085); — wrogość do polityki obronnej kraju prowadzonej za granicą (patrz: r. 31196.213.111); — zwolennik odprężenia między usa i zsrr (patrz: r. 31196.213. 315); — sympatyk inspirowanego przez międzynarodowy komunizm ruchu pokoju (patrz: r. 31196.213.583); — od czasu samowolnego opuszczenia szeregów agencji podczas pełnienia misji w Singapurze korzysta z regularnej pomocy socjalnej i opieki szwedzkiego komitetu opieki nad uchodźcami politycznymi; dużą pomoc materialną otrzymuje od rodziców (ojciec zatrudniony na eksponowanym stanowisku w koncernie lotniczym boeinga, Seattle) poprzez swoją siostrę helen, niezamężną, asystentkę w California western university, zamieszkałą w san francisco, golden gate ave. 331; uwaga: potwierdzonych dowodów jawnej współpracy z wrogiem brak. — utrzymuje kontakty z grupą dezerterów z us army (patrz raport poufny cia zjednoczone królestwo do dyrektora departamentu akcje specjalne — europa/sa-uk.: 5629.123(76). koniec”. Z największego międzynarodowego portu lotniczego świata, imienia tragicznie zmarłego prezydenta Stanów, do portu lotniczego w Waszyngtonie, obsługującego linie krajowe, jest dwieście dwadzieścia mil. Odległość tę samolot pokonuje w godzinę, pociąg ekspresowy w cztery godziny, autobus dalekobieżny potrzebuje dwóch godzin więcej niż pociąg. Myśląc o odległości do pokonania, gwoli dokładności rachunku, należy dodać jeszcze cztery mile z National Airport do śródmieścia i dziesięć — ze śródmieścia do Langley. To jednak drobiazg. Sztokholm prosi o pośpiech. Przerzucenie bagażu do Centrali, zbadanie zawartości przez eks- pertów, manipulacje, jakie ewentualnie okażą się wskazane, zwrot bagażu do Nowego Jorku — w sumie zajmie to dobę. Doba wystarczy! Błękitny mówi: — Sprawę przejmuje Centrala. Za chwilę zgłosi się do ciebie ktoś z kierownictwa komory. Przy bliższych oględzinach wspólnie stwierdzicie, że bagaż dotarł do was uszkodzony. Uszkodzony. Trzeba załatwić to komisyjnie. Komisyjnie, rozumiesz? — Rozumiem. — Są pytania? — Nie ma. — To odstaw bagaż na bok i czekaj na swego bossa. Zaraz się u ciebie zjawi. Dziękuję. Słyszę jego głos. Podać grzanki, masło, dżem, herbatę czy jajka na szynce i kawę? Głos wybiera jajka, lecz nie z patelni, ale w szklance, nie za twarde — prosi — i nie kawę, ale mleko. Przegotowane. Gotujące się mleko kipi w tonie głosu Błękitnego. Kipi, ale się nie wylewa. Jest mocno przyciśnięte pokrywą. Podwyższone ciśnienie czy nadszarpnięte nerwy ma głos? Naczynia wieńcowe pustoszy mu alkohol, tytoń, kłótliwa żona, wymagająca kochanka, nieznośny przełożony, napięcia w miejscu pracy? Osiem godzin dziennie pod nadzorem mikrofonów, elektroniki podsłuchowej, ekranów monitorów zespolonych z komputerami, z ekranami monitorów wszystkich po kolei przełożonych, do dyrektora generalnego Agencji, podobno skurwysyna, włącznie. I tak przez osiem godzin dziennie. Dzień po dniu. W regulowanej temperaturze powietrza, w syntetycznych tworzywach mebli, wykładzin, lakierów, w skaju foteli i kanap, w chromoniklu masowo trzaskanych na zamówienie rządu dekoracji, w pluszu wyciszającego kroki dywanu. Światło! Dużo światła fotokomórkowego, sufitowego, kinkietowego, stałego, fazowego, mrugającego, żółtozielonego, pomarańczowożółtego, czerwonopurpurowego, fioletowoniebieskiego, widmowego, nieskończonego. Głos nosi przyciemnione okulary w złotej oprawie. Za szybami przepierzenia, w takich samych klatkach jak ta, tylko bez foteli dla gości i podręcznego barku, białe koszule personelu zgarbione nad ekranami monitorów, mad raportami, mikrofonami, telefonami, nad klawiaturą teleksów, maszyn do pisania, dyktafonów, programatorów, wydrukami komputerów; w głowie świadomość bezustannego podsłuchu, nasłuchu, tajnosłuchu, czytania z ruchu warg, obstrzału soczewek telewizji wewnętrznej, monitorów w gabinetach bossów, śledzących każdy krok każdego pracownika departamentu, każdej żywej duszy. Osiem godzin dziennie w tej klatce, potem jazda do domu na drugim końcu miasta samochodem z zainstalowanym radiotelefonem — głos musi być w stałym zasięgu przełożonych — drink na rozprężenie, kolacja z dziećmi i żoną, drink po kolacji, rzut okiem na tytuły gazet, godzina zbiorowego ziewania przed ekranem magnetowidu, pół godziny spaceru z psem, ekwilibrystyka małżeńska pod kołdrą, czekanie z otwartymi oczami na sen przerywany nocnymi telefonami sukinsynów, którym coś się pali pod nogami, alarm budzika, kupka w toalecie z telefonem nad spłuczką, śniadanie zjedzone na chybcika, wleczenie się w wężu pojazdów przez miasto do betonowego kompleksu gmachów w Langley, good morning everybody! Klimatyzowana klatka z fotelami i kanapami, za szklanym przepierzeniem ścian białe koszule personelu zgarbione w świetle lamp nad... Osiem godzin dziennie. Dzień po dniu... Głos nosi nazwisko Blue — Błękitny. Nie nazywa się Winston Smith, jak bohater Orwella z „Roku 1984”, nie jest pracownikiem Wydziału Dokumentów w Ministerstwie Prawdy jego wymyślonej Oceanii. Jest kierownikiem Sekcja Inwigilacji Byłego Personelu Sił Zbrojnych US Army, przebywającego za granicą, podejrzanego o postawę zagrażającą bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych. Ma trzydzieści dziewięć lat, tyle co Smith, i na oko biorąc mają dużo podobnych cech. Książkę czytał dawno, należała do lektur obowiązkowych, musiał czytać. Dobrze ją pamięta. Żal mu było biednego Winstona Smitha, w jakich straszliwych warunkach żył ten człowiek! Trzydzieści dziewięć lat, najlepszy wiek w życiu mężczyzny i już wrak. Koszmarna rzecz, ta dyktatura w Oceanii. Nieprawdopodobna. Żeby człowiek nie miał prawa do odrobiny osobistego życia! Żeby nie mieć możliwości wytchnienia przed wszechobecnymi teleekramami i podsłuchem! Żeby nie móc zdradzić się przed kimś ze swoich myśli! A już w ogóle ten zakaz pod karą śmierci miłości pozamałżeńskiej! Głos też ma kochankę. Też Julię, jak dziewczyna Winstona, szczupłą brunetkę, inteligentną, coś cudownego w łóżku. Podobnie jak tamci, spotykają się raz, niekiedy dwa razy w tygodniu w podrzędnym hoteliku daleko od śródmieścia. Aby się tam dostać, zmienia po drodze taksówkę — z tymi sprawami w CIA nie ma żartów — samochód swój zostawiając ostentacyjnie na zawsze pełnym parkingu hotelu Congressional na Wzgórzu Kapitolińskim, z którego wymyka się bocznym wyjściem. Nieprzyjemna rzecz to kluczenie, ale w jego sytuacji z/rozumiała. Nie może pozwolić, aby historia doszła do żony, do uszu dyrektora — totalnego wroga lewego seksu u swoich podwładnych, dziedzicznego z pewnością impotenta albo cholernie dobrze maskującego się pedała węszącego w każdym łóżku zasadzkę rosyjskiego wywiadu. Że musi się kryć przed nimi, to jasne, lecz nie przed państwem. Miłość w tym kraju to prywatna sprawa człowieka! Inwigilacja jest służbową specjalnością Głosu. Invigilo — czuwam. Obserwacja, tajny nadzór, śledzenie. Political diversion = działanie przeciwko państwu poprzez szerzenie wywrotowych haseł. Suspect = osobnik podejrzany. Kolejny ruch suspecta, kolejny poufny raport i liszka powędruje piętro wyżej, a tam — lepiej nie myśleć! Murder Corporation. Kto nie wie, co się tam robi, nad czym się tam. rozmyśla, niech idzie do kina na męską rzecz: „Korporacja zbrodni”. Perfekcja roboty, nieograniczony zasięg działania; od wyroku tam wydanego nie ma odwołania. Prawdopodobnie w odpowiednikach tych depertamentów firm konkurencyjnych też nie bawią się w nawracanie zbłąkanych dusz. Ale to też zrozumiałe, bo w sprawach bezpieczeństwa nie może być żartów. Im więcej swobód obywatelskich, tym bardziej państwo narażone jest na wrogą infiltrację z zewnątrz, musi się bronić. W dyktaturach natomiast każdy, każdy bez wyjątku człowiek jest z góry, od kołyski, podejrzewany o nieprawość. Ma swoją fiszkę, na której treść nie ma wpływu. Nie mieć wpływu na swoje miejsce w społeczeństwie... Nie znać swojej przyszłości... Głos jest nieprzejednanym wrogiem dyktatury: brunatnej, czerwonej, czarnych pułkowników, samozwańczych cesarzy, bananowych kacyków, wszelkiej. Gdyby zaszła potrzeba, bez ociągania się chwyciłby za broń w obronie demokracji. — Thank you — mówi energicznie i wyłącza mikrofon. Fiszka z moimi danymi personalnymi mruga na ekranie jeszcze chwilę. Z pasztetu tego ciekawi mnie tylko dolna rubryka ujęta w nawiasy: „bliższe dane dotyczące kontaktów z grupą dezerterów us army — patrz raport poufny...” Awansowałem! O czym ten raport mówi, chciałbym wiedzieć. Czym bacznie czy niebacznie ugryzłem ich w dupę. Ale ekran monitora gaśnie. Błękitny zapala cygaro na znak, że myślami jest już gdzieś indziej. Jest południe, pora na mały oddech. Błękitny wstaje z obrotowego fotela z miękkim skajowym siedzeniem, z pulchnymi skajowymi oparciami, podchodzi do okna. Ilekroć coś mu w głowie zakiełkuje, poddaje to do rozważania zielonemu lasowi iglasto- liściastemu, jaki rozciąga się na tyłach zabudowań Agencji. Wirginia jest stanem obfitości płodów ziemi, urzekającej zieleni, George Washington, szukając miejsca na stolicę Unii, nie mógł dokonać lepszego wyboru. Za rok Błękitny awansuje na wicedyrektora, za trzy albo z okazji objęcia Białego Domu przez nowego prezydenta, który zechce oprzeć się na innych ludziach, na dyrektora. Dyrektor departamentu CIA to figura. Preliminarz wydatków Agencji przewyższa wielokrotnie wpływy do budżetu większości państw świata. Za pieniądze te można kupować na pęczki ministrów, premierów, obsadzać królami trony. Wielka kariera stoi przed Błękitnym, pod warunkiem, że niczego na drodze do niej nie poszkapi. Ale mnie nie obchodzi przyszłość przystojniaka w przeciwsłonecznych okularach w złotej oprawce, w których tak bardzo podoba się swojej Julii. Zawartość tego poufnego raportu siedzi mi w głowie. Kto go zmajstrował, chciałbym wiedzieć. W Anglii deptano mi po piętach, dobrze, że usłuchałem Davida i wyniosłem się na kontynent. Co ten raport zawiera, a przede wszystkim, kto go napisał? Wielka niewiadoma. Nigdy jej nie rozwiążę i tak po prawdzie, wcale mi na tym nie zależy. Bo niby po co — żeby się potem zapędzić w ślepy zaułek, z którego nie ma wyjścia? Gdybym się jednak uparł... Bo jest na to sposób, nie żartuję. Wystarczy sprawić sobie komputer domowy, jakie są do nabycia w każdym magazynie elektronicznych cudów, najzwyczajniej włączyć się w sieć, a następnie uzyskać dostęp do głównego komputera CIA. Zakrawa to na fantazję, ale fantazją nie jest. „Uzyskać dostęp” — tak się to w języku informatyki nazywa. Zadanie trudne, lecz nie niemożliwe. Prasa doniosła, że grupka czternastoletnich pętaków oblatanych w cybernetyce zdołała przebić się w ten sposób przez bariery krzyżówek matematycznych funkcji do supertajnych rzeczy zakodowanych w pamięci systemu centralnego Pentagonu. Napędziła rządowi potężnego stracha. Mogłaby przy odrobinie szczęścia — pomyliłem się: nieszczęścia dla ludzkości — znaleźć hasło, ultratajny klucz, rozkaz do odpalenia rakiet międzykontynentalnych, do puszczenia w ruch całej niesamowitej potęgi nuklearnej Stanów. Wierzyć się nie chce, aby to było możliwe, a jednak! Wystarczy w tym celu podłączyć się do linii telefonicznej terminalu, czyli, obrazowo mówiąc, do punktu docelowego sieci informatyki ogólnokrajowej, i komputerowi strzegącemu wjazdu na dworzec dostarczyć kod, na który reaguje. „Dostarczyć kod” — to też z języka informatyki: kod, czyli klucz, hasło, rodzaj „Sezamie otwórz się” dla tej elektronicznej bestii, a kiedy szlabany pójdą w górę, można ciągnąć z jej kasy, co i ile się chce. Wymaga to solidnego pogłówkowania nad wytro- pieniem kombinacji strzegącej „logiki aparatu” — ach, ten język! — ale od czego są stare jak świat metody prób i błędów oraz dedukcji. Zapędziłem się w świat absurdu, teoretycznie jednak możliwy. Matematyka, cybernetyka, informatyka, elektronika, hardware, software, kody, hasła, klucze, wstępy, dostępy, systemy, identyfikatory, logiki aparatu (ten Orwell, jeśli chodzi o wizję przyszłości, nie tak odległej przecież, był kompletną nogą!), żadne z tych słów nie dźwięczy grozą, nie dotyczy mnie osobiście, a jednak dotyczy, ponieważ chcąc nie chcąc stałem się cząstką systemu, który nie znosi sprzeciwu, a cały jego język jest niczym innym jak kładką, po której jakiś nie znany mi osobiście Błękitny czy Różowy pójdą na szczyt swojej kariery. Konszachty Głównej Komory Tranzytowej w Nowym Jorku mogły mieć przebieg taki, mogły mieć inny — tego mogę się tylko domyślać. Ich skutek jest mi znany: znaczna część manuskryptu „Orwelliady” znajduje się w Centrali. Oryginał wraz z książeczką czekową banku Barclaya w Londynie, założoną na moje nazwisko przez Davida, nieobcego takim Błękitnym. Ten podłużny bloczek dobrego gatunkowo papieru nasyconego znakami wodnymi nie jest moim największym zmartwieniem: skomputeryzowana rejestracja wkładów bankowych. Tu też o wypłacie gotówki nie decyduje zaufanie człowieka siedzącego w kantorku kasjera, ale komputer, który w sekundę sprawdzi stan konta depozytora w każdym banku świata, z tym nie ma problemu. Moja sytuacja finansowa nie jest wesoła, nie jest też tragiczna. Pozostały mi czeki podróżne na tysiąc dolarów, które — nawet przy blokadzie konta — mogę zrealizować w pierwszym z brzegu ulicznym kasjerze automatycznym; wynajęty w Avisie samochód opłaciłem na dwa tygodnie z góry, w sumie, prowadząc się oszczędnie, mam czas na zorganizowanie sobie odsieczy. Ale ekskluzywna Kalastajatorppa odpada. Wygrana w ruletkę uniezależniła mnie na pewien czas od Davida, wpadka przywróciła do stanu poprzedniego. Trudno. Potrzeba mi środków na pół roku, jakich takich warunków zapewniających mi spokój. Historia z Gaby zdewiowała mnie z narzuconej sobie dyscypliny. Nie można pisać i równocześnie używać życia, raz jedno, raz drugie, nie dla mnie taka przeplatanka. Dopóki nie skończę książki, muszę trzymać się z dala od wielkomiejskich świateł, a przede wszystkim od kobiet. Piękna róża Gaby... Niepodobna, aby była bez kolców. Nie zobaczę jej nigdy więcej! Stałem się mimowolnym rachmistrzem czasu, niczym skazaniec czekający na egzekucję. Książka się przeciąga. Idzie coraz oporniej. Luz: lekkość, skrzydła, fala przyboju. Luzu mi brak, a w tej robocie to jak jazda na łożyskach kulkowych bez smaru. Coraz trudniej znaleźć słowa, które bez popychania same ułożyłyby się w zdanie, z kropli, ze strumyka przeistoczyły się w potok, w rozlewisko, jak było na początku. Tak zwanych kryzysów twórczych już się nie boję. Są objawem wyczerpania systemu nerwowego, który ustąpi, pod warunkiem niegwałcenia go, obawiam się odzywających się wtedy podszeptów o błazenadzie, o porwa- niu się z motyką na słońce, o chybionej koncepcji książki. Koncepcji: na czym rzecz się zasadza, dokąd zmierza, komu i co chcę udowodnić. Kiedy przystępowałem do pisania, wszystko to było wyraźne, jasne jak słońce, pulsowało moją krwią, żądało ode mnie, swego szczęśliwego wybrańca, przelania na papier. Był to okres cierpienia, radosnego, ale cierpienia, nie pozwalającego myśleć o niczym innym, czas — patetyczne to, lecz tak było — ekstatycznego oddania się nowemu Bogu, który wypełniał mnie całego. A od pewnego czasu czuję się jak balon, z którego uleciało powietrze. Książkę przepisuję na czysto tylko z jedną kopią dla Davida. To błąd, ale już za późno na naprawę. Ostatni rozdział — wysłany na szczęście ze Sztokholmu, gdyby nie to, byłby bezpo- wrotnie stracony — kończy się krytyką „Roku 1984”, generalnie Orwella jako pisarza, promotorów tego dziełka w Stanach i motywów, jakie im przyświecały. Nie zostawiam na nich suchej nitki i nie w tym rzecz. Patrząc z wyżyn czasu, jaki od rozstania się z nim na poczcie upłynął, mam zastrzeżenia do pewnych sformułowań. Popuściłem cugli mentorstwu. W togę wyniosłego oskarżyciela mego kraju się ubrałem, a to kruchy oręż przeciwko armatom panów Błękitny and Company. Zjadliwa złośliwość mnie opanowała, jak gdyby słońce wschodziło wszędzie, tylko nie nad moim domem rodzinnym, sam wpycham im w łapy amunicję przeciwko sobie. David nie powinien przekazywać tego materiału wydawcy w obecnej postaci. Domyślam się miejsca, gdzie się mój manuskrypt znajduje. Siedziba Centralnej Agencji Wywiadowczej usytuowana jest na skraju Waszyngtonu, w Langley. W jednym z masywnych, prostokątnych budynków mieści się czytelnia Agencji. Dostęp do jej zbiorów, jako instytucji federalnej, ma każdy obywatel kraju. Znaleźć tam można szczegółowe raporty z działalności Agencji. Ojcowie Konstytucji zadbali o obwarowanie prawa obywateli do kontroli władzy federalnej i jej agend. Nigdzie w świecie prawo to nie sięga tak daleko jak w Stanach. Nigdzie indziej sprawujący władzę nie są wystawieni na kontrolę zgodności swych poczynań z prerogatywami przysługującymi piastowanemu urzędowi. Zdumiewający przypadek doskonałości ustaw, gdyby nie pewne ale... Każda władza ma swoją twarz i tyłek. Wystawiona na widok publiczny twarz musi być zawsze bez skazy; co ma w tyłku — jeśli tylko zdoła to ukryć przed niepożądanymi oczami — jej sprawa. Zasadzie tej podporządkowano archiwum Agencji, w którym istnieje podział na dokumenty ogólnie dostępne oraz zastrzeżone, o różnym stopniu ograniczenia obiegu. Miejscem przechowywania materiałów najbardziej śmierdzących jest Archiwum Wieczyste. Świątynia ta dostępna jest tylko dla prezydenta kraju oraz dyrektora Agencji. Manuskryptu mego nie ma w żadnym z tych miejsc. Leży on na biurku jednego z zupełnie małych kretów z dyplomem ukończenia historii, politologii czy jakiegoś innego fakultetu spokrewnionego z literaturą faktu, zatrudnianych przez Agencję tuzinami, nikomu z wyższych pięter jej władz nie znanych z nazwiska, których jednak opinie o przeczytanych pracach są przez bossów Agencji uważnie studiowane. Wyobrażam sobie dalszy bieg sprawy. Awansowałem. Z niegroźnego pyskacza ulicznego rodzimego chowu, do jakich byłem przez ludzi w sekcji Błękitnego zaklasyfikowany, przedzierzgnąłem się za jednym zamachem w demaskatora poczynań Agencji. Nie jestem figurą o wysokim stopniu wtajemniczenia w konszachty najwyższej władzy państwowej, jak na przykład były doradca prezydenta, autor „Waszyngtonu za zamkniętymi drzwiami”, z którym, chcąc nie chcąc, trzeba się liczyć. Chyba tym gorzej dla mnie. Bo słonie bardziej od tygrysów nie znoszą ujadania psów. Manuskrypt skieruje moich tropicieli w stronę potencjalnego wydawcy, a macki ich sięgają trzewi każdej oficyny. Książeczka czekowa, wystawiona przez Davida, wskaże im mego wielkodusznego sponsora. Niebezpieczeństwo zawisło także nad nim, muszę go niezwłocznie ostrzec. Wędrowne ptaki odleciały z Kalastajatorppy. Gondole samochodów z podjazdu hotelu odpłynęły za morze, oddając mewom na żerowisko łysy asfaltobeton parkingu. Z mojego kompletu gości zostałem prawie sam. Po tłocznych dniach i hucznych nocach zrobiło się luźno wokół mnie, jesiennie. Jak gdyby jutro hotel miał być poddany generalnemu remontowi przed wystawieniem go na licytację. Pustka. Jeszcze tylko białymi pokrowcami ponakrywać twarze kanap, foteli, stołów i można przystępować do pracy. Ale ten pokutniczy duch pałętający się samotnie po hallach! Podoba mi się to: pokutniczy, czyli już po wyroku. Także to o ptakach. Tak mało wiem o ptakach nawiedzających ten kraj. Wiem, skąd i po co tu przylatują, nie wiem, dokąd odlatują i jaki czeka je los. U nas strzela się do takich. Na przełomie września i października u nas wciąż ciepło, północne wybrzeże Pacyfiku jest znacznie cieplejsze od wybrzeża atlantyckiego na tej samej szerokości geograficznej, cietrzewie są już opatulone na zimę w warstwę tłuszczu, okazałe sztuki się odstrzeliwuje. Cietrzewie i głuszce; samce tych kurakowatych ptaków mają wspaniałe upierzenie. Ale to nie są ptaki wędrowne. Osiadłe są, nie tak jak ja. Zamówiłem kolację do pokoju. Sława niefortunnego rozbijacza banku wyzierała żenującą dla mnie sympatią z oczu personelu. Postanowiłem rozejrzeć się za innym lokum. Za czymś z dala od centrum miasta. Zajrzałem do informatora agencji turystycznej. Helsinki to Europa, gdyby nie ten język: Seurahuone... Uusimass... Haikon kartano... Z nazw hoteli wyobraźnię moją uruchamiał tylko Inter-Continental, góra szkła i marmuru w każdej części świata jednakowa, dla mojej dziurawej kieszeni już niedostępny. Jedzenie gorącego rosołu z renifera przerwało mi pukanie do drzwi. Odłożyłem łyżkę i serwetę. Nie mógł to być kelner. Dania w nakrytych wazach czekały na wózku, prosiłem o pozostawienie mnie w spokoju. Więc kto? W hallu zastałem kierowcę prezesa Uusitalo, przeraźliwego blondyna o imieniu Runar czy Gunnar — nie pamiętam. Wręczył mi dużą kopertę z nadrukiem koncernu. W kopercie był komplet kluczy w skórzanym woreczku i złożona na pół kartka sztywnego papieru. Prezes swoim energicznym pismem przepraszał mnie za posłużenie się posłańcem. Na karku ma kilku ważnych biznesmenów, którzy zajmą mu cały wieczór, jutro od rana czeka go posiedzenie rady nadzorczej, po południu odlot do Hamburga, Antwerpii, Londynu — pracowity tydzień przed nim. Po powrocie rezerwuje sobie weekend nieróbstwa ze mną w lasach pod Kapyla. Cała jego rezydencja wypoczynkowa jest do mojej dyspozycji. Pożegnał mnie życzeniami owocnej pracy nad książką. Rozdział 7 David Attentown szukał w myślach punktów zaczepienia przeciwko sobie w przypadku powiązania go z organizatorami tego śmiałego przedsięwzięcia. Odbiło się ono zbyt wielkim echem w stolicach Europy, aby rozejść się po kościach. Londyn zakwalifikował je do wielkich afer kryminalnych. Niekorzystna to kwalifikacja. Sędziowie angielscy znajdą zawsze wyrozumiałość dla działania z motywów politycznych, mają natomiast w pogardzie przestępstwa pospolite. Prawodawstwo tutejsze traktuje wszelkich oszustów działających na szkodę skarbu państwa jako największą groźbę dla porządku społecznego i zawsze karze ich surowo. A jednak winni popełnienia tego przestępstwa, w razie wpadki, poczytaliby sobie każdy wyrok sądu angielskiego za akt miłosierdzia bożego. Bo w tej sprawie na arenę wejdzie jeszcze inny, niż angielski, wymiar sprawiedliwości, mający bardzo długie ręce, ferujący tylko jeden rodzaj kary. Do biura Attentown przyjechał inną trasą niż wczoraj, inną niz przedwczoraj. Celowo opuszczał dom podczas rannego szczytu ruchu kołowego i jechał tak, aby skrzyżowanie przeskoczyć w ostatniej chwili, nie spuszczając oka z samochodów za sobą. Ruch był wielki. Stary Londyn ze swymi wąskimi ulicami, z naziemnymi przejściami dla pieszych, którzy mogą zawsze nacisnąć zielone światło i ruch zatrzymać, to nie szachownice przelotowych arterii amerykańskich. Pozostanie tajemnicą wyspiarzy, jak mimo ogólnej ciasnoty w tej części miasta w ogóle sobie radzą i dopiero na kręciznach prowadzących ku Tamizie ich samochody zamieniają się w żółwie. Na przebycie półmilowego odcinka od Tower Bridge do London Bridge, pełnego historycznych obiektów, potrzeba masy czasu i nieludzkiej cierpliwości. Stroma Cliff Street, przy której mieści się siedziba Africa-Aid, jest na szczęście zastrzeżona tylko dla pojazdów osób tu zamieszkałych lub zatrudnionych. Kiedy jednak w kieszeni ma się legitymację Scotland Yardu... Tak źle jeszcze nie było. Od wrzawy prasowej do uruchomienia tej machiny droga w tym kraju daleka i w sprawach takich jak ta wiedzie krętymi szlakami. Ale ostrożności nigdy nie za dużo. David Attentown omiótł pustym wzrokiem ze swego okna na drugim piętrze grupki wycieczkowiczów zmierzających ku nabrzeżu. Nic podejrzanego nie zauważył. Przy nieustannym napływie autobusów z turystami, masie obcych ludzi fotografujących każdy obiekt byłoby to wypatrywaniem gwiazdy polarnej za dnia; uwagę swoją, jej małą część skoncentrował na pojazdach osobowych parkujących stale wzdłuż chodników. Robił to mechanicznie, szklanymi oczami. Myślami przebywał dziesięć tysięcy kilometrów na południe od Londynu, w jednym z tak zwanych nowo powstałych krajów Afryki. Afera zaprzątająca mu głowę gdzieś tam ma swe korzenie. A miała początek banalnie nieciekawy. Dwumotorowa awionetka typu „Fokke-Standard” ze znakami przedsiębiorstwa taksówkowego Bellami podchodziła do lądowania w Lilie. Pilot zaawizował przylot już po wystartowaniu z lotniska Orły, obsługującego międzynarodowy ruch lotniczy Francji z kierunku południowego i południowo-wschodniego, od Paryża zgłosił swoją pozycję w przepisowym czasie, przed osiągnięciem portu docelowego. Otrzymawszy zezwolenie na lądowanie na tym niezbyt obleganym terminalu służącym tylko ruchowi wewnętrznemu, zwolnił dźwignię podwozia. Opływowa maszyna ze stylizowaną błyskawicą biegnącą wzdłuż czerwono-niebieskiego kadłuba i oszklonych kabin pasażerskich zniżyła się do wysokości wieżyczki kontrolnej, gdy w tor jej lotu wdarł się jakiś dwupłatowiec sportowy. Pilot naprowadzał awionetkę dokładnie na oś pustego lądowiska; słońce miał za sobą, widoczność była doskonała. Gdyby nie to i jego refleks, tragedia byłaby nieunikniona. Mając przy zwolnionej prędkości ograniczoną swobodę manewru, pilot położył gwałtownie maszynę na prawe skrzydło, skąd nadlatywał dwupłatowiec, i wystawiając całą jej już bezwładną powierzchnię na opór powietrza, zarył w trawie. Z płonącego samolotu wygramolili się z pomocą przytomnego pilota dwaj pasażerowie. Jeden z nich — prasa opisała jego wygląd — rzucił się desperacko w ogień po swój płaszcz, ale został odciągnięty przez przybyłych na miejsce wypadku strażaków. Niedługo po tym z samolotu pozostał zwęglony wrak zalany górą pianki gaśniczej, pasażerów zaś i dzielnego pilota, pomimo ich oporu, pogotowie ratunkowe zabrało do szpitala. Odwaga nie zawsze popłaca. Podejrzenie inspektora ochrony lotniska, obserwującego przypadkowo całe zdarzenie z wieży kontrolnej, wzbudziła desperacja pasażera usiłującego uratować z płonącego samolotu swój płaszcz. Człowiek pracujący długie lata na terminalach lotniczych ma wiele okazji do obserwowania postaw ludzkich w niebezpieczeństwie. Inspektor ochrony miał duże doświadczenie w tych sprawach. Nie przypominał sobie jednak, aby dla płaszcza, zwykłego trencza za nie więcej niż trzysta franków ktoś ryzykował utratę życia bądź narażał się na kalectwo, jakim są oparzeliny rąk i twarzy w ogniu wysokooktanowej benzyny lotniczej. Ponieważ zapadał zmierzch, przy wraku wystawiono wartę, a wczesnym rankiem przystąpiono do drobiazgowych badań pozostałych resztek. Nie szukano dokumentów ani pozostawionej garderoby. Wysoka temperatura żaru strawiła doszczętnie wnętrze samolotu, poradziła sobie z łatwotopliwymi stopami metali kolorowych i tworzywami sztucznymi. Poskręcany kadłub pozbawiony prawego płatu wraz z silnikiem nie przypominał wyglądem awionetki. Pieczołowitość, z jaką przeszukiwano każdy centymetr kwadratowy ziemi, przesiewanie jej przez sita, intrygowała ludzi biorących w tym udział. Poza złomem nic godnego uwagi nie mogło tam być! Zaintrygowanie osiągnęło szczyt, gdy sprowadzony do akcji cywil mówiący po francusku z twardym flamandzkim akcentem wydłubał z popiołu kilkadziesiąt sporej wielkości osmalonych kryształków, które z namaszczeniem, sztuka po sztuce, umieścił w irchowym woreczku. Nazajutrz gazety doniosły o wykryciu afery przemytniczej diamentów, największej w powojennej historii Francji. Wartość znalezionych surowych kamieni jubilerskich szacowano na około trzydziestu milionów nowych franków. Taksówki powietrzne przedsiębiorstwa Bellami były częstymi gośćmi Lilie. Przywoziły zwykle z lotniska Orły pasażerów, którzy oczekującym na nich samochodem udawali się trasą północną ku pobliskiej Dunkierce, gdzie przekraczali granicę Belgii. Inspektor zanotował numery rejestracyjne wozów, każdorazowo innego typu. Dociekliwości swojej nie połączył niestety z zapobiegliwością godną detektywa-amatora tej rangi: kiedy agenci policji śledczej przybyli do szpitala, pasażerowie awionetki rozpłynęli się już po drugiej stronie granicy. Ich nazwiska i adresy, jak się spodziewano, okazały się fałszywe, samochody zaś, którymi odjeżdżali z Lilie, wynajmowane były w Avisie, też na fałszywe nazwiska. Rychło stało się jasne, że nie wykryto wielkiej, jednorazowej afery, ale czubek góry lodowej sterowanej po mętnych wodach Europy przez fachowców wysokiej klasy, mających wpły- wowe zaplecze. Diamenty, przywożone z Afryki, przerzucane były następnie do szlifierzy drogocennych kamieni, najprawdopodobniej w Antwerpii. Spośród wielu niewiadomych w tej sprawie na czoło wybijała się jedna: kto za tym stoi? We Francji i gdzie indziej? Ale wówczas do akcji włączyły się siły oficjalnie nigdy nie występujące, a potężne. W wyniku ich interwencji rzecznik prasowy Quai D’Orsay wyciszył wrzawę poważnie brzmiącym oświadczeniem. Dobro sprawy wymaga daleko posuniętej dyskrecji. Wyniki śledztwa zostaną w odpowiednim czasie podane do publicznej wiadomości. Nie było to zwekslowanie sprawy na ślepy tor, na co wyglądało. Byłe mocarstwa kolonialne mają w Afryce nadal swoje interesy. Duże interesy, dobrze strzeżone. „Bellami” — takim kryptonimem opatrzono sprawę — wykazała, że jakaś dobrze zorganizowana szajka zabrała się do spijania po kryjomu śmietany zarezerwowanej dla nich samych. A takich gości nikt przy swoim stole nie toleruje. Aferę porównano do głowonoga, przyssanego mackami do ludzi obróbki drogocennych kamieni w Antwerpii, Rotterdamie, Amsterdamie, do kupców tego towaru w Zurichu, Frankfurcie nad Menem, Tel-Awiwie, a także w Londynie. Umiejscowienie tej metropolii światowego handlu, legalnego i nielegalnego, na końcu tego łańcucha nie było dla Attentowna bez znaczenia. Z niesymetrycznej plamy rozlanej po obu stronach krętego węża Tamizy oznaczającej Londyn na dużym globusie, stojącym obok biurka, elemencie raczej dekoracyjnym gabinetu, Attentown stoczył się wzrokiem na południową półkulę. Globus pochodził sprzed pierwszej wojny światowej — David kupił go na starociach — przedstawiał Afrykę z dawnych dni zamalowaną głównie kolorami: amaranitowym — posiadłości brytyjskie, i błękitnym oznaczającym terytoria francuskie. O mniej więcej dziesięć tysięcy kilometrów w dół od Londynu ciągną się dziś terytoria zwane oficjalnie Rodezją, Botswaną, Namibią, Angolą, po- kryte sawannami i pustyniami, rolniczo niewiele warte, zasobne jednak w liczne kopaliny, które bez pomocnej ręki białego człowieka nigdy by nie ujrzały światła dziennego. Takie są fakty. Nagie fakty. Wbrew postronnym krzykaczom, spozierającym na te bogactwa łakomym okiem — nie do podważenia. Gdzieś tam, między dziesiątym a dwudziestym stopniem szerokości południowej toczy się dziś nie przebierająca w środkach walka o wbicie tej prawdy do łbów wichrzycielom tego jedynie możliwego do przyjęcia dla Europy porządku i trwać będzie do ostatecznego wydrenowania tych ziem z ich bogactw. Formy walki będą się oczywiście zmieniać, ale nie cele. Jak przystało na człowieka jego pokroju, Attentown nie bawił się w sentymenty. Życie jest brutalne, chcąc się utrzymać na powierzchni nie wolno dać się zepchnąć pod koła wozu, na którym się siedzi. Jego wóz trzymał się dobrze gruntu, biegł utartym szlakiem, kierownica tkwiła mu w rękach pewnie. Ale oto, jadąc z rozwiniętą prędkością, ujrzał przed sobą wyrwę. Niebezpieczną dla pojazdu, jemu, tak obznajomionemu z każdym zdradliwym zakrętem trasy, całkowicie nie znaną. Attentown domyślał się, jak diamenty dotarły do Lilie. Podróż ich nie zaczęła się w rządzonej żelazną ręką niemieckich kolonistów Namibii, nie w skorumpowanym do cna Zairze czy Czadzie, nie w dychawicznej Zambii kontrolowanej przez białych z Salisbury ani w samej Rodezji. Wędrówka ta zaczęła się gdzieś w buszu południowej Angoli zajętej przez rebeliantów spod znaku prozachodniej organizacji Unita. Tam, z tego afrykańskiego Eldorado dla awanturników wszelkiej maści, diamenty te odleciały małym samolocikiem do Shakawe w Botswanie, skąd, po uzupełnieniu w pojeździe paliwa, pod osłoną nietykalnych tam znaków rozpoznawczych RPA na skrzydłach dotarły do Pretorii lub Johannesburga. Przeskok do Paryża w torbie podróżnej starszego wiekiem biznesmena — nie posługiwać się nigdy pięknymi kobietami — na pokładzie jumbo jęta, najlepiej linii Air-France, to formalność. Trochę nerwów kosztuje Paryż. Francja prezydenta Giscard d’Estainga wita przybyszów z Afryki z arystokratyczną kurtuazją. Branie jednak służb pięciogwiazdkowych hoteli za urodzonych ślepaków, żyjących z jednego źródła dochodów, świadczyłoby o nieroztropności. Francja jest krajem znakomitych win, serów i wytwornych kobiet. Pokosztować wszystkiego to obowiązek. Ale broń Boże raczyć się tymi delicjami do niestrawności, kiedy jest się przejazdem w delikatnej misji. Odtworzenie etapu do Paryża nie sprawiło Attentownowi trudności, ale dalsza droga była małym zaskoczeniem. Podział tego krótkiego etapu na dwie części, wobec otwarcia granicy dla posiadaczy francuskich czy belgijskich paszportów, zdawałoby się zbędny, miał swój sens. Pasażerowie przylatujący z Republiki Południowej Afryki bezpośrednio do Brukseli muszą się liczyć z kontrolą rentgenowską na lotnisku, a w przypadku podejrzenia — osobistą. Bywają oni następnie poddawani dyskretnemu nadzorowi, do końca ich pobytu w tym kraju mają swego „ogona”. Oni i ich kontakty. W Paryżu nastąpiła oczywiście zmiana łączników. Dostawcy towaru opuścili Europę, przejęli go ludzie nie mający w paszporcie śladów bytności w Afryce, nie notowani w kartotekach policyjnych. Jacyś nie wzbudzający podej- rzenia panowie, których stać na opłacenie taksówki powietrznej, aby wieczór spędzić w gronie rodziny mieszkającej niedaleko granicy. A może w sztafecie brało udział więcej ogniw? Może w Dunkierce towar przejął trzeci łącznik, który nadmorską kolejką elektryczną, nie zaczepiany przez nikogo, przewiózł go do miejsca przeznaczenia ? Dużo uwagi Attentowna pochłaniał odważny pasażer awionetki. Ten, który rzucił się w ogień dla ratowania płaszcza, w którym, jak już wiadomo, znajdowały się diamenty. Inspektor ochrony terminalu w Lilie opisał go: około trzydziestu lat, sześć stóp wzrostu, atletycznie zbudowany, na głowie kapelusz z modnym obecnie wąskim rondem, ciemny blondyn lub szatyn — na pewno nie brunet. Jego nakrycie głowy stało się tematem dociekań prasy. Temperatura w hermetycznie zamykanych kabinach pasażerskich awionetek typu „Fokke- Standard” podczas lotu wynosi dwadzieścia stopni, oświadczył główny mechanik Bellami. Maszyna była technicznie sprawna, system grzewczy musiał działać bez zakłóceń, skoro pasażer zdjął płaszcz i rozluźnił krawat. Słuszna uwaga, pozostaje jednak pytanie, dlaczego nie zdjął także kapelusza? David Attentown miał na to swoje wytłumaczenie: W pewnych krajach kapelusz jest niezbędną częścią garderoby męskiej. Na przykład w Ameryce żaden szanujący się dżentelmen nie wyjdzie z domu bez nakrycia głowy i krawata. A już w ogóle nie w słonecznych stanach Południa. Kto nie wierzy, niech obejrzy filmy, których akcja rozgrywa się w Kalifornii, Teksasie, Arizonie, Alabamie czy Luizjamie. Ochroniarza z Lilie uderzył sposób noszenia kapelusza przez tego pasażera. Sprzeczne relacje osób, które go w tych gorących chwilach widziały, utrudniły portrecistom z policji kryminalnej odtworzenie z pamięci jego podobizny. Wobec tego w prasie i telewizji pokazano trzy ujęcia tej samej głowy, ale, co znamienne, nakrytej kapeluszem zawsze w ten sam sposób. Rysy twarzy się zmieniają, sposób noszenia kapelusza — nie. Kapelusza z modnym obecnie wąskim rondem. Gdyby to rondo poszerzyć... A atletycznie zbudowanego trzydziestolatka przedzierzgnąć w kawalerzystę, za jakich mieli się w Wietnamie piloci śmigłowców US Air Force Army... David Attentown nie dokończył myśli. Za mało miał danych. Ale podejrzenie, że wykołował go ktoś, kogo on obdarzał zaufaniem, doprowadzało go do szału. David Attentown i Johannes van Bootha spotkali się po raz pierwszy na garden party wydanej w konsulacie Iranu w Kapsztadzie przez West Gulf Oil z okazji odkrycia nowych zasobów ropy naftowej w południowej Angoli. Attentown z zasady unikał placówek dyplomatycznych jako forum ubijania interesów, w ogóle stronił od nawiązywania bliższych kontaktów z poznanymi tam ludźmi. Przyjęcia w tak zwanym zamkniętym kręgu organizowane przez ataszaty handlowe śmierdziały z daleka agentami wywiadu, służyły do zorientowania się, who is w danym momencie who w tym mieście i co ma za uszami. Ropa naftowa w półpustynnym Kalahari? Portugalczycy nie zainwestowaliby w ten interes złamanego escudo. Cały świat, poza Rosjanami, szukał — i znajdował — ropę w płytkich szelfach stanowiących przedłużenie lądu, w deltach rzek, które kiedyś były dnem oceanu, nigdy w głębi wydmiastego płaskowyżu leżącego tysiąc metrów nad poziomem morza. Ale znaleźli się ryzykanci i z tej okazji owej garden party. Opory Attentowna przełamał wtedy Peter Krueger. „Południe Angoli to ziemia wciąż niczyja, powiedział, Pretoria nie tak rychło ustąpi je czarnuchom. Angolańskich wież wiertniczych na północy strzegą Kubańczycy. O bezpieczeń- stwo swoich ropociągów na południu West Gulf Oil będzie musiało długo dbać samo, a co to znaczy dla facetów szukających chleba w Afryce, nie trzeba ci chyba mówić”. Właśnie tam David nawiązał kontakty owocujące do dziś. Johannes van Bootha z bokobrodami starego Bura i pogodnymi oczami kalwińskiego pastora to cichy filar General Selling Conference, nie uwidoczniony na* żadnym oficjalnym szyldzie, pozornie niewielki trybik w tej machinie trzęsącej posadami marionetkowych rządów Afryki. „Trzymaj się Johannesa, a wypłyniesz na głębokie wody” — zakończył swój instruktaż niezastąpiony Peter Krueger, znający ten kąt świata jak własną kieszeń. Johannes van Bootha bawił w Londynie przejazdem. Przyleciał wczoraj, odlatuje jutro, krótko tu zabawi. Korzystając z okazji pomyślał o zjedzeniu kolacji w przyjemnym towarzystwie. Tak powiedział. David dałby głowę, że uprzejmość człowieka odpowiedzialnego za ochronę imperium GSC podyktowana została czymś innym. Cichy głos Afrykandera w telefonie odczuł niczym dzwon alarmowy podczas burzy na statku, nabierającego nagle niebezpiecznego przechyłu na burtę. Zaproszenie było wyróżnieniem. Spytał o miejsce spotkania i godzinę, raz jeszcze podziękował za pamięć, po czym odłożył słuchawkę. Był rozedrgany w sobie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu. Cel przyjazdu van Boothy do Europy nie był dla niego tajemnicą. Utrzymać skotłowanej Afryki w ryzach praktycznie się nie da. Jak długo kopalnie nie znajdą się za drutami kolczastymi, jak w RPA, a zwalczające się ugrupowania będą potrzebować pieniędzy, żaden rząd nowo powstałego kraju nie ustrzeże się przed przemytem, na którym zbijają fortuny notable państwowi z ministrami, gubernatorami, szefami rządów włącznie. Prywatne konto w europejskim banku jest w strzelającej Afryce pokusą nie do odparcia. General Selling Conference kontroluje światowy handel diamentów. Jest na tym rynku monopolistą. Istniejąc zwalnia kraje cierpiące na brak fachowych kadr od konieczności organizowania własnego aparatu handlu i marketingu — zadania przerastającego zresztą ich możliwości. Nie robi tego oczywiście darmo. Od znalezienia surowego kamienia w dzikim buszu do przekształcenia go w ozdobę korony droga wiedzie przez liczne ogniwa, w ten czy inny sposób zazębione o GSC. Totalny dyktat. GSC to ponadnarodowe imperium z własnym transportem, własnymi bankami, własnymi centrami obróbki surowca, własną policją. Kamienie, które przeciekają kartelowi między palcami, nie tylko napełniają obcą kieszeń — to można przeboleć — lecz podrywają monopol, a to już inna sprawa. Attantown nie chciałby znaleźć się w skórze przemytnika przyłapanego w ciemnym kącie przez ludzi van Boothy. Peter Krueger musiał być w bliskich stosunkach z tym człowiekiem, gdyż przedstawiając mu Davida jako swego przyjaciela oświadczył bez ogródek, w czym ten pracuje. — W ludziach — powiedział odsłaniając w uśmiechu swoją zajęczą wargę nad rzędem zębów zdolnych do kruszenia skał. W ludziach, powiedział tylko, a skoro rekomendowanych przez niego, to wiadomo, w jakich. Rekomendacja nie pozostała bez echa. Niedługo potem do Attentowna, obserwującego z cienkim drinkiem w ręku w pokoju tarasowym gości, podszedł elegancko ubrany bokser wagi ciężkiej w jego mniej więcej wieku. — Jestem de Jongh. — Skłonił się niezdarnie. — łan de Jongh. — David Attentown. — Tak myślałem. Szef prosi pana na kilka słów. — Szef? — Tak. Jeżeli pan się zgadza, to proszę za mną. Podziwiając w duchu sposób zaproszenia, Attentown oddał przechodzącemu kelnerowi szklankę. W ukwieconej altanie z widokiem na otwarty ocean siedział z cygarem w zębach samotnie pan Johannes van Bootha. Nieznacznym ruchem ręki odprawił swego goryla o niezbyt salono- wych manierach. Wieczór był ciepły, daleko na oceanie, niczym gwiazdy na ciemnym niebie, migotały światła pozycyjne statków opływających Przylądek Dobrej Nadziei. Dla marynarzy żeglujących dawniej w nieskończoność przez Ocean Indyjski widok południowego cypla Afryki oznaczał nadzieję, że droga ich jednak ma swój kres, że odtąd wystarczy ustawić ster na północ, trzymać ciągle na północ, a pewnego dnia zawinie się do rodzinnego portu. Gdyby jednak wiedzieli, jakie ta ziemia kryje w sobie skarby, jakie niezmierzone bogactwa czekają w jej wnętrzu na nieledwie kopnięcie obcasem, żaden nie spieszyłby się do domu. Dużo wody opłynęło Przylądek od odkrycia go przez Portugalczyków, niemało krwi wchłonęła ta ziemia. Ale to już historia. Materiał na przygodowy film dla młodocianych. Czasy zmagań holenderskich osadników z dzikimi plemionami Bantu należą do przeszłości, zaś o przyszłość tej ziemi dbają tacy ludzie, jak van Bootha; można śmiało przystępować do interesu z nimi, bez obawy o powodzenie. Diamenty i placówka dyplomatyczna Iranu. Posuwając się za elegancko ubranym gorylem, który zawsze trzymał się w pobliżu swego pana, Attentown dopowiadał sobie powód obecności tutaj van Boothy. Szach Mohammed Reza Pahlawi ma ambicję, jeszcze za swego życia chce przekształcić swój zacofany kraj w piątą potęgę przemysłową świata. Cena nafty skoczyła pod niebo, mając miliardy wystarczy kupować gotowe fabryki i stawiać je u siebie. Oprócz błyskawicznego dopędzenia Zachodu szach ma jeszcze jednego konika, bardzo prywatnego: szlachetne kamienie. Z okazji dwa tysiące pięćsetnej rocznicy istnienia państwowości Persów, obchodzonej w Teheranie z niebywałą pompą, władca Iranu poszczycił się kolekcją drogocennych kamieni, na widok której przybyli na tę uroczystość dygnitarze dostali oczopląsu. Jeżeli chodzi o brylanty i rubiny, ma ona ustępować jedynie zbiorom królów Wielkiej Brytanii i carów Rosji. Orientalny przepych ogrodu konsulatu cesarstwa Iranu w kipiącym bogactwem Kapsztadzie kontrastował z surową powściągliwością van Boothy. Wrażenie to szybko minęło. Wkrótce, nie podpisując żadnego dokumentu, opierając wszystko na słowach, Attentown zawarł z nim swoją pierwszą transakcję. Już niebawem przekonał się o absolutnej niezawodności szefa wewnętrznej policji General Selling Conference. Najbardziej delikatne sprawy załatwiało się z nim bądź z jego ludźmi za pomocą paru słów, bez potwierdzania ich później na papierze. Czasami jego rzeczowość mroziła Davida. Z tym uczuciem przekroczył próg hotelu. Obsługujący stół prawie siedemdziesięcioletni kelner nie potrzebował się wysilać, aby przekonać gości o swoim arystokratycznym pochodzeniu. Carlton nie zatrudnia zresztą innych. Jego angielska flegma dawała Attentownowi czas do namysłu nad wyborem tematu, co gospodarzowi stołu zdawało się też odpowiadać. Jednym będzie na pewno „Bellami”, co do tego nie było wątpliwości. Nie było też wątpliwości, że tak jeden, jak drugi z biesiadników nie będzie się spieszyć z poruszeniem tematu. W pierwszej z brzegu restauracji, w snack- barze, gdzie wszystko załatwia się na stojaka, wali się prosto z mostu, tu — celebracja. Niecierpliwość nie cechowała żadnego z nich. Sporo czasu zajęło wertowanie oprawnej w skórę, z wytłoczoną na groźnym łbie lwa koroną, karty dań podstawowych, karty przystawek, specyfikacji win i innych alkoholi; ile znajomości świata potrzeba dla sposobu przewracania kart, nie mówiąc o stawianiu pytań, które nie są pytaniami. Pytań tutaj się nie stawia. Między bywalcami w świecie, jakimi są goście Carltonu, a znawcami ludzi, jakimi są kelnerzy, słowa opatrzone znakiem zapytania byłyby nie na miejscu. Wymieniać uwagi — to co innego. Ale te są bardziej rodzajem poufnego spiskowania równych, z których siedzący przy stole jest równiejszy od stojącego. Dużo przy tym można sobie powiedzieć, nic nie mówiąc. David Attentown zajechał do podziemnego parkingu hotelowego sporo przed ósmą, zajął zarezerwowane wcześnie miejsce na drugiej kondygnacji i, zostawiając portierowi klucze do wozu, windą wjechał na górę. Ale nie udał się do westybulu hotelu, lecz na drugą stronę ulicy i, lokując się w ciemnej wnęce, obserwował przybywających gości. Johannes van Bootha nie podał mu miejsca zatrzymania się, mieszkając w Carltonie nie musiał przybywać z zewnątrz. Niepewność ta nie była trudna do rozwiązania: van Bootha nie był rezydentem tego hotelu, w każdym razie nie pod swoim nazwiskiem, a nie należało podejrzewać go o skrywanie swojej obecności w Londynie. Kilka minut przed umówionym czasem przed hotel zajechał srebrzysty rolls royce prowadzony przez kierowcę w czarnym meloniku. Attentown znał ten wóz. Należał do prezesa rady nadzorczej Brytyjskiego Pawilonu Diamentów, ale w tyle siedziała tylko jedna osoba, nie do pomylenia z żadną inną. Gdy wóz oddalił się, Attentown wyszedł ze swego ukrycia z ciężkim sercem. Ulica zamieniła się w rwącą rzekę, lecz nie miał wyboru. Ta jego elegancja! David Attentown pieniędzy na krawca nie szczędził. Na tę okazję wybrał u Harrodsa najlepszy smoking, poprawki przeprowadzono bezbłędnie, był zadowolony ze swego wyglądu, dopóki nie stanął vis-a-vis gospodarza stołu. Nienagannosć. Słowo to w odniesieniu do jego ubioru było bluznierstwem. Jego goryl z Kapsztadu, z którego manierami Attentown miał możność się zapoznać, wyglądał jak reklama domu mody; poznani później nie ustępowali pod tym względem pierwowzorowi. To po swoim panu. Ubrania Johannesa van Boothy nasuwały na myśl zastępy krawców, londyńskich mistrzów igły, pracujących nad nowym stale smokingiem, noszonym tylko raz. Koszule, krawaty, muszki, obuwie dobierane krojem i kolorem, dopełniały całości, która, mimo nie imponującej raczej postury ich właściciela, mówiła o nim wszystko: potęga. Ukryta pod powściągliwym spojrzeniem, nie skora do wylewności, groźna. To ostatnie zwłaszcza. Attentown nie miał możności przekonania się o tym na własnej skórze, ale dużo słyszał z wiarygodnych ust i to mu wystarczyło. Tym jaśniej zdawał sobie sprawę z czekającej go przeprawy. Hotel Carlton. W jego wytwornych apartamentach mieszkało wiele koronowanych głów. W ich zaciszu omawiano sprawy, które decydowały o upadku lub powstawaniu rządów, o wojnie lub pokoju między narodami, które nie miały pojęcia o istnieniu tego hotelu. Attentown znajdował się w życiu w różnych sytuacjach. Żadna jednak nie wydawała mu się tak upokarzająca, jak ta, w której miał się znaleźć. Świat w ciągu ostatnich paru dziesiątków lat skurczył się straszliwie. Wczoraj był Paryż, dzisiaj Londyn, w kolejce czekają Bruksela, Amsterdam, Frankfurt nad Menem, Zurich, Tel- Awiw, być może Nowy Jork i powrót na południowy cypel Afryki, a wszystko w ciągu najwyżej tygodnia. Błyskawiczna tura, nie krajoznawcza. Że z Paryża trasa Johannesa van Boothy wiodła nad Tamizę, to oczywiste. The British Diamond Pavilion. Obróbka diamentów jubilerskich — cięcie, wybór kształtu, szlifowanie odbywa się w wyspecjalizowanych centrach opanowanych przez Holendrów i ich flamandzkich kuzynów, handel precjozami, a co za tym idzie: ekspertyza jakości, ocena, zaprzysiężone atestowanie, bez którego żaden szanujący się nabywca nie weźmie kamienia do ręki — nadal w Londynie. I cichy nadzór nad przepływem kamieni. Nie drobiazgu dekoracyjnego na otarcie łez zdradzonej żony, ale tych, za których należność w liczbie z wieloma zerami uiszczana jest z tajnych kont bankowych, nabywca zaś, ukryty za siedmioma zasłonami, znany jest tylko Bogu i prezesowi The British Diamond Pavilion. A za jego pośrednictwem bossom General Selling Conference. Szukając utraconego czasu Swan w przyciemnionych okularach nie popełnił błędu przybywając nad Tamizę. Wszystkiego się tu nie dowie. W tym interesie nie ma wszechwiedzących. Ale przecież w każdej trawie coś piszczy, a im bliżej źródła, tym piszczy głośniej. Że w biurowych pomieszczeniach okazałego gmachu Pawilonu przy Regent Street siedzą panowie, którzy nie spuszczają oka z przedsiębiorstw typu Africa-Aid oficjalnie trudniących się doradztwem gospodarczym, a faktycznie naborem najemników i pokątnym handlem bronią, nie było dla Attentowna tajemnicą. Dlaczego londyńska placówka GSC nie zajmuje się sama werbunkiem ludzi do ochrony pól diamentowych, to też nie: sprawy tutaj kończą się różnie, a okno wystawowe Pawilonu musi lśnić nieskazitelną czystością. Noblesse oblige. Dżentelmenów obowiązują białe rękawice, a krew zostawia plamy. Brudna rzecz ta krew. Paskudna. Oprócz estetycznego, sprawa ma jeszcze aspekt praktyczny: ludzie przepadają w tej Afryce, a tutejsza policja jest wścibska. Nachalna jest brytyjska policja pod maską debilnej niezaradności, stanowczo mniej taktowna niż w filmach kryminalnych, lepiej nie mieć z nią do czynienia. Z policją, z rodzinami po zaginionych skorymi do narobienia hałasu o odszkodowania, z prasą, która nie uznaje świętości. Dlatego okruchy z pańskiego stołu dla maluczkich. Dlatego miłujemy bliźnich Dlatego toast: Za naszą niezawodną współpracę! Ascetyczna twarz van Boothy promieniała serdecznością. „Niezawodną” powiedział. A więc ten skurwysyn podejrzewa mnie, upewnił się Attentown. Poczuł wilgoć pod pachami. — Dziękuję. Bardzo sobie cenię pracę dla Selling Conference. — Pełen uszanowania dla tej potrzebnej światu organizacji podniósł swoją lampkę. — Dziękuję, panie... — Dla pana Johannes. — Dziękuję, David. Ponad zapalonymi świecami stuknęły się kieliszki napełnione perlistym szampanem. — Czuję się zaszczycony, Johannes. Jeszcze raz dziękuję. Chciałbym, abyś wiedział, że nigdy się na mnie i na moich ludziach nie zawiedziesz. Nigdy — zapewnił Attentown potężnego przyjaciela, będąc w tej chwili pewnym tylko siebie. Kolacja przy stole zarezerwowanym przez The British Diamond Pavilion, w z góry wybranym sektorze Rubinowej Sali, dokąd nie dochodzą odgłosy rozmów prowadzonych przy innych