JESUS GOYTORTUA Zadumana Z języka hiszpańskiego przełożył i posłowiem opatrzył, Florian Śmieja Tytuł oryginału: Pensativa © Editorial Porrua, Mexico 1945 1997 I Znajduję gorzką przyjemność we wspominaniu tamtych dni, kiedy moje życie wyszło ze swojego zwyczajnego łożyska i otoczyła mnie burza, która już na zawsze wycisnęła na mnie swoje piętno. Nigdy nie zapomnę Zadumanej. Czasem słyszę jej głos wśród podmuchów wiatru, które spadają na jesiony w moim ogrodzie. Tysiąc razy przenikały mnie dreszcze, kiedy spotykałem u niektórych kobiet coś jakby odbicie jej gestu tak pełnego powagi i melancholii, które ściągnęły na nią ów przydomek: Zadumana. Nie powróciłem do Santa Clara de las Rocas ani nie oglądałem więcej chmur zostawiających swoje odbicie w wodach rzeki. Nie wrócę już do domu w Plan de los Tordos, nie pozwolę koniowi stąpać krawędzią górskiej przepaści ani nie usłyszę na brzegu Basenu Śpiewaków rozlegającego się nagle krzyku udręki, który pewnego wieczoru napełnił mnie trwogą pod starym murem Ogrodów Hrabiego. A jednak od czasu do czasu wstyd mi, że odczuwałem przyjemność wmawiając sobie, iż nigdy nie wyjeżdżałem z Mexico City, aby udać się do Santa Clara de las Rocas - mojego rodzinnego miasteczka - od momentu, kiedy moja matka, dopiero, co owdowiała, zawiozła mnie do stolicy republiki, bym mógł zacząć studia. Do powrotu w rodzinne strony nie skłoniły mnie wakacje. Moja matka umierając zostawiła małą fortunę, która mi pozwalała żyć bez praktykowania adwokatury. Stałem się mieszczuchem do tego stopnia, że pomysł podróży do rodzinnej wsi napełniał mnie wstrętem. A mimo to musiałem przedsięwziąć ową podróż, kiedy nadszedł telegram oznajmiający ciężką chorobę ciotki Enediny. Moja ciotka, jedyna siostra ojca, chciała mnie przed śmiercią zobaczyć, a jej wezwanie miało w sobie tyle emocji, że szybko mnie przekonało, co do konieczności znoszenia niewygód i utrapień podróży. Kiedy pociąg wywiózł mnie z Mexico City, daleki byłem od przeczucia, że czyha na mnie burza, i nie przewidywałem, że wkrótce cierpienie każe wyrosnąć moim pierwszym siwym włosom. Melancholijny wygląd wyżyn nie potrafił rozproszyć nudy, spowodowanej rozstaniem się z kolegiami i z moimi przyzwyczajeniami. Zawsze wyczulony byłem na krajobraz, a ten, który uciekał przed oknami mojego pociągu, powodował dręczący ucisk. Wielkie nagie góry, osady najeżone krzyżami, drogi oddalające się wśród żywopłotów i kaktusów napełniały moją duszę nieukojonym smutkiem. Moje złe samopoczucie jeszcze wzrosło, kiedy wysiadłem na małej stacyjce, gdzie czekał na mnie powozik, w którym usiadłem obok Irenea, woźnicy mojej ciotki. Wnet wolant potoczył się po piaszczystej drodze, pod niebem przybranym w deszczowe chmury. Nie miałem ochoty na rozmowę z Ireneem, pozwoliłem, więc wzrokowi wędrować po polach, nad którymi wirował pył. W oddali wznosiły się stare kaplice pośród plam zieleni, a wzdłuż łanów ciągnęły się kanały z wodą, nawlekając się po drodze na jednoprzęsłowe mosty. Z ich rozpadających się podmurowań skakały jaszczurki, uciekając przed zbliżającym się pojazdem. Horyzont zamykało pasmo gór, którego masywne odnogi schodziły ku nizinom. Kiedy wolant w takt biegu złotogrzywego konia wjechał na wzgórze, Ireneo wskazał biczem punkt znajdujący się przed nami: - To Santa Clara - oznajmił. W odległości mili zobaczyłem domy zagubione w lesie, z których wyrastały dwie kopuły strzeżone przez okazałe wieże. Stado drozdów latało nad dachami, prześwitującymi przez gęstwinę. Jeszcze dalej rozciągało się pasmo uschłej zieleni, która ginęła w oddali. - Przed nami rzeka - objaśnił Ireneo. Moja ciotka mieszkała po drugiej stronie Santa Clara, na farmie La Rumo-rosa, i trzeba było jechać przez miasteczko. Zastałem ulice porośnięte trawą, pogrążone w śmiertelnej ciszy. Wojna domowa dotknęła okrutnie moją rodzinną miejscowość. Jakie tu znajdę rozrywki, zostawiwszy w stolicy wszystkie uciechy stojące do dyspozycji kawalera? Muszę wyznać ze skruchą, że przemknęło mi przez myśl niegodne życzenie, by ciotka rychło rozstała się z tym światem. Zajechaliśmy do La Rumorosa aleją wysadzoną olbrzymimi eukaliptusami. Koń stąpał ochoczo, zbliżając się do bramy zwieńczonej kamiennym krzyżem, którego nie mogłem oglądać bez wzruszenia. Przypomniałem sobie dni mojego dzieciństwa, kiedy to bawiłem się w alei z kuzynem Corneliem pod czujnym okiem czaczy Genovevy, i po raz pierwszy od wyjazdu z Mexico poczułem się nieco raźniej. Chłopak otworzył nam bramę, tak, że mogliśmy wjechać na kwadratowe patio otoczone krużgankiem; na jego środku pluskała fontanna. Pies bernardyn rzucił się ku nam na spotkanie i o mało mnie nie przewrócił, kiedy wysiadałem z powozu. W La Rumorosa nic się nie zmieniło. W przejściach pełnych roślin śpiewały ptaki w klatkach wiszących na hakach pod łukami i ten sam co niegdyś aromat konserwowanych owoców i szaf perfumowanych lawendą dolatywał z pokoi. Kobieta, która pośpieszyła na nasze spotkanie wycierając oczy białym, wyszywanym fartuchem, to była czacza, moja dawna niańka, niezwykła czacza Genoveva, którą pamiętałem jeszcze biegnącą niegdyś z płaczem obok powozu uwożącego matkę i mnie daleko od Santa Clara de las Rocas. Uściskała mnie nieomal konwulsyjnie, zdziwiona, że zmieniłem się w mężczyznę, jakby wierzyła, że czas mnie ominie, i z dumą odkrywała w mojej twarzy rysy odziedziczone po ojcu. Kiedy się uspokoiła, oznajmiła mi, że moja ciotka ma się lepiej. - Myślę, że tym razem się wywinie - powiedziała bardzo cicho. Spytałem, czy mogę ją zobaczyć, i czacza zaprowadziła mnie do sypialni chorej. Tam także nic się nie zmieniło. Zobaczyłem ogromną szafę o dwu zwierciadłach. Szczyt jej zdobiły rzeźbione wstęgi i róże. Na brzuchatej komodzie spał w mroku cały ludek świętych: Najświętsza Panienka z Dzieciątkiem na ręku, św. Józef z sękatym kijem, św. Krzysztof o bosych stopach, św. Sebastian przeszyty strzałami, św. Jadwiga z książęcą koroną. Przy oknie wychodzącym na ogródek z kalwarią stało złocone krzesełko z oparciem i siedzeniem wysłanym gobelinem; przed chorą stał stolik, którego marmurowy blat znikał pod książkami do nabożeństwa. Usłyszałem słaby głos i zbliżyłem się do wielkiego łoża z krętymi kolumnami. Bezkrwista ręka ciotki szukała mojej. Poczułem nieoczekiwany ból, ściskając tę drżącą dłoń, jakby na powrót zadzierzgnął się niewidzialny węzeł między mną, mężczyzną, który się wyobcował, i moją rodziną, moją krwią, reprezentowaną przez ową staruszkę, co przed laty bawiła się z moim ojcem i patrzyła, jak cmentarz w Santa Clara zapełniał się ukochanymi zmarłymi. Ogarnęła mnie przejmująca litość i zapragnąłem z całego serca wyzdrowienia dla ciotki. Lekarz, stary doktor López, dał mi nadzieję. - Nie przemęczaj jej - nakazał mi po ojcowsku. Moja ciotka chciała zaprotestować, ale doktor mimo to kazał mi wyjść na korytarz, gdzie niebawem pojawił się także. - Niebezpieczeństwo minęło - powiedział czyszcząc okulary. - Myślałem, że umiera. Ma zmęczone serce. Ty wiesz, że w tych okolicach roiło się od powstańców, cristeros, i że codziennie toczyły się walki. Ja mawiałem do pani Enediny: para staruchów jak pani i ja nie powinna się martwić o to, czy wygrają czerwoni, czy niebiescy. Ale nie posłuchała mnie i oto masz rezultat. Nałożył okulary i spojrzał na mnie z uśmiechem. - Nie ożeniłeś się dotąd, prawda? - Nie, doktorze. - To źle. Ożeń się teraz, skoro tu jesteś. W Santa Clara mamy takie piękne dziewczyny! Aż mi żal, że jestem stary - uśmiechnął się i zmienił temat rozmowy. - Wiesz, ty już jako niemowlę sprawiłeś mi niezłe zmartwienie, kiedy wpadłeś do gorącej kąpieli! Na odchodnym obiecał przyjść następnego dnia i zostać na obiedzie. Oddał mnie czaczy pod opiekę. Zainstalowawszy się w starym pokoju, w którym stały jeszcze moje szkolne książki i wisiała wstążka od pierwszej komunii, uczułem wielką błogość. Nie przeczuwałem, że huragan był tuż za progiem. II Piękne były pierwsze dni mojego pobytu w La Rumorosa. Gdzież się podziała owa nuda, której tak się obawiałem wyjeżdżając z Mexico? Poczułem się wzmocniony dotykając stopą rodzinnej ziemi, na której moje nazwisko nie było jednym z wielu i na której wszędzie znajdowałem ślady moich przodków. Było to jak dotknięcie strumienia energii. O świcie obudziły mnie dzwony z Santa Clara de las Rocas. Ich głos niósł się z powagą od krańców gościńca i zdziwiłem się, że sprawiło mi przyjemność zerwać się wcześnie z łóżka i bez względu na ranny chłód wyjść na patio, po którym błąkały się jeszcze nocne cienie. Na korytarzu czacza dyrygowała krzątaniną bosych dziewczyn, które lały wodę na kamienne płyty i otwierały klatki, by je oporządzić. Od gościńca dolatywał rumor bydła idącego na pastwiska. Sułtan, pies bernardyn, skakał, by mnie powitać; nadciągały mocne górskie wonie, zapachy otwartych pól, sosen i strumieni i napełniały mnie pragnieniem działania. Przed śniadaniem przywitałem się z ciotką, która wracała do zdrowia. Teraz już nie byłem zdolny życzyć jej śmierci i z przyjemnością obserwowałem, jak odzyskiwała siły, a wraz z nimi także głos i ochotę do wspomnień, w których zawsze pojawiali się moi rodzice. Moja kuzynka Jovita, kobieta szczupła i nieśmiała, ubrana na czarno, przyjechała, żeby służyć za pielęgniarkę. Ona mi otwierała drzwi do sypialni. Światło wpadało przez okno z ogródka, światło aksamitne, w którym widziałem wyostrzoną twarz ciotki. Wziąłem szklankę z mlekiem ze srebrnej tacy, którą przyniosła Jovita, i zbliżyłem ją do warg staruszki, która wzruszona cieszyła się tym. Szczęśliwie, więc rozpoczynał się dzień. Rano po drugim śniadaniu wziąłem konia, którego mi przyprowadził chłopak, i opuściłem La Rumorosa, by długo galopować polami. Młodzik, zadowolony, że może mi służyć pomocą, jechał ze mną na jednym z tych koników niedużego wzrostu, ale niezmożonej wytrwałości, które tak wychwala Payno, i pokazywał mi miejsca, które dawno już uleciały z mojej pamięci. Zaprowadził mnie na cmentarz pełen rodzinnych grobów, do Tenerias, gdzie woda połyskiwała wśród drzew owocowych, do stawów na wpół wyschniętych o tej porze, w których kąpaliśmy się pod wierzbami, do rzeki, w której łożysku ledwo snuła się strużka wody. Pora deszczowa opóźniała się, a kurz wirował nadal po suchych polach wydając ponure odgłosy, kiedy spadał na liście, zamazując widok łańcucha gór na horyzoncie. Fidel, kiedy opadały zasłony kurzu, wskazywał mi z pagórka wąwozy, nad którymi krzyczały drapieżne ptaki, ciemne lasy sosnowe ciągnące się dookoła szczytów, uskok, przez który przedzierał się potok, zanim runął na równinę. Macki masywu górskiego podchodziły aż do rzeki, tworząc wysokie pustynie, na których wznosiły się samotne kaplice. Ani razu nie przeprawiłem się na drugą stronę rzeki, odstraszony posępnym widokiem przeciwległego brzegu, jego rozległych nieużytków, kaktusów i pagórków oraz widniejących dalej skalistych gór. Zjechaliśmy ku marnej rzeczce ścieżkami wydeptanymi przez kozy i gdy konie piły ze strużki wody gubiącej się między piaszczystymi brzegami, zeskoczyliśmy na ziemię, żeby położyć się na kamieniach. Fidel pokazywał mi ślady zostawione przez wielkie wody na stromych brzegach, a potem wskazywał na chmury, które pokrywały niebo. - Wnet spadną deszcze - powiedział - a wtedy pan zobaczy, co będzie się działo z rzeką. - Wyjadę, jak się zaczną deszcze - odpowiedziałem. - Deszcze, a do tego i błoto byłyby nie do zniesienia. Dosiedliśmy koni i wracali do Santa Clara, której wieże bezustannie śledziły nas sponad drzew. Popołudniami przyjmowałem wizyty lub chodziłem w gości. Odwiedzałem krewnych i starych przyjaciół rodziców. W ich solidnych, jasnych domach, w których starych patios sponad donic z kwiatami wzlatywał rozgwar ptaków zamkniętych w klatkach, spotykałem młode kobiety. Ich los budził niepokój: wszystkie bez mała skazane były na staropanieństwo z powodu emigracji mężczyzn. Wszystkie też były śliczne, miały duże ciemne oczy, twarze o doskonałym owalu i dystyngowane ruchy. Wnet poczułem zakłopotanie widząc, że stałem się obiektem obserwacji owego zacnego towarzystwa, i zacząłem zważać na swoje słowa, aby nie dać pożywki fantazjom:, choć bardzo mi schlebiało to, że stałem się przedmiotem snów tylu przystojnych panien, nie chciałem lekkomyślnie narazić na szwank swojego kawalerstwa. Obserwowałem, więc ukradkiem moje nowe przyjaciółki i postanowiłem zwierzyć się ciotce z ogarniających mnie wątpliwości, co też zrobiłem pewnego wieczoru, kiedy słychać było grzmot rozlegający się echem w górach. - Ciociu - zagadnąłem - co byś powiedziała na to, gdybym się ożenił w Santa Clara? - Oj, chłopcze - odpowiedziała składając ręce - ożeń się, ożeń w twoim miasteczku! Kuzynka Jovita przestała tkać i ledwo się powstrzymała, by nie podnieść się z krzesła i nie uściskać mnie. Czacza jednak nie potrafiła się opanować i objęła mnie z uczuciem. - Niech się mój synek żeni! - zawołała. - Ja się będę opiekować jego dziećmi, tak jak się o niego troszczyłam. - Zaraz, zaraz, powoli - prosiłem. - Już o moich dzieciach myślicie. Zastanówcie się: kiedy tu przyjechałem, nawet mi przez myśl żeniaczka nie przeszła. Ale ostatnio widziałem coś niezwyczajnego: sto pięknych panien bez narzeczonego. - I nigdy go mieć nie będą - z żałością wtrąciła Jovita, pomna własnego doświadczenia. - To nie powód do wzdychania - upomniała ją ciotka. - Ja też nie miałam narzeczonego, ale nigdy z tej przyczyny nie wywracałam oczu, tak jak ty to robisz. Synu! - zawołała. - To jest zło tak stare jak to miasteczko! Nasi młodzi jadą szukać fortuny i nigdy nie wracają. To dlatego Santa Clara pełna jest Jovit i Enedin. Ożeń się z dziewczyną z twojego miasteczka, bo oprócz tego, że będziesz miał wzorową żonę, spełnisz jeszcze dobry uczynek. Wydało mi się czymś tak osobliwym żenić się z pobudek filantropijnych, że wybuchnąłem śmiechem. Trzy kobiety poszły w moje ślady, ale nagle zobaczyłem, że stają się poważne. - Co się dzieje? - spytałem. Spojrzały po sobie, niezdecydowane. W końcu moja ciotka wyznała: - No, bo... już mamy dla ciebie narzeczoną. - A to doprawdy coś nowego, ciociu! - Wyjątkowa narzeczona! - zawołała czacza z przejęciem. - Aż tak? A kto to jest? Wszystkie trzy spojrzały znowu na siebie tak zaniepokojone, że mnie zaciekawiły. - Co wy tam skrywacie? - spytałem. - Mówcie, bo mnie zaciekawiłyście. - Ty powiedz, czacza - prosiła ciotka. - Nie ma powodu, by mu tego nie powiedzieć! - zawołała czacza z nagłą energią. - Narzeczona, którą mamy dla ciebie, jest najpiękniejsza z kobiet, najbardziej święta i czysta. To skarb, cudo. - Już wystarczy, czacza - błagałem. - Nie wychwalaj jej tak, bo będę się bał z nią ożenić! - To skarb - powtórzyła Genoveva, siadając tuż koło mnie. - Ale ty jesteś godzien każdego skarbu. Śmiech mnie ogarnął tak wielki, że przez jakiś czas nie mogłem mówić. - Dzięki, czacza - wykrztusiłem w końcu. - Jeżeli ty tego nie powiesz, to nie powie nikt. Ujęła moje ręce swoimi szorstkimi dłońmi. - Wiem, co mówię. Pensativa jest ciebie godna, a ty jesteś godny jej. - Pensativa?! Zadumana?! - zawołałem. - Istnieje dziewczyna o takim imieniu? Ciotka poprosiła o okulary i zażądała, by Jovita podniosła ją nieco na poduszkach. Poczułem tchnienie tajemnicy w owej starej sypialni rozbrzmiewającej grzmotami i pogrążającej się w ciemnościach w miarę, jak zbliżał się pierwszy w tym sezonie deszcz. - Zadumana to nie imię twojej narzeczonej - tłumaczyła ciotka - ale jej przydomek. - Narzeczona z przezwiskiem to nie bardzo pociągająca narzeczona - protestowałem. - Nie śpiesz się z wyciąganiem wniosków - prosiła ciotka. - Nie znasz Zadumanej, ale odkąd przyjechałeś, myślałyśmy sobie, jakby to było pięknie ożenić cię z nią. Ksiądz proboszcz i doktor są tego samego zdania. - Ależ ciociu, kto to jest Zadumana? - To... - zaczęła mówić czacza. Przerwałem jej. - Genovevo, wiem już, że to skarb i cudo, ale mnie chodzi o imię, które otrzymała na chrzcie. - Nie znasz jej imienia - powiedziała ciotka wolno i ostrożnie. - Nazywa się Gabriela Infante, ale wszyscy ją znają pod przydomkiem, który nadał jej doktor. Jest taka zamyślona, poważna, choć wcale nie ponura; tak melancholijna, że wszyscy zgodzili się, iż ten przydomek świetnie do niej pasuje. - Nie lubię melancholijnych kobiet - argumentowałem. - Melancholia Zadumanej ci się spodoba. No, nie mów nic, zanim jej nie poznasz. - Ale jak to się stało, że dotąd nie poznałem mojej przyszłej? - zapytałem. - Wydawało mi się, że widziałem wszystkie dziewczyny z Santa Clara de las Rocas. - Zadumana nie mieszka w Santa Clara - powiedziała Genoveva - tylko w swojej posiadłości, w Plan de los Tordos. - Nie znam tego majątku ani nie wiedziałem, że taki istnieje. - Leży po drugiej stronie rzeki, nad starą drogą do Guanajuato. Zadumana żyje sama ze swoimi parobkami. - Też mi towarzystwo! - Żaden z nich nie odważyłby się jej tknąć! - zawołała Jovita z takim przejęciem, że się zdumiałem. - Kuzynko, co ci jest? - zapytałem - Wybacz - prosiła - ale znam parobków z Plan de los Tordos. To nie parobcy jak inni, tylko dzielni, wierni mężczyźni, którzy... - Jovito! - przerwała jej ciotka ostro. Jovita uspokoiła się z wysiłkiem, ale jej podniecenie pobudziło moją ciekawość. - To jest zdumiewające - odezwałem się. - Wytłumaczcie mi wszystko, co dotyczy Zadumanej, bo umieram z ciekawości. - Chętnie ci to wytłumaczę - podjęła czacza. - Zadumana mieszka ze swoimi parobkami, którzy są wierni jej rodzinie. To prości chłopi, ale tak przywiązani do swojej pani, że przypominają bardziej niewolników niż służbę. Ona jest ostatnim potomkiem rodu noszącym nazwisko Infante. Rodzina ta zawsze mieszkała w Guanajuato i dlatego nigdy o niej nie słyszałeś. Kiedy pięć lat temu straciła jedynego brata, Zadumana znalazła się w ciężkich warunkach materialnych i powróciła do Santa Clara, do majątku, który od wieków należał do jej rodu. Jest melancholijna, ale tak piękna, tak interesująca, że pewna jestem, iż zechcesz ją poślubić. - Ja także tego jestem pewna - przerwała Jovita. - Roberto, ty się z nią ożenisz! Ty będziesz umiał przywrócić jej radość i zabierzesz ją z tej pustyni. - Nazywasz Santa Clara pustynią? - spytałem zdumiony tym, że źle się wyraża o swoim miasteczku. - Dla Zadumanej to jest pustynia. Lita skała - ciągnęła Jovita. - Ona zasługuje na pałace, zasługuje na to, by nie cierpieć na tej ziemi, pełnej dla niej udręki. - Jovito! - przerwała znowu moja ciotka. - Jeżeli masz dalej mówić te głupstwa, to lepiej wyjdź z mojego pokoju. - Nie myśl - prosiła czacza - że Zadumana się uskarża. Jest dumna i nie wierzę, żeby nawet pomyślała, kiedy o rozkoszy mieszkania w Mexico. Popatrz - dodała biorąc mnie znowu za ręce - nie potrafimy ci jej opisać, ale ją uwielbiamy. Sam ją zobaczysz i ocenisz. Ona cierpi. To ci mogę powiedzieć. Cierpi, ale skrywa swój ból. Cierpi, bo jest bez rodziny, bo już nie jest zamożna, bo musi żyć w majątku opuszczonym od lat, bo może rozmawiać tylko z chłopami. A przede wszystkim cierpi, dlatego, że w wojnie religijnej stracono jej jedynego brata, a stracono go w okropny sposób: wieszając. Jest dumna i wygląda na pyszną, ale ma serce tkliwe. Zobaczysz ją i poślubisz. - A ona będzie chciała mnie za męża? - Bóg da, że cię pokocha - powiedziała ciotka. - Co do tego nie ma wątpliwości - zaprotestowała czacza. - Jakaż kobieta powiedziałaby mojemu synkowi: nie? Nie posiadając się z ciekawości spytałem, kiedy będę miał szczęście poznać Zadumaną. - Jeszcze dzisiejszej nocy - odpowiedziała Genoveva. - Jakże to? Będę musiał jeszcze dzisiaj jechać do Plan de los Tordos? - Nie ty pojedziesz, ale Zadumana przyjedzie. - Zabawne są te wszystkie manewry - stwierdziłem. - Narzeczona, znana pod przydomkiem, która nie żyje jak zwyczajna panienka, ale w samotnym majątku chroniona przez kowbojów. Kawaler, który oczekuje swej oblubienicy w swoim domu, podczas kiedy ona puszcza się w drogę nocą, a do tego trzy zwariowane staruszki, które sobie wyobrażają małżeństwo w takich warunkach. - Dziękuję za te „zwariowane” - powiedziała moja ciotka. - I cóż w tym złego, że Zadumana przyjedzie nocą? - spytała Jovita. - Z pewnością Bazilio, zarządca, który jest jej wierny jak pies, będzie jej towarzyszył. Zresztą Zadumana nie lubi oglądać ludzi z naszego miasteczka. - A to już brzmi lepiej! - zawołałem. - Więc nie lubi widoku mieszkańców miasteczka? - Nie to, że nie lubi - tłumaczyła Genoveva. - Po prostu chce unikać ludzi wiedzionych zbytnią ciekawością, którzy nie mogą jej darować tego, że mieszka odosobniona w Plan. W Santa Clara nie znają jej, bo nigdy nie zapuszcza się dalej niż do La Rumorosa. W miasteczku prawie już nie pamiętają, że Infante byli panami tej ziemi. - Nie pamiętają, więc tej rodziny? - Infante zapomnieli o Santa Clara, to i Santa Clara zapomniała o Infante - zakończyła moja ciotka, zniecierpliwiona. - Ale to nazwisko stało się znów głośne ostatnimi czasy. Dość, że Zadumana dzisiejszej nocy przyjedzie i będziesz mógł wydać o niej sąd. - Przyjedzie innej nocy, dzisiaj nie - odparłem z uśmiechem. - Popatrzcie, jaki deszcz się zaczyna! Ujrzeliśmy wielkie krople deszczu spadające na różane krzewy w ogródku. Pod uderzeniami wiatru wyginały się brzoskwinie, a tuman kurzu spadł na trzy krzyże kalwarii. Rzuciłem się do okna, by je zamknąć, i aby oszczędzić ciotce oślepiającego widoku błyskawic, zaciągnąłem zasłonę. Sypialnia pogrążyła się w ciemności. - Święta Barbaro! - zawołała ciotka, słysząc uderzenie pioruna. - Zapal gromnicę, Genovevo. Czacza zapaliła świecę w złotym lichtarzu i zobaczyłem na ścianie cienie świętych, których włosy zaroiły się od złotych punkcików. Ulewa z hukiem lunęła na La Rumorosa, napełniając ją gwizdem i trzaskiem. By zobaczyć ten spektakl, wyszedłem na ganek, gdzie spowiły mnie woale deszczu. Ogarnęła mnie jakaś nerwowa radość. Pomogłem zdjąć służącym klatki z ptakami. Ubawił mnie widok Sułtana, który łapą próbował wyciągnąć z kamiennego rowka wodne kwiaty, wyrzucane przez cynkowaną rynnę. Poszedłem w stronę bramy i zobaczyłem, że cały gościniec przemienił się w płynący z szumem strumień. Słychać było rżenie, przerażone głosy, trzask łamanych gałęzi, a potem eksplozje błyskawic. - Nie przyjedzie moja wybranka - powiedziałem do siebie z uśmiechem. Ale wnet przestałem się uśmiechać, bo poczułem dziwny żal uświadamiając sobie, że ulewa przeszkodzi mi w poznaniu Zadumanej. Jakaś niezwykła poezja zaczęła emanować z tego imienia, które ukrywało imię prawdziwe. Jakże zaborczą kobietą musiała być ta, która wywołała taki zachwyt Genovevy i moich kuzynek, ta dziewczyna mieszkająca w starym majątku, otoczona wiernymi jej parobkami. Pozostałem na ganku, żeby zapalić papierosa i patrzeć, jak ulewa zamazuje kształty rzeczy jakby płonącymi strzępkami gazy. Przybiegł Sułtan, żeby ulokować się koło mnie, jego oddech formował ulotne obłoczki. Wraz z deszczem zapadała wczesna noc, a chłód przenikał aż do kości. - O czym myślisz? - posłyszałem szept. To przyszła czacza i patrzyła na mnie z przejęciem. - Że mi zimno, Genovevo - odparłem, biorąc ją pod ramię i prowadząc do salonu. - Mnie nie oszukasz - powiedziała czacza. - Myślałeś o niej. - Zgadłaś - odpowiedziałem. - Jakże nie miałabyś zgadnąć, skoro przez całe popołudnie nie mówiłyście o niczym innym, tylko o Zadumanej. - Zakochasz się na zabój - powiedziała Genoveva. - Nie wiem, czy bym chciał zakochać się na zabój. 