Marek Oramus Kwadrofoniczne Delirium Tremens Philipowi Dickowi, który w wieku pięćdziesięciu trzech lat trafił do świata B. Wierzę, że nie żałuje. Apolinary Koniecpolski, już na pierwszy rzut oka sprawiający wrażenie plugawego degenerata, zbliżał się ostrożnie w stronę kiosku "Ruchu". Akurat kioskarka zdejmowała kartkę z napisem "Zaraz wracam". W oczekiwaniu na jej powrót Apolinary przez pół dnia wygrzewał się w słonku, regenerował siły i rozmyślał o Świecie B. Spoza krzaków miał doskonały punkt obserwacyjny, sam będąc niewidoczny. Z położonego nie opodal boiska dolatywały okrzyki i przekleństwa uczniów pobliskiej szkoły podstawowej, gremialnie uganiających za piłką. - Proszę sześć wód brzozowych - wycharczał Apolinary do okienka, starając się o miły tembr głosu. Jednocześnie złożył dokładnie odliczoną sumę na szklanym talerzyku. Sprzedawczyni z roztargnieniem zdjęła z półki towar i zajęła się liczeniem monet. - W porządku - powiedziała. - Dziękuję. Była młodą dziewczyną i o ile Apolinary znał się na tym, typową mieszkanką tego miasta. O nim samym trudno było powiedzieć coś podobnego: nosił długi płaszcz nieokreślonego koloru, bardzo solidny i trwały. Pod szyją miał apaszkę, która w momencie wystawienia na sprzedaż wabiła jaskrawymi kolorami, a teraz przypominała szary wiecheć. Strój uzupełniały względnie nowe spodnie od dresu z białymi lampasami oraz trampki. Przy płaszczu brakowało guzików; Apolinary nosił go bez względu na pogodę. Nie zdejmował go także w nocy. Czerwona twarz, siwiejąca broda i zmierzwione włosy ufarbowane na pomarańczowo dopełniały obrazu. Włosy ufarbowali Apolinaremu punkowcy, do których przystał na jeden dzień w nadziei wyłudzenia pieniędzy. Rozmieściwszy po kieszeniach pobrzękujący dyskretnie ładunek Apolinary uznał dalszą konspirację za zbędną. Rozsiadł się na pobliskiej ławeczce i niedbałym ruchem odrzucił pierwszą nakrętkę. Ciągnął małymi łykami, żeby starczyło na dłużej. Na jego steranej wiekiem i udrękami twarzy zagościł wyraz błogości. Od strony kiosku docierały doń niepochlebne komentarze, ale od dawna nie przejmował się ludzkim gadaniem. Kupujący "Express Wieczorny" nadkładali drogi i okrążali z daleka to miejsce. Gruba jejmość, prowadząca blade chłopię w okularach, na widok uczty Apolinarego stanęła jak wryta. Jej dostojne oblicze nabiegło krwią, nabierając koloru ciemnego fioletu. Wydawało się, że za chwilę trafi ją szlag. Zakryła chłopcu oczy i zasłaniając go dodatkowo ciałem, co przyszło jej bez trudu, niemal pobiegła w stronę kiosku. Apolinary pomachał jej ręką. Opróżnił piątą butelkę i czuł się wyśmienicie. Świat nabrał barw, życie - sensu. Czknął potężnie i wokół rozniosła się dyskretna woń salonu fryzjerskiego. Jakie to szczęście, że akurat nie przechodził nikt lubiący rzucać niedopałki. - Dobre było, ale mało - stwierdził Apolinary. Panienka z kiosku na jego widok zatrzasnęła okienko. - Chciałem tylko zapytać, czy przyjmie pani butelki. Nie? W takim razie do zobaczenia. Poczłapał do następnego kiosku, w którym nie był jeszcze spalony. Pomyślał, jak dobrze byłoby mieć znajomą kioskarkę, która w te trudne dni odkładałaby dla niego pożądany towar, lecz był za stary na umizgi, kłamstwa i zapieranie się siebie. Poza tym, jeśli towar znalazł się w jednym punkcie, to musiał być wszędzie. Do miasta rzucono transport. Skazany od ponad trzydziestu lat na handel uspołeczniony, Apolinary Koniecpolski dobrze znał zasady jego funkcjonowania i przeczucie nie zawodziło go prawie nigdy. Wolno, noga za nogą, aby nie wybić się ze stanu nabożnej koncentracji, Apolinary podążył wielokrotnie uczęszczanym szlakiem, trasą swego życia ocierającą się o kolejne kioski i w końcu nieodmiennie niknącą w bezmiernym oceanie Pól Mokotowskich. Kiedy był młodszy i sprawniejszy, budził się daleko między drzewami, czasem na ławce lub pod ławką, o różnych porach dnia. Ostatnio jednak lata żmudnych ćwiczeń zaczynały przynosić efekty: powracał do świadomości - podobnie jak roje porządnych obywateli - nad ranem. Tylko przebyta trasa stawała się coraz krótsza, tak iż Apolinary zmuszony został dokonać w niej korekty, by jego podchodzenie do bram Świata B nadal odbywało się bez zakłóceń ze strony wrogich sił Świata A. Cudownie wyregulowany barometr wbudowany w jego ciało nigdy nie pozwalał mu spędzić nocy na deszczu lub w nadmiernym chłodzie. Kiedy pierwsze przymrozki nieźle podszczypywały w pięty, Apolinary przenosił się do ruin wieżowca na Placu Dzierżyńskiego. W piwnicach nic się nie zmieniło od lat; przez parę dni Apolinary znosił tam stosy papierów, gazet, worków po cemencie, wreszcie zakopywał się w tej stercie i zasypiał. Wychodził rzadko, przeważnie aby zdobyć coś do jedzenia. Kiedy mrozy