stolikach, przebiegała w przyjemnej atmosferze. Stary książę w sposób królewsko władczy dyrygował chmarą swoich sług w wykrochmalonych torsach, podawane z namaszczeniem przez niego osobiście dania zapachami i wyglądem zachęcały do pokosztowania, napoje, którymi je zapijano, były znakomite. Carlton to Carlton. To nieprawda, że Napoleon zamierzał podbić Wyspę. Nie zamierzał. Wszystko, czego chciał przygotowując swoją armię do inwazji, to natrzeć temu narodowi małych kupczyków uszu za molestowanie przez stulecia Francji, a przy okazji pobytu w Londynie — zjeść kolację ze swymi marszałkami w Carltonie. Humor dopisywał cesarzowi Francuzów w czasie niedoszłej do skutku wyprawy za Kanał, czego nie można powiedzieć o Attentownie mającym przyjemność gościć w Carltonie. W atmosferze panującej w Rubinowej Sali winno się mówić o wykopaliskach w Egipcie, o tragedii Niobe zamienionej w skałę, o muzyce Krzysztofa Pendereckiego. Ale Attentown nie miał nastroju do bujania w obłokach. Spalał go gniew, z którym nie mógł się zdradzić. Johannes — kto by go nie znał! Ten szczwany lis umie się zgrywać. Jakiś trop wiodący na Cliff Street sprowadził go do Londynu. Mylny trop, całkowicie fałszywy, gdyż jego firma nie ma z tą sprawą nic wspólnego. Ciężka jest dola człowieka niewinnego — mógł tylko westchnąć Attentown. Nie chcąc się narażać na śmieszność, robił dobrą minę do złej gry. Bo gdyby to nie był tylko trop, jego rozmówcą nie byłby Johannes, lecz jeden z jego goryli, a miejscem wymiany zdań z pewnością nie Carlton. Ma on tych oprychów mnóstwo, tu, w Londynie, też. A ten bruderszaft to po prostu pytanie: „No, bratku?” Z podwójnego dna pudła z hawańskimi cygarami Attentown wyjmuje rewolwer, który tam przechowuje, i strzela Afrykanderowi między oczy. Sledzi lot pocisku, dziurę — o wymiarach trzeciego oka — jaką pocisk boruje na wylot u nasady nosa. Celny strzał, poprawiać nie trzeba. „To, bratku!” — kłania się z gracją trupowi. Tak robi Attentown, który lubi jasne sytuacje. Attentown biznesmen, sącząc szampana, przyrzeka sobie solennie zabawić się w policjanta. Ten facet w kapeluszu z wąskim rondem! Jeśli tym odważnym pasażerem był człowiek, o którym on myśli, drogo mu za to zapłaci! Jeżeli w robocie tej nie maczali łap jeszcze inni z tej paczki. „Ronald W. — od William — Humber, ur. 1940, New Orlean, Luizjana, wzrost pięć stóp, jedenaście cali, brunet, oczy piwne, znaki szczególne: brak palca środkowego u lewej dłoni, absolwent Wydziału Iberystyki w Loyola University, New Orlean, pracownik CIA od 1962, udział w operacjach Agencji w Meksyku, Nikaragui, Panamie, Wenezueli, Chile, Kolumbii; w Europie od 1975 r.; kawaler”. Oficjalnie Ron wziął rozbrat z firmą w Hongkongu. Nieoficjalnie sprawa z nim miała się całkiem inaczej. Umiejący czytać takie notki, wystawiane okolicznościowo przez departament personalny firmy, uznaliby tę za „podkolorowaną”, czyli przeznaczoną do mydlenia oczu. Czyichś, gdzieś, w jakimś celu, wiedząc przy tym, że sprawdzenie ich jest niemożliwe. Sprawy personalne są classified. Dostęp do rzeczy zawartych między wierszami jest dla ludzi spoza obiegu niemożliwy, chcąc mieć spokój, lepiej brać je tak, jak lecą. Chyba że się coś wie o danym facecie z wiarygodnego źródła. Sąd federalny w Phoenix, Arizona, wydał w 1974 roku wyrok na Freda Robinsona, skazując go na karę dożywotniego więzienia i pół miliona dolarów grzywny za kierowanie siatką przemytników kokainy z Kolumbii do Stanów. Robinsonowi wlepiono również kary dodatkowe — łącznie sto osiemdziesiąt pięć lat więzienia za nielegalny obrót kokainą. Przemyt narkotyków, nielegalny handel, surowe kary — nic nowego pod słońcem, gdyby nie pogłos, jaki się później odezwał. Otóż Robinson, przerażony wyrokiem, wezwał do siebie sędziego śledczego, któremu oświadczył pod przysięgą, że kontrabanda była tylko przykrywką dla działalności wywiadowczej prowadzonej w Kolumbii przez CIA, że wobec pozostawienia go teraz sobie samemu nie zamierza kryć współwinnych. Zeznanie swoje okrasił sensacyjnymi szczegółami: owszem, kręcił rzecz, ale zysk przeznaczał częściowo na trzymanie w szachu wysoko postawionych osobistości kolumbijskich, resztą zaś dzielił się z chłopakami z CIA, którzy kryli siatkę na terenie Stanów. Niedługo potem Robinson powiesił się w celi. Postawił tym krzyżyk na sprawie, można by odłożyć ją ad acta, gdyby nie sędzia śledczy, jakiś nde znający się na rzeczy bubek. Demokra- cja amerykańska opiera się na imponujących podstawach, może się podobać. Ale nie, kiedy przeciw Goliatowi wstępuje w szranki jakiś procarz, któremu się wydaje. Jak było do przewidzenia, sędzia przecenił swoje siły i w połowie wznieconego przez siebie ognia salwował się w zaświaty w śmiertelnym wypadku samochodowym. Umarł sędzia, akta poszły ostatecznie do grobu. Na zawsze poszły, żadnego odgrzewania rzeczy niestrawnych już nie było. Poza wyjątkiem. Otóż pewien pracownik poligrafii Agencji, mający jakieś anse do swoich przełożonych, zrobił sobie kserokopie z przesłuchania przez policję kolumbijską szefa magazynu kokainy w Bogocie, przesłane za pośrednictwem ambasady amerykańskiej do Stanów, które jednak do.sądu w Phoenix nie dotarły. Czynem tym człowiek ten wykopał sobie dołek, nim się jednak w nim schował, zdążył się pochwalić kserokopią Attentownowi. Historie dotyczące przemytu i handlu narkotykami są powikłane: Attentown zapamiętał sobie stenogram z końcowej części przesłuchania Kolumbijczyka. „Sędzia śledczy (S): Swamp, Swamp, Swamp! Jeżeli pan myśli, że uda mu się wyłgać jakąś fikcyjną postacią, to się myli. Ale niech będzie. Co pan może o nim powiedzieć? Podejrzany (P): To nie jest fikcyjna osoba. S: Z którą nikt nie zamienił ani słowa... Co pan może o nim powiedzieć? P: Niestety, niewiele. Pojawiał się zwykle z Robinsonem, konszachtowali w hotelu, po czym znikał. Pojawiał się w sytuacjach zagrożenia ze strony policji. S: Pojawiał się i co? P: I zagrożenie znikało. Jak by ręką odjął. Policja przestawała się nami interesować, celnicy kłaniali się w pas. Po prostu. S: Czy mam to rozumieć jako oskarżenie policji i urzędników celnych? P: Niczego takiego nie powiedziałem! Myśmy mieli na głowie plantatorów krzewu kokainowego i dostawę ekstraktu do magazynu. Tu następowało rozliczenie, organizacją przerzutu do Stanów zajmował się Robinson. Swamp był jego człowiekiem, on winien udzielić o nim informacji. S: Ustawmy sobie to pod światło. Najważniejszą dla gangu sprawę — bezpieczeństwo, zapewnia człowiek, którego nikt nie zna, obywatel obcego kraju. Na jakiej podstawie pan utrzymuje, że nazwisko nie było też fikcyjne, a jego właściciel nie był wymysłem Robinsona? Choćby po to, aby zagarniać więcej dla siebie... P: Nazwisko mogło być fikcyjne, lecz nie osoba. Ona faktycznie istniała, tyle że dbała o trzymanie się w cieniu. Mam na to dowód. Pewnego wieczora mój kierowca, Salwador Figuera, dostał od Robinsona polecenie odwiezienia na lotnisko jakiegoś ważnego gościa. Gości ze Stanów obsługiwał Robinson zwykle osobiście, nie dopuszczał do nich nikogo z nas, Kolumbijczyków, polecenie wydało się kierowcy podejrzane. Pasażer siedział w tyle, podczas jazdy nie odezwał się ani słowem. Daleko przed parkingiem lotniska pasażer ściskając ramię kierowcy nakazał mu zatrzymać się, rzucił na siedzenie pięćdziesięciodolarowy banknot i z torbą podróżną opuścił samochód. Miejsce było słabo oświetlone. Manewrując wozem Figuera odczekał, aż pasażer znalazł się pod latarnią, i obejrzał go sobie. Był to mężczyzna około trzydziestu pięciu lat, wysoki, barczysty, typowy Jankes. Byłby go natychmiast zapomniał, gdyby nie sowity napiwek oraz uścisk ramienia. Ręka, którą dał mu znak zatrzymania, lewa, nie miała środkowego palca, ściskała niczym grabiami. Ze zwykłej ciekawości Figuera wrócił do hotelu i serwując recepcjoniście jakąś bajeczkę, dowiedział się nazwiska pasażera. Gość, który nie chciał zajechać z nim pod oświetlony budynek lotniska, nazywał się Humber. Ronald Humber. Jedno z nazwisk było więc fikcyjne, ale które, tego nie wiem”. Trzeciego dnia od rozmowy z dyrektorem biura detektywów Debenhamsa w wyznaczonej skrytce urzędu pocztowego znalazła się podłużna niebieska koperta, bez nadruku firmowego. Attentown nie obiecywał sobie wiele. Pierwszy tydzień zlatuje agentowi na rozpracowaniu routine geography śledzonego — trasy codziennej, odwiedzanych lokali, zewnętrznych kontaktów osobistych; zapuszczenie sondy w świat prywatny wymaga czasu. Codzienne raporty z ubiegłego tygodnia brzmiały identycznie: „Working. No effects”. Tylko te trzy słowa i nieczytelny podpis, który w żaden sposób nie dawał się złożyć w nazwisko dyrektora Samuela Highhrowa. Koperta bez nadruku, czcionki elektrycznej maszyny do pisania, podpis, który może należeć do każdego i nikogo. Badanie daktyloskopijne papieru prawdopodobnie nie wykryłoby żadnych odcisków palców. Konspiracja doskonała. Jak gdyby biuro detektywów Debenhamsa wychodziło z założenia, że wszyscy śledzą wszystkich i na wszelki wypadek zadbało, by nie pozostawić po sobie śladów. Ostatni raport przyniósł opis kobiety w wieku około dwudziestu sześciu lat, pięć stóp dziewięć cali wzrostu (o cal wyższa od niego!), bardzo zgrabnej blondynki z zielonymi oczami w bananowym kostiumie i czarnym golfie przewiązanym bananowym pasem, w czarnych bucikach na półsłupku, ubranej raczej po angielsku, ale mówiącej z wyraźnym akcentem amerykańskim. Brawo dla detektywa! Do kompletu brakowało kroju i koloru majtek oraz zawartości torebki, ale mimo to brawo. I ten akcent! Musiał stać za jej plecami, kiedy mówiła. W pierwszym odruchu Attentown zmiął gwałtownie płachtę papieru. Nancy! Ta suka Nancy! — zaklął w duchu. Popatrzył na cyferblat swego kwarcowego zegarka w złotej oprawie, nie (rozpoznając przemykających sekund. Czas. Rzecz ulotna i stała, najważniejsza w życiu i bez znaczenia. Jak kobieta. Johannes jest w tej chwili w Rotterdamie, w Antwerpii, a może gdzieś dalej. I co z tego? Partia najemników z ogłoszenia na skrytkę pocztową w Brukseli będzie odprawiona na lewo — poza plecami władz skarbowych Wyspy, dzięki czemu jego prywatne konto w banku wzrośnie o kilkadziesiąt tysięcy dolarów. I co % tego? Co z pieniędzy, co ze stałej pogoni za... David Attentown nie otwierał się przed obcymi. Czterdziestodwuletni, średniego wzrostu mężczyzna, budową podobny do zapaśnika wagi półciężkiej — nie miał prezencji mogącej zakręcić kobietom w głowie od pierwszego spojrzenia. Aby zwrócić na niego uwagę, potrzeba było więcej spojrzeń i nie tylko spojrzeń, a kobiety otoczone wielbicielami na taką rozrzutność sobie nie pozwalają. Mężczyznom nie cieszącym się ich względami przypisuje się posiadanie kompleksów. Uproszczone to. Trzymanie gardy wysoko podniesionej w kontaktach z ludźmi wynikało u Attentowna z doświadczenia życiowego. Prawdziwym imieniem człowieka jest zdrada. Życie jest walką toczoną na ringu, w której każdy cios zadany przez silniejszego bywa przez sędziów nie zauważony. To przez te ciosy, zainkasowane w młodości, ta garda. Urodzony w Pradze czeskiej w rodzinie podwórkowego handlarza starzyzną o nazwisku niewymawialnym dla angielskiego języka, człowieka ułomnego, o przekrzywionych do wewnątrz końsko-szpotawych stopach, wychowany bez matki, która opuściła ojca dla mężczyzny o nie zdeformowanych kończynach dolnych, zaznał w dzieciństwie nędzy i upokorzeń. Wiecznie niedożywiony, wyszydzany przez rówieśników, nie zapowiadał się na silnego mężczyznę. Z owych lat pozostały mu w pamięci strach o swoje stopy, które sprawdzał codziennie, żal do ojca o jego kalectwo oraz tęsknota do normalnej rodziny, z matką. I żądza bogactwa. Bo kobiety, skarżył się ojciec, z wszystkich zalet męskich naj- bardziej cenią sobie pieniądze. Doświadczenia te nie miały nic wspólnego z Nancy. Nie chciał jej u siebie w pracy z zasady: przez chybotliwą kładkę nad przepaścią wybierać się z kobietą na karku... Ale tak wyszło, Nancy! Nigdy by nie pomyślał. Wszyscy śledzą wszystkich. On Rona, Ran, być może, jego, kto wie, czy Johannes nie napuścił na niego swoich psów gończych, a policja brytyjska nie przyssała do jego telefonów polipa nasłuchu. Wspaniały świat drugiej połowy dwudziestego wieku! Rozmowę przeprowadził z budki telefonicznej na stacji kolejki podziemnej Aldgate. Dyrektor Highbrow zdawał się czekać na ten telefon. Wczoraj o dziewiętnastej. Dokładnie. Kiedy on konferował z Johannesem, pani ta zajechała taksówką do hotelu Windsor przy Warwick Gardens, dokąd godzinę wcześniej przybył wiadomo kto. O dwudziestej pierwszej trzydzieści para ta opuściła hotel i odjechała oliwkowym mercedesem, zaparkowanym w pobliżu. Tristanem i Izoldą będzie ta para nazywana dalej. Jak bohaterowie słynnej legendy o miłości — łatwe do zapamiętania. Irytujący był ten Highbrow ze swoim teatralnym cykaniem przez nos zdania po zdaniu. Rozstanie zakończone pocałunkiem — stroną inicjatywną była Izolda — nastąpiło na rogu Lambeth i Kennington Roads (Attentown mógłby kopnąć Highbrowa w tyłek za te sutenerskie detale: stroną inicjatywną przy pożegnaniu była ona. W porządku. A kto wykazał się inicjatywą podczas jazdy? Grabie Tristana orały pod spódniczką Izoldy czy odwrotnie? Ten pieprzony detektyw spał albo onanizował się widokiem rozmemłanej sobą pary!), skąd Tristan, przecinając Tamizę mostem Waterloo, wypijając po drodze w tawernie drinka, udał się do domu. — Czy szanowny pan nie sądzi, że zaistniała potrzeba omówienia pewnych spraw bezpośrednio? Szanowny pan nie odczuwał takiej potrzeby. Ten napuszony indor był w gorącej wodzie kąpany. Gdyby przyłapanie jakiejś pary na schadzce miało być za każdym razem powodem do urządzania konferencji, nie starczyłoby mu czasu na zrobienie siusiu. — Kontynuować! — zakończył rozmowę w zwięzłym stylu otrzymywanych raportów. Nim odłożył słuchawkę dodał: — Proszę wyznaczyć specjalnego człowieka dla tej pani. — Podał jej adres i niezbędne dane personalne. — Jeszcze dziś prześlę panu czek. Warwick Gardens leży w zachodniej części city, na północ od koryta Tamizy, jazda w obie strony zajęła nie mniej niż dwie godziny. Nancy przyjechała nie swoim samochodem, a taksówką, czyli że powrót razem był z góry ustalony. Skomplikowane, jak na randkę miłośników, którą mogli spędzić w pierwszym z brzegu hotelu za cenę niższą niż przejazd taksówką, i raczej do Nancy niepodobne. Kwiatki. Codziennie świeże na biurku, nie od face- tów, kupowane w nadbrzeżnym butiku namalowały w jego wyobraźni obraz głębi z masą kobiecego ciepła w tle. Albo jemu, ślepcowi w tych sprawach, tak się wydawało. W końcu wszystkie drogi prowadzą u nich tam, dokąd prowadzą, a cała oprawa to zwyczajny lep na sentymentalne trutnie, które miast pchać się z żądłem od razu w kielich, na co te kwiatki czekają, zabawiają się w adoratorów botaniki. Do diabła w ołtarzami! — przywołał się do porządku Attentown znowu pełen zdecydowania, daleki od natrętnych wyobrażeń. Spraw do omówienia zebrało się sporo. Tristan nie sprawiał wrażenia wydrenowanego z sił. Albo jest taki mocny, albo okazała Izolda to zwykła kura. Odejmując czas na rozluźniającego drinka, na kilka słów i zdjęcie bananowych w kolorze łatek — bo chyba nie Rzucili się do łóżka od razu — na konkrety zostało im niewiele czasu. Deprymująca arytmetyka! Dla paru minut gniecenia się z tą zwalistą, wiecznie spoconą górą mięsa Nancy przemierzyła Londyn tam i z powrotem. Ale ma zapotrzebowania! Codzienna narada skończona, ale najważniejsze w jego królestwie punkty pozostały nie tknięte. Wiedzieli o tym jeden i drugi. Africa-Aid zdawała się spoczywać na bombie zegarowej. Dobrego sapera potrzebuje na gwałt to przedsiębiorstwo albo grozi mu eksplozja. Attentown popełnił szkolny błąd zdobywców. Podczas gdy on podbijał nowe rubieże, za jego plecami zawiązała się fronda, Wszystkie kluczowe punkty są, być może, obsadzone przez wrogie mu elementy. Nie spieszył się z przygotowaniem sobie nowego cygara. Ciężka marmurowa płyta, w jaką pudło z cygarami było wmontowane — prezent od pewnego fabrykanta broni z Charlestonu, dostarczony na jego własne ryzyko do Londynu — amortyzowała wagę dodatku ukrytego przemyślnie w podwójnym dnie. Przez uchylone okna wpadało ciepłe, wilgotne powietrze znad rzeki. Attentown podelektował się obłokiem dymu. Podnieść pojemnik z cygarami zaryglowany jemu tylko znanym zatrzaskiem, wymierzyć spluwę w obgryzającego paznokcie oblubieńca Izoldy... — Masz, powiedziałeś, jakiś specjalny punkt. Słucham cię... Na końcu języka miał: mister Swamp. Raz więcej w kontaktach między nimi, kiedy jego zastępca stawał się agresywny. Nigdy, w żadnej sytuacji z nim nie będzie mógł sobie na ten luksus pozwolić! Lewą dłoń z luką po straconym w jakichś nie wyjaśnionych do końca okolicznościach środkowym palcu Humber trzymał zawsze w kieszeni spodni. W zdenerwowaniu gestykulował prawą. — Andrew! — zacisnął ją w pięść. — To nie mój pupil, ale twój i warto się nim zająć. Najwyższa pora! Attentown uparł się nie zauważać wymierzonej w siebie pięści. — Myślałem, że masz bogatszy repertuar. — Przyglądał się dymkowi z cygara. — Andrew, Andrew... Jak gdyby tylko on zaprzątał ci głowę. Nie masz ciekawszych rzeczy na składzie? — Albo się nie rozumiemy, albo igrasz z ogniem — powiedział Humber. — Zełterstam ze Sztokholmu zasilił mnie nowym materiałem. Twoją zgubę odnalazł w bungalowie należącym do prezesa koncernu Xetem żyjącego z zamówień Moskwy. To nie przelewki ta komitywa. Do pełni szczęścia brakuje Zetterstamowi dwóch dni z życiorysu twego podopiecznego. Tylko dwóch dni. Gdyby Andrew miał spędzić je, powiedzmy, poza południową granicą Finlandii... Nasza prasa opublikowała jego zdjęcie w towarzystwie tego Rosjanina... Humber odniósł wrażenie, że szef go nie słucha. Poderwał się z fotela. — Mówię do obrazu! — Ależ słucham cię, słucham. — Attentown ważył słowa. — Zawsze cechowała cię wyobraźnia. Ale przekonanie, że ze wszystkich ludzi Bóg obdarzył nią tylko ciebie, jest fatalne. Andrew, dowiodę ci, siedzi mi w głowie bardziej, niż sądzisz. Nawet podczas konferowania z Johannesem myślałem o nim. — Podniósł na swego zastępcę wzrok. — Dzwoniłem do ciebie z Carltonu. Chciałem poznać cię osobiście z van Boothą. Ale nie miałem szczęścia... — Nie sądzisz chyba, że wolny czas spędzam przy piecu — odparował chłodno Humber. — Skąd miałem wiedzieć, że zechcesz mnie z nim poznać, masz zwyczaj trzymania orderów przy sobie. Z hamowaną niecierpliwością Attentown zgniótł w połowie wypalone cygaro. — Ale chętnie bym go poznał — ciągnął Humber. — Wczoraj nie miałem nic w planie. Siedziałem w domu, gdy zadzwonił mój kumpel będący przejazdem w tym mieście. Zatrzymał się w hotelu Windsor, cholerny świat drogi ode mnie. Przyjemny chłop; pomyślałem, że towarzystwo Nancy dobrze nam zrobi, i nie myliłem się. W domu wylądowałem przed północą. A co do van Boothy... Trzy godziny później David Attentown wylądował na lotnisku w Rotterdamie. Wprost z terminalu udał się taksówką na Tarwestraat. Z rezerwą obejrzał zasłonięte firanami okna lokalu, obdrapany fronton budynku, wypłowiały szyld nad wejściem. Dzień był pogodny. W przeciwieństwie do zasnutego siąpiącym deszczem Londynu, tutaj słońce grzało jak w pełni lata. Ale to nie ocieplało twarzy tej budowli z ubiegłego wieku z przesłoniętymi wstydliwie oczami. Nie zdejmując rękawiczek Attentown nacisnął klamkę. Potrzebował czasu na oswojenie się z półmrokiem, z odorem nie kąpanych ciał, piwa, zleżałych niedopałków. Większość stolików świeciła pustką. Kiedy oswoił się z mrokiem, w niszach poprzedzielanych parawanami z dykty pomalowanej na klozetowy kolor dostrzegł skulone postacie. Gdyby Ron Humber nie opisał mu panującej tu atmosfery, myślałby, że zabłądził. Kliniczna czystość holenderskich domów, saboty, słynne flamandzkie koronki do przybytku tego jeszcze nie dotarty. Attentown nie wziąłby tutaj niczego do ust. Zajął miejsce przy oknie i sięgnął po papierosa. Postacie skulone po kątach, bardziej krety stroniące od światła niż ludzie, nie zwróciły na niego uwagi. Wnętrze lokalu sprawiało wrażenie poczekalni kolejowej na odludnym pustkowiu. Wypalił papierosa do połowy, nim pojawiła się wyzywająco umalowana kelnerka. — Ja, Mijnheer? Attentown podniósł głowę. — Przepraszam panią — odezwał się po angielsku. — Szukam mego przyjaciela. Nazywa się Dustin Longstone. Zna go pani? Popatrzyła na niego jak na pomylonego. Wytworny facet pyta o taką biedotę... — Dustina szuka pan? — Mówiła po angielsku głośno, na całą salę. — Dustina? Skinął głową. — Hej, Dustin, masz gościa! — zawołała w ciemny kąt. — Dustin! — powtórzyła głośniej. — Ten elegancki pan do ciebie! Dustina Attentown poznał podczas jednej z wiosennych ofensyw Vietcongu. Ziemia już się paliła ludziom pod nogami. Jednak dopiero monsuny, zamieniające ją w grzęzawisko nafaszerowane azjatyckimi pułapkami, i wszechobecność niewidzialnego nieprzyjaciela uzmysłowiły im beznadziejność położenia. Ta wojna nie była do wygrania. Nie z tym przeciwnikiem, nie w tym miejscu świata, nie w tym czasie, nie konwencjonalnymi środkami. Ale generałowie i biurokraci z Pentagonu myśleli inaczej i jak to przy różnicy zdań bywa, wynik końcowy zmagań można było opóźnić, lecz nie powstrzymać. Skazanie na klęskę na cudzej ziemi — zabójcza to świadomość dla żołnierzy z oddziałów liniowych. Ludzie z tamtejszymi warunkami już oblatani ratowali się alkoholem lub narkotykami, typy takie jak Dustin, porcelanowe, były z góry skazane na stłuczkę. Przebąkiwano o postawieniu go przed sądem wojennym za tchórzostwo w obliczu wroga. W obliczu jakiego wroga? Gdzie tam był wróg, a gdzie przyjaciel? Nikogo nie dziwiło, że Dustin skorzystał z pomocy swoich nóg. Jego dezercja była aktem chłopięcej rozpaczy. I takim jak on winna być z góry darowana. Przy stoliku stanęła odrażająca zjawa. Attentown rozpoznał ją. Po dwumetrowym wzroście, zgarbionych plecach — poród takiego tasiemca musiał trwać wieki! — długich do ziemi rękach, z którymi Dustin nigdy nie wiedział, co robić. I po łamiącym się, jak przy łkaniu, głosie. Zdobył się na ciepły uśmiech. Spotkanie, zagaił, jest przypadkowe. Przelatywał z jednego miejsca na drugie i mając przesiadkę zafundował sobie małą przerwę. Od wieków nie widział kumpli. Może akurat potrzeba im czego, mówił frontowym, harfowym językiem. — Co nowego u Teda Cullinana, u Alexa Zagory? Zadzwoń po nich, urządzimy sobie kolację gdzieś w porządnym miejscu. Zadzwoń! — szturchnął Dustina zachęcająco w ramię. Zapadnięta twarz, rozbiegane oczy, drżące ręce. W tej fazie narkotycznego uzależnienia wszystkie drogi prowadzą do sal szpitalnych z zakratowanymi oknami albo do samobójczego skoku w przepaść. Za szczyptę czegoś można z takim zrobić, co się chce. Na dobrą sprawę Attentown był zadowolony ze stanu kolegi. — Dostałeś pieniądze od Rona — bardziej przypomniał, niż zapytał. — Dostałeś je, prawda? Spieczone wargi Dustina drgnęły nie wydając dźwięku. — Nie był to majątek, ma się rozumieć, ale na dziewczyny powinno wystarczyć. Cullinanowi i Alexowi też przysłałem, Ron nie miał jednak szczęścia. Nie wiesz, gdzie oni się podziewają? — Przycisnął drżące dłonie Dustina do blatu stołu. — Ron nie znalazł wtedy ani Cullinana, ani Alexa — mówił wolniej — a miał dla nich coś więcej niż tę zasraną forsę. Mam dla was robotę. Co myślisz o poużywaniu sobie w Afryce? Jako wielki sahib, naturalnie... — Bierze mnie na rzyganie — wybełkotał Dustin zasłaniając sobie usta brudną ręką. — Nie mogę dłużej. Ten brodaty, tam w kącie, ma prochy... Po pięćdziesiątaku... — Guldenów? — Dolców. — Przecież to szalbierstwo! Nie ma tu kogoś do sprowadzenia tego skurwysyna na ziemię? — On tu jest wszystkim. Attentown rozejrzał się dokoła. Nieroby i narkomani. Lokal musiał być pod nadzorem policji. Postanowił zmykać stąd. Tylko dokąd z takim wrakiem iść? Lepsze restauracje są dla niego niedostępne. — Dostaniesz pieniądze, tylko pamiętaj: za godzinę, już uporządkowany, zameldujesz się w barze MacDonalda na sąsiedniej ulicy. Będę tam czekał na ciebie. Za godzinę, nie później, słyszysz? U MacDonalda. Powtórz! — MacDonald, wiem... Będę tam, daję słowo — powiedział mechanicznie Dustin. Attentown wcisnął mu w rękę dwa zwinięte banknoty studolarowe i wyszedł. W ustronnym kącie rzucił na żółty plastykowy fotelik trencz i niewielką torbę podróżną, zamówił dzbanek kawy i grzankę z konfiturami. Miał czterdzieści minut czasu do przyjścia Dustina. Myśl o nim napawała Attentowna wstrętem. Dał znak kelnerce, że zajmuje cały stolik, po czym skierował się do automatu telefonicznego mieszczącego się w oszklonej kabinie; już wcześniej postarał się o bilon. Numery telefonów Teda Cullinana i Alexa Zagory były głuche jak pień. Kpiły sobie z niego. To było podobne do tej dwójki: kpina, bezczelna kpina z całego świata! Telefonował do nich z Londynu. Zamawiał na poczcie dwa razy dziennie — rano i wieczorem — łączenie go osobiście lub na sekretarkę automatyczną. Bez skutku. Od ostatniego pobytu w Rotterdamie Ilona, który ich już nie zastał, zniknęli bez śladu. Ta dwójka syjamskich braci, charakterami, temperamentem, kowbojską zadziornością gotowa była stanąć w szranki z samym diabłem, gdyby ten niebacznie wszedł im w paradę. Cullinan — awanturnik z dziada pradziada, traper, łowca jadowitych żmij, poszukiwacz szlachetnych kamieni (!), kawalerzysta podniebny, czyli pilot śmigłowców w Indochinach; do niego, niczyim kropla do kropli podobny był pasażer rwący się do ogarniętej płomieniami awionetki. Do niego i — prawem tożsamych natur chyba — do Alexandra Zagory, pilota bombowca strategicznego B- 52, prawnuka polskiego zamachowca na cara Wszechrosji, po którym dano mu imię. Ta para. Nie stroniąca od hazardu, kieliszka, muzyki, od kobiet — tych zmór świata nie mogących obyć się bez pieniędzy — naraz nie podejmuje z poczty przekazu, znika z opłaconego z góry mieszkania, nie daje o sobie znaku życia... Po odprawieniu Dustina postanowił udać się pod ich adresy i zasięgnąć o nich języka. Zostawić listownej wiadomości o sobie nie mógł, gdyż może zainteresowała się już nimi policja. Tak ma się sprawa z tą parą jeźdźców apokalipsy. Gdyby zmartwienia jego ograniczały się tylko do nich, nie byłoby najgorzej; w końcu to kłopot Johannesa van Boothy. Ale nigdy nie jest dosyć źle, aby nie mogło być gorzej. Patrząc na jego życie od strony konta bankowego, można mu pozazdrościć. Mając tyle pieniędzy, mógłby rzucić ten karkołomny taniec na linie i pod zmienionym nazwiskiem zaszyć się na jakiejś wysepce Oceanii. Żyć tam i nie umierać. Były chwile, kiedy wizja pary nagusów wylegujących się pod palmą kokosową nie dawała mu spać. Ale człowiek ma ogony. Korzenie ma, które, dokąd by się nie ruszył, trzymają go za dupsko. Ma także problemy. Zawsze nowe, niczym odradzające się łby hydry lernejskiej. Jednym z największych stał się dla niego Andrew. Nie jako nowy łeb hydry do ścięcia, ale jako zagadka. Dziedziczna choroba, niezależność, która w pewnych stronach świata nazywana bywa nobliwie dumą, odezwała się akurat nie w porę. Ale mimo to Attentown miał dla Andy’ego zrozumienie. Dla niego jedynego z całej paczki podopiecznych, jak ich nazywał. Stąd obrana taktyka: nie dawał mu zwyczajnie w garść jak innym, ale wypłacał zaliczki na konto przyszłego honorarium. Zabawa mogła ciągnąć się w nieskończoność. Ale oto jednego dnia przestała się losowi podobać i neseser Andy’ego wraz z oryginałem manuskryptu oraz książeczką czekową odbył gratisową wycieczkę za ocean. Zdarzenie można by zaklajstrować i dalej ciągnąć tę zabawę w obiecującego autora i hojnego sponsora, gdyby rzecz ograniczała się wyłącznie do nich dwóch. Nad kawą z grzanką, nie spuszczając z pola widzenia wejścia do baru, Attentown po raz setny doszukiwał się przyczyn, dla których Andy, mając nóż na gardle, zamilkł i w ogóle znikł mu z oczu. Bank Barclaya się nie myli. „Z konta otwartego przez Szanownego Pana na nazwisko Andrew C. Skala podjęto w Sztokholmie (data, godzina, nazwa banku) równowartość tysiąca pięciuset dolarów w gotówce oraz tysiąca dolarów w czekach podróżnych. Stan konta po tej operacji nie uległ zmianie”. Jasne, że nie uległ! Jeżeli Andrew zgrał się z gotówki w tej Kalastajatorppie, to w najlepszym wypadku pozostał mu tysiąc dolarów w czekach, których nie puścił w grę, gdyż komputer Barclaya byłby to już wypunktował. Tysiąc dolarów w turystycznie odwiedzanej Finlandii to maksymalnie dziesięć dni hotelowego życia. Dziesięć, najwyżej czternaście. Czyli inaczej mówiąc, koniec Wielkiego Milczenia Andrew C, Skali bliski. Bo jego obecność na przyjęciu tej kupieckiej hałastry jest na pewno przypadkiem, a zdjęcie w towarzystwie tego Rosjanina zwykłym chwytem prawicowej prasy. Andrew swemu krajowi świństwa nie zrobi! Tego Attentown był pewny, jeżeli w tej chwili był w ogóle czegoś pewny. Dużo Spraw do załatwienia czekało na niego przed powrotem do Londynu, musiał się spieszyć. Bar nie był zatłoczony. Napływ gości do MacDonalda ma ustaloną cykliczność: śniadania — przeważnie samotnie żyjący ludzie, młodzież lub mężowie leniwych żon — pora przerwy obiadowej w biurach, później, aż do zamknięcia wieczorem — w kratkę. We wszystkich krajach jednakowo. Głodne żołądki z chudymi kieszeniami mają dzień pod względem czasu uregulowany. Przy sąsiednim stoliku siedziała kobieta. Ubrana od stóp po kapelusz na głowie na czarno. W tym samym kolorze miała ażurową bluzkę rozpiętą pod szyją, pończochy — kabaretówki... i dobrze skrojoną, jak na gościa MacDonalda, skórzaną torebkę. Czerwony goździk nad piersią i połyskujący w sztucznym oświetleniu rubin na palcu ożywiały tę smutnawą całość. Nie spuszczała Attentowna z oka. Na prostytutkę nie wyglądała. Na wtykę policji też nie, chociaż nigdy nie wiadomo. Miała ładne nogi i cokolwiek jeszcze miała czy nie miała, mogła się podobać. Przypominała mu Nancy. Nancy siada tak jak ona, tak samo układa nogi: chowa je pod siebie, nie widać ich linii, a jednak wiadomo, że muszą być zgrabne, bo kobieta z twarzą Nancy nie może mieć innych. Ale zastanawiające. Nancy przy swojej urodzie większość wolnego czasu spędza u siebie w domu. Cieplarniany kwiat? Zabiła mu tym kołka w głowie. Tłuczenie się taksówką na drugi koniec Londynu dla zjedzenia kolacji z obcym facetem miało swoją wymowę. Jaką? Bo ten pocałunek w samochodzie był bez znaczenia! Bez znaczenia? Czy wy robicie coś bez znaczenia? — rzucił Attentown w duchu pod adresem wszystkich kobiet świata. Na jego twarzy pojawił się sarkastyczny grymas. Nie będzie pary nagusów opalających się pod kokosową palmą na wyspie Oceanii! Pieniądze, oto na co, chytre suki, polujecie! Od skrzyżowania się z zaczepnym spojrzeniem kobiety w czerni uwolnił go Dustin. Rozmowa była krótka. — Nie wiem, co wasza paczka porabia, ale sądząc po tobie, nie przynosi to chwały żadnemu z was. Okazywałem wam pomoc. Nie wypominam tego, uważam jednak, że gubicie grunt pod nogami. Sam widzisz, że wystarczyło twoje słowo, abym sięgnął do kieszeni. I nadal możesz liczyć na mnie. Ale mnie chodzi o postawienie was mocno na własnych nogach. Na własnych, rozumiesz? Dustin był inny niż przed godziną. Oczy miał przytomne, był umyty i ogolony. Attentown położył przed nim Jjopertę z banknotami studolarowymi. — Jest tego tysiąc — powstrzymał wyciągniętą po kopertę rękę Dustina. — Dla ciebie. Na ogarnięcie się i tak dalej. Będzie tego więcej. Dla każdego z was będzie, ale ty dostaniesz naj- więcej, pod warunkiem, że będę mógł liczyć na ciebie. Znalazłem się w delikatnej, że tak powiem, sytuacji. Kierując się waszym dobrem, podjąłem się, bez uprzedniego uzgodnienia tego z wami, pewnej roboty w Afryce. Cholernie dobrze płatnej. Jakiej? — szczegóły w odpowiednim czasie. Do ciebie należy przekazanie tego chłopakom i powiadomienie mnie — adres skrytki dostaniesz za chwilę — o ich zgodzie. Liczę na ciebie. Ale stawiam warunek — zastrzegł surowo. — Nikomu z moich pracowników, nawet Ronowi, ani słowa o tym. W celu sprowokowania Cullinana i Alexa do odezwania się zostawił jeszcze po pięćset dolarów dla nich. Narkotyk działał, reakcje Duotina były normalne. Tylko jak długo? Dustin znajdował się w stadium silnego uzależnienia od heroiny. Wychowany przez ojca, anglikańskiego pastora, w ortodoksyjnej wierze śledzenia poczynań człowieka przez Boga, nie przymuszony przez okoliczności silniejsze od jego woli nie zdobyłby się na czyn nieetyczny. Był w gruncie rzeczy dzieckiem przedwcześnie rzuconym na głęboką wodę. Naciągać tej cienkiej linki za bardzo nie można. Przed rozstaniem Attentown zobowiązał go do informowania go o każdym kroku jego przyjaciół. Dustin skwapliwie obiecał. Podczas półtoragodzinnej jazdy ekspresem do ostatniego etapu swojej podróży, Brukseli, Attentown przemyślał swój plan jeszcze raz. W przedziale był sam, nikt mu nie przeszkadzał. Jedyną osobą, którą widział, był konduktor sprawiający wrażenie bardziej ducha niż żywej istoty w mknącym przez równiny Holandii i Belgii, prawie pustym, ekspresie. Wygląd pasażera wystarczył mu za bilet. Zasalutował przez szybę i poszedł dalej. Nasunęło to Attentownowi refleksję: w tej krótkiej jeździe przekroczy granicę dwóch państw skupiających szlifierzy prawie wszystkich diamentów świata. Rotterdam i Antwerpia oddzielone są tylko miedzą. Przekraczać ją można, jak i kiedy się chce, żadnej kontroli celnej, nawet konduktorowi nie chce się wziąć biletu do ręki. Dopiero teraz uzmysłowił sobie istotę pomysłu „Bellamd”. Jakie to proste! A Johannes fatygował się z dna Afryki, aft»y szukać wiatru w tym nie strzeżonym na granicach polu. Albo dostał cynk wart tego zachodu, albo kieruje się własnym, obeznanym w tym interesie nosem. Ze swego miejsca w wagonie Attentown posłał mu życzenia powodzenia w jego dziele i myślami powrócił do swego planu. Misternego jak pajęczyna i, jeżeli nic nie zawiedzie, skutecznego. W Hotelu Palace w centrum Brukseli czeka na niego człowiek, który w tym planie odegra rolę pająka: Peter Krueger. Przyjaciele nazywali go Petem, wrogowie — „Zajęczą Wargą”. Jemu osobiście było obojętne, jak go nazywają, jak długo nie wchodzili mu w drogę. Świat skurczył się potwornie. Wczoraj Peter był w Johannesburgu, dzisiaj w Brukseli, za kilka dni towarzyszyć będzie do Namibii partii najemników zwerbowanych spośród byłych belgijskich „doradców wojskowych” byłego premiera Katangi. Europa nie ma dla nich zatrudnienia, przynajmniej chwilowo, a życie kosztuje. Przy okazji Attentown omówi z nim pewien problem. Peter Krueger miał około pięćdziesiątki, cieszył się wśród właścicieli kopalń i wielkich plantatorów opinią niezawodnego, ale zadowalał się rolą człowieka tyłów. Znający go bliżej twierdzą, że skromność ta pomogła mu osiągnąć swój wiek w dobrej kondycji i zaliczać się wciąż do żywych. Holender z urodzenia, Krueger znalazł się w Afryce krótko po drugiej wojnie światowej. Dostał się tam jako członek załogi statku taniej bandery, pudła przerdzewiałego od stępki po komin, z którego, gdy tylko rzucono kotwicę w Valvilsbaai, zrejterował do stolicy Afryki Południowo-Zachodniej, Windhocku. Miał wtedy niespełna dwadzieścia lat, był młokosem, lecz nie żółtodziobem. W ślad za nim ktoś z Europy przysłał tamtejszej policja jego zdjęcie w mundurze flamandzkiej dywizji SS, zrobione w Rosji, na typowym dla tego kraju tle. Nadawcą zdjęcia był na pewno człowiek nie wiedzący, że główne ulice tej byłej kolonii cesarstwa niemieckiego noszą wciąż niemieckie nazwy, że wysoki urzędnik policji, który sprawę rozpatrywał, miał niemieckie imię i nazwisko, zaś gmach jego urzędu mieścił się przy Bismarck Platz. Stare dzieje, niewarte dziś złamanego centa. Peter Krueger jest — obrazowo mówiąc — filarem Attentowna w Afryce, poprzez jego powiązania z wpływowymi ludźmi Afirica-Aid zapuściła tam mocno korzenie. Że pracuje na kilka frontów naraz, to jego sprawa. Ważne jest, że pracuje ku zadowoleniu stron. Jutro rano Attenitown zjawi się na Cliff Street. Powie Nancy „hallo” i zabierze się do swojej zwykłej pracy. O rundzie po krajach Beneluxu, która w sumie zajmie mu kilkanaście godzin zaledwie, nikomu chwilowo nie wspomni. Rozdział 8 Zdjęcie Andrew C. Skali ukazało się w „Seattle’s Monitor”. Relacja, podkreślająca jego zażyłą komitywę z przedstawicielem Moskwy na wystawie przemysłowej w Helsinkach, nie wymagała komentarzy. Redakcja zadała sobie trud zasięgnięcia języka o Rosjaninie. Nie podała źródła, z którego jego dane personalne miała. Kapitan NKWD czasu wojny, radca handlowy w Pekinie, Tokio, Paryżu i Bonn, przez pewien czas był członkiem delegacji radzieckiej przy Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku. Jak większość pracowników radzieckiego handlu zagranicznego, konkludowała charakterystyka, jest on wytrawnym agentem wywiadu wojskowego i gospodarczego. Stan umysłów sąsiadów państwa Skalów, i nie tylko sąsiadów — po ukazaniu się gazety — oddają najlepiej namalowane dzisiejszej nocy na ogrodzeniu ich posesji słowa: „The Traitor’s House” — Dom zdrajcy. Catsimir Skala zauważył przez okno przechodniów przyglądających się jego ogrodzeniu. W pierwszym momencie pomyślał o jakimś wypadku — przejechanym nocą i rzuconym pod płot psie czy czymś podobnym. Przerwał golenie, na nagą pierś narzucił bonżurkę i wyszedł przed dom. Na jego widok przechodnie ruszyli, każdy w swoją stronę. Skala rozpoznał wśród nich znajomego z tej samej ulicy, z którym, spotykając się, wymieniali pozdrowienia. Nie znał tego człowieka, nie wiedział, gdzie pracuje, cała ich znajomość polegała na zdejmowaniu przy mijaniu się kapelusza. Schodząc tarasem ku furtce skłonił głowę, ale tym razem gest ten nie został odwzajemniony. Napis na ogrodzeniu tłumaczył tego człowieka. Tłumaczył też gapiów, przeważnie kolorową służbę domową spieszącą z rannymi zakupami, nie tłumaczył motywów, jakimi jego autorzy się kierowali. Ale w tej chwili liczyła się strona techniczna sprawy: czerwona minia wsiąka w drewno jak w bibułę, nie daje się wodzie. Zachlapane grubym pędzlem sztachety trzeba wpierw zheblować i dopiero potem pomalować na biało. Heble i farba olejna były w domu. Minia da się usunąć z ogrodzenia. Ale z ludzkich umysłów? Z ulgą w sercu Casimir Skala przeniósł wzrok na wielkie jak ekrany panoramiczne okna domu Jacksonów po drugiej stronie ulicy. Od wyjazdu Glendy do Europy jakby oślepłych. Rolety były zaciągnięte, nie dawały wglądu do wnętrza pokoi z ulicy. Glenda już na miesiąc przed wyjazdem zatrudniła sztab ludzi, których jedynym zadaniem bojowym było zabezpieczenie dywanów i orientalnych obić mebli przed inwazją kurzu i moli. Dom, zawsze głośny, zamilkł. Maynarda też nie było. Przebywał w zakładach Martina Marietta Aerospace na Florydzie, na jakimś ważnym spędzie specjalistów rakietowych, domem opiekowała się służba. Ale jutro będzie już na miejscu. Malarz sztachetowy nie musiał się wstydzić swojej znajomości gramatyki. Kaligraficzna dyscyplina liter świadczyła, że naukę pobierał od dziecka w szkole anglosaskiej. Spostrzeżenie to w Seattle, zamieszkanym w większości przez Amerykanów brytyjskiego pochodzenia, nie na wiele zdało się Skali. Ktoś musiał już zaalarmować dzielnicowy posterunek policji. Samochód wtoczył się przed dom na wyjącej syrenie. Prędkość, branie zakrętów na gazie, operowanie hamulcem — nikt w tym policji amerykańskiej nie pobije, nie mówiąc o finezyjnej robocie z syreną. Żwir spod opon opadł, w oknach sąsiadów ukazały się zaciekawione twarze. Sierżant policji wygramolił się z wozu. Do czego to znowu zrywano go z samego rana? Gwizdnął przez zęby. — Coś podobnego! — Okulary przeciwsłoneczne podniósł na czoło, jeszcze raz przeczytał napis. — Widziałeś, Bili? — zwrócił się do kolegi siedzącego przy kierownicy wozu. — A jeszcze wczoraj zachwycałem się porządkiem w tej dzielnicy... — Spojrzał spode łba na właściciela posesji. — To pańskie? Jego obcesowość nie spodobała się Skali. — Niby co? — burknął zaczepnie. W bonżurce narzuconej na gołą górę i w pantoflach domowych czuł się na chodniku jak nagi. — Ta posesja, jeśli pan już taki dokładny. Mam przyjemność z panem... — sierżant zatopił wzrok w swoim notesie. — Skala, jeśli dobrze zapisałem. Mister Casimir Skala. S- k-a-l-a — przezgłoskował nazwisko, które zyskało sobie w mieście tak niechlubną sławę. — Zgadza się? Poranek był słoneczny, ale atmosfera na chodniku stawała się coraz chłodniejsza. — Tak, sierżancie. — Ach — współczuł ten sobie — jak mało niektórzy obywatele są życzliwi dla policji dbającej w końcu o ich własne bezpieczeństwo. Strasznie mało, mówię panu, mister Skala. Czy byłby pan uprzejmy powiedzieć mi, kto to zrobił? — Sam chciałbym to wiedzieć. Sierżant coś zanotował. — Nie wie pan. Dobrze. A do kogo odnosi się to brzydkie słowo? — indagował zapatrzony w notes. — Mieszka pan tu sam czy jeszcze z kimś? Skala wziął nerwy w garść. Pojedynek prowadził donikąd. Mogła go wygrać tylko policja odpowiedzialna za porządek na swoim podwórku, a pod słowo „porządek” można podciągnąć tysiąc rzeczy. Ta dzielnica nie była byle jaką dzielnicą. Miasto zwane jest potocznie The Aviation Center of the World — Światowe Centrum Lotnictwa. W tej dzielnicy mieszkają największe mózgi tego centrum. Zachlapane sztachety psuły wygląd ulicy, zakłócały panujący tu porządek, mogły być poczytane za zamach na prawo mieszkańców do spokoju. A za gwałcenie praw obywatelskich w tym kraju można dostać się za kratki. Skala nie zamierzał gwałcić niczyich praw. Ale robić z siebie przedstawienia na oczach gapiów też nie! — Zaraz usunę te sztachety. Łobuzeria, psiakrew! — zaklął. Sierżant nie odrywał głowy od notesu. — Nie odpowiedział pan na moje pytanie... — Nie rozumiem! — obruszył się Skala. — Jakiś łobuz zapaskudził moją własność, a pan do mnie, jak... Mieszkam tu z żoną. — Z nikim więcej? — Powiedziałem! — Teraz ja pana nie rozumiem. — Sierżant nie tracił spokoju. — A może ty, Bili — kolega zapalał nowego papierosa — coś z tego rozumiesz, bo ja ani w ząb. Jeżeli pan Skala zajmuje ten dom tylko z żoną, to o kim ten zapis? Ale sprawy polityki to nie my. Powiedział pan: „jakiś łobuz”... Czy podejrzewa pan kogoś konkretnego? Sierżant pytał. Mina jego mówiła, że grzecznie pyta, ale nie pozwoli na kpiny z prawa. — Ostrzegam, że jeżeli pan zna sprawcę, a ukrywa go, może pan być pociągnięty do odpowie- dzialności za „działanie w zmowie”. — Ociężałym ruchem podniósł głowę znad notesu. — Więc jak? Brązowy, plastykowy mikrofon od walkie-talkie sterczał mu prawie pod brodą, kaseta aparatu zwisała z pasa u spodni obok kabury colta i niklowanej pętli kajdanek. Gdyby aparat był włą- czony na „over”, szeryf dzielnicowego posterunku usłyszałby każde słowo sierżanta Seana Hatfielda, gdyby zaś nagrał je na taśmę, miałby dowód złośliwości ze strony obywatela zakłócającego porządek. „Przysługuje panu prawo odmowy odpowiedzi — usłyszałby sierżanta nie dającego się sprowokować do ulicznej burdy — ale wówczas będę musiał zabrać pana na posterunek. Proszę się decydować”. Ten sierżant Hatfield, to znany w mieście pyskacz z Legionu Gwiaździstego Sztandaru, Skala o nim słyszał. Kto wie, pomyślał, czy przed komisariatem nie czeka na mnie horda dzien- nikarzy? Ból w klatce piersiowej. Skala nie miał przy sobie nitrogliceryny. Ból nie był silny, że też musiał odezwać się akurat teraz! Czuł się psychicznie zmaltretowany. Adwokata! Nie powie ani słowa więcej bez obecności adwokata! Na tylnym siedzeniu policyjnego continentala leżała rozpostarta płachta przedwczorajszego numeru „Seattle’s Monitor”, z niefortunnym zdjęciem Andy’ego. Ten napis na ogrodzeniu. Ostentacyjny przyjazd policyjnego wozu na syrenie do wydarzenia, które nie wymagało pośpiechu ani alarmu. Anonimowe telefony od osób wyrażających swoje oburzenie z powodu wychowania syna na zdrajcę narodu. Grubymi szwami to wszystko było szyte, ale jemu nie wolno dać się sprowokować. — Protestuję przeciwko traktowaniu mnie jak złoczyńcy — Skala starał się być opanowany. — Informuję pana, sierżancie, że sprawę przekażę do sądu. Jeżeli pan obstaje przy swoim żądaniu, pozwoli pan, .że wciągnę na siebie coś odpowiedniejszego niż ta bonżurka i domowe pantofle... O potrzebie lekarstwa nie wspomniał. Wstyd mu było przed sąsiadami zajścia, wyraźnie zaaranżowanego przez jakieś siły zbijające na nim swój kapitał. Domyślał się ich. Nazwy organizacji parających się zawodowo „patriotyzmem” nic nie mówią i tych nie ma się co czepiać, tak samo jak ludzi wymachujących na ulicy transparentami — taka była opinia Skali. Marionetki gotowe do każdego świństwa, jeśli tylko nadaje się do wciągnięcia na maszt przy dźwiękach hymnu narodowego. Ludzie — żagle, bez wiatru — sflaczałe płachty. Ale kiedy się w nie dmuchnie, prą ślepo przed siebie wedle azymutu wytyczonego przez niewidzialnego sternika. A jak widać, mogą być groźne. Nitrogliceryna działała. Przebierając się Skala zażył lekarstwo. W zdenerwowaniu, miast wziąć pod język i ssać, połknął je, a ponieważ z fiolki wysypały się dwie tabletki i były takie małe, połknął obie. Natychmiast usłyszał wskazania lekarza. Spróbował je wypluć, ale spłynęły do żołądka i, pomimo wysiłków nad zlewem, tam zostały. W skroniach waliło jak młotem. Dwa skumulowane ładunki tlenowego dynamitu naraz urządziły sobie z jego wąskich na zakrętach naczyniach wieńcowych serca bezkolizyjne arterie przelotowe. Uspokoił przerażoną jego wyglądem Cindy. — Zakrztusiłem się śliną — powiedział swojej czarnej służącej. — Nic mi nie jest. Policjanci chcą spisać na posterunku protokół. Jadę z nimi, niedługo wrócę. Ale nie czekaj na mnie ze śniadaniem... nie mam apetytu. Nie słyszał komentarzy gapiów przyglądających się ogrodzeniu, nie spojrzał na domy sąsiadów. Pusta forteca Jacksonów była zneutralizowana nieobecnością Glendy. Fred Simpson jest w pracy. Al Connolly, sąsiad z lewej, też. Pozostawały ich nie pracujące żony, które takiej gratki sobie na pewno nie darowały; nie zamierzał dawać im satysfakcji awansem. Cathi telefonowała w nocy w Londynu. Pomyliła różnice czasu: zamiast odjąć osiem godzin, dodała, i wyciągnęła go z łóżka. Telefonowała z lotniska Heathrow, już wiedziała o Andym. Nie z tamtejszej prasy. Prasa brytyjska głupstwami z zachodniej strony kontynentu amerykańskiego się nie interesuje; nowojorski „International Herald Tribune”, szybszy od huraganu, też nie. Ale są agencje informacyjne oficjalnie nie istniejące, nigdzie nie zarejestrowane, nie mające do swojej dyspozycji stacji radiowo-telewizyjnych, dalekopisów, nie korzystające z okołoziemskich satelitów przekaźnikowych, dostarczające informacji adre- satowi błyskawicznie, już spreparowanych, do spożycia. O sprawie dowiedziała się od Glendy. Ależ nie, są nadal razem. Ostatnie dni nie odstępowały od siebie na krok. Zwiedziły — Glenda, Judith i ona — wszystko, co w tak krótkim czasie dało się zwiedzić, obecnie czekają na samolot do Rzymu i Glenda, mając chwilę wytchnienia, zatelefonowała do domu, od służby — ten kobiecy łańcuszek — dowiedziała się, że Maynard jest na nasiadówce w „MM”. Nie namyślając się, nakręciła numer zakładu Elektroniki Nawigacyjnej Rakiet... Rakieta! Glenda uwielbia to słowo. Na kortach zbyt często jej się nie widuje, nie te lata, ale rakiet w jej domu starczyłoby na wyekwipowanie reprezentacji narodowych paru krajów. Ra- kieta, tak, ale nie w sensie: tenisowa, badmingtonowa, pingpongowa. „Gnałam jak rakieta”; „trasę przeszybowałam — o jeździe samochodem — jak rakieta”; „popędziłam mojej cholernej służbie rakietowego kota”; odmianę róży, którą jej ogrodnik wyhodował, nazwała „Apollo”; szczekliwego ratlerka — „Tridentem”; zamawiając rozmowę z Florydą nie mogła nie poinformować głupiej hotelowej operatorki telefonicznej, czym amerykańska „MM” się para. Ten Glendy rakietowy sposób przekazywania wieści! — Ale proszę — błagała pani Cathi — nie posądzaj jej zaraz o złośliwość! I nie bierz sobie tego do serca. A co do Andy’ego... Chyba dobrze się złożyło, że jestem w Europie — usłyszał. — Jak tylko przylecę do Rzymu, pomyślę o tym. — Głos żony ożywił się.