1 dziś, a raczej tej nocy się nie zakocham, bo Zadumana nie przyjedzie. - Owszem, przyjedzie. - Genovevo, przecież powiadasz, że majątek Zadumanej leży po drugiej stronie rzeki. - Na Plan de los Tordos. - Jeżeli tak jest, to moja narzeczona nie będzie mogła przybyć, bo niemożliwa będzie przeprawa przez rzekę. - Zadumanej nic nie zatrzyma - powiedziała czacza. - Aż taka odważna? - Nie tylko to. Zadumana jest wspaniałą kobietą. Obiecała przyjechać, więc przyjedzie. Nie potrafiłem żartować, opanowany jakimś niepokojem, który mi śmiech odebrał. Zadumana zaczęła mi się jawić jako postać z bajki. - Genovevo, czy Zadumana wie, że jestem w La Rumorosa? - Nie wie albo też, jeśli wie, to nic nie wie o naszych planach, by ją wydać za ciebie. - To dobra wiadomość. Proszę was, bądźcie dyskretne i pamiętajcie, że nie pozwolę sobie żony narzucić. Tak zakończyła się rozmowa. Czacza wyszła, żeby pilnować kuchni, do której poszedłem jej szukać, kiedy poczułem się głodny. III - Co, już chcesz jeść!? - zawołała Genoveva. - Nie chcesz poczekać na Zadumaną? - Nie przyjedzie, Genovevo, nie przyjedzie. Posłuchaj, jaka ulewa. Jakby na przekór tym słowom dało się słyszeć mocne stukanie w bramę. - Oto i ona! - zawołała czacza pełna radości, biegnąc z Fidelem, żeby otworzyć bramę. Poszedłem za nimi bez pośpiechu, nawet ociągając się, i zobaczyłem, jak dwaj jeźdźcy wjechali na podwórko. Na głowach mieli szerokie kapelusze z liści palmowych, nosili przeciwdeszczowe ponchos. Kiedy się do nich zbliżyłem, już zsiedli z koni. - Chodź, przedstawię ci Zadumaną - powiedziała czacza. Podchodziłem bliżej, żeby zobaczyć twarz tej kobiety, kiedy piorun uderzył w szosę i oświetlił La Rumorosa strugą ognia. Tak po raz pierwszy wśród trzasku elektrycznych wyładowań ujrzałem Zadumaną, jakby przyniosła ją burza sama. Rzeczywiście, to burza przyniosła Zadumaną. Miałem to zrozumieć nieco później, kiedy moja dusza, przyzwyczajona do spokoju mieszczańskiej egzystencji, znalazła się w najokrutniejszych rozterkach. Już owej nocy zaskoczył mnie jej widok, którego samo tylko wspomnienie rozdziera mi serce. Jakże mam opisać nadzwyczajny czar owych głębokich oczu, w których ból przez wiele lat znoszony wyczarował kwiat nadludzkiego uroku? Prosty nos wyrastał z czoła madonny, na którym trwałe cierpienie nie zostawiło zmarszczek, lecz naznaczyło je jakby piętnem jakiejś obsesyjnej idei. Usta miała małe i wyraziste; ich kąciki znamionowały żarliwość i energię. Cera jej posiadała złotą przezroczystość, którą wywołuje słońce na bardzo białej skórze; włosy jasnokasztanowate, upięte na karku, odsłaniały uszy bez kolczyków. Teraz rozumiałem, dlaczego nazywali ją Zadumaną. Stała przede mną wyprostowana, bez dumy, ale i bez ciepła. Czułem, że jest odległa, jakby cała La Rumorosa wraz ze mną była dla niej po prostu dekoracją. Między nią a mną wznosiła się przezroczysta kurtyna ze szkła, czyniąca ją nietykalną. Moja miłość własna poczuła się zraniona, ale silniejszy okazał się przemożny urok bijący od Zadumanej. Pomogłem jej zdjąć poncho i słomkowy kapelusz, a potem podziwiałem jej postać, której nie zaszkodził męski ubiór jeździecki,okrywający kibić i nogi. Była niemal taka wysoka jak ja i bardzo zgrabna, jakby ukształtowało ją życie na wsi, nie naruszając przy tym jej arystokratycznej postawy. - Jestem cała zabłocona, Genovevo. Jej kontraltowy głos wstrząsnął moim sercem. Pozostałem na korytarzu jak niepyszny, zafascynowany owym akcentem, który po dziś dzień słyszę, opanowany tysiącem tajemnych pragnień. Genoveva już zaprowadziła Zadumaną do sypialni ciotki, a ja dalej stałem pod podcieniami, niepomny na ulewę, która szalała tuż obok. Odgłos koni, bijących kopytami w kamienne płyty, sprawił, że się ocknąłem i wtedy mogłem obejrzeć towarzysza Zadumanej. Posłyszałem jego imię: Basilio. Tej twarzy również nigdy nie zapomnę. Basilio, krępy, osadzony na wykrzywionych przez ciągłą jazdę na koniu nogach, spoglądał na mnie podejrzliwie. Od pierwszego momentu poczułem do niego wstręt. Twarz jego była twarzą bandyty, ze straszliwą szramą od czoła do ust. Twarz ponura, w której oczy płonęły pod grubymi brwiami, a wargi zaciśnięte były z nienawiścią i urazą. W świetle latarni błyszczały srebrne guziki jego spodni. Prawa ręka Basilia odruchowo gładziła futerał pistoletu. Czując, że mnie mierzy wzrokiem, bada i grozi, zareagowałem gwałtownie: - Coś mi się pan zanadto przygląda - odezwałem się ostro, zatrzymując się obok Basilia. - To pan jest bratankiem pani Enediny? - spytał głucho. - A kim pan jest, żeby mnie pytać o cokolwiek? - odpowiedziałem i znowu poczułem nieodparty wstręt do tej ciemnej kreatury ziejącej złem. Uśmiechnął się okrutnie i odwrócił plecami, żeby odejść z Fidelem, który odbierał konie. Deszcz ustawał. Stojąc na korytarzu zdumiałem się nagłą wściekłością, która mnie ogarnęła, i pomyślałem, że chyba straciłem rozum. Żeby odmienić bieg myśli, skierowałem się do sypialni ciotki, gdzie przy łóżku, między Jovitą a Genovevą, zastałem Zadumaną, która pieściła ręce chorej. Nie odwróciła twarzy, żeby na mnie popatrzeć, ale ciotka zawołała mnie i kazała mi usiąść na krześle stojącym przed stolikiem. Lampa zamknięta w matowym kloszu pokrytym grubą gazą ledwo oświetlała pokój, muskając lekko miedziane inkrustacje komody, złocenia na ścianach i świecznik, w którym paliła się gromnica. Odgłos deszczu dolatywał tak słaby, że mogliśmy słyszeć tykanie porcelanowego zegarka, który stał na biurku. Ja jednak w sąsiedztwie łóżka chorej nie czułem żadnego spokoju, lecz niemal bolesną udrękę. - Zadumana - odezwała się chora - nie przedstawiłam ci jeszcze mojego bratanka. Zawezwali go, kiedy moja choroba była najgroźniejsza, i natychmiast się stawił. - Gdybym zobaczyła go na ulicy, nie poznałabym go - odezwała się czacza z ożywieniem. - Wrócił dorosłym mężczyzną. Jest prawnikiem i jest taki inteligentny jak jego ojciec. Poczułem się zakłopotany, ale głos Zadumanej potrafił przywrócić mi spokój. - Czas już był najwyższy, żeby pan przyjechał. Tutaj już z wielką niecierpliwością czekano na pana. Jej grzeczność nie potrafiła ukryć przed moim uchem śladu jakby wewnętrznego lekceważenia, drgającego w owym głosie jasnym, a przecież zabarwionym jakąś obcą i nierozpoznawalną namiętnością. Poczułem beznadziejność, a zarazem pragnienie, aby wymusić sympatię, której mi odmawiano. Kim była Zadumana, żeby mrozić mnie obojętnością, która wydawała mi się obraźliwa? Dlaczego kobieta skazana na życie w podupadłym majątku, kobieta zmuszona do wegetowania na peryferiach prowincji pozwalała sobie traktować mnie jak przybłędę? Postanowiłem pokazać jej swoją wyższość i na początek przypomniałem ciotce, że nie powinna przemęczać się długim mówieniem. - Pani bratanek ma rację - przyznała Zadumana pochylając się, by pocałować ją w czoło, a potem wstała. - Niech pani śpi. Ja pójdę się przebrać. Wyszła z czaczą i jak tylko zamknęły się za nią drzwi, moja ciotka i Jovita chciały wiedzieć, czy mi się Zadumana podobała. - Jakie suknie włoży? - spytałem, żeby opóźnić odpowiedź. - Twoje, Jovito? Będzie wyglądała jak straszydło. - Ma tu swoje rzeczy - odpowiedziała Jovita. - Ale jej ubrania nas nie interesują. Powiedz, czy ci się podoba? - Jest śliczna - odpowiedziałem chcąc być szczerym - ale zanadto poważna. Zamiast Zadumana powinna nazywać się Oschła. I nie podobają mi się kobiety, które składają wizyty podczas nocnej ulewy w towarzystwie obrzydliwej małpy, fornala o twarzy mordercy. Nie mogąc zapanować nad sobą, Jovita ręką zakryła mi usta. Uwolniłem się, zniecierpliwiony. - Co ci jest? - spytałem ją szorstko. - Nie chcesz, by mnie ten kowboj słyszał? Mam, więc rację myśląc, że to kryminalista? - Nie, nie - odpowiedziała Jovita, próbując udawać. - To, dlatego, że... jeżeli posłyszy, to się obrazi. - Czy się obrazi, czy nie, to mnie tyle obchodzi, co zeszłoroczny śnieg - odpowiedziałem, wychodząc z sypialni do swojego pokoju. Tam bezwiedne pragnienie podobania się nakazało mi się przebrać i trochę oporządzić. Wypaliłem papierosa, zanim poszedłem do salonu, którego światła już się paliły, i chciałem się zastanowić, jak się zachować, by opanować chłód Zadumanej. Niemniej myśli tak mi się plątały, że mnie to zirytowało. Spytałem siebie, czy mi się Zadumana spodobała, i nawet tego nie potrafiłem sobie wyjaśnić, do tego stopnia byłem zdenerwowany. - Przepadłem - powiedziałem do siebie, ciskając papierosa. - Czy to nie wstyd, by kobieta na wpół dzika tak bardzo mnie skonfundowała? Zawdzięczam to tym trzem wariatkom, które mi głowę zawróciły swoimi fantazjami tak dalece, że wyglądam teraz jak student zakochany po raz pierwszy. No, zobaczymy - ciągnąłem dalej, opuszczając pokój i kierując się do sali - kto kogo zaniepokoi. Miałem wejść do salonu, kiedy zobaczyłem Basilia, jak oparty o kolumnę palił cygaro. Ponownie poczułem wstręt, ale przemogłem się na tyle, by wejść do starego salonu nie zaniedbując dobrych manier. I gdy tylko postawiłem nogę na starym dywanie, którego kwiaty zaczęły tracić kolor, zrozumiałem natychmiast, że byłem przegrany. Odeszła mnie złośliwość. Zadumana pogrążona w miękkim fotelu była tą samą niepokojącą i dziwnie odległą kobietą, która mnie zdominowała w sypialni ciotki. Strój jeździecki zamieniła na czarną suknię bez ozdób. Rękawy były ściągnięte w przegubach. Nie tylko nie miała dekoltu, ale kołnierzyk zupełnie zasłaniał jej szyję. Nie miała ani kolczyków, ani naszyjnika. Jej jedyną biżuterię stanowił złoty krzyżyk przypięty na piersi. Światła sali nie tylko nie pomniejszały piękności Zadumanej, ale ją wzmagały. Otaczał ją blask ognia, który delikatnie rozpraszał się wokół jej postaci. Jakaś najwyższa wytworność biła z tej kobiety, której lewa ręka igrała z sierścią perskiego kota ciotki, i może owa sala wytworna, którą otwierano tylko w wielkie święta, nie oglądała nigdy tyle wdzięku. Ogarnął mnie głęboki podziw, a kiedy skłoniłem się przed Zadumaną, zrobiłem to bardziej dla ukrycia mojego niepokoju niż z czystej sympatii. Następnie usiadłem naprzeciw niej i spróbowałem zacząć konwersację, która miała służyć za pretekst dla moich impresji. - Wierzę teraz, że bardzo ją kochacie - odezwałem się, próbując żartować. - Nawet otworzyłyście salę na jej powitanie. Ja tylko raz widziałem tę salę oświetloną, i to w dzieciństwie, kiedy przyjechał w odwiedziny gubernator. - To nie dla mnie otworzono tę salę, ale dla pana - odpowiedziała spokojnie. - Mnie zawsze przyjmowano w salonie. Poczułem się nieoczekiwanie zawstydzony i oczami błagałem o pomoc Jovitę, która nas obserwowała jak w transie. Następnie, zły że szukałem pomocy u starej panny, dodałem pośpiesznie: - Upewniałem czaczę, że pani tej nocy nie przyjedzie. Musiała pani zastać rzekę wezbraną. - Nie, bo w górach nie padało - odparła Zadumana. - Rzeka wezbrała poniżej Santa Clara, a droga z Plan de los Tordos przechodzi przez nią wyżej. - Ale błoto? - Błoto nie ma znaczenia - ciągnęła dalej bez chwalenia się. - Ja bym w taką straszną noc nie wyjeżdżał - stwierdziłem niezgrabnie. - Wierzę - odpowiedziała Zadumana z lekkim gestem lekceważenia. - Ludzie z miasta mają wstręt do niewygód. - Ale nie mój chłopiec - powiedziała czacza, która weszła niosąc tacę z kieliszkami. Zirytowała mnie adoracja starej niani. Znowu zrobiłem się zły i naszła mnie chęć, by zaatakować. - Być może, że istotnie my, ludzie wychowani w mieście, nie gustujemy w niewygodach - przyznałem. - Nie wiem, czy pani w nich gustuje, lecz pewne jest, że kobiety łamią wszelkie reguły. Często podoba im się to, co wszystkich innych denerwuje. Ale - dodałem próbując mojej oponentki, pragnąc dotknąć ją nieco, a jednocześnie wyrazić nieodparty podziw - mają tę przewagę, że nie przestają być piękne, że na odwrót, nabierają nawet w środowiskach najbardziej nieprzyjaznych drugiej, fascynującej piękności. Nie tak jest z mężczyznami: my się stajemy dzicy i wstrętni. Niech pani spojrzy na swojego służącego. - Mojego służącego? - Na Basilia, tego obrzydliwego orangutana, który pani towarzyszy. - Basilio nie jest moim służącym - wyjaśniła Zadumana nie tracąc nerwów. - Jest jednym z moich najlepszych przyjaciół. Jej spokój wprawiał mnie w zakłopotanie. - Ten parobek? - spytałem. - To jeden z najbardziej wiernych i ofiarnych ludzi, jakich poznałam - ciągnęła. - Dałby za mnie swoje życie. - Nie tylko on jeden - rzekłem szarmancko. - Basilio jest dzielnym człowiekiem, bardzo niewielu mogłoby się doń przyrównać. - Twój kuzyn Cornelio bardzo go lubi - wpadła w słowo czacza, zaniepokojona naszymi słowami. Miałem się już pogniewać na nią, ale w końcu byłem wdzięczny za tę ingerencję. - A mówiąc o Corneliu - zawołałem poddając się - dziwi mnie jego zachowanie! Dlaczego nie przyjechał do La Rumorosa? - Nigdy nie schodzi z gór - powiedziała Jovita. - Żyje na gospodarstwie w Piedras Coloradas i nie przyjeżdża do Santa Clara nawet dla arcybiskupa. - Ani nawet wtedy, gdy jego jedyna ciotka jest umierająca, ani dlatego, że jego kuzyn Roberto przyjechał z Mexico? - ciągnąłem rad ze znalezienia możliwości wycofania się. - Ani nawet, dlatego, Roberto - powiedziała Genoveva. - Twój kuzyn jest jak niedźwiedź... Jak nazywasz tych, co żyją nie chcąc nikogo oglądać? - Nazywam ich niemądrymi - odpowiedziałem złośliwie. - Cornelio jest wspaniałym człowiekiem - powiedziała Zadumana. - Jeszcze jeden wspaniały człowiek? Niech go pani nie chwali, bo pomyślę, że Cornelio stał się podobny do Basilia. - Obaj byli cristeros - odparła Zadumana. Jej odpowiedź mnie zdumiała. - Jak to, Cornelio był cristero?! - zawołałem. - Był jednym z najbardziej zapalonych i pod jego rozkazami służył Basilio. Dlatego nie schodzi z gór. Należy do tych, którzy się rozczarowali do hierarchii, kiedy podpisała pokój z rządem, i żyje jak pustelnik w miejscu, do którego pan się nigdy nie wybierze, bo droga jest bardzo niewygodna. - Owszem, ale również dlatego, że od tego momentu nic mnie z Corneliem nie łączy - stwierdziłem. - Nienawidzę cristeros - zakończyłem ku konsternacji Jovity i Genovevy. - Ja ich nienawidzić nie mogę - powiedziała Zadumana, niewzruszona - bo mój brat walczył w ich szeregach. - Proszę o wybaczenie - błagałem ze skruchą. - Proszę mi wierzyć: mówiłem, żeby mówić. - Są ludzie, którzy mówią bez pokrycia - zgodziła się z lekceważeniem, które mnie zmroziło. - Ludzie, którzy zamiast krwi mają wodę. Na szczęście w tych okolicach jest dużo ludzi dzielnych, którzy wszystko rzucili, żeby bronić wiary. Cornelio walczył bohatersko, a to, że jeszcze żyje, to cud. - Basilio został zraniony w tej walce? - spytałem skwapliwie. - Tak, tam odniósł rany. Basilio jest dzielny jak nikt. Dla mnie jest bohaterem, choć dla pana musi być bandytą. - Nigdy nie zajmowałem się osądzaniem cristeros ani ich wrogów - powiedziałem polubownym tonem. Widziałem, jak wargi Zadumanej poruszyły się, ale słowa się nie wydobyły, co uznałem za fakt pomyślny, bo nie miałem wątpliwości, że byłyby mnie obraziły. Odetchnąłem dopiero wtedy, kiedy czacza zaprosiła nas do jadalni. Jednak tak byłem zdruzgotany, że nie potrafiłem zaprotestować, kiedy wszedł Basilio i zasiadł z nami do stołu. W czasie kolacji prawie nie rozmawialiśmy. Moja kuzynka i Genoveva były niespokojne, ja zaś doświadczałem rozdwojenia: radości z przypatrywania się Zadumanej i wściekłości z oglądania przed sobą okropnej twarzy Basilia. On obserwował mnie skrycie i złowrogo, a ja z całej duszy pragnąłem, aby nadarzyła się okazja do pokazania mu, że jego zwierzęca siła nie podoła mojej znajomości boksu. Kiedy kolacja się skończyła, nie myśleliśmy o pogawędce, mimo że czacza była niepocieszona widząc poróżnionych tych, których pragnęła pogodzić. Tak szybko, jak tylko potrafiłem, zamknąłem się w pokoju i stojąc przy zakratowanym oknie wypaliłem papierosa. Noc była zimna, pola spowiły mgły, ale nad górami błyskawice zapalały się jedna po drugiej. Czułem się smutny, zmęczony, pobity. Zadumana upokorzyła mnie, wzgardziła moim towarzystwem i serdecznymi gestami. Cóż to, więc była za kobieta, która potrafiła razić tak ciężko, a która mimo to, pomimo swojej przewagi, nie wzbudzała nienawiści? Miażdżyła mnie, gardziła mną, jednak nie osiągnęła tego, bym żywił do niej same złe uczucia. A nie miałem złudzeń, że mną głęboko pogardzała; uważała, że jestem kimś z cukru, marionetką niegodną przyrównania do orangutana, który jej towarzyszył w czasie burzy. Cierpiała okrutnie. Była zrujnowana. Brat zginął powieszony, a ona musiała mieszkać w podupadłym majątku, w ziemi nasiąkłej krwią. Czyż nie było czymś naturalnym, że mną pogardzała, bo ja żyłem bez wstrząsów i niespodzianek, bez wielkich emocji? Słusznie była wyniosła i wyzywająca. Można jej było wybaczyć to, że wolała towarzystwo dzikusa, który walczył pod komendą jej brata i który dzielił z nią twarde życie. Zdziwiłem się tym, że uniewinniam Zadumaną, i zapytałem siebie, czy ona mi się podoba i czy się nie zakochałem. Nigdy nie lubiłem siebie oszukiwać i dlatego mój rachunek sumienia był taki szczery. Doszedłem do wniosku, że jeszcze Zadumanej nie kochałem, ale podobała mi się w niebezpieczny sposób. Chęć zabłyśnięcia w jej oczach, zrehabilitowania się, która rosła we mnie, była impulsem zdolnym doprowadzić mnie do pasji o tyle groźnej, że nie spotkałaby się ze wzajemnością. - Najlepiej będzie - zdecydowałem - unikać spotkania z Zadumaną. A jeśli będzie to niemożliwe, winienem nad sobą panować i pozwolić, żeby sprawy toczyły się własną koleją, a przestać się popisywać. Byłem tak zadowolony z tej konkluzji, iż wydało mi się, że wyzwoliłem się z jakichś silnych więzów. Chodząc po pokoju pomyślałem, że miasto daje człowiekowi wielką mądrość i że ta mądrość nie pozwoli, bym stał się ofiarą fantazji kobiet z La Rumorosa, i ochroni mnie przed popadnięciem w niewolę kobiety właściwie bez imienia, siostry wisielca, która żyła otoczona i strzeżona przez gromadę banitów. IV Kiedy się kładłem, byłem pełen wiary w swoją siłę, ale sny, w których bez końca pojawiała się Zadumana, umiały mnie przekonać, że moja siła podobna była do hełmu Don Kichota i że lepiej było jej nie próbować. Gdy się obudziłem, pierwszą rzeczą, której zapragnąłem, było ujrzeć Zadumaną i podziwiać jej urodę w świetle słońca. Wyszedłem na patio. Było spowite mgłą. Uderzył mnie mocny zapach błota i liści. Pierwszą osobą, którą zauważyłem, był Basilio. Drab palił papierosa przy drzwiach, które zapewne były drzwiami jego pani. Popatrzył na mnie bez słowa. Zagwizdałem na Sułtana, który przybiegł na powitanie, i przeszedłem obok, nie przestając czuć na plecach wzroku Basilia. Zastanawiałem się, czy nie wszcząć z nim bójki, ale na szczęście spokój, który przyniósł mi poranek, zwyciężył te odruchy. W pokoju ciotki natknąłem się na czaczę. Z niepokojem ujęła mnie za ręce. - No i co myślisz? - wypytywała. - Genovevo - zacząłem mówić, siląc się na uprzejmość - musisz zrezygnować z twoich marzeń. Czuję do Zadumanej wstręt, a i sam jestem dla niej nie do zniesienia. - Nie, ja z niczego nie będę rezygnować - odpowiedziała czacza. - Wszystko się ułoży. Ciotka i Jovita również nie chciały przyjąć do wiadomości mojego niepowodzenia, a ja przyznałem im rację, gdy wychodząc na korytarz zobaczyłem Zadumaną, która szła przywitać się z chorą. Wyglądała na zmęczoną, ale jeśli to było w ogóle możliwe, uroda jej była teraz jeszcze bardziej uderzająca niż w nocy. Pozdrowiła mnie, pełnego wątpliwości i niepokoju. W ciągu rana mieliśmy wizyty proboszcza i lekarza. Proboszcza nie znałem, ale porozmawiałem z lekarzem, który po zbadaniu ciotki odprowadził mnie do mojego pokoju, a siadając naprzeciwko odezwał się: - No mów. „ - Co pan chce wiedzieć, doktorze? - spytałem podejrzliwie. - Przede mną nie musisz się kryć - powiedział stary doktor. - Znam cię od urodzenia i spodziewam się, że nie będziesz niczego przede mną taił. Twoja ciotka, twoja kuzynka, proboszcz, Genoveva i ja chcemy ożenić cię z Zadumaną. Widziałeś ją i możesz mi już powiedzieć, czy ci się podoba. Szczerze powierzyłem mu swoje myśli i opowiedziałem o zdarzeniach ubiegłej nocy. - Jak pan widzi - zakończyłem - Zadumana podoba mi się bardziej, niż mogłem się spodziewać. Tak mi się podoba, że czuję się onieśmielony jak mały chłopczyk. Dominuje nade mną i przytłacza mnie. Natomiast ona lekceważy mnie do tego stopnia, iż jasno widzę, że nie powinienem żywić najmniejszej nadziei. Doktor poskrobał się po policzkach i pogrążył się w myślach. - Winieneś ufać moim słowom - rzekł w końcu. - Ja pragnę twojego szczęścia i wierzę, że znajdziesz je z Zadumaną. Musisz natomiast zrozumieć, że nie będzie ci łatwo z nią wygrać. Zadumana cierpiała i nadal cierpi. W jej życiu wydarzyła się straszna tragedia. - Owszem, słyszałem już o tym - przerwałem. - Śmierć brata. - Śmierć brata - zgodził się doktor powoli. - I jeszcze coś więcej, o czym się później dowiesz. Te cierpienia ją dręczą, ale jest duchem wspaniałomyślnym, znakomitym, mocnym, potrzebującym jednak pomocy, którą dać może tylko mąż. Żeby się wyleczyć, musi kochać i być kochana. - Teraz to już pan mówi jako lekarz - zauważyłem, chcąc uniknąć dalszych zwierzeń. - Pozwól mi mówić - zażądał doktor i byłem mu za to wdzięczny. - Ty możesz uszczęśliwić Zadumaną, a ona w zamian może tobie dać szczęście. Nie trać odwagi, chłopcze. Zdobycie takiego serca jak serce Zadumanej warte jest każdego wysiłku. Zaryzykuj. Nie wiem, czy życie przeciętne, bez dotkliwych cierpień ani szczególnych radości, jest przyjemne, ale ja bym zawsze wolał życie pasjonujące. Walcz. Jeżeli dziś Zadumana tobą gardzi, jutro będzie cię podziwiać. Jej lekceważenie jest niczym innym jak uprzedzeniem, które się rozpadnie w zetknięciu z rzeczywistością. - Dobrze - zgodziłem się z radością. - Ale co mam zrobić z Basiliem? Ta bestia mnie nienawidzi i ja go w końcu znienawidzę. - Basilio? Naprzykrzał ci się? - W najwyższym stopniu gra mi na nerwach. Jeżeli nie zaprzestanie swoich impertynencji, to się w końcu pobijemy. - Pozyskaj sobie Zadumaną, a zdobędziesz i Basilia - odparł doktor. - Ten nieszczęśnik uwielbia swoją panią. Jeżeli ciebie nie lubi, to dlatego, że jest podejrzliwy wobec wszystkich, którzy się do niej zbliżą. A teraz ostatnia wskazówka: nie mów o cristeros. - Wczoraj słyszałem niebywałe rzeczy o Corneliu - powiedziałem. - Nie mów o nim ani o jego przyjaciołach. Drogo by cię to mogło kosztować. Te okolice wydały tysiące cristeros i dziś jeszcze miasteczko jest głęboko podzielone. Czegóż ja w owych czasach nie widziałem, chłopcze! Nie rozumiem, jak ludzie mogą pragnąć wojny domowej! Nie ma niczego bardziej okrutnego od wojny, którą przeżyliśmy tutaj, a w której walczyły z sobą rodziny. Śmierć skrywała się za każdą skałą. Chyba nie popełniono nigdzie potworniejszych zbrodni od tych, które popełniono w tym konflikcie, i wolałbym emigrować, niż oglądać jeszcze raz podobne sceny. Miej, więc dużo rozwagi. Od dawnych cristeros roi się w miasteczku, a to ludzie najbardziej zarozumiali na świecie... i najbardziej mściwi. Poklepał mnie po ramieniu i wyszedł z pokoju, żeby wsiąść do wolanta i powrócić z proboszczem do Santa Clara. W samotności rozważałem jego słowa. Nie podzielałem jego zainteresowania życiem pełnym pasji i powiedziałem sobie, że w tej materii lepiej będzie do niczego się nie mieszać. Jakąż to miałem potrzebę pchać się między ludzi szalonych i chowających urazę, zalecać się do kobiety cierpiącej i odludka? Nie. Zdecydowałem, że nie będę się starał zdobyć Zadumanej. W czasie obiadu mówiłem tylko tyle, ile było potrzeba. Dowiedziałem się wtedy, że Zadumana i jej towarzysz tego samego popołudnia wracają do Plan de los Tordos, i postanowiłem uniknąć pożegnania udając się na przejażdżkę. Dosiadłem konia i po cichu w towarzystwie Fidela wyjechałem na chybił trafił. Ale któż zrozumie ludzkie serce? Pomimo swej decyzji wybrałem drogę, którą Zadumana musiała przejeżdżać w powrotnej drodze do swojego majątku. Tłumaczyłem sobie, że chciałem zobaczyć rzekę, lecz potem zaprzestałem tej wewnętrznej dysputy, żeby nie dowieść sobie przewrotności. Ulewny deszcz poprzedniego wieczoru zupełnie zmienił wygląd krajobrazu. Wszystko zazieleniło się, a ziemia dymiła w żółtawym słońcu. Drogi były błotniste, najmniejszy podmuch wiatru przynosił deszcz, który szeleścił w gałęziach. W ściekach nagromadziły się suche liście i kamienie, w strumieniach brody nabrzmiały wodą, która z hukiem płynęła ku rzece. Pozwoliłem koniowi iść samemu wedle jego kaprysu. Zza pleców dolatywał mnie cichy gwizd Fidela. Na grząskich ścieżkach ogarnął mnie bezmierny smutek. Stado bydła, do połowy widoczne na pastwisku, podnosiło ku nam ślepia bez wyrazu i parujące nozdrza. Grzmoty przewalały się po górach ukoronowanych czarnymi chmurami, strasząc ptaki ukryte w drzewach. Moja melancholia stała się tak uciążliwa, że w końcu zatrzymałem konia na skrzyżowaniu dróg, naprzeciw laguny, w której brudnym zwierciadle odbijał się las. - Muszę ją zobaczyć - postanowiłem, dotknięty palącym bólem. - Nie może tak po prostu odjechać, lekceważąc mnie. A ja też nie mogę pozostać jej nie znany. Może to tylko miłość własna, ale jeżeli jej nie zadośćuczynię, nie zaznam spokoju. Słońce skryło się za chmurę, a kiedy znowu wyszło, ozłociło glinę na dnie laguny. Wiatr powiał raźniej, a mój koń zarżał. - W górach pada - odezwał się Fidel. Szczyty zniknęły za szarą kurtyną, a błyskawice raziły równinę. Ta atmosfera różnorakich żywiołów dość mi się spodobała, jakby w niej dusza moja odnalazła swój właściwy, nowy klimat. Pomału, lecz zdecydowanie obrałem kierunek na rzekę, z Fidelem, który przestał pogwizdywać i jechał ciągle za mną. Jechaliśmy tak wolno, że na kilometr przed osiągnięciem rzeki dopędzili nas dwaj jeźdźcy. Nie musiałem ich oglądać, aby się domyślić, kim byli. Zdjąłem kapelusz i pozdrowiłem Zadumaną, która o dwa metry wyprzedzała swojego kowboja. - Już w drodze powrotnej? - spytałem, próbując być jedynie grzecznym. - A tak, wracamy - odpowiedziała. - Cieszę się, że pana spotykam przed odjazdem. - Wiedziałem, że pani tędy pojedzie i dlatego popełniłem nietakt oddalenia się z La Rumorosa. Pozwoli pani, że jej będę towarzyszył? Ukryła zdziwienie i niezadowolenie, ale skinieniem głowy przyzwoliła na towarzystwo. Rzuciłem Basiliowi spojrzenie iście pańskie, które go rozjuszyło, i ustawiłem swego konia obok konia Zadumanej. - Teraz to rzeka naprawdę przybierze - powiedziałem, wskazując na góry i obłoki. - Dojedziemy do brodu, zanim przyjdzie fala - odpowiedziała Zadumana, nie przyśpieszając kroku wierzchowca. - Bardzo chciałbym zobaczyć wezbrane wody! - zawołałem radosny u boku Zadumanej i słuchając, jak konie rozbryzgiwały kałuże, wchłaniałem aromat wilgotnej równiny. - A będą imponujące, bo skoro pada tylko w górach, fala spiętrzy się natychmiast. Nie zwracając uwagi na milczenie Zadumanej mówiłem dalej, wyśpiewując swoją miłość do rodzinnej ziemi, do jej wolnych pól i prostego życia i byłem pierwszy - a może i jedyny - który w tę nagłą miłość uwierzył. W ten sposób dojechaliśmy nad brzeg rzeki. Droga zaczęła powoli spadać między gołymi skarpami i nagle wyszła na dno łożyska rzeki. Konie objawiły niespodzianą nerwowość w tym samotnym miejscu. Powyżej nas brzegi ukazywały swoje pióropusze zieleni. Przed nami płynął prąd, brudny, powolny, już napęczniały od strumyków, wychodząc z głuchym szemraniem na ławice piasku. - Panie mój - odezwał się Fidel - chce pan przeprawić się przez rzekę? - Tak. - Jak przyjdzie przypływ, nie będzie pan mógł powrócić do La Rumorosa. - Zawróć - rozkazałem mu - i powiadom ciotkę, że pojechałem z panną Infante do jej hacjendy. - Nie musi się pan fatygować - odpowiedziała krótko. - Basilio wystarczy, by mnie odprowadzić. - Zabroni mi pani przyjemności towarzyszenia sobie? - spytałem zuchwale. - Będę myślał, że jestem pani bardzo niemiły. - Panienka jest bezpieczna ze mną! - zawołał Basilio groźnie. - Niech pan wraca! - Nie przyjmuję rozkazów od parobków - odparowałem, obrażając go znowu wzrokiem. - Senorita, jeżeli moje towarzystwo pani ciąży, powrócę do La Rumorosa. Ale chcę, by pani mi to powiedziała. - Nie idzie o to, że mi ciąży - powiedziała zmieszana - ale że hacjenda wyda się... - Więc jeżeli nie przeszkadzam - zdecydowałem nie pozwalając jej skończyć - to będę pani towarzyszył. Fidel, wracaj do La Rumorosa. Fidel pożegnał się i zawrócił konia. Kiedy on jechał z powrotem, my weszliśmy w bród po przekątnej, rozdzielając wody, które powoli się burzyły. Grzmot rozlegał się z coraz większą siłą w miarę, jak wdzierał się w zamknięcie łożyska, a konie drżały, czując niebezpieczeństwo czyhające między potężnymi „murami” obciętymi stromo, wśród których przeważały zielonkawe skały, gzymsy pokryte grzywami roślinności, monolity wytoczone przez erozję i gotowe runąć przy lada poruszeniu. Droga miała na drugim brzegu szerszy wyłom, który tworzył amfiteatr, pozwalając wzrokowi sięgnąć dalej, a koniom łatwiej wejść. Kiedy osiągnęliśmy drugi brzeg, zdarzył się wypadek, który mnie ucieszył. Pękł mianowicie popręg konia Basilia. Łobuz znalazł się na ziemi szybciej, niż sobie mógł tego życzyć, ale nie powiedział nic i zabrał się do naprawiania popręgu. - Jedziemy dalej? - spytałem Zadumanej. - Lepiej poczekajmy, aż Basilio naprawi popręg. Zobaczy pan wezbraną rzekę. Zbyt byłem zadowolony, by jej tłumaczyć, że wezbrana rzeka tyle mnie obchodziła, co zeszłoroczny śnieg, i wolno podążałem za Zadumaną, która jechała ze spuszczoną głową. Kiedy mieliśmy znaleźć się na szczycie górki, mały Indianin, który szedł na piechotę, wpadł pod konia Zadumanej i przewrócił się. - Głuptasie - powiedziała Zadumana i zatrzymała się.