OPOWIEŚĆ O PRAWDZIWYM CZŁOWIEKU Borys Polewoj OPOWIEŚĆ O PRAWDZIWYM CZŁOWIEKU Przełożył Jerzy Wyszomirski Warszawa 1978 Tytuł oryginału rosyjskiego: Powiest' o nastojaszczem czełowiekie Okładkę projektował Jerzy Kepkiewicz Redaktor Helena Bron Redaktor techniczny Anna żołądkiewicz Korektor Jolanta Rososińska Państwowe Wydawnictwo „iskry", Warszawa 1978 r. Wydanie XIV. Nakład 30.000 egz. I iic do wieczora. Gdy słońce, kryjąc się ami Aleksieja, rzuciło zimny promień za-i wierzchołki sosen i w lesie jął się zgęszczać /.mrok — przy drodze, w parowie zarośniętym ja-eem, odsłonił się przed Aleksiejem obraz, który wstrząsnął nim niczym smagnięcie mokrym ręcznikiem wzdłuż kręgosłupa — i włosy zjeżyły mu się pod hełmem. ' , ; „ Wówczas gdy tam na polanie toczył się bój, tu w parowie, w zaroślach jałowca był zapewne punkt opatrunkowy. Tu znoszono rannych i składano ich na poduszkach z igliwa. Tak też leżeli i teraz rzędami pod osłoną krzaków, na poły zawiani albo całkiem zasypani śniegiem. Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie umarli z powodu ran. Ktoś zręcznymi cięciami noża po-przerzynał im gardła i leżeli w jednakich pozach, z odrzuconymi w tył głowami, jak gdyby usiłując dojrzeć, co się dzieje poza nimi. Wkrótce wyjaśniła się tajemnica straszliwego obrazu. Pod sosną, obok zawianego śniegiem czerwonoarmisty, trzymając jego głowę na swych kolanach, siedziała po pas w śniegu siostra, drobne, wątle dziewczę w czapce z nausznikami związanej pod brodą. Między jej łopatkami sterczała rękojeść noża, połyskująca polerunkiem. Tuż obok, dusząc jeden drugiego za gardła w ostatnim, śmiertelnym chwycie, zakrzepli: żołnierz w czarnym mundurze esesmana i czer-wonoarmista z głową obandażowaną zakrwawioną gazą. Aleksiej zrozumiał od razu, że ten czarny dorżnął rannych swym nożem, zakłuł siostrę i został schwytany przez niedobitka, który wszystkie siły swego gasnącego życia wlał w palce dławiące gardło wroga. Tak więc pogrzebała ich śmierć: i wątłe dziewczątko 26 w czapce z iiausznikami, osłaniające swym ciałem rannego, i tych dwóch — siepacza i mściciela, którzy scze-p i li się u jej nóg odzianych w stare juchtowe butki z szerokimi cholewami. Przez chwilę Mieriesjew stał jak porażony, potem pokuśtykał ku siostrze i wydarł z jej ciała sztylet. Był to nóż esesowski, zrobiony na kształt miecza starogermań-skiego, o rękojeści mahoniowej, w którą był wprawiony srebrny znak SS. Na rdzawej klindze zachował się napis: Alles fiir Deutschland. Aleksiej zdjął z esesmana skórzaną pochwę sztyletu. Nóż był niezbędny w wędrówce. Potem wygrzebał spod śniegu zeskorupiałą, zlodowaciałą plandekę, troskliwie okrył nią trupa siostry, położył na wierzchu parę gałązek sosnowych... Gdy się tym trudził, ściemniło się. Na zachodzie zgasły prześwity między drzewami. Mroczna i gęsta ciemność otoczyła parów. Było tu zacisznie, ale wicher nocny hulał po wierzchołkach sosen, las szumiał — to usypiająco i śpiewnie, to porywiście i trwożnie. Parowem przeciągał niewidoczny już dla oka, z cicha szeleszczący i kłujący w twarz śnieżek. Urodzony w Kamyszynie, śród stepów nadwolżań-skich, mieszczuch, niedoświadczony w sprawach leśnych, Aleksiej nie zatroszczył się zawczasu ani o nocleg, ani o ognisko. Zaskoczony ciemnością nieprzejrzaną, czując nieznośny ból w rozbitych, utrudzonych nogach, nie miał sił, by pójść po paliwo; zaszył się więc w gęste zarośla sośniny, kucnął pod drzewem, zwinął się w kłębek, ukrył twarz w kolanach, które objął rękami, i grzejąc się własnym oddechem zamarł, chciwie rozkoszując się spokojem i bezruchem. Na podorędziu miał pistolet z odwiedzionym kurkiem, ale wątpliwe, czy mógłby go iiżyć tej pierwszej nocy spędzonej w lesie. Aleksiej spał kamiennym snem, nie 27 słysząc ani miarowego poszumu sosen, ani hukania puchacza pojękującego przy drodze, ani dalekiego wycia wilków — żadnego z tych głosów leśnych, którymi wypełniona była gęsta i nieprzenikniona, coraz szczelniej osaczająca go ciemność. Za to obudził się od razu, jakby go ktoś szturchnął, gdy ledwie świtało i tylko najbliższe drzewa w niejasnych zarysach wyłaniały się z mroźnej mgły. Obudził się, przypomniał sobie, co się z nim dzieje, gdzie się znajduje, i poniewczasie przestraszył się tej nocy, tak spokojnie spędzonej w lesie. Przejmujące zimno przedostało się przez pokrycie i futro kombinezonu i przeniknęło do kości. Po ciele przebiegł drobny niepowstrzymany dreszcz. Ale najstraszniejsze były nogi: bolały jeszcze ostrzej, nawet teraz, gdy pozostawały w spokoju. Aleksiej z lękiem pomyślał o tym, że trzeba wstawać. Ale wstał tak samo stanowczo, jednym zrywem, jak wczoraj, gdy zdzierał z siebie buty. Czas był drogi. Na domiar całej niedoli Aleksieja zaczął trapić głód. Jeszcze wczoraj, okrywając ciało siostry plandeką, zauważył obok niej brezentową torbę z czerwonym krzyżem. Jakiś zwierzaczek zdążył już tam pogospodarować i na śniegu, dokoła wygryzionych dziur, widać było okruszyny. Wczoraj Aleksiej prawie nie zwrócił na to uwagi. Dzisiaj podniósł torbę. Znalazł w niej parę pakietów z opatrunkami, dużą puszkę konserw, paczkę czyichś listów, histereczko, na którego odwrotnej stronie wprawiona była fotografia chudziutkiej staruszki. Był też pewnie chleb albo suchary, ale ptaki czy też zwierzęta poradziły sobie z tym jadłem. Aleksiej powkładał opatrunki i puszkę do kieszeni kombinezonu, powiedział sobie: „Dziękuję ci, kochana", poprawił plandekę zrzuconą przez wiatr z nóg dziewczęcia i z wolna 28 powlókł się na wschód, który płonął już pomarańczowo spoza siatki gałęzi sosnowych. Miał teraz kilogramową puszkę konserw i postanowił jeść raz na dobę, w południe. Żeby zagłuszyć ból, o który go przyprawiał każdy krok, Aleksiej zaczął zastanawiać się i obliczać, jak długo potrwa jego wędrówka. Gdyby robił na dobę dziesięć, dwanaście kilometrów, doszedłby do swoich za trzy, najwyżej za cztery dni. Tak. Dobrze! A teraz —• co znaczy przejść dziesięć, dwanaście kilometrów? Kilometr — to dwa tysiące kroków, a zatem dziesięć kilometrów — to dwadzieścia tysięcy kroków; dużo tego, jeśli zważyć, że po każdych pięciuset, sześciuset krokach trzeba się zatrzymać, by odpocząć. Wczoraj, żeby skrócić drogę, Aleksiej wyznaczał sobie jakieś widoczne punkty orientacyjne: sosnę, pniak, wybój na drodze — i dążył do nich jako do miejsca odpoczynku. Teraz przetłumaczył to wszystko na mowę liczb, przełożył na liczbę kroków. Postanowił odcinki pomiędzy tymi punktami obliczać na tysiąc kroków, czyli na pół kilometra, i odpoczywać co godzina nie dłużej niż pięć minut. Wynikało z tego, że od świtu do zachodu, chociaż z wysiłkiem, przejdzie jednak z dziesięć kilometrów. Ale z jakim trudem zrobił pierwsze tysiąc kroków! Żeby osłabić ból, usiłował odwrócić swą uwagę i zajął się rachowaniem, jednakże uszedłszy pięćset kroków zaczął się plątać, mylić i nie mógł już myśleć o niczym innym prócz piekącego, szarpiącego bólu. Jednakże przeszedł ten tysiąc kroków. Nie mając już .siły, by usiąść, Aleksiej padł twarzą w śnieg i począł go lizać. Tulił do niego czoło i skronie, w których huczała krew, 29 i doznawał niewysłowionęj błogości od tego lodowatego dotknięcia. Potem drgnął, spojrzał na zegarek. Sekundnik wybijał ostatnie mgnienia piątej minuty. Aleksiej z lękiem spojrzał na wskazówkę, jak gdyby z chwilą, kiedy zakończy ona swój obieg, miało nastąpić coś straszliwego, lecz gdy wskazówka dobiegła cyfry sześćdziesiąt, natychmiast się podniósł, jęknął i ruszył dalej. Do południa, gdy półmrok leśny roziskrzył się cienkimi nićmi promieni słonecznych, które przedarły się przez gęstwę igliwia, a w lesie mocno zapachniało żywicą i tającym śniegiem, Aleksiej odbył zaledwie cztery takie przemarsze. Opadł pośrodku drogi wprost na śnieg, nie mając już siły dowlec się do pnia wielkiej brzozy, znajdującej się nieledwie w odległości wyciągniętego ramienia. Siedział długo, pochylony, o niczym nie myśląc, nic nie widząc i nie słysząc, nawet nie czując głodu. Wreszcie westchnął, wrzucił do ust kilka bryłek śniegu, przezwyciężając skuwające ciało odrętwienie wydobył z kieszeni rdzawą puszkę i otworzył ją sztyletem. Włożył do ust kawałek zmarzniętej, bez smaku słoniny i chciał to przełknąć, lecz słonina odtajała. Poeźul w ustach jej smak i nagle doznał takiego uczucia głodu, że z wysiłkiem oderwał się od puszki i zaczął jeść śnieg, byleby tylko coś połykać. Zanim ruszył w dalszą drogę, wyciął sobie kije z jałowca. Opierał się na nich, ale iść z godziny na godzinę było coraz trudniej. : ...Trzeci dzień wędrówki po kniejach leśnych, gdzie Aleksiej nie widział żadnego śladu ludzi, upamiętnił się nieoczekiwanym wydarzeniem. 30 Pierwsze promienie słońca obudziły Aleksieja. Przemarznięty na wskroś drżał z zimna. W kieszeni kombinezonu znalazł zapalniczkę, którą mu z łuski karabinowej zrobił na pamiątkę mechanik Jura. Jakoś zapomniał całkiem o niej i o tym, że można i trzeba rozniecać ogień. Nałarnał z jodły, pod którą spał, suchych, omszałych gałązek, przykrył je igliwiem i podpalił. Żółte, szparkie języczki ognia wyrywały się spod siwego dymu. Smolne, suche drzewo zajęło się szybko i wesoło. Płomień przeskoczył na igliwie i rozdmuchany wiatrem rozpalał się z jękiem i świstem. Ognisko trzaskało i syczało, roztaczając suchy, dobroczynny żar. Aleksiej poczuł się lepiej; zsunął błyskawiczny zamek kombinezonu, wyciągnął z kieszeni bluzy parę wytartych listów, pisanych jednakowym, okrągłym, starannym pismem, wyjął z jednego z nich fotografię szczupłej dziewczyny, która w kwiecistej sukni siedziała z podwiniętymi nogami na trawie. Długo patrzył na nią, potem znów troskliwie owinął fotografię w celofan, włożył do listu, w zadumie potrzymał w rękach i schował z powrotem do kieszeni. — To nic, to nic, wszystko' będzie dobrze — powiedział, zwracając się ni to do dziewczyny, ni to do siebie samego, i w zadumie powtórzył: — Nic to... Teraz już wprawnym ruchem ściągnął z nóg buty, odwinął szal, uważnie obejrzał stopy. Spuchły mu jeszcze bardziej. Palce sterczały w różne strony, jak gdyby stopy były gumowe, nadmuchane powietrzem. Barwa ich była jeszcze ciemniejsza niż wczoraj. Aleksiej westchnął żegnając się z dogasającym ogniskiem i znów powlókł się drogą, skrzypiąc kijami po zlodowaciałym śniegu, przygryzając wargi i tracąc chwilami przytomność. Nagle, wśród innych szmerów lasu, których oswojone ucho prawie już nie chwytało, Aleksiej dosłyszał daleki odgłos huczących silników. Po- 31 czątkowo myślał, że się przesłyszał wskutek zmęczenia, ale silniki huczały coraz głośniej, to wyjąc na pierwszym biegu, to przycichając. Z pewnością byli to Niemcy i jechali tą samą drogą, którą on szedł. Aleksiej uczuł, że wszystko w nim zamarło. Strach dodał mu sił. Zapominając o zmęczeniu, o bólu w nogach skręcił z drogi, dobrnął grudą do gęstego jodłowego zagajnika, zaszył się w gąszczu i położył na śniegu. Z drogi nie sposób go było zauważyć; on zaś widział wyraźnie drogę oświetloną popołudniowym słońcem, już wznoszącym się ponad ząbczastą ścianą wierzchołków jodłowych. Szum się zbliżał. Aleksiej przypomniał sobie, że na śniegu nie uczęszczanej drogi widoczny był wyraźnie jego samotny ślad. Ale na ucieczkę było za późno: silnik przedniego samochodu huczał już całkiem blisko. Aleksiej jeszcze mocniej wtulił się w śnieg. Naprzód mignął między gałęziami płaski, podobny do klina samochód pancerny posmarowany wapnem. Kołysząc się i szczękając łańcuchami zbliżał się do miejsca, gdzie ślady Aleksieja skręcały w las. Aleksiej wstrzymał oddech. Samochód pojechał dalej. Za nim szła niewielka otwarta ciężarówka na gąsienicach. Ktoś w czapce o zadartym denku, wtuliwszy nos w bury futrzany kołnierz, siedział obok szofera, a z tyłu na wysokiej ławce kiwali się żołnierze z automatami, odziani w szarozielone płaszcze i hełmy. W pewnej odległości, prychając i zgrzytając gąsienicami, jechała jeszcze jedna ciężarówka, w której rzędami siedziało z piętnastu hitlerowców. Aleksiej wtulał się w śnieg. Samochody były tak blisko, że w twarz wionął mu ciepły odór swędu gazo-linowego. Włosy zjeżyły mu się na karku, mięśnie zwinęły w sprężone kłęby. Ale samochody przejechały, woń się rozwiała i po chwili już z oddali dochodził ledwie rozpoznawalny szum motorów. 32 Przeczekawszy, aż wszystko ucichnie, Aleksiej wydostał się na drogę, na której znać było dokładnie szcze-blowate ślady ciągników, i po tych śladach poszedł dalej. Posuwał się tymi samymi równomiernymi przemarszami, tak samo odpoczywał, tak samo się posilał, odbywszy połowę dziennej drogi. Lecz teraz szedł ostrożnie jak zwierzę. Jego trwożny słuch chwytał każdy szmer, oczy czujnie patrzyły na wszystkie strony, jak gdyby wiedział, że tuż obok podkrada się i kryje wielki, groźny drapieżca. Jako lotnik, przyzwyczajony do walki w powietrzu, Aleksiej po raz pierwszy spotkał na ziemi żywych, nie unieszkodliwionych wrogów. Teraz brnął ich śladem, uśmiechając się szyderczo. Niewesoło żyć im tutaj, nie-przytulnie, niegościnna jest ziemia przez nich okupowana! Nawet przez ten las dziewiczy, gdzie trzy dni nie widział Aleksiej śladu człowieka, oficer ich musi jeździć z taką eskortą! — To nic, nic, wszystko będzie dobrze! — dodawał sobie otuchy Aleksiej i wciąż szedł, szedł, szedł, usiłując zapomnieć, że nogi bolą go coraz ostrzej i że sam słabnie coraz bardziej. Żołądek nie dawał się już oszukać ani kawałkiem młodej kory jodłowej, którą Aleksiej wciąż gryzł i połykał, ani gorzkawymi pączkami brzozowymi, ani delikatnym i lepkim, ciągnącym się w zębach włóknem młodej kory lipowej. Do zmroku przeszedł zaledwie pięć odcinków. Za to na noc rozniecił wielkie ognisko obłożywszy igliwiem i chrustem ogromny, na wpół zgniły pień brzozy leżącej na ziemi. Dopóki pień tlił się żarem, Aleksiej spał wyciągnięty na śniegu, odczuwając ożywcze ciepło to w jednym, to w drugim boku. Odwracał się więc odruchowo i budził, żeby dorzucić chrustu i nie dać zgasnąć pniakowi, który sycząc płonął leniwie. W nocy rozhulała się zamieć. Poruszyły się, zaszu- 3 — Opowieść o prawdziwym człowieku 33 ^illimtfiem,^ ^n^czej nie wstanie. Sta-Hl |ia|ceni (iuszk^' pokaleczywszy sobie jltękę ° Jk ostfe krawędzie, ale wciąż |jl«zcz^ ZOsta^° trochę tłuszczu. Na-i r^^grzet»ał siwy popiół gasną-PU^2kę Ha tleJa.ce węgle, a potom iWP^ ^ pachnącą nieco ^ke wS*1111^ ^° bieszeni posta-''e j gotov^ać herbatę. Pić gorącą lrl^ odkryc^-e ^ dodało nieco otu-^ ruszył w drogę. ^ zawód. Śnieżyca nocna za-lZ^grac[0ała go ukośnymi, spię-'^^aina roziskrzona niebieskość gypjcjjn, jeszcze nie uleżałym oby\tf3^' Nawet kije, więznąc pod dfzewarn^ stały się czar-^rzew wyjrzało na prze- łoić tysiąc pięćset !¦ -i>,e j^a^dy nowy ruch kosztował Nczał się- Ziemia wyślizgiwała ¦\.a padał, przez mgnienie leżał ~^aspv przylgnąwszy czołem „_ Mm. podnosił się i sta- ~V ogarn^a^a §° niezmożona ^y gię położyć, zapomnieć j jednym mięśniem. Niech i przystawał, drętwiejąc „0 czym zagryzając boleś-zr[oWa robił kilka kroków, ^c jjjemoże, że żadna siła nie siadł, już więcej nie po-sję dokoła. Obok, na skra- 35 ' •!«} przesłyszał wskutek zmęczenia, .•oraz głośniej, to wyjąc na pierw- i'lchaji)c. Z pewnością byli to Niem- \ą ntanw) drogą, którą on szedł. Aleksiej .-v«tk<> w nim zamarło. ¦ inł mu sił. Zapominając o zmęczeniu, o bólu !> ?łltn;t:ił z drogi, dobrnął grudą do gęstego jod-i . ,m K" /uKajnika, zaszył się w gąszczu i położył na śnie-Kii. / drogi nie sposób go było zauważyć; on zaś widział wyraźnie drogę oświetloną popołudniowym słoń-irm, już wznoszącym się ponad ząbczastą ścianą wierzchołków jodłowych. Szum się zbliżał. Aleksiej przypomniał sobie, że na śniegu nie uczęszczanej drogi widoczny był wyraźnie jego samotny ślad. Ale na ucieczkę było za późno: silnik przedniego samochodu huczał już całkiem blisko. Aleksiej jeszcze mocniej wtulił się w śnieg. Naprzód mignął między gałęziami płaski, podobny do klina samochód pancerny posmarowany wapnem. Kołysząc się i szczękając łańcuchami zbliżał się do miejsca, gdzie ślady Aleksieja skręcały w las. Aleksiej wstrzymał oddech. Samochód pojechał dalej. Za nim szła niewielka otwarta ciężarówka na gąsienicach. Ktoś w czapce o zadartym denku, wtuliwszy nos w bury futrzany kołnierz, siedział obok szofera, a z tyłu na wysokiej ławce kiwali się żołnierze z automatami, odziani w szarozielone płaszcze i hełmy. W pewnej odległości, prychając i zgrzytając gąsienicami, jechała jeszcze jedna ciężarówka, w której rzędami siedziało z piętnastu hitlerowców. Aleksiej wtulał się w śnieg. Samochody były tak blisko, że w twarz wionął mu ciepły odór swędu gazo-linowego. Włosy zjeżyły mu się na karku, mięśnie zwinęły w sprężone kłęby. Ale samochody przejechały, woń się rozwiała i po chwili już z oddali dochodził ledwie rozpoznawalny szum motorów. 32 Przeczekawszy, aż wszystko ucichnie, Aleksiej wydostał się na drogę, na której znać było dokładnie szcze-blowate ślady ciągników, i po tych śladach poszedł dalej. Posuwał się tymi samymi równomiernymi przemarszami, tak samo odpoczywał, tak samo się posilał, odbywszy połowę dziennej drogi. Lecz teraz szedł ostrożnie jak zwierzę. Jego trwożny słuch chwytał każdy szmer, oczy czujnie patrzyły na wszystkie strony, jak gdyby wiedział, że tuż obok podkrada się i kryje wielki, groźny drapieżca. Jako lotnik, przyzwyczajony do walki w powietrzu, Aleksiej po raz pierwszy spotkał na ziemi żywych, nie unieszkodliwionych wrogów. Teraz brnął ich śladem, uśmiechając się szyderczo. Niewesoło żyć im tutaj, nie-przytułnie, niegościnna jest ziemia przez nich okupowana! Nawet przez ten las dziewiczy, gdzie trzy dni nie widział Aleksiej śladu człowieka, oficer ich musi jeździć z taką eskortą! — To nic, nic, wszystko będzie dobrze! — dodawał sobie otuchy Aleksiej i wciąż szedł, szedł, szedł, usiłując zapomnieć, że nogi bolą go coraz ostrzej i że sam słabnie coraz bardziej. Żołądek nie dawał się już oszukać ani kawałkiem młodej kory jodłowej, którą Aleksiej wciąż gryzł i połykał, ani gorzkawymi pączkami brzozowymi, ani delikatnym i lepkim, ciągnącym się w zębach włóknem młodej kory lipowej. Do zmroku przeszedł zaledwie pięć odcinków. Za to na noc rozniecił wielkie ognisko obłożywszy igliwiem i chrustem ogromny, na wpół zgniły pień brzozy leżącej na ziemi. Dopóki pień tlił się żarem, Aleksiej spał wyciągnięty na śniegu, odczuwając ożywcze ciepło to w jednym, to w drugim boku. Odwracał się więc odruchowo i budził, żeby dorzucić chrustu i nie dać zgasnąć pniakowi, który sycząc płonął leniwie. W nocy rozhulała się zamieć. Poruszyły się, zaszu- 3 — Opowieść o prawdziwym człowieku 33 1 miuly trwożnie, zajęczały, zaskrzypiały nad głową sosny. Tumany kolącego śniegu wlokły się po ziemi. Szeleszczący mrok zapłąsał nad skomlącym, iskrzącym się płomienie. Ale śnieżyca nie zbudziła Aleksieja. Spał słodko i chciwie pod osłoną ciepłego ogniska. Ogień bronił przed zwierzem. A hitlerowców w taką noc można się było nie bać. Nie odważą się zjawić podczas zamieci w głuchym lesie. A jednak dopóki utrudzone ciało odpoczywało w dymnym cieple, ucho nawykłe już do zwierzęcej ostrożności, chwytało każdy głos. Nad ranem, gdy zawierucha minęła, a w ciemnościach na uciszoną ziemię spłynęły gęste, białawe mgły, poczęło się majaczyć Aleksiejowi, że poprzez szum wierzchołków sosnowych, poprzez szmer spadającego śniegu słyszy dalekie odgłosy boju, wybuchy, serie kae-mów, strzały karabinowe. „Czyżby już linia frontu? Tak prędko?" Lecz gdy rankiem wiatr rozproszył mgłę i las, posrebrzony przez noc, siwy i wesoły, roziskrzył się w słońcu iglastym szronem, gdy radując się tej nagłej jego przemianie zaszczebiotało, zaśpiewało, zaćwierkało ptactwo czując nadchodzącą wiosnę, Aleksiej — jakkolwiek wytężał słuch — nie mógł uchwycić zgiełku bitwy ani strzelaniny, ani nawet odgłosów kanonady. Iskrząc się igiełkami w słońcu, sypał się z drzew śnieg białą, dymną szadzią. Gdzieniegdzie z lekkim stukiem spadały na śnieg ciężkie wiosenne krople. Wiosna! Tego ranka po raz pierwszy dała znać o sobie tak stanowczo i natarczywie. Żałosne resztki konserw — kilka włókien mięsa pokrytego pachnącym tłuszczem — postanowił Aleksiej 34 zjeść z rana, czuł bowiem, że inaczej nie wstanie. Starannie wyskrobał palcem puszkę, pokaleczywszy sobie w paru miejscach rękę o jej ostre krawędzie, ale wciąż mu się zdawało, że jeszcze zostało trochę tłuszczu. Napełnił puszkę śniegiem, rozgrzebał siwy popiół gasnącego ogniska, postawił puszkę na tlejące węgle, a potem z rozkoszą małymi łykami, wypił tę pachnącą nieco mięsem gorącą wodę. Puszkę wsunął do kieszeni postanawiając, że będzie w niej gotować herbatę. Pić gorącą herbatę! Było to przyjemne odkrycie i dodało nieco otuchy Ałeksiejowi, gdy znów ruszył w drogę. Ale tu czekał go wielki zawód. Śnieżyca nocna zawiała całkiem szlak, poprzegradzała go ukośnymi, spiętrzonymi zaspami. Jednostajna roziskrzona niebieskość raziła oczy. Nogi grzęzły w sypkim, jeszcze nie uleżałym śniegu. Z ledwością je wydobywał. Nawet kije, więznąc również, pomagały kiepsko. Do południa, gdy cienie pod drzewami stały się czarne, a słońce znad wierzchołków drzew wyjrzało na przesiekę, Aleksiej zdołał zrobić zaledwie tysiąc pięćset kroków i zmęczył się tak, że każdy nowy ruch kosztował go dużo wysiłku woli. Zataczał się. Ziemia wyślizgiwała mu się spod nóg. Co chwila padał, przez mgnienie leżał nieruchomo na grzbiecie zaspy, przylgnąwszy czołem do chrzęszczącego śniegu, po czym podnosił się i stawiał jeszcze kilka kroków. Ogarniała go niezmożona senność. Coś go ciągnęło, by się położyć, zapomnieć 0 wszystkim, nie poruszyć ani jednym mięśniem. Niech się dzieje, co chce. Aleksiej przystawał, drętwiejąc 1 chwiejąc się z boku na bok, po czym zagryzając boleśnie wargi przytomniał i znowu robił kilka kroków, z trudem wyciągając nogi. Wreszcie uczuł, że dalej iść nie może, że żadna siła nie ruszy go z miejsca, że gdyby siadł, już więcej nie powstanie. Z rozpaczą rozejrzał się dokoła. Obok, na skra- 35 ju drogi stała młoda gałęzista sosenka. Ostatnim wysiłkiem woli postąpił krok i zwalił się na nią, trafiając podbródkiem w pęknięcie jej rozwidlonego wierzchołka. Ciężar, który obarczał jego rozbite nogi, zmniejszył się nieco. Aleksiej poczuł ulgę. Leżał na prężnych gałęziach, rozkoszując się odpoczynkiem. Chcąc się ułożyć wygodniej, wsparł się podbródkiem o rosochę sosenki, podciągnął nogi — jedną, drugą, i nogi nie mając na sobie ciężaru ciała łatwo uwolniły się z zaspy. W tym momencie Aleksiejowi zaświtała myśl. Ależ tak, ależ tak! Można przecież ściąć to maleńkie drzewko, zrobić z niego długi kij z widełkami u góry, wystawić ten kij przed siebie, opierając się podbródkiem o widełki, i przenosić w ten sposób ciężar ciała, a potem, tak jak teraz przy sosence, ciągnąć za sobą nogi. Zbyt powoli? Oczywista, będzie to szło powoli, ale za to człowiek się tak nie zmęczy i można będzie odbywać dalej drogę, nie czekając, aż zaspy osiądą i stwardnieją. Aleksiej ukląkł natychmiast, ściął drzewko sztyletem, poobcinał gałązki, okręcił widełki chustką do nosa, bandażami i natychmiast spróbował ruszyć dalej. Wetknął kij przed sobą, wsparł się weń podbródkiem i rękami dał krok, dwa, znów wetknął kij, znowu się oparł, znowu krok, dwa. I poszedł, licząc kroki i wyznaczając sobie nowe normy przemarszów. Dla kogoś patrzącego z boku dziwny byłby widok człowieka brnącego w tak niepojęty sposób przez głuchy las, poruszającego się wśród głębokich zasp z szybkością gąsienicy, idącego od zorzy porannej do wieczornej i przebywającego w tym czasie nie więcej niż pięć kilometrów. Ale las był pusty. Nikt, oprócz srok, nie obserwował Aleksieja. Sroki zaś, które w ciągu tych dni przekonały się o nieszkodliwości tej dziwnej trójnożnej istoty, nie odlatywały, gdy się zbliżała, uskakiwały tylko niechętnie na bok i przechylając łebki przyglądały się jej drwiąco swymi ciekawymi, czarnymi paciorkami oczu. 8 Tak wlókł się Aleksiej jeszcze dwa dni śnieżną drogą, wyrzucając przed siebie kij, kładąc się nań i podciągając nogi. Stopy jego już skamieniały i nic nie czuły, lecz ciało przy każdym kroku przeszywał ból. Głód przestał go dręczyć. Kurcze i rżnięcie w brzuchu ustały, przechodząc w ciągły tępy ból, jak gdyby pusty żołądek stwardniał i obróciwszy się niezdarnie, przygniótł wszystkie wnętrzności. Aleksiej odżywiał się młodą korą sosnową, którą w chwilach odpoczynku zdzierał sztyletem, pączkami brzóz i lip tudzież zielonym, miękkim mchem. Wygrzebywał go spod śniegu, a podczas noclegów gotował we wrzątku. Pociechą była mu „herbata" z lakierowanych listeczków borówek, zbieranych w miejscach, gdzie śnieg roztajał. Gorąca woda, wypełniając ciało ciepłem, wywoływała nawet zułdzenie sytości. Chłepcząc gorący wywar, pachnący dymem i liśćmi, Aleksiej uspokajał się i droga wydawała mu się już nie taka straszna i nieskończona. Swój szósty nocleg Aleksiej odbywał znów pod zielonym namiotem rozłożystej jodły, ognisko zaś rozniecił obok, dokoła starego smolnego pnia, który wedle jego obliczeń powinien był tlić się żarem całą noc. Jeszcze się nie ściemniło. Na szczycie jodły krzątała się niewidoczna wiewiórka. Łuskała szyszki i od czasu do czasu rzucała w dół puste i rozgryzione. Aleksieja, który teraz wciąż myślał o jedzeniu, zastanowiło, co też zwierzątko znajduje w szyszkach. Podniósł jedną z nich, odłupał 36 37 nietkniętą łuskę i zobaczył pod nią jednoskrzydłowe siemiączko wielkości ziarna prosa. Przypominało raa-ciupeńki orzeszek cedrowy. Zgryzł je. Uczuł w ustach przyjemny smak cedrowego olejku. Natychmiast więc zebrał kilka leżących dokoła nie rozwiniętych, wilgotnych szyszek jodłowych, położył je blisko ognia, podrzucił chrustu, a gdy się szyszki otworzyły, począł wytrząsać z nich ziarenka i rozcierać je w dłoniach. Zdmuchiwał plewki i zjadał drobniutkie orzeszki. Las szumiał cicho. Tlił się pień smolny, roztaczając wonny, przypominający kadzidło, nie gryzący dym. Płomień to się rozpalał, to przygasał i z szumiącego mroku wyłaniały się w kręgu oświetlonym, to znowu znikały w pomroce pnie złocistych sosen i srebrnych brzóz. Aleksiej dorzucał chrustu i zabierał się znowu do szyszek jodłowych. Zapach olejku cedrowego budził w pamięci dawno zapomniany obraz dzieciństwa... Mały pokoik, gęsto zastawiony znajomymi sprzętami. Stół pod lampą wiszącą. Matka, w odświętnej odzieży, w dzień Wielkanocy wraca z cerkwi, uroczyście wydostaje z kufra torebkę i wysypuje z niej do misy cedrowe orzeszki. Cała rodzina: matka, babka, dwaj bracia i on, Aleksiej, najmłodszy ze wszystkich, zasiadają do stołu i zaczyna się uroczyste łuskanie orzeszków, tego świątecznego smakołyku. Wszyscy milczą. Babcia wydłubuje ziarenka szpilką, matka agrafką. Matka zgrabnie nadgryza orzeszki, wyciąga z nich jądecrka i układa w kupkę. Potem, wziąwszy ich garść, wkłada je od razu do ust któremuś z dzieci, przy czym szczęśliwiec ten czuje wargami szorstkość jej spracowanej, niestrudzonej dłoni, pachnącej mydłem poziomkowym z okazji święta. 38 Kamyszyn... dzieciństwo! Jakże się zacisznie mieszkało w malutkim domku na skraju miasta! Las szumi, twarz płonie, a po plecach poczynają chodzić ciarki. Pohukuje w ciemności puchacz, poszczekują lisy. Przed ogniskiem skulił się, patrząc w zadumie na .gasnący, migotliwy żar, człowiek głodny, chory, śmiertelnie znużony, sam w tym olbrzymim, nieprzebytym lesie, a przed nim w pomroce ciągnie się nieznana droga, pełna niewiadomych niebezpieczeństw i trudów. — Nic to, nic — wszystko będzie dobrze! — mówi nagle ten człowiek i w ostatnich szkarłatnych odblaskach ogniska widać, jak spękanymi wargami uśmiecha się do jakichś swoich dalekich myśli. W siódmym dniu swej wędrówki Aleksiej dowiedział się, skąd go doszły w noc zawiei odgłosy dalekiego boju. Umęczony już do cna, przystając co chwila, by odetchnąć, wlókł się odtajałą drogą leśną. Wiosna już się teraz nie uśmiechała z dala. Weszła w ten matecznik wraz ze swymi ciepłymi, przejmującymi wiatrami, z ostrymi promieniami słońca, które przenikały poprzez gałęzie i zmywały śnieg z kęp pagórków; weszła ze smutnym wieczornym krakaniem wron, z powolnymi, statecznymi gawronami na brunatniejących garbach drogi, z porowatym niby plastry pszczele wilgotnym śniegiem, z iskrzącymi się kałużami, z całą tą potężną, niepokojącą wonią, od której wszystko, co żyje, doznaje radosnego zawrotu głowy. Aleksiej od dziecka lubił tę porę. I nawet teraz, włócząc przez kałuże swe chore nogi w mokrych, rozmiękłych butach, głodny, często nieprzytomny z bólu i znu- 39 r żenią, przeklinając kałuże, grząski śnieg i wczesne błoto, Aleksiej przecie wdychał chciwie ów odurzający i wilgotny zapach. Nie wybierał Już drogi, nie wymijał kałuż, potykał się, padał, wstawał kładąc się ciężko na swą laskę, przystawał chwiejąc się i zbierając siły, potem wyrzucał kij jak najdalej przed siebie i znów powoli posuwał się na wschód. Nagle na zakręcie leśnej drogi, która w tym miejscu ostro zbaczała na lewo, Aleksiej stanął i zamarł. Tam, gdzie się droga zwężała, najbardziej ściśnięta z obu stron gęstym, młodym laskiem, ujrzał niemieckie samochody, które go wyminęły. Drogę zagradzały im dwie olbrzymie sosny. Przy tych sosnach, utknąwszy w nich chłodnicą, stał — podobny do siekiery — samochód pancerny. Był jednak nie plamistobiały jak przedtem, lecz purpurowoczerwony i stał nisko na żelaznych obręczach, gdyż opony spaliły się. Jego wieża pancerna leżała w śniegu pod drzewem niby grzyb osobliwy. Obok samochodu, leżała załoga -— trzy trupy — w czarnych, zatłuszczonych, krótkich mundurach i w hełmach. Dwie ciężarówki, również spalone, szkarłatne, o czarnych, zwęglonych wnętrznościach, stały tuż obok na roztajałym śniegu, ciemnym od spalenizny, popiołu i węgli. Dokoła, na ścieżynkach, w krzakach przydrożnych, w szczątkach samochodów leżały ciała niemieckich żołnierzy. Widać było, że żołnierze rozbiegli się w przerażeniu, nawet nie zdając sobie sprawy, co się stało, widać było, że śmierć czyhała na nich za każdym drzewem, za każdym krzakiem, czając się w śnieżnym całunie zawiei. Do drzewa przywiązany był trup oficera w mundurze, ale bez spodni. Do jego zielonego, z ciemnym kołnierzem frencza przypięta była kartka. „Znalazłeś, czegoś szukał" — brzmiał napis. Niżej, inną ręką, rozpływającym się już ołówkiem chemicznym, dopisane było dużymi literami słowo „sobaka". 40 \ Aleksiej długo badał pobojowisko, szukając czegoś do zjedzenia. Zaledwie w jednym miejscu znalazł się stary suchar, wdeptany w śnieg, już podziobany i za-pleśniały, i przytknął go do warg, wdychając chciwie kwaśny zapach żytniego chleba. Miał ochotę cały ten suchar wpakować do ust i żuć, żuć wonny miękisz chlebowy. Ale podzielił go na trzy cząstki: dwie schował jak najgłębiej w kieszeni kombinezonu, jedną zaś począł kruszyć i ssać okruchy niby cukierki, pragnąc przedłużyć tę rozkosz. Raz jeszcze obszedł pole walki. Nagle olśniła go myśl: muszą tu gdzieś być w pobliżu partyzanci! Przecież to ich nogi zdeptały kopny śnieg w krzakach i dokoła drzew! Może, gdy się tak wałęsa wśród trupów, już go dostrzegł gdzieś z wierzchołka jodły, zza krzaka, spoza zaspy i już go obserwuje partyzancki zwiadowca. Aleksiej osłonił usta dłońmi i krzyknął, co miał sił: — Hej, hej! Partyzanci! Partyzanci! Zdumiało go, że tak słabo i cicho brzmi jego głos. Nawet echo, odzywając się z gęstwiny leśnej i zwracając mu jego wołanie, odbite od pni drzewnych, wydawało się głośniejsze. — Partyzanci! Partyzanci-i-i! Hej, hej! — wołał Aleksiej, siedząc na śniegu wśród czarnej zgorzeli samochodów i milczących wrażych ciał. Aleksiej wołał i natężał słuch. Ochrypł już, naderwał sobie głos. Zrozumiał, że partyzanci, zrobiwszy swoje, wziąwszy łupy wojenne, dawno odeszli — a i po cóż mieli pozostawać w bezludnej puszczy? Jednak wciąż krzyczał czekając cudu, ufny, że oto wnet wyjdą z zarośli brodaci ludzie, o których tyle słyszał; że go zabiorą ze sobą, poniosą i można będzie choćby dzień jeden, choć godzinę odpocząć, ulegając cudzej dobrej woli, nie troszcząc się o nic, nie dążąc nigdzie. Ale tylko las odpowiadał mu dźwięcznym jak werbel echem. I nagle — albo może tak mu się wydawało z wielkiego naprężenia — Aleksiej usłyszał poprzez melodyjny, głęboki szum konarów głuche i częste, wyraźnie rozpoznawalne, to znów ucichające huki. Drgnął, jak gdyby z dala doszedł go w tej zapadłej puszczy zew przyjazny. Ale nie wierzył uszom i siedział długo, wyciągając szyję. Nie. Nie łudził się. Wilgotny wiatr pociągnął od ¦^schodu i przyniósł znów głuche, lecz wyraźnie teraz rozpoznawalne odgłosy kanonady. I była to kanonada nie leniwa, jaką się słyszało w ostatnich miesiącach, kiedy to wojska, okopane i umocnione na stałej linii obronnej, obrzucały się ^,ez pośpiechu pociskami, nękając się nawzajem. Kanonada była częsta i natężona, jak gdyby Ictos obracał ciężkie brukowce albo też zaczynał mocno walić pięściami w dno dębowej beczki. Oczywiście! Gwałtowny pojedynek artyleryjski! Sądząc z odgłosów, iinia frontu była o jakieś dziesięć kilometrów i coś się tam odbywało, ktoś nacierał i ktoś, frromąc się, rozpaczliwie się ostrzeliwał. Łzy radości spływały po policzkach Aleksieja. Patrzył na wschód. Co prawda w miejscu tym droga skręcała ostro w przeciwną stronę i przed Aleksiejem rozpościerał się całun śnieżny. Ale stamtąd słyszał właśnie ten przyzywający głos. Tam wiodły ciemniejące W śniegu, podłużne dołki partyzanckich śladów, gdzieś ¦W tym borze przebywali owi odważni ludzie leśni. Mamrocząc sobie pod nosem: „Nic to, nic, towarzysze, wszystko będzie dobrze" — Aleksiej wetknął śmiało kij w śnieg, wsparł się na nim podbródkiem, przerzucił pań cały ciężar ciała, z trudem, lecz stanowczo przeciągnął nogi przez zaspę. Zboczył z drogi w caliznę śnieżną- 42 10 Dnia tego nie udało mu się zrobić po śniegu nawet stu kroków. Zatrzymał go zmrok. Aleksiej znowu upatrzył sobie stary pniak, obłożył go chrustem, wyjął bezcenną zapalniczkę zrobioną z gilzy, potarł kółeczko, potarł raz jeszcze — i zdrętwiał: w zapalniczce nie było benzyny. Potrząsał nią, dmuchał, usiłując wycisnąć resztki benzyny — na próżno. Ściemniło się. Iskierki pryskające spod kółka, niby maluteńkie błyskawice, na mgnienie oka rozpraszały mrok dokoła jego twarzy. Kamyk starł się i ognia nie dało się już wykrzesać. Trzeba było omackiem dopełznąć ku młodej, gęstej sośnie, zwinąć się w kłębek, oprzeć brodę o kolana, objąć je pierścieniem rąk i zastygnąć tak, słuchając leśnych szmerów. Być może, nocy tej Aleksieja zdjęłaby rozpacz. Ale w śpiącym lesie odgłosy kanonady rozlegały się wyraziście; Aleksiejowi zdawało się, że począł nawet odróżniać krótkie trzaski strzałów od głuchego łoskotu wybuchów. Obudziwszy się z rana z uczuciem bezwiednej trwogi i żalu, Aleksiej pomyślał natychmiast: „Co się stało? Zły sen?" Przypomniał sobie: zapalniczka! Jednakże nie wydało mu się to wielkim zmartwieniem, słońce bowiem przygrzewało dobrotliwie i wszystko dokoła — sypki, ziarnisty śnieg, pnie sosen i ich igliwie — lśniło i iskrzyło się. Gorsze było co innego: rozgiąwszy ścierpłe ręce Aleksiej uczuł, że nie może wstać. Po kilku bezskutecznych próbach powstania złamał swoją laskę i niby wór zwalił się na ziemię. Obrócił się na wznak> żeby ustąpiło odrętwienie członków, i począł patrzeć poprzez iglaste gałęzie sosen w bezdenne, błękitne niebo, po którym pośpiesznie płynęły czyściutkie, puszyste, o wyzłoconych, strzępiastych rąbkach obłoki. Odrętwienie ciała stopniowo ustępowało, ale z nogami coś się stało. Nie 43 mógi się podnieść. Trzymając się sosenki Aleksiej raz jeszcze usiłował wstać. Wreszcie mu się udało, lecz zaledwie spróbował przyciągnąć nogi do drzewka, upadł natychmiast z osłabienia i z powodu jakiegoś straszliwego, nowego, świerzbiącego bólu w stopach. Czyżby koniec? Czy przyjdzie mu tak zginąć tutaj, pod sosnami, tu, gdzie być może nikt nigdy nie znajdzie i nie pogrzebie jego kości objedzonyeh przez dzikiego zwierza? Słabość niezmożenie cisnęła go do ziemi. Lecz w oddali grzmiała kanonada. Tam toczył się bój, tam byli swoi. Czy nie znajdzie w sobie siły, by pokonać te ostatnie osiem, dziesięć kilometrów? Kanonada ciągnęła, krzepiła, wzywała go natarczywie. I Aleksiej odpowiedział na wezwanie. Stanął na czworakach i jak zwierz począł się czołgać na wschód, czołgać naprzód nieświadomie, urzeczony głosem dalekiego boju, a potem już przytomnie, rozumiejąc, że taki sposób posuwania się przez las jest prostszy niż za pomocą kija, że stopy mniej go tak bolą, nie dźwigają bowiem żadnego ciężaru, że pełznąc jak zwierzę będzie się mógł poruszać znacznie szybciej. I znów uczuł, jak mu coś radośnie wzbiera w piersi i podchodzi do gardła. Jak gdyby przekonując nie siebie, lecz kogoś innego, kto upadł na duchu i zwątpił w możliwość tak nieprawdopodobnego poruszania się, Aleksiej rzekł na głos: — To nic, przyjacielu, teraz już wszystko w porządku! Po jednym z takich przemarszów Aleksiej rozgrzał zgrabiałe dłonie wcisnąwszy je pod pachy, przyczołgał się do młodej jodełki, wyciął z niej kwadratowe kawałki kory, po- czym łamiąc paznokcie zdarł z brzozy kilka długich, białych, włóknistych pasków łyka. Wyjął z butów strzępy wełnianego szalika, owinął nimi ręce, od spodu dłoni na kształt podeszwy położył korę, przy- 44 wiązał ją łykiem i okręcił bandażami. Tym sposobem prawa dłoń zamieniła się w rodzaj kulasa, wygodnego i szerokiego. Na lewej dłoni, którą trzeba było obwiązać za pomocą zębów, uzbrojenie wypadło mniej zgrabnie. Ale ręce były teraz „obute" i Aleksiej popełznął dalej, czując, że posuwanie staje się łatwiejsze. Na następnym popasie przywiązał również kawałki kory do kolan. Do południa, gdy słońce jęło dogrzewać, Aleksiej zrobił już na rękach sporo „kroków". Kanonada — czy dlatego, że zbliżył się do niej, czy też skutkiem jakiegoś złudzenia słuchu — grzmiała mocniej. Było tak ciepło, że Aleksiej musiał otworzyć błyskawiczny zamek kombinezonu i rozpiąć się. Gdy się czołgał przez mszar z zielonymi kępkami, od-tajałymi spod śniegu, los zgotował mu podarunek: na siwawym, wilgotnym i miękkim mchu spostrzegł Aleksiej cienkie niteczki łodyżek o listkach rzadkich, ostrych i połyskliwych, a wśród nich, wprost na kępkach, leżały krwawe, ledwie zmięte, wciąż jeszcze soczyste jagody żurawin. Aleksiej pochylił się nad kępką i wprost wargami jął zbierać z aksamitnego, ciepłego, pachnącego błotną wilgocią mchu jedną jagodę po drugiej. Przyjemna, słodkawa kwaśność podśnieżnej żurawiny — pierwszego prawdziwego pokarmu spożytego w ciągu ostatnich dni — wywoływała kurcze w żołądku Aleksieja. Ale zabrakło mu sił, by przeczekać ostry, rżnący ból. Raczkował po kępkach i już wprawnie, niczym niedźwiedź, zbierał wargami i językiem kwaśno-słodkie, wonne jagody. Oczyścił w ten sposób parę kępek nie czując ani lodowatej wilgoci wiosennej wody, chlupiącej w butach, ani palącego bólu w nogach, ani zmęczenia —- nic oprócz słodkawego i cierpkiego posmaku w ustach i przyjemnej ociężałości żołądka. Zemdliło go. Ale nie mógł się powstrzymać i znów 45 i zabrał się do jagód. Zdjął z rąk obuwie własnej roboty, nazbierał żurawin do puszki, włożył ją do hełmu, który przywiązał tasiemkami do paska, i popełzł dalej, z wysiłkiem zwalczając ciężką senność, która ogarnęła cały jego organizm. W nocy, wsunąwszy się pod namiot starej jodły, Aleksiej podjadł żurawin, zżuł trochę kory i ziarenek z szyszek jodłowych. Zasnął czujnym, trwożnym snem. Kilka razy zdawało mu się, że w ciemności ktoś podkrada się do niego bezszelestnie. Otwierał oczy i słuchał z takim natężeniem, że zaczynało mu dzwonić w uszach, wyciągał pistolet i siedział skamieniały, wzdrygając się na szmer spadającej szyszki, na szelest podmarzającego śniegu, na cichutkie mruczenie maleńkich podśnieżnych strumyków. Dopiero nad ranem zmorzył go kamienny sen. Gdy się rozwidniło zupełnie, Aleksiej zobaczył dokoła drzewa, pod którym spał, drobne koronkowe tropy lisie, a wśród nich widoczny na śniegu podłużny ślad wlokącego się ogona. Więc to on nie dawał mu spać! Z tropów widać było, że lis kręcił się w kółko, przyczajał się i znowu chodził. Niedobra myśl przemknęła przez głowę Aleksiej owi. Myśliwi powiadają, że to chytre zwierzę czuje śmierć ludzką i zaczyna tropić skazanego. Czyżby takie przeczucie przywiodło tu właśnie tego tchórzliwego drapieżnika? „Bzdura, co za bzdura! Wszystko będzie dobrze" — dodał sobie animuszu Aleksiej i popełznął, aby się jak najszybciej oddalić od tego miejsca. Dnia tego znów mu się powiodło. W pachnącym krzaku jałowca, z którego zrywał wargami sine, matowe jagody, zobaczył dziwną grudkę zwiędłych liści. Dotknął jej ręką: grudka była ciężka i nie rozpadała się. Począł zdzierać liście i zadrasnął się o sterczące pod nimi igły. 46 Domyślił się: jeż. Duży, stary jeż, zaszywając się w chaszcze na zimowisko, dla ciepła nawinął na siebie opadłe jesienne liście. Nieprzytomna radość ogarnęła Aleksieja. Przez całą swą pełną utrapień wędrówkę marzył o tym, by zabić ptaka lub zwierzę. Ileż razy wyciągał pistolet i mierzył w srokę, sójkę czy zająca i za każdym razem z wysiłkiem pokonywał chęć strzału. W pistolecie miał tylko trzy naboje: dwa dla wroga, jeden w razie konieczności dla siebie. Zmuszał się, by schować pistolet. Nie miał prawa ryzykować. Atu kęs mięsa sam mu wpadał w ręce. Ani chwili nie zastanawiając się nad tym, że zabobon widzi w jeżu stworzenie nieczyste, Aleksiej szybko zdarł z niego otoczkę listowia. Jeż nie obudził się, nie rozwinął kłębka i podobny był do śmiesznego, olbrzymiego bobu pokrytego nastroszonymi igłami. Pchnięciem sztyletu zabił jeża, odwinął go, nieumiejętnie zdarł z brzuszka żółtą skórę i iglasty pancerz, rozpłatał zwierzątko na części i z rozkoszą począł szarpać zębami ciepłe jeszcze, sinawe, żylaste mięso, mocno przyrośnięte do kości. Zjadł jeża od razu, nic nie zostawiając. Aleksiej porozgryzał i przełknął wszystkie drobne kosteczki i dopiero gdy skończył, poczuł w ustach wstrętną woń psiny. Ale cóż znaczyła ta woń wobec pełnego żołądka, z którego po całym organizmie poczęła się rozchodzić sytość, ciepło i senność. Aleksiej raz jeszcze wyssał każdą kosteczkę i położył się na śniegu, rozkoszując się ciepłem i spokojem. Być może, zasnąłby nawet, gdyby go nie zbudziło ostrożne szczekanie lisa, rozlegające się po krzakach. Aleksiej nastawił uszu i nagle w głuchym huku kanonady armatniej, wciąż słyszalnej ze wschodu, odróżnił krótkie trzaski serii kaemów. 47 fc Natychmiast otrząsnąwszy się ze zmęczenia, zapominając o lisie i spoczynku, począł się czołgać znów naprzód, w głąb lasu. 11 Za mokradłem, przez które przebrnął, odsłoniła się polana przecięta starymi opłotkami, zrobionymi z żerdzi poszarzałych od wiatrów, przywiązanych łykiem i pękami gałęzi wierzbowych do słupków wbitych w ziemię. Pomiędzy dwoma rzędami opłotków gdzieniegdzie wyglądała spod śniegu koleina zapuszczonej, nie używanej drogi. A więc niedaleko musi być jakieś osiedle! Aleksiejowi serce poczęło bić trwożnie. Wątpliwe, by hitlerowcy dotarli do tej głuszy! A gdyby nawet — muszą tam być i swoi, którzy oczywista, ukryją, schowają rannego, poratują, czym się da. Czując bliski kres tułaczki począł pełznąć nie szczędząc sił, bez wytchnienia. Pełznął, tracąc dech, padając twarzą w śnieg, nieprzytomny z wysiłku, pełznął, *aby się co prędzej dostać na grzbiet pagórka, skąd z pewnością widoczna będzie zbawcza wieś. Dążąc ostatkiem sił do osiedla Aleksiej nie zwrócił uwagi na to, że oprócz opłotków i koleiny, coraz wyraźniej występującej spod roztajałego śniegu, nic nie świadczyło o obecności człowieka. Oto wreszcie szczyt garbatego pagórka. Aleksiej z ledwością chwytając oddech i łykając kurczowo powietrze spojrzał w górę. Spojrzał i natychmiast spuścił oczy: tak straszne wydało mu się to, co zobaczył przed sobą. Bez wątpienia — niedawno jeszcze była tu niewielka wioska leśna. Jej zarysy bez trudu dało się odgadnąć z dwóch nierównych rzędów kominów sterczących nad pagórkami pogorzeliska zawianego śniegiem. Gdzienie- 48 gdzie zachowały się ogródki, żywopłot, kikuty jarzębin rosnących niegdyś pod oknami. Teraz sterczały one spod śniegu zwęglone, zabite żarem. Było to puste śnieżne pole, na którym niby pnie wytrzebionego lasu, sterczały kominy, pośrodku zaś — zgoła już niedorzecznie — wznosił się studzienny żuraw z drewnianym kubłem, obitym na krawędzi zaśniedziałą blachą, z wolna huśtanym przez wiatr na zardzewiałym łańcuchu. I tylko jeszcze u wjazdu do wsi, przy ogródku otoczonym zielonym płotem, pozostała zgrabna brameczka, u której kołysała się wolno furtka, poskrzypując zardzewiałymi zawiasami. I ani żywej duszy, ani głosu, ani dymu. Pustynia. Jak gdyby nigdy nie żył tu człowiek. Zając, którego Aleksiej spłoszył w krzakach, począł przed nim uciekać podrzucając śmiesznie zadem. Uciekał wprost do wsi, po czym zatrzymał się, stanął słupka, podnosząc przednie łapki I i nastroszywszy ucho; postał przed furtką i widząc, że jakieś nieznane, duże i dziwaczne stworzenie czołga się w ślad za nim, kicnął dalej, wzdłuż zgorzałych, pustych ogródków. Aleksiej odruchowo posuwał się naprzód. Rzęsiste łzy toczyły się po jego nie ogolonych policzkach i kapały na śnieg. Zatrzymał się przy furtce, gdzie przed chwilą stał zając. Zachował się na niej odłamek deski z resztką napisu: „Przedszk..." Nietrudno było sobie wyobrazić, że za tyra zielonym parkanem wznosił się ładny budynek przedszkola. Zachowały się nawet malutkie ławeczki, które wystrugał i wygładził szkiełkiem sumienny stolarz wiejski. Aleksiej pchnął furtkę, przyczołgał się do ławeczki i chciał usiąść. Ale ciało jego już przywykło do położenia poziomego. Zaledwie usiadł, uczuł łamanie w kręgosłupie. Więc żeby zaznać spoczynku, położył się na śniegu, zwinięty w kłębek, jak to robi zmęczone zwierzę. 4 — Opowieść o prawdziwym człowieku 49 W sercu jego wzbierała rozpacz. Przy ławce śnieg stopniał. Ziemia czerniała, a pod nią, widoczny dla oka, wznosił się ciepły opar, falując i parując. Aleksiej wziął garść ciepłej odtajałej ziemi. Lepiła mu się oleiście pomiędzy palcami, pachniała nawozem i wilgocią, pachniała oborą i zagrodą. Żyli tu ludzie... W dawnych, pradawnych czasach wydarli Czarnemu Lasowi ten mizerny skrawek szarej ziemi. Rwali ją sochą, drapali drewnianą broną, troszczyli się o nią, użyźniali. Żywot wiedli ciężki, wśród ustawicznych walk z lasem i zwierzem, wśród ciągłej troski o to, jak przetrwać do nowych zbiorów. Za władzy radzieckiej zorganizowali kołchoz, zaczęli marzyć o lepszym życiu, pojawiły się maszyny, zapanował dobrobyt. Wiejscy cieśle wybudowali przedszkole. I przyglądając się przez ten właśnie zielony płot, jak się tu bawi rumiana dziatwa, chłopi wieczorami myśleli może już o tym, jak by tu wybudować czytelnię i świetlicę, gdzie w cieple i spokoju, gdy na dworze wyje wichura, można będzie spędzić zimowy wieczór; myśleli, jak to będzie, gdy w tej leśnej głuszy zapłonie elektryczność... I oto — pustka, las i odwieczna, niczym nie zakłócona cisza. Im dłużej Aleksiej rozmyślał, tym ostrzej pracował jego zmęczony umysł. Ujrzał w wyobraźni Kamyszyn, maleńkie miasteczko pełne kurzu, wśród suchego, płaskiego stepu nad Wołgą. Latem i jesienią nad miasteczkiem hulał porywisty stepowy wiatr. Niósł z sobą chmury pyłu i piasku, który kłuł twarz i ręce, wpadał do domów, przeciskał się przez zamknięte okna, oślepiał oczy, zgrzytał w zębach. Te chmury piasku przenoszone ze stepu nazywano „kamyszyńskim deszczykiem" i wiele pokoleń zamieszkałych w Karnyszynie marzyło o tym, aby wreszcie zatrzymać piaski i odetchnąć czystym powietrzem. Lecz marzenia te ziścić się miały dopiero 50 w państwie socjalistycznym: ludzie porozumieli się ze sobą i wspólnymi siłami rozpoczęli walkę z wichrami i piaskiem. W soboty całe miasto wylęgało na ulicę, uzbrojone w łopaty, topory i łomy. Na pustym placu wyrósł park, wzdłuż maleńkich ulic pojawiły się aleje młodyfch, wiotkich topól. Polewano je i strzeżono tak troskliwie, jakby to nie były drzewa na ulicach miasta, lecz kwiaty w oknach własnych mieszkań. Aleksiej pamiętał, jak całe miasto, z dziećmi i starcami, cieszyło się każdej wiosny, kiedy nagie, cienkie gałązeczki zaczynały się zielenić i wypuszczać młode pędy. I nagle oczyma wyobraźni ujrzał ¦ hitlerowców na ulicach rodzinnego miasta. Rozpalają ogniska z tych samych drzew, które z taką miłością wyhodowali mieszkańcy Kamyszyna. Dym zaściela ulice miasteczka i na miejscu domku, w którym wyrósł Aleksiej i gdzie mieszkała jego matka, sterczy oto taki właśnie zakopcony, potworny komin. Serce jego wypełnia ból przeraźliwy i dręczący. Nie puścić, nie puścić ich dalej! Bić się z nimi, bić, dopóki starczy sił, tak jak się bił ten rosyjski żołnierz, który na leśnej polanie leżał na stosach wrażych ciał. Słońce dotknęło już sinych szczytów lasu. Aleksiej począł się czołgać wzdłuż tego, co niegdyś było wiejską ulicą. Pogorzelisko wionęło ciężką trupią wonią. Wieś wydawała mu się bardziej bezludna niż głuchy, bezludny ostęp. Nagle jakiś obcy szmer zmusił go do baczności. Przy skrajnym popielisku Aleksiej zobaczył psa. Był to kundel o długiej sierści, kłapouchy, taki sobie zwyczajny Burek czy Żuczek. Warcząc z cicha, tarmosił ochłap wyschłego mięsa ściskając go w łapach. Na widok Aleksieja ten pies, który zapewne był najbardziej dobrodusznym stworzeniem, przedmiotem nieustającej gderliwości gospodyń i ulubieńeem urwisów, zawarczał nagle i wyszczerzył zęby. W oczach jego zapłonął tak wściekły ogień, że Aleksiej uczuł, jak zje- 51 a. żyły mu się włosy. Zrzucił z ręki obucie i sięgnął do kieszeni po pistolet. Przez kilka chwil obydwaj — człowiek i pies, który już zdziczał — wpatrywali się w siebie uporczywie. Wreszcie w psie poruszyły się zapewne jakieś wspomnienia, spuścił pysk, zamerdał ogonem, jakby się poczuwając do winy, wziął swą zdobycz i kuląc ogon schował się za czarnym pagórkiem pogorzeliska. Nie! Odejść stąd, jak najprędzej stąd odejść! Korzystając z ostatnich jasnych chwil przed zmierzchem, Aleksiej, nie badając drogi, wprost przez caliznę śniegu począł pełznąć do lasu, nieomal instynktownie dążąc tam, skąd teraz całkiem już wyraźnie dochodziły odgłosy kanonady. Niby magnes, z siłą wzrastającą w miarę posuwania się, ciągnęła go ona ku sobie. 