— Zobaczę się z nim! Muszę! W słuchawkę wdarła się zapowiedź odprawy samolotu linii Alitalia, żona prosiła raz jeszcze, aby sprawy nie brał sobie do serca. Zadzwoni, jak tylko przyleci do Rzymu! Klik, koniec. Maynard Jackson, główny konstruktor elektronicznych systemów nawigacyjnych stosowanych w kosmicznych pojazdach bezzałogowych, częsty gość dowództwa rakietowego US Army, figura bez dwóch zdań dużego formatu i... poczta pantoflowa. Nieporozumienie, huczało w przetlenionym mózgu Casimira Skali, Glenda musiała coś pomylić! Skala mógł mieć pretensje do sierżanta o posadzenie go na przednim siedzeniu na trzeciego, o jazdę na syrenie jak z kryminalistą, nie mógł mu jednak zarzucić wydania go na pastwę dziennikarzy. Sierżant postawił się jak lew. — Chłopaki — apelował ostro do mikrofonów i pstrykających aparatów fotograficznych przed posterunkiem — dajcie przejście! Pan Skala nie powie ani słowa! Na miłość boską, przejście! — Owszem — zgodził się szeryf — przysługuje panu prawo odmowy odpowiadania na pytania. Chce pan swego adwokata, proszę bardzo, możemy go wezwać, ale nie widzę powodu do windowania sprawy na szczebel sądowy. Jest ona do załatwienia na miejscu — powiedział. — Sierżant Hatfield nie uchybił pańskim prawom obywatelskim: stanął w ich obronie. Ludzie są ludźmi, nigdy nie wiadomo, jak zareagują. Zabezpieczenie pana przed ewentualnym atakiem było obowiązkiem patrolu. To była konieczność. Natomiast zabranie pana z domu, choć panu może wydać się to szykaną, być może stłumiła w zarodku zawiązanie się jakiejś demonstracji. Ten pieprzony Wietnam poprzewracał ludziom w głowach. Gdyby pan wiedział, do czego podekscytowany tłum jest zdolny... Tego samego zdania był inspektor policji miejskiej, kapitan Jim Braddoeks. Inspektor Braddocks, żaden nadmuchany ważnością swojej osoby jołop, od jakich w każdej policji się roi, nie stawał w obronie swoich urzędników: obaj nie wykroczyli poza swoje uprawnienia, a o szykanie z ich strony nie ma mowy. — Oni — miał na myśli dziennikarzy szturmujących drzwi do gabinetu szeryfa — rozniosą pańskie nazwisko na strzępy. Kierując sprawę do sądu, da pan im oręż przeciwko sobie. Inspektor Braddocks przejeżdżał przed posterunkiem przypadkowo — tak brzmiała wersja oficjalna przedstawiona szeryfowi. Nieoficjalnie o jego pojawieniu się tutaj nie zadecydowało nic przypadkowego. Braddocks od dzieciństwa był zafascynowany lotnictwem. Film „Bitwa o Anglię” widział kilka razy. Z okazji premiery tego filmu odbyło się w Londynie spotkanie królowej Elżbiety z pozostałymi przy życiu asami brytyjskiego i alianckiego lotnictwa myśliwskiego, w którym uczestniczył — było to wielkim honorem dla Seattle — jeden z bohaterskich lotników, obecnie mieszkaniec tego miasta, Casimir Skala. Po latach nazwisko to znowu ukazało się na szpaltach miejscowej prasy, ale w mniej chwalebnym kontekście. Braddocks od zaistnienia sprawy „Skala” miał do niej swój osobisty stosunek. Domyślał się, kto stoi za jej kulisami. Nagłe zwolnienie Skali z pracy nie było dla niego tajemnicą ani zaskoczeniem. Prywatnie miał wyrobiony pogląd na „spontaniczne odruchy społeczeństwa”, oficjalnie, jako wyższy urzędnik policji, podległy burmistrzowi miasta, wolał trzymać swoje opinie na wodzy. Co nie przeszkodziło mu w zjawieniu się „przypadkiem” na miejscu zdarzeń. — Rozumiem pana dobrze — mówił Braddocks zaszczycony bliskością człowieka, żyjącego symbolu wojennego romantyzmu, dla niego legendy bohaterstwa — ale nic innego, niż machnąć na to ręką, radzić panu nie mogę. Niech pan zapomni o sytuacjach z tamtej wojny, to nie te czasy. Proszę mi wierzyć, byłoby to dowodem rozsądku z pańskiej strony. Wrzawa za drzwiami nie ustawała. Dopominano” się wywiadu z inspektorem. Nie starano się dobierać słów. Co agresywniejsze żądania mitygował donośny bas szeryfa: — Ależ, miejcie litość, chłopaki. Take it easy! — To oni, słyszy pan? Głos tak zwanej opinii publicznej — ciągnął Braddocks. — I symptomatyczne: rej wśród nich wiedzie Bob Perkins z tego szmatławego brukowca... Istotnie, nie oszczędza się pańskiego nazwiska. Syn jest na służbie NKWD — wnioskuje gazeta na podstawie jego zniknięcia z owego hotelu; być może” był w tym czasie w Rosji na krótkim przeszkoleniu. Insynuacje, jak powiedziałem. Z równym powodzeniem można by napisać, że odbył on podróż na księżyc. Cały ten paszkwil, oparty na „być może”, „prawdopodobnie”, „nie można wykluczyć”, wyssany został, jestem o tym przekonany, z brudnego palucha Perkinsa, ale — zaznaczam! — z czyjegoś poduszczenia. Myśląc o do- braniu mu się do skóry, niech pan nie zapomina, że facet trzyma się reguł gry: wszystko jest hipotezą, wnioskiem, z nie autoryzowanego źródła. A snucie na głos domysłów nie jest zakazane, o czym miał nieprzyjemność przekonać się sam prezydent. Do Perkinsa też pan nie może mieć pretensji: pracuje na swoje utrzymanie. Zgodnie z zasadami prawa prasowego. Jakimi zasadami? — spyta pan. Jakiego prawa? Takiego, jakie wypracowano w tym kraju, a zapewniani pana, że nie jest ono najgorsze. — Braddocks pozwolił sobie na położenie ręki na ramieniu Skali. — Niech pan przeczeka najgorsze. Niech pan tymczasem nabierze powietrza w płuca, a kiedy emocje wygasną, dowiedzie niesłuszności podejrzeń rzucanych na syna. Serdecznie pana do tego namawiam, gdyż wierzę w jego lojalność względem Stanów. Aby ujść dziennikarzom, Braddocks zaproponował Skali odwiezienie go do domu swoim samochodem. Skala zgodził się z inspektorem. Bez wniesienia formalnej skargi przeciwko redaktorowi naczelnemu gazety żaden policjant nie kiwnie palcem. Ale dopiero potem zacznie się kłopot: oskarżenie nie poparte dowodem, czyli fałszywe, może kosztować powoda fortunę, a nawet więzienie, sądy w tym wypadku są bezlitosne. Braddocks radził dobrze. Działanie na gorąco mogło tylko pogorszyć sprawę. Wzruszył bezradnie ramionami. — Nie mogę nie przyznać panu racji, kapitanie. Dziękuję. I jeżeli panu po drodze, to możemy jechać. Nie niepokojeni pirzez nikogo opuścili posterunek tylnym wyjściem. Rozstali się przed zapaćkanymi sztachetami i zdeptanym butami dziennikarzy trawnikiem. Jim Braddocks, wypisz wymaluj John Wayne, tyle że nie ze srebrnego ekranu, ale ze złotą gwiazdą wysokiego oficera policji w kieszeni doskonale skrojonego garnituru cywilnego, rozmawiał ze (skompromitowanym człowiekiem jak z przyjacielem, a na pożegnanie zawołał z samochodu: — Trzymaj się, Cas! — Żony Freda Simpsona i Ala Connolly’ego, podglądające tę scenę, musiałyby być głuche, żeby tego nie usłyszeć. Ich niezachwiane dotąd zaufanie do policji dostało kopniaka w tyłek. Skala powlókł się do domu. Potrzebował wytchnienia. Wyciągnięcia nóg i uporządkowania rozbieganych myśli. A potem zebrania swego wojska, uszeregowania w szyk bojowy i poderwania go do walki. Sprzeczne z sobą prądy krzyżowały się w jego skołatanym mózgu. Ulica Good Weaither, perła The Aviation Centre of the World, upominała się o oczyszczenie jej twarzy. Urażona godność osobista Skali — jakie to wyświechtane! — przeciwstawiała się wyzwaniu ulicy. Swobody obywatelskie. Teoria a praktyka. Nie ma winy bez dowodu winy. Kto to powiedział, gdzie, kiedy? Benjaminie Franklin, George’u Washingtonie, Johnie Adamsie wzywam was na świadków w sprawie... Ledwie Skala przestąpił próg salonu, odezwał się telefon. Po wczorajszych doświadczeniach z tym urządzeniem odebrała go Cindy, która, gdyby telefonował ktoś anonimowy, miała bez odpowiedzi odkładać słuchawkę. Skala ruchem głowy nakazał służącej podnieść słuchawkę. — Słucham! — Cindy nastawiła się na zniszczenie niewidzialnego napastnika samym głosem. Tym razem, po oddaniu armatniego strzału, wykrzyknęła: — To pani! Boże, to pani! Skala chwycił słuchawkę. Żona telefonowała z Rzymu. Już z hotelu. Dyrektor linii Alitalia, uprzedzony przez swego londyńskiego przedstawiciela o honorowych gościach koncernu Boeing na pokładzie samolotu, przejął nad nimi pieczę już na terminalu; linia, zapewnił, jest do dyspozycji miłych pań przez cały czas ich pobytu w Rzymie. Droga usłana kwiatami. Glenda nie zasypiała gruszek w popiele. Niesamowita energia. Transkontynentalny pocisk balistyczny, nie kobieta. Cathi włoską część swej eskapady zaczęła od zmycia z siebie w wannie Anglii i przygotowania się duchowo na trzęsienie ziemi w domu, Glenda od telefonu do „MM”. O zsynchronizowaniu działań tej pary małżeńskiej nic nie powie lepiej niż ta arytmetyka: z Seattle do Florydy leci się odrzutowcem dłużej niż przez Atlantyk, trzy razy dłużej niż z Londynu do Rzymu. W Orlando konferują nad systemami nawigacyjnymi rakiet — po to ściągnięto tam Maynarda. Ale to lipa z tą konferencją, gdyż ledwie Glenda znalazła się w zasięgu aparatu telefonicznego, jej geniusz już czekał z kompletem najświeższych wieści z Good Weather Street 17. — Och, Cas, jak się cieszę, że jesteś! Podobno zostałeś aresztowany? Policja obstawiła dom. Całe miasto kipi oburzeniem na nas. Nie wiem, jak w tej atmosferze przebiegnie nasza dalsza podróż. Znasz jej optykę i horyzonty myślowe — mówiła pani Cathi nie używając z oczywistych względów imienia ani nazwiska. Skala uważał, że pomysł objazdu Europy w towarzystwie Glendy nie był dobry. Judith, jako siła amortyzująca jej napór, się nie liczy, Cathi przy swojej gotowości do kompromisu we współżyciu z przyjaciółkami skazana była z góry na odegranie niewdzięcznej roli czerwonego dywanika dla tej rakietowo very important personality. Ale tak się na ten wyjazd cieszyła! Glenda. Gdy Bóg zechce kogoś pokarać, to wybierze mu żonę. Przy Glendzie Maynardowi nie pozostało nic innego, jak stać się geniuszem w swoim zawodzie... Głos żony ucichł. Całe życie Skali zawarło się w słuchawkach telefonu oddzielonych od siebie połową świata, okropnie nagle pogmatwanego. Nie wiedział, co powiedzieć, a nie miał pewności, czy rozmowa nie jest na podsłuchu. — Bądź spokojna o naszego chłopaka — powiedział. — O dom też. Nieodpowiedzialne wygłupy typów spod ciemnej gwiazdy. — Bardzo w tej chwili chciał, aby rozmowa była na podsłuchu, aby to, co mówił, dotarło do tych, którym marzy się dorwanie w nadchodzących wyborach do władzy w mieście. — Chwyty poniżej bokserskiego pasa, nikogo myślącego tym nie zwiodą, bądź spokojna, Cathi. I proszę, nie podejmuj żadnej decyzji bez uprzedniego omówienia ze mną. Zresztą będziemy w kontakcie. Zmęczenie przygniotło mu kark i ramiona. Była dziesiąta. Pracując zawodowo był o tej porze dnia w pełni sił. Diagnoza lekarza zaskoczyła go. Serce? On i serce? W środku wojny odezwało się coś w lewym boku. Niedługo potem doszła do tego bezsenność. Miał dwadzieścia trzy lata, gdy noc pomieszała mu się z dniem. Skutki tego dawały o sobie znać na dużych wysokościach zapadaniem w nagłą drzemkę. Trwającą sekundy, mogącą jednak skończyć się tragicznie. Podejrzenie padło na maskę tlenową, ale rozwiał je lekarz: nerwica. Przypadłość ludzi żyłujących swój system nerwowy. Trochę odpoczynku i przyjemnych przeżyć, zalecił, a wszystko wróci do normy. Życie biegło wówczas szybko, nie było czasu na rozmyślania nad sobą. Są widocznie sprawy, którym się nie ucieknie. Cindy wpatrywała się w niego jak w obcego. Jak gdyby go nie rozpoznawała. Skala musiał coś powiedzieć. Najchętniej powlókłby się do swojego kokpitu. Cathi pragnęła, aby dom ich przypominał czymś Szwajcarię. Nie był jednym klockiem więcej na ulicy Dobrej Pogody, estetycznym i po amerykańsku funkcjonalnym, w sumie jednak podobnym do pozostałych. Odrębność tę wydumała sobie w postaci dobudówki nad piętrem postawionej przez pomyłkę nie przed, a na górze domu. Architekt niezupełnie połapał się w idei, ale to, co nad piętrem zbudował, podobało się oibju. On nazwał to kokpitem — przeszkloną ze wszystkich stron kabiną pilota, ona nazwę zaakceptowała. Kiedy był zmęczony, kiedy słońce przygrzewało zbyt mocno, Skala chętnie wyciągał się tam w fotelu i osłonięty od ulicy przypalanym szkłem, sycił wzrok panoramą miasta i błękitem Zatoki Elliota. Milczenie przerwała Cindy. — Podać panu co? Mam zaparzoną herbatę... Albo może małego drinka? Tak — zadecydowała sama — łyk koniaku będzie lepszy! Jej stary sposób. Skala zawrócił ją od banku. — Sztachety! — powiedział. — Te cholerne sztachety najpierw! W narzędziowni znalazł toporek i łopatę, wciągnął grubą flanelową koszulę i zabrał się do pracy. Na pierwszy ogień poszła listwa z literą „T”. Odbijając ją pozbawił napis żądliwego znaczenia: raitor — nic nie znaczy, nie znał takiego słowa w angielskim. Jest bezimienne jak zgilotynowany korpus bez głowy. Pozostałe listwy bez oporu poddały się obuchowi toporka, wyrwę po nich zlecił wypełnić stolarzowi z książki telefonicznej. Była piąta po południu, kiedy udał się do swego kokpitu. Na zewnątrz kończono malowanie na nowo całego ogrodzenia. Rany zadane trawnikowa zostały zaleczone. Mógł wyciągnąć się na leżance i zapomnieć o wszystkim. W Rzymie Oathi spędzi tydzień. Niedługo i za/razem wieczność. Glenda ma humory. Zatopiony w cybernetycznych formułkach Maynard znosi je jak coś zupełnie naturalnego, a może nawet działają na niego pobudzająco. Typy takie jak on, nie odróżniające gwoździa od młotka, żyją w dźwiękoszczelnyrn kokonie, nieustanne zrzędzenie żony, jej wściekła ruchliwość są przez nich chyba nie dostrzegane. Ale Maynard to Maynaird, a Cathi to Cathi. Kiedy ktoś pragnie uderzyć w jej syna, ta cudownie spokojna istota potrafi przedzierzgnąć się w tygrysicę. Jaeksonowie pojawili się na Good Weather Street w rok po nich. Parcela była pusta, w planie rozbudowy dzielnicy przewidziana na plac zabaw dla dzieci. Umożliwiała oku z tej strony ulicy sycenie się widokiem na otwartą zatokę. Potem nagle Boeiggowi udało się skaperować od Lockheeda Maynarda i plac zabaw przegrał pojedynek z automatycznymi systemami nawigacyjnymi. Hierarchia ważności w lotnictwie się odwróciła. Doświadczenie w powietrzu, pewna ręka ustąpiły pierwszeństwa technicznym urządzeniom. Jeszcze niedawno samolotem sterował pilot, jako zabezpieczenie przed ludzką zawodnością miał po prawej stronie drugiego pilota. Potem — rozegrało się to w ciągu niespełna dziesięciu lat — kokpit nafaszerowano elektroniką niczym kaczkę nadzieniem truflowym. Dzisiaj żywi piloci nadzorują w powietrzu pracę pilota automatycznego kontrolowanego przez duplikat takiego urządzenia, każde ich słowo, najcichsze westchnienie zapisywane jest na niezniszczalnej taśmie „czarnej skrzynki”, parametry lotu: kierunek, prędkość, wysokość, warunki atmosferyczne, podawane są z wyprzedzeniem przez naziemne stacje radarowe, bez ich zezwolenia nie wolno zejść z wyznaczonego kursu na krok, człowiekowi z czterema złotymi paskami na rękawie pozostawiono robienie dobrej miny przed pasażerami. „Ladies and gentlemen, dzień dobry, tu mówi starszy kapitan Cas Skala. Mam przyjemność powitać państwa na pokładzie...” Lotnictwo siedzi już całą gębą w dwudziestym pierwszym wieku. Panowie piloci, good bye! Postęp. Licencjonowany pilot w randze kapitana dużego odrzutowca kosztuje linię sześćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, obchodzić się z nim trzeba jak z jajkiem, przysługuje mu urlop, prawo do zachorowania i masa innych kosztownych rzeczy. W erze niezawodnych automatów nawigacyjnych, nad którymi pracuje Maynard, wydatki te są linii oszczędzone. Nie możemy stać w miejscu, mówi Barry. Trudno, Cas, nie możemy! Skala poszybował wzrokiem ponad miastem i wylądował na pirsach przeładunkowych portu, jak zwykle pełnego statków. Port rozwinął się w ostatnich latach. Przybyło nowych ostróg nabrzeży, wychodzących daleko w zatokę. Z niewielkiej mieściny żyjącej z przerobu drewna i poławiania wielorybów Seattle przeistoczyło się w krótkim czasie w potężny ośrodek przemysłowy. Jak cała Ameryka. Dopóki Maynard nie postawił swojej dwudziestopokojowej fortecy, z kokpitu widać było cały port obramowany od lądu betonową wstęgą Alaskańskiego Wiaduktu. Milczek Maynard władował się swoją landarą w sam środek tej rozkoszy dla wzroku. Ta jego cholerna automatyzacja! Po suchym przedpołudniu powietrze zrobiło się wilgotne. Skurczony do rozmiarów lampy ulicznej reflektor słońca gasł w toni morza. Skala opatulił sobie nogi pledem. Po dniu pełnym napięcia powinien wziąć coś na uspokojenie i położyć się. Kiedy nerwy stają na rzęsach, nie ma lepszego lekarstwa niż drzemka, powiedział lekarz. Ale Skala znał lepszy środek. Na południe od miasta, z lotniska Seattle — Tacoma International, od wczesnego rana do zmroku startowały pasażerskie olbrzymy, zataczając nad zatoką łuk i wzbijając się na wysokość przelotową, rozpływały się w przestworzach. Skala widział siebie w kokpicie każdego z nich. W trakcie wykonywania tego manewru, aż do nabrania wysokości, toczył w duchu wymianę rutynowych meldunków z wieżą kontrolną lotniska, w zależności od warunków atmosferycznych na kursie przekazywał stery swemu „prawemu”, jeśli panował spokój, włączał autopilota, a sam sięgał po papierosa, przepijając go kawą. Uroczysta chwila. Start ciężkiej maszyny i lądowanie — cała sztuka pilotowania zawarta jest w tych czynnościach, reszta, jeżeli atmosfera nie dostaje konwulsji, to formalność. Rozpędzenie samolotu na runwayu do prędkości potrzebnej do wytworzenia się pod skrzydłami właściwej dla danego ciężaru siły nośnej, nos do góry i — w niebo! Proste to. Do drugiego sprawdzianu opanowania tej sztuki, trudniejszego: posadzenia delikatnego jajka na betonowej taśmie lądowiska, można zdać się na przyrządy. Praca jak każda inna. Gdy się ma za sobą trzydzieści tysięcy godzin spędzonych w powietrzu, wykonuje się ją na pamięć. Ale te tysiące godzin trzeba wpierw przesiedzieć w kokpicie. Masę pieniędzy płacą takiemu za rozpieranie się w fotelu i tak po prawdzie — wałkonienie się przez cały czas lotu. Bo co innego pilot ma na trasie do roboty? Rejs do Tokio czy Miami na Florydzie słoniowatym jumbo albo DC-10 trwa osiem godzin; do Sydney, z międzylądowaniem w Honolulu — piętnaście, potem odpoczynek w komfortowych warunkach i powrót w ten sam sposób do domu. Żyć takiemu, nie umierać. Skala zgadzał się z opiniami szczurów lądowych: żyć takiemu, nie umierać. Gdyby nie nadzieja powrotu do tego fascynującego zawodu, nie miałby nic przeciwko nagłemu zatkaniu się dopływu paliwa do swego jedynego silnika. Dzień zbliżał się ku końcowi. Skala jeszcze raz spojrzał przez lornetkę w kierunku lotniska. Na dochodzący stamtąd jazgot już dawno ogłuchł, ale precyzyjne wykonywanie komend niewidocznego reżysera tego zbiorowiska statków powietrznych fascynowało go dalej. Bo to nie może nie fascynować: kołowanie samolotu na pas startowy; zgłoszenie wieży kontrolnej gotowości do lotu; wyczekiwanie z rozgrzanymi, wyjącymi silnikami na zezwolenie na zryw, na wściekłą galopadę uskrzydlonej góry przed siebie; pchnięcie dźwigni mocy i — szaleństwo: rozpędzone na runwayu setki tysięcy funtów duraluminium, elektronu, tytanu, wolframu z wściekłym rykiem urywają się przyciąganiu ziemskiemu. Tryumf! Pełne zwycięstwo tworu ludzkich raje nad prawami fizycznymi! I urzekająca smukłość tego tworu kpiącego sobie z tych praw. Magia kształtu. Podpatrzone przez człowieka, tysiąckrotnie powiększone, milionkrotnie udoskonalone ptaki. O dziobie ostrym jak szpila, rozrastającym się w obły kadłub, ten w plujący krwią ogon. A w osłoniętym pleksiglasem kokpicie nad dziobem — on. Cindy przystanęła w połowie piętra. Z nadbudówki rozlegało się chrapanie. Tacę z napojami zostawiła w wykuszu ściany i na palcach wróciła do kuchni. Długo tam nie zabawiła. Pozbierała kilkanaście egzemplarzy wieczornego wydania „Seattle’s Monitor”, wrzuconych do ogrodu. Ledwie je uprzątnęła, nadjechał na motocyklu drugi wyrostek, za nim trzeci i zaśmiecili ogród i ulicę nowym ładunkiem papieru. Artykułu na pierwszej stronie gazety Cindy nie czytała. Wystarczyło jej zdjęcie pana Casa w otoczeniu policjantów na tle ogrodzenia zapaćkanego tym obelżywym napisem. Z ciężkim sercem powlokła się na górę. Dla Good Weather Street gazety zapowiadały spadek ciśnienia barycznego, deszcze z możliwością burz z piorunami lub szkwałem. Rozbudował się wielki ruch mas powietrznych, zwany w języku synoptyków turbulencją. Niedobra to zapowiedź. Kiedy fronty nadchodzących z przeciwnych kierunków wiatrów o zróżnicowanych temperaturach zetrą się, w miejscu ich starcia powstają bardzo groźne siły. Nawet dla ludzi tak doświadczonych w przestworzach jak Casimir Skala. Bungalow państwa Uusitalo w lasach Kapyla jest czymś w swoim rodzaju. Północno- zachodnie wybrzeże Stanów, graniczące z Kanadą, ma umiarkowany klimat, lasy bez granic, ludzi z ogromnymi pieniędzmi. Kombinacja tych rzeczy jest zauważalna na każdym kroku, może zawrócić człowiekowi w głowie. Kiedy jednak zauroczenie przepychem leśnych pałaców znika, na pierwszy plan wyłażą pieniądze ich właścicieli, jak gdyby to dla nich je postawiono. „Minna” nie mogłaby konkurować z nimi blichtrem, ale wygrałaby każdy wyścig o przytulność. Bez względu na to, czy jest się w niej samemu, czy w towarzystwie. Urzeczenie Finlandią przemawia przeze mnie? — uśmiecha się sceptycznie Sven. Nie będę mu tego tłumaczyć. To odludzie miało mi pomóc w dokończeniu książki. Lepszych warunków do pisania nie można sobie wymarzyć. Gdyby jeszcze zostawdono mnie w spokoju, może by coś z tego wyszło. Jutro sobota, weekend. Od powrotu ze swojej tury po Europie Kauko siedzi w interesach po uszy, wpadnie nie wcześniej niż w niedzielę i w poniedziałek rano odjedzie do Helsinek. Recesja gospodarcza w świecie, zapoczątkowana gwałtowną podwyżką cen ropy naftowej, którą obiecywano sobie opanować, jak tylko wynajdzie się sposób na recyrkulację — skierowanie z powrotem do obrotu nadwyżki petrodolarów płynących do kas krajów pro- ducentów ropy — wbrew optymistycznym prognozom pogłębia się, bezrobocie rośnie, utrzymanie pełnego zatrudnienia w licznych zakładach Xetemu wymaga od Kauko zwiększonego wysiłku. Nie będzie dużo czasu na relaks i pogaduszki o łowieniu pstrągów i łososi. Oznajmię mu krótko moją decyzję. Ten Doug Wilson! Pijaczyna. Niby zajęty tylko butelką, a jak mnie urządził! Już tylko to Świadczy, że żaden ze mnie pracownik wywiadu, Langley powinno odetchnąć, że ma mnie z głowy. Ale oni myślą widocznie inaczej. Gdybym w ciżbie ludzi na party Xetemu szukał naszej wtyki, nigdy bym nie ulokował jej w Dougu. Na tym jednak polega sztuka Agencji: zgaduj zgadula, w której ręce złota kula. W tej? A faja, pusta! Anglicy! Zabawa w chowanego to speciality of their house. Moja dalsza konspiracja stała się obecnie zbędna. Zadzwoniłem do ojca. Matka pragnie zobaczyć się ze mną. Jest zaalarmowana rozpętaną nagonką. Mam wybrać miejsce spotkania. Nie orientuje się w moich możliwościach poruszania się po Europie, jeśli o nią chodzi, dostosuje się do każdej mojej propozycji. Podała marszrutę swojej wycieczki, ale zastrzegła, że długo w tym towarzystwie nie wytrzyma. — Między naszą trójką wytworzyła się atmosferka — powiedziała na swój motyli sposób matka. — Znasz Glendę Jackson, więc możesz sobie wyobrazić. Robię uniki, ale wiesz... Wiem. Znam Glendę. — Podobasz mi się, chłopcze — usłyszałem ku memu zaskoczeniu w jej sypialni, dokąd pod pretekstem pokazania swego nowo ukończonego domu mnie zaciągnęła. Piła któregoś z rzędu drinka, nie żałowała sobie alkoholu mimo bezceremonialnych upomnień Maynarda, ale pewność siebie, ta ulotna w nierównych pojedynkach chimera, raptem ją opuściła. Przechwyciła moje krytyczne spojrzenie spoczywające na jej znowu napełnionej szklance. — Owszem, za kołnierz nie wylewam — przyznała się nie pytana — nie piję jednak tak dużo, jak myślisz. Po pierwszego martini nie sięgam nigdy przed lunchem, drugiego odpalam — już wtedy posługiwała się swoim rakietowym żargonem — po kolacji, trzeciego... — Oddychała nerwowo jak ryba wyciągnięta z wody, z twarzą już podkolorowaną krwią. — Powiem ci! Ten mój genialny Maynard stał się w łóżku okropnym moralistą. Dzisiejsi mężczyźni są do niczego. Myślą tylko o sobie, nic o kobiecie, a ja mam zasady. Zasady, wiesz? Słyszałem ją dobrze, nie potrzebowała podnosić głosu. Wieczór był ciepły, biesiadnicy z nagrzanego salonu przenieśli się do ogrodu oświetlonego lampionami, mógłbym bez przeszkód zapoznać się z warunkami towarzyszącymi jej trzeciemu drinkowi. Ale nde to miałem w głowie. Byłem zielony w tej konkurencji. Świeżo zdjętym z rusztu absolwentem uczelni, ukochaniem mamusi byłem. W uszach pobrzmiewało mi jeszcze błogosławieństwo na drogę życia rektora uniwerku, nogi uginały się pod ciężarem tego mydlanego patosu, przede mną stała kobieta, która na dobrą sprawę mogła być moją matką. Stanowczo nie szukałem zdobyczy. Figurę Glenda ma wciąż wystrzałową. W skąpej wieczorowej sukni, powycinanej tam gdzie trzeba, wicemiss stanu Oklahoma sprzed dwudziestu lat robiła wrażenie na Barrym Harcie, na Alu Connollym, na ofensywnym kiedyś wiceburmistrzu miasta Stamleyu Wardzie, na facetach z rocznika mojego ojca. Wypindrzona, nastawiona na podryw, siała wśród nich spustoszenie. Ale ja? Udałem głupiego. — Zasady? — Zaśmiałem się. — To takie nienaturalne, gdy kobieta mówi o zasadach. Unikam takich kobiet — wymądrzałem się szczeniacko, zupełnie, ale to zupełnie zielony w tych sprawach. Nie miałem nić obraźliwego na myśli. Glenida jednym haustem dokończyła drinka, szklankę odstawiła z trzaskiem na nocny stolik. — To ja jestem dla ciebie bez zasad, tak? Ot, pierwszą lepszą, co? — Oczy zapłonęły błyskawicą, w kącikach zakleszczonych zębami warg pojawiła się ślina. — Ty kurewski gówniarzu! Kobiety są podobno nieodgadnioną zagadką. Dla mnie wtedy Glenda była nią na pewno. Nim się połapałem, trzasnęła mnie na odlew w twarz, potem — to już w ogóle było końcem świata — obłapiła kurczowo za szyję i histerycznie łkając, pchnęła mnie na szerokie łoże małżeńskie. Zionęła morzem alkoholu. — Gdybyś wiedział... gdybyś wiedział, jaki ten Maynard jest w pierdoleniu wstrętny! — dobierała się nieprzytomnie do moich spodni. — Och, gdybyś wiedział! Poznałem Glendę. Ale to jeszcze nic. Prawdziwą Glendę poznaje się dopiero wtedy, kiedy jej taka sztuczka nie wyjdzie. Z Rzymu marszruta matki wiedzie do Florencji, Wenecji, Paryża, następne w kolejce są Bruksela, Amsterdam, meczącą turę zamyka jej rodzinna Szwajcaria. Plan podróży został naszkicowany w domu, jednak już teraz wiadomo, że humory Glendy go pokrzyżują. Pomyślę nad miejscem spotkania i dam znać. Matka przekazała mi telegramem nazwy i numery telefoniczne hoteli, w których ma rezerwację, gdybym zadzwonił, zostanie niezwłocznie poinformowana, bez względu na swoje miejsce pobytu. Spotkanie chcę zgrać ze spotkaniem z Davidem. On też godzi się na każde miejsce, musi zobaczyć się ze mną. Ma do omówienia sprawy nie cierpiące zwłoki. Zamieniłem się w słuch. — Widzisz — Dave mówił ze swego domowego telefonu, ale był wyraźnie nie w humorze — mam kłopoty z twoim wydawcą. Cholerny typ. Jeszcze wczoraj... Zrobiło mi się mdło. — Mów dalej, słucham! — Jest to... Jakby ci to powiedzieć... Musimy się spotkać. Koniecznie. — Ale co: „jeszcze wczoraj”? — chciałem wiedzieć. Czyżby ktoś powiadomił go o moich tarapatach, a on chce je wygrać na swoją korzyść? Pieniądze! — przyszło mi do głowy. Nigdy nie interesowałem się pochodzeniem wypłacanych mi przez Davida pieniędzy. On otworzył mi konto, on je uzupełniał, gdy podnosiłem sprawę, naprowadzał mnie na ukrywającego się w cieniu wydawcę. Temat książki uzasadniał tę ostrożność. Co prawda, David mógłby uchylić przed przyjacielem rąbka tej tajemnicy, ale ja z czystego wygodnictwa nie nalegałem. Teraz upomniało się to o swoje. — Stawia nowe warunki? Jak mnie zapewniałeś, żadnych zasadniczych zastrzeżeń nie było, a krytycy ocenili wysoko dostarczony materiał. I nagle co? — Nie chodzi o warunki. Na tapecie jest zupełnie coś innego. Cisza na drugim końcu drutu złowieszczo się przedłużała, mówiła coś, czego nie rozumiałem. — Stałeś się strasznie tajemniczy — zauważyłem. Głos Davida zlodowaciał. — Nie bądź dzieckiem! Mówisz, jak gdybyś nie doceniał powagi sytuacji. Zachowałem się rzeczywiście tak, jak gdybym nie znał świata. Telefonowałem z urzędu pocztowego w nikomu nie znanym, zakutanym w lasy Kapyla, i nie pomyślałem, że londyński rozmówca może być na podsłuchu. Ale gdyby nawet, to ton Davida był dla mnie nowy. Właściwie wiedziałem już wszystko: wydawca, naciśnięty przez odpowiednie sprężyny Agencji, odstąpił od umowy, moje plany życiowe, oparte na sukcesie książki, dostały w łeb. Rozmawialiśmy szyfrem. Takim domowego chowu. Osoba telefonująca, nigdy nie była nazywana jej własnym imieniem czy nazwiskiem, nie posługiwaliśmy się w ogóle prawdziwymi nazwami miejscowości, nazwiskami osób, w to miejsce, jeśli nie uzgodniono inaczej, wstawialiśmy domyślniki. Nie było to nic arcywyrafinowanego, ale czujności rutynowego podsłuchu nie wyostrzało. Otwarte użycie słów: „mam kłopoty z twoim wy- dawcą”, oznaczało, że dalsze utrzymanie naszego tete-a-tete w tajemnicy jest zbędne. O pośredniczeniu Davida w sprawie wydania mojej książki wiedzą — a nie mam podstaw, żeby powątpiewać — jego zastępca w interesach: Ron Humber oraz Nancy, przez ręce której przechodzą praktycznie wszystkie sprawy Africa-Aid. Nikt więcej. Nie znam bliżej Rona, nigdy nie spotkaliśmy się służbowo. Wiem tylko tyle, że ma z Agencją na pieńku, podobnie jak Nancy, która — zaopatrzona w całkowicie fikcyjne rekomendacje i referencje — podsuwana była jako sekretarka wpływowym osobistościom podejrzanym o posiadanie własnego punktu widzenia na pewne sprawy. Pewnego dnia ten rodzaj służby pięknej i atrak- cyjnej Nancy się znudził i, nie chcąc podejmować nierównej walki, przeniosła się do Europy. Dzielna dziewczyna. Rzadko która, z jej aparycją, mogąc używać życia do woli, zdobywa się na taki zaibieg na sobie samej. Ale też nie każda ma tyle charakteru; mam do niej zaufanie. Jeżeli o mnie chodzi, kurtynę tajemnicy rozciągnąłem do granic absurdu: o mojej książce nie wie żaden z moich przyjaciół wydeptujących europejskie bruki, poza moją siostrą Helen, nie wie nawet rodzina. Ale sprawa się sypnęła. Ludzi z kręgu Davida wyłączam z podejrzenia. Wydawca, dla którego liczy się tylko zysk, nie temat książki, do chwili ukazania się na półkach księgarskich, trzyma ją z dala od wszelkich źródeł zagrożenia, z agendami rządowymi włącznie. Ale sam nie zameldował się w Langley! Dalekosiężność macek CIA nie jest dla nikogo tajemnicą. Naiwniaków pod tym względem odsyłam do głośnego w świecie bestsellera Johna Ehrlichmana, wciąż bulwersującego opinię publiczną. Ehrlichman to nie byle patałach; w najbliższym otoczeniu prezydenta są cwaniacy, szczwane lisy, czujki wielkiego biznesu. — ci są zawsze blisko żłobu — ale nie patałachy. Dzieło byłego doradcy prezydenta może się wydać niezbyt wyrobionemu czytelnikowi lekturą sensacyjną, o tyle ciekawą, że obnażającą kulisy najwyższej władzy w kraju. Ale tak po prawdzie i chyba wbrew zamierzeniu autora, który, pisząc ją w więzieniu, myślał pewnie o zabezpieczeniu sobie przyszłego bytu przede wszystkim, ilustruje potęgę służb bezpieczeństwa i ich przerażającą wszechobecność. Od siebie mogę tylko dodać: nie ma dziedziny życia, z niewinną politycznie turystyką włącznie, nie penetrowanej przez CIA, niedostępnej dla jej agentów. Wiem również, że składnik mass mediów — oficyny wydawnicze, są zawsze na muszce celowniczej jej snajperów. To było to. Z czego zaistnieniem należało się liczyć. Niedługo od przechwycenia „Orwelliady” w Nowym Jorku chrapy Agencji wytropiły wydawcę i znalazły na niego sposób. Mogłem tylko przeprosić Davida za wplątanie go w tę sprawę. — Rozumiem — bąknąłem dla przerwania ciszy na linii. — Bardzo mi przykro. — Nic nie rozumiesz! — David tłumił zniecierpliwienie. — Musimy się spotkać. W twoim własnym interesie. Proszę, zaproponuj dzień i miejsce, ja się dostosuję. Pieniądze. Geld. Money. Penga. Wszystkie drogi urywają się tam, gdzie zaczynają się te przeklęte papierki. Słuchawkę telefonu podnosił książę z bajki, odłożył — lepiej nie mówić. Nie ma w tym przesady. Wszystkie moje aktywa liczą osiemset dolarów w gotówce, i tylko dlatego aż tyle, że o pięciu banknotach z podobizną Benjamina Franklina, zawieruszonych w wewnętrznej kieszeni kupionego przed odlotem ze Sztokholmu płaszcza, zupełnie zapomniałem, oraz tysiąc dolarów w dziewiczej jeszcze karcie kredytowej. Cały mój majątek, powiększony o ten dar nieba, daleko mnie, puszczonego samopas na głębokie wody, nie doholuje. Odwołanie się do pomocy rodziców odpada — mają na głowie raty za nowy dom; pogrążona w charytatywnych przedsięwzięciach Helen sama goni resztkami. Nie wspomniałem Davidowi o przygodach mego nesesera. Ze względu na zaginioną książeczkę czekową powinienem go o tym powiadomić, ale powstrzymałem się: mogło być zrozumiane jako wyciąganie do niego ręki, a to nie było mi potrzebne. Do dzisiaj. Mam nowy miernik czasu: kiedy minie tysiąc osiemset dolarów, będę musiał zacząć zarabiać na siebie. Wyszedłem z poczty zdenerwowany. Kokon, w jakim Kauko Uusitalo mnie umieścił, miał grubość skorupy od jajka i wbrew mojemu przeświadczeniu nie chronił mnie przed czarownicami. Nie ma ucieczki od rzeczywistości. „Minna” mieści się w wysterylizowanym, wolnym od bakterii inkubatorze, ale życie toczy się poza jej ścianami. We wszystko potrzebne do życia zostałem zaopatrzony, w nadmiarze, przez Kauko. Lodówka, podręczna spiżarka pękały w szwach od żywności i napojów, ubytki mogłem uzupełniać w supermarkecie miasteczka na rachunek mego dobroczyńcy. Żyć, nie umierać. Nie bez utarczek z własnymi skrupułami. Te też dochodziły do głosu, lecz spokorniały. Odezwał się ukryty we mnie błąd konstrukcyjny, którego przy moich narodzinach nie zauwa- żono. Cała ta pustelnia leśna wydaje mi się zasadzką na zwierza, który sam pcha się pod lufę. Wyszedłem z poczty inny, niż wszedłem. Telefon od Davida był pierwszą ze spraw do załatwienia. Na dalszym miejscu był zakup ołówków, gumy do wycierania — piszę najpierw ołówkiem — tippexu do oczyszczania przepisanego na maszynie tekstu; zamierzałem wypożyczyć, a gdyby to było niemożliwe, kupić małą maszynę do pisania. Kauko zaopatrzył mnie, ale w elektryczną, a ja mam silne uderzenie i nim oderwę palec od czcionki, litera zdąży się kilka razy powtórzyć. Winienem więc zajrzeć do domu towarowego Pukkeva. Widziałem tam walizkowe maszyny. Niezłą japońską można nabyć już za pięćdziesiąt dolarów, stać mnie na taki wydatek. Teraz jest on zbędny. Dramatyczne odkrycie: widziałem siebie do końca życia sprzęgniętego z moimi myślami spisywanymi na papierze, nie wy- obrażałem sobie, aby mogło być inaczej. Ta kraina jest naprawdę malownicza. Przypomina mi lasy i jeziora mojego stanu, człowieka spragnionego spokoju może skusić do zarzucenia tu kotwicy. Ale oddalenie przybliża. Poprzez lasy Kapyla — niczym na zasadzie sprzężenia zwrotnego, jakby to ujął cybernetycznie myślący Maynard — dokonał się we mnie ostateczny wybór mego przyszłego miejsca zamieszkania: Seattle. Zaś w najgorszym razie — na to jestem też przygotowany — sąsiadująca z moim stanem kanadyjska prowincja Vancouver. — A Europa? Jakiś jej cichy zakątek nie wchodzi w rachubę? — Nie wchodzi. — Naprawdę nie? — Przestań! — Bo ja jestem gotowa pójść za ukochanym wszędzie. Na koniec świata! Nie wierzysz? Wierzę! Fińskie panny z tak zwanych dobrych domów mają poprzewracane w głowie! Naładowane elektrycznością dwie nowe deklaracje Gaby, przesłane na poste- restante. W Hamburgu tropik. Brakuje powietrza do oddychania. Mam się zlitować, bo jeżeli nie zobaczy mnie rychło, nie odpowiada za siebie. Ze schodów poczty machinalnie rozglądam się za jej czerwonym kabrioletem. Słów Gaby nie wolno bagatelizować. Można nie wierzyć Biblii, ją w sprawach miłości trzeba brać serio. Przyglądam się uważnie samochodom zaparkowanym wzdłuż chodników ulicy. Ta plama bordo za moim metalicznie zielonym volvo, czy to przypadkiem nie jej wóz? Leniwe baranki chmur rozbiły się na spłoszone oddzielne stadka i zrobiły przejście dla światła. Dużo światła. Mrużę oczy i zwężonymi źrenicami przybliżam obraz. Niemożliwe, ale jednak! Szatan nie kobieta, już mnie dostrzegła. Wyskakuje z samochodu i nie zważając na ruch na jezdni, biegnie przez ulicę. Skąd ona wydębiła mój adres, przecież nikomu go nie dałem! Ma na sobie tę samą suknię wieczorową, co w Alhambrze, biegnie szybko, jej długie nogi śmigają w powietrzu. Uskrzydlona pożądaniem Afrodyta w pogoni za Erosem. Ale z niej wystrzałowe stworzenie! Zwidy. Zauroczyła mnie sobą ta czarownica. Widzę mężczyzn pożerających ją wzrokiem. Nie zapomniałem opętanego rują zwierzaka w klatce taksówki pędzącej na zatracenie. Często, coraz częściej nawiedza mnie w snach. Nawiedza — właściwe słowo, bo sny o niej zadają cierpienie: ona nie jest niewyraźnym majakiem, jakie snują się w marzeniach sennych i z momentem przebudzenia znikają z pamięci. Jest wonnym nektarem podsuwanym w czarze jej gorącego ciała, aby w ostatniej chwili, kiedy mam się w nim zanurzyć, rozpłynąć się we mgle. Przewrotna! Gdyby nie moja samokontrola, poleciałbym do niej na skrzydłach! Pisze do mnie po niemiecku. Z przekory, czy tak jej wygodniej, bo zna angielski. Drogi! Najukochańszy! Skarbie mój! — rozkręciła swoją wyobraźnię na pełny regulator. Niejaki doktor Oskar Norderstedt, meteorolog z zawodu, przebywający czasowo na Spitsbergenie, całkowicie wyparował z jej słownictwa. Już się zdecydowałem. To będzie gdzieś w Republice Federalnej. Kiedy? — muszę się jeszcze zastanowić, ale z matką spotkam się na pewno gdzieś tam. Powiedzmy w Monachium, miałaby niedaleko ze swojej Szwajcarii. Miast do domu towarowego Pukkeva, wstąpiłem do biura turystycznego. Dziewczyna uśmiechnęła się na powitanie. Byłem jedynym klientem. Filiżanka kawy i napoczęty keks na tacy świadczyły, że ruchu w biurze dużego nie ma. Sezon wyjazdów zaczyna się tu wiosną, kończy o tej porze roku. Czym może służyć — spytała. Foldery Wysp Kanaryjskich i Karaibów są na tych półkach, Azja, Daleki Wschód, Oceania — na tamtych, za jej plecami jest sekcja basenu Morza Śródziemnego. Jak większość wymieszanych ze Skandynawami Finek z południa kraju, miała jasne włosy i niebieskie oczy. Mogła się podobać. — Bardzo mi przykro — odezwałem się po angielsku — ale chodzi mi o rozkład lotów, a ponieważ filii linii lotniczych w miasteczku nie ma... Czy może mi pani pomóc? Roześmiała się przyjemnie. — Of course, sir. With pleasure! Zaopatrzony w rozkład lotów wszystkich europejskich linii lotniczych skierowałem się do kawiarni. Sven Haglund już na mnie czekał. Przeprosiłem go. Niestety, oświadczyłem, z moim wypoczynkiem koniec. Sven rokrocznie przyjeżdża tu jesienią na połów pstrągów aż ze Sztokholmu. Południe Finlandii jest krainą słodkowodnych ryb łososiowatych, zjeżdżają się tu wędkarze z całej Europy. Spotkaliśmy sdę kiedyś nad rzeczką, bardzo się polubiliśmy. Nie miałem nastroju do wywnętrzania się, on taktownie nie zadawał pytań; wypiliśmy po lampce koniaku i pożegnaliśmy się. Życzył mi pomyślnego załatwienia spraw i rychłego powrotu nad rzekę. Jego wolny czas też się kończy. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Wysoki, silnie zbudowany chłopak, typowy Szwed. Umie godzinami siedzieć przy ognisku i nie wypowiedzieć słowa; wymarzony kompan do leśnych wędrówek. Rozłożeni wygodnie na gurtowych fotelach, tylko z ręcznikami na nagich biodrach, uzupełnialiśmy zimnym piwem wypocone w saunie płyny. Kauko Uusitalo przyjechał samochodem jeszcze w piątek wieczorem. Na jego kwadratowej, zawsze opanowanej twarzy widoczne było zmęczenie. Cały tydzień spędzony na konferowaniu ze swoimi europejskimi kontrahentami, mnóstwo odwiedzanych krajów; prezesowanie wielkiemu koncernowi przemysłowemu nie musi być tak łatwe, jak się niektórym wydaje. Mogłem się tylko domyślać, że po kategorycznym odesłaniu stąd Aino, dom prezes Uusitalo zastał w stanie dryfowania na fali. Jego małżonka nie miała dosyć siły, aby zabronić córce nachodzenia mnie w mojej samotni, ani dość odwagi na rozmówienie się ze mną. Aino pragnie wyjść za mnie za mąż. Kocha miłością bez granic, niebezpieczną miłością. Aino ma urodę, kochliwość chyba matki i upór ojca, nie jest łatwo wyperswadować jej raz wybrany obiekt uczuć. Ratunkiem — zamążpójście, co do tego Kauko nie ma złudzeń. Czułem się wobec niego jak niewdzięczny dłużnik, nie odkładałem sprawy. Po zaspokojeniu pierwszego pragnienia przystąpiłem do rzeczy. — Wczoraj rozmawiałem z moją matką. Przebywa z przyjaciółkami w Neapolu, stamtąd udają się do Paryża. To wciąż początek ich wspólnej eskapady po Europie, ale atmosfera między nimi pisuje się. — Opowiedziałem mu o nagłym zwolnieniu ojca z pracy i późniejszych wydarzeniach, które na wybrykach pod adresem moich rodziców bynajmniej się nie skończyły. W połączeniu ze zniknięciem mego manuskryptu — o książeczce czekowej nie wspomniałem — ma to swój specyficzny wydźwięk. O mojej pracy w CIA z wiadomych względów nie mówiłem, dla niego jestem dezerterem z szeregów armii. Na wyjawienie prawdy było za późno. Xetem ma powiązania z koncernami amerykańskimi, oficjalne afiszowanie się ze mną mogło być przyjęte za oceanem z odcieniem zdumienia. — Nie mogę — mówiłem do zapatrzonego w kufel właściciela tego leśnego pałacu, hojnie oddanego w moje władanie — pławić się dłużej w spokoju, podczas gdy moi rodzice znaleźli się w tarapatach spowodowanych, nie ma co ukrywać, przeze mnie. Zdecydowałem się na działanie. Co zrobię, jeszcze nie wiem, muszę się wpierw rozmówić z matką. Dlatego — nie zdejmowałem z niego oczu — zamierzam wyjechać. Kauko pociągnął ze szklanki spory łyk whisky. — Kiedy? — spytał rzeczowo, pokrywając zamyślenie — i gdzie zamierzacie się spotkać? „Gdybyś przyjechał do Hamburga, wprost z lotniska udalibyśmy się do mnie. Hotel nie wchodzi w rachubę. Mieszkam sama, w całym domu. Poza dochodzącą służbą, naturalnie. Ach, nie wyobrażasz sobie naszego szczęścia!...” Ona może pisać, co chce, przyprawiać rogów Oskarowi w jego własnym mieszkaniu nie będę. Hamburg odpada! — Zastanawiam się — odpowiedziałem. — Republika Federalna Niemiec byłaby najodpowiedniejsza. Ale miejsce spotkania uzgodnię w poniedziałek z matką. — A... — Klauko powiódł wolną ręką po podwojach przestrzennego salonu — nie zaprosiłbyś matki do Finlandii? Byłoby nam bardzo przyjemnie. Oczekiwałem tego. Ja i moja matka tutaj... Zaraz za drzwiami czekałby na mnie ołtarz. — Dziękuję. Bardzo ci dziękuję. Muszę wpierw załatwić pewne sprawy. A poza tym, nie powinienem dłużej nadużywać waszej gościnności. — Nadużywać! Nadużywać! Głupstwa wygadujesz! — Kauko spojrzał mi w oczy. — A powiedz, Andy, ale szczerze. Jak między mężczyznami: wrócisz tu jeszcze? Powiedz, wrócisz? Żal mi było tego niedźwiedzia o anielskim sercu. Odpowiedziałem mgliście, że tak, nie byłem szczery: żegnam się z tym krajem chyba na zawsze. Sprawa miała charakter bardziej skomplikowany, niż to się początkowo wydawało. Nie był to wybryk żądnego sensacji reporterzyny z brukowca żyjącego ze skandali, kryminałów i por- nografii. Za jego plecami kryli się ludzie wpływowi w mieście, mający długie ręce. Sławne powiedzonko z okresu polowania na czarownice przez senacką komisję do badań działalności antyamerykańskiej pasuje do nich jak ulał: Jaka jest różnica między średniowieczną inkwizycją a amerykańską demokracją? Właściwa odpowiedź brzmi: żadna. I jedna, i druga zmusza człowieka do tańczenia na rozpalonych rusztach. Różnica tkwi tylko w metodach. Skala nie szukał pocieszenia w świadomości, że jest ofiarą irracjonalnego szowinizmu, zwanego przez jego wyznawców patriotyzmem. Ckliwa apologetyka obca jego duchowi. Ale obca była też kapitulacja po wstępnym starciu z przeciwnikiem. Wszystko, co go spotkało dotychczas, traktował jako pierwsze koty za płoty w swoich zmaganiach z duchami, jako salwę ślepaków mającą zastraszyć strachliwych. Zgodnie z zaleceniem lekarza starał się przechodzić nad tym do porządku dziennego. Psy szczekają, karawana toczy się dalej — powiedział lekarz i poradził mu przymrużyć na wszystko oko. Doktor kardiologii Aaron Silberstein cieszył się w mieście wielką estymą. Był więźniem obozów koncentracyjnych. Ale jego gehenna przeniknęła do wiadomości publicznej przypadkowo, wówczas, kiedy jako ofiara metod stosowanych na nim przez hitlerowskich oprawców zeznawał w głośnym procesie Eichmanna w Tel-Awiwie. Doktor Silberstein ma prawo zalecać swoim pacjentom wypróbowane na sobie traktowanie spraw z przymrużeniem oka. Z uporem godnym lepszej sprawy Skala rygorystycznie zastosował się do zaleceń Silbersteina. Tylko spokojnie! — upominał swoje rozklekotane serce. Ale nie byłby kiedyś rasowym lotnikiem myśliwcem, gdyby w pewnych sytuacjach nie przestawiał swego silniczka na zwiększone obroty. Karawana istotnie toczy się dalej, lecz psy szczekać nie przestają. Dzisiejszy „Seattle’s Monitor” doniósł o wszczęciu postępowania dyscyplinarnego przeciwko inspektorowi policji Jimowi Braddocksowi. Chodzi o nadużycie uprawnień. O wymuszenie na szeryfie dzielnicowego posterunku policji odstąpienia od przesłuchania obywatela zakłócającego porządek. Wyprowadzając go z posterunku tylnym wyjściem, odwożąc swoim samochodem do domu, inspektor uniemożliwił sporządzenie raportu dla sędziego i nadanie sprawie biegu. Nie koniec na tym. Do redakcji napływają listy od mieszkańców Good Weather Street skarżących się na uciążliwość współżycia z ludźmi wrogimi krajowi. „Jeżeli rząd nie jest w stanie poradzić sobie z takimi — gazeta cytuje jeden z listów podpisany pełnym imieniem i nazwiskiem — to nic dziwnego, że Wietnam skończył się dla narodu tak żenującą katastrofą!” Sprawa ma jeszcze aspekt materialny. Boom budownictwa mieszkaniowego na tej ekskluzywnej ulicy zamieszkanej przez obywateli cieszących się najwyższym szacunkiem uległ zahamowaniu. Już teraz, zdaniem agencji handlu nieruchomościami, wartość posesji i parcel wystawionych na sprzedaż gwałtownie spada. „Czy — zapytuje autor innego listu — niedołężna administracja miasta poczuje się do obowiązku wynagrodzenia poszkodowanym poniesionych strat?” Atak na siebie Skala mógł gazecie darować. Przypatrywanie się biernie napaści na Bogu ducha winnego Braddocksa nie wchodziło w rachubę. Resort bezpieczeństwa miasta podlega wiceburmistrzowi Wardowi. Znana to Skali postać, niezwykle sympatyczna. Stanley Ward był podczas wojny światowej lotnikiem w ósmej armii. Przez pewien czas ich lotniska sąsiadowały przez miedzę niedaleko Lincoln w Anglii. Po wojnie drogi ich się rozeszły, by zejść się znowu u Boeinga, gdzie w starszym o trzy lata i zmęczonym lataniem Wardzie odezwała się smykałka do polityki. Fotelem w Izbie Reprezentantów zapachniało mu na stare lata, mając poparcie koncernu, nie był bez szans. Łączyły ich serdeczne więzy. Lotnicy to specjalny gatunek ludzi, solidarny w potrzebie. Dzwonić do niego czy nie dzwonić? Skala nie mógł się zdecydować. Bo co innego przychodzić samemu z pomocą, a co innego o pomoc prosić. Przecież Stanley nie może nie wiedzieć o nagonce rozpętanej przeciwko niemu. Zabawne są zachowania ludzi skądinąd diablo inteligentnych. To, że Maynard Jackson, po powrocie z Orlando, zaczął naraz wyjeżdżać ze swojej fortecy nie przodem wozu, a tyłem, że nie pokazuje się z kosiarką w ogrodzie, aby przypadkiem nie musieć kiwnąć głową starszemu od niego wiekiem sąsiadowi, było jasne: specjalista od zdalnego sterowania obiektami latającymi jest zdalnie sterowany przez Glendę. Al Connolly nie był nigdy mocny w sytuacjach konfliktowych natury personalnej. Jego milczenie, tak samo jak nieudolne uniki męża Judith, Jerrolda, zyskiwały im właściwie sympatię. Co innego Barry Hart. Skala telefonował do niego i do domu, i do zakładu z jednakowym skutkiem. W domu dowiadywał się, że jeszcze nie wrócił z pracy, zawsze miła dla niego w biurze Rosalyn odpowiadała, że dyrektor — nie mówiła: Barry, jak dawniej — albo jest bardzo zajęty i nie może odebrać telefonu osobiście, albo przebywa „na zakładzie”. Formułkę tę stosowano w koncernie wobec ludzi, których podejrzewano o brak wyobraźni. Skala odłożył słuchawkę. Okno wychodzące na ulicę forsowała jakaś uparta mucha, ale on odbierał trzepot celofanowych skrzydełek o szybę jak uderzenia młota pneumatycznego w skronie. To był jego ostatni telefon do Barry’ego. Ostatni! Ale co dalej? Jeżeli on nie stanie tym łobuzom w poprzek drogi, zrobią z Braddocksa marmoladę. Dzwonki w uszach, ból w karku — powinien odpocząć. Cholerny świat! Ten jego zakątek nad opiewaną przez stanowych poetów Zatoką Elliota nie jest wcale tak piękny jak w wierszach. Doktor Silberstein: „Dzwonienie w uszach? Zmęczenie w karku, w ramionach? Nieważne, czym by się pan zajmował, położyć się i odpocząć. Koniecznie!” Zatroskane spojrzenie służącej wkurzało Skalę. — Nie ujdzie im to płazem! — zapowiedział surowo. — Tym razem przebrali miarkę. Nie ujdzie, zobaczysz, Cindy. Jeszcze są faceci w mieście, którzy... Zobaczysz! Nakręcił numer telefonu wiceburmistrza. Przedstawił się swoim słynnym w mieście nazwiskiem. Sekretarka zdawała się nie dosłyszeć. — Zechce pan łaskawie jeszcze raz... Z buntowniczą satysfakcją powtórzył: — Mówi Cas Skala, słyszy pani? S-K-A-L-A — przegłoskował. — Ach, przepraszam. A jest pan umówiony z burmistrzem? — Nie jestem umówiony. Proszę przekazać, że dzwonię, a burmistrz na pewno znajdzie dla mnie czas. — Chwileczkę, proszę. — Po sekundach ciszy na linii, która niecierpliwemu mogła się wydać wiecznością, w słuchawce odezwał się znany mu baryton. To był Stan Ward. Zawsze ten sam! Już jego głos podziałał na serce Skali jak plaster miodu. — Hello, Cas, bardzo się cieszę! Co cię sprowadza do mnie, stary koniu? — Nie zapomniałeś mnie, widzę. To miłe z twojej strony. Bądź co bądź upłynęło trochę czasu od naszego ostatniego spotkania. No i w ogóle... — A tak, stary, tak. Ale wal śmiało. Co mogę zrobić dla ciebie? Sympatyczne powitanie! Skala przystąpił do rzeczy. — Byłbym ci zobowiązany — zaczął — gdybyś zechciał mnie przyjąć. U siebie w gabinecie albo gdzieś na neutralnym gruncie, jak ci wygodniej. Mam sprawę, która nie nadaje się na telefon, i, jak pamiętam, nie przepadasz za tym urządzeniem. Co ty na to? Rozległ się chrobot przełączania rozmowy z aparatu ogólnego na osobisty. Manipulacja przebiegła błyskawicznie, w słuchawce znowu zapanował Ward. Nie pytał o materię sprawy. — Jutro... — przerzucał pewnie terminarz i szukał wolnego okienka — odpada, nasiadówa goni nasiadówę, a co jedna to ważniejsza, to samo w środę i czwartek, w piątek zaś mam co- tygodniową spowiedź u gubernatora. Ten tydzień, żałuję, stary, mimo najlepszych chęci, odpada. Przyszły, niestety, nie jest lepszy: wybory municypalne za pasem, więc wiesz. Nie wyobrażasz sobie, jaki to zajob. Coś okropnego, mówią ci, wszyscy przy takiej okazji ciągną w swoją stronę, a przecież nie każdemu możesz iść na rękę. Przyszły tydzień zdecydowanie odpada. — Może — głos wiceburmistrza stał się optymistyczniejszy — w późniejszym terminie? Ale musimy to wpierw zaklepać, gdyż nie jestem panem swego czasu. Sługą społeczeństwa stałem się, stary, rozumiesz? Tak, skończyło się uganianie za ptaszkami do odstrzału... Ach, gdzie te czasy, Cas. Jeszcze nic straconego, zadzwoń. Nie certuj się, wal jak w dym, sekretarka będzie miała cię na moim osobistym celowniku. Co ty na to? — Gdyby chodziło o mnie, nie miałbym nic przeciwko czekaniu do dnia Sądu Ostatecznego. Ale tu chodzi o człowieka, który siedzi na beczce prochu podstawioną przez znaną ci świnię. — Głos Skali spoważniał. — O jego dobre imię chodzi. O jego przyszłość. Rozmawiać musimy dziś, jutro może być za późno. Chodzi o Jima Braddocksa, służbowo podległego tobie. Którego ten gnojek z „Monitora” tak paskudnie obsmarował. Czuję się jego dłuż- nikiem. Człowiek ten... — Jeśli pozwolisz, Cas... Skala nie dał sobie przerwać. — Człowiek ten nie nadużył swoich uprawnień, a przeciwnie: nie dopuścił do pogwałcenia prawa. Jeżeli ktokolwiek musiałby być pociągnięty do odpowiedzialności, to nie on, gdybyś zaś zapytał mnie o sukinsynów winnych nagonki na mój dom, na mego syna, na mnie osobiście, chętnie służę nazwiskami, dobrze ci zresztą znanymi... — Cas! — Ta cała sprawa śmierdzi dawno skompromitowanym polowaniem na czarownice, odgrzewanym na zamówienie. Na czyje? Rozejrzyj się wokół siebie, a... — Wypraszam sobie! — ryknął Ward. — Nie chciałem tego, ale przycisnąłeś mnie do ściany. Na Boga żywego, nie chciałem, skoro jednak władowałeś się z butami na nie swoje poletko, jestem zmuszony przypomnieć ci pewne rzeczy. Więc po pierwsze: Nikomu nie wolno wymagać ode mnie, abym z góry zakładał, że wszystko, co pisze prasa, jest wyssaną z palca bzdurą, abym nie ufał moim funkcjonariuszom. Twoja sprawa jest mi doskonale znana właśnie z ich raportów. Ludzie są ludźmi. Jedna jaskółka nie czyni wiosny. Kiedy jednak dach mój bieleje od gówien tych ptaków, nie mogę nie wierzyć, że zima już na dobre za nami. Jestem ostatni, który by rzucił w ciebie kamieniem. Nie masz zielonego pojęcia, jak nadstawiałem karku w twojej obronie, ile się