- Stało ci się co? Czy nie patrzysz, jak idziesz? - W tym właśnie sęk, że on nie widzi - odpowiedziałem, zeskakując z konia. - Jest ślepy. Pochyliłem się i podniosłem małego. Nic mu się nie stało. Potrząsnąłem nim, dałem mu do ręki kij, który mu służył za przewodnika w jego ciemnościach i wręczyłem monetę. Uśmiechnął się nieśmiało i powoli odszedł. W tym momencie wydało mi się dziwne, że Zadumana nie zeskoczyła z siodła, by mu pomóc, i zaskoczony takim brakiem wrażliwości zwróciłem się do niej. To, co zobaczyłem, napełniło mnie zdumieniem. Basilio zostawił konia i był przy swojej pani, rozcierając jej ręce z niezwykłą troskliwością. Zadumana była blada jak płótno. Miała oczy zamknięte i z trudem utrzymywała się w siodle. - Głupi! - krzyczał Bazyli. - Dlaczego pan jej powiedział, że ten malec był ślepy?! Nie odpowiedziałem mu, zdumiony zajściem. Gdyby Zadumana zemdlała, Basilio byłby się na mnie rzucił, i ta pewność kazała mi przygotować pięści. Na szczęście Zadumana przyszła do siebie. Nie spojrzała na mnie i nie odezwała się do mnie. - Napraw swoje siodło - rozkazała krótko nadzorcy. Już miałem się usprawiedliwić, choć właściwie nie rozumiałem, z czego, kiedy usłyszałem hałas, który kazał i koniom nadstawić uszu. Był to szum idący od gór, silniejszy od uderzeń grzmotu. - Idzie przypływ! - zawołałem. - Przypływ - powtórzyła w zamyśleniu Zadumana. Jej twarz była w dalszym ciągu blada. Nie wiedziałem, co powiedzieć, i prowadząc za lejce konia szukałem miejsca, z którego mógłbym obserwować zbliżającą się powódź. Nadciągający szum siał w przyrodzie jakiś lęk. Konie parskały. Żmije wijąc się wpełzały na brzeg. Jastrząb zerwał się do nagłego lotu pod czarne chmury. Na rzece nie było widać nic, ale wszystko się poruszało w niecierpliwym wyczekiwaniu. Szum stał się łomotem i domyśliłem się, że za zakrętem rzeki spadały z gór strumienie wody, rzucając się w przepaści z hukiem, wyjąc wśród skał, burząc wszystko, wyrywając krzewy z korzeniami i wywracając skały, wody muliste, potężne, niepowstrzymane, opętane przez diabła. Dreszcze wstrząsały moim koniem. Liście osik zaczęły drżeć, a spłoszony kojot przemknął zwinnie przez zarośla. Przestraszył mnie krzyk. To wołał Bazyli. - Biegnij pan, biegnij! Ratuj ją! Spojrzałem w dół i zobaczyłem Zadumaną w środku koryta rzeki, spokojną ręką trzymającą konia i czekającą na powódź. V Nie pamiętam, co wtedy myślałem, i nie jestem pewien, czy w ogóle myślałem cokolwiek. Basilio biegł na dół do rzeki. Huk zbliżał się gwałtownie. Jednym skokiem byłem na koniu i wbiłem mu ostrogi. Zwierzę stanęło na zadnich nogach, zarżało z przerażenia, a potem rzuciło się w dół rzecznego koryta. Wszystko migało i wirowało niewyraźne koło mnie i tylko cudem nie stoczyłem się do dołu, w którym rozpętało się piekło. Znalazłem się tuż obok Zadumanej. Jej koń, przestraszony, podskakiwał w bystrzejszym już prądzie. - Do mnie! - krzyknąłem, próbując uchwycić lejce. Grzmot powodzi zagłuszał mój głos, ale Zadumana widząc mój ruch podniosła rękę i uderzyła mnie batem. To mnie rozwścieczyło. Wody szły głucho, konie rżały, drżały skały brzegów. Rzuciłem się na Zadumaną, ująłem jej kibić i przynaglając mojego konia wywiozłem ją na brzeg, po którym biegał jak szalony Basilio. Była to chwila dramatyczna. Koń robił mordercze wysiłki w dzikiej wspinaczce. Usłyszałem coś jakby wystrzał armatni i grzbiet fali dosięgnął nas, każąc zatoczyć się koniowi. Ale byliśmy już na brzegu dość wysoko i woda nie potrafiła nas przewrócić. Ostatnim wysiłkiem zdołaliśmy dopaść suchego gruntu. Postawiłem Zadumaną na ziemi nie wypuszczając jej z rąk i zsiadłszy z konia podtrzymałem, bojąc się, że zemdleje. Była spokojna, a oczami szukała Basilia. - Co panią popchnęło do samobójstwa? - spytałem ją głosem jeszcze nieswoim. - Gdzie jest Basilio? - zapytała. - Nie wiem, wcale mnie to nie obchodzi - odpowiedziałem. - Mam nadzieję, że się utopił. Ale nie spełniło się moje życzenie, bo w tym momencie zjawił się Basilio, którego uderzenie wody przewróciło i pchnęło między skały. Tylko taki dzikus jak on mógł uratować się z tego uścisku śmierci. Był zakrwawiony, pokryty błotem, ale nie wahając się ani chwili ukląkł przed Zadumaną i całował jej buty. Położyła mu rękę na ustach i powiedziała: - Ani słowa o tym, co zaszło. - Nie, nie - zapewniał, patrząc na nią z uwielbieniem. Następnie, zanim mogłem przeszkodzić, ujął moją rękę i pocałował ją mocno. - Puść mnie - rzekłem zniecierpliwiony. - Nie lubię, jak mnie całują po rękach. Znienacka napadła mnie wesołość, tak, że zachciało mi się pożartować. - My w mieście jesteśmy zniewieściali, ale rąk mężczyzn nie całujemy. Nie obraził się. - Dziękuję - powiedział, idąc szukać konia Zadumanej, który bez jeźdźca uciekł szybciej od mojego. Skorzystałem z tego, że zostałem sam z Zadumaną, żeby ją wybadać: - Zadumana, dlaczego pani chciała popełnić to szaleństwo? Po raz pierwszy tak ją nazwałem czując, że usta mam pełne słodyczy. Zadumana zwlekała z odpowiedzią. Patrzyła na przewalające się przed nami odmęty, które grzmiały uderzając w brzegi, igrając z drzewami zrabowanymi górom. Zbliżały się nowe łomoty i koryto kipiało od żółtej wody, która ciągle narastała. Ciemność poczęła ogarniać równinę, a drzewa stały się niewyraźne. - Będzie padać - powiedziała Zadumana, patrząc na chmury unoszące się bardzo nisko. - Niech mi pani powie - nalegałem - dlaczego postąpiła pani jak szalona? - Chciałam zobaczyć, czy mój koń oprze się powodzi - odpowiedziała i zaczęła iść nie troszcząc się o wrażenie, jakie wywołała jej odpowiedź. Zrezygnowałem z dochodzenia prawdy, ale Zadumana bez wątpienia czuła potrzebę usprawiedliwienia się, bo już po kilku krokach pozwoliła się dogonić. - Koń się wystraszył i zaczął biec - powiedziała. - i... - I...? - I jest mi przykro, że uderzyłam pana batem. Ale strach mnie rozwścieczył. - Może mnie pani bić batem, kiedy tylko zapragnie! - zawołałem. Zadumana przyśpieszyła kroku, a ja zawstydziłem się niezbyt szczęśliwym odezwaniem. Chcąc, by o tym nie pamiętała, już miałem jej ofiarować mojego konia, gdy nadszedł Basilio z koniem Zadumanej. - Trzeba się śpieszyć - powiedział widząc, że zaczął padać deszcz, i pomógł Zadumanej narzucić przeciwdeszczowe poncho. Trzymałem strzemię, żeby mogła wsiąść na konia, a potem, okrywszy się płaszczem, dosiadłem swojego i pojechałem za Zadumaną. Basilio pozostał w tyle, ale wnet nas dopędził jadąc na oklep, siodło zaś założył na głowę. Deszcz zmienił się w ulewę i wespół ze zmierzchem zasnuł krajobraz. Jechaliśmy zdani na instynkt koni. Zimny deszcz chlustał nam w twarz, siekły nas niewidzialne gałęzie. Niekiedy błyskawice rozświetlały jakieś samotne drzewo, zalany wodą zakręt, najeżony kaktusami pagórek. Chłód stał się dotkliwy, ale nie powiedziałem słowa, żeby się nie narazić na żarty. W końcu zobaczyliśmy migocące światełko. Błyskawica oświetliła stary, niski budynek w stylu kolonialnym, ozdobiony ostrymi wykuszami, który stał na lekkim wzniesieniu; była to hacjenda. Jej posępna obecność odsłaniana przez błyskawice ścisnęła mi serce. Kiedy zbliżyliśmy się do domu, nadbiegły szczekające psy i chłopak niosący latarnię, której światło pozwoliło nam trafić na podwórze. Nie mogłem zaprzeczyć wchodząc na patio Plan de los Tordos i wdychając zapach ruiny, który się nad nią unosił, że dom Zadumanej był bardzo mizerny. Domyśliłem się bardziej, niż widziałem, pokoi bez dachu, murów porośniętych trawą, a wszędzie - opuszczenie i nędzę. Ludzie, którzy nas otoczyli, nie byli w lepszej kondycji niż budynek. Tuzin mężczyzn, wszyscy prawie inwalidzi, dygotało z zimna w łatanych koszulach i wytartych spodniach. Trzy kobiety, sterane od pracy, owinięte w znoszone chusty, powstrzymywały małe dzieci, które się wyrywały, by pocałować Zadumaną w rękę. Gromadka przywitała nas chóralnym: - Ave Maria Purisima! Zapomniałem odpowiedzieć, zdumiony taką nędzą. Rzeczywistość przerosła moje oczekiwania. Zadumana odgadła moje myśli i powiedziała z przekorą, która rozweseliła jej twarz: - Nie zapomni pan tej cudownej nocy w Plan de los Tordos. - Dlaczego noc spędzona w pani hacjendzie nie miałaby mi się wydać cudowna? Nie odpowiedziała, a zsiadłszy z konia zaprowadziła mnie tam, gdzie w lepszych czasach musiał być salon. - To jest jedyny pokój przyjęć w hacjendzie - oznajmiła - i mieści się w jedynym mieszkalnym skrzydle budynku. Tu panu postawią łóżko polowe, które musi wystarczyć. - Mogę spać na podłodze - odparłem. - Takie poświęcenie nie jest konieczne. A teraz pójdę dopatrzyć, by przygotowali kolację, która będzie, tak jak cały dom, bardzo skromna. Jej łaskawość, tak dla mnie nowa, była wzruszająca i żal mi było, gdy wyszła z pokoju biednie pobielonego i oświetlonego naftową lampą, którą jeden z parobków postawił na stole. Podłogę z wytartych cegieł przykrywała jedynie wysłużona tygrysia skóra. Umeblowanie składało się z austriackiego fotela na biegunach, dwu krzeseł, których fibrowe siedzenia przykryte były futerkiem z kojota, z małego stołu sosnowego, na którym stała wspomniana już lampa, i starego z różanego drzewa sekretarzyka w stylu Ludwika XV, co mnie zdziwiło. Przypatrzyłem mu się bliżej, zafrapowany jego piękną linią, dostrzegalną nawet w tej przygnębiającej atmosferze, ale potem o nim zapomniałem, gdyż uwagę moją przykuła stojąca na nim fotografia w starej srebrnej ramce. Przedstawiała ona dwudziestopięcioletniego mężczyznę o kształtnym nosie i wysokim czole. Nie ulegało wątpliwości, że był to wizerunek brata Zadumanej. Świadczyło o tym melancholijne spojrzenie, skupiony wyraz twarzy, przepojony jakimś zamyśleniem i jakby rozczarowaniem. - To mój brat - usłyszałem głos. Odwróciłem się i zobaczyłem Zadumaną, która przebrała się w suknię łudząco podobną do tej, w której widziałem ją w La Rumorosa: tak bardzo przypominała tamtą krojem, kolorem, a także brakiem ozdób. Zdawała się nie pamiętać o tym, co zaszło na rzece, a i ja nie chciałem do tego nawracać, aczkolwiek cisnęło mi się na usta wiele pytań. Dlaczego Zadumana chciała odebrać sobie życie? I dlaczego była tak poruszona spotkaniem z niewidomym? I dlaczego żyła na tej pustyni otoczona kalekami? I...? Ale o nic nie zapytałem, urzeczony pięknością Zadumanej, bardziej niż kiedykolwiek przedtem fascynującą w świetle lampy i pośród ruiny domostwa. Niepokoiła mnie obecność tajemnicy, której nie potrafiłem dociec, i obawa, nie w pełni jeszcze uświadomiona, że to wszystko mogło oznaczać niemożność zdobycia Zadumanej. Bo teraz już nie wątpiłem. To nie był bohaterski odruch, który mi nakazał przeciwstawić się wezbranej rzece, aby uratować Zadumaną, lecz strach przed utratą czegoś, bez czego już się nie mogłem obejść. Wszystko składało się na to, by Zadumaną otoczyć czarodziejską aureolą: jej uroda i jej odosobnienie, jej melancholia, jej zniszczony dworek, jej dumna nędza, jej dzicy i mizerni służący. Moje spojrzenie było tak wymowne w owym momencie, że Zadumana mogła w nim wyczytać wszystkie moje myśli. - Za minutę będzie kolacja - oznajmiła, żeby przerwać ciszę. - Będzie tylko pieczeń wołowa, ser i kawa z mlekiem. - To będzie prawdziwa uczta - zawołałem wesoło. - Pozwoli pani, że zapalę? Za jej zgodą zapaliłem papierosa. Wszedł Basilio z talerzem, na którym stała szklaneczka i butelka. - Na zimno dobra jest tequila - powiedział, podając mi napełnioną szklaneczkę. - Pani nie pije? - spytałem Zadumanej. Zaprzeczyła głową, a ja wypiłem ów napój, który napełnił mnie przyjemnym ciepłem. Kiedy Basilio wyszedł, Zadumana usiadła na fotelu i powiedziała, zapraszając mnie do zajęcia jednego z krzeseł: - Widzę, że już pan sobie zaskarbił względy Basilia. Teraz może pan nim dysponować do woli. - Proszę mi wierzyć, że się z tego cieszę - odpowiedziałem z prawdziwym zadowoleniem. - Basilio był mi wstrętny, jak długo okazywał mi nienawiść, ale teraz, kiedy widzę, że mnie szanuje, będzie miał we mnie przyjaciela. Myślę, że to dobry człowiek. - Może nie tak zupełnie dobry człowiek - odpowiedziała Zadumana z uśmiechem, który pozwolił mi docenić zmianę, jaka zaszła w naszych stosunkach w ciągu dwudziestu czterech godzin. - Wszystko zależy od tego, jak się go oceni. - Panią uwielbia - powiedziałem. - Owszem, uwielbia mnie. Jest wierny jak pies. Był pomocnikiem brata, który go bardzo cenił za niezwykłą odwagę w każdej sytuacji. Kiedy mój brat poniósł śmierć, Basilio zrobił wszystko co mógł, by go pomścić. - I udało mu się? - Był bardzo pomocny w egzekwowaniu zemsty... i był jej świadkiem - odpowiedziała Zadumana bez pośpiechu. - Nikt bardziej od niego nie nienawidził tak nieszczęśnika, który zdradził Carlosa. - A więc była zdrada? - Haniebna zdrada - powiedziała Zadumana blednąc. - Wrogowie znaleźli osobnika, który zgodził się być judaszem. Ale to minęło... Pan tej historii nie zna? - spytała wpijając we mnie oczy, w których malowała się nieufność. - Absolutnie - zapewniłem. - To i lepiej. Szczęśliwi ci, co nie mieli do czynienia z ową wojną. - Basilio dostał w niej niezapomnianą pamiątkę - powiedziałem, robiąc aluzję do blizny parobka. - Dostał ją próbując ratować mojego brata. Dlatego z tym większą ochotą brał udział w odwecie. - Kim byli ci mściciele? - spytałem bez zastanowienia. - To ci, których pan widział na podwórzu - powiedziała spokojnie. - Dlatego właśnie są ze mną. Kiedy skończyła się wojna, przyjechałam do tej posiadłości, gdyż chciałam poznać ludzi, którzy służyli pod komendą mojego brata. Zebrałam u swego boku tych, którzy nie byli już zdolni do pracy, kaleki i tych, którzy gdzie indziej natrafiliby na nieubłaganych wrogów. Mówiła wolno, jakby opanowała ją jedna jedyna myśl, tak że oboje uczuliśmy niezwyczajną ulgę, kiedy przyszli zawiadomić nas o kolacji. Jadalnią w Plan de los Tordos była po prostu ogromna kuchnia. Z solidnych, osmalonych belek zwisał połeć mięsa. Niebieskie kafle drugiego pieca lśniły od czystości. W środku tego wielkiego pomieszczenia stał duży stół bez obrusa, zrobiony z dwu desek położonych na tęgich krzyżakach. U jego szczytu stało krzesło. Zadumana rozkazała przynieść dla mnie drugie krzesło ze świetlicy. Ja jednak odmówiłem i usiadłem na jednej z desek, które oparte na pustych skrzyniach służyły do siedzenia parobkom. Mój talerz stał na starej serwetce adamaszkowej, w kilku miejscach przetartej, ale widząc, że Zadumana nie korzysta z takiego luksusu, odsunąłem serwetkę. - Po co dla mnie te ceregiele? - spytałem. - Czego bym pragnął, to drugiej szklanki tequili. Zobaczyłem na twarzy Basilia cień zadowolenia, kiedy usłyszał moje słowa. Wypiłem zdrowie Zadumanej i zacząłem jeść, a raczej pożerać. Ponieważ jedyne sztućce należały do panienki, a ona rozumiała, że oferowanie mi ich byłoby bezcelowe, używałem palców. To się parobkom spodobało i wyraźnie poczuli się mniej skrępowani. Przypatrzyłem im się po kolei. Teraz wiedząc, że chłopaki były starymi żołnierzami brata Zadumanej i jego mścicielami, nie dziwiłem się, że jedli wszyscy przy tym samym stole, co ich pani. Wśród nich ten, co nie był chromy, nie miał ręki, a ten, co miał rękę, nie miał oka. Twarze ich były dzikie, harde i nie chciałbym się z nimi spotkać w nocy za zakrętem szosy. Tylko jeden z nich miał twarz spokojną. Był to ten chłopak, który nam wyszedł naprzeciw z latarnią, gdy przybyliśmy do hacjendy. Na imię miał Esteban, był wesoły i bystry. Patrzył na mnie z większym zaciekawieniem niż inni. Postanowiłem go wypytać, żeby dowiedzieć się czegoś o życiu w Plan de los Tordos, które tak bardzo mnie ciekawiło. Po wieczerzy ogarnęła mnie senność, której nie potrafiłem się oprzeć. Ciemność kuchni, popołudniowe przeżycia, zmęczenie drogą zmogły mnie. Dlatego kiedy Zadumana kazała mi oznajmić, że łóżko gotowe, pożegnałem się bez wahania i wróciłem do świetlicy. Położyłem się w ubraniu, lecz nim zasnąłem, rozmyślałem o niezwykłości tego podupadłego dworku, w którym kobieta dobrze urodzona, o cywilizowanych zwyczajach żyła otoczona ludźmi pozostającymi przez długi czas poza prawem, ludźmi, których sześć lat wcześniej wieszano by bez żadnych ceregieli. W końcu uderzenia deszczu o dach ukołysały mnie i zapadłem w głęboki sen. VI O świcie obudziły mnie głosy parobków na podwórzu. Wstałem i przez wysokie zakratowane okno odważyłem się spojrzeć na pola, ale widziałem jedynie mgłę unoszącą się nad łąkami. Wtedy wyszedłem na podwórze. W świetle dnia hacjenda wyglądała jeszcze żałośniej: dwie trzecie budynku pozbawione było dachu, a jego piętra porosły zielskiem. Mieszkalna była tylko ta część, w której mieściła się świetlica i kuchnia. Szeroki korytarz wyłożony kamiennymi płytami zastawiony był gęsto roślinami, stojącymi podwójnym szeregiem i obsypanymi kwieciem. Obecność Zadumanej była dla mnie milsza niż kiedykolwiek przedtem w tej samotni, jak gdyby ona była samym życiem, wcieleniem i nadzieją egzystencji mniej prymitywnej niż ta, która gnieździła się w dworku. Zadumana przywitała mnie jednym ze swoich poważnych uśmiechów i spytała, czy miałem dobrą noc, oznajmiając równocześnie, że Basilio pragnie zaofiarować mi poranny poczęstunek. - Niech będzie tequila - zgodziłem się. - W tym zimnie nada się znakomicie. Basilio przyniósł butelkę i szklaneczkę. Najwyraźniej chciał mi okazać serdeczność, lecz jego ruchy nadal były nieokrzesane, a przerażająca gęba wciąż budziła mój wstręt. Basilio rozkazywał swoim parobkom nie jak zarządca, ale jak sierżant, oni zaś słuchali go bez szemrania. Podczas śniadania kuchnia wyglądała nie tak ponuro, a przy stole było mniej tłoczno, bo niektórzy parobcy poszli pilnować bydła. Trzy kobiety, które nas obsługiwały, prześcigały się, by mnie zadowolić, i zmiarkowałem, że Basilio musiał opowiedzieć im coś o niebezpieczeństwie, na które wystawiona była Zadumana, i o mojej przeprawie przez wezbraną wodę. Z niemałym zdziwieniem dostrzegłem, że i one nosiły różne znamiona wojny. Najstarsza, Mariana, miała amputowaną lewą rękę; najmłodsza, Lucia, która karmiła synka, miała na czole bliznę, chyba po kuli. - To one również brały udział w walkach? - spytałem Zadumanej. - One też - odpowiedziała, podnosząc do ust filiżankę kawy z mlekiem. - I to się nazywa słaba płeć! - To pan nie wie, że w wojnie religijnej my, kobiety, brałyśmy udział na równi z mężczyznami? - spytała, patrząc na mnie uważnie. - Coś tam słyszałem, ale nie przywiązywałem do tego wielkiej wagi. Przypuszczam, że moja ciotka pomagała cristeros. - Owszem, wspomagała ich pieniędzmi. Ale jej zachowanie było na ogół powściągliwe. Nawet do tego stopnia, że kiedy mój brat zajął Santa Clara, pani Enedina ukryła w szafie wielkiego mistrza masonów. Kiedy sobie wyobraziłem ciotkę ukrywającą w jej dostojnej szafie w alkowie przelęknionego sekretarza magistratu, wybuchnąłem śmiechem. - Nic nie wiedziałem o tym czynie biednej staruszki! - zawołałem. - A pani musi przyznać, że akcja mojej ciotki była... Chciałem powiedzieć: była taka, jaka istotnie kobietom przystoi. Ale po namyśle zmieniłem słowa: - ...była humanitarna. - Cristeros byli innego zdania - stwierdziła Zadumana, której bystre spojrzenie zdołało odgadnąć powód mojego chwilowego wahania. - Zarówno mój brat, jak i Pani Generał byli oburzeni tym czynem, który uratował jednego z winnych prześladowań religijnych. - Pani Generał? - spytałem. - Więc była i taka? - Była kobieta - przytaknęła Zadumana - której długo nie zapomną ludzie znający okrucieństwa owej wojny. Nikt nie znał jej nazwiska. Nazywano ją Panią Generał i jedynie ona potrafiła skupić niezdyscyplinowanych katolickich przywódców. W tym regionie jej nie znano, gdyż działała zawsze w stanach Jalisco i Colima. Pochodziła z Jalisco. - Musiała być bardzo piękna - odezwałem się - bo Jalisco słynie z pięknych kobiet. - Ja wiem, że była bardzo brzydka! - zawołała Zadumana, śmiejąc się po raz pierwszy, odkąd ją poznałem. - Nieprawda, Basilio? - Jasne - odpowiedział Basilio, wlepiając we mnie swe straszliwe oczy. - Była brzydka jak siedem grzechów głównych. - Pan ją często widywał? - Owszem. Szczególnie, kiedy z bratem panienki zaatakowaliśmy miasteczko Manzanillo. - To aż w Manzanillo pan był? - spytałem. - Mój brat - wtrąciła Zadumana - umiał organizować swoich ludzi i wraz z nimi słuchał rozkazów generała Gorostiety i Pani Generał. Dlatego jego oddział brał udział w akcjach rozgrywających się daleko od siebie. - I nie zakochał się pan w Pani Generał? - spytałem Basilia. Na jego twarzy odmalowało się zdumienie. - Biedny Basilio! - zawołała Zadumana. - Powiadają, że ta kobieta była rozjuszoną bestią. Była nieubłagana i na szczęście już nie żyje. - Ale nie zabito jej w walce - zaprotestował łagodniej już Basilio. I z zastanawiającym spokojem poinformował mnie, że Pani Generał skorzystała z amnestii, którą wyjednali biskupi, a kiedy poczuła się wolna od kary, wtargnęli do jej domu w Zapotlan rządowi żołdacy i zastrzelili ją. Byłem zagubiony, zbolały i powiedziałem do siebie, że Plan de los Tordos, gdzie oglądało się same ruiny, a słyszało okropności, przyjemne nie było. Tylko Zadumana potrafiła zachować swój melancholijny urok. Podziwiałem jej poświęcenie. Zrozumiała moje myśli i wstając lekko zakończyła rozmowę. Postanowiłem wyjechać dziś jeszcze, lecz nim nadeszła pora odjazdu, towarzyszyłem Zadumanej w inspekcji hacjendy. Wszystko było tu zniszczone, łącznie z sadem, z którego zniknęły niemal wszystkie drzewa owocowe. Kaplica straciła sklepienie. Podwórza i spichlerze leżały w gruzach, piec był pełen zielska, a ruiny okalającego muru ciągnęły się daleko. - Jest pani dzielna, że chce pani tu mieszkać - rzekłem do Zadumanej. Zdawała się nie słyszeć i zaprowadziła mnie poza gospodarstwo. Słońce zdołało przebić się przez mgłę i oświetlić rozległą mesetę, której pastwiska zarośnięte były krzewami i która kończyła się nagle u stóp pierwszych stromych odnóg pasma górskiego. Krajobraz był tak dziki jak parobcy z hacjendy. Góry, w których wklęsłościach kręciły się mgły, były na odległość ręki i ziały mroźnym tchnieniem na Plan. - Czy to możliwe, by Cornelio potrafił żyć wśród tych urwisk? - spytałem Zadumanej. - I żyje szczęśliwy, jak tylko może żyć człowiek, który spełnił to, co do niego należało - odpowiedziała. - Pojedzie pan go odwiedzić? - Chyba nie - odpowiedziałem, zły na samą myśl wdrapywania się na skały w poszukiwaniu krewnego odludka. Nadszedł Esteban, by mi oznajmić, że pora już puścić się w drogę, jeżeli mamy zdążyć przed deszczem. Pożegnałem Zadumaną z bólem, który świadczył o moich uczuciach. Zanim wsiadłem na konia, poprosiłem o pozwolenie, bym znów mógł odwiedzić Plan de los Tordos. - Jaką znajdzie pan tu rozrywkę? - spytała ze szczerym powątpiewaniem. - Wiem, jaką bym znalazł rozrywkę - odpowiedziałem. - Niech mi pani pozwoli powrócić. - Myślałam, że pan zamierzał wkrótce wyjechać do Mexico. - Ja również tak myślałem - odpowiedziałem - ale teraz nie wiem, kiedy pojadę ani nawet, czy pojadę. Niech pani nie unika mojego pytania: czy mogę wrócić do Plan de los Tordos? - Niech pan wraca, kiedy tylko zapragnie - przyzwoliła. - Zawsze będzie pan mile widziany. I jedną mam prośbę - dodała wahając się. - Chciałabym, by w La Rumorosa nie wiedziano nic o... o tej wezbranej rzece. - Ode mnie nikt się nie dowie! - zawołałem z przejęciem. Podała mi rękę, której o mało nie ucałowałem. Uścisnąłem potem rękę Basilia. Oznajmił, że Esteban pojedzie ze mną, by pokazać drogę. - Musi pan zjechać aż do Brodu Kojota - objaśnił - bo rzeka w dalszym ciągu jest wezbrana. Pożegnałem gestem kobiety i parobków, którzy zebrali się przy bramie, i wyjechałem z Estebanem. Wkrótce byliśmy już daleko od hacjendy. Z pagórka rzuciłem okiem za siebie i ze smutkiem popatrzyłem na zrujnowany dom i krajobraz, gdzie pozostawiłem cząstkę siebie. Rad bym był zobaczyć powiewającą chusteczkę i wypatrzyć przed bramą sylwetkę, której wdzięk tak mnie olśnił, ale widziałem tylko posępną fasadę, po której sunął cień chmur. Ruszając w dalszą drogę, poczęstowałem Estebana papierosem, którego przyjął z wdzięcznością. - Nie nudzicie się na hacjendzie? - spytałem przypominając sobie, że postanowiłem czegoś od niego się dowiedzieć. - Ani odrobinę - zapewnił z jasnym uśmiechem. - Owszem, na początku, kiedyśmy przyjechali. - Wydała się wam zbyt okropna? - Zbyt spokojna. Byliśmy przyzwyczajeni do walk, do strachu, do niepewności, czy następnego dnia obudzimy się przy życiu. - Ty także chodziłeś z bratem panienki? - Raczej chodziłem z Panią Generał. - Aa, z Panią Generał? Podobało ci się, kiedy rozkazywała kobieta? Moje pytanie wydało mu się przezabawne. - Pani Generał potrafiła lepiej rozkazywać od mężczyzn - powiedział śmiejąc się. - Trzeba było widzieć w walkach, jaki z niej był zuch! Nikt jej rozkazów nie ignorował, a ona pierwsza szła tam, gdzie padały kule. Kiedy widziała, że zaczyna nas oblatywać strach, brała sztandar i wołała: Chłopcy, za mną! I rzucała się między wrogów, którzy na jej widok zaczynali trząść się ze strachu. - Lubisz kobiety, które są zdolne zabijać? Esteban wlepił we mnie oczy pełne prostej, niezachwianej wiary. - Wszystko, co robiła Pani Generał, było dobre. Niech pan jednak wie, że ona nie zabijała. Nosiła jedynie pałeczkę ze złotym uchwytem, którą wskazywała, gdzie mamy atakować. Chciałbym ją znowu zobaczyć w walce. Przejeżdżała na koniu jak anioł chwały, a my pragnęliśmy zabijać i umierać. I nikt jej nigdy w niczym nie uchybił, nawet najbardziej okrutni przywódcy. A do tego Pani Generał była śliczna jak róża. - Jak to? Była ładna? Myślałem, że była szpetna. - Kto to panu powiedział? - spytał zaniepokojony. - Powiedziano mi to w Mexico - skłamałem. - Nie mówili tego panu w hacjendzie? - spytał zatrwożony. - A czy to ważne, gdzie mi to powiedziano?! - zawołałem. Nie dał poznać, że go przekonałem, i zasępił się. Jechaliśmy kawałek nie rozmawiając. - Powiedz mi - spytałem później - czy panienka ma narzeczonego? - Narzeczonego? Ależ panie! - Nigdy nie była zakochana? - O ile wiem, nie. - Nie rozumiem, jak może żyć na tak strasznej pustyni, jaką jest Plan de los Tordos. Mogłaby spokojnie zostawić was na hacjendzie, a sama mieszkać z moją ciotką w La Rumorosa. - Basilio już jej to radził - odparł Esteban - ale ona zabroniła mu o tym mówić. - Basilio? To Basilio pragnie, by jego pani przeniosła się do La Rumorosa? - On i my wszyscy pragniemy, by panienka była szczęśliwa - powiedział Esteban, przyjmując ode mnie następnego papierosa. - I co stoi na przeszkodzie jej szczęściu? Jej ubóstwo? Chyba nie, bo żyjąc w takiej samotności nie wyjdzie przecież z niego? Jej żałoba? To, że jej brat umarł na wojnie, nie może skazywać jej na staropanieństwo. Cóż ją do tego stopnia przygnębia? Esteban najwidoczniej zaniepokoił się. - Ja nic nie wiem. Nic nie wiem - odpowiedział z taką siłą, że zrozumiałem, że mi nic nie powie i że ponadto kłamał mówiąc, iż nic nie wie. Miałem już stracić cierpliwość, ale po spokojnym namyśle postanowiłem nie okazywać urazy. Dolatywał nas szum rzeki i wnet znaleźliśmy się nad jej rwącym nurtem. Bród, do którego doprowadził mnie Esteban, był wezbrany; obszar żółtej wody, przez który miałem się przeprawić, zrobił na mnie silne wrażenie. - Niech się pan nie martwi - powiedział Esteban. - Ja wiem, jak przejechać. Niech pan jedzie za mną i nie niepokoi konia. Weszliśmy powoli do rzeki, której dziki ogrom mnie zdumiał. Widziałem tysiące drobnych fal ciągnących w naszym kierunku i rozbijających się o brzegi z głuchym dudnieniem. Musieliśmy wymijać niesione przez wodę trofea: drzewa, które padały wolno, zaczepiając o kamienie przyniesione przez powódź. W oddali drgały już błyskawice, a nurt zapalał się krótkimi płomieniami. W końcu dostaliśmy się na przeciwny brzeg i odetchnąłem z ulgą. Gdy stanęliśmy na terenie już mi znanym i Esteban chciał się pożegnać, powiedziałem: - Weź to. Uśmiechając się nie chciał przyjąć banknotu, ale kiedy nalegałem, poprosił: - To już lepiej kilka papierosów. - Banknot i papierosy - powiedziałem, podając mu pudełko. Wziął prezent, pożegnał się i zawrócił konia. Już miał wejść w pierwsze fale rzeki, kiedy nagła myśl kazała mi zawołać do niego: - Esteban! Odwrócił się, a wtedy spytałem go wprost: - Dlaczego niewidomi robią na twojej pani takie wrażenie? Esteban zbladł. - Panie, panie! - zawołał. - Pan chce mnie zgubić! I rzucił się do rzeki, zostawiając mnie pogrążonego w zdumieniu. VII W La Rumorosa przyjęto mnie z honorami. Wiadomość przyniesiona przez Fidela, iż pojechałem do Plan de los Tordos z Zadumaną, spowodowała, że trzy kobiety śmiały się z radości. Zasypały mnie pytaniami. - Tak, tak - odpowiadałem z udaną niecierpliwością. - Jestem zakochany w Zadumanej i ożenię się z nią, jeżeli będę mógł. Ale nie wiem, czy ona mnie choć odrobinę kocha. - Co za niedorzeczna