panoszyły się bez reszty, przypominał sobie o starym znajomym, który pracował jako palacz w kotłowni i pozwalał Apolinaremu spać na węglu. Kontakt ze Światem B był wtedy mocno utrudniony, choć ciągle w zasięgu; cieplarniane warunki rozhartowywały organizm i trzeba się było trochę namozolić, chcąc raz na tydzień zapukać do bram raju. Ciało Apolinarego z biegiem lat zrozumiało własną podrzędność i pogodziło się z nią; praktycznie nie dawało się żadnym chorobom ani przeziębieniom, co przy tym trybie życia było nie bez znaczenia. Zazwyczaj wchodzenie w strefę między światami A i B przebiegało w sposób kontrolowany: nieliczne odstępstwa od reguły wynikały z naruszenia ustalonego od wieków rytmu fizjologii. Przeważnie zdarzały się wtedy, gdy Apolinary zdobył za dużo jedzenia i nie zdołał się powstrzymać przed pożarciem go w całości. O ile wywołany w ten sposób kryzys trafił się na szlaku, wejście w strefę pośrednią bywało nagłe i Apolinary budził się wtedy w najróżniejszych miejscach. Nic jednak nie wskazywało, by ktokolwiek interesował się szczegółowiej jego losem, próbował go podnosić, udzielać mu pomocy czy wymyślać podobne brednie. W tym mieście człowiek, który upadł, był spokojnie pozostawiony samemu sobie. Tolerancja mieszkańców pasowała Apolinaremu. Znał ich zwyczaje, korzystał z nich, brak jakiejkolwiek wspólnoty z lokatorami bloków nie przyprawiał go o wstyd. Podczas swoich wędrówek Apolinary prawie nie otwierał oczu. Jego organizm, wytresowany jak dobry pies-przewodnik, sam wiódł go gdzie trzeba. Ale - uwaga! Instrumenty pokładowe meldowały o przejściu w stan gotowości. Przechodnie na tle wystaw zamienili się w rozmazane sylwetki, uliczny hałas wzniósł się o ton. Niebo obniżyło się i zawisło betonowym sufitem nad karkiem. Raz po raz z najmniej spodziewanych punktów przestrzeni wyrywały się potoki światła podzielonego na perełki kwantów. Jestestwo, zwane w Świecie A Apolinarym Koniecpolskim, przeistaczało się w falę materii, pulsowało zgodnie z wewnętrznym rytmem nie znanych mu sił. "Kosmos zaczyna się na Ziemi" przychodziło mu potem do głowy, gdy zastanawiał się nad naturą zjawisk. Nigdy się nie śmiał z tej formuły, w odróżnieniu od innych, którzy ją znali. Rozumiał ją po swojemu, no i miał coś na jej potwierdzenie. Mniej więcej w tym miejscu, w wyniku bezwzględnego następstwa zdarzeń, Apolinary stawał przed następnym kioskiem. Kolejność działań zależała teraz od rzetelnej oceny sytuacji. Z jego jaźni wydzielał się jakby rozdzierający rzeczywistość snop jasności, na którego końcu - jak ze smugi padającej z kinoprojektora na ekran - wyświetlała się kolejka po gazety, szklane szyby i półeczki zastawione flakonikami, flaszeczkami i mydłami. Przeważnie udawało się zakupić jeszcze dwie albo trzy butelki - częściej decydowały o tym zasoby finansowe niż nieufność sprzedawców. Mając co trzeba Apolinary jak najszybciej odskakiwał od kanionu głównej ulicy. W porze wczesnopopołudniowej zażarci czytelnicy "Expressu" najczęściej wybijali go z transu - dlatego wolał wychodzić krótko przed osiemnastą, kiedy ostatki nakładu znikały w nienasyconych czeluściach tramwajów, w teczkach i kieszeniach mrowiącej się masy. Ryzyko o tej porze groziło tylko jedno, za to zasadnicze: że wraz z "Expressem" znikną również zapasy wody brzozowej, spirytusu salicylowego bądź płynu po goleniu. Zresztą tego ostatniego frykas u Apolinary nigdy nie spożywał, nie będąc milionerem. W czasie swego dość długiego żywota wszystkiego zdążył się nabawić oprócz rozrzutności. Jeżeli kioskarki nie udało się przechytrzyć, ani namówić kogoś z przygodnych przechodniów, Apolinary tym szybciej kierował się ku zielonym przestrzeniom Pól Mokotowskich. Czas naglił. Wpadłszy między soczyste trawniki porośnięte krzewami i niskimi drzewkami czuł już niemal na mózgu tchnienie Świata B. Przystawał pod drzewem, obok kosza na śmieci, pośrodku asfaltowej alejki - i nie zważając na nic lał do gardła czarodziejski eliksir. Ale dziś niebiosa ulitowały się nad Apolinarym, chociaż monet wystarczyło na niecałe dwie buteleczki. Dobrotliwy młodzian, patrzący ze szczerym współczuciem - najczęściej u tych młodych można było znaleźć odrobinę zrozumienia - dołożył ze stypendium całe dwadzieścia złotych. Stary renegat dysponował więc w sumie trzema pociskami. Ułożył się na niewielkim zboczu, blisko kępy krzaczków, dokąd nieomylnie skieruje się organizm, po czym odpalił pierwszego perszinga. Chwila po temu była ostatnia. Poprzez typowe dla strefy pośredniej cechy fizyczne zaczynał coraz dotkliwiej przebijać nudny Świat A ze swymi zagonionymi ludzikami, węszącymi psami i czerwonymi burtami autobusów. Kilka łyków specyfiku - zawsze w takich razach Apolina-ry nazywał go