namłóciłem gębą. Fakty jednak mają swoją wymowę, i mnie, odpowiedzialnemu za nastroje społeczeństwa naszego miasta, nie wolno zamykać na nie oczu. To jedno, a drugie: Ostrzegam przed próbami szkalowania ludzi i organizacji społecznych godnych najwyższego szacunku. Musisz mieć więcej poszanowania dla praw i zwyczajów panujących w tym kraju. Twoja prośba nie jest niczym innym jak chęcią wykorzystania przyjaźni dla celów prywatnych, a to jest karalne, zapamiętaj to sobie. Przyjmij także do wiadomości, że właściwie już teraz kwalifikujesz się do postawienia cię w stan oskarżenia, a jeżeli tego nie robię, to tylko przez pamięć na nasze dawne dzieje. Tylko z tego względu, panie Skala. Dziękuję! Skala zbladł. — Barry Hart... Ten Barry... — Nie wypuszczał słuchawki z drżącej ręki. — Nieprawdopodobne! Służąca odebrała mu słuchawkę i podała tabletkę uspokajającą. — Pan przecież dzwonił do Warda... — Machnęła ręką. — Ale jaka to różnica, oni wszyscy są po jednakowych pieniądzach! Niech pan to połknie i popije wodą. O tak... Jeszcze łyczek i marsz do kokpitu, pan mi tu tylko przeszkadza. I żadnych więcej telefonów do tych farbowanych lisów, bo poskarżę się pani! Krach był nieunikniony. Wszystko wskazywało na to, że rozstanie tych pań jest nieuchronne. Od pierwszej wiadomości o wydarzeniach na Good Weather Street 17, nadeszłej do Rzymu za pośrednictwem poczty pantoflowej, Glenda robiła miny, jak gdyby między jej zęby dostał się papier ścierny, z czym taktownie nie chce się zdradzić. Coś takiego między zębami Glendy — złośliwszej kombinacji Cathi sobie nie wyobrażała. Ludzie przyzwyczajają się do piekła, pocieszała się. Ta trójosobowa kwarantanna nie będzie w końcu wieczna. Mając na uwadze niemożliwość uwolnienia się od sąsiadowania z fortecą Jacksonów i perspektywę lat wojny podjazdowej, gdyż Glenda — wstępując z kimś na ścieżkę wojenną nie uznaje rozejmów — postanowiła heroicznie przetrzymać jej napór. Srodze przeliczyła swoje siły. Dla Glendy wróg jest wrogiem. Dobrzy, którym na swojej ulicy ona przewodzi, winni uznawać tylko jej punkt widzenia, być w permanentnym stanie wojny ze złymi, nie wolno im składać broni, dopóki wroga się nie unicestwi. Bezwarunkowa kapitulacja — życiowe motto dla jej przeciwników. Istnienie wroga jest wreszcie dla Glendy nieodzownym składnikiem dobrego samopoczucia. Rzym jest pełen zabytków. Jest trzynaście razy starszy od Stanów Zjednoczonych, był stolicą antycznego świata; Florencja to oszałamiający skarbiec sztuki; bez obejrzenia Neapolu nie można podobno spokojnie umrzeć — podobno, gdyż Cathi, zwiedzając te miasta, nic z niich nie zapamiętała. W Rzymie była już z rodzicami. Miała wówczas trzynaście lat, głowę nabitą nieodwzajemnioną miłością do kolegi szkolnego i ratunek znalazła w ucieczce rodzicom z powrotem do Zurichu. Od jej obecnego problemu ucieczki nie było. Natury gwałtowne są jak wulkany: nie znają dnia ani godziny swego wybuchu, a gdy eksplodują, bywają nieobliczalne. Nie: kiedy nastąpi erupcja kwasów kipiących w Glendzie, ale: jak — interesowało Cathi. Nie chciała wojny. Godziła się w duchu na głuchotę wobec docinków, z których każdy wystarczał do wystosowania ultimatum: dotąd moja droga, ale ani kroku dalej! Nie widziała jadowitych uśmieszków wymienianych poza jej plecami z Judith. Rzym oglądany w tym nastroju stał się pasmem udręki. Glenda jest raptusem, ale niech nikt nie sądzi, że bezmyślnym. To inteligentna osóbka, na swój sposób wynalazcza — pod tym względem stanowi dobraną parę ze swoim mężem. Różnica między nimi polega na tym, że kiedy Maynard z nadwyżek swego intelektu nie spalonych z nią w łóżku wyklepuje elektroniczne systemy nawigacyjne naprowadzające balistyczne rakiety na odległe cele, to ona pracuje na odległościach nie przekraczających zasięgu wzroku i słuchu, z identyczną jednak niezawodnością rażenia celu. Ale coś się w jej obliczeniach tym razem pokręciło. Zamysł, jak na nią, był za misterny czy zbyt odległy w czasie, dość że planowane uderzenie wyprzedzające, miast zadać chytrze przeciwnikowi pierwsza, otrzymała sama. Zupełnie niezamierzenie. Duże chmury dają zwykle mały deszcz. Podobnie jak inni goście, dzień zaczyniały od śniadania spożywanego wspólnie w kawiarni hotelu. Już w Londynie Glenda z własnego orzeczenia zagarnęła dla siebie rolę „przywódcy stada”, a jak król, to i przywileje: bez niej nie należało zaczynać śniadania. Glenda w domu wstaje ostatnia, jak turystka nie zamierzała zmieniać swoich zwyczajów. Stolik ich stawał się osamotnioną wysepką na opustoszałej sali, wystawioną na niecierpliwe spojrzenia obsługi. Jednego dnia Cathi miała dość przyglądania się stygną j kawie i nie słuchając błagań przyjaciółki zjadła posiłek sama, po czym udała się na zwiedzanie miasta. Kiedy wróciła z wycieczki, rzeczy Glendy i Judith były już przeniesione do innego hotelu. Jak rozwód, to na całego! Wezuwiusz wciąż zachwycał turystów, ale w oczach Cathi atał się garbem zastygłej lawy szpecącej panoramę miasta. Chciała uciec stąd jak najprędzej. Marszruta z Neapolu wiodła do Wenecji i Paryża. Wenecja — tam jeszcze nie była, nic nie straci, jeśli gondol pływających po cuchnących kanałach nie zobaczy, najchętniej udałaby się z powrotem do kraju. Dom stał się podczas jej nieobecności obiektem ataków. Broniony jest przez człowieka, który, domyślała się, był bardziej chory, niż się do tego przyznawał, jej obowiązkiem było stanąć w tych trudnych chwilach u jego boku. Ale Cathi była także matką jedynego syna, którego nie mogła zostawić swemu losowi. Nie wierzyła w brednie o Andym. Politycy a gangsterskie mafie — nie widziała między nimi różnicy, myśl o dostaniu się w tryby jednych czy drugich napawała ją paraliżującym strachem. Nie dopuszczała do siebie myśli o przejściu syna na stronę wroga. Bzdura do kwadratu! Andy? Jeżeli ona, Szwajcarka z urodzenia, wychowana w duchu tolerancji politycznej, miała mu coś do zarzucenia, to nadmiar patriotyzmu, gatunkowo niedobrego jej zdaniem, bo odziedziczonego po ojcu. Na swój sposób starała się zasiać do jego szowinistycznego uwielbienia Ameryki więcej sceptycyzmu. Daremne wysiłki. Etiuda B-mol Szopena szkliła oczy męża tęsknotą za wierzbami nad Wisłą, dźwięki „The Star Spangled Banner” uskrzydlały syna. A skutki tego? Życie jest pokrętne: wczorajszego bohatera dzisiaj utożsamiano ze zdrajcą narodu, jutro być może będzie się strzelać do niego zza węgła. Raz jeszcze ideały dostały w szczękę, Cathi nie mogła nie rozmówić się z synem. W Paryżu czekały na panie apartamenty luksusowego hotelu Sheraton, stojącego nie opodal dworca Montpamasse. Secesyjne kamieniczki, artystyczna cyganeria na ulicach, w kafejkach i kabaretach czuć jeszcze fajką Toulouse-Lautreca; pracownik socjalny Boeinga, dokonujący rezerwacji, mógł nie znać gustów kobiet w wieku między czterdziestką a pięćdziesiątką, ale miasto nie było mu obce. Po tej stronie Sekwany mieszczą się takie fajerwerki Francji, jak katedra Notre Dame, Sorbona, Panteon, wciąż sięgająca tutejszych chmur wieża Eiffla; przybywając tu w trójkę nie tak rychło zdobyłyby się na forsowanie rzeki dla zaliczenia królewskiego Jardin des Tuileries. Tę część Paryża Cathi spisała sobie z góry na stratę, poprosiła w biurze podróży o wybranie dla niej hotelu na północ od rzeki. Szybko coś takiego znaleziono: L’Hotel Vernet, samo serce miasta, mieszczący się co prawda na bocznej Rue Galilee, ale Łuk Triumfalny i Pola Elizejskie w zasięgu ręki. Luksus, a mimo to zacisze. Czy łaskawej pani to odpowiada? Jeszcze tego popołudnia zajęła miejsce w samolocie lecącym do Rzymu, wieczorem wylądowała na lotnisku Orły, półtorej godziny później była w wannie. Europa, której historii uczyła się przez jedenaście lat, okropnie skarlała od jej wyjazdu za Atlantyk. Wpisując się do księgi meldunkowej rzuciła okiem na rubrykę „narodowość”. Recepcjonista był zajęty zagraniczną rozmową telefoniczną, mogła przerzucić parę stron. Przeważali Niemcy, Brytyjczyków jak na lekarstwo, trzech literek swego kraju nie znalazła. Odetchnęła z ulgą. Pierwszą czynnością po wyjściu z wanny było wysłanie telegramem na poste restante w Kapyla numeru telefonicznego i adresu swego nowego miejsca pobytu, następnie zamówiła Seattle. Telefon przyjęła służąca. Cathi zrobiła na palcach błyskawiczny rachunek czasu: od paryskiej północy odjęła osiem godzin, W Seattle czwarta po południu — akurat pora drzemki męża. Nie kazała go budzić, zadzwoni później. Nie zadawała pytań. U Cindy rozbicie szklanki jest zapowiedzią trzęsienia ziemi, kichnięcie rury wydechowej samochodu atomowym atakiem Rosjan na Stany. Tematy: kuchnia, sprzątanie, Cindy ma opanowane do perfekcji, wszystko inne straszy u niej ciemnym borem, lepiej nie poruszać. Jeszcze raz Cathi upewniła się, czy mąż jest u siebie, ale telefonu nie kazała przełączać. Skoro przebywa w kokpicie, nie ma powodu do zmartwień. Zadzwoni — palce poszły znowu w ruch — o dziesiątej czasu Pacyfiku. Cindy z refleksem jest kapkę do tyłu, pamięć do liczb jest u niej w stadium kiełkowania. Brak słów przy telefonie, jąkanie się o niczym nie świadczą. Dziesiąta, Pacific time! Kazała służącej to powtórzyć, po czym odwiesiła słuchawkę. O tym, że mówi z Paryża, nie wspomniała. Mimo skrajnego wyczerpania nie mogła zasnąć. Opanował ją niepokój. Niepokój o co? Przy telefonie Cindy zawsze traci język, ale tym razem wydała się jakaś inna. Histeria! — skarciła się Cathi. Gdyby miała wysnuwać wnioski z jej niedomówień, już dawno nabawiłaby się nerwicy żołądka. Uspokojona o męża zamówiła w recepcji połączenie z Seattle na szóstą rano i ułożyła się wygodnie do snu. Usnąć. Zapomnieć o wszystkim. Ale złudne marzenie! Głowę miała nabitą rozstaniem z przyjaciółkami zupełnie przez nią nie zawinionym, którego odium spadnie na nią. Już teraz jest ono komentowane u Jacksonów i Lynnów, stamtąd wieść rozndesie się dalej. A skutki? Za żadne skarby Cathi nie zostawiłaby swego domu na Good Weather Street. Zawód męża zmuszał ją często do zmiany miejsca zamieszkania, tutaj zakotwiczyła się na dobre. Ale ta nowa atmosferka wokół nich! I aby szczęścia nie było za dużo, okna domu wychodzą na fortecę Jacksonów, która pod dowództwem Glendy przeistoczy się w wysuniętą na przedpole wrogą placówkę obserwacyjno-przekaźnikową. Pewnego dnia Glenda rozgadała się przy drinku na temat swoich rozmów telefonicznych z mężem. Przez druty mają sobie więcej do powiedzenia niż zwykle, gdyż w domu Maynaird tkwi zawsze z nosem w papierzyskach. Cholerny milczek. Skazana tylko na niego zapomniałaby języka w gębie, jeżeli coś z niego wydostanie, to przez drut. Ale — żona człowieka pracującego na potrzeby obronne kraju podniosła tajemniczo brwi — gadatliwość a gadatliwość, telefon też ma uszy. Przekonał się o tym Bili Sloane, zastępca Maynarda. Były... Bili Sloane to już historia. Miał kłopoty z FBI. Z tą organizacją nikt nie wygra. Kiedy jej ludzie kogoś namierzą, można pakować manatki. Podobno rozmawiając z kimś Bili palnął o słowo za dużo czy nie tak i jego świetnie zapowiadającą się karierę szlag trafił. Nie on pierwszy pośliznął się na języku w tych czasach. Tylko jaki związek gadka ta miała z Casem? Bo elokwencja Glendy przy kieliszku ma zawsze swój podtekst. Bezsenność ma czarne oczy. Strach. Czym jest strach? Spadaniem w próżnię? Ostatnim spojrzeniem skazańca w słońce? I pytanie w tej chwili najważniejsze: czy strach może paraliżować człowieka nie mającego nic na sumieniu? Bo jakie zarzuty można postawić komuś tak sprawdzonemu, jak Cas, albo młokosowi buntującemu się przeciwko przymusowi żyrowania sobą fałszywego weksla. Czy niezgoda z obłudą nie jest zdrowym atrybutem młodości? Przeklęta polityka. Poturbowany w sprowokowanej przez siebie bójce Goliat bierze surowy odwet na swoich maluczkich i jeszcze oczekuje od nich przyjemnego wyrazu twarzy. To wyekspediowanie jej do Europy, myślała Cathi, mogło być z góry ukartowane, aby pozbawić męża oparcia. Perfidna gra. Zaciekłą walkę przyjdzie stoczyć po powrocie do domu. Cathi nie wiedziała nic o perypetiach inspektora policji Braddocksa z władzami miejskimi, o finale interwencji Casa u Stanleya Warda, o czynnej napaści przez nieznanego sprawcę na męża wracającego ze spaceru. Taki był bilans wydarzeń na Good Weather Street 17 do wczorajszego wieczora. Dziś we wczesnych godzinach rannych, kiedy domownicy jeszcze spali, wrzucono przez okno do salonu petardę z jakąś żrąco-cuchnącą substancją, która poparzyła mężowi twarz i ręce. Tajemnicze robaki systematycznie podgryzały głęboko zapuszczone w tę ziemię korzenie, jeżeli pomoc nie nadejdzie szybko, staremu drzewu grozi zawalenie. To właśnie to było przyczyną dziwnego zachowania się czarnej służącej przy telefonie, która atak na swoich państwa przeżywała jako atak na siebie i truchlała na każdy sygnał z zewnątrz domu. Dosyć ponurości, spać! — nakazała sobie Cathi. Czuła się, jak wyrzucona samotnie na bezludną wyspę zamieszkaną przez potwory. Wyostrzyła wzrok i słuch. Czy drzwi do apartamentu są zamknięte, a kurki w łazience pozakręcane? Tabletka nasenna nie działała. Zażyła ją przed wejściem do wanny, powinna już spać. Wygodne łóżko, wyciszające hałas z ulicy ciężkie story na oknach, ciepłe kolory sypialni miast stępiać podsycały jej wyobraźnię. Na nocnych stolikach z obu stron szerokiego łóżka stały lampy w jasnopomarańczowych abażurach, aparat radiowy i telefoniczny, kwarcowy budzik, przyciski na służbę, zdalny włącznik do telewizora — masa elektroniki, jak na miejsce do uprawiania miłości lub wypoczynku, znajdowała się w zasięgu jej rąk, czyżby Francuzi wynaleźli nowe przeznaczenie dla sypialni? Niemi świadkowie intymności, ten cały kram. Czy naprawdę niemi i ślepi? W magazynach towarowych czujki wewnętrznej telewizji są natrętnie widoczne. Działają na złodzieja prewencyjnie. Głupie uczucie — stać pod takim okiem przy kontuarze samoobsługowym, a jeszcze głupsze być podglądanym w łóżku. Na przykład to gniazdko w ścianie nad głową, zupełnie zbędne. Takie same gniazdka, białe, z dziurkami na wtyczkę do prądu, są w przedpokoju, w łazience, nawet w WC. Nie są to oczka kontrolne, ale po co one, skoro każda lampa jest podłączona. Przejeżdżając przez budowane z rozmachem drapacze chmur na miejscu dawnych hal targowych, taksówkarz się rozgadał. Manhattan! Nie jesteśmy gorsi od was! Nie podjęła zaczepki. Podobno co piąty taksówkarz paryski, co czwarty włoski, co drugi angielski są na usługach policji. Intratne musi być szpiclowanie. O Stanach, poza okazyjnymi sensacjami, nic na ten temat nie czytała. Wysługiwanie się policji? Tam ma się większy wybór: mafia, gangsterzy — to dopiero firmy! A jakie dają możliwości... Ten taksówkarz podpadł jej od razu. Zwróciła się do niego po francusku, on odpowiedział po angielsku. Bezczelny. „Nie jesteśmy gorsi od was!” Od jakich „was”? Przewodniki turystyczne przestrzegają przed takimi. Pomyślała o złotej, inkrustowanej drogimi kamieniami bransolecie i pierścionku z okazałym brylantem, prezentach Casa na jej pięćdziesiąte urodziny. W torebce miała prawie pół miliona lirów, których w pośpiechu nie zdążyła wymienić na lotnisku na franki, trochę dolarów, czeki podróżne, w sumie fortuna warta zachodu. Gdyby ten łotr okazał się jeszcze zboczeńcem... Z duszą na ramieniu wcisnęła się w kąt wozu. Hotel Vernet mieścił się blisko Łuku Triumfalnego, a Paryż to w końcu nie Chicago. Ale trasa, którą jechała, była coraz słabiej oświetlona, a zabudowania niepodobne do śródmieścia. Dokąd ten wariat ją wiezie? Nagle światła skończyły się, wóz stanął w szczerym polu. Serce podeszło Cathi pod gardło. Człowiek przy kierownicy miał na głowie prześcieradłowy kaptur Ku Klux Klanu, w ręku odbezpieczony rewolwer. Uprowadzenie! Wycelował w nią. — Nazywasz się Skala, tak? — śmiał się łotr szyderczo. — Jesteś matką zdrajcy, tak? — Palec zacisnął się na spuście. Cathi widziała lot pocisku mierzonego dokładnie między oczy. Martwa osunęła się na poduszki. Człowiek żyje po śmierci. To prawda! Była martwa. Trupem była, a pamięć odtwarzała lot pocisku z lufy w głąb czaszki i dalej. Nie do wiary, ale tak: z lufy w czaszkę, z lufy... I tak wkoło, powtarzany film, dopóki krew nie przestała w niej pulsować. Zbudziła się zlana potem. Była szósta. Wraz z dzwonkiem budzika odezwał się telefon. W słuchawce usłyszała spokojny głos męża. Jakie szczęście, że to był tylko sen! Przede wszystkim wytłumaczyła się ze swojej przyspieszonej obecności w Paryżu. Nie miała wątpliwości, że telefon domowy jest na podsłuchu. Z myślą o sercu męża, o konieczności uło- żenia sobie jakoś stosunków z sąsiadami w przyszłości starała się przedstawić przebieg wypadków możliwie najoględniej: babskie humory wzięły górę nad rozsądkiem i stało się. Ale to nic poważnego. Bardzo jej zależy na spotkaniu się z Andym. Jeśli jednak sytuacja na ulicy Pogodnej tego wymaga, postara się o rychły powrót. Jej plany zależą tylko od tego. Ku swemu zadowoleniu dowiedziała się, że w domu wszystko w porządku. Mąż interweniował u właściwych ludzi i spotkał się z pełnym zrozumieniem. To wybryki nieodpowiedzialnych pętaków, sprawy są na najlepszej drodze. Dobrze się stało, że wyjechała na ten czas: problemy mężczyźni lubią rozwiązywać w pojedynkę. Niech myśli tylko o sobie. A dla Andy’ego uściski. Całym sobą, jak nigdy przedtem, uroczyście oświadczył mąż, jest po stronie syna. Pokrzepiający telefon. Miała osiemnaście lat. Armie alianckie przekroczyły linię Renu i parły na wschód, na spotkanie z Armią Czerwoną, gdy po jedynym pojedynku powietrznym, jaki oglądała, uszkodzony samolot z emblematem polskich dywizjonów RAF-u wylądował przymusowo na terenie jej rodzinnej posiadłości wiejskiej, graniczącej z Rzeszą. Europa krwawiła szósty rok, dla niej było to pierwsze spotkanie z wojną na żywo. Dziewczęce uczucie, jakim zapałała wtedy do rannego pilota, odżyło w niej z dawną siłą. Nigdy się na tym człowieku nie zawiodła. Na zewnątrz nie wyróżniał się niczym specjalnym, ale za to jaki granit w środku! To nieprawda, że nie można kochać miłością gorącą mężczyzny, z którym żyje się prawie trzydzieści lat. Można go więcej niż kochać: można ubóstwiać, nie wyobrażać sobie życia bez niego. Cathi już nie zasnęła. Po kąpieli poprosiła o podanie śniadania do pokoju, godzinę później zamówiła rozmowę z urzędem pocztowym w Kapyla. Rozpoczęła się gra. Do tasownika poszła talia kart. Można wygrać, można przegrać, żyć biernie, kiedy się jest wystawionym na napaści „nieznanych sprawców”, nie można. W ciągu niespełna godziny od telefonu firma Buffalo Arms dostarczyła przez posłańca trzy katalogi — swoją najnowszą ofertę handlową. Buffalo Arms jest największym sprzedawcą broni w tej części kraju. Filie ma we wszystkich większych miastach stanów Washington, Idaho, Montana, Oregon, Wyoming. Tych pięć stanów Północnego Zachodu uważanych jest przez konkurencję za jej wyłączne podwórko. To solidna firma. Jest rówieśnikiem Seattle i tak jak ono siedzi w swym interesie mocno. Przyszła tu za bawołami. Bawoły wystrzelano, firma pozostała i jeszcze się rozrosła. Po bawołach przyszło wielkie zapotrzebowanie na broń na ludzi. Z roku na rok większe. Oferta prezentowała szeroki wachlarz broni palnej wszelkiego rodzaju, od replik broni z okresu podboju Dzikiego Zachodu do najnowocześniejszych typów produkowanych na obu półkulach. Firma przyjmuje zamówienia składane osobiście, telefonicznie, listownie. Warunki dostawy: na życzenie. Zezwolenie na posiadanie broni nie wymagane. Płatność gotówką, czekiem lub za zaliczeniem pocztowym. Kredytu nie udziela się. Katalog broni szybkostrzelnej: karabiny, pistolety maszynowe różnych typów, Skala odłożył na bok nie przejrzany. Szczegółowo przestudiował grubą księgę broni palnej długiej. Setki modeli, co jeden to ciekawszy, nieodparta pokusa dla męskiego oka. Zdecydował się na „armatę” — karabin marlin-444 magnum, łatwy w obsłudze, lekki jak na swój potężny kaliber, cena wraz z noktowizyjną lunetą snajperską dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów. Idealna rzecz na słonie, krokodyle, lwy, na straszliwie groźne niedźwiedzie grizzli. Absolutnie niezawodna broń, Hemingway wykosił z niej połowę drapieżników Afryki. Z katalogu broni palnej krótkiej Skala wybrał sześciostrzałowy, samorepetujący pistolet kieszonkowy astra cup, kaliber 22, płaski, z króciutką lufą, mieszczący się w kieszeni spodni, oraz bębenkowy enfield MK-1, znany mu z czasu wojny rewolwer będący na wyposażeniu armii brytyjskiej. Taki sam nosił bez mała pięć lat, ale będąc lotnikiem nie miał nigdy okazji do wypróbowania go w boju. Broń wraz z amunicją polecił przesłać na adres domu. Należność w kwocie pięciuset siedemdziesięciu pięciu dolarów uiszczona zostanie czekiem. — Proszę — zaznaczył Skala — o dostawę zamówienia firmowym, oznakowanym samochodem i przeniesienie z samochodu do domu bez opakowania, w sposób ostentacyjnie widoczny. Jeśli zostałem dobrze zrozumiany, to dziękuję. Został dobrze zrozumiany. Skala był przeciwnikiem posiadania broni. Amerykanie czuliby się bezpieczniejsi na ulicy bez niej. Po zabójstwie prezydenta Kennedy’ego wypowiadał się publicznie za zakazem wolnej sprzedaży broni. Ludzie są tylko ludźmi. Jak mało potrzeba niektórym do naciśnięcia spustu, nawet nie przymuszonym. A prawie w każdym samochodzie, w każdym domu pyszni się na ścianie kolekcja broni palnej, której niezauważenie przez gościa może być poczytane za ujmę na honorze gospodarza. Rewolwer w kieszeni, uważał Skala, jest jak piękna kobieta: nie przestanie kusić, dopóki się jej nie wypróbuje. Ale bywają sytuacje, kiedy trzeba dokonać wyboru między: być rzeźnikiem czy baranem. Reszta się nie liczy. Rozdział 9 Ostatnie lata swojej służby zamorskiej Samuel Highbrow spędził na Wyspach Bahama. Basen Morza Karaibskiego ze swoim położeniem względem obu Ameryk stanowił oczko w głowie służb wywiadowczych Stanów Zjednoczonych. Bogactwa naturalne południa płyną tędy na północ, produkty przemysłowe północy — na południe. Każdy obcy, pałętający się na tych wodach, bez względu na kolor bandery i stopień zażyłości z Amerykanami, był dla nich ością w gardle. Ale dopiero zawładnięcie Kubą przez nieukładnego wobec Waszyngtonu buntownika przeistoczyło ten rajski zakątek w kipiący wulkan. W ukierunkowany od lat krwiobieg wdarło się obce ciało. Groźne dla całego organizmu. Przeciwko intruzowi Stany Zjednoczone uruchomiły cały posiadany arsenał wojenny, bez oglądania się na skutki uboczne. Rezydencja gubernatora Wysp Bahama w Nassau stała się znakomitym punktem obserwacyjnym toczących się zmagań. Dla pułkownika Highbrowa, uczonego od dziecka niestrzelania do muchy z najgrubszej armaty, metody pracy wywiadu amerykańskiego nie przypominały nic, co na ten temat wiedział wytrawny pracownik wywiadu brytyjskiego. Niedługo po kryzysie karaibskim, który o mało nie wywrócił świata do góry nogami, Samuel Highbrow skorzystał z nadarzającej się okazji i przeszedł na emeryturę. Jeszcze raz stare przegrało potyczkę z nowym. Kilka październikowych dni sześćdziesiątego drugiego roku zamknęło ostatecznie chwalebny rozdział dziejów jego kraju. Wielu ludzi, bez których mrówczej pracy Imperium Brytyjskie zmarłoby już przy swoim porodzie, wysadziło na bocz- ny tor. Są jednak profesje i profesje. Wiedza zawodowa byłego oficera Secret Intelligence Service szybko znalazła sobie nabywców pośród klienteli cywilnej. Wiarołomna żona, łóżkowe wielokąty, banalne w swej istocie, wywołują zawsze ostre namiętności, na których szarlatani zgrywający się na Sherlocków Holmesów nieźle zarabiają. W dobie zminiaturyzowanych gadgetów podsłuchowo-wizyjnych, dających się zainstalować dosłownie wszędzie, przenikanie tajemnic alkowy nie jest trudne. Ceniona na londyńskim rynku detektywistycznym Agencja Debenhamsa podejmowała się rozwikłania tych zagadek tylko wówczas, gdy łóżko — jak w głośnej aferze ministra obrony Wielkiej Brytanii Johna Profumo i jego luksusowej kochanki Christine Keeler, użyczającej siebie na tym samym meblu także wysokiemu oficerowi wywiadu ościennego mocarstwa — jest punktem wyjściowym do spraw ważniejszych od zawartości dolnej części bielizny damskiej. Ta sprawa nie zdawała się mieć cokolwiek wspólnego z ministrami i ich przygodnymi kobietami. Od samego początku pachniała interesem. Zalatywała niewiernością wspólnika, czymś groźniejszym w skutkach od zdrady małżeńskiej. Niewierność w interesach skrywana jest bardziej niż tajemnicze schadzki kochanków, w przypadku powodzenia śledztwa wróży agencji dochody większe od dziennych stawek i ewentualnej gratyfikacji. Irytujący był obcesowy ton telefonicznego zleceniodawcy, ale Highbrow był ponad takie drobiazgi. Przeprowadzenie dochodzenia powierzył Arthurowi Cooperowi. Było ono jego pierwszym zadaniem na nowym miejscu pracy. Stróż porządku publicznego a praca detektywa — jaka przepaść! Ale właśnie w tej sprawie były oficer policji metropolitarnej mógł wykazać się swoimi koneksjami. Angażując go Highbrow nie wnikał w jego przeszłość. Z tego, co ptaki na londyńskich dachach świergotały, Cooperowi zarzucano niedopatrzenie służbowe, które kosztowało życie konstabla z dystryktu Warwick. „Niedopatrzenie służbowe” w znanej z dyscypliny umundurowanej policji, którego rezultatem była śmierć funkcjonariusza, i żadnych, poza zwolnieniem z szeregów, konsekwencji prawnych — już tylko to wystarczyło do przyjęcia go do pracy. Dodatkowo przemawiała na korzyść Coopera jego sylwetka miotacza oszczepem, nieprzeniknione jeziora w oczodołach, nie zachęcające do kąpieli bez ubezpieczenia, mocna szczęka zamknięta od dołu kwa- dratowym podbródkiem z dołeczkiem w środku, który na pewno przysparzał mu kłopotów podczas golenia, lecz mógł podobać się kobietom. Nie wyglądał z tym wszystkim na człowieka zdolnego do strojenia sobie żartów z pracy; ostrożny z natury Highbrow od razu nabrał do niego zaufania. Jeszcze jedno przemawiało za zaangażowaniem tego człowieka: jego znajomość świata przestępczego — małych złodziejaszków, paserów, prostytutek, sutenerów, zawsze gotowych do współpracy z policją. Siłą detektywa są informatorzy, uważał Highbrow. Są oni oczami i uszami, są psim węchem, bez ich pomocy praca w Londynie jest skazana na błądzenie po omacku. Więc Ronald W. Humber zatrudniony w przedsiębiorstwie Africa-Aid przy Cliff Street 16, zamieszkały przy Victoria Road 173, znak rozpoznawczy: brak środkowego palca u lewej ręki. To nazwisko było na pewno prawdziwe. Natomiast Roberta Vinnella, jak szastający pieniędzmi zleceniodawca, mówiący z amerykańskim akcentem, się przedstawił, można od razu między bajki włożyć. Tylko zdradzani mężowie, nieprzytomnie zakochani w swoich żonach, obnażają się przed detektywem jak przed psychiatrą, przekonani, że ukazanie swego nieszczęśliwego wnętrza pomoże im w odzyskaniu rozrzutnego skarbu. Naiwni. Ludzi interesu nie stać na taki luksus. Pieniądz jest okrągły i obraca się na pochyłym stole. To prostytutka, co sama turla się z rąk do rąk. Strzec go należy jak źrenicy oka. Ten Robert Vinnell, czy jak mu tam, albo zlekceważył tę zasadę, ale wdał się w sprawę z wilkołakiem większym od siebie. Africa-Aid — nic to nie mówiło. Przedsiębiorstw oferujących usługi na rzecz nowo powstałych krajów trzeciego świata namnożyło się w Londynie jak grzybów po deszczu. Nie są to przedsiębiorstwa w pełnym znaczeniu tego słowa, a przeważnie jednoosobowe biura otwierane przez hochsztaplerów spekulujących na bolączkach tych krajów; aby po dorwaniu się do łatwego pieniądza rozpływać się we mgle. Po wstępnych ustaleniach nowego pracownika Africa-Aid okazało się przedsięwzięciem z prawdziwego zdarzenia, pomyślanym z rozmachem przez kogoś bardziej konkretnego niż Pan Bóg. Kogo? — to zaintrygowało Highbrowa. Pół miliona funtów kapitału zakładowego na taką palcem na wodzie pisaną działalność nikt od ręki nie wykłada. Agencja Debenhamsa — od nazwiska założyciela, zmarłego tragicznie w nie wyjaśnionych okolicznościach — badała skrupulatnie powierzone sobie sprawy. Zanim jeszcze rozszyfrowanie osoby Ronalda Humbera stało się zadaniem służbowym byłego oficera Metropolitan Police, Highbrow zadał sobie trud pofatygowania się na Cliff Street 16. Do wnętrza budynku nie wchodził. Świeża farba na drzwiach i oknach, zwracający uwagę przechodnia szyld nad wejściem do pomieszczeń biurowych, lśniące szyby okien, wśród dobrych marek samochodów zaparkowanych na zastrzeżonym dla firmy miejscu stał najnowszy model oliwkowego mercedesa ze znanym mu numerem rejestracyjnym. To żadna pokątna lipa, ta Africa-Aid. Poprzez swojego człowieka w wydziale handlowym dystryktu Highbrow sprawdził godność właściciela firmy. Nie mylił się. Robert Vinnell to fikcja. Gdyby nie amerykański akcent zleceniodawcy i jakaś trudna do określenia intonacja, uchwycona przez czułe na Amerykanów ucho dyrektora Highbrowa, z nazwiska można by go posądzić o pokrewieństwo ze starą szlachtą angielską. Zwłoki podziurawionego na sito założyciela agencji wyłowiono z jeziora parku Battersea, daleko od jego miejsca zamieszkania, na przeciwległym krańcu Londynu. Przeprowadzone przez Scotland Yard śledztwo ustaliło wszystkie detale jego codziennego życia, z wyjątkiem przyczyn i sprawców morderstwa. Motywem zbrodni musiały być jakieś porachunki. I tu natknięto się na pustkę. Horacy C. Debenhams, przed przejściem w stan spoczynku wysoki urzędnik Korony w Republice Południowej Afryki, swoje trzydzieści lat nieprzerwanej służby zapisał złotymi literami. W jego życiorysie z tego okresu oprócz wyrazów uznania oraz licznych odznaczeń nie natrafiono na żaden ślad, który by prowadził do rozwiązania zagadki jego nieprzypadkowej przecież śmierci. Pozostałe po nim półtora miliona funtów — fortuny jak na urzędnika — oraz tajne konto w banku szwajcarskim, otwierane na hasło, niczego do sprawy nie wniosły: dorobienie się majątku jest w Wielkiej Brytanii cnotą. Jakie pieniądze czekały na hasło zabrane przez Debenhamsa do grobu, pozostanie tajemnicą szwajcarskich bankierów. Nosił wilk, ponieśli wilka czy tragedia dobrej owieczki? Śmierć była smakowitym kąskiem dla żądnej sensacji prasy brukowej, ujawnione kulisy życia nieboszczyka, głównie jednak pozostawione aktywa, podzieliły jego bliskich na wrogie sobie obozy. Ale na tym się skończyło. Po roku bezowocnych poszukiwań sprawców śmierci tego rycerza bez skazy śledztwo umorzono. Highbrow nie podzielał zdania Scotland Yardu. Półtora miliona funtów, nie licząc wkładu na hasło, równało się dwóchsetletnim poborom urzędnika szczebla piastowanego przez zamordowanego. Fortuna ulokowana była w żywej gotówce, mogła w każdej chwili być podjęta w całości. Czyżby jej właściciel obawiał się konieczności nagłej zmiany swego miejsca zamieszkania? Życie Highbrowa potoczyło się dalej dwoma torami: dyrektora agencji, którą z upoważnienia spadkobierców kierował, oraz detektywa prowadzącego na boczku swoje prywatne śledztwo, zaniechane przez oficjalne w kraju organa ścigania. Pod jego prężnym kierownictwem wpływy agencji wkrótce zwiększyły się nawet, ale jego ciche ambicje sięgały wyżej. Pewnego dnia w misternie zakamuflowanej skrytce w swoim gabinecie znalazł dziennik zapisany szyfrem. Highbrow przeszedł przeszkolenie kryptologiczne. Opracowanie klucza do naiwnie skonstruowanego szyfru było nadzwyczaj łatwe. Dziennik okazał się prowadzonym z buchalteryjną dokładnością skorowidzem nazwisk, adresów i piastowanych funkcji ludzi zamieszkałych w Republice Południowej Afryki, Namibii i w Europie. Osoby te, odkrył Highbrow później, łączyła wspólnota zainteresowań: kamienie szlachetne. Były pracownik wywiadu brytyjskiego na zarekinionych akwenach Karaibów wiedział, że gdy w wodzie znajdzie się krew, żarłacze stają się niespokojne. Teraz tylko trochę cierpliwości, nakazał sobie. Agencja mieści się w samym sercu city. Zajmuje kilka dużych pokoi w jednym z nielicznych już gmachów secesyjnych z ubiegłego stulecia, nie wyrugowanych jeszcze przez nowoczesne biurowce. Sąsiaduje z Bankiem Anglii, starym gmachem Giełdy i nowym, oddanym do użytku przed paroma laty. Bliskość tej szacownej instytucji, której nazwa mówi sama za siebie, kosztuje. Ale efektowna rama nigdy nie pozostawała bez wpływu na cenę dzieła sztuki. Godziny przyjęć, uwidocznione na imitującym złoto szyldzie: 10—12. Premier rządu Jej Królewskiej Mości, zwalisty Jim Callagham, orze w swej lokatorskiej siedzibie na Downing Street od wczesnego rana do późnej nocy, dyrektor Highbrow przeznacza swym klientom dwie godziny. Dwie. Kto pragnie skorzystać z usług Agencji Debenhamsa, niech staje w kolejce. Już pierwsze wrażenie rozwiewało obawy przybysza: znajdował się nie w norze kreta żerującego na przewrotności ludzkiej, ale w Świątyni Dyskrecji. Wyposażenie gabinetu, całkowicie zmienione od czasu kiedy przesiadywał tutaj świętej pamięci założyciel agencji, podporządkowane było temu celowi. Dziewiętnastowieczna pompada z drzew palmowych, kandelabrów, ciężkich stor na strzelistych oknach, przeplatana elementami nowoczesności, miast przytłaczać mieszaniną stylów, uspokajała wzburzone fale. Ten port dawał schronienie przed burzą. Tu można śmiało rzucać kotwicę i wychodzić na ląd. Architekt świątyni zadbał też o wyposażenie jej w utensylia użytkowe. Cienia szukają osobnicy uczuleni na światło. Ich oblicza, utrwalone na taśmie filmowej, kiedy skruszeni wyjawiają swoje grzechy, mogą mieć nieocenioną wartość. Stary pracownik wywiadu pomyślał o tym. Kadry z nimi nakręcane automatycznym superczułym aparatem marki „Canon 1014 XL Sound”, zainstalowanym w atrapie kinkietu zamocowanej naprzeciwko fotela, na którym siadali, wypełniały spore już kasetowe dossier. Highbrow miał zawsze na podorędziu pretekst do pozostawienia klienta na chwilę samego, wystawionego na łup bezszelestnie pracującej kamery. Żadne słowo, najcichszy dźwięk nie rozpłynął się w próżni nie zarejestrowany uprzednio na taśmie; żegnając się klient wynosił ze świątyni swoją cielesną powłokę, zostawiając w niej duszę, która później podlegała fachowej obróbce. Wyniki zapisywano na wieczność w pamięci komputera pozostającego w wyłącznej dyspozycji dyrektora. Asekurując się na wszelkie ewentualności, nie zapomniano o środkach bezpieczeństwa. Rasowy wywiadowca nigdy o tym nie zapomina. Idąc w bór pełen dzikiego zwierza może zapomnieć powiedzieć żonie: „Pa, kochanie. Do zobaczenia!”, ale nie zapomni sprawdzić, czy jego broń jest naładowana. Highbrow przygotował się na każdą ewentualność. W salce projekcyjnej, sąsiadującej z gabinetem, wyświetla się nakręcone filmy i analizuje ich bohaterów pod kątem znanym jedynie jemu oraz Nelly. Ich uwagi nie uchodzi żaden szczegół. Każdy człowiek ma swoją naturę, różniącą się od innych niekiedy drobiazgami tylko. Ma także przyzwyczajenia, zwane potocznie drugą naturą, z których najczęściej nie zdaje sobie sprawy. A są one widoczne dla wytrawnego obserwatora, niczym samotne drzewo pośród pni wyciętego lasu. W swojej pracy Highbrow jest niezmordowany. W ciągu roku kierowania agencją przez scenę gabinetu przewinęła się rzesza aktorów. Kariera większości kończyła się na pierwszej próbie. Ale niektórzy błysnęli talentem, a zwłaszcza jeden: postawny, silnie zbudowany pięćdziesięciolatek z wąsem, nieco przydługim jak na ten fason. Facet przesadził z tą rudą szczotką zakrywającą całkowicie górną wargę. Dlaczego przesadził? — pytał siebie Highbrow, studiując film. Tysiące ciemnych plam. Ten wąchał ma w sobie coś z komety Haleya: pojawił się na firmamencie tego gabinetu niedługo po śmierci Horacy’ego i zniknął bez śladu. Jego wizyta miała cechy rekonesansu znanego sobie terenu operacyjnego, opanowanego chwilowo przez przeciwnika, a przy okazji — takich klientów się nie zapomina — chciał odkupić agencję... Z całym jej wyposażeniem, na pniu... Płacił gotówką, cena się nie liczyła. Potem, jak przystało na kometę, nie przedstawiając się, zniknął. Kilka miesięcy później człowieka tego widziano w świcie szefa wewnętrznej policji międzynarodowego koncernu diamentowego General Selling Conference, Afrykandera, pana Johannesa van Boothy. Miało to miejsce w Kapsztadzie na party wydanym w ogrodzie konsulatu cesarstwa Iranu. Nazwiska jego nie zdołano ustalić, podane zaś podczas wizyty w agencji było na pewno fikcyjne. Mówi angielskim z gardłowym akcentem południowo- afrykańskich Holendrów. Wielkie palisandrowe biurko Highbrowa świeciło zawsze idealną pustką. Niczym ołtarz w świątyni, poza aparatem telefonicznym z automatyczną sekretarką połączonym z systemem alarmowym, nigdy nie splamiło się listkiem papieru. Tutaj się słuchało tylko, a do tego papier i pióro niepotrzebne. Słuchało się, rozważało padające słowa, wnioski przekazywało się innym do wykonania. I czekało się cierpliwie. Dyrektor wierzył, że prędzej czy później po przeciwnej stronie jego imponującego biurka, zwrócony twarzą do niewidocznego obiektywu uruchamianej elektronicznie kamery filmowej zasiądzie TEN człowiek. Bo mordercy wracają na miejsce zbrodni. Nie jest to tylko motywem autorów powieści kryminalnych: wracają! Z nakazu zapisanego w podświadomości, silniejszego od instynktu samozachowawczego, albo z woli Najwyższego, który winy nie pozostawia bez kary. Gabinet, nad którego urządzeniem Highbrow tak się natrudził, to pułapka na grubego zwierza. Morderca Horacy’ego C. Debenhamsa, jeśli nawet nie usłucha nakazu podświadomości, wróci tu po skorowidz z nazwiskami prominentów ze świata kamieni szlachetnych oraz po nie odnalezione, gdzieś tu jeszcze spoczywające hasło, strzegące dostępu do zdeponowanych w Szwajcarii pieniędzy. Spotka się z godnym siebie przyjęciem. Do gabinetu prowadzi dwoje drzwi: przez sekretariat i osobne, z hallu, na których nie ma żadnego napisu, zamykanych na patentowy klucz. Highbrow korzysta z wejścia z hallu i wita się z Nelly za pośrednictwem dyktafonu. To reguła. Sporządzony przez nią porządek dnia z naniesionymi uwagami czeka na niego obok prasy, z podkreślonymi niebieskim i czerwonym tuszem nagłówkami. Gdy Nelly słyszy w dyktafonie codzienne: „Hello, dear”, wnosi na tacy przygotowaną wcześniej kawę i, zdobywając się na zupełnie bezosobowe: „Good morning”, wychodzi. Przed zapoznaniem się z porządkiem dnia i prasą chwila zadumy szefa nad sprawami świata, której nie należy zakłócać. Tego dnia Highbrow wszedł do gabinetu przez sekretariat i pierwsze, co usłyszał od Nelly: — Lotnisko w Lilie. Przeczytaj, co się tam wydarzyło. Moim zdaniem warte twego oka — Highbrow liczył się ze zdaniem Nelly. Ta wspaniała czterdziestolatka, z którą swego czasu spędził kilka przyjemnych tygodni na Bahamach, mogła z powodzeniem podjąć się zadania wytrawnego detektywa. Taca z dzbankiem kawy wylądowała na stoliku obok biurka, Nelly zamknęła za sobą drzwi od strony sekretariatu. Kawa była jak zwykle wyborna. Highbrow odstawił filiżankę. Otoczony błękitnym dymkiem cygara zapoznał się ze szczegółami wydarzenia w Lilie. Pojedynczy skok — zastanawiał się — czy wpadka zorganizowanego gangu? Zdjęcie płonącego samolotu i pasażerów, zrobione z wieży kontrolnej lotniska, było mało wyraźne. Highbrow westchnął. Nie pierwsza to afera i nie ostatnia. Ale ta zabije Interpolowi ćwieka w głowę. I nie tylko Interpolowi. Nie mylił się. Nazajutrz Londyn zaszczycił swoją obecnością pan Johannes van Bootha, szef policji wewnętrznej międzynarodowego koncernu diamentowego General Seeling Conference. Nazwisko to figuruje w skorowidzu Debenhamsa obok nazwiska pana Seymoura Bromptona, prezesa rady nadzorczej British Diamond Pavilion. W nawiasie widnieją litery „RR”. Inicjały te Highbrow łatwo rozszyfrował. Wezwał do siebie Nelly. — To chyba wbrew jego woli — skinął na gazetę ze zdjęciem południowoafrykańskiego gościa, wsiadającego na lotnisku Heathrow do srebrzystego samochodu marki „Rolls-Royce”. — Z tego, co wiem, pan ten nie przepada za jupiterami. Co o tym myślisz? — Lille, van Bootha, Bromton, rolls-royce... To już coś — podniosła na niego swój przenikliwy wzrok. — A gdybyś tak wszedł temu Afrykanderowi na ogon? — Niezła myśl — zgodził sią Highbrow. — Masz jakiś pomysł? — Te cztery srebrzyste kółka mogą być punktem zaczepnym. Highbrow zakręcił numer przedstawicielstwa Rolls-Royce’a w Londynie i głosem roztargnionego miliardera, który nie wie, że na samochody tej firmy się czeka, wyraził zamiar kupienia jednego. Natychmiast. — Jenkins jestem — usłyszał w odpowiedzi. — Dyrektor przedstawicielstwa, Ben Jenkins... Czy mógłbym spytać, z kim mam przyjemność? Highbrow zrobił oko do Nelly. — Ochr przepraszam! Lord Snowhill of Calghary przy telefonie. — Bardzo mi przyjemnie, milordzie, ale spełnienie od ręki pańskiego życzenia nie jest możliwe. Nasze wozy produkujemy tylko na zamówienie, natomiast termin dostawy zależy od modelu i jego wyposażenia. Jakim modelem, jeśli wolno spytać, jest pan zainteresowany? — Model... model... nie znam się na tym. Widziałem jeden na parkingu, zdaje się, Brytyjskiego Pawilonu Diamentów. Coś mniej więcej podobnego. Maszyna odebrała mi spokój. — To „Silver Shadow II”, nasz najnowszy typ. Silver, dlatego że srebrzysty w kolorze. W wersji standardowej cena jego wynosi trzydzieści tysięcy funtów. Do tego, oczywiście, dochodzą koszty specjalnych życzeń klientów... Gdyby David Attentown, wyczekując przed hotelem Carlton, uwagą obdarzył nie tylko umówionego z nim gościa z Republiki Południowej Afryki, za srebrzystym rolls- roycem, który go przywiózł, dostrzegłby granatowego bentleya prowadzonego przez kobietę. Z samochodu tego wysiadł dystyngowany siwy pan w meloniku i białym szalu owiniętym luźno wokół szyi, w wieku około sześćdziesięciu lat, o wysokiej, wyprostowanej sylwetce zawodo- wego oficera lub dyplomaty. Ale to napięcie nerwowe. Kiedy on konferował z van Boothą nad wyborem trunków, pan ten zajął miejsce nie opodal ich stołu, na co Attentown nie zwrócił uwagi. Tak rozpoczął się bieg wypadków, całkowicie nie przewidzianych przez biorące w nich udział osoby. Paradeplatz w Zurychu. Przed jeden z licznych tutaj banków zajeżdża dobrej marki samochód. Dzień jest pogodny, bezwietrzny. Z samochodu wysiada starszy pan, sprawdza nazwę banku nad portalem i podpierając się czarną laską z gałką z kości słoniowej, wchodzi do środka. Na Paradeplatz jest więcej banków. To najpieniężniejszy plac w świecie. Hitler zamierzał podbić Szwajcarię. Od linii Leningrad — Moskwa — Stalingrad na wschodzie, po Pireneje na zachodzie tylko ten kraj w Europie pozostawał nie zajęty przez jego wojska. Ale mu to wyperswadowano. Pieniądze to nie ludzie. Milion poległych żołnierzy da się odrobić w łóżku w ciągu jednej nocy, co innego z pieniędzmi. Marmur doryckich kolumn, alabaster ścian, pancerne szkła urzędniczych boksów, na suficie fresk „Stworzenie świata”. To tu — rozpoznaje wytworny pan. Pewnym krokiem kieruje się do jednego z boksów, laskę z gałką z kości słoniowej kładzie na pulpicie, urzędnikowi, który na jego widok wstaje z obrotowego fotela, wypisuje na kartoniku jedno słowo. Hasło. Kartonik kładzie w szufladce wpuszczonej w pulpit, wzrok zawiesza obojętnie na wskazówkach ściennego zegara. Jest jedenasta trzydzieści. W Szwajcarii to dobra pora na załatwienie spraw bankowych. Automat przesuwa szufladkę poza szklane przepierzenie. Urzędnik poprawia okulary na nosie, odczytuje hasło, przeprasza wytwornego pana i znika z kartonikiem za drzwiami gabinetu swego przełożonego. Bank jest prawie pusty. Jakaś zaawansowana wiekiem para na jednej z kanap, uzbrojeni strażnicy — nie licząc mumii urzędniczych, obiektów wewnętrznej telewizji spoglądających argusowym okiem ze stiuków sufitu, jedwabnego brzęczenia much uwięzionych w pudłach maszyn do liczenia — wszystko. Samotność wytwornego pana pod boksem nie trwa długo. Hali przemierza dyrektor banku, przedstawia się i prosi o udanie się za sobą. Strażnik w kuloodpornej budce wpisuje do specjalnego notatnika datę i godzinę wizyty, niezależnie od tego rejestruje je w pamięci komputera skarbca. Naciśnięcie niewidocznego guzika, szczęk dźwigni, winda zjeżdża na poziom czwartego piętra pod ziemią, wykutego w granitowej skale. Stalowe wrota do bankowego sezamu, zamknięte na kombinację szyfrową i dwa klucze, ustępują. Jeszcze elektroniczny impuls z nadajnika, który dyrektor ma w ręku, podnoszący kratę, i wnętrze jaskrawo oświetlonego pomieszczenia staje otworem. W ścianach rzędy ponumerowanych metalowych sejfów, na środku pomieszczenia tylko stół z prostym fotelem. Dyrektor zostawia wytwornego pana samego. Oprócz lampy rtęciowej na stole towarzyszyć mu będzie przycisk do przywołania dyrektora po zakończeniu operacji; do tego czasu jego obecność jest zbędna. Zaszyfrowany kod do zamka sejfu zna tylko klient, dyrektor nie ma prawa go podglądać. Zawartość sejfu, ciemnopopielate irchowe woreczki z diamentami o wartości wielu milionów funtów szterlingów, nie wywołuje u wytwornego pana dreszczy; oczekiwał tego. To one stały się powodem śmierci jego przyjaciela. Bo wygląda na to, że Horacy, ten szlachetny rycerz bez skazy obwieszony medalami za wierną służbę królowej, podczas sprawowania swej wysokiej funkcji na południowym cyplu Afryki nie tylko dobro Korony miał na sercu... Wytworny pan ma własną wersję wypadków. Może ona odpowiadać prawdziwemu przebiegowi zdarzeń, może być błędna. Jest to, jak sam nazywa, wersja robocza. Każde nowe odkrycie pomaga weryfikować ją. Jedne elementy odrzuca, w ich miejsce wprowadza nowe, zwiększając w ten sposób stopień prawdopodobieństwa. Jak w badaniu naukowym. Wersja obecna zakłada: Kamienie w sejfie banku na Paradeplatz nie były własnością Horacy’ego. Podczas swego ostatniego pobytu w RPA były wyższy urzędnik Korony, znany dobrze władzom lotniska w Johannesburgu i przez władze te szanowany, a więc nie poddawany kontroli celnej, podjął się przemytu diamentów, uprawianego już wcześniej, dla kogoś spoza General Selling Conference i British Diamond Pavilion. Diamenty nie dotarły do miejsca przeznaczenia. Przemytnik, zgodnie z ustaloną marszrutą mającą na celu wykołowanie celników na drugim końcu trasy, wysiadł w Zurychu i do Londynu przybył samolotem linii Swissair, ale... bez woreczków irchowych. Niebo przebacza błądzącym, na ziemi sprawy te wyglądają prozaiczniej. Horacy zapłacił za swój grzech. To już przeszłość nie do odwrócenia, i dobrze, że zapłacił tak drogo. Tylko komu? Zagadka — stwierdził rzeczowo Highbrow mający o tych sprawach niezłe wyobrażenie. I długo zagadką pozostanie. Ale nadziei na jej rozwikłanie nie tracił. Wezwał do siebie Nelly. Jego myślami zawładnęły diamenty z Lilie, od kolacji w Carltonie w jakiś sposób wiążące się z Attentownem. Już wcześniej zapoznał się z systemem cyrkulacji tych kamieni, od wydobycia ich na powierzchnię ziemi, kontrolowanego przez General Selling Conference, do obróbki w szlifierniach i dalej — pod pancerne szkło wystawowych gablot jubilerów. System zdawał się być dla obcych hermetycznie zamknięty, wodoszczelny, wstrząsoodporny. Lilie zadało temu kłam. Nazajutrz po ujawnieniu afery Highbrow udał się do Brukseli, do Marcela Samaeya, swego odpowiednika po fachu „pracującego w kamieniach”. Agencje łączył cichy układ, na mocy którego Highbrow miał oko na sprawy Marcela rozgrywające się w Londynie, ten zaś spłacał dług podobnymi usługami na swoim podwórku. Diamenty przechwycone w Lilie nie dotrą do lewych szlifierzy w Antwerpii i Amsterdamie, co nie oznacza, aby GSC nie wystawił pewnym ludziom rachunku do uregulowania. Rozpocznie się wielkie polowanie na czarownice, które w przemycie maczały palce. Poleje się krew. Marcel postawił swoje czujki na baczność. W osobiście prowadzonej od lat kartotece, kiedy Kongo z bogatymi złożami diamentów należało jeszcze do Belgii, ma zdjęcia i dane personalne ryb stale pływających w tym stawie i zawijających tu gościnnie. To jego największy majątek. Wartość rynkowa zbioru przekracza cenę jego życia i Marcel zna osoby, które cenę tę uiściłyby od ręki. Jedna z nich odwiedziła Brukselę. Z paszportu nazywa się Peter Krueger, między kamratami zwany „Zajęczą Wargą”, obywatel RPA. Wczoraj — donosił Marcel, ale bez podawania personaliów — widziano go w restauracji Hotelu Palace przy placu Rogera w towarzystwie barczystego mężczyzny w wieku około czterdziestu pięciu lat, mówiącego z amerykańskim akcentem, o imieniu Dave. Po wspólnym posiłku mężczyzna ów udał się późnym wieczorem taksówką na lotnisko, skąd samolotem linii British Airways odleciał do Londynu. — Ten Marcel — Highbrow odezwał się do obserwującej go w skupieniu Nelly — nie mówi nam wszystkiego. Jak zawsze. Szczegółowo opisuje nam jednego, który wygląda na Attentowna, o drugim napomyka tylko, że przybył tym samym samolotem, co van Bootha. W Brukseli mieszka w Hotelu Palace, ale tutaj luka: w książce meldunkowej żadnego gościa z RPA nie ma. Jest to o tyle dziwne, że obcokrajowców spoza krajów Wspólnego Rynku recepcjoniści belgijscy wpisują do księgi sami. Coś tu nie gra. — Może facet włada holenderskim? — podsunęła niezawodna Nelly. — Jako Afrykander... — To byłoby wytłumaczenie. Ten, co chciał odkupić agencję — pamiętał Highbrow — był też Afrykanderem. — A nie sądzisz, że jeden i drugi to ta sama osoba? — wtrąciła ostrożnie Nelly. — W zasadzie wykluczam tę możliwość. Tacy ludzie, jakimi wysługiwał się Horacy, bez ważnego powodu nie zdejmują rękawiczek. Chyba że są siebie absolutnie pewni lub stają przed koniecznością wyboru: albo, albo. Highbrow uśmiechnął się zachwycony. — Jesteś moim największym odkryciem, Nelly. — Przysiadł naprzeciwko swojej bahamskiej miłości. — Gdy busz staje w ogniu, zwierzęta tracą orientację — stwierdził sentencjonalnie. — Porównanie to niezupełnie pasuje do sytuacji, ale wygląda na to, że władcy GSC odkryli, iż do ich imperium dobrały się korniki. Imperium silnie obsadzonego w strukturze, któremu, jeśli nie nastąpi zdecydowane przeciwdziałanie, grozi zawalenie. Przyjazd van Boothy zdaje się potwierdzać tę tezę: gotuje się ze strony GSC akcja, jaka zmrozi krew w żyłach wszystkim kornikom. Jesteśmy świadkami jej fazy wstępnej: rozpoznania, kolejną będzie zgrupowanie sił i stadium końcowym — uderzenie. Mobilizacja już w toku. Africa-Aid. Zwykle płotka żerująca na terytorialnych wodach imperium z jego łaskawego przyzwolenia, dziś sojusznik w walce o wspólne przetrwanie. Zastanawia mnie gość w Hotelu Palace. Marcel jak gdyby rezerwował go dla siebie; nie wiemy nawet, jak wygląda. Wybór tego hotelu nie jest przypadkowy: władając holenderskim, w księdze hotelowej podając się za Flamanda, czyli swego, ma pełną