wątpliwość - zaperzyła się czacza. - Nie mówmy o tym na razie - poprosiłem.; Niemniej to ja bez końca rozprawiałem o Zadumanej. Wyznam, że przyjemność, którą sprawiał komfort La Rumorosa, zawstydzała mnie, kiedy porównywałem go z biedą Plan de los Tordos. Zresztą, za bardzo intrygowały mnie liczne niejasne szczegóły, bym mógł zachowywać milczenie. Rozważając, do kogo by się zwrócić po wyjaśnienia bez obawy, że nadużywam zaufania Zadumanej (bo nie pisnąłem słowa o jej szaleństwie, które pchnęło ją do zmierzenia się z powodzią), na rozmówczynię swoją wybrałem kuzynkę. Czekałem na nią w korytarzu, a gdy przechodziła nic nie przeczuwając, wciągnąłem ją do swojego pokoju, kazałem usiąść i żeby uśpić jej czujność, udałem, że czynię z niej swoją powiernicę opowiadając jej szczegóły mojego pobytu w hacjendzie Plan de los Tordos. Kiedy zauważyłem, że jest oczarowana moją opowieścią, rzuciłem jej pytanie, na które zawzięcie szukałem odpowiedzi: - Jovito, dlaczego widok ślepego człowieka robi takie wrażenie na Zadumanej? Jovita otworzyła szeroko usta, a potem uśmiechnęła się lękliwie. - Odpowiedz, kuzynko. - Roberto, cóż ja mogę o tym wiedzieć? - Nie udawaj. Odpowiedz. - Już idę - powiedziała wstając z krzesła. - Mam dużo roboty. - Twoim jedynym obowiązkiem jest nauczyć papugę mówić więcej głupstw - łajałem ją. - Dobrze, idź. Ale wiedz, że póki będę napotykał tyle tajemnic w życiu Zadumanej, nie zdecyduję się poprosić ją o rękę. Twarz Jovity spokorniała. - Kuzynie, masz jednak wstrętny charakter. - Wstrętny? Bo chcę wiedzieć, jakie było życie Zadumanej? - Wygląda na to, że podejrzewasz ją o coś niedobrego. - Nic nie podejrzewam, Jovito. Szanuję Zadumaną i wierzę, że jest kobietą godną podziwu i bez skazy. Ale w końcu stanę się podejrzliwy, jeżeli będę odkrywał ciągle nowe sekrety. Chcę wiedzieć o wszystkim, co jej dotyczy i co ją nęka. A ty, która nas oboje kochasz i jesteś moją powiernicą, powinnaś podzielić się ze mną wszystkimi wiadomościami, jakie masz. Mów. - Bo... bo... - Ułatwię ci sprawę. Czy oślepili jej brata, zanim go powiesili? - Nie, ale... Dlaczego zmuszasz mnie do opowiadania o tym? - Wiem, że w tej wojnie popełniono zbrodni bez liku - ciągnąłem. - Powiedz, oślepili go? - Niezupełnie - powiedziała Jovita bardzo spokojnie. - Było tak... Kiedy Carlos próbował uciekać, dostał postrzał, który go oślepił. Dlatego wpadł w ręce wrogów. - Teraz wszystko jest dla mnie jasne - powiedziałem. - To, dlatego Zadumana tak uczuciowo reaguje na widok kogoś ślepego. Na twarzy Jovity pojawiła się tak wielka ulga, że podejrzenia moje wróciły. Znów wydało mi się dziwne zachowanie Zadumanej. Czyż było możliwe, logiczne, żeby wspomnienie rany, która uniemożliwiła jej bratu ucieczkę, mogło do tego stopnia poruszyć Zadumaną, że zapragnęła śmierci? A w takim razie jak miałem rozumieć okrzyk Estebana, towarzyszący jego gwałtownej ucieczce? Postanowiłem zrezygnować z przesłuchiwania Jovity. Zrozumiałem, że nic u niej nie wskóram. Otworzyłem drzwi, by mogła wyjść. - Kuzynie - prosiła - lepiej Enedinie i Genovevie nic o tym ślepym nie mów. Nie mów też, że wypytywałeś mnie o te sprawy. - O tym ani słowa - obiecałem. Ponieważ nie traciłem nadziei, że w jakiś sposób odkryję choć część tajemnic, pomyślałem w końcu, że może w miasteczku zdołam odnaleźć jakiś trop i po kolacji wsiadłem do bryczki, która w trzy minuty zawiozła mnie do Santa Clara de las Rocas. Nie próbowałem pytać doktora, dziwnie się obawiając, że odkryje on przede mną to, co Zadumana pragnęła zachować w tajemnicy. Odwiedziłem dwa czy trzy domy i tam, jakby od niechcenia, skierowałem rozmowę na Zadumaną. Z wielkim zdumieniem przekonałem się, że była to prawda, co mi mówiła czacza. W Santa Clara Zadumanej nie znano. To, co o niej ogólnikowo mówili, znali ze słyszenia. Nikt jej nie widział, najwyżej z daleka. Najstarsi pamiętali, że w połowie poprzedniego wieku rodzina Infante mieszkała w Plan de los Tordos. Wszyscy natomiast pamiętali Carlosa, który podczas wojny dwukrotnie opanował miasteczko. - Był surowy - powiadali moi rozmówcy. - Był wykształcony, elegancki, przystojny, ale swoim wrogom nigdy nie przebaczał. Był najlepszym zastępcą Pani Generał, strasznej przywódczyni cristeros. Przez długi czas siły rządowe próbowały usilnie, lecz bezowocnie ją pochwycić. Sekretarz magistratu, którego spotkałem w Perle Zachodu, lokalu, do którego wstąpiłem napić się koniaku, nie wzbraniał się dostarczyć mi nowych szczegółów, kiedy żartem wspomniałem mu, jak to musiał chować się w szafie mojej ciotki. - Ta szafa jest dla mnie święta - rzekł śmiejąc się do rozpuku. - Dzień i dwie noce siedziałem wśród garderoby pani Enediny. Gdyby nie to, loża zostałaby bez swojego wielkiego mistrza. Carlito Infante bez zmrużenia oka dałby mi przepustkę na tamten świat. - Taki był okrutny? - Burmistrz i dwu radnych nie zdążyli opowiedzieć o wizycie cristeros, gdyż zostali powieszeni na słupach, które tu stoją naprzeciwko. Słuchając o wyczynach brata Zadumanej czułem się, jakby mi, kto wymierzył policzek. - A czy burmistrz i radni - odezwałem się cicho - nie zrobili niczego, czym by zasłużyli na taki los? - Niech pan posłucha: tak naprawdę to obu stronom należało się to, co dostały. Byliśmy jakimiś fanatykami i dzikusami, jedni i drudzy. Burmistrz wydał zakonnice w ręce kawalerii... I wielu jeszcze innych rzeczy się dopuścił. Także radni nie byli bez winy. Wszyscy byliśmy dłużnikami i wierzycielami. Dlatego mówię: przeklęta wojna domowa, co łamie wszystkie prawa i brata czyni katem brata. Wypił swoją szklaneczkę mezcalu i westchnął: - W końcu Carlos Infante także zapłacił za swoje. - On także stracił życie? - Kosztowało to dużo zachodu, żeby go złowić, ale w końcu wpadł. Schwytał go dla nas młody chłopak z Mexico, detektyw, który potrafił przystać do cristeros i wydobyć od Ligi Obrony Wolności Religijnej listy i zlecenia. Był to młodzieniec wyjątkowo zuchwały i okrutny. Nazywał się Gustavo Munoz i miał pomocnika zwanego Skorpionem, prawdziwe wcielenie diabła. To oni złapali Carlosa, kiedy ten myślał, że nas we śnie zaskoczy. - Gardzę tego typu łotrami. - Ja również. Dlatego pomogłem im właśnie tu przepuścić całą nagrodę, którą dostali od rządu. Kiedy już nie mieli centa przy duszy, przepadli, jakby ich ziemia pochłonęła. - Przypuszczalnie wpadli w ręce cristeros - podsunąłem. - Bardzo prawdopodobne. Munoz zaginął w drodze do swojej narzeczonej, służącej pani Enediny, w La Rumorosa. Jeżeli go złapali cristeros, to musiał mieć bardzo niebanalną śmierć. Wróciłem do La Rumorosa pełen tych samych wątpliwości, co przedtem, a kiedy wypytywałem moje kuzynki i czaczę, odpowiadały niezmiennie: - Ożeń się z Zadumaną, a będziesz szczęśliwy. Odurzony romantycznością nieszczęść Zadumanej, byłem gotów z nią się ożenić, ale nadal wydawało mi się, że coś ciemnego stawało między nią a mną, że jakaś zasłona skrywa coś ważnego, co trzeba było zbadać, zanim zdecyduję się na małżeństwo. Pragnienie rozerwania tej zasłony kazało mi powziąć zamiar odwiedzenia mego kuzyna Cornelia w jego ustroniu Piedras Coloradas, co oznajmiłem tejże nocy w sypialni ciotki. - Kto może mnie zaprowadzić tam, gdzie mieszka ten szaleniec?- spytałem. - Ja cię zaprowadzę - powiedziała czacza. - Jak to? Ty, Genovevo? - Tak. Ja we własnej osobie. Chcę zobaczyć Cornelia w twoim towarzystwie. Ponadto chcę go nakłonić, żeby zeszedł do La Rumorosa i pomógł nam cię ożenić. - Cornelio ma duży wpływ na Zadumaną - powiedziała ciotka. - Powinieneś wiedzieć, że on i Carlos Infante byli nierozłącznymi przyjaciółmi. - No ale kto zostanie, ciociu, by ciebie pielęgnować? - Zostanie Jovita i ona wystarczy. Pewna jestem, że zbyt długo nie zabawicie. - Niech będzie - zgodziłem się. - Ruszamy jutro... Nie, nie, pojutrze. W tym momencie postanowiłem powrócić do Plan de los Tordos następnego dnia. Myśl o ponownym spotkaniu z Zadumaną sprawiła mi niewysło-wioną przyjemność i nie pozwoliła spać spokojnie. W moich snach, w których Carlos Infante i jego mordercy mieszali się w krwawych scenach, Zadumana zjawiała się jak tajemniczy anioł, przed którym każdy milknął i korzył się. Obudziłem się podniecony i już przytomny zapytywałem siebie, jak to było możliwe, ażeby człowiek tak spokojny, wróg niewygody i wszelkiego zgiełku, jakim byłem mieszkając w stolicy, poczuł się teraz tak dobrze w atmosferze naładowanej wspomnieniami nienawiści, a nawet nasiąkniętej zapachem krwi. Ale nie przeszkodziło mi to w przygotowaniach do wyjazdu do Plan de los Tordos. Genoveva dała mi z polecenia ciotki pudełko czekoladek, a ja spakowałem niektóre książki przywiezione z Mexico oraz kilka prezentów zakupionych w Santa Clara dla kobiet i parobków. Wolałem nie zabierać z sobą Fidela, lękając się, że sprawię Zadumanej kłopot obecnością jeszcze jednego przybysza. Pojechałem, więc sam, uszczęśliwiony, że zbliżałem się coraz bardziej do kobiety, którą już kochałem. Jechałem tak pogrążony w myślach, że zapomniałem, jak trzeba było skręcić do Brodu Kojota, choć trzymałem się tej samej drogi, którą jechałem z Zadumaną. Czekała mnie przykra niespodzianka, gdy mój koń zatrzymał się na wysokim brzegu i zobaczyłem, że wezbrane wody rzeki zamykają mi przejście. Nie można było ryzykować przeprawy przez rwący prąd i byłem zmuszony zejść aż do brodu przez błotniste ścieżki. W złym humorze puściłem się w drogę. Usposobienie moje jeszcze się pogarszało w miarę; jak jadąc pod górę widziałem coraz wyraźniej skalisty teren po drugiej stronie rzeki. Jakiś wielki niepokój kazał mi pilnie obserwować wody, które huczały w zamknięciu, ale na całym odcinku nie znajdowałem przejścia. W ten sposób dotarłem do starego, zapadłego pieca z cegły, przed którego zniszczonym ogrodzeniem stał rząd pięciu drewnianych krzyży. Krajobraz nie mógł być bardziej ponury. Krzewy wdarły się na ceglane podwórze, a kojoty i węże uciekały, kiedy się zbliżałem. Wiatr wył głucho, miotając zaroślami zrywając leśne kwiaty, ciężkie chmury zaciemniały firmament. Tych pięć krzyży bez wątpienia oznaczało pięć grobów. Pochyliłem się, ale żadnego napisu nie mogłem na nich znaleźć. Niemniej groby nie były stare, z pewnością pochodziły z czasów, kiedy toczyła się wojna religijna. Pytałem siebie, jacy to nieszczęśnicy padli, a może zostali rozstrzelani w tym opuszczonym dziedzińcu, i przed oczami przewinęła mi się cała okropność bratobójczej walki. Nigdy przedtem śmierć nie przedstawiła mi się tak straszliwie, ale wkrótce miałem ujrzeć jej bardziej jeszcze okrutne ślady. Mój koń sam zaczął iść dalej, tak, że pogrążony w myślach nie musiałem się martwić o kierunek. Cegielnia pozostała w tyle, lecz nie potrafiłem się otrząsnąć z najgorszych przeczuć, które wywołał opuszczony cmentarz. To, co wiedziałem o Carlosie Infante, napawało mnie wstrętem. Powieszeni urzędnicy miejscy budzili we mnie głębokie współczucie i na nic się zdało, że sam sekretarz miejski, który ledwo uratował się od śmierci, nie potępiał wcale powstańców. Wydało mi się nie do zniesienia wyobrazić sobie obie strony uderzające na siebie z tą samą wściekłością i równym okrucieństwem. Walka kształtowała jednostki twarde, dzikie, ludzi, którzy o wszystkim zapominali i bez reszty rzucali się w krwawy dramat. Dlatego ziemia ta zroszona była krwią, a wszędzie spotykało się zrujnowane resztki murów, u których podnóża rozciągały się zakładane naprędce cmentarze. Wydało mi się, że widzę potworną fizjonomię Basilia, a za nią ponure twarze parobków z Plan de los Tordos. Czego owe zobojętniałe dziś oczy nie oglądały, nim przywykły do okrutnych kolei wojny? Ile razy paraliżował te umysły strach przed pościgiem? Ucieczki do utraty tchu, najbardziej bestialskie akty zemsty, najdotkliwsze cierpienia, rabunki, napaści, podpalenia i rozstrzeliwania; cały szał wojny domowej przewalił się po tych biednych ludziach i na zawsze już wycisnął na nich swoje piętno. Uczułem ogromną litość dla Zadumanej, ofiary tragedii. Śmierć brata musiała stać się dla niej niezapomnianą katastrofą. Ale iluż to ludzi - rzekłem do siebie powieszono w Meksyku od początku naszego stulecia? Odkąd w ojczyźnie wybuchały wojny domowe, iluż nieszczęśników zostało zastrzelonych, uduszonych, zamęczonych! Z serca republiki krew leje się strumieniami. Tysiące kobiet musiało skrywać ból i widziało, tak jak Zadumana, jak oddalało się ich szczęście. Jakież zadośćuczynienie byłoby dla niej zbyt wielkie? - zapytywałem sam siebie. Zasługiwała na bezgraniczne przywiązanie, na wszelkie ofiary. I byłem już zdecydowany poświęcić swe życie, by tylko zatrzeć w jej pamięci piętno wyciśnięte przez wojnę. Tak rozmyślając dojechałem do brodu i byłem zmuszony zbadać, w jaki sposób przebyć go bez przewodnika. Zauważyłem wówczas dwu mężczyzn jadących konno na drugim brzegu rzeki. Rozpoznałem natychmiast Basilia i jednego z parobków. Zawołałem na nich, prosząc o pomoc. Nie wykazywali żadnej ochoty, by mi pomóc. - Dokąd pan jedzie? - spytał Basilio swym potężnym głosem. Znów pomyślałem, że to bezczelny i przeklęty łotr: sprawiało mu przykrość widzieć mnie w drodze do hacjendy. Poczułem przypływ wielkiego gniewu i bez namysłu skierowałem konia w nurt rzeki. Zwierzę drżało pod moimi nogami i poruszało się ostrożnie, bardzo nieznacznie posuwając się naprzód. Zostawiłem mu całkowitą swobodę, usiłując nie patrzeć na boki, by nie dać się zastraszyć biegiem mulistych fal, których szum mnie ogłuszał. Mężczyźni obserwowali mnie z brzegu, ale nadal nie robili nic, żeby mi pomóc. Miałem wrażenie, że mój koń wcale się nie posuwał, tak wolny był jego chód. Woda podniosła się aż do moich stóp i wyglądało na to, że dojdzie do karku konia. Jakaś uparta siła chciała nas zepchnąć, ale szlachetne zwierzę zdołało utrzymać się na właściwej drodze pomimo mojej wagi i ciężaru pakunku, na który składały się prezenty dla hacjendy. Dopiero jednak kiedy byliśmy blisko brzegu, znaleźliśmy się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Drzewo niesione przez wodę uderzyło konia w głowę. - Stój! - krzyknąłem niechcący, kiedy koń stanął na zadzie. Poczułem więzy lassa rzuconego z brzegu, ale duma kazała mi szybko odzyskać spokój. Nie chciałem być uratowany przez Basilia. W okamgnieniu zdjąłem lasso i odrzuciłem je z pogardą. Zostałem więc zdany na konia. Wolałem tysiąc razy zginąć, niż zawdzięczać życie drabowi, którego wrogość wtrąciła mnie w takie niebezpieczeństwo. Na szczęście koń przyszedł do siebie i wyniósł mnie bezpiecznie na brzeg, gdzie stał Basilio, spokojnie zwijający lasso. Jego towarzysz zdjął kapelusz na powitanie, ale przejechałem obok pogwizdując i wjechałem na drogę prowadzącą do hacjendy. Byłem zadowolony z odrzucenia nierychłej pomocy, której chciał mi udzielić Basilio, i postanowiłem nie robić mu najmniejszej wymówki, żeby tym bardziej okazać mu obojętność i raz na zawsze usadzić go na właściwym miejscu. W miarę, jak zbliżałem się do Plan de los Tordos, rosła we mnie radość. Kiedy wjechałem na płaskowyż, dogonił mnie Basilio i nieco zmieszany jechał teraz obok mnie. - Proszę mi przebaczyć - powiedział. - Któż pana bierze na serio!? - spytałem od niechcenia. Błysk wściekłości mignął mu w oczach. - Proszę, żeby panienka nie dowiedziała się o tym - błagał, opanowawszy się. - Zrobił pan coś złego? - Pan wie, co mam na myśli - wycedził, dygocąc z gniewu. - Nie mam nic panience do powiedzenia, bo żadne pańskie sprawy mnie nie interesują. Zatrzymał konia i spoglądał, jak podjeżdżam do hacjendy. Ze wzruszeniem witałem wzrokiem sędziwy budynek. Wydał mi się mniej antypatyczny, bardziej w swym opuszczeniu szlachetny, i z radością wjechałem do wąskiego przedsionka. Esteban, który wyszedł mi na spotkanie, wydał okrzyk radości. Nadbiegły także uśmiechnięte kobiety. Rozdałem im przywiezione drobiazgi, czym sprawiłem im widoczną przyjemność. Wraz z lejcami konia wręczyłem Estebanowi papierosy dla niego i jego towarzyszy. Z pudełkiem czekoladek i książkami skierowałem się na korytarz, w którym zauważyłem Zadumaną. Moje powitanie tak było nieśmiałe, że kazało jej się uśmiechnąć. Niewysłowiona szczęśliwość ogarnęła mnie, kiedy uścisnąłem jej rękę i usłyszałem głos. - Przychodzę znowu prosić o gościnę - wykrztusiłem. - Jest pan mile widziany - odpowiedziała i czułem, że niebo otwiera się przede mną. Podawszy jej słodycze prosiłem, by przyjęła też książki. - Bardzo mi się w tej samotni przydadzą - powiedziała. Była opanowana, a ja wdzięczny jej za to, że potraktowała mnie z serdecznością, którą rozbudziła moje nadzieje. Do świetlicy, gdzie usiedliśmy, żeby porozmawiać, przyszedł Basilio niosąc butelkę z tequilą. Zawahałem się, nim wziąłem do ręki podaną mi szklaneczkę. Czy nie byłoby lepiej, myślałem, wzgardzić nim, żeby przekonał się o mojej wrogości? A do tego obawiałem się (przyznaję to ze wstydem) niebezpieczeństwa otrucia. Ale jakich to posępnych rzeczy nie można było sobie wyobrazić w domu tak zdumiewającym? Niemniej zdecydowałem się wziąć tequilę sądząc, że nie należało ujawniać przed Zadumaną tego, co zaszło między jej zarządcą a mną. Nie byłoby też potrzebne pogłębianie wrogości Basilia. - Pani zdrowie, Zadumana - powiedziałem. Skinieniem głowy podziękowała za toast. Basilio wyszedł, a my rozmawialiśmy przy oknie, w którego kracie żółciła się gałązka poświęconej palmy. Zadumana słuchała mnie z prawdziwą uwagą, więc stałem się jeszcze bardziej ożywiony. Ponieważ znała Mexico, wspominałem życie w stolicy, starając się unikać frywolności. Mówiłem o koncertach i o balecie. - Prowadzi pan piękne życie - powiedziała Zadumana. - Tak, zdawało mi się, że moje życie jest piękne - odpowiedziałem szczerze. - A teraz pan już tak nie myśli? - Nie, Zadumana - odpowiedziałem wolno. - Teraz widzę, że w moim życiu brakowało miłości. Na tym poprzestałem, bardzo rad z siebie, że zasiałem niepokój w sercu Zadumanej, jak też z tego, że rozwinąłem przed nią wizję życia mniej swobodnego niż to, które z pewnością mi przypisywano. Zostałem na kolacji i rzecz jasna nie mogłem już myśleć o powrocie tego samego dnia do Santa Clara, bo chmury zapowiadały zbliżający się codzienny deszcz. Kolacja była weselsza, niż można się tego było tutaj spodziewać. Byłem mile widziany przez służbę Zadumanej i okazywali mi to śpiewając pieśni. Poznałem, że pochodziły z Jalisco. - Czy oni wszyscy urodzili się w Jalisco? - spytałem Zadumanej. - Bez wyjątku. Mój brat przyprowadził ich z Jalisco, a kiedy zamęczyli Carlosa, jego żołnierze przyzwyczaili się do tych okolic - i prawie jednym tchem dodała: - Widzę, że pozyskuje pan sobie całe moje wojsko. Wskazała na kobiety już ustrojone w paciorki, które im podarowałem. - Chcę być przyjacielem wszystkich - odpowiedziałem. Kiedy skończyła się kolacja, Zadumana zaprosiła mnie do ogrodu. Usiedliśmy na żelaznej, bardzo zniszczonej ławce. Stała na placyku, którego środek zajmowała zrujnowana fontanna. Zielsko zostało wycięte, a okrągły placyk pokryty piaskiem. Przed ławką stał prosty stolik pomalowany na zielono. Esteban przyszedł za nami, niosąc na glinianej tacy cynowy dzbanek z kawą, cukierniczkę z błękitnego szkła i dwie porcelanowe filiżanki. - Kawa! - zawołałem zachwycony. Wzruszyła mnie ta uboga posługa, ceremonia być może dla mnie wznowiona i przywodząca na myśl jakieś dawne nawyki, do których Zadumana była przyzwyczajona, zanim zamieszkała w Plan de los Tordos. Przypływ uczucia ogarnął moją duszę. Esteban przykrył stolik adamaszkową serwetką, która dwa dni wcześniej miała służyć mi w kuchni za obrus. Była teraz troskliwie pozszywana i domyśliłem się drogiej ręki, która ją pocerowała. Esteban, który nie bardzo się znał na etykiecie, zabrał się do nalewania kawy, ale powstrzymałem go. - Kiedy będziesz chodził w spódnicy, pozwolę, byś mi nalewał - odezwałem się do niego. Zaśmiał się głośno i dyskretnie się oddalił. Zadumana także się śmiała. Jej śmiech był jak promień słońca. - Dobra kawa. Będzie panu smakować - powiedziała żartobliwie. - Bo dostałam ją w La Rumorosa. - Lubię wszystko, co tutejsze! - zawołałem z entuzjazmem. Tak wybornej kawy nigdy przedtem nie piłem. Może towarzystwo Zadumanej sprawiło, że wydała mi się taka smaczna. Podziwiałem przez cały czas Zadumaną. Jej szlachetność i godność odbijały od dzikości tej ziemi, z której gąszczy dolatywały stłumione odgłosy uciekających gadów. Na opuszczone dróżki błyskawice rzucały ogniste kwiaty. - Zadumana - rzekłem - nigdy nie czułem się tak szczęśliwy, choć nigdy nie oglądałem miejsca bardziej smutnego niż ten ogród. - Rzeczywiście, jest bardzo smutny - odpowiedziała. - Przez ponad czterdzieści lat był opuszczony. I tak jest nadal. - Jest pani bardzo dzielna. Mieszka pani już pięć lat w miejscu, w którym ja bym wytrzymał najwyżej rok. - Ludzie przyzwyczajają się do wszystkiego - powiedziała. - Chce pan jeszcze jedną filiżankę kawy? - Chętnie - zgodziłem się. - W tym ogrodzie mógłbym pić kawę przez całe życie. - A więc jednak? - spytała z poważnym uśmiechem. - Nie wytrzymałby pan tu roku czy przeżył całe życie? - To zależy - odpowiedziałem, zadowolony z tego, że żartuje. Podmuch wiatru spadł na ogród, budząc w nim szum i łoskot. - To okropny skandal! - powiedziałem bardzo głośno, żeby przekrzyczeć ten hałas. - Okropny? - Owszem, Zadumana. To właściwe słowo. Chcę powiedzieć szczerze: żyje pani w miejscu złowrogim. Dlaczego skazała pani siebie na to odludzie? - pytałem podniecony. - Życie, które pani prowadzi, nie jest naturalne ani właściwe dla kobiety pani kategorii. - A do jakiej kategorii przynależę? - spytała zaczepnie. - Mówmy otwarcie! Wszystko w pani zdradza kobietę kulturalną, kobietę przyzwyczajoną do wygód i życia towarzyskiego. A pani zamknęła się na tym pustkowiu, w zrujnowanym domu, z ludźmi może najlepszymi i najdzielniejszymi, ale o całe niebo niższymi od pani. - Niższymi? Niższymi ode mnie? W jej spojrzeniu napotkałem niewyraźne światło, które mnie zaniepokoiło. - Ci ludzie we wszystkim są niżsi - potwierdziłem. - Oczywiście rangą. Na bramie widziałem herb. - Kto w Meksyku przejmuje się dziś herbami? - spytała matowym głosem. - Sądzę, że to herb rodzinny. Czyżbym się mylił? Oznacza styl życia wyższy od stylu robotników rolnych, których pani przygarnęła. - Owszem, to herb mojej rodziny - powiedziała w zamyśleniu. - Na czerwonym polu dwa stojące naprzeciw siebie wilki, a nad nimi prosty krzyż. Ale mój brat nie żyje i nie pozostał już żaden mężczyzna, który prawnie mógłby tego herbu używać. A ja nie jestem tego godna. - Zadumana, niech się pani nie daje powodować smutkiem. Niech pani zapomni o tym, co było, i myśli tylko o przyszłości. - Przyszłości? - Tak. O przyszłości. Pani nie może pozostać na zawsze w tym domu. Niech pani pomyśli - dodałem, na moment nadając mojemu głosowi cieplejsze brzmienie - że czas otrząsnąć się z przykrych wspomnień i zacząć nowe życie. - To pan to sobie tak wyobraża - odpowiedziała ze smutkiem. W tym momencie była w istocie Zadumaną i pragnąłem móc pocałować jej twarz przepełnioną melancholią. - Wierzę i będę w to wierzył - potwierdziłem. - Pani powinna zapomnieć o swoich cierpieniach i żałobie. Pani brat nie żyje, ale żałoba nie może trwać wiecznie. To, że umarł tragicznie - niech mi pani wybaczy, że dotykam tej sprawy - nie jest wystarczającym powodem, żeby zasmucić całe swoje życie, żeby pogrzebać się na pustyni. Ci biedacy pani potrzebują, ale to nie znaczy wcale, by pani musiała tu z nimi żyć i być dla nich nie przywódczynią, lecz niewolnicą. Niech pani dobrze przemyśli to, co mówię. Proszę panią o to. - Co pan wie o mojej przeszłości? - powiedziała patrząc mi w oczy. - Co pan wie o cierpieniach, które ona kryje? - Każdy ból można przezwyciężyć. - Myśli pan, że można wymazać wspomnienia? - Tak, wierzę w to. Wystarczy pozwolić im powoli umrzeć. Nie trzeba im się oddawać, bo nas opanują i rozszarpią. Niech mi pani powie, czy pani poważnie myślała spędzić tutaj całe życie? - Myślałam o klasztorze - odpowiedziała, stawiając filiżankę na tacy. Ponieważ takie wyjście nie wpadło mi do głowy, zmieszałem się i przestraszyłem. - O klasztorze!? - zawołałem - A dlaczego o klasztorze, a nie o ognisku domowym? - O ognisku domowym? - Tak, o własnym ognisku domowym, o mężu, o dzieciach. Zbladła. - Ognisko domowe... - Zadumana, nie pomyślała pani nigdy o zamążpójściu? VIII Nie odpowiedziała natychmiast. Nie potrafiła odpowiedzieć. Rozumiałem, że była poruszona, cierpiąca, i czułem, że rośnie miłość, która mną powodowała. W końcu zdołała się opanować. - Nigdy nie mogłam myśleć o zamążpójściu - odpowiedziała. - Wybuchła wojna religijna, kiedy stawałam się kobietą. A potem nie miałam momentu wytchnienia. Wszystko było jednym utrapieniem. Zawsze byłam otoczona niebezpieczeństwami. - Są sprawy, o których prędzej czy później trzeba pomyśleć - argumentowałem. - Teraz, kiedy wojna skończyła się definitywnie, niech pani pogrzebie swoje wspomnienia i zacznie wyobrażać sobie inną przyszłość. Nowy podmuch wiatru spadł na ogród i znowu dał się słyszeć szum targanych drzew i łamanych konarów. Spadły też pierwsze krople deszczu. - Chodźmy - powiedziała Zadumana. Wstaliśmy. Wziąłem tacę i obrus i poszedłem za Zadumaną. Wiatr nie ustawał. Esteban przebiegł obok nas i widziałem, jak wracał ze stolikiem, by go uchronić przed ulewą. Pod gałęziami zbierała się ciemność, ptaki latały koło gniazd. Przez prześwit w liściach widziałem góry: wydały mi się pełne gróźb, nieprzyjazne, wiodące utajone, gwałtowne życie. Na szczytach zbierały się chmury. Łańcuchy gór jakby gotowały się do skoku na mesetę, ukazując swoje straszliwe rany: ścięte głazy, fioletowe uskoki, ropiejące strumienie. Potem pasmo gór przysłoniły mi korony drzew. Z łoskotem runął deszcz. Pobiegłem za Zadumaną i wśród hałaśliwej burzy dotarliśmy do domu. W jego wnętrzu jakby zamieszkało stado diabłów. Wicher wyłamywał stare drzwi i puszczał w wirujący taniec kłęby liści na korytarzach. Ze starych murów obrywały się kamienie, a grzywa dzikiego zielska miotała się wściekle. W skrzydle, gdzie nie było dachu, deszcz tworzył istne tumany, które wiatr przesuwał po pokojach. Słyszeliśmy groźne trzeszczenie, ogłuszające świsty. Obłąkane ptaki wpadały na ściany i trzepotały skrzydłami, wydając piskliwe głosy. Zapadła ciemność, a ja szedłem za Zadumaną w tę noc, która ogarnęła nas tak niespodziewanie. Schroniliśmy się w kuchni, gdzie zastaliśmy zebranych weteranów. Obok pieca, którego paleniska ziały czerwonym płomieniem, kobiety mełły ziarno. Ciepło ciemnawego pomieszczenia było nam miłe i tam czekaliśmy, aż ustanie burza. Basilio palił papierosa przy piecu i nie wtrącał się do rozmowy, którą wszcząłem z parobkami. Prosiłem ich, by mi opowiedzieli swoje dzieje. Opowiadali chętnie, ale odniosłem wrażenie, że zachowują przy tym ostrożność, bojąc się, by nie powiedzieć zbyt wiele. Kiedy minęła najgwałtowniejsza ulewa, Zadumana poszła do swojego pokoju. Basilio podszedł do mnie prosząc, bym poświęcił mu kilka chwil. - Mów pan - odpowiedziałem. - Nie. Tu nie. Jeśli można, to proszę na dwór. Spojrzałem na niego podejrzliwie, ale on pośpiesznie wyjaśnił: - Daję słowo, że nie mam złych zamiarów. - Nawet gdyby je pan miał - odparłem - to życzę sobie jedynie tego, by nie zostać zaatakowanym podstępnie. Wyszliśmy na korytarz, a