Ubikiem - przywracało rzeczom właściwe proporcje. Następne posuwały go leniwymi uderzeniami - niczym grzbiety fal samotną łódkę - w pożądanym kierunku. Zdawało mu się, że znalazł się w klatce, w ciasnej, ciemnej poczekalni obracającej się wokół czterech osi wzajemnie prostopadłych. Wirował razem z nią, widząc wyraźnie wszystkie kąty Eulera, a zwłaszcza kąt precesji i kąt mutacji, podczas gdy jego organizm, przemieniony w automat doskonały, obsługiwał się sam gdzieś na powierzchni Świata A. Procesem tym, od którego przecież tak wiele zależało, kierował specjalny program, zakodowany chyba nie płycej niż pamięć genetyczna. Uczestniczące w operacji części ciała Apolinarego współpracowały precyzyjnie i w milczeniu, dopóki ostatnia pusta buteleczka nie wysunęła się na trawę. W klatce ciemności wyłoniła się jaśniejsza smuga, długi przewód z lusterkiem na końcu, jeśli szukać na siłę analogii, wyglądało to jak widok nieba z dna bardzo głębokiej studni albo z wnętrza czołgu o lufie prawie nieskończonej długości - względnie ze środka pustej głowy słonia, który pustą do przesady trąbą usiłuje właśnie zerwać melon z drzewa na sąsiednim kontynencie. Podobne lufciki otwierały się najniespodziewaniej z różnych stron, ale gasły, zanim Apolinary zdążył w nie wejrzeć. Na ich miejscu natychmiast pojawiły się następne. Miał wrażenie zanurzenia w ciemnej wodzie, pełnej srebrnobrzuchych ryb, które kołysały się dostojnie, odbijając błyski niewidzialnej lampy. Ryby- lufciki puchły, rozdymały się, jak gdyby pojazd wiozący Apolinarego wsysał w siebie przestrzeń ze wszystkich stron jednocześnie. Stopniowo stawały się coraz bardziej przenikliwe dla wzroku. Tuż, tuż za białawymi, mglistymi przesłonami poruszały się jakieś cienie nabierając wyrazistości, gdy dostarczająca tyle euforii podróż uległa zakłóceniu. Tempo pojawiania się coraz to nowych plam bieli osłabło. Gasły coraz szybciej, ich rozmiary malały. Rydwan Apolinarego począł się z wolna cofać. Duszę starego podróżnika wypełniło po brzegi rozczarowanie, wielkie jak kosmos, ale nie potrafił się przeciwstawić biegowi wypadków. Przyswojona na ostatniej stacji Świata A dawka okazała się zbyt słaba. Wiedział już, że nieznany mechanizm wyrzuci go z powrotem na brzeg Świata A, jak rozbitka na plażę bezludnej wyspy. Zwierz wielki jak dźwig - mastodont? brontozaur? - nachylał się spod nieba, chwytał w paszczę odrętwiałe ramię Apolinarego i szarpał z piekielną siłą. Niespodziewanie puszczał zdobycz, prostował ogromną postać na całą długość i rycząc wściekle rozglądał się wokoło z głową zanurzoną w gwiazdach. Po upływie kilku sekund sekwencja powtarzała się. Zbawienne działanie Ubika ustawało. Apolinary, pełen determinacji, odemknął powieki ciężkie jak wieka skrzyni. Wdarła się przez nie jasność, więc zatrzasnął je ponownie. Zerwał się wiatr, a on, przemieniony błyskawicznie w wątłą chorągiewkę, dawał się targać surowym podmuchom. Milicjant, młody chłopak, stał nad nim z wyrazem bezradności na twarzy. Przyglądał się trzem pustym butelkom po wodzie brzozowej i czekał. Widząc, że Apolinary się ocknął, natychmiast przystąpił do akcji. Jego oblicze przybrało z powrotem marsowy wygląd. - Okażcie dowód, obywatelu - powiedział. Koniecpolski nie zareagował. Gapił się w niebo, jasnoperłowe po nocy, wylizane przez wiatr, wymiecione do cna z wczorajszych baranków. Stojący przed nim mężczyzna w mundurze ponowił wezwanie; w jego głosie zadźwięczało zniecierpliwienie. Żądanie milicjanta mało Apolinarego obeszło. Jeden z tysiąca dobiegających zewsząd odgłosów - cóż że najbliższy w sensie fizycznym? Według jego subiektywnego odczucia upłynęło z dziesięć albo dwanaście wieków. Wydawał się sobie kamieniem zarytym w ziemię, głazem pozostawionym w tej okolicy przez lodowiec - i oto ktoś postanowił naruszyć jego odwieczny spokój. Młody milicjant demonstracyjnie przestał się interesować Apolinarym. W bezpiecznej odległości czekali dwaj pozostali uczestnicy patrolu. Od strony głównej ulicy nadjechała niebieska nyska, Apolinary został wyrwany w powietrze, czarny okap samochodowego dachu nasunął mu się na oczy na moment przedtem, nim uderzył plecami o wyżłobioną gumę podłogi, od której biła silna woń popiołu z papierosów, wilgoci i środków dezynfekujących. Nie pamiętał, czy jechali długo, czy krótko. Jakieś czarno odziane postacie, szczęk kluczy, długie korytarze, wszechobecny kolor ołowiu - przez jego mózg przesunął się krótkometrażowy film dźwiękowy, który obejrzał, owszem, uprzejmie acz bez specjalnego zainteresowania. Wepchnięto go do zatłoczonej celi, gdzie było ciepło, sucho i przyjaźnie. Poczuł wszechogarniającą senność. Nie wdając się z nikim w żadne rozmowy wyszukał kawałek miejsca przy samej