12 Tak czołgał się Aleksiej jeszcze dzień, dwa, trzy. Stracił rachubę czasu, wszystko się zlało w jeden nieskończony strumień automatycznych wysiłków. Od czasu do czasu ogarniała go ni to drzemka, ni to niepamięć. Zasypiał pełznąc, ale siła ciągnąca go na wschód była tak przemożna, że nawet w stanie nieprzytomnym powoli czołgał się dalej, dopóki nie natknął się na drzewo lub krzak albo dopóki mu się ręka nie potknęła i nie padł twarzą na roztajały śnieg. Cała jego wola, wszystkie niejasne myśli skupiały się jak w soczewce w jednym malutkim punkcie: czołgać się, posuwać się naprzód za wszelką cenę. W drodze badał chciwie każdy krzak, ale nie natrafiał już na jeże. Żywił się podśnieżnymi jagodami, ssał mech. Raz natknął się na wielkie mrowisko. Wznosiło się w lesie niby gładki, przyczesany i obmyty deszczem 52 stożek siana. Mrówki się jeszcze nie zbudziły i siedlisko ich wydawało się martwe. Aleksiej wsunął rękę w ten pulchny stóg, a gdy ją wyciągnął, była usiana ciałkami mrówek, które wpiły mu się mocno w skórę. Począł jeść te mrówki, z rozkoszą odczuwając w suchych, spękanych ustach korzenny i cierpki smak kwasu mrów-czanego. Raz po raz zagłębiał rękę w mrowisko, dopóki całe nie ożyło, zbudzone nieoczekiwanym wtargnięciem. Malutkie owady broniły się zaciekle. Pogryzły Alek-siejowi rękę, wargi, język, przeniknęły pod kombinezon i cięły mu ciało, ale ich ukłucia były mu nawet przyjemne. Ostry smak kwasu mrówczanego podniecił go. Poczuł pragnienie. Wśród kęp zauważył niewielką kałużę brunatnej wody leśnej i pochylił się nad nią. Pochylił się — i natychmiast się żachnął: w ciemnym zwierciadle wody na tle błękitnego nieba patrzyła na niego straszna, nieznana twarz. Podobna była do obciągniętej ciemną skórą czaszki, zarosłej niechlujną, kołtuniącą się już szczeciną. Z ciemnych oczodołów wyzierały wielkie, dziko błyszczące oczy; rozkudłanę włosy kosmykami spadały na czoło. „Czyżbym to był ja?" — pomyślał Aleksiej i bojąc się znowu pochylić nad wodą, zaniechał picia, zjadł śniegu i poczołgał się dalej na wschód, przyciągany wciąż tym samym potężnym magnesem. Na nocleg ukrył się w wielkim leju bombowymi, otoczonym żółtym wałem wyrzuconego przez wybuch piachu. Na jego dnie spokojnie było i zacisznie. Wiatr nie wpadał tutaj, szeleścił tylko strząsanymi w dół ziarnkami piasku. A gwiazdy wydawały1 się z dołu niezwykle jarzące — i majaczyło się Aleksiejowi, że zwisają mu nisko nad głową: kudłata gałąź sosny, chwiejąca się nad nim, wydawała się ręką, która niby szmatą wciąż wycierała i czyściła te jaśniejące światełka. Nad ranem zarobiło się zimno. Wilgotny przymrozek ściął las, wiatr 53 zmienił kierunek i pociągnął od północy, przemieniając szron w lód. Gdy blady, spóźniony brzask przeniknął wreszcie przez konary, a gęsta mgła opadła rzednąc stopniowo, wszystko doKoła pokryte było śliską skorupką lodu i sosnowa gałąź nad lejem wydawała się już nie ręką trzymającą szmatę, *ecz czarownym kryształowym żyrandolem z drobniutkimi wisiorkami. Wisiorki te po-dzwaniały lekko i zimno, gdy wiatr potrząsał nimi. Tej nocy Aleksiej jafcoś szczególnie osłabł. Nie mógł nawet żuć kory sosnowej, której zapas niósł w zanadrzu. Z trudem oderwał się od ziemi, jak gdyby przez noc ciało przykleiło się do niej. Nie strząsając z kombinezonu, brody i wąsów przymarzłego szronu począł się gramolić po ścianie leja- Lecz ręce ześlizgiwały się bezsilnie po oblodzonym W cią.gu nocy piachu. Raz po raz usiłował wyjdostae się Z leJa> Taz P° raz ześlizgiwał się na jego dno. Za każdyrn razem wysiłki te stawały się coraz słabsze. Na koniec przekonał się z przerażeniem, że nie wydostanie się bez czyjejś pomocy. Ta myśl zmusiła go raz jeszcze do gramolenia się po oślizłej ścianie. Zrobił zaledwie kilka ruchów i ześliznął się, bezsilny i bezwładny. — Koniec! Teraz już wszystko jedno! Zwinął się na dnie leja, czując całym ciałem ten straszliwy spokój, jaki obezwładnia i unicestwia wolą. Gnuśnym ruchem wydobył z kieszenią koszuli wytarte listy, ale nie miał siły, by je czytać. Wyjął owiniętą w celofan podobiznę dziewczęcia w pstrej sukni, siedzącego na trawie rozkwitłej łąki. Uśmiechając się poważnie i smutnie zapytał: — A więc żegnaj? — I nagle drgnął i zamarł z fotografią w ręce: zdawało mu się, że gdzieś wysoko nad lasem, w zimnym, przenikliwym powietrzu usłyszał znany szum. Ocknął się natychmiast z ociężałej drzemki. Nic szczególnego w tym szumie nie było. Był tak słaby, że nawet 54 czujne ucho zwierzęcia nie odróżniłoby go od jednostajnego szelestu oblodzonych wierzchołków drzew. Lecz Aleksiej słyszał go coraz wyraźniej. Ze szczególnych świszczących dźwięków odgadnął nieomylnie, że leci „osiołek", na jakim on jeszcze tak niedawno latał. Warkot motoru zbliżał się, narastał, przechodząc w świst lub jęk, gdy samolot zakręcił w powietrzu, i wreszcie wysoko na szarym niebie ukazał się drobniutki, z wolna poruszający się krzyżyk, tonący i znów wy-płyjwający z szarej mgiełki obłoków. Oto widoczne już są czerwone gwiazdy na jego skrzydłach, oto wprost nad głową Aleksieja samolot, błysnąwszy w słońcu płatami, wykonał pętlę, po czym zawrócił i zaczął się oddalać. Wkrótce warkot ucichł tonąc w poszumie oszronionego lasu, delikatnie trzęsącego na wietrze gałęźmi, lecz Aleksiejowi długo się jeszcze zdawało, że słyszy świszczący, cienki odgłos. Wyobraził sobie, że siedzi tam w kabinie. W jednej chwili, zanim by ktoś zdążył wypalić papierosa, byłby na własnym, leśnym lotnisku. Któż to leciał? Moż* An-driej Diegtiarenko wyleciał na poranne rozpoznanie? Andriej lubił podczas lotu rozpoznawczego wznosić się wysoko, żywiąc tajemną nadzieję, że spotka przeciwnika... Diegtiarenko... Samolot... Chłopaki... Doznawszy nowego przypływu energii, Aleksiej przyjrzał się zlodowaciałym ścianom leja. Oczywiście! W ten sposób nie wylezie. Ale przecież nie będzie leżeć do góry brzuchem i czekać śmierci! Wyciągnął z pochwy sztylet i ociężałymi, słabymi ciosami począł rąbać skorupę lodową, wygrzebywać paznokciami zmarznięty piach, robić stopnie. Połamał paznokcie, pokrwawił palce, ale coraz uparciej pracował nożem i paznokciami. Po czym, opierając się kolanami i rękami o te stopnie, począł się z wolna wspinać do góry. Udało mu się dosięgnąć piaskowego wału. Jeszcze wysiłek —legnie na nim, 55 < i przewali się na drugą stronę. Lecz nogi się ześliznęły i Aleksiej uderzając boleśnie twarzą o lód, stoczył się w dół. Potłukł się mocno. Ale warkot silnika szumiał mu jeszcze w uszach. Począł się znowu wdrapywać i znów się ześliznął. Wówczas obejrzawszy krytycznie swą pracę, zaczął pogłębiać stopnie, zaostrzać ich krawędzie i znów począł się piąć, oględnie natężając siły wciąż słabnącego ciała. Z ogromnym wysiłkiem przewalił się przez wał piachu, stoczył się zeń bezsilnie. I poezołgał się tam, dokąd odleciał samolot i gdzie nad lasem wznosiło się słońce, rozpędzając mgły-śniegawice i Skrząc się w kryształach gołoledzi. 13 Lecz czołgać się było coraz trudniej. Drżały mu ręce i uginały się nie wytrzymując ciężaru ciała. Kilkakrotnie padł twarzą w stopniały śnieg. Zdało się, że ziemia wielokrotnie zwiększyła swą siłę przyciągania. Nie sposób było jej pokonać. Alefcsiejowi nieodparcie chciało się położyć i odpocząć choć trochę, choćby pół godzinki. Lecz dziś coś opętańczo ciągnęło go naprzód. Więc zwalczając obezwładniające go zmęczenie, czołgał się i czołgał, padał, podnosił się i znów czołgał, nie czując bólu ani głodu, nic nie widząc i nie słysząc prócz odgłosów kanonady i strzelaniny. Gdy go dłonie przestały dźwigać, spróbował pełznąć na łokciach. Było to bardzo niewygodne. Wówczas położył się i odpychając się od śniegu łokciami posuwał dalej swe ciało. To mu się powiodło. Przetaczać się z boku na bok było łatwiej, nie wymagało wielkiego wysiłku. Ale czuł zawrót głowy i co chwila tracił przytomność; trzeba się było często zatrzymywać, siadać na śniegu, 53 czekać, dopóki nie ustanie wirowanie ziemi, lasu, nieba. Las począł rzednąć, przeświecając gdzieniegdzie łysinami poręb. Na śniegu widniały koleiny zimowej drogi. Aleksiej nie myślał już o tym, czy mu się uda dotrzeć do swoich, widział jednak, że będzie pełznął i toczył się, dopóki ciało jego zdolne jest się poruszać. Gdy skutkiem tej straszliwej pracy wszystkich słabnących mięśni tracił na chwilę przytomność, ręce i całe jego ciało nie przestawały wykonywać tych samych skomplikowanych ruchów — i Aleksiej toczył się po śniegu w kierunku Odgłosu kanonady, dokładnie na wschód. Nie pamiętał, jak spędził tę noc i czy długo czołgał się jeszcze z rana. Wszystko zatonęło w pomroce dręczącego półsnu. Przypominały mu się tylko mgliście przeszkody, jakie się piętrzyły na jego drodze; złocisty pniak ściętej sosny, ociekający bursztynową żywicą, sąg belek, strużyny i wióry rozrzucone dookoła, jakiś pień o wyraźnie zaznaczonych, kolistych rocznych słojach na przecięciu. Jakiś szmer wytrącił go z omdlenia, wrócił mu przytomność, kazał mu usiąść i rozejrzeć się. Ujrzał siebie wśród wielkiej poręby leśnej, zalanej promieniami słońca, pełnej zrąbanych i nie obrobionych drzew i bierwion, zastawionej sagami drzew. Południowe słońce stało nad głową; mocno pachniało żywicą, rozgrzanym igliwiem, wilgotnością śniegu i kędyś wysoko, nad nie od-tajałą jeszcze ziemią, dzwonił, zanosił się, zachłystywał w swej nieuczonej piosence skowronek. W przeczuciu jakiegoś nieokreślonego niebezpieczeństwa Aleksiej obejrzał porębowisko. Wyrąb był świeży, nie zapuszczony; igliwie na nie oczyszczonych drzewach nie zdążyło jeszcze zwiędnąć i zżółknąć; miodna żywica kapała z nacięć; pachniały świeże szczapy i mokra kora walająca się wszędzie. Porębowisko tedy żyło. Być może, wróg przygotowuje tu budulec na schrony i szańce. 57 Trzeba się więc stąd co prędzej wynosić. Drwale mogą nadejść lada chwila. Ale ciało Aleksieja jakby skamieniało, skute żelaznym bólem, i brakło mu sił, by się poruszyć. Czołgać się dalej? Lecz instynkt, wyczulony przez te dni leśnego życia, zmuszał go do czujności. Aleksiej widział — nie, czuł jak zwierzę, że go ktoś uważnie i nieprzerwanie śledzi. Kto? Las jest cichy, nad' porębą dzwoni skowronek, głucho kują dzięcioły, gniewnie popiskują sikorki furkając jak strzały w opadłych konarach zrąbanych sosen. A jednak całym swym jestestwem czuł, że jest śledzony. Trzasnęła gałązka. Obejrzał się i w sinych kłębach młodej, gęstej sośniny, zgodnie kołyszącej na wietrze swymi kędzierzawymi wierzchołkami, dostrzegł kilka gałęzi, które żyły jakimś odrębnym życiem i drgały nie do wtóru ogólnemu ruchowi. I zdało się Aleksiejowi, że dochodzi go stamtąd cichy, podniecony szept, szept ludzki. Znów, jak wówczas przy spotkaniu z psem, uczuł Aleksiej, że włosy stają mu dęba. Wyrwał z zanadrza zardzewiały, zakurzony pistolet i wysiłkiem obu rąk odwiódł kurek. Gdy kurek szczęknął, w sosenkach jak gdyby ktoś odskoczył. Kilka drzewek kiwnęło wierzchołkami jak gdyby o nie zaczepiono, i znów wszystko ucichło. „Kto to? Zwierzę? Człowiek?" — pomyślał Aleksiej i zdało mu się, że w krzakach też ktoś zapytał: — Człowiek? — Wydaje mu się, czy też rzeczywiście ktoś tam w krzakach mówi po rosyjsku? „Mówią po rosyjsku!" — uświadomiwszy to sobie Aleksiej doznał nagle tak obłąkanej radości, że nie zastanawiając się zgoła nad tym, kto może tam być: przyjaciel czy wróg — wydał z siebie szloch triumfu, zerwał się na równe nogi, całym ciałem szarpnął się naprzód na ten głos i natychmiast z jękiem upadł jak podcięty, upuszczając na śnieg pistolet. 58 14 Runąwszy po nieudanej próbie wstania Aleksiej na chwilę stracił przytomność, ale poczucie bliskiego niebezpieczeństwa przywróciło mu ją. Bez wątpienia w sośninie ukryli się ludzie, śledzili go i naradzali się szeptem. Aleksiej dźwignął się na rękach, podniósł pistolet i trzymając go nieznacznie przy ziemi, zaczął obserwować. Niebezpieczeństwo wyrwało go z odrętwienia. Świadomość pracowała sprawnie. Kto to mógł być? Może drwale, których hitlerowcy spędzają tu do przygotowania budulca? Może Rosjanie, tak samo jak on osaczeni, przedzierający się z niemieckich tyłów przez Hhię frontu ku swoim? Albo ktoś z miejscowych chłopów? Słyszał przecież, jak ktoś wyraźnie szepnął: człowiek? Pistolet drżał mu w race, odrętwiałej skutkiem czołgania się. Ale Aleksiej przygotował się do walki i postanowił dobrze użyć trzech pozostałych naboi. Tymczasem z krzaków rozległ się wzburzony dziecięcy głos: — Hej tam, ktoś ty? Dojcz? Fersztejn? l Te dziwne słowa zbudziły znów czujność w Aleksieju, ale wołał niewątpliwie Rosjanin i niewątpliwie dzieciak. — Co tu robisz? — spytał drugi głos dziecięcy. — A wyście kto? — odpowiedział Aleksiej i umilkł osłupiały tym, że głos jego był tak słaby i bezsilny. W krzakach pytanie Aleksieja wywołało popłoch. Szeptano tam długo, gestykulując tak, że chwiały się gałązki sośniny. 'Doje z? Fersztejn? — niepoprawny zwrot niemiecki, zamiast: Deutsche? Verstehst du? (Niemiec? Rozumiesz?) 59 — Nie bujaj! Nie oszukasz! Faszystę na pięć kilometrów poznać po zapachu! Jesteś dojcz? — A wyście kto? — A tobie na co wiedzieć? Nie fersztejemy... — Jestem Rosjanin. — Łżesz. Lebym pękł, łżesz! Jesteś fryc1. — Rosjaniri jestem, Rosjanin, lotnik, faszyści mnie zestrzelili... Aleksiej nie zachowywał już ostrożności. Przekonał się, że w krzakach są Rosjanie, radzieccy ludzie. Nie wierzą mu -— aie cóż? Wojna uczy ostrożności. Po raz pierwszy pr2:ez całą swą wędrówkę uczuł, że osłabł zupełnie, że nie może ruszyć ani ręką, ani nogą, ani się dźwignąć, ani bronić. Łzy spływały mu po czarnej, zapadłej twardy, — Patrz, płacze! — rozległo się w krzakach. — Ejże, ty, czego płaczesz? — Przecież Rosjanin, Rosjanin, swój lotnik. — A z jaltiego lotniska? — A wy coście za jedni? — A co ej do tego? Odpowiadaj! — Z Monezałowskiego. Pomóżcie mi, wyłaźcie! Po kiego diabła... W krzakach zaszeptatio żywiej. Teraz Aleksiej słyszał wyraźnie zdania: — Widzisz go, powiada z Monczałowskiego... Może i prawda... 1 płacze... Ejże, tam, lotnik, odrzuć no nagan! — zawołano. — Rzuć mówię ci, bo nie wyjdziem, uciekniem! Aleksiej odrzucił pistolet. Krzaki się rozsunęły i dwóch malc6w, nastroszonych jak ciekawe sikorki, gotowych w 'każdej chwili dać drapaka, trzymając się przezornie xa ręce, poczęło się zbliżać ku niemu, przy i Fryc — tąjj podczas drugiej wojny światowej nazywane w ZSRR żołnierzy armii hitlerowskiej. 60 czym starszy, wątlutki, niebieskooki, płowowłosy, trzymał na podorędziu siekierę, zdecydowany, jak widać, użyć jej w razie potrzeby. Za nim, chowając się za jego plecami i wyzierając spoza nich wzrokiem pełnym nieposkromionej ciekawości, szedł mniejszy, rudziutki, piegowaty. Szedł i szeptał: __ Płacze. Naprawdę płacze. A chudziaczek że to, chudziaczek! Starszy, zbliżywszy się do Aleksieja i trzymając wciąż w pogotowiu siekierę, olbrzymim ojcowskim kapcem odtrącił leżący na śniegu pistolet. __ Powiadasz, lotnik! A dokument masz? Pokaż! — Kto jest tutaj? Nasi, faszyści? — zapytał Aleksiej szeptem, uśmiechając się mimo woli. __ A skąd ja wiem? Nikt mi nie melduje. Tu las — odpowiedział dyplomatycznie starszy. Trzeba było szukać w kieszeni bluzy dokumentów. Czerwona książeczka oficerska z gwiazdą wywarła na malcach czarodziejskie wrażenie. Jak gdyby nagle wróciło do nich dzieciństwo zagubione w dniach okupar gdy się przekonali, że mają przed sobą swego rr lotnika Armii Czerwonej. __ Swoi tu, swoi, trzeci dzień już tu swoi! — Wujku, dlaczego ty taki chudy? __ . Tafc jch tu nasi grzmotnęli, tak grucł łupnęli! Bój tu był aż strach! Chmary ich tu n? okropność Ile! — A drałowali, jak kto mógł... Jeden hołobli nieckę i w niecce jedzie... A tu idzie, trzyma się końskiego ogona, a trzej* wierzchem, jak fon baron... Gdzie cię Gdy się malcy napaplali, przystąpili^ poręby do osiedla było, wedle ich trów. Aleksiej doszczętnie wycz< wet odwrócić, żeby się wygodni — Nie bujaj! Nie oszukasz! Faszystę na pięć kilometrów poznać po zapachu! Jesteś dojcz? — A wyście kto? — A tobie na co wiedzieć? Nie fersztejemy... — Jestem Rosjanin. — Łżesz. Żebym pękł, łżesz! Jesteś fryc1. — Rosjanin jestem, Rosjanin, lotnik, faszyści mnie zestrzelili... Aleksiej nie zachowywał już ostrożności. Przekonał się, że w krzakach są Rosjanie, radzieccy ludzie. Nie wierzą mu — ale cóż? Wojna uczy ostrożności. Po raz pierwszy przez całą swą wędrówkę uczuł, że osłabł zupełnie, że nie może ruszyć ani ręką, ani nogą, ani się dźwignąć, ani bronić. Łzy spływały mu po czarnej, zapadłej twarzy. — Patrz, płacze! — rozległo się w krzakach. — Ejże, ty, czego płaczesz? — Przecież Rosjanin, Rosjanin, swój lotnik. — A z jakiego lotniska? — A wy coście za jedni? — A co ci do tego? Odpowiadaj! — Z Monczałowskiego. Pomóżcie mi, wyłaźcie! Po kiego diabła... W krzakach zaszeptano żywiej. Teraz Aleksiej słyszał wyraźnie zdania: — Widzisz go, powiada z Monczałowskiego... Może i prawda... I płacze... Ejże, tam, lotnik, odrzuć no nagan! — zawołano. — Rzuć mówię ci, bo nie wyjdziem, uciekniem! Aleksiej odrzucił pistolet. Krzaki się rozsunęły i dwóch malców, nastroszonych jak ciekawe sikorki, gotowych w każdej chwili dać drapaka, trzymając się przezornie za ręce, poczęło się zbliżać ku niemu, przy i Fryc - tak podczas drugiej wojny światowej nazywane w ZSRR żołnierzy armii hitlerowskiej. 60 czym starszy, wątlutki, niebieskooki, płowowłosy, trzymał na podorędziu siekierę, zdecydowany, jak widać, użyć jej w razie potrzeby. Za nim, chowając się za jego plecami i wyzierając spoza nich wzrokiem pełnym nieposkromionej ciekawości, szedł mniejszy, rudziutłri, piegowaty. Szedł i szeptał: — Płacze. Naprawdę płacze. A chudziaczek że to, chudziaczek! Starszy, zbliżywszy się do Aleksieja i trzymając wciąż w pogotowiu siekierę, olbrzymim ojcowskim kapcem odtrącił leżący na śniegu pistolet. — Powiadasz, lotnik! A dokument masz? Pokaż! — Kto jest tutaj? Nasi, faszyści? — zapytał Ałeksiej szeptem, uśmiechając się mimo woli. — A skąd ja wiem? Nikt mi nie melduje. Tu las — odpowiedział dyplomatycznie starszy. Trzeba było szukać w kieszeni bluzy dokumentów. Czerwona książeczka oficerska z gwiazdą wywarła na malcach czarodziejskie wrażenie. Jak gdyby nagle wróciło do nich dzieciństwo zagubione w dniach okupacji, gdy się przekonali, że mają przed sobą swego rodaka, lotnika Armii Czerwonej. — Swoi tu, swoi, trzeci dzień już tu swoi! — Wujku, dlaczego ty taki chudy? — ... Tak ich tu nasi grzmotnęli, tak gruchnęli, tak łupnęli! Bój tu był aż strach! Chmary ich tu nabili, no — okropność ile! — A drałowali, jak kto mógł... Jeden przywiązał do hołobli nieckę i w niecce jedzie... A tu dwóch rannych idzie, trzyma się końskiego ogona, a trzeci na koniu, wierzchem, jak fon baron... Gdlzie cię strącili, wujaszku? Gdy się malcy napaplali, przystąpili do działania. Od poręby do osiedla było, wedle ich słów, z pięć kilometrów. Aleksiej doszczętnie wyczerpany, nie mógł się nawet odwrócić, żeby się wygodniej położyć na wznak. 61 I I Saneczki, z którymi malcy przyszli po szczapy na „niemiecką porębę", były zbyt małe, a i ponad siły byłoby dzieciakom ciągnąć człowieka przez bezdroże śnieżne| calizny. Starszy imieniem Sierioża, kazał swemu bratu Fied'ce lecieć duchem na wieś zwołać ludzi, a sam pozostał przy Aleksieju -— strzec go, jak się wyraził, przed faszystami, w głębi zaś duszy nie ufając rannemu i myśląc: „Licho go tam wie, fryc jest chytry — nawet pod umarlaka się podszyje i dokumencik podstawi.." Zresztą po trochu obawy jego się rozproszyły i malec rozgadał się. Aleksiej, przymknąwszy oczy, drzemał na ciepłej, puszystej choinie. Słuchał i nie słyszał opowieści chłopca. Przez ociężałą senność, która nagle ogarnęła całe jego ciało, dochodziły do jego świadomości tylko poszczególne, nie powiązane słowa. Nie wnikając w ich sens Aleksiej przez sen poił się dźwiękami mowy ojczystej. Dopiero później poznał dzieje niedoli mieszkańców wioski Pławnie. Faszyści weszli w tę krainę lasów i jezior jeszcze w październiku, gdy na brzozach płomieniły się żółte liście, a osiki gorzały niby na trwogę czerwonym ogniem. W okolicach Pławni nie rozegrały się walki. Zniszczywszy o trzydzieści kilometrów na zachód od-, dział czerwonoarmistów, który poległ na pośpiesznie umocnionej linii obronnej, kolumny hitlerowskie, mające jako straż przednią potężne czołgi, ominęły Pławnie, ukryte na uboczu, z dala Od dróg, nad leśnym jeziorem •— i przetoczyły się na wschód. Kolumny dąży*-ły do węzłowej Stacji kolejowej Bołogoje, żeby zają-wszy ją odciąć front zachodni od północno-zachodnie™ go. Tu, na dalekich przedpolach miasta, całe lata i jesień mieszkańcy obwodu kalinińskiego — kobiety, starcy i wyrostki, ludzie wszelkiego wieku i zawodu — dzień i noc, w deszcząj. skwar, dręczeni przez komary, 62 w wyziewach bagnistych, pozbawieni dobrej wody, kopali i wznosili linie obronne. Umocnienia ciągnęły się od południa na północ setki kilometrów przez lasy, moczary, brzegiem jezior, rzeczułek i strumieni. Niemało biedy zaznali budowniczowie, ale ich trud nie poszedł na marne.-Najeźdźcy z rozpędu przerwali kilka pasów obronnych, ale na jednym z ostatnich zatrzymano ich. Walki ruchome przekształciły się w okopowe. Do miasta Bołogoje hitlerowcom nie udało się przedrzeć; zmuszeni byli przesunąć główne uderzenie bardziej na południe, tu zaś przeszli do obrony. Chłopi ze wsi Pławnie, uzupełniający zazwyczaj skąpe plony swych piaszczystych gruntów obfitymi połowami ryb w jeziorach leśnych, cieszyli się już, że wojna ich ominęła. Przemianowali, jak tego żądali okupanci, przewodniczącego kołchozu na sołtysa i w dalszym ciągu żyli we wspólnocie, ufając, że przecie nie będą ludzie obcy wiecznie deptać ziemi radzieckiej, a oni, chłopi z Pławni, w swej głuszy być może jakoś spokojnie przetrwają najazd. Lecz w ślad za żołnierzami w mundurach koloru błotnej rzęsy przybyli samochodami „czarni", z trupią czaszką i piszczelami na pilotkach. Mieszkańcy Pławni otrzymali nakaz, by w ciągu dwudziestu czterech godzin zgłosiło się piętnastu ochotników na roboty do Niemiec. W przeciwnym razie wieś czekały surowe kary. Ochotnicy winni się byli stawić w chacie na skraju, gdzie mieściła się składnica spółdzielni rybnej oraz zarząd, i mieli przynieść ze sobą zmianę bielizny, łyżkę, widelec, nóż i żywności na dziesięć dni. W oznaczonym terminie nikt nie przyszedł. Zresztą „czarni", nauczeni zapewne doświadczeniem, byli na to przygotowani. Dla postrachu schwytali i rozstrzelali przewodniczącego kołchozu, czyli — jak go nazwali — sołtysa, niemłodą już wychowawczynię przedszkola, Weronikę Grigoriewnę, dwóch brygadzistów koł- ehozu oraz dziesięciu chłopć w, jacy im się nawinęli pod rękę. Zwłok nie' pozwolili pochować i oświadczyli, że taki sam los czeka całą wieś, jeśli w ciągu doby ochotnicy nie stawią się w oznaczonym miejscu. Ochotnicy znów się nie stawili. Natomiast rankiem, gdy żołnierze z Sonderkommando SS szli przez wieś, stwierdzili, że wszystkie chaty są puste. Nie było tam żywej duszy — ani starców, ani dzieci. W nocy, porzuciwszy swe domostwa, grunt, mienie zdobyte przez lata, całe prawie bydło — ludzie zniknęli bez śladu pod osłoną gęstych w tej krainie, nocnych mgieł. Cała wieś do ostatniego człowieka zerwała się i uszła w ostępy leśne, o osiemnaście kilometrów, na stare poręby. Wykopawszy ziemianki mężczyźni poszli do partyzantki, kobiety zaś z dzieciakami pozostały w lesie, żeby przebie-dować do wiosny. Buntowniczą wieś Sonderkommando spaliło do cna, jak zresztą większość wsi i siół w tym okręgu, nazywanym przez najeźdźców martwą strefą. __ Tatulo mój był przewodniczącym kołchozu, sołtysem go nazwali — opowiadał Sieriożka i jego słowa dochodziły do świadomości Aleksieja jak gdyby poprzez mur _ więc oni go zabili i braciszka starszego zabili, inwalida był bez ręki, rękę mu na gumnie ucięło. Szesnastu ludzi... Sam widziałem, spędzili nas wszystkich, żeby patrzeć. Tato wciąż krzyczał, klął okropnie:.. „Oddadzą wam za nas, takie syny! — krzyczał. — Krwawymi łzami — krzyczał — zapłacicie!". Dziwnego uczucia doświadczył lotnik słuchając małego płowowłosego chłopca o dużych, smutnych, zmęczonych oczach. Jak gdyby się pławił w grząskiej mgle. Nieprzeparte znużenie mocno pętało całe jego ciało, sterane nadludzkimi wysiłkami. Nie mógł ruszyć nawet palcem i po prostu nie wyobrażał sobie, że jeszcze przed dwiema godzinami mógł się posuwać. 64 •— Więc tak w lesie żyjecie? — ledwie dosłyszalnie spytał chłopca, z trudem uwalniając się z pęt snu. — Jakże inaczej? Tak żyjemy. Troje nas teraz: ja z Fied'ką i matką. Była siostrunia jeszcze, Muszka, ale jej się zimą zmarło, spuchła i pomarła, i jeszcze maleństwo pomarło, więc troje nas teraz... A hitlerowcy jak? Nie wrócą, co? Dziadulo nasz, matczyny ojciec, jest teraz u nas przewodniczącym, powiada: nie wrócą, umarlak, powiada, nie ukąsi. A matula wciąż się boi, uciekać chce, a jeżeli, powiada, znów powrócą? A ot i dziadulo z Fied'-ką, patrz! Na skraju lasu stał rudziutki Fied'ka i palcem wskazywał na Aleksieja wysokiemu, przygarbionemu starcowi, który miał na głowie niemiecką czapkę oficerską ze sterczącym denkiem, a na sobie podartą farbowaną cebulą sukmanę samodziałową, przepasaną postronkiem. Stary dziadulo Michajło, jak go nazywały dzieciaki, był wysoki, przygarbiony, chudy. Miał dobrą twarz o oczach czystych, jasnych, dziecięcych, z obrazka-boho-mazu, z miękką, rzadką bródką, wijącą się i całkiem srebrną. Otulając Aleksieja w starą baranicę, składającą się całkowicie z pstrych łat, podnosząc i obracając bez wysiłku jego lekkie ciało, Michajło wciąż przygadywał naiwnie zdumiony: — Ojej-jej! Grzech i obraza boska, doszczętnie się człowiek styrał! Do czego to doszło, Boże ty mój, istny kościotrup! I czego tylko ta wojna z ludźmi nie wyprawia! Ojej-jej, ojej-jej! Troskliwie jak noworodka złożył Aleksieja na saneczkach, przywiązał go do nich postronkiem, ściągnął z siebie sukmanę, zwinął ją i położył mu pod głowę. Po czym postąpił naprzód, zaprzągł się w chomąto zrobione z workowiny, dał każdemu z chłopców sznur, powie- 5 — Opowieść o prawdziwym człowieku 65 dział: No, z Bogiem! — i we trzech pociągnęli saneczki po odmarzniętym śniegu, który się czepiał płóz, skrzypiał jak mąka kartoflana i osiadał pod nogami. 15 Następne kilka'dni spowite były dla Aleksieja w gęstą i parną mgłę, w której niewyraźnie i widmowo widział to, co się odbywało. Rzeczywistość przeplatała się z gorączkowymi snami i dopiero po upływie dłuższego czasu udało mu się odtworzyć istotne wydarzenia w całej ich kolejności. Zbiegła wieś żyła w odwiecznym borze. Na pierwszy rzut oka trudno było nawet zauważyć ziemianki, przysypane nie stopniałym jeszcze śniegiem, przykryte z wierzchu choiną. Dym z nich walił niby z ziemi. W chwili przybycia tutaj Aleksieja bezwietrznie było wszędzie i mokro, dym lgnął do mchów, osnuwał drzewa i Aleksiej miał wrażenie, że miejsce to objęte jest dogasającym pożarem leśnym. Cała ludność wsi — przeważnie kobiety i dzieci oraz kilku starców — dowiedziawszy się, że Michajło wiezie z lasu lotnika radzieckiego, który nie wiedzieć skąd się wziął, a wyglądał, wedle tego, co mówił FiecTka, jak „istny kościotrup" — wyległa na spotkanie. Kiedy „trójka" z sankami mignęła wśród pni drzew, baby obstąpiły ją i odpędzając klapsami i szturchańcami kręcącą się pod nogami dzieciarnię, poszły ławą otaczając sanki, jęcząc, zawodząc i płacząc. Wszystkie były obdarte i wszystkie wydawały się jednakowo podstarzałe. Sadze z kurnych chat podziemnych nie schodziły nigdy z ich twarzy. Tylko po błyskaniu oczu, po szczerzeniu zębów odznaczających się białością na tych brunatnych twarzach można było odróżnić młódkę od staruszki. 66 — Baby, baby, och te baby! No, czegożeście się tak zleciały, czego? Tyjatru się zachciało, dziwowiska? — gderał Michajło, wprawnie ciągnąc chomąto. — Nie plączcie mi się tu pod nogami, na rany boskie, jak te owce zdurniałe, pożal się Boże! A z tłumu dochodziły do Aleksieja lamenty: — Ale chudzina! Prawdziwy szkielet! Ani to zipnie... Czy żyje? — Bez pamięci całkiem... A co mu takiego? Ojej, kobiety, mizerak bo mizerak! Stopniowo fala zdumienia odpłynęła. Nieznany, lecz bez wątpienia straszny los tego lotnika wstrząsnął kobietami — i w czasie gdy saneczki wlokły się skrajem lasu, podjeżdżając do podziemnej wsi, zaczął się spór, u kogo ma zamieszkać Aleksiej. — Moja ziemianka sucha. Piaseczek szczery i powietrze czyste. Piecyk mam — wywodziła mała,* okrągła kobiecinka, a białka jej oczu błyskały zadziornie jak u młodego Murzyna. — Piecyk! A ile to was w tej ziemiance? Od samego duchu się zatknie! Michajło, dawaj go do mnie, mam trzech synów w Armii Czerwonej i szczypta mąki została, będę mu piekła podpłomyki. -— Nie, nie, do mnie, luzu u mnie dosyć, we dwoje mieszkamy, miejsca starczy, a podpłomyki przynieś do nas, jemu przecie wszystko jedno, gdzie jeść. Już my go z Ksiuchą opatrzymy, mam leszcza mrożonego i borowików sznureczek... Zupy mu rybnej trzeba albo grzybowej. — Gdzie mu tam do zupy, kiedy jedną nogą w grobie! Do mnie go dziadku Michajło, mamy krowę, mleczko! Ale Michajło przywlókł saneczki do swojej ziemianki, znajdującej się pośrodku podziemnej wsi. ...Aleksiej pamięta: leży oto w małej, ciemnej norze; kopcąc, trzeszcząc i pryskając skrami pali się wetknięte w ścianę łuczywo. Przy jego świetle widać z wyrka stół sklecony ze skrzyni p,0 hitlerowskich minach i umocowany na słupie wkopanym w ziemię; dokoła stołu widać kloce zamiast stołków, chudą, odzianą jak staruszka kobietę w czarnej chustce, pochylającą się nad stołem — jest to Warwara, młodsza synowa dziadka Michajły — widać wreszcie głowę samego Michajły spowitą w rzadkie, siwe kędziory. Aleksiej leży na pasiastym samodziałowym, sienniku, wypchanym słomą. Przykryty jest wciąż tą samą baranicą, składającą się z różnokolorowych łat. Baranicę czuć przyjemnie czymś kwaśnym, takim powszednim i domowym. I chociaż całe ciało jest obolałe, jakby zbite kamieniami, a nogi palą, jakby do stóp przyłożono rozżarzone cegły, przyjemnie jest leżeć tak w cieple i spokoju, wiedząc, że nikt człowieka nie tknie, że się nie trzeba ani ruszać, ani myśleć, ani czuwać. Z ustawionego w kącie paleniska sączy się dym w sinych, żywych, migotliwych smugach i zdaje się Ale-ksiejowi, że nie tylko ten dym, ale i stół, i srebrna głowa dziadka Michajły, wciąż czymś zajętego, coś majstrującego, i szczupła postać "Warwary — wszystko to się rozpływa, chwieje, wydłuża. Aleksiej zamyka oczy. Otwiera je, zbudzony prądem zimnego powietrza wionącego przez drzwiczki obite pakłakiem z czarnym orłem hitlerowskim. Przy stole stoi jakaś kobieta. Położyła na stół woreczek i trzyma jeszcze na nim ręce, jakby się wahała, czy go nie wziąć ^ powrotem, wzdycha i mówi do Warwary: — Manna... Od czasów pokojowych dla Kostusia strzegłam. A teraz mu już nic nie trzeba, Kostusiowi. Weźcie, kaszki swemu lokatorowi uwarzcie. To kaszka dla dzieci, dla niego w sam raz. Kobieta się odwraca i odchodzi po cichu, owionąwszy 68 wszystkich swym smutkiem. Ktoś przynosi leszcza mrożonego, ktoś inny — podpłomyki upieczone w żarze, roztaczając w całej ziemiance kwaśną woń chleba. Przychodzą Sieriożka i Fied'ka. Z chłopską statecznością Sieriożka zdejmuje we drzwiach pilotkę z głowy, mówi: — Witajcie nam — i kładzie na stół dwa kawałki rąbanego cukru, oblepionego kruszynami machorki i otrąb. — Matula przysłała. Cukier jest zdrowy, jedzcie — mówi i rzeczowo zwraca się do dziadka: — Znowuśmy chodzili na pogorzelisko: kociołek żeśmy odkopali. Dwa rydle nie bardzo opalone, siekierę bez toporzyska. Przynieśliśmy, przyda się. A Fied'ka, wyglądając spoza brata, łakomie patrzy na kostki cukru bielejące na stole i głośno łyka ślinę. Dopiero znacznie później, rozmyślając nad tym wszystkim, Aleksiej zdołał ocenić dary, jakie mu składała wieś, gdzie tej zimy trzecia część mieszkańców wymarła z głodu, gdzie nie było rodziny, która by nie pochowała jednego, nawet dwóch nieboszczyków. — Ech, baby, baby, bez ceny jesteście! Co? Słyszysz, Alosza, co mówię? Na babę rosyjską, słyszysz, ceny nie ma! Tylko ją za serce chwyć, a ostatek odda, głowę swoją złoży, baba nasza! Hę? Dobrze mówię — dogadywał dziadulo Michajło przyjmując wszystkie te ofiary dla Aleksieja i znowu się zabierając do jakiegoś tam majstrowania: do naprawiania uprzęży, do szycia lejców, do podszywania wydeptanych kapców. — A w prący, brachu, to baba nam nie ustąpi, a nawet ho-ho! nieraz i chłopa zakasuje przy robocie! Tylko te jęzory babskie, te jęzory! Zdurzyło mi to babskie nasienie głowę z kretesem, Alosza, zdurzyło! Kiedy się Anisji mojej zmarło, pomyślałem sobie, człowiek grzeszny: „Chwała ci Panie, pożyję sobie w ciszy a spokoju" i Bóg mnie skarał. Chłopy nasze, te, co zostały do wojska nie pozabierane, 69 HVl ' wszyscy jak jeden do partyzantki poszły, a ja za wielkie grzechy moje ostałem tu babskim naczelnikiem, niczym baran w owczym stadzie. Och, och, och... Wiele rzeczy, które nim głęboko wstrząsnęły, zobaczył Aleksiej w tym leśnym osiedlu. Okupant pozbawił mieszkańców domostw, -mienia, inwentarza, bydła, sprzętów, gratów, odzieży — wszystkiego, co zdobyte było pracą wielu pokoleń; ludzie mieszkali teraz w lesie, znosili wielką biedę, żyli pod ustawiczną groźbą, że wróg ich wykryje, głodowali, marli — jednakże kołchoz, który się ledwie-ledwie udało stworzyć pionierom kolektywizacji w roku 1930, po półrocznych zatargach i sporach, nie rozpadł się. Przeciwnie, dotkliwe klęski wojny mocniej jeszcze zespoliły ludzi. Nawet ziemianki kopano zespołowo i osiedlano się w nich nie po staremu jak się trafi, lecz brygadami. Obowiązki przewodniczącego po zabitym zięciu wziął na siebie dziadek Mi-chajło. Święcie przestrzegał w lesie kołchozowych zwyczajów i oto teraz kierowana przezeń wieś jaskiniowa, zapędzona w ostępy leśne, brygadami i ogniwami sposobiła się do wiosny. Cierpiące głód wieśniaczki zniosły i zsypały do wspólnej ziemianki aż do ostatniego ziarnka wszystko zboże, jakie jeszcze komu zostało po ucieczce. Był wyznaczony najściślejszy nadzór nad cielętami, które zawczasu uprowadzono w las przed najeźdźcą. Ludzie głodowali, ale nie rżnęli bydła społecznego. Narażając życie malcy chodzili na stare zgliszcza i z popielisk wykopywali zsiniałe od żaru pługi. Do najlepiej zachowanych dorabiano drewniane rączki. Z workowiny sporządzono jarzma, żeby z wiosną orać krowami. Brygady kobiece na zmianę łowiły w jeziorach ryby, którymi całą zimę żywiła się wieś. Chociaż dziadek Michajło gderał na „swoje baby" i zatykał uszy, gdy wszczynały u niego w ziemiance złe 70 i długie kłótnie o jakieś gospodarskie sprawy, mało zrozumiałe dla Aleksieja, choć wyprowadzony z cierpliwości dziadek nieraz wrzeszczał na nie swym falsetem — umiał je cenić i korzystając z potulności swego milczącego słuchacza nieraz zaczynał wynosić pod niebiosa „babskie nasienie". — Miarkuj no tylko, Alosza, przyjacielu mój miły, co się wydarzyło. Baba, jak wiek wiekiem, trzyma się pazurami swego kęsa. Hę? Czy nie tak? Ale dlaczego? Może skąpa? Nie. Bo kęs ten drogi jej jest, dzieci nim karmi, rodzinę — co tu gadać! — ona, baba, prowadzi. A teraz miarkuj dalej. Żyjemy tu, sam widzisz jak — okruchy liczymy. Głód, co? A tu raz, w styczniu to było, zwalili się do nas partyzanci, nawet nie nasi wsiowi, nie, nasi pono gdzieś pod Oleninem wojują, a obcy jacyś z kolei. Dobra. Zwalili się. „Z głodu mrzemy". I cóż ty myślisz? Na drugi dzień baby pełne sakwy im napchały. A dzieciaki puchną, na nogi stanąć nie mogą. Hę? Może nie tak? Otóż tak. Gdybym ja był dowódcą, zebrałbym, jak tylko, wroga wypędzimy, najlepsze wojska swoje, wyprowadził na sam przód babę i kazał wszystkim, powiadam, wojskom moim przed babą rosyjską maszerować i honory jej oddawać, babie naszej... Aleksiej słodko drzemał, kołysany gadaniną starego. Niekiedy, gdy go słuchał, chciało mu się wyciągnąć z kieszeni munduru listy i fotografię swej dziewczyny, pokazać mu je, ale ręki nie mógł unieść, taki był słaby. Ale kiedy dziadek Michajło zabierał się do wysławiania swoich bab, zdawało się Aleksiejowi, że czuje ciepło tych listów poprzez sukno bluzy. Tuż obok, przy stole, również wciąż zajęta jakąś pracą, zręczna i milcząca, krzątała się wieczorami synowa dziadika Michajły. Zrazu Aleksiej wziął ją za staruchę, żonę dziadka, ale potem się przyjrzał, że ma nie więcej niż dwadzieścia — dwadzieścia dwa lata, że jest zwinna, 71 \ zgrabna, przystojna, że spoglądając na Aleksieja jakoś lękliwie i trwożnie, wzdycha urywanie, jak gdyby przełykając jakiś kęs, który jej więźnie w gardle. Czasami nocą, gdy łuczywo gasło i w dymnym mroku ziemianki zaczynał melancholijnie ćwierkać świerszcz, przypadkiem znaleziony przez dziadka Michajłę na starym pogorzelisku razem z nadpalonymi statkami i przyniesiony tu w rękawicy „dla ożywy miejsca" — czasami nocą zdawało się Aleksiejowi, że słyszy, jak ktoś cichutko płacze na narach, tuląc się do poduszki i gryząc ją zębami. 16 Trzeciego dnia pobytu Aleksieja u dziadka Michajły stary z rana powiedział mu stanowczo: — Zawszony jesteś, Alosza, aż strach: niczym gnojek. A drapać ci się trudno. Więc tak: łaźnię ci urządzę. Co? Łaźnię. Umyję cię, kosteczki wyparzę. Po tych utrapieniach twoich łaźnia dobrze ci zrobi. Hę? Może nieprawda? I dziadek zajął się urządzaniem łaźni. RoZipalił ognisko w kącie, tak, że z trzaskiem jęły pękać kamienie. Gdzieś na dworze płonął już stos, a na nim, jak powiedziano Aleksiejowi, rozżarzał się wielki głaz. Warwara napełniła wodą starą stągiew. Klepisko ziemianki wymoszczono złocistą słomą. Po czym dziadek Michajło rozdział się do pasa, został tylko w gaciach, szybko roz-czynił w drewnianym cebrzyku ług i zrobił z trzciny świeży wiecheć pachnący latem. Kiedy zaś w ziemiance zrobiło się tak gorąco, że z powały poczęły kapać ciężkie, zimne krople, stary wyskoczył na dwór, przytaszczył na kawałku blachy rozżarzony do czerwoności głaz i zanurzył go w stągwi. Chmura pary zerwała się do po- 72 wały, rozpełzła się po niej przechodząc w białe, strzępiaste kłęby. Nic nie było widać i Aleksiej uczuł, jak go-rozbierają zręcznie dłonie starca. Warwara pomagała świekrowi. Z powodu gorąca zdjęła swą watówkę i chustkę z głowy. Ciężkie warkocze, których istnienia pod dziurawą chustką trudno się było nawet domyślić, rozwinęły się i spadły jej na ramiona. I — szczupła, wielkooka, zwiewna — przeistoczyła się raptownie ze staruchy-pątniczki w młodziutką dziewczynę. Ta przemiana była tak zaskakująca, że Aleksiej, który początkowo nie zwracał na nią uwagi, zawstydził się swej nagości. — Trzymaj się, Alosza! Ejże, przyjacielu, trzymaj się, taka to teraz nasza robota będzie z tobą! Słyszałem, że w Finlandii to, powiadają, chłopy z babami w jednej się łaźni pluszcza. Może prawda? A może i łżą? Ona, Warwara niby, teraz, znakiem tego, jak siostra miłosierdzia przy rannym wojowniku. Tak. I wstydzić się jej nie ma czego. Trzymaj go, koszulę mu zdejmę. Widzisz ją, zaprzała na nim koszula, rozłazi się! W tym momencie dostrzegł Aleksiej wyraz przerażenia w wielkich i ciemnych oczach młodej kobiety. Skroś kłębiącą się powłokę pary po raz pierwszy od katastrofy zobaczył swe ciało. Na złocistej jarej słomie leżał obciągnięty smagłą skórą kościec ludzki, o wystających ostro rzepkach kolanowych, z kanciastą miednicą, z zapadniętym całkowicie brzuchem, ze sterczącymi żebrami. Stary marudził nad skopkiem z ługiem. Kiedy zaś zamoczywszy wiecheć w szarej oleistej cieczy uniósł go> nad Aleksiejem i zobaczył w gorącym oparze jego ciało, ręka z wiechciem zatrzymała się w powietrzu. — Ach, co za nieszczęście! Żle z tobą Alosza, powiadam. Od wroga, bracie, wymigałeś się, ale od niej, od kostuchy... I nagle wpadł na Warwarę podtrzymującą z tyłu Aleksieja: — A ty co się gapisz na gołego człowieka, bezwstyd-nico! Co tam wargi gryziesz? Och, baby a sroki to jedno nasienie! A ty, Alosza, bądź dobrej myśli. Nie damy cię kostusi, za nic nie damy. My cię tutaj dopatrzymy, od-chuchamy. Będziesz zdrów! Zręcznie i ostrożnie, niby niemowlę, mył stary Aleksieja ługiem, obracał, zlewał nagrzaną wodą i znowu tarł a tarł z takim zapałem, że jego ręce, ślizgając się po gu~ :zach kości, wkrótce poczęły trzeszczeć. Warwara pomagała mu w milczeniu. Ale niepotrzebnie krzyczał na nią stary. Nie patrzyła na to straszne kościste ciało, zwieszające się jej bezwładnie z rąk. Starała się patrzeć gdzie indziej i gdy wzrok jej mimo woli dostrzegł w kłębach pary nogę czy rękę Aleksieja, we wzroku tym zapalały się błyski przerażenia. Wydało się jej, że to nie lotnik, który nie wiedzieć skąd wziął się w ich rodzinie, lecz jej Misza; że nie tego niespodziewango gościa, lecz jej męża, z którym przeżyła zaledwie jedną wiosnę — krzepkiego pa-robczaka z dużymi, czerwonymi piegami, na jasnej, bezbarwnej twarzy, z ogromnymi, silnymi ramionami — że jej Misze doprowadzili faszyści do takiego stanu; że oto właśnie jego, Miszy, bezsilne, niekiedy, zda się martwe ciało trzyma teraz w swych rękach. I strach ją ogarniał, i zaczynało się jej kręcić w głowie, i tylko gryzła wargi, by nie omdleć... A potem Aleksiej leżał na swym pasiastym sienniku, w długiej, cerowanej wszerz i wzdłuż, lecz czystej i miękkiej koszuli dziadka Michajły, z uczuciem świeżości i rześkości w całym ciele. Po kąpieli, kiedy z ziemianki wyciągnęło parę przez dymniczek zrobiony w powale nad ogniskiem, Warwara napoiła Aleksieja przydymioną herbatą z borówek. Pił ją z okruchami tego cu- kru, który mu przyniosły dzieciaki, a który Warwara drobniuteńko nakruszyła dla niego na kawałku kory brzozowej. Potem zasnął — po raz pierwszy mocno, bez snów. Obudziła go głośna rozmowa. W ziemiance było niemal ciemno, łuczywo ledwie się tliło. W dymnym mroku brzęczał ostro falsecik dziadka Michajły: — Długie włosy, rozum krótki. Gdzież ty masz pomyślenie? Człowiek jedenaście dni jagły jednej w ustach nie miał, a ty mu na twardo... Te twoje jaja na twardo to śmierć dla niego! — Nagle głos dziadka stał się błagalny: — Nie jajek mu trzeba teraz, jemu by trzeba teraz, jemu by trzeba, wiesz co, Wasylisa, jemu by trzeba teraz rosołku kurzego łyknąć. Ot, co mu potrzebne. To by mu zaraz życia dodało. Gdyby tak Partyzaneczkę twoją, co? Ale głos staruchy, ostry i nieprzyjemny, przerwał mu ¦ z przestrachem: — Nie dam! Nie dam, a nie dam, nawet nie proś, diable stary! Patrzcie go! Nawet mówić się o tym nie waż! Żebym ja moją Partyzaneczkę... Rosołku łyknąć! Rosołku! I tak mu przydygowali tyle wszystkiego jak na wesele. Też mu coś strzeliło do łba! -— Ech, Wasylisa, jak ci nie wstyd, Wasylisa, takie słowa mówić! — zabrzęczał podrażniony falsecik starego. — Sama dwóch synów masz na froncie, a bez pojęcia jesteś. Człowiek, można powiedzieć, zmarnował się dla nas całkiem, krew przelał... — Nie trzeba mi jego krwi. Za mnie moi krew przelewają. Nie proś nawet. Powiedziałam: nie dam, to nie dam! Ciemna postać staruszki zniknęła we drzwiach i przez rozwarte na oścież drzwi wdarła się taka jaskrawa smuga wiosennego dnia, że Aleksiej mimo woli za- 75 cisnął powieki i jęknął jak oślepiony. Stary podskoczył do niego. — Ojej, nie spałeś, Alosza? Co? Oj, słyszałeś rozmowę? Słyszałeś? Tylko ty jej nie gań, Aloszka, nie gań, przyjacielu, tych jej słów. Słowo to jak łupina, a jąderko we środku dobre. Myślisz, że ci kury pożałowała? I, gdzie tam, Alosza! Całą ich rodzinę, a była ich gromada, z dziesięcioro — faszysta wytracił. Najstarszy jej jest pułkownikiem. Jakoś się wywiedzieli, że rodzina pułkownika, więc wszystkich, oprócz Wasylisy, o jednej godzinie — do dołu. I całe gospodarstwo zniszczyli. Ech, wielka to bieda w jej latach jak ten palec na świecie zostać. Z całej gospodarki, ze wszystkiego została jej tylko ta jedna kurka. Chytra kura, Alosza! Pierwszego jeszcze tygodnia hitlerowcy wszystkie kury, kaczki wyłapali, bo dla nich drób — to największy przysmak. Krzyczą: „kurka, matka, kurka!" A ta się uratowała. Sztukmistrz to, a nie kura! Bywało, żołnierz na podwórko, a ona na strych i siedzi tam, jak gdyby jej nie było. A niech wejdzie swój — kura nic, spaceruje sobie. Licho ją wie, jak rozpoznawała. I tylko jedna kurka została na całą naszą wieś, i za tę jej chytrość tośmy ją Partyzantką przezwali. Mieriesjew drzemał z otwartymi oczami. Tak się przyzwyczaił w lesie. Dziadka Michajłę jego milczenie, jak widać, niepokoiło. Nakrzątawszy się pó ziemiance, pomajstrowawszy coś przy stole, powrócił znowu do swego tematu: — Nie potępiaj, Alosza, baby! Zmiarkuj no tylko, przyjacielu miły: była ona niby stara brzoza w wielkim lesie, nie dmuchało na nią znikąd, a teraz sterczy jak ten pień spróchniały na porębie i jedyna jej pociecha to owa kurka. Czemu milczysz? Zasnąłeś może? No, to śpij sobie, śpij... Aleksiej i spał, i nie spał. Leżał pod kożuchem zioną- cym nań kwaśną wonią chleba, wonią starej chłopskiej chudoby; słuchał kojącego ćwierkania świerszcza i nie chciało mu się nawet palcem ruszyć. Miał wrażenie, że ciało jego pozbawione jest kości, napchane ciepłą watą, w której podrygami pulsuje krew. Zmiażdżone, opuchnięte stopy paliły; coś go w nich łamało nękającym bólem, ale nie miał sił ani się odwrócić, ani poruszyć. W tym półśnie Aleksiej postrzegał życie ziemianki urywkami, jak gdyby to nie było prawdziwe życie, lecz jego strzępy, mknące przed nim jeden za drugim niby jakieś nie powiązane, niezwykłe obrazy na ekranie. Była wiosna. Zbiegła wieś przeżywała swą najcięższą porę. Dojadano resztki żywności, jaką w swoim czasie zdołano pozakopywać i poukrywać, a którą potajemnie nocami wygrzebywano z popielisk i znoszono do lasu. Ziemia odmarzła. Naprędce wykopane nory „płakały" i ociekały wilgocią. Chłopi partyzanci, przebywający na zachód od wsi w lasach olenińskich, przedtem choć w pojedynkę, choćby nocami zaglądali do podziemnej wioski — teraz zostali odcięci linią frontu. Nie było 0 nich ani słychu, ani dychu. Nowy ciężar spadł znów na barki kobiet i tak już umęczonych. A tu wiosna, śnieg topnieje, trzeba-myśleć o zasiewach, o ogrodach. Baby chodziły zatroskane, złe. W ziemiance dziadka Michajły raz wraz wybuchały wśród nich hałaśliwe kłótnie, pełne wzajemnych przytyków, z wypominaniem wszystkich krzywd, dawnych i świeżych, rzeczywistych 1 urojonych. Wrzask bywał niekiedy straszliwy; dość jednak było, by szezwany dziadek rzucił w ten jazgot rozeźlonych babskich głosów jaką myśl gospodarską — o tym, czy nie pora posłać chłopaków na zgliszcza, zobaczyć, a może ziemia już odtajała? — albo czy wiaterek nie sprzyja temu, by przewietrzyć nasiona, zatęchłe w dusznej wilgoci ziemianek — dość tego było, żeby kłótnie gasły natychmiast. 1 Razu jednego dziadek wrócił zadowolony, choć zafrasowany. Przyniósł zielone źdźbła i kładąc je troskliwie na kostropatą dłoń, pokazał Aleksiejowi. — Spójrz no! Wróciłem z pola. Ziemia już puszcza: ozimina, Bogu dziękować, runięć zaczyna. Śniegi obfite. Jeżeli z jarą się nie uporamy, ozima — i ta kęs chleba da. Pójdę, baby skrzyknę, niech się ucieszą niebogi. Niczym stado kawek na wiosnę zakrzyczały, za-wrzeszczały w ziemiance baby, w których zielona trawka, przyniesiona z pola, roznieciła nowe nadzieje. Wieczorem zaś dziadek Michajło zacierał ręce: — No, i nieźle uradziły ministry moje długowłose. Hę, Alosza? Jedna brygada krowami orze, tam gdzie ten parówek na nizinie, gdzie orka ciężka. Wiele nie wy-orzesz, wszystkiego sześć krówek z naszego stada zostało. Dla drugiej brygady pólko, to, co wyżej, a suchsze, tam można łopatą i motyką. Dlaczego niby nie? W ogrodach przecie kopiemy: udaje się. No a trzecia na wzgórku — tam piaseczek — pod kartofle, znakiem tego, ma grunt przygotować, tam całkiem lekko, tam dzieciaki z rydlami postawimy i która baba słabsza, to i ją. I ani się obejrzysz, jak pomoc od rządu przyjdzie. A jak nie przyjdzie, mała bieda. Sami jakoś damy sobie radę, a ziemi naszej odłogiem nie zostawimy. Bóg zapłać, wroga stąd wykurzyli, życie się teraz zacznie. Naród nasz żylasty: każdy ciężar udźwignie. Dziadek długo nie mógł zasnąć, przewracał się na słomie, stękał, drapał się, jęczał: Mój Boże! Mój Boże! Kilkakrotnie złaził z wyrka, podchodził do wiadra z wodą, grzechotał kubkiem i słychać było, jak pije głośno^ niby zgrzany koń, wielkimi, chciwymi łykami. Wreszcie nie wytrzymał, zapalił krzesiwem łuczywo, szturchnął Ałeksieja, który leżał z otwartymi oczami w swym ciężkim półśnie. 