kiedy oddaliliśmy się od kuchni, zatrzymałem się, żeby wysłuchać Basilia. Nie wiedział, jak zacząć. - Mów pan wszystko, co masz do powiedzenia - przynagliłem go - ale szybko, bo zimno tutaj. - Więc... chcę prosić o przebaczenie. - Czego? - Pan dobrze wie, czego. - Już nic nie wiem - odpowiedziałem zniecierpliwiony. - Mów jasno. - Że nie chciałem panu pomóc przeprawić się przez rzekę i że wówczas pragnąłem, by się pan utopił. - Ja bym panu także nie pomógł przejść przez bród i nadal pragnąłbym usłyszeć, że pan utonął. Basilio nie potrafił powstrzymać uśmiechu, który go jeszcze bardziej oszpecił. - Szczerość jest najważniejsza - powiedział. - Tak, tylko, że ja nie zmienię swoich uczuć - dodałem - i nie będę, opamiętawszy się, biegł, aby pana złowić na lasso. Opuścił głowę i wlepił we mnie straszne oczy. To spojrzenie w górę, spode łba, wstrząsnęło mną. - Niech mnie pan źle nie zrozumie - błagał. - Nie chciałem pana ratować. Nie wiem, czemu pana łapałem na lasso. Albo raczej wiem, ale trudno by mi to było wytłumaczyć. - Kto tam może pana zrozumieć! - zawołałem, zaciekawiony bardziej, niż bym tego pragnął. - Chcę powiedzieć, że jeśli idzie o mnie, o Basilia, to mógł się pan tysiąc razy utopić. Nie lubię elegancików. - Pan ma na myśli porządnych ludzi - odparłem z niechęcią. - A przecież wiem, że Carlos był bardziej elegancki ode mnie, a słuchał pan jego rozkazów bez szemrania. Słyszałem, jak oddech Basilia stał się cięższy. - W porządku - powiedział podnosząc głowę - daleko odbiegliśmy od tego, co chciałem powiedzieć. Mówiłem, że mi się pan nie podoba, choć wtedy, kiedy uratował pan panienkę, to mi się pan spodobał. Ale kiedy zobaczyłem pana w brodzie, pomyślałem: wola Boża. Jeżeli utonie, to trudno. A jeżeli nie... -A jeżeli nie? - Niech mi pan powie, jaki interes pana tu sprowadza. - A pan jest właścicielem hacjendy? - Pan dobrze wie, że nie jestem - odparł zaskoczony. - Czy pan jest opiekunem albo najbliższym krewnym panienki? - To pan chce powiedzieć, że... - Chcę powiedzieć - przerwałem mu - że interesu, który mnie tu ciągnie, nie potrzebuję oznajmiać zarządcy. Wyprostował się z wściekłości, ale nadludzkim wysiłkiem zapanował nad sobą. - Niech mnie pan jeszcze przez moment posłucha - prosił. - Niech mnie pan nie prowokuje. Dlaczego mielibyśmy się kłócić? Mogę być pańskim psem, jeżeli pan chce. Niech mną pan nie gardzi ani nie odmawia wysłuchania. Ja i my tutaj wszyscy ubóstwiamy panienkę. Nie może pan sobie wyobrazić, co dla niej zrobilibyśmy. Nie powinienem o pewnych rzeczach mówić, ale niech pan posłucha: ona jest naszym skarbem, naszą królową i oddalibyśmy nawet ostatnią kroplę krwi, aby ją uszczęśliwić. Myśli pan, że mamy przyjemność widzieć ją tu zamkniętą z nami, takimi prostakami, oglądać ją ubogą i biednie ubraną? Ją, panie, najbardziej świętą i dziewiczą z kobiet? Mówił z takim zapałem, z tak głębokim przekonaniem, że mnie wzruszył i rozbroił. - Pragniemy dla niej wszystkiego, co najlepsze - ciągnął dalej. - Po Bogu i Najświętszej Panience idzie ona. Kiedy więc zobaczyłem pana, a potem kiedy pan jechał z nami i uratował ją pan, kiedy widzieliśmy pana pełnego życzliwości, jak odjechał i znów powrócił, i sprawił, że ona się roześmiała, wtedy powiedziałem sobie: jeżeli jego zamiary są uczciwe... Zatrzymał się i twarz jego przybrała poważny wyraz. - Co? - spytałem. - Jakie są pańskie zamiary? Bezwiednie podałem mu rękę, a równocześnie powiedziałem: - Chcę się z panienką ożenić. - Bogu niech będą dzięki! - zawołał. - Jeżeli pan nam tę przysługę wyświadczy, to wszyscy pójdziemy zatańczyć taniec kojota w dzień św. Klary. A ja będę pościł przez cały rok. I przez rok nie będę palił. Ożeń się z nią, dziedzicu. To najlepsza kobieta, jaką pan może znaleźć. Niech ona pana pokocha, a zobaczy pan, jaka jest dobra, czysta i święta. Pójdzie za panem w szczęściu, a w nieszczęściu nie opuści. My będziemy służyli panu tak, jak jej służymy. Ale jeżeli stoimy panu na przeszkodzie i budzimy pańską niechęć, to pójdziemy sobie i nie usłyszy pan o nas więcej. - Dziękuję, Basilio - odpowiedziałem wzruszony. - Ja was wszystkich szanuję. A jeżeli uda mi się rozkochać Zadumaną, to nigdy się nie rozłączymy. Wydał mi się dziwnie oszołomiony. - Niech pan się da pokochać - powtórzył. - Nie będzie to łatwe, bo ona... Więc jeżeli pan ją kocha jak należy, to winien pan rozumieć, że ona dużo cierpiała i że nigdy nie należy jej przypominać przeszłości. Nigdy, szefie, nigdy. Niech pan zapomni, że ona przeżyła tamte, inne lata, i sprawi, żeby i ona o nich zapomniała. Zabierze ją pan daleko stąd, do miasta Mexico, i już z nią w te strony nie wróci. Albo lepiej, zabierze ją pan do tych krajów, co jak powiadają, leżą po drugiej stronie morza. To zalecenie sprawiło mi przykrość. Zapomnieć? Przecież ja chciałem się żenić znając całą prawdę. - Basilio - rzekłem do niego - nie chcę panienki dręczyć, ale w takim razie musi mi pan udzielić pewnych informacji. - Ja? - żachnął się. - Tak, pan. A na początek: dlaczego panienka była taka poruszona widokiem ślepego Indianina? Na twarzy Basilia pojawił się smutek. - Szefie - odpowiedział - to jest jedna z tych spraw, których pan nie powinien nigdy chcieć znać. Nie powiem więcej. Powtarzam, że nie ma kobiety bardziej świętej, bardziej czystej od panienki. I zaczął iść w stronę kuchni, przy której drzwiach dogoniłem go, by spytać o coś, co było mniej ważne, czego jednak sam również nie umiałem sobie wyjaśnić. - Basilio, a co się stało z Munozem? Zaśmiał się grubo. - Na to pytanie mogę panu odpowiedzieć. Tam, gdzie zabili generała Infante, tam zabiliśmy Munoza. - A co się stało ze Skorpionem? - Tego nie wiem - odpowiedział spokojnie. Nie miałem jakoś ochoty wchodzić do kuchni, kiedy było tam tłoczno, i poszedłem do świetlicy. Zadumana przy lampie czytała jedną z książek, które dla niej przywiozłem, i jej obecność rozproszyła we mnie zły nastrój wywołany tym, co powiedział Basilio. Rozmawialiśmy słuchając deszczu dzwoniącego o dach. Widząc w jej spojrzeniu stałą udrękę, powiedziałem sobie, że podbicie tego zbolałego serca bez wątpienia nie będzie łatwe. Po namyśle jednak stwierdziłem, że daleko już w przyjaźni z Zadumaną zaszedłem i że cierpliwość pozwoli mi osiągnąć cel. Już samo pozyskanie entuzjazmu Basilia było rzeczą niesłychaną. Teraz należało uważać, by bez potrzeby nie przyśpieszać wydarzeń. Rozmowę przerwało zaproszenie na kolację i poszliśmy do kuchni, której ciepło nas ożywiło. Kiedy kolacja się skończyła, nie pozwoliłem, by zapanowało nade mną zmęczenie, i biesiada przedłużyła się aż do chwili, kiedy Zadumana, życząc mi dobrej nocy, udała się do swojego pokoju. Ja pozostałem w kuchni i najpierw wypiłem szklaneczkę tequili, a potem zagrałem w karty. Chciałem sobie pozyskać całkowicie tych ludzi i tłumaczyłem sobie, że parobkami stali się po odbyciu służby żołnierskiej. Nie popełniłem w grze żadnego głupstwa, które mogłoby spowodować moją przegraną. Grałem z całą przemyślnością, jaką stary kawaler potrafi w sobie zgromadzić, i w ciągu godziny pozostawiłem inwalidów bez grosza. To sprawiło, że patrzyli na mnie z większym jeszcze respektem. Basilio miał więcej pieniędzy i postawił je w następnej grze, ale szczęście zdecydowanie było po mojej stronie i cała suma przeszła w moje posiadanie. Basilio wstał mrucząc przekleństwa, a ja śmiałem się do rozpuku, aż jedna z kobiet zmartwionym tonem powiedziała: - Oj, panie. Kto ma szczęście w kartach... Czułem, jakby mnie pięścią w pierś uderzono, ale opanowałem się i wzruszyłem ramionami. - Lucio - powiedziałem - nigdy nie wierzyłem w prawdę przysłów. Widziałem szczęśliwców w grze, którzy byli również szczęśliwi w miłości. Wstałem, żeby wyjść, ale nie chciałem pozostawiać przegranych w przygnębieniu. - Nie sądzę, bym was obraził zwracając pieniądze! - zawołałem.- Bądźcie łaskawi przyjąć je. Radość tych biedaków sprawiła mi wielką przyjemność. Tylko Basilio odmówił przyjęcia swojej części. - Nie, senor - powiedział. - Ja gram na serio. Rozdałem, więc kobietom pieniądze, które wygrałem od zarządcy, i poszedłem do świetlicy, gdzie zastałem przygotowane łóżko. Położyłem się i przez chwilę rozmyślałem nad dziwnością sytuacji. Kochałem Zadumaną - czy nie byłoby więc dziwne rezygnować ze zbadania jej przeszłości, jak mnie o to prosił Basilio i jak napomykano o tym w La Rumorosa? IX Kiedy się przebudziłem, nadal dręczyła mnie ta sama myśl. Rozumiałem, że w przeszłości Zadumanej nie było nic zdrożnego, ale... - Wiedzieć, wiedzieć - mówiłem do siebie, wstając. - Wiedzieć wszystko, choćby nie wiem jak okrutnie i boleśnie przeszłość miała się objawić. Wiedzieć, by móc kochać bez obaw. Opuściłem hacjendę, tak jak poprzednim razem, późnym rankiem. Znowu przed bramą zebrała się grupa kobiet i mężczyzn, by mnie pożegnać. Odprowadzał mnie tym razem nie Esteban, lecz Basilio, który zapewne pragnął nową grzecznością wymazać wcześniejszą niechęć. Ze stoku wzniesienia zwróciłem oczy ku hacjendzie i zobaczyłem, jak Zadumana wolno szła wzdłuż frontu domu. Przystanąłem, by na nią popatrzeć. Wesoło poświstywał rześki i wilgotny wiatr. Pod wielkimi chmurami, rozjaśniony blaskiem dnia dworek wyglądał jak część ziemi, odłamek łańcucha górskiego, surowy, nieprzystępny głaz, który runął na wyżynę. Nad wyżyną tą latały chmary drozdów, od których wzięła swą nazwę. Wszystko robiło wrażenie twardości i zobojętnienia. Zdumiała mnie rozległość mesety, w której błyszczały kałuże i laguny utworzone przez deszcz. Życie zdawało się cofać z pastwisk. Czułem się zagubiony w odległej epoce, kiedy owa równina była jakby ostatkiem ziemi, w czasach, w których przodkowie Zadumanej budowali tu swe siedziby. Czułem lęk zostawiając tam Zadumaną. Jej szczupła postać gubiła się na tle tych murów z wieżyczkami, nad którymi chmury płynęły powoli. Czułem, jak bardzo ją kochałem, i doznałem jakiegoś bolesnego niepokoju. Aby się go pozbyć, ruszyłem dalej. Ruch konia, stukot kopyt przemierzających pełną kałuż drogę zajęły moją uwagę do tego stopnia, że do brodu dojechałem z lżejszym sercem. Nie protestowałem, gdy Basilio zaczął przeprawiać się przez rzekę. Byłem zadowolony, że mam pewnego przewodnika, i rad, iż mogę mu pokazać, że w moim sercu urazy nie żywię. Basilio odprowadził mnie tak daleko, że można już było dostrzec La Rumorosa. - Basilio - spytałem - zna pan opuszczoną cegielnię tam przy rzece? - Owszem. To cegielnia pani Ursuli Vegi - odpowiedział. - Panią Ursulę żołnierze wrzucili do rzeki, bo nam przywoziła amunicję i wiadomości. - O jakich to okrucieństwach dowiaduję się zawsze, gdy o coś zapytam! - zawołałem. - A czy nie mówiłem, szefie? - mruknął Basilio. - Lepiej o nic nie pytać. - Koło cegielni stoi pięć krzyży - ciągnąłem dalej. - Wie pan, kto tam jest pochowany? - Jeden z nich to mój brat, Inocencio - odpowiedział Basilio spokojnie. - Drugi to Krzywonogi. chłopak z Colimy. Nie wiem, jak się ci inni nazywali. - Wszystkich zastrzelono? - Wszystkich pięciu. Prowadzili kapitana, by go powiesić, kiedy wpadli w zasadzkę. Nie znali tego terenu. - Adios - rzekłem do Basilia. W La Rumorosa musiałem szczegółowo opowiedzieć o pobycie w Plan de los Tordos. Dla kuzynek i dla czaczy małżeństwo moje już było rzeczą dokonaną i tak samo sądził doktor. - Dostanie ci się dobra partia - gratulował, obejmując mnie. - Powoli, powoli, zaczekajcie - prosiłem. - Nie wiem przecież, czy Zadumana mnie pokocha! Genovevo, uspokój się, proszę. Nie myśl, że będzie rzeczą łatwą sprawić, żeby Zadumana się zakochała. A gdyby się miała zakochać, to jest na tyle silna, by opanować swe uczucia i nie pozwolić im się rozwinąć, jeżeli tak właśnie postanowi. - Od czegóż my jesteśmy, jak nie od tego, by ci pomóc! - zawołała ciotka. - Zadumana zostanie twoją żoną - orzekł doktor. - Zapamiętaj jedno: nie ożenisz się z nią tylko wówczas, jeśli sam tego nie zechcesz. W twoim ręku spoczywa lub będzie spoczywała decyzja. Został z nami na posiłek i odjechał wśród ulewy. Teraz ani ja, ani czacza nie mogliśmy myśleć o wyruszeniu do Piedras Coloradas i trzeba było wyprawę opóźnić, bo przez cały następny tydzień padało dzień i noc. Trawiła mnie niecierpliwość. Nie mogłem jechać do Plan de los Tordos, bo rzeka zalała brody, i musiałem kontentować się wizytami w miasteczku, bardziej jeszcze osowiałym w tę niepogodę. Wreszcie zaświeciło słońce i nastała przerwa w deszczach. Oznajmiłem natychmiast czaczy, że następnego rana ruszymy wcześnie. - A czy nie lepiej byłoby odłożyć tę wyprawę na później? - zapytała. - Genovevo, jeśli nie masz ochoty jechać, to zostań. Fidel powiedział, że mnie może zaprowadzić. - Jakżebym nie chciała jechać - protestowała Genoveva. - Ale będzie dużo błota. - W górach nie ma błota. - Prawdą jest - wtrąciła ciotka, którą mogliśmy już sadzać w łóżku - że idzie piętnasty, a Genoveva nie chce tego dnia spędzać w górach. - A cóż złego ma w sobie piętnasty? - spytałem. - Pani Enedino, niech pani nic nie mówi - prosiła czacza. - Jadąc z Robertem niczego się nie boję. Z nim mogę spokojnie zasnąć w Ogrodach Hrabiego. - A co to za ogrody? - spytałem. Genoveva już żałowała swych słów. - Ot... takie stare ogrody w pobliżu Basenu Śpiewaków - odpowiedziała z wahaniem. - Dobrze, dość gadania. Pojedziemy jutro. Czy Zadumana wie, że wybieramy się do Cornelia? - Nie przyszło mi na myśl, by jej o tym powiedzieć. - To i lepiej! - zawołała ciotka. Czacza przygotowała prowiant i następnego dnia, kiedy jeszcze ledwo widać było drogę wśród mgły, wyruszyliśmy. Genoveva i ja jechaliśmy przodem, konno. Fidel jechał za nami na swoim kucyku, prowadząc za uzdę muła, który niósł nasz prowiant i okrycia. Obraliśmy drogę, na której czekałem na Zadumaną, gdy wracała do hacjendy, a potem trzymając się koryta rzeki, zaczęliśmy się wspinać ku łańcuchowi gór. Znaleźliśmy się wnet w labiryncie pagórków, których zbocza, ukazujące ślady kopyt końskich, zmuszały nas do jazdy jeden za drugim. Niebo się przejaśniło, mgły rozwiały się nieomal zupełnie i oglądaliśmy je teraz na dnie wąwozów, uczepione sosen trzymających się skał. Ze wszystkich stron dolatywał huk potoków i raz po raz konie musiały przechodzić przez wartki nurt. Nigdy przedtem nie słyszałem, by woda tak szumiała, i odczułem nie znaną mi dotąd przyjemność słuchania śpiewu tych strumieni wody w ich biegu ku morzu, torujących sobie bezceremonialnie drogę wśród skał. Kiedy wyszło słońce, oświetliło wąwóz, na którego dnie znów odnaleźliśmy rzekę. Stary dukt solidnie wyrąbany w skale wychodził z gór, ułatwiając nasz marsz wzdłuż brzegów porośniętych gęstą sośniną. - Jak tu pięknie! - zawołałem. - Czacza, nie wiedziałem, że ta droga istnieje! Nie okazała żadnej radości i wytłumaczyła mi najprościej, jak tylko potrafiła, że była to bardzo stara droga, że wytyczyli ją hrabiowie Rio Negro, by dostać się do kopalni Malaguena i leżących w jej pobliżu rozległych ogrodów. Kiedy kopalnia się wyczerpała, a hrabiowska rodzina wymarła, droga stała się bezużyteczna. Musiałem się zadowolić tymi skąpymi wyjaśnieniami i przyglądałem się okolicy. Droga łatwo otwierała sobie przejście między górami, które oddalały się od siebie, jakby pragnęły utworzyć dolinę. Rzeka szumiała na dole, ale nie był to rwący prąd, który spadał na równinę, lecz kilka spokojnych basenów, przez które przepływała, jakby filtrując się, woda. - Jak tu musi być pięknie w sezonie! - zawołałem. Zakręt drogi zaprowadził nas do doliny, której środkiem biegł mur, dochodzący aż do rzeki. Gęsta roślinność wyrastała ponad jego krawędzie i zasłaniała resztki budynku, przypominającego mi rezydencję Zadumanej. - Co to za miejsce? - spytałem. - To Ogrody Hrabiego - odpowiedziała Genoveva, robiąc znak krzyża. Z niepokojącą szybkością Fidel zrobił to samo. - Co to ma znaczyć? - spytałem zaskoczony. - Przeżegnaj się także - prosiła czacza. - To miejsce jest przeklęte. Uniosłem się na siodle, by podziwiać samotną dolinę. Rzeka wiła się spokojnie, a w środku, w wulkanicznym kamieniu, tworzyła basen, do którego zbiegały schody wykute w skale, ciągnące się od krańców ogrodowego muru. - To Basen Śpiewaków - powiedziała czacza. W dolinie gęstniała magiczna cisza. Woda biegła bezgłośnie, a drzewa nie wydawały nawet szelestu w tej kryształowej atmosferze. Z zainteresowaniem przypatrywałem się zrujnowanemu murowi, zniszczonemu jak przez trzęsienie ziemi. W wielu miejscach całe jego fragmenty leżały w starej fosie na wpół zasypanej, która zabezpieczała go na całej długości. Na szczycie muru wśród gałęzi stał jeszcze krzyż. Z dna mojej pamięci zaczęły się wydobywać resztki zapomnianych opowieści. Pod koniec siedemnastego wieku pewien Hiszpan odkrył kopalnię Malaguena. Syn tego Hiszpana założył hrabstwo Rio Negro, w szczerych górach wybudował drogę i wygodny pałac, w którym mieszkał, gdy tylko opuścił dwór wicekróla. I nagle wszystko się załamało: kopalnia się wyczerpała, ogrody zdziczały, a ostatni hrabia poległ w oblężeniu Cuautla w służbie Ferdynanda VII. Pozostała jedynie przeszłość zamieniona w mglistą legendę. Miałem teraz przed sobą słynne Ogrody Hrabiego, z których dziś pozostał zapuszczony zagajnik, miejsce budzące strach. - Nie rozumiem, jak możesz lękać się tego miejsca - powiedziałem do Genovevy. - Nie dziwię się Fidelowi, że zaczyna drżeć, bo zawsze podejrzewałem, że jest tchórzem podszyty, ale ty zawsze się śmiałaś z ludzkiego lęku. - Nie jestem tchórzem - bronił się Fidel - ale nie lubię zbliżać się do Ogrodów, bo są przeklęte. - Gdybyś wiedział, co te Ogrody ostatnio oglądały - powiedziała czacza - mówiłbyś inaczej. - Zjedzmy tu posiłek - zaproponowałem - i opowiesz mi, dlaczego Ogrody są przeklęte. - Nie mogłabym tu zjeść nawet kawałka chleba - odpowiedziała czacza. - Ja też - oznajmił Fidel. - Panie, ruszajmy stąd. Wiem, co mówię. Nagłe podejrzenie przyszło mi do głowy. - Genovevo, czy to, co się w tych Ogrodach wydarzyło, ma coś wspólnego z Zadumaną? - spytałem. Wygląd Genovevy zdradzał, że poczuła się nieswojo. - No, więc jeżeli nie opowiesz mi, co się stało w Ogrodach - dodałem - to się stąd nie ruszymy. - Jesteś bardziej uparty od twojego muła, którego prowadzi Fidel - skarżyła się czacza. - Ty nawet jeszcze nie wiesz, jaki jestem uparty - odpowiedziałem. - Genovevo, ty mi wszystko powinnaś opowiedzieć, absolutnie wszystko, jeżeli rzeczywiście chcesz mnie widzieć ożenionego z Zadumaną. - Dobrze, opowiem ci wszystko... wszystko, co wiem - zgodziła się. - Ale nieco dalej, nie w tym przeklętym miejscu. - No to jedźmy - powiedziałem. - Widzę tam ścieżkę, która nam skróci drogę - dodałem, wskazując na szlak biegnący między rzeką a murem na wysokim brzegu. - Wolę raczej umrzeć, niż jechać tą drogą! - krzyknęła Genoveva. - Ja także umrę - zawtórował Fidel. Nie mogłem już szydzić z tego strachu, który nawet ich głosom nadał inne brzmienie. Podążyłem więc za nimi gościńcem, który robił wielkie zakole, jakby nie chciał dotknąć Ogrodów. Jechaliśmy szybciej niż zazwyczaj. Kiedy mijaliśmy główny, jak mi się zdawało, wjazd do Ogrodów, zauważyłem, że kolumny były powalone i że nie było kraty, która niegdyś z pewnością zagradzała wejście. Z miejsca tego brała początek droga, która bez wątpienia docierała do wnętrza Ogrodów, ale widziałem tylko plątaninę krzewów, płyty uniesione przez sploty korzeni, a w tyle zrujnowane mury pałacu. Czacza i Fidel podcięli konie i nie ważyli się ani razu odwrócić głowy. Ja natomiast jakbym przeczuwał, że historia owych Ogrodów w tak straszliwy sposób splącze się z moim życiem, jakbym przewidział, że jego tajemnica w końcu oślepi mnie i wraz z Zadumaną porwie w wir huraganu, pozostawałem w tyle, błądząc po gęstym lesie rosnącym za murem. Na końcu doliny droga wchodziła w las sosnowy. - Czacza, tu jest dobre miejsce na posiłek! - zawołałem. Czacza i Fidel, choć woleliby jeszcze bardziej się oddalić, usłuchali i także zsiedli z koni. Siedliśmy na złocistym dywanie usłanym przez sosny. Stamtąd z ukosa widoczna była tylna część Ogrodów Hrabiego oraz Basen Śpiewaków, nad którym słońce zawiesiło złoty tren. Jazda wyostrzyła nam apetyt. Zjedliśmy, a potem Genoveva wzięła ode mnie papierosa. Na moje życzenie pozwoliła Fidelowi, by zapalił w jej obecności, a kiedy już paliliśmy papierosy, zażądałem: - Teraz, czacza, opowiedz mi wszystko, co wiesz o Ogrodach. Opowiedziała mi wszystko, co wiedziała, a ja zawsze będę przekonany, że w tym właśnie momencie puściłem w ruch machinę przeznaczenia. X - Nie lubię tych historii - powiedziała Genoveva - a tym bardziej nie lubię opowiadać ich tobie, bo tak dziwnie myślisz. Ja byłam cristera. Nie nosiłam broni, ale robiłam to, co twoja ciotka i co tu każdy robił: pomagałam powstańcom. Położenie La Rumorosa, odosobnionej, tuż przy Santa Clara, sprzyjało nam i mogłyśmy względnie łatwo przekazywać polecenia, pieniądze i lekarstwa. Nawet amunicję. Musiałyśmy być bardzo ostrożne i byłyśmy czujniejsze od kojotów. Dlatego byłam nieuprzejma dla Gustawa Munoza, który kiedyś o zmroku przybył piechotą i prosił o pomoc. Przyjęłam go w bramie i Bogu za to dziękuję. Twoja ciotka ma miększe serce i byłaby pewnie ulitowała się i uwierzyła we wszystko. Munoz z wielką pewnością siebie (choć rozglądał się na wszystkie strony) wręczył mi list, który otworzyłam, nie okazując jednak zainteresowania. Nagłówek głosił: Liga Obrony Wolności Religijnej. List datowany był w Pachuca i adresowany do twojej ciotki. Zrozumiawszy, że mój sposób dawania poleceń służącym wprowadził w błąd tego posłańca, przeczytałam pismo spokojnie. Był to list polecający osobę Munoza, którego określano jako zwolennika sprawy, gorącego katolika, który był śmiertelnie zagrożony prześladowaniami, a któremu Liga dała zlecenie dla generała Carlosa Infante. Może byłabym bardziej łagodna, gdyby w liście nie pojawiło się nazwisko Carlosa. Wiedziałam doskonale, że Carlos był ścigany z tą samą zawziętością, co Gorostieta i sama Pani Generał. Carlos, wykształcony w Paryżu, był najbardziej zdyscyplinowany z katolickich generałów i nie zdarzało się mu, by żołnierze porzucali walkę, żeby doglądać swoich gospodarstw. Płacił im srebrem i byli mu posłuszni jak baranki. - Jest także prawdą - ciągnęła dalej czacza patrząc mi w oczy - że chcąc zdobywać pieniądze dla żołnierzy Carlos musiał być bardziej surowy niż jego towarzysze walki. Doktor powiada, że Carlos nie był jedynie kimś wierzącym w sprawę, lecz fanatykiem, człowiekiem zimnym, bezwzględnym, któremu wszystko wydawało się sprawiedliwe, jeśli mogło być użyte przeciwko wrogowi, który również uważał, że wszystko było słuszne w walce z cristeros. Bo Carlos nie prosił ani nie spodziewał się pieniędzy; brał je, gdziekolwiek się znajdował, i to bez jakiejkolwiek zwłoki. Był także nieubłagany dla wrogów i ludzi obojętnych. Dla niego istnieli tylko bracia i wrogowie. Jego ludzie wiedzieli, że nad nimi czuwał, że odjąłby sobie od ust ostatnią kromkę chleba, by dać im, że nie brał dla siebie ani centa i że pierwszy rzucał się w niebezpieczeństwo. Od Michoacan po Durango wojska federalne bały się tego człowieka, jedynego cristero zdolnego poruszać się po całym kraju i słuchającego rozkazów zwierzchników. Dlatego tak bardzo pragnęli go schwytać i dlatego też nie zaufałam Gustavowi Munozowi. Wierzyłam, że list jest autentyczny i taki w istocie był. Ale wiedziałam także coś, czego nie wiedział nikt: to, że sam Carlos, odkąd po raz pierwszy zajął Santa Clara, przykazał nam, żeby nie przyjmować żadnych zleceń dla niego. Carlos znał grę. Chciał mieć ludzi pewnych, którzy przynosiliby mu wiadomości, ale tylko ludzi znanych mu osobiście, niezależnych, których nikt nie mógłby wydać i którzy nie mogliby służyć bezwiednie jako narzędzia wrogowi. Z Ligą Carlos porozumiewał się wyłącznie przez Panią Generał. Żywiąc już pewne podejrzenia, udałam wobec Gustava zdziwienie. - Nie rozumiem, dlaczego Liga mi nakazuje, bym pana zaprowadziła na miejsce, gdzie przebywa generał - odezwałam się oddając mu list. - Nie wiem, gdzie ten pan przebywa, i nie rozumiem, dlaczego Liga zwraca się do mnie. - A czy nie jest pani katoliczką? - spytał Gustavo. - Nigdy nią być nie przestanę, ale z wojną nie chcę mieć nic wspólnego. - Generał Infante kwaterował u pani dwa razy, gdy zajął Santa Clara. - Chciałby pan, bym mu zabroniła wejść do domu, kiedy dwustu ludzi nie potrafiło mu przeszkodzić, by wszedł do miasteczka? Zamieszkał tu tak, jak zamieszkał dowódca operacji i jak pan zamieszka, jeżeli zjawi się pan z wojskiem: przemocą. - Liga jest pewna, że pani jest przyjaciółką generała - nalegał Munoz. - Kto każe się Lidze wtrącać w sprawy, które jej nie obchodzą? - spytałam, już zmęczona. - To smutne widzieć, że my, prześladowani katolicy, nie znajdujemy pomocy u naszych braci. - Pomoc to, co innego - odpowiedziałam. - Czym mogę służyć? Byle nie mieszkaniem. - A dlaczego nie mieszkaniem? - Bo mieszkam za miasteczkiem i nie życzę sobie komplikacji, które by mnie więcej kosztowały niż innych. Chce pan pieniędzy albo żywności? - Tego chcę - powiedział, wychodząc na szosę. - Kogo pan wzywa? - spytałam, dając znak Ireneowi, by się uzbroił. - Mojego brata - odpowiedział, wprowadzając chudego, zabłoconego mężczyznę, który wszedł kulejąc. - Seńora, może pani odmówić schronienia mnie, ale nie odmówi go pani mojemu bratu. I wyszedł na gościniec. Nie zdołaliśmy go zatrzymać i zostaliśmy sami z człowiekiem, którego nam przedstawił jako swego brata. Powiedział on nam, że ma na imię Tomas, ale potem dowiedzieliśmy się, że w Mexico mówili nań Skorpion. Jakimż wstrętem i litością ten człowiek mnie napawał! Chudy był jak patyk, bez zarostu. Ponadto zły jak diabeł. Jego oczy siliły się na skromność, ale miał spojrzenie żmii. Miał na sobie spodnie kompletnie ubłocone, wełnianą bluzę i postrzępiony szalik. - Pani - powiedział do mnie - proszę spojrzeć, ile wycierpiałem za moją wierność Bogu. I na ganku podniósł bluzę, pokazując plecy. Kiedy zobaczyłam te plecy, Roberto, nie mogłam powstrzymać okrzyku. Była to jedna rana. - To rany od batów - ciągnął Tomas. - Heretycy mi je zadali. Jestem zbiegiem, pani. Zabiją mnie, jeśli... Zemdlał i upadł na ziemię. Nie było innego wyjścia, jak trzymać go w domu, a twoja ciotka, która wróciła z miasteczka, pochwaliła mój czyn. Położyłyśmy go w pokoju obok twojego i pielęgnowałyśmy, aż przyszedł doktor López, który się nim zajął. Wyzdrowiał szybko. Po trzech dniach opalał się w patio, a ja patrząc na niego nie mogłam powstrzymać się od myśli, że Pan nasz wybiera sobie nader wstrętnych obrońców swojej sprawy. Skorpion wiedział, że go nie znoszę, ale widząc, że pani domu spokojnie znosiła jego obecność, śmiał się ze mnie. Łajdak miał apetyt i robił mi nieznośne kawały. Ja czułam przemożną chęć wyrzucenia go, ale on okazywał takie przerażenie na myśl o opuszczeniu domu, że trzeba byłoby serca z kamienia, aby go wypędzić. Usiłował nas śledzić, ale jeżeli on nas szpiegował, to ja jego też obserwowałam, tak, że nigdy nas na niczym nie mógł przyłapać. Starannie ukrywał swoją niecierpliwość, choć widać było, że niepokoi go brak wiadomości od brata. Gustavo na nieszczęście zdołał dotrzeć do generała. Biedna pani Ursula, właścicielka cegielni, uwierzyła jego opowieści i udostępniła mu środki, by mógł pojechać w