swobodę ruchu. Uwagę powinniśmy skupić na Attentownie. Coś mi podpowiada, że naprowadzi nas na trop. Ta jego wzmożona ruchliwość! Jeden wieczór w Carltonie, następny w Brukseli, w biurze nie było go cały dzień; Cooper tak umęczył telefonami tę Nancy, że dziewczyna jest gotowa iść z nim na kawę. Interesuje mnie też, gdzie ten ruchliwy osobnik spędził resztę dnia. Gdyby moje przypuszczenia sprawdziły się, mielibyśmy trójkąt: van Bootha, Afrykander, Attentown. Szef policji GSC musiał mieć jakiś cel, prosząc go do swego stołu. Musimy się nim zająć. Kogo proponujesz, Nelly? — Gdybym była młodsza... — Niezwykłe kobiety się nie starzeją — powiedział Highbrow wcale nie traktując tego jako komplement. — Wobec tego kogo? — Arthura Coopera. Z Humbera nic ciekawego chwilowo nie wyskoczy. Hotelu Windsor i tej ślicznotki dopilnują jego kontakty. Attentown potrzebuje kogoś mocnego. — Ale nie wtajemniczonego w nasze brudy. Cooper odpada. Powiedziawszy to Highbrow spoważniał. Bezczynne przyglądanie się biegowi wypadków mogło doprowadzić do pojawienia się w tym gabinecie kogoś, kto tym razem nie interesowałby się tylko kupnem agencji. — Nie chcę zbędnych ofiar — zakończył. — To nasza wewnętrzna sprawa. Zajmę się Attentownem sam. Z twoją pomocą będę czuł się pewniejszy. Co ty na to, Nelly? Sekretarka skinęła aprobująco głową. Zdjęcie wykonane z wieży lotniska w Lilie nie było wyraźne: odległość od wieży, słabe oświetlenie, w ogóle amatorszczyzna. Gdyby w momencie pstryknięcia słońce było łaskawsze albo pasażerowie mieli w tle płonącą awionetkę, a nie ołowianą zieleń trawy! Ale mimo to podobieństwo było olbrzymie. Attentown poddał zdjęcie skrupulatnej analizie. Uwagę skupił na pasażerach. Zasięgnął porady specjalisty. Wyraz twarzy, dowiedział się — abstrahując od chirurgii kosmetycznej — można zmienić. Niezbędne do tego akcesoria, dostępne na rynku, są na pierwszy rzut oka nierozpoznawalne. Podobieństwo twarzy nie jest już w sądzie argumentem nie do podważenia przez obronę. Budowa ciała i ruch. Ucharakteryzować się można na każdego. Zmienić można linię nosa, barwę owłosienia, ale nikt nie zmieni swojej specyfiki ruchowej. Postacią numer jeden był pasażer w kapeluszu, rwący się ku spowitej płomieniami awionetce. Gdyby nie równie rosły pilot, częściowo go sobą zasłaniający, nie byłoby wątpliwości, kim był ten szalony człowiek, i to niezależnie od kapelusza noszonego na wyjątkowy bakier. Ustalenie tożsamości powstrzymującego go za poły marynarki towarzysza byłoby wtedy sprawą prostą. Gdyby zatem pierwszy był Tedem Cullinanem, drugi musiałby nazywać się Alex Zagora — ta para syjamskich braci jest zdolna do rzucenia się na słońce. Więc ten pierwszy to Cullinan czy nie Cullinan? Szarada ta ma dwa rozwiązania. To drugie Attentown wolałby zaraz wykluczyć. Posiadacz kapelusza mógłby z powodzeniem być kimś jeszcze innym. W grupie podopiecznych, których wspierał materialnie, znajdował się jeden łudząco podobny do Cullinana, nie tylko budową ciała i wzrostem. Do Indochin przybywali wszyscy ostrzyżeni na zapałkę, jednakowo umundurowani, kartę identyfikacyjną stanowiły twarz i głos. Już wówczas zdarzyło się, że pomylił jednego z drugim. Garnitur zuniformizował ludzi, utrudniając rozpoznanie na odległość. Gdyby jednak Cullinan znalazł sobie stuprocentowe alibi, to do figury przy awionetce pasuje... Samo wymienienie imienia i nazwiska tego człowieka, w kontekście tej sprawy, przyprawiało Attentowna o zawrót głowy. Jeszcze w czasach tułaczki po wioskach Czechosłowacji na wozie handlarza starzyzną David przygarnął bezdomnego kundla. W gospodarce ojca liczył się każdy halerz, dodatkowy brzuch do napełnienia nie był obojętny. Wydając obecnie lekką ręką tysiące dolarów, zagarniając krocie wpływające na jego konta bankowe za jednym podniesieniem ręki, Attentown często powracał myślami do swego żebraczego dzieciństwa, nie mogąc się nadziwić pokrętności życia — wymagało hartu, tym większego, im niższa była grzęda. Ojciec Davidka nigdy nie postawiłby sprawy na ostrzu noża, gdyby nie choroba kundla. Davidek niczego nie dostrzegał. Krosty na skórze? — sam rzadko nie miał krost. Ale tym razem ojciec nie ustąpił. Po utopieniu psa w starej studni dwaj mieszkańcy wozu dzielili nadal wspólne dole i niedole. Ale parasol nieba nad nimi, z kolorowego przeplatańca, już na stałe zaciągnął się chmurami. Na ławce wozu nic się w zasadzie nie zmieniło. Ławka była ta sama, tyle że teraz miała dwa bieguny. Na jednym siedział schorowany ojciec, na drugim jego śmiertelny wróg, życzący mu takiego samego końca, jaki przypadł psu. Minęły lata. Rodziciela, choć to już postać sprzed wieków, David wciąż pamiętał. Krewnych, którzy po śmierci ojca ściągnęli go do Ameryki, dali dach nad głową i wykształcenie, też nie zapomniał. Kobiety wylatywały mu z głowy po wyjściu z łóżka — mało zajmowały miejsca w jego myślach. Normalne męskie życie. Gotowość do podzielenia się z kimś ostatnim kęsem chleba zabrał ze sobą do studni okryty krostami kundel. Pustkę w nieprzystępnym sercu tego samotnika wypełniał Andrew Skala. Jakie ono było naprawdę — pod maską wykalkulowanej rzeczowości — żaden z kolegów, którym okazywał wielkoduszność, nie wiedział. Serca, w przeciwieństwie do oczu, nie są przejrzyste. A szkoda. Bo gdyby były, żaden z nich nie poważyłby się na nadużycie jego zaufania. Andy Skala. Sztokholmski detektyw Zetterstamm, wynajęty przez Humbera — dzięki informacji z wiadomego źródła — wszedł mu na ogon już jako rezydentowi hotelu Kalastajatorppa. Obiekt zajmował luksusowy apartament, szastał pieniędzmi, otaczał się pięknymi kobietami, jednej tylko nocy przegrał w ruletkę równowartość dwudziestu kilku tysięcy dolarów. Po dwudniowej przerwie w życiorysie, która śledzącemu pozostała nie znana, został odnaleziony w prywatnym bungalowie prezesa koncernu Xetem w lasach pod Kapyla. Chodziło o warunki do pracy literackiej. Przemysłowiec fiński, utrzymujący rozległe kontakty handlowe z Rosjanami, oddał mu do dyspozycji swoją letnią rezydencję... Attentown wysłał do przyjaciela na poste restante pilny telegram z żądaniem niezwłocznego wyznaczenia miejsca spotkania. Rozdział 10 Niebo było wciąż zasnute chmurami. Całkowitego rozjaśnienia Samuel Highbrow tak szybko się nie spodziewał. Sprawa „Ronald W. Humber and Company” — takim kryptonimem opatrzył zlecenie Roberta Vinnella vel Davida Attentowna — jaka gmatwanina! — zataczała coraz większy, niebezpieczny krąg. Gdyby przewidywał, jak daleko sięgnie swymi ko- rzeniami i jakie osobistości obejmie, może by się jej nie podjął. Amatorzy w zawodzie prywatnego detektywa, rekrutujący się przeważnie spośród zdymisjonowanych oficerów policji lub śledczych, tylko marzą o dorwaniu się do zagadek skrywanych pod skromnymi szyldami ponadnarodowych przedsięwzięć, profesjonaliści znają swoje granice. I dobrze na tym wychodzą. Chyba że trafi się wyjątek od tej reguły — wyzwanie. Niepodjęcie go byłoby poniżej godności szanującego się byłego wyższego oficera British Intelligence Service. Wysiadając z samolotu na lotnisku w Rotterdamie, wraz ze swoim nowym nabytkiem, który tak się podoba Nelly, Arthurem Cooperem, Highbrow podsumowywał swoje aktywa i pasywa. Te drugie w jego bilansie przeważały. Dlaczego towarzystwo Arthura Coopera, mężczyzny o budowie pięcioboisty, byłego oficera londyńskiej Metropolitan Police, którego Highbrow pierwotnie nie chciał angażować w rodzinne brudy Agencji Debenhamsa? Niezawodna Nelly wywąchała sobie znanymi sposobami istotny dla prowadzonego śledztwa sekret przystojnego Arthura: mundur Metropolitan Police był zasłoną dymną dla świata przestępczego. Jego prawdziwym miejscem pracy była międzynarodowa organizacja Interpol, Wydział Zwalczania Handlu Narkotykami, dymisja zaś następstwem zastrzelenia przez niego w ulicznym pojedynku ogniowym z gangiem przemytników heroiny o jednego człowieka za wiele. Z lotniska udali się wprost do Beatrix, niedużego hotelu w portowej dzielnicy Katendrecht, wynajmującego pokoje przygodnym parom na godziny. Rezerwacji dokonano wcześniej, na fikcyjne nazwiska. Zamówili do pokoju dostawę gorących i zimnych zakąsek oraz wytrawnego wina. Niedługo po zrealizowaniu zamówienia do drzwi zapukała młoda kobieta, ubrana od stóp po kapelusz na głowie w czerń. Monotonię tego smutnawego w barwie stroju ożywiały czerwony goździk wpięty w klapę kostiumu i czerwona, z dobrej skóry, torebka. Przejaskrawiony makijaż i czarne pończochy — wyzywające kabaretówki — miały świadczyć o uprawianej przez nią profesji. Wyglądem swoim nie odbiegała od typu pań odwiedzających gości hotelowych. Gdyby w pokoju był David Attentown, rozpoznałby w niej kobietę w czerni z jadłodajni MacDonalda, w której werbował Dustina Longstone’a do szpiclowania swoich kolegów. Spodobała mu się. Miała w sobie coś z Nancy. I z urody, i przenikającego człowieka na wylot spojrzenia dużych jak kasztany oczu. Gdyby nie obawa o zarażenie się, poświęciłby jej nieco swego czasu. Arthur Cooper dokonał prezentacji: — Pani Alphonse Franskin-Moens, porucznik Interpolu, Wydział Zwalczania Handlu Narkotykami, a to mój obecny boss, dyrektor agencji detektywistycznej Debenhamsa w Londynie, pan Samuel Highbrow. Aby przekonać cię, Alphonse, z kim masz do czynienia, dodam, że pan Highbrow jest emerytowanym pułkownikiem British Intelligence Service... Skupione twarze przedstawionych sobie osób rozjaśniły się. Okazała, dobrze zrobiona na młodą panią domu dorabiającą sobie na boczku kobieta, ocenił Highbrow swoim fachowym okiem. Skojarzyła mu się z warunkami fizycznymi Coopera. Wspaniały materiał mają w tym Interpolu! Z szacunkiem skłonił przed nią głowę. — Samuel Highbrow. — Porucznik Franskin-Moens, pułkowniku. Zbudowany nią Highbrow zaproponował uczczenie miłej znajomości lampką wina. Torebka, której Holenderka nie wypuszczała z rąk, mieściła na pewno broń. Przepisowe zachowanie — zanotował. Nowa znajoma każdym swoim ruchem zyskiwała jego uznanie. Zwilżono wargi, zapalono papierosy. Mówiła porucznik Franskin-Moens: — Wyda się to panu, pułkowniku, odrobinę niezrozumiałe: moja służbowa specjalność — i afera „Bellami”. Istotnie. Kamienie szlachetne to inny departament niż narkotyki, ale sprawy stykają się drzwiami... Belgia i Holandia — światowe centra obróbki diamentów. Amsterdam, Rotterdam, Antwerpia — największa portowa aglomeracja świata. Byłoby dziwne, gdyby przy nabrzeżach tych portów narkotyki, a także kamienie, nie zmieniały właścicieli. Tu, i tylko tu — jeżeli dotąd nie zainkasowali swojej doli i nie ulecieli już w spokojniejsze strony — muszą kręcić się ptaszki z Lilie oraz ich tropiciele. Ale po kolei. Dzielnica, w której ten hotelik się mieści, ma swoją sławę. Międzynarodową. Jest odpowiednikiem hamburskiej Sankt Pauli, kopenhaskiej Tivoli, londyńskiego Soho. Prostytucja, narkotyki, kontrabanda, nielegalny handel wszystkim, na czym można szybko zbić majątek, są wabikiem dla awanturników wszelkiego autoramentu. Sprzyja im usytuowanie Katendrechtu w samym sercu portu i możliwość błyskawicznego rozpłynięcia się w tej najbardziej zaludnionej części Europy. Tylko o wyciągnięcie ręki od nabrzeży portowych, w śpiących, zdawałoby się, tawernach i kafejkach uwiły sobie gniazdka ćmy stroniące od światła, rozbitki życiowe; ludzie zagubieni, których łatwo wykorzystać do każdej roboty, byle nie stałej. Na przykład kawiarnia „Tulipan” przy ciasnej Tarwestraat jest schronieniem zbuntowanych przeciwko każdemu porządkowi społecznemu, Bogu, wojnie i pokojowi, kolorowi herbaty czy smakowi marmolady, przeważnie dzieci zamożnych rodziców, zniechęconych koniecznością wstawania rano z łóżka lub uczenia się. Można tam znaleźć przeciwników obowiązku służby wojskowej z Republiki Federalnej Niemiec i ich dziewczyny, a także dezerterów z armii amerykańskiej w Indochinach. Niegroźna to klientela, choć nigdy nie wiadomo. Nie brak tu narkomanów, a ci, kiedy ich przypili, gotowi są na wszystko. Z jednym nawiązałam bliższą znajomość. To niezły chłopak, jego nieszczęściem jest słaba odporność psychiczna. Dustin Longstone się nazywa. Ten wieczny nędzarz od czternastu dni rozrzuca pieniądze. Oczywiście, zainteresowaliśmy się nim. Wykorzystując pierwszy lepszy pretekst poddaliśmy go głodowi narkotycznemu. Wydostaliśmy z niego interesujące wiadomości. Pieniądze pochodziły z legalnego źródła. Otrzymał je od swego przyjaciela z Londynu, też Amerykanina, w zamian za odszukanie dwóch jego kolegów, dezerterów z lotnictwa amerykańskiego, zamieszkałych od pewnego czasu w tym mieście: niejakiego Teda Cullinana i Alexandra Jacoba Zagory. Miał ich też wybadać, gdzie przebywali w dniu katastrofy taksówki powietrznej w Lilie i później, i co też takiego miłego im się przydarzyło, że nie zgłaszają się po odbiór pięćsetdolarowej comiesięcznej zapomogi, jaką od niego regularnie otrzymywali... — Ted Cullinan... Alexander Jacob Zagora... Rzeczywiście interesujące — mruknął Higbrow. Nie odczuwał przy tym świerzbienia języka, aby Holenderce odpłacić się pięknym za nadobne, zdradzając jej istnienie jeszcze jednej osoby należącej do paczki amerykańskich dezerterów, wspomaganej materialnie przez Attentowna, pilnie przez niego ostatnio śledzonej. Na to, zgodnie z jego angielskim sposobem myślenia, był jeszcze czas. Mówiła porucznik Franskin-Moens: — Zaszachowaliśmy naszego bohatera: albo będzie z nami współpracował, albo o wszystkim dowiedzą się jego koledzy wraz z hojnym przyjacielem z Londynu. Nie trzeba dodawać, że wyraził zgodę na podwójną grę. Strach ma wielkie oczy. Widmo cierpień w przypadku odsunięcia od narkotyku, wreszcie obawa przed deportacją do Stanów otworzyły biednemu Dustinowi usta. Londyński dobroczyńca nazywa się David Attentown, jest właścicielem przedsiębiorstwa Africa-Aid przy Cliff Street 16, byłym pracownikiem Centralnej Agencji Wywiadowczej. Łącznikiem na terenie krajów Beneluxu między nim a kompanami jest jego współpracownik, niejaki Ronald W. Humber, też były pracownik CIA. Zdumiewająca zbieżność to ich byłe miejsce pracy, ale zastanawianie się nad tym nie należy do zadań Interpolu. Tymczasem Dustin odszukał swoich kolegów. Czas swojej nieobecności w Rotterdamie spędzili z nowymi kochankami, zamożnymi turystkami z Republiki Federalnej, z którymi zorganizowali sobie mały rajd krajoznawczy po Belgii, na koszt tych pań, oczywiście. Skąd one mają tyle pieniędzy? — obaj też wydają się dysponować rezerwami gotówki — odpowiedzieli mu, że dżentelmeni takich pytań nie zadają; jeżeli Dustinek chce, mogą mu też namotać zamożną Niemeczkę. Opowiastkę tę poddajemy weryfikacji. Odtworzyliśmy ich marszrutę i miejsca pobytu. Do pełnego obrazu brakuje nam jeszcze trochę danych, niemniej już teraz wydaje się on godny uwagi. Panami tymi interesuje się także pewien obywatel Republiki Południowej Afryki, częsty tutaj bywalec, oficjalnie właściciel magazynu broni w Kapsztadzie, nieoficjalnie pracujący, jak to się u nas mówi, w diamentach... Highbrow: — Pan ten przebywał niedawno w Hotelu Palace w Brukseli. Jeśli się nie mylę, zjadł tam kolację z Davidem Attentownem... Franskin-Moens: — Cieszę się, że nasze wiadomości potwierdzają się. Zameldowany był jako obywatel holenderski pod nazwiskiem Petera Kruegera z Rotterdamu. Highbrow: — Nosi rude wąsy, zakrywające górną wargę... Franskin-Moens: — Ja go nie widziałam, ale tak mówią. Podobno wśród swoich ma przydomek „Pet- Zajęcza Warga”. To wielki pan, nie marnujący czasu dla byle kogo, jego zainteresowanie kolegami Attentowna zaostrzyło więc naszą czujność. Może w tym miejscu pomyśli pan, pułkowniku, czy przypadkiem nie za bardzo zajmuję się sprawami nie należącymi do moich zadań służbowych lub też, czy nie wiem za dużo. Pańska sprawa, co pan sobie myśli, moja — bardzo, jak najbardziej prywatna — dowiedzieć się o tym panu jeszcze więcej... Highbrowowi wydało się, że było to powiedziane raczej do Arthura Coopera niż do niego. Słuchał. — O nim, a także o Ronaldzie Humberze. Highbrow: — O tym z Africa-Aid... Franskin-Moens: — Zgadza się. Highbrow: — Hm... Franskin-Moens: — Z tego, co powiedziałam dotąd, nie wynika dla panów nic rewelacyjnego. Oczywiście „Bellami”. Oczywiście nasza policja nie zasypia gruszek w popiele. Oczywiście odpowiedni ludzie z General Selling Conference, którą afera ta dotknęła najbardziej, robią swoje. Bez wątpienia podziemny światek szlifierzy ma pełne ręce roboty. Ich telefony są na podsłuchu. Wejścia do szlifierń trzymamy na okrągło pod okiem fotokamer. Gdyby prasa miała to wywąchać, odpowiednie dementi, złożone przez odpowiednią osobę, jest przygotowane. Nie dałabym głowy, czy nie „zapluskwiono” im samochodów, ale na to policja otrzymała zezwolenie sądu. Teraz tylko czekać. Nie ma wątpliwości, że godzina rozliczeń jest bliska. Na zakończenie dodam, że Dustin otrzymał od Attentowna polecenie zwerbowania kolegów do wyprawy na południe Afryki. Do dobrze płatnej pracy dla właścicieli kopalń złota i diamentów. Obiecuje im dorobienie się w krótkim czasie fortuny... Highbrow: — W krótkim czasie, mówi pani. A w jakim charakterze mają tam pracować? Na skupionej twarzy porucznika Interpolu pojawił się uśmiech zakłopotania. — Przykro mi, pułkowniku, ale nie jestem upoważniona do zdradzania panu tajemnic służbowych... Highbrow, z szarmanckim skłonem głowy: — Ależ, oczywiście. Bardzo panią przepraszam, Madame. Zagęszczone nad Highbrowem chmury rozstąpiły się i ukazały skrawek nieba. Niewielki. Nie mówiący wszystkiego o warunkach pogodowych, panujących na wysokościach, na jakie winien się wzbić. Skrzydła jego nie były aż tak silne, żeby nie obawiać się zderzenia z czyhającymi tam wichurami, gotowymi ze śmiałka, nie upoważnionego do szybowania na zastrzeżonych dla siebie piętrach nieba, zrobić kogel-mogel. Gdyby nie wrodzona żyłka do hazardu, już same trzy literki — jedne czy drugie — którym jego klienci się wysługiwali, choćby kiedyś tylko, złowrogie dla obcych, winny skłonić go do zaniechania sprawy i zajęcia się w wolnym czasie golfem. Podobno ta dyscyplina sportowa pomaga panom w jego wieku dożyć długich i spokojnych lat. Ale ta żyłka właśnie! Do odlotu samolotu pozostawało kilka godzin. Cooper został na ten czas z Alphonse, umówili się na lotnisku o osiemnastej. Serce Highbrowa rozsadzała radość. Kobiety są wspaniałymi istotami, myślał bez związku z Alphonse czy Nelly, o wszystkich myślał, choć nie zawsze się z tym zgadzał. Dziś gotów był przyznać im to bez zastrzeżeń. A jakie zmyślne, przebiegłe umieją być — o, poznał je na tyle dobrze, aby pozostać w starokawalerstwie, czy jednak mógłby się bez nich obyć? Bo w miłości te niebiańskie istoty są tak słodkie, że aż nieobliczalne. Na dobre czy na złe. Nieobliczalne! — potwierdził to uderzeniem laską o holenderski bruk. Dzisiaj rozgrzeszał je z tej wady. I Alphonse, i Nelly. Wszyscy święci urządzają sobie rundki krajoznawcze, on też. Rozejrzał się po ludnej ulicy. Katendrecht — ciekawa dzielnica. Aby zobaczyć więcej, udał się tramwajem do stacji metra Maashaven, stamtąd wolnym krokiem ruszył ku sławetnej twierdzy zbuntowanych przy Tarwestraat. Był to przyjemny spacer. Z zielenią Katendrecht jest tak samo na bakier jak londyńska city, ma za to swoje niepowtarzalne uroki: ciasne uliczki wybrukowane wyślizganą kostką, kolorowe, poprzetykane czarnym ściegiem belek budynki pamiętające czasy Rembrandta i Vermeera, ma też swoją nowoczesność, widoczną na każdym kroku w całej niechlubnej okazałości: tabuny dzieci-kwiatów, odurzonych narkotykami pomyleńców obojga płci i wszelkiej narodowości, wyzywająco obnoszących swoją odmienność. Czysta koszula dla nch — symbolem zła. Wyprasowane spodnie — zbrodnią. Mydło? — Kara śmierci dla mydła! Permissive society — społeczeńtwo przyzwalające. Przyzwalające we wszystkich klasach ekspresu mknącego na atomowych szynach ku przyszłości. Wyrozumiałe dla prostytucji, pornografii, narkomanii, pijaństwa, korupcji, złodziejstwa, dla urodzonych w niedzielę — pieprzone społeczeństwo. Etyka, moralność — do kosza z tymi starociami! Hellada. Milion funtów za trafną odpowiedź na pytanie: Co znaczy słowo HELLADA? Atlantyda rozpadła się z wyroku mocy nadprzyrodzonych, tę cywilizację pchnie na dno zgnilizna obyczajów i głupota jej mędrców. Wspaniała natura człowieka dwudziestego wieku. Very permissive one. Do diabła z taką naturą! W latach jego młodości osobników takich wbijano w mundury i wysyłano na front. Oto, co by tym buntownikom dobrze zrobiło! Pełen sprzecznych myśli dotarł przed senny fronton kamieniczki ze wstydliwie opuszczonymi rzęsami. „Tulipan”. Niby nic, a jak wiele. Światła. Więcej światła na tę budę! Relacje: włos a trajektoria komety Halleya? Wesz a diamenty z Lilie? Czyżby wielkie tajemnice kryły się zawsze pod maską niepozorności? Nie wszedł do środka. Kawiarenka, jakich w Katendrechcie dziesiątki, nie dla takich gości jak on. Chyba że zapragnąłby zawrzeć znajomość z którąś z rozmemłanych dziewczyn przyglądających się mu zza szyby, odprowadzających go sennym wzrokiem, na pewno znajomych Dustina Longstone’a. Gdyby ten młody człowiek wiedział, w jakie tryby się dostał... Albo częsty tutaj bywalec, pan Humber... Nie oczekiwał przypadkowego zetknięcia się z którymś z nich. Obaj panowie mają dziś rendez-vous w Brukseli. Jeszcze raz rzucił okiem na nie odnawiany od lat fronton budynku, przeznaczonego chyba do wyburzenia, na jego nijakość w ustalonym od wieków porządku Katendrechtu, nie pasującą do tej dzielnicy, będącą jednak niezbędnym elementem całości. Całość. Wszystko zamknięte w sobie stanowi całość. Jak krąg albo wieczność. Jasność oświetlającego ulicę słońca rozproszyła tkwiące w nim ciemności. To jest to — upewnił się ostatecznie w swych dociekaniach. Wątpliwości, które natruły mu tyle krwi opuściły go. Poczuł się jak matematyk, który długo nie mógł dojść do wyniku końcowego rachunku i nagle znalazł brakująca niewiadome. I jak po dokonaniu każdego wielkiego odkrycia osaczyły go znaki zapytania. Dotyczyły one jednak tylko jego samego, bo to mogło być już tylko TO! Z lekkim sercem zatrzymał taksówkę i pojechał na lotnisko. \ Po starcie samolotu zapadł raptownie w drzemkę. Cooper go rozumiał. Stewardesie rozwożącej napoje dał znak, aby go nie budziła. Maszyna znajdowała się nad morzem, gdy Highbrow zbudził się nagle i zapytał o tę strzelaninę. — Tę, wiesz... — Gdzie miała miejsce, chciał wiedzieć, jeśli to Cooperowi nie sprawi przykrości. — W Warwick Gardens, na parkingu hotelu Windsor. — Ach, tam!... Cooper nie doczekał się wyjaśnienia, co znaczy to „ach, tam”. Systematyczność! I wyobraźnia! — to zawołania bojowe Highbrowa w pracy. Nazajutrz, w ramach przeprowadzonej z takim nakładem sił wizji lokalnej miejsc związanych ze śledztwem, pojechał samochodem na drugi koniec Londynu, do hotelu Windsor, gdzie podczas pojedynku ogniowego z przemytnikami heroiny z Ameryki Południowej Cooperowi zdarzyło się ustrzelić o jednego człowieka za dużo, być może osobę całkowicie przypadkową, najprawdopodobniej jednak mającą powiązania z kimś wpływowym, z tak zwanych sfer. Nigdy tu nie był. Obejrzał sobie placyk wokół hotelu, sąsiadujące z nim instytucje i sklepy, drogi dojazdowe, usytuowanie parkingu, po czym zdecydował się na nawiązanie bliższej znajomości z restauracją hotelu — miejscem spotkania pana Humbera „z kimś będącym przejazdem ze Stanów”. Nie żałował sobie przy stole. Po licznych przystawkach, pobudzających wydzielanie soków trawiennych, jako danie główne zamówił karaibskiego ho- mara z dodatkiem wenezuelskich pomidorów duszonych w czerwonym winie, po nim zupę żółwiową, na deser poszły owoce południowoamerykańskie, obiad wieńczyły francuski koniak, kawa i hawańskie cygaro. Rachunek chwalebnie świadczył o wykwintności spożytych dań. Nie bardzo go obchodził. Wszak był wliczony do drugiej części jego wynagrodzenia, składającego się :;e stałej stawki dziennej plus wydatki specjalne. Już w ciszy swego gabinetu napisał odręcznie pismo, które później doręczył swemu adwokatowi. I „Do Dyrektora Generalnego Scotland Yardu! I Ja, Samuel B. Highbrow, niniejszym oświadczam, że w przypadku mojej gwałtownej, nienaturalnej śmierci zabójcą moim będzie morderca Horacy’ego C. Debenhamsa. Mordu na mojej osobie dokona na polecenie pana Johannesa van Boothy, szefa wewnętrznej policji koncernu General Selling Conference. Nazywa się on...” Wykaligrafował pełne imiona i nazwisko oraz miejsce zamieszkania, po czym pismo podpisał. Big Ben na wieży opactwa Westminster wybił jedenastą. Stary zegar nie spóźniał się: na wszystkich zegarach Londynu była teraz jedenasta. Dla rosłego mężczyzny z rudym wąsem zakrywającym górną wargę, energicznym krokiem wchodzącego do hallu Agencji Debenhamsa, była w tej chwili przysłowiowa za pięć dwunasta. Nacisnął klamkę drzwi do sekretariatu. — Dyrektor Highbrow, mam nadzieję, jest u siebie? Nelly nie zraziła się obcesowością przybyłego. Płaszcz przerzucony przez ramię, w wolnej ręce elegancka laska zwieńczona metalową rękojeścią, którą z powodzeniem można by zatłuc lwa. Jeśli dobrze pamięta, głowa świętej pamięci Horacy’ego Debenhamsa zmasakrowana została uderzeniem czegoś tępego, niewykluczone, że rękojeścią takiej laski. — Tak, pan dyrektor Highbrow jest w gabinecie. Kogo mam przyjemność zgłosić? — Rand van Weghen. — Och, pan Rand van Weghen... Ależ tak, gościliśmy już pana. — Uprzedzona o możliwości zjawienia się tego osobliwego klienta przycisnęła kolanem umowny sygnał. — W jakiej sprawie, jeśli wolno? — To nie na twoje śliczne uszy, dziecinko. Impertynent! Nelly umiała sobie radzić z takimi typami. — Pamiętam ciebie, drogi wujaszku, z poprzedniej wizyty w tym domu — odparła. — Nie z nazwiska, bo się nie przedstawiłeś; po sumiastym wąsie skrywającym zapewne jakąś tajemnicę. Nacisnęła przełącznik wewnętrznego telefonu. — Niejaki pan van Weghen żąda widzenia się z panem, dyrektorze. Highbrow włączył zamaskowaną w ścianie dźwiękową kamerę filmową. Nie pomyślał o odbezpieczeniu umieszczonego w szufladzie pistoletu. Do pertraktacji z tym klientem miał w zanadrzu argument silniejszy niż broń palna. Jego rozmowa z przybyłym, który bez zaproszenia rozsiadł się w fotelu i sam poczęstował się agencyjnym cygarem, miała nietypowy przebieg i nie trwała długo. Właściciel starego flamandzkiego nazwiska nie miał nastroju do wymiany grzeczności. — Dzisiaj — zaznaczył — już nie czas na ceregiele. Rozumiem, że pan zdecydował się sprzedać mi to muzeum. Rozłożył na biurku przygotowany wcześniej akt transakcji, na którym pozostało tylko wypisać cenę i złożyć podpis sprzedającego. Nieczytelny podpis nabywcy, reprezentowanego przez nie znaną Highbrowowi spółkę adwokacką, był już złożony. — Płacę, jak pan widzi, godziwą cenę za te graty i papierzyska. Highbrow podniósł dokument do oczu, poprawił okulary. — Ćwierć miliona funtów za najlepiej prosperującą agencję detektywistyczną w Londynie nazywa pan godziwą ceną? — Roześmiał się ironicznie. — Pewien kupiec zaoferował mi niedawno znacznie, ale to znacznie więcej. — Ile? — Dużo więcej, szanowny panie. — Pan igra z ogniem, Highbrow. — Bynajmniej. A co ciekawe, był łudząco podobny do pana. — Koniec żartów — zniecierpliwił się van Weghen. — Dobrze wiesz, stary lisie, kto za moimi plecami stoi. Trzysta tysięcy! — Tak podobny — ciągnął niewzruszenie Highbrow — że wziąłem go za pańskiego bliźniaka. Tylko nazwisko miał inne... Nie zwracając uwagi na srogą minę nabywcy, sięgnął po swój, z takim nakładem sił i środków przygotowany, argument obronny. — Właściwie jestem panu winien kilka słów o tym człowieku, choćby ze względu na to niesamowite podobieństwo. Jest to obywatel Republiki Południowej Afryki, w pańskim wieku, nazywa się Peter Krueger, jego hipoteka w Interpolu jest mocno obciążona, a już z całkowicie pewnego źródła wiem, że maczał on palce w zabójstwie byłego właściciela tej agencji, Horacy’ego Debenhamsa. Ponieważ darzę pana sympatią, zdradzę panu, że jeden z moich przyjaciół, wyższy funkcjonariusz Kwatery Głównej Scotland Yardu, żywo interesuje się nim. Ze względu na pana osobiste bezpieczeństwo byłoby wskazane skontaktować się z tą szacowną instytucją. Chętnie panów zapoznam. Co pan na to? Skrzyżowali spojrzenia. — Igra pan z ogniem — powtórzył van Weghen. — Być może nie do ugaszenia własnymi siłami. — Też tak myślałem — przyznał skwapliwie Highbrow — dlatego od pożaru ubezpieczyłem się w Scotland Yardzie, a polisę ubezpieczeniową zdeponowałem u nadinspektora Yardu, pana Johna Chatterleya... Przybyły myślał chwilę. — To jakieś nieporozumienie — powiedział. — Nie mam brata bliźniaka. Interesowała mnie pana agencja jako obiekt urządzenia się na stare lata, chętnie bym ją odkupił. Skoro jednak nie jest do sprzedania... Zgarnął płaszcz i pożegnał się skinieniem głowy. Po jego wyjściu Highbrow wezwał do siebie swoją niezawodną sekretarkę. — Nelly! — zawołał rozpromieniony — pana Petera Kruegera i jego możnych zleceniodawców mamy z głowy. Co byś powiedziała na wspólny obiad w Carltonie. We troje. Z naszym przemiłym Arthurem Cooperem, naturalnie. Małemu Dawidkowi, który wówczas nie nazywał się Attentown, wpadło w ucho nieznane słowo. Ojciec oburzał się na nie, złościł się na siebie. Dawidek nie wytrzymał. — Tatełe — spytał ze swego końca ławki pod budą — co to jest to słowo? Tatełe: Jakie słowo, Dawidek? Dawidek: To, co cię tak złości: „ufaj”. Tatełe: Tego słowa nie wolno wymawiać. Nigdy. Dawidek: Ale co ono znaczy? Tatełe: Co ono znaczy? Aj, pytasz, co znaczy? Straszną rzecz znaczy. — Podcięcie konia batem. — Znaczy wiarę. Dawać wiarę człowiekowi, rozumiesz? Zaufać, znaczy uwierzyć. W to, co człowiek mówi. Co robi nie dla siebie, rozumiesz? Minęło kilka dni. Dawidek: Tatełe, ja już znam to słowo. Tatełe: No? Dawidek: Ufać znaczy wierzyć. Zaufać — zawierzyć. Nikomu nie wolno zawierzyć, czyli zaufać. Dobrze, tatełe? Tatełe: Bardzo dobrze. To jest to słowo. Mądry z ciebie chłopaczek, synku. Dawidek: Ufać znaczy wierzyć, zaufać — zawierzyć. Nikomu nie wolno zaufać. Ale komuś chyba wolno? Tatełe: Zaufać? Dawidek: No! Tatełe: Nikomu. Zapamiętaj to sobie: nikomu! Dawidek: A człowiekowi dobremu? Tatełe: Nie ma takich ludzi. Dawidek: A jeśli się trafi? No, powiedzmy... Tatełe: Nie trafi się. Mądremu człowiekowi nigdy się nie trafi. Tylko głupiemu. Dawidek: Ale dajmy na to, że się trafi. Tatełe: Tym bardziej nie ufaj. Żadnemu człowiekowi, rozumiesz? Dawidek: A mamełe? Jeśli mamełe wróci do nas, to co? Tatełe: Mamełe to też człowiek. Kobieta to bardzo niebezpieczny człowiek. To więcej niż człowiek. Nie ufaj człowiekowi, synku. Dawidek: A kotu? Tatełe: Kot to nie człowiek. To ścierwo. Dawidek: A psu? Tatełe: To też ścierwo. Dawidek: A koniowi? Tatełe: To samo. Dawidek: A... a... a... a... a... a... Tatełe: Co tam dukasz, synku? Dawidek: A Jahwe? Tatełe: Aj, jaki z ciebie filozof, Dawidek! Aj, jaki filozof! Uspokoiłeś mnie. Nie martwię się już o twoją przyszłość — ty wyrośniesz na mądrego człowieka. Zaproszenie na kolację było dla Nancy zaskoczeniem. Od wieczoru z Ronem Humberem w owym oddalonym od świata hotelu w Warwick Gardens David nie znalazł okazji do porozmawiania z nią prywatnie. Nie miała mu tego za złe. W grach towarzyskich David był z góry skazany na zajęcie ostatniego miejsca, a poza tym całymi dniami przebywał poza biurem. Atmosfera w AA nigdy nie sprzyjała rozdawaniu uśmiechów. Nie z powodu nadmiaru pracy. Tej było tyle, co zawsze. Przypominała z wojskową precyzją przeprowadzane zadania bojowe, po wykonaniu których żołnierzom dawano czas na nabranie sił i zwarcie szeregów do kolejnego uderzenia. Dobrze przygotowanego w szczegółach, gdyż niepowodzenie na jakimś odcinku frontu rozciągającego się na połowę świata groziło konsekwencjami dla całego wojska i mogło być nie do odrobienia, przynajmniej w tym kraju. Anglia wymaga od przeciętnego obcokrajowca dużego wysiłku adaptacyjnego, od współczesnego Amerykanina — przeskoku z rakiety międzyplanetarnej w epokę kamienia łupanego. Wszystko tutaj jest lewostronne, stoi do góry nogami, nie trzyma się kupy, na każdym kroku można potknąć się o niewidoczne dla cywilizowanego oka przeszkody i nabić sobie guza. Obserwując akrobatyczne wyczyny Davida z perspektywy swojego biurka Nancy nieraz dostawała palpitacji serca, choć zdawała sobie sprawę, że do niej docierają tylko odbicia fal sejsmicznych wstrząsów mających miejsce na księżycu. Była dla niego pełna podziwu. Jak dla genialnego dyrygenta orkiestry symfonicznej, który z pojedynczych, na łapu capu zebranych grajków dobywa oszałamiające słuchacza dźwięki utworów Beethovena; ale też, tak jak z dyrygentem tej orkiestry czy samym Beethovenem, nie poszłaby z nim do łóżka. Nie dlatego, żeby nie odpowiadał jej jako typ mężczyzny. Pod tym względem dawno już wyzbyła się iluzji nastolatek, kierowała się praktycyzmem, który podpowiadał, że ciche kokietowanie takiego pana nie jest dla kobiety zbliżającej się do trzydziestki czymś nagannym. Tym razem zaproszenie przyjęła z zadowoleniem. W AA coś się działo. Nie wyczytała tego z płacht teleksu, z korespondencji, z eufemistycznego języka, jakim posługiwano się w rozmowach telefonicznych. Lustro wody w tym stawie pozostawało niezmącone, kogoś z zewnątrz kusiłoby do wzięcia odświeżającej kąpieli, ona sama jednak nie zaryzykowała nurka w jego głębiny. Zbyt dużo wiedziała o wirach w tym stawie, czyhających na niewprawnego pływaka. Od pewnego czasu Nancy wydaje się, jakby w tryby AA dostały się ziarna piasku. Będąc w dobrym nastroju David nazywa ją „nieuchwytnym obłokiem przyjemnego zapachu”. Ładnie ją nazywa ten milczek. Nieuchwytny zapach. Przyjemny. Czy można powiedzieć kobiecie coś bardziej milszego? Odrywał ją wtedy od baterii słuchawek i prosił do siebie na kawę. Rozmowa nigdy nie schodziła na tematy prywatne. W przeciwieństwie do Rona Humbera, który z łapami pcha się od razu pod spódniczkę, Dave nigdy nie pozwolił sobie na nic osobistego. Ale najszczęśliwsza podczas tych seansów nie była. Czuła się jakby na roz- palonym żużlu. Angielka umiałaby mówić z nim o pogodzie, o zwierzakach domowych; przelewanie pustego w próżne dla normalnej Amerykanki jest męką, oddychała z ulgą, gdy lądowała z powrotem w swoim pokoju. Roentgen. Siedząc vis-a-vis niego czuła się jak odarta z najskrytszych myśli; kobieta nie wytrzymuje długo takiego obnażenia. Była gotowa oddać mu się na biurku, na dywanie, na parapecie okna — poza i miejsce obojętne — byle jak najszybciej zgasić światło w jego żydowsko mądrych, trawionych gorączką teleskopach przeszywających ją na wylot. Nieraz zadawala sobie pytanie, co w tym ciężkawym, powolnym w ruchach mężczyźnie działa na nią tak odpychająco, a co powoduje, że na samą myśl o nim w weekendowe poranki wilży się w pochwie i nabrzmiewa krwią. Niemożliwość podporządkowania go sobie czy strach przed jego gniewem? Jaki on jest, kiedy brama rozwiera się na oścież? Taran rozwalający przeszkody na drodze czy skompleksowany chłopczyk, którego trzeba prowadzić za rączkę? Irytujące bywają weekendowe poranki przekontemplowane w łóżku. Bo zabawką w rękach kobiety Dave nigdy nie będzie. Osaczenie. Nie przez ludzi, nie przez rzeczy, nie przez świadomość popełnienia nieprawego czynu. Jest taki rodzaj osaczenia. Nikt go nie opisał, nie zrobił z niego specjalności medycz- nej, ale ono jest i kiedy wybierze człowieka, robi z niego galaretę albo desperata. Zawodem Davida jest osaczać ludzi. Z kim by się nie zetknął, nie spoczął, dopóki nie uzależnił tej osoby od siebie; dopiero wtedy czuł się bezpieczny. Rzadko popełniał błąd w dopasowaniu metody. Ludzie się obnażają. Tak łatwo dają się podejść od swojej słabej strony. A już w ogóle, gdy napotkają czyjąś życzliwość. Od zarania dziejów ludzie chorują na brak życzliwości. Więc Guliwer i liliputy. Nie ten przytroczony do ziemi, ale przypatrujący się swemu stadku z wyżyn. Żaden ruch na dole nie uchodzi jego uwagi, wszystkie sznurki w jego ręku, tylko pociągać. Aż naraz, tak się Nancy wydaje, układ ten odwrócił się do góry nogami i pod lupą znalazł się Guliwer. Tylko jak mu to powiedzieć? Czekała na tę rozmowę. Sama by jej nie zainicjowała — do kierownicy swego pojazdu Dave nie dopuszczał nikogo, jeśli jednak nie była mu wroga, winna podzielić się z nim swoimi obserwacjami. Najlepszą areną do tego byłoby łóżko. Jest to chyba jedyne miejsce, w którym on dopuszcza kobietę do głosu. Ale wtedy mogła być zrozumiana opacznie. Nie chciała go na stałego kochanka ani szukała dla siebie roli powiernicy w interesach. Pojazd AA zaczynał zdradliwie odrywać się od twardej nawierzchni. Jednym z pasażerów była ona. Nancy nie zamierzała roztrzaskać się tylko dlatego, że jego kierowca, cierpiąc na chorobliwy brak zaufania do niezawodności pojazdu, wybiera się nim w tak niebezpieczną podróż. Jeszcze tylko ten śliski zakręt, tamten stromy odcinek — i wyjście na prostą, już do końca otwartą drogę. A potem nigdy więcej. Precz hazard, precz miraże wielkiego świata. Potem za- szyć się w odludziu z jakimś znośnym typem i choćby hodować kury, byle w spokoju. Odludzie to będzie pełne kwiatów, wśród których bawić się będą mali chłopcy i dziewczynki. Od rana do wieczora, jak dzień długi, rozbrzmiewać będzie śmiechem radości. Na odludziu tym nigdy nie zajdzie słońce. Skromne są plany na przyszłość kobiety tak atrakcyjnej jak Nancy Springfield. W oczach szeregowych pracowników AA Nancy jest smakowitym kąskiem dla mężczyzny, w opinii człowieka czynu, za jakiego się uważa Ron Humber, jest czterema literami. Do wnętrza których prędzej czy później on i tak się dobierze. Strasznie pewny siebie stał się poza plecami Davida. Nancy nie lubi wulgaryzmów. Między mężczyznami nie mają one znaczenia, używane w obecności kobiety sprowadzają ją do parteru — poziomu dla ptaków z podciętymi skrzydłami. Ta, która da się tam ściągnąć, nigdy nie wzbudzi sobą zachwytu. A mimo to zdecydowała się na spędzenie z Ranem wieczoru w odległym od jej miejsca zamieszkania hotelu Windsor. Z nim oraz z jego przyjacielem ze Stanów będącym przejazdem w tym mieście. Podobno kimś fantastycznym. Człowiek ten na pierwszy rzut oka, w korzystniejszym dla siebie oświetleniu, mógł kobiecie zaimponować, zamienić ją w uległe zwierzątko. Patrząc uważniej Nancy dojrzała w nim obieżyświata, którego olśnić żadna kobieta nie zdoła. Podkrążone oczy, żółtaczkowa cera, nerwowe, gwałtowne ruchy. U czterdziestolatka oznacza to skłonność do alkoholu, balansowanie na linie, zblazowanie kobietami, narkotyki. Jasnokremowy tropikalny smoking, ciężkie sygnety na środkowym i serdecznym palcach prawej ręki mogące z powodzeniem zastąpić w potrzebie kastet, wężyk meksykańskiego wąsika nad kreską stale przygryzanych warg dopełniały obrazu właściciela stada latynoskich niewolników na plantacjach czegoś tam, teksaskiego handlarza bydła, faceta od mokrej roboty albo alfonsa z burdelów Las Vegas, oderwanego nagle od stołu w kasynie gry. Nancy była dla niego mgłą. Gdyby wstała i odeszła, pewnie by wcale tego nie zauważył. Mogła też siedzieć dalej i przysłuchiwać się ich... Czemu? Bo rozmową to nie było. Było czymś z dukania elektronicznego robota rodem z dwudziestego pierwszego wieku albo jeszcze z epoki dźwięków nieartykułowanych: „Taa”, „nie”, „ach, to!” „byczo”, „bomba”, „gringo”, no i te męskie przerywniki, bez których dzisiejsi panowie nie umieją sklecić do jednego zdania. To „gringo” powtarzało się w różnych konfiguracjach, uniwersalne słówko czy imię, rodzaj dżokera wypełniającego lukę w każdej sekwencji kart. Żeby dla czegoś takiego przelatywać Atlantyk, a ją zmuszać do godzinnego przepychania się przez kichy londyńskich ulic? Facecisko nazywało się Baxter Ford. Nancy nigdy o kimś takim nie słyszała. Jej kontakt fizyczny z Baxterem ograniczył się do podania mu ręki w hallu. W sali restauracyjnej odczuła na ramieniu dotyk jego lepkiej dłoni, kierujący ją w stronę zarezerwowanego stołu. Żołądek podszedł je] do gardła. Myśl, że ta upierścieniona łapa, która może przed godzinami babrała się w trzewiach jakiejś kolorowej dziwki, mogłaby ześliznąć się na jej gołe plecy, przyprawiała ją o zawrót głowy. Bliski przyjaciel Rona. O którego przyjeździe David, przebywający owego dnia poza AA, nic nie wiedział. Rozczarowała się, gdy nazajutrz pierwszą sprawą, jaką mu Ron zreferował, był hotel Windsor. Czyżby bał się, że może być uprzedzony? W drodze powrotnej zagadnęła go sama. Całą trasę nie była zmuszona do opędzania się przed jego rękami. To było tak niepodobne do Rona. Znajdowali się o przecznicę od jej domu. Jeśli chciała pozbyć się natrętnych myśli, mu- siała się szybko decydować. Jeszcze kawałek, a dżentelmen mógł się wprosić do niej na małego drinka; podniesienie tej sprawy w czterech ścianach, przy jego bezceremonialności, mogło doprowadzić do kłopotliwej sytuacji. — Prawdę mówiąc — zaczęła — nie wiem, dlaczego wyciągnąłeś mnie z domu. Fajny był ten Baxter, nie spostrzegłam jednak, abym zrobiła na nim wrażenie. — Westchnęła. — Szkoda. — On już taki jest z kobietami, ale to duża firma. Wierz mi na słowo. Zdobyła się na odwagę. — Duża w diamentach czy w narkotykach? — spytała niewinnie. Samochód gwałtownie przystanął. — Spieprzaj! — warknął groźnie Ron. — Spieprzaj i trzymaj się z dala od nie swoich spraw. Radzę ci po koleżeńsku... Mężczyźni śmieją się z tego, nie wierzą, że kobiety mają ten szósty zmysł! Byli śledzeni. Czyjeś niewidzialne oko przyglądało się, jak Ron pochyla się nad nią, szamocze się z drzwiami i dosłownie wypycha ją z wozu. Zaczęło się to w hallu hotelu. Już tam opanowało ją przeświadczenie, że ktoś stoi za jej plecami. Panowie przy stole byli zajęci sobą, mogła rozejrzeć się po sali. Poprawiając makijaż, sprawdziła w lusterku swoje zaplecze. Niczego podejrzanego nie zauważyła, ale uczucie, że jest śledzona, pozostało. Ze swoją klęską w hotelu, bo tak byłoby to odczytane, i później w samochodzie, nie mogła zdradzić się przed Davidem, bez narażania się na kłopotliwe pytania. Ale to wścibskie oko już jej nie opuściło, ostatnio zaś zagnieździło się w AA. Dłużej zwlekać nie powinna. David zdawał się być w dobrym nastroju. Nancy dawno nie widziała go tak rozluźnionego. Gdyby go nie znała, pomyślałaby, że stara się być zalotny. Była to ich trzecia kolacja we dwoje. Pod koniec pierwszej, domyślając się ku czemu rzecz zmierza, nie wiedziała, czy dla świętego spokoju iść z nim na tak zwaną całość, czy nie. Kiedy się wreszcie na tę całość wielkodusznie zdecydowała, ku swemu zaskoczeniu została grzecznie odwieziona przed dom i tam pozostawiona. Może nie był w formie, mężczyznom to się zdarza. Z drugiego wieczoru — poza zdenerwowaniem i postanowieniem, że więcej takich imprez we dwoje z nim nie będzie — nic jej w pamięci nie pozostało. Zaproszenia na tę kolację nie mogła się doczekać. Musiała porozmawiać z nim. O wielu sprawach, ale głównie o Ronię. Jego ostrzeżenie rozważała ze wszystkich możliwych stron i doszła do wniosku, że nie było czczą pogróżką. Nie było jednak sprawą najważniejszą. Dave jest nie kwestionowanym kapitanem statku. Nikt z załogi nie odważyłby się stanąć mu w poprzek drogi. Praca w AA przebiega ustalonym trybem, każdy wykonuje swoje zadanie, nawalanki nie ma, bo być nie może, a Nancy wydaje się, że statek nabiera wody. Dzieje się tak za sprawą jednego członka załogi, który — dla sobie znanego celu — nie jest zainteresowany w dopłynięciu do portu kursem wytyczonym przez kapitana. Przestrzegać ustalonych reguł gry — rzecz dla Davida święta, wydaje się natomiast, że Ron pogwizduje sobie na to. Ron jest łącznikiem między Davidem a jego kolegami przebywającymi na kontynencie. Ostatnie sprawozdania ze spotkań z nimi insynuują — gęsia skórka pokrywa człowieka na samą myśl o tym — że Ted Cullinan z Alexem Zagorą maczali ręce w aferze „Bellami”. Do dwójki tej dorzuca najczulszy punkt Davida, a swoją antypatię, Andy’ego Skalę. Uprzedzenia zawodowe. Jako były pracownik Wydziału Wojny Ideologicznej Ron sądzi każdego po jego postawie wobec firmy. Porzucić jej szeregi można, wstąpić na ścieżkę wojenną z firmą, tak jak Andy, jest zbrodnią. Musi mieć z nim jakieś zadawnione porachunki, delikatne, gdyż atakuje go tylko zza pleców. Andy i te diamenty — majaki, ten podstępny lis jednak wie, że ziarno raz zasiane w chorobliwą nieufność Davida musi zakiełkować. Wczoraj spotkał się w Brukseli z Dustinem. Tę plastelinę można ugnieść wedle woli. Teraz każda jego wersja wypadków będzie miała koronnego świadka. To, co jej udało się podsłuchać, może skończyć się dla tej trójki tylko jednym. Podejrzenia na pewno nieuzasadnione, gdyby jednak miały dojść do uszu ludzi van Boothy — lepiej nie myśleć... Do domu wróciła rozczarowana sobą. Dave był wspaniały. Tym razem był chyba gotów iść z nią na całość. Ona też tego chciała. Napaliła się jak głupia, nie mogła później znaleźć sobie miejsca. W łóżku, rozebranemu ze swoich pancerzy, powiedziałaby mu wszystko. Ale coś w ostatniej chwili nie wypaliło i miast zaciągnąć go do siebie na górą, jak sobie to wyreżyse- rowała, pocałunkiem w policzek podziękowała mu za wieczór i zamknęła za sobą drzwi. Nie pada, nie wieje, na jesiennym niebie kula słońca. Czysta jak łza. Letnie upały skończyły się. Jesień do Seattle przychodzi cichym krokiem małego złodziejaszka. Kiedy mocniej stanie na brzegu, odziewa naturę barokowym bogactwem kolorów. Piękne popołudnie zachęca do partyjki golfa na świeżym powietrzu, do nawdychania się lasu przed wieczorną nasiadówką przy telewizorze. Okna domów pootwierane na przestrzał, ale puste. Na Good Weather Street, na odcinku, o którym mowa, nie widać mężczyzn uganiających się po ogródkach z kosiarkami, nie słychać ich żon mających im zawsze coś do powiedzenia, baraszkujące zwykle na trawnikach i chodnikach dzieci gdzieś poznikały, ruch samochodowy, z wyjątkiem autobusów komunikacji miejskiej, wyraźnie zmalał. Czyżby wszyscy zmienili nagle swój od lat unormowany porządek dnia? Wolne żarty. Porządek dnia mieszkańców tej ekskluzywnej ulicy miasta zwącego się dumnie The Aviation Center of the World, pracujących co do jednego nad umocnieniem potęgi lot- niczej kraju, zburzyć może tylko trzęsienie ziemi, koniec świata albo coś równie niezależnego od człowieka. Drzwi do domu pod numerem 17 byłego szefa pilotów oblatywaczy koncernu Boeing otwiera jego córka Helen. Jej wrażliwa twarz rozjaśnia się uśmiechem. — A to przyjemna niespodzianka! Proszę do środka. — Usuwa się z przejścia. — Czytał pan już? Przybysz kręci głową. Ale wie, co się stało. Złe wieści zawsze rozchodzą się szybko. — Rozumiem. Helen spogląda na ulicę, obrzuca wzrokiem masyw willi Jacksonów zasłaniający widok na ogród botaniczny założony z okazji Wystawy Światowej, na milczący dom Connollych. Przechwytuje penetrujące ją spojrzenie gościa. — Ach, przepraszam — mityguje się. — Ojciec jest u siebie na górze. Zaraz podam napoje. — Proszę się nie fatygować, miss Helen. Ja tylko tak... — Kawa z kropelką rumu i coś na ochłodę, tak? Pan, jak wiem, jest z kolacją na stopie wojennej. A może jednak coś konkretnego? — Broń Boże, tylko nie to — wzdraga się przybyły. — Obżarstwo wieczorem to pierwszy stopień do piekła. Miałem męczący dzień w szpitalu — usprawiedliwia się doktor Aaron Silberstein z nie zapowiedzianej wizyty. — Pomyślałem, że parę słów ze starym przyjacielem dobrze mi zrobi. A jak on... Helen wzrusza ramionami: — Och, pan wie! Wygląda jeszcze raz na ulicę. Samochód doktora z opuszczonymi przednimi szybami stoi przy chodniku. Jakiś „nie znany nikomu wyrostek” wrzuci do środka petardę czy coś tam i policja znowu najdzie dom z pretensjami o zakłócenie porządku. Wyciąga rękę. — Pozwoli pan kluczyk, doktorze, zaparkuję wóz na podjeździe do garażu. Na wszelki wypadek... Nic podobnego, nie jest przewrażliwiona! Doktor jest dobry w kardiologii, ona w cybernetyce, którą jeszcze do ubiegłego piątku wykładała w California Western University. Sprzężenie zwrotne. Czy doktor wie, co to takiego? Medycy nie mają głowy do nauk ścisłych, więc obrazowo. Domino. Tę grę doktor na pewno zna. Uderz w stół, a nożyce się odezwą — na tym się to opiera. Uderzy się w jeden klocek, a wszystkie stojące za nim się walą. Przyleciała przedwczoraj. Cindy skapitulowała. Ciśnienie z zewnątrz było ponad jej siły. Krztusiła się przy telefonie, zalewała łzami — Helen to wystarczyło. Stara służąca wyznaje się na gotowaniu, praniu, sprzątaniu, jest niezła w przepowiadaniu przyszłości z fusów od kawy, wszystko spoza domu ma wielkie ślepia i straszy ją. Urodzona na południu Stanów, ma południowe wyobrażenie o życiu. Jeżeli biali wieszają czarnych, nie ma w tym nic zdrożnego. Jeżeli palą im domy, wyrzucają z pracy, nie pozwalają przebywać w miejscach zastrzeżonych dla siebie — ich prawo. Biali są białymi, czarni czarnymi, podział ustalony został już w niebie, pierwsi są panami, drudzy sługami, wyłamywać się z tego porządku jest obrazą boską, a karą — potępienie wiekuiste. Cindy nie uważała się za pracownicę państwa Skala. Pracownica — ci wichrzyciele związkowi jeszcze się biedy napytają. Była duszą i ciałem zaprzedaną im niewolnicą, gdyby chcieli, mogli krajać ją żywcem w plasterki i smażyć na wolnym ogniu. Bo czarni, o czym biali nie wiedzą, cierpieniem na ziemi zyskują sobie łaskę odkupienia. Ale powiedziane jest w Piśmie Świętym, którego Cindy nigdy nie czytała, że kiedy biali biorą się między sobą za łby, obowiązkiem czarnych jest trzymać się od nich z daleka. Już spakowana i gotowa do drogi czekała na przybycie miss Helen z San Francisco. Resztkami sił czekała. Czarni znowu zbuntowali się w wielu miastach, podpalają domy, żądają dla siebie praw. Postradali rozum: o Black Power się upominają. Biali teraz odkują się na niej. Uciekać. Brać nogi za pas i jak najdalej od tego domu. Po odwiezieniu służącej na lotnisko Helen odetchnęła. Nieobecność tej roztrzęsionej kobiety powinna wyjść ojcu na zdrowie. Doktor Aaron Silberstein nie pozwala alarmować kokpitu swoim przybyciem. Poradzi sobie ze schodami. Ojciec powinien był widzieć go zajeżdżającego przed dom. Jeżeli nie ma go jeszcze na dole, oznacza to, że zapadł w drzemkę. Niech więc Helen zajmie się przygotowaniem napojów i, jeśli można prosić, zostawi ich samych. Mężczyźni mają sobie zawsze coś do powiedzenia. Było wczesne rano, ulica dopiero wstawała. Zaalarmowani wybuchem mieszkańcy wyjrzeli przez okna, ale wszystko, co dostrzegli, to obłok pomarańczowego dymu wydobywający się z podpiwniczenia willi; wyglądało to w pierwszej chwili na pożar. Żadnego podejrzanego osobnika rzekomo