78 i i — Spisz Alosza? A ja wciąż myślę. Hę? Wciąż, wiesz, dumam. Jest u nas we wsi, na starym miejscu, dąbek na placu. Tak... ze trzydzieści lat temu, za carskiej wojny, piorun strzelił i uciął wierzchołek. Ale dąbek krzepki przecie, korzeń ma mocarny, soku wiele. W górę iść już nie mógł, więc w bok kiełki puścił, a teraz spojrzeć ano, jaki czub liściasty! Tak to i Pławnie nasze... Niechby nam tylko słoneczko świeciło, a ziemia rodziła, a władza nasza rodzona była — to my, Alosza miły, w pięć lat się odbudujemy, zagospodarujemy... Żywotni my. Och, och, och! Daj ci, Boże, zdrowie! Jedno tylko: żeby się wojna najrychlej skończyła. Rozbić ich, a potem da roboty całą gromadą! Jak myślisz? Tej nocy Aleksiejowi zrobiło się gorzej. Łaźnia dziadka Michajły wstrząsnęła jego organizmem, wytrąciła go ze stanu powolnego, drętwiejącego dogorywania. Natychmiast z niesłychaną mocą odczuł i wycieńczenie, i nieludzkie wyczerpanie, i ból w stopach. Leżąc w majaczącym półśnie; rzucał się na sienniku, jęczał, zgrzytał zębami, kogoś przywoływał, komuś; wymyślał, czegoś żądał. Warwara całą noc przesiedziała przy nim, podwinąw-. szy nogi, oparłszy brodę o kolana i patrząc tęsknie swymi wielkimi, okrągłymi, smutnymi oczami. Kładła mu na głowę, to znów na pierś szmatę maczaną w zimnej wodzie, poprawiała na nim kożuch, który co chwila zrzucał z siebie, i dumała o swoim dalekim mężu, nie wiedzieć gdzie miotanym wichrem wojny. Stary wstał skoro świt. Popatrzył na Ałeksieja, który już ucichł i drzemał, poszeptał coś z Warwara i zaczął się zbierać do drogi. Wdział na kapce ogromne kalosze własnej roboty z opon samochodowych, łykiem mocno' przepasał kapotę, ujął kij jałowcowy, wygładzony włas- 79* ną ręką, kij, który był jego nieodłącznym towarzyszem w dalszych wyprawach. Poszedł nie odezwawszy się do Aleksieja ani słówkiem. 17 , Mieriesjew znajdował się w takim stanie, że nawet nie zauważył zniknięcia gospodarza. Przez cały dzień następny był nieprzytomny i ocknął się dopiero na trzeci dzień, kiedy słońce stało już wysoko i z kurnego okienka w powale, przez całą ziemiankę, aż do nóg Aleksieja, nie rozpraszając mroku, lecz — przeciwnie — zgęszcza-jąc go, ciągnął się jasny i zwarty snop promieni słonecznych, przeszywających siny, skłębiony dym ogniska. Ziemianka była pusta. Z góry zza drzwi dochodził cichy, chrypliwy głos War wary. Zajęta zapewne jakąś robotą, śpiewała starą, wielce w tej leśnej krainie rozpowszechnioną pieśń. Była to pieśń o samotnej, smętnej jarzębinie, marzącej o tym, jak by się przedrzeć do dębu, równie samotnie stojącego opodal. Aleksiejowi nieraz zdarzało się przedtem słyszeć tę pieśń. Śpiewały ją dziewczęta, które wesołymi watahami przychodziły z okolicznych wsi, żeby wyrównywać i ubijać lotnisko. Aleksiejowi podobała się rozlewna, smutna melodia pieśni. Lecz przedtem nie zastanawiał się jakoś nad jej słowami — w zgiełku życia wojennego nie dochodziły one do jego świadomości. Teraz jednak słowa te leciały z ust młodej kobiety uskrzydlone takim uczuciem i tyle w nich było nie pieśnianej, lecz prawdziwej kobiecej tęsknoty, że Aleksiej odczuł od razu całą głębię pieśni i pojął, że musi Warwara-jarzębina tęsknić do swegu dębu. 80 Lecz gdzież jarzębinie Do dębu się dostać, Musi sieroteńka Sama jedna ostać... śpiewała Warwara i głos jej nabrzmiewał prawdziwymi łzami, a gdy umilkł, Aleksiej wyobrażał sobie, jak ona tam siedzi teraz, gdzieś pod drzewem zalanym wiosennym słońcem, a jej wielkie, okrągłe, tęskniące oczy pełne są łez. Uczuł, że go coś chwyta za gardło: zapragnął spojrzeć na stare, wyuczone na pamięć listy spoczywające w kieszeni jego bluzy, zapragnął popatrzeć na fotografię szczupłej dziewczyny siedzącej na łące. Zrobił ruch, żeby dosięgnąć bluzę, ale ręka opadła bezwładnie na siennik. I znowu wszystko rozpłynęło się w szarawej oćmie, która zawirowała w jasnych tęczowych kołach. Potem w ciemności tej, lekko szeleszczącej jakimiś kłującymi dźwiękami, usłyszał Aleksiej dwa głosy — Warwary i jakiś inny, kobiecy, starczy, również znajomy. Rozmawiano szeptem: — Nie je? — Gdzie tam! Ot, wczoraj pocmokał trochę podpłomyka, ździebełko, i to go zemdliło. Czy to jedzenie? Mleczka odrobinę popija. Daję mu. — A ja, popatrz, rosołku przyniosłam... Może chudzi-na rosołku... — Wasyliso! — zawołała Warwara. — Czy to... — No ta, kurzy... Czegoś się zestrachała? Rzecz zwyczajna. Poruchaj no go, zbudź, może zje... I zanim Aleksiej, który w półśnie słyszał to wszystko, zdążył otworzyć oczy, Warwara potrząsnęła nim mocno, bez ceregieli, radośnie. — Aleksieju Pietrowiczu, Aleksieju Pietrowiczu, obudź się: babcia Wasylisa rosołku przyniosła! Obudź się, powiadam! Łuczywo z trzaskiem płonęło, wertknięte w ścianę przy 6 — Opowieść o prawdziwym człowieku jj i wejściu. W jego migotliwym kopcącym płomieniu Aleksiej zobaczył małą, zgarbioną starowinkę, o twarzy pomarszczonej, długonosej, gniewnej. Dłubała koło tłumo-ka leżącego na stole, odwinęła workowinę, potem starą zapaskę, potem papier i dopiero w środku ukazał się że-leźniak, a z niego buchnął taki smakowity i tłusty opar kurzego rosołu, że Aleksiej uczuł skurcz w pustym żołądku. Pomarszczone oblicze babci Wasylisy zachowało swój wyraz surowy i gniewny. — Przyniosłam oto, nie pogardźcie, zjedzcie na zdrowie. Może Bóg da, na pożytek pójdzie. Przypomniały się Aleksiejowi smutne dzieje babczy-nej rodziny, opowiadanie o kurze noszącej śmieszne przezwisko „Partyzaneczki", i wszystko to — babcia, Warwara, dymiący na stole garnczek — rozpłynęło się we mgle łez, a skroś tę mgłę patrzyły na niego surowo, z niewysłowioną żałością i współczuciem, srogie oczy staruszki. — Dziękuję babciu — tyle tylko zdołał wykrztusić Aleksiej, gdy stara zabrała się do odejścia. Od drzwi już usłyszał: — Nie ma za co. Za co tu dziękować? Moi też przecie wojują. Może im ktoś zupki da. Podjedzcie na zdrowie. Wydobrzejcie. — Babciu, babciu! — Aleksiej szarpnął się ku niej, ale ręce Warwary powstrzymały go i ułożyły na sienniku. — Leżeć trzeba, leżeć! Proszę lepiej rosołek jeść. Warwara podała mu zamiast talerza starą aluminiową pokrywkę od niemieckiego żołnierskiego kociołka: buchała z niej smakowita i tłusta para. Podając ów talerz, Warwara odwróciła się. Pewnie dlatego, żeby ukryć mimowolną łzę. — Jedzcie, posilcie się. 82 — A gdzież dziadek Michajło? — Poszedł. W interesie poszedł, rejonu naszego szukać. Nieprędko wróci. Jedzcie lepiej, jedzcie... I przed samą twarzą ujrzał Aleksiej wielką, sczerniałą pod wpływem czasu, z odgryzionym rąbkiem, drewnianą łyżkę pełną bursztynowego rosołu. Pierwsze pacę łyżek zbudziło w nim wilczy apetyt — aż do bólu, aż do skurczów żołądka. Ale pozwolił sobie na wypicie tylko dziesięciu łyżek i przełknięcie kilku włókien białego miękkiego mięsa. I chociaż żołądek natarczywie domagał się więcej, Aleksiej stanowczo odsunął jedzenie, zdając sobie sprawę, że w jego stanie nadmierny posiłek może stać się trucizną. Rosołek babci miał właściwości cudotwórcze. Posiliwszy się Aleksiej zasnął, nie zapadł w półsen, lecz właśnie zasnął — snem mocnym, uzdrawiającym. Obudził się, zjadł znowu i znowu zasnął. I nic go nie mogło zbudzić: ani dym ogniska, ani babski harmider, ani dotknięcie rąk Warwary, która lękając się, czy nie umarł raz wraz pochylała się nad nim, by posłuchać, czy mu serce bije. Aleksiej żył, oddychał miarowo, głęboko. Przespał resztę dnia, noc i spał dalej — zdawało się, że nie ma na świecie mocy, która by mogła zakłócić jego sen. Ale wczesnym rankiem, kędyś bardzo daleko, rozległ się głos, zupełnie niewyławialny wśród innych szmerów wypełniających las — głos daleki, jednostajnie warkoczący. Aleksiej drgnął i sprężywszy się cały, uniósł głowę na poduszce. Wezbrało w nim uczucie dzikiej, nieokiełznanej radości. Zamarł błyskając oczami. W ognisku potrzaskiwały stygnące kamienie, gnuśnie i z rzadka ćwierkał zmęczony nocą świerszczyk, słychać było, jak nad ziemianką spokojnie i miarowo szumią stare sosny i nawet, jak bębni we drzwi wiosenna odwilż. Ale skroś tego 83 wszystkiego rozlegał się miarowy warkot. Aleksiej odgadł, że to dudni motor „uszki", samolotu „U-2". Odgłos to się zbliżał i wzmagał, to głuehnął, ale się nie oddalał. W Aleksieju zaparło dech. Było oczywiste, że samolot jest gdzieś w pobliżu, że krąży nad lasem wypatrując czegoś czy też szukając miejsca lądowania. — Warwara, Warwara! — krzyknął Aleksiej usiłując oprzeć się na łokciach. Ale Warwary nie było, Z zewnątrz słychać było wzburzone głosy kobiece, szybko przemykające kroki. Coś się tam działo. Na moment uchyliły się drzwi ziemianki i Fied'ka wetknął swą piegowatą twarz. — Ciotko Warwaro! Ciotko Warwaro! — zawołał i w podnieceniu dorzucił: Leci! Krąży! Nad nami krąży! Głowa malca zniknęła, zanim Aleksiej zdążył przemówić. Zrobił wysiłek, by usiąść. Całym swoim ciałem czuł, jak mu bije serce, jak pulsuje wzburzona krew tętniąc w skroniach i w chorych nogach. Liczył koła zataczane przez samolot, naliczył jedno, dwa, trzy i opadł na siennik, opadł zmożony wzruszeniem, znowu gwałtownie i władczo wtrącony w sen wszechpotężny, uzdrawiający. Obudził go dźwięk młodego, soczystego, pobrzmiewającego basem głosu. Poznałby ten głos w każdym chórze innych głosów. Taki głos w pułku myśliwców miał jedynie dowódca eskadry, Andriej Diegtiarenko. Aleksiej otworzył oczy. Wydawało mu się, że jeszcze śpi i widzi we śnie twarz przyjaciela — szeroką, o wystających kościach policzkowych, szorstką, niby z grubsza ociosaną przez stolarza, ale jeszcze nie wygładzoną ani szkiełkami, ani irchą, dobroduszną, kanciastą twarz ze szkarłatną blizną na czole, o jasnych oczach ocienionych rzęsami również jasnymi i bezbarwnymi, świński- 84 mi, jak mawiali ludzie nieżyczliwi Andriejowi. Te oczy niebieskie wpatrywały się ze zdumieniem w dymny półmrok. — No, dziadku, pokazuj swoją zdobycz — zahuczał Diegtiarenko. Widzenie nie znikało. To był rzeczywiście Diegtiarenko, aczkolwiek wydawało się zupełnie nieprawdopodobne, by mógł tu znaleźć Aleksieja w tej wsi podziemnej, w głuszy leśnej. Stał oto — wielki, barczysty, z kołnierzem, jak zwykle, rozpiętym. W rękach trzymał hełm z przewodami radiofonu i jeszcze jakieś pakunecz-ki i zawiniątka. Odblask łuczywa oświetlał go z tyłu. Jego włosy, krótko ostrzyżone na jeża, świeciły się nad głową złocistym otokiem. Spoza pleców Diegtiarenki wyglądała blada, do cna zmęczona z oczami wytrzeszczonymi niespokojnie twarz dziadka Michajły, obok zaś stała figlarna sanitariuszka Lena, o zadartym nosku, wpatrując, się w ciemność z ciekawością zwierzątka. Dziewczyna trzymała pod pachą grubą torbę brezentową z czerwonym krzyżem i przyciskała do piersi jakieś dziwaczne kwiaty. Stali tak w milczeniu. Andriej Diegtiarenko rozglądał się ze zdumieniem, oślepiony zapewne ciemnością. Parę razy wzrok jego obojętnie prześliznął się po twarzy Aleksieja, który również w żaden sposób nie mógł oswoić się z nagłym przybyciem swego druha i lękał się, czy to wszystko nie okaże się gorączkowym widzeniem. — Leży przecież tutaj, na litość boską! — wyszeptała Warwara ściągając z Mieriesjewa kożuch. Diegtiarenko raz jeszcze w zdumieniu rzucił okiem na Aleksieja. — Andriej — powiedział Mieriesjew usiłując oprzeć się na łokciach. Lotnik parzył na niego ze zdumieniem, ze źle ukrywanym lękiem. 85 — Andriej, nie poznajesz? —- szepnął Mieriesjew czując, że cały zaczyna się trząść. Jeszcze chwilę patrzył lotnik na żywy kościotrup, obciągnięty czarną, jak gdyby zwęgloną skórą, i starał się rozpoznać wesołą twarz przyjaciela: dopiero w oczach — wielkich, prawie okrągłych, uchwycił znajomy, uparty i śmiały wyraz. Wyciągnął przed siebie ramiona. Na klepisko ziemianki upadł hełm, posypały się pakunki i zawiniątka, potoczyły się jabłka, pomarańcze, herbatniki. — Alosza, to ty? — Głos lotnika stał się łzawy, a jego bezbarwne i długie rzęsy zwilgotniały. — Alosza, Alosza! — Diegtiarenko objął to chore, lekkie jak u dziecka ciało, przytulił je do siebie i wciąż powtarzał: — Losza, przyjacielu. Losza! , Na sekundę odsunął się, spojrzał z odległości na Alek-sieja, jakby się chcąc przekonać, czy to on rzeczywiście, i znów mocno przycisnął go do piersi. — Ależ to ty, Losza! Czarci synu! Warwara i sanitariuszka Lena usiłowały wydrzeć z jego krzepkich, niedźwiedzich łap to półżywe ciało. — Puśćcie go, na Boga, przecież ledwie żyje! — gniewała się Warwara. — Wzruszenie może mu zaszkodzić! — zatrąjkotała "po swojemu siostra miłosierdzia. Lotnik zaś, uwierzywszy w końcu, że ten czarny, lekki jak piórko człowiek to rzeczywiście Aleksiej Mieriesjew, jego towarzysz broni, jego przyjaciel, którego cały pułk dawno już w myślach pochował — złapał się za głowę, wydał dziki okrzyk triumfu, chwycił Mierie-sjewa za ramiona i wpijając się wzrokiem w jego czarne oczy, radośnie błyszczące z głębi czarnych oczodołów, zaryczał: — Żyjesz! A niechże cię! Żyjesz, do stu biesów! Gdzieżeś przepadał tyle dni? Jakżeś ty tak? Ale siostra, malutka, śmieszna tłuścioszka z zadartym 86 noskiem, którą wszyscy w pułku, lekceważąc jej godność lejtnanta, nazywali Leną albo „siostrą nauk lekarskich" — jak się raz sama na swoją zgubę przedstawiła przełożonym — chichotka Lena, zakochana naraz we wszystkich lejtnantach — stanowczo i surowo odsunęła rozradowanego lotnika. — Towarzyszu kapitanie, proszę zostawić chorego! Rzuciła na stół bukiet kwiatów, po które latano wczoraj specjalnie do miasta okręgowego, bukiet, jak widać, całkiem niepotrzebny, po czym otworzyła torbę z czerwonym krzyżem i przystąpiła sprawnie do oględzin. Jej króciutkie paluszki zwinnie przebiegały po nogach Alek-sieja. Lena pytała bezustannie: — Boli? A tak? A tak? Po raz pierwszy od dłuższego czasu Aleksiej zwrócił większą uwagę na swoje nogi. Stopy opuchły i potwornie sczerniały. Najmniejsze dotknięcie wywoływało ból, który niby prądem elektrycznym przeszywał całe ciało. Ale szczególnie, jak widać, nie podobało się Lenie to, że końce palców stały się zupełnie czarne i straciły czucie. Przy stole siedzieli dziadek Michajło i Diegtiarenko. Z radości łyknąwszy ukradkiem z manierki lotnika, wiedli żywą rozmowę. Brzęczącym, starczym falsetem dziadek Michajło nie po raz pierwszy już, jak widać, zabierał się do opowieści: — Wyszło więc na to, że chłopaki nasze znalazły go na porębie. Faszyści las tam na schrony rąbali, więc matka, córka moja niby, posłała chłopaków po szczapy. Tam go zobaczyli. Co za dziwo takie? Naprzód się im wydawało, że to niedźwiedź postrzelony tak jakoś się kula. Chcieli już dać drapaka, ale ciekawość ich zdjęła: co to za niedźwiedź taki, czemu się toczy? Oho! Nie miś! Patrzą, toczy się z boku na bok, toczy się, a jęczy. — Jak to „toczy się"? — zwątpił Diegtiarenko i podsunął dziadkowi papierośnicę. — Palisz? 87 Dziadek wziął papierosa, wyjął z kieszeni kawałek gazety, starannie oderwał skrawek, wykruszył nań tytoń z papierosa, skręcił bankrutkę, zapalił i zaciągnął się z przyjemnością. — Jakże nie palić? Kurzę sobie, pociągam. Aha! Tylko żeśmy ga Hitlera tytoniu nie widzieli. Mech kurzymy albo liść ostromlecza, he... A jak on się toczył, jego zapytajcie. Ja nie widziałem. Chłopaki mówią, że tak się toczył: z pleców na brzucho, z brzucha na plecy; leźć po śniegu, widzicie, sił nie miał —¦ taki cwany! Diegtiarenkę wciąż korciło, żeby poderwać się, popatrzyć na przyjaciela, przy którym krzątały się kobiety otulając go w szare wojskowe koce przywiezione przez siostrę. — Siedź, nie ruszaj się, nie nasza to, męska, rzecz chorego przewijać. Słuchaj lepiej i zakarbuj sobie, a potem to przełożonym swoim powtórz... Wielkiego to czynu człowiek! Pomyśl ano! Tydzień, jak obszył, całym kołchozem chodzimy koło niego, a on ani ręką, ani nogą. A po tych lasach, po bagnach naszych lazł i sił tyle w sobie miał. Do tego, bracie, mało kto jest zdolny! I w żywotach świętych takiego czynu nie znajdziesz. Daleko im do tego! Wielka mi rzecz, na słupie stać! Dobrze mówię, hę? Otóż to... A ty słuchaj, słuchaj! Stary pochylił się do ucha Diegtiarenki i połaskotał go swą puszystą miękką bródką. — Tylko mi się wydaje coś, tego, żeby mu się czasem nie pomarło, co? Od wroga się wymigał, ale od kostuchy czy się człowiek wymiga? Skóra a kości! Jak ten człowiek pełznął, ani rusz nie zmiarkuję. Bardzo go snadź ciągnęło do swoich. I bredzi ciągle o jednym: lotnisko i lotnisko; i różności tam takie, a do tego jeszcze jakaś Ola. Jest u was taka, a może żonka, hę? Słyszysz mnie, czy nie, lataczu, słyszysz, co? Diegtiarenko nie słyszał. Usiłował wyobrazić sobie, w jaki sposób ten oto człowiek, jego kolega, na pozór całkiem zwykły człowiek, czołga się dzień i noc z odmrożonymi i zmiażdżonymi nogami przez lasy i bagna, przez roztopy, opadając z sił czołga się, toczy, byle tylko ujść wrogowi i znaleźć się wśród swoich. Zawód lotni-ka-myśliwca otrzaskał Diegtiarenkę z niebezpieczeństwem. Rzucając się do walki powietrznej Diegtiarenko nigdy nie myślał o śmierci, odczuwał nawet jakieś szczególne, radosne wzruszenie. Ale żeby tak jak ten, sam w lesie... — Kiedyście go znaleźli? — Kiedy? — stary cmoknął wargami, znów wziął papierosa z otwartej papierośnicy, rozdarł go, zaczął kręcić bankrutkę. — Kiedy? A w Wielką Sobotę, pod samo Zmartwychwstanie, czyli akurat tydzień temu. Lotnik zrobił w pamięci obliczenie, z którego wypadło, że Aleksiej Mieniesjew wędrował osiemnaście dni i nocy. Żeby ciężko ranny człowiek bez pożywienia czołgał się tyle czasu — to się zdawało wprost nie do wiary! — Dzięki ci, dziadku! — Lotnik objął i uścisnął mocno starca. — Dzięki, bracie! — Nie ma za co, nie ma za co, za co tu dziękować! Widzicie go: „Dzięki ci". A cóż to ja obcoplemieniec jakiś, cudzoziemiec, czy co? Powiedz no... I zwrócił się gniewnie do synowej, która stała w odwiecznej babskiej pozie gorzkiego zadumania, założywszy ręce na piersi i podpierając dłonią policzek: —• A ty czego się gapisz jak wrona? Pozbieraj z ziemi żywność! Widzicie ich -— rozrzucili takie skarby! „Dzięki ci"! Patrzcie go! Tymczasem Lena skończyła opatulać Mieriesjewa. — Wszystko będzie dobrze, towarzyszu starszy lejt-nancie! — sypały się z jej ust słówka gęste jak groch. — W Moskwie raz, dwa postawią was na nogi. Moskwa — to dopiero miasto! Nie takich już tam wyleczono! 89 r t Z jej nadmiernego ożywienia, z jej nie milknących zapewnień, że Mieriesjewa „raz, dwa" uleczą, Diegtiarenko wywnioskował, że oględziny wypadły niewesoło, że sprawa przyjaciela stoi kiepsko. „I czego ta sroka skrzeczy!" — pomyślał z niechęcią o „siostrze nauk lekarskich". Zresztą w pułku nikt nie brał poważnie tej dziewczyny, żartowano, że leczyć umie tylko miłość; pocieszało to nieco Diegtiarenkę. Spowinięty w koce, z których sterczała tylko głowa, Aleksiej przypominał Diegtiarence mumię jakiegoś faraona z podręcznika szkolnego historii starożytnej. Wielką swą dłonią pogłaskał przyjaciela po policzkach, na których krzewił się gęsty i szorstki rudawy zarost. — Co tam, Losza! Wyleczą cię. Mam rozkaz: jeszcze dziś odwieźć cię do Moskwy, do najlepszego szpitala. Profesorzy tam jeden w drugiego. A siostry —- cmoknął językiem i mrugnął na Lenę — martwych stawiają na nogi. Jeszcze razem pofoulamy w powietrzu. — I nagle Diegtiarenko połapał się, że mówi tak samo jak Lena, ze sztucznym, bezdusznym ożywieniem; dłonie jego, głaszczące twarz przyjaciela, poczuły nagle, że twarz ta jest wilgotna. — Gdzie są nosze? Dawajcie go tu, poniesieni, nie ma co zwlekać! — komenderował gniewnie. Z pomocą starca delikatnie ułożono na noszach spo-winiętego Aleksieja. Warwara zebrała i związała w węzełek jego drobiazgi. — Zaczekaj — powstrzymał ją Aleksiej, gdy pakowała do tłumoczka esesowski sztylet, nieraz z ciekawością oglądany, czyszczony, ostrzony, próbowany na palcu przez gospodarnego dziadka Michajłę — weź to sobie, dziaduniu, na pamiątkę. — Dziękuję, Alosza, dziękuję. Stal świetna, co tu ga- 90 dać! I coś tu nie po naszemu napisane — dziadek podsunął sztylet Diegtiarence. — Alles fur Deutschland. „Wszystko dla Niemiec" — przetłumaczył Diegtiarenfco napis umieszczony na klindze. — Wszystko dla Niemiec — powtórzył Aleksiej przypominając sobie, w jaki sposób zdobył ten sztylet. — No, zabieraj się, dziadku, zabieraj — zawołał Diegtiarenko ujmując przednie drążki noszy. Nosze zakołysały się z trudem, zawadzając o ściany i osypując z nich ziemię, przecisnęły się przez wąskie drzwiczki ziemianki. Wszyscy, co zgromadzili się w ziemiance, żeby odprowadzić „znajdę", wyszli na górę. Tylko Warwara została w ziemiance. Bez pośpiechu poprawiła łuczywo, podeszła do pasiastego siennika, który zachował jeszcze zarysy wgłębionej weń postaci ludzkiej, i pogłaskała siennik ręką. Wzrok jej padł na wiązankę kwiatów, o której w tym rozgardiaszu zapomniano. Było to kilka kiści cieplarnianego bzu — bladych, wątłych, podobnych do mieszkańców zbiegłych ze wsi, zimujących w wilgotnych i zimnych ziemiankach. Kobieta wzięła wiązankę, wciągnęła słaby, ledwie uchwytny w kopcącym czadzie delikatny zapach wiosenny i nagle padła na nary i zalała się gorzkimi, babskimi łzami. 18 Wszyscy obecni mieszkańcy Pławni wylegli, by odprowadzić swego gościa. Samolot czekał za lasem, na równym jeszcze i twardym, choć podtajałym na brzegach lodowisku podłużnego leśnego jeziorka. Drogi doń nie było. Na przełaj, przez sypki, ziarnisty śnieg wiodła ścieżka wydeptana przed godziną krokami dziadka Mi- 91 chajły, Diegtiarenki i Leny. Teraz ścieżką tą walił do jeziora tłum, przed którym biegli chłopcy, a na ich czele stateczny Sierożka i zachwycony Fied'ka. Prawem starego przyjaciela, który odnalazł w lesie lotnika, Sieroż-ka kroczył poważnie przed noszami, starając się, by jego olbrzymie kapce, pozostałe po zabitym ojcu, nie grzęzły w śniegu, i pokrzykiwał władczo na umorusaną, błyskającą zębami, fantastycznie obdartą dzieciarnię. Diegtiarenko i dziadek, stąpając w nogę dźwigali nosze, z boku zaś brnęła w śniegu Lena, to poprawiając koce, to osłaniając swym szalem twarz Aleksieja. Z tyłu tłoczyły się kobiety, dziewczęta, staruchy. Tłum huczał głucho. Początkowo jaskrawe światło, odbijające się od śniegu, oślepiło Aleksieja. Pogodny dzień wiosenny olśnił jego oczy tak, że Aleksiej omal nie stracił przytomności i musiał zacisnąć powieki. Uchyliwszy je leciutko, oswoił oczy z blaskiem i dopiero wówczas rozejrzał się dokoła. Przed nim odsłaniał się widok podziemnej wsi. Jak okiem sięgnąć, ciągnął się wysokopienny las. Wierzchołki drzew splatały się niemal nad głową. Konary ich, cedząc skąpo promienie słońca, stwarzały w dole półmrok. Las był mieszany. Białe kolumny gołych jeszcze brzóz, o konarach podobnych do błękitnawych, zastygłych w powietrzu dymów, sąsiadowały ze złocistymi pniami sosen, a wśród nich tu i tam widniały ciemne trójkąty jodeł. Pod drzewami, które stanowiły osłonę przed okiem wroga i z ziemi, i z powietrza, wykopano ziemianki, a śnieg na ziemi wydeptany był od dawna setkami nóg. Na gałęziach odwiecznych jodeł suszyły się dziecięce pieluszki; na sosnowych sękach wietrzyły się zatknięte garnki gliniane i rynki; pod starą choiną, z której zwisały kudły siwego mchu, przy jej potężnym pniu, wśród żylastych korzeni, gdzie wedle wszelkich przy- 92 puszczeń powinien by się czaić zwierz drapieżny, siedziała stara, szmaciana, usmolona lalka o płaskiej, dobrodusznej buzi wyrysowanej kopiowym ołówkiem. Ciżba, poprzedzona przez nosze, posuwała się powoli po wydeptanej ścieżynie. Znalazłszy się na dworze Aleksiej doznał naprzód burzliwego przypływu nie wyrozumowanej, zwierzęcej radości, po czym z kolei zdjął go słodki i cichy smutek. Lena chusteczką otarła z jego twarzy łzy i tłumacząc je sobie po swojemu, kazała dźwigającym nosze iść wolniej. — Nie, nie, prędzej nieście, prędzej! — przynaglił Mieriesjew. I tak mu się wydawało, że go niosą zbyt wolno. Począł się lękać, że z tego powodu zostanie tutaj, że samolot przysłany po niego z Moskwy nagle odleci, nie czekając na nich, a jemu się nie uda jeszcze dziś dostać do zbawczej kliniki. Jęczał głucho z bólu, którego doświadczał skutkiem szybkiego kroku niosących, mimo to powtarzał wciąż: „Szybciej, proszę szybciej". Przynaglał ich, aczkolwiek słyszał, jak się dziadek Michajłc zziajał potykając się wciąż i włócząc nogami. Dwie kobiety zastąpiły starca. Dziadek Michajł* dreptał przy noszach koło Leny. Ocierając swą oficerską czapką spoconą łysinę, spąsowiałą twarz i pomarszczoną szyję, stary mamrotał zadowolony: — Jak to popędza, hę? Pilno mu. Racja, Alosza, święta racja! Spiesz się! Jak człowiekowi pilno, to znaczy, że życie w nim mocne, znajdo ty nasz miły, może nie tak, hę? Piszże do nas ze szpitala! Adres zapamiętaj: okręg kaliński, rejon bołogowski, Pławnie — wieś w przyszłości. W przyszłości, może nie? Dojdzie, na pewno dojdzie, tylko nie zapomnij, adres jest nale« żyty! Kiedy nosze ustawiono w samolocie i Aleksiej uczuł 93 znany cierpki zapach lotniczej benzyny, doznał znowu burzliwego przypływu radości. Zamknięto nad nim celuloidową pokrywę. Nie widział, jak odprowadzający go wymachiwali rękami, jak malutka nosata staruszka, podobna w swej szarej chustce do rozgniewanej wrony, pokonując strach i pęd powietrza wzbudzony przez śmigło przedarła się do siedzą.cego już w kabinie Dieg-tiarenki i wetknęła mu zawiniątko z gotowaną kurą; jak dziadek Michajło uwijał się dokoła samolotu, pokrzykując na baby, rozpędzając dzieciaki; jak pęd powietrza zerwał z niego czapkę i pogonił po lodzie, a dziadek stał z gołą głową, połyskując łysiną i srebrzystą siwizną rozwiewaną wiatrem, podobny do świętego Mikołaja, naiwnie po wiejsku wymalowanego. Stał tak, machając ręką za uciekającym samolotem, jedyny mężczyzna w pstrej ciżbie kobiet. , Uniósłszy samolot z lodowiska Diegtiarenko przeleciał nad głowami tłumu, po czym ostrożnie prawie dotykając płozami lodu, poleciał wzdłuż jeziora pod osłoną wysokiego, urwistego brzegu i zniknął za lesistą wyspą. Tym razem pułkowy hałaburda, który nieraz na odprawach obrywał od dowódcy za zbytnie zawadiactwo w powietrzu, leciał ostrożnie — nie leciał, lecz przekradał się trzymając się ' ziemi, wzdłuż łożysk strumieni, pod osłoną brzegów jezior. Nic z tego Aleksiej nie widział i nie słyszał. Znajomy zapach benzyny i smarów, radosne uczucie lotu wprawiły go w stan nieprzytomności; ocknął się dopiero na lotnisku, gdy wyciągano z samolotu nosze, żeby je przenieść na pośpieszny samolot sanitarny, który przyleciał już z Moskwy. Znalazł się na lotnisku macierzystym w pełni dnia lotniczego, przeładowanego lotami, jak to się w ogóle działo w owych dniach wiosny bojowej. Huk silników nie cichnął ani na chwilę. Jedną eskadrę lądującą, by uzupełnić swe zaopatrzenie bojowe, za- 94 stępowała w powietrzu druga, trzecia. Wszyscy, od lotników począwszy aż do szoferów cystern i magazynierów wydających paliwo, ledwie trzymali się tego dnia na nogach. Szef sztabu stracił głos i wyrzucał już z siebie tylko jakiś piskliwy chryp. Pomimo ogólnego zapracowania i nadzwyczajnego napięcia wszyscy tego dnia żyli myślą o przybyciu Mie-fiesjewa. — Może już przywieźli? — poprzez ryk silników wołali do mechaników piloci, zanim jeszcze zdążyli doko-łować do swego schronu. Nic jeszcze o nim nie słychać? — zapytywali magazynierzy, kiedy kolejny wóz benzynowy podjeżdżał do wkopanych w ziemię cystern. I wszyscy nasłuchiwali, czy nie warkocze gdzieś nad laskiem dobrze im znany pułkowy samolot sanitarny. Gdy się Aleksiej ocknął na kołyszących się prężnie noszach, ujrzał dokoła zwarty pierścień znajomych twarzy. Otworzył szeroko oczy. Tłum zawrzał radośnie. Tuż przy noszach dostrzegł Aleksiej młodą, nieruchomą, powściągliwie uśmiechniętą twarz dowódcy pułku, obok niego szerokie, czerwone, spocone oblicze szefa sztabu i nawet okrągłą, pełną i białą twarz dowódcy BAO — batalionu zaopatrzenia lotniczego — którego nie znosił za jego formalistykę i skąpstwo. Ileż znajomych twarzy! Nosze niesie dryblas Jura. Cały czas bezskutecznie usiłuje obejrzeć się za siebie, popatrzeć na Aleksieja, toteż potyka się co krok. Obok biegnie rudowłose dziewczę — sierżant ze stacji meteorologicznej. Aleksiejowi zdawało się zawsze, że ta dziewczyna za coś go nie lubi, stara mu się nie pokazywać na oczy i ukradkiem śledzi go zawsze jakimś dziwnym spojrzeniem. Żartem przezywał ją „sierżantem meteorologicznym". W pobliżu drepce lotnik Kukuszin, mały człowieczyna o nieprzyjemnej twarzy śledziennika, nie lubiany w eskadrze z powodu zgryźliwego usposobienia. Kukuszkin uśmiecha się również i usiłuje dotrzymać kroku olbrzymiemu Jurze. Mieriesjew przypomniał sobie, że przed swoim odlotem w licznym towarzystwie drwił złośliwie z Kukuszkma za nie uiszczony przezeń dług; był więc pewny, że ten zawzięty człowiek nigdy nie daruje mu obrazy. A tymczasem biegnie oto przy noszach, podtrzymuje je troskliwie i zaciekle rozpycha łokciami tłum, żeby je uchronić przed potrąceniami. Aleksiej nigdy nawet nie przypuszczał, że ma tylu przyjaciół. Oto w jakich chwilach poznaje się ludzi! Zrobiło mu się żal „sierżanta meteorologicznego", który bał się go nie wiedzieć czemu; poczuł się nieswojo wobec dowódcy BAO, o którego sknerstwie puszczał tyle kawałów i żartów wśród kolegów w dywizjonie; zapragnął przeprosić Kukuszkina i oznajmić wszystkim chłopakom, że nie jest to zgoła człowiek nieprzyjemny i nie-uczynny. Aleksiej doznawał uczucia, jak gdyby po długiej męczarni znalazł się wśród własnej rodziny, gdzie wszyscy są mu serdecznie radzi. Niesiono go troskliwie przez pole do srebrzystego samolotu sanitarnego na skraju bezlistnego brzeźniaka. Widać było, jak technicy za pomocą rozrusznika wprawiają w ruch już ostygły silnik „sanitariusza". — Towarzyszu majorze — zwrócił się nagle do dowódcy pułku Mieriesjew, usiłując mówić głosem możliwie dźwięcznym i równym. Dowódca nachylił się ku niemu uśmiechając się jak zwykle łagodnie i zagadkowo. — Towarzyszu majorze... pozwólcie mi pozostać tutaj z wami... nie lecieć do Moskwy... Dowódca zdjął, z głowy hełm, który przeszkadzał mu słuchać. &6 —•¦ Nie trzeba do Moskwy, ja chcę tutaj, w polowym szpitalu. Major ściągnął futrzaną rękawicę, odszukał pod kocem rękę Aleksieja, uścisnął ją. — Dziwaku! Trzeba was leczyć poważnie, jak się należy. Aleksiej zaprzeczył ruchem głowy. Było mu dobrze i wygodnie. Ani to, co przeżył, ani ból w nogach nie wydawały mu się już straszne. — O cóż on prosi — zachrypiał szef sztabu. — Chce, żeby go zostawić tutaj z nami — odpowiedział dowódca z uśmiechem. I uśmiech jego w tej chwili nie był zagadkowy, jak zwykle, ale ciepły i smutny. —- Dureń! Romantyzm, wzór dla „Pionierskiej Prawdy"1 — chrypiał szef sztabu. — Zaszczyt mu robią, samolot po niego przysłali z rozkazu dowódcy armii, a ten, powiedzcie, proszę! Mieriesjew chciał odpowiedzieć, że wcale nie jest romantykiem... po prostu jest pewny, że tutaj, w namiocie szpitalnym, gdzie leżał już kiedyś przez kilka dni, lecząc się z lekkich obrażeń po niefortunnym lądowaniu na postrzelonym samolocie, że tutaj szybciej dojdzie do zdrowia niżli wśród wygód nie znanej sobie kliniki moskiewskiej. Dobierał już słów, by jak najzajad-lej odpowiedzieć szefowi, ale nie zdążył ich wyrzec. Smętnie zawyła syrena. Twarze wszystkich stały się czujne, zatroskane. Major wydał kilka krótkich rozkazów; żołnierze poczęli się rozbiegać na wszystkie strony jak mrówki: jedni biegli do samolotów przyczajonych na krawędzi lasu, inni -— w stronę ziemianki sztabowej, wznoszącej się pagórkowato na skraju pola, tamci znów i „Pionierska Prawda" — gazeta dla wydawana przez Komitet Centralny Komsomołu. 7 — Opowieść o prawdziwym człowieku dzieci i młodzieży, 97 ku maszynom ukrytym w lesie. Aleksiej zobaczył na niebie wyraźnie wykreślony dymem i rozwiewający się z wolna ślad wieloogoniastej rakiety. Zrozumiał: „Powietrze!" Serce w nim załomotało, nozdrza się rozdęły, uczuł w całym swym ciele ów podniecający dreszczyk, jaki go zawsze chwytał w chwili niebezpieczeństwa. Lena, mechanik Jura i „sierżant meteorologiczny", którzy nie mieli nic do roboty w tej pełnej napięcia krzątaninie, jaka ogarnęła lotnisko podczas szturmu, pochwycili we troje nosze i pędem ponieśli je w stronę lasu, starając się chwytać krok i naturalnie nie chwytając go ze zdenerwowania. - Aleksiej jęknął. Zwolnili kroku. A już w oddali spazmatycznie dudniły automatyczne działka przeciwlotnicze. Już wypełzały do startu, pędziły po lotnisku, odlatywały w niebo jedna za drugą eskadry samolotów i poprzez znajomy podzwon, Aleksiej słyszał płynący spoza lasu nierówny, rozkołysany krok. Od tego huku jego mięśnie napinały się i sprężały mimo woli — i oto ten człowiek niedołężny, przywiązany do noszy, poczuł się jak w kabinie myśliwca pędzącego na spotkanie wroga, poczuł się jak ogar węszący zwierzynę. Nosze nie przechodziły przez wąski otwór schronu. Troskliwe dziewczęta i Jura chcieli znieść Aleksieja w dół na rękach, ale on się sprzeciwił i prosił, żeby ustawiono nosze na skraju lasu, w cieniu wysokiej, rozłożystej brzozy. Leżąc tutaj, był naocznym świadkiem wypadków, jakie błyskawicznie, niby w ciężkim śnie, poczęły się rozwijać. Lotnik rzadko ma sposobność obserwować z ziemi walkę powietrzną. Mieriesjew, który był lotnikiem bojowym od chwili wybuchu wojny, nie miał jeszcze dotychczas takiej sposobności. I oto przyzwyczajony do błyskawicznej szybkości starć powietrznych stwierdził ze zdumieniem, że walka powietrzna oglądana z ziemi wydaje się powolna i zgoła niestraszna, że ruchy starutkich, tęponosych „osiołków" są przewlekłe, a grzechot ich kaemów dochodzący z góry — całkiem nieszkodliwy, przypomina coś, co jest dobrze znane: jak gdyby stukot maszyny do szycia czy też chrzęst z wolna rozdzieranego płótna. Dwanaście bombowców hitlerowskich szło gęsiego skrajem lotniska i zniknęło w jaskrawych promieniach stojącego wysoko słońca. Stamtąd, zza pierzastych obłoków, tak płonących w słońcu, że nie sposób było na nie patrzeć, dochodził basowy, podobny do brzęczenia chrabąszczy ryk ich silników. Wściekały się rozpaczliwie i ujadały w lasku automatyczne zenitówki. Dymki wybuchów rozpylały się na niebie, podobne do zdmuchniętych pyłków dmuchawca. Ale nie było nic widać prócz połyskujących z rzadka skrzydeł myśliwców. Buczenie olbrzymich chrabąszczy przerywał coraz częściej trzask rozdzieranego płótna: hrrr, -hrrr, hrrr! W lśniących promieniach słońca toczył się niewidoczny z ziemi bój, był on jednak tak dalece niepodobny do tego, co zwykł oglądać uczestnik walki powietrznej, wydawał się z dołu tak błahy i nieciekawy, że Aleksiej obserwował go całkiem obojętnie. Nawet gdy w górze rozległ się przeraźliwy świdrujący, wzmagający się świst i niby czarne krople strząśnię-te z pędzla poczęły spadać, zwiększając gwałtownie swe rozmiary, serie bomb — Aleksiej nie zląkł się, lecz uniósł głową, żeby zobaczyć, gdzie spadną. W tym momencie „sierżant meteorologiczny" wprawił Aleksieja w niewypowiedziane zdumienie. Gdy skowyt bomb doszedł do najwyższego natężenia, dziewczyna, która stała po pas w okopie i jak zawsze patrzyła ukradkiem na Aleksieja, wyskoczyła nagle, przypadła do noszy i" całym swym ciałem, drżącym z przejęcia i ze strachu, przykryła go, przygniotła do ziemi. Przez jedno mgnienie Aleksiej ujrzał tuż obok, przed samymi oazami, jej twarz opaloną, całkiem dziecinną, 0 wargach nabrzmiałych, z perkatym, łuszczącym się nosem. Zagrzmiał wybuch gdzieś w lesie. Natychmiast rozległ się bliżej drugi, trzeci, czwarty. Piąty gruchnął tak, że ziemia drgnęła i zahuczała i ze świstem spadł, ścięty odłamkiem, rozłożysty wierzchołek brzozy, pod którą leżał Aleksiej. Raz jeszcze mignęła przed jego oczami blada, zdjęta przerażeniem twarz dziewczyny; Aleksiej uczuł na swoim policzku jej chłodny policzek 1 w krótkiej przerwie między grzmotami dwóch serii bomb wargi dziewczyny wyszeptały lękliwie i nieprzytomnie: — Najdroższy! Jedyny! Nowa seria bomb wstrząsnęła ziemią. Nad lotniskiem z łomotem wytrysnęły ku niebu kłęby wybuchów, jak gdyby wyskoczył z ziemi rząd drzew. Korony ich rozchwiały się w jednym mgnieniu, po czym opadły z łoskotem grudami zmarzłego gruntu, zostawiając w powietrzu bury dym, gryzący i pachnący czosnkiem. Gdy się dym rozszedł, było już cicho dokoła. Odgłosy walki powietrznej zaledwie dochodziły zza lasu. Dziewczyna zerwała się. Jej policzki z zielonkawobladych zrobiły się purpurowe; zaczerwieniła się do łez i nie spoglądając na Aleksieja poczęła go przepraszać: — Nie sprawiłam wara bólu? Głupia jestem, głupia, o Boże, wybaczcie mi! — Co tu żałować poniewczasie — zrzędził Jura, któremu było wstyd, że nie on, ale ta dziewczyna osłoniła sobą jego przyjaciela. Gderząc otrzepywał swój kombinezon,.podrapał się po karku, pokiwał głową, patrząc na sterczący jak grot złomek ściętej brzozy, której pień szybko zachodził przezroczystą oskołą. Spływała ze zranionego drzewa, połyskując, po omszałej korze i kapała na ziemię, czysta i przejrzysta jak łza. 100 — Spójrzcie, brzoza płacze — powiedziała Lena, która nawet w chwili niebezpieczeństwa nie straciła swej czupumej i zdziwionej miny. — Jakże tu nie zapłakać! — odrzekł posępnie Jura. — No, seans skończony. Odjechali! Ciekawe, czy „sanitariusz" w porządku, czy go nie trzepnęli? — Wiosna — powiedział Mieriesjew patrząc na okaleczony pień brzozy, na przezroczystą, lśniącą w słońcu oskołę, w gęstych kroplach spadającą na ziemię, na „sierżanta meteorologicznego" z zadartym noskiem, w wielkim na wyrost płaszczu, sierżanta, którego nazwiska nawet nie znał. Gdy Jura z przodu, a dziewczęta z tyłu nieśli we troje jego nosze do samolotu poprzez dymiące jeszcze leje, do których napływała woda, Aleksiej zezował ciekawie ku małej, mocnej dłoni, wysuniętej z grubego wyłogu rękawa i zręcznie trzymającej nosze. Co jej się stało? A może się tylko przesłyszał z przestrachu? W ten pamiętny dzień był świadkiem jeszcze jednego wypadku. Zbliżali się już do srebrzystego samolotu z czerwonymi krzyżami na płatach i kadłubie; widać było, jak kiwając głową, obchodził go dokoła mechanik badając, czy nie ma jakich uszkodzeń, gdy jeden po drugim poczęły lądować myśliwce. Ukazywały się zza lasu, zniżały nie zataczając zwykłego koła, osiadały na ziemię i podjeżdżały na skraj lasu do swoich schronów. Wkrótce powietrze ucichło. Lotnisko opróżniło się, umilkł warkot silników w lesie. Ale przy ziemiance sztabowej stali jeszcze żołnierze i patrzyli w górę, osłaniając dłonią oczy od słońca. — „Dziewiątka" nie wróciła! Kukuszkin gdzieś utknął! — oświadczył Jura. Aleksiej uprzytomnił sobie małą, zgryźliwą, zawsze skrzywioną twarz Kukuszkina i stanęło mu w oczach, 101 jak ten Kukuszkin dzisiaj troskliwie podnosił jego nosze. Czy być może? Ta myśl, tak powszednia dla lotników w gorące dni, teraz, gdy Aleksiej był poza nawiasem życia lotniczego, przyprawiła go o drżenie. W tej samej chwili w powietrzu dał się słyszeć warkot. Jura podskoczył radośnie. — To on! Przy ziemiance sztabowej nastąpiło poruszenie. Coś się stało! „Dziewiątka" nie lądowała, lecz zataczała nad lotniskiem szerokie koła, a gdy przechodziła nad głową Aleksieja, spostrzegł, że ma odłamaną cz-ęść skrzydła i — co było najstraszniejsze — z kadłuba sterczała tylko połowa podwozia. Powietrze poczęły pruć czerwone rakiety, jedna za drugą. Kukuszkin znowu przeleciał nad głowami. Samolot jego podobny był do ptaka, który krąży nad zniszczonym gniazdem i nie wie, gdzie siąść. Zataczał już trzecie koło. — Zaraz skoczy. Goni resztką paliwa! — wyszeptał Jura spojrzawszy na zegarek. W wypadkach, gdy lądowanie było niemożliwe, lotnikowi wolno było nabrawszy wysokości skakać ze spadochronem. Zapewne rozkaz taki otrzymała już z ziemi „dziewiątka".' Mimo to wciąż zataczała koła. Jura spoglądał to na samolot, to na zegarek. Gdy mu się wydawało, że silnik pracuje ciszej, przysiadał i odwracał się. Czyżby Kukuszkin chciał ratować samolot? „Skacz, no skaczże!" — myślał każdy. Z lotniska poderwał się myśliwiec z jedynką na ogonie, wzbił się w powietrze i zakreśliwszy jeden tylko krąg, po mistrzowsku podleciał do rannej „dziewiątki". Obserwując ten opanowany i mistrzowski styl lotu Aleksiej domyślił się, że to sam dowódca pułku. Przekonany zapewne, że Kukuszkinowi zepsuło się radio albo że stracił panowanie nad sobą, dowódca pośpieszył do niego, dał ruchem skrzydeł sygnał: „Rób te, co ja" 102 i począł uchodzić w bok, wzbijając się w górę. Rozkazywał mu odlecieć w bok i skakać. Właśnie w tej samej chwili Kukuszkin zmniejszył gaz i rozpoczął lądowanie. Jego ranny samolot z połamanym skrzydłem przeleciał wprost nad głową Aleksieja, zbliżając się szybko do ziemi. Prawie nad sarną ziemią przechylił się ostro na lewo, opadł na „zdrowe" koło podwozia, potoczył się na nim nieco, zmniejszając szybkość, po czym przewrócił się na prawe, „zdrowe" skrzydło, zaczepiając nim o ziemię i zawirował dokoła swej osi, wzbijając tumany śniegu. W tym momencie zniknął z oczu. Gdy kurzawa śnieżna opadła, ujrzano, że opodal rannego, przechylonego na bok samolotu czernieje coś w śniegu. Do tego czarnego punktu pobiegli ludzie: mknął do niego całym pędem, pojękując syreną, samochód sanitarny. „Uratował, uratował samolot! Ależ Kukuszkin! Gdzie on się tego nauczył?" — myślał Mieriesjew leżąc na noszach i zazdroszcząc koledze. Ogarnęła go chęć biec również co tchu tam, gdzie na śniegu leżał mały, przez nikogo nie lubiany człowieczek, który się niespodziewanie okazał takim niezłomnym, takim mistrzem. Ale Aleksiej był obwiązany, przyciśnięty do noszy, zmiażdżony wielkim bólem, który zwalił się znowu na niego całą mocą, zaledwie go odeszło napięcie nerwowe. x Wszystkie te wydarzenia trwały nie dłużej niż godzinę, było ich jednak tak wiele, że Aleksiej nie od razu uporządkował je w swej świadomości. Dopiero gdy nosze jego zostały umocowane w specjalnych uchwytach samolotu sanitarnego i Aleksiej znienacka przyłapał znowu utkwiony w siebie wzrok „sierżanta meteorologicznego", zrozumiał należycie znaczenie słów, jakie się wyrwały ze zbielałych ust dziewczyny wśród wybuchów 103 bomb. Zrobiło mu się przykro, że nie zna nawet imienia tej dzielnej, ofiarnej dziewczyny. — Towarzyszko sierżancie... — odezwał się z cicha, patrząc na nią z wdzięcznością. W ryku zapuszczonego silnika słowa te zapewne nie doszły do jej słuchu. Ale podeszła do niego, wyciągając niewielkie zawiniątko, — Towarzyszu starszy lejtnancie, tu są wasze listy. Strzegłam ich: wiedziałam, że żyjecie, że wrócicie. Wiedziałam to, czułam. Położyła mu na piersi cienki pakieeik listów. Wśród nich rozpoznał trójkątne koperty matki, adresowane nieczytelnym starczym pismem, i dobrze znane koperty, podobne do tych, które zawsze nosił przy sobie w kieszeni bluzy. Rozpromienił się ujrzawszy te koperty i uczynił ruch, żeby wysunąć rękę spod koca. — To od dziewczyny? — z goryczą zapytał „sierżant meteorologiczny", znowu się czerwieniąc tak mocno, że aż łzy wystąpiły na długie, ciemne rzęsy. Mieriesjew zrozumiał, że się nie przesłyszał podczas wybuchu, zrozumiał i nie miał odwagi wyjawić prawdy. — Od siostry, mężatki. Ona nosi inne nazwisko — powiedział czując wstręt do samego siebie. W warkocie rozgrzanych silników dały się słyszeć głosy. Otworzyły się boczne drzwiczki, przecisnął się przez nie nieznajomy lekarz w fartuchu nałożonym na płaszcz. — Jeden chory już jest? •— zapytał rzucając okiem na Mieriesjewa. — Doskonale. Wnoście drugiego. Zaraz odlatujemy. A panna co tu robi? ¦— spojrzał przez zapocone okulary na „sierżanta meteorologicznego", który się starał schować za plecami Jury. — Proszę wyjść, zaraz lecimy. Hej tam, dawać nosze! 104 • — Piszcie, na litość boską, piszcie, będę czekała! — usłyszał Aleksiej szept dziewczyny. Lekarz przy pomocy Jury wciągnął do samolotu nosze, na których ktoś z cicha i przeciągle jęczał. Gdy wsuwano je w uchwyty, opadło z nich prześcieradło i Mieriesjew ujrzał wykrzywioną cierpieniem twarz Kukusz-kina. Lekarz zatarł dłonie, zlustrował kabinę, poklepał Mieriesjewa po brzuchu. — Doskonale! Znakomicie! Oto, młodzieńcze, masz kompana, żeby ci nie było nudno lecieć. Hę? Teraz ci, co nie lecą, wyniosą się stąd! A ta LoreleiJ w stopniu sierżanta ulotniła się? Bardzo pięknie. Proszę ruszać... Wypchnął ociągającego się Jurę. Drzwiczki zamknięto, samolot drgnął, ruszył, podskoczył, po czym uciszył się i popłynął równo w swoim powietrznym żywiole przy miarowym warkocie silników. Lekarz trzymając się ściany ¦podszedł do Mieriesjewa. — Jakże się czujemy? Pokażcie tętno. — Z ciekawością spojrzał na Aleksieja i pokiwał głową. — Hm, tak... Mocny człowiek. O waszych przygodach przyjaciele opowiadają rzeczy zgoła nie do wiary, całkiem jak z Jacka Londona. Usiadł w swym fotelu, powiercił się w nim, sadowiąc się jak najwygodniej i natychmiast zwiesił głowę i zasnął. Widać było, jak musiał być śmiertelnie znużony ten niemłody już, blady człowiek. „Coś z Londona" — pomyślał Mieriesjew. I zbudziło się w nkn dalekie wspomnienie dzieciństwa: opowieść o człowieku, który z odmrożonymi nogami wlecze się przez pustynię, ścigany przez chore i zgłodniałe zwie- l Lorelei — wediug wierzeń ludowych rusałka Renu. 105 rzę. W kołyszącym, miarowym warkocie silników wszystko poczęło płynąć, zatracać kształty, roztapiać się w szarej mgle i ostatnią myślą zasypiającego Aleksieja była dziwna myśl o tym, że nie ma wojny ani bombardowania, ani tego męczącego, nieustannie nurtującego bólu w nogach i nie ma somolotu dążącego do Moskwy: że wszystko to jest wzięte z przecudnej książki czytanej w dzieciństwie w dalekim mieście, które się nazywa Kamyszyn. część druga 1 ^Vndriej Diegtiarenko i Lena nie przesadzali, odmalowując swemu przyjacielowi wspaniałości stołecznego szpitala, gdzie na prośbę dowódcy armii umieszczony został Aleksiej Mieriesjew, a przy okazji i lejtnant Konstanty Kukuszkin, przywieziony z nim razem do Moskwy. Przed wojną była to klinika instytutu, w którym znany uczony radziecki przeprowadzał doświadczenia nad nowymi metodami szybkiej regeneracji organizmu ludzkiego po chorobach i urazach. Instytut ten miał własne niewzruszone tradycje i światową sławę. W czasie wojny uczony zmienił swą klinikę na szpital oficerski. Jak dawniej, chorzy mogli tu korzystać ze wszystkich środków leczenia, jakie tylko znała w owym czasie postępowa nauka. Wojna, szalejąca niedaleko od stolicy, pociągnęła za sobą taki napływ rannych, że szpital musiał w czwórnasób zwiększyć liczbę łóżek, w porównaniu z tą, na jaką był obliczony. Wszystkie pomieszczenia pomocnicze — poczekalnie dla odwiedzających, czytelnie i bawialnie, gabinety personelu lekarskiego, wspólne jadalnie dla ozdrowieńców — zamienione były na sale szpitalne. Uczony ustąpił rannym nawet swego gabinetu przylegającego do laboratorium, aam zaś 107 razem, ze swymi książkami i osobistymi rzeczami, przeniósł się do małego pokoiku, gdzie przedtem była dyżurka. Mimo to trzeba było niekiedy ustawiać łóżka w korytarzach. Wśród połyskujących białością ścian, które, zdawało się, przez samego architekta przeznaczone były na przybytek medycyny pełen dostojnej ciszy, zewsząd słychać było przeciągłe jęki, wzdychanie, chrapanie śpiących, majaczenie ciężko chorych. Zapanował tu na stałe ostry, duszny zapach wojny, którego nie mogło usunąć żadne wietrzenie: zapach okrwawionych bandaży, zaropiałych ran, gnijącego żywcem ludzkiego ciała. Od dawna już obok wygodnych łóżek, zrobionych według rysunku samego uczonego, stały rozkładane łóżka polowe. Brakowało naczyń. Obok pięknych fajansów kliniki w obiegu były pogięte aluminiowe miski. Wybuch bomby podmuchem swym wytłukł szyby w wielkich weneckich oknach i trzeba je było zabić dyktą. Brakło wody; ustawicznie wyłączano gaz i trzeba było gotować narzędzia chirurgiczne na staroświeckich maszynkach spirytusowych. Ranni zaś wciąż napływali. Przywożono ich coraz więcej — samolotami, samochodami, pociągami. Napływ ich rósł w miarę, jak na froncie wzrastała siła natarcia wojsk radzieckich. Mimo to cały personel szpitala, poczynając od szefa, zasłużonego naukowca, delegata do Rady Najwyższej ZSRR, kończąc na pierwszej lepszej sanitariuszce, salowej i odźwiernej — wszyscy ci ludzie, zmęczeni, niewyspani, niekiedy na pół głodni, ledwie trzymający się na nogach, nie przestawali fanatycznie przestrzegać porządku w swym zakładzie. Sanitariuszki, odbywające swe dyżury przez dwie, nawet przez trzy zmiany z rzędu, korzystały z każdej wolnej chwili, żeby myć, czyścić, skrobać. Siostry, upadające ze znużenia, wychudłe i zestarzałe, stawały do pracy w nakrochmalonych fartu- 108 chach i były jak zawsze skrupulatne i wymagające, gdy chodziło o wykonanie zleceń lekarzy. Ordynatorzy, jak dawniej, przyczepiali się do najmniejszej plamki na bieliźnie pościelowej i za pomocą czystej chustki do nosa sprawdzali czystość ścian, poręczy na schodach i klamek. Sam szef, olbrzymi czerwonolicy starzec z siwiejącą czupryną nad wysokim czołem, wąsaty, z czarną, mocno szpakowatą hiszpanką, zapamiętały krzy-kacz — tak samo jak przed wojną dwa razy dziennie w otoczeniu gromady nakrochmalonych ordynatorów i asystentów wizytował o określonej porze sale, sprawdzał diagnozy stawiane przez młodych lekarzy, badał szczególnie ciężkie przypadki. W owych dniach wojennego mozołu profesor miał huk roboty i poza szpitalem. Ale znalazł zawsze czas dla swego ukochanego dziecięcia, jakim był dla niego szpital, i poświęcał mu chwile swego wypoczynku i snu. Karcąc kogoś z personelu za niezaradność — a czynił to hałaśliwie, gwałtownie, zawsze ma miejscu przestępstwa i w obecności chorych — wrzeszczał za każdym razem, że jego klinika, która tak samo jak przedtem pracuje wzorowo w zaciemnionej, codziennie bombardowanej Moskwie, to właśnie jest najlepsza odpowiedź wszystkim hitlerom i goerinigom, że on nie chce nic słyszeć o trudnościach czasu wojennego, że nieroby i hul-taje mogą się wynosić do wszystkich diabłów i że właśnie teraz, gdy są takie trudności, w szpitalu winien panować szczególnie surowy porządek. Sam odbywał swe wizytacje z taką punktualnością, że pielęgniarki jak dawniej wedle jego przybycia regulowały w salach zegary ścienne. Nawet alarmy lotnicze nie zachwiały punktualności tego człowieka. Te jego cechy zmuszały personel do robienia cudów i utrzymywania, w warunkach zgoła nieprawdopodobnych, pnzedwojenngo ładu i porządku. 