góry. Carlos wracał z Durango i przyjął Gustava podejrzliwie. - Liga czyni mi honor pisząc do mnie bezpośrednio - powiedział - ale ja rozkazy przyjmuję wyłącznie od Pani Generał. - To już do mnie nie należy - odpowiedział Gustavo. - Panie generale, miałem rozkaz odszukać pana i wręczyć ten list. - Zna pan jego treść? - Wiem, że nakazują panu przejść do Jalisco i dołączyć do Pani Generał. - Liga zadała sobie zbyteczny trud - odpowiedział Carlos. - Pani Generał wydała mi już swój rozkaz. Może pan wracać do Mexico i powiedzieć to swoim przywódcom. - Panie generale, może mnie pan zabić, jeśli pan chce - powiedział Gustavo - ale ja do Mexico nie wrócę. Niech pan rzuci okiem na ten list, który mówi, kim jestem. Carlos przeczytał list chwalący Gustava. Wedle Ligi Gustavo oddał sprawie znaczne usługi i gdyby wrócił do Mexico, byłby narażony na śmiertelne niebezpieczeństwo. Umęczono jego brata Tomasa, a drugiego rozstrzelano. - Dość już mam życia w niepewności i chcę walczyć otwarcie z bronią w ręku. Niech mi pan da szansę okazać męstwo i wiarę. Carlosowi nie pozostawało nic innego, jak mu ją dać. Bóg chciał, że miał przyjąć do oddziału swojego judasza. Zabrał go z sobą do Jalisco, gdzie połączył się z wojskiem cristeros. Pani Generał chciała najechać Guadalajarę i plan jej byłby się powiódł, gdyby nagle nie przybył do Jalisco minister wojny z silnym wojskiem. Rząd z pewnością otrzymał wiadomość i był w stanie zniweczyć zamiar powstańców. W rezultacie rozpuszczono wojsko cristeros, a Carlos wrócił na północ. - Wiem to wszystko od Basilia - ciągnęła Genoveva. - Basilio był prawą ręką generała Infante i świadkiem tragedii. Carlos wracał wściekły z orszakiem powiększonym o kilka osób, które chciały walczyć pod jego rozkazami: dwu prawników, jeden inżynier, gringo... Wracał także - dodała powoli robiąc znów wrażenie, że pilnowała się, by nie powiedzieć więcej, niż zamierzała - Obrzynacz Uszu. - A to kto był, czacza? - spytałem. - To był... człowiek bardzo dzielny, ale zarazem okrutny. Nazywali go Obrzynaczem Uszu, bo kiedy złapał któregoś z federalnych, to mu obcinał uszy. - Och! To istniały takie dzikusy? - I gorsi - odpowiedziała Genoveva. - Więc Obrzynacz Uszu jechał z Carlosem. Pociągnął z nim aż do stanu Durango i z generałem wrócił w te okolice. Carlos dźwignął się na duchu i zdecydował opanować Santa Clara, ale przedtem chciał zasięgnąć języka i dać swoim ludziom wypocząć. Przebrany za woźnicę poszedł sam do miasteczka. Był człowiekiem niezwykle odważnym. Basilia pozostawił w cegielni z trzema ludźmi i Gustavem. To był błąd. Biedna pani Ursula przyjęła od Gustava wiadomość dla Skorpiona i - nieszczęsna staruszka - następnego dnia przyniosła tę wiadomość do La Rumorosa. Skorpion otrzymawszy ją pobiegł pomodlić się do pokoju pani Enediny. Dziękował, bo miał, za co. Ale nie, dlatego, że brat był bezpieczny, bo takim samym on był bratem dla Gustava, jakim bratem był dla Obrzynacza Uszu. Wiadomość oznaczała, że wszystko było przygotowane. Diabeł musiał odebrać te dzięki, diabeł, który chciał zgubić Carlosa. Generał wrócił do obozu zadowolony, bo stwierdził, że Santa Clara miała słaby garnizon. Wydał rozkazy i ruszył naprzód ze swoimi ludźmi. To było na początku 1928 roku. Zeszli tamtym lasem sosnowym po drugiej stronie rzeki i na łące przy Basenie Śpiewaków zatrzymali się na posiłek. Rozumiesz teraz? Szczere pole pozwalało rozlokować ludzi i konie. W czasie, gdy przygotowywano posiłek, Gustavo zaproponował Carlosowi kąpiel w Basenie. Generał zgodził się. Zrzucili ubrania i skoczyli do wody. Obrzynacz Uszu i inni poszli w ich ślady. - A Basilio? - spytałem. - Basilio? On też się kąpał. Nikt się niczego złego nie spodziewał. Czujki strzegły drogi wyrąbanej niegdyś przez hrabiów, a każdy wiedział, że Ogrody były opuszczone. Ta pewność przyczyniła się do sukcesu planu Gustava, planu ukartowanego w Mexico tak dokładnie, że Skorpion musiał przecierpieć baty po to, żeby jego plecy pokryły się autentycznymi ranami. Cóż to były za podłe kreatury! Dali się poznać jako wierzący, Lidze naprawdę się przysłużyli i nieomal miano ich za świętych. Jeżeli piekło ma świętych, to Gustavo i Skorpion mają w nim na pewno swoich oddanych czcicieli. Basilio opowiedział mi, co się dalej stało. Przez jakiś czas pływali. Potem Gustavo dopłynął do schodów, które idą aż w głąb Ogrodów, i wszedł na nie, niby to z ciekawości. Nagle zmienionym głosem zawołał, jakby zauważył coś ciekawego: - Panie generale, panie generale! Niech no pan przyjdzie zobaczyć! Carlos poszedł. Również Basilio i pięciu innych ludzi weszło na schody. Nagle na generała spadło lasso, rzucono też lassa na jego ludzi, a z Ogrodów wysypali się żołnierze. Karabinami maszynowymi wymietli ludzi po drugiej stronie rzeki, niedobitki zmuszone zostały do ucieczki. Generał i jego towarzysze wpadli jak ptaszki w sidła. Kiedy Carlos zorientował się, było już za późno. Jego oddział uszedł, a Gustavo i Skorpion padli sobie w objęcia wśród żołnierzy federalnych. Nie powiedział ani słowa. Basilio natomiast klął i plunął na zdrajcę. Gustavo śmiał się ze złorzeczeń i radził dowódcy federalnych, by natychmiast stracił więźniów. - Taki właśnie mam rozkaz - odpowiedział dowódca. - Ale pan na bok. Brzydzę się tymi, co sprzedają ludzi. Gustavo nie obraził się. - Na szubienicę, na szubienicę! - krzyczał, urągając Carlosowi. Brat Zadumanej spojrzał na niego z pogardą. - Spieszno ci oglądać moją śmierć? - spytał go. - Bardzo, bardzo. Bo chcę dostać nagrodę! - Ty tak szybko nie umrzesz - powiedział Carlos - ale twoja śmierć będzie gorsza od mojej. Gustavo zbladł. - Dość tego! - zawył. - I nie patrz w ten sposób, generale bandytów! Na szubienicę, na szubienicę! Powiesili Carlosa na tamtym dębie, który rzuca cień na ścieżkę. Byliby powiesili natychmiast pozostałych, gdyby Gustavo nie zapragnął wyładować swojej nienawiści na trupie Carlosa. Przeraziła go przepowiednia ofiary i jego plugawe serce przebrało miarę okrucieństwa. Wydobył pistolet i opróżnił magazynek strzałami do powieszonego. Ostatnia kula przebiła powróz i ciało spadło na ziemię. Gustavo je skopał, opluł, a następnie, jakby oczy umarłego go straszyły, wyłupał je ułamkiem gałęzi. Interwencja Basilia przerwała to bezczeszczenie. Zarządca był silny. Ogarnął go taki gniew, że zerwał pęta. Skokiem drapieżnika runął na Gustava. Byłby go rozszarpał na kawałki, gdyby nie Skorpion, który go z oka nie spuszczał i maczetą przerwał jego atak. Basilio upadł z rozciętą twarzą. Widziałeś bliznę, która mu została. Wzięli go za nieżywego i wrzucili do rzeki. Potem dopiero powiesili pozostałych. Basilio, któremu woda przywróciła przytomność i który zdołał się ukryć w otworze w ścianie basenu, nie pokazał się, aż nieprzyjaciele wymaszerowali do Santa Clara. Wtedy wyszedł na przeciwległy brzeg i dołączył do rozproszonych. Ponieważ Gustavo zmasakrował twarz Carlosa tak, że była nie do rozpoznania, federalni porzucili zamiar wystawienia ciała w miasteczku i zostawili je pod dębem. Basilio pochował generała i pozostałych straconych i wraz z ocalałymi cristeros pojechał do Piedras Coloradas, gdzie przez piętnaście dni umierał z gorączki. - Kiedy wyzdrowiał, wrócił do Ogrodów i pomodlił się na grobach generała i przyjaciół. Potem pojechał do stanu Jalisco, aby połączyć się z Panią Generał. To jest historia tego przeklętego miejsca - zakończyła Genoveva, raz jeszcze robiąc znak krzyża. XI Słuchałem jej z żywym zainteresowaniem. Teraz rozumiałem przerażenie Zadumanej na widok niewidomych. Nie było wątpliwości, że nie mogła zapomnieć zbeszczeszczenia ciała brata, i każdy napotkany niewidomy sprawiał, iż jej wyobraźnia odtwarzała straszliwą scenę. - Lecz w takim razie - mruknąłem do siebie - dlaczego Jovita nie chciała powiedzieć mi prawdy? Strasznej, ale nie obciążającej przecież naszych przyjaciół, i wolała wymyślić ranę, która Carlosowi udaremniła ucieczkę. - Czacza - powiedziałem głośno - czy jesteś pewna, że Gustavo wyłupił oczy Carlosowi, kiedy ten już nie żył? - No, jakże nie mam być pewna - obruszyła się. - Basilio mi wszystko opowiedział, a on nie mógł tego zmyślić. Trzęsie się, kiedy wspomina tamten dzień. - Powiadasz, że to się wydarzyło na początku 1928 roku? - W lutym. - Dlaczego w takim razie tak się lękasz daty 15 lipca? Genoveva otworzyła usta, lecz nie potrafiła odpowiedzieć. - Czacza, ty coś przede mną ukrywasz. - Coś, co nie ma żadnego związku z Zadumaną - odpowiedziała, a ja zadałem sobie pytanie, czy aby nie skłamała. - Czy powiesili także Obrzynacza Uszu? - spytałem. - Nie... Zabrali go do Santa Clara, żeby go zmusić do zeznań, ale im uciekł po drodze. - Powiedz mi, co się stało z Munozem i Skorpionem? - Nic więcej, Roberto, nie wiem. Zlituj się nade mną. Jakże ty mnie męczysz! Chodźmy, chodźmy już - błagała, podnosząc się z ziemi. Wiedziałem, że jest bardzo poruszona, i nie sprzeciwiałem się jej prośbom, by jechać dalej. Dosiedliśmy, więc koni i jechali w milczeniu przez wertepy. W końcu straciliśmy rzekę z oczu. Powtarzałem sobie wszystkie pytania stawiane Genovevie i czułem, że stara tajemnica nadal oczekuje rozwiązania. Cóż to w przeszłości Zadumanej było takiego nietykalnego, strasznego, z takim zachodem skrywanego przede mną? Wiedziałem, że Munoza spotkała kara, sama Zadumana mi o tym mówiła, więc nie to próbowano ukryć. Ale w takim razie co? Po południu wśród szczytów podniósł się wiatr. Sosny poruszały ząbkowanymi sylwetkami. Na wierzchołki wchodziło słońce, a ciemność spływała do przepaści. Poczułem rosnący niepokój. Jakie czyhały na mnie niebezpieczeństwa? Słysząc, jak dzwoniły kopyta na skalistej drodze, czułem się wyczerpany, bliski ostatecznego zniechęcenia. Nienawidziłem gór, ich labiryntu wieńczonego ogniem burz, ich bestialskiej mocy. Ocknąłem się dopiero wtedy, gdy usłyszałem wołanie czaczy. - Jestem Genoveva z La Rumorosa! Na skale pojawił się mężczyzna, wartownik uzbrojony w karabin. - Dzień dobry, Genovevo - pozdrowił ją. - To cud, że panią widzę. - Cascajo, gdzie jest twój generał? - spytała czacza, oddając pozdrowienie. - W obozie - odparł Cascajo, pokazując na dół doliny, której kamienie były czerwonego koloru. Zeszliśmy do obozu składającego się z dwu chat zbudowanych na brzegu potoku. Jakiś człowiek powstrzymywał dwa groźne psy, które skakały obnażając zęby. - Generale Cornelio! - zawołałem. - Ślę ci pozdrowienia! Odpowiedział mi wesoły okrzyk i Cornelio, oddając psy Indianinowi, który za nim stał ze strzelbą, rzucił się do mnie. Jego uścisk przywrócił mi dobry humor. - Obawiałem się, że stopień generalski uderzył ci do głowy - przemówiłem. Śmiał się śmiechem dużego dziecka. Nic się nie zmienił. Był to ten sam nieśmiały, szczodry, silny chłopiec, który był moim „niewolnikiem” w La Rumorosa. Tylko obfita broda dała mu pozór kogoś starszego, niż był w istocie. Ale nic w Corneliu nie zdradzało cristero, przyjaciela Carlosa Infante, towarzysza Basilia, człowieka w końcu, który musiał brać udział w tylu bitwach i tyle widzieć krwi. - Generał brygady - powiedział do mnie z dziecięcą dumą. I pierwszy śmiał się ze swojej rangi. Nie mógł się mi napatrzeć i pragnął natychmiast zabrać mnie do swojego mieszkania. Poszliśmy za nim, oddawszy konie Indianinowi. Weszliśmy do pokoju, w którym stało łóżko polowe, stół z lampą, stół z apologetycznymi i hagiograficznymi książkami, wiejska skrzynia i trzy obrazy: Przenajświętszego Serca Jezusowego, Matki Boskiej z Guadalupe i fotografia ojca Pio. W złotej ramce Gedyny luksus!) tkwiła podobizna Carlosa Infante. - Masz portret brata Zadumanej - powiedziałem natychmiast. - Ty ją znasz? - zapytał poruszony. - Oczywiście. Ale dlaczego się tak podniecasz? Jesteś w niej zakochany? - W Zadumanej!? - zawołał Cornelio. - Zakochać się w Zadumanej? Tyś już zupełnie oszalał. Genoveva najwyraźniej traciła spokój. - Na wszystkie świętości - błagała - nie mówcie teraz o Zadumanej ani 0 nikim innym, tylko o sobie. Cornelio niewątpliwie wyczytał coś w oczach Genovevy, bo zmieszał się i pogładził brodę. - Siadajcie - powiedział. - Musicie być głodni, co? - Dosyć - przyznałem. Cornelio wezwał Indianina i kazał mu upiec mięso. - Nie masz kucharki? - spytałem. - Tu nie ma kobiet - odpowiedział, nie przestając się uśmiechać. - Wiesz, kuzynie, żyjemy tu jak w klasztorze. - Którego ty jesteś opatem? - Jestem generałem - odpowiedział. - Tu wszystko jest tak jak w czasie krucjaty. Jest nas siedmiu cristeros. Robimy wszystko na sygnał trąbki i starszym rangą okazuje się posłuszeństwo. Przypatrywałem mu się zaintrygowany, a myśl moją zajęły wspomnienia naszego dzieciństwa. - Cornelio, nie chce mi się wierzyć, że uganiałeś się z bronią w ręku jako powstaniec. - A jaki dzielny był pan generał - wtrąciła Genoveva. - Trzeba go było widzieć, jak zwycięsko wjeżdżał na koniu do Santa Clara. Prawdziwy święty Michał. - Jesteś bodaj jedyny, który z tej wojny wyszedł ze spokojem na twarzy - zrobiłem uwagę. - Bo na przykład taki Basilio... - A, Basilio! - zawołał Cornelio, potakując głową. - Ten to rzeczywiście był straszny. - Czy mogłeś bez wstrętu przebywać z ludźmi, wśród których był nawet Obrzynacz Uszu? - Kolacja gotowa - przerwała Genoveva. Wstała, by rozstawić na stole cynowe talerze, po czym dała przykład dobrego apetytu. Posiłek nie przerwał toku moich myśli. Chciałem oddalić Geno-vevę, zanim mogłaby ostrzec Cornelia, ale widząc, że było to trudne do osiągnięcia, zaatakowałem znienacka. - Cornelio, ty byłeś przy tym, co zaszło w Ogrodach Hrabiego 15 lipca 1928 roku? Zbladł i przestał jeść. - Byłem. - Co się w ten dzień stało? - Hm... To, co musiało się stać. - To nie jest odpowiedź. Czacza, nie dawaj mu znaków. Sama Zadumana > powiedziała mi, że jej brat został pomszczony i że chłopcy z Plan de los Tor-I dos byli mścicielami. Basilio wskazał mi, w którym miejscu dokonano zemsty: tam właśnie, gdzie powieszono Carlosa Infante. A ty, czacza, dzisiaj mi mówiłaś, że Carlosa stracono w Ogrodach Hrabiego. Wiem, że zemsty dokonano, i rozumiem, że była taka, jak była wina. Ktoś, może Basilio, wyłupił oczy trupowi Munoza. Zwróciłem się w stronę Cornelia i powiedziałem szczerze: - Kuzynie, zakochałem się w Zadumanej. - Pozwolisz, że cię uścisnę! - zawołał Cornelio. - Oczywiście - zgodziłem się. Śmiejąc się wstałem, żeby odebrać uścisk. - Co za wspaniała wiadomość! - wołał tak wzruszony, że nie mógł się uspokoić. - Mój kuzyn zakochany w Zadumanej! - I jeżeli będę mógł, to ją poślubię. - Tego dnia zejdę do Santa Clara - oświadczył Cornelio. - To będzie wielki dzień. Zadumana wychodzi za mąż. I bierze mojego kuzyna. - Nie tak szybko - odparłem. - Sprawy nie zaszły jeszcze tak daleko, by można było już myśleć o ślubie. Nie wiem, czy Zadumana odpowie miłością na moją miłość, i boję się, że nawet jeśli to się stanie, tonie odda mi swojej ręki. Gnębi ją wielki ból. Wiem, że źródłem cierpienia stała się dla niej śmierć brata, ale widzę też, że to nie wszystko, że jest jeszcze jakiś sekret. Zadumana wzrusza się niewiarygodnie na widok niewidomych. Żadna z osób, do których zwróciłem się o wyjaśnienie, nie dała mi zadowalającej odpowiedzi. Wszyscy kłamią, kręcą albo uciekają. Ta tajemnica dręczy mnie i zastanawia. - Zadumana jest najbardziej prawą kobietą, jaka żyje na świecie - oświadczył Cornelio. - Nie wątpię. Wierz mi, że źle o niej nie myślę, ale wyczułem jej stałe przygnębienie i domyślam się, że pragnie dać zadośćuczynienie za czyny Carlosa czy też jego ludzi. Dlatego chcę wiedzieć wszystko. Nie wydaje mi się przekonujące... aby ją tak męczyło to, że wyłupiono oczy trupowi brata i że zwłoki Gustava Munoza zostały tak samo okaleczone. Musi tam chodzić jeszcze o coś więcej. Powiedz mi, co to jest? Cornelio szybko podniósł wzrok i utkwił go we mnie. Dotychczas znałem Cornelia powstańca, Cornelia cristero. Teraz coś upartego, fanatycznego pojawiło się w tych źrenicach, które przedtem wydały mi się po dawnemu dziecinne. - Jeżeli jest coś takiego, to ja, kuzynie, o tym nie wiem. - Powiedz, co się stało 15 lipca 1928 w Ogrodach Hrabiego? - To, co się stało, nic nie ma wspólnego z Zadumaną. Zdławione westchnienie ulgi, którego Genoveva nie zdołała opanować, powiedziało mi, że mnie oszukiwali. Natrafiłem oto na tajemniczą sprawę. Pragnąłem wyjaśnić sekrety ruchu cristeros, a tymczasem mój kuzyn przestał nim być, by się przeobrazić w katolickiego generała i zamknąć mi drogę do rozwiązania tajemnicy. Rozpacz mnie ogarnęła, gdy zrozumiałem, że ów mur, który się przede mną wznosił, pozostał niewzruszony. - Cornelio, zważ, że mówiłem do ciebie szczerze - rzekłem do mojego kuzyna. - Nie byłoby mi trudno odkryć sekret nie mówiąc ci, że go nie znam. Mogłem cię podejść po prostu udawaniem. Ale ciebie nigdy nie oszukam. Mówię do ciebie jak mężczyzna do mężczyzny. Uwielbiam Zadumaną, ale nie ożenię się z nią, dobrze słuchaj, nie ożenię się z nią, jeżeli nie poznam wprzód wszystkich jej tajemnic. Pomóż mi, więc. - Ożeń się z nią, nie pytając o nic więcej, bo to święta. - To samo mówią mi wszyscy. Ale nie chcę się żenić ze świętą, lecz z kobietą, która niczego nie będzie przede mną ukrywać. - O żadnym sekrecie nie wiem - powiedział Cornelio. - Przysięgnij, że nic nie wiesz. - Ja nigdy nie przysięgam - brzmiała odpowiedź. Byłem bezsilny. Wyprawa wydała mi się nadaremna i już miałem wybuchnąć, lecz opanowałem się i spytałem, gdzie mógłbym się położyć. Ponieważ Genovevie daliśmy łóżko polowe, Cornelio i ja położyliśmy się na stosie skór. Mimo mych niepokojów zasnąłem głęboko. Kiedy się przebudziłem, nie wstałem natychmiast. Czułem, że serce mi dręczy jakaś nocna zmora, z tych, które w przeciągu niewielu minut postarzają nas o dziesięć lat, postarzają otaczający nas świat i lekkoducha przemieniają w człowieka myślącego. Zrozumiałem, że zdobycie Zadumanej było niemożliwe, bo cały ów sekret: jej lęku przed ślepymi, jej osobliwego zamknięcia się w zrujnowanym dworku, jej próby samobójstwa, ukazał i zawsze ukazywał już będzie swoje lodowate oblicze między nami. Cierpiałem wtedy jak jeszcze nigdy przedtem, ale postanowiłem już więcej nie dochodzić prawdy, która mi ustawicznie umykała, i zdecydowałem się wracać do Mexico, jak tylko odwiozę Genovevę do La Rumorosa. Tak byłoby się stało, gdybym był opuścił Piedras Coloradas tego samego dnia. Nic by mnie nie zatrzymało na tej skrwawionej ziemi. Lecz zmuszając Genovevę do opowiedzenia mi męczeństwa Carlosa Infante, wprawiłem w ruch moce, które miały zniweczyć moje usiłowania, aby ujść losowi. W tym samym momencie, w którym postanowiłem wrócić do Mexico, złośliwy duch mi podszepnął: Jutro mamy 15 lipca. Miłość moja i desperacja nakazały mi zapragnąć spędzić ten dzień w Ogrodach Hrabiego. Ogarnęła mnie szalona radość, kiedy poczułem, że wyzywałem los, że byłem jeszcze zdolny do tak wielkiego wysiłku; jakbym był przekonany, że tajemnicza dla mnie data sprowadzi nad owe miejsce błyskawicę, która rozedrze zasłonę tajemnicy. Wstałem i wyszedłem z chaty. Mgła była gęsta, mróz dotkliwy. Fidel bawił się z psami przy potoku szemrzącym pod pniem, który służył za kładkę. Czacza, owinięta pledem, doiła krowę. Powitałem serdecznie kuzyna, który przedstawił mi swoich ludzi, bo powodowani respektem nie zjawili się poprzedniego dnia. Było to siedmiu chłopów, wyglądem przypominających zakonników. Byli przepasani rzemieniami i nosili na szyi różańce. - To twoi zakonnicy? - spytałem Cornelia, prowadząc go do strumienia. - Tak - odpowiedział z dziecinnym uśmiechem. - To ty naprawdę nie zamierzasz wrócić do Santa Clara? - Zjadę do Santa Clara, żeby cię ożenić z Zadumaną - odezwał się Cornelio, który najwidoczniej ułożył się z Genovevą - ale zaraz potem powrócę tutaj. - Czy to nie jest szaleństwo? Czy nie byłoby wam wszystkim lepiej w miasteczku? - Ani w Santa Clara, ani w żadnym innym miejscu, gdzie zatracono wiarę - odparł Cornelio z nie dającym się ukryć bólem w głosie. - Już nie ma wiary w Meksyku. Duchowieństwo pierwsze daje przykład uległości heretykom. Kapłani zapomnieli o Świętych Księgach, a biskupi podpisali pokój z Amorejczykami. - To jest nazwa szczepu, który pojawia się w Biblii, prawda? - spytałem, zmieszany moją ignorancją. - Amorejczycy i Kananici zamieszkiwali Ziemię Obiecaną - ciągnął Cornelio wzburzony. - Byli poganami, wrogami prawdy i uzurpowali sobie miejsce, które należało do Izraela. Pan oddał ich Jozuemu, który wyciął ich w pień. - Cornelio... - chciałem mu przerwać. - Myśmy walczyli ze współczesnymi Amorejczykami, ale biskupi boją się krwi. Dlaczego nie czytają Biblii? Czy zapomnieli o trzydziestu jeden królach, których Izrael zniszczył, kiedy zakończył się Exodus? Czy zapomnieli o rzezi w Jerychu, z której uratowała się jedynie prostytutka Rahab? Tu nie znaleźlibyśmy żadnej Rahab i wszyscy wrogowie, i wszyscy ludzie letni daliby gardło. Nie pamiętamy głosu Pana, a biskupi zamykają oczy na Święte Księgi. - Kuzynie - powiedziałem pojednawczo - może biskupi wolą czytać tylko Nowy Testament, który powiada: „Kto mieczem wojuje, od miecza ginie”. - Ale od jakiego miecza? Miecza gniewu, chciwości, pożądania. To miecz przeklęty. Lecz miecz świętego gniewu jest błogosławiony. A my ujęliśmy miecz ognisty. Szliśmy od zwycięstwa do zwycięstwa, kiedy biskupi przyjęli pokój. Wszystko zostało stracone. Tyle krwi przelano na darmo, a my, „czyści”, musieliśmy uchodzić w góry, aby nie oglądać tryumfującej herezji. Zrezygnowałem z zaprzeczania mu. Byłże to Cornelio, towarzysz moich zabaw? Wojna przemieniła go w szaleńca łaknącego krwi, człowieka pysznego, który marzył o wytępieniu swoich nieprzyjaciół. Spędziłem dzień niecierpliwie, nie rozkoszując się cudownością krajobrazu strzeżonego przez czujki, zagubionego wśród górskich szczytów, gdzie szum potoku mieszał się z modlitwami „czystych”, i postanowiłem nikomu nie pisnąć nawet o zamiarze powrotu do Santa Clara następnego dnia, aby nie spowodować utrudnień ze strony Genovevy. Myśl moja bezustannie ulatywała ku równinie, ku Plan de los Tordos, ku kobiecie, z której zdobycia postanowiłem zrezygnować, ale o której nie mogłem ani na chwilę zapomnieć. Z uczuciem radości witałem nadejście nocy. Dobiegała końca nieprzyjemna wyprawa i zbliżał się moment, kiedy miałem ujrzeć słońce oświetlające listowie Ogrodów hrabiego. XlI Genoveva zbladła, kiedy o świcie zawiadomiłem ją o mojej decyzji powrotu do miasteczka. Fidel zaczął jęczeć, ale ja pozostałem niewzruszony. - Dlaczego wyjeżdżasz? - spytał Cornelio podejrzliwie. - Zobaczyłem cię już i nie mam tu nic do roboty w tym twoim klasztorze - odparłem. - Jeżeli chcesz mnie znowu zobaczyć, to bądź tak dobry i zjedź do Santa Clara. - Ale ja się źle czuję - usiłowała protestować Genoveva. - Możesz zostać. Pojadę z Fidelem. - Panie! - zawołał Fidel. - Mnie boli... wątroba! - W takim razie pojadę sam. - Ale po co ten pośpiech? - protestowała Genoveva. - Miałem zły sen. Śniło mi się, że Zadumanej grozi nieszczęście - skłamałem, pragnąc zakończyć spór. Wtedy przeszkody znikły. Genoveva oświadczyła, że jest zdrowa, Fidel zapomniał o swojej wątrobie. Mogłem pożegnać się z Corneliem bez żadnego oporu. Uścisnął mnie i rzekł: - Ożeń się z Zadumaną. To, co jej dolega, to zwykłe kobiece nerwy. - Właśnie chcę poznać przyczynę tej nerwicy - odpowiedziałem. - Cornelio, nie ożenię się, póki istnieć będzie jakakolwiek tajemnica między nią a mną. - Zjadę niedługo do Santa Clara - obiecał. Ale nawet ta obietnica nie zmieniła mojego postanowienia, by powrócić do Mexico. Jasność dnia rozwiała ożywiającą mnie, niewyraźną nadzieję, że coś w Ogrodach Hrabiego znajdę. Teraz nie wydawało mi się już możliwe, bym cokolwiek w nich odkrył, nawet w dniu, który tak czaczę napełniał owym zagadkowym strachem. Pożegnałem się z zakonnikami Cornelia i dosiadłszy konia ruszyłem naprzód, a za mną Genoveva i Fidel. Szybko oddaliliśmy się od doliny, w której „czyści” założyli swój klasztor. Wnet pochłonęły nas góry; ścieżka wiła się podnóżami pagórków. Odnaleźliśmy rzekę, której widok powitałem tak, jakbym zobaczył kogoś znajomego, kogoś od dawna zaprzyjaźnionego. Czyż nie uratowałem Zadumanej przed szaleństwem? To imię stale wracało w moich myślach; Zadumana. Jej obraz ustawicznie pojawiał się w mojej wyobraźni. Odnajdywałem jej głos w wietrze, który napełniał szumem sosnowe lasy. Wróciła moja niecierpliwość, a uporczywe pragnienie pchnęło mnie ku Ogrodom. Z trudem przejechaliśmy przez labirynt gór, nad którym świeciło słońce, skrzące się na nieskalanym niebie. - Dlaczego jedziemy tak prędko? - skarżyła się Genoveva. - Bo już mam dość gór - odpowiedziałem. Fidel, za którym podążał muł obładowany prowiantem, nie podnosił oczu sponad grzywy swojego konika. - Musiałeś wybrać akurat ten dzień - jęczała czacza - aby przejeżdżać koło ogrodu. - O, jaka strachliwa! - Owszem, strachliwa. Widziałam rewolucję, a potem wojnę religijną. I wolałabym widzieć je znowu, niż przejeżdżać przez te Ogrody właśnie 15 lipca. - Myślisz, że duch Munoza wraca tego dnia do Ogrodów? - Nie zaczynaj, nie zaczynaj - błagała Genoveva, patrząc z lękiem na sosny, wśród których przejeżdżaliśmy. Konie szły spokojnie, nie czyniąc wiele hałasu, po złotych igłach. Rzeka gubiąc się w wirach przestała szumieć. Zapomniałem niemal o moich niepokojach, zachwycony jazdą wśród nieruchomych pni. Rozpoznałem miejsce, w którym dwa dni wcześniej zjedliśmy posiłek w drodze do Piedras Coloradas, i poczułem, że mi podskoczyło serce. Byliśmy na miejscu. Poprzez sosny zobaczyłem nieco niżej zrujnowany mur Ogrodów Hrabiego i pomarszczoną powierzchnię Basenu Śpiewaków. Widać było wyraźnie ścieżkę biegnącą między basenem a tylną częścią Ogrodów. - Tam są jacyś ludzie! - zawołałem. - Niech Pan nas ma w swej opiece - popłakiwała czacza. Fidel nie chciał patrzeć. Poszedłem naprzód i wychyliwszy się z sośniny zawołałem: - Zadumana! To była ona. Puściłem konia galopem. Co zamierzała zrobić Zadumana w ten złowrogi dzień w przeklętych Ogrodach? Śpieszyłem się jak wtedy, kiedy uratowałem ją z wezbranej rzeki, gnany tysiącem nieokreślonych przyczyn. - Zadumana! Patrzyła na mnie, gdy się zbliżyłem, jakbym był zjawą. Był z nią Basilio, który nie ukrywał niezadowolenia. Wyprowadziłem konia na ścieżkę i wnet stanąłem obok Zadumanej, której wątła sylwetka widniała na szczycie schodów. Zeskoczyłem z konia i ukłoniłem się. - Co pan tu robi? - spytała tak wzburzona, że głos jej zabrzmiał ostro. - Wracam z odwiedzin u Cornelia - odpowiedziałem. - A pani, co pani przyszła robić w tym okropnym miejscu? Zadumana odzyskała spokój. Gestem wskazała na prawie już obalony dąb, którego liście rzucały cień aż na ścieżkę po drugiej stronie muru. - W tym miejscu został stracony mój brat - powiedziała. Poruszony, spojrzałem na drzewo, na którym powieszono generała Infante. Poczułem jakiś dziwny, przykry, wręcz obrzydliwy zapach. Przed nami rozciągał się opuszczony, dziki ogród. Basilio nachylił się i otworzywszy paczkę zaczął wyciągać świece. - Zadumana - odezwała się czacza nadjeżdżając w towarzystwie Fidela - będzie się pani modlić? - Tak, czacza. - Za kogo? - spytałem zuchwale. Natychmiast tego pożałowałem. Zadumana zarumieniła się, a Basilio wyprostował się wściekły. - Za kogo ma się panienka modlić? Pomodli się za generała i jego