ścianie i wyciągnął się z rozkoszą. Przyzwyczajony do ciszy zakłócanej co najwyżej szelestem gałązek, Apolinary miał trudności z wyłączeniem się. Gwar rozmów - wszyscy rozmawiali tu ze wszystkimi - nie pozwalał zmrużyć oka i chcąc nie chcąc stary przysłuchiwał się. Niewiele rozumiał, fakt, ale po pewnym czasie zdołał się zorientować, że zgromadzeni tutaj ludzie nie byli mu całkowicie obcy. Łączyła ich, łagodnie mówiąc, niechęć do pewnych aspektów Świata A, z tym że oni łudzili się jeszcze, wierząc w możliwość naprawy szwankującego mechanizmu, on natomiast pragnął już tylko uwolnić się od tych dekoracji, co do których nie miał wątpliwości - były sztuczne. Strażnicy rozpoczynali wywoływanie aresztantów na przesłuchania. Drzwi celi otwierały się ze zgrzytem i silny głos dobrze odżywionego mężczyzny wołał na przykład: - Jacek Biedroń! - Wyjechał za granicę! - odpowiadała cela chórem i huragan śmiechu wstrząsał solidnymi murami więzienia. Wywołany zgłaszał się opieszale u drzwi udając, że tłok nie pozwolił mu przedostać się szybciej. - Adam Żywczyk! - wołał strażnik. Cela odpowiadała: - Wyskoczył na piwo! - Marian Skowronek! - Odleciał do ciepłych krajów! - Jan Chrolewski! - Do telefonu! - ryczała cela. Zabawa spodobała się Apolinaremu. Pragnął, aby i jego wywołaniu towarzyszyła podobna ceremonia, ale gdy przyszła kolej na niego, z mocno przerzedzonej celi nie dobiegł żaden komentarz. - Teraz ten facet z pomarańczową głową - powiedział strażnik. To ja, pomyślał Apolinary i wstał spod ściany. Zaprowadzono go do pokoju o szarych ścianach, urządzonego bardziej wykwintnie i ze smakiem: biurko, na nim lampa, dwa krzesła, obrazek na ścianie. I nadal to ciepło, któremu ciało poddawało się z omdlewającą uległością. Obecność aż tylu sprzętów działała na Apolinarego deprymująco; siadając na krześle przypomniał sobie prehistorię swego życia, kiedy również siadywał na krzesłach. Milicjant za biurkiem miał zaciętą twarz i stopień plutonowego. Przewrócił kilka razy jakieś papiery, jak gdyby sprężając się wewnętrznie do roboty, po czym zaatakował Apolinarego spojrzeniem dwóch niebieskich kamyków. - Zostaliście ujęci bez dowodu osobistego - powiedział tonem surowej reprymendy. Odczekał chwilę, aby ukryty sens tej informacji dotarł do Apolinarego. Stary nie zareagował. Właściwie nawet nie myślał o tym. - Wasze nazwisko - warknął plutonowy. - Koniecpolski. - Imię? - Apolinary. - Zamieszkały? - Ponieważ aresztant milczał, plutonowy podsunął: - Wasz adres. Musicie przecież gdzieś mieszkać. Nie macie domu? - Moim domem jest świat - rzekł ze skruchą Apolinary. - Świat B. mówiąc ściśle. - Przestańcie mi tu fanzolić! - oburzył się plutonowy. – Gdzieście posiali dowód? - Dowód? - upewnił się Apolinary. Chciał powiedzieć: "Zabił mi pan klina", ale wydało mu się to niestosowne. Siedział zastanawiając się przepastnie, choć było dla niego jasne od początku, że nie ma wiele do powiedzenia na ten temat. Plutonowy bębnił palcami po stole. - No tak - oznajmił wreszcie, rozglądając się po pokoju. Wzruszająca bezradność aresztanta i jego czyniła bezradnym. Niemal wytrącała mu z ręki broń śledczą. Postanowił zastosować wariant drugi. Wsunął papiery do jakiegoś sprytnego schowka, odsunął się nieco z krzesłem, podniósł z podłogi coś, czego Apolinary przedtem nie zauważył, i płynnym ruchem opuścił na blat biurka. - To wasza torba? Apolinary potwierdził. Przed skierowaniem do celi zabrano mu drut pełniący rolę sznurowadeł - i ukrytą pod płaszczem sakwę. Stratą drutu nie było się co przejmować, wkrótce znajdzie nowy, ale sakwa... - Wyjmijcie wszystko ze środka. Apolinary sięgnął w głąb płóciennego worka i wydobył pierwszy ze swoich skarbów: rozsypujący się prawie plik kartek, wymiętych i brudnych, nie wiadomo czy od częstego czytania, czy od nieodpowiednich warunków przechowywania. Drugi plik, trochę mniejszy, równie zniszczony - bardziej przypominał książkę. Jej kartki przesypywały się miękko jak szmaty. - Wszystko? - zapytał posterunkowy. Apolinary skinął głową. Posterunkowy sprawdził jednak, nie starając się ukryć obrzydzenia. Ujął jeden z plików usiłując się zorientować, z czym ma do czynienia. Spomiędzy kartek wypadło zdjęcie i bezszelestnie plasnęło o blat. Milicjant wziął je ostrożnie: przedstawiało brodatego mężczyznę o uważnym spojrzeniu spokojnych oczu. Mógł liczyć około pięćdziesiątki. - To wasze zdjęcie? Mam na myśli - czy należy do was? - Moje. - Kogo przedstawia? Zdjęcie było zniszczone, połamane, emulsja wzdłuż linii załamań odeszła od papieru. Kiedy Apolinary trzymał je przed sobą w drżących palcach, koniuszek fotografii jak mała klapka albo rybia płetwa wachlował powietrze. - To wy? - nalegał zniecierpliwiony milicjant. - Nie. - Nie