109 i Pewnego razu podczas porannej wizytacji szef szpitala — nazwijmy go Waśilijem Wasiijewiczem — natknął się na dwa łóżka polowe ustawione jedno przy drugim na podeście schodów drugiego piętra. — Cóż to za wystawa? — wrzasnął i rzucił na ordynatora spod swych krzaczastych brwi takie spojrzenie, że ten wysoki, przygarbiony, niemłody już człowiek o ujmującej powierzchowności wyprężył się jak sztubak. — Dopiero dziś w nocy przywieźli... Lotnicy. Ten ma złamane biodro i prawą rękę. Stan normalny. Ten zaś — lekarz wskazał na bardzo wychudzonego człowieka w nieokreślonym wieku, leżącego nieruchomo z zamkniętymi oczami — to przypadek ciężki. Zmiażdżone podbicie nóg, gangrena obu stóp, a przede wszystkim całkowite wycieńczenie. Nie wierzę temu, ale towarzyszący im lekarz wojskowy pisze, że chory ze zmiażdżonymi stopami czołgał się osiemnaście dni z niemieckich tyłów. To bezwarunkowo przesada... Nie słuchając, co mówi lekarz, Wasilij Wasiljewiez uniósł koc. Aleksiej Mieriesjew leżał z rękami skrzyżowanymi na piersiach: Na tych rękach, obciągniętych ciemną skórą, odbijających ostro od białości świeżej koszuli i prześcieradła, można się było uczyć budowy kostnej człowieka. Profesor troskliwie okrył kocem lotnika i gderliwie przerwał lekarzowi: — Dlaczeigo tu leżą? — W korytarzu nie ma miejsca... Profesor sani... — „Sam"! Co „sam"! A na czterdziestej drugiej? — Ależ to pułkownikowska. — Pułkownikowska? — poderwał się nagle profesor. — Jaki bałwan to wymyślił? Pułkownikowska! Tumany! \ — Mamy przecież zapowiedziane, żeby trzymać ją w rezerwie dla bohaterów Związku Radzieckiego. 110 — Bohaterów, bohaterów... W tej wojnie wszyscy są bohaterami. Proszę mnie nie uczyć. Kto tu rządzi? Komu się nie podobają moje zarządzenia, może się natychmiast wynosić. Zaraz mi przenieść lotników na czterdziestą drugą. Głupstwa jakieś wymyślili: pułkownikowska! Zabierał się do odejścia w otoczeniu swej zamilkłej asysty, ale zawrócił nagle, pochylił się nad łóżkiem Mieriesjewa, położył mu na ramieniu swoją pulchną, łuszczącą się dłoń, zżartą ustawicznymi dezynfekcjami, i zapytał: — A czy rzeczywiście wlokłeś się przeszło dwa tygodnie z tyłów niemieckich? — Czyżby to była gangrena? — zdziwionym głosem zapytał Mieriesjew. Profesor drasnął gniewnym wzrokiem swoją świtę, która się zatrzymała we drzwiach, spojrzał wprost w czarne, rozszerzone źrenice lotnika, z których wyzierała udręka i trwoga, i rzekł nagle: — Takich jak ty grzech łudzić. Gangrena. Ale głowa do góry! Nie ma na świecie chorób nieuleczalnych, jak nie ma sytuacji bez wyjścia. Zrozumiałeś? No właśnie... I odszedł — ogromny, hałaśliwy — i gdzieś już z daleka, spoza oszklonych drzwi korytarza dochodziło jego grzmiące gderanie. — Zabawny okaz — powiedział Mieriesjew patrząc za nim ciężkim wzrokiem. — Bzik. Widziałeś? Podlizuje się nam. Znamy takich prostaczków — odezwał się ze swego łóżka Kukuszkin krzywiąc się w uśmiechu. — Dostąpiliśmy więc zaszczytu: będziemy leżeć na sali „pułkownikowskiej". i; — Gangrena — powiedział z cicha Mieriesjew i powtórzył z rozpaczą: — gangrena. 111 Tak zwana sala „pułkownikowska" mieściła się na końcu korytarza pierwszego piętra. Okna jej wychodziły na południe i na wschód, toteż słońce wędrowało po niej cały dzień, stopniowo przechodząc z jednego łóżka na drugie. Był to pokój stosunkowo niewielki. Wnosząc z ciemnych plam, które się zachowały na posadzce, stały w nim przed wojną dwa łóżka, dwa nocne stoliki i okrągły stół pośrodku. Teraz ustawiono tu cztery łóżka. Na jednym leżał ranny cały zabandażowany, podobny do spowitego noworodka. Leżał na wznak i przez szparę między bandażami patrzył w sufit wzrokiem szklanym i nieruchomym. Na drugim łóżku, obok którego umieszczono Aleksieja, leżał ruchliwy człowieczek o twarzy żołnierskiej; pomarszczonej i dziobatej, z białawym, cieniutkim wąsikiem, usłużny i rozmowny. W szpitalu ludzie szybko zawierają znajomości. Pod wieczór Aleksiej już wiedział, że dziobaty jest Sybirakiem, przewodniczącym kołchozu, w wojsku zaś był strzelcem wyborowym, i to nie byle jakim. Od czasu sławnych walk pod Jelnią, kiedy zaczął wojować wraz ze swoją dywizją syberyjską, w której służyli również dwaj jego synowie i zięć — zdążył już, jak się wyrażał, „nałupać" prawie siedemdziesięciu hitlerowców. Był Bohaterem Związku Radzieckiego i gdy wymienił swoje nazwisko, Aleksiej z zaciekawieniem przyjrzał się jego niepozornej postaci. Nazwisko to bowiem było wówczas głośne w armii. Wielkie dzienniki poświęcały strzelcowi artykuły wstępne. Wszyscy w szpitalu —• siostry, lekarz ordynujący, nawet Wasilij Wasiljewicz — z szacunkiem nazywali strzelca Stiepanem Iwanowi-czem. Czwarty lokator sali, leżący w bandażach, przez cały 112 dzień nic o sobie nie powiedział. W ogóle nie wydawał głosu, ale Stiepan Iwanowicz, który wiedział o wszystkim, szeptem opowiedział Aleksiejowi jego dzieje. Ranny nazywał się Grigorij Gwozdiew. Był lejtnantem wojsk pancernych i również Bohaterem Związku Radzieckiego. Do wojska powołany został wprost ze szkoły czołgistów, walczył od początku wojny i brał udział w pierwszej bitwie na granicy w pobliżu Brześcia nad Bugiem. W znanej utarczce czołgów pod Białymstokiem stracił swój czołg. Natychmiast przesiadł się do drugiego, którego komendant poległ, i z resztkami dywizji pancernej osłaniał odwrót wojsk cofających" się na Mińsk. W bitwie nad Bugiem stracił drugi czołg, był ranny, przesiadł się na trzeci, zastąpił zabitego dowódcę i objął komendę nad kompanią. Później, znalazłszy się na niemieckich tyłach, utworzył lotną grupę czołgową złożoną z trzech maszyn i w ciągu miesiąca szarpał tyły niemieckie napadając na tabory i transporty. Zaopatrywał się w paliwo, żywność, amunicję i zapasowe części na świeżych pobojowiskach. Tutaj, wśród zielonych parowów, wzdłuż gościńców, w lasach i bagnach — stało bez żadnego dozoru wiele uszkodzonych czołgów najrozmaitszych typów. Gwozdiew pochodzi z Dorohobuża, z okręgu smoleńskiego. Kiedy się dowiedział z komunikatów Radzieckiego Biura Informacyjnego, które systematycznie odbierał za pomocą swej radiostacji czołgowej, że linia frontu przesunęła się ku jego stronom rodzinnym, nie wytrzymał, wysadził w powietrze swoje trzy czołgi i wraz z czołgistami, których ocalało ośmiu, począł się przedzierać lasami. Na krótko przed wybuchem wojny miał możność odwiedzić swoją rodzinę, zamieszkałą w małej wiosce nad brzegiem krętej rzeczki płynącej przez łąki. Matka jego, nauczycielka wiejska, zachorowała ciężko i ojciec, stary 8 — Opowieść o prawdziwym człowieku agronom, człowiek obwodowej rady delegatów, wezwał syna z wojska. Gwozdiew wspominał drewniany, niziutki donieczek przy szkole, matkę — malutką, wychudłą, bezradnie spoczywającą na starej kanapie, ojca w staromodnej czesuczowej marynarce, jak pokasływał, zatroskany, przy łożu chorej i skubał siwą bródkę; trzy siostry swoje, podlotki, drobne, smagłe, bardzo podobne do matki. Wspominał też wiejską felczerkę, Żenię, szczuplutką, błękitnooką, która odprowadzała go furką aż na stację, a której obiecał, że będzie co dzień pisał listy. Przedzierając się jak zwierzę przez stratowane pola, przez wymarłe, spalone wsie białoruskie, omijając miasta i unikając dróg jezdnych, tęsknie głowił się nad tym, co też zastanie w małym domku rodzinnym, czy najbliższym jego udało się ujść i co się z nimi dzieje, jeśli zostali. To, co Gwozdiew zobaczył w swej wsi, było straszniejsze niż najbardziej ponure przewidywania. Nie znalazł ani domku, ani rodziny, ani Żeni, ani nawet wsi. Od na pół obłąkanej staruchy, która przytupując i mamrocząc warzyła coś w piecu sterczącym samotnie wśród czarnych zgliszcz, dowiedział się, że w chwili nadejścia hitlerowców nauczycielka czuła się bardzo źle i agronom z córkami nie mogli się zdobyć na to, by ją wywieźć, ale też nie opuścili jej. Hitlerowcy dowiedzieli się, że we wsi pozostała rodzina członka rady obwodowej. Ujęto ich i tejże nocy powieszono na brzozie przy domu, dom zaś podpalono. Żenię, która pobiegła do najstarszego oficera, by się wstawić za rodziną Gwoz-diewów, męczono długo, podobno oficer chciał ją brać siłą — i co się tam dalej stało, starucha już nie wiedziała, tyle tylko, że na drugi dzień wyniesiono z chaty, gdzie mieszkał oficer, ciało dziewczyny, które potem dwa dni leżało nad rzeką. Wieś zaś spłonęła zaledwie przed pięciu dniami, a spalono ją za to, że ktoś w nocy 114 podłożył ogień pod cysterny z benzyną umieszczone w stajni kołchozu. Stara zaprowadziła czołgistę na zgliszcza domu i pokazała mu starą brzozę. Na jej grubym konarze wisiała w dzieciństwie jego huśtawka. Teraz brzoza uschła: na konarze strawionym przez ogień powiewało z wiatrem pięć obrzynków sznura. Przytupując i mrucząc modlitwy stara zaprowadziła Gwozdiewa nad rzekę i pokazała miejsce, gdzie leżały zwłoki dziewczyny, której dal obietnicę, że będzie do niej pisał codziennie, ale jakoś nie zrobił tego ani razu. Gwozdiew stał chwilę wśród szeleszczącej trzciny, po czym zawrócił i poszedł w las, gdzie czekali na niego żołnierze. Nie wyrzekł ani słowa, nie uronił ani jednej łzy. W końcu czerwca, podczas natarcia armii generała Koniewa na froncie zachodnim, Grigorij Gwozdiew wraz ze swymi żołnierzami przedarł się przez front niemiecki. W sierpniu otrzymał nowy czołg, sławny „T-34", i już przed nadejściem zimy zdążył zasłynąć w batalionie jako człowiek „bez miary". Snuto o nim opowieści, pisano o nim w gazetach historie, które zdawały się niewiarygodne, a przecież tak się działo w rzeczywistości. Pewnego razu, wysłany na zwiady, puściwszy się pełnym gazem, przeskoczył nocą w swoim czołgu przez umocnienie nieprzyjacielskie, pomyślnie przeciął pole minowe, strzelając i siejąc popłoch, przedarł się do miasteczka zajętego przez wroga, a ujętego w pierścień przez oddziały Armii Czerwonej, i przebił się do swoich z drugiego końca, narobiwszy faszystom niemało zamieszania. Innym razem, działając w grupie ruchomej na tyłach nieprzyjaciela, Gwozdiew wyskoczył z zasadzki, runął na jego tabor konny miażdżąc gąsienicami konie, pod-wody i faszystów. Zimą na czele niewielkiej grupy czołgów zaatakował załogę ufortyfikowanej wsi w pobliżu Rżewa, gdzie się 115 I I znajdował mały sztab operacyjny przeciwnika. Już na przedpolu, kiedy czołgi mijały pas obronny, w czołg Gwozdiewa trafiła butelka z benzyną. Gryzące, dławiące płomienie okryły czołg, ale załoga jego nie przestała walczyć. Niby olbrzymia pochodnia pędził czołg przez wieś, strzelając ze wszystkiej swej broni pokładowej, manewrując, dopędzając i miażdżąc gąsienicami uciekających żołnierzy. Gwozdiew i jego załoga, dobrana z ludzi, którzy się wydostali razem z nim z zaplecza nieprzyjacielskiego, wiedzieli, że lada moment muszą zginąć od wybuchu zbiornika lub amunicji. Dusił ich dym, parzyło rozgrzane opancerzenie, odzież na nich już się tliła, ale nie przestawali walczyć. Ciężki pocisk, który wybuchnął pod gąsienicami czołgu, wywrócił czołg. I czy to skutkiem podmuchu, czy też przez falę wzbitego piasku i śniegu — ogień został ugaszony. Gwozdiewa znaleziono w czołgu poparzonego. Siedział w wieży obok zabitego strzelca, którego zastąpił w walce. Już drugi miesiąc był czołgista na pograniczu życia i śmierci, bez nadziei na poprawę, obojętny na wszystko — niekiedy przez całą dobę nie wypowiadał ani jednego słowa. Świat ciężko rannych zamyka się zazwyczaj w czterech ścianach ich sali szpitalnej. Gdzieś tam za murami szpitaia toczy się wojna, rozgrywają się wielkie i drobne wydarzenia, kłębią się namiętności i dzień każdy wzbogaca duszę ludzką o nowe doświadczenie. Na salę „ciężkich" nie wpuszcza się życia z zewnątrz i burze, które się tam zrywają, dochodzą tu tylko jako dalekie i stłumione odgłosy. Sala z konieczności żyła drobnymi sprawami. Senna i zakurzona mucha, która się zjawiła nie wiedzieć skąd na przygrzanej przez słońce szybie, stawała się wydarzeniem. Nowe pantofle na wysokich obcasach, jakie włożyła dziś siostra Klaudia, . która wprost ze szpitala wybierała się do teatru — były no- 116 winą. Kompot z suszonych śliwek, podany dziś na deser zamiast kisielu, który się wszystkim sprzykrzył — to temat do pogawędki. Powszedniością zaś, wypełniającą ciężko rannemu dokuczliwe, przewlekłe dni szpitalne, przykuwającą wszystkie jego myśli, była jego rana, która go wydarła z szeregów walczących, z twardego bitewnego życia, i rzuciła tutaj, na to miękkie i wygodne łóżko, które od razu stawało się obmierzłe. Ranny zasypiał z myślą ó swej ranie, opuchlinie, złamaniu, śnił o nich, a gdy się budził, starał się natychmiast gorączkowo sprawdzić, czy się obrzęki zmniejszyły, czy zaognienie przeszło, czy temperatura opadła, czy też się podniosła. I jak w ciszy nocnej czujne ucho zwykło dziesięciokrotnie wyolbrzymiać każdy szmer, tak tutaj ciągłe zogniskowanie myśli na swej niemocy przydawało ranom większej jeszcze dokuczliwości i sprawiało, że ludzie najbardziej twardzi i stanowczy, ze spokojem patrzący podczas boju w oczy śmierci, lękliwie łowili uchem każdy odcień głosu profesora i z zamarłym sercem usiłowali odgadnąć z jego twarzy, co myśli o przebiegu choroby. Kukuszkin był stale zły i opryskliwy. Wciąż mu się zdawało, że łubki ma nałożone nie tak jak należy, że są zbyt zaciśnięte i skutkiem tego kości zrosną się nieprawidłowo i trzeba je będzie znowu łamać. Grigorij Gwozdiew milczał, pogrążony w trapiącym półśnie. Ale nietrudno było zauważyć, z jakim nerwowym niepokojem ogląda swoje szkarłatnie czerwone ciało, z którego zwisały strzępy nadpalonej skóry, kiedy siostra Klaudia, zmieniając mu opatrunek, garściami kładła maść na jego rany, i widać było, jak się cały zamienia w słuch podczas rozmowy lekarzy. Jedynym na sali, który się mógł poruszać, wprawdzie zgięty we dwoje i czepiając się oparcia łóżek, był Stiepan Iwanowicz. Klął wciąż śmiesz- 117 I :, nie, na czym świat stoi, „głupią bombę" i wywołany jej wybuchem swój „przeklętny paralusz". Mieriesjew starannie ukrywał swe przeżycia, udawał, że go nic nie obchodzą rozmowy lekarzy. Ale za każdym razem, gdy mu odwijano nogi, by je poddać elektryza-cji, widział, że zdradzieckie purpurowe zaognienie posuwa się z wolna, lecz nieuchronnie wyżej, i źrenice jego rozszerzało przerażenie. Aleksiej stał się niespokojny i ponury. Niezręczny żart towarzysza niedoli, zmarszczka na prześcieradle, szczotka, która wypadła z rąk starej salowej — wszystko to zapalało w nim wybuchy gniewu, tłumione z trudnością. Jednocześnie ścisłe, stopniowo coraz bardziej zwiększające się racje doskonałego wyżywienia szpitalnego przywracały mu szybko siły i podczas opatrunków lub zmiany bielizny chudość jego nie budziła już przestrachu młodziutkich praktykantek. Lecz z tą samą szybkością, z jaką się wzmacniał jego organizm, pogarszał się stan jego nóg. Czerwoność przesunęła się już nad podbiciem stóp i dosięga kostek. Palce zupełnie straciły czucie: kłuto je szpilkami i szpilki przenikały ciało nie wywołując bólu. Dalszą puchlinę udało się powstrzymać za pomocą jakiegoś nowego sposobu noszącego dziwaczną nazwę „blokady". Ale bóle sdę wzmogły. Stawały się wprost nie do zniesienia. W dzień Aleksiej leżał bez słowa, zatopiony twarzą w poduszce. W nocy siostra Klaudia zastrzykiwała mu morfinę. Coraz częściej w rozmowach lekarzy przewijało się teraz straszne słowo „amputacja". Wasilij Wasiljewicz, zatrzymując się niekiedy przy łóżku Mieriesjewa, zapytywał: — No więc cóż, mój pełzaczku, pogruchotane? A może odciąć, co? Ciach — i po krzyku. Aleksiej cały zamierał z przerażenia. Zacisnąwsizy 118 szczęki, żeby nie krzyknąć, przeczył ruchem głowy. Profesor burczał gniewnie: — Cierp, cierp, twoja rzecz. Spróbujemy jeszcze tego. — I dawał nowe zalecenia. Za profesorem zamykały się drzwi, kroki cichły na korytarzu, a Mieriesjew leżał z zamkniętymi oczami i myślał: „Nogi, nogi, moje nogi"... Więc miałby poze-stać bez nóg? Kaleką na patykach, jak ten stary przewoźnik, działek Arkasza, w jego rodzinnym Kamyszy-nie? Żeby przed kąpielą, jak on, odpinać i zostawiać na brzegu te patyki i włazić jak małpa na rękach do wody? Ten ciężki stan ducha Aleksieja potęgowała jeszcze jedna okoliczność. Zaraz pierwszego dnia pobytu w szpitalu odczytał listy, jakie nadeszły z Kamyszyna. Liściki od matki były jak zawsze króciutkie; w połowie składały się z pozdrowień od rodziny i zapewnień, że w domu wszystko, dzięki Bogu, w porządku i że Alosza może się o nią nie martwić, w połowie zaś z próśb, żeby się pilnował, nie zaziębiał, nie przeinaczał nóg, nie wystawiał się na niebezpieczeństwo i miał na baczności przed podstępami faszystów, o których matka dosyć się usłyszała od sąsiadek. Treść tych listów była prawie jednakowa, z tą różnicą, że w jednym matka pisała, jak to prosiła sąsiadkę, by się modliła za żołnierzyka Aleksieja, choć sama w Boga nie wierzy, ale tak — na wszelki wypadek, bo a nuż jest coś na tamtym świecie. W drugim liście dzieliła się swym niepokojem co do losów starszych braci, walczących gdzieś na południu i od dawna nie dających znaku żyda; w ostatnim wreszcie zawiadamiała, jak to śniło jej się, że podczas wiosennego wylewu Wołgi zjechali się wszyscy jej synowie, niby powrócili z pomyślnego połowu razem z nieboszczykiem ojcem, ona zaś częstowała wszystkich ulubionym przysmakiem familijnym — pierogiem nadziewanym jesiotrem, a sąsiadki wytłumaczyły jej ten sen w taki oto 119 sposób: któryś z synów niechybnie przyjedzie z frontu do domu. Więc matka prosiła Aleksieja, by przepytał swych zwierzchników, czyby go nie puścili do domu choć na jeden dzień. W niebieskich kopertach, adresowanych dużym i okrągłym uczniowskim pismem, były listy od dziewczyny, z którą Aleksiej uczył się razem w szkole przyfabrycznej. Na imię miała Olga. Pracowała teraz jako technik w tartaku kamyszyńskim, gdzie i on kiedyś jako młody chłopak uczył się tokarki. Dziewczyna ta była dla niego czymś więcej niźli towarzyszką lat dziecięcych. A listy jej były niezwykłe, szczególne. Odczytywał je po kilka razy, powracał do nich ustawicznie, szukając między najprostszymi wierszami jakiegoś innego sensu, ukrytego, niezbyt jeszcze zrozumiałego, ale radosnego. Olga pisała, że kłopotów ma po uszy, że teraz nawet na noc do domu nie chodzi, żeby nie tracić czasu, lecz sypia na miejscu, w kantorze; że Aleksiej zapewne nie poznałby teraz swego tartaku, osłupiałby i oszalał z radości, gdyby się dowiedział, co oni teraz produkują. Między innymi pisała również, że w te rzadkie wolne dni, jakie się zdarzają zaledwie raz na miesiąc, bywa u jego matki, która czuje się niezbyt dobrze, ponieważ o starszych braciach ani słychu, ani dychu, że staruszce jest ciężko i w ostatnich czasach zaczęła mocno niedomagać. Olga prosiła, aby częściej i dłużej pisywał do matki i nie denerwował jej złymi wiadomościami, bo kto wie, czy teraz dla niej nie jest on jedyną pociechą i radością. Czytając i odczytując listy Olgi Aleksiej zrozumiał fortel matczyny ze snem. Zrozumiał, jak czeka matka na niego, jak pokłada w nim wszystkie nadzieje, i zrozumiał również, jakim wstrząsem dla nich obu byłaby wiadomość o jego nieszczęściu. Długo się zastanawiał, jak ma postąpić, i zabrakło mu odwagi, by napisać do domu prawdę. Postanowił zaczekać i napisał obu, że 120 czuje się dobrze i przeniesiony został na spokojny odcinek, żeby zaś upozorować zmianę adresu, dodał, dla większej wiarogodności, iż służy teraz w jednostce na zapleczu, pełniąc w niej specjalne obowiązki, i że wnosząc ze wszystkiego, utknie tu na długo. I teraz, gdy w naradach lekarzy powtarzało się coraz częściej słowo „amputacja", Aleksieja ogarniało przerażenie. Więc ma powrócić do Kamyszyna jako kaleka? Jakże pokaże Oli te swoje kikuty? Jaki to będzie straszny cios dla matki, która pogubiła swych synów na wszystkich frontach i czeka teraz na niego — ostatniego? Oto nad czym rozmyślał Aleksiej w przygnębiającej, tęsknej ciszy izby szpitalnej, słuchając, jak gniewnie jęczą sprężyny materaca pod niespokojnym Kukuszki-nem, jak wzdycha w milczeniu czołgista i jak bębni palcami po szybie skurczony, pokręcony Stiepan Iwano-wicz, wysiadujący całymi dniami przy oknie. „Amputacja! Wszystko, byle nie to... Raczej śmierć... Jakie zimne i przeszywające słowo! Amputacja! Ale nie..." — myślał Aleksiej. Straszne słowo śniło mu się nawet w postaci jakiegoś stalowego, bezkształtnego pająka, który go rozdzierał swymi ostrymi kolankowatymi odnóżami. Przez jakiś tydzień lokatorzy sali czterdziestej drugiej mieszkali we czterech. Ale pewnego dnia weszła zakłopotana siostra Klaudia z dwiema sanitariuszkami i oświadczyła, że trzeba się będzie ścieśnić. Łóżko Stie-pana Iwanowicza ku jego wielkiej radości przeniesiono pod samo okno. Kukuszkina przesunięto w kąt do Stie-pana Iwanowicza, na wolnym zaś miejscu ustawiono wygodne, niskie łóżko z miękkim sprężynowym materacem. 121 Kukuszkina poderwało. Pobladł, zaczął walić pięścią w nocny stolik, łając wrzaskliwie siostrę, szpital i nawet profesora; groził, że się komuś tam poskarży i gdzieś napisze, i tak się rozpędził, że o mało nie rzucił kubkiem w biedną siostrę Klaudię, a może by nawet to zrobił, gdyby go Aleksiej, błyskając wściekle swymi cygańskimi oczami, nie uśmierzył groźnym okrzykiem. Właśnie w owej chwili wniesiono piątego lokatora. Musiał być bardzo ciężki, bo nosze skrzypiały, uginając się nisko w takt kroków sanitariuszy. Na poduszce chwiała się bezwładnie okrągła, ogolona do skóry głowa. Twarz szeroka, żółta, odęta, jak gdyby nalana woskiem, była bez życia. Na wydatnych, bladych wargach zastygło cierpienie. Zdawało się, że ten nowy był nieprzytomny. Ale zaledwie ustawiono nosze na podłodze, chory od razu otworzył oczy, uniósł się na łokciu, rozejrzał z ciekawością po sali, mrugnął nie wiedzieć czemu na Stiepana Iwanowicza — niby, jakże tu, niczego? — i zakaszlał basem. Jego otyłe ciało było zapewne ciężko kontuzjowane i to mu sprawiało ostry ból. Mieriesjew, któremu ten duży, opuchnięty człowiek nie spodobał się czemuś od pierwszego wejrzenia, nieżyczliwie patrzył, jak dwóch sanitariuszy, dwie pielęgniarki i siostra wspólnym wysiłkiem z ledwością przenosili go na łóżko. Widział, jak twarz nowego nagle pobladła i pokryła się potem, kiedy mu niezręcznie ułożono jego do kloca podobną nogę, jak jego zbielałe wargi wykrzywił bolesny grymas. Ale nie wydał z siebie jęku, zgrzytnął tylko zębami. Znalazłszy się na łóżku, wyrównał natychmiast na kołdrze obrębek podpinki, poukładał na nocnym stoliku przyniesione wraz z nim książki i notesy, poustawiał porządnie na niższej półeczce pastę, wodę kolońską, przybory do golenia, mydelniczkę, po czym okiem gospoda- 122 rza obejrzał to wszystko, poczuł się od razu jak u siebie w domu i zahuczał głębokim i grzmiącym basem: — Pozwólcie się przedstawić. Komisarz pułkowy, Szymon Worobiow. Człowiek łagodny, niepalący. Proszę mnie przyjąć do kompanii. Spokojnie i z zaciekawieniem obejrzał swych towarzyszy niedoli i Aleksiej zdążył uchwycić na sobie uważne i badawcze spojrzenie jego wąskich, złotawych, bardzo przenikliwych oczu. — Ja do was nie na długo. Nie wiem, jak kto, ale ja nie mam czasu się wylegiwać. Czekają mnie moi kawa-lerzyści. Niech lody spłyną, drogi pddeschną — i hajda! „My — konnica czerwona..." Hę? — huknął, wypełniając cały pokój swym soczystym, radosnym basem. — Wszyscyśmy tu nie na długo. Lody ruszą i hajda... nogami w przód na pięćdziesiątą salę — odezwał się Kukuśzkin, odwracając się gwałtownie do ściany. W szpitalu nie było pięćdziesiątej sali. W ten sposób chorzy między sobą nazywali kostnicę. Wątpliwe, czy komisarz zdążył już'się o tym dowiedzieć, ale natychmiast uchwycił ponurą treść żartu, nie obraził się wcale, spojrzał tylko zdumiony na Kukuszkina i zapytał: — A ile macie lat, przyjacielu? Ech, chłopie, chłopie! Zestarzałeś się przedwcześnie. Z chwilą gdy na sali czterdziestej drugiej znalazł się nowy chory, którego wszyscy poczęli nazywać krótko „Komisarzem", zmienił się cały jej tryb życia. Ten ociężały i niedołężny człowiek już na drugi dzień był ze wszystkimi na zażyłej stopie i — jak się wyraził potem Stiepan Iwanowicz — potrafił przy tym „dobrać do każdego osobny kluczyk". 123 Ze Stiepanem Iwanowiczem nagadał się do syta o koniach i łowach, których obydwaj byli miłośnikami i znawcami. Z Aleksiejern, który lubił się zastanawiać nad istotą wojny, podyskutował żywo nad nowoczesnymi sposobami zastosowania lotnictwa, czołgów i konnicy, przy czym nie bez pasji dowodził, że wprawdzie lotnictwo i czołgi to naturalnie wielka rzecz, ale i koń jeszcze się nie przeżył i zrobi swoje, i gdyby tak jak się patrzy uzupełnić formacje kawaleryjskie, gdyby je wzmocnić techniką, gdyby starym rębaczom^dowódcom dać do pomocy dobrze wyszkoloną i śmiałą młodzież — konnica nasza zdumiałaby świat. Nawet z milczącym czołgistą Komisarz znalazł wspólny język. Okazało się, że dywizja, w której był komisarzem, walczyła pod Jar-cewem, a potem w okolicach Duchowszczyzny na Smo-leńszczyźnie, biorąc udział w słynnym przeciwuderze-niu Koniewa — tam, gdzie czołgistą wydarł się właśnie z nieprzyjacielskiego kotła. Komisarz z zapałem wymieniał dobrze im obydwom znane nazwy wiosek i opowiadał, jak i gdzie oberwali hitlerowcy. Czołgistą milczał wprawdzie po dawnemu, ale już się nie odwracał jak przedtem. Twarzy jego nie było widać spoza opatrunku,, potakiwał jednak głową. Kukuszkin zaś od razu zamienił gniew na łaskę, gdy mu Komisarz zaproponował partię szachów. Szachownicę miał Kukuszkin na swoim łóżku; Komisarz grał „na ciemno", leżąc z zamkniętymi oczami. Starł na proch kłótliwego lejtnanta i tym sposobem ostatecznie zjednał go sobie. Z chwilą zjawienia się Komisarza na sali czterdziestej drugiej dokonało się coś podobnego do tego, co się odbywało każdego ranka, kiedy sanitariuszka otwierała lufcik — i w ckliwą ciszę szpitala wdzierało się świeże i wilgotne powietrze wczesnej moskiewskiej wiosny, a z nim razem wesoły gwar ulicy. Komisarz nie wkładał w to żadnego wysiłku. Zwyczajnie — żył, żył chłonnie, 124 I wszystkimii zmysłami, zapominając czy też zmuszając się do zapomnienia o dręczących go cierpieniach. Po przebudzeniu się z rana siadł na łóżku, wyrzucał ramiona w górę, w bok, zginał się, wyprostowywał, obracał i pochylał miarowo głowę — słowem, robił gimnastykę. Gdy przynoszono wodę do mycia, żądał jak najzimniejszej. Długo parskał i pluskał się nad miednicą, a potem wycierał się tak zawzięcie, że całe jego obrzmiałe ciało czerwieniło się i wszyscy patrząc na niego chcieli mimo woli robić to samo. Przynoszono gazety. Komisarz chciwie wyrywał je z rąk siostry i skwapliwie odczytywał na głos komunikat Radzieckiego Biura Informacyjnego, po czym dokładnie już, jedną po drugiej, korespondencję z frontu. A czytać umiał jakoś po swojemu — czynnie, jeśli się tak można wyrazić: zaczynał nagle powtarzać szeptem ustęp, który mu się spodobał, mruczał: „racja" i podkreślał coś; to wykrzykiwał nagle ze złością: „łże jak pies, głowę stawiam przeciw butelce piwa, że na froncie nie był... A to łotr! A pisze!" Razu jednego, rozzłoszczony na jakiegoś korespondenta, który się zagalopował, natychmiast napisał do redakcji piorunujący list, a w nim dowodził, że na wojnie takie rzeczy się nie dzieją, dziać się nie mogą i że należy poskromić rozpędzonego łgarza. Niekiedy zamyślał się nad gazetą, odrzucał głowę na poduszki, leżał tak z otwartymi oczami albo zaczynał nagle opowiadać zajmujące historie o swych kawalerzystach, którzy — wnosząc z jego słów — wszyscy musieli być bohater w bohatera i zuch w zucha. Po czym znowu zabierał się do czytania. I rzecz dziwna: wszystkie te jego rozważania i dygresje liryczne nie tylko nie przeszkadzały słuchaczom, nie odwracały ich uwagi, lecz przeciwnie — ułatwiały zrozumienie odczytanych artykułów. Dwie godziny dziennie, w przerwie między obiadem 125 li a zabiegami lekarskimi, Komisarz uczył się języka niemieckiego, ślęczał nad słówkami, układał zdania; niekiedy zastanawiając się nad duchem obcej mowy, mawiał: — A czy wiecie, chłopaki, jak po niemiecku pisklę! Kiichlein. Morowo; Kuchlein — to takie malusieńkie, puszyste, delikatne. A dzwoneczek, wiecie jak? Glock-lein. Dźwięczne słówko, czy nie? Raz Stiepan Iwanowicz nie wytrzymał. — Po co też wam, towarzyszu Komisarzu, język niemiecki? Na próżno się tylko mozolicie. Oszczędzać sil trzeba... Komisarz spojrzał filuternie na starego żołnierza. — Ech, brodaczu! Takie życie nie dla Rosjanina. A zresztą, po jakiemu będę gadał z Niemkami w Berlinie, jak tam przyjdziemy? Myślisz może, że po chińsku, co? Stiepan Iwanowicz, siedząc na łóżku Komisarza, chciał, być może, rozsądnie zauważyć, że niby linia frontu przebiega na razie blisko Moskwy, że do Niemek dość daleko, ale w głosie Komisarza przebijała taka radosna pewność, że stary żołnierz chrząknął tylko i dodał rzeczowo: — Ma się wiedzieć, że nie po chińsku, na pewniaka, ale warto by jednak, towarzyszu Komisarzu, dbać o siebie po takiej kontuzji. — A wiesz, jak się mówi w kawalerii? Koń, o którego dbają, pierwszy się potknie. Nie słyszałeś? Ech, brodaczu, brodaczu! Nikt spośród chorych nie nosił brody. Jednak Komisarz, nie wiadomo czemu, wszystkich nazywał „brodaczami". W jego ustach nie brzmiało to obraźliwie, lecz wesoło, i każdy uśmiechał się słysząc to żartobliwe przezwisko. Aleksiej dniami całymi wpatrywał się w Komisarza, 126 usiłując odgadnąć tajemnicę jego niewyczerpanej rześ-kości. Bez wątpienia Komisarz cierpiał bardzo. Wystarczało, by zasnął i stracił kontrolę nad sobą, a zaczynał natychmiast jęczeć, rzucać się, zgrzytać zębami i twarz jego wykrzywiała się kurczowo. Zapewne wiedział o tym, toteż starał się nie spać w dzień, wyszukując sobie wciąż jakieś zajęcie. Kiedy zaś czuwał, zawsze był niezmiernie opanowany i równy, jak gdyby go nie męczyła straszna niemoc; rozmawiał bez pośpiechu z lekarzami, żartował, kiedy ci oglądali i badali jego chore miejsce, i chyba tylko z ruchu jego ręki miętoszącej prześcieradło, z perełek potu występującego mu u nasady nosa można było odgadnąć, jak trudno mu jest opanować się. Lotnik nie mógł zrozumieć, jak człowiek ten tłumi swoje straszliwe bóle, skąd w nim tyle energii, rześkości i radości życia. Chciał to zrozumieć, tym bardziej że — mimo zwiększanych wciąż dawek narkotyków — nie mógł już sypiać po nocach i leżał niekiedy do rana z otwartymi oczami, gryząc kołdrę, żeby nie jęczeć. Coraz częściej, coraz bardziej stanowczo brzmiało teraz podczas oględzin lekarskich złowieszcze słowo: „amputacja". Czując nieuchronne zbliżanie się tego strasznego dnia, Aleksiej doszedł do przekonania, że żyć bez nóg nie warto. I oto nadszedł ten dzień. Podczas wizytacji Wasilij Wasiljewicz długo badał sczerniałe, nieczułe już na dotknięcie stopy, potem wyprostował się gwałtownie i patrząc prosto w oczy Aleksiejowi, powiedział krótko: „ciąć". Pobladły lotnik nie zdążył wyrzec słowa, gdy profesor dodał zapalczywie: 127 — Krajać bez gadania, słyszysz? Inaczej zdechniesz! Rozumiesz!? Opuścił salę nie oglądając się na swoją świtę. Zaległa ciężka cisza. Mieriesjew leżał z.twarzą skamieniałą, z oczami otwartymi. Wę mgle majaczyły przed nim sine, ohydne kulasy inwalidy-przewoźnika i znowu widział, jak tamten, rozebrany, na czworakach niby małpa, opierając się na dłoniach, czołga się po mokrym piasku do wody. — Alosza! — cicho zawołał Komisarz. — Co? — odpowiedział Aleksiej głosem dalekim, bezdźwięcznym: — Tak trzeba, Alosza. W owej chwili wydało się Aleksiejowi, że to nie przewoźnik, tylko on sam gramoli się na swych kikutach i że jego dziewczyna, jego Olga, stoi na piasku w barwnej rozwiewającej się sukience — lekka, słoneczna, piękna — i gryząc wargi, z wytężoną, uwagą patrzy na niego. Tak będzie! I Aleksiej zaszlochał bezgłośnie i gorąco, kryjąc twarz w poduszce, trzęsąc się cały i wzdry-gając. Wszystkich ogarnęło przerażenie. Stiepan Iwanowiez stękając zlazł z łóżka, naciągnął szlafrok i szurając pantoflami, czepiając się oparcia łóżek, szedł pokwękując ku Aleksiejowi. Ale komisarz zrobił gest wzbraniający: niechaj płacze, nie przeszkadzaj. I rzeczywiście Aleksiej poczuł ulgę. Wkrótce się uspokoił i doznał nawet tego ukojenia, jakiego doznaje zawsze człowiek, gdy wreszcie rozstrzygnie dręczącą go długo niepewność. Milczał do wieczora, dopóki nie przyszli po niego sanitariusze, aby go przenieść na salę operacyjną. W tym białym, połyskującym oślepiająco pokoju również nie wyrzekł ani słowa. Nawet kiedy mu oświadczono, że stan jego serca nie pozwala na uśpienie i operację trzeba będzie robić przy znieczuleniu 128 miejscowym — Aleksiej tylko skinął głową. Podczas operacji nie wydał ani jęku, ani okrzyku. Wasilij Wa-siljewicz, który sam przeprowadzał tę nieskomplikowaną amputację i zwyczajem swoim fukał groźnie na siostry i asystentów, kilka razy kazał im sprawdzać, czy chory nie umarł pod nożem. Gdy piłowano kość, ból był straszliwy, ale Aleksiej umiał znosić bóle i nawet nie bardzo rozumiał, co tam przy jego nogach robią ci ludzie w białych fartuchach, 0 twarzach osłoniętych maskami z gazy. Ocknął się już na sali — i pierwsze, co zobaczył, była stroskana twarz siostry Klaudii. Dziwne to było, ale nic nie pamiętał i nawet się zdumiał, dlaczego ta miła, łagodna, jasnowłosa kobieta ma taka. twarz wzruszoną 1 błagalną. Widząc, że otworzył oczy, siostra rozpromieniła się i uścisnęła mu lekko dłoń pod kołdrą. — Zuch z was! — i natychmiast ujęła go za puls. „Co się z nią stało?" — pomyślał Aleksiej i uczuł, że nogi bolą go jakoś wyżej niż przedtem, ból jest, nie jak pierwej, przejmujący, miażdżący i szarpiący, ale tępy i leniwy, jak gdyby nogi były mocno ściągnięte sznurami powyżej goleni. I nagle Aleksiej poznał po fałdach kołdry, że ciało jego zrobiło się krótsze. W jednej chwili przypomniało mu się wszystko: oślepiająco połyskująca biel sali, zawzięte gderanie profesora, głuche stuknięcie w kuble emaliowanym. „Więc po wszystkim?" — zdziwił się słabo i siląc się na uśmiech, powiedział do siostry: — Zdaje się, że jestem krótszy. Uśmiech nie udał mu się, był podobny do grymasu. Siostra Klaudia pieczołowicie przygładziła mu czuprynę. — Cóż robić, kochamy, cóż robić? Teraz będzie lżej. — Na pewno lżej. O ile kilogramów? — Nie trzeba tak, mój drogi, nie trzeba. Aleście zuch! 9 — Opowieść o prawdziwym człowieku 129 Inni krzyczą, niektórych rzemieniami się wiąże i trzymać jeszcze trzeba, a ten ani pisnął... Och, ta wojna, ta wojna. W tym momencie w wieczornym półcieniu sali rozległ się gniewny głos Komisarza: — Co to tam za jakieś nabożeństwa żałobne odprawiacie! Niechże mu siostrzyczka poda lepiej te listy. Chłop ma szczęście, aż zazdrość bierze: ile listów naraz! Komisarz oddał Aleksiejowi paczkę listów. Były to listy z pułku macierzystego. Datowane rozmaicie, nadeszły razem i oto Aleksiej, leżąc z odciętymi nogami, począł czytać jeden po drugim te listy przyjacielskie, mówiące mu o życiu dalekim, pełnym trudów, niewygód i niebezpieczeństw, pociągającym niezmożenie — o życiu, które było teraz dlań stracone bezpowrotnie. Napawał się i wielkimi nowinami, i miłymi drobiazgami, wszystkim o czym pisali mu koledzy. Było dlań jednakowo zajmujące i to, że oficer polityczny z dowództwa korpusu wygadał się, iż pułk ma zostać odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru; że Iwanczuk otrzymał od razu dwa ordery — jak również to, że Ja-szyn zabił na polowaniu lisa, który nie wiedzieć czemu był bez ogona, że z powodu fluksji Stiepana Rostowa rozwiał się jego romans z siostrą Leną. Na chwilę przeniósł się w wyobraźni tam — na zagubione wśród lasów i jezior lotnisko, któremu lotnicy jakże często złorzeczyli za jego zdradziecki grunt, a które wydawało mu się teraz najmilsizyni kątem na ziemi. Tak się zagłębił w czytaniu, że nie zwrócił uwagi na różnicę w datach, nie spostrzegł, jak Komisarz mrugał na siostrę z uśmiechem, wskazując na niego i szepcząc: „Moje lekarstwo skuteczniejsze od wszystkich waszych luminalów i weronalów". Nigdy się Aleksiej nie dowiedział, że Komisarz, przewidując wypadki, przechowy- 130 wał część jego listów, żeby w ten okropny dla niego dzień, przekazując mu przyjazne pozdrowienia i nowiny z macierzystego lotniska, złagodzić cios, jaki musiał przeżyć. Komisarz był starym żołnierzem. Wiedział, jaką kojącą moc mają w sobie te skrawki papieru, niedbale i w pośpiechu zapisane, które na froncie bywają nieraz ważniejsze niż leki i suchary. Do listu Andrieja Diegtiarenki, listu, który był prosty i rubaszny jak on sam, dołączona była karteczka wypełniona drobnymi literkami i mnóstwem wykrzykników: „Towarzyszu starszy lejtnancie! Niedobrze, że nie dotrzymuje słowa!!! W pułku ciągle -Was wszyscy wspominają i słowo daję, tylko o Was mówią. Niedawno towarzysz dowódca pułku w kasynie powiedział, że Aleksiej Mieriesjew — to proszę siadać!!! Wiecie przecież, że on w ten sposób wyraża się tylko o najdzielniejszych. Wracajcie jak najprędzej, czekamy na Was!! Duża Lola, ta z kasyna, prosi oświadczyć Warn, że teraz bez gadania będzie Wam dawała potrójną porcję drugiego dania, niech ją nawet intendent za to zwolni. Niedobrze tylko, że nie dotrzymujecie słowa. Do innych jednak pisaliście, a do mnie nic! Jest mi bardzo przykro, dlatego też nie piszę do Was osobno listu, ale Wy mi napiszcie, proszę bardzo, osobno, jak się miewacie i co porabiacie!" Zabawna kartka nosiła podpis: „Sierżant meteorologiczny". Mieriesjew uśmiechnął się, ale wzrok jego padł na zdanie: „Wracajcie jak najprędzej, czekamy na Was" — zdanie, które było w liście podkreślone. Uniósł się na łóżku i z wyrazem, z jakim człowiek przeszukuje kieszenie, gdy zgubił ważny dokument, przesunął kurczowo ręką tam, gdzie były nogi. Ręka trafiła w próżnię. Dopiero w owej chwili Aleksiej uzmysłowił sobie cały bezmiar nieszczęścia. Nigdy więcej nie wróci do pułku, 131 do lotnictwa, na front w ogóle. Nigdy nie wzbije samolotu w powietrze, nie rzuci się w wir walki powietrznej — nigdy! Jest teraz inwalidą pozbawionym ukochanego zawodu, przykutym do miejsca, zawadą w domu, człowiekiem niepotrzebnym w życiu. Tego się nie da naprawić — tak już będzie aż do śmierci. 6 Po operacji stała się z Aleksiejem rzecz najstraszniej-sza, jaka się może wydarzyć w podobnych okolicznościach. Zamknął się w sobie. Nie skarżył się, nie płakał, nie wybuchał. Milczał. Całymi dniami leżał nieruchomo na wznak, patrząc wciąż w to samo zygzakowate pęknięcie na suficie. Kiedy towarzysze zagadywali do niego, odpowiadał — częstokroć nie w porę — „tak" lub „nie" i milczał znowu, zapatrzony w ciemne pęknięcie tynku, jak gdyby to był jakiś hieroglif, którego odczytanie musiało się stać dla niego zbawieniem. Wypełniał pokornie wszystkie zalecenia lekarzy, zażywał wszystko, co mu zapisywano, osowiale, bez apetytu zjadał obiad i znowu kładł się na wznak. — Brodaczu, o czym myślisz? — zawołał na niego Komisarz. Aleksiej odwracał głowę w jego stronę z takim wyrazem, jak gdyby go nie widział. -— O czym myślisz, pytam. —¦ O niczym. Pewnego razu przyszedł na salę Wasilij Wasiljewicz. — No cóż, mój pełzaczku? Jakże się mamy? Bohater z ciebie, andś pisnął. Teraz, bracie, wierzę, żeś na czworakach przez osiemnaście dni od Niemców uchodził. Dużo w swoim życiu żołnierzy widziałem, tyle, ile się to- 132 bie nawet nie śniło, a takiego jak ty nie zdarzyło mi się jeszcze krajać. — Profesor zatarł swoje łuszczące się czerwone ręce o paznokciach wyżartych sublimatem. — Czego się marszczysz? Chwalą go, a on się dąsa. Jestem przecież generałem służby zdrowia! Uśmiechnąć się! Rozkaz! Z trudem rozciągając wargi w pustym, gumowym uśmiechu, Mieriesjew myślał: „Gdybym wiedział, że to wszystko tak się skończy, czy warto było się ratować? Przecież w pistolecie miałem trzy kule". Komisarz odczytał z pism korespondencję o ciekawej walce powietrznej. Sześć radzieckich myśliwców podjęło walkę z dwudziestoma dwoma hitlerowskimi, strąciło osiem, a straciło zaledwie jeden. Komisarz czytał tę korespondencję z takim smakiem, jak gdyby się odznaczyli jego kawalerzyści, a nie jacyś nie znani mu lotnicy. Nawet Kukuszkin się rozpalił, kiedy sprzeczano się, usiłując sobie wyobrazić, jak się to wszystko odbyło. Aleksiej zaś słuchał i myślał: „Szczęśliwcy! Latają, biją się, a ja już się nigdy nie wzbiję w powietrze". Komunikaty Radzieckiego Biura Informacyjnego stawały się coraz bardziej lakoniczne. Widać było ze wszystkiego, że gdzieś na tyłach Armii Czerwonej zaciska się już potężna pięść do nowego ciosu. Komisarz i Stie-pan Iwanowicz żywo rozprawiali o tym, gdzie zadano uderzenie i co ono wróży nieprzyjaciołom. Niedawno Aleksiej był pierwszy do takich rozmów. Teraz stara! się ich nie słyszeć. Domyślał się, że wypadki narastają, wyczuwał, że nadchodzą olbrzymie, być może, rozstrzygające walki. Ale myśl o tym, że jego koledzy, nawet z pewnością Kukuszkin, który szybko powraca do zdrowia, będą brali w nich udział, on zaś skazany jest na bezczynność na tyłach — i tego już się nie da zmienić; myśl ta była dla niego tak gorzka, że kiedy Komisarz czytał gazety lub wszczynał rozmowę o wojnie, Aleksiej 133 chował głowę pod kołdrę i wtulał twarz w poduszkę, żeby nic nie widzieć i nie słyszeć. A w mózgu, nie wiedzieć czemu, świdrowało mu wciąż zdanie: „Kto się urodził, by pełzać, latać nie może"1. Siostra Klaudia przyniosła kilka gałązek bazi, które nie wiadomo skąd się wzięły w surowej, wojennej, zagrodzonej barykadami Moskwie. Przy każdym chorym na stoliku postawiła szklankę z gałązką. Czerwoniutkie gałązeczki z białymi puszystymi kuleczkami wionęły taką świeżością, jak gdyby sama wiosna wkroczyła na salę czterdziestą drugą. Wszyscy dnia tego byli radośnie podnieceni. Nawet mruk czołgista wymamrotał parę słów spod swoich bandaży. Aleksiej leżał i dumał: W Kamyszynie mętne strumienie szumią po iskrzącym się bruku wzdłuż drewnianych chodników, rozkisłych od błota; pachnie podgrzaną ziemią, ożywczą wilgocią, nawozem końskim. W taki oto dzień stał z Olgą na urwistym brzegu Wołgi, a pod nimi — w nieprzejrzanej roztoczy rzecznej, w uroczystej ciszy, dzwoniącej srebrnym śpiewem skowronków, bezszelestnie i miarowo spływały lody. I zdawało się, że to nie kra idzie z prądem, ale on i Ola bezszumnie płyną % pod prąd burzliwej, kłębiącej się rzeki. Stali w milczeniu — i tyle szczęścia im się roiło, że nad tym przestworzem wołżańskim, w tym wolnym wietrze wiosennym brakowało im tchu. Teraz już nic podobnego nie nastąpi. Ona odwróci się od niego, a gdyby się nawet nie odwróciła, czyż mógłby przyjąć taką ofiarę, mógłby przystać na to, by ona — taka jasna, urodziwa i smukła — szła razem z nim, kuśtykającym na swych kikutach! I Aleksiej poprosił, by siostra sprzątnęła ze stolika naiwny upominek wiosny. i Cytat z „Pieśni o sokole" Gorklego w przekładzie Józefa Mond-seheina. Zabrano bazie. Ale trudno było uciec od ciężkich myśli. Co powie Olga, gdy się dowie, że on jest bez nóg? Odejdzie, zapomni, wymaże go ze swego życia? Całe jestestwo Aleksieja sprzeciwiało się temu: nie, ona nie taka, nie rzuci go, nie odepchnie! I może tak będzie gorzej. Wyobraził sobie, że Olga w porywie wspaniałomyślności wychodzi za mąż za niego, za kalekę, że skutkiem tego żegna się z marzeniami o wyższych studiach technicznych, wprzęga się w kierat zarobkowania, żeby wyżywić siebie, męża inwalidę, a może — kto wie — i dzieci... Czy on ma prawo do takiej ofiary? Przecież nie są wcale związani, przecież Ola — to tylko narzeczona, a nie żona. Aleksiej kochał ją, kochał uczciwie i dlatego postanowił, że nie ma prawa do takiego poświęcenia, że sam musi rozciąć węzły, które ich wiążą, rozciąć jednym zamachem, od razu, żeby ją uwolnić nie tylko od ciężkiej przyszłości, ale i od męki niepewności. Lecz właśnie nadeszły listy ze stemplem ,,Kamy-szyn" — i przekreśliły od razu wszystkie te postanowienia. List Oli pełen był jakiejś tajonej trwogi. Jak gdyby przeczuwając nieszczęście pisała, że go nie opuści nigdy, cokolwiek go spotka, że jego życie jest jej życiem, że rozmyśla o nim w każdej wolnej chwili — i że te myśli pozwalają jej łatwiej znosić ciężar życia wojennego, noce bezsenne w tartaku, kopanie okopów i rowów prze-ciwczołgowych w dni i noce wolne od pracy i — co tu ukrywać — życie o głodzie. „Twoje ostatnie malutkie zdjęcie, jak siedzisz na pieńku z psem i uśmiechasz się, zawsze mam przy sobie. Oprawiłam je w medalion mamy i noszę na piersi. Kiedy jest mi ciężko, otwieram i patrzę... Pamiętaj, wierzę w to, że dopóki się kochamy, nie powinniśmy się niczego lękać". Dalej pisała Ola, że matka Aleksieja bardzo jest o niego niespokojna, i upominała go znowu, żeby pisał do matki jak najczęściej i nie denerwował jej brakiem wiadomości. 