żołnierzy - odpowiedział. Zadumana kazała mu zamilknąć. - Będę się modlić za wszystkich, którzy w tym miejscu umarli - wyjaśniła. Basilio zapalił świece i postawił je na kamieniu. Uklękliśmy i odmówiliśmy modlitwy, które prowadziła Zadumana. Zrobiło to na mnie ponure wrażenie. Sceneria napawała jakąś nieokreśloną grozą. Świece paliły się szybkim płomieniem. Ogrody szemrały łagodnie, w powietrzu unosiła się przykra woń kostnicy. Za nami na dole, pobłyskując cicho, płynęła w basenie woda. Zadumana rozpoczęła litanię. - Módl się za nimi - odpowiedzieliśmy. Uczułem nagle łaskotanie na czole, jakby ktoś uporczywie się we mnie wpatrywał. - Nerwy - powiedziałem sobie. Głos Zadumanej powoli się podnosił. Byłem przygotowany na nie wiedzieć jaki ruch i wyobrażałem sobie, że w krzakach coś się ukrywało i czaiło. Bacznie się przypatrzywszy, spostrzegłem za dębem czarną żmiję w żółte plamki, która zsuwała się po pniu jesionu, a potem przepadła w gąszczu. Wezbrała we mnie złość. - Zaczynam się robić bojaźliwy jak Fidel - powiedziałem do siebie. Ale nawet wtedy nie potrafiłem otrząsnąć się z niepokoju. Pamięć wywołała straszną scenę zasadzki, żołnierzy w ataku na kąpiących się, karabin maszynowy koszący polanę. Potem wydało mi się, że widzę generała powieszonego na dębie, wstrząsanego straszliwą męką, i Gustava potrząsającego nim na sznurze w spazmie gniewu. A potem tegoż Gustava wleczonego przez mścicieli i powieszonego na tym samym dębie. Wstrząsnął mną widok tego drzewa i jego upiornych owoców. Instynktownie wzrok mój padł na zarośla. Już miałem krzyknąć: Przecież tam ktoś jest!, ale opanowałem się nie chcąc szerzyć strachu, choć swoich wątpliwości się nie pozbyłem. Co tam mogło tkwić wśród tych krzewów? - Przywidzenie - powiedziałem do siebie, ale ciągle nie mogłem rozproszyć lęku. Skończył się różaniec. Wstaliśmy i zostawiwszy świece, by się same paliły na kamieniu, poszliśmy ścieżką do miejsca położonego naprzeciw tego, skąd Genoveva, Fidel i ja przyjechaliśmy. Tam stały konie Zadumanej i Basilia, przywiązane do krzewu. - Ruszamy - powiedziała Genoveva, wsiadając na swojego konia z pomocą Basilia. Fidel poszedł w jej ślady i oddalił się kilka kroków, pociągając muła za uzdę. Słońce świec i prostopadle. Zadumana wpatrywała się jak zahipnotyzowana w zniszczony mur. - Chodźmy już - powiedziałem współczująco. Chciała się uśmiechnąć, lecz uśmiech zamarł na jej ustach. Odnieśliśmy wrażenie, że to piekło pochłania ziemię, że powracają umarli. Nigdy tego głosu nie zapomnę. Rozlegnie się w moich uszach jeszcze tysiące i tysiące razy... Zawsze słyszeć będę ów przeraźliwy krzyk strasznej agonii. XlII Był to krzyk obłędnego przerażenia. Powraca do mnie nocami i ciągle jeszcze skóra mi od niego cierpnie. Był to krzyk człowieka umierającego w konwulsjach rozpaczy. Opadła nas jakaś nawałnica szaleństwa. Zadumana załamała się jak łodyga. Słyszałem głosy i rżenie koni. Pomyślałem, że to zasadzka. Basilio tygrysim ruchem pochwycił Zadumaną i wraz z nią skoczył na konia. Otulił mnie jakiś wiatr i dokoła wirowały chaotyczne obrazy. Konie puściły się galopem. W ostatnim momencie dobiegłem do mojego i pognałem jak strzała. Galopowaliśmy ostro. W mig opuściliśmy dolinę i wjechaliśmy razem na starą drogę. Rzeka i góry otaczały nas nieprzyjaznymi konturami. Uciekaliśmy kładąc się na karki koni, bez oglądania się za siebie, ogarnięci jakąś gorączką. Opanowałem się pierwszy. - Genovevo! - krzyknąłem. Nie słyszała mnie, ale własny głos przywrócił mnie rzeczywistości. Widziałem naszą szaloną jazdę. Na czele pędził bezwstydnie Fidel, za nim Basilio ze swoją panią w ramionach, potem Genoveva. Koń Zadumanej i muł z prowiantem galopowały za mną. - Genovefo! - zawołałem. - Kto to krzyczał? - Śpiesz się - odpowiedziała. Pchnąłem konia naprzód, aż się z nią zrównałem. - Kto wołał? - Diabeł! - zawołała czacza. Zatrzymałem konia w miejscu. - Tylko diabeł!? - zawołałem. A więc ów krzyk nie był hasłem do ataku? Nie było żadnych maruderów w ogrodzie? Uciekaliśmy przed diabłem? Zaślepił mnie gniew. Któż to z nas zadrwił? Kto krzyczał, żeby nas nastraszyć? Byłem sam. Uciekający byli już daleko. Spiąłem konia ostrogami i przymusiłem do galopu, ale teraz w przeciwnym kierunku, ku Ogrodom Hrabiego. Dowiem się! Chciałem wiedzieć i będę wiedział! Był 15 lipca i Ogrody ukrywały tajemnicę. Wyrwę ją im! Jakiś przewrotny duch igrał ze mną, ale ja zedrę mu szpetną maskę! Galopem wjechałem w dolinę, na której środku rósł gęsty las, i zatrzymałem konia dopiero nad zniszczoną fosą broniącą muru. Konia przywiązałem do krzewu i poszedłem ścieżką, którą szedłem z Zadumaną kilka chwil wcześniej. Na skalistym gruncie moje kroki dziwnie pobrzmiewały. W dole migotała woda. Po drugiej stronie rzeki łąka rozciągała się jak zielony dywan, pełna kwiatów, aż do miejsca, w którym rozchodzące się sosny formowały wieniec. Tak doszedłem do schodów wykutych w skale. Na ostatnim stopniu nadal paliły się świece. Na widok płomyków migocących na wietrze lekko wiejącym z gór obleciał mnie lekki strach. Dąb rzucał gęsty cień. Powieszono na nim kilku ludzi. Śmierć na zawsze naznaczyła ten opuszczony krajobraz. Zatrzymałem się nie zdecydowany, zastanawiając się, czy krzyk wyszedł z gęstwiny, czy też zrodził się w Basenie Śpiewaków. Woda była ciemniejsza. Wtedy moje serce ścisnęła obezwładniająca trwoga i żeby ją pokonać, podniosłem kilka kamyków i rzuciłem je do basenu. Plusk wody wzburzonej uderzeniami kamyków przywrócił mi spokój. Nie było możliwe, by krzyk pochodził z rzeki: krzyczano w Ogrodach. Przypomniałem sobie, że odniosłem wrażenie, jakby nas ktoś z zarośli obserwował, kiedy się modliliśmy. Nożem myśliwskim uciąłem giętki kij i ująłem go lewą ręką. Wziąłem pistolet, nabiłem go i przeskoczyłem ruiny muru. Wiatr, który w tym momencie powiał mocniej, wywołał w zagajniku przeciągły szum. Potem się uspokoiło i wokół mnie zapanowała cisza. Zobaczyłem, spodziewając się tego zresztą, że pod moimi stopami leżał bruk z wielkich kamiennych płyt. Domyśliłem się, że kiedy Ogrody były w użyciu, istniało dojście do basenu. Mocno okładałem kijem krzewy, żeby przepędzić węże. Dzięki temu mogłem swobodniej się posuwać naprzód przez gęstą roślinność, choć i tak szło mi to z trudem. Moją czujność zaostrzało tysiące odgłosów. Ogrody drgały życiem zwierząt, ale wyobraźnia kazała mi słyszeć kroki i głosy. Niekiedy przez gałęzie przezierało słońce i jego białe światło odkrywało w tej zielonej grocie ślady ławek zdobionych kolorowymi kafelkami, szczątki kamiennych kanalików, resztki altan, w których kiedyś krzyczały pawie. Ale nie znalazłem śladu obecności ludzi i znów zaczęła mnie nękać obawa. - Spokój - zaleciłem sobie. - To nie diabeł wydał ten okrzyk. Tu musi znajdować się człowiek, który z nas zadrwił. Gęstwina była tak zwarta, że z konieczności ograniczyła moje poszukiwania. Niemniej postanowiłem spędzić tu cały dzień, jeżeli okaże się to konieczne, zanim poczuję się pokonany. Kontynuowałem zwiad niezadowolony z tego, że musiałem wszczynać hałas, żeby odstraszyć gady, i pełen obrzydzenia na widok żmij pełzających po owym królestwie śmierci. Podnosiły głowę, ale kiedy się zbliżałem, spadały z drzew i umykały we wstrętnych konwulsjach. W końcu dobrnąłem do ruin pałacu i spojrzałem na potężne mury pokryte pnączami, gdzie okna otwierały się do nieistniejących pokoi, a drzwi zarośnięte były roślinnością. Po jednej stronie kaplica unosiła jeszcze wieżyczkę bez dzwonów i kamienny krzyż. Obawiałem się wejść do wnętrza zmurszałej budowli, w której osaczone żmije byłyby śmiertelnie niebezpieczne, więc poprzestałem na obserwacji przez okna parteru. Wzrok mój w obrębie pałacu nie napotkał niczego prócz falowania wyrosłych tam krzewów. Słońce oświetlało ściany i resztki schodów, w których szczelinach kołysały się chwasty. Ani jeden dach się nie zachował w starej budowli, od której odszedłem przekonawszy się, że zamieszkiwały ją jedynie gady. Wznowiłem, więc poprzednie poszukiwania, wchodząc i wychodząc z zarośli i wsłuchując się ciągle w dziwne odgłosy lasku. Pełnia południa zastała mnie blisko muru, za którym ciągnął się Basen Śpiewaków. Znajdowałem się w kącie ogrodu: po lewej stronie piętrzyły się liście feralnego dębu. Nagły trzask pod moimi butami zjeżył mi włosy na głowie. Pochyliłem się i rozgarnąwszy kijem trawę, zobaczyłem kość zupełnie oczyszczoną, potem znalazłem inne, a wśród nich dwie czaszki pełne czerwonych mrówek. - Zgadza się, zgadza - rzekłem do siebie. - To jest ogród przeklęty. Ze wszystkich stron wyziera śmierć, śmierć i zbrodnia. Miejsce to napełniało mnie wstrętem, więc zacząłem szukać najbliższego wyłomu w murze, żeby wyjść. Kiedy znalazłem się po drugiej stronie, odetchnąłem. Przed moimi oczami wznosiły się góry skąpane w czerwonym słońcu i rozciągał się las sosnowy, w którym dwa dni temu jedliśmy posiłek, Genoveva, Fidel i ja. Moje nerwy nie były już tak napięte i z radością chłonąłem mocny wiatr schodzący z gór. Schowawszy pistolet do kabury, dotarłem nad brzeg rzeki, a upewniwszy się, że nie było na ścieżce niczego oprócz świec, z których kilka nadal się paliło, poszedłem wzdłuż parkanu ku frontowej części ogrodu. Zatrzymałem się tam, zdumiony. Na szosie, w miejscu, gdzie w innych czasach znajdowała się brama honorowa, stało dwu ludzi. Słońce rysowało ich postacie bardzo wyraźnie. Szedłem ku nim powoli, gotów odeprzeć wszelki atak, ale nie zauważyłem, by te nędzne postacie poruszyły się, kiedy się zbliżyłem. Zatrzymałem się na kilka kroków od nich i zdjęła mnie wielka litość. Na pewno byli to żebracy: ich odzienie to były łachmany, buty mieli podarte. Wspierali się na sękatych kijach, które mogły być straszliwą bronią, i obaj mieli puste torby przewieszone przez ramię. - Dzień dobry - powitałem ich, pragnąc być uprzejmym. Tylko jeden z nich się odwrócił, żeby na mnie spojrzeć. Znoszony kapelusz z palmowych liści osłaniał jego głowę. Miał twarz upiora, czoło i uszy owinięte wstrętnymi bandażami, z oczu szło trwożne wejrzenie zwierzęcia w potrzasku. Najstraszliwszy był jego nos, a mówiąc dokładniej - jego brak. Włóczęga, od którego bił szatański oddech, był beznosy. - Dzień dobry - powtórzyłem. Nie otrzymałem odpowiedzi. Zbliżyłem się bardziej i wtedy drugi żebrak ukazał mi swoją twarz. Serce mi chciało wyskoczyć: ten człowiek był niewidomy! Był to straszny ślepiec z pustymi, zabliźnionymi oczodołami. Nic na tym obliczu nie chciało się już czytać, kiedy zobaczyło się te ohydne rany. Zapragnąłem znaleźć się daleko od tego miejsca. Niewidomy, niewidomy przed Ogrodami Hrabiego, w miejscu, gdzie powieszono brata Zadumanej, a do którego mimo że tak się niewidomych bała, przybyła, by się pomodlić. Naszło mnie dręczące przeczucie. - A panowie co tutaj robicie? - spytałem zmienionym głosem. Usłyszałem jakiś niewyraźny bełkot. Obandażowany nieomal władczym gestem wyciągnął do mnie słomkowy kapelusz, do którego wrzuciłem kilka monet. Niewidomy podniósł niespokojnie twarz. Nie wiedziałem, co powiedzieć. W końcu powziąłem decyzję. - Czy spotkaliście tu jakich ludzi? Beznosy zaprzeczył głową. - Weszliście do Ogrodów? - Szatański uśmiech rozlał się na jego szpetnej fizjonomii. - Nie - odpowiedział głosem tak dziwnym, jakby był odzwyczajony od mówienia. - Jest przeklęty. - I nie słyszeliście krzyku? - Krzyku? Czyżby krzyczały upiory? Nie miałem ochoty pytać dalej, odepchnięty widokiem tych ohydnych postaci. Zrobiłem gest niby to pożegnania i poszedłem dalej wzdłuż głównego muru. Na rogu obejrzałem się: żebracy stali nadal bez ruchu w promieniach zachodzącego słońca. - Są wstrętni - rzekłem do siebie, kierując się ku rzece. Koń stał nadal uwiązany u krzewu. Dosiadłszy go, popatrzyłem na ścieżkę, na której świece już pogasły, i wyjechałem z doliny. Przyznam, że opuszczałem to miejsce z radością rosnącą w miarę, jak wierzchowiec kłusem oddalał się od niego. Wiedziałem, że nie potrafię nigdy wymazać z pamięci odwiedzin w Ogrodach Hrabiego, i czułem, że uszedłem śmiertelnemu niebezpieczeństwu ukrytemu w ich zaroślach. Góry wydały mi się teraz piękniejsze, a rzeka, której wody zaczęły parować przed zbliżającą się nocą, weselsza. A przecież żadnego sukcesu nie odniosłem. Zagadka pozostała niewyjaśniona. Przez ów straszliwy krzyk, który rozległ się w gąszczu, jeszcze się pogłębiła. Kto krzyczał w pobliżu Basenu Śpiewaków? Jaki to zły duch ukrył się wśród drzew, by wywołać w nas trwogę? I dlaczego ten krzyk, choć bez wątpienia upiorny, zrobił tak ogromne wrażenie na Zadumanej i na Basiliu? - Ten krzyk musi coś znaczyć - pomyślałem, pozwalając koniowi iść wolnym krokiem. - Zadumana i Basilio nie byliby się tak przerazili i nas do tego stopnia nie zaraziliby paniką, gdyby głos ten nie był częścią całej tej potwornej historii, tak jak same Ogrody. Na pewno krzyk ma nam coś powiedzieć, skoro rozległ się, by nas przestraszyć w rocznicę pamiętnego dnia, której nadejście wszystkich zdaje się przerażać, a Zadumaną przywołało na modlitwę u brzegów basenu. A ci żebracy? Doznawałem uczuć człowieka, który lada moment znajdzie rozwiązanie zagadki. Ogarnęła mnie złość. Żebracy! Albo raczej: ślepy żebrak. Ślepy przed Ogrodami Hrabiego, przed miejscem, w którym powieszono i okaleczono Carlosa Infante. - Można się wściec! - zawołałem opanowany niecierpliwością. - Czyż niewidomi nie robili na Zadumanej największego wrażenia? Ja spotkałem takiego w tym przeklętym miejscu, straszliwego ślepca, w towarzystwie człowieka bez nosa. Jakiej to ponurej historii nie pozwalały zapomnieć te odrażające oznaki? - Okrutna ziemio - pomyślałem, widząc góry spowite w płomienie zachodu - ziemio skrwawiona, bezlitosna, tajemnicza. Od najdawniejszych czasów na twojej wyschniętej skorupie działy się najokrutniejsze rzeczy. Wydało mi się, że widziałem, jak ziemia wydziela czerwone opary. Najstraszliwsze wojny skąpały ziemię meksykańską we krwi. A wojny domowe, bratobójcze, były najgorsze, najokrutniejsze: każdemu drzewu dały, niby owoc, brata powieszonego przez brata. Na zakręcie drogi miałem niespodziewane spotkanie: Genoveva biegła mi naprzeciw z okrzykami radości. - Czacza! - zawołałem. - Co ty tu robisz?! - Nareszcie wróciłeś! - krzyknęła. Uścisnęła mnie gwałtownie. - Już myślałam, że nigdy nie wrócisz! - wołała Genoveva. - Dlaczego pojechałeś? Przez całe popołudnie martwiłam się, czekając na ciebie. - A gdzie są inni? - Będą w La Rumorosa. Pozwoliłam im jechać, a sama zostałam tu, by na ciebie poczekać. Ty pojechałeś aż tam? - Pojechałem do Ogrodów i całe przetrząsnąłem. - I co? - Nic nie znalazłem. - Nic? - Kłamię - sprostowałem, wpatrując się w nią. - Coś znalazłem. - Co? - Ślepego. - Daj spokój, daj spokój! - zawołała Genoveva. - Czacza, posłuchaj mnie. Spotkałem na drodze do ogrodu dwóch żebraków. Stali na zewnątrz muru przed głównym wejściem. Jeden z żebraków nie miał nosa. - Nie miał nosa? - spytała Genoveva zdziwiona. - A drugi był ślepy. - Ślepy w Ogrodach Hrabiego? - Przed Ogrodami Hrabiego. A teraz ty, Genovevo, musisz mi opowiedzieć całą prawdę. Nie przyjmuję wykrętów. Rozumiem, że skłamałaś, kiedy zapewniałaś mnie, że już nic więcej nie wiesz. Jest to jakaś makabryczna historia, dalszy ciąg historii śmierci generała. Jeżeli nie zdołam poznać dalszego ciągu, to wracam jutro rano do stolicy. - Nie pojedziesz, bo ci wszystko opowiem - westchnęła. - To coś wstrętnego, ale na szczęście - dodała dobitnie - Zadumana nie miała bezpośrednio z tym do czynienia. - Ale dowiem się, dlaczego tak się boi niewidomych? - Dowiesz się. Odetchnąłem swobodniej, bo w duszy rodziło mi się jakieś straszne, niejasne podejrzenie skierowane przeciw Zadumanej. - Dziś jeszcze wszystko mi opowiesz? - Dziś wieczorem - obiecała Genoveva. - A teraz coś zjedz. Strach nie przeszkodził jej pamiętać o zatrzymaniu muła z prowiantem. Rozbawiła mnie jej przezorność, ale zsiadłem z siodła i z apetytem zjadłem kawałek kury i wypiłem szklankę klaretu. Genoveva mogła jedynie wypić łyk wina. Nękał ją rosnący ból i widać było, że lękała się gór. - Cóż za straszny krzyk - powiedziała bezwiednie, kiedy wsiadaliśmy znowu na konie. - Jestem pewien, że to sprawka jednego z żebraków - powiedziałem. - To niemożliwe! - zawołała czacza. - Żeby to zrobić, musieliby być obecni... - Dokończ, czacza. Nie chciała dodać ani słowa więcej i pojechała naprzód, żeby prowadzić mnie szlakiem. Wnet dopadła nas noc, ale Genoveva doskonale znała drogę. Była dziesiąta, kiedy wyjechawszy na równinę, zobaczyliśmy na horyzoncie Santa Clara de las Rocas. XIV Kiedy zbliżyliśmy się do miasteczka, ogarnął nas niepokój. - Nikomu nie mów, że widziałeś ślepca przed ogrodem - prosiła Genoveva. - Czacza, dlaczego mam nie mówić? Jestem przekonany, że to krzyknął jeden z żebraków, żeby nas przestraszyć. Słyszeliśmy krzyk: to jest fakt niezbity. A ponieważ nikogo nie znalazłem oprócz tej pary żebraków, więc tylko jeden z nich mógł nam zrobić tę przykrą psotę. - Ale to jest niemożliwe - odparła Genoveva. - To by znaczyło, że jeden z nich był świadkiem. A świadkowie albo nie żyją, albo też siedzą spokojnie. Zresztą żeby Basilio mógł się tak mocno przerazić, trzeba było, by ten krzyk był identyczny z tamtym. - Z którym? - Dowiesz się. Nie, tego nie mogli zrobić żebracy. - Ale przecież ktoś krzyczał. - Krzyczał... on. Jego duch błąka się po ogrodzie. Lepiej nic nie mów. Tylko jeszcze bardziej skomplikujesz sprawy. Wszyscy będą mówić, że spotkałeś żebraków nie z tego świata. Nie było mi do śmiechu i resztę drogi jechałem w milczeniu. Kiedy stanęliśmy przed La Rumorosa, zrozumieliśmy, że coś się tam działo. Jacyś mężczyźni wyszli nam naprzeciw z latarniami. Byli to Ireneo, Esteban i Fidel. - Jak to dobrze, że pan wrócił! - zawołał Fidel. - Ty się do mnie nie odzywaj - odpowiedziałem. - Jesteś bezwstydny tchórz. - Może pan mówić, co chce. Ja wiem, że nie jestem tchórzem. Po prostu z umarłymi się nie zadaję. Przecież nawet Basilio zaczął uciekać. - A gdzie zostawiliście panienkę? - Jest tu, w La Rumorosa - odparł Esteban. - Jest chora? - spytała czacza. - Ma gorączkę. Nie czekaliśmy dłużej i weszliśmy do domu. Powitał nas wzburzony i zmartwiony Basilio, który patrzył na mnie tak, jakbym zmartwychwstał. - Panienka jest w ciężkim stanie - oświadczył. Oddaliśmy konie Fidelowi i poszliśmy do sypialni Jovity, w której ulokowano Zadumaną. Tylko Genovevie pozwolono wejść. W drzwiach zatrzymał mnie doktor López, od którego dowiedziałem się o niebezpiecznym stanie Zadumanej. - Przestraszyli ją w Ogrodach Hrabiego? - spytał zdejmując okulary. - Mocno ją przestraszyli - potwierdziłem. - Doktorze, czy stan Zadumanej jest groźny? - Owszem, ale zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby ją uratować. Idź przywitać się z ciotką, bo się bardzo niepokoi. Ciotka powitała mnie przesadnymi oznakami radości, a kiedy się dowiedziała, że byłem w Ogrodach Hrabiego, zganiła mnie. - To przeklęte miejsce! - wybuchnęła Jovita. Niemniej kuzynki nie umiały ukryć dumy, dowiedziawszy się o moim męstwie. W ich mniemaniu nie było w całej okolicy mężczyzny, który by się odważył powtórzyć taki wyczyn. Nie słuchałem ich, zaniepokojony chorobą Zadumanej i pośpiesznie wyszedłem na korytarz. Była już północ. Nad szczytami gór zapalały się bezgłośnie błyskawice. Podwórze przecinała smuga światła latarni. - Genoveva powiada, że przeszukałeś Ogrody Hrabiego - odezwał się doktor, zbliżając się. Za nim nadchodził Basilio. - Przeszukałem od końca do końca. - Znalazł pan coś, szefie? - spytał Basilio. - Znalazłem ludzkie szczątki i mnóstwo żmij. - Jak myślisz, kto to krzyczał? - spytał doktor. Odwróciłem się nagle do Basilia. - Pan słyszał ten sam okrzyk już kiedyś przedtem, nieprawdaż? - Tak, szefie. - Czy człowiek, którego pan słyszał przedtem, mógł być tym samym, który krzyczał dziś po południu? - Tamten na pewno nie żyje - zaręczał Basilio. - Jest pan pewny? - Absolutnie. Przysięgam, szefie. Tamten umarł. - Ilekroć spotykam się z wszystkimi tymi zagadkami, staje się dla mnie coraz bardziej jasne, że muszę poznać tamte dawne wydarzenia, żeby wyrobić sobie własną opinię. Doktor wyglądał na zmartwionego. - Piętnasty lipca - wyszeptał - Rocznica... i krzyk. - Co by pan wolał: żeby to krzyczał w Ogrodach umarły czy żywy? - spytałem go. - Umarły - odpowiedział doktor poważnie. Genoveva wyszła z pokoju Zadumanej. - Nie będę ci mogła dzisiejszej nocy nic opowiedzieć - oznajmiła. - Ale jutro opowiesz mi wszystko? - Genovevo, opowiesz mu wszystko? - spytał doktor. - Wszystko. - Albo natychmiast wrócę do Mexico - powtórzyłem. - Dobrze, dobrze. Ale zanim nadejdzie chwila, kiedy Genoveva opowie ci tę historię, idź się wyspać. Ja zostanę tu na noc, a jutro nie omieszkam posłuchać opowiadania. Basilio wybrał sobie na nocleg krzesło w korytarzu, a ja poszedłem do mojego pokoju, jednak nie doczekałem się spokojnego snu. Lęk, że mogę stracić Zadumaną, i ból na wieść, że cierpi, zmęczenie i napięcie sprowadziły na mnie koszmary. Co chwila słyszałem, jak znów rozlega się krzyk, i sto razy sen przenosił mnie na brzeg Basenu Śpiewaków, do miejsca, w którym rozsypane były ludzkie kości, i kazał defilować przede mną armii rozjuszonych żmij. Obudziłem się niespokojny, z niesłabnącym pragnieniem poznania prawdy. Ale był to dzień niedobry. Musiałem zapomnieć o swym niezłomnym postanowieniu poznania sekretu w obliczu niebezpieczeństwa wiszącego nad Zadumaną i okrutnie cierpiałem przed zamkniętą sypialnią. Basilio wyglądał jak udręczone dziecko. Także Esteban był pełen niepokoju, a parobcy z Plan de los Tordos, przygnębieni, pojawiali się jeden po drugim. W końcu zaczął zapadać wieczór. - Czacza, opowiesz mi całą historię dziś wieczorem - przypomniałem Genovevie. Spodziewałem się protestu, ale pomyliłem się. - Zgoda, tego wieczoru, żebyś był spokojny. Wolałabym, byś nie wiedział o tych wszystkich sprawach. Ale jeżeli nie ma innej rady, to usłyszysz o wszystkim. Dowiem się! Ta pewność wydała mi się niemożliwa. Zjadłem szybko z doktorem kolację i obaj czekaliśmy w jadalni na Genovevę. Nie zjawiła się wcześniej, niż dopiero kiedy służące posprzątały ze stołu. Przyszła z Basiliem. - Oświadczam, że opowiadam ci to pod przymusem - odezwała sie czacza, siadając przy mnie. - Są rzeczy, o których wolałabym nie pamiętać, ale wydaje mi się, że pewien duch opętany przez diabła chodzi nieskrępowany po tej ziemi. Mógłbyś mi oszczędzić tej męki. Ale w końcu... - Czacza, dość już kazań - prosiłem. - To tak, jakbym miał pragnienie, a ty byś mi zabierała wodę. - Pamiętasz, co mówiłam o tym, jak umarł Carlos Infante? - zaczęła. - Opowiedziałam ci wszystko aż do momentu, gdy federalne wojska powróciły do Santa Clara. Basilio opowie ci, co się stało potem. - Czacza mi mówiła, że wzięli pana za trupa i wrzucili do basenu - powiedziałem do Basilia. - Właśnie. Kiedy wpadłem do wody, oprzytomniałem. I nie chciałem się utopić, szefie - zaczął Basilio, nie podnosząc wzroku znad stołu. - Przydało mi się to, że uprzednio badałem basen przy różnych okazjach. Zauważyłem, że od strony Ogrodów u brzegu był otwór, do którego wpadał rów broniący muru. Tam się schowałem. Nie mogli mnie zobaczyć, bo nad wlotem do otworu wisiały trawy. Czekałem w basenie, choć słyszałem, jak żołnierze odchodzili, bo lękałem się, że pozostawili straże. Zatamowałem krew, jak umiałem, i doczekałem nadejścia nocy. Wszedłem wtedy do wody i wydostałem się z basenu po jego przeciwnej stronie. Znalazłem się na ziemi przeziębnięty i z przeklętym kaszlem, ale jakoś przeczołgałem się bezgłośnie przez łąkę i dotarłem do drzew. Tam zastałem przyjaciół, którzy uszli masakrze. Opatrzyli mnie, a potem zaprzysięgliśmy zemstę. Nie chciałem odejść pozostawiając nie pogrzebanych zabitych, więc poczekaliśmy do świtu. Kiedy było już jasno, przekonawszy się, że nie ma w Ogrodach ani w pobliżu żołnierzy federalnych, pochowaliśmy generała i pozostałych poległych. - Jest pan pewien - przerwałem mu - że zostali pogrzebani? Czy nie zostawiliście zastrzelonych po prostu w ogrodzie? - Ci zastrzeleni zginęli wcześniej - zapewnił Basilio. - Jeszcze podczas rewolucji. Pogrzebaliśmy generała i innych powieszonych. Pochowaliśmy też tych, których skosił karabin maszynowy. Potem przez piętnaście dni umierałem w Piedras Coloradas. Ale jak tylko wydobrzałem, wzięliśmy kierunek na Jalisco, bo nie mogliśmy pozostawać bez przywódcy w obcej ziemi, a także dlatego, że w Santa Clara roiło się od wojska. Nad brzegiem rzeki Lerma spotkaliśmy generała Cornelia, który akurat urządził napad na pociąg - Cornelio napadający na pociągi! - zawołałem. - Na wojnie robi się, co się da, i wszyscy, którzy byli żołnierzami w czasie rewolucji, znają napady na pociągi - odpowiedział zarządca. - Nie walczy się kwiatami ani przemówieniami. Generał Cornelio dowiedziawszy się o śmierci generała Infante, zapłakał i obiecał nam go pomścić. Puściliśmy się na poszukiwanie Pani Generał... - I znaleźli ją u podnóża wulkanu Colima - ciągnęła dalej czacza, przerywając mu bez ceremonii. - Pani Generał zbierała ludzi, żeby opanować Ciudad Guzman, ale zmieniła plan, kiedy dowiedziała się o śmierci Carlosa. - Zbladła jak ta oto świeca - powiedział Basilio. Genoveva wzrokiem nakazała mu milczenie. - Był to dla sprawy twardy cios - kontynuowała - bo niewielu umiało trzymać w ryzach swoich ludzi tak jak Carlos. Nie można też było dopuścić, aby wśród walczących zaczął szerzyć się lęk przed zdradą i jedni przestali ufać drugim. Zdrajcę należało ukarać i Pani Generał postanowiła przyjechać w nasze strony. - I przyjechała? - spytałem, coraz bardziej zainteresowany. - Przyjechała. Przywiodła z sobą Cornelia i Basilia oraz ludzi, którzy byli najbardziej do zmarłego przywiązani. Między innymi Obrzynacza Uszu. Odbyła pochód z szybkością, którą tylko ona potrafiła marszom narzucić, i to w absolutnym milczeniu. Wszyscy myśleli, że ona jest w Jalisco, kiedy była już w Piedras Coloradas. Pewnej nocy usłyszałam umówione pukanie do mojego okna. Zerwałam się szybko i zobaczyłam dwóch mężczyzn w ogrodzie kalwaryjskim. Jednym z nich był Cornelio. Ubrałam się, wyszłam otworzyć furtkę do ogrodu i wróciłam do sypialni nie robiąc żadnego hałasu, a za mną obaj mężczyźni. W świetle mojego pokoju zobaczyłam, że towarzyszem Cornelia była kobieta. - Czacza - odezwał się Cornelio - oto Pani Generał. - Nie możesz sobie wyobrazić, co czułam. Oto tam stała ona, nasza święta, niezwyciężona, nasza Joanna d’Arc, ta, co lękiem napawała żołnierzy rządowych. - Była przystojna? - spytałem czaczę. - Była brzydka! - zawołał gwałtownie Basilio. - Mnie się wydała piękna - wyjaśniła Genoveva. - Nigdy nie widziałam piękniejszej kobiety. - Piękniejsza nawet od Zadumanej? - spytałem. - Nawet od Zadumanej. Tamta posiadała jakieś mistyczne, święte piękno. Była Joanną d’Arc, była obrończynią Ojczyzny i Wiary, wysłanką Boga, aby zwyciężyć prześladowców wolności sumienia. Nie odważyłam się jej uścisnąć, więc tylko ucałowałam jej ręce. - Pani Genovevo - powiedziała siadając - wiadomo mi, że jest pani dzielną kobietą i przyjaciółką generała Infante. Przychodzę ukarać Gustava Munoza i chcę wiedzieć, czy pani jest gotowa mi pomóc. - Z całego serca, Pani Generał - odpowiedziałam. - Czy wiadomo pani, czy Munoz nadal znajduje