uciekającego — jak twierdzi gospodarz domu — z miejsca zdarzenia samochodem bez świateł nikt nie widział. Słyszano natomiast dwa strzały karabinowe oddane z kokpitu — z całą pewnością z wieżyczki je oddano, nie licząc się z tym, że mogą trafić w kogoś zupełnie niewinnego. Z dokładnym ustaleniem lufy, z której strzelano, nie było kłopotu: — Karabin marlin-444 magnum albo „armata”, jak go między sobą nazywają myśliwi na grubego zwierza — delektował się nie ukrywający swego zgorszenia wypadkiem użycia broni sierżant Sean Hatfield, bawiąc się znalezionym na ulicy zdeformowanym pociskiem. — Przypadkowo słyszałem o pewnym panu, który niedawno kazał firmie Buffalo Arms dostarczyć sobie do domu takie cacko... Był to, jeśli mnie pamięć nie myli, niejaki mister Skala. Zna go pan? Był w doskonałym humorze. O zezwolenie na posiadanie broni palnej sierżant nie pytał. Znając jego stosunek do sprawy „Skala” można śmiało iść o zakład, że pytanie to zarezerwował sobie na inną okazję. Przyznał rację przygodnemu przechodniowi: — Good Weather Street przestała być pogodna. — Zafrasowany drapał się w wygoloną do krwi brodę. — Rzeczywiście stała się niebezpieczna dla mieszkańców. Deszcz w nocy spulchnił ziemię. Sierżant nie zażyczył sobie zrobienia przez technika śledczego gipsowego odlewu śladów obuwia pozostawionych w ogrodzie. Duży numer, przynajmniej jedenastka. — Tyle ludzi kręci się ostatnio wokół tego domu — powiedział. — Skąd mamy mieć pewność, że to nie pańskie? Skala nosi obuwie numer osiem medium. Podniósł nogę sierżantowi do oczu. Na szczęście dla niefortunnego strzelca śladów krwi nie znaleziono. Dzisiejsza popołudniówka „Seattle’s Monitor” ograniczyła się do zamieszczenia wzmianki o zdarzeniu, bez własnego komentarza. Może jutro złośliwi oskarżą policję o nieuzasadnioną tolerancję. Strzelano, narażano ludzi na śmierć, a tylko mandat za zakłócenie spokoju! Wybory do władz municypalnych za pasem, czyżby Wardowi sprzykrzył się fotel wiceburmistrza miasta? Akademicy to nie policjanci. Rozmawiają między sobą językiem akademików. — Pomawianie pani doktor o szerzenie haseł wywrotowych na terenie uczelni, o udział w demonstracjach pacyfistycznych... — plotek nie traktujemy poważnie. Uczelnia nasza zawsze była w czołówce walki o pokój i sprawiedliwość społeczną. Żyjemy w wolnym kraju! Ale nastrojów młodych ludzi, jakimi są studenci, politycznie jeszcze nie wyrobionych, nie wolno nam bagatelizować. Jest pani obiecującym pracownikiem dydaktycznym i dlatego, do chwili rozładowania nieprzyjaznych nastrojów, Rada Wydziału postanowiła udzielić pani płatnego urlopu do czasu, powiedzmy, wygaśnięcia umowy o pracę... Czas ten będzie pani mogła wykorzystać na dokończenie swojej pracy habilitacyjnej. A potem zobaczymy. Co pani doktor na to? Pragnę z całą stanowczością podkreślić, że nasza postawa nie ma nic wspólnego z działalnością pani brata za granicą. Każdy Amerykanin ma prawo do własnego punktu widzenia na politykę rządu. Piękne jest San Francisco. To najpiękniejsze miasto świata. Piękne jak całe zresztą Stany. Podobnie jak brat, Helen jest zakochana w swoim kraju i w jego wspaniałych ludziach. Bo, nie dawajcie wiary fałszywym prorokom, powiedziano. Zaprawdę mówię wam, iż bliski jest dzień, kiedy prawe nazywać będziecie lewym, a lewe prawym, kłamstwo zmiesza się z prawdą, biel z czernią, mleko matki z krwią, braci i siostry brać będziecie za nieprzyjacioły wasze. Będzie to dzień próby, sprawiedliwym zaś, co nie dadzą zmylić się Szatanowi, obiecuję wnijście do Królestwa mojego. Więc pytam: Kto chce się poddać próbie, niech wynijdzie z szeregu! Jam gotowa, Panie, mogłaby odpowiedzieć skołatana Helen. Matka telefonowała z hotelu w Monachium. Niczego o wydarzeniu się nie dowiedziała, po co ją martwić. Jej spokojny głos — umie maskować emocje — może wyprowadzić w pole ojca, ale nie ją. Kobieta może wykołować mężczyznę, nigdy kobietę. Przebywa tam już drugi dzień. Sama. Co się stało z Andym? Same znaki zapytania. Tysiąc myśli kłębi się w głowie Helen. Ile jest dwa razy dwa? Było cztery. Jak długo rachunki podsumowywano na liczydłach, wszystko grało, od kiedy do arytmetyki dopuszczono komputery, klapa. Helen ogłasza stan alarmu dla logiki. Podręczną torbę lekarza przesunęła na boczne siedzenie, kluczyk mechanicznie wcisnęła w stacyjkę. To nieporozumienie z tymi rachunkami. Prawda, że po żenującej klęsce w Indochinach bilanse polityczne pewnym ludziom się nie zgadzają. Powstał popyt na kozły ofiarne. Wina za to nie obciąża jednak kraju. Kraj jest nadal w porządku, Helen nie wyobraża sobie życia w żadnym innym. Choroba, jaka go toczy, to postępowanie ludzi identyfikujących swój osobisty interes z interesem państwa, egoistycznych typów z ograniczonymi horyzontami myślowymi. Ludzi takich nie brakuje nigdzie na świecie. Gwałcą prawo jednostki do krytyki ich poczynań, a potem nazywają to atakiem na państwo. Ale to minie, cierpliwości. Helen spogląda w brylantowe niebo. Jest koniec lata w Seattle. Tak samo piękny jak w Kalifornii, jak na całym Zachodnim Wybrzeżu Stanów. Niedługo zaczną się deszcze, które trwać będą do wiosny, a potem znowu na okrągło słońce. Czy takiego kraju można nie kochać? Więc co chciała zrobić z tym wozem? Aha, zaparkować go na podjeździe do garażu. Ale najpierw spojrzeć za siebie, przed siebie i, jeżeli droga wolna, dopiero wtedy ruszać. Uruchomiła światło skręcania, nadepnęła na pedał gazu. Prawo jazdy Helen ma dziesięć lat. Nigdy jednak nie poświęciła tyle uwagi, by nierozważnym ruchem kierownicy nie narazić się przyczajonemu gdzieś policjantowi. Panorama miasta, oglądana z kokpitu, urzeka masą różnorodnych konstrukcji, które wydają się nie mieć końca. Wzniesionych w ciągu kilkudziesięciu lat. Niezwykłe są pracowitość i pomysłowość Amerykanów. Doktor Aaron Silberstein jest pełen podziwu dla tego narodu. Dla europejskiego Żyda przeganianego z kąta w kąt, wyjętego spod prawa, skazanego na wytępienie w komorach gazowych, który na stare lata znalazł w Ameryce bezpieczne schronienie, niepojętego w swojej złożoności. Wielki eksperyment. Psy i koty, owce i wilki spędzono na pustkowia tego kontynentu i pozostawiono sobie. I oto co — miast pozżerać się, zdane tylko na własne siły — stworzyły w ciągu tak krótkiego czasu! Europa nigdy tego nie zrozumie. Kokpit — lepszej nazwy dla tej nadbudówki nie można wymyślić. Przestrzenią odpowiada sektorowi pasażerskiemu pierwszej klasy jumbo jęta, wyposażenie to mieszanka nowoczesności i przeszłości. Nieamerykańska. Dobrane meble, dywany, fotele, tapczan, biurko, dużo, jak na męską samotnię, zieleni i kwiatów, telefon, magnetowid, komputer domowy — można to zobaczyć w każdym średnio zamożnym domu; uwagę przyciągają porozwieszane na ścianach emblematy dywizjonów myśliwskich RAF-u, akcesoria wojny powietrznej: śmigło spitfire’a, połówka płata nośnego hurricane’a, ster pionowy messerschmitta z numerem asa niemieckiego lotnictwa myśliwskiego, zestrzelonego nad Lon- dynem, masa porozstawianego po kątach szmelcu z latającego żelastwa. Dla większości młodych ludzi niewartego funta kłaków. Starczyłoby tego na urządzenie małego muzeum lotniczego. Nie każdy gość tego domu wyróżniony bywa zaszczytem przekroczenia progu tej świątyni. Doktor Silberstein obraca pokrętłem selekcjonera swojej pamięci... Od dziś siedem lat wstecz. Największe kino Londynu. Uroczysta premiera filmu o wielkiej batalii powietrznej drugiej wojny światowej, pod magnetyzującym tytułem „The Battle of Britain”. Bitwa o być albo nie być Europy, a może czegoś więcej. Sala wypełniona widzami z całego świata. Proscenium w kwiatach. Na ścianach i kurtynie emblematy eskadr i dywizjonów myśliwskich Królewskich Sił Lotniczych Wielkiej Brytanii, które w ciągu jednego miesiąca zmagań na londyńskim niebie rozniosły w drzazgi skrzydlatą potęgę niepokonanych wówczas Niemiec. Sala zamiera w ciszy. Podniosły głos prosi na scenę gości rządu Jej Królewskiej Mości — żyjących asów myśliwskich Royal Air Force. Wchodzą w kolejności wywoływanych nazwisk i stopni wojskowych. W cywilnych ubraniach i w mundurach. Przy każdym zrywa się na sali huragan oklasków. Dla spłacenia długu nielicznym, co ocalili życie tak wielu. Na tę uroczystość Silberstein przebył wszerz kontynent amerykański i Atlantyk. W karnym szeregu mężczyzn na scenie rozpoznaje jednego z nich. Tego nie pomyliłby z nikim, rozpoznałby po ciemku. W drzemiącym przy oknie człowieku z karabinem marlin-444 magnum na kolanach też go rozpoznaje. Pomimo posiwiałych od czasu premiery w londyńskim kinie skroni i podkutych chorobliwym cieniem oczu. Chluba alianckiego lotnictwa myśliwskiego, pułkownik- pilot Casimir Skala. Najstarszy z rodu Silbersteinów, Isaak, też lekarz przed odejściem transportu z Warszawy — złudzeń już nie było — powiedział: Nie róbcie takich grobowych min, lekarzy potrzebują wszędzie. Oby tylko szczęśliwie dojechać do miejsca przeznaczenia. Wuj był okropnym wrogiem sentymentów. Silberstein Aaron — nie. Młoda żona, dzieci, wuj Isaak z rodziną, nikt im życia nie przywróci. Sentymentalizm w starczym wieku ma kolor opadłych liści, cuchnie grobem. Aaron nic na to nie poradzi. W jego głowie kołacze się myśl. Głupia, warta śmiechu. Głupie myśli są uparte. Niech więc będzie: Ilu mieszkańców Good Weather Street, którzy patrzą na Casa bykiem, jest godnych oczyszczenia jemu butów? No answer. You are in America, Mister Silberstein! Film wyświetlano w Seattle. Syn Ralfa Simpsona — cztery domy od Skali — powiedział: — To gratyfikacji w gotówce za zestrzelenia, jak u nas w Wietnamie, Anglicy nie płacili? Narażać się za frajer? Ja bym nie latał! A jego dziewczyna Phil: — Jak Boga kocham, makaron. Co z tego filmu zapamiętałam? Ciuchy Pomocniczej Służby Kobiet RAF-u. Bomba! Musiały siać popłoch wśród chłopaków. Phil ma język! Jednym słówkiem opowie cały film. „Makaron”, „bomba”, „duchy” — wyraźne zadatki na awangardową pisarkę. Ekstremiści irlandzkiego pochodzenia urządzili przed kinem demonstrację antybrytyjską. Granda z takim filmem w jedną stronę. Że też Hitlerowi się nie udało! Następnym razem Anglicy nie ujdą patelni! Europejska eskapada pań nie mogła wypaść w gorszym czasie. Trzeba Cathi sprowadzić do domu. Ona na pewno nie wie, co się tu dzieje. Tylko jej obecność może uchronić Casa przed nieszczęściem. On ma rację z tym niewidzialnym reżyserem nagonki, ale po co ułatwiać draniowi zadanie. Przeklęte dziedzictwo krwi. Gdzie taktyka? Oni by nigdy nie wygrali z Goliatem. W kokpicie nie można napatrzeć się reliktom walki powietrznej. Przy odrobinie wyobraźni łatwo ujrzeć siebie przy sterze spitfire’a. Dziwne uczucie. Zamknięty w klatce pilota, zdany tylko na własne siły. I zwierzyna, i myśliwy. Refleks przeciwko refleksowi. Cały czas va banque. To już nie wyparuje z człowieka. Dom w stanie oblężenia. Zdalnego — pociesza Silberstein. „Armata” z zapasowymi magazynkami amunicji, nabity rewolwer w zasięgu ręki, pryzmatyczna lornetka do wypatrywania przedpola — to już widział. Ale to karbowane jajo na parapecie okna, którego wczoraj tam nie było, to chyba nie ananas... Przygarbiony wiekiem Silberstein zakłada na swój prowokacyjnie semicki nos cienkie druciane okulary. Boże drogi, to nie ananas! Cas wypowiedział Ameryce wojnę... Silberstein nie jest mówcą. Czy zresztą można mówić do ściany? Dlaczego zaraz z najcięższego kalibru? Każdy medal ma dwie strony. Piszą na płocie „zdrajca”, rzucają ulotki, telefonują. I co z tego? Ludzie są tylko ludźmi. Piszą, piszą i się wypiszą. Telefony też nie są darmowe, ludzie umieją liczyć. To zwariowane identyfikowanie siebie z „Mr. Kingsbloodem” Sinclaira Lewisa. Silberstein czytał tę powieść. Dla Europejczyka, widzącego w Ameryce oazę wolności, wstrząs. Jak to? Czy kraj, w którym kropla krwi murzyńskiej odkryta w żyłach białego człowieka automatycznie degraduje go, zalicza do ludności kolorowej, ma prawo do miana cywilizowanego? Europejskie dramaty. Rebe, ten z Warszawy, któremu się tyle rzeczy tam nie podobało, mawiał: „Kobietę na żonę bierze się całą. Gdyby tak można wybierać z niej tylko lepsze kawałki...” Sztuka współżycia z ludźmi w obcym domu. Żydzi zagarnęli ją całą dla siebie, stąd ta sprawa. Tętno arytmiczne, ciśnienie podwyższone. W tym stanie napięcia nerwowego nie może być inaczej. Silberstein napomknął o prywatnej klinice kardiologicznej swego kolegi na drugim krańcu miasta. Las, woda, wspaniale położona rzecz. Rozmawiali po polsku. Fatalnie pertraktuje się w tym języku. — Naturalnie to przejściowe — przytaknął. — Tylko błagam cię, Cas, nie daj się ponieść emocjom. Napoje zostawił nietknięte. Nie pozwolił odprowadzić się na dół. — Niech pani nie zostawia go samego — doradził Helen, która zeszła z nim do samochodu. — Proszę sprowadzić matkę. Koniecznie. Andy się teraz nie liczy. Niech wsiada w pierwszy samolot i... — Ta cisza w powietrzu, słyszy pan? Nożem ją można. Nie znoszę ciszy. Uroda po matce, krew po ojcu. Niedobrze. Taka ładna kobieta. Wyszłaby za mąż, postarała się o dzieci, dziewczynki byłyby uroczymi blondyneczkami. Po co jej polityka? — Miss Helen, mówiłem o matce... W oczach determinacja. Bardzo źle. — Ta pustka dokoła. Niech pan popatrzy. I to o tej porze! — O matce mówiłem! Sprowadzić ją do domu. Koniecznie! — To nic nie da, doktorze. To nadciąga, niech się pan wsłucha w tę ciszę. Mówił panu ojciec? Podobno uformował się Komitet Sąsiedzki. Sprawka Hartfielda, wierzę w zdrowy rozsądek mieszkańców ulicy, ale były telefony, że się uformował i żąda od nas wyniesienia się stąd. Według mnie gotuje się jakąś zorganizowaną demonstrację, policja swoją postawą tylko zachęca do tego. Biedny kapitan Braddocks. Szkoda mi go, będzie musiał rozejrzeć się za jakimś zajęciem. Ojciec nie przesadza: zupełnie jak z Neilem Kingsbloodem. Podniosła oczy. — On nie pytał o zezwolenie na posiadanie broni palnej, mówił panu ojciec? Ten Hatfield ze swoją zgrają coś knują. Silberstein z optymizmem: — Skoro tak, to przynajmniej wiecie, co robić. To mnie napawa nadzieją. Wie pani, jak w tej sytuacji postąpiłby Żyd? Oddałby wszystko agentowi od nieruchomości do sprzedania i wziął nogi za pas. Każdy jeden by tak postąpił, mówię pani. W tym kraju miejsca dla nikogo nie zabraknie. To wielki kraj. Słowo daję, wielki. Zdaniem Davida zasady dopasowuje się do potrzeb. Jak prawa dla prawodawcy. Jeżeli dopasować się nie dają, za burtę z nimi! David — imię błogosławione i przeklęte. Gdyby matka zdawała sobie sprawę, jak uzależniłem się od niego. Skąd wziąć pieniądze? Od pewnego czasu dręczy mnie pytanie: Co robię, żeby żyć w zgodzie z własnym sumieniem? Odpowiadam: Dużo, ale moje sumienie nie chce żyć w zgodzie ze mną. Do Monachium przybyłem z paroma banknotami dwudziestodolarowymi. Bank przy wymianie na marki potrącił sobie cztery procent manipulacyjnego. Cholerni Niemcy! W Skandynawii tyle nie biorą. Błagałem, aby nie fatygowała się na dworzec, ale to wołanie na puszczy. Ona to nazywa matczyną intuicją. Tak ustawiła się na peronie, że wysiadając z wagonu wpadłem wprost w jej ramiona. W taksówce nie zdołała wydobyć z siebie słowa. Ja także byłem wzruszony. Też myślałem, tylko nie wiem, o kim więcej Perkele! Zamieszkała w hotelu Vier Jahreszeiten, klasa hamburskiego Atlanticu, ceny dla naftowych szejków. Nigdy nie byliśmy milionerami, ale i nie biedakami, no i ta jej smykałka do oszczędzania. Zarób, odłóż na czarną godzinę, czasownik „wydaj” jest dla niej bękartem. Pierwszy motor, czeską jawę, dostałem dopiero na szesnaste urodziny, część należności za marnego volkswagena, garbusa z drugiej ręki, musiałem zarobić sobie roznosząc mleko i gazety przed lekcjami, prawdziwy samochód sprawiono mi na studiach i też nie bez mojej dokładki. Szwajcaria! Od zarania dziejów kasę naszej rodziny prowadzi ona. Ojciec prze- bywał przeważnie poza domem, więc to naturalne. Romantycy są lichymi rachmistrzami (jej wersja). Ojca nie nauczono w jego kraju szacunku dla pieniędzy, gdyby nie żona Szwajcarka... Nigdy nie dopowiedziała: gdyby nie ja, poszlibyśmy z torbami, choć ojciec zarabiał za czterech; zdumiała mnie tym hotelem. Czyżby prasowe brednie o moim rozbiciu banku w Kalastajatorppie wzięła na serio? Muszę szybko sprowadzić ją na ziemię. Już nie muszę. Imperium Boeinga. Że też nie przyszło mi to do głowy. Wieść o rozstaniu pań dzięki elektronicznemu językowi Glendy Jackson zahaczyła o odpowiednie ucho w Seattle. Imperium ma swój styl. Imperialny. Kacyki w kraju od podziemnej roboty miewają humory, z którymi trzeba się liczyć, ale zobowiązania wobec swoich ludzi respektuje się do końca. W Zurichu odwiedził matkę z ogromnym koszem kwiatów genewski przedstawiciel Imperium, taktownie dał do zrozumienia, że on też nie przepada za ekskursjami grupowymi, wręczył jej kartę kredytową — bez limitu, uprzedzając, że centrala respektować będzie tylko rachunki wystawione przez najlepsze hotele... I niech kto powie, że Ameryka nie jest krajem kontrastów! Rano nie chciałem jej budzić, telefonowałem z Frankfurtu. Zastałem ją w nerwach i głodną — zestresowana żyje samą herbatą, straty nadrabia po uspokojeniu się. Zeszliśmy na kolację. Nie wiedziałem, że w podróż turystyczną zabiera się szafy garderoby. Mam piękną i wytworną matkę. Oglądano się za nami. Nie dziwiłbym się, gdyby któryś ze starszych panów na sali wystartował do niej, prosząc do tańca. O, dwóch posrebrzonych dżentów kłania się pięknej pani. Już zdążyli ją namierzyć. Jej ręce nie odrywają się ode mnie. Nie wytrzymuję tego; tak odwykłem od matczynej czułości. Nie widzieliśmy się trzy lata. Ktoś z boku — nie mam nic z niej — może śmiało wziąć nas za kochanków. Wytworna starsza pani i jej pikolak. Jest jakaś nienaturalnie nerwowa, podegzaltowana, powiedziałbym. Tylko czym? O domu nic. Telefonowała, ojciec czuje się dobrze, pozdrawia mnie, opiekuje się nim jego ukochanie, Helen, istnieję tylko ja. Okropne. Ożenię się tylko pod warunkiem, że żona nie urodzi mi syna. Matki są szalone. Wszystkie kobiety w miłości są jednakowo ślepe. Jest zaalarmowana moim brakiem apetytu. — Nie czujesz się dobrze? — Świat się wali, więzy z najbliższymi ludźmi pozrywane, w kościach dwadzieścia tysięcy mil, w głowie zmartwienie o mój apetyt. Stanowczo nie znam się na kobietach. Jestem wyrodnym synem. Prysznic przywrócił mi świeżość, zmył ze mnie dnie i noce przespółkowane z Gaby. Przespółkowane — techniczne słówko. Jak odstawienie szychty w kopalni. Staję się lapidarnie precyzyjny. Na granatowym ekranie nieba gwiazdy, w kotlinie poniżej willi światła statków. Jedne w dół rzeki, inne w górę. Różaniec świetlnych paciorków przesuwający się wolno u podnóża Blankenese. Nie wiedziałem, że ujście Łaby jest tak szerokie i malownicze. W fotelu na oszklonej werandzie cegła zachodnioniemieckiego cudu gospodarczego. Setnie urobiona dźwiganiem kraju z ruin, obfitą kolacją, wypitą piwnicą win. Między nim a mną jego żywy cud, Gaby. Wieczorowa suknia, na ramionach futrzana etola (nie znam się na szlachetnych skórach), oczy, spostrzegłem to z przerażeniem, podbite na czarno spółkowaniem. Oczywiście nie pozwoli mi wrócić do hotelu; pokoi gościnnych w willi pod dostatkiem. Nie tylko Anglicy mają poczucie humoru. Poprzednią noc przygotowała pokazując mi pomnik żelaznego kanclerza Bismarcka pośród pomoshopów, burdeli, sekskabaretów na St. Pauli. Zwiedziliśmy to i owo, podnieceni wróciliśmy do domu. Jej myśli obracają się stale dokoła tego samego. Uśmiecha się zalotnie. Jest w niej coś szczególnego. Nie jest pierwszą kobietą w moim życiu. Na arenie służb specjalnych kręci się mnóstwo pięknych kobiet, ekwilibrystek łóżkowych wysokiej klasy. Spoglądam na nią poprzez stół i porównuję. Jeżeli chodzi o urodę, szybko się znajdzie konkurentki, w wyrafinowaniu, w bezczelnej pewności siebie jest absolutnie Numerem Jeden. Świetny materiał do pracy w wywiadzie. Statki na Łabie pohukują syrenami, gwiazdy z granatowego nieba nie mogą się napatrzyć jednoosobowemu przedstawieniu w wykonaniu Gaby. Zabawa w kuszenie na Wzgórzu Nieoliwnym: jak swawolna dziewczynka suknię cal po calu podnosi na wyuzdanie rozchylone uda, szczerząc zęby w grymasie cierpienia przyzywa mnie do siebie. Przy drzemiącym ojcu... Nauki pobierała na tutejszej St. Pauli? Na Rue Pigalle? Uciekam do parku ścigany jej gardłowym śmiechem. Jej ostatni pomysł: Nigdzie dalej nie pojadę, koniec z włóczeniem się po świecie. Zamieszkam u niej. Oskar, Oskar, czy mógłbym wreszcie przestać o tym durniu; Oskar ze Spitsbergenu udaje się ponownie na rok na Antarktydę, cały dom będzie wolny. Kryl. Słyszałem o czymś takim? Jakiś krab, z którym nie mogą się uporać wieloryby, podobno dobry dla ludzi. Będzie badał zasoby. Kryla albo mikroorganizmów, którymi to paskudztwo się odżywia, zresztą nieważne. Oskar bardzo mnie lubi, nie będzie miał nic przeciwko memu zamieszkaniu z nią. Pracownię urządzi mi na piętrze, cudowne warunki do pisania powieści mi stworzy. Będę pisał bestsellery. Tak, tak, stanę się sławny na cały świat. Co ja na to? Jestem pusty, wydrenowany, wyciśnięta cytryna jestem. O czym też miałbym pisać? Ona: Tematu nie masz? Po naszych wspólnych nocach nic ci do głowy nie wpadło? Zacznij tak: „Czuję się, jak gdybym do Hamburga dopiero co przybył. Samochodem wjechałem do garażu, stamtąd windą do salonu, gdzie na tapczanie odbyłem morderczy (piszesz, oczywiście, o mnie), unicestwiający nas oboje stosunek, po czym, uskrzydlony wyzwoleniem z cielesnego pożądania, przeniosłem się do sypialenki na piętrze, skąd po drabinie z róż przystawionej do okna, szczebel po szczebelku, boso, zszedłem do basenu w ogrodzie, w którym nie było wody, wykąpałem się i nagi pobiegłem do dwupiętrowej willi duchów w Blankenese okolonej żywopłotem” — tak zacznij. Jak one umieją grać. Wodzić nas za nos, pokazywać to, czego na składzie nie mają. Jakie to artystki w maskowaniu swoich rogów. W pamiętnej jeździe taksówką z Alhambry do Kalastajatorppy dane mi było poznać w niej wygłodniałą tygrysicę spuszczoną z uwięzi — tak mi się wtedy wydawało. Źle mi się wydawało! Po stokroć, po tysiąckroć źle: dobrała się do mnie łagodna kotka, przymilne stworzonko spragnione utulenia, a ja zaraz takie porównania. Zwierzaka, który z upolowanej zdobyczy zostawia na placu boju żałosne resztki, poznałem znacznie później. Jakim żółtodziobem byłem w sprawach łóżkowych! Dobrze, że nie wdałem się w przygodę z Glendą Jackson, oj, dostałbym za swoje. Biedny Maynard. Gdybym kiedyś miał chwycić za pióro — moje pisarstwo jest na dobre pogrzebane — gdybym jednak dał się znowu omamić temu amokowi, napisałbym powieść o kobiecie. Od jakiej ucieka się na kraj świata, aby po chwili wytchnienia być gotów zaprzedać duszę diabłu za jeden jej uśmiech. Ale nie przed pokonaniem w sobie pewnych oporów. Estetycznych przede wszystkim. Strasznie naiwnymi chłopaczkami bywamy. Kiedy oczarują nas sobą, objawiają się księżniczkami z bajki, uduchowionymi istotami, do których proza życia nie ma dostępu, aby już krok dalej, gdy siódma zasłona zdjęta, porażać chropowatością swego wnętrza. „Miałam dziewięć lat. Dzie- więć. Nie na rowerze, nie siusiając pod wiatr, nie lekarz... Palec. Chcesz zobaczyć jak?” Powieść zatytułowałbym.....Niedobra miłość”. Nic trafniejszego nie przychodzi mi do głowy: NIEDOBRA — pisane dużymi literami. Ten rozdział dla mnie zamknięty. Matka kurczowo chwyta mnie za przegub ręki. — Miałbyś ochotę zatańczyć? Tyle pięknych kobiet wodzi za tobą oczami. Powiedz, miałbyś? Myślami byłem w marmurowym grobowcu pana Hagenbecka nad Łabą w hamburskiej dzielnicy dla milionerów. Ludzi leżących na workach ich przeklętych D-marek. Kręcę głową na nie. — Nie musisz krępować się mną. Chciałbyś? — Chcę być tylko z tobą — odpowiadam zdumiony stanowczością mego głosu. — Wiedziałam. Jesteś kochany. Wiedziałam, że tęsknisz za mną. Powiedz, Andy, tęskniłeś? — Tak, mamo. — Bo ja nie mogłam już dać sobie rady. Musiałam cię zobaczyć. Choćby nie wiadomo co. Jesteś kochany. A jak wyprzystojniałeś! Oczy psa uszczęśliwionego odnalezieniem swego pana. Nigdy nie kupię sobie psa, a jeśli kupię, to go nie zgubię. Pachniała. Największe odkrycie mego życia: moja matka perfumuje się. Pachniała zawsze. Od kiedy pamiętam, pachniała ogrodem kwiatów, innej jej nie znam. Nic z perfum francuskich kupowanych wagonami przez Gaby. Gardenia. Wiecznie zielony krzew lasów subtropikalnych, pospolity w dżunglach centralnej Ameryki, liście skórzaste, kwiaty żółte lub białe. W Sleeping Valley mieliśmy sporą ich uprawę, gdy zawiało od ogrodu, oddychało się tym zapachem. Nigdy nie zapomnę: Gardenia Florida. Cały dom tonął w kwiatach. Był to dom wydzierżawiony ojcu za psie pieniądze przez zwariowanego fana lotnictwa my- śliwskiego, dom — uroczysko kwiatów (na Zachodnim Wybrzeżu wszystkie są chyba takie), od zewnątrz strzegły go cyprysy i eukaliptusy przeplatane żywopłotem z krzewów gardenii, wewnątrz tego zielonego muru obronnego, wokół owalnego podjazdu z angielskim trawnikiem, rozpościerał się rajski ogród z koloniami wszystkich odmian tulipanów, róż, orchidei, amarylisów, niewidzialna chmura zapachów unosiła się nad tym rajem, najintensywniej jednak działała na moje nozdrza gardenia. Dusząco. Nie lubiłem tego zapachu. Matka przeholowała. Może chciała przypomnieć mi dom, i przesadziła. Jest podniecona. Nieprzerwany uścisk jej dłoni przypomina mi boa dusiciela ślizgającego się po mnie pewnej nocy w dżungli. Spaliśmy z dala od drzew i mokradeł — mateczników węży i kajmanów. Boa nie atakuje kłami. Miażdżącym szalem owija ofiarę, dopiero potem ją pożera. David zbudził się w porę, ostrą jak brzytwa maczetę miał pod ręką. Gardenia Florida mnie uśpiła. Niektóre dziko rosnące odmiany wywołują napady dusznicy, niektóre mają właściwości lecznicze. Jestem uczulony na ich zapach, z czym się nigdy przed matką nie zdradziłem. Matylda pachniała jakimś kwiatkiem polnym, zapachem tak ulotnym, że uchwytnym tylko dla niskiego progu powonienia. Zmęczeni kobietami Anglicy nazywają to luring — nęceniem, wabieniem do kielicha kwiatu kolorem lub wonią. Prasa doniosła o nowym humanitarnym środku bojowym wynalezionym przez naszych chemików — gazie porażającym centralny system nerwowy na czas wystarczająco długi do zajęcia terytorium przeciwnika, nie zabijającym. Dobrotliwe uśpienie. Budzisz się już wyzwolony od trosk. Tylko poddać się ich eterycznym zapachom, czułym słówkom, dotykowi rąk. Robię uniki. Ratunku szukam w manipulowaniu papierosem, zapalniczką, szklankami, każdy ruch wyzwalający moją rękę z jej kleszczy jest dobry, ale jej potrzeba fizycznego kontaktu ze mną jest nie do zaspokojenia. Odwołuję się do wyrozumiałości. Byłem jej ukochaniem. Od dzieciństwa nic nie zapowiadało mojej przyszłej samodzielności, gdy ojciec gonił mnie do czegoś, natychmiast spieszyła z odsieczą. Maminsynkiem szukającym schronienia w jej spódnicy byłem, aż nagle wszystko się odwróciło. Z chłopcami podobno zawsze tak. Mówię tak, myśląc nie. Uśmiecham się. Czarne godziny przychodzą same. To nie z Szekspira. A to z Szekspira: But soft! here come my executioners. Z jego „Tragedii króla Ryszarda Trzeciego”. Odbieram to, jak gdyby to po moją głowę przybywała dwójka oprawców. Sztylet, miecz, topór, kłamstwo, fałsz, podstęp, zdrada, mord — tworzywo Szekspira. Nie lubię jego sztuk! Czyżby ten wierszokleta już wtedy pracował dla namiastki Firmy? „Orwelliadę” miałem zadedykować... Byłem w kłopocie: ojcu, który jest dla mnie gwiazdą przewodnią, matce czy memu życiowemu wzorcowi, Davidowi? Opróżniliśmy butelkę „Heidsieck Brut Dry”. Niezła winnica. Matka przepada za szampanem. Złociste bąbelki i wytrawne wina, żadnych innych alkoholi. Cieszę się z jej małego rauszu. Ale coś się zaczyna... Imponujące pudło róż. Cała sala je podziwia. Ręce matki ze mnie wędrują do czoła. Jest oszołomioną. — To dla mnie? Boy wskazuje głową pana siedzącego w towarzystwie młodej kobiety. Niezwykłe podobieństwo, na pewno córka. — Tak, madame. Wytworny pan w czarnym smokingu przesyła przez salę ukłon. Poszedłbym o zakład, że to arystokrata. Zgadłem! Wizytówka: Maximilian-Ludwig von Alterwald. Nad nazwiskiem rodowy herb: dwa poszczerbione miecze na krzyżackiej tarczy. Żadnego tytułu, żadnej funkcji, ale herb wystarcza. Miecze w obronie wiary chrześcijańskiej poszczerbione. Na odwrocie karty: „Przepięknej Pani”. Matka jak ścięta z nóg, gdyby wypadało, sięgnęłaby po puderniczkę. Sprawy w tym kraju są dopięte na ostatni guzik. Dyrygent orkiestry pochyla ucho ku kierownikowi sali, potakuje, wertowanie nut i batuta w górę. „Tango Marina”; Niemiecki przebój lat wojennych. Piekielnie ckliwy. Nie wiem, czy przypomnienie go sobie w okopach w Rosji zagrzewało do walki na bagnety. Na sali poruszenie, wytworny pan sunie ku naszemu stolikowi. — Jeśli szanowny pan łaskawie pozwoli... Łaskawie pozwalam poprosić do tańca moją matkę. Galanteria sprzed wieków. Nasi dżentelmeni z epoki „Przeminęło z wiatrem” wybranki do tańca przywoływali kiwnięciem palca. — Na Boga — zdążyłem powiedzieć matce, nim wyprężył się przed nami — tylko nie odmawiaj. Błagam! I nie przyznawaj się do Ameryki. Jesteśmy niemieckojęzycznymi Szwajcarami! Jego córka. Dwaj młodzi panowie zostali przez nią odprawieni z kwitkiem, wyraźnie rezerwuje się dla mnie. Nie pójdę! Moja matka w ramionach potomka krzyżowych rycerzy, którzy na karkach niewiernych poszczerbili sobie miecze. Europa fin de siecle na parkiecie. To musiały być czasy! Facet ma klasę. Widzę go w pojedynku na pistolety. Monokl w oku, korporancko- akademicka blizna po szabli na policzku, wyprężona pierś, dziesięć kroków przed siebie, w tył zwrot, bez zmrużenia oka pal! — ta klasa. Matka wygląda jak królowa. Gdzie nauczyła się tak tańczyć, przecież ojciec nie umiał zrobić w takt muzyki dwóch kroków. Przepiękna, napawa mnie dumą. Zawiedziona obrotem sprawy córka „poszczerbionego” ulotniła się gdzieś, uwagę moją skupiam na królowej sali i jej rycerzu. Wygląda na pięćdziesiąt pięć, pięćdziesiąt siedem albo sześćdziesiąt lat, ale nie tak spracowanych jak mego ojca; Europa nie haruje tak jak Ameryka. Maximilian-Ludwig von Alterwald... Gdzie ja to słyszałem? Wzrost i wiek mego ojca, doskonale utrzymany jak na swoje lata, w klapie smokinga jakaś złota miniaturka. Imiona bawarskiej arystokracji gdzieś jednak obijały mi się o uszy. I to nazwisko. Wyostrzonym wzrokiem przyciągam miniaturkę z jego klapy do siebie. Jest to, jeżeli się nie mylę... Strasznie przylepne to tango, matka mogłaby z trochę większym dystansem. Nie tak biodro w biodro. O, tak! Jest to, jeśli wzrok mi się nie zepsuł... miniaturka orła lotniczego. Nieprawdopodobne! Ten Maximilian-Ludwig — takich imion się nie zapomina. Ani takich facetów! Podobizna jego, o trzydzieści sześć lat młodszego, pałęta się w wojennym albumie ojca. To musi być on! Pułkownik pilot Maximilian-Ludwig von Alterwald. Ojciec ma między innymi na rozkładzie dwóch słynnych myśliwców niemieckich. Obu zestrzelił, ale nie zabił: nad Londynem słynnego generała Sperlinga, przyjaciela generalnego inspektora lotnictwa Udeta, który po bitwie o Anglię, obciążony przez Hitlera odpowiedzialnością za klęskę Luftwaffe, popełnił samobójstwo. Była to jedna z sensacji drugiej wojny światowej. Sperling, as myśliwski już w czasach pierwszej światówki, dla odróżnienia się w powietrzu latał samolotem specjalnie pomalowanym w żółtoczerwone błyskawice, szyję owijał sobie jasnopomarańczowym szalem. Fanatyczny wyznawca nazizmu i bożyszcze Niemiec rzucił brytyjskim myśliwcom chełpliwe wyzwanie do pojedynku; przedstawiony w obozie jenieckim swemu zwycięzcy, odmówił rozmowy z nim; całkowite przeciwieństwo asa Jagdluftwaffe w armii marszałka Rommla, dżentelmeńskiego Maximiliana-Ludwiga Alterwalda, którego ojciec zestrzelił w pojedynku nad El Alamejn i osobiście — rzadki przypadek, dużo się o tym rozpisywano — wziął do niewoli. Na jednym zdjęciu zwycięzca i pokonany. Jeszcze w kurtkach bojowych i pilotkach, ucinają sobie pogawędkę. Podniebni przeciwnicy. A teraz bogdanka rycerskiego zwycięzcy w szponach rycerskiego pokonanego. Ciekawe, czy Bóg, oszczędzając mu wtedy życie, już układał sobie tę kombinację? Stanowią wspaniale do- braną parę, tańczą niczym Fred Astaire ze swoją Ginger. Nie wyszumiana młodość odezwała się w niej. Gdyby wiedziała, jak bardzo jej w tych kolorach do twarzy. Graf Maximilian- Ludwig und seine Geliebte mają zaszczyt prosić szanownych gapiów na uroczysty show z okazji Okazji, jaki odbędzie się na Zamku... Dyskrecja zapewniona. Wciąż nie może odzyskać zagubionego na parkiecie seattle’owskiego rytmu. Przeszaleć cały wieczór z przypadkowo spotkanym człowiekiem? Zupełnie zapomnieć o świecie na oczach swego syna? Ich dylemat wszechczasów: Co ja sobie o niej pomyślę? — Zamienimy się pokojami — zaproponowała. One są cudowne. — Ależ, mamo! — Nie nazywaj mnie stale mamą, nie wyglądam na to... — Z tym się zgadzam. — Dziękuję, zamienimy się. Błagam. Nie zdradziłam mu numeru mego apartamentu, wierzysz mi? Pytał, ale nie zdradziłam. Nie odpowiadałam na żadne osobiste pytanie, wierzysz mi? — mówi szybko, milczenie mogłoby ją zabić. — Nie był natrętny, to prawdziwy dżentelmen, ale na wszelki wypadek. Ty przeniesiesz się do mego apartamentu, ja do twego. Mieszka piętro wyżej, dokładnie nad nami, tak myślę, bo końcówka jego numeru taka sama. Jak mogłeś być tak okrutny dla jego prześlicznej Karoline-Luise? Ociera chusteczką zwilżone czoło. Czoło — papierek lakmusowy ich myśli, bo oczami umieją mataczyć. — Tak — ciągnie urwany wątek — jutro zmienimy lokal. Jeszcze przed śniadaniem przeniesiemy się do Bayerischer Hof. Ach, Andy, gdybyś wiedział, jak bardzo tęskniłam za tobą! Opatulona w koce przesiedziała w fotelu do białego rana. O drzwi dalej marnował się w pustostanie trzypokojowy apartament z puchowym łożem. Byłem świadkiem mąk ptaka schwytanego w potrzask własnej chuci. Życzyłem mu kapitulacji. Telefon wydzwaniał, gdyby nie moja obecność, podniosłaby słuchawkę. Wyszczerbionemu też zabrakło odwagi, by zejść piętro niżej po gotowy łup; chyba telepatycznie wyczuł roszadę z apartamentami. Z diaboliczną satysfakcją przyglądałem się z łóżka jej cierpieniu. Wielka sala Bayerische Staatsoper do ostatniego miejsca na galerii nabita widzami. Bilety wykupiono już przed miesiącami. Największe wydarzenie artystyczne roku w całej Bundesrepublice, czy wiem o tym? Większe od festiwalu w Bayreuth, czy wiem o tym? Pytanie goni pytanie. Tonę w pytaniach. Nie znam się na tym gatunku sztuki. Długo nie milknąca owacja na cześć dwucetnarowej odtwórczyni roli Salome zdaje się potwierdzać tę opinię. Reprezentacyjna loża szefa Landu Bawarien oddana do naszej dyspozycji. W ciemnościach za moimi plecami oni. Sami. Nic mnie nie obchodzi, jak daleko boa dusiciel oplatał swoją ofiarę i gotuje się do jej pożarcia, nie moja to sprawa; ofiara ma swoje lata i wie, co robi. W przeraźliwie błękitnych oczach Karoline-Luise odbija się dno Jeziora Bodeńskiego. Nic mnie nie obchodzi kolor jej oczu, nie interesuje mnie głębia tego jeziora, nigdy się na te wody nie zapuszczę. Matylda, moja arystokratyczna współpasażerka z pociągu do Monachium, która zapałała do mnie na pewno nie matczynym afektem, nie może usnąć. Cierpi na migrenę aklimatyzacyjną — Dolna Sak- sonia a basen Morza Śródziemnego — nie mogąc spać, z balkonu Hotelu Negresco rozmawia z księżycem o swojej rozterce. Pal licho jej zmartwienia, w tej chwili interesuje mnie coś innego, a właściwie nie interesuje: nie umiem, fizycznie nie mogę myśleć o matce w tych kategoriach. Tak samo jak o „higienicznym” raz na tydzień puszczaniu się Helen. Kazirodcze to, wstrętne, bronię się przed natręctwem tych myśli, ale dama za moimi plecami to moja rodzicielka, a kosmita z Good Weather Street 17, wiszący na niej jak na jedynym gwoździu na ścianie swego życia, to moja gwiazda przewodnia, która, gdyby dama ta... Wielki dramat stworzył Richard Strauss. Ogromny. Czuję, że jego prawdziwy epilog rozegra się daleko od sceny Bayerische Staatsoper. Matka dobrze\ oceniła urodę Karoline-Luise: śliczny kwiat od paru lat już dojrzały, ale wyhodowany w oranżerii, a ja wolę kwiaty rosnące dziko. Jasnoblond włosy zwinięte na skroniach w Brunhildę, brwi, rzęsy, wargi — żadnej koncesji na rzecz sztuki; wielu rasowo czystych ogrodników musiało nad tym kwiatkiem pracować, specjalistów innych dyscyplin także. Widzę ją w długiej białej sukni grającą na harfie, widzę w chórze aniołów, jako kapłankę w świątyni Westy ją widzę, ale nie w łóżku z mężczyzną. Niemiecka pedanteria, niemiecka perfekcja wykonania; kochać się z takim produktem... Powracam do spektaklu. Karoline-Luise jest encyklopedią opery. Sopran dramatyczny, liryczny, koloraturowy, mezzosopran, alt, fraza, partytura, libretto... Mój Boże, gdyby nasze dziewczyny karmiły chłopaków taką papką, Ameryka wymarłaby na skutek zaniku reprodukcji prostej. A w ogóle „Salome”. Czy wiem — usłyszałem przed podniesieniem kurtyny — że motywem przewod- nim opery nie jest zdarzenie historyczne, ale mściwość Herodiady przeniesiona na własną córkę Salome, która swym tańcem wzbudza zachwyt króla Heroda, wykorzystany przez matkę dla zaspokojenia żądzy zemsty na podziwianym przez Heroda Janie Chrzcicielu? Odwieczna męka kobiety dążącej do podporządkowania sobie pożądanego mężczyzny — o to w tej operze chodzi. Czy wiem — szeptem w trakcie spektaklu, dotykając mego ramienia milimetrem kwadratowym powierzchni obnażonego łokcia — że nie zaspokojone pożądanie kobiety przemienia się zawsze w destrukcyjną nienawiść? Mężczyźni tego nie rozumieją. Metafizyka, mistyka, libido, fetyszyzm, destrukcja — nic nie rozumieją! Dotyk jej parzył mnie jak ssawka ośmiornicy. Całus śmierci samcożernej modliszki. Gdybym łokciowi ustąpił pola — przy moim nastawieniu do niej to niemożliwe, ale gdybym uśpił straże i dał ponieść się zwodniczej ciekawości — wessałaby mnie w siebie wraz z butami. Precz ode mnie. Apage, Satana! Udawałem wzruszonego. Strauss mieszkał w Wiedniu. Freud też. Pewnie blisko siebie mieszkali i często się widywali — kleiło mi się w głowie, ale nie za bardzo, gdyż całą moją uwagę skupiałem na zainteresowaniu jej ojca mną. Przypominam mu kogoś. Kogoś z odległej młodości. Niezłą pamięć wzrokową ma facet. Tylko to nazwisko. Gdyby nie twarde „k”, nie dające się wcisnąć w foremki języków zachodnich, i mój doskonały, jak na Amerykanina, niemiecki. Ten żart ze Szwajcarami był wyborny. Wirklich, ausgezeichnet war! Siedziałem kwaśny. Z całej opery jedynie ścięta głowa Jana Chrzciciela podana na srebrnej tacy ożywiła mnie. Oryginalne zachcianki miała Herodiada, ale żadnej wyobraźni: na jej miejscu podszepnąłbym córce nagrodzenie jej tańca głową kogoś innego... Karoline-Luise wyszła z loży z podkrążonymi oczami. Jej ojciec był przejęty głosem odtwórczyni roli Salome, podobno drugim w świecie, po Marii Callas. Ogromne przeżycie artystyczne, musimy uczcić je czymś typowo bawarskim. Oktoberfest. Całe Monachium szaleje, mowy nie ma o powrocie do hotelu. Karoline-Luise: — Wspaniale, ojcze. Musimy się zabawić. Jedźmy na grzane wino przy orkiestrze dętej. To takie monachijskie. Maximilian-Ludwig: — Ein Glaschen Gliihwein bei der Blasmusik? Wunderbar! Rozgrzewająca rzecz na żołądki nie trawiące opery... Akceptuję! Co państwo na to? Moja matka (po nie przespanej nocy): — Wspaniale! A ty, Andy? Andy (rozgląda się w duchu za kimś, komu mógłby przyłożyć. Czubek lewego buta! Ktoś w szatni nadepnął mu na czubek buta. Podnosi but): — Potrzebuję pucybuta. Matka (parska śmiechem): — Amerykańskie poczucie humoru... Jestem dumna z ciebie, Andy. Więc Gliihwein? Karoline-Luise: — Więc Gluhwein. Mam ochotę na Gluhwein mit gebrannten Mandeln. Maximilian-Ludwig: — Aber ja! Karoline-Luise (klaszcząc w dłonie): — I pojeździmy karuzelą. Uwielbiam jazdę karuzelą. Czy w Ameryce macie jeszcze karuzelę? Andrew, macie? Ja (głupia krowa): — Przykro mi, ale nie czuję się na siłach. Kac po wczorajszym morzu szampana... Moja matka: — Ależ kochanie! W Europie nie bywa się każdego dnia. Ja: — Sorry. Kac nie wybiera. Matka, błagalnie: — Chyba nie zepsujesz mi tej przyjemności... Zatrzymuję taksówkę. — Dlatego wracam do hotelu. Karoline-Luise (chyba gotowa zrezygnować z Gluhwein mit gebrannten Mandeln i też wracać do hotelu): — Ależ Andrew... Ja: — Sony. Maximilian-Ludwig: — Ależ Andrew... Karoline-Luise, jeszcze raz: — Ależ Andrew... Cała trójca razem: — Ależ... Ja: — Sorry. Matka kiwa mi ręką. — Bye, bye, Andy, nie zabawimy długo. Aspiryna! Pamiętaj o aspirynie. I każ sobie przynieść dużo gorącej herbaty! Z odjeżdżającej taksówki oglądam pełne zaćmienie mego słońca. A ja się dziwiłem Matyldzie. Goethe: Herz, mein Herz, was soll das sein? Was bedrängt dich so sehr? Welch ein fremdes, neues Leben! Ich erkenne dich nicht mehr. Weg ist alles, was du liebtest weg, warum du dich betrübtest, weg dein Fleiss und deine Ruh — ach, wie kamst du nur dazu! Serce, moje serce, co się z tobą stało? Piękny jest niemiecki język. Język poetów, reformatorów, myślicieli. Wspaniały język. Ale paradoksy. Ale złośliwości rzeczy. Ale moce tajemne czające się w płatku róży. Ale podstępne czarownice zaklinające dzień w noc, słabych w mocarzy, aniołów w diabły. To ona nauczyła mnie niemieckiego. Nienawidzę tego języka! Noc rozstrzygnięć. Muszę zachować absolutną trzeźwość umysłu. Mój podręczny minibar, oprócz napojów gazowanych, likierów i win, oferuje: Doornkaat, Smirnoff Wódka, Polska Wódka Wyborowa, Laird O’Logan, White Horse, Old Grand Dad, Black Label, Johnny Walker, Chivas Regal, London Dry Gin, Campari. Sięgam po przejrzystą butelkę z polską Wyborową. Ale nie, za mocne to. Butelkę wstawiam na swoje miejsce, do szklanki wlewam podwójnego burbona, bez lodu. Ręce. Przy nalewaniu drżały mi ręce. Pewna dama w przypływie świętego ognia, jaki damy niekiedy ogarnia, na pożegnanie rzuciła mi w apaszce pierścionek z brylantem. Hotel Negresco, Nicea. Jeżeli mi nie odpowiada, przyjedzie do każdego wyznaczonego przeze mnie miasta. Pierścionek parzył mnie. Ten brylant wart był chyba ze trzy tysiące dolarów... Poleciłem służbie hotelowej odesłać pierścionek pocztą. Adres: Hrabina Matylda von und zu Wunstorfberg, Hotel Negresco, Nicea. Popełniłem błąd. Sprawę mojej sytuacji materialnej powinienem był postawić od razu jasno. Nie chodzi o doraźny zastrzyk uskładany z kieszonkowego. Potrzeba mi środków utrzymania na około pół roku, chcąc zorganizować taką kwotę poza plecami ojca, matka musiałaby wziąć pożyczkę z banku pod zastaw swojej polisy ubezpieczeniowej. Przegrana sprawa. Wszystko z matką przegrane. Senator Walter Huebenthal zaproponował mi zajęcie pośrednika handlowego na gruncie amerykańskim. Kraj znam, ludzi znam, mógłbym, nie nadwerężając się specjalnie, nieźle zarobić. Propozycja padła na sławetnym bankiecie Xetemu w Helsinkach; w Hamburgu senator do niej nie powrócił. Nasi sojusznicy mogą podskakiwać, ale nie za wysoko. Przegrana sprawa. Wszystko z łatwym zarobieniem pieniędzy przegrane. Wpadłem w matnię. Sam się w nią zapędziłem. Goniąc za czymś, co nie ma kształtu. Dnia wczorajszego szukam, jestem kopnięty! Z lokali sączą się chóralne śpiewy, niebo rozświetlają sztuczne ognie. Oktoberfest. Okna apartamentu wychodzą na Maximilianstrasse, główną ulicą Monachium, pełną rozbawionych ludzi. Poza Maximilianstrasse jest jeszcze Maximilianeum, Maximiliandom, Maximiliankirche, Maximilianbriicfce, Maximiliankrankenhaus, Maximiliamtheater, pół tuzina szkół, przedszkoli, żłobków imienia Maximiliana. Miasto Maximiliana. Szkoda, że nie ma publicznego wychodka pod wezwaniem Maximiliana. Pieprzone miasto! Zatrzaskuję okno i schodzę do westybulu. Z mego miejsca widzę wejście główne oraz recepcję. Dlaczego tu zszedłem? Dla niczego. Spać i tak nie mógłbym, zostając sam na sam z minibarem uległbym butelce Polska Wódka Wyborowa, a muszę zachować trzeźwość umysłu. O północy zjawiła się Karoline-Luise i jak na skrzydłach pognała z kluczem do windy. Nie podniosę słuchawki. Dzwoni niemiecka pedanteria, kapłanka świątyni Westy dzwoni — nie podniosę! Upór za upór. Odstawiła harfę na bok i wydzwania. Ten ich cholerny święty ogień! Oby tylko nie zdecydowała się zejść na moje piętro. Chyba się już nie zdecyduje. Minęła druga. Oni mogą wrócić lada chwila. Wypaliłem jeszcze pół paczki papierosów, wypiłem kilka wódek. O czwartej zbudził mnie wściekły hałas dzwonów kościelnych nad moją głową. Półprzytomny zerwałem się do telefonu. Nie poznałem jego głosu. Nigdy nie słyszałem go tak wzburzonego. Niewdzięcznik! Skaczę z kraju do kraju, używam świata myśląc tylko o swojej dupie, a że ktoś z mego powodu może mieć kłopoty... Z mego powodu! Czy, do jasnej cholery, wyobrażam sobie, w co go wpędziłem? — Ależ Dave! — Od miesiąca szukam wiatru w polu. Nicuję flaki, podczas gdy ty... Ale rozumiem: forsy mamy w bród, więc na diabła nam Dave. — Nic podobnego! — Masz najzwyczajniej wszystko w dupie. Trzeba być kretynem. Czy zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji, w jaką mnie wpędziłeś? Książeczka czekowa... Kto ci ją wystawił? — Ależ Dave... — Zawsze szedłem ci na rękę, a ty... Żeby nie zdobyć się na telefon... — To nie tak. Wpadłem w tarapaty. Chciałem wykaraskać się z nich o własnych siłach, dopiero potem. Było mi po prostu głupio. — Słowa. Mnie możesz mieć w głębokim poszanowaniu. Ali right, możesz. Ale nie wydawcę, z którym w twoim imieniu jestem związany umową. Facet domaga się książki. Domaga się zakończenia albo odszkodowania obwarowanego umową. A nie chodzi o centy... — Dave, ja... — Nie dopuszczam myśli o zamiarze wykołowania mnie, choć Ron jest innego zdania. — Dopuść mnie do głosu, Dave. Mam kłopoty. Hamlet... Na obu końcach linii, rozumiesz? Ja... — Wszystko ma swoje granice. — To nietypowa sprawa. Jestem z matką. W domu pożar, chyba już wiesz. Piekielny mętlik się zrobił. — Tym szybciej musimy porozmawiać. U mnie też konie stają dęba. Każdy ma swoje problemy, z tym że twoje problemy stały się moimi. Cholerne problemy, a nie wiem, czy nadal jesteś dawnym Andym! — Jak możesz! — Wyjście we wspólnym działaniu, jeżeli oczywiście mogę liczyć na ciebie. Mam koncepcję, ale nie na telefon. Wybieraj: Bruksela, Rotterdam, Antwerpia, Hamburg, Monachium — spo- tkamy się i omówimy. Jeżeli stoimy razem... — Stoimy, Dave. Tylko daj mi nieco czasu. — Nieprzytomny jesteś! Ziemia mi się trzęsie pod nogami, a ty potrzebujesz czasu. Nie mamy o czym gadać. Trudno... — Nie przerywaj rozmowy! Piszę się pod każdą koncepcją. Ale błagam, daj mi trochę czasu. — Ile? — Powiedzmy tydzień. — W głowie ci się przewróciło! — Trzy dni, Dave. — Dwa. Jeżeli do jutra wieczora nie zadzwonisz, możesz się więcej nie fatygować. Good bye! Las w Käpylä. I jeziora. Można tam nic nie robić — dosłownie. Można całymi dniami siedzieć na werandzie bungalowu i patrzeć w las, można stać w oknie z rękami w kieszeniach i spoglądać w niebo, można położyć się nad jeziorem i gapić się w wodę, można nie zadawać sobie pytań, nie mówić do siebie, nie tęsknić do ludzi, nie przyjmować do wiadomości ich istnienia, można nie czytać, nie pisać, nie golić się, wszystko można. Można wyłączyć myślenie. Nieprawdopodobne nieprawdopodobieństwo. Wyłączyć myślenie, czyli wstrzymać przepływ krwi przez mózg. I nie umrzeć. Jesień w Käpylä jest inna niż w Seattle, niż w sąsiadującej z moim stanem kanadyjskiej prowincji Vancouver, choć szerokość geograficzna prawie ta sama. To przez nagrzane wody Pacyfiku. Ale lasy i jeziora podobne. I przejmująca, jak podczas Podniesienia, cisza. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem w kościele. Ojciec też nie pamięta. Ma z Bogiem zadawnione spory. Pewnych win nie może Mu odpuścić. Wszystkie inne — tak, tych — nie! Już nie zasnąłem. Pomyliła apartamenty: miast do swego, jak poprzedniej nocy, przyszła do mego. — Dlaczego mnie budzisz? — udaję zaspanego. Stoi pod drzwiami niczym złodziej schwytany na gorącym uczynku. — Przepraszam cię, ale zabrałeś oba klucze. — Co zrobiłem? — Zabrałeś oba klucze. Zapalam nocną lampkę i patrzę na zegarek. Jest piąta trzydzieści. Odwracam się do niej plecami. — Wobec tego bierz swój i dobranoc. Nie wytrzymuje napięcia. — Zdecydowałam się opuścić ten hotel. — Wargi ma pogryzione do krwi. — Bez chwili zwłoki. Wyciągam rękę do telefonu. — W porządku. Poproszę o przygotowanie rachunku. Zanosi się gwałtownym szlochem. Nigdy w takim stanie jej nie widziałem. — Andy... Andy... — bełkocze — to nieprawda. Zostanę tu jeszcze kilka dni. Och, jak mi przykro, Andy... Powinnam wracać do domu, wiem, ale... Nie tylko wargi ma pogryzione. Szyja i poniżej... Z żarłoczną ośmiornicą się parzyła. — Co? — Nie mogłabym. Myśl o mnie, co chcesz, nie mogłabym. To moja klęska, wiem. Wszystko przewiduję, ale pragnę tych dni bardziej niż życia. Chcę się dopełnić. — Chwyta się za głowę. — Ja naprawdę oszalałam. Postradałam zmysły, wiem, ale nie wyrzekłabym się tego za żadne skarby świata. Przypadek otworzył mi oczy. Całe moje kobiece życie przekarmiłam okruchami szczęścia prawdziwego, podawanego jednak w drobinkach, w mikroskopijnych porcjach, podczas gdy ja łaknęłam tarzania się w rozkoszy; dopiero teraz się o tym przekonałam. Próbuje podejść do mnie i objąć mnie ramionami, ale cofam się pod ścianę. — Mój drogi, kochany Andy, ty... ty nigdy tego nie zrozumiesz. Jesteś tak podobny do ojca — tym gorzej dla twoich kobiet — i tak jak on na pierwszym miejscu stawiający zawsze wasze przeklęte ideały. Co my, kobiety, dla was znaczymy? — Ociera łzy rękawem. — Bądź spokojny, nie stchórzę. Nie umiałabym go oszukiwać, to byłoby gorsze od śmierci. Ale teraz błagam, daj mi te kilka dni. Potem... Jestem rakietą jądrową gotową do startu. Niech ona, na litość boską, tylko nie zaczyna odliczania. Zrywam się z łóżka. — A potem niech świat się zawali, tak? Przez wasze cholerne mrzonki o szczęściu, tak? Bo twoja szlachetność made in Swiss nie zniżyłaby się do kłamstwa, niech więc piekło pochłonie wszystkich, tak? Mógłbym trzasnąć ją w twarz. — Ty głupia suko! — wrzasnąłem. — Czy do twego móżdżku nie dotarła jeszcze myśl, że kłamstwo w dobrej intencji jest błogosławieństwem, a prawda, co rani innych, zbrodnią? Puszczaj się, jeśli ci to do szczęścia potrzebne. Podstawiaj się na lewo i prawo, tylko rób to z głową na karku — ja cię nie potępię. Gdyby każda niewierność kobiety miała zabijać, świat byłby dawno bezludną planetą. — Podniosłem pięść do jej twarzy. — Ale nie waż mi się go ranić. Byłaś i jesteś jego życiem. Byłaś więcej niż żoną i matką jego dzieci, bo zastąpiłaś mu jego największą świętość, ojczyznę. A teraz jazda mi stąd, do twego gacha! Że też ojciec go wtedy oszczędził! Rozdział 11 — Liść azalii! Skąd na balkonie ten liść? Helen, spójrz! To nie z naszego krzewu... Najlepszy znawca botaniki w rodzinie, Helen, poprawiła ojca: — To nie liść, a kwiat. — Przyjrzała się znalezisku. Rododendron ojciec nazywał z europejska: azalią. — Ale masz racją. Nasz ma kwiaty czerwone, a ten płatek jest żółty. To z ogrodu botanicznego. Chyba wiatr nocą... — Chyba tak. Wczoraj wieczorem zerwał się wiatr. A znasz się na symbolice kolorów? — Na symbolice? Skąd ci to przyszło? — Znikąd. Żółty?... — To zazdrość lub fałsz, czerwony — miłość, biały — niewinność, czarny... — Dość! — przerwał córce Skala. — Za mojej młodości dziewczyny wróżyły sobie z koloru kwiatów. Zabobony. Kiedyś, jeszcze w gimnazjum, ofiarowałem jednej herbacianą różę. Najpiękniejszą, jaką znalazłem, i wyobraź sobie, dała mi kosza. — Głupia. Pewnie została za to starą panną. Wiesz coś o niej? Skala wzruszył ramionami. — To było dawno. Ten świat już nie istnieje. Wiesz, czasami wydaje mi się, że w ogóle nie istniał, był tworem mojej wyobraźni. Ale co też ja... Nabrał powietrza w płuca. Nocą znowu padało. Po porannym incydencie wczorajszy dzień, mający być jego zdaniem krytycznym w rozpętanej nagonce, minął spokojnie; ku swemu zaskoczeniu noc przespał kamieniem. Nie wiedział, że Helen z polecenią doktora Silbersteina zaprawiła mu herbatę wzmocnioną dawką valium. Zbudził się wypoczęty, nieomal radosny. Ogarnął spojrzeniem ulicę i rozciągający się za willą Jacksonów ogród botaniczny. — Emocje — powiedział. — Głupie emocje, chyba już się opamiętali. Helen spostrzegła, że „armata” została przeniesiona z kokpitu do kojca na broń w głębi pokoju, zniknięcie z parapetu okna granatu, którego bała się wziąć do ręki, uznała za dobry znak. — Też tak myślę — powiedziała. — „Telefoniści” także ucichli. Stali na odsłoniętym balkonie w świetle wolno zachodzącego słońca. Good Weather — dobrą nazwę dano tej spokojnej ulicy. Niedługo emocje wygasną i wszystko wróci do normy. Skala objął córkę ramieniem. — Według mnie — przemówił — skończyło się. Chciałbym mieć was wszystkich w domu. Matkę, Andy’ego. Ale i to nastąpi, prawda? Helen sceptycznie pokręciła głową. — Jesteś niepoprawnym marzycielem. Jak zawsze. Nic w niej ze wzdychania do księżyca. Po matce. — A czy to źle? — odparował obronnie. — Na pewno dobrze. — Przynajmniej dla twego samopoczucia. — Spojrzała mu w oczy. — Powiem ci coś. Mieszkasz w tym kraju ponad trzydzieści lat, ale wcale go nie poznałeś, bo patrzyłeś na niego oczami z tamtego, niezrozumiałego dla mnie kąta świata. Nie rozumiesz Ameryki i nigdy jej nie zrozumiesz. Tu, mam na myśli naszą ulicę, już się nic nie zmieni. Pozostaniecie izolowaną wyspą. Nie dlatego, że tacy Jacksonowie, Connolly’owie, Alisterowie i inni są złymi ludźmi, bynajmniej: zdarzenia odcisnęły w ich umysłach trwały ślad. Będziecie dla nich ciałem już na dobre wyobcowanym, któremu się można na ulicy odkłonić, owszem, ale nie podać ręki. W twarz nikt wam też nie splunie, ale swoje będzie myślał. Świat się radykalizuje. Siła ma to do siebie, że wymusza posłuch, chce mieć pewność swego stanu posiadania. To nie sezonowa moda na jakąś przemijającą nowość, ale coś trwalszego. Jesteście tego ofiarami. Ofiarami nowych” obyczajów w polityce. I nie wiń o to tylko Ameryki. Dlatego... Helen utkwiła wzrok w kępie rododendronów w ogrodzie botanicznym. — Co tam spostrzegłaś? — spytał ojciec. Rozejrzał się za lornetką. — Nic. Pies Jacksonów. Przeskoczył ogrodzenie i pobiegł jak głupi w azalie. — Pewnie wy wąchał królika. On jest cięty na króliki. Zapłacą karę. — Ale nie szczeka — zauważyła Helen. — Biegnąc za królikiem, szczekałby. — Z psami nigdy nie wiadomo. Ale nie skończyłaś. Więc co: dlatego? — Dlatego proszę cię, posłuchaj Silbersteina. Żydzi mają w tych sprawach doświadczenie, zaufaj mu. Sprzedaj dom i wynieś się do innego stanu, gdzie nikt ciebie nie zna. I broń Boże nikomu z nowego miejsca nie przyznawaj się do swoich tarapatów. This is America, Mister Skala. Wspaniały, naprawdę wspaniały kraj. Rozumieć go nie musisz, dostosować się do jego reguł gry to inna para kaloszy. Did you get me, father? Podała ojcu fiolkę z tabletkami nasercowymi. — Twój popołudniowy posiłek... Zaraz przyniosę herbatę. Zabrała jamniczkę Peggy i zeszła na dół. Irving żyje tylko jednym: — Piąta generacja komputerów albo inaczej System Przetwarzania Informacji Naukowych, albo, obrazowo, urządzenie zdolne nie tylko zapamiętać astronomiczną ilość danych i przetwarzać je z prędkością miliardów na sekundę, lecz logicznie rozumować, stawiać hipotezy, postępować inteligentnie, czyli — tak jest! — wykonywać pracę ludzkiego mózgu. Zbudowanie takiego komputera to żadna mrzonka futurologiczna. Japończycy już nad tym główkują. Nie możemy przyglądać się bezczynnie. Kto pierwszy zbuduje taki komputer, zdobędzie supremację nad światem! Helen to zna. Wykładu tego słucha miesiące, nauczyła się go na pamięć. Oczywiście Irving ma rację. Oczywiście Irving pójdzie na to jak w dym. Oczywiście rzuci dobrze zapowiadającą się karierę na uniwersytecie Stanforda i pójdzie. Obrócić myśl w czyn — jego drogowskazem życiowym; dydaktyka dla takiego to bambosze. — Oczywiście, Irv. Powiadają jednak, że to sprawa przyszłego wieku. Jeżeli w ogóle... — Krakanie! Irving ma rację. Z jego — obracania myśli w czyn — punktu widzenia. Ale człowiek żyje nie tylko tą cholerną informatyką! Helen zbliża się do trzydziestki... — Uczucie jest rzeczą wtórną — odpowiada na to cybernetycznym językiem Irving. — Nie kochasz Irvinga Cartlanda, kochasz człowieka, który ci czymś zaimponował — tak ma się rzecz z waszymi uczuciami. Jednego dnia znajdzie się facet, który zaimponuje ci bardziej niż ja, nazajutrz znajdziesz się w jego łóżku. Proszę, nie oponuj, taka jest droga waszych uczuć; ty też nie wzięłaś mnie tylko swoimi majtkami. Rzuć uczelnię i jedź ze mną. Przemysł komputerowy połknie każdego cybernetyka. Irvinga już połknął. Połknął, pożarł z butami, unicestwił jako istotę ludzką. Oprócz zwierzęcej fizjologii ludzi łączą potrzeby wyrażane nie tylko okazyjnym tarciem narządów płciowych. Spoidłem tym jest wymiana myśli poprzez mowę. Ma ona duże znaczenie dla kobiety. Ograniczona do artykułowania o bitach, o pamięciowych potencjach płytki (PPP) krzemowej, o systemach odniesienia, życie osobników o odmiennej płci przekształca w wykonywanie funkcji mechanicznych dwóch sprzężonych ze sobą maszyn. Dla Irvinga i jemu podobnych to stan absolutnej doskonałości, nirwana, dla niej — paranoja. Nie tylko dla niej. Co śmielsi medycy obeznani ze środowiskiem tych maniaków stan ten uważają za wstępną fazę schizofrenii informatycznej — ładną nazwę wynaleźli dla tego schorzenia. Irv mówi: „rzuć tę pieprzoną uczelnię, przemysł komputerowy połknie każdego cybernetyka”, myśli natomiast o hermetycznym odcięciu jej od świata ludzi normalnych; dziecko spłodzone z takim PPP będzie drugim Einsteinem albo założycielem kolonii Ziemian na jednej z planet Drogi Mlecznej. Fatalne uczucie. Helen broni się przed tym skojarzeniem. Ale podczas stosunku z nim często odnosi wrażenie, że ciało jej stało się klawiaturą programatora, on zaś sam jest nie żywym człowiekiem, a pojękującym robotem, z którego za chwilę wysypią się śrubki. Zaparzając herbatę Helen byłaby się o włos poparzyła; przez Peggy: jamniczka zerwała się nagle z posadzki i skomląc przeraźliwie pobiegła na górę. Pocisk przebił czaszkę na wylot, odbił się od skrzydła spitfire’a i zdeformowany upadł na dywan. Przeciągając linię prostą — od miejsca, w którym leżały zwłoki, do śmigła — musiał być oddany z rezerwatu rododendronów, wnioskował na gorąco oficer śledczy. Ale to nic pewnego. Pewne jest tylko to, że został wystrzelony z karabina z tłumikiem; nikt nie słyszał wystrzału — oświadczył nie odstępującym go dziennikarzom. Wezwał policjantów do usunięcia ich z kokpitu. Widok rozerwanego pociskiem czerepu czaszki, rozbryzganego na balkonie mózgu mógł przyprawić o torsje najodporniejszego. Zmasakrowaną głowę nakryto serwetą zdjętą ze stołu. — Musimy go zabrać — zwrócił się po raz któryś do córki klęczącej nad zwłokami ojca. Helen nie płakała. Wstrząsana konwulsjami tłumionego szlochu nie dawała się oderwać od jego piersi. — Proszę się opamiętać, miss Skala. Rozumiem pani ból, lecz to nic nie da. Musimy go zabrać. Wynoszeniu zwłok zamordowanego Casimira Skali przypatrywali się milcząco przerażeni mieszkańcy Good Weather Street. Rozdział 12 Gardenia Florida. Nigdy nie uwolnię się od tego zapachu. Do końca życia przypominać mi będzie ciepło łona kobiety ze Sleeping Valley i jej odrażającą odmianę z Monachium. To moje uprzedzenie do tego krzewu... Już od dziecka... Cielsko boa dusiciela ślizgającego się po mojej piersi. Nigdy nie znalazłem odpowiednika dla wstrętu większego niż przerażenie, jakim przejmuje człowieka ruch łuskowatej skóry tego gada na nagim ciele. Ale jeszcze większym wstrętem napawa mnie myśl o dłoniach tej suki. Na „Salome” broniłem się przed tymi myślami, teraz moja wyobraźnia uwolniona od hamulców widzi je błądzące po czymś zupełnie innym niż przegub mojej ręki... Tak długo zmuszać naturę do milczenia. Ile wysiłku musiało ją to kosztować! Czy ten wysiłek nie powinien być dla niej rozgrzeszeniem? Tak oto, za sprawą rzeczy tak zwyczajnej jak obudzona chuć starzejącej się kobiety, Good Weather Street wyparowała z mojej pamięci w nicość. Telefonowałem w południe. Sześć godzin później powitałem go na lotnisku. Człowiek- błyskawica! Z Cliff Street do lotniska Heathrow potrzebował — wleczenie się samochodem przez zatłoczone ulice, formalności, samolot też nie czekał wyłącznie na niego — przynajmniej dwóch godzin, do tego przesiadka we Frankfurcie nad Menem... Coś rzeczywiście pali mu się pod nogami. Regulamin Firmy zabrania poruszania tematów służbowych w taksówce czy w obcym samochodzie. W drodze do hotelu przestrzegaliśmy tego w całej rozciągłości. Problemy zostawiliśmy sobie na później. Liczyłem, że pozostanie na noc. Ale dla Dave’a czas zawsze liczył się na wagę złota. Zresztą tak lepiej. Człowiek, który wysiadł z samolotu, nie przypominał dawnego Davida. Z bezalkoholową kolacją, spożytą na stojaka, uporaliśmy się w apartamencie. Alkohol i praca u Dave’a nie chadzają w parze. Kondolencji mi nie składał. Ograniczył się do współczującego klepnięcia po ramieniu. Sprawy, na których bieg Dave nie ma wpływu, dla niego nie istnieją. Odpowiada mi to podejście. Nie pytał też o matkę. Myślałem o tym w drodze do portu lotniczego nie bez zakłopotania. Ze wstydu za nią przygotowałem sobie bajkę o jej kilkudniowym wyskoku ze znajomymi gdzieś do Tyrolu, o moich bezowocnych, zresztą prawdziwych, staraniach nawiązania z nią kontaktu. Niecodzienna sytuacja. Mąż w prosektorium, jego małżonka, która nie wyobrażała sobie życia bez niego, przeżywa swoją drugą młodość. Wiedziałem, że Dave nie zacznie wprost. Postanowiłem bez chwili zwłoki przedstawić mu moją sytuację materialną. Dave był szybszy ode mnie. Rozejrzał się po salonie, przez otwarte na oścież drzwi zapuścił żurawia do gabinetu i sypialni — okna wystawowego hoteli dbających o swoją światową reputację. Gwizdnął przez zęby. — — A kto za ten luksus płaci? Jeśli się nie mylę, jest to najdroższy zajazd w tym mieście... Nie mogłem zaprzeczyć. Nie widzieliśmy się ponad pół roku. Jechałem po niego z duszą na ramieniu. Jak na pogrzeb kogoś bliskiego, kto zapomniał umrzeć. Gdybym mógł, przyprawiłbym taksówce skrzydła, i najchętniej miał to spotkanie za sobą. Snuliśmy plany wspólnego działania. Optymizm nas nie opuszczał. Po zwycięskiej batalii o przywrócenie nam prawa do honorowego powrotu do kraju. Dave będzie się ubiegać o miejsce w Senacie, o mnie też nie zapomni. Nie pamiętam, kiedy to było. Niższy ode mnie o trzy cale, znacznie potężniejszy Dave cmokał z przekąsem. To rzeczywiście nie był Dave. Ani ten z bardzo dawna, ani ten z londyńskich czasów, z którym potrafiłem przekomarzać się jak równy z równym. Nie mogę powiedzieć, aby jego nowe wcielenie porażało delikatnością. — Diablo hojnego wujaszka sobie znalazłeś. — Skinął na kufer z garderobą, stojący w hallu apartamentu, wysyłany przez matkę statkiem. — Co z jego właścicielką, jeśli wolno? Nie widziałem powodu do matactwa. — Wolno. Czekał. — Jak z każdą panią domu na pierwszym samotnym urlopie w życiu: wyjechała z poznanym tu gachem. Niemieckim arystokratą. Jeżeli cię to bawi, jest to facet, którego mój ojciec zestrzelił nad El Alamejn w Afryce. Nie żartuję. Z pozostawionego listu wynika, że urwała się na kilka dni. Dokąd? — nie wiem. Nie wie tego jego córka zostawiona mi na pocieszenie, którą odesłałem do wszystkich diabłów, nie wie dyrekcja hotelu, nie wiedzą zarządcy jego posiadłości pod Rosenheim i Garmisch Partenkirchen — telefonowałem. Pozostało odwołanie się do policji, ale mimo mego stosunku do jej wybryku, zaoszczędzę jej tego. Mam nadzieję, że szybko mu się znudzi i, jeśli całkowicie nie postradała zmysłów, zjawi się tu. — Nie wymeldowała się z hotelu — dodałem. Helen tego nie powiedziałem; telefon jest na pewno na podsłuchu FBI. Jak ich znam, domu i jego połączeń ze światem nie spuszczają z oka i ucha. Poza tym Helen ma kłopoty ze swoją ostatnią miłością i mogłaby przyjąć to zbyt osobiście. Jest zdecydowana wyjść za mąż, choćby tego kroku miała żałować do końca życia. Rozwód może nastąpić po wyjściu z Town Hall, ale dziecko, które da sobie przedtem zrobić, ma mieć legalnego ojca. Naukowcy, twierdzi, nie są najlepszym materiałem na męża, mają jednak niegłupie geny. Za rok z haczykiem skończy trzydziestkę. Poza tą kreską zaczyna się dla kobiety Sahara. Musi się spieszyć. — Twoja matka nie wymeldowała się — podjął kontemplacyjnie Dave. — Teraz rozumiem, dlaczego nadal korzystasz z gościnności wujaszka z Seattle... Nie jestem agresywny, ale daleko mi do potulności owieczki. — Dave! — zaprotestowałem. Uśmiechnął się. Stał na rozstawionych nogach i uśmiechał się. — A ja — bawił się sytuacją — liczyłem na zastrzyk gotówki, jaki miałem otrzymać po przekazaniu wydawcy ostatniego rozdziału twojej książki. Jestem w opałach, czy wiesz? — Niby skąd? Nie ogłaszasz w prasie swego stanu majątkowego... — Jestem w opałach — powtórzył. — Kiedy dostanę końcówkę „Orwelliady”? Mówił z cygarem w zębach. Zawsze go podziwiałem: mówić wdychając gryzący w oczy dym, nigdy mi się to nie udawało. Ojciec zapalał cygaro dla relaksu, on dla zamaskowania wściekłości. Gdy w AA wyciągał ze swego bogato rzeźbionego pudła cygaro, pracownicy, nie wyłączając Nancy, woleli schodzić mu z drogi. Mnie jego sposób palenia bawi. Zawsze czekam, kiedy, z nadbiegłymi krwią oczami, jak teraz, zakrztusi się dymem albo, wyprowadzony z równowagi, zdusi cygaro. — Czuję się skacowany tym wszystkim — zmieniłem temat. — Nie przyjechałem, żeby roztkliwiać się twoim kacem! O książkę pytam. Kiedy dostanę końcówkę? — Nie ukończę tej książki — odparłem stanowczo. — Postanowione. Dlaczego? — nie pytaj. Nie czuję jej, jak mawiają ludzie pióra. Wydarzenie z bagażem uzmysłowiło mi, że pisałem ją jak gdyby na zamówienie. Trochę przesadne to, ale pewnego dnia poczułem się, jak gdybym był wynajęty do mokrej roboty. Ostatecznie w każdym państwie są brudy, może nawet gorsze od naszych, tyle że nie pokazywane całemu światu. Teatr. Nieograniczona u nas wolność środków masowego przekazu spowodowała, że staliśmy się największym teatrem świata poddanym na krytykę wszystkich. Nie samokrytykę — to coś zupełnie innego — a własne, dla każdego cwaniaka osobistych celów wybrzydzanie. Nie wiem, czy siedząc w Białym Domu nie podejmowałbym decyzji, które jeszcze niedawno tak mnie oburzały. Byłem nieopierzonym pętakiem, któremu się wydawało. Ten rozdział dla mnie zamknięty. Reakcji Dave’a nigdy nie umiałem przewidzieć. — A byłbyś gotowy oświadczyć to prasie? Wystąpić publicznie i oświadczyć. Bez uprzedniego zabezpieczenia sobie tyłów oddać się sądowi i odpowiadać za dezercję, za co u nas można załapać ze trzydzieści lat. Bądź co bądź w Indochinach występowałeś w rządowym kostiumiku... Na urlop do domu przybyłem w mundurze kapitana łączności; Firma miała wtyczki we wszystkich rodzajach broni. Jako oficer tych wojsk byłem uroczyście podejmowany przez organizacje kombatanckie. Później z bohatera zrobiono zdrajcę i — patriotyczno- ojczyźniany wózek toczy się dalej, tyle że bez mego ojca, którego nazwisko wraz z wizerunkiem jest ozdobą British War Museum w Londynie. Wokół którego tragicznej śmierci prasa w Europie milczy. A gdyby nawet nie milczała, to która opętana amokiem kobieta weźmie gazetę do ręki. Zarządcy posiadłości barona Maximiliana-Ludwiga von Alterwalda wciąż o nim nic nie wiedzą. — Aber ja, gnadiger Herr, jak tylko herr baron się odezwie, poinformujemy go o pańskich telefonach. Że w sprawie nie cierpiącej zwłoki gość pana barona ma się niezwłocznie skontaktować z hotelem Vier Jahreszeiten w Monachium. Sie können ruhig bleiben, gnädiger Herr, powiemy. Odwet po latach. Na zdjęciu w wojennym albumie ojca zestrzelony pułkownik pilot Maximilian-Ludwig von Alterwald uśmiecha się jak rasowy pokerzysta po przegraniu z jeszcze lepszym graczem wysokiej stawki. Byłem złym psychologiem. On wówczas przegrał tylko pierwszą rundę walki. Jestem w ogóle złym psychologiem. A biedna Helen ma ręce pełne roboty. Kiedy przechodziłem ulicę w mundurze, zewsząd mnie pozdrawiano. Ile bym dał, aby jeszcze kiedyś przespacerować się przez Good Weather Street i popatrzeć w oczy sąsiadom... — A widzisz? — Dave przerwał moje milczenie. — Gdybym ciebie nie znał, pomyślałbym, ie strach cię obleciał. Wybacz szczerość, ale mówisz jak prowokator. Czyżby sprzątnięcie twego ojca podcięło ci nogi? W Bayreuth wystawiają dawno zapowiadaną nową inscenizację „Lohengrina” Wagnera, nadwornego kompozytora pomylonego króla Bawarów, Ludwika II. Wieczorowe stroje, pompa, ekstaza. W loży, z wypiekami na twarzy, samotna Karoline-Luise. Tylko komu w tym tłumie koneserów wycia na scenie wytłumaczy ona różnicę między tą inscenizacją a poprzednimi? — Co mówiłeś? — Że postępujesz jak prowokator. Prowokator! Że masz pełne gacie. Irytował mnie. — „Prowokator”, „pełne gacie” — nie masz czego innego na składzie? Moja decyzja jest rezultatem przemyśleń. Pewność słuszności obranej drogi opuściła mnie już wcześniej. Objawem tego była niezdolność do koncentracji, jałowość myśli. Zabrakło mi ognia. Pisałem na siłę, a w tej robocie to już tylko układanie klocków. W dalszym ciągu uważam, że nasz protest — reakcja na Indochiny, był słuszny, ale sposób — zły. Walczyć o sprawę trzeba na miejscu walki, my zaś zabawiamy się w krzykaczy, z dala od ognia. Nieobecni nie mają racji. Czuję się winny śmierci ojca. To moja postawa wcisnęła mętom broń do łapy. Ten człowiek zginął za moje winy, w osamotnieniu. Naprawiać kraj trzeba w kraju. Gdyby pastor King gardłował za prawami dla czarnych w Europie i gdyby kropnięto go tu, nie w Memphis, nic by tym dla swoich nie zwojował. Taka jest rzeczywistość. Moje miejsce jest w kraju. — A twoje kontakty z Rosjanami? Przypominał mi tym Douga Wilsona. Był mi tak samo wstrętny jak tamta kreatura. — Owszem — odparłem — rozmawiałem z przedstawicielem ich handlu zagranicznego na wystawie Xetemu. Jak z każdym innym, czy to zabronione? — Zawsze miałeś dar przekonywania mnie. Przekonaj jednak Firmę. — Traktuję ją jako moje byłe miejsce pracy; ślubu z nią nie brałem. Uporządkuję swoje sprawy i wracam. David zdusił cygaro. — A nie pomyślałeś, że koledzy tutaj potraktują to jako dezercję, tym razem z naszych szeregów? — Nie zmienię decyzji. Przygryzł wargi. — Jak postanowione, to postanowione. Ale poza długiem solidarności wobec kolegów masz jeszcze inny dług... Pomyślałeś o tym? Byłem na to przygotowany. — Matka, po tym, co się stało, na pewno nie pozostanie w Seattle. Sprzeda dom, z części, jaka przypadnie na mnie... — Dom — przerwał mi — nie jest do końca spłacony, sam mówiłeś. Po potrąceniu hipoteki i podatku spadkowego do podziału między was troje pozostaną centy. A moje pieniądze! — Uderzył pięścią w stół. — Jesteś mi winien sto tysięcy. Sto! Albo płacisz w gotówce, albo każę cię aresztować za wyłudzenie. Gdziekolwiek postawisz stopę, czekać na ciebie będzie nakaz aresztowania. Albo płacisz, albo odrobisz dług w postaci wykonania dla mnie zlecenia. Wybieraj! Pół godziny później sięgnął po płaszcz i aktówkę, z którą tylko przyjechał, i bez podania mi ręki zniknął za drzwiami. Grupa facetów niezależnych od General Selling Conference odkryła w Namibii nowe złoża diamentów. „ Potrzebuje ludzi do transportu lotniczego i ochrony, wypróbowanych i zdecydowanych. Stawka dla oficerów-najemników sięga obecnie średnio tysiąca dwustu dolarów miesięcznie plus utrzymanie i wyposażenie. Niezależni dają dwa tysiące plus trzy- dzieści tysięcy gratyfikacji za roczny kontrakt. Nie trzeba dodawać o możliwości podwojenia sobie tej stawki na boczku. Mam zorganizować doświadczonych na froncie byłych oficerów marines, jako dowódców ochrony, oraz lotników do obsługi samolotów transportowych i śmigłowców. Ponieważ mają to być ludzie absolutnie wodoszczelni, w grę wchodzą (poza mną jako dowódcą całości): Ted Cullinan i Alex Zagora — jako lotnicy, Jim Stark i Dustin Longstone — jako marines. Odlot grupy za czternaście dni z Paryża, dalsze instrukcje otrzymam w samolocie. W przypadku niewywiązania się z zadania, piętnastego dnia od dzisiejszej rozmowy do sądu zostanie skierowany pozew o zwrot stu tysięcy dolarów wyłudzonych od pana Davida Attentowna akonto wpływów z rzekomo pisanej przeze mnie i już na pniu sprzedanej książki. We wszystkich sprawach mam się kontaktować wyłącznie z Ronem Humberem. Z nami — koniec! Na poczet moich wydatków otrzymałem czek — wystawiony na okaziciela — na pięć tysięcy dolarów. Mój najdroższy przyjaciel, David Attentown... Zabukowałem miejsce w samolocie do Rotterdamu odlatującym jutro przed południem. W recepcji zostawiłem list do niej. „Nadzwyczaj pilne!” — napisałem. Bez względu na to kiedy przyjedzie, ma bez chwili zwłoki wracać do domu. I tak wróci za późno. Nie napisany dziennik Helen Mary Skala. Wtorek: W godzinę po fatalnym strzale na ekranach telewizyjnych wszystkich kanałów ukazują się zdjęcia z miejsca wypadku. Spikerzy zapowiadają dalsze informacje o tej zbrodni w ciągu najbliższych minut. Środa: Miasto jest zaszokowane wydarzeniem na Good Weather Street. Wszystkie poranne gazety wydawane w mieście donoszą o morderstwie dokonanym na byłym szefie pilotów oblatywaczy koncernu Boeing. Wszystkie, z „North American Mail” na czele, nie ukrywają oburzenia na sprawcę zbrodni, kimkolwiek był, jakimikolwiek motywami się kierował. Wszystkie wyrażają opinie o postępującej radykalizacji życia społecznego. Przyczyn zastraszającego zdziczenia obyczajów politycznych doszukują się w rozdarciu narodu spowodowanym klęską sił zbrojnych kraju w Wietnamie. Wszystkie dzienniki wyrażają współczucie rodzinie zamordowanego, podkreślają jego dzielną postawę w krytycznych dniach bitwy powietrznej o Anglię. Nie wszystkie. Wiodący w nagonce na dom Casimira Skali „Seattle’s Monitor” ogranicza się do suchej relacji. Posesja na Good Weather Street 17 otoczona kordonem umundurowanej policji. Jedna grupa pracowników ekipy śledczej kontynuuje przerwane nocą badania na przeszklonej nadbudówce, inna dokonuje pomiarów terenu przyległego do willi, okolonego świeżo pomalowanym na biało płotkiem. Na poboczach ulicy i podjeździe do ogrodu botanicznego mnóstwo wozów prasy, radia i telewizji. Nie dopuszczeni do wnętrza willi dziennikarze bombardują pytaniami kręcących się oficerów policji kryminalnej. — Nie robić zbiegowiska! — Nie blokować ulicy! — upominają przez głośnik regulatorzy ruchu. Błyski fleszów, pstrykanie aparatów fotograficznych. Ukryci w stojącym na uboczu wozie technicznym detektywi robią zdjęcia podejrzanych, na bieżąco sprawdzają w centrali tożsamość właścicieli numerów rejestracyjnych samochodów spoza miasta i stanu. Po rzęsistym deszczu, jaki spadł o północy, nastał suchy, słoneczny poranek. Ulicę eskortują dwa rzędy nabrzmiałych wilgocią krwisto-złotawo-żółtych koron drzew, atmosfera przesycona jest świeżością. Na niebie klucze ptaków odlatujących na południe. Koniec lata. Nigdy więcej do takiego Seattle nie wrócą. Punktualnie o dziewiątej przybywa granatowym mercedesem wysoki, masywnie zbudowany starszy mężczyzna. Dla siedzącego w zamkniętej budzie wozu technicznego sierżanta Seana Hatfielda z miejscowego posterunku policji postać znana. — To dyrektor Hart z Boeinga — rzuca w mikrofon krótkofalówki do policjantów. — Zróbcie mu przejście! Ubrany na czarno, z czarnym kapeluszem w ręku Hart z trudem przeciska się ku wejściu do tragicznego domu. Policjanci mitygują dziennikarzy. Pokonanie ostatnich trzydziestu jardów podejścia zajmuje mu wieki. Znika w drzwiach willi, w salonie przystaje przed złamanym cieniem młodej kobiety w czerni. Barry Hart z nabrzmiałą od niewyspania twarzą ma wyrazić jej swoje własne, całego personelu latającego, dyrekcji oraz rady nadzorczej koncernu ubolewanie z powodu skrytobójczej śmierci jej bohaterskiego ojca. W osobie Casa stracił najdroższego przyjaciela — chce powiedzieć stojącej przed nim z pustymi oczami kobiecie, którą zna od dziecka. Ale nie może wydukać słowa. Niezwykła sprawa. Otrzaskany z burzami życia Hart przestępuje z nogi na nogę, chrząka, mocuje się z sobą, wreszcie zrezygnowany obejmuje potężnymi ramionami kruchą Helen i bez słowa zrasza jej włosy łzami. „Bohater narodowy Ameryki z czasów drugiej wojny światowej i najbliższy przyjaciel zamordowanego, Barry Hart — napiszą gazety — opuścił dom spłakany”. Na ulicy nadziewa się na wiceburmistrza Stanleya Warda. Słońce przyświeca coraz mocniej. Z opuszczonymi głowami, jak gdyby raziło ich w oczy, wymieniają kilka słów, po czym roz- chodzą się. Hart znika w mercedesie, Warda dopadają dziennikarze. Co może powiedzieć o zbrodni? Kim jest morderca? Motywy czynu? Co wiceburmistrz odpowiedzialny za bezpieczeństwo w mieście może na ten temat powiedzieć? Nic nie może. Ward reprezentuje tu urząd i siebie, a jego kadencja niebawem się skończy; nie może zbyć przedstawicieli prasy, jak uczynił to Hart. Obiektywy kamer filmowych i tele- wizyjnych kierują się na niego. Mrowie pytań zlewa się w huk wodospadu. Ward żałuje, że nie pada; deszcz przerwałby natręctwo dziennikarzy. Czy podejrzewał? Czy przypuszczał? Czy dopuszczał możliwość? Nic nie przypuszczał, nie dopuszczał, nie podejrzewał! Jest to najsmutniejszy dzień w jego życiu. Ward, podobnie jak Hart, też były pilot myśliwiec z ósmej US Air Force Army walczącej w Europie, nie zmrużył oka. Całą noc bił się z tysiącem napastliwych, bezlitosnych myśli, powieki mu opadają ze zmęczenia. Pytania są podchwytliwe. Na takie nie ma odpowiedzi. Ale on jest wiceburmistrzem miasta i obojętne, jaką taktykę przyjmie, nie może sobie pozwolić na komfort zignorowania ludzi, których jutro, w walce o ponowny wybór na swój eksponowany fotel, może mieć przeciwko sobie. Więc krótko: Śledztwo w toku. Zbrodniarz nieznany. Motywy czynu w trakcie ustalania. Śledztwo prowadzi porucznik Brett Charger — jest wewnątrz domu, jak wyjdzie, powie więcej, on, Ward, traktuje sprawę jako swój osobisty obowiązek: wspólnie z Casem Skalą i Barrym Hartem zestrzeliwali nad Londynem niemieckie rakiety V-1. Jego zastępca do spraw public relations, z wiązanką kwiatów w celofanowym płaszczyku, potakuje. Wysuwa na plan kwiaty. Władze miasta współczują rodzinie Skala. Celofan wdzięcznie lśni w odbłyskach słońca. Na oczach dziennikarzy wiceburmistrz odbiera kwiaty, przerzuca nogi przez biało pomalowane sztachetki i z nabożeństwem składa je pod ścianą willi. Żołniersko wyprostowany chwilą skupienia oddaje hołd pamięci swego tragicznie zmarłego przyjaciela. Jeszcze kondolencje złożone na ręce Helen: kilka słów w kokpicie z por icznikiem Chargerem i, szarpany rozterkami, zanurza się w niecierpiące zwłoki codzienne małe sprawy dwumilionowej metropolii, które przez jeden strzał, oddany z ukrycia, mogą nabrać rozmiarów groźnego problemu. Ward pamięta rozmowę telefoniczną z Casem. Dotyczącą kapitana Jima Braddocksa, pamięta każde słowo. Słyszy ton, jakim rozmowę tę zakończył. Nie daruje sobie tego do końca życia. Pociesza się tylko, że rozmowa nie dotyczyła nagonki rozpętanej przeciwko Casowi. Ward był już wczoraj na miejscu wypadku, ale do nieobecnej duchem Helen nic nie dochodziło. Uzmysławia sobie brak w domu pani Skala. Gdzie się podziewa Cathi? W Europie, przypomina public relations man. Na wycieczce zafundowanej przez Boeinga. Wraz z żoną Maynarda Jacksona i tą... jak jej tam... Judith — nazwisko wyleciało mu z głowy. Jest na pewno w drodze do domu. Świat Helen składa się z haseł — symboli. Europa. Boeing. Porucznik Brett Charger. Korowód manekinów przewijających się przez dom. Kobieta, pani Sue Madison, przysłana jej do pomocy przez Barry’ego Harta. Prosektorium szpitala Virginia Temple. W głowie wata. Gdzie mieści się Virginia Temple Hospital? St. Frances Cabrini Hospital mieści się przy Madison Street. Wyrostek. Podczas pierwszego pobytu w nowym nabytku ro- dziców dostała torsji, myślała, że zatrucie albo ciąża, w St. Frances wycięto jej appendix. Kobieta od Harta nazywa się jak ta ulica. — Co proszę? Porucznik Brett Charger ponawia prośbą. Helen przeprasza za nieuwagę. Ojciec by nie pozwolił dotknąć tej świętości nikomu, ale to już nieważne. — Oczywiście — Helen słyszy siebie jak przez watę — może pan zabrać. — Jak tylko przeprowadzimy badanie odprysku na śmigle, spowodowanego uderzeniem pocisku, oddamy. Helen kiwa głową. Ten człowiek może brać z kokpitu, co mu potrzeba. Karabin marlin też. Granat, rewolwer, całe to strzelające świństwo. — Zostawię pokwitowanie. Obcy człowiek kręci się po domu jak po swoim. Jak on właściwie wygląda? Wygląda jak każdy obcy. Widząc go na ulicy nie domyśliłaby się, że to gliniarz. — Niepotrzebne mi pańskie pokwitowanie. — Matka przebywa ze znajomymi gdzieś w Tyrolu. Zaalarmowałem wszystkie hotele, ale cierpliwości, bo to świat zabity deskami. Jak tylko co, przetelefonuję. Nie wyobrażasz sobie, jak mi przykro. Ze względu na ciebie, biedna siostro. — A ze względu na matkę?... Z zamkniętej budy technicznego wozu wygramolił się sierżant Hatfield. Zwaliste to, gęba oprycha. Jakiś człowiek na chodniku przed domem mu się nie podoba. Jakiś starszy mężczyzna. Hatfield przyzywa go do siebie. — O matce mówiłam, Andy. Słyszysz mnie? — Oczywiście. Ale przez jej wyjazd wszystko teraz spadło na ciebie... — No tak. Czy ten Tyrol to jakiś nowo odkryty kontynent, że tak trudno wezwać ją do telefonu? Potem Andy telefonował jeszcze raz i jeszcze raz. Będzie dzwonił rano czasu Zachodniego Wybrzeża Pacyfiku, czyli około północy w Europie. Tu — tak, tam inaczej. Świat postawiony na głowie. Ten nowy, jaki powstanie kilkadziesiąt milionów lat po nuklearnej zagładzie, będzie lepszy. W ostatnim słowie Andy przypomina o środkach nasennych. Koniecznie! Dziesiąta rano tu, to u niego szósta po południu. Matka hula na nartach — są dla niej wszystkim — do hotelu wróci nie wcześniej niż na kolację, czyli jutro w południe tutejszego czasu będzie w domu. Panie, zmiłuj się nade mną! Do jutra! Jutro w południe, czyli w czwartek, matka będzie w domu. Jeżeli — Andy zastrzegł się w ostatniej rozmowie — do dzisiejszego europejskiego wieczora, czyli za dwie, trzy godziny dotrze do telefonu. Dlaczego nie miałaby dotrzeć, ten cholerny Tyrol to przecież nie Tybet! Porucznik Brett Charger nie widzi podstaw do opóźnienia pogrzebu. Sędzia też. Sekcja zwłok zakończona, ustalenia nie będą miały wpływu na tok śledztwa, pogrzeb — jeżeli nie odbędzie się pojutrze, w piątek — będzie musiał być z powodu weekendu odłożony do poniedziałku. Podjęcie decjiji sędzia pozostawia rodzinie. Pogrzeb! Nie rozmawia z żoną, z córką zmarłego rozmawia. Żona przebywa w Europie, wróci jutro i podejmie decyzję. Ale od tych spraw i tak się nie ucieknie. Właściciel domu pogrzebowego jest tego samego zdania. Wobec tego, gdy tylko sąd wyrazi zgodę na wydanie zwłok, niezwłocznie zajmie się przygotowaniami. Od bramy prosektorium do złożenia ciała na omentarzu wszystko bierze na siebie. Musi jednak prosić o upoważnienie na piśmie. Podpis w tej rubryce. — Dziękuję. A to — na miejsce upoważnienia, które właściciel „Przystani Niebiańskiej” wkłada do teczki, plik katalogów. — Proszę wybrać trumnę i tak dalej... Jeśli świętej pamięci zmarły nie ma czarnego garnituru, mamy pierwszorzędnych krawców. Kilka ostatnich zdjęć zmarłego pomogłoby nam uporać się z twarzą — mamy najlepszych kosmetyków w mieście. I jeszcze to: każda pozycja ma swój numer katalogowy i cenę. Przy regulowaniu należności gotówką dom udziela dziesięcioprocentowego rabatu. W zamówieniu proszę operować tylko numerami pozycji. Wystarczy telefonicznie. I jeszcze rodzaj polisy ubezpieczeniowej. I jeszcze tylko to: wyprowadzenie odbędzie się z kościoła czy z kostnicy cmentarnej? Jeśli z kościoła, to z jakiego? — O, z kościoła Świętej Trójcy się odbędzie, ksiądz proboszcz Frank Kovalsky jut tu! Bardzo mi przyjemnie widzieć księdza proboszcza. Wobec tego pozwolę sobie pożegnać panią. Do widzenia, Miss Skala. Do zobaczenia, księże proboszczu. Znakomitą herbatę podaje ten dom, ksiądz proboszcz już miał przyjemność pić herbatę z ojcem. Taki wspaniały człowiek! Straszny cios dla tej zacnej rodziny. Wielka strata dla Polonii w tym mieście, zdominowanym przez Amerykanów pochodzenia brytyjskiego i niemieckiego. Zaiste, niezbadane są wyroki Pana. Pogrzeb będzie manifestacją wkładu Polonii w wielkość Ameryki. Żałobną mszę świętą odprawi osobiście biskup diecezji. Jego ekscelencja zapowiedział swój udział w ceremonii, prosił o przekazanie rodzinie wyrazów ubolewania i współczucia. Tę barierę Helen musi pokonać. — Ale, proszę księdza, ja nie życzę sobie żadnej manifestacji… etnicznej, że tak powiem. Ojciec nie był Polakiem, a Amerykaninem polskiego pochodzenia. Amerykaninem! Ja też nie jestem Polką. Jestem rodowitą Amerykanką. Tak samo mój brat. To ta szopka z podziałem narodu na antagonistyczne grupy etniczne zabiła ojca. Nie chcę Ameryki podzielonej według krajów pochodzenia naszych protoplastów. Ameryka jest jedna. I będzie jedna. Dla wszystkich swoich obywateli jednakowa! — Jaka pani jest polska w tym uporze i dzielności! Nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Ja też urodziłem się już w tym kraju. Jestem i czuję się Amerykaninem. Ale korzenie, moje dziecko. Człowiek jak drzewo potrzebuje korzeni. To bardzo ważne w życiu. Proboszcz robi znak krzyża nad głową Helen. — Niech dobry Bóg ma cię w swojej opiece, córko. Helen nie wie, co odpowiedzieć. Bóg. Nigdy nie zastanawiała się nad tym pojęciem. Może to kara... Miasto tonie w słońcu. Tylko żyć i radować się życiem. Przez otwarte okna wlewa się zgiełk ulicy, która do wczorajszego wieczora była pogodna nie tylko z nazwy. Wszystko ma więcej twarzy niż jedną. Hatfield czepiał się tego człowieka, który złożył kwiaty pod ogrodzeniem domu. Prowokowanie do demonstracji mu zarzuca. Wiceburmistrza się nie czepiał. Ile twarzy ma człowiek? Sue Madison nalewa koniak. Zachęca do przełamania się i wypicia. Skąd Hart wytrzasnął tak elegancką i pewną siebie pomoc domową? Z kieliszkiem w ręku Helen siada w fotelu. Ostrożnie, jakby trzymała kruchy skarb. — Proszę wypić duszkiem — zachęca wytworna pomoc domowa, chyba w wieku matki. — To pani dobrze zrobi, sama się przekonałam. — Podnosi swoją lampkę. — Jestem dla pani Sue, jeśli wolno... — Helen. — Dziękuję, Helen. Sama przeszłam przez to i wiem. — Nie rozumiem. Przez co, jeśli wolno spytać? — Przez, dokładnie, przynajmniej w skutkach, to samo, co ty. Sue Madison? Madison?... — Czy ty — Helen zbiera się w sobie — jesteś tą... Sue jest. — To mój mąż. Mieliśmy lecieć razem. W Miami mąż zdawał maszynę i chcieliśmy wreszcie po latach wspólnie odpocząć. Ale w ostatniej chwili coś mnie w domu zatrzymało i Denis poleciał beze mnie. „Jakie szczęście”, chciała powiedzieć Helen. Jakie szczęście, że nie powiedziała tego. Katastrofa wstrząsnęła krajem. Czołowe zderzenie nad Arkansas dwóch samolotów pasażerskich w biały dzień. Oba należące do North American Airlines. Jeden leciał z Seattle do Miami, drugi z Miami do Seattle. Ten pierwszy prowadził najbardziej oblatany pilot Stanów, Denis Madison. — Pieprzę Europę! Mam w nosie tamtejsze trudności, chcę mieć ją w domu. Słyszałeś, Andy — w domu! Moc kwiatów. Luzem, w wiązankach, wieńcach. Zawieszonych na ogrodzeniu, rozrzuconych na podejściu, na dolnym tarasie, złożonych pod ścianą. Anonimowych. Dom w kwiatach. Oranżeria. Znosiły je chyba duchy, gdyż Helen nikogo przynoszącego kwiaty nie zauważyła. — Ile w nich ludzkiego serca — mówi Sue. — Postaw się na głowie i znajdź ją. To nie igła! Buda z Hatfieldem. Wozy prasy i telewizji zniknęły, buda pozostała. Przy przeciwległym chodniku parkuje cywilny samochód, ogromny ośmiocylindrowy oldsmobile, dobry do prze- łajowego ścigania przemytników narkotyków, bez świateł na dachu, syreny, oznakowań bocznych. Wewnątrz dwóch znudzonych dryblasów w dżinsowych ciuchach, ale to z pewnością gliny. Obserwują dom czy strzegą go? Ten obok kierowcy podnosi ukradkiem mikrofon radiotelefonu. Gliny! — A w ogóle, skąd dzwonisz? Trzeba będzie zrobić porządek z tymi kwiatami, bo Hatfield gotów uruchomić płytę z zakłócaniem porządku. Sue jest innego zdania: zostawić. Za każdym kwiatkiem stoi żywy człowiek — nie odważy się. Ward dał zresztą przykład. Jak mu się nie podoba, niech sam zabierze się do porządkowania ulicy albo dzwoni do Warda, a wówczas ktoś na pewno nadepnie mu na odcisk. Zostawić! Muzyka dla Denisa — mówi eteryczna Sue — miała duszę, kwiaty — skrzydła ptaków. Gdyby Denis żył, powiedziałby, że to dusze poległych druhów Casa, zaklęte w kwiaty, zleciały się do opustoszałego gniazda swego brata. — Z Rotterdamu dzwonisz? Zastępca szeryfa dzielnicowego posterunku policji Hatfield butem usuwa kwiaty z chodnika pod ogrodzenie. Kopie je jak przeciwnika. Tak dużych butów Helen nie widziała. Przyciska słuchawkę do ucha. — Z Rotterdamu, powiedziałeś? I broń Boże zwracać uwagę na pojedynczych krzykaczy, radzi Sue. Niech się ich czepia ten przykładny strażnik porządku publicznego. — Nie rozumiem... Spakowałeś swoje manele i pojechałeś w interesie do Rotterdamu? Najzwyczajniej zostawiłeś jej bagaże i pojechałeś? Ja chyba źle słyszę... Sue jest niespokojna. W Europie szaleje terror. — Co tam list! Żaden list tego nie załatwi. Powinieneś był zostać na miejscu i czekać. A nie pomyślałeś, że ona może potrzebować twojej pomocy? Przecież byłeś jej umiłowanym synalkiem... Strzelają tam po ulicach. W biały dzień porywają dzieci milionerów. A w Niemczech najgorzej, utrzymuje Sue. — Nic z tego nie rozumiem, Andy. Jak Boga jedynego, nic. Glenda Jackson wróciła. Widzę ją przez okno wynoszącą z Maynardem i służbą z samochodu walizy, tymczasem matka, która z nimi wyjechała, rozpłynęła się jak kamfora, ty zaś zostawiasz jej hotel i gonisz za interesami. Udaj się o pomoc do naszej ambasady. Od czego te skurczybyki są! Żądaj ich interwencji! Włącz telewizję i prasę do poszukiwań! Jeśli dotąd nie odezwała się, to nie wykluczam porwania albo wypadku w górach. — Jeszcze dzisiaj będzie rozmawiać z panią sędzia, Miss Skala. Nie potrzebuję dodawać, że dom państwa cieszy się sympatią społeczeństwa, dowody tego ma pani w prasie i w domu... Worki listów i telegramów. Ale sprawy są sprawami. Jeśli pani pozwoli, miałbym przed rozmową z sędzią kilka pytań. Wodolej. Jeśli wszystko poprzedza takim wstępem, to pogratulować wyników. — Słucham pana, poruczniku. — Obserwacja domu i obejścia. Normalnie nie zwracamy uwagi na ruch wokół domu. Kiedy jednak czujemy, że coś wokół jest nie tak, nasz zmysł obserwacyjny wyostrza się. Tak zwany syndrom zagrożenia odzywa się w człowieku. Czy coś na zewnątrz domu, czyjeś zachowanie względnie obecność rzuciły się pani w oczy? Anonimowe telefony, o których już mówiliśmy, zostawiamy. — Syndrom zagrożenia, powiada pan. Hm... Chodzi panu o to, że spostrzegawczość — tak, jeśli się nie mylę, psychologia stan ten nazywa — osoby zagrożonej ulega z jednej strony stępieniu, z drugiej — zawężeniu do z góry przyjętych źródeł zagrożenia, działa więc wybiórczo. Czy dobrze rozumuję? — Mniej więcej. W tym stanie jeden element osaczenia, niekiedy nieobecny, dostrzega się, inny natomiast, obiektywnie istniejący, przeoczą. — W tym stanie — Helen dopowiada zawoalowaną insynuację Chargera — człowiek może dopatrzeć się rzeczy nie istniejącej, a nie zobaczyć faktycznie istniejącej, może też mieć zwidy, czyli urojenia. Czy tak? — Jak to przyjemnie mieć do czynienia z osobą wybitnie inteligentną... Zarozumiały sukinsyn. — Czy zatem rzuciło się pani coś w oczy? — Byłam zbyt pochłonięta możliwymi skutkami poczynań dla mego chorego na serce ojca, ze strony elementów zagrożenia obiektywnie istniejących, których policja subiektywnie nie chciała dostrzegać, aby zabawiać się w obserwatora ruchu ulicznego. Jeśli się nie mylę, macie od tego specjalne służby... — To brzmi jak zarzut. Nie sądzę, abyśmy na coś takiego zasłużyli. — Nie oczekujecie chyba oklasków od córki zamordowanego? Porucznik Charger zapala nowego papierosa. Zapalniczkę i papierosy chowa do kieszeni. Przy okazji włącza mieszczący się tam minimagnetofon. Nie uchodzi to uwagi Helen. Zdobywa się na luz. — Praktyczniejsze to od ołówka... Chyba nie ma pani nic przeciwko? — Jestem entuzjastyczną wielbicielką elektronicznego podsłuchiwania ludzi. To rzeczywiście praktyczniejsze od ołówka. — Uprzedza ruch ręki Chargera do kieszeni. — Może pan nie wy- łączać. — Idźmy zatem dalej — proponuje Charger. Głęboko zaciąga się papierosem. — Pani była jedyną osobą przebywającą w domu w ostatnich dniach. Czy tak? — Od przyjazdu przed dziesięciu dniami nie opuszczałam ojca. Poza dokonywaniem zakupów. — Czy w tym czasie przychodził ktoś do domu. Powód obojętny. — Chyba nikt. Poza... zapomniałam nazwisko pana z Komitetu Obywatelskiego. — Znamy je. Możemy także darować sobie funkcjonariuszy policji, którzy tu byli w związku z ostrzelaniem przez pani ojca samochodu, pana Knowdena, któremu ojciec zlecił dokonanie ekspertyzy substancji chemicznej petardy podrzuconej pod dom, dostawcy granatów z firmy Buffalo Arms, nie mówiąc o doktorze Silbersteinie. — Doktor Silberstein jest naszym codziennym gościem. To stary przyjaciel ojca i zarazem jego lekarz. — Doktora Silbersteina też zostawmy. A ktoś inny? Jacyś domokrążni handlarze, na przykład? — Nikt. — A podczas pani pobytu poza domem? — Ojciec by mi powiedział. Był nawet przygotowany na najście domu podczas mojej nieobecności. — Mówi pani o ewentualnie zamierzonym wykorzystaniu do tego celu pani nieobecności. — Dokładnie tak. — Spójrzmy na osobę pani ojca z boku, że tak powiem. Zgadzam się, ojciec miał prawo do zdenerwowania. Ale patrząc na niego właśnie z boku, chłodnym okiem, czy nie uważa pani jego postawy za, powiedzmy, wyzywającą? — Wyzywającą? — Helen podnosi wzrok na swego interlokutora. — Pan jest oficerem prowadzącym śledztwo czy oskarżycielem? Kogo pan tu właściwie reprezentuje? Na człowieka, który jest moim ojcem, napastowanego w swoim własnym domu, na ulicy, każe pan mi patrzeć z boku. Czyimi oczami, jeśli wolno spytać? — Przejęzyczenie, przepraszam. Aktywną postawę miałem na myśli. Z tym pani się chyba zgodzi i, jako wytrawny psycholog, przyzna, że postawa taka może być poczytana przez kogoś przewrażliwionego za wrogość. Teoretycznie. — Czyli, dokończę pańskiego teoretycznego rozumowania, byłby to powód wystarczający do sprowokowania agresji. Wszak ludzie są tak wrażliwi... I postawię pytanie: Jaką pan przyjmie postawę, jeśli dom pana będzie bezkarnie zaśmiecany obelżywymi ulotkami, obmalowywany słowem „zdrajca”? Jeśli na ulicy sparzą panu twarz roztworem kwasu solnego? Jeśli policja, miast napastnikami, zajmować się będzie panem? Jeśli podłożą panu pod tyłek cuchnącą petardę? Już drugi dzień z rzędu myszkuje pan w kokpicie ojca, co dla mnie jest równoznaczne z szukaniem tam zbrodniarza. Helen wstaje z fotela. — Tam! — wskazuje palcem na schody do kokpitu — dosięgnęła ojca kula mordercy. Tam! — przenosi rękę na otwarte na oścież okna salonu wychodzące na ulicę i ogród botaniczny — została wystrzelona. Śmierć przyszła do tego domu z zewnątrz. Tara winna zostawić swoje ślady! Czy prawidłowo rozumuję, poruczniku Charger? Charger ma jeszcze kilka pytań. Ale musi zmienić ton. — Niezamierzenie zdenerwowałem panią — usprawiedliwia się. — Przepraszam. Czy możemy kontynuować rozmowę? — Słucham. Pochyla się ku wzburzonej Helen. — Czy ojciec miał wrogów? — Wrogów? — Ludzi mu nieprzyjaznych. — Kto ich nie ma. O żadnym zdeklarowanym wrogu nie wiem. Chociaż złośliwości zastępcy komendanta posterunku policji sierżanta Hatfielda, graniczącej z przekroczeniem kompetencji służbowych, nie nazwałabym, dowodami przyjaźni. — Sierżant Hatfield mógłby prawdopodobnie powiedzieć to samo o pani ojcu; nie znam policjanta, do którego nie zgłaszano by pretensji. Koszty zawodu. A ktoś z pracy pani ojca? Jako szef pilotów oblatywaczy decydował o karierze tych ludzi Negatywna opinia równała się z utratą lukratywnych zarobków pilotów oblatywaczy. — Proponuję zwrócić się z tym do przełożonego mego ojca, dyrektora Barry Harta. — Karabin. Karabin, który ojciec sobie sprawił. Czy ojciec wychodził z nim na taras? — Niby w jakim celu? — No... na przykład, by pokazać, że jest uzbrojony. W naszym języku nazywamy to demonstracją zbrojną w celu zastraszenia przeciwnika. — Daruje pan — policzki Helen ściągają się w nerwowym tiku — ale to zakrawa na obrazę pamięci mego ojca. Poważny człowiek miałby się zabawiać w chłopczyka obnoszącego się po tarasie z karabinem... — Więc pani nie widziała ojca na odsłoniętym tarasie z karabinem w ręku. — Nie. — Proszę się zastanowić. — Powiedziałam. Charger spokojnie gasi papierosa. — Wobec tego zmuszony jestem zadać pani niedyskretne pytanie; bez obecności swego adwokata nie musi pani odpowiadać: Gdzie i z kim pani spędziła czas krytycznego poranka, kiedy pani ojciec ostrzelał z tarasu przejeżdżający samochód? — Syndrom osaczenia. Syndrom osaczenia. Syndrom... — powtarza Helen chodząc nerwowo po salonie. Nie wie, że myli zagrożenie z osaczeniem. Potyczka z porucznikiem załamała Helen. A jeszcze koniec dnia daleki. W kolejce czekają: sędzia prowadzący śledztwo, ksiądz proboszcz Frank Kovalsky wraz z właścicielem „Przysta- ni Niebiańskiej”. Decyzja o dniu pogrzebu — jutro czy w poniedziałek — musi być podjęta najpóźniej za godzinę. Na nieustające prośby telefoniczne o rozmowę odpowiada z jej upoważnienia, bez wyjątku odmownie, Sue. Ten telefon spotyka się z jej przychylnością. O zdarzeniu, faktycznie już były kapitan policji miejskiej Jimmy Braddocks, dowiedział się w Olympii. Stolica stanu leży o krok od Seattle, samochodem byłby rychło na miejscu. Ale do chwili formalnego rozwiązania stosunku służbowego każde jego zbliżenie się do Good Weather Street mogło być traktowane przez władze sądowe i miasta z uzasadnioną podejrzliwością. — Nie jestem tu służbowo — dodaje Braddocks po złożeniu Helen kondolencji. — Od wczoraj nie służę już w policji, od dzisiaj mam patent prywatnego detektywa. Ojca pani darzyłem wielkim szacunkiem, poczytałbym sobie za wyróżnienie, gdybym mógł służyć pani pomocą. Kładzie przed nią bilet wizytowy z adresem i numerem prywatnym telefonu. — Mam gorącą prośbę. Kilkakrotnie byłem gościem pani ojca w kokpicie, jak on nazywał swoje sanktuarium. Czy pozwoli mi pani obejrzeć to miejsce jeszcze raz? Ojciec ciepło wyrażał się o tym człowieku. Helen poprowadziła go na piętro. Nie zabawili tam długo. Braddocks przyjrzał się obwiedzionemu kredą miejscu ułożenia zwłok zabitego, pustemu hakowi po śmigle spitfire’a, o które pocisk się odbił, zabranym do badania, najdłużej przypatrywał się rezerwatowi rododendronów oddalonemu od tarasu około stu pięćdziesięciu jardów. To robota strzelca wyborowego, pomyślał. Rododendrony — kwiaty stanu Waszyngton... — Przepraszam za to pytanie — odezwał się — ale to ważne. Czy pani mogłaby powiedzieć, gdzie stał ojciec, kiedy go pani zostawiła? — Dokładnie tam, gdzie trafiła go kula. — A wówczas, do umykających wozem sprawców podłożenia pod dom petardy, pani ojciec oddał dwa strzały, tak? — Dwa. A pocisk znaleziono tylko jeden, myślał Braddocks. I jeden ślad po uderzeniu pocisku w asfalt ulicy. Skala, strzelec-myśliwiec, nie mierzył przecież w zabudowania. Mierzył do celu będącego w ruchu. Jeśli spudłował, musiałyby być ślady po dwóch pociskach. Kule marlina ryją asfalt niczym dum-dum. — I jeszcze jedno — odezwał się. — Czy przebywając na tarasie nie zauważyła pani czegoś niezwykłego, nietypowego w tym miejscu i otoczeniu? Mieszkańcy tej dzielnicy żyją trybem ustalonym. Proszę się zastanowić. — Cały czas byłam spięta. Jak bym przeczuwała tę tragedię. Coś nietypowego, pyta pan. — Helen poszukała w pamięci. — Zachowanie psa Jacksonów. Apolla, tego wilczura. Mówiłam o tym porucznikowi Chargerowi. — Co to było, Miss Helen? — Przeskoczył ogrodzenie willi i pognał do rezerwatu rododendronów. Jak gdyby zwęszył królika albo obcego kota. Zdziwiło mnie, że nie szczekał. To ostry pies. — Tak? — Wydało mi się to dziwne, ale porucznik Charger oświadczył, to nic do sprawy nie wnosi. Że Apollo zachował się jak rasowy pies myśliwski. W żadnym z kilkunastu pocztowych worków z telegramami i listami, jakie napłynęły i nadal napływają z całego świata z wyrazami współczucia i potępienia zbrodniczego czynu, nie ma słowa od Irvinga. Jakiś znak stanowiłby dla Helen nawet zaskoczenie. To istota dwudziestego pierwszego wieku. Robot ucieleśniony w człowieka. Irv nie ma czasu dla prasy, radia, telewizji. Wiadomości o zdarzeniach, inne niż nowinki z jego dziedziny, informatyki komputerowej, nie interesują go. Poza godziną pływania i godziną solowego grzmocenia piłką tenisową o ścianę, jak dzień długi siedzi w pracowni. Co nie oznacza, aby milczenie jego było dla Helen obojętne. Scott-Valley, Dolina Krzemowa — to mój nowy adres. Jeśli się zdecydujesz, przywitam cię na lotnisku, powiedział. Irving organicznie nie znosi uzewnętrzniania się. Uzasadnia to własnym Dekalogiem, z którego dwa pierwsze przykazania brzmią: Wszystkie ładne