134 135 I oto po raz pierwszy listy z miasta rodzinnego, które bywały przedtem zwiastunem radości i długi czas ogrzewały mu duszę wśród trudów frontu, nie ucieszyły Aleksieja. Wywołały nowy zamęt w jego duszy. I w tym zamęcie Aleksiej popełnił błąd, który potem miał mu przysporzyć wiele cierpienia: nie zdobył się na odwagę i nie napisał do Kamyszyna, że mu odcięto nogi. Jedyną osobą, której opisał szczegółowo swoje nieszczęście, z którą się podzielił swą ciężką rozterką — była dziewczyna ze stacji meteorologicznej. Mało się znali, więc łatwo było z nią gawędzić. Nie wiedział nawet, jak się nazywa, więc zaadresował na chybił trafił: poczta polowa, stacja meteorologiczna ta a ta, dla „sierżanta meteorologicznego". Wiedział, jak listy są na froncie szacowane, toteż miał nadzieję, że prędzej czy później nawet tak dziwacznie zaadresowany list trafi dc rąk odbiorcy. Zresztą nie przywiązywał do tego wagi. Chciał się po prostu przed kimś wyspowiadać. W smutnym zadumaniu spędzał Aleksiej Mieriesjew jednostajne dni szpitalne. I aczkolwiek jego żelazny organizm zniósł łatwo amputację, dokonaną po mistrzowsku, aczkolwiek rany zabliźniły się szybko, Aleksiej słabł widocznie — i mimo wszystkich środków zapobiegawczych — chudł i usychał w oczach. A tymczasem na świecie szalała wiosna. Wdzierała się również i tu, do sali czterdziestej drugiej, do tego pokoju przesyconego wonią jodoformu. Przenikała przez lufciki wilgotnym i chłodnym tchnieniem topniejącego śniegu, podnieconym ćwierkaniem wróbli, wesołym i dźwięcznym zgrzytem tramwajów na skrętach, głośnym stukotem kroków po obnażonym ze 136 śniegu asfalcie — wieczorami zaś jednostajnym i miękkim przygrywaniem harmonii. Przez boczne okno zaglądała z oświetlonej słońcem gałązki topoli, na której nabrzmiewały podłużne, żółtawe, kleiste pączki. Wkraczała na salę złocistymi plamkami piegów, które osypa- > ły bladą, poczciwą twarz siostry Klaudii i wyzierały na świat poprzez każdy gatunek pudru, przysparzając siostrzyczce niemało zmartwienia. Wreszcie natarczywie dawała znać o sobie wesołym i częstotliwym spadaniem dużych kropli na gzymsy okienne wyłożone blachą. Jak zawsze, wiosna roztkliwiała serca, budziła marzenia. — Ej, żeby to tak teraz fuzyjkę i kędyś het na poręby! Hę, Stiepanie Iwanowiczu, co? W szałasiku o brzasku zasiąść sobie na czatach... Oj, byłożby to dobrze! Wiesz,, dzionek wstaje różowy, jędrny, z przymrozkiem... ty sobie nadstawiasz ucha — a tu nagle: tok, tok, tok... a Skrzydła: fyr, fyr, fyr... I siada nad tobą — ogon jak wachlarz , i drugi, i trzeci... Stiepan Iwanowicz głośno wciąga w siebie powietrze, jakby mu rzeczywiście szła ślinka, a Komisarz nie ustaje: — A potem przy ognisku rozesłać derkę, herbatki przydymionej wypić szklaneczkę, a do tego kieliszek potężny, żeby się każda żyłka rozgrzała w człowieku, hę? Po tym znoju i trudzie? — Lepiej nie kuście, towarzyszu Komisarzu... A znowu w naszych stronach o tej porze, wiecie, na co się poluje? Wiary nie dacie — na szczupaka, jak Bóg na niebie: nie słyszeliście? Dobra to rzecz. Chociaż to psota, ale i przybytek jest. Szczupak, niech no tylko w jeziorach lody popękają, a rzeczki wyleją, brzegu się trzyma, na tarło ciągnie. I dla tej sprawy wyłazi na sam brzeg prawie — w trawę, w mech, co go wody wezbrane przykryły. Wścibia się tam, trze się, ikrzy. Idzie sobie 137 człowiek brzegiem, patrzy: jak gdyby szczapy jakieś, okrąglaczki potopione. A to one, szczupaki niby. Jak palniesz z dubeltówki! Bywa niekiedy, że worka nie starczy żeby tę zdobycz zabrać. Dalibóg! Albo znowu... I snuły się wspomnienia łowieckie. Rozmowa nieznacznie zbaczała na sprawy wojenne, zapuszczano się w domysły* co się teraz dzieje w dywizji, w kompanii, czy nie „P^acz^" ziemianki wykopane zimą, czy się nie „rozpełzły" umocnienia i jak się czuje wiosną nieprzyjaciel, przyzwyczajony na Zachodzie do spacerowania po asfalcie. W godzinach poobiednich odbywało się karmienie wróbli. Stiepan Iwanowicz, który w ogóle nie umiał siedzieć bezczynnie i wiecznie coś majstrował swymi szczuplutkimi, niespokojnymi palcami, wpadł na pomysł zbierania pozostałych po obiedzie okruchów i wyrzucania ich przez lufcik dla ptaków. Weszło to w zwyczaj. Rzucano nie tylko okruchy, ale pozostawiano całe kęski i drobiono je umyślnie. Tym sposobem — wedle określenia Stiepana Iwanowieza — przyjęta była na wyżywienie wielka gromada wróbli. Cała sala z prawdziwą rozkoszą obserwowała, jak te małe i hałaśliwe ptaszki pracują dzielnie nad jakąś większą skórką, piszczą, czubią się, a potem uprzątnąwszy wszystko na podokienku, odpoczywają, czyszczą piórka na gałęzi topoli i nagle, frunąwsizy hurmem w górę, odlatują gdzieś w swych wróblich sprawach. Karmienie wróbli stało się ulubioną rozrywką. Niektóre ptaszki zaczęto rozpoznawać; pona-dawano im nawet przezwiska. Szczególną sympatią sali cieszył się kusy, natrętny i szczwany wróbel, który zapewne własnym ogonem przypłacił swój brzydki, czu-purny charakter. Stiepan Iwanowicz nazwał go „Fizy- lierem". Ciekawe, że właśnie igraszki z tymi hałaśliwymi ptaszkami wyprowadziły ostatecznie czołgistę z jego 138 Ji stanu odrętwienia. Początkowo ospale i obojętnie śledził, jak Stiepan Iwanowicz na pół zgięty, opierając się na szczudłach, długo się dopasowywał do kaloryfera, żeby się drapać na parapet i dosięgnąć lufcika. Ale gdy nazajutrz wróble przyleciały, ezołgista, krzywiąc się z bólu, uniósł się nawet na łóżku, żeby lepiej widzieć zgiełkliwą ptasią krzątaninę. Na trzeci dzień przy obiedzie schował pod poduszkę tęgi kawał słodkiego pieroga, jak gdyby ten szpitalny przysmak miał szczególnie smakować wrzaskliwym pasibrzuchom. Razu jednego nie zjawił się „Fizylier" i Kukuszkin był zdania, że zapewne kot go spałaszował — dobrze mu tak! Mruk czołgista zapienił się nagle i zwymyślał Kukusz-kina od ostatnich, a gdy na drugi dzień kusy znowu piszczał i czubił się na podokienku, kręcąc zwycięsko główką o zuchwale błyszczących oczkach, czołgista zaśmiał się po raz pierwszy od wielu miesięcy. Upłynęło nieco czasu i Gwozdiew ożywił się zupełnie. Ku ogólnemu zdziwieniu okazało się, że jest to człowiek wesoły, rozmowny i łatwy w pożyciu. Doprowadził do tego, rozumie się, Komisarz, który był rzeczywiście mistrzem, jak mawiał Stiepan Iwanowicz, w dobieraniu do każdego człowieka właściwego kluczyka. A doprowadził w sposób następujący: Najbardziej radosną dla sali czterdziestej drugiej bywała chwila, kiedy we drzwiach ukazywała się siostra Klaudia, trzymając ręce z tyłu, z miną tajemniczą, i obrzucając wszystkich wzrokiem rozpromienionym, mówiła: — No, kto dziś będzie skakał? Znaczyło to, że nadeszły listy. Kto je otrzymywał, musiał „poskakać z radości" na łóżku. Najczęściej zdarzało się to Komisarzowi, który dostawał czasami dziesięć listów naraz. Pisano do niego z dywizji, z tyłów, pisali koledzy, dowódcy i pracownicy polityczni, pisali 139 żołnierze, pisywały, w imię dawnej znajomości, żony oficerów z prośbą, żeby wziął w ryzy rozpuszczonego męża, pisały wdowy po poległych towarzyszach prosząc o radę i pomoc w swych sprawach, pisywała nawet pewna pionierka z Kazachstanu, córka poległego dowódcy pułku, dziewczyna, której imienia Komisarz w żaden sposób nie mógł zapamiętać. Wszystkie te listy odczytywał Komisarz z zajęciem, na wszystkie zawsze odpowiadał, pisał zaraz do odnośnej instytucji z prośbą, by dopomogła żonie tego a tego oficera, udzielał surowej nagany „rozpuszczonemu" mężowi, groził rządcy domu, że przyjedzie i urwie mu własnoręcznie głowę, jeśli ten nie postawi pieców w mieszkaniu rodziny dzielnie walczącego na froncie oficera, robił wymówki dziewczynie z Kazachstanu o zawiłym i trudnym do zapamiętania imieniu za dwójkę z rosyjskiego w drugim kwartale. Stiepan Iwanowicz też prowadził ożywioną korespondencję zarówno z frontem, jak i z zapleczem. Niektóre listy z wielką radością natychmiast odczytywał na głos i cała sala, wszystkie sanitariuszki, siostra, a nawet suchy i zgryźliwy ordynator — byli dobrze poinformowani o jego sprawach rodzinnych: bywały to listy od jego synów, podobnie jak on sprawnych strzelców wyborowych, listy od córki — brygadzistki kołchozowej, listy z całą litanią pozdrowień od krewniaków i znajomych, z nowinami, że aczkolwiek kołchoz musiał dać łudzi do nowych robót budowlanych, mimo to wykonał swój plan gospodarczy ponad normę o tyle to a tyle procent. Nawet odludek Kukuszkin, na pozór pokłócony z całym światem, dostawał listy od matki — hen gdzieś z Barnaułu. Wydzierał list z rąk siostry, czekał, dopóki cała sala nie zasnęła, i czytał, cichutko szepcząc do siebie jakieś słowa. W takich chwilach na jego drobnej twarzy o rysach ostrych i nieprzyjemnych zjawiał się wyraz szczególny, obcy mu zgoła, uroczysty i skupiony. Ku- -140 kuszkin kochał bardzo swoją matkę, starą felczerkę, ale nie wiedzieć czemu wstydził się tej miłości i krył się z nią. W tych radosnych chwilach, kiedy się odbywała w sali żywa wymiana nowin, tylko jeden czołgista stawał się jeszcze bardziej ponury, odwracał się do ściany i chował głowę pod kołdrę: nie mdał nikogo, kto by do niego pisał. Im więcej listów otrzymywała sala, tym dotkliwiej odczuwał swoje osamotnienie. Ale pewnego razu siostra Klaudia weszła na salę szczególnie podniecona. Starając się nie patrzeć na Komisarza zapytała szybko: — A któż to dziś mam poskaeze? Patrzyła w stronę czołgisty i jej dobra twarz promieniała w szerokim uśmiechu. Wszyscy zrozumieli, że stało się coś niezwykłego. Sala wytężyła słuch. — Lejtnant Gwoizdiew, proszę skakać! No, cóż wy! Mieriesjew widział, jak Gwozdiew drgnął, odwrócił się gwałtownie, jak błysnęły spod bandażów jego oczy. Ale się pohamował i odrzekł drżącym głosem, usiłując mu nadać obojętne brzmienie: — Pomyłka. Pewnie gdzieś obok jest jeszcze jakiś Gwozdiew. Ale na trzy koperty, które siostra trzymała wysoko niby chorągiew, patrzył z pragnieniem i nadzieją. — Nie, to do was. Widzicie: G.M. Gwozdiew, sala czterdziesta druga. No co? Obandażowana ręka drapieżnie wysunęła się spod kołdry. Drżała przez cały czas, dopóki lejtnant, przytrzymując kopertę zębami, nie rozdarł jej nerwowo. Oczy jego błyskały w podnieceniu spod bandażów. Zdarzenie było rzeczywiście dziwne. Trzy dziewczyny, koleżanki, słuchaczki jednego kursu tegoż samego uniwersytetu, różnym charakterem pisma i w słowach różnych pisały mniej więcej to samo. Dowiedziawszy się, że bo- 141 . jH§i||i I haterski czołgista lejtnant Gwozdiew leży ranny w szpitalu moskiewskim, pragnęły nawiązać z nim korespondencję. Prosiły, by im wybaczył natręctwo i napisał do nich, jak się czuje, jaki jest stan jego zdrowia, jedna zaś z nich, imieniem Aniuta, zapytywała, czy mogłaby mu być w czym pomocna, czy nie chciałby dobrych książek do czytania, a gdyby czegoś potrzebował, niech się zwróci do niej bez skrępowania. Lejtnant przez cały dzień obracał w rękach te listy, odczytywał adresy, badał charaktery pisma. Oczywista, słyszał o tego rodzaju korespondencji wojennej, sam nawet jakiś czas korespondował z pewną nieznajomą, której miły liścik znalazł w wielkim palcu wełnianych rękawic, jakie mu przypadły przy rozdawaniu podarunków świątecznych. Ale ta korespondencja urwała się sama przez się, od chwili gdy jego korespondentka nadesłała mu fotografię z żartobliwą dedykacją, a na tej fotografii zobaczył niemłodą kobietę w otoczeniu czworga dzieci. Tym razem sprawa wyglądała całkiem inaczej. Zastanawiała tylko i dziwiła Gwozdiewa ta okoliczność, że wszystkie trzy listy nadeszły tak niespodziewanie i jednocześnie, a ponadto niezrozumiałe było, skąd te studentki medycyny dowiedziały się nagle o jego czynach wojennych. Dziwiła się temu cała sala, najbardziej zaś Komisarz. Wszelako Mieriesjew uchwycił znaczące spojrzenie, które Komisarz zamienił ze Stie-panem Iwanowiczem i siostrą — i zrozumiał, że jest to jego sprawka. Jakkolwiek rzeczy się miały, nazajutrz z rana Gwozdiew poprosił Komisarza o papier, odbandażował sobie samowolnie prawą dłoń i pisał do wieczora, kreślił, darł i znowu pisał do swych nieznanych korespondentek. Dwie z nich same jakoś odpadły, za to troskliwa Aniuta zaczęła pisać za trzy. Gwozdiew miał charakter otwarty, toteż cała sala wiedziała, co się dzieje na trze- 142 cim,kursie medycyny, jaka to zajmująca nauka biologia i jaka jest nudna chemia organiczsna, jakim miłym głosem i jak doskonale wykłada profesor i jaką piłą drewnianą jest docent, ile drzewa opałowego załadowali w ramach ochotniczych akcji niedzielnych, jak trudno jest uczyć się i jednocześnie pracować w szpitalu ewakuacyjnym i jak to „się stawia" pewna studentka — zakuta pała i kujon i w ogóle niesympatyczna kreatura. Gwozdiew nie tylko przemówił. Po prostu przeobraził się cały. Toteż stan jego począł szybko ulegać poprawie. Kukuszkinowi zdjęto łupki. Stiepan Iwanowicz zaprawiał się do chodzenia bez kul i stąpał już dość prosto. Całe dni spędzał teraz na parapecie patrząc na to, co się dzieje na „wolności". Tylko Komisarz i Mieriesjew z dnia na dzień czuli się gorzej. Szybko zwłaszcza marniał Komisarz. Nie mógł już z rana robić gimnastyki. Ciało jego coraz bardziej złowieszczo nabrzmiewało żółtawą, przezroczystą puchliną; palce ledwie się zginały i nie mogły już utrzymać ołówka ani łyżki przy obiedzie. Pielęgniarka co rano myła i wycierała mu twarz, karmiła go łyżką; widać było, że nie ciężkie cierpienia, ale właśnie bezradność i zniedołężenie najbardziej go gnębią i wytrącają z równowagi. Nie tracił jednak humoru. Jak pierwej cały dzień huczał jego dziarski bas; tak samo zachłannie czytał Komisarz gazety i nawet nie zaniechał swej nauki niemieckiego. Trzeba było tylko kłaść mu książki na specjalnie zrobiony dla niego przez Stiepana Iwanowicza pulpit druciany i stary żołnierz, siedząc obok Komisarza, przewracał mu kartki. Wczesnym rankiem, zanim nadeszły gazety, Komisarz niecierpliwie wypytywał siostrę o ostatni komunikat, o nowiny radiowe, o pogodę, o wiadomości z Moskwy. Wreszcie uprosił profesora, by mu urządzono przy łóżku detektor. Zdawało się, że im słabsze i bardziej niedołężne, staje 143 się jego ciało, tym silniejszy i odporniejszy żyje w nim duch. Z takim samym zainteresowaniem odczytywał Komisarz swą obfitą korespondencję i odpowiadał na nią dyktując po kolei Kukuszkinowi i Gwozdiewowi. Razu jednego Mieriesjewa, który się zdrzemnął po zabiegu, obudził jego grzmiący bas. — Gryzipiórki! — huczał gniewnie. Na jego pulpicie widniał szary arkusik gazety dywizyjnej, którą — mimo zakazu rozpowszechniania poza dywizją — ktoś z przyjaciół nadsyłał mu regularnie. — Pogłupieli na tych tyłach, siedząc bez roboty. Z Krawcowa robić biurokratę?! Najlepszy w armii weterynarz — biurokrata?! Gri-sza, pisz, pisz natychmiast! I Komisarz podyktował Gwozdiewowi ostry raport na ręce jednego z członków Rady Wojennej armii z żądaniem ukrócenia „pismaków" oczerniających niesprawiedliwie rzetelnego, pracowitego człowieka. Oddawszy siostrze list do wysłania, długo jeszcze i soczyście beształ „bazgraczy" i dziwne wydawały się te słowa, pełne żywotnego realizmu, w ustach człowieka, który nie mógł nawet unieść głowy z poduszki. Wieczorem tego dnia zaszedł wypadek jeszcze bardziej osobliwy. O szarej godzinie, gdy lamp jeszcze nie zapalono i po kątach sali gęstniał już mrok, Stiepan Iwanowicz siedział na parapecie patrząc w zadumie na nabrzeże. Na rzece wyrąbywano lód. Kilkanaście bab w brezentowych fartuchach uderzało łomami wzdłuż ciemnego czworokąta przerębli, nadrąbując lód, po czym osękami odbijano podłużne bryły i po desce wyciągano je z wody. Bryły układano w rzędy: z dołu — zielonka-woprzezroczyste, na wierzchu żółtawe i kruchsze.Wzdłuż brzegu, aż do miejsca lodołoniu, ciągnął się sznur sani powiązanych jedne z drugimi. Starowina w futrzanej czapie, w watówce i w pikowanych spodniach, przepasany rzemieniem, za którym sterczała siekiera, podpro- 144 wadzał konie za uzdę do lodołomu, a kobiety osękami podpychały bryły lodowe na sanki. Gospodarny Stiepan Iwanowicz zdecydował, że robota odbywa się z ramienia kołchozu, ale że jest prowadzona bez sensu: zbyt wiele ludzi obijało się przeszkadzając sobie. W gospodarskiej głowie Stiepana Iwanowicza powstał już cały plan. Podzielił w myśli wszystkich na grupy, po trzy osoby w grupie — i utworzył w sam raz tyle grup, żeby mogły zgodnie wyciągać bryły lodu. Każdej grupie wyznaczył w myśli osobny odcinek pracy, a płaciłby im nie ryczałtem, lecz każdej grupie oddzielnie od liczby wydobytych brył. Co się zaś tyczy tej okrągłolicej, rumianej kobiecinki, zachęciłby ją, by rozpoczęła współzawodnictwo pomiędzy trójkami. Stiepan Iwanowicz tak bardzo się zatopił w swych gospodarskich rozważaniach, że nie od razu spostrzegł, jak któryś z koni tak się zbliżył do przerębli, że pośliznąwszy się na tylnych nogach, wpadł do wody. Sanie utrzymywały konia na powierzchni, ale prąd wciągał go pod lód. Starowina z siekierą zaczął bezmyślnie dreptać dookoła, chwytając za hołoble, szarpiąc konia za uzdę. — Koń tonie! — wrzasnął na całą salę Stiepan Iwanowicz. Komisarz zrobił nieprawdopodobny wysiłek, żeby się wesprzeć na łokciu, zzieleniał cały z bólu, oparł się piersią o parapet i przysunął do szyby. — Cymbał! — szepnął. — Jakżeż on tego nie rozumie? Rzemienie przy obłęku... Trzeba rozciąć rzemienie, koń sam się wygramoli. Ach, zmarnuje zwierzę... Stiepan Iwanowicz wiercił się ciężko na parapecie. Koń tonął. Mętna niekiedy fala zalewała go już, ale bronił się rozpaczliwie, wynurzał się z wody, rył lód podkowami przednich kopyt. — Tnij rzemienie! — ryknął na cały głos Komisarz, jak gdyby stary mógł go usłyszeć tam na rzece. 10 — Opowieść o prawdziwym cziowieku 145 — Hej tam, przyjacielu, rozcinaj rzemienie! Siekierę masz za pasem, tnij rzemienie! — krzyknął przez okno Stiepan Iwanowicz składając dłonie w trąbkę. Starowina usłyszał tę jak gdyby z nieba mu zesłaną radę. Wyrwał zza pasa siekierę i dwoma uderzeniami przeciął rzemienie. Uwolniony z uprzęży, koń natychmiast wyskoczył na lód, stanął nad przeręblą i zaczął ciężko robić bokami, otrząsając się z wody jak pies. — Co to ma znaczyć? — rozległo się w tym momencie na sali. Profesor Wasilij Wasiljewicz w odpiętym fartuchu, bez zwykłej swej białej czapeczki, stał we drzwiach. Rozkrzyczał się przeraźliwie, tupał nogami, nie chciał słyszeć żadnych tłumaczeń. Groził, że rozpędzi do wszystkich diabłów zdębiała ze strachu salę, i odszedł wymyślając i dysząc ciężko, nie zrozumiawszy nic z tego, co tu zaszło. Po chwili wpadła na salę siostra Klaudia, zdenerwowana, z oczami pełnymi łez. Dostała straszną burę od Wasilija Wasiljewieza. Ale ujrzała na poduszce zieloną, zmartwioną twarz Komisarza, leżącego bez ruchu z zamkniętymi oczami — rzuciła się do niego. Wieczorem było z nim źle. Zrobiono mu zastrzyk kamfory, dawano tlen. Długo nie mógł przyjść do siebie. Ale gdy wreszcie odzyskał przytomność, natychmiast próbował uśmiechnąć się do siostry Klaudii, która stała nad nim z aparatem w ręku, i zaczął żartować: — Proszę się nie denerwować, siostrzyczko. Z piekła powrócę, żeby wam przynieść ten znakomity środek, którego diabli używają na piegi. Niezmiernie bolesne było patrzeć, jak z dnia na dzień słabnie ten tęgi, silny człowiek, pasując się zaciekle ze swoją niemocą. 146 8 Z każdym dniem słabł również Aleksiej Mieriesjew. W jednym ze swych ostatnich listów do „sierżanta meteorologicznego" — jedynego człowieka, któremu się zwierzał ze swych zgryzot — napisał nawet, że zapewne już stąd nie wyjdzie, tak zresztą będzie lepiej, albowiem lotnik bez nóg to jak ptak bez skrzydeł, co to może jeszcze żyć i dziobać, ale nie poleci już nigdy; więc Aleksiej nie chce zostać ptakiem bezskrzydłym i gotów z całym spokojem spojrzeć śmierci w oczy, byleby to nastąpiło jak najprędzej. Tak pisać było zapewne okrucieństwem: w toku korespondencji dziewczyna wyznała mu przecież, że „towarzysz starszy lejtnant" od dawna nie jest dla niej obojętny, ale nigdy by mu tego nie wyjawiła, gdyby nie nieszczęście, które nań spadło. — Męża łapie. Mężczyzna dziś idzie w cenę. Co tam dla niej nogi! Grunt pensja! — zgryźliwie wytłumaczył po swojemu Kukuszkin. Ale Aleksiej pamiętał bladą twarz, która się przytuliła do niego w chwili, gdy śmierć gwizdała nad ich głowami. Wiedział, że nie jest tak, jak sądził Kukuszkin. Wiedział także, że dziewczynie niełatwo czytać jego żałosne wyznania. Nie dowiedziawszy się nawet imienia „sierżanta meteorologicznego" nie przestawał zwierzać się jej ze swych niewesołych myśli. Komisarz umiał do każdego „dobrać kluczyk", jednakże Aleksiej jakoś mu się nie poddawał. Zaraz na drugi dzień po operacji Mieriesjewa zjawiła się na sali książka „Jak hartowała się stal". Czytano ją na głos. Aleksiej zrozumiał, że to do niego piją, ale lektura nie ukoiła go. Paweł Korczagin był dla niego od dziecka umiłowanym i wielbionym bohaterem. „Ale Korczagin nie był przecież lotnikiem — myślał Aleksiej -— czy on 147 wiedział, co to znaczy ^zachorować na powietrze*?" Ostrowski pisał swe książki w łóżku, w czasach zupełnie innych niż dzisiejsze, gdy walczą wszyscy mężczyźni i wiele kobiet, kiedy nawet smyki, zaledwie odrosłe od ziemi, „szlifują naboje" stojąc na skrzyniach, żeby dosięgnąć obrabiarek. Słowem, książka w danym wypadku nie odniosła skutku. Wówczas Komisarz przystąpił do ruchów oskrzydlających. Niby przypadkiem opowiedział o jakimś człowieku, który mając sparaliżowane nogi wykonywał doniosłą pracę społeczną. Stiepan Iwa-nowicz, którego wszystko na świecie interesowało, począł aż ojkać z podziwu. I przypomniał sobie również, że w jego stronach mieszka lekarz bez ręki, najpierwszy na całą okolicę lekarz; i konno jeździ, i poluje, a tak przy tym jedną ręką daje sobie radę z dubeltówką, że wiewiórkę śrutem trafia w oko. W tym miejscu Komisarz wspomniał zmarłego członka Akademii, Wiliamsa1, którego znał osobiście w związku z produkcją traktorów. Człowiek ten, na poły sparaliżowany, władając tylko jedną ręką, kierował instytutem i prowadził roboty na wielką^ skalę. Mieriesjew słuchał i uśmiechał się. Myśleć, mówić, pisać, rozkazywać, leczyć, nawet polować można zupełnie bez nóg. Ale on jest przecież lotnikiem, lotnikiem z powołania, lotnikiem od maleńkości, od owej chwili, kiedy to smarkaczem będąc pilnował poletka arbuzów— wśród zwiędłych liści, na suchej, spękanej ziemi leżały olbrzymie pręg owa te kule sławnych nad całą Wołgą kawonów — i Aleksiej usłyszał wówczas i zobaczył malutką srebrzystą ważkę, która błysnęła w słońcu podwójnymi skrzydłami i z wolna odpłynęła wysoko nad zakurzonym stepem kędyś w stronę Stalingradu. i W. R. Wiliams (1863—1939) — wybitny uczony radziecki. 148 Od tego czasu nie przestawał już marzyć o tym, ażeby zostać lotnikiem. Marzył o tym na ławie szkolnej, marzył i wówczas, gdy pracował przy warsztacie tokarskim. Nocą, kiedy w domu wszyscy już spali, wraz z La-pidewskim1 leciał na poszukiwanie i ratował czeluski-nowców2, wraz z Wodopjanowem lądował na ciężkich samolotach śród zwałów lodowych bieguna północnego, wraz z Czkałowem wyznaczał nie zbadaną przez człowieka drogę powietrzną przez biegun do Stanów Zjednoczonych. Organizacja komsomolska wysłała go na daleki Wschód. Budował wśród tajgi miasto młodości — Kom-somolsk nad Amurem. Lecz i tutaj, do tajgi, przyszło za nim jego marzenie o lotach powietrznych. Wśród budowniczych znaleźli się chłopcy i dziewczęta podobnie jak i on marzący o szlachetnym zawodzie lotnika. Trudno w to uwierzyć, że młodzież ta naprawdę własnymi rękami zbudowała w tym mieście, które na razie istniało tylko na planach, swój klub lotniczy. Kiedy zmrok zapadał i mgły otulały budujące się potężne miasto, wszyscy budowniczowie kryli się w barakach, zamykali okna i zapalali przed drzwiami ogniska z wilgotnych gałęzi, ażeby za pomocą dymu odpędzić chmary komarów i kąśliwych muszek wypełniających powietrze swym przenikliwym, złowrogim bzykaniem. O tej to właśnie porze, kiedy budowniczowie odpoczywali po całodziennej pracy, członkowie klubu, na czele z Aleksiejem, wysmarowawszy ciała naftą, która miała działać odstraszająco na komary i muszki, szli w głąb tajgi z toporami i oskardami, piłami, motykami i tolem. Piłowali i karczowali drzewa, wysadzali pnie, wyrównywali grunt wydziera- lLapidewski, Wodopjanow, Czkałow — słynni lotnicy radzieccy.. sczeluskinowcy — bohaterscy uczestnicy radzieckiej wyprawy podbiegunowej. 149 jąc tajdze przestrzeń, własnymi rękami wyrywając głuszy leśnej kilka kilometrów kwadratowych ziemi. Z tego właśnie lotniska Aleksiej po raz pierwszy wzniósł się w powietrze na ćwiczebnym samolocie. Tu spełniło się wreszcie największe marzenie, które go nie porzucało od dzieciństwa. Uczył się potem w Wojskowej Szkole Lotniczej, gdzie następnie był wykładowcą. Tam właśnie zastała go wojna, dla której pomimo sprzeciwów władz szkolnych porzucił pracę instruktorską i poszedł na front. Wszystkie jego dążenia, wszystkie wzruszenia, radości, wszystkie jego plany na przyszłość i wszystkie osiągnięcia życiowe w chwili obecnej — wszystko było związane z lotnictwem. A oni mu mówią o Wiliamsie. _ — Wiliams przecież nie był lotnikiem — powiedział Aleksiej i odwrócił się do ściany. Ale Komisarz nie zaniechał wysiłków, aby przeniknąć do Aleksieja. Pewnego razu Aleksiej, trwając jak zwykle w stanie obojętnego odrętwienia, usłyszał basowy głos Komisarza. — Alosza, spojrzyj no, o tobie tu piszą. Stiepan Iwanowicz spieszył już z tygodnikiem w ręku. Niewielki artykuł zakreślony był ołówkiem. Aleksiej przebiegł szybko wzrokiem to, co było zakreślone, i nie znalazł swego nazwiska. Był to artykulik o lotnikach rosyjskich z czasów pierwszej wojny światowej. Z kart tygodnika spoglądała na Aleksieja nieznajoma twarz młodego oficera z małym podkręconym wąsikiem: oficer miał pilotkę ozdobioną carskim białym znaczkiem, nasuniętą na ucho. — Czytaj no, to coś dla ciebie — zachęcał Komisarz. Mieriesjew przeczytał. Było to opowiadanie o lotniku rosyjskim, poruczniku Walerianie Karpowiczu. Podczas lotu nad pozycjami nieprzyjacielskimi porucznik Kar- 150 powieź został ranny w nogę niemiecką kulą wybuchową dum-dum. Ze zdruzgotaną nogą zdołał jednak na swym „Farmanie"1 przelecieć nad linią frontu i wylądować wśród swoich. Odjęto mu stopę, jednakże młody oficer nie chciał wystąpić z wojska. Wynalazł protezę własnej konstrukcji. Długo i uporczywie uprawiał gimnastykę, ćwiczył się i dzięki temu pod koniec wojny powrócił do szeregów. Został inspektorem w szkole pilotów wojskowych, a nawet, jak opiewał artykuł, „od czasu do czasu ryzykował wznosić się w powietrze na swym samolocie". Odznaczony został Oficerskim Krzyżem Walecznych św. Jerzego i z powodzeniem pełnił służbę w rosyjskim lotnictwie wojskowym, dopóki nie zginął w katastrofie. Mieriesjew odczytał artykulik raz, drugi, trzeci. Nieco sztucznie, lecz dziarsko uśmiechał się na zdjęciu młody, szczupły porucznik o twarzy znużonej, lecz pełnej energii. Cała sala w milczeniu obserwowała Aleksieja, który targając sobie czuprynę i nie odrywając oczu od notatki wziął z nocnego stolika ołówek i starannie ją obrysował. — Przeczytałeś? — zapytał przebiegle Komisarz. Aleksiej milczał przebiegając wciąż jeszcze wzrokiem notatkę. — No cóż ty na to? — Ale on stracił tylko jedną stopę. — Za to ty jesteś człowiek radziecki. — Karpowicz latał na „Farmanie". Też mi samolot! To etażerka. Do kierowania nim nie trzeba ani szybkości ruchów, ani sprawności. — Ale ty jesteś człowiek radziecki! — nalegał Komisarz. i F a r m a n światowej. — typ samolotu używany w czasie pierwszej wojny — Człowiek radziecki — powtórzył odruchowo Aleksiej, z oczami wciąż utkwionymi w notatce. Blada jego twarz rozjaśniała się nagle jakimś wewnętrznym rumieńcem i Aleksiej potoczył po wszystkich wzrokiem zdumienia i radości. Na noc Aleksiej wsunął tygodnik pod poduszkę. Wsunął i przypomniał sobie, że w dzieciństwie, gdy się wdrapywał na noc na wyrko, gdzie sypiał razem z braćmi, kładł zawsze pod poduszkę kłapouchego, poczwarnego misia, którego mu zrobiła matka ze starej bluzki wel-wetowej. Aleksiej zaśmiał się do tego wspomnienia, zaśmiał się na całą salę. W nocy nie zmrużył oka. Sala zapadła w ciężki sen. Gwozdiew kręcił się na łóżku, skrzypiąc sprężynami. Stiepan Iwanowiez chrapał z takim poświstem, jak gdyby się w nim rozdzierały wnętrzności. Przewracając się niekiedy z boku na bok, postękiwał z cicha przez zęby Komisarz. Ale Aleksiej nic z tego nie słyszał. Raz po raz wyciągał tygodnik i przy świetle lampki nocnej wpatrywał się w uśmiechniętą twarz porucznika. „Trudno ci było, aleś się zawziął — myślał — mnie jest stokroć trudniej, ale zobaczysz, że nie będę gorszy". Wśród nocy Komisarz nagle ucichł. Aleksiej uniósł się i zobaczył, że Komisarz leży blady, bez ruchu i bodaj nie oddycha. Aleksiej chwycił dzwonek i potrząsnął nim wściekle. Nadbiegła siostra Klaudia, bez czepeczka, z twarzą zmiętą i rozpuszczonymi włosami. Zawezwano lekarza dyżurnego. Badano puls Komisarza, zastrzyk-nięto mu kamforę, wsunięto do ust rurkę z tlenem. Zabiegi te trwały prawie godzinę i zdawały się chwilami beznadziejne. W końcu Komisarz otworzył oczy, uśmiechnął się blado, ledwo widocznie do siostry Klaudii i szepnął: — Wybaczcie, narobiłem rozgardiaszu i zupełnie bez sensu. Do piekła się nie dostałem i maści od piegów nie 152 przyniosłem. Będziesz musiała, siostrzyczko, w piegach paradować. Nie ma co! Ten żarcik sprawił wszystkim ulgę. Krzepki to jednak był dąb: może przetrzyma tę burzę. Lekarz opuścił salę; skrzypienie jego trzewików ucichło z wolna na końcu korytarza. Rozeszły się pielęgniarki, tylko siostra Klaudia pozostała i usiadła boczkiem na łóżku Komisarza. Chorzy zasnęli. Ale Mieriesjew leżał z zamkniętymi oczami, rozmyślał o protezach, które by się dawało przymocowywać choćby rzemieniami do orczyka1 w samolocie. Przypomniał sobie, że słyszał niegdyś — jeszcze w aeroklubie — od instruktora, starego lotnika z czasów wojny domowej, jak to pewien krótkonogi pilot przywiązywał sobie do pedałów klocki. „Nie dam ci się ubiec, bracie — zwracał się w myśli do Karpowicza. — Będę latał, będę latał!" Dzwoniły te słowa i śpiewały w głosie Aleksieja, płosząc sen. Leżał spokojnie, z zamkniętymi oczami. Patrząc na niego można było pomyśleć, że śpi twardo i uśmiecha się przez sen. Wówczas usłyszał rozmowę, którą potem rozpamiętywał w ciężkich chwilach życia. — Dlaczego, dlaczego wy w ten sposób? To straszne: śmiać się, żartować, kiedy tak się cierpi! Serce mi zamiera, gdy pomyślę, jak musicie cierpieć. Dlaczego nie chcieliście separatki? Zdawało się, że mówiła te słowa nie siostra szpitalna, Klaudia — ładniutka wprawdzie i miła, lecz jakaś bezcielesna. Mówiła kobieta namiętna i protestująca. W jej głosie brzmiała boleść i — być może — coś więcej. Mieriesjew otworzył oczy. W przyćmionym świetle lampki nocnej, przysłoniętej chusteczką, zobaczył na poduszce wyblakłą i opuchniętą twarz Komisarza o oczach poły- l Orczyk — urządzenie do kierowania sterem bocznym, poruszane za pomocą nóg. 153 skujących łagodnie i dobrotliwie i zobaczył miękki kobiecy profil siostry. Światło, padając z tyłu, jakby rozpromieniało jej przepyszne kasztanowate włosy i Mie-riesjew — zdając sobie sprawę, że robi źle — nie mógł przecież oderwać od niej wzroku. — Ojej, siostrzyczko... łezki? Ładna historia! A może by łyżeczkę bromu? — mówił do niej jak do małej dziewczynki Komisarz. — Znowu żarty. Co z was za człowiek. Przecież to potworne — rozumiecie: potworne — śmiać się, kiedy trzeba płakać; pocieszać innych, kiedy samego coś rozdziera na ćwierci. Dobry mój, kochany! Nie wolno wam, słyszycie, nie wolno tak postępować ze sobą! Siostra płakała długo, bezgłośnie, z pochyloną głową. Komisarz patrzył wzrokiem smutnym i pieściwym na jej wątłe ramiona dygocące pod fartuchem szpitalnym. — Za późno, moja miła, za późno! W swych sprawach osobistych zawsze się paskudnie spóźniałem, wciąż brak czasu i nie pora, a teraz widać spóźniłem się ostatecznie. Komisarz westchnął. Siostra się wyprostowała i spojrzała na niego oczami pełnymi łez, w namiętnym oczekiwaniu. On uśmiechnął się, westchnął raz jeszcze i mówił dalej swym zwykłym głosem, poczciwym i nieco szyderczym: — Posłuchajcie, kochana moja...Opowiem wam historię. Przypomniało mi się nagle. Dawno to było, jeszcze w czasach wojny domowej w Turkiestanie. Tak... Szwadron nasz w pościgu zapędził się w taką pustynię, że konie — a były to konie rosyjskie, do piachu nie przyzwyczajone — zaczęły padać. Zrobiła się z nas nagle piechota. Dowódca więc wydał taki rozkaz: juki porzucić i tylko z bronią w ręku przedzierać się do większego miasta. Miasto owo odległe było o jakieś sto sześćdzie- 154 siąt kilometrów. A tu goły piach. Rozumiecie, moja miła. Idziemy dzień, idziemy drugi, idziemy trzeci. Słońce pali a pali. Do picia nic. Skóra na ustach pęka, w powietrzu pył gorący, piasek pod nogami zgrzyta, w zębach chrzęści, w oczach kłuje, w gardle dusi — iść nie sposób. Wali się człowiek na piaszczystą wydmę twarzą do ziemi i leży. A był z nami komisarz — Jakub Wołodin. Z pozoru chuchro, inteligent, historyk z wykształcenia. Tęgi był bolszewik. Wyglądało na to, że pierwszy powinien się zwalić. A ten nic. Idzie i tylko ludzi zachęca: blisko, ps-wiada, już prędko. I pistoletem wymachuje nad tymi, co się kładą: wstawaj, bo w łeb palnę... Na czwarty dzień, kiedy do miasta było nie więcej niż piętnaście kilometrów, ludzie do cna z sił opadli. Zataczamy się, idziemy jak pijani, a ślad za nami zostaje kręty jak za zwierzem postrzelonym. I nagle komisarz nasz pieśń zaintonował. Głos miał marniutki, cieniutki. I piosenkę zaczął bzdurną, starą żołnierską: „Czubaryki, czupczyki". A jednak wszyscy podchwycili, zaśpiewali. Dałem rozkaz: „Formuj szeregi!" Podałem krok, czy uwierzycie — łatwiej było iść... Po tej piosence odśpiewaliśmy drugą i trzecią. Czy rozumiecie, siostrzyczko? Suchą, spękaną gębą i w takiej spiekocie! Wszystkie pieśni, jakeśmy znali, prześpie-waliśmy po drodze i doszliśmy, i ani jeden nie został na piasku... Oto co za historia! — A komisarz? — spytała siostra Klaudia. — Komisarz? Żyje i dziś. Profesorem jest, archeologiem. Jakieś osady przedhistoryczne z ziemi wykopuje. Tyle że głos po tym wszystkim stracił. Chrypi. Ale po co mu głos? W operze nie występuje. No, dość na dziś bajania. Idźcie spać, siostrzyczko. Daję wam słowo ka-walerzysty, że nie będę dziś umierał. Mieriesjew zasnął wreszcie głębokim i spokojnym snem. Śniła mu się pustynia piaszczysta, jakiej nigdy 155 i I w życiu nie widział, okrwawione, spękane usta, z których płyną dźwięki pieśni, i ów Wołodin, nie wiedzieć czemu podobny we śnie do komisarza Worobiowa. Obudził się późno, gdy zajączki słoneczne biegały pośrodku sali, co było oznaką, że jest południe. Obudził się z radosnym uczuciem. Sen? Gdzie tam... Wzrok jego padł na tygodnik, który nawet przez sen mocno ściskał w ręku. Porucznik Karpowicz uśmiechał się ze zmiętej karty wciąż tak samo wymuszenie i chwacko. Mierie-srać kierowanie z rąk tego niepojętego cudaka. Poprzez przyrządy, dublujące każdy ruch, Naumow czuł pewne, I oświadczone ręce nowo przybyłego — „lotnika z bożej łaski", jak zwykł mawiać szef szkoły lotniczej, stary wilk powietrzny, lotnik z czasów jeszcze wojny domowej. Po zatoczeniu pierwszego kręgu Naumow przestał się lękać o swego ucznia. Maszyna szła na pewniaka, nieomylnie. Dziwne, być może, było tylko to, że kiedy lotnik prowadził samolot w locie prostym, przez cały czas robił malutkie podrywy na prawo i lewo albo też podrzucał nieco w górę lub spuszczał w dół, jak gdyby sprawdzał swe możliwości. Naumow postanowił w duszy, że od jutra można będzie tego fuksa puszczać samego w powietrze, a po paru lotach przesadzić na „kaczuszkę" samolot ćwiczebny typu „UT-2", stanowiący miniaturową drewnianą kopię myśliwca. Było zimno. Termometr umieszczony na skrzydle wskazywał dwanaście stopni poniżej zera. Porywisty wiatr dmuchał w kabinę, przenikał przez psie futro, ziębił nogi instruktora. Czas było wracać. Ale za każdym razem, gdy Naumow dawał przez tubę rozkaz lądowania, widział w lustrze niemą prośbę czarnych oczu, nawet nie prośbę, lecz żądanie, i nie miał serca powtórzyć rozkazu. Zamiast dziesięciu minut latali prawie pół godziny. Naumow wyskoczył z kabiny i począł biegać dokoła samolotu, tupiąc nogami i bijąc w rękawice. Ranny przymrozek był rzeczywiściei dość przenikliwy. Mierie-sjew zaś długo się czegoś grzebał w kabinie, wyszedł z niej powoli, jak gdyby niechętnie, po czym przysiadł pod skrzydłem samolotu — z twarzą uszczęśliwioną, 299 istotnie jakby pijaną, płonącą rumieńcem od mrozu i podniecenia. — Zmarzłeś? W butach jestem * i to skostniałem, a ten — widzicie go — w trzewikach. Nogi ci nie zmarzły? — Nie mam nóg — odpowiedział Mieriesjew nadal uśmiechając się do swych myśli. — Co? — wyciągnęła się ruchliwa twarz Naumowa. — Nie mam nóg — powtórzył dobitnie Mieriesjew. — Niby jak to „nie mam nóg"? Co to ma znaczyć? Chore masz czy co? — Nie mam i już. Protezy. Przez chwilę Naumow stał, jakby go kto walnął obuchem po głowie. To, co mu powiedział ten niesamowity chłopiec, przechodziło wszelkie pojęcie. Jak to — nie ma nóg? Przecież przed chwilą latał, i to nieźle... — Pokaż — powiedział instruktor z jakimś lękiem. Ciekawość ta nie oburzyła i nie uraziła Aleksieja. Przeciwnie, zapragnął ostatecznie zadziwić tego śmiesznego, wesołego poczciwca — więc ruchem cyrkowego sztukmistrza zadarł od razu obydwie nogawki. Stał tak na protezach ze skóry i aluminium, stał i spoglądał filuternie na instruktora, na mechanika, na praktykantów czekających swej kolejki... Naumow zrozumiał teraz podniecenie tego człowieka, niezwykły wyraz jego twarzy, łzy w jego czarnych oczach i ową żądzę, z jaką chciał przedłużyć próbny lot. Mieriesjew wprawił go w podziw. Rzucił się ku niemu i z uniesieniem jął ściskać mu dłonie. — Bracie mój... jakże to tak? Przecież ty... ty sam nawet nie wiesz, co z ciebie za człowiek! Pierwsze lody były przełamane. Serce instruktora zdobyte. Wieczorem spotkali się i omówili razem plan ćwiczeń. Wiedzieli, że położenie Aleksieja jest trudne, że gdyby władze stwierdziły najmniejszy błąd, mogą 300 mu raz na zawsze zabronić latać; więc aczkolwiek dziś bardziej niż kiedykolwiek pragnął Aleksiej zasiąść na myśliwcu, aby lecieć tam, dokąd dążyli najlepsi żołnierze w kraju — do sławnego miasta nad Wołgą — zgodził się jednak, że będzie ćwiczył cierpliwie, konsekwentnie i wszechstronnie. Rozumiał, że w jego położeniu trzeba trafić w sam „środeczek". Ponad pięć miesięcy minęło już od czasu, gdy Mieriesjew zaczął przeszkolenie lotnicze. Śnieg przysypał lotnisko. Do samolotów przymocowano płozy. Wzbijając się w powietrze Aleksiej widział teraz pod sobą — zamiast jaskrawych barw jesiennych — tylko dwa kolory: biel i czerń. Przebrzmiały już wieści o pogromie hitlerowców pod Stalingradem, o zagładzie szóstej armii hitlerowskiej, o wzięciu do niewoli Paulusa1. Niebywałe, niepowstrzymane natarcie rozwijało się na południu. Czołgiści generała Rotmistrowa przerwali front i zapuściwszy daleko swe zagony nękali zaplecze przeciwnika. Mozolne „dukanie" w powietrzu na małych samolotach szkolnych, kiedy na froncie dokonywały się wielkie sprawy, a nad frontem rozgrywały się wielkie boje powietrzne — stało się dla Aleksieja bardziej przykre niźli codzienne odmierzanie niezliczonej ilości kroków na korytarzu szpitalnym lub wywijanie mazurków i fokstrotów obrzękłymi, piekącymi nogami. Ale już w szpitalu dał sobie słowo, że powróci do lotnictwa. Wytknął sobie ten cel i dążył uparcie do niego poprzez ból, zgryzoty, zmęczenie i rozczarowania. Któregoś dnia przyszedł na jego nowy adres gruby pa- I iPaulus — generał hitlerowski, który wraz ze swą armią poddał się pod Stalingradem. 301 kiet. Siostra Klaudia przysłała mu listy i zapytywała, jak się czuje, jak mu się powodzi, czy ziściły się jego marzenia. „Czy się ziściły"? — zapytał sam siebie: nie odpowiedział na to pytanie i zabrał się do listów. Było ich kilka: od matki, od Oli, od Gwozdiewa i jeszcze jeden, który bardzo go izdziwił; zaadresowany był ręką „sierżanta meteorologicznego", u dołu zaś jako nadawca wymieniony był kapitan K. Kukuszkin. Od tego listu zaczął czytanie. Kukuszkin zawiadamiał, że został znowu strącony; skoczył z płonącego samolotu, skoczył szczęśliwie, spadł wśród swoich, ale wykręcił sobie rękę i teraz leży w lazarecie polowym, „zdychając z nudów", w towarzystwie, jak się wyraził, „dzielnych pracowników lewatywy", ale to wszystko dyrdymałki, bo wkrótce powróci do szeregów. List ten pisze pod jego dyktando znana adresatowi Wiera Gawryłowa, którą i dziś jeszcze nazywają „sierżantem meteorologicznym", jak ją przezwał Aleksiej. W liście mówiło się jeszcze o tym, że z Wiery jest dobry kolega, że pociesza Kukuszkina w strapieniu. W nawiasach Wiera dodawała, że Kostia naturalnie przesadza. Z listu dowiedział się Aleksiej, że w pułku nie zapomniano o nim, że w stołówce wśród fotografii bohaterów, których wydał pułk, wisi również i jego fotografia, i że gwardziści nie tracą nadziei, iż znów zobaczą go u siebie. Gwardziści! Mieriesjew z uśmiechem pokiwał głową. Musiały być czymś zaprzątnięte głowy Kukuszkina i jego ofiarnej sekretarki, jeśli mu zapomnieli zwiastować takiej nowiny jak ta, że pułk otrzymał sztandar gwardyjski. Z kolei otworzył Aleksiej list od matki. Była to zwykła pisanina matczyna, pełna niepokoju i troski o niego. A jak mu tam jest? Czy dobrze? Czy nie zimno? A jak tam karmią? Czy ma na ;zimę ciepłą odzież? A może na 302 przykład zrobić na drutach rękawice? Zrobiła już pięć par i przesłała je w darze dla żołnierzy Armii Czerwonej. W wielkie palce powkładała kartki z życzeniami pomyślności. Dobrze by było, żeby taka para trafiła do Aleksieja. Ciepłe są i mocne rękawice, z angorskiej wełny, którą wy czesała ze siwych królików. Prawda — zapomniała nadmienić, że ma teraz króliki: samca, samiczkę i siedmioro królicząt. Dopiero na końcu listu, po tej całej miłej paplaninie staruszki, znalazł Aleksiej rzecz najważniejszą: hitlerowców odpędzono od Stalingradu, padło ich tam bez liku, mówią nawet, że jakiegoś ich największego dowódcę wzięto do niewoli. Kiedy więc ich odpędzono, przyjechała do Kamyszyna na pięć dni Ola i mieszkała u niej, bo domek Oli zbombardowany. Pracuje teraz Ola w batalionie saperów, w stopniu lejtnanta, była już ranna w ramię, ale wydobrzała i dostała order — ale jaki, o tym staruszka naturalnie nie wspomniała: nie przyszło to jej do głowy. Dodała tylko, że gdy Ola u niej była, cały czas spała, a kiedy nie spała, wciąż mówiła o Aleksieju i razem kładły kabałę, a z kart wypadło, że król żołędny ma na sercu damę dzwonkową. Lepszej synowej niż ta właśnie dama dzwonkowa matka dla siebie nie pragnie. Aleksiej uśmiechnął się na tę wzruszającą dyplomację matczyną i ostrożnie otworzył szarą kopertę od „damy dzwonkowej". List nie był długi. Ola zawiadamiała go, że wcieleni zostali do regularnego oddziału saperów. Ola jest teraz lejtnantem-technikiem. Właśnie ich oddział wznosił pod ostrzałem szańce na Kurhanie Mamaja, opromienionym teraz taką sławą, a potem budował pierścień obronny przy fabryce traktorów i za to część batalionu została odznaczona orderem wojennym Czerwonego Sztandaru. Dalej Ola pisała, że było tu gorąco, że wszystko — od konserw do łopat — trzeba było przywozić zza Wołgi, którą ostrzeliwano z ka- 30S rabinów maszynowych. „W całym mieście — pisała — nie ma ani jednego całego domu, a ziemia jest zryta i wygląda jak krajobraz księżycowy". Ola pisała, że po wyjściu ze szpitala wieziono ich samochodem przez cały Stalingrad. Widziała stosy trupów nieprzyjacielskich zebrane do pogrzebania. A ileż ich leżało na drogach! „Pragnęłam wtedy, żeby ten twój przyjaciel^ozołgista, nie pamiętam, jak się nazywa, ten którego rodzinę wymordowali faszyści, znalazł się tutaj i zobaczył to na własne oczy. Słowo daję, że wszystko to trzeba sfilmować i pokazywać takim jak on. Niech się przekonają, jak pomściliśmy ich na wrogu". Na końcu pisała Ola, że teraz, po bitwie stalingradzkiej, czuje się godna takiego jak on bohatera nad bohatery. Aleksiej raz jeszcze ze wszystkich stron obejrzał list i kopertę. Na odwrocie jej zaznaczone było wyraźnie: nadawca — lejtnant-technik gwardii Olga N. N. Wiele razy w chwilach odpoczynku na lotnisku Aleksiej wyjmował i odczytywał ten list. Jeszcze długo rozgrzewał go on na przejmującym zimowym wichrze lotniska i w wilgotnej izbie „dziewięć A",,gdzie wciąż mieszkał Aleksiej, a gdzie po kątach skrzył się siwy mechaty zamróz. W połowie grudnia instruktor Naumow wyznaczył mu egzamin. Lot miał się odbyć na „kaczuszce", kontrolę przeprowadzić miał nie Naumow, lecz szef sztabu — ów krwisty, czerwony grubas, podpułkownik, który tak niełaskawie przywitał Aleksieja w dniu jego przybycia do szkoły. Wiedząc, że jest pilnie obserwowany z ziemi, że teraz oto rozstrzygną się jego losy, Aleksiej przeszedł samego siebie. Ryzykował na swym malutkim, lekkim samolociku takie figury, że podpułkownik, który już widział niejedno, mimo woli wydawał okrzyki zachwytu. Wyszedłszy z samolotu i stanąwszy w obliczu przełożo- 304 nych, wyczytał Aleksiej z podnieconej, radosnej, promieniującej wszystkimi parami twarzy Naumowa, że sprawa jest załatwiona. — Ale mistrz!... Tak... Lotnik co się zowie, z bożej łaski — mruknął podpułkownik. — Więc tak, łaskawoo, a może byś został u nas instruktorem? Potrzeba nam lakich. Mieriesjew omówił prosto z mostu. — Widać, żeś głupi. Co to za sztuka — wojować! A tu byś uczył ludzi. Nagle podpułkownik zobaczył laskę, na której się opierał Mieriesjew i spąsowiał. — Znowu to samo? Dawaj no tu! Na wycieczkę się wybrałeś z laseczką? Na spacerek do parku? Dwa dni paki za niewykonanie rozkazu! Dwa dni! Maskotek im się zachciało — asom! Czary odprawiają... Brak tylko asa dzwonkowego na kadłubie samolotu... Dwa dni! Rozumiesz? Podpułkownik wyrwał z rąk Mieriesjewa laskę i rozglądał się dokoła, o co by ją złamać. — Towarzyszu podpułkowniku, pozwolę sobie zameldować, że on nie ma nóg — ujął się za przyjacielem instruktor Naumow. Szef sztabu zaczerwienił się jeszcze mocniej. Wytrzeszczył oczy dysząc ciężko. — Co to ma znaczyć? I ty mi tu będziesz głowę zawracał? Czy to prawda? Mieriesjew skinął potakująco głową, z niepokojem patrząc na swą ukochaną laskę, której groziło teraz wyraźne niebezpieczeństwo; nie rozstawał się rzeczywiście z tym upominkiem Wasilija Wasiljewicza. Podpułkownik zezował podejrzliwie na dwóch druhów. — Jeżeli tak, dobrodzieju mój, no to wiesz... Ale pokaż no nogi... Ta-ak! 20 — Opowieść o prawdziwym człowieku 305 Szkołę ćwiczebną opuścił Aleksiej Mieriesjew z doskonałą notą. Sierdzisty podpułkownik — stary wilk powietrzny — bardziej niż kto inny umiał ocenić wielkość jego czynu. Nie żałował słów uznania i w swej opinii polecił Mieriesjewa do służby „w każdym rodzaju lotnictwa jako lotnika zdolnego, doświadczonego i laznej energii". o ze- 10 Koniec zimy i przedwiośnie spędził Mieriesjew w jednostce szkolnej. Była to stara uczelnia lotnictwa wojskowego, z doskonałym lotniskiem, ze znakomitymi koszarami, ze świetnie urządzonym kasynem, w którym od czasu do czasu odbywały się gościnne występy moskiewskich teatrów. Szkoła ta również była przepełniona, przestrzegano w niej jednak święcie przedwojennych porządków, toteż trzeba się było skrzętnie pilnować nawet w drobiazgach, ponieważ za nie wyczyszczone buty, za brak guzików u płaszcza, za mapnik lotniczy włożony łapu-oapu za pas — groziło z rozkazu komendanta parę godzin karnej musztry. Większa grupa lotników, do której został zaliczony Mieriesjew, przechodziła przeszkolenie na nowym podówczas typie myśliwca radzieckiego — „Ła-5". Praca była poważna, poznawano silnik i konstrukcję samolotu, prowadzono studia techniczne. Słuchając wykładów Aleksiej nie mógł wyjść z podziwu, jakie postępy poczyniło lotnictwo radzieckie w ciągu krótkiego«stosunkowo czasu, który on spędził poza frontem. To, co się na początku wojny wydawało śmiałym nowatorstwem, stało się teraz przeżytkiem. Śmigłe „Jaskółki" i leciutkie „Migi" przystosowane do podniebnych walk, a które na początku wojny wydawały się arcydziełem, wy- 306 cofywano teraz z lotnictwa. Na ich miejsce fabryki radzieckie wypuszczały zrodzone już w czasie wojny, ob-latane w bajecznie krótkim czasie, wspaniałe „Jaki" ostatniego typu, coraz bardziej rozpowszechniane „Ła-5", dwuosobowe „Iły" — owe latające czołgi, które się unosiły nad samą ziemią, siały wprost na fełowę nieprzyjaciela bomby, kule i pociski i otrzymały już w armii niemieckiej panikarską nazwę „der schAwze Tod", czyli „czarna śmieć". Nowa technika, ktarą stworzył geniusz walczącego narodu, komplikowała niepomiernie walkę powietrzną, wymagała od lotnika nie tylko panowania nad maszyną, nie tylko zuchwałej niezłomności, ale i szybkiej orientacji nad terenem bitwy, umiejętności dzielenia walki powietrznej na poszczególne części składowe, wymagała, by lotnik na własne ryzyko, częstokroć nie oglądając się na rozkazy, umiał powziąć i wprowadzić w czyn swoją decyzję. Wszystko to było nad wyraz ciekawe. Wszelako na froncie trwały zaciekłe, nieustające walki zaczepne — toteż Mieriesjewa, gdy słuchał wykładów w obszernej, jasnej klasie przy wygodnym, czarnym stole szkolnym, trawiła dręcząca tęsknota za frontem, za atmosferą boju. Nauczył się tłumić w sobie ból fizyczny. Potrafił zmuszać się do wyczynów niewiarygodnych. Nie miał jednak siły, by zdusić w sobie tę pustkę przymusowej bezczynności, tygodniami więc nieraz błądził po szkole milczący, roztargniony i zły. Na szczęście dla niego w tejże szkole znalazł się major Struczkow. Spotkali się jak starzy przyjaciele. Struczkow przybył dó szkoły o dwa tygodnie później niż Aleksiej, natychmiast jednak wszedł w jej tryb swoisty i uregulowany, przystosował się do niezwykłego, jak na czasy wojenne, i-ygoru, stał się dla wszystkich swoim człowiekiem. Wyczuł nawet, w jakim nastroju jest Mieriesjew, więc gdy po myciu wieczornym 307 rozchodzili się do swoich sypialni, szturchnął go w bok. — Nie martw się, chłopie, starczy wojny i dla nas. Ileż jeszcze do Berlina zostało: iść a iść! Nawojujemy się i my: do syta. W ciągu tych paru miesięcy, kiedy się nie widzieli, major spasował wyraźnie, „skapiał", jak mówiono w armii, i zestarzał się. W połowie zimy lotnicy tego kursu, do którego należeli Mieriesjew i Struczkow, rozpoczęli praktykę latania. Zanim to nastąpiło, Aleksiej poznał już wybornie samolot „Ła-5", mały i krótkoskrzydły, podobny z zarysu do uskrzydlonej rybki. Niejednokrotnie na przerwach wychodził na lotnisko i patrzył, jak z krótkiego startu wzbijały się śmiało w powietrze te maszyny, jak wirowały w górze, błyskając w słońcu swym niebieskawym podbrzuszem. Zbliżał się do samolotu, oglądał go, głaskał dłonią skrzydła, poklepywał po bokach, jak gdyby to był piękny i wypielęgnowany koń rasowy. Ale oto grupa Aleksieja wychodzi na start. Każdy rwie się, aby jak najprędzej wypróbować swoje siły, zaczyna się lekkie wzajemne prześciganie. Na pierwszy ogień idzie wywołany przez instruktora Struczkow. Oczy mu się zaświeciły, uśmiechnął się łobuzersko; pogwizduje coś w podnieceniu, zapinając pasy spadochronu i zamykając kabinę. Potem groźnie zawarczał silnik, samolot poderwał się i oto już mknie po lotnisku, zostawiając za sobą smugę śnieżnego pyłu, mieniącego się tęczowo w słońcu; oto zawisnął już w górze, błyszcząc skrzydłami w. promieniach słońca. Struczkow zatoczył nad lotniskiem ostry łuk, zrobił kilka ładnych zawrotów, przewrócił się na skrzydło po mistrzowsku, z szykiem wykonał wszystkie przepisane ćwiczenia, zniknął z oczu, wynurzył się znienacka nad dachem szkoły i wyjąc silnikiem przeleciał na pełnej szybkości nad lotniskiem o mało nie zawa- 308 ilrlwszy o czapki stojących na starcie lotników. Zniknął znowu, znowu się ukazał, zniżył się już statecznie, ażeby wylądować wzorowo