znacie tego człowieka? W takim razie po co wam jego podobizna? Skąd ją macie? - Wiele mu zawdzięczam. Otworzył mi oczy. Dzięki niemu zrozumiałem... - Jak można coś zawdzięczać, a nie wiedzieć komu? - głos posterunkowego rozbrzmiał tryumfem. - A to? - dotknął palcem spuchniętych plików. - CZŁO-WIEK Z WY-SO-KIE-GO ZAM-KU. U-BIK - sylabizował z trudem stare długopisowe litery. - Co to za druki? - Tajne raporty ze Świata B - powiedział Apolinary. - Ten gość na fotografii to ich autor. On je sporządził. - Oczywiście przeczytaliście te bzdury! - wykrzyknął plutonowy. - Tak czy nie? Co tam jest napisane? - Że to, co pan widzi dookoła, nie istnieje. Dostrzega pan tylko maskę, skorupę ukrywającą prawdziwe oblicze świata. Ta kurtyna próbuje nas zwieść, odgrodzić od autentycznego piękna zjawisk i rzeczy. "Sądzę, że współczesny świat jest fałszerstwem, które solidarnie usiłujemy zataić" - to jego własne słowa. - Zaraz, zaraz - posterunkowy bił się z myślami - co wy mi tu wygadujecie? Chcecie powiedzieć, obywatelu, żeście ulegli obcym prądom? - Mówiąc miał już przed oczami gotowe zdania do protokołu. - Sugerujecie zatem, że to wszystko jest wymysłem? Ten areszt, ja, wy, to miasto? Apolinary z ociąganiem skinął głową. - Ale popatrzcie. - Bił się ciężką prawicą w pierś. – Przecież ja jestem! Istnieję! Działam! Dobrze się czuję! Jak mogę najlepiej wypełniam obowiązki służbowe! No? - Nie szkodzi - rzekł Apolinary rozbrajająco. - Ulega pan złudzeniu. Wystarczyłoby skropić pana Ubikiem, a rozpłynąłby się pan, rozwiał w powietrzu! Kiedy Apolinary wspomniał tę scenę, jedynie nad szczerym wzburzeniem milicjanta nie potrafił przejść do porządku dziennego. Jego protest, okrzyki, nieskoordynowane gesty stanowiły novum nawet w doświadczeniu ostatnich dni. Na chwilę posterunkowy zamienił się w rajskiego ptaka więzionego w królestwie szarości. Wtem, tknięty jakaś myślą, zaprzestał tego testu, oczy mu rozbłysły, twarz zalał uśmiech od ucha do ucha. Klepnął Apolinarego w plecy, doskoczył do telefonu, krzyczał coś do słuchawki przez dłuższy czas, wreszcie polecił odprowadzić Apolinarego i podczas gdy obaj czekali na przybycie strażnika, gorączkowo wypełniał formularze. Budynek, do którego przewieziono Apolinarego, był szarym pięciopiętrowym gmachem. Tu dla odmiany korytarze promieniowały świetliście, każde drzwi były pomalowane na biało, wszędzie dużo szkła, które Apolinary darzył nieufnością - i odpowiedni do tego otoczenia ludzie: pachnący lekarstwami mężczyźni i blade kobiety w białych kitlach, snujący się po korytarzach i przebiegający z pomieszczeń do pomieszczeń. Zamknięto go w jednym z nich wraz ze zgrają tych osobliwych stworzeń, spoglądających dziwnie usatysfakcjonowanym wzrokiem spoza szklanych płytek oprawnych w druciki, znowu posadzono go na krześle, pod lampą, na środku pokoju, drzwi otwierały się ostro i ciągle ktoś wbiegał, wybiegał, kładli mu przed oczy łyse kule czaszek, jakby nie dowierzali zmysłom, okrążali go tam i z powrotem, natrętni jak muchy, jedni trzymali pulchne łapki w kieszeniach, inni gorączkowo notowali; ukrzyżuj go, powiedział Apolinary, a przez nich jakby prąd przeleciał, szmer, potem jęk, niektórzy krzyknęli nawet z zachwytu, więc dla wzmocnienia efektu powiedział: ukrzyżuj, ukrzyżuj go; och! westchnęli, stęknęli, jęknęli w ekstazie, naraz drzwi stuknęły i całe zainteresowanie momentalnie zwróciło się tam, pan profesor, panie profesorze, panu profesorowi, o-to-ten egzemplarz, niezmiernie, prawda, ciekawy, zechce pan tylko rzucić okiem, suchy, roztrzęsiony staruszek wlepił weń załzawionę oczy zza binokli i chwilę wpatrywał się w Apolinarego przekrzywiając głowę, aż nareszcie nasycił się i dziecinnym, śmiesznym głosikiem zawyrokował: - Ecce homol Dopieroż podniósł się rwetes niesłychany, szmer podziwu, głosy uznania i pojedyncze posykiwania zawistnych. Ecce homo, powtarzano i coś mówiło Apolinaremu, że zaraz sypną się oklaski, zamiast tego profesor pociągnął na króliczy sposób różowiutkim jak u albinosa noskiem i rzekł słowo do oblegających go fagasów, ci zaś na wyścigi miotnęli się ku drzwiom, skąd po niecałej minucie wypadli pielęgniarze i jak wściekłe brytany rzucili się na Bogu ducha winnego Apolinarego. Ciągnęli go gdzieś po schodach, do ciemnych piwnicznych wnęk, gdzie ściany zaparowały rosą, a w powietrzu czuć było nagromadzoną wilgoć, tam zdarli z niego ubranie i wepchnęli pod strugę ukropu. Apolinary w pokorze znosił poniżenia myśląc, ile jeszcze przejść go czeka, ile zniewag do wycierpienia, zanim dotrze do krańca tej gehenny. Strumienie wody siekły go w twarz, pielęgniarze traktowali go niczym kawał drewna, tarli z całych sił szczotkami, potem szorstkimi ręcznikami, wymieniając