słówka to pic na wodę; stosunki międzyludzkie zależą od społecznej pozycji człowieka; wysforowałeś się, stają przed tobą na baczność, wleczesz się w ogonie — mają cię w dupie. Więc do przodu! Rodzice Irvinga, ludzie niewątpliwie inteligentni, lecz na ten kraj niepraktyczni, swoje niepowodzenia życiowe utopili w oceanie alkoholu. W spadku po sobie pozostawili jedynakowi patologiczną awersję do ludzkich słabości, jeżeli nie do ludzkości jako gatunku w ogóle. Na ostatnim roku studiów w Stanford Irv zabrał głos na odczycie sprowadzonego z Europy laureata Literackiej Nagrody Nobla, pięknoducha widzącego w ludziach uciemiężone aniołki. Dużo bulwersujących, działających na wyobraźnię rzeczy wygłosił. W swojej replice, przerywanej raz protestami, raz gwizdami aprobaty, Irv porównał ludzi, społeczeństwo ludzkie do robactwa zasługującego na nuklearną zagładę, a europejskich polityków i wierszokletów nazwał mięczakami i gnidami. Ogień nie człowiek. Zafascynował Helen. Teraz widzi go inaczej. Gdyby Irv miał wtedy osiemnaście lat, nazwałaby to światoburczym warczeniem szczeniaka, któremu to przejdzie. Ale nie przeszło. Przerzuciło się tylko na ukła- dy scalone. — Andy, słuchaj mnie uważnie: przesunęłam pogrzeb na poniedziałek. Mnóstwo organizacji społecznych, przedstawicieli władz miejskich i stanowych, z burmistrzem i gubernatorem, za- powiedziało swój udział. Przyjadą biskupi z Chicago, Detroit, Milwaukee i Cleveland. Cindy też przyleci. Ale co z matką? Na miłość boską, co z matką? Przecież to się nie mieści w gło- wie... — Skąd dzwonisz? Szczygły. Dom obleciały szczygły, niemiłosiernie jazgoczą. Ojciec miał dar porozumiewania się z tymi pospolitakami. Kiedy pokazywał się na tarasie czy w ogrodzie, zlatywały się jak do świętego Franciszka. — Ach, z Brukseli... A co z matką, nadal nic nie wiadomo? Inne ptaki przed nim też nie uciekały. — Więc słuchaj, Andy: pogrzeb pojutrze o trzeciej. Traktuj tę datę jako definitely fixed. Nieodwołalną. Jeżeli do jutra, czyli niedzieli, matka się odnajdzie, w poniedziałek rano byłaby w Seattle, jeśli nie — nie chcę myśleć. Tak czy inaczej nie zamierzam robić z ojca mrożonki, nie mogę też wodzić świata za nos. Poniedziałek o piętnastej czasu Zachodniego Wybrzeża Pacyfiku! W „Seattle’s Monitor” ukazała się na zasadzie odpłatnego ogłoszenia całostronicowa odezwa, podpisana przez bliżej nie znany Komitet Ocalenia Narodowego Stanów Zjednoczonych, zatytułowana: CELNIE STRZELAJĄ NIE TYLKO W DALLAS... Odezwa znajduje kraj w stanie całkowitego rozkładu. Od czasu przystąpienia Ameryki do wojny w Europie po stronie niewłaściwego sprzymierzeńca czerwoni agenci opanowali wszystkie dziedziny i szczeble każdej kolejnej administracji. Klęska sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych w Azji Południowo-Wschodniej jest rezultatem zmowy Białego Domu z Kremlem. Polityka paktowania z wrogiem, miast konfrontacji zbrojnej z użyciem całej nuklearnej potęgi kraju, wiedzie niechybnie ku upadkowi wolnego świata. ZDRAJCOM STANÓW ZJEDNOCZONYCH AMERYKI — ŚMIERĆ! AMERYKO, OBUDŹ SIĘ, PÓKI NIE JEST ZA PÓŹNO! Odezwa zapewnia zaniepokojonych rozwojem sytuacji obywateli, że są w tym mieście ręce zdolne jeszcze do chwycenia za broń w obronie prawdziwej demokracji. Strzelające celnie! — Ja nie płaczę, Andy. To nie to. Naprawdę nie płaczę, ja tylko... Ty kryjesz coś przede mną. Moja babska intuicja podpowiada mi, że mnie okłamujesz. Bo nie chce się wierzyć, aby to było możliwe. Chyba postradałam zmysły. Czy ona przypadkiem nie urwała się z jakimś gachem, a ty rozsnuwasz zasłonę dymną? Totumfacki zastępca szeryfa Hatfielda, posterunkowy Gino Massini, któremu kapitan policji miejskiej Jimmy Braddocks kiedyś coś darował. Prywatny detektyw Jimmy Braddocks poprosił go telefonicznie o niezwłoczne przybycie do jednego z ponad trzydziestu kościołów rzymskokatolickich Seattle. W niecałą godziną później zastał go w ławce bocznej nawy wpatrzonego żarliwie w doskonale odtworzoną replikę posągu Matki Boskiej Loretańskiej. Dziadkowie Massiniego wywodzili się z Loreto, dokąd, jak legenda głosi, Matka Boska została kiedyś cudownie przeniesiona z Nazaretu. Braddocks także chwilę pomedytował, po czym, nie odwracając głowy od ołtarza głównego, przemówił: — Nie brakuje wam przypadkiem w garażu jakiegoś służbowego wozu, przyjacielu? — A dlaczego by miało brakować? — odparł Massini znad książeczki do nabożeństwa. — Żaden z waszych wozów nie uległ w tych dniach jakiemuś uszkodzeniu? — A dlaczego miałby ulec? — Jakiemuś zadraśnięciu? — ciągnął Braddocks. — Przedziurawieniu? Ty, Gino, spec od mechaniki pojazdowej u szeryfa, nie spostrzegłeś w którymś z wozów dziurki? — W karoserii? — Inteligentny jesteś, Gino. Mogła być w kole, w oponie, ale skoro powiedziałeś w karoserii, niech będzie karoseria. — Niby od czego? Ta dziurka... — Nigdy nie wątpiłem w twoją inteligencję, Gino. Dziurka. Na przykład po pocisku z marlina-444 magnum. — Z marlina? — Massini potrząsnął głową. — Wszystkie służbowe wozy są w porządku. Najmniejszego zadraśnięcia. — A prywatne wozy twoich kumpli i Hatfielda, co Gino? — Przecież oni mi się nie opowiadają. Braddocks westchnął. — Kiedyś porównałem cię do zwierzaka. W pewnych sytuacjach, powiedziałem, odzywają się w tobie odruchy dzikiego zwierzęcia... Do jakiego zwierzaka porównałem cię, Gino? Szybko, nie grzeszę nadmiarem czasu! — Do psa, kapitanie. — Masz także psi węch! Włącz go, Gino. Włącz niezwłocznie i wywąchaj to. Daję ci na to cztery godziny. Co do minuty. Za cztery godziny spotykamy się na tej ławeczce. Śliczny to kościółek, prawda, Gino? Policjant przytaknął. — To podziękuj teraz Bożej Rodzicielce za to, że nie kiblujesz w mamrze, i zamień się w wiatr. Ale chwileczkę, Gino. Fajną limuzynę sobie sprawiłeś... — Pewien znajomek mi odpalił. Za centy, dlatego. — Nie pytam za co, bo co mnie to obchodzi. Ale co z twoim chevrym? Był w doskonałym stanie. Jak cię znam, sprzedałeś go i jeszcze dobrze na tym zarobiłeś. Podobał mi się. Mógłbyś podać mi nazwisko tego gościa i adres? — Wątpię. To przypadkowy facet. Braddocks podrapał się w wygoloną brodę. — W życiu, przyjacielu, wszystko jest wątpliwe. Ale kiedy się chce... Od niedorosłych siusiek, mam nadzieję, trzymasz się już z daleka? Policjant uderzył się w pierś. Uderzenie poparł przysięgą na zbawienie duszy swojej zmarłej mamusi. — Wiem, Gino, jesteś słownym chłopaczkiem. A teraz pożegnaj się z Bozią i za cztery godziny z powrotem do spowiedzi. Spływaj! Ale, ale. Nie pogratulowałem ci zdobycia w Wietnamie odznaki strzelca wyborowego. Gratuluję. Czegoś takiego za byle co się nie daje, musiałeś natłuc tych Vietcongow, chłopie. Sprawił tym radość udręczonemu policjantowi. — Cała przyjemność po mojej stronie, Gino. Więcej takich szczęśliwców wróciło do tego miasta? — Poza mną jeszcze jeden. — Do naszych szeregów się dostał? Tego Massini nie wiedział. — Nie szkodzi. Gdybyś go spotkał, złóż mu moje gratulacje. Mam cholerne uznanie dla facetów, którzy z ćwierci mili trafiają w makówkę. Kłaniaj się mu ode mnie i — znikaj. Glenda Jackson poprosiła gościa do gabinetu męża, bo salon i bawialnia — jak to po dłuższej nieobecności gospodyni domu... Okropna jest ta dzisiejsza służba! Jimmy Braddocks zdecydował się na mały koniak, sobie pani Jackson nalała podwójnego burbona. Pierwszego dzisiaj. — Ta Europa! — powiedziała po szybkościowym podmalowaniu się i narzuceniu na siebie paryskiego w kroju tiulowego peniuaru. — To przechodzi wszelkie wyobrażenia! Jestem szczęśliwa, że powróciłam do kraju. Jej trzecia eskapada za Atlantyk. Po każdym powrocie ostatnia. Woli wyspy Pacyfiku albo Karaiby. Chociaż ci Latynosi nie uznają mydła i potwornie śmierdzą. Żeby człowiek nie czuł się bezpieczny w swoim domu! Jeszcze samobójstwo — w sytuacji Casa Skali — byłoby zrozumiałe; ludzie tak łatwo ulegają stresom. Nie mogła doczekać się słówka ze strony gościa, które otworzyłoby furtkę dla jej opinii o tajemniczym zniknięciu w Europie Cathi Skala. Cnotliwe, tak uwielbiane przez swoich mężów, kobiety — pani Jackson wie o nich swoje. Święte matrony. A niech się tylko takiej przydarzy okazja, wychodzi z niej dziwka. Cichodajki! Na pewno odnajdzie się! — Męża nie było w domu tragicznego dnia — wyjaśniła. — O zdarzeniu dowiedział się z telewizji. Przebywał w Orlando na Florydzie w zakładach Martin-Marietta Aerospace. — Zaśmiała się. — Jeden do zera dla nas, mamy stuprocentowe alibi. Mąż lubił Casa. Ale nie przepadał za jego towarzystwem. Z wzajemnością. Pan wie, kapitanie, piloci nie kochają konstruktorów bezzałogowych systemów nawigacyjnych. — Pociągnęła ze szklanki. — Szkoda Casa. W gruncie rzeczy nie miałam mu nic do zarzucenia. Od Maynarda Jacksona, poza „Hello, Captain” na powitanie, Braddocks niczego nie usłyszał. Wybitny konstruktor nie słynął z wylewności. Niedziela — dzień zastrzeżony dla rodziny. Gospodarz, któremu do wzięcia u kobiet brakowało tylko z pięć cali wzrostu i innej twarzy, nie ukrywał zaskoczenia z nie zapowiedzianej wizyty. Nie darzył sympatią tego przystojniaka. Kiedyś minęli się w wozach na ulicy. Czerwone światło dało Glendzie okazję do zawieszenia się na nim łakomym wzrokiem. „Z takich lędźwi jak jego musi tryskać dobre nasienie”, powiedziała potem. Suczysko! W miękkich mokasynach, bonżurce i flanelowej, sportowej koszuli w kratę czekał na wyjaśnienie przyczyny wizyty. Jego małżonka miętosiła na kolanach czarnego pinczerka, Tridenta, u jego fotela warował podobny do niedźwiedzia burozłotawoszary Apollo, nie spuszczający z przybysza ślepi. Braddocks pociągnął drinka. — Robię sobie wyrzuty z powodu najścia państwa — zaczął — ale nie widzę wokół siebie nikogo bardziej kompetentnego. Chodzi mi o radę ludzi mających doświadczenie z psami. Nie mam o tych przyjemnych zwierzętach zielonego pojęcia, a zamierzam nabyć młodego owczarka. Apollo robi wrażenie. Kilka razy widziałem go z panem w ogrodzie botanicznym. Zdumiewające posłuszeństwo, zaimponował mi. To wilk? Owczarek? Trafił w jedyny, poza bezzałogowymi systemami nawigacyjnymi, temat interesujący Jacksona. — Ani to, ani to: krzyżówka. Apollo, wstań! Proszę popatrzeć na jego krótsze niż u wilczurów i niemieckich owczarków nogi, na potężnie rozbudowaną klatkę piersiową, w której drzemie siła tygrysa, na szerokie łapy — łapy wodołaza. Pływa jak kaczka, a nos, dzięki krótszym nogom, ma blisko ziemi. Fantastyczny węch. Apollo wyczuje swego na milę. Wyjdźmy do ogrodu, zademonstruję panu. Nie widząc, gdzie kamień pada, Apollo odnajdywał go w lot. Jackson zachęcił gościa do sprawdzenia psa. Ma potrzymać chwilę kamień w ręku, dając się przedtem obwąchać, po czym rzucić. Czołowy miotacz Seattle University zamachnął się i kamień poleciał aż w rezerwat rododendronów. — Ale ma pan kopnięcie! — Chciałem nie tam, przepraszam. Mógłbym niechcący trafić kogoś. Pies przefrunął nad ogrodzeniem i z najeżonym grzbietem znikł w gęstwinie krzewów. Parę sekund później, merdając z zadowolenia ogonem, aportował kamień. — Niezwykłe — zdumiał się Braddocks. — W tej gęstwinie — I przy tej odległości — dodał Jackson — bo rozmach ma pan na wagę złotego medalu olimpijskiego. Ale to częściowo dzięki wiatrowi. Wieje w naszą stronę. W innych warunkach też by znalazł, lecz nie tak błyskawicznie. A proszę zwrócić uwagę: nie aportował kamienia mnie, ale panu. Przestrzega tego jak przykazania bożego. Policyjna tresura. Był zachwycony popisem swego pupilka. Trzymiesięcznego szczeniaka otrzymał od dyrektora portu, amatorskiego kynologa. Ofiarodawca załatwił tresurę prezentu w policyjnej szkole psów prowadzonej przez jego przyjaciela. Silne psy muszą reagować na komendę natychmiast, inaczej są niebezpieczne dla otoczenia. Jeżeli Braddocks chce, zarekomenduje go właścicielowi szkoły. — Bardzo ważny jest treser — zaznaczył Jackson. — Apollo dostał się w najlepsze ręce. Treser ten nazywa się... wyleciało mi z głowy; jest krewniakiem policjanta z naszego posterunku. Pies przejmuje osobowość trenera. Jest wierny swemu panu, ale tresera nie zapomina do końca życia. Odprowadził gościa do samochodu. Przyjemny facet, myślał, nie taki skurwysyn, jak mi się wydawało. Naciskając na gaz gość myślał: Mruk ten Jackson, ale znowu nie taki, jak o nim opowiadają. Braddocks dopił kawę. — Na mnie już czas, Miss Helen. Mam jeszcze bardzo ważne spotkanie. Pozwoli pani, że się pożegnam. — Tak mi przykro, kapitanie. Nie wiedziałam, że pańska żona zginęła w katastrofie lotniczej wraz z Denisem Madisonem. Sue nic mi o tym nie mówiła. — Rodzice mojej żony byli polskiego pochodzenia. Przybyli do Stanów z obozu zagłady w Europie. Bardzo ją... — Proszę dokończyć. — ...kochałem. — Tak mi przykro, kapitanie. — Proszę mówić mi po imieniu. Jestem Jimmy. — Dziękuję, Jimmy. Ale proszę, mów dalej. — Podczas ostatniej rozmowy z twoim ojcem, Helen, pozwoliłem sobie pogratulować mu pięknej córki. Powiedziałem, że gdybym miał ponownie... — Tak, Jimmy? — Nie mam odwagi, Helen. Irving ma nowy punkt widzenia na przyszłość gatunku ludzkiego. Czysto naukowy. Natura człowieka — wygłosił przed swoim jednoosobowym, nieziemsko na jego tyrady odpornym audytorium — jest podatna na kurzą ślepotę. Skóra jego składa się z pół tuzina warstw, co jedna to inna funkcja, w zetknięciu z ogniem przepala się cała, zamienia się w wulkan bólu, w ostrzeżenie, w opis relacji ognia do skóry, po to tylko, aby w następnym spotkaniu z rozżarzonym żelazem popróbować znowu, kto kogo? Człowiek. Czara doświad- czeń bez dna. Wieczny głód nowego, jak w damskiej modzie. Jego najnowsza kreacja to inżynieria genetyczna. Zaczęta od zapłodnienia jaja jednej kobiety in vitro i wszczepienia embrionu drugiej kobiecie, od kombinowania nad wyparciem z użycia męskiego członka i pochwy kobiety, do zastąpienia stosunku płciowego syntetycznym pozyskaniem spermy, macicy — probówką, organizmu kobiety inkubatorem podłączonym do zbiorników ze skład- nikami odżywczymi płodu, resztę załatwia komputerowy system kontrolny. Regulować się będzie płeć noworodka, uzdolnienia, barwę skóry, oczu, włosów, faza kolejna weźmie na warsztat tak zwanego ducha. Już niedługo aktu koncepcji nie będzie się dokonywać w sypialni przy ckliwej muzyce, miejscem stanie się laboratorium, produkt zwać się będzie Mózgowcem. Osobnicy ci charakteryzować się będą szczątkowymi kończynami, nie wy- kształconymi genitaliami, niezdolnymi do odbycia horyzontalnego czy odtylnego stosunku płciowego, głowami wielkości dyni osadzonymi na kruchych tułowiach w trzech czwartych wypełnionymi galaretą mózgową (stąd nazwa), porozumiewać się będą nieuchwytnymi dla ucha ultrakrótkimi falami elektromagnetycznymi, odżywiać dwutlenkiem węgla, mieszkać pod ziemią w sterylnych celach zbudowanych na kształt plastra miodu z tworzyw sztucznych. Przemysłowa produkcja Mózgowców jest kwestią dopracowania szczegółów techniczno- technologicznych, uczeni są tego pewni. Wizja świata niedalekiego. Niesamowite perspek- tywy. Karaluchy przyszłości. Tylko oni pozbawieni ludzkich cech i wszystkożerne synantropomorficzne owadziska z rzędu karakonów, odporne na bardzo wysokie i bardzo niskie temperatury, zaludniać będą Ziemię. Ale nie ma władzy bez władanych. Dzisiejszy człowiek ze swoimi narowami do myślenia, które pod każdą szerokością geograficzną bez względu na ustrój, epokę, na czas, w jakim żyje, prowadzą niechybnie do buntu przeciwko władcom, nie będzie miał racji bytu. Siła robocza jest podstawowym komponentem każdej struktury życia społecznego, niezbędna będzie również nie przystosowanym do pracy fizycznej Mózgowcom. Wystąpi zapotrzebowanie na robotników. Robotniko- niewolników, gdyż nie wszystkie prace będą mogły być wykonane przez mechaniczne roboty. Na kreatury wyposażone w rozwinięte kończyny górne i dolne, w których głowach o gabarytach ziarnka maku mieścić się będzie tylko antenka odbiorcza rozkazów. Nauka nie zna granic. Geniusz człowieka przyniesie koniec człowiekowi występującemu w naturze pod nazwą Homo sapiens, gatunkowi, który nie zdał egzaminu praktycznego, kolejną formą jego ewolucji będzie: homo blattodea. Człowiekokaraluch. Nie podupadajmy więc na duchu, wszak życie na ziemi nie zginie! Wspomnienie o tym wywodzie, które ni stąd, ni zowąd spadło na Helen, przyprawiło ją o mdłości. Gdyby nie to, że właśnie kończy menstruację, pomyślałaby, że jest w ciąży. Tak przez nią chcianej, tak konsekwentnie przez Irvinga odrzucanej. Mieć z nim dziecko. A gdyby miało główkę wielkości ziarnka maku z antenką? Obudziła się z ulgą. Znawcy miasta porównują Seattle do pięknej kobiety. Pysznej, pewnej siebie. „The Aviation Center of the World” — mianowało się samo i miana tego nie daje sobie odebrać konkurentom z innych krajów. „The Boeing Empire” — zostało, bo przy takiej pracy, jak u Boeinga, zostać musiało. „The Boating Capital of the World” — Stolicą Światowego Aportu Wodnego stało się i chlubi się tym tytułem, niepomne przemijalności chwały. Seattle. Ko wie, jak wyglądałyby dzisiaj Stany Zjednoczone, jakie byłoby ich miejsce na politycznej i gospodarczej mapie świata, gdyby nie takie miasta jak Seattle. I jego mieszkańcy. Spotkanie nastąpiło z dala od centrum miasta. Z samochodów, które jeden za drugim wjechały na parking Jacht Klubu, wysiedli dwaj rośli mężczyźni w ciemnych trenczach. Spotkanie nie było przypadkowe. Uścisnęli sobie dłonie. — Poprowadzę pana — powiedział tęższy z nich i biorąc za łokieć szczuplejszego skierował się ku cumowisku jachtów przy nabrzeżu. Strażnik nocny rozpoznał w nim pana Clifforda M. Duncana, członka Izby Reprezentantów, właściciela i naczelnego redaktora najbardziej wpływowego na północno-zachodnim wybrzeżu Stanów dziennika „North American Mail”, cieszącego się przydomkiem „The Guy that Can Do All” — Wszechmocnego. Cokolwiek o nim w mieście i kraju się mówi, nie jest bez pokrycia. Duncan stroni od taniej sensacji. Łowienie plotek w mętnej wodzie pozostawia brukowcom. Zarzuca mu się pozowanie na przebrzmiałą imperialnobrytyjską konserwę. Kiedy jednak dobiera się do czyjejś skóry, głośno jest w całym kraju. Duncan podziękował. Żadnej pomocy nie potrzebuje. Nie wypływa na morze. Niczyjej wizyty na jachcie sobie nie życzy. Strażnik skłonił się i wycofał do swojej budki. Późnemu spotkaniu sprzyjała czarna jak smoła, bezksiężycowa noc. Powietrze składało się z chłodzonych kryształków gazu. Nie wilgotnych jak latem, nie orzeźwiających jak wiosną, ale suchych; świdrowały w nosie. Zapowiadały chłodny dzień. Światła rzęsiście iluminowanej klubowej sali dancingowej tańczyły chybotliwie na gładkiej powierzchni Zatoki Elliota. Bawiono się jeszcze. Przybysze wzięli kurs ku okazałemu jachtowi pełnomorskiemu. Po trapie wyrzuconym na ląd wspięli się na pokład. Niedługo potem, zamknięci od wewnątrz, rozsiedli się wygodnie w salonie kapitańskim. Tu mogli omówić sprawę. W lokalu, w jego w wiktoriańskim stylu urządzonym gabinecie przy Czwartej Alei, nawet w domu czy klubie spotkanie z Jimmy Braddocksem rozeszłoby się w lot po mieście. Wieść o schadzce wysokiego oficera policji, skłóconego z wiceburmistrzem, z „The One that Can Do All” zakłóciłoby spokój wielu godnym szacunku obywatelom miasta. Noc, nie podglądana przez zdrajcę księżyca, sama nie wydaje kochanków, a strażnika Duncan był pewny. Na zasłonie iluminatora trzepotała ćma o bajecznie kolorowych skrzydłach, wielkich jak u południowoamerykańskich motyli. Ślepa pasażerka z ostatniego rejsu jachtu do Panamy i Wenezueli. Jedyny świadek ich rozmowy. Duncan włączył magnetofon. Mówił Braddocks: — Skrytobójczym strzałem zamordowano Casimira Skalę, byłego szefa pilotów oblatywaczy, asa lotnictwa myśliwskiego RAF-u podczas drugiej wojny światowej, bądź co bądź osobistość. Echa zbrodni odbiły się w Waszyngtonie i Londynie. Wyniki śledztwa prowadzonego przez porucznika Chargera z policji kryminalnej, dotąd znane, zdają się wskazywać, że sprawca zbrodni nie zostanie wykryty. Wobec stwierdzonych przeze mnie poważnych uchybień w trybie prowadzenia śledztwa u tak doświadczonego detektywa, jakim jest Charger, wręcz świadomych, zastanawiałem się, czy w tej sytuacji nie byłoby lepiej sprawy nie ruszać. Tajemnicza śmierć wszystkich po kolei siedemnastu osób, które miały nieszczęście widzieć miejsce, skąd padły strzały do prezydenta Kennedy’ego, inne niż ustalone przez FBI, przemawia za nieangażowaniem się w sprawę. Rzecz jest szyta grubymi nićmi. Sugerującymi pewność siebie sprawców i swojej nietykalności. Niezwykle łatwo bowiem mnie, outsiderowi, udało się wpaść na trop zabójcy i jego kompanów. I jeżeli okaże się, że nie jest to robota rzezimieszków, to każdy podważający oficjalne wyniki śledztwa może się znaleźć w konflikcie z groźnymi siłami. Relacji Braddocksa towarzyszył jedynie chlupot wody o burtę. Włączone urządzenie alarmowe trapu, reagujące na każdy krok a schodach, milczało. Duncan podniósł szklankę rozcieńczonej w hisky. — Jestem dla pana Cliff. — Dziękuję. Jimmy. — Nie marnujmy czasu, Jim. — Więc po kolei. Przed mniej więcej miesiącem „Seattle’s Monitor” zamieścił zdjęcie dezerterów z naszej armii w Azji Południowo-Wschodniej demonstrujących przed Ambasadą US w Sztokholmie przeciwko polityce zagranicznej Waszyngtonu, na którym zidentyfikowano syna zamordowanego, dezertera z szeregów CIA. Dało to impuls do rozpętania przez Gwiaździsty Sztandar, przy współudziale „Monitora”, znanej ci nagonki na dom Skali. Nie przebierano w środkach, które we wstępnej fazie każdy adwokat określiłby jako atak na swobody obywatelskie, dający się jednak podciągnąć pod „emocjonalne dawanie upustu uczuciom patriotycznym”, kwalifikację — ocean, która przełknie każdą akcję short of law breaking *. Na tym etapie wielką wyrozumiałością dla „patriotów” wykazał się zastępca szeryfa dzielnicowego posterunku policji, sierżant Sean Hatfield, natomiast agresją wobec napastowanego zorganizowanymi pikietami i czynnie Skali. Moja ingerencja w obronie napastowanego skończyła się wymuszonym na mnie podaniem się do dymisji. Świadczy to o udziale w tym czynników wyższych od wiceburmistrza Warda, odpowiedzialnego za bezpieczeństwo w mieście. Ale ocenę tego pozostawiam tobie, Cliff. Duncan wyłączył nagrywanie. * short of law breaking — na pograniczu prawa (ang). — Nie sądzę, abyś znalazł w mieście adwokata, który by się podjął przekonania ławy przysięgłych o winie Hatfielda, a tym bardziej Warda. Inspirowane nękanie obywatela, zgadzam się, ale short of law breaking, a z tego łatwo się wymigać. Bo zwolnienia z pracy Skali, będącego w wieku emerytalnym, nie da się podważyć. Z tych czy innych względów — motywacja obojętna — Boeing skorzystał z przysługującego mu prawa, przyznasz natomiast, że gratyfikacja materialna, jaką go obdarował, oraz oficjalna forma rozstania wystawia koncernowi wysoką notę z etyki. — W mojej relacji sprawę tę pominąłem... — Zauważyłem to. Jedź dalej, Jim. — Duncan włączył magnetofon. — Dotąd mieliśmy do czynienia — podjął Braddocks — ze zorganizowaną akcją nękania, ale następne nie dały na siebie czekać. Niedługo potem Skala został oblany na ulicy kwasem solnym, co jest napaścią czynną. Jednak i tu policja zachowała się biernie, nawet nie wszczynając dochodzenia. Krytycznym momentem, najprawdopodobniej nie przewidzianym w scenariuszu nękania, stało się ostrzelanie przez Skalę sprawców podrzucenia pod dom petard z substancją żrąco-cuchnącą. Postawę policji zostawiam chwilowo na boku. Do umykających samochodem napastników Skala oddał dwa strzały z karabinu marlin-444 magnum. Musiał widzieć ich wskakujących do samochodu, skoro otworzył ogień. As lotnictwa myśliwskiego, mający opanowaną sztukę strzelania z wyprzedzeniem do obiektu będącego w ruchu, mógł chybić, ale nie mógł nie trafić w pustą o tej porze, szeroką jezdnię. I istotnie: znaleziono miejsce uderzenia pocisku — jedno i jeden pocisk. Dziecinne pytanie, jakie policja winna sobie zadać, lecz nie zadała — w co uderzył drugi pocisk, naprowadziło mnie na właściciela wspomnianego samochodu oraz na zabójcę Skali... Kamienna twarz Duncana na słowo „zabójca” ani drgnęła. Braddocks przyspieszył tempo relacji. — Właścicielem samochodu marki „Chevrolet” rocznik 75, niestarego, okazał się policjant podlegający bezpośrednio Hatfieldowi, Gino Massini. Ten łotrzyk niedużego kalibru, skłonny do wykorzystywania nieletnich dziewcząt schwytanych podczas wykroczeń przeciwko prawu, dostał się do policji po powrocie z Wietnamu, gdzie dorobił się odznaki strzelca wyborowego. Skala został trafiony śmiertelnie w głowę jednym strzałem. Oddanym z odległości stu dwudziestu jardów. Do takiego celu trafi tylko strzelec wyborowy. Hasło „strzelec wyborowy”, jakie nie przyszło na myśl porucznikowi Chargerowi, zaprowadziło mnie wprost do Massiniego, do zabójcy zaś — pies państwa Jacksonów, sąsiadów Skali z naprzeciwka, wilczur Apollo, bardzo czujny pies, który kilka minut przed strzałem pognał w rezerwat rododendronów. Pognał, nie ujadając, gdyż wywęszył tam obecność swego tresera, też strzelca wyborowego... W wyścigu z czasem Braddocks nie zdążył zdecydować się: dziwić się łatwości, z jaką rozwikłał sprawę, czy pewności siebie osób zamieszanych w nią. Od zauważenia Massiniego wysiadającego z nowiutkiego wozu wszystko, poza osobą zabójcy, było dla niego jasne, zapoznanie się z walorami psa należącego do konstruktora bezzałogowych systemów nawigacyjnych wyjaśniło resztę. Mowa jest słabą stroną Giną Massiniego, jego relację trzeba wpierw uporządkować. Więc po kolei: Gino wypożyczył swój prywatny samochód swemu kumplowi; Kumpel oddał mu wóz z przestrzeloną karoserią i pokrwawioną tapicerką wraz z gotówką na zakup nowego; Uszkodzony wóz kazał natychmiast dać do sprasowania na złom i sprasowania dopilnować; Bojąc się trzymać przy sobie tyle pieniędzy, sprasowanie Gino zostawił właścicielowi cmentarzyska samochodów, sam zaś taksówką pojechał do autodealera po nowy wóz. Właściciel cmentarzyska samochodów, niejaki Harry Pigeon, miał na składowisku ten sam model, w tym samym kolorze, poturbowanego w kraksie chevroleta. Pod prasę poszedł ten wóz, wóz Massiniego, po wymianie tapicerki i zaklajstrowaniu przestrzału, sprzedał hodowcy bydła z niedalekiego Riverville. Do Jacht Klubu Braddocks przybył tym właśnie wozem. Jeden z dwóch strzałów oddanych przez Skalę okazał się celny. Ugodził siedzącego w tyle wozu brata strzelca wyborowego, kolegi Massiniego z Wietnamu, z zawodu tresera psów... Pasażer chevroleta, Billie Jearn, był notowany w kartotekach policyjnych za różne nie udowodnione przestępstwa. Według oświadczenia jego kochanki, w przeddzień wypadku opuścił Seattle i udał się w nieznanym kierunku, może na wschód, może na południe kraju. Billie — policja chyba wie o tym — lubi ruch, jak wróci, to się zgłosi. — W przeddzień jakiego wypadku? — spytał Braddocks. Kobieta wzruszyła ramionami. — Jakiego? A skąd mam to wiedzieć, tyle wypadków zdarza się każdego dnia. Można by stawiać dalsze punkty, jak na przykład, dlaczego porucznik Charger nie podjął tropu z psem, dlaczego... W przesłoniętych dymem z cygara oczach właściciela luksusowego, za półtora miliona dolarów, jachtu Braddocks uchwycił sceptycyzm. — Zdaje się, że jestem zbyt drobiazgowy — powiedział. — Przepraszam. — Bynajmniej. Zrobiłeś dobrą robotę detektywistyczną. Gratuluję, Jim. Duncan słynie z wpływów, pieniędzy i z dobrych manier. Braddocks podziękował. — A teraz spójrz na te niewątpliwe rewelacje oczami obrońców oskarżonych — usłyszał. — Jak oni zakwalifikują je w sądzie? — Jako odwet za zabójstwo brata. — I tym samym z problemu politycznego zrobią zabójstwo w afekcie, czyli pospolite. Zgadzasz się ze mną? — Tak. W tym ujęciu to nie jest rzecz na rangę twego pisma. Przykro mi, że cię fatygowałem, Cliff. Przed rozstaniem się na parkingu Duncan powiedział: — Śmierć Skali wydaje mi się całkowicie daremna. Słońca z plam i tak nie oczyścimy, ale ludzką rzeczą jest próbować. Pozwól mi to przemyśleć. Już siedząc w wozie spytał: — Czy Massini potwierdzi swoje zeznanie przed sądem? — Dysponuję przeciwko niemu tak zwanym argumentem nie do odrzucenia. — Trzeba więc zadbać, aby przedtem nie wydarzył się mu jakiś wypadek... Dobranoc, Jim. Msza żałobna, koncelebrowana przez katolickich biskupów Seattle, Nowego Jorku, Chicago, Detroit, Cleveland odbyła się w kościele Świętej Trójcy. Trumnie nakrytej sztandarem Stanów Zjednoczonych złożyli cześć przedstawiciele sił zbrojnych, władz miasta i stanu. Wśród licznych delegacji zauważono attache wojskowego ambasady brytyjskiej. Zwyczajem amerykańskim oddanie zwłok ziemi odbyło się w wąskim gronie rodziny. Samotnej Helen towarzyszyli pani Sue Madison, eks-kapitan policji Jimmy Braddocks, Cindy, przedstawiciel Boeinga, dyrektor Barry Hart, wiceburmistrz miasta Stanley Ward wraz z małżonkami. W niewielkiej odległości od grupki żałobników stali na czarno ubrani Maynard Jackson i All Connolly, bez żon. Przy dźwiękach „Ostatniego pożegnania”, odegranego przez trębacza, i salwach honorowych plutonu kadetów Akademii Lotniczej z Colorado Springs, trumna ruszyła w swoją ostatnią drogę. Chmury, wiszące nad miastem od wczesnego rana, ustąpiły na tę chwilę miejsca słońcu. Helen nie płakała. Stała nad grobem już pogodzona ze światem. Może płakała, ale pod czernią welonu nic nie było widać. Gdy trumna spoczęła w ziemi, podniosła umęczoną twarz ku słońcu i trwała tak, dopóki z odrętwienia nie wyrwał jej głos księdza proboszcza Franka Kovalsky’ego: And do not wonder, Lord, That the world is as cruel As it is. For it is the way — We, mankind, have done it. Stary proboszcz odwrócił się ku Helen i uczynił nad nią znak krzyża. — Boże — dodał po polsku — pomóż temu biednemu dziecku. Trzy godziny później na lotnisku Seattle-Tacoma International wylądowała pani Catherine Scala. In memory of... Powietrza! Pootwierać okna, włączyć wentylatory! W Africa-Aid śmierdzi szczurzymi odchodami. Gdy się ściemni, wystarczy zgasić światło, które w mrocznych pomieszczeniach pali się nieprzerwanie, a wyłażą ze swoich nor w dawnych stajniach i rynnami, rurami kanalizacyjnymi wciągają swoje bure cielska na piętra, aby zza listew podłóg, pewne swej bezkarności, przyglądać się swoim nowym współmieszkańcom. Wozy konne wiktoriańskiej straży ogniowej dawno poszły do pieców hutniczych, wąsaci strażacy w paradnych hełmach przenieśli się do krainy ojców. Akt dzierżawy, opisujący z angielską skrupulatnością stan posesji przy Cliff Street 16 w chwili zawierania umowy, nic o jej stałych właścicielach nie wspomina. Gryzoniom to nie przeszkadza. Po ich obecnych sublokatorach w białych koszulach z rozluźnionymi kołnierzykami, odzywających się do siebie przyjaźnie, po imieniu, niedługo ostanie się tylko szyld, one pozostaną tu nadal, nie zagrożone w swym stanie posiadania. Bo szczury, w przeciwieństwie do dwunożnych stworów w białych koszulach, jakie się tu za dnia kręcą i wdzięczą fałszywie jeden do drugiego, są wobec siebie lojalne. Zdrada. Słowo duże, małe, treść zawsze ta sama. Ostatnie wątpliwości Davida Attentowna rozwiały się, pozostały nagie fakty: wszyscy wokół niego są zdrajcami. Ron z tą dziwką Nancy, w której on dopatrywał się świętości, Ted Culli- nan, Alex Zagora, do tego towarzystwa dołączył teraz Andy. Wypróbowany przyjaciel... Gdyby się zajął kleceniem romansideł, odniósłby sukces — ten gatunek pisarstwa zawsze znajdował nabywców. Ale jemu, jak to z idealistami bywa, zaświtała we łbie naprawa świata. Cześć ich niewiernej pamięci! Gra mi na nerwach ta jego zabawa z naładowaną spluwą, gdy przemawia do nas. Albo niewyżyte ciągoty wodzostwa go rozpierają, albo to jeszcze pętak. Mógłby się skracać. Znamy to na pamięć, ale niech mu tam. Słuchałem z nogami na oparciu fotela Alexa Zagory. Trasa podzielona na. trzy etapy. Te i inne związane z marszrutą szczegóły wałkowaliśmy przez pół jednej nocy, pół drugiej kłóciliśmy się z powodu jej wyboru, zgodę na nią opiliśmy kartonami ballantine’a w trzecią noc, aby po nieprawdopodobnych harcach z dziwkami, trwającymi do białego rana, powracać do sprawy siedząc już na spakowanych klamotach. Ta gnojowa w burdelu to wstęp. Kwarantanna. Czeka nas długa kąpiel w gównach, a nie można tak od razu w szambo bez wstępnego poćwiczenia w mniej śmierdzących dołkach. Bilety w garści: Paryż — Nairobi, Nairobi — Johannesburg, stamtąd prywatnym samolotem do Gaborone w Botswanie. GABORONE. Długo szukałem tej dziury na szczegółowej mapie RPA. W Nairobi przejmie nas wysłannik pracodawcy, podobno facet — plaster miodu. Zresztą sami zobaczymy. Ron Humber rzucił na stół pięć kopert. — Wasze paszporty i zaliczka. Aż do upływu kontraktu ty, Andy, jesteś Szwajcarem z Zurichu, wszędzie po drodze porozumiewasz się po niemiecku, jako urodzonemu w niemieckojęzycznej Szwajcarii nie sprawi ci to kłopotu. Rezerwacja miejsc w samolocie oraz pokoi w New Stanley Hotel w Nairobi potwierdzona. Reszta, jak omówiliśmy. Odlot z lotniska de Gaulle’a. Za godzinę przyjeżdżają po nas samochody. Macie jakieś pytania? Małpowany ton swego szefa, stylistyka własnego chowu. No i ta spluwa. Nie chciałbym być jego podwładnym. New Stanley — najlepszy hotel w Afryce Wschodniej. Pięć pobrzękujących prawdziwym złotem gwiazdek w największym burdelu świata, powiada Ron, który nie bez podstaw uważa się za globtrottera. Noc w New Stanley dobrze nam zrobi. Tamtejsze dziewczyny, wybrane z najlepszych i przed użyciem sprawdzone pod mikroskopem, bo syf tam na każdym kroku, dobrze nam zrobią. Trzeba opróżnić jaja, powiada Ron, gdyż później dup długo wąchać nie będziemy. Pytań nie ma. Jak znam Davida Attentowna, z momentem przyklepania umowy pytań nie przyjmuje do wiadomości. Moi towarzysze ledwie kryją znudzenie. Noc w Lido i w Alcazarze jeszcze z nich nie wyparowała. Tylko podkręcony prochami Dustin uśmiecha się głupawo. Jemu kobiety do szczęścia niepotrzebne. Ani one, ani alkohol. Jego luba ma na imię Heroina, on na pewno dotrzyma jej dozgonnej wierności. Dzienną dawkę podniósł do... Kto go wie; przyznaje się do czterech—pięciu strzałów. Warunkiem angażu było zerwanie z nałogiem. Solennie to przyrzekł. Jak tylko odłoży nieco dolców, wróci do kraju i zerwie. Najpierw wróci, potem zerwie czy odwrotnie — tego przed złożeniem podpisu na umowie nie ustalono. Ale to bez znaczenia. Nie wiem, do czego nam taki Dustin. Jego wpadka w Wie- tnamie nie była potknięciem nowicjusza. Strach przed walką jest w nim zaprogramowany, jak kogoś takiego można wciągać do tej roboty. Według Rona — można. W Wietnamie strzelano do Dustina, „tam” broń nosić będzie tylko jedna strona, a to różnica. Mówi jedna, niech będzie jedna. Oby tylko jak najprędzej uciec z Europy. Konspiracja naszej wyprawy nikogo nie dziwi. Podział trasy, zmiana koni po drodze, gdy można jednym skokiem, lewe paszporty — w tej profesji inaczej być nie może. Murzyni robią w ONZ wielki rwetes wokół białych najemników. Boją się ich bardziej niż byłych kolonizatorów. Uważają za gorszych od SS. Nie bez powodu trzęsą przed nimi portkami. Czarni obchodzą oenzetowskich białych tyle co zeszłoroczny śnieg, savoir-vivre. Dzisiaj wszystko robi się na oczach widowni, a dżentelmeni dbają o czystość rąk. Nazywam się Andreas Klaus Tegern — od jeziora Tegern na granicy z Niemcami, łatwe do zapamiętania. Każdy z nas rozstał się ze swoją tożsamością. Jestem doktor Tegern, biznesmen, gdyby kto pytał, udaję się do RPA w interesach, kropka. Paszporty zrobione na medal. Dopóki Europa nie zafunduje sobie skomputeryzowanego centrum rejestracji ludności, jak u nas, nie do rozszyfrowania. Jestem gotów iść o zakład, że autentyczność połowy paszportów pasażerów jumbo jęta, udających się naszą kombinowaną trasą do Republiki Południowej Afryki, nie wytrzymałaby pierwszej próby ognia. Państwo-dziwoląg. Stworzone kiedyś przez niewątpliwie dzielnych ludzi, dziś wstrząsane konwulsjami sprzeczności nie do pogodzenia. Utrzymujące się na wodzie dzięki gangsterskiej solidarności najmożniejszych tego świata. Wszystko w nim, z wyjątkiem diamentów, złota i rudy uranu, jest podrobione pod kolor interesu. Astronomicznego. Póki czas, niech i ja z tego Eldorado coś dla siebie uszczknę. Za dwie godziny moje sprawy osobiste, mój dom rodzinny, co roztrzaskał się na dupie jego pierwszej damy, zawisną na rok na kołku. Wyprowadzam się z tego mieszkanka, proszę państwa. Moje nowe miejsce pobytu nieznane. The residence — unknown. Sorry. Słowo: kontrast. Rozkładam księgę pamięci. Czytam: „Kontrast równa się jaskrawo występującym przeciwieństwom między porównywalnymi rzeczami”. Są w tej księdze jeszcze inne wykładnie dla tego słowa, ale ta mi wystarcza. Jeśli tak ma się rzecz z tym słówkiem, to różnica między światem ludzi białych a czarnych w rogu Afryki, którego gliniastą, na popiół spaloną, splugawioną ziemię depczę, jest zaprze- czeniem porównywalności rzeczy w ogóle. Malownicze to. Położone tylko o godzinę lotu awionetką z pachnącego, kapiącego złotem Johannesburga. Nie zgadzam się z tezą, że znamionami nędzy są głód, smród i brud; nędza ma swoje kolory. Nędza jest malownicza. Na swój sposób. Europejczycy, Amerykanie, przybywajcie do Gaborone zobaczyć malowniczość nędzy! W tumanach ceglastego pyłu wlokę się senny wśród gęstwiny niesamowicie śmierdzących bud skleconych z odpadków zebranych w śmietnikach białych. Pytań nowemu, od Nairobi, pilotowi naszej ospałej grupki nie stawiam. To nie sprawa alkoholu, którego Baxter Ford na każdym postoju nam nie żałuje. W czymś takim jak Gaborone, stolica „niezależnego państwa Botswana”, pytania nie mają prawa bytu. Nie dziwię się Anglikom, że porozumiewali się z napierającymi na nas stworami przy pomocy pejcza. Ale dziwię się Bogu. Dziwię się ja, Andy Skala vel doktor Andreas Klaus Tegern, który naoglądał się ludzkiej nędzy. Ty, miłościwie nam panujący Boże — ciskam w jego dobrotliwie uśmiechniętą gębę — patrzysz z wyżyn na ten swój produkt i nic nie mówisz? Przyglądasz się temu spokojnie i nie grzmisz? To przed tymi śmierdzącymi stworami będziemy bronić umiłowanych przez Boga białych właścicieli kopalń diamentów. Baxter i jego kompan z zajęczą wargą (Pet, wołają go, przypałętał się do nas na lotnisku w Johannesburgu) nie zdejmują palców ze spustów trzymanych w gotowości do strzału thompsonów. Cullinan mi zawsze imponował. Nie spuszczając swoich gniewnych oczu z Peta, zadrwił: — Paradujecie po ulicach z tymi szczękotkami dla frajdy czy taka tu moda? — Konieczność — odparł znający tutejsze sprawy Pet. — Sześć sióstr zakonnych, co przyleciały tu niedawno z Nowej Zelandii i spieszyły do tych bydlaków ze słowem bożym, znaleziono parę mil stąd zgwałconych, z poobcinanymi głowami i powyżeranymi dupami. Kłami tych bydlaków powyżeranymi. Biała dupa to dla tych skurwieli cymes. Delektuje się anatomią czy taki dokładny? Nabrałem wyrozumienia dla ich naładowanych szczekotek. Gdzie ja tę zajęczą wargę już widziałem? — zastanawiałem się. Gdzieś widziałem. Nie piłem z nią, nie byłem na dziwkach, nie łączyło nas nic osobistego, ale gdzieś otarliśmy się o siebie. Tylko gdzie? Nie w Europie, nie w Azji — tam na pewno nie, a jeśli nie tam, to pozostawała Ameryka Południowa. I nie były to sielankowe okoliczności. Ted Cullinan zdawał się też zadręczać tym pytaniem. — Dosyć turystyki — zarządził Baxter. — Musimy nacisnąć na gaz. Doba tutaj dzieli się na połowę: nasz jest dzień, tych bydlaków — noc. A do kopalni mamy spory kawałek przez busz i pustynię. Śmiać mi się chciało z niewydarzonej miny Dustina. Usadowiliśmy się w dużym landrowerze, przystosowanym, jak z nazwy wynika, do jazdy po bezdrożach, szczelnie okutanym brezentem przed zamiecią piaskową. Gurtowych siedzeń w tyle wozu wystarczyło dla naszej piątki. Baxter i Pet zajęli miejsca w szoferce z kuloodpornego szkła. Po tak wysoko płatnych i jeszcze wyżej ubezpieczonych na życie przez Davida Attentowna pasażerów wynajmujący nas diamenciarze mogli wysłać coś bardziej wygodnego. A na dodatek te kanistry z benzyną wypełniające każdy skrawek wolnego miejsca, obijające się nam o nogi; o czymś do picia na tę mitręgę natomiast nie pomyślano. Wiozą tego, jak gdybyśmy wybierali się na kraniec Afryki! Rychło z kolebania na udeptanej ziemi wóz przeszedł do podskakiwania na wertepach; posuwaliśmy się nie uczęszczanymi drogami. Najbardziej z nas zmaltretowanemu alkoholem Starkowi, który już w Nairobi zamierzał dać nogę i wracać do swoich Szwedek, podróż w ciemnicy pod brezentową budą nie podobała się. Niezbyt budująco na jego samopoczucie wpłynął ręczny karabin maszynowy rosyjskiej produkcji, diegtiariew czy coś takiego — widywałem to mało efektowne z wyglądu, lecz za to niezawodne świństwo w Wietnamie — będący obecnie na uzbrojeniu Kubańczyków i czarnych rebeliantów, zamontowany po wyjeździe z miasta na masce silnika, załadowany magazynkiem i okapturzony przed piaskiem pokrowcem. W rozmowach na temat naszych przyszłych zadań Ron nie wspomniał o kontaktach z regularnymi oddziałami; jeżeli to rzecz zdobyta tutaj, to możemy sobie pogratulować... A w ogóle dlaczego w tym morzu wszelkich typów broni produkcji zachodniej akurat diegtiariew? — Wiozą nas jak bydło na rzeź — mamrotał nieufnie Jim. Nie nawykli do pomiatania sobą Alex Zagora i Ted Cullinan posępnie milczeli. Początkowo obruszyli się na moją propozycję zaciągnięcia się na najemników. Pchać się w ten wrzący kocioł? Ale z niewytłumaczalnego powodu stali się nagle orędownikami wyprawy i sami napierali na przyspieszenie wyjazdu. Ja wyłączyłem myślenie. W tunelu niepewności, kiedy nie widzę światła, stać mnie na taki zabieg; przecież dopóki nie wydostanę się na otwarte, i tak nic nie mogę zrobić. Przez szparę w budzie nad szoferką wdzierał się promyk czerwieniejącego słońca: zamieszkane tereny Botswany ciągną się na północ i północny wschód od Gaborone, my posuwaliśmy się na zachód, cały czas na zachód, czyli w gardziel pustyni Kalahari. Czyżby tam znajdowały się „nasze” kopalnie diamentów? Jazda przeciągała się. Nasza osada, według tego, co powiedział Baxter, winna znajdować się bliżej. Kiedy już dawno powinniśmy być na miejscu, koła wozu zabuksowały w piasku. Stanęliśmy. — Wysiadka na rozprostowanie kości — zapowiedział Pet. — Daleko jeszcze do celu? — zainteresował się Alex. Popatrzył na krwawe, opadające słońce. — Niedługo noc i pustynna zimnica, a my nie mamy nawet koców. — To już blisko. Od wciskających się w ciało gurtów zdrętwiały mi lędźwie. Pierwszy wygramolił się Cullinan, za nim ja. Klnąc szpetnie wysypali się pozostali. Nie mogłem uwierzyć oczom. Pusta, spalona na amen królowa pustyń świata, KALAHARI. Przedzierałem się przez dziewicze dżungle w dorzeczu Amazonki, topiłem się w trzęsawiskach Azji i Filipin, przepływałem wpław wylęgowiska krokodyli i węży; mój koń doświadczył metod piranii w dopływie Rio Negre, w czymś takim jak Kalahari nie byłem. Hipnotyzujący widok. Księżyc. Coś dla ludzi bez wyobraźni. Zewsząd otaczała nas pustynia. Jak okiem sięgnąć nic tylko hałdy wędrującego, szklistego piasku, rozbełtany wichurą ocean piasku, ani źdźbła trawy, krzaczka — słońce już od tysięcy lat uporało się tu z wszelkimi formami życia. Wirujące w oszalałym jitter-bugu chmury zmielonych kryształków szkliwa uniemożliwiały rozejrzenie się w terenie. Przymrużyłem oczy. Jak Boga Jedynego, dokąd nas wdostano? Chłopcy odeszli na stronę po długiej jeździe ulżyć pęcherzowi. Język stał mi kołkiem w gardle. Całą drogę myślałem o zimnym piwie. — Macie coś do picia? Szarpiąc się na uboczu z rozporkiem dostrzegłem wystające z hałd kości zwierząt. Gwizdnąłem przez zęby. — Wesoło tu! — Nafaszerowany heroiną Dustin wymierzył w kości palcem. — Bum-bum-bum-bum! — tak będzie strzelał do czarnuchów. Osłoniłem oczy przed słońcem i tumanami piasku. To nie były kości zwierząt... — To ludzie! — rozpoznał Stark. — Jezu, to po ludziach! Spod szkliwa piachu straszyło obżarte przez sępy, spalone słońcem rumowisko ludzkich szkieletów. Na lewo i prawo — szkielety. Osaczeni przez szkielety. Znajdowaliśmy się pośród odkrytych przez burzę ludzkich kości, niektórych nie do czysta obżartych z ciała. Cmentarzysko nie mogło być wiekowe. I musiało otrzymywać stałe dostawy świeżego towaru... Paraliżująca myśl przeszyła mi głowę: Matnia. Dostali nas w matnię! A ja dałem zrobić z siebie wabia! Baxter stał przy szoferce. W tarczy zachodzącego słońca mieliśmy zwalistą plamę Peta z załadowanym thompsonem w łapach. My zamykaliśmy ten trójkąt. Klasyczny potrzask. Bez wyjścia. Za plecami pustynia, mogli nas wziąć w krzyżowy ogień jednocześnie. Wiem, gdzie otarłem się o Peta! W Chile. Przed zamachem na prezydenta Allende. Przewodzenie nam Baxtera skończyło się w Johannesburgu, tutaj o wszystkim decydowała zajęcza warga: Pet. Spod szoferki doszedł mysi chrobot przekładania zapiaszczonego bezpiecznika karabinu maszynowego. Zrosiłem się zimnym potem. I tak oto po długiej wędrówce po tym najgorszym ze światów dobrnąłem do kresu. Na śmierć w mojej pracy byłem przygotowany każdego dnia, nie mogłem sobie darować, że sprowadzę tę panią na siebie w tak frajerski sposób! Mógłbym płakać i drzeć z siebie skórę z rozpaczy. Trudno, mój nieszczęśliwy ojcze, już niedługo. Żyć, kiedy dokona się tak fatalnego wyboru jak mój, zdarza się czasem jak świnia, ale umrzeć trzeba godnie. Choćby dla własnej satysfakcji. Zdobyłem się na spokój. — To po czarnych czy białych? Pet uśmiechał się. Był najwyraźniej zachwycony zabawą. — Po takich jak wy. Przegrana sprawa. Szansa, choćby dla jednego z nas, w spłaszczeniu trójkąta w prostą; wówczas uniemożliwimy im ogień. Każdy z nas myślał na pewno to samo. Do wyprostowania trójkąta mieliśmy z dziesięć jardów. — Niby jakich? — przeciągałem dialog. — Co w Wietnamie zdradzili własnych towarzyszy broni. I im podobnych... Wciąż nie rozumiałem. — Na przykład? — Stul mordę, czerwony sługusie! Tobą zajmiemy się za chwilę, teraz mamy parę słów do Cullinana i Zagory. To wyście zrobili Lilie. Mamy na to niezbite dowody. Powiedzcie, gdzie są te kamyki i dla kogo je zrobiliście, a będziecie wolni. Odpowiadać! Cullinan splunął piachem. — To pomyłka. O niczym nie wiemy. — Pomyłka? — Powiedziałem. Pet zachichotał cienko. — Palanty! Chcieliście urwać się z Europy do czasu przyschnięcia sprawy, aby po roku wrócić i poużywać sobie. Jak Boga kocham, trzeba być cholernymi palantami, aby się nie kapnąć, że te zamożne Niemeczki... — zachłysnął się własnym śmiechem — były naszymi wtyczkami... Cullinan zgiął ramię w łokciu. — Nic od nas nie wyciągniecie, co najwyżej możemy iść na układ. Fifty-fifty. Nie inaczej. Pet strzelił mu ostrzegawczo pod nogi. — Żadnego układania się nie będzie. Odpowiadać! Dustin padł na kolana. — Przyjaciele! Zawsze szedłem wam na rękę, możecie spytać Dave’a. Jestem niewinny. To ci dwaj zrobili tę awionetkę, a teraz chcieliby... Pojedynczym strzałem Baxter roztrzaskał mu głowę. — Odpowiadać! Zabawa musi być doprowadzona do końca — do odzyskania diamentów, myślał Pet Krueger. Osaczeni nie mogą nie zdawać sobie sprawy z tego, co ich czeka. Ted Cullinan i Alex Zagora mają być chwilowo oszczędzeni. Wydostanie nazwisk i adresów osób z nimi związanych to połowa zadania. Trzeba jeszcze osoby te odnaleźć w Europie i odzyskać łup, dopiero potem pójdą pod nóż. Harda postawa Cullinana nie zaskoczyła go. Diamenty warte są siedem milionów dolarów. Dla takich pieniędzy i on, gdyby nie znał światowego zasięgu macek GSC, poszedłby na całego. Uważać na Cullinana i Zagorę, poradzono mu na odprawie w Brukseli. Ta gotowa na wszystko para zdolna jest sprawić niespodziankę w każdej sytuacji. Ale gdyby nawet ucieczka któremuś się udała, nie wiedzą, że wszystkie drogi z tego miejsca prowadzą z powrotem do Gaborone, a tam — pułapka. Każdy czarnuch wziąłby takiego za zabłąkanego najemnika i — na paszę dla tutejszych świń z nim! Niejeden biały przepuszczony został przez flaki tych wszystkożernych bestii. A poza tym zabicie ich równałoby się utracie diamentów. Trzeba ich bardziej rozmiękczyć. Kropnąć teraz Andy’ego czy Starka? Zdecydował się na Skalę, już w Londynie przeznaczonego do likwidacji w pierwszej kolejności. — Hej, ty — nakazał Andy’emu — odejdź na stronę! W zawierusze piaskowej Baxter zrozumiał go opacznie i strzałem z diegtiariewa skosił z nóg Starka, prowokując jego kolegów do desperackiego skoku na niego. Wywiązała się bezładna, krzyżująca plany jatka, w której i jemu oberwało się niegroźnie, ale wynik mógł być tylko jeden. Rzężenia rozstrzelanych ucichły. Drgające ciała uspokoili strzałami w głowę. Odpowiedzialny za zadanie Krueger, klnąc na swego kompana, spoglądał posępnie na zwłoki pomordowanych. Siedem milionów dolarów zabierały ze sobą do ziemi. A teraz jemu przypadnie tłumaczyć się przed van Boothą, gdyż Baxter to człowiek Londynu. Robiło się szaro i zimno. Z ubrań zabitych powyciągali portfele z dokumentami i pieniędzmi, pozdzierali zegarki, sygnety, wisiorki, paski od spodni z metalowymi sprzączkami. Następnie ciała zaciągnęli do najbliższego wgłębienia między hałdami piasku, oblali benzyną i podpalili. Do jutra z tej pożogi nie pozostanie ślad, z niedopalonymi resztkami uporają się sępy, i cmentarzysko, na które nie zapuści się żaden czarny mieszkaniec Botswany, wchłonie jedną tajemnicę białych więcej. Następnego dnia do przedsiębiorstwa Africa-Aid przy Cliff Street 16 w Londynie nadszedł z Johannesburga telegram informujący dyrektora przedsiębiorstwa, pana Davida Attentowna, o dotarciu przesyłki do miejsca przeznaczenia, niestety — w stanie nie nadającym się do użytku. Dwa tygodnie później w londyńskiej prasie ukazało się ogłoszenie o likwidacji Africa-Aid. Roszczenia pod adresem zlikwidowanego przedsiębiorstwa należy zgłaszać w przepisanym prawem terminie do biura adwokatów: Amory B. Campbell and Roy C. Harris, przy Rochester Street 8. W rok po wydarzeniach na obrzeżach pustyni Kalahari kadrowy pracownik Centralnej Agencji Wywiadowczej, David Attentown, otrzymał nowe zadanie. Nikaragua trzeszczy w posadach. Guerrilleros spod znaku Sandino opanowali dwie trzecie kraju. Czerwona zaraza rozszerza się. Jeżeli nie nadejdzie pomoc z zewnątrz, grozi powstanie nowej Kuby, tym razem już na stałym lądzie Ameryki Łacińskiej. Zadaniem Attentowna, władającego językiem hiszpańskim, będzie przeniknięcie do szeregów guerrilleros i zdobycie ich zaufania. Dalsze rozkazy zależeć będą od rozwoju wydarzeń. Nie ma odpowiedzi. Pan jest w Ameryce, mister Silberstein (ang.). Zrozumiałeś mnie, ojcze? I nie dziw się, Panie Że świat jest taki okrutny Jak jest, Bo jest taki, Jakim ludzkość go uczyniła.