na „T". Wyskoczył z kabiny, podniecony, triumfujący, szalony — jak chłopiec, któremu udała się psota. — Skrzypce, jak Boga kocham, skrzypce, nie samolot! — wrzeszczał przekrzykując instruktora, który go strofował za te junackie popisy. — Czajkowskiego na nim wygrywać, jak pragnę Boga... Alosza, żyjemy! —• i zagarnął Mieriesjewa w swój potężny uścisk. Maszyna była rzeczywiście doskonała. Wszyscy byli co do tego zgodni. Ale kiedy kolej przyszła na Mieriesjewa, kiedy przymocowawszy rzemykami swe protezy do pedałów, wzniósł się w górę — uczuł nagle, że ten rumak jest dla niego, kaleki, nadto rączy i wymaga szczególnej przezorności. Gdy się oderwał od ziemi, nie odczuł tego całkowitego, doskonałego zespolenia się z aparatem, które stanowi radość lotu. Konstrukcja samolotu była wspaniała. Aparat odczuwał nie tylko najmniejszy ruch, ale nawet drżenie ręki spoczywającej na sterach i odpowiadał natychmiast stosownym ruchem w powietrzu. Był tak czuły, że istotnie można go było porównać do skrzypiec. I właśnie dlatego Aleksiej odczuł bezmiar swej niepowetowanej straty i nieruchawości protez; zrozumiał, że przy kierowaniu taką maszyną żadna proteza, nawet najdoskonalsza, nawet przy największym treningu, nie zastąpi żywej, sprężystej nogi. Samolot lekko i prężnie pruł powietrze, karnie odpowiadał na każde dotknięcie drążka i orczyków. Ale Mieriesjew bał się go. Widział, że przy ostrych skrętach nogi się opóźniają, że nie może osiągnąć tej harmonijnej zgodności z maszyną, która staje się w lotniku swego rodzaju odruchem. Te opóźnienia mogły pchnąć wrażliwy aparat w korkociąg, co byłoby fatalne. Alek- 309 siej czuł się jak spętany rumak. Nie był tchórzem — o nie, nie drżał o swoje życie: wyleciał wszakże nie sprawdzając nawet spadochronu. Ale lękał się, że najmniejsze uchybienie może go na zawsze wykreślić z lotnictwa myśliwskiego, zamknąć mu bezpowrotnie drogę do umiłowanego zawodu. Leciał z przesadną ostrożnością i wylądował całkiem rozstrojony, przy czym skutkiem nieruchawości nóg zrobił takiego „kangura", że maszyna podskoczyła parę razy niezdarnie na śniegu. Wylazł z kabiny milczący i ponury. Koledzy i nawet sam instruktor poczęli jeden przez drugiego nieszczerze chwalić go i winszować. Ta pobłażliwość uraziła Mieriesjewa. Machnął ręką i pokulał bez słowa przez zaśnieżone lotnisko ku szaremu budynkowi szkoły, kołysząc się ciężko i powłócząc nogami. Okazać się niezdatnym teraz, gdy już siedział w myśliwcu, byłaby to najdotkliwsza klęska, jak owego marcowego poranka, gdy jego strącony samolot runął na szczyty sosen. Alek-siej opuścił obiad, nie poszedł na kolację. Wbrew przepisom szkolnym, które najsurowiej zabraniały pozostawania w sypialni w ciągu dnia, położył się w trzewikach na łóżku. Splótł ręce pod głową i nikt — ani oficer dyżurny, ani przechodzący oficerowie, którzy znali jego zgryzotę — nie miał serca zwrócić mu uwagi. Wszedł Struczkow, coś doń rzekł, ale nie otrzymał odpowiedzi i wyszedł kiwając z ubolewaniem głową. Wkrótce po Struczkowie, prawie zaraz za nim, wszedł do sypialni, w której leżał Mieriesjew, zastępca komendanta szkoły do spraw polityczno-wychowawczyeh, podpułkownik Kapustin, niziutki, przysadkowaty człowieczek w grubych okularach, w źle dopasowanym, workowatym mundurze. Lotnicy lubili jego wykłady z dziedziny zagadnień międzynarodowych: ten na pozór ślamazara umiał napawać serca słuchaczy dumą, że są 310 ¦ zestnikami Wielkiej Wojny Narodowej. Niewiele się i dnak liczono z nim jako z przełożonym, traktując go ik cywila, który się przypadkowo znalazł w lotnictwie i nic się na nim nie zna. Nie zwracając uwagi na Mie-i iesjewa rozejrzał się po izbie, wciągnął nosem powietrze i rozzłościł się nagle: — Ki diabeł tak tu nakurzył? Są przecież palarnie. Towarzyszu starszy lejtnancie, co to ma znaczyć? — Ja nie palę —odpowiedział obojętnie Aleksiej nie zmieniając swej pozycji. — Dlaczego leżycie na łóżku? Gzy nie znacie przepisów? Dlaczegoście nie wstali, kiedy wchodzi przełożony? Wstańcie. Nie był to rozkaz. Przeciwnie, powiedziane to było bardzo po cywilnemu, pojednawczo; Mieriesjew usłuchał apatycznie i wyprężył się przy łóżku. — Tak powinno być, towarzyszu starszy lejtnancie — pochwalił Kapustki. — A teraz spocznij! Siadajmy i naradźmy się. — Nad czym? — A nad tym, co by tu z wami zrobić. A może wyjdziemy stąd? Chce mi się palić, a tu nie wolno. Wyszli na półciemny korytarz, skąpo oświetlony niebieskim światłem zaciemnionych lamp; stanęli przy oknie. W ustach Kapustina pyknęła fajka. Kiedy się zaciągał, rozżarzała się, i twarz jego, szeroka i zamyślona, wyłamała się na moment z półmroku. — Mam zamiar instruktora waszej grupy pociągnąć do odpowiedzialności... — Za co? — Za to, że pozwolił wam latać nie mając zezwolenia dowództwa szkoły... Tak jest. Co tak wytrzeszczacie oczy? Prawdę mówiąc, powinienem i siebie skarcić porządnie za to, żem dotychczas nie rozmówił się z wami. Chciałem to zrobić, ale wciąż brak czasu, roboty po 311 uszy... Mniejsza z tym... Chodzi o to, Mieriesjew, że latanie dla was — to nie taka prosta rzecz. Z tego względu, jak się zdaje, będę musiał wrzepić instruktorowi... Aleksiej milczał. Co, to za człowiek stał przed nirn, pykając fajeczkę? Biurokrata, który uważał, że ktoś naruszył jego uprawnienia nie meldując mu na czas, że w życiu szkoły zaszedł niezwykły wypadek? Urzędni-czyna, który znalazł w regulaminie lotniczym artykuł zabraniający lotów ludziom fizycznie upośledzonym? Lub zwyczajnie jakiś sobiepan, oo się czepia pierwszej lepszej okazji, żeby pokazywać swą władzę? Czego on tu chce, po co się zjawił, kiedy i bez tego tak ciężko na duszy, że tylko sznurek na szyję... Mieriesjew cały się w sobie najeżył, ledwie panując nad sobą. Ale długie miesiące niedoli nauczyły go, by się strzec zbyt pochopnych wniosków; ponadto cały ten niezgrabiasz Kapustin w jakiś nieuchwytny sposób przypominał komisarza Worobiowa, którego Aleksiej nazywał w duszy prawdziwym człowiekiem. Ogieniek fajki rozżarzał się i przygasał, z błękitnego dymu wyłaniała się'i niknęła w nim twarz szeroka, o wydatnym nosie, o oczach przenikliwych i mądrych. — Wiecie, Mieriesjew, nie chcę wam prawić komplementów... Ale — co tu dużo gadać — jesteście przecież jedynym na świecie człowiekiem, który bez nóg prowadzi samolot myśliwski. Jedynym! — Kapustin spojrzał pod światło przyćmionej lampy w otworek ustnika i z zakłopotaniem pokiwał głową. — Nie mówię o waszym zamiarze powrotu do lotnictwa bojowego. Jest to oczywista czyn bohaterski, ale sam przez się nie stanowi jeszcze nic nadzwyczajnego. Dziś takie czasy, że każdy przyczynia się jak może do zwycięstwa... Ale co u licha z tą przebrzydłą fajką? Zaczął znowu dłubać w ustniku i zdawał się całkowicie pogrążony w tej robocie, Aleksiej zaś nurtowany 312 mglistym przeczuciem, czekał już niecierpliwie na to, co usłyszy. Nie przerywając swego dłubania, nie troszcząc się wcale o to, jakie wrażenie sprawiają jego słowa, Kapustin ciągnął dalej: — W danym wypadku nie chodzi o was, o osobę starszego łejtnanta Aleksieja Mieriesjewa. Chodzi o to, że nie mając nóg doszliście do tej sprawności, jaką w pojęciu całego świata osiągnąć może tylko człowiek w pełni władz fizycznych, i to nie każdy, jeden bodaj na stu. Nie jesteście więc zwykłym obywatelem Mieriesjewem, ale wielkim eksperymentatorem... No, przedmuchałem wreszcie. Co ją. tam zatkało?... Otóż więc, nie możemy, nie wolno nam, rozumiecie, nie mamy prawa traktować was jako szeregowego lotnika. Robicie doniosłe doświadczenie i obowiązkiem naszym jest dopomóc wam, w czym tylko możemy. Ale w czym? Powiedzcie sami: w czym możemy wam dopomóc? t Kapustin nabił znów fajkę, zapalił — znowu jej czerwony odblask, rozżarzając się i przygasając, wydziera! z półmroku i wtapiał weń tę szeroką twarz o dużym nosie. Kapustin obiecał Mieriesjewowi, że się rozmówi z dowódcą szkoły, by zwiększyć mu liczbę lotów, i zaproponował, aby sam ułożył plan ćwiczeń i treningu. — A ile paliwa na to pójdzie! — powiedział z żalem Aleksiej, pełen podziwu dla tego małego niezgrabiasza, który w sposób prosty i rzeczowy rozstrzygnął jego wątpliwości. — Paliwo to produkt ważny, zwłaszcza dziś. Na litry je odmierzamy. Ale są rzeczj cenniejsze niż paliwo. — Kapustin jął starannie wytrząsać o obcas popiół ze swej krzywej fajeczki. Następnego dnia Mieriesjew rozpoczął trenować osobno. Pracował nie tylko z uporem, jak wówczas, gdy się uczył chodzić, biegać i tańczyć. Porwał go prawdziwy 313 I zapał. Starał się analizować technikę lotu, przemyśleć ją aż do najdrobniejszego szczegółu, rozłożyć ją na poszczególne ruchy i wystudiować każdy ruch z osobna. Teraz właśnie studiował — studiował to, co w młodości posiadał żywiołowo; dochodził rozumowo do tego, co przedtem zdobywał przez doświadczenie i nawyk. Po rozczłonkowaniu w myśli czynności kierowania samolotem na ruchy składowe Aleksiej wypracował swoją własną technikę każdego ruchu, polegającą na tym, że wszystkie wrażenia ruchowe, jakich normalnie doznają stopy, przenosił na golenie i łydki. Była to praca bardzo trudna i mozolna. Wyników jej zrazu prawie się nie dostrzegało. Mimo to Aleksiej czuł, że przy każdym locie samolot zrasta się z nim coraz bardziej, staje się coraz posłuszniejszy. — Jakże tam idzie, mistrzu? — pytał go przy każdym spotkaniu Kapustin. Mieriesjew podnosił wielki palec w górę. Nie przesadzał. Sprawa posuwała się naprzód, choć niezbyt szybko, ale pewnie i mocno. Rzecz najważniejsza, że skutkiem tego treningu Aleksiej przestał się czuć w samolocie jak ów jeździec, słaby i nieudolny, który dosiadł rączego i gorącego rumaka. Odzyskiwał wiarę w swoją sztukę latania. I ta wiara jak gdyby udzielała się samolotowi, który — niczym żywa istota, niczym rumak , czujący dobrego jeźdźca — stawał się coraz bardziej uległy. Aparat stopniowo odsłaniał przed Aleksiejem wszyT stkie swe zalety. 11 Kiedyś w dzieciństwie Aleksiej uczył się ślizgać na pierwszym, gładkim, przezroczystym i nietwardym lodzie, jaki ściął zatokę wołżańską. Nie miał właściwie 314 łyżew. Matki nie stać było na łyżwy. Kowal, któremu prała bieliznę, na jej prośbę zrobił dla Aleksieja drewniane klocki z kantem z grubego drutu pośrodku, z dziurkami po bokach. Za pomocą sznurków Aleksiej przytwierdził te klocki do starych, podłatanyeh kapców — i wyszedł na zatokę na cienki, uginający się pod nogami lód, trzaskający głośno i dźwięcznie, po którym wzdłuż i wszerz, z krzykiem i wrzaskiem, ślizgała się dziatwa z przedmieść Kamyszyna. Malcy pędzili jak szaleni, uganiali się za sobą, skakali i tańczyli na łyżwach. Z dalega wydawało się to proste i łatwe. Zaledwie jednak Aleksiej stanął na zatoce, lód natychmiast wyśliznął mu się spod nóg i Aleksiej upadł na plecy rozbijając się boleśnie. Zerwał się zaraz, żeby nie pokazać kolegom, że się potłukł. Za drugim razem strzegł się, by nie upaść na wznak; więc przesuwając nogi pochylił się naprzód, ale natychmiast upadł na nos. Znów się zerwał, stanął na drżących nogach, rozmyślając nad tym, co się stało, i zaczął się przyglądać, jak się poruszają inni łyżwiarze. Zrozumiał, że nie można ani się nazbyt pochylać naprzód, ani też zanadto przechylać się w tył. Usiłując trzymać się prosto, zrobił kilka ruchów w bok i zwalił się na bok. Padał tak i zrywał się aż do wieczora i powrócił ze ślizgawki — ku zmartwieniu matki — utytłany w śniegu, chwiejąc się ze zmęczenia na nogach. Nazajutrz z rana znowu był na ślizgawce. Wykonywał już dosyć prawidłowe ruchy nogami, padał rzadziej, mógł z rozpędu prześliznąć się już kilka metrów, jednakże mimo wszelMch starań i wysiłków, mimo że siedział od rana do zmroku na lodzie — nie posunął się dalej. Ale pewnego razu — Aleksiej zapamiętał na całe życie ten dzień mroźnej zawiei, kiedy po gładkim lodzie 315 wiatr pędził smugi sypkiego śniegu — wykonał jakiś szczęśliwy ruch i nagle — niespodzianka dla siebie samego — pojechał na łyżwach, pojechał pewnie i stanowczo, zataczając za każdym razem koła coraz większe. Wszystko to, co nieznacznie gromadził w sobie padając, tłukąc się, powtarzając ustawicznie swe próby, wszystkie te drobne nawyki i odruchy, jakie sobie przyswajał, zlały się jak gdyby nagle w jeden nawyk: Aleksiej zaczął pewnie pracować nogami, czując, że całe ciało, cała jego chłopięca, urwisowsfca, uparta istota triumfuje i cieszy się. Podobne zjawisko nastąpiło i obecnie. Aleksiej latał dużo i uporczywie, dążąc do tego, by stopić się w jedno z samolotem, odczuć go poprzez metal i skórę protez. Niekiedy miewał wrażenie, że już mu się to udaje. Cieszył się wówczas, robił aparatem jakąś wymyślną figurę, czuł jednak natychmiast, że ruchy aparatu nie są jeszcze pewne, że aparat jak gdyby wierzga, odmawia posłuszeństwa: więc — zakosztowawszy goryczy zawodu — Aleksiej zabierał się na nowo do swego nudnego treningu. Ale pewnego razu — w dzień marcowej odwilży, kiedy lotnisko w ciągu jednego ranka nagle poczerniało i porowaty śnieg osiadł tak bardzo, że samoloty pozostawiały na nim głębokie bruzdy — Aleksiej wzbił się na swym myśliwcu w powietrze. Wiatr podczas startu był przeciwny i boczny, podrywał samolot, który trzeba było prostować. I właśnie w owej chwili, prowadząc samolot na kurs, Mieriesjew odczuł nagle, że aparat jest mu posłuszny, a on go czuje całą swoją istotą. To uczucie przeszyło go jak błyskawica. Aleksiej początkowo nie chciał wprost uwierzyć. Nazbyt wielu doznał rozczarowań, aby teraz uwierzyć w swe szczęście. Zrobił ostry i głęboki zawrót w prawo. Maszyna była uległa i dokładna. Aleksiej doznał tego samego uczucia, 316 i liii: go ogarnęło kiedyś na zatoce wołżańskiej, na po- .i-mniałym, chrzęszczącym mocno lodzie. Pochmurny dzień jak gdyby się od razu wypogodził. Serce Aleksie- Ja zabiło radośnie; uczuł, jak po karku przebiega mu lekkie, znane dobrze mrowie wzruszenia. Jakaś niewidzialna kresa podsumowała wszystkie je-ąo uporczywe ćwiczenia. Przekroczył teraz tę linię — i oto lekko, bez wysiłku zbierał owoce długich dni znoju i trudu. Osiągnął najważniejsze — to, co mu się tak długo opierało: stopił się w jedno ze swą maszyną, odczuł ją niby uzupełnienie własnego ciała. Nawet nieczułe i nieruchawe protezy nie przeszkadzały teraz w tym zespoleniu. Czując w sobie wzbierającą falę radości, Aleksiej zrobił kilka głębokich skrętów, zatoczył pętlę i zaledwie z niej wyszedł, rzucił samolot w korkociąg. Ziemia ze świstem zawirowała wściekle: lotnisko, budynek szkolny, wieżyczka stacji meteorologicznej ze wzdętym „rękawem" — wszystko to zlało się w jeden nieprzerwany wir. Aleksiej pewną ręką wyprowadził maszynę z korkociągu, zakreślił łuk. Dopiero teraz sławny „Ła-5" odsłonił przed Aleksiejem wszystkie swe jawne i ukryte zalety. Cóż to była za maszyna w rękach doświadcizonego lotnika! Czujnie odpowiadając na każdy ruch wykonywała zwinnie najbardziej skomplikowane figury, wzbijała się świecą w górę — zwarta, zwinna i szybka. Mieriesjew wyszedł z samolotu zataczając się jak pijany, z twarzą, która mu się rozpływała w bezmyślnym uśmiechu, nie widząc przed sobą rozjuszonego instruktora, nie słysząc jego przekleństw. Niech wymyśla! Dobra! Gotów odsiedzieć swoje w areszcie. Teraz już wszystko jedno. Teraz sprawa jasna: jestem lotnikiem, dobrym lotnikiem i nie na próżno na jego trening szafowano ponad normę bezcennym paliwem. Odrobi je z nawiązką, byleby co rychlej na front, w bój! 317 W koszarach miała go spotkać jeszcze jedna radość: na poduszce leżał list od Gwozdiewa. Gdzie on wędrował tyle czasu, w czyjej się kieszeni wyleżał szukając adresata — trudno by nawet ustalić: do tego stopnia koperta była wygnieciona, ubrudzona, zasmolona. Ale włożona była do nowej koperty, zaadresowanej ręką Aniuty. Czołgista pisał, że przytrafiła mu się paskudna historia. Jest ranny w głowę — i to czym? Skrzydłem samolotu niemieckiego. Leży teraz w szpitalu korpuś-nym, który zresztą w tych dniach ma zamiar opuścić. Ten nieprawdopodobny wypadek zdarzył się oto tak: Po odcięciu i otoczeniu szóstej armii niemieckiej pod Stalingradem korpus ich przerwał front cofających się wojsk, wdarł się w utworzony wyłom i uderzył na stepie wszystkimi czołgami na tyły nieprzyjacielskie, Gwozdiew dowodził podczas tego rajdu batalionem czołgów. Był to przyjemny rajd! Stalowy zastęp wbijał się w niemieckie stanowiska tyłowe, w ufortyfikowane wsie, w stacje węzłowe, spadał wszędzie tak niespodziewanie jak piorun z jasnego nieba. Czołga pędziły drogami, ostrzeliwując i niszcząc wszystko, co napotykały wrogiego; a kiedy się rozpraszały resztki załóg nieprzyjacielskich, czołgiści i piechota zmotoryzowana, nadjeżdżająca w samochodach pancernych, podpalali składy zaopatrzenia, wysadzali mosty, niszczyli zwrotnice, nastawnie i obrotnice parowozowe, odcinając pociągi cofających się faszystów. Z zapasów nieprzyjaciela zaopatrywali się w zdobyczne paliwo, w żywność — mknęli dalej, zanim przeciwnik zdołał ochłonąć, ściągnąć posiłki lub chociażby określić kierunek dalszego pędu czołgów. „Pohulałiśmy, Alosza, na stepie, niczym konnica Bu-dionnego! A pietra miał faszysta! Nie uwierzysz — nie- 318 I kiedy trzy czołgi «T-34», jeden zdobyczny samochód pancerny brały całe wsie ze składami i magazynami. Mówię ci, bracie, że panika na wojnie — to wielka rzecz! Dobry popłoch wśród nieprzyjaciela więcej wart niźli dwie pełnowartościowe dywizje nacierające. Trzeba tylko ten popłoch umiejętnie podsycać, jak ogień na stosie, trzeba zadawać coraz to nowe i niespodziewane uderzenia, nie dopuszczać, żeby panika wygasła. Wyglądało na to, żeśmy przedziurawili na froncie pancerz hitlerowski, a pod pancerzem — pustka, właziliśmy jak palec w ciasto. I tu mi się to paskudztwo przytrafiło. Zawezwał nas dowódca. Samolot wywiadowczy zrzucił mu meldunek ciężarkowy: tu a tu wielka baza lotnicza. Ze trzysta samolotów, benzyna, tabory. Dowódca skubnął rudego wąsa i wydał rozkaz: «W nocy, bez hałasu, bez wystrzału, ładnie-pięknie, niby że swoi, podjedziesz, Gwozdiew, jak najbliżej do bazy, a potem hurmem ognia i zanim się hitlerowcy opamiętają, wywrócisz wszystko do góry nogami, żeby ani jeden drań nie odleciał». Otrzymał ten rozkaz mój batalion i jeszcze jeden, oddany mi pod komendę. Tymczasem dowództwo i reszta potoczyła się swoją trasą na Rostów. I oto wpadliśmy, Alosza, na to lotnisko jak lis do kurnika. Nie uwierzysz, przyjacielu — aż do samych sygnalistów nieprzyjaciela doszliśmy po drodze. Na nas nikt nie zwracał żadnej uwagi: swoi a swoi; a tu ledwie świta, mgła, wszystko się pokiełbasiło, słychać tylko, jak silniki szczękają i gąsienice. A potem — jakeśmy się rzucili, jak runęli na nich! Mówię ci, Alosza, sto pociech! Samoloty stały rzędami; prażymy w nie pociskami przeciwpancernymi: pięć, sześć maszyn jednym pociskiem przeszywamy na wskroś! Potem widzimy, że nie damy wszystkim rady: załogi ich, co śmielsze, zaczęły zapuszczać silniki. Zamknęliśmy więc luki i da- 319 lejże taranem: łamać pancerzem stery. Samoloty transportowe — olbrzymie: silników nie sięgniesz; więc walić w stery! Bez ogona — to samo co bez motoru: nie poleci. Tu właśnie oberwałem. Wytknąłem głowę z luku, żeby się rozejrzeć w sytuacji, a czołg akurat wyrżnął w samolot. Odłamek skrzydła palnął mnie w łeb. Szczęście, że hełm osłabił uderzenie, bo byłoby już po mnie. Ale to wszystko furda; jestem już na wypisaniu i wnet zobaczę swoich czołgistów. Co innego mnie martwi: zgolili mi w szpitalu brodę. Takem ją pielęgnował; gęsta już była, a dni zgolili bez litości. Ale pies ją trącał. Choć walimy naprzód szparko, myślę, że do końca wojny druga wyrośnie i przykryje moje szkaradzień-stwo. Wiesz jednak co, Alosza? Aniuta coś sobie ubrda-ła do tej mojej brody i ciągle mi ją w listach wypomina..." List był długi. Widać było, że Gwozdiew chciał sobie ulżyć usychając z nudów w szpitalu. Między innymi na końcu zawiadamiał, że pod Stalingradem, kiedy jego czołgiści po stracie w boju swych czołgów i w oczekiwaniu nowego sprzętu walczyli jako piechota — spotkał się w okolicy sławnego Kurhanu Mama ja ze Stiepa-nem Iwanowiczem. Stary był już na przeszkoleniu podoficerskim. Jest teraz starszym sierżantem i dowodzi plutonem karabinów przeciwczołgowych. Ale swoich wyczynów strzeleckich nie zaniechał. Teraz tylko, jak mówi, poluje na grubszego zwierza: nie na gawrona, który wylazł z okopu, żeby się pogrzać na słoneczku, ale na czołg hitlerowski — sprytną i twardą sztukę. Jak przedtem, tak i w tych polowaniach pomaga staremu jego syberyjska zmyślność łowiecka, niewzruszona cierpliwość, wytrwałość i celność. Przy spotkaniu z Gwiozdiewern wypili flaszkę marnego cienkusza zdobycznego, którą miał w plecaku zapobiegliwy Stiepan Iwanowicz; wspomnieli wszystkich przyjaciół, przy 320 czym stary przesyła Aloszy piękne ukłony i zaprasza obydwóch, jeśli wyjdą z wojny cało, do swego kołchozu, żeby się zabawić łapaniem wiewiórek albo polowaniem na cyranki. Po przeczytaniu tego listu Aleksiej uczuł rzewny smutek. Wszyscy przyjaciele z sali czterdziestej drugiej biją się już od dawna. Gdzież są teraz Grigorij Gwozdiew i stary Stiepan Iwanowicz? Co się z nimi dzieje? W jakie strony zagnała ich teraz wichura wojenna? Czy żyją? A Ola? I przypomniały się Aleksiejowi słowa komisarza Wo-robiowa, że listy wojenne — to jak promienie zgasłych gwiazd: długo bardzo biegną do nas i zdarza się, że gwiazda od dawna wygaśnie, promień zaś jej, radosny i jasny, długo jeszcze przenika przestworza niosąc ludziom łagodny blask nie istniejących już ciał niebieskich. 21 część czwarta VV upalny dzień letni roku 1943 drogą frontową, którą przetorowały tabory nacierających dywizji Armii Czerwonej, wprost przez ugory, zarosłe wybujałym szkarłatnym burzanem, mknęła w kierunku frontu stara ciężarówka brzęcząc rozklekotanym drewnianym nadwoziem, chybocąc się i podskakując na wybojach. Na potrzaskanych, kosmatych od kurzu deskach pudła zaledwie można było odróżnić białe pasy i napis: „Poczta polowa". Spod kół ciężarówki wyrywał się długi, szary ogon i ciągnął za nią rozpraszając się z wolna w dusznym, bezwietrznym powietrzu. W zawalonym workami listów pudle, na pakach świeżych gazet siedziało dwóch wojskowych w letnich bluzach i w czapkach z błękitnymi otokami; podskakiwali i huśtali się wraz z całym ładunkiem. Młodszy z nich — wnosząc z nowiutkich naramienników, sierżant lotnictwa — był szczupły, zgrabny, jasnowłosy. Twarz miał tak dziewczęco delikatną, że miało się wrażenie, iż krew prześwieca mu przez białą skórę. JSTa oko mógł mieć lat dziewiętnaście. Aczkolwiek na wszelki sposób usiłował nadać sobie wygląd żołnierza-bywalca: spluwał przez zęby, klął ochryple, kręcił bankrutki grube jak palec i udawał obojętnego na wszystko, widać było, że jedzie 322 i a front po raz pierwszy i denerwuje się bardzo. Wszy-l,ko dokoła dziwiło i uderzało młodzieńca, wydawało inu się bardzo ciekawe, ważne i doniosłe: i strzaskana armata z lufą, która się zaryła w ziemię tuż przy drodze; i czołg radziecki, zarośnięty chwastem pod samą wieżę; i szczątki czołgu niemieckiego, rozwalonego zapewne celnym uderzeniem bomby lotniczej; i leje od pocisków już zarastające trawą, i stosiki talerzykowa--tych min przeciwczołgowych, wydobytych i ułożonych przez saperów na przydróżku; i migające daleko w trawie krzyże brzozowe niemieckiego cmentarza żołnierskiego — wszystkie owe ślady odbytych tu bojów, ślady, których oko frontowca po prostu nie widziało. Natomiast w towarzyszącym młodzieńcowi starszym lejtnancie można było nieomylnie odgadnąć doświadczonego frontowca. Na pierwszy rzut oka można mu było dać 23—24 lata. Wszelako przyjrzawszy się 'jego ogorzałej od słońca i wiatrów twarzy z drobniutkimi zmarszczkami dokoła oczu, ust i na czole, przyjrzawszy się jego oczom, zamyślonym i znużonym — można mu było dorzucić jeszcze dziesięć. Obojętnie wodził wzrokiem dokoła. Nie dziwiły go widniejące tu i ówdzie rdzawe odłamki sprzętu wojennego, zdruzgotanego przez wybuchy, ani martwa ulica spalonej wsi, po której zaturkotała ciężarówka, ani nawet szczątki samolotu radzieckiego — niewielka kupka zgruchotanego aluminium, obok której poniewierał się silnik podobny do głąba kapusty, i nieco dalej kawał statecznika z czerwoną gwiazdą i numerem, na widok którego młodziutki sierżant zaczerwienił się i wzdrygnął. Oficer urządził sobie wygodne siedzenie z paczek gazet i drzemał podpierając brodę dziwną i ciężką laską hebanową, ozdobioną złotymi monogramami; z- rzadka tylko, jak gdyby ocknąwszy się z drzemki, spoglądał uszczęśliwiony dokoła i pełną piersią wciągał gorące, W wonne powietrze. Nagle gdzieś z dala od drogi, ponad rudym morzem rozpanoszonego burzanu, dostrzegł dwie drobniutkie, ledwie widoczne kreseczki; przyjrzawszy się im baczniej stwierdził, że są to dwa samoloty, które bez pośpiechu, jak gdyby uganiając się jeden za drugim, krążyły w powietrzu. Oficer ożywił się natychmiast, oczy mu zapłonęły, nozdrza suchego, orlego nosa zadrgały. Nie odwracając oczu od dwóch ledwie widocznych kreseczek uderzył dłonią o daszek szoferki: — Uwaga, powietrze! Skręcaj! Stanął, badając doświadczonym okiem miejscowość, i wskazał szoferowi ręką gliniasty parów ruczaju, szary od szorstkich* liści podbiału i usiany koralowymi łebkami kurzyśladu. Młodzieniec Uśmiechnął się lekceważąco. Samoloty nieszkodliwie koziołkowały kędyś daleko: zdawało się, że nic ich nie obchodzi samotna ciężarówka, wzbijająca olbrzymi kłąb kurzu nad posępnym, pustym polem. Ale zanim młodzieniec zdążył się sprzeciwić, szofer zboczył już z drogi i samochód dudniąc nadwoziem pomknął szybko w stronę parowu. Starszy lejtnant wygramolił się natychmiast z pudła i przysiadł na trawie patrząc bystro na drogę. — Cóż wy, doprawdy.:. — zaczął młodzieniec spoglądając drwiąco na niego. W tym momencie tamten padł na trawę i krzyknął wściekle: — Kłaść się! W tej samej chwili rozległ się wytężony ryk silników i dwa olbrzymie cienie, wstrząsając powietrzem i dudniąc dziwacznie, przeleciały wprost nad ich głowami. Nawet i to wydało się młodzieńcowi niezbyt straszne: zwykłe samoloty, zapewne swoje. Rozejrzał się i zobaczył nagle, że jakaś wywrócona ciężarówka, od dawna 324 poniewierająca się przy drodze, dymi i rozpala się szybko. — Patrzcie no, zapalającymi strzelają — uśmiechnął się szofer, przyglądając się przebitemu pociskiem i pło" nącemu już samochodowi. — Na samochody polują. — Myśliwcy — odrzekł spokojnie starszy lejtnant, rozkładając się wygodniej na trawie. — Musimy przeczekać: zaraz powrócą. Drogi koszą. Postaw no, przyjacielu, ciężarówkę dalej, choćby pod tę brzozę. Powiedział to wszystko głosem obojętnym i tak pewnym, jak gdyby lotnicy hitlerowcy dopiero co poinformowali go o swych zamiarach. W ciężarówce znajdowała się dziewczyna pełniąca obowiązki pocztyliona wojskowego. Blada, z nikłym uśmiechem osłupienia na zakurzonych wargach, patrzyła z lękiem w ciche niebo, po którym mieniąc się i kłębiąc płynęły szybko rozjarzone letnie obłoki. Pewnie ze względu na dziewczynę sierżant, acz bardzo poruszony, rzucił niedbale: — Czy nie lepiej jechać. Po co tracić czas? Co ma wisieć, nie utonie. Starszy lejtnant, gryząc spokojnie źdźbło trawy, spojrzał na młodzieńca z ledwie dostrzegalnym ciepłym uśmieszkiem w swych czarnych, zapalczywych oczach. — To bzdurne przysłowie radzę, przyjacielu, zapomnij, póki czas. I jeszcze jedno, towarzyszu starszy sierżancie: na froncie słucha się przełożonych. Jest rozkaz: kłaść się — to trzeba się kłaść. Znalazł w trawie soczystą łodyżkę szczawiu, odarł z niej paznokciami włóknistą skórkę i począł gryźć, z apetytem chrupiąc ją zębami. Znów dał się słyszeć warkot silników; nisko nad drogą, kołysząc skrzydłami przeleciały te same samoloty, przeleciały tak nisko, że widać było wyraźnie brązowożółty kolor ich skrzydeł, czarno-białe swastyki i nawet asa pikowego wymalowanego na kadłubie. Starszy lejtnant zerwał leniwie 325 jeszcze kilka ostróżek, spojrzał na zegarek i zwrócił się do szofera: — Jazda! Teraz można. I gazu, przyjacielu, żeby jak najprędzej oddalać się od tego miejsca. Szofer zatrąbił klaksonem: z parowu wybiegła dziewczyna. Niosła kilka różowych poziomek zwisających na łodyżce; podała je lejtnantowi. — Już dojrzewają... Aniśmy się spostrzegli, jak nadeszło lato — powiedział lejtnant, powąchał jagody i wetknął je niby kwiatek w dziurkę od kieszeni bluzy. — Skąd wiecie, że teraz już nie nadlecą i można jechać? — zapytał młodzieniec lejtnanta, który zamilkł znowu, kołysząc się w takt ciężarówki podskakującej na wyrwach. — Nie ma w tym żadnej mądrości. Były to „messe-ry" — „Me-109". Mają zapas paliwa tylko .na czterdzieści pięć minut. Wyczerpały go i poleciały po nowy. Wyjaśnił to obojętnie, jak gdyby zdziwiony, że ktoś może nie rozumieć takich prostych rzeczy. Młodzieniec począł bacznie śledzić powietrze. Chciał pierwszy dostrzec nadlatujące „messery". Ale powietrze było czyste i tak gęsto nasycone zapachem bujnego kwitnienia traw, wonią kurzu i ziemi rozgrzanej, w trawach tak zawzięcie i wesoło cykały świerszcze, skowronek dzwonił tak zapamiętale, szybując kędyś nad tą ziemią bolejącą, zarosła perzem, że młodzieniec zapomniał o samolotach hitlerowskich, o niebezpieczeństwie, a począł nucić miłym i czystym głosem ulubioną w owych czasach na froncie piosenkę o żołnierzu, który w ziemiance tęskni do swej dalekiej ukochanej. — A może znasz „Jarzębinę"? — przerwał mu znienacka jego towarzysz. Chłopiec kiwnął głową i rozpoczął posłusznie starą pieśń. Zmęczona, zakurzona twarz lejtnanta zasnuła się smutkiem. 326 — Nie tak śpiewasz, bracie. To nie jakaś tam cza-ntuszka. To prawdziwa pieśń. Trzeba ją śpiewać z ca-irgo serca — i lejtnant począł wtórować cichym, niezbyt dźwięcznym, ale miłym głosem. Ciężarówka przystanęła na chwilę: z szoferki wyskoczyła dziewczyna. W biegu chwyciła zwinnie z tyłu za pudło, podciągnęła się na rękach i wpadła do środka, gdzie podtrzymały ją silne, przyjazne ręce. — Siądę razem. Słyszę, że śpiewacie... Przy brzęczeniu ciężarówki, przy gorliwym ćwierkaniu świerszczy zaśpiewali we troje. Chłopiec się rozochocił. Wydostał z plecaka spore organki i to dmuchając w nie, to podśpiewując na przemian, to znowu posługując się nimi jak batutą, intonował pieśń. Na tej posępnej drodze przyfrontowej, już zapuszczonej, wyciętej niby trzaśnięciem bicza wśród zakurzonych, pieniących się krzewiście chwastów, dźwięczała mocno i smętnie pieśń, równie stara i równie młodzieńcza jak te pola omdlewające w spiekocie letniej, jak to pilne rzępolenie świerszczy w ciepłej i wonnej trawie, jak to dzwonienie skowronków w pogodnym niebie, jak samo niebo, wysokie i bezdenne. Jadący tak byli pochłonięci śpiewem, że o mało nie pospadali ze swych pak, gdy szofer gwałtownie zahamował. Zatrzymali się pośród drogi. Tuż obok leżała na boku strzaskana trzytonówka z zadartymi do góry, zakurzonymi kołami. Chłopiec zbladł. Jego towarzysz zaś przelazł szybko przez deski nadwozia i pośpieszył do wywróconej ciężarówki. Chód miał dziwaczny, podrygujący, nieco koślawy. Po chwili szofer wyciągnął ze zgniecionej szoferki okrwawione ciało kapitana inten-dentury, którego, twarz, poraniona cała i podrapana odłamkami szyby, była koloru przydrożnego kurzu. Star-szjr lejtnant odchylił jego zamkniętą powiekę. 327 — Ten już gotów — powiedział zdejmując czapkę. — Jest tam kto jeszcze? — Jest kierowca — odpowiedział szofer. — Czego stoicie jak słupy? Pomóżcie — krzyknął starszy lejtnant na drepczącego w pomieszaniu chłopca. — Nie widzieliście krwi? Zobaczycie jej dość. Trzeba się przyzwyczajać... To robótka tych miśliwców. Okazało się, że szofer żyje. Jęczał z cicha, nie otwierając oczu. Nie było widać na nim ran, ale należało przypuszczać, że gdy bomba wywróciła ciężarówkę w pełnym biegu, szofer musiał upaść piersią na kierownicę, przywalony odłamkami szoferki. Starszy lejtnant kazał go przenieść na swoją ciężarówkę. Podłożył pod niego swój nowiutki, elegancki płaszcz, którego jeszcze nie wkładał i wiózł ze sobą, troskliwie owinąwszy • w płótno. Sam usiadł na podłodze i głowę rannego położył sobie na kolanach. — Pełnym gazem! —dał rozkaz szoferowi. Podtrzymując pieczołowicie głowę rannego, uśmiechnął się do jakichś swych dalekich myśli. Ściemniało się już, gdy ciężarówka wpadła do niedużej wioski, gdzie wprawne oko od razu odnalazłoby dowództwo niewielkiej jednostki lotniczej. Kilka przewodów telefonicznych ciągnęło się po zakurzonych gałęziach czeremchy, po wątłych jabłonkach sterczących w ogródkach, obwijało szare słupy żurawi studziennych i żerdzie opłotków. Obok chat, w szopach słomą krytych, gdzie stoją zazwyczaj wozy chłopskie, gdzie leżą pługi i brony, widać było pogięte „emki" i „willisy". Tu i ówdzie, za mętną szybą malutkiego okienka, mignęła postać wojskowego w czapce z błękitnym otokiem, trzaskały maszyny do pisania, w jednej zaś chacie, gdzie się skupiała pajęczyna przewodów, słychać było miarowe postukiwania aparatu telegraficznego. Wioska ta, leżąca z dala od gościńców i dróg pol- nych, zachowała się w posępnej, zachwaszczonej pustyni niby matecznik, który miał pokazać, jak się w tych stronach żyło przyjemnie i dostatnio przed najściem hitlerowców. Nawet niewielki staw, zarośnięty żółtawą rzęsą, pełen był wody. Chłodną taflą błyszczał w cieniu starych wierzb płaczących; para śnieżnobiałych, czer-wonodziobych gęsi, skubiąc pióra i zanurzając się, pływała po nim torując sobie drogę w gąszczu rzęsy. Rannego złożono w chacie, na której wisiała chorągiew z czerwonym krzyżem. Po czym ciężarówka przemknęła przez wieś i zatrzymała się przed schludnym budynkiem szkoły wiejskiej. Mnóstwo przewodów zbiegało się tu w rozbitym okienku. W sieni stał żołnierz z automatem na szyi: można się było domyślić, że tu mieści się sztab. -— Do dowódcy pułku — zwrócił się starszy lejtnant do dyżurnego, który przy otwartym oknie rozwiązywał krzyżówkę w tygodniku „Czerwonoąrmista". Młodzieniec postępujący za nim zauważył, że wchodząc do sztabu lejtnant odruchowo obciągnął bluzę, poprawił na niej pas, zapiął guziki kołnierza. Zrobił więc to samo. Starał się teraz we wszystkim naśladować swego małomównego towarzysza, który mu się podobał coraz bardziej. — Pułkownik zajęty — odpowiedział dyżurny. — Zameldujcie, że pilna poczta z oddziału kadr sztabu armii. — Zaczekajcie chwilę. Załoga wywiadu lotniczego składa mu meldunek. Mówił, żeby nie przeszkadzać. Posiedźcie trochę w ogródku przed domem. Dyżurny zagłębił się w rozwiązywaniu krzyżówki. Przybysze wyszli do ogródka i usiedli na zmurszałej ławeczce przy klombie starannie obramowanym cegłą, ale teraz zaniedbanym i zarosłym trawą. Zapewne przed wojną w takie o o ciche wieczory letnie siadywała tu, 328 329 odpoczywając po pracowitym dniu, stara nauczycielka. Z otwartych na rozcież okien dolatywały wyraźnie dwa głosy. Jeden — zachrypły — meldował w podnieceniu: — Na tym i na tamtym szlaku na Wielkie Gorocho-wo i cmentarzysko Krestowozdwiżeńskie ruch wzmożony, zwarte kolumny ciężarówek, jak widać — wszystko w jedną stronę na front. Tu, przy samym cmentarzysku, w parowie ciężarówki albo czołgi... Sądzę, że większa koncentracja... — Dlaczego tak sądzisz? — przerwał tenor. — Bardzo silny ogień zaporowy. Ledwieśmy się wyrwali. A wczoraj nic tam nie było, dymiły się tylko jakieś kuchnie polowe. Przelatywałem wprost nad nimi, ostrzelałem na postrach. Dziś — ani porównania! Taki ogień... Niezawodnie ciągną na front. — A w kwadracie „zet"? — Także ruch, ale mniejszy. Tu pod laskiem, duża kolumna czołgów w marszu. Chyba z setka. Rozciągnęły się może na pięć kilometrów, szły sobie w dzień, wcale się nie maskując. Możliwe, że to ruch pozorny... O — tutaj, tu i tam jeszcze izasieki artyleryjskie, wprost przy czołówkach. I składy amunicji. Zamaskowane w sagach drew. Wczoraj tego nie było... Duże składy. — To wszystko? — Tak jest, towarzyszu pułkowniku. Czy mam pisać raport? — Co to może być za raport? Natychmiast do armii. Raport! Czy wiecie, co to oznacza? Hej tam, dyżurny! Mego „willisa": odwieźć kapitana do sztabu armii. Gabinet dowódcy pułku mieścił się w obszernej izbie szkolnej o belkowanych nagich ścianach. Stał tu tylko jeden stół, na którym leżały słuchawki telefonów, wielki mapnik lotniczy z mapą i czerwony ołówek. Pułkownik, człowiek nieduży, żwawy i zażywny, biegał po izbie wzdłuż ścian z rękami założonymi w tył. Zaprząt- 330 nięty swymi myślami, przebiegł parę razy obok sprężonych na baczność lotników, wreszcie przystanął gwałtownie i podniósł pytająco swą suchą i mocną twarz. — Starszy lejtnant Aleksiej Mieriesjew — zameldował się czarniawy oficer, prężąc się i trzaskając obcasami — zgłasza się do dyspozycji. — Sierżant Aleksiej Pietrow — zameldował młodzieniec, usiłując wyprężyć się jeszcze bardziej i głośniej jeszcze trzaskając obcasami swych żołnierskich juchtowych butów. — Pułkownik Iwanów, dowódca pułku — mruknął dowódca. — Poczta? Mieriesjew sprawnym ruchem wyszarpnął z mapni-ka pakiet i podał pułkownikowi, który przebiegł dokument i bystrym spojrzeniem obrzucił przybyłych. — Akurat w porę. Dlaczego tylko tak mało was przysłali? — Po czym jakby sobie coś przypomniał i po twarzy jego przemknęło zdziwienie. — Za pozwoleniem... to wy jesteście Mieriesjew. Telefonował mi 0 was szef sztabu armii. Uprzedził, że wy... — To nie ma żadnego znaczenia, towarzyszu pułkowniku — przerwał niezbyt uprzejmie Aleksiej. — Czy mogę przystąpić do pełnienia służby? Pułkownik spojrzał z ciekawością na Mieriesjewa 1 z uśmiechem uznania skinął głową: — Słusznie. Dyżurny! Odprowadź ich do szefa sztabu, zarządzić w moim imieniu, żeby im dali jeść i nocleg. Powiedzcie, że przydzielam ich do eskadry lotniczej gwardii kapitana Czesłowa. Odmaszerować! Na Pietrowie dowódca pułku zrobił wrażenie trochę raptusa. Aleksiej natomiast poczuł do niego sympatię. Miał słabość do takich prędkich ludzi, którzy od razu, z miejsca wszystko ogarniają, umieją myśleć jasno i decydować stanowczo. Meldunek zwiadowcy lotniczego, który przypadkiem usłyszeli czekając w ogródku, 331 \ nie wychodził mu z głowy. Mieriesjew począł zastanawiać się nad różnymi oznakami zrozumiałymi dla wojskowego: oto drogi, którymi się tu przedostawali z armii, były zapchane — trzeba się było przesiadać z samochodu na samochód, by się posuwać naprzód; nocami wartownicy na drogach surowo pilnowali nocnego maskowania, grożąc, że będą strzelali do opon; w brzozowych ^zagajnikach, z dala od szlaków frontowych, aż ciasno było od stłoczonych tam czołgów, ciężarówek i artylerii; nawet na opustoszałej drodze polnej atakowali ich dzisiaj myśliwcy niemieccy... Z tego wszystkiego wnioskował Mderiesjew, że zacisze na froncie dobiega końca, że gdzieś tutaj, właśnie w tych stronach, hitlerowcy przygotowują nowe uderzenie, że nastąpi ono wkrótce i że dowództwo naczelne Armii Czerwonej wie o tym i przygotowuje należytą odpowiedź. Podniecony Mieriesjew nie dał Pietrowowi doczekać się w stołówce trzeciego dania. Skoczyli na przejeżdżający wóz cysternę i pojechali na lotnisko, urządzone na polance za wsią. Tu poznali dowódcę dywizjonu gwardii, kapitana Czesłowa, człowieka ponurego i zamkniętego w sobie, ale zapewne nadzwyczaj dobrodusznego. Bez długiego gadania zaprowadził ich do wykopanych w ziemi w kształcie podków i odarniowanych schronów, gdzie stały dwa nowiutkie, połyskujące lakierem, błękitne „Ła-5", oznaczone numerami 11 i 12 na statecznikach pionowych. Na tych maszynach mieli latać nowo przybyli. W pachnącym zagajniku brzozowym, gdzie nawet ryk silników nie mógł zagłuszyć wrzawy ptactwa, nowo przybyli spędzili przy swoich aparatach resztę wieczo- 332 ru, gawędząc ze swymi mechanikami i zapoznając się z trybem życia pułkowego. Tak ich to pochłonęło, że wrócili do wioski ostatnią ciężarówką. Ciemniało już; przegapili kolację. Nie bardzo ich to zmartwiło. W nieodłącznych plecakach mieli resztę suchego prowiantu, który otrzymali na drogę. Trudniejsza sprawa była z noclegiem. Okazało się, że mała oaza wśród martwej, zachwaszczonej pustyni jest gęsto zaludniona przez załogi i personel sztabowy stacjonujących tu dwóch pułków lotniczych. Po długich wędrówkach od jednej przepełnionej chaty do drugiej, po sprzeczkach i zwadach z ich mieszkańcami, którzy nie chcieli wpuszczać nowych lokatorów, po rozważaniach filozoficznych o1 tym, jaka to szkoda, iż chaty nie są gumowe i nie rozciągają się — komendant wepchnął wreszcie nowo przybyłych do pierwszej chałupy z brzegu. — Nocujcie tutaj. Jutro się rozpatrzymy. W małej izdebce gnieździło się dziewięciu mężczyzn. Lotnicy wcześnie kładą się spać. Zrobiony ze spłaszczonej łuski pocisku naftowy kaganek nazywany w pierwszych latach wojny „katiuszą", a po Stalingradzie przechrzczony na „stalingradkę" — mętnie oświetlał niewyraźne postacie śpiących. Leżeli na łóżkach polowych, na ławkach i pokotem na klepisku wymoszczonym sianem, które było przykryte płaszczami. Oprócz dziewięciu nocujących w chacie mieszkała stara gospodyni z dorosłą córką; z powodu niezmiernego przepełnienia spały one na olbrzymim rosyjskim piecu. Przez chwilę nowo przybyli stali na progu nie wiedząc, jak się przedostać przez te leżące postacie. Z pieca rozległ się wrzaskliwy głos starej gospodyni: — Nie ma miejsca! Nie ma! Widzicie, jaki ścisk. Na pułapie legniecie, czy co? Pietrow zawahał się we drzwiach, gotów z powro- 333 \ tem wyjść na dwór, ale Mieriesjew szedł już ostrożnie przez izbę do stołu, starając się nie nastąpić na śpiących. — Chcieliśmy tylko gdzieś zjeść, matko. Cały dzień nic nie mieliśmy w ustach. Może by tak talerz, ze dwa kubkd i widelce? Nie da się, co? A co do noclegu, można i na dworze się przespać, kłopotu nie zrobimy. Lato. Z głębi zapiecka, zza pleców gderliwej kobieciny ukazały się już czyjeś drobne, bose stopy. Szczupła, lekka postać w milczeniu zsunęła się z pieca, zwinnie wyminęła śpiących, zniknęła w sionce i wróciła natychmiast niosąc talerze, dwa zardzewiałe widelce i różno-kształtne kubki nadziane za uszka na cienkie palce. Zrazu Pietrow miał wrażenie, że to podlotek. Kiedy zaś zbliżyła się do stołu i żółte, kopcące światło kaganka wydarło z pomroku jej twarz, Pietrow zobaczył dziewczynę — ładną dziewczynę w rozkwicie. Ale szpeciła ją brązowa bluzka, kiecka z workowiny i podarta chustka, skrzyżowana na piersiach i związana jak u starej baby za plecami. — Maryna, Maryna, a chodźże tu, paskudo! — za-syczała z pieca starucha. Ale dziewczyna ani drgnęła. Zgrabnie rozłożyła na stole czystą gazetę, rozstawiła na niej naczynia, położyła widelce, zerkając od czasu do czasu na Piętrowa. — Jedzcie na zdrowie. Może coś pokrajać albo podgrzać? W mig zrobię. Tylko że komendant zakazał na dworze pod trójnóżkiem ogień rozniecać... — Maryna, chodź tu! — wołała stara. — Nie zwracajcie na nią uwagi; ona tak troszkę niespełna... Hitlerowców się zlękła. Jak tylko widzi w nocy wojskowych, zaraz baczy, gdzie by mnie tu schować. Nie gniewajcie się na nią. To tylko nocą. W dzień jest dobra. 334 W plecaku Mieriesjewa znalazła się kiełbasa, konserwy, nawet dwa suche śledzie z kryształkami soli na chudych bokach oraz cegła żołnierskiego komiśniaka. Pietrow był mniej zapobiegliwy, miał tylko mięso i suchary. Drobne ręce Marynki pokrajały wszystko sprawnie i poukładały apetycznie na talerzach. Coraz częściej jej bystre spojrzenie muskało spoza długich rzęs twarz Piętrowa i Pietrow również ukradkiem zaczął się jej przypatrywać. A gdy ich spojrzenia się stykały, rumienili się obydwoje, marszczyli brwi, odwracali się od siebie, przy czym prowadzili rozmowę tylko za pośrednictwem Mieriesjewa, nie zwracając się wprost do siebie. Aleksiej patrzył na nich rozbawiony — rozbawiony i odrobinę zasmucony: obydwoje byli tak młodziutcy, że w porównaniu z nimi wydawał się sam sobie stary i zmęczony życiem. ¦ — A może, Marynko, znajdziesz gdzie przypadkiem ogóreczka? — zapytał. — Przypadkiem znajdę — z lekkim uśmiechem odpowiedziało dziewczę. — A choć ze dwa kartofelki gotowane? — Jak poprosicie, to się znajdzie. Maryna znowu zniknęła z izby, przeskakując zręcznie przez śpiących, bezszelestna i lekka jak motylek. — Towarzyszu starszy lejtnancie, jakże tak można? Dziewczyna nieznajoma, a wy do niej na „ty" i od razu chcecie ogórków i... Mieriesjew wybuchnął śmiechem. — Chłopie, gdzie jesteś? W salonie czy na froncie? Babciu, dość tego gderania, złaź, jeść będziemy — no! Stękając i mrucząc coś tam gniewnie pod nosem, zlazła gospodyni z pieca i natychmiast zabrała się do kiełbasy, której jak się wyjaśniło, była wielką amatorką w czasach pokoju. 