między sobą pikantne uwagi, rękawy na ich mocarnych ramionach były podwinięte, a twarze czerwone z wysiłku. Skóra paliła Apolinarego żywym ogniem, drażniona jeszcze przez kaftan i portki z ordynarnego materiału; czuł się w tym stroju paskudnie, lecz nie protestował. Co innego absorbowało jego uwagę. Był wstrząśnięty widokiem własnego ciała, chudych piszczeli obciągniętych skórą, w których jak w kupie gałęzi ukrywała się jego dusza. Wracali przez labirynt korytarzy, jak przedtem pełny anemicznych manekinów, a Apolinaremu ciągle stało przed oczami zbiorowisko wynędzniałych gnatów - on sam. Czy możliwe, aby tym był w istocie? Przez lata poniewierki własne ciało zdążyło dla niego zamienić się w abstrakt, tak przeraźliwie teraz zdemaskowany. Podtrzymywany, odcinkami niemal niesiony przez pielęgniarzy, zadawał sobie wciąż nieme pytanie: więc to także jestem ja? Kto mi próbował zrobić kawał? Toczył ze sobą wyczerpujące dialogi na ten temat, nawet gdy obraz wyblakł w pamięci, a on sam, ułożony w sztywnej, białej pościeli pachnącej równie wrogo jak wszystko, czemu musiał stawić czoła, zastanawiał się, czyim dziełem pozostaje ta wielka mistyfikacja, ta precyzyjnie uknuta prowokacja. Jakie symptomatyczne, że nie starano się ukryć przed nim tego widoku, a przeciwnie - naumyślnie dano mu czas i możliwości, by zapoznał się z nim szczegółowo. Nie mógł zasnąć. W tym musiał tkwić czyjś zamysł, skonstatował nad ranem, ciemne siły, których był więźniem, postanowiły zadrwić sobie z niego i już o pełnym brzasku rozstrzygnął ostatecznie, komu zawdzięcza tę i inne przykrości - oczywiście nieznośnemu, nie do życia Światu A. Rankiem, ciągle przytłoczony ciężarem odkrycia, umacniając się co do jego ostatecznej słuszności, spróbował przez roztargnienie zjeść część ładnie wyglądających produktów ze śniadaniowego talerzyka. Zwymiotował. Biały fartuch doskoczył i wpakował mu w żyłę długą igłę, przez którą mały tłoczek pompował przezroczystą zawartość. Wszystko, wszystko falsyfikaty, powtarzał z obłędną radością Apolinary, z satysfakcją odkrywcy, z pasją demaskatora. Pięknie wyglądające bułeczki, masło, dżem, wspaniałe ciepłe mleko, o którym tyle razy bezskutecznie marzył, w gruncie rzeczy chowały jadowitą zawartość. Atrakcyjna postać zewnętrzna, obliczona na oszukanie zmysłów, miała go nakłonić do spożycia trucizny, substancji ukrytej we wnętrzu, której zadaniem było odmienić go, wywrócić, wynicować, sprawić, by stał się posłuszny siłom Świata A. To Świat A nieustannie dybał na jego suwerenność, próbował go zniewolić, zhołdować jego jaźń - uczynić swym lennikiem, jeśli nie wręcz sługą. Nakazał sobie najwyższą czujność przed następnymi atakami, które - tego był pewien - wkrótce nastąpią. Pomny przestrogi, w ogóle nie tknął obiadu, skarciwszy się mocno za słabość organizmu. To było upokarzające: najsłabsze ogniwo, którego nigdy nie uznał za własne, a tylko przemocą dodane do siebie, mianowicie ciało - aż wiło się z chuci na widok tylu specjałów. Po południu podłączono Apolinarego do kroplówki, czemu poddał się z niemą, pełną rozpaczy rezygnacją. Moloch zrozumiał, że nie zdobędzie Apolinarego frontalnym szturmem, i postanowił wymienić jego wnętrzności. Ale nawet wyskrobany, zredukowany do szczątka, do ogryzka, nic nie znaczącego śmiecia, będzie się Apolinary bronił do ostatka, do kompletnego rozmyślenia. Nigdy nie zdobędziecie mnie całego, urągały jego oczy dyżurnym lekarzom i pielęgniarkom. Próbował sobie wyobrazić, co się stanie, kiedy z jego ciała zostanie kompletnie wypłukany czerwony miąższ i zastąpiony bezbarwnym fizjologicznym roztworem. Stanie się taki sam jak manekiny wypełniające ten budynek. Przed wieczorem jeden z nich pokręcił się w pobliżu legowiska Apolinarego i nie szczędząc zabiegów próbował wkraść się w łaski starego. Wił się jak piskorz, gdy pod pretekstem zebrania danych do pracy naukowej usiłował skłonić Apolinarego do intymnych wyznań. Obywatel Świata B traktował z pogardliwym milczeniem tego syna mroku, pachołka Świata A. Chcą poznać moją przeszłość, aby tym łatwiej zadecydować o przyszłości. Fakt, że tak łatwo rozgryzł intrygę, sprawił mu niekłamaną przyjemność. - Niczego nie chcę za darmo - krygował się intruz, osobnik o podejrzanie rumianym obliczu, tłuściutki, udany egzemplarz manekina w sam raz na miarę Świata A. - Tu jest coś, co powinno pana prze konać o szczerości moich zamiarów - podał Apolinaremu długawy kształt opakowany w gazetę. Zawartość była twarda. Apolinary odsłonił dyskretnie rąbek gazety: półlitrowa butelka wypełniona tym samym przezroczystym płynem co zbiornik kroplówki. Nie zmyli go podrobiona etykietka. Już miał się oburzyć, kiedy przypomniał sobie, że i kupowany w kioskach