335 Zasiedli we czworo do stołu i zjedli ź apetytem smaczną kolację przy różnogłośnym chrapaniu i sennym manirocie pozostałych mieszkańców chaty. Alek-siej paplał bez przerwy, pokpiwał z babci, śmieszył Ma-rymę. Znalazłszy się wreszcie w atmosferze życia obozowego, rozkoszował się nią w całej pełni, czując, że jest wreszcie w domu rodzinnym po długiej tułaczce po cudzych kątach. Pod koniec kolacji przyjaciele dowiedzieli się, że wieś ocalała tylko dlatego, iż stał tu w swoim czasie sztab niemiecki. Gdy się zaczęło natarcie Armii Czerwonej, sztab umknął tak szybko, że nie zdążył zniszczyć vsi. Gospodyni została tknięta na umyśle od chwili, gdy hitlerowcy w jej oczach gwałcili starszą jej córkę, która się potem utopiła w stawie. Co się tyczy Maryny, w ciągu ośmiomiesięcznego pobytu faszystów w tych stronach kryła się, nie widząc słońca, w pustej stodole, do której wejście zawalone było słomą i rupieciami. Matka nocą przynosiła jej jedzenie i podawała przez zasuwane okienko. Im więcej rozmawiał Alek-siej z dziewczyną, tym częściej rzucała ona okiem na Piętrowa i we wzroku jej, zaczepnym a nieśmiałym, znać było zachwyt, który z trudem udawało się jej ukryć. ,„__ Niepostrzeżenie kolacja została spożyta. Ostatki Ma-ryna gospodarnie zawinęła w gazetę i schowała do plecaka Mieriesjewa: żołnierzowi wszystko się może przydać. Potem poszeptała coś ze starą i oświadczyła stanowczo: — Nie ma co. Skoro was tutaj komendant wyznaczył, musicie tu mieszkać. Właźcie na piec, a ja z matką przenocuję w komorze. Odpocznijcie sobie z drogi. A jutro jakoś miejsce się znajdzie. Wciąż tak samo lekko stąpając bosą nogą przez śpiących, przyniosła z podwórka naręcze jarej słomy, obfi- 336 cie rozrzuciła ją na obszernym zapiecku, podścieliła pod wezgłowie jakieś szmatki — a wszystko to robiła .szybko, zręcznie, bezszelestnie, ze zwinnością kotki. — Dziewczyna jak malowanie, co, chłopie? — zauważył Mieriesjew, rozciągając się z lubością na słomie i przeciągając się tak, że aż mu chrupnęło w stawach. — Niczego sobie, zdaje się — sztucznie obojętnym głosem odpowiedział Pietrow. — A jak patrzyła na ciebie! — Zaraz tam patrzyła... Cały czas z wami rozmawiała... Po chwili słychać już było jego równy, senny oddech. Mieriesjew nie spał. Leżał wyciągnięty na chłodnej, mocno pachnącej słomie. Widział, jak z sionki przyszła Maryna, zakrzątnęła się po izbie, jakby czegoś szukając. Raz wraz ukradkiem spoglądała na piec. Poprawiła na stole kaganek, znowu spojrzała na piec i po cichutku przeszła przez śpiących ku drzwiom. Widok tej wątłej, ładnej, obleczonej w zgrzebną koszulę dziewczyny napoił nie wiedzieć czemu serce Aleksieja smętnym spokojem. A więc znaleźli sobie kwaterę... Z rana mają wyznaczony pierwszy lot bojowy — on razem z Pietrowem. Jak to wypadnie? Chłopiec, zdaje się całkiem do rzeczy. Nawet Marynka zakochała się w nim od pierwszego spojrzenia. No, jak spać, to spać. Mieriesjew odwrócił się na bok, pokręcił na słomie, zamknął oczy i natychmiast zapadł w twardy sen. Obudził się z uczuciem przerażenia. Nie od razu zrozumiał, co się stało, ale nałogiem wojskowego zerwał się natychmiast i chwycił za pistolet. Nie pamiętał, gdzie jest i co się z nim dzieje. Gryzący dym o zapachu czosnku zasnuwał wszystko, a kiedy wiew wiatru rozwiał obłok dymu, Aleksiej ujrzał nad głową dziwne, rozmigotane jaskrawo, wielkie gwiazdy. Jasno było jak w dzdeń i widać było rozrzucone jak zapałki belkowa- 22 — Opowieść o prawdziwym człowieku 337 nie chaty, ściętą ukośnie strzechę, szczerzącą swe krokwie, i coś bezkształtnego palącego się w pobliżu. Alek-siej usłyszał jęki, wycie przewalające się grzmotami nad głową i dobrze znany, ohydny, przeszywający do szpiku kości skowyt spadających bomb. — Kładź się! — krzyknął Piotrowowi, który rozglądając się błędnie, klęczał na piecu wzoszącym się wśród gruzów. Padli na cegły, przylgnęli do nich — i w tej samej chwili duży odłamek zmiótł komin obrzucając ich czerwonym pyłem i wonią suchej gliny. — Ani się rusz! Leż! — rozkazywał Mieriesjew tłumiąc w samym sobie niepowstrzymaną chęć zerwania się i ucieczki, ucieczki nie wiadomo dokąd, byleby tylko być w ruchu — chęć, jakiej zawsze doświadcza człowiek podczas nocnego bombardowania. Bombowców nie było widać. Krążyły w ciemnościach, powyżej zrzuconych rakiet oświetlających. Natomiast w białawym, migotliwym świetle widać było wyraźnie, jak się wdzierały w przestrzeń oświetloną i spadały w dół, olbrzymiejąc w oczach, czarne krople bomb i jak natychmiast potem czerwone wyrwiska zaczynały płonąć w mroku nocy letniej. Zdawało się, że ziemia rozłupuje się na kawały i grzmi przeciągle: „Rrr-yych!!... Rrr-ych!..." Lotnicy plackiem leżeli na piecu, chyboczącym się i podskakującym przy każdym wybuchu. Wtulając się w piec całym swym ciałem, policzkiem, nogami, instynktownie chcieli się wdrążyć, wrosnąć w cegły. Z wolna warkot silników jął się oddalać i od razu dało się słyszeć, jak się dopalają z sykiem opadające na swych spadochronikach rakiety, jak buzuje płomień pożaru, który się wzniecił na rumowisku po tamtej stronie ulicy. — Orzeźwili nas — powiedział Mieriesjew, z pozor-338 nym spokojem otrzepując bluzę i spodnie ze słomy i ceglanego pyłu. — A ci, co tam spali? — krzyknął z przerażeniem Pietrow, starając się opanować drgającą nerwowo szczękę i stłumić natrętną czkawkę. — A Marynka? Zleźli z pieca. U Mieriesjewa znalazła się latarka elektryczna. Oświetlili klepisko rozwalonej chaty, zarzucone deskami i belkami. Nde było tu nikogo. Jak się potem okazało, lotnicy, usłyszawszy alarm, zdążyli wybiec na dwór i skryć się w jamie. Pietrow i Mieriesjew przepatrzyli wszystkie gruzy. Ani śladu staruchy i Ma-ryny. Nikt nie odpowiadał na wezwania. Gdzie się podziały? Uciekły? Zdążyły się uratować? Po wiosce chodziły już patrole przywracając porządek. Saperzy gasili ogień, uprzątali zwaliska, wynosili trupy, odkopywali rannych. W ciemnościach snuli się żołnierze wywołując nazwiska lotników. Pułk szybko przerzucał się na nowe stanowisko. Załogi lotnicze zgromadzono na lotnisku, żeby o brzasku odlecieć. Według wstępnych obliczeń straty w składzie osobowym były na ogół nieznaczne: jeden lotnik ranny, dwóch zabitych mechaników i kilku wartowników, którzy podczas nalotu pozostali na posterunku. Przypuszczano, że zginęło dużo ludności miejscowej, ile jednak — trudno było ustalić z powodu ciemności i rozgardiaszu. Nad ranem Mieriesjew i Pietrow, udając się na lotnisko, zatrzymali się mimo woli przed gruzami domku, w którym nocowali. Z gmatwaniny belek i tarcic saperzy wynosili nosze, na których coś leżało, przykryte zakrwawionym prześcieradłem. — Kogo niesiecie — zapytał Pietrow pobladłszy w przeczuciu czegoś zego. Wąsaty, poważny saper, który wyglądem swym przypominał Stiepana Iwanowicza, niosąc przodek noszy wyjaśnił szczegółowo: 339 — Babcię jakąś i dziewczynę odkopaliśmy w piwnicy. Kamieniami przygniotło — na miejscu. Dziewczynka to czy dziewucha — trudno zgadnąć; maluśka taka. A widać, że musiała być urodziwa. Kamieniem dostała w pierś. Bardzo nadobna, jak dzieciąteczko... ...Nocy tej armia hitlerowska przeszła do swego ostatniego wielkiego natarcia: zaatakowawszy umocnienia wojsk radzieckich, rozpoczęła fatalną dla siebie bitwę w łuku kurskim. Słońce jeszcze nie wzeszło, była najciemniejsza godzina krótkiej nocy letniej, a na lotnisku polowym ryczały już rozgrzewane silniki. Kapitan Czesław, rozłożywszy mapę na rosistej trawie, wskazywał lotnikom dywizjonu marszrutę i punkt nowych stanowisk. — Miejcie się na baczności... Nie tracić się wzajemnie z oczu. Lotnisko znajduje się niemal na pierwszej linii. Lotnisko rzeczywiście leżało przy linii frontu, oznaczonej na mapie granatowym ołówkiem, na języku wcinającym się w pozycje niemieckie. Leciano więc naprzód, nie w tył. Lotnicy cieszyli się: aczkolwiek Niemcy znowu podjęli inicjatywę, Armia Czerwona nie tylko nie myślała o odwrocie, ale zamierzała nacierać. Przy pierwszych promieniach słońca, gdy się po polu ciągnęła jeszcze wełnista, różowa mgła, druga eskadra wzbiła się ze swym dowódcą i samoloty, nie tracąc się z oczu, wzięły kierunek na południe. Mieriesjew i Pietrow odbywali swój pierwszy wspólny lot doskonale zgrani. W ciągu kilkunastu minut, jakie spędzili w powietrzu, Pietrow zdołał ocenić niezawodny i zaiste mistrzowski sposób lotu Mieriesje- 340 wa, Mieriesjew zaś, który umyślnie zrobił w drodze kilka gwałtownych i niespodziewanych zwrotów, dostrzegł w swym towarzyszu dobre oko, spryt, mocne nerwy i —¦ co najważniejsze — niepewny jeszcze, ale dobry styl lotniczy. Nowe lotnisko leżało na tyłach pułku strzeleckiego. Gdyby je hitlerowcy odkryli, mogliby je ostrzelać z armat mniejszego kalibru i nawet z większych miotaczy min. Ale ich nie obchodziło jakieś tam lotnisko, które im się nagle podsunęło pod nos. Już w ciemnościach nocy lunęli na umocnienia wojsk radzieckich ogniem całej artylerii, ściągniętej tu podczas wiosny. Czerwona, drgająca łuna wznosiła się wysoko na niebie nad umocnionym odcinkiem. Wybuchy, niczym gęstwa czarnych drzew, które w mgnieniu oka wyrosły z ziemi, przysłoniły wszystko. Nawet gdy wzeszło słońce, na ziemi nie uczyniło się jaśniej. W tumanie, który huczał, ryczał i dygotał, trudno było coś odróżnić — i słońce wisiało na niebie jak mętny, przyćmiony, bru-dnoczerwony placek. Ale nie na próżno samoloty radzieckie już na miesiąc przedtem myszkowały w wysokościach niebieskich nad pozycjami nieprzyjacielskimi. Zamiary dowództwa hitlerowskiego były już od dawna przeniknięte, wszystkie pozycje i rejony koncentracji oznaczone na mapie, wystudiowane kwadrat za kwadratem. Wróg sądził, że zwyczajem swoim, nabrawszy pełnego rozmachu, wbije nóż w plecy śpiącemu snem przedrannym przeciwnikowi. Ale przeciwnik tylko udawał, że śpi. Chwycił napastnika za rękę trzymającą nóż i raka zatrzeszczała w kleszczach stalowej, mocarnej dłoni. Jeszcze nie przebrzmiał huraganowy ogień przygotowania artyleryjskiego, szalejący na froncie długości kilkudziesięciu kilometrów, a już hitlerowcy, ogłuszeni grzmotem własnych baterii, oślepieni dymem prochowym zaciągają- 341 r cym ich pozycje ujrzeli ogniste kłęby wybuchów: w swych własnych okopach. Artyleria radziecka biła celnie, nastawiona nie na otwartą przestrzeń, jak hitlerowska, lecz na stanowiska zakryte i zamaskowane: na baterie, na skupienia czołgów i piechoty, ściągniętej już do walki, na mosty, na prochownie podziemne, na schrony i punkty sztabowe. Ogień przygotowawczy nieprzyjaciela musiał wziąć udział w potężnym pojedynku artyleryjskim, w którym z obu stron uczestniczyły dziesiątki tysięcy dział najrozmaitszego kalibru. Kiedy samoloty dywizjonu kapitana Gzesłowa dotknęły lotniska, ziemia drżała pod stopami lotników i wybuchy rozbrzmiewały tak .gęsto, że się zlewały w jeden nieprzerwanie bulgocący łoskot, jak gdyby przez most żelazny toczył się olbrzymi pociąg, toczył się, toczył z grzechotem i turkotem, toczył się i nie mógł przejść. Gwałtownie kłębiący się dym opasał cały widnokrąg. Nad małym lotniskiem pułkowym płynęły bez końca bombowce — bądź gęsiego, bądź kluczami żurawi, to znowu w szyku rozwiniętym i wybuchy ich bomb w miarowym grzmocie boju artyleryjskiego wyróżniały się swym głuchym i huczącym półgłosem. W eskadrze zarządzono pogotowie nr 2. Znaczyło to, że lotnicy nie mogą opuszczać kabin swych samolotów, gotowi przy pierwszej rakiecie do wylotu. Samoloty zostały wyprowadzone na skraj lasku brzozowego i (zamaskowane gałęziami. Od lasku wionęło chłodem i wonną wilgotnością grzybów; komary, których w huku walki nie było słychać, atakowały wściekle twarze, ręce i szyje lotników. Mieriesjew zdjął hełm; leniwie opędzając się od komarów, siedział zadumany, rozkoszując się mocnym porannym aromatem lasu. W sąsiednim schronie stał samolot jego towarzysza. Pietrow raz wraz zrywał się 342 z siedzenia, nawet stawał na nim, żeby spojrzeć w kierunku boju Łub odprowadzić wzrokiem bombowce. Chciał już co prędzej wzbić się w powietrze, żeby po raz pierwszy w życiu spotkać się z prawdziwym nieprzyjacielem, wymierzyć ostre smugi pocisków nie w rękaw płócienny, nadymany wiatrem i ciągniony na sznurze przez ćwiczebny samolot „R-5", lecz w prawdziwy samolot nieprzyjacielski, żywy i szybki, w którym, niby ślimak w skorupie, siedzi być może ten, co swą bombą zabił dzisiaj szczupłą, śliczną jak widziadło senne dziewczynę. Mieriesjew patrzył, jak się kręci i denerwuje jego towarzysz, i myślał: są niemal rówieśnikami — tamten ma dziewiętnaście lat, Mieriesjew dwadzieścia trzy. Co znaczy dla mężczyzny różnica kilku lat? Jednakże wobec swego towarzysza czuł się starcem, doświadczonym, zrównoważonym i pełnym znużenia. Oto teraz Pietrow wierci się w kabinie, zaciera ręce, śmieje się, krzyczy coś do przelatujących „Iłów", Aleksiej natomiast rozwalił się wygodnie na skórzanym siedzeniu kabiny. Jest spokojny. Nie ma nóg, latanie dla niego jest nieskończenie bardziej trudne niż dla jakiegokolwiek lotnika na świecie, ale nawet i to nie wrusza go. Wie doskonale, że jest mistrzem i wierzy w swe okaleczone nogi. Pułk aż do wieczora przebył w pogotowiu nr 2. Z ja-kiohś tam względów trzymano go w odwodzie. Zapewne nie chciano przedwcześnie ujawnić jego stanowisk. Na nocleg wyznaczone zostały małe ziemianki, urządzone jeszcze przez hitlerowców, którzy tu stali w swoim czasie, zadomowione przez nich, wy klejone wewnątrz kartonem i żółtym papierem pakowym. Na ścianach zachowały się nawet fotosy jakichś gwiazd filmowych © ustach wielkich i drapieżnych oraz oleodruki widoków niemieckich miast. 343 I Bój artyleryjski nie ustawał. Ziemia dygotała. Suchy piasek sypał się na papierowe obicia i cała ziemianka szeleściła obrzydliwie, jak gdyby się roiła od owadów. Mieriesjew i Pietrow postanowili spać na powietrzu, na rozłożonych płaszczach. Był rozkaz, żeby się nie rozbierać. Mieriesjew rozluźnił tylko rzemyki protez i leżąc na wznak patrzył w niebo, które drgało, zda się, w czerwonym migocie wybuchów. Pietrow zasnął natychmiast. Chrapał przez sen, mamrotał coś, żuł i cmokał wargami i cały się zwijał w kłębuszek jak dziecko. Mieriesjew narzucił nań swój płaszcz. Czując, że nie zaśnie, wstał jeżąc się z chłodu, zrobił kilka szybkich ćwiczeń gimnastycznych, żeby się zagrzać i usiadł na pniaku. Huragan artyleryjski ucichnął. Z rzadka tylko tu i ówdzie baterie wznawiały trajkocący, bezładny ogień. Kilka zabłąkanych pocisków śmignęło nad głowami i wybuchło gdzieś w pobliżu lotniska. Ten tak zwany po wojskowemu ogień nękający nie nękał nikogo. Alek-siej nawet nie spojrzał na wybuchy. Patrzył na linię frontu. Była doskonale widoczna w mroku. Nawet teraz, o głuchej godzinie nocnej wrzała napiętą, nie przygasającą ciężką walką, znacząc się ponad uśpioną ziemią szkarłatną łuną olbrzymiej, rozpływającej się na cały widnokrąg pożogi. Drgające światła rakiet majaczyły nad nią: niebieskawo-f©sferyczne — hitlerowskie, a żółtawe — nasze. Tam i sam wyskakiwał gwałtowny płomień, znosząc na moment zasłonę ciemności nad ziemią, po czym dochodziło uszu ciężkie westchnienie wybuchu. Oto dało się słyszeć buczenie bombowców nocnych. Cała linia frontu pokryła się natychmiast różnobarwnymi paciorkami pocisków świetlnych. Niby krople krwi bryznęły w górę serie szybkostrzelnych zenitówek. I znowu zadrżała, zahuczała, zajęczała ziemia. Ale chrabąszczy, basujących w koronach brzóz, 344 nic to nie obchodziło; w głębi lasu, ściągając nieszczęście hukał ludzkim głosem puszczyk; niżej w parowie, otrząsnąwszy się z codziennego strachu, naprzód nieśmiało, niby próbując głosu lub strojąc instrument, potem na całe gardziołko zaświstał, zaklaskał, zaśpiewał słowik zanosząc się nutą swego pienia. Odpowiedziały mu inne i wkrótce cały ten las przyfrontowy dzwonił i śpiewał, pełen melodii płynącej w trelach ze wszystkich stron. Nie na próżno sławne są na świat cały wspaniałe słowiki kurskie! Teraz oto szalały w lesie. Aleksiej, który miał nazajutrz składać egzamin bojowy nie przed komisją, lecz w obliczu śmierci, nie mógł zasnąć słuchając słowiczych przyśpiewek. I myślał nie o dniu jutrzejszym, nie 0 nadciągającym boju, nie o możliwej śmierci, ale o słowiku dalekim, który niegdyś śpiewał dla nich na przedmieściu Kamyszyna, myślał o „ich" słowiku, o Oli 1 miasteczku rodzinnym. Na wschodzie niebo bladło. Stopniowo kanonada znów zagłuszyła trele słowacze. Słońce wznosiło się z wolna nad polem bitwy, wielkie, szkarłatnoczerwone, z ledwością przebijając gęsty dym wystrzałów i wybuchów. Bitwa w łuku kurskim rozżarzała się. Początkowe I plany nieprzyjaciela — za pomocą gwałtownego uderzenia potężnych związków pancernych włamać się w radzieckie umocnienia na południe i północ od Kur-ska, zacisnąć kleszcze, wziąć w kocioł całe ugrupowanie kurskiej Armii Czerwonej i urządzić tu „hitlerowski Stalingrad" — zostały od razu pokrzyżowane dzięki nieugiętości obrony. W pierwszych już dniach 345 dla dowództwa hitlerowskiego stało się oczywiste, że nie da się przerwać linii obronnej, a gdyby się to nawet udało, straty przy tym będą tak wielkie, że nie starczy sił, by zacisnąć kleszcze. Ale już było za późno, by się zatrzymać. Zbyt wiele nadziei —- strategicznych, taktycznych i politycznych — pokładał Hitler w tej operacji. Lawina ruszyła. Pędziła teraz z góry, olbrzymiejąc, zagarniając i unosząc ze sobą wszystko, co napotkała po drodze; ci, którzy ją strącili, nie mieli już sił, by ją zahamować. Posuwanie się faszystów dało się odmierzać kilometrami, straty liczono na dywizje i korpusy, na setki czołgów i dział, na tysiące wozów bojowych. Nacierające armie wyczerpywały się ocieka-jąc krwią. Sztab hitlerowski zdawał sobie z tego sprawę, że nie mógł już powstrzymać wypadków i był zmuszony rzucać coraz to nowe odwody w piekło roz-ogniającej się bitwy. Dowództwo radzieckie odpierało te uderzenia za pomocą oddziałów liniowych, które zajęły tu pozycje obronne. Obserwując wzrost zaciekłości nieprzyjaciela, dowództwo trzymało swe odwody w głębi, czekając, dopóki nie osłabnie rozpęd uderzenia. Jak się potem Mieriesjew dowiedział, pułk jego miał osłaniać armię skoncentrowaną nie do obrony, lecz właśnie do przeciwnatarcia. Dlatego też w pierwszej fazie bitwy zarówno czołgiści, jak związani z nimi lotnicy-myśliwcy byli tylko widzami tej wielkiej bitwy. Skoro nieprzyjaciel wprowadził wszystkie swe siły do walki, pogotowie nr 2 na lotnisku zostało odwołane. Załogom pozwolono spać w ziemiankach i nawet rozbierać się na noc. Mieriesjew i Pietrow zmienili wewnętrzne urządzenie swojej ziemianki. Wyrzucili fotosy gwiazd filmowych i widoki obcych krajobrazów, zdarli hitlerowskie kartony i papiery, ozdobili ściany choiną i świeżą brzózką — i w ich podziemnej norze nie szeleścił już spadając pia- 346 sek. Pewnego ranka, gdy jasne promienie słońca przez nie zaciągniętą zasłonę u wejścia padały na klepisko ziemianki przysypanej igliwiem, gdy obydwaj przyjaciele przeciągali się jeszcze na pryczach zrobionych we wnękach ziemianki, na górze po ścieżce zadudniły czyjeś szybkie kroki i dało się słyszeć magiczne na froncie słowo: „Poczta"! Obydwaj jednocześnie zrzucili koce, ale zanim Mieriesjew przypiął protezy, Pietrow już dopędził listonosza i wrócił niosąc z triumfem dwa listy do Aleksieja. Był to list od matki i od Oli. Aleksiej wyrwał je z rąk przyjaciela, lecz w tejże chwili na lotnisku poczęto bić gęsto w szynę żelazną; załogi wzywano do maszyn. Mieriesjew wsunął listy w zanadrze i zapomniawszy 0 nich natychmiast pobiegł wraz z Pietrowem przez las wydeptaną ścieżką prowadzącą do miejsca postoju samolotów. Biegł dosyć szybko, podpierając się laską 1 z lekka się tylko kołysząc. Gdy podbiegł do samolotu, z silnika zdjęty już był pokrowiec i mechanik, dziobaty i skory do śmiechu chłopak, dreptał niecierpliwie przy maszynie. Silnik zawył. Mieriesjew spojrzał na „szóstkę", którą latał dowódca dywizjonu. Kapitan Czesłow wyprowadzał swój aparat na polanę. Podniósł w kabinie rękę do góry, co znaczyło: „Uwaga!" Silniki wyły. Od pędu śmigieł bielejąc kładła się na ziemię trawa; zielone włosy brzóz płaczących rozwiewały się na wietrze i łopotały, gotowe urwać się razem z gałęźmi. Jeszcze po drodze któryś z mijających Aleksieja lotników zdążył mu krzyknąć, że czołgiści przechodzą do natarcia. Znaczyło to, że lotnicy mieli teraz za zadanie osłaniać przejście czołgów przez umocnienia nieprzyjaciela, rozbite i przeorane ogniem artylerii, oraz z powietrza strzec nacierających czołgów. Strzec z powietrza? Wszystko jedno. W bitwie o takim napięciu nie 347 mógł to być zwykły lot. Kędyś tam w górze, prędzej czy później, spotyka się nieprzyjaciela. Będzie to próba sił, w której Mieriesjew udowodni, że nie jest gorszy od innych lotników, że dopiął swego. Aleksiej denerwował się. Ale nie był to strach śmierci. Nie było to również przeczucie niebezpieczeństwa, właściwe ludziom nawet najbardziej odważnym i opanowanym. Umysł jego zaprzątnięty był czym innym; czy rusznikarze sprawdzili kaemy i działka, czy nie zawiedzie radio w nowym, nie wypróbowanym jeszcze w walce hełmie bojowym, czy nie nawali Pietrow, czy się nie załamie, gdy dojdzie do boju powietrznego, czy się gdzieś nie zawieruszyła laska — podarunek Wasilija Wasiljewicza, a nawet — czy ktoś mu nie świśnie z ziemianki powieści, od której się oderwał w najciekawszym miejscu i w tym rwetesie zostawił na stoliku. Przypomniał sobie, że się nie pożegnał z Pietrowem, i już z kabiny pomachał mu ręką. Ale chłopiec nie widział. Tiwarz jego w skórzanym obramowaniu hełmu płonęła szkarłatnymi wypiekami. Patrzył niecierpliwie na wzniesioną rękę dowódcy. Oto ręka opadła. Zamknęły się kabiny. Trójka samolotów parsknęła na starcie, ruszyła, potoczyła się; za nią następna, z kolei trzecia... Pierwsze samoloty wzbijały się już w górę. Za nimi wznosi się dwójka Mieriesjewa. W dole już się chybocze z boku na bok płaska ziemia. Nie tracąc z pola widzenia pierwszej trójki, Aleksiej podciąga do niej, z tyłu zaś, w styku z nim, idzie trzecia trójka. Oto już pierwsza linia. Dziobata, podziurawiona pociskami ziemia, podobna z góry do zakurzonej drogi, na którą spadły pierwsze rzęsiste strugi ulewy. Poryte, pokopane korytarze okopów... malutkie pryszczyki schronów i bunkrów, nastroszone belkami i cegłą. Żółte iskry pryskają i gasną po całej poszarpanej dolinie: 348 to właśnie jest ogień wielkiego boju. Jakże filigranowe, drobniutkie i dziwne wydaje się to wszystko z góry! Nie do wiary, że tam w dole wszystko płonie, ryczy, trzęsie się, że śmierć hula po okaleczonej ziemi, wśród dymu i czadu zbierając obfite żniwo. Przelecieli nad czołowymi pozycjami, zatoczyli półkole nad tyłami nieprzyjacielskimi, przesadzili znów linię boju. Nikt nie strzelał do nich. Ziemia zbyt była zajęta swymi ciężkimi sprawami ziemskimi, żeby zwracać uwagę na dziewięć malutkich samolotów unoszących się nad nią wężowo. Lecz gdzież są czołgiści? Aha! Otóż i oni. Mieriesjew ujrzał, jak z bujnej zieleni lasu liściastego poczęły wypełzać na pole jeden za drugim czołgi, podobne z góry do niemrawych, szarych żuczków. Po chwili wysypało się ich już bardzo dużo, lecz wciąż nowe wyłaziły ze skłębionej zieleni i rozciągały się po drogach, przedzierały prizez parowy. Oto pierwsze wdrapały się na wzgórze, dotarły do zoranej pociskami ziemi. Z ich lufek poczęły tryskać czerwone iskierki. Nawet dziecka, nawet nerwowej kobiety nie przeraziłby ten gigantyczny atak czołgów, ten zawrotny najazd setek maszyn na resztki umocnień hitlerowskich, gdyby go oglądały z góry, jak go oglądał Mieriesjew. W owej chwili w szumie i dzwonieniu wypełniającym słuchawki hełmu usłyszał Mieriesjew chropowaty i nawet w tym momencie apatyczny głos kapitana Czesło-wa: — Uwaga! Tu — Lampart trzy, tu — Lampart trzy. Na prawo „łapciarze", „łapciarze"! Kędyś na przedzie zobaczył Aleksiej króciutką kre-seozkę samolotu dowódcy. Kreseczka zakołysała się. Znaczyło to: rób to, co ja. Mieriesjew powtórzył tę komendę. Obejrzał się. Pietrow szedł z nim razem prawie się nie odrywając. Zuch! — Trzymaj się stary! — krzyknął mu Mieriesjew. 349 — Trzymam się! — dobiegło z zamętu, trzasku i szumu. — Tu — Lampart trzy, tu — Lampart trzy. Za mną! — zatrzeszczało w słuchawkach. Nieprzyjaciel był blisko. Nieco niżej od nich, w szyku ulubionym przez Niemców — gęsiego dwójkami — szły jednosilnikowe bombowce „Ju-87". Miały nie chowane podwozia, które podczas lotu wisiały pod kadłubem. Koła były osłonięte podłużnymi owiewkami. Wyglądało to tak, jak gdyby z brzucha samolotu sterczały nogi obute w łapcie. Stąd też w gwarze lotniczej przezwano je na wszystkich frontach „łapciarzami". Sławne nurkowce, które zyskały sobie zbójecki rozgłos w walkach nad Polską, Francją, Holandią, Danią, Belgią i Jugosławią — wynalazek hitlerowski, o którym na początku wojny prasa całego świata opowiadała tyle strasznych rzeczy — szybko stały się przeżytkiem nad obszarami Związku Radzieckiego. Lotnicy radzieccy w niezliczonych starciach wymacali ich słabe strony i wśród asów radzieckich „łapciarz" uchodził za zwierzynę zgoła niegrubą — za coś w rodzaju głuszca czy zająca —¦ nie wymagającą od myśliwego szczególnego mistrzostwa. Kapitan Czesłow ciągnął swoją eskadrę nie wprost na nieprzyjaciela, lecz w jakieś oskrzydlenie. Mierie-sjew pomyślał, że przezorny dowódca zachodzi „pod słońce", ażeby potem, zamaskowawszy się w jego oślepiających promieniach i pozostając niewidocznym, pod-kraść się do wroga jak najbliżej i znienacka spaść na niego. Mderiesjew uśmiechał się: czy nie zbytek zaszczytu dla „łapciarzy" ten skomplikowany manewr? Zresztą ostrożność nie zawadzi. Obejrzał się znowu: Pie-trow szedł z tyłu — widać go było doskonale na tle białego obłoku. Teraz szyk nurkowców nieprzyjacielskich zwisał na 350 prawo od nich. Szły ładnie, równo, jak gdyby powiązane jakąś niewidzialną nicią. Płaty ich błyskały oślepiająco, oświetlone z góry słońcem. — Lampart trzy. Atak! — wdarł się w uszy Mie-riesjewa urywek komendy dowódcy. Mieriesjew widział, jak z prawej strony, z wysokości, jak gdyby się ześlizgując z góry lodowej, spadł pędem na flankę szyku nieprzyjacielskiego Czesłow wraz ze swym towarzyszem. Serie pocisków chlasnęły w najbliższego „łapciarza", który runął gwałtownie. Czesłow zaś ze swym towarzyszem i trzecim samolotem ze swego klucza skoczyli w utworzoną lukę i zniknęli za szykiem nieprzyjacielskim. Nurkowce hitlerowskie natychmiast zwarły za nim swe szeregi; „łapciarze" szły dalej w idealnym porządku. Rzuciwszy swe hasło Aleksiej chciał krzyknąć: „atak!" — ale w podnieceniu z gardła wydarło mu się tylko świszczące: „a-a-a!" Mknął już w dół, nic nie widząc prócz tego składnie płynącego szyku nieprzyjacielskiego. Wybrał sobie samolot, który zajął miejsce strąconego przez Czesłowa. W uszach mu dzwoniło, serce gotowe było wyskoczyć przez gardło. Chwycił samolot w pajęczynowy krzyżyk celownika i pędził ku niemu trzymając obydwa kciuki na przycisku spustu. Na prawo od niego mignęły jak gdyby sznury szare i kosmate. Aha! Strzelają. Spudłowali. Znowu — i już bliżej. Nietknięty. A Pietrow? Również cały. Widać go z lewej strony. Wymknął się. Zuch chłopiec! Szary kadłub „łapciarza" zwiększa się w krzyżyku. Palce czują chłodne aluminium spustu. Jeszcze odrobinka... W takiej oto chwili Aleksiej z triumfem odczuł całkowite zespolenie się ze swą maszyną. Odczuwał silnik, jak gdyby on walił w jego własnej piersi. Całym swym jestestweni czuł lotki i stery, nawet niezdarne sztuczne nogi nabrały, zda się, wrażliwości i nie zawadzały 351 w tym zjednoczeniu się z maszyną w pędzie zawrotnym i opętanym. Wyśliznął się, ale znów został złapany w krzyżyk celownika zgrabny, wymuskany kadłub nieprzyjacielskiego samolotu. Pędząc na niego Mieriesjew nacisnął spust. Nie słyszał wystrzałów, nie widział nawet smug ognistych, wiedział jednak, że trafił — i nie zatrzymując się pędził na samolot nieprzyjacielski, pewny, że tamten runie, zanim się z nim zderzy. Oderwawszy oko od celownika, Aleksiej zobaczył ze zdumieniem, że obok runął drugi samolot. Czyżby przypadkiem strącił i ten? Nie. To Pietrow, który ciągnął za nim z prawej strony. To jego robota. Zuch mło-dziak! Ten wyczyn młodego przyjaciela ucieszył Alek-sieja nawet bardziej niż własny. Drugi klucz samolotów przedarł się przez wyłom w szyku nieprzyjacielskim. A tu był już bigos. Druga fala, którą stanowili zapewne piloci mniej doświadczeni, rozpadła się i popsuła szyk. Samoloty z klucza Cze-słowa uganiały się za rozpraszającymi się „łapciarza-mi", oczyszczając przestrzeń i zmuszając nieprzyjaciela do wyrzucenia ładunku bomb na własne okopy. Na tym właśnie polegał przemyślny manewr kapitana Czesło-wa, żeby zmusić hitlerowców do zbombardowania własnych umocnień. Zajście „pod słońce" grało w nim rolę drugorzędną. • . Ale szyk pierwszego szeregu wroga zwarł się znowu. „Łapciarze" nie zaniechały lotu ponad miejsce wyłomu dokonanego przez czołgi. Atak trzeciego klucza nie miał powodzenia. Niemcy nie stracili ani jednego samolotu, natomiast zginął jeden myśliwiec radziecki, strącony przez strzelca nieprzyjacielskiego. Teren, gdzie się rozwijał atak czołgów, był bliska. Nie było czasu nabierać znowu wysokości. Czesłow postanowił zaryzykować atak z dołu. Aleksiej pochwalił go w duszy. Sam pragnął bardzo „tknąć" wroga w brzuch, wyzyskać cu- 352 downe zalety bojowe „Ła-5" w manewrze pionowym. Pierwsza para uniosła się już w górę i smugi pocisków tryskały w powietrzu jak ostre strumienie fontanny. Dwa „łapciarze" od razu ubyły z szyku. Jeden z nich, zapewne przecięty na pół, rozwalił się w powietrzu. Jego ogon, o mało nie zawadził o silnik samolotu Alek-sieja. — Uwaga! — wrzasnął Aleksiej błysnąwszy okiem na samolot Piętrowa i ostro ściągnął na siebie drążek sterowy. Ziemia wywróciła się. Jak gdyby ktoś jednym ciosem wbił Aieksieja w siedzenie, przycisnął do niego. Uczuł posmak krwi w ustach i na wargach, w oczach zaćmiła mu się czerwona mgła. Samolot, ustawiony prawie pionowo,, pędził w górę. Leżąc na oparciu siedzenia, Aleksiej w jednym mgnieniu oka ujrzał w krzyżyku celownika plamisty brzuch „łapciarzsa", jego śmieszne łapcie, okrywające grube koła, nawet gruzły gliny lotniskowej przylepione do nich. Nacisnął obydwa spusty. Gdzie trafił: w zbiorniki, w motor, w ładunek — nie mógł rozpoznać, samolot bowiem od razu znikł w brunatnym tumanie wybuchu. Maszynę Mieriesjewa odrzuciło w bok: przemknął obok chmury ognia. Aleksiej wyrównał i rozejrzał się po niebie. Pietrow szedł za nim z prawej strony, wisząc w bezbrzeżnym błękicie niebios ponad warstwą obło-- ków podobnych do białej piany mydlanej. Pusto było, tylko na widnokręgu, na tle dalekich obłoków widać było kreseczki rozpełzających się na wszystkie strony „łapciarzy". Aleksiej spojrzał na zegarek i zdumiał się. Wydawało mu się, że bój trwał co najmniej pół godziny i paliwo musi być na wyczerpaniu: tymczasem zegarek wskazywał, że wszystko to trwało trzy i pół minuty. — Żyjesz? — zapytał odwracając się do Piętrowa, który się zbliżył i szedł obok. 23 — Opowieść o prawdziwym człowieku 353 Z zamętu dźwięków usłyszał daleki, zachwycony głos: — Żyję... Ziemia... Na ziemi... W dole, na zrytej i poszarpanej falistej dolinie, w kilku miejscach płonęły swądliwe ogniska. Słupy ciężkiego benzynowego dymu wznosiły się w bezwietrznym powietrzu. Ale Aleksiej nie patrzył na dopalające się resztki samolotów nieprzyjacielskich. Patrzył na szarozielone żuczki, które się już szeroko porozbiegały po całym polu. Dwoma parowami czołgały się ku pozycjom nieprzyjacielskim; przednie z nich przelazły już przez okopy. Zionąc czerwonymi ogieńkami już poza linię umocnień nieprzyjacielskich, pełzły coraz dalej, aczkolwiek za nimi wybuchały jeszcze wystrzały i snuły się dymki artylerii hitlerowskiej. Mierdesjew zrozumiał, co znaczy to mnóstwo żucz-ków w głębi rozbitych pozycji nieprzyjacielskich. Stało się to, o czym nazajutrz cały naród radziecki i cały świat miłujący wolność czytał radując się we wszystkich gazetach. Na jednym z odcinków bitwy kur-skiej, po dwugodzinnym huraganowym przygotowaniu artyleryjskim, armia pancerna przerwała niemieckie linie obronne i całą mocą wtargnęła w wyłom torując drogę wojskom radzieckim, które przeszły do natarcia. Z dziewięciu samolotów eskadry kapitana Czesłowa dnia tego dwa nie.wróciły ną lotnisko. W starciu strąconych zostało dziewięć „łapciarzy". Dziewięć i dwa to wynik bezsprzecznie dobry, jeśli mowa o maszynach. Ale strata dwóch kolegów przyćmiła radość zwycięstwa. Wyskakując z kabin lotnicy nie hałasowali, nie krzyczeli, nie omawiali, gestykulując, z zapałem przebiegu utarczki, nie przeżywali na nowo minionego niebezpieczeństwa — jak to zazwyczaj bywa po szczęśliwej walce. Z powagą podchodzili do szefa sztabu, w słowach zwięzłych i skąpych meldowali o wynikach i rozchodzili się nie patrząc na siebie. 354 Aleksiej był w pułku człowiekiem nowym. Poległych nie znał nawet z widzenia. Uległ jednak powszechnemu nastrojowi. W życiu jego nastąpiło najważniejsze i największe wydarzenie, do którego dążył całym wysiłkiem swej woli i wszystkimi władzami duszy — wydarzenie, które rozstrzygnęło o całym jego dalszym życiu i wróciło go na jiowo do szeregu ludzi zdrowych i pełnowartościowych. Ileż to razy — na łóżku szpitalnym i ucząc się chodzić, tańczyć, odzyskując za pomocą uporczywych ćwiczeń utraconą sprawność lotniczą — marzył o tym dniu. I oto dziś, gdy ten dzień nastał, gdy Aleksiej strącił dwóch wrogów i stał się znów równouprawnionym członkiem rodziny myśliwców — podszedł do szefa sztabu podobnie jak inni koledzy, wymienił liczbę swych ofiar, zdał sprawę z przebiegu starcia, pochwalił swego towarzysza walki Piętrowa i odszedł na stronę, w cień brzóz, rozmyślając o tych, co nie powrócili dzisiaj. Jeden tylko Pietrow biegał po lotnisku bez hełmu, z rozwianą jasnobląd czupryną i łapiąc za ręce każdego napotkanego, zaczynał opowiadać: — ...Widzę, że są tuż obok... ręką sięgnąć... Posłuchaj tylko... Widzę, że starszy lejtnant mierzy w czołowego. Wziąłem na cel sąsiedniego. Bęc! Podbiegł do Mieriesjewa, padł u jego nóg na miękki trawiasty mech, rozciągnął się, ale nie wytrzymał w tej spokojnej pozycji i Zerwał się natychmiast: — Jakieście dziś figury robili! Rozkosz była patrzeć! Aż w oczy ćmiło!... Czy wiecie, jak ja go gruchnąłem? Posłuchajcie tylko... Idę za wami i widzę, że on tuż obok... ręką sięgnąć, tak jak wy teraz stoicie... — Zaczekaj no, chłopie — przerwał mu Aleksiej i pomacał się po kieszeniach. — Listy, listy, gdzie ja je wetknąłem? Przypomniał sobie listy, które dziś otrzymał i nie 355 zdążył przeczytać. Nie znalazł ich w kieszeni i oblał się zimnym potem. Wreszcie namacał pod bluzą na piersi szeleszczące koperty i odetchnął z ulgą. Wydostał list od Oli, usiadł pod brzozą nie słuchając swego upojonego przyjaciela. Począł delikatnie otwierać kopertę. W tym momencie głośno strzeliła rakietnica. Czerwony, roziskrzony wąż zatoczył łuk nad lotniskiem i zgasł zostawiając za sobą szary, rozpływający się z wolna ślad. Lotnicy zerwali się. Aleksiej w biegu wetknął kopertę w zanadrze^ Nie zdążył przeczytać nawet słówka. Otwierając list namacał w nim tylko, oprócz papieru, coś sztywnego. Lecąc teraz na czele zespołu znanym już szlakiem, dotykał od czasu do czasu koperty: co ona może zawierać? Dla gwardyjskiiego pułku myśliwców, w którym służył obecnie Aleksiej, dzień, kiedy czołgi dokonały przerwania linii nieprzyjacielskiej, stał się początkiem gorączki bojowej. Eskadry jedna po drugiej wylatywały nad rejon przełamania. Zaledwie jedna zdążyła powrócić z walki i wylądować, a już na zmianę jej wzbijała się następna, do tej zaś, co wylądowała, pędziły już wozy benzynowe. Obfitym strumieniem lała się benzyna do opróżnionych zbiorników. Nad zagrzanymi silnikami, niczym nad polem po ciepłym deszczu letnim, drgała galaretowata mgiełka. Lotnicy nie opuszczali kabin. Nawet obiad przynoszono im tutaj w aluminiowych menażkach. Ale nikt nie mógł jeść. Czym innym była zajęta głowa w owych chwilach. Jedzenie stawało w gardle. Kiedy eskadra kapitana Czesłowa wylądowała znowu i samoloty, przetoczone pod lasek, poczęły nabierać benzyny, Mieriesjew siedział uśmiechnięty w kabinie i czując, jak go łamie po kościach przyjemne zmęczenie, spoglądał niecierpliwie w niebo i popędzał mechaników. Pragnął znowu i znowu brać udział w walce, by wy- 356 próbować siebie. Dotykał wciąż w zanadrzu szeleszczących kopert, ale w takich warunkach nie chciało mu się czytać listów. Dopiero wieczorem, gdy zmrok całkowicie osłonił rejon natarcia armii, załogi myśliwców zostały zwolnione i mogły wrócić do ziemianek. Mieriesjew poszedł nie najkrótszą ścieżką leśną, jak się chodziło zazwyczaj, ale drogą okólną, przez pole zarosłe burzanem. Pragnął skupienia, wytchnienia po zgiełku i łoskocie, po całej pstrokaciźnde wrażeń tego długiego dnia. Wieczór był przejrzysty, wonny i taki cichy, że huk odległej już teraz kanonady zdał się nie wrzawą w boju, lecz odgłosem przechodzącej bokiem burzy. Droga prowadziła przez dawne pole żytnie. Wciąż ten sam, ponury, czerwonawy chwast burzanu, który w zwykłych warunkach życia ludzkiego wysuwa nieśmiało swe cieniutkie łodyżki kędyś w zakamarkach podwórza albo spod stosu kamieni przydrożnych — słowem, tam, gdzie rzadko zagląda gospodarskie oko człowieka — piętrzył się teraz jak ściana, wybujały, bezczelny, potężny, grzebiąc pod sobą ziemię zapłodnioną potem wielu pokoleń pracowników. I zaledwie gdzieniegdzie, niby źdźbło trawy, całkowicie przezeń zagłuszonej, kiełkowały rzadkie, wątłe kłoski zboża — samosiejki. Rozzuchwalony chwast wyciągał wszystkie soki z ziemi, pochłaniał wszystkie promienie słońca, pozbawił zboże pokarmu i światła i kłoski jego uschły, zanim zakwitły, zanim wezbrały ziarnem. Mieriesjew myślał, że hitlerowcy podobnie chcieli zapuścić korzenie na naszym polu, nasycać się naszymi sokami, rozpanoszyć się na naszym dorobku butnie i straszliwie, przysłonić słońce — i wyrugować wielki, pracowity i potężny naród z jego niw i ogrodów, pozbawić go wszystkiego, wyssać, zagłuszyć, jak ten chwast zagłuszył wątłe kłosy, które zatraciły nawet 357 swój piękny kształt bujnej rośliny uprawnej. Czując przyływ chłopięcego zawadiactwa Aleksiej grzmocił swą laską czerwonawe i dymnoszare ciężkie główki zielska, ciesząc się, że całym pokosem kładą się ścięte harde łodygi. Pot spływał mu z twarzy. Ale nie przestawał tłuc chwastów zagłuszających zboże, doznając radośnie w swym zmęczonym ciele uczucia wałki i ruchu. Znienacka parsknął za nim „willis", zgrzytnął kołami i zatrzymał się na drodze. Nie oglądając się Mieriesjew zrozumiał, że to dowódca pułku dopędził go i zaskoczył przy tej dziecięcej igraszce. Aleksiej zaczerwienił się po uszy i udając, że nie zauważył samochodu, zaczął dłubać laską w ziemi. — Szermierka, hę? Piękne zajęcie. Całe lotnisko objechałem: gdzie nasz bohater, gdzie się podział? A on — proszę bardzo: z burzanem wojuje. Pułkownik wyskoczył z „willisa". Sam doskonale prowadził wóz i lubił w wolnych chwilach zabawić się nim, podobnie jak lubił sam prowadzić swój pułk na trudne przeprawy, potem zaś wieczorem grzebać się razem z mechanikami przy zasmarowanych silnikach. Chodził zazwyczaj w granatowym kombinezonie i tylko władcze zmarszczki jego pociągłej twarzy oraz nowiutka, szykowna czapka letnia odróżniały go od umorusanej rzeszy mechaników. Ujął za ramiona Mieriesjewa, który wciąż jeszcze w zmieszaniu 'dłubał laską w ziemi. — Niechże się wam przyjrzę. Nic u licha szczególnego. Teraz mogę wyznać: kiedy was przysłano, nie wierzyłem — mimo tego, co o was mówiono w dowództwie armii — nie wierzyłem, że wytrzymacie walkę, i to jeszcze jak... Winszuję. Winszuję i chylę czoło. Idziecie do „kretowiska"? Siadajcie, podwiozę. „Willis" poderwał się i pomknął drogą polną, wyprawiając na zakrętach w pełnym biegu wariackie zwroty. 358 — A może czegoś wam trzeba? Może macie jakieś trudności? Proszę bez skrępowania, macie do tego prawo — mówił dowódca prowadząc zręcznie wóz wprost laskiem, po bezdrożu, wśród kopczastych ziemianek „kretowiska", jak lotnicy przezywali swoje podziemne miasteczko. — Nic mi nie trzeba, towarzyszu pułkowniku. Jestem taki sam jak wszyscy. Najlepiej zapomnieć, że nie mam nóg. — Słusznie. Któraż to wasza nora? Ta? Pułkownik zahamował ostro przed samym wejściem do ziemianki. Zaledwie Mieriesjew zdążył zejść, a już „willis" zniknął w lesie, porykując i chrzęszcząc chrustem, uwijając się wśród brzóz i dąbków. Aleksiej nie poszedł do ziemianki. Położył się pod brzozą na wilgotnym i wełniastym mchu, pachnącym grzybami, i delikatnie wyjął z koperty list od Oli. Jakaś fotografia wymknęła mu się z palców i upadła na trawę. Aleksiej schwycił ją. Serce mu biło jak młotem. Z fotografii patrzyła twarz iznajoma, a zarazem inna, nie do poznania. Ola sfotografowała się w mundurze. Bluza, szeroki pas wojskowy, Order Czerwonej Gwiazdy, nawet odznaka gwardyjska: we wszystkim tym było jej bardzo do twarzy. Podobna była do szczupłego i przystojnego chłopca, odzianego w mundur oficerski. Ale chłopiec ten miał twarz znużoną i jego duże, okrągłe, promienne oczy spoglądały z przenikliwością i powagą. Aleksiej długo patrzył w te oczy. Jego dusza wzbierała bezwiednym, słodkim żalem, jakiego doznaje się, gdy się wieczorem słucha płynących z oddali dźwięków ukochanej pieśni. Znalazł w kieszeni dawną fotografię Oli. Siedziała tam w barwnej sukience na kwitnącej łące wśród białych gwiazdek rumianku. I rzecz dziwna: dziewczyna w bluzie, o oczach zmęczonych, jakiej 359 nigdy nie widział, była mu bliższa i droższa niż tamta, którą znał. Na odwrotnej stronie fotografii był napis: „Nie zapominaj". List był krótki i pełen radości życia. Ola dowodziła już plutonem saperów. Ale jej pluton na razie nie walczył. Zajęty był pracą pokojową. Brał udział w odbudowie Stalingradu. Ola mało pisała o sobie, ale z zapałem opowiadała o wielkim mieście, o jego gruzach, które zaczynały żyć, o tym, jak uprzątają i odbudowują miasto napływające z całego kraju kobiety, dziewczęta i wyrostki, żyjąc w piwnicach, bunkrach, schronach i wykopach pozostałych po oblężeniu, w wagonach kolejowych, w barakach z dykty i ziemiankach. Mówią, że każdy, kto się przyczyni do odbudowy Stalingradu, otrzyma tu potem mieszkanie. Skoro tak, niech Aleksiej wie, że będzie miał gdzie odpocząć po wojnie. Jak to latem bywa, ściemniło się szybko. Ostatnie zdanie Aleksiej doczytał świecąc sobie latarką elektryczną. Przeczytawszy list oświetlił znowu fotografię Oli. Surowo i szczerze patrzyły oczy chłopięcego żołnierza. „Jedyna moja, nie jest ci tam łatwo... Nie ominęła cię wojna, ale i nie złamała! Czekasz? Czekaj, czekaj! Kochasz? Kochaj, umiłowana!" I nagle wstyd się uczyniło Aleksiejowi, że oto mija już półtora roku, jak ukrywa przed nią — bojowniczką Stalingradu — swoje nieszczęście. Chciał już zejść do ziemianki, żeby napisać jej szczerze i uczciwie o wszystkim: niechże ona rozstrzygnie — im prędzej, tym lepiej. Obojgu będzie lżej, gdy się wszystko wyjaśni. Po wypadkach dnia dzisiejszego mógł z nią mówić jak równy z równym. Nie tylko lata: bije się. Dał przecież sobie przyrzeczenie, uczynił ślub, że opowie jej wszystko — albo wówczas, gdy wszystkie nadzieje zawiodą, albo też gdy stanie do boju jak równy wśród równych. Teraz osiągnął to. Dwa samoloty strącone 360 przezeń spadły i spłonęły w zagajniku na oczach wszystkich. Oficer inspekcyjny odnotował to w dzienniku bojowym. Meldunek o tym poszedł do dywizji, do armii, do Moskwy... Wszystko niby w porządku, ślub dopełniony, można napisać. Ale biorąc rzecz ściśle — czy „łapciarz" jest godnym przeciwnikiem dla myśliwca? Wytrawny myśliwy nie będzie się przecież chwalił, że postrzelił — dajmy na to — zająca. Ciepła, wilgotna noc zgęszezała się w lesie. Teraz, gdy huk boju przesunął się na południe, gdy łuna dalekich pożarów zaledwie była widoczna poprzez sieć gałęzi — dały się słyszeć wyraźnie wszystkie szmery nocne wonnego i kwitnącego lasu: opętane, gwałtowne trzaskanie koników polnych na skraju, gardłowe kumkanie setek żab w pobliskim bagnie, ostry krzyk derkacza i ów śpiew słowiczy zagłuszający wszystko, wypełniający wszystko, królujący w wilgotnym półmroku. Białe plamy księżycowe, z czarnymi cieniami na przemian, pełzały na trawie u nóg Aleksieja, który wciąż siedział pod brzozą na miękkim, teraz już wilgotnym mchu. Wyjął znowu fotografię, położył ją na kolanach i patrząc, jak igra na niej światło księżyca, zadumał się. Nad nim, po niebie czystym i granatowym, ciągnęły na południe jedna za drugą ciemne, malutkie sylwetki nocnych bombowców. Wyły basowo ich silniki. Ale nawet ten głos wojny w lesie pełnym poświaty księżycowej i śpiewu słowiczego odczuwało się niby spokojne buczenie chrząszczy. Aleksiej westchnął, schował fotografię do kieszeni bluzy. Skoczył sprężyście, otrząsając się z czarodziejskiego uroku nocy letniej, i chrzęszcząc chrustem wbiegł do swej ziemianki, gdzie chrapał już słodko i rozlewnie Pietrow, rozwalony junacko na wąskim łożu żołnierskim. 361 Załogi samolotów zbudzono przed brzaskiem. Sztab armii otrzymał meldunek, z którego wynikało, że nad rejon wyłomu dokonanego przez czołgi radzieckie przyleciała wczoraj większa jednostka samolotów hitlerowskich. Wywiad lotniczy został potwierdzony przez poszczególne obserwacje terenowe; można było wyciągnąć z nich wniosek, że dowództwo nieprzyjacielskie, doceniając grozę sytuacji wytworzonej przez wyłom czołgów u podstawy łuku kurskiego, ściągnęło tu dywizję lotniczą „Richthofen", do której dokompletowano najlepszych asów hitlerowskich. Dywizja ta została po raz ostatni rozbita pod Stalingradem i znów zmartwychwstała gdzieś na dalekim zapleczu niemieckim. Pułk uprzedzono, że przypuszczalny przeciwnik jest liczny, wyposażony w najnowsze samoloty „Focke-Wulf--190" — i bardzo doświadczony. Rozkaz zarządzał ostre pogotowie i szczelną osłonę tych oddziałów bojowych, które poczęły ściągać w nocy za walczącymi na przedzie czołgami. „Richthofen"! Starym lotnikom dobrze była znana nazwa dywizji, której patronował sam Hermann Goe-ring. Gdzie tylko bywało kuso na froncie, Niemcy natychmiast pchali tę dywizję. Jej załoga lotnicza, która częściowo grasowała swego czasu nad Hiszpanią republikańską, biła się umiejętnie, zaciekle i słynęła jako groźny przeciwnik. — Podobno jakieś tani „Richthofeny" przyleciały do nas. Żeby tak doszło do spotkania! Dalibyśmy łupnia „Riehthofenom"! — perorował w stołówce Pietrow pałaszując śniadanie i zerkając przez otwarte okno na po-sługaczkę Raję, która ze stosu kwiatów polnych układała wiązanki i wstawiała je w gilzy od pocisków wyczyszczone kredą aż do połysku. 362 Ta wojownicza tyrada o „Richthofenach" zwrócona była naturalnie nie tyle do Aleksieja, który dopijał właśnie kawę, ile do dziewczyny zajętej kwiatami i ślącej spod oka spojrzenia rumianemu, hożemu Pietrowowi. Mieriesjew przyglądał się im z dobrodusznym uśmiechem. Ale gdy się mówiło o rzeczach poważnych, nie lubił żartów i próżnej gadaniny. — „Richthofen" to nie byle co. „Richthofen" — to znaczy pilnuj się, bracie, jeśli nie chcesz dzisiaj spłonąć w burzanie. Nie gapić się, nie tracić łączności. „Richthofen", bracie, to taki zwierz, że jeszcze gęby nie zdążysz otworzyć, a on już chrupie cię w zębach... O świcie -odleciała pierwsza eskadra pod dowództwem samego pułkownika. Podczas gdy działała w powietrzu, gotowała się do lotu druga grupa złożona z dwunastu myśliwców. Miał ją prowadzić major gwardii Fiedotow, Bohater Związku Radzieckiego, po dowódcy najbardziej doświadczony w pułku pilot. Samoloty były gotowe, lotnicy siedzieli w kabinach. Silniki pracowały z cicha na małym gazie i na skraju lasu hulał skutkiem tego porywisty wiaterek, podobny do tego, co to obmiata ziemię i potrząsa drzewami przed burzą, gdy na spragnioną ziemię spadają już pierwsze, duże i ciężkie krople deszczu. Siedzący w kabinie Aleksiej patrzył, jak się zniżały samoloty pierwszego dywizjonu opadające ślizgiem. Odruchowo, bezwiednie przeliczał je i począł się niepokoić, kiedy pomiędzy lądowaniem dwóch maszyn nastąpiła przerwa. Ale oto siadł ostatni. Są wszystkie! Aleksiej poczuł ulgę w sercu. Zaledwie ostatni samolot przetoczył się na stronę, poderwała się „jedynka" majora Fiedotowa. Parami wzbijały się w górę myśliwce. Oto uszykowały się nad lasem. Zakołysawszy skrzydłami, Fiedotow wszedł na 363 I kurs. Lecieli nisko i ostrożnie, trzymając się rejonu wczorajszego wyłomu. Tym razem ziemia przelatywała pod samolotem Aleksieja nie z wielkiej wysokości, nie z dalekiego planu, który nadaje wszystkiemu wymiary nieprawdziwe i filigranowe, lecz uciekała całkiem blisko. Co mu się wczoraj wydawało zabawą, dziś roztaczało się pod nim jako olbrzymie, nieprzejrzane pole bitwy. Zawrotnie mknęły pod skrzydłami pola, łąki i gaje, zorane pociskami i bombami, zryte okopami. Migały rozrzucone po polu trupy i działa opuszczone przez obsługę, sterczące pojedynczo albo też całymi bateriami; migały trafione czołgi i długie stosy pogruchotanego żelastwa i drzew tam, gdzie artyleria ostrzeliwała kolumny. Przepłynął duży, ale całkowicie skoszony kanonadą las. Z góry podobny był do pola zdeptanego przez olbrzymi tabun. Wszystko to pędziło z szybkością filmu i zdawało się, że film ten nie ma końca. Wszystko mówiło o zaciekłości walki i przelewie krwi, o wielkich stratach, o ogromie odniesionego tu zwycięstwa. Równoległe ślady gąsienic czołgowych zbruździły wszerz i wzdłuż cały ten obszar. Prowadziły coraz dalej w głąb pozycji niemieckich. Było ich dużo. Oko dostrzegało je wszędzie, aż po krańce widnokręgu, jak gdyby przebiegało tędy na południe, poprzez pola, nie wybierając drogi, olbrzymie stado jakichś nieznanych zwierząt. Siadem odchodzących czołgów sunęły drogami, zostawiając za sobą widoczny z dala krąg siwego kurzu, sunęły — jak się wydawało z samolotu, bardzo powoli — nieskończone kolumny artylerii zmotoryzowanej, cysterny benzynowe, olbrzymie furgony warsztatów remontowych ciągnione przez traktory ciężarówki kryte brezentem... Kiedy myśliwce nabierały 364 wysokości, wszystko to przypominało z góry wiosenną wędrówkę mrówek. Nurkując, niby w obłokach, w kłębach wysoko wznoszącego się kurzu, myśliwce przeszły wzdłuż kolumn aż do czołowych „willisów", w których zapewne posuwało się dowództwo czołgów. Niebo nad kolumnami było wolne: kędyś daleko, na mglistym krańcu widnokręgu widać już było nierówne dymy bitwy. Samoloty zawróciły i poleciały wężykiem, wijąc się w głębokim niebie. W owej właśnie chwili nad samą linią widnokręgu dostrzegł Aleksiej naprzód jedną kreseczkę, potem całe ich rojowisko zwisające nisko nad ziemią. Samoloty nieprzyjacielskie! Szły trzymając się ziemi i zmierzając w kierunku kłębów kurzu widocznych z dala ponad czerwonawym, zachwaszczonym polem. Aleksiej obejrzał się instynktownie: jego towarzysz szedł z tyłu zachowując najkrótszy odstęp. Aleksiej wytężył słuch i kędyś z dala usłyszał głos: — Tu Mewa dwa, Fiedotow, tu — Mewa dwa, Fie-dotów. Uwaga! Za mną! W powietrzu, gdzie nerwy lotnika napięte są do ostateczności, panuje taka karność, że lotnik wykonywa nieraz zamierzenia swego dowódcy, zanim ten zdąży dokończyć słów rozkazu. Podczas gdy z dala, poprzez szum i świst, brzmiały słowa nowej komendy, cały zespół — parami, zachowując jednak ogólny zwarty szyk, zawrócił już, aby zajść przeciwnikowi drogę. Wszystko się zaostrzyło do ostateczności: wzrok, słuch, myśli. Aleksiej nie widzi nic oprócz tych dwóch gwałtownie rosnących w oczach samolotów nieprzyjacielskich; nie słyszy nic oprócz trzasku i szumu w nauszni-kach hełmu, gdzie powinien zabrzmieć rozkaz. Zamiast rozkazu słyszy nagle wyraźnie podniecony głos, który mówi w obcym języku: — Achtung! Achtung! „La-fiinf"! Achtung! — krzy- 365 czał ostrzegawczo zapewne obserwator naziemny, uprzedzając swe samoloty o niebezpieczeństwie. Znakomita hitlerowska dywizja lotnicza swoim zwyczajem obstawiała starannie pole walki siecią naziemnych obserwatorów, których wraz z radiostacjami nadawczymi uprzednio zrzucała w nocy na spadochronach w rejonie przypuszczalnych walk powietrznych. Po czym mniej wyraźnie drugi głos, ochrypły i zły, powiedział basem po niemiecku: — Donnerwetter! Links „La-filnf"! Links „La-funf! W głosie tym poprzez złość przebijał się źle ukrywany niepokój. — „Richthofeny", a boją się naszych „Ła" —- szyderczo powiedział przez zęby Mieriesjew, patrząc na zbliżający się szyk nieprzyjacielski i czując w całym swym zwartym ciele radosną lekkość i uniesienie zapału, od którego włosy jeżą się na głowie. Przyjrzał się wrogowi. Były to myśliwce szturmowe „Foeke-Wuif-190" — mocne i zwrotne maszyny, w które lotnictwo hitlerowskie dopiero co zostało wyposażone, a które już otrzymały wśród lotników radzieckich przezwisko „fok". . Liczebnie było ich ze dwa razy więcej niż radzieckich. Szły w szyku doskonałym, jakim się odznaczały dywizje „Richthofenów", szły „schodami", parami ustawionymi w ten sposób, że każda następna osłania tył poprzedniej. Korzystając z przewagi wysokości Fiedo-tow poprowadził swą eskadrę do ataku. Aleksiej w myśli już wyznaczył sobie przeciwnika i — nie tracąc z oka reszty — pędził na niego starając się trzymać go w krzyżyku celownika. Ktoś jednak wyprzedził Fie-dotowa. Jakaś eskadra „Jaków" zaszła z drugiej strony, gwałtownie zaatakowała „Richthofeny" z góry, i to tak pomyślnie, że od razu złamała ich szyk. W powietrzu powstało zamieszanie. Obydwa szyki rozpadły się na 366 I dwójki i czwórki walczące pojedynczo. Myśliwce starały się odciąć przeciwnika smugami pocisków, zajść go od tyłu, atakować z boku. Pary krążyły uganiając się za sobą i w powietrzu zaczęły się skomplikowane tany. Tylko doświadczone oko mogło się rozeznać w tym rozgardiaszu, podobnie jak tylko doświadczony słuch mógł odróżnić poszczególne dźwięki wdzierające się poprzez słuchawka w uszy pilota. Czegóż nie było słychać w owej chwili w eterze! I ochrypłe, soczyste przekleństwa atakującego i szloch przerażenia strąconego, i triumfalny okrzyk zwycięzcy i jęk ranionego, i zgrzyt zębów tego, co wytężał wszystkie siły w ostrym zwrocie, i rzężenie ciężkiego oddechu. Ktoś upojony walką wykrzykiwał pieśń w obcym języku; ktoś stęiknął jak dziecko i zawołał „mamo"; ktoś, naciskając zapewne spust, powtarzał zażarcie: „A masz, a masz, a masz!" Upatrzona ofiara wymknęła się z celownika i Aleksiej zamiast niej zobaczył nad sobą „Jaka", do którego ogona mocno przyczepiła się prostoskrzydła, cygarowa-ta „foka". Od skrzydeł „foki" ciągnęły się już ku „Jakowi" dwie równoległe smugi pocisków. Musnęły jego stateczniki. Mieriesjew rzucił się świecą na odsiecz. W jednym ułamku sekundy mignął nad nim ciemny cień — i właśnie w ten cień postarał się wpakować długą serię ze wszystkiej swej broni. Nie dojrzał, co się stało z „foką". Widział tylko, że „Jak" z uszkodzonym ogonem odleciał dalej już sam. Mieriesjew obejrzał się: a może mu się w tym zamęcie zgubił gdzie .Pietrow? Nie. Szedł prawie obok. — Nie odbijaj się, stary! ¦— powiedział przez zęby Aleksiej. W uszach dzwoniło, trzeszczało, śpiewało. Rozbrzmiewały dwujęzyczne okrzyki triumfu i przerażenia, rzężenie, zgrzytanie zębów, przekleństwa, ciężkie oddechy. 