eliksir wyglądał podobnie. Miał wprawdzie lekkie zabarwienie, ale usłużna pamięć w mig podsunęła Koniecpolskiemu wspomnienia z prehistorycznych czasów, kiedy w dobranym gronie raczyli się z podobnego naczynia takim samym płynem. Bezwzględnie Świat A był zły, ale pewne elementy pozostawały w opozycji do obowiązującego tu porządku. Należało wykazać więcej dyplomacji. Podstęp zostanie tak czy owak zdemaskowany. A jeśli przez rumianego pajaca naprawdę przemawia Świat B? - Niezłe - odezwał się Apolinary ostrożnie. - Prawie mnie pan przekonał. - Słowa wydobywały się z niego z trudem, jakby i język Świata A został zarażony. Zastanowił się nad tym przelotnie: bardzo prawdopodobne. Ale rumiany czekał. - Jednakże, wie pan, najpierw chciałbym wypróbować, jak to na mnie działa. Tak się składa, że nie jestem przyzwyczajony do tego rodzaju paliwa. Czy nie powiedział za dużo? Ale rumiany już wstawał z krzesełka, rękę Apolinarego ni to ściskał, ni to kierował wraz z butelką pod poduszkę. Usiłuje stworzyć wrażenie, że konspiruje wraz ze mną, przejrzał go błyskawicznie Koniecpolski. Z rozstrzygnięciem narosłych wątpliwości postanowił zaczekać do nocy. Kiedy pacjenci pospali się, Apolinary wydobył butelkę spod poduszki. Aluminiowa nakrętka puściła z lekkim trzaskiem. Powąchał: zapach wiercił w nozdrzach. Nie zawierał wprawdzie aromatu wody brzozowej, do którego Apolinary zdążył przywyknąć, lecz na jego miejscu prężyły się pary zdradzające obecność cenniejszych komponentów. Bez wątpienia był to Ubik, skondensowany, rokujący znaczne skrócenie drogi do celu. Oszacował wielkość dawki: cieczy było mniej, niż zwykł spożywać każdorazowo przed podróżą, ale ten brak rekompensowała z nawiązką jej kaloryczność. Pociągnął skromny łyk i pozwolił cieczy rozlać się na języku. Małmazja! Ciął zawartość małymi odcinkami, delektując się zarówno smakiem, jak i uczuciem zemsty: oto raczył się w twierdzy wroga jakby nigdy nic. Przygotowania do podróży postępowały normalnie. Organizm reagował jak dobrze wyregulowany samochód. Uśmiechnął się z satysfakcją: nie zdołali go przestroić na własne zakresy nadawania. Ubiegł ich tym razem. Na sąsiednim łóżku ktoś poruszył się niespokojnie. Apolinary spojrzał tam i napotkał parę roziskrzonych oczu przebijających szarówkę. - Daj bracie, łyksa - dobiegł go chrapliwy szept. - Nie lutuj tak samotnie w ciemną noc. To nie po chrześcijańsku. Apolinary, cały zmrożony, zastanawia się, jak postąpić. W głosie nieznajomego było coś, co nie pozwalało po prostu zakwalifikować go jako kabla i przejść do porządku nad jego apelem. - Mógłbym narobić rabanu i wtedy obaj zostalibyśmy wykolegowani - mamrotał tamten scenicznym szeptem, tak że Apolinary słyszał każde słowo. - Jak widzisz, nie robię tego. Powinno ci to dać do myślenia. Wstrętny szantażysta, pomyślał Apolinary z odrazą. Trzymał butelkę za szyjkę pod kołdrą i nie reagował. Kto szybko daje, dwa razy daje. - Nie odmawiaj spragnionemu, bracie - prosił szept z ciemności. - Dam ci paczkę papierosów - odczekał, ale od strony Apolinarego od powiedziała mu cisza. - Dwie paczki - powiedział z rezygnacją – za łyksa. Naprawdę nie mam więcej. Apolinary podniósł butelkę i na tle okna rozświetlonego przez księżyc przyjrzał się poziomowi cieczy. Nie wypił ani połowy, a efekt zaczynał być wyraźnie odczuwalny. Postanowił zaufać człowiekowi: - Daj jakiś kubek. Za dwie paczki papierosów i jedną informację. Zgoda! - Jaką tylko chcesz, bracie - odprężył się tamten. Sprężyny jego łóżka zagrały. Plastikowy kubek, używany przy myciu zębów, dotknął dłoni Apolinarego. - Gdzie my jesteśmy? - wydyszał Koniecpolski. Nie był pewien, czy tamten zrozumie, ale nie chciało mu się trwonić czasu na udziela nie objaśnień. - Coś pośredniego między zakładem dla psychicznych a odwykówką. Masz hyzia, wiesz? Ty, ja, prawie wszyscy na tej sali. A ci normalni - głos mu drgnął od szyderstwa - chodzą pomiędzy nami i pokazują palcem: degenerat, kretyn, abderyta. Apolinary zastanowił się, czy słowa nieznajomego powinien traktować metaforycznie. Niby dlaczego tamten miałby mu ufać i sypać otwartym tekstem? Facet, nawet jeśli nic nie wiedział o Świecie B, wyraźnie przeczuwał jego istnienie. Szkoda, nie zdąży go uświadomić. W każdym razie test wypadł pomyślnie. - Warunki odbiegają tu od normy, bo to placówka wzorcowa - ostatnie słowo wyrzekł z wyczuwalnym przekąsem. - Dla komisji rządowych tak to urządzili, nie dla nas. - Papierosy - upomniał go Apolinary. Poczuł w dłoni dwa szorstkie pudełka. Jeśli i tym razem coś nie zaskoczy, może uda się je wymienić w kiosku na dole? Ujął kubek i trzymając go pod światło księżyca na pełnił do połowy. - Dzięki ci, bracie - chrypnął sąsiad - uratowałeś jeszcze jedno ludzkie istnienie. Zdrowie. - Sapnął rozgłośnie pochłaniając działkę jednym skokiem grdyki. W butelce pozostała dokładnie ćwiartka. Teraz, myślał Apolinary szczątkiem wycofującej się na z góry upatrzone pozycje świadomości, trzeba będzie dać kopa. Przyłożył szyjkę do ust i wytrąbił zawartość butelki. Facet z sąsiedniego łóżka już się z niej nie napije. Świat B przybliżał się do niego z prędkością światła. Dusza Apolinarego uniosła się do góry, po czym nastąpił słynny efekt migotania przestrzeni. Wszystko odbywało się jak na przyspieszonym filmie. Wielkie pęcherze srebrnobrzuchych ryb pękały bezgłośnie, zasnuwając się bladym oparem, aż wreszcie mgła całkowicie wyparła ciemności. Stał - wisiał? - porażony blaskiem, onieśmielony nowym otoczeniem. Pomyślał, że trafił w sam środek perłowego nieba, które zapamiętał z tego ranka, kiedy nakrył go patrol. We mgle otworzyły się drzwi i dopiero wtedy zauważył, że mgła została zdalnie wywołana na rozległej płaszczyźnie bez początku i końca. Wszedł. Powietrze miało lekki smak i zapach wody brzozowej w najlepszym gatunku. W pomieszczeniu o ciemnobrązowych ścianach przetykanych złotymi pasami siedzieli dwaj mężczyźni i spoglądali na niego życzliwie. - Proszę, niech pan siada, panie Koniecpolski - jeden z nich uprzejmie wskazał mu miejsce. - Przykro nam, że tak długo pan czekał. Niestety, nie mamy dla pana najlepszych wiadomości. - Mówiąc oględnie, panie Koniecpolski - podjął drugi z mężczyzn - jest pan nielegalnym imigrantem. Niech pan się nie obrazi, ale takich jak pan, przedzierających się przez granicę bez załatwienia koniecznych formalności, mamy tu na kopy. Polak? Apolinary potwierdził. Mężczyzna, nie przestając się uśmiechać, pokiwał ze zrozumieniem głową. - Nie możemy przyjąć dowolnych ilości imigrantów ze Świata A. Musimy utrzymać w tym względzie ustaloną równowagę. Mniej więcej tylu, ilu do nas trafia, odsyłamy do ciał, które dopiero się narodzą. Błagam pana o zrozumienie naszej trudnej sytuacji. Pańska sprawa jako nietypowa była rozpatrywana w trybie apelacyjnym przez Trybunał Imigracyjny. Niestety, decyzja jest negatywna. Musimy pana odesłać z powrotem. Dławił się wężem z gumy, wepchniętym do brzucha przez usta. Czuł smród nadtrawionego alkoholu i gęstawy plusk wydalanych przez żołądek cieczy. Szarpnęły nim torsje, ale dwie pary mocnych rąk trzymały go jak w kleszczach. Nie otwierał oczu, nie musiał, aby się przekonać, że znowu znajduje się w znienawidzonym Świecie A. Sąsiad spoglądał na niego ze współczuciem. Z zawieszonego na żelaznym stojaku słoja spływał rurką do żył Apolinarego znany mu już przezroczysty roztwór. - Moje gratulacje - powiedział właściciel chrypy - zgrabnie się uporałeś, bracie, z tą flaszeczką. Trochę przedawkowałeś, fakt, ale akcja pierwsza klasa. Moje gratulacje. Po dwóch dniach Apolinary zwlókł się z łóżka. Spacerował po korytarzu. Spacery stały się jego nową pasją. Nikt mu nie przeszkadzał. Zapuszczał się coraz odważniej w plątaninę korytarzy, lazł coraz wyżej po schodach. Z ostatniego piętra rozciągał się wspaniały widok na 'pobliski park. Wychylił się przez okno. Na betonowym chodniku, dokładnie pięć pięter niżej, stały otwarte wózki wypełnione śmieciami. Skok mógł się zakończyć kolejnym ośmieszeniem: miękkie odpadki, ustawione tutaj celowo, były w stanie wytłumić upadek. Któregoś ranka obudził go hałas. Wyjrzał przez okno: wielka baja-dera połykała zawartość zbiorników, unosząc je ku wlotowi gardzieli na widlastym wysięgniku. Dwaj ludzie w szarawych uniformach toczyli pojemniki, dostarczając nienasyconej machinie ciągle nowego żeru. Apolinary zrozumiał, że nie ma chwili do stracenia. Porwał szlafrok i wybiegł z sali. Dotarł na miejsce dosłownie w ostatnim momencie. Większość wózków stała opróżniona i śmieciarze zabierali się do odtaczania ich na dawne miejsce. Apolinary zaczepił jednego z nich. - Mam dla pana propozycję. Śmieciarz ze Świata A gapił się na niego z niedowierzaniem, po czym ruszył dalej. - Za dwie paczki papierosów - krzyknął za nim rozpaczliwie. Śmieciarz zatrzymał się. - Gadaj pan, o co chodzi. Ale szybko. - Dam je panu - rzekł Apolinary - jeśli miejsce pod tymi oknami - pokazał ręką - zastanie nie zastawione. Rozumie pan? - Chodzi o to, żeby przestawić te pudła trochę dalej? - upewnia się śmieciarz. - Tylko tyle? No, dawaj pan. Zrobione. Nie bez powodu mówią o was: świry. Dzień zapowiadał się wspaniale. Wielka czerwona tarcza słońca podnosiła się wolno znad horyzontu. Apolinary zrobił krok w bok, aby śledzić poczynania śmieciarza, i w tym samym momencie szyby okien w newralgicznym pionie rozbłysły krwawą łuną. Ktoś z wysokości dawał Apolinaremu znak, wskazując ostatnią drogę pozostałą do przejścia w Świecie A.