367 I Te odgłosy stwarzały złudzenie, że to nie myśliwce walczą wysoko nad ziemią... Zdawało się," że przeciwnicy sczepili się wręcz, że charcząc i dusząc się, wytężając wszystkie siły przewalają się po ziemi. Mieriesjew rozejrzał się w powietrzu, wyszukując sobie przeciwnika, i nagle uczuł, jak mu mrowie przebiegło po plecach i włosy zjeżyły się na głowie. Nieco niżej zobaczył „Ła-5" i atakującą go z góry „fokę". Nie dostrzegł numeru samolotu radzieckiego, ale pojął i odczuł, że to Pietrow. „Foka" pędziła wprost na niego, terkocząc ze wszystkiej swej broni. Życie Piętrowa wisiało na włosku. Walka toczyła się tak blisko, że Alek-siej nie mógł pośpieszyć przyjacielowi z pomocą zachowując wszystkie zasady ataku lotniczego. Nie było czasu ani miejsca, żeiby atak rozwinąć. Życie kolegi, postawione na kartę, kazało Aleksiejowi ryzykować. Rzucił swoją maszynę pionowo w dół i dodał gazu. Samolot, pociągany własnym ciężarem, pod wpływem siły bezwładności i pełnego gazu, dygocąc w nadzwyczajnym natężeniu, spadł jak kamień, nie, nie jak kamień, ale jak rakieta — wprost na krótkoskrzydłe cielsko „foki", oplątując je smugami pocisków. Czując, że skutkiem tej obłąkanej szybkości i raptownego opadania traci przytomność, Mieriesjew leciał w otchłań i zmąconymi, przekrwionymi oczami zaledwie dostrzegł, że przed samym jego śmigłem „fokę" spowija dymny obłok wybuchu. A Pietrow? Zniknął. Gdzie jest? Strącony? Zeskoczył? Uszedł? Niebo dokoła było czyste; skądsiś z dala, z niewidocznego już samolotu, w uciszonym eterze huczał głos: — Tu — Mewa dwa, Fiedotow! — Tu — Mewa dwa, Fiedotow! Do mnie, do mnie! Tu — Mewa dwa... Fiedotow zapewne zbierał swą grupę. Po rozprawie z „foką", wyprowadziwszy swój samolot z szaleńczego pionowego nurkowania, Mieriesjew, 368 dysząc ciężko i chciwie, rozkoszował się ciszą, która nastąpiła, chłonął radość zwycięstwa i cieszył się, że niebezpieczeństwo minęło. Spojrzał na busolę, żeby określić kurs powrotu, i zmarszczył się, widząc, że paliwa jest mało i wątpliwie, czy starczy go do lotniska. Ale w następnej chwili ujrzał coś bardziej straszliwego niźli paliwomierz ze wskazówką zbliżającą się do zera. Z kudłów strzępiastego obłoku pędził wprost na niego „Foc-ke-Wulf-190", który nie wiadomo skąd się tu wziął. Nie było czasu myśleć. Nie było dokąd uchodzić. Przeciwnicy z całym impetem pędzili na siebie. Odgłosy boju powietrznego, jaki się wywiązał ponad drogami, którymi ciągnęły tyły nacierającej armii, słyszeli nie tylko jego uczestnicy siedzący w kabinach swych walczących samolotów. Poprzez mocną radiostację słuchał ich również pułkownik Iwanów, dowódca gwardyjskiego pułku myśliwskiego, znajdujący się na lotnisku. Sam będąc doświadczonym asem, ze zgiełku dochodzącego z eteru wnioskował, że walka wre zaciekła, że przeciwnik jest silny i zawzięty i nie chce ustąpić z powietrza. Wiadomość o tym, że Fiedotow toczy uporczywy bój nad drogami, szybko obiegła lotnisko. Kto tylko mógł, wybiegł z lasu na polanę i patrzył z. trwogą na południe, skąd miały powrócić samoloty. Lekarze w fartuchach, dojadając coś jeszcze po drodze, wybiegli ze stołówki. Samochody sanitarne, z wielkimi czerwonymi krzyżami na dachach swych pudeł, niczym słonie powyłaziły z krzaków,i ustawiły się terkocząc pracującymi silnikami. Pierwsza wynurzyła się spoza wysokopiennej ściany 24 — Opowieść o prawdziwym człowieku 369 lasu, zniżyła się i — nie zataczając koła — pobiegła po obszernym polu „jedynka" Bohatera Związku Radzieckiego, Fiedotowa, i „dwójka" jego towarzysza. Natychmiast po niej wylądowała następna para. Powietrze nad lasem huczało od silników powracających samolotów. — Siódmy, ósmy, dziewiąty, dziesiąty — liczyli na głos ci, co stali na lotnisku i z coraz większym napięciem patrzyli w niebo. Lądujące samoloty zjeżdżały z pola, podchodziły do swych schronów i milkły. Ale dwóch maszyn brakowało. W tłumie oczekujących zaległa cisza. Minęła długa chwila przygnębiającego wypatrywania. —, Mieriesjew i Pietrow — ktoś szepnął. Nagle jakiś głos kobiecy wrzasnął radośnie na całe lotnisko: — Leci! Rozległ się warkot silnika. Spoza pasma brzóz, zawadzając niemal o nie wysuniętymi kołami, wyleciała „dwunastka". Samolot był pokaleczony, kawał statecznika miał wyłamany: koniec lewego skrzydła trzepotał się na cięgnach. Samolot jakoś dziwacznie dotknął ziemi, podskoczył wysoko, znowu dotknął i znowu podskoczył. W ten sposób podskakiwał prawie do krawędzi lotniska i zamarł nagle z uniesionym w górę sterem. Samochody sanitarne z lekarzami na stopniu, kilka „willisów" i cały tłum oczekujących — wszyscy rzucili się ku niemu. Z kabiny n&t się nie pokazywał. Podniesiono osłonę. Wbite w siedzenie, w kałuży krwi pławiło się ciało Piętrowa. Głowa opadła bezwładnie na piersi. Twarz przesłaniały długie, mokre pasma płowych włosów. Lekarze i siostry odpięli pasy, zdjęli skrwawiony, poszarpany odłamkami spadochron, wynieśli ostrożnie nieruchome ciało. Lotnik miał przestrzelone nogi, nadwerężoną rękę. Ciemne plamy krwi roz- 370 chodziły się szybko po granatowym kombinezonie. Na miejscu zrobiono mu pierwszy opatrunek, złożono go na noszach i poczęto wnosić do samochodu. W tej właśnie chwili otworzył oczy. Szeptał coś, ale tak słabo, że nic nie można było dosłyszeć. Pułkownik pochylił się ku niemu. — Gdzie Miriesjew? — spytał ranny. — Jeszcze nie wylądował. Podniesiono nosze, ale ranny sprzeciwił się stanowczym ruchem głowy i usiłował nawet się zerwać. — Stójcie! Nie zabierajcie mnie. Nie chcę! Będę czekał na Mieriesjewa. Uratował mi życie. Opierał się tak gwałtownie, odgrażał się, że zerwie opatrunki, iż pułkownik machnął ręką, odwrócił się i wycedził przez zęby. — Niech będzie. Zostawcie go. Mieriesjew ma paliwa nie więcej niż na minutę. A ten nie umrze. Pułkownik patrzył, jak na jego sekundniku pulsując posuwała się czerwona wskazóweczka. Wszyscy spoglądali na siny pas, spoza którego szczytów powinien był się ukazać ostatni samolot. Wytężali słuch. Ale oprócz dalekiego huku kanonady i kucia dzięcioła, który gdzieś w pobliżu postukiwał twardo, nic nie było słychać. Jakże długo niekiedy wlecze się minuta! Przeciwnicy pędzili na siebie pełnym gazem. „Ła-5" i „Focke-Wulf-190" — były to maszyny szyb-kolotne. Przeciwnicy zbliżali się z szybkością przewyższającą szybkość głosu. Aleksiej Mieriesjew i nie znany mu as hitlerowski ze sławnej dywizji „Richthofenów" szli do ataku czołowego. Lotniczy atak czołowy trwa kilka mgnień, w ciągu 371 których nawet najbardziej prędki człowiek nie zdąży zaciągnąć się papierosem. Ale te mgnienia wymagają od lotnika takiego napięcia nerwów, takiej próby wszystkich władz ducha, że w walce naziemnej starczyłoby tego na cały dzień bitwy. Wyobraźcie sobie dwa szybkie myśliwce pędzące na siebie z całą szybkością bojową. Samolot nieprzyjaciela rośnie w oczach. Oto widać go ze wszystkimi szczegółami: widać płaty, mieniący się krąg śmigła, czarne punkty działek. Jeszcze mgnienie — a samoloty zderzą się i rozlecą na takie strzępki, że nie można będzie poznać ani samolotu, ani człowieka. To mgnienie jest próbą nie tylko woli pilota, ale i wszystkich władz jego ducha. Kto jest małoduszny, kto nie wytrzyma potwornego naprężenia nerwów, kto nie czuje w sobie mocy, by zginąć dla zwycięstwa — ten instynktownie szarpie ku sobie drążek, aby przeskoczyć przez pędzący na niego huragan śmierci i w następnym momencie samolot jego runie w dół z rozprutym brzuchem albo z odciętym płatem. Nie ma wówczas ratunku. Doświadczeni lotnicy dobrze o tym wiedzą i tylko najodważniejsi z nich decydują się na atak czołowy. Przeciwnicy wściekle pędzili na siebie. Aleksięj zrozumiał, że ma przed sobą nie młodzika z tak zwanego zaciągu Goeringa, młodzika, którego naprędce nauczono latać według skróconego programu i rzucono do walki, b-y zatkać lukę wytworzoną w lotnictwie hitlerowskim wskutek olbrzymich strat na froncie wschodnim. Miał przed sobą asa „Richthofenów", który na swej maszynie" z pewnością wyrysował już niejedną sylwetkę samolotu jako dowód swych zwycięstw powietrznych. Ten się nie zbłaźni, nie uchyli, nie ucieknie od starcia. — Trzymaj się, „Richthofenie"! — zasyczał przez zęby Aleksięj i gryząc do krwi wargi, sprężywszy się 372 w jeden kłębek twardych mięśni, wpił się oczami w swój cel, całym wysiłkiem woli nie pozwalając sobie zamknąć oczu wobec pędzącego nań nieprzyjacielskiego samolotu. Tak się natężył, iż mu się wydawało, że poza świecącym kręgiem swego śmigła dostrzega przezroczystą osłonę kabiny przeciwnika, a skroś niej — dwoje oczu ludzkich patrzących na niego w napięciu: dwoje oczu płonących zaciekłą nienawiścią. Było to złudzenie wywołane nerwowym napięciem. Jednakże Aleksięj wyraźnie widział te oczy. „Koniec" — pomyślał, jeszcze ściślej zwijając w zbity kłębek wszystkie swe mięśnie. Koniec! Patrząc przed siebie, pędził na spotkanie wzrastającej wichury. Nie. Tamten się nie uchyli. Koniec! Aleksięj przygotował się na śmierć natychmiastową. I oto nagle, na odległość, jak się wydawało Alek-siejowi, wyciągniętego ramienia od jego samolotu, przeciwnik nie wytrzymał, ślianął się w górę — jak błyskawica mignął oświetlony słońcem błękitny brzuch. Aleksięj nacisnął od razu wszystkie spusty i rozpruł ten brzuch trzema ognistymi strugami. Natychmiast zrobił pętlę — i gdy ziemia przelatywała mu nad głową, ujrzał na jej tle z wolna i bezwładnie spadający samolot. Szał triumfu ogarnął Aleksieja. Krzyknął: „Ola!" Zapomniał o wszystkim i począł zataczać w powietrzu spirale towarzysząc zwyciężonemu w jego ostatniej drodze aż do ziemi czerwieniejącej burzanem, aż do chwili, gdy runął na nią wzbijając słup czarnego dymu. Dopiero wówczas minęło napięcie nerwowe Aleksieja, odprężyły się skamieniałe mięśnie... Uczuł ogromne zmęczenie — i wzrok jego padł natychmiast na tarcze paliwomierza. Wskazówka drgała przy samym zerze. Paliwa starczy na trzy minuty, najwyżej cztery. A do lotniska było co najmniej dziesięć minut drogi. 373 Gdyby jeszcze nie trzeba było tracić czasu na nabieranie wysokości... Po co odprowadzał strąconą „fokę" do ziemi! „Smarkaczu, durniu!" — wymyślał sobie Alek-siej. Mózg jego pracował sprawnie i szybko, jak to bywa w chwilach niebezpieczeństwa u ludzi śmiałych i opanowanych. Przede wszystkim trzeba nabrać maksymalnej wysokości. Ale nie w ten sposób, by zataczać koła — przeciwnie, trzeba nabierać jej zdążając jednocześnie w kierunku lotniska. Dobra! Naprowadziwszy samolot na właściwy kurs i widząc, że ziemia poczęła się odsuwać i na widnokręgu stopniowo zachodzić mgiełką — Aleksiej spokojniej już prowadził obliczenia. Na paliwo nie ma co liczyć. Nawet jeśli paliwomierz troszkę łże, zapasu mimo wszystko nie starczy. Wylądować po drodze? Gdzie? Uprzytomnił sobie całą swą krótką marszrutę. Lasy liściaste, bagniste zagajniki, pola pagórkowate w pasie trwałych umocnień, igdzie wrzały walki — wszystko to przekopane wszerz i wzdłuż, całkowicie zryte lejami, oplecione zasiekami drutu kolczastego. Nie. Lądowanie to śmierć. A więc skakać ze spadochronem? Owszem. Można. Nawet zaraz! Otworzyć osłonę kabiny, zrobić zwrot, pchnąć drążek steru od siebie, szarpnięcie — i już.1" Ale samolot — ten ptak cudowny, szybki, śmigły! Jego zalety bojowe trzykrotnie mu dzisiaj ocaliły życie. Rzucić r go, roztrzaskać, zamienić w kupę szczątków aluminiowych? Odpowiedzialność? Aleksiej nie bał się odpowiedzialności. W podobnej sytuacji należało nawet skakać. Ale samolot wydawał mu się w owej chwili żywą istotą, piękną, silną, wspaniałomyślną i oddaną mu, istotą, której porzucenie byłoby nikczemnym przeniewier-stwem. Wreszcie — po pierwszych lotach bojdwych powrócić bez samolotu, obijać się znowu w odwodzie w 374 oczekiwaniu nowego, znów być bezczynnym w tych czasach gorących, kiedy na froncie rodziło się wielkie zwycięstwo? W takich chwilach pętać się bez roboty... — Ani mowy! — powiedział na głos Aleksiej, jak gdyby z oburzeniem odrzucał jakąś niegodną propozycję. Lecieć, dopóki nie stanie silnik! A potem? Jakoś to będzie. I Aleksiej leciał — rozglądając się po okolicy z wysokości trzech, potem czterech tysięcy metrów i starając się wypatrzyć jakąś niewielką chociażby polankę. Na widnokręgu siniał już niewyraźnie las, za którym było lotnisko. Pozostało doń z piętnaście kilometrów. Wskazówka paliwomierza nie drży już: stoi mocno na zerze. Ale silnik jeszcze pracuje. Czym pracuje? Wyżej, jeszcze wyżej... O tak! Z nagła miarowy szum, którego ucho lotnika nawet nie czuje, podobnie jak człowiek zdrowy nie czuje bicia swego serca, przeszedł w inny ton. Aleksiej uchwycił to natychmiast. Las jest wyraźnie widoczny: pozostaje doń ze siedem kilometrów, a ponad lasem — jeszcze trzy, cztery. Niewiele. Ale tętno silnika zmieniło się złowieszczo. Lotnik czuje to całym swym ciałem, jak gdyby nie silnik, lecz on sam począł tracić dech. I nagle — owo straszne kich, kich, które jak ból ostry odzywa się w całym jego ciele... Nie. To nic. Silnik znów pracuje równo. Pracuje, pracuje, hura! Pracuje! A oto już las: widać z góry wierzchołki brzóz — zieloną skłębioną gęstwę kołyszącą się w słońcu. Las. Teraz już w ogóle niepodobna wylądować gdzie indziej — tylko na swoim lotnisku. Drogi są odcięte. Naprzód, naprzód! — Kich, kich, kich! Znowu zahuczał. Czy na długo? W dole las. Piaszczysta droga ciągnie się — prosta i równa jak "przedział na 375 głowie dowódcy pułku. Do lotniska nie więcej niż trzy kilometry. Jest tam — poza zębatą krawędzią, którą Aleksiej, zda się, już dostrzega. Kich, kich — kich, kich! I nagle zrobiło się cicho, tak cicho, że słychać, jak pęd powietrza szumi na zewnątrz kabiny. Koniec? Mieriesjew poczuł, jak zimny pot wystąpił mu na czoło. Skakać? Nie... jeszcze trochę... Ostro pochylił samolot i. począł spadać z powietrznej góry, usiłując ten ślizg uczynić jak najbardziej łagodnym i nie pozwalając jednocześnie, by samolot wpadł w korkociąg. Jakże jest straszna w powietrzu ta zupełna cisza! Taka cisza, że słychać, jak postękuje stygnący silnik, jak krew wali w skroniach i szumi w uszach skutkiem gwałtownego spadania. I jakże szybko pędzi na spotkanie ziemia, jak gdyby olbrzymi magnes przyciągał ją ,do samolotu. Otóż i owa krawędź lasu. Za nią mignął z dala szmaragdowozielony skrawek lotniska. Za późno! Zatrzymawszy się w półobrocie zwisa śmigło. Jak straszny jest ten jego widok w locie! Las już całkiem blisko. Koniec? A więc jednak ona się nie dowie, co się z nim stało, jaką nadludzko ciężką przeszedł drogę w ciągu tych osiemnastu miesięcy, jak mimo wszystko dopiął swego, stał się prawdziwym — no tak, prawdziwym człowiekiem. Żeby się tak bezmyślnie rozbić teraz, gdy się to wreszcie dokonało? Skoczyć? Za późno! Las pędzi i wierzchołki jego w opętanym huraganie zlewają się w jedną nieprzejrzaną zieloną smugę. Raz już gdzieś widział coś podobnego. Gdzie? Ach, prawda — owej wiosny podczas tamtej strasznej katastrofy. Wówczas tak samo pędziły pod skrzydła zielone smugi. Ostatni wysiłek — drążek na siebie... 376 8 Od upływu krwi Pietrow miał szum w uszach. Wszystko — lotnisko, znajome twarze, złociste obłoki wieczorne — zaczynało się nagle kołysać, wirować z wolna i rozpływać. Poprawiał przestrzeloną nogę i ostry ból przywracał go do przytomności. — Nie przyleciał? — Jeszcze nie. Nie rozmawiajcie — odpowiadano mu. Czy możliwe, żeby Aleksiej Mieriesjew, który dziś,, niby bóg uskrzydlony, w niepojęty sposób objawił się nagle przed wrogiem w owej właśnie chwili, kiedy Pie-trowowi zdawało się, że wszystko skończone — żeby Mieriesjew leżał gdzieś teraz na tej okropnej, zdartej i zrytej pociskami ziemi jak bezkształtny ochłap spalonego mięsa? I nigdy już sierżant Pietrow nie zobaczy czarnych, nieco zapalczywych i dobrodusznych, drwiących oczu swego prowadzącego. Nigdy? Dowódca pułku spuścił rękaw bluzy: zegarek już nie jest potrzebny. Poprawiając obiema rękami przedział na gładko przyczesanej- głowie, odezwał się jakimś drewnianym głosem: — Teraz już koniec. — Żadnej nadziei? — zapytał ktoś. — Żadnej. Paliwo wyczerpane. Może gdzieś jeszcze opadł albo wyskoczył... Hej tam, zabierzcie nosze. Dowódca odwrócił się i począł coś pogwizdywać fałszując niemiłosiernie. Pietrow znów uczuł, że mu w gardle więźnie jakiś bulgocący kłębek, taki gorący i twardy, że można się było udławić. Dał się słyszeć dziwny, kaszlący szloch. Ludzie wciąż jeszcze stojąc w milczeniu na środku lotniska, zwrócili w tę stronę głowy i odwrócili się natychmiast: ranny lotnik łkał na noszach. 377 — Nieścież go, do wszystkich diabłów! — krzyknął dowódca nieswoim głosem i odszedł szybko, kryjąc twarz przed tłumem i mrużąc oczy jakby od ostrego wiatru. Ludzie poczęli rozchodzić się z wolna. I właśnie w owym momencie — całkiem bezgłośnie, jak cień, drasnąwszy kołami wierzchołki brzóz — wyskoczył znad krawędzi lasu samolot. Jak widmo ześliznął się nad głowami, nad ziemią — i jak gdyby przyciągany przez nią, dotknął trawy jednocześnie wszystkimi trzema kołami. Dał się słyszeć głuchy odgłos, chrzęst żwiru i szelest trawy — niezwykły dlatego, że lotnicy nigdy go nie słyszą z powodu warkotu silnika. Wszystko to się odbyło tak niespodziewanie, że nikt nawet nie zrozumiał, co mianowicie zaszło, aczkolwiek wypadek sam przez się był zgoła zwyczajny: wylądował samolot — i właśnie „jedenastka", ta sama, na którą wszyscy tak czekali. — To on! — ryknął ktoś głosem tak nieprzytomnym i nienaturalnym, że wszyscy natychmiast ocknęli się z odrętwienia. Samolot zakończył już lądowanie, pisnął hamulcami i stanął na samym skraju lotniska, przed ścianą gałęzi-stych białopiennych brzózek, oświetlonych pomarańczowym blaskiem wieczornym. Z kabiny znowu nikt nie wychodzi. Zdyszani ludzie pędzili co tchu do samolotu, przeczuwając coś złego. Dowódca pułku przybiegł pierwszy, skoczył lekko na skrzydło, otworzył osłonę, zajrzał do kabiny. Mieriesjew siedział bez hełmu, blady jak papier krzywiąc w uśmiechu bezkrwiste zielonkawe wargi. Z jego przygryzionej dolnej wargi sączyły się po brodzie dwa strumyki krwi. — Żyjesz? Ranny? 378 Uśmiechając się słabo Aleksiej patrzył na pułkownika wzrokiem śmiertelnie znużonym. — Żyję. Przestraszyłem się bardzo... Ze sześć kilometrów ciągnąłem na spalinach. Lotnicy wiwatowali, winszowali, ściskali mu dłonie. Aleksiej uśmiechnął się. — Nie połamcie skrzydeł, chłopcy! Kto to widział? Gdzie się tak pchacie... Zaraz wylezę... W tym momencie usłyszał kędyś z dołu, spoza tych głów pochylonych nad sobą, głos znajomy, ale tak słaby, jak gdyby dochodził z bardzo daleka: — Alosza, Alosza! Mieriesjew ożył natychmiast. Zerwał się, podciągnął na rękach, wysunął z kabiny swoje ciężkie nogi i omal nie przewróciwszy kogoś znalazł się na ziemi. Twarz Piętrowa była tego samego koloru co i poduszka. W jego zapadłych i podkrążonych oczach świeciły dwie wielkie łzy. — Żyjesz, chłopie? Niechże cię, diable rogaty! Lotnik padł ciężko na kolana przed noszami, objął bezwładną głowę towarzysza, zajrzał w jego niebieskie oczy, cierpiące a jednocześnie promieniujące szczęściem. — Żyjesz? — Alosza, dziękuję, uratowałeś mnie. Jaki ty jesteś, Alosza, jaki... — Ależ nieście rannego, do stu piorunów! Czegoście gęby rozdziawili? — huknął pułkownik. Stał tuż obok, mały, żywy, kołysząc się na swych silnych nogach, w obcisłych, błyszczących butach, które wyglądały spod nogawek granatowego kombinezonu. — Starszy lejtnancie Mierdesjew, złóżcie meldunek o locie. Są strącenia? — Tak jest, towarzyszu pułkowniku. Dwa „Focke- -Wulfy". 379 I — Okoliczności? — Jeden w ataku pionowym. Wisiał przy sterze Piętrowa. Drugi — w ataku czołowym, w odległości mniej więcej trzech kilometrów na północ od miejsca starcia ogólnego. — Wiem, obserwator naziemny zameldował mi przed chwilą... Dziękuję... — Służę ku chwale... — chciał „wypalić" wedle przepisów Aleksiej, ale dowódca, zawsze tak wymagający i przestrzegający regulaminu, przerwał mu głosem nie-urzędowym: — Więc doskonale! Jutro obejmiecie eskadrę po... Dowódca trzeciej eskadry nie powrócił dziś do bazy. Do dowództwa udali się na piechotę. Wobec tego, że loty dnia tego były już zakończone, walił za nimi cały tłum. Zielony wzgórek ziemianki dowództwa był już blisko, gdy wybiegł stamtąd naprzeciw nich oficer inspekcyjny. Zatrzymał się w rozpędzie przed pułkownikiem — radosny, z odkrytą głową i już miał otworzyć usta, żeby coś powiedzieć, gdy pułkownik powstrzymał go głosem suchym i ostrym: — Dlaczego bez czapki? Jak sztubak podczas pauzy? — Towarzyszu pułkowniku, pozwólcie zameldować? — wyrzucił z siebie zdenerwowany lejtnant, prężąc się i łapiąc oddech. — No? — Nasz sąsiad, dowódca pułku „Jaków", prosi was do telefonu. — Sąsiad? Co się stało? Pułkownik żwawo zbiegł do ziemianka. — Coś tam o tobie... — zwrócił się do Aleksieja inspekcyjny, ale z ziemianki rozległ się już głos dowód-, cy: — Mieriesjew, do mnie! Gdy Mieriesjew wyprężył się przed nim na baczność, pułkownik, zakrywając dłonią słuchawkę, rzucił się na niego: — Cóż to mnie w błąd wprowadzacie? Dzwoni sąsiad, pyta: „Kto u ciebie lata na «jedenastce»?" Mówię: „Mieriesjew, starszy lejtnant". On na to: „Ileżeś mu dzisiaj zanotował strąceń?" Powiadam: „Dwa". A on mówi: „Dtipisz mu jeszcze jedno: odczepił dziś od mego steru «fokę». Sam — powiada — widziałem, jak spadła na ziemię". I co? Czemu milczycie? — pułkownik spojrzał zachmurzony na Aleksieja i nie wiadomo było czy żartuje, czy też się gniewa naprawdę. — Czy było tak? Wytłumaczcie sami, macie tu słuchawkę... Halo, słuchasz? Starszy lejtnant Mieriesjew przy telefonie. Oddaję słuchawkę. W uchu Aleksieja rozbrzmiał nieznajomy, charapliwy bas: — Dziękuję, starszy lejtnancie. Uderzenie klasa, podziwiam, uratowałeś mnie. Tak jest. Odprowadziłem go aż do ziemi i widziałem, jak spadł... Wódkę pijesz? Przyjedź do mnie. Masz u mnie litr. Dziękuję, ściskam prawicę. Trzymaj się! Mieriesjew położył słuchawkę. Był tak zmęczony po tym dniu pełaym przeżyć, że ledwie się trzymał na nogach. Myślał teraz tylko o tym, żeby się jak najprędzej dostać do „kretowiska", do swojej ziemianki, zrzucić protezy i wyciągnąć się na pryczy. Stał chwilę przy telefonie, a potem z wolna ruszył ku wyjściu. — Dokąd to? — dowódca pułku zastąpił mu drogę, ujął jego dłoń i ścisnął ją mocno, aż do bólu, swą suchą, małą ręką. — Cóż wam powiedzieć? Chwat! Dumny jestem, że mam takich ludzi. Cóż jeszcze? Dziękuję wam... A ten wasz druh Pietrow, czy gorszy? A inni. Co tu gadać! Z takimi ludźmi wojny się nie przegra! Raz jeszcze ścisnął boleśnie dłoń Mieriesjewa. 380 381 Noc już była, gdy Mieriesjew znalazł sią w swojej ziemiance. Nie mógł zasnąć. Odwracał poduszkę, liczył do tysiąca i z powrotem, przypominał sobie swych znajomych, których nazwiska zaczynały się na literę A, potem na literę B i tak dalej, wpatrywał się, nie odwracając wzroku, w mętny płomyk kaganka — ale wszystkie te po wielokroć wypróbowane środki nie działały dzisiaj. Zaledwie zamykał oczy, mknęły przed nim wyraziście, to znowu ledwo wychylając się z mgły znajome widziadła: z troską patrzył na niego spod swych siwych kudłów dziadek Michajło; dobrodusznie mrugał swymi „krowimi" rzęsami Andriej Diegtiaren-ko; wymyślając komuś, potrząsnął gniewnie swą siwiejącą grzywą Wasilij Wasiljewicz, w uśmiechu wszystkich swych żołnierskich zmarszczek rozpływał się stary strzelec; z białego tła poduszki wioskowa twarz komisarza Worobiowa spoglądała na Aleksieja wzrokiem mądrym, badawezo-drwiącym, rozumiejącym wszystko; mignęły, rozwiane na wietrze, ogniste włosy Ziny;. z uśmiechem mrugał porozumiewawczo i współczująco malutki, ruchliwy instruktor Naurnow... Tyle twarzy miłych i przyjaznych patrzyło, uśmiechając się z mroku, budząc wspomnienia, wypełniając tkliwością serce i tak już przepełnione! Ale oto wśród tych twarzy przyjaznych ukazało się i przysłoniło je wszystkie oblicze Oli — szczupłe oblicze wyrostka w bluzie oficerskiej, o oczach dużych i znużonych. Aleksiej ujrzał je tak wyraźnie i jasno, jak gdyby dziewczyna stanęła przed nim na jawie — taka, jakiej nigdy nie widział. Widzenie było tak dalece rzeczywiste, że Aleksiej aż się uniósł na łóżku. Jakże tu spać! Czując przypływ radosnej energii Aleksiej zerwał się z pryczy, zaświecił „stalingradkę", wydarł z zeszytu arkusz i zaostrzywszy koniuszek ołówka o podeszwę buta zaczął pisać. „Jedyna moja! — pisał nieczytelnie, zaledwie nadążając za pędzącymi myślami. — Strąciłem dziś trzech faszystów. Ale nie o to chodzi. Niektórzy moi koledzy robią to teraz niemal codziennie. Nie chwaliłbym się tym... Jedyna moja, daleka, ukochana! Dziś chcę, dzisiaj mam prawo opowiedzieć Ci o wszystkim, co się stało ze mną przed półtora rokiem i co dotychczas, wyznaję to ze skruchą, ukrywałem przed Tobą. Dzisiaj zdecydowałem się nareszcie..." Aleksiej zamyślił się. Za deskami, którymi była oszalowana ziemianka, piszczały myszy osypując suchy piasek. Wraz ze świeżym i wilgotnym zapachem brzóz i traw kwitnących — przez nie osłonięte wejście wdzie~ rały się z lekka stłumione, zapamiętałe trele słowicze. Gdzieś w pobliżu, za jarem, zapewne pod namiotem stołówki oficerskiej, dwa głosy — męski i kobiecy —¦ śpiewały zgodnie i melancholijnie „Jarzębinę". Jej nuta, wysubtektiona z odległości, nabierała w nocy szczególnie tkliwego powabu, wzniecała w sercu radosny smutek — smutek oczekiwania, smutek nadziei. Daleki, głuchy pogłos kanonady, teraz już zaledwie dolatujący do lotniska polowego, które się nagle znalazło na głębokim zapleczu, nie tłumił ani tej melodii, ani kląskania słowika, ani cichych nocnych szmerów drzemiącego lasu. 382 posłowie VV dniach, gdy bitwa orłowska dobiegała swego zwycięskiego końca i pułki czołowe, nacierające od północy, komunikowały już, że z wyniosłości krasnogórskiej widzą płonące miasto, sztab frontu briańskiego otrzymał wiadomość, że lotnicy gwardyjskiego pułku myśliwców, czynnego na tym odcinku, strącili w ciągu ostatnich dziewięciu dni czterdzieści siedem samolotów nieprzyjacielskich. Przy czym własne ich straty wyniosły zaledwie pięć maszyn i tylko trzech ludzi, dwóch bowiem strąconych wyskoczyło na spadochronach i przedostało się pieszo do swego pułku. Nawet w owym okresie piorunującego natarcia Armii Czerwonej zwycięstwo takie było niezwykłe. Samolotem łącznikowym poleciałem do tego pułku z zamiarem napisania w „Prawdzie" o wyczynach lotników gwardyjskich. Lotnisko pułku znajdowało się na zwykłym wygonie chłopskim, z którego jako tako pościnano kępki i kretowiska. Niby wyląg cieciorki kryły się samoloty na skraju młodego brzeźniaka. Krótko mówiąc, było to zwykłe lotnisko polowe w owej burzliwej dobie wojennej. Wylądowaliśmy na nim pod wieczór, gdy pułk kończył swój wielki znojny dzień. Pod Orłem Niemcy byli szczególnie aktywni w powietrzu. Myśliwce musiały dnia 384 tego dokonać siedmiu lotów bojowych. Już o zachodzie powracały ostatnie eskadry ze swego ósmego lotu. Dowódca pułku — mały, mocno ściągnięty pasem, ogorzały i żwawy człowieczek, w nowym, granatowym kombinezonie, z nieskazitelnym przedziałkiem na głowie — wyznał szczerze, że nic do rzeczy powiedzieć mi dziś nie potrafi, bo od szóstej rano jest na lotnisku, sam trzy razy latał i ledwie trzyma się na nogach ze zmęczenia. Innym oficerom również nie były w głowie wywiady dziennikarskie. Zrozumiałem, że trzeba się będzie zatrzymać do jutra, zresztą na powrót było i tak za późno. Słońce już się chowało za czifby brzóz, zalewając je roztopionym złotem swych promieni. Lądowały ostatnie samoloty. Nie wyłączając silników, z rozbiegu kołowały wprost pod lasek. Mechanicy, unosząc ogon, obracali je o sto osiemdziesiąt stopni.. I dopiero gdy samolot stał już w zielonej ©darniowanej, podziemnej podkowie schronu, wychodził z kabiny blady i zmęczony lotnik. Ostatni przyleciał samolot dowódcy trzeciej eskadry. Otworzyła się przezroczysta osłona kabiny. Naprzód wypadła stamtąd na trawę gruba hebanowa laska, oblepiona złotymi monogramami. Po czym uniósł się szybko na silnych ramionach ogorzały, szerokolicy, czarnowłosy człowiek, zręcznie przerzucił swe ciało przez burtę, spuścił się na skrzydło i zszedł ciężko na ziemię. Ktoś mi powiedział, że jest to najlepszy lotnik w pułku. Żeby nie marnować wieczoru, postanowiłem natychmiast z nim pomówić. Pamiętam doskonale, jak patrząc wprost na mnie swym okiem żywym, czarnym, cygańskim, w którym nieugaszona czupurność chłopięca kojarzyła się dziwnie ze znużoną mądrością człowieka doświadczonego i nie szczędzonego przez życie, powiedział z uśmiechem: — Litości! Słowo daję, że ledwo włóczę nogami. 25 — Opowieść o prawdziwym człowieku 385 W uszach szumi. Jedliście kolację? No to się świetnie składa. Chodźmy do stołówki, zjemy razem. Za strącony samolot otrzymujemy do kolacji po dwieście gramów wódki. Dziś należy mi się czterysta. W sam raz ma nas dwóch. Idziemy? Przy kolacji pogawędzimy, jeżeli was tak przypiliło. Zgodziłem się. Nadzwyczaj mi się spodobał ten otwarty, wesoły człowiek. Ruszyliśmy ścieżką wydeptaną przez lotników na przełaj przez las. Mój znajomy szedł szybko, schylał się niekiedy — żeby uszczknąć po drodze jeżynę lub chwycić w garść gronko białoróżowych borówek, które od razu wrzucał do ust. Zmęczył się dziś zapewne bardzo, szedł bowiem ociężale. Ale się nie podpierał swoją dziwaczną laską. Przewiesił ją przez ramię i z rzadka tylko brał do ręki, żeby ściąć muchomora albo różowy pióropusz krwawnicy. Kiedyśmy przechodzili przez jar i wspinali się po jego spadzistym, śliskim, gliniastym zboczu, lotnik wdrapywał się powoli, pomagając sobie w ten sosób, że czepiał się rękami krzaków. Laską się jednak nie podpierał. Zresztą w stołówce jego zmęczenie minęło, jakby ręką odjął. Siadł pod oknem, skąd widać było zimną czerwień zachodu, co miało — wedle obserwacji lotników — zapowiadać wiatr na dzień jutrzejszy, wypił duszkiem duży kubek wody, pogawędził żartobliwie z przystojną, kędzierzawą kelnerką o jakimś swym przyjacielu leżącym w szpitalu, a który był przyczyną, że dziewczyna przesalała wszystkim zupę. Zajadał smacznie i dużo, ogryzając ze zgrzytem mocnych zębów kości baranie. Dowcipkował przy stole z kolegami, wypytywał mnie o nowiny moskiewskie, interesowały go nowości literackie i premiery teatrów moskiewskich, w których, jak mówił, niestety nigdy jeszcze nie był. Kiedyśmy zjedli trzecie danie — kisiel jagodowy nazywany'tu „chmurą burzową", zapytał: 386 — Gdzie właściwie nocujecie? Nigdzie? A więc dobrze się składa: zanocujecie w mojej ziemiance. — Zasępił się na moment i dodał głuchym głosem: — Mój sąsiad nie wrócił dziś z lotu... Jest wolna prycza. Znajdzie się świeża pościel. Chodźmy. Zaliczał się, jak widać, do tych, co lubią towarzystwo i rozmowę z nowym człowiekiem, od którego chcą koniecznie wywiedzieć się wszystkiego, co się da. Przystałem chętnie. Weszliśmy w jar; po jego obu stokach, w chaszczach maliniaka, miodunki i krwawnicy, pachnących zgniłymi liśćmi i wilgocią grzybną, wykopane były ziemianki. Kiedy w lampce „stalingradce", własnej roboty, rozpalił się kopcący płomyk i oświetlił ziemiankę, okazało się, że pomieszczenie jest dość obszerne i zadomowione. We wnękach glinianych ścian sienniki brezentowe na-pchane świeżym i wonnym sianem. Młode brzózki z nie-zwiędłym jeszcze listowiem stały w kątach — „dla zapachu", jak się wyraził lotnik. Nad pryczami były zrobione wgłębienia, leżały tam, na podściółce z gazet, kupy książek, przybory do golenia i mycia. U wezgłowia jednej pryczy widniały niewyraźnie dwie fotografie w fantazyjnych ramkach, zrobionych z przezroczystej masy plastycznej. Różni majstrowie pułkowi w dniach zacisza na froncie z nudów wycinali masami takie ramki z odłamków samolotów nieprzyjacielskich. Na stole stała menażka żołnierska, przykryta łopianem, pełna pachnących malin leśnych. Od malin, od świeżych brzózek, od siana i igliwa, którym było wysypane klepisko, rozchodził się taki rześki, tęgi i ożywczy zapach, w ziemiance panował tak miły i przewiewny chłód, w jarze tak usypiająco dzwoniły pasikoniki — że poczuwszy od razu w całym ciele lube zmęczenie, postanowiliśmy z gospodarzem odłożyć do jutra i rozmowę, i maliny, do których już zabraliśmy się nawet. 387 Lotnik wyszedł z ziemianki; słychać było, jak myje głośno zęby i zlewa się zimną wodą, prychając i parskając na cały las. Powrócił wesoły i odświeżony, z kropelkami wody na brwiach i włosach, zmniejszył knot w lampce i zaczął się rozbierać. Coś ciężkiego grzmotnęło o ziemię. Obejrzałem się i zobaczyłem coś takiego, czemu nie mogłem uwierzyć. Lotnik postawił na ziemi swoje nogi. Lotnik bez nóg! Lotnik myśliwiec! Lotnik, który dziś właśnie dokonał siedmiu lotów bojowych i strącił dwa samoloty! Wydawało się to absolutnie nie do wiary. A jednak nogi jego, ściśle mówiąc — protezy, zgrabnie obute w przepisowe trzewiki wojskowe, leżały na ziemi. Wystawały końcami spod pryczy, co wywierało wrażenie, jak gdyby schował się tam człowiek. W oczach zapewne miałem wielkie zdziwienie, skoro gospodarz, patrząc na mnie, zapytał z chytrym uśmieszkiem zadowolenia: — Czyżbyście tego przedtem nie zauważyli? — Nawet mi to przez myśl nie przeszło. — To ślicznie! Dzięki serdeczne! Dziwię się tylko, że nikt wam o tym nie powiedział. W naszym pułku tyleż asów oo pleciuchów. Jakżeż to oni przegapili nowego człowieka, a w dodatku z „Prawdy", i nie pochwalili się, że mają takie dziwowisko? — Ale to przecież coś niebywałego! To jest wyczyn, jakiego świat nie widział: walczyć w myśliwcu bez nóg! Historia lotnictwa, o ile wiem, nie zna takiego przykładu. Lotnik gwizdnął filuternie. — Co tam historia lotnictwa... Wielu rzeczy nie znała i dowiedziała się dopiero od lotników radzieckich w czasie tej wojny. Zresztą nic w tym przyjemnego. Możecie mi wierzyć, że byłoby mi znacznie lepiej latać z praw- dziwymi, a nie z tymi nogami. Ale co robić? Tak się złożyło — lotnik westchnął: — Zresztą, prawdę mówiąc, historia lotnictwa zna podobne przykłady. Pogrzebał w mapniku i wyciągnął stamtąd wycinek z jakiegoś pisma, całkiem przetarty, postrzępiony na zgięciach i starannie podklejony celofanem. Mowa tam była o lotniku, który latał bez stopy. — Jedną nogę przecież mimo wszystko miał! Poza tym, nie był to myśliwiec. Latał przedpotopowym „Far-manem". — Za to ja jestem lotnikiem radzieckim. Tylko nie myślcie, że się przechwalam. Nie moje to słowa. Wyrzekł je raz pewien bardzo dobry, prawdziwy — podkreślił ze szczególną mocą przymiotnik prawdziwy — człowiek... Już nie żyje. Na szerokiej i energicznej twarzy lotnika odmalowało się uczucie łagodnego i szlachetnego żalu, tkliwy ogień zaświecił mu w oczach, twarz mu odmłodniała od razu o dziesięć lat, stała się niemal młodzieńcza: przekonałem się ze zdumieniem, że gospodarz mój, który mi się wydawał przed chwilą w średnim wieku, nie może mieć więcej niż jakieś dwadzieścia trzy lata. — Nie mogę tego strawić, kiedy mnie zaczynają wypytywać, a jak, a co, a kiedy... Lecz w tej chwili wszystko mi się nagle przypomniało... Jesteście człowiek obcy. Jutro się pożegnamy i zapewne się więcej nie zobaczymy... Jeśli chcecie, opowiem wam historię moich nóg. Skulił się na pryczy, naciągnął koc pod szyję i zaczął swoją opowieść. Jak gdyby rozmyślał na głos, zapomniawszy zgoła o swym rozmówcy; mówił jednak w sposób ciekawy i barwny. Czuło- się, że umysł ma subtelny, pamięć wierną i wielkie, dobre serce. Zdając sobie sprawę, że usłyszę coś niezwykłego i niebywałego, o czym po raz drugi w życiu nigdy się zapewne nie dowiem, chwyciłem leżący na stoliku zeszyt z napisem: „Dzien- 389 nik lotów bojowych trzeciej eskadry" i jąłem notować jego opowiadanie. Noc nieznacznie płynęła nad lasem. Kaganek trzeszczał i sapał na stoliku. Niejedna już nieostrożna ćma, opaliwszy sobie szare skrzydełka, spadła obok. Z początku noony wiaterek przynosił zawodzenie harmonii. Potem harmonia umilkła. Miarowym tonem chropowatego, rozmażonego głosu wtórowały tylko nocne szmery lasu, przenikliwe szlochy czapli, daleki jęk puszczyka, wysilony rechot żab w pobliskim moczarze i ćwierkanie koników polnych. Przedziwna opowieść tego człowieka pochłonęła mnie tak, że starałem się zapisać ją jak najbardziej szczegółowo. Zapisałem jeden zeszyt, znalazłem na półeczce drugi; zapisałem i ten i nie spostrzegłem nawet, jak w wąskim wejściu do ziemianki pobladło niebo. Aleksiej Ma-riesjew doprowadził swą opowieść do chwili, kiedy to, strąciwszy trzy samoloty niemieckie z dywizji „Richtho-fenów", uczuł się znowu lotnikiem pełnoprawnym i pełnowartościowym. — No, nagadaliśmy się. A przecież jutro z samego rana muszę lecieć — przerwał sobie w pół zdania. — Zmęczyłem was moją gawędą? Teraz spać! — A co z Olą? Cóż wam odpowiedziała? — zapytałem i ugryzłem się w język. — Proszę mi wybaczyć, może to pytanie nie jest stosowne. — Dlaczego? —r- Uśmiechnął się. — Obydwoje jesteśmy wielkie dziwadła. Okazało się, wiecie, że wiedziała 0 wszystkim. Mój przyjaciel, Andriej Diegtiarenko, natychmiast napisał do niej — naprzód o katastrofie, a potem, że mi nogi odcięto. Ale ona, widząc, że ukrywam to nie wiadomo czemu, doszła do wniosku, że ciężko mi jest o tym pisać, i cały czas udawała, że nic nie wie. 1 tak się stało, żeśmy się zwodzili nawzajem, nie wiedzieć po co. Chcecie ją zobaczyć? 390 Podkręcił knot i podniósł kaganek do fotografii, które w fantazyjnych ramkach wisiały nad wezgłowiem jego pryczy: na jednej, amatorskiej, całkiem prawie wyblakłej i wytartej, z trudem można było rozpoznać beztrosko uśmiechniętą dziewczynę wśród kwiatów na łące: z drugiej — surowo spoglądała szczupła, skupiona i rozumna twarz tej samej dziewczyny w mundurze lejt-nanta-technika. Dziewczyna była tak drobna, że mundur czynił ją podobną do ładnego chłopca, ale ten wyrostek miał oczy zmęczone i przenikliwe nie po chłopięcemu. — Podoba się wam? — Bardzo'— odpowiedziałem zupełnie szczerze. — I mnie również — uśmiechnął się dobrodusznie. — A co się dzieje ze Struczkowem? — Nie wiem. Ostatni list od niego miałem spod Wielkich Łuków. — A ten czołgista, jakże go tam? — Grisza Gwozdiew? Jest dziś majorem. Brał udział w sławnej bitwie pod Prochorowką, potem w przełomie czołgowym na łuku kurskim. Walczyliśmy obok siebie i nie spotkaliśmy się. Dowodził pułkiem czołgów. Teraz jakoś nie pisze. Ale to nic! Odnajdziemy się, jeśli żyć będziemy. A dlaczego mamy nie żyć? Ale spać, spać, już świta. Zdmuchnął płomień kaganka. Zaległ półmrok, rozrzedzany już przez białawy, pochmurny brzask; zabrzęczały komary, które stanowiły chyba jedyną udrękę w tej wspaniałej sadybie leśnej. — Chciałbym bardzo napisać o was do „Prawdy". — Możecie napisać — bez szczególnego zapału zgodził się lotnik i głosem już zupełnie sennym dodał: — A może nie warto? Wpadnie w ręce Goebbelsa, a ten rozdmucha... to woda na jego młyn; napisze, że u Rosjan inwalidzi walczą, i to, i owo... Faszyści — to majstry od tego. Po chwili- chrapał już smacznie. Ja spać nie mogłem. 391 Spowiedź, której się nie spodziewałem, wstrząsnęła mną swoją prostotą i wielkością. Wszystko to mogło się wydać piękną bajką, gdyby jej bohater nie spał tuż obok, gdyby nie leżały na ziemi jego protezy, spotniałe od rosy, wyraźnie widoczne w bladym brzasku wschodzącego dnia. ...Odtąd nie widziałem już Aleksieja Mariesjewa. Wszelako gdziekolwiek rzucały mnie losy wojny, woziłem z sobą dwa zeszyty, w których pod Orłem zapisałem niezwykłą odyseję tego lotnika. Ileż to razy podczas wojny, w dniach zacisza na froncie i później już, gdym wędrował po krajach wyzwolonej Europy, zabierałem się do powieści o nim i za każdym razem odkładałem pióro, wszystko bowiem, com zdołał napisać, wydawało się tylko nikłym cieniem jego życia! Ale oto w Norymberdze byłem obecny na posiedzeniu Międzynarodowego Trybunału Wojskowego1. Dobiegały końca zeznania Hermanna Goeringa. Uginając się pod brzemieniem nieodpartych dowodów, przyciśnięty do muru pytaniami oskarżyciela radzieckiego, niemiecki „nazi numer dwa", cedząc słowa, opowiadał niechętnie sądowi o tym, jak to w bitwach na rozległych obszarach mojej ojczyzny, pod ciosami Armii Czerwonej topniała i rozpadała się olbrzymia armia faszyzmu, nie znająca dotąd klęsk. Szukając usprawiedliwienia, Goering podniósł w górę wyblakłe oczy: „Takie były wyroki Opatrzności". — Czy oskarżony przyznaje się, iż napadając podstępnie na Związek Radziecki, czego następstwem był pogrom Niemiec, dopuścił się największej zbrodni — zapytał Goeringa oskarżyciel radziecki, Roman Rudenko. — To nie była zbrodnia. To był fatalny błąd — od- 1 Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze sądził zbrodniarzy wojennych; między innymi najbliższych współpracowników Goeringa, Keitla i Rgdera. 392 powiedział Goering głuchym głosem, spuszczając ponuro wzrok. — Mogę stwierdzić tylko, żeśmy postąpili niebacznie, albowiem, jak to wykazał dalszy bieg wojny, wielu rzeczy nie widzieliśmy, wielu nawet nie mogliśmy podejrzewać. Najważniejsze było to, żeśmy nie znali i nie rozumieli Rosjan radzieckich. Są oni i pozostaną zagadką. Żaden najdoskonalszy nawet wywiad nie był w stanie ujawnić właściwego potencjału wojennego Związku Radzieckiego. Nie mówię o liczbie armat, samolotów i czołgów. O tym w przybliżeniu wiedzieliśmy. Nie mówię o potędze i możliwościach przemysłu. Mówię o ludziach: Rosjanin stanowił zawsze zagadkę dla cudzoziemca. Napoleon również go nie rozumiał. Powtórzyliśmy błąd Napoleona. Z durną słuchaliśmy tego przymusowego wyznania o „zagadkowym Rosjaninie", o „niewiadomym potencjale wojennym" nasizej ojczyzny. Można było wierzyć, że istotnie dla tych wszystkich goeringów był i pozostał fatalną zagadką człowiek radziecki, którego zdolności, talenty, ofiarność i męstwo zdumiały świat czasu wojny. W jakiż zresztą sposób ci wynalazcy żałosnej „teorii" o niemieckiej „rasie panów" mogliby zrozumieć duszę i moc człowieka wychowanego w kraju socjalizmu! I nagle przypomniał mi się Aleksiej Mariesjew. Na pół zapomniany jego wizerunek natrętnie i wyraziście powstawał przede mną tu — w tej sali surowej, wykładanej dębem. I zapragnąłem natychmiast, tutaj, w Norymberdze, w mieście, które było kolebką faszyzmu, opowiedzieć o jednym z tych wielomilionowych prostych ludzi radzieckich, co rozbili zastępy Keitla i flotę powietrzną Goeringa, pogrzebali na dnie morskim okręty Radera i potęgą swych ciosów zburzyli zbójeckie państwo Hitlera. Dwa zeszyty w żółtych okładkach — na jednym z nich pismem Mariesjewa było wykaligrafowane: 393 -m „Dziennik lotów bojowych trzeciej eskadry"— przywędrowały* ze mną do Norymberg!. Po. powrocie z posiedzenia Trybunału zacząłem wertować stare notatki i zasiadłem znowu do pracy, usiłując prawdziwie opowiedzieć o Aleksieju Mariesjewie to wszystko, co wiedziałem o nim z jego słów. Wielu rzeczy swego czasu nie zdążyłem zanotować, wielu nie opowiedział mi wówczas Mariesjew, wiele w ciągu czterech lat wywietrzało mi z pamięci. Trzeba się było domyślać i uzupełniać. Zatarły się w pamięci obrazy jego przyjaciół, o których tak tkliwie i barwnie opowiadał mi owej nocy. Trzeba je było odtwarzać na nowo. Nie mając możliwości trzymać się ściśle faktów, zmieniłem nieco nazwisko bohatera i dałem nowe imiona tym, którzy towarzyszyli mu i pomagali w trudnej, bohaterskiej jego drodze. Niech nie wezmą tego za złe, jeśli poznają siebie w opowieści. Książce dałem tytuł: „Opowieść o prawdziwym człowieku" — alboiwiem Aleksiej Mariesjew jest rzeczywiście prawdziwym człowiekiem radzieckim, którego nie rozumiał nigdy i nie zrozumiał aż do swej haniebnej śmierci Hermann Goering, a którego, nie rozumieją dotychczas ci, co skłonni są zapominać lekcji historii, co dziś nawet myślą w głębi duszy o tym, by iść śladem Napoleona i Hitlera. W ten sposób powstała „Opowieść o prawdziwym człoiwieku". Później, kiedy książka była już napisana i przygotowana do dnuku, chciałem przed jej ukazaniem się zapoznać z nią jej głównego bohatera. Lecz w przepastnej plątaninie szlaków bojowych trudno było odnaleźć jego ślad i ani nasi wspólni przyjaciele lotnicy, ani władze, do których zwracałem się, nie potrafili mi' pomóc w odnalezieniu Aleksieja Pietrowicaa Mariesjewa. Powieść ukazywała się już w jednym z czasopism 394 i nadawano ją przez radio. Pewnego ranka w moim mieszkaniu zadzwonił telefon. — Chciałbym zobaczyć się z wami — rozległ się w słuchawce nieco zachrypły męski, jakby znajomy, lecz już zapomniany głos. — Kto mówi? — Major igwardii, Aleksiej Mariesjew. I po kilku godzinach wchodził już do mnie swym charakterystycznym kołyszącym się krokiem, wciąż tak samo ruchliwy, wesoły i energiczny. Cztery lata wojny nie zmieniły go iwcale. — Siedzę'wczoraj w domu i czytam, radio mam włączane, ale zaaferowany lekturą, nawet nie słucham, co nadają. Nagle podchodzi do mnie moja mama, wskazując na głośnik i mówi wzruszona: „Słuchaj, synku, to przecież o tobie". Słucham, rzeczywiście, mówią o mnie, o tym, co się mnie przydarzyło. Byłem zdziwiony — któż to mógł napisać? Przecież nie opowiadałem o tym nikomu. I nagle przypomniałem sobie nasze spotkanie pod Orłem, kiedy w mojej ziemiance przez całą noc przeszkadzałem wam spać swoimi opowiadaniami... Jak to, myślę sobie, przecież to było dawno, prawie pięć lat temu... Ale skończyli czytanie odcinka i wymienili nazwisko autora. Wtedy postanowiłem was odszukać. Wszystko to wyjaśnił jednym tchem, przez cały czas uśmiechając się swym szerokim, nieco nieśmiałym, dawnym Mariesjewowskim uśmiechem. Jak zwykle, gdy się spotykają dwaj wojskowi, którzy nie widzieli się dawno, zaczęliśmy mówić o walkach, o wspólnych znajomych oficerach, wspomnieliśmy dobrym słowem tych, którzy nie doczekali zwycięstwa. Aleksiej Pietrowicz, swoim zwyczajem, niechętnie opowiadał o sobie, jednakże dowiedziałem się, że brał czynny udział jeszcze w wielu walkach. Wraz ze swoim gwardyjskim pułkiem odbył bojową kampanię 1943— 395 \ 1945 rdku. Po naszym spotkaniu zastrzelił pod Orłem trzy samoloty, a potem walczył w krajach nadbałtyckich i powiększył swój rachunek bojowy jeszcze 0 dwie strącone maszyny. Słowem, z nawiązką odpłacił Niemcom za swoje utracone na wojnie nogi. Rząd nadał mu, tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. Aleksiej Pietrowicz opowiedział mi także coś niecoś o- swoim* prywatnym życiu. Jestem ogromnie rad, że mogę i pod tym względem napisać do mojej powieści szczęśliwe zakończenie. Po zakończeniu wojny Mariesjew ożenił się z ukochaną dziewczyną i urodził im się syn Wiktor. Staruszka matka przeniosła się do nich z Kamyszyna i mieszka wraz ze swymi dziećmi, ciesząc się ich szczęściem 1 niańcząic maleńkiego Mariesjewa. Imię głównego bohatera „Opowieści" często spotyka się teraz w prasie. Oficer radziecki, który dał tak zadziwiający przykład odwagi i woli zmagania się z wrogiem, mającym czelność targnąć się na świętą ziemię radziecką, stał się płomiennym bojownikiem o pokój na całym świecie. Lud pracujący Budapesztu i Pragi, Paryża i Londynu, Berlina i Warszawy nieraz widział go na tłumnych zebraniach i wiecach. Zdumiewające dzieje tego żołnierza radzieckiego znane są daleko poza granicami jego ojczyzny. Szlachetne żądanie pokoju brzmi szczególnie przekonywująco w ustach tego, kto tak dzielnie zniósł najcięższe doświadczenia wojny. Syn wielkiego i miłującego wolność narodu, Aleksiej Mariesjew, walczył o pokój z tą samą pasją, uporem i wiarą w zwycięstwo, z jaką walczył i zwyciężał wroga. Tak więc samo życie kontynuuje teraz tę książkę, napisaną na obczyźnie: opowieść o Aleksieju Pietrowi-czu Mariesjewie, prawdziwym człowieku radzieckim. Moskwa, 28 grudnia 1950