się w Santa Clara? - Jest z tym łajdakiem Skorpionem. Widuję go, co dzień, bardzo chełpliwego, jak przejeżdża konno z innymi. Oczywiście po zamordowaniu generała wrzucili do rzeki panią Ursulę. Nas nie nękali, bo nas bronił sekretarz magistratu, i dlatego, że zachowałyśmy się przezornie, tak, że ani Munoz, ani Skorpion nie potrafili udowodnić, iż jesteśmy zwolennikami cristeros. - Ma z sobą wielu ludzi? - spytał Cornelio. - Niech pan o to nie pyta - powiedziała Pani Generał. - Nie idzie o to, by go zaatakować i tak po prostu zabić. Trzeba Munoza wywabić z miasteczka i zaprowadzić do Ogrodów. Mój plan jest lepszy i sądzę, iż to już jest dobry znak, że Munoz nie wrócił do Mexico. Sam Bóg go oślepia. - Nie wyjechali - objaśniłam - bo on i Skorpion robią majątek, szantażując bogatych katolików. - Munoz musi wiele wiedzieć o naszych powiązaniach - odpowiedziała Pani Generał - bo chodził z nami. Zapłaci za wszystko naraz. Jeśli idzie o Skorpiona, to on nas mało interesuje. Jest po prostu wrogiem, ale nie judaszem. Genovevo, ma pani zaufanego człowieka, który mógłby nagle w miasteczku zaprezentować swoją siostrę, o której nikt przedtem nie słyszał? - Ireneo, woźnica pani Enediny jest zaprzysięgłym cristero i wiadomo, że ma rodzinę w Quarretaro. - Dobrze. Więc do Irenea w ciągu ośmiu dni przyjedzie siostra Carlota. Tę siostrę trzeba będzie umieścić jako służącą w miasteczku u naszych ludzi. - Mogę ją zatrudnić u doktora Lópeza, który sprzyja sprawie. - Doskonale. Teraz, Cornelio - ciągnęła Pani Generał - wracaj do obozu i nie pozwól, by się ktokolwiek z niego ruszał. Tego, kto odda choć jeden strzał, powiesić. - Pani Generał - odezwał się Cornelio - proszę pamiętać, że Munoz panią zna. - Poznał mnie na czele wojska, w męskim stroju, i nie rozpozna mnie w siostrze Irenea. Niech pan jedzie. Cornelio odjechał, a Pani Generał położyła się, ale spała najwyżej dwie godziny. Zanim zaczęło świtać, kazała zbudzić Irenea, który ukląkł przed nią. - Ireneo - powiedziała doń Pani Generał - od dziś za osiem dni pojedziesz na stację Villa Arista po siostrę Carlotę, która przyjedzie z Queretaro szukać twojej opieki. Ja będę tą twoją siostrą. - Pojadę, Pani Generał. - Idź osiodłać dwa konie - ciągnęła dalej. - Zanim wzejdzie słońce, musimy być daleko od Santa Clara. Kiedy Ireneo miał konie gotowe do drogi, Pani Generał pożegnała się ze mną, dosiadła konia i odjechała z woźnicą, który powrócił do La Rumorosa, jak zaczęło szarzeć. Powiadomił mnie, że zostawił Panią Generał na samotnej stacyjce, i widział, jak wsiadła w pociąg do Mexico. Dwa dni później Ireneo dostał list. Był od siostry, która prosiła go o znalezienie pracy blisko niego. Z tym listem w ręku poszłam otwarcie do doktora i zaproponowałam mu, by przyjął nową służącą. Bardzo się zdumiał, kiedy mu powiedziałam, kto jest tą służącą. Zapałał entuzjazmem i podjął się rozgłosić tak, aby nie nadać sprawie zbytecznej wagi, wiadomość, że pomoże Ireneowi, biorąc jego siostrę do swego domu. Osiem dni po nocnej wizycie Pani Generał w La Rumorosa Ireneo pojechał na stację i wrócił do Santa Clara z Carlotą. Zostawiwszy siostrę w domu lekarza, przyjechał do La Rumorosa, a przywoławszy mnie w wielkim sekrecie wyraził zdumienie przemianą Pani Generał. Doktor znalazł pretekst, żeby mnie odwiedzić następnego dnia. Podzielał to zdziwienie. - To klejnocik! - wołał. - Prześliczne dziewczę, bardziej nieśmiałe od... - Jak pan powiedział, doktorze? - Od gazeli. A ja w życiu nie widziałem gazeli. Ale słowo daję, że ładna dziewczyna była z tej służącej. Wyobraź sobie, Roberto, jedną z tych panienek z kalendarza: w chustce z frędzlami, z kolczykami, z niewinnym uśmiechem. Aż mnie wątpliwości naszły. Czyżby Genoveva się pomyliła? Ale tego samego popołudnia Carlota weszła do mojego gabinetu i przemówiła otwarcie. To rozwiało moje wątpliwości. Carlota była Panią Generał. W moim gabinecie widziałem, jak powrócił jej nawyk do rozkazywania. Wyłożyła mi swoje zamiary, którym szczerze sprzyjałem, bo śmierć Carlosa poruszyła mnie do żywego. - Pani Generał wykonywała swe obowiązki jak zwykła służąca - ciągnął doktor - ale szukała każdej okazji, żeby się pokazać. W okamgnieniu zyskała chmarę wielbicieli. Rolnicy i żołnierze, synowie z dobrych rodzin, a nawet sklepikarz pilnie się do niej zalecali. Udawała zupełną obojętność, a tylko Munozowi okazywała przychylność. Nieszczęśnik nie potrafił rozpoznać w skromnej służącej nieustraszonej Pani Generał. A teraz ty, czacza, opowiadaj dalej. - Tak więc Munoz zakochał się - ciągnęła Genoveva - i urządzał serenady dla Carloty. Ona zgodziła się na narzeczeństwo, a on straciwszy głowę zasypywał ją listami i podarunkami. Byłby się ogromnie zdziwił, gdyby zobaczył, że jego wybranka, co trzecią noc podejmowała Cornelia i Basilia, którzy przychodzili po wiadomości. Plan był prosty i został co do joty wykonany. Ireneo udał ciężko chorego i Carlota dostała od doktora pozwolenie, by iść do La Rumorosa i opiekować się bratem. XV - Pierwszego dnia - ciągnęła czacza - Munoz urządził serenadę w otoczeniu licznej drużyny. Drugiego i trzeciego dnia - to samo. Ale czwartego dnia postąpił inaczej. Tego dnia zaryzykował przyjść sam, bo Carlota zgodziła się wyjść do ogródka z kalwarią. Jakże miał nie ufać szczeremu dziewczęciu, które okazywało mu niekłamane, jak mniemał, uczucie? A zresztą, czego miał się obawiać, jeżeli od śmierci Carlosa okolica Santa Clara była spokojna i nie wiedziano nic o obecności cristeros w górach? Przyszedł, więc Munoz około jedenastej i otworzył furtkę do ogrodu wychodzącą na szosę do Agua Zarca kluczem otrzymanym od Carloty. Posuwał się ostrożnie i wszedł do altanki, gdzie czekała nań służąca. - Carloto - wyszeptał podchodząc, by ją objąć. - Nie jestem Carlota, tylko Pani Generał - usłyszał głos narzeczonej. Nie miał nawet czasu, by wydobyć pistolet, ani żeby krzyknąć. Cornelio, Brasilio 1 inni cristeros zakneblowali mu usta, związali i zabrali z sobą. Pani Generał zatarła ślady w ogrodzie oraz na zewnątrz i wróciła do domu, by dalej grać swoją rolę. Skorpion pierwszy zauważył zniknięcie przyjaciela i uderzył na alarm. Dowódca garnizonu nie okazał gorliwości w poszukiwaniach, bo obaj ci siepacze irytowali go. Przesłuchano Carlotę, która wyznała, że oczekiwała Muńoza do północy, a potem zrozumiawszy, że nie przyjdzie, wróciła do swojego pokoju. Twoja ciotka, umówiona, uniosła się gniewem na wieść, że pod jej dachem znajduje się kobieta tak niemoralna. Doktor oświadczył, że nie chce w swoim domu służącej, która wyznacza nocne spotkania swojemu narzeczonemu, i Carlota, zawstydzona, została odesłana z powrotem do Queretaro przez obrażonego brata, który wstał z łoża boleści, by dziewczynę odwieźć na pociąg. Carlota odjechała i niemal zapomniano o zniknięciu Munoza, szczególnie że Skorpion umknął chyłkiem, nie zapłaciwszy nawet za gospodę. Przerwałem Genovevie, aby spytać: - Czy ze Skorpionem stało się to samo, co z Munozem? - Nie, szefie - powiedział Basilio. - Skorpion uciekł potajemnie, żeby ujść niebezpieczeństwu. - To i lepiej - powiedziałem. - A teraz, czacza, mów dalej. - Basilio mógłby ci to dokładniej opowiedzieć, bo on przy tym wszystkim był obecny. Lecz skoro nie chce, to ja opowiem dalej. Carlota zajechała do Queretaro, ale stamtąd wróciła zaraz do La Rumorosa i zapukała do mojego okna. W mojej sypialni stała się znowu Panią Generał. Przebrała się za mężczyznę i o północy odjechała sama do Piedras Coloradas. - Co za kobieta! - zawołałem, przerywając opowieść. - Bardzo byłbym rad ją poznać. Bez względu na motywy, które kierowały jej czynami, zasługuje na podziw. - A jakże! - powiedziała czacza serdecznie. - Była cudowna i święta. Dla mnie i dla nas wszystkich była święta. I oto wróciła do gór i do obozu. Jej żołnierze przywitali ją z radością. Czegóż by nie zrobili dla kobiety, która narażała się na wszelkie niebezpieczeństwa, żeby tylko pomścić swoich generałów, a która była tak mądra, że potrafiła wywieść w pole swoich nieprzyjaciół. Nie chciała tracić czasu. Był 15 lipca... Nakazała wojsku wsiąść na konie i zjechać do Ogrodów Hrabiego. Munoz był ledwo żywy. Płakał i błagał o litość, ale zdrajców trzeba było ukarać. - Szczególnie zaś zdrajców idiotów - dorzuciłem - skoro Munoz okazał się durniem, pozostając w Santa Clara po popełnieniu swej zbrodni. - Pani Generał byłaby go wyłowiła z samego miasta Mexico - powiedziała Genoveva. - Taka była. Owego 15 lipca pokazała swoją moc i srogość. Czaczę poniósł entuzjazm, ale zatrzymała się raptownie, jakby napotkała na zapomnianą przeszkodę. - Mów dalej - zażądałem. - Dobrze, dobrze... Tak, więc wszyscy dojechali do Ogrodów ze związanym Munozem. Robiło się późno. Cristeros wystawili czujki u wejścia do doliny i przeszukali Ogrody i łąkę. Munoz, żeby przedłużyć swe życie, zażądał spowiedzi, ale nie było księdza i mógł tylko dopełnić aktu skruchy. Nie umiał się modlić, prawda, Basilio? - Wszystko, co mówił to: zmiłowania, zmiłowania - wyjaśniał Basilio z szyderczym grymasem - i choć był przywiązany, wił się na wszystkie strony jak robak i czołgał się u nóg Pani Generał. - Powinni go byli natychmiast powiesić - powiedziałem, przejęty tymi szczegółami. - Mieli to zrobić - szepnęła czacza - kiedy Obrzynacz Uszu... - Co? - spytałem, przeczuwając jakieś okrucieństwo. Czacza nie odpowiedziała natychmiast. Była najwidoczniej zmieszana. Przez kilka chwil cisza zapanowała w jadalni, skąpanej w ciepłym świetle lamp. - Obrzynacz Uszu - podjęła wreszcie opowieść Genoveva - powiedział, że nie można było natychmiast uśmiercić Muńoza. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała go Pani Generał. - Bo ja mu muszę najpierw oberżnąć uszy. - Tak, tak! - wołali wszyscy z wyjątkiem Cornelia. Pani Generał popatrzyła na nich surowym wzrokiem. - Generałowi Infante nie obcięto uszu - powiedziała - i temu człowiekowi uszy także nie będą obcięte. - To prawda - zgodzili się wszyscy. A sam Munoz odetchnął dowiedziawszy się, że tylko go powieszą. Ale zapomniał o Obrzynaczu Uszu, Ten zaś przemówił: - Pani Generał, ten człowiek musi cierpieć, zanim pójdzie do piekła. - Poniesie śmierć - odpowiedziała Pani Generał. - Zabij mnie, Pani Generał - błagał Obrzynacz Uszu - ale pozwól mi spłacić dług. Nie umarł sam tylko generał, ale razem z nim padło dwudziestu jego ludzi. Z czyjej winy? Z winy tego zdrajcy Munoza. Będziemy brać jednego za dwudziestu? Co warte jest życie, Pani Generał? Każdy umiera i tu nie ma żartów. Umrzeć jest łatwo. Umrzeć przez powieszenie... Wszyscy ryzykujemy stryczek. Powieszono już setki cristeros. Nie, sama śmierć nie wystarczy. - Nie, nie! - wołali wszyscy. Pani Generał zdała sobie sprawę z grozy tej chwili. - Ty, Roberto, nie wiesz, co to są chłopskie wojska. Nie znoszą dyscypliny i łatwo odzyskują swobodę. Trudno jest je opanować i bardzo często najpotężniejszy nawet generał musi się ukorzyć i podporządkować swoim podwładnym. Pani Generał zrozumiała, że musi ustąpić, bo ludzie nie usłuchają jej w żadnym wypadku, jeżeli będzie obstawała przy ukaraniu Munoza po swojemu. - Co chcecie zrobić z tym człowiekiem? - spytała. - Pani Generał, Munoz wyłupił oczy trupowi generała Infante. To samo jemu zrobimy - odpowiedział Obrzynacz Uszu. - Zgoda - odpowiedziała Pani Generał, bo mniej już obchodziło ją to, co zrobią ze zwłokami. Ale Obrzynacz Uszu był najbardziej zawziętym człowiekiem na świecie. - Zrobimy to samo Munozowi - powiedział - z tym, że zrobimy to, zanim umrze. I tak spełni się to, co zapowiedział generał, kiedy go mieli powiesić: twoja śmierć będzie gorsza od mojej. - Tak, tak, na żywo! - krzyczeli ludzie jak oszalali. Munoz zaczął wyć i skomleć o litość. Pani Generał i Cornelio nie zareagowali. Żadne z nich nie było w stanie uratować Munoza, a mogli narazić swój autorytet na szwank. Żołnierze potracili głowy i mogli się zbuntować. Pociągnęłoby to za sobą rozprzężenie wojska i, co gorsza, utratę autorytetu Pani Generał. Znali ją jako zdecydowaną, silną, nieprzejednaną i byłoby niebezpieczne, gdyby w te jej zalety zwątpiono. Pani Generał zgodziła się na taką torturę. - Zgodziła się! - zawołałem, przerywając czaczy. - W takim razie już mi się ta kobieta nie wydaje taka godna chwały, skoro się zgodziła... - Pozwoliła - powiedziała głucho czacza. - Co więcej, rozumiała, że jeżeli się oddali, to zobaczą to, czego oglądać nigdy nie powinni: kobietę, istotę słabą. Została, więc ze swoimi ludźmi. I Obrzynacz Uszu dokonał swego dzieła. - Oślepił Munoza! - Rozpalonym żelazem. - Co za barbarzyństwo!- zawołałem - Co za bestie! - A która strona nie dopuszczała się w owym czasie różnych ohydnych czynów? - spytał doktor. - Niech będą przeklęte wszelkie ugrupowania. - Obwiniaj brak tolerancji, który spowodował wojnę. - Niech będzie, więc przeklęta nietolerancja. Ach doktorze, cóż to za barbarzyństwo. Czacza, skończ tę nikczemną historię. Co się stało potem? Powieszono Munoza? - Nie, bo już był ślepy. Wyrwał się ludziom, którzy go trzymali - powiedział Basilio - i krzycząc okropnie pobiegł w głąb Ogrodów. Chciałem za nim biec, żeby go choćby kulami dobić, ale Pani Generał odezwała się: Podtrzymaj mnie. Widziałem, że zrobiło jej się słabo, więc pomogłem jej wsiąść na konia. Jeden z naszych, Dimas, olbrzym z Salamanki, pobiegł za Munozem i słyszeliśmy, jak strzelał do niego. Dimas wrócił i opowiadał, jak położył Munoza trupem. Wtedy wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy do Piedras Coloradas, aby się upić. - Nie pobyli tam długo - kontynuowała Genoveva - bo wojna domagała się świeżych posiłków. Następnego dnia Pani Generał już nad sobą panowała. Nie okazywała niezadowolenia i widziała, że jej autorytet został umocniony. Zostawiła Cornelia z większością ludzi, między innymi z Obrzynaczem Uszu, i wróciła do Jalisco. - Wróciła do Jalisco ta okrutna bestia - zauważyłem. - Cóż to za potwór. - Już nie żyje - dorzuciła czacza ze smutkiem. - Nie potępiaj jej. I słuchaj: dla mnie jest w dalszym ciągu święta. - Na szczęście Kościół nigdy jej nie będzie kanonizował. I, Genovevo, żeby tego broń Boże nie usłyszał proboszcz. - Nie chodzę do niego do spowiedzi - powiedziała - ale do ojca Ledesmy, który był i pozostał cristero. Dlatego nadal żyje w górach. To jest prawdziwy kapłan. Strzelali doń w Celaya, a dotąd żyje. - Czacza! - zawołałem, bardziej niż kiedykolwiek przedtem zdumiony. - Roberto, jestem taka, jaka jestem. Nie gniewaj się. Skoro mnie nie rozumiesz, nie sądź mnie. - Niech będzie pokój - powiedziałem. I nie wiem, jaki diabeł kazał mi spytać: - Gdzie zabili Panią Generał? - W Morelia - odpowiedziała Genoveva, zamyślona. - Bo Basilio powiedział mi, że zabili ją w Zapotlan. - No, więc tam - odpowiedziała wzruszając ramionami. - Rząd zakazał, by gazety pisały o jej śmierci. Nie chciał alarmować przywódców, którzy skorzystali z amnestii, a potem jeden po drugim ginęli. - Basilio, krzyk, który wczoraj obaj słyszeliśmy przy basenie, przypominał ten, który wydał Munoz, kiedy go oślepiali? - spytałem. - Wczorajszy krzyk był zupełnie taki sam jak tamten. - Teraz już umiem sobie wszystko wytłumaczyć - zakończyłem. - Widzisz, czacza? Czemu ukrywałaś przede mną prawdę? Teraz już wiem, dlaczego biedna Zadumana odczuwa strach przed niewidomymi. Bez wątpienia przypomina sobie, że zdrajcę, który wydał Carlosa, oślepiono, i taka zbrodnia napełnia ją bólem i doprowadza do szaleństwa. Teraz już mogę otwarcie ubiegać się o jej rękę. Naprawdę ulżyło mi, gdy zrozumiałem tę dręczącą tajemnicę. Wszystko stało się jasne. Dusza tak czuła jak dusza Zadumanej musiała cierpieć wiedząc, że śmierć brata została pomszczona w sposób tak okrutny. Dramat Ogrodów Hrabiego, bestialstwo uzbrojonych ludzi, szczególnie Obrzynacza Uszu, niewiarygodny spokój Pani Generał i Cornelia, krzyk bólu i udręki nieszczęsnego Muńoza - wszystko to musiało wpłynąć na życie tej wyjątkowej kobiety i wycisnąć na nim piętno smutku na zawsze. Może ona chciała, by jej życie stało się przebłaganiem za zbrodnię? Tak, niewątpliwie z tego powodu Zadumana izolowała się i żyła mizernie w zrujnowanym majątku. Jej dusza była zraniona. Świat musiał jej się wydawać nieludzki, a każdy człowiek - potworem. Obraz męki Muńoza uciskał jej duszę do tego stopnia, że kiedyś (owego popołudnia, gdy po raz pierwszy odwiedziłem Plan de los Tordos), zapędził ją aż do koryta rzeki w poszukiwaniu śmierci w jej wezbranym nurcie. XVI Moja miłość rosła w miarę, jak poznawałem prawdę, i przeżywałem dni męczarni, gdy Zadumana znajdowała się między życiem a śmiercią. Doktor, moja kuzynka i Genoveva dokonywali cudów w czasie tych dwu tygodni niepokoju. Zadumana majaczyła. Ja chodziłem koło jej drzwi, których przestąpić mi nie pozwolono. Na zmianę przyjeżdżali po wieści parobcy z Plan de los Tordos. Ogarnął ich strach, gdy się z ust Fidela dowiedzieli, co wydarzyło się w Ogrodach, i nie mieli żadnych wątpliwości, że to krzyknął udręczony duch Munoza, sprowadzając chorobę na panienkę. Ich respekt dla mnie wzrósł, kiedy usłyszeli o mojej wizycie w Ogrodach. Basilio najżarliwiej okazywał mi swój podziw i ilekroć tylko potrafił wyzwolić się z niepokoju o zdrowie swojej pani, zbliżał się, by mnie zapewniać, że jego musiano by najpierw na kawałki porąbać, nim by go zmuszono do wejścia do Ogrodów w dniu 15 lipca. - Zauważył pan co? - pytał opanowany jakimś wewnętrznym lękiem. - Nic, prawda? Więc widzi pan, że to dusza w mękach wydała ten krzyk. Nie mogłem wyznać, że widziałem żebraków. Pamiętałem o radzie czaczy. Cóż by ci ludzie pomyśleli, gdyby dowiedzieli się, że w fatalną rocznicę rozmawiałem przed Ogrodami z niewidomym? Wywołałoby to u nich inne jeszcze wyobrażenia, nie mniej absurdalne, a na mnie patrzeliby ze strachem, Właśnie wiara Basilia i jego towarzyszy w siły nadprzyrodzone pozwoliła mi uporządkować myśli. - To był jeden z żebraków - pomyślałem. - Tylko któryś z nich mógł tak krzyczeć. Bo któż inny? - Rzuciłem Basiliowi pytanie, które samo cisnęło mi się na usta: - Basilio, czy Gustavo Munoz umarł? - Tak, tak, szefie. Dimas go uśmiercił. Był świetnym strzelcem i wystrzelał w niego cały magazynek. W tej chwili uczułem, że ciekawość ogarnia mnie znowu, i żeby ją zaspokoić, żeby dowiedzieć się wszystkich już bez wyjątku szczegółów, wysłałem list do przyjaciela mieszkającego w Guadalajarze, prosząc go, by opisał mi dokładnie okoliczności zamordowania Pani Generał. Jednocześnie robiłem dochodzenie, żeby zbadać, co się stało ze Skorpionem, ale w Santa Clara dowiedziałem się tylko, że człowiek ten zniknął z miasteczka dwa dni po pojmaniu Munoza, zostawiając swój bagaż w gospodzie. Nie miałem wątpliwości, że podczas kiedy Pani Generał wracała do Queretaro, któryś z jej ludzi, może sam Obrzynacz Uszu, zadał sobie trud, by zlikwidować Skorpiona. Ale po tym wszystkim uczułem, że sprawy te już niewiele mnie obchodzą. Dlaczegóż miała mnie teraz interesować śmierć Pani Generał, zniknięcie Skorpiona, barbarzyństwa Obrzynacza Uszu? Dla mnie pozostała jedynie Zadumana. Znałem już jej sekret, rozumiałem powód jej melancholii i widziałem ją uwolnioną od tajemniczej chmury, która trzymała ją poza moim zasięgiem, odległą i zakazaną. Była po prostu kobietą, już nie niedostępną boginią. Moja miłość płynęła spokojnym nurtem. - Genovevo - powiedziałem pewnego popołudnia na początku sierpnia - nie powinienem był przyjeżdżać do Santa Clara. - Żałujesz? - spytała, jeszcze nie wyzbyta swych obaw. - Nie powinienem był przyjeżdżać, czacza. Czy to jest miłość? Ten ogień, ta udręka? Uważałem się za szczęśliwego, żyłem spokojnie. Teraz w piersi czuję płomień. Jedną mam panią: Zadumaną. Genoveva ujęła gwałtownie moje ręce. - Ożenisz się z nią! - zawołała. - Ja ją kocham. A ona? - Miej wiarę. Ona cię pokocha, jeżeli dotychczas jeszcze nie pokochała. - Czy wyzdrowieje? - Z pewnością. Ślubowałam pójść na klęczkach od La Rumorosa aż do ołtarza św. Klary, żeby Zadumana wyzdrowiała. Położyłem rękę na jej ramieniu i spytałem: - A czy mogę jej powiedzieć, że widziałem ślepego człowieka w Ogrodach Hrabiego? Zmartwienie odmalowało się na twarzy Genovevy. - Spójrz - ciągnąłem dalej - jeżeli jej nie powiem, będzie zmuszona wierzyć, że to były siły nadprzyrodzone. Nie mogę przemilczeć wizyty w Ogrodach, bo parobcy, którzy już coś niecoś wiedzą, w końcu się wygadają. - Gdyby oni chcieli coś przed nią zataić, to Zadumana w lot by to odgadła - zgodziła się Genoveva. - Więc co mam robić? - Wymyśl coś, cokolwiek, ale nie mów, że spotkałeś ślepca, bo to zamiast wyjaśnić, jeszcze bardziej sprawy zagmatwa. - Czacza, a jeżeli Munoz przeżył? - Nie mów tego - zaprotestowała Genoveva, przestraszona. - Wydaje mi się, że lepiej jest wierzyć, iż jeszcze żyje, niż wyobrażać sobie historie z duchami. - Nie, Roberto. Nie mów tak. Ty tych rzeczy nie możesz rozumieć. Gdyby Munoz był jeszcze przy życiu, to minione lata upłynęłyby nadaremnie. Nic by się nie zakończyło, a Zadumana wróciłaby w przeszłość, która by ją tobie wyrwała i zabiła ją. - Ale czyż nie z ulgą usłyszałaby, że Gustavo nie zginął? - W żadnym wypadku. Popatrz: ona musi zerwać z przeszłością. Nie powinna się czuć związana przez nic i nikogo z życiem, które by ją od ciebie oddaliło. Nawet gdyby okazało się, że Munoz nie umarł, powinna w dalszym ciągu uważać go za nieboszczyka. Wierz mi: to, co trzeba zrobić, to zabić w Zadumanej przeszłość. Munoz nie żyje, musi być martwy. A ty zabierając stąd Zadumaną sprawisz, że dla niej umrze cała Santa Clara, La Rumorosa, góry, parobcy. - Przyszło mi na myśl coś lepszego niż całkowite zaprzeczenie - powiedziałem do czaczy. - Wierz mi. Czyż muszę opisywać męki, jakie znosiłem w te dni, gdy Zadumana była tak bardzo chora? Kiedy dowiedziałem się, że już nie groziło jej niebezpieczeństwo, słońce zaświeciło innym światłem. Deszcz mi nie przeszkadzał, ludzie byli ogromnie przyjaźni. Basilio stał się sympatycznym człowiekiem, a owa krwią nasiąknięta ziemia, ziemia bólu, stała się rajem. Drżały mi kolana, kiedy pozwolono mi wejść do sypialni Zadumanej. Wszedłem. Pochmurna pogoda tłumiła światło, pokój tonął w półmroku o perłowym odcieniu. W dzbanku stały stłoczone kwiaty. Moje spojrzenie napotkało promienny uśmiech. Jej uśmiech. - Dzień dobry - powiedziała do mnie Zadumana. Jej głos, jej głos. Jakaż kobieta miała w swym głosie tę barwę złagodzoną łzami? Lecz czy istniała jakaś inna kobieta? Wszystkie były cieniami: jedna Zadumana była rzeczywista. Tego dnia prawie nie-rozmawialiśmy. Doktor dbał o to, by nie pozwolić Zadumanej się zmęczyć. Wyszedłem z alkowy pijany szczęściem dla mnie stworzonym, pierwszym szczęściem, które na świecie znalazłem. Obsypałem podarunkami parobków, którzy przyjechali z Plan de los Tordos, rozmawiałem z Basiliem, upiłem ascetycznego Irenea. Nastały piękne dni. Tydzień później przyprowadziłem z Santa Clara zespół muzykantów, specjalistów od smyczkowych serenad, i kazałem im wejść do ogródka kalwaryjskiego i podejść do okna Zadumanej. Przed żelazną kratą zagrali stare romantyczne melodie. Następnego dnia, kiedy wszedłem do sypialni Zadumanej, zastałem wokoło łóżka duże zgromadzenie. Czekali na mnie moja ciotka, która po raz pierwszy wyszła ze swojego pokoju, kuzynka, ksiądz proboszcz, doktor i czacza. - Jakże śmiałeś obudzić Zadumaną? - spytał doktor surowo. Wszyscy byli wzburzeni. Tylko Zadumana milczała. Zbliżyłem się z uszanowaniem i prosiłem o przebaczenie, że przerwałem sen. - Był pan bardzo uprzejmy - powiedziała, wyciągając do mnie rękę, którą ośmieliłem się pocałować. Po raz pierwszy dotykałem wargami jej skóry. I żyłem dalej... Patrzyłem, jak dni przychodziły i mijały. Dwunastego sierpnia mogliśmy przenieść rekonwalescentkę do ogródka. Na trzech krzyżach na górce malowało się ranne słońce, torujące sobie drogę przez warstwy chmur. Słyszeliśmy huk rac pękających w zagajniku, zapowiadających święto patronki miasteczka. Łańcuch gór olbrzymiał na horyzoncie swym zębatym profilem. Woń róż unosiła się znad wysypanych piaskiem dróżek i kwietników obramowanych cegłą. - Zerwij dla Zadumanej najpiękniejsze róże, jakie tylko znajdziesz - nakazała mi ciotka. Obszedłem, więc ogród układając bukiet, aż dotarłem do furtki wychodzącej na szosę do Agua Zarca. Usłyszałem wtedy po drugiej stronie ogrodzenia szelest, który się powoli oddalał. Nie mogłem sobie wytłumaczyć, dlaczego ów ledwie słyszalny szmer tak mnie zaniepokoił. Może, dlatego, że ta furtka przypomniała mi, iż przez nią właśnie wszedł Gustavo Mufioz, żeby wpaść w pułapkę. Miałem klucz, prędko go przekręciłem i stanąłem na polu. Zobaczyłem zagon rozciągający zielony kobierzec na drugą stronę rowu irygacyjnego. Między polem a parkanem ogródka, na ścieżce prowadzącej do szosy stał obdarty mężczyzna, żebrak, który odwrócił do mnie obandażowaną głowę. Był to beznosy, którego przedtem spotkałem przed Ogrodami Hrabiego. Bez słowa wyciągnął do mnie kapelusz. Ogarnęło mnie nagłe oburzenie. - A pan, co tu robi? - spytałem żebraka. - Co łaska - odezwał się, utkwiwszy we mnie pełne złośliwości oczy. Zdołałem się opanować. - Proszę - powiedziałem, rzucając mu monetę do kapelusza. - Gdzie pan zostawił niewidomego, który był z panem w górach? - Poszedł - odpowiedział spokojnie. - Jak się ten człowiek nazywa? - spytałem, pokazując mu srebrny pieniądz. Na ustach beznosego zarysował sie nieludzki uśmiech. - Nie wiem. - Gdzie go pan poznał? - W górach. - To nie pański przyjaciel? - Nie mam przyjaciół. W jego słowach zawarta była jakaś groźba. - Przyszedł pan na święto do miasteczka? - Święta są dla żebraków dobre - odpowiedział. - A dlaczego chodzi pan tą ścieżką? - Chciałem zerwać tych kilka brzoskwiń - odpowiedział, wskazując na gałąź z brzoskwiniami wyrastającą ponad parkan. - Weź, ile chcesz. Nie byłoby lepiej, byś poprosił, a nie kradł? Bo choć jesteś żebrakiem i bez nosa, to tu są ludzie, którzy gotowi są na to nie zważać i dać lanie przychwyconym na kradzieży. - Beznosy uśmiechnął się. - Już wiem, kim oni są - powiedział odwracając się i odszedł nie zabierając brzoskwiń. Pozostałem z niejasnym przeczuciem niebezpieczeństwa, porażki. Już mi się ranek nie wydawał tak piękny. Wróciłem do ogrodu, zamknąłem furtkę i poszedłem w kierunku miejsca, gdzie przebywała Zadumana w towarzystwie ciotki, Jovity i czaczy. Słońce padało na jej spódnicę, a jej głowa leżąca na oparciu rozkładanego łóżka spowita była złotawą aureolą, która błyszczała w białym dniu. - Będę jej bronił przeciwko wszystkim - powiedziałem do siebie, nie wiedząc, dlaczego tak mówiłem. Rozumiałem dobrze, że jeżeli Zadumana wyjdzie za mnie, to będę ją musiał zabrać daleko od tamtej ziemi, na której bez końca wyrastały widmowe postacie. Zadumana wyczuła stan mojego ducha i spytała: - Co się z panem dzieje? - Nic. Absolutnie nic - odpowiedziałem. Ale ona nie wierzyła. Przeczuwałem, że pragnie, by jej pozwolono porozmawiać ze mną o tym, co cztery tygodnie wcześniej wydarzyło się w Ogrodach Hrabiego, i cieszyłem się, że czuwanie Genovevy opóźniało ten nieprzyjemny moment. Spotkanie z beznosym żebrakiem rozumiałem jako zapowiedź nieoczekiwanego epilogu, rozmyślałem, więc o korzyści poinformowania o wszystkim jedynego człowieka, który w mojej opinii był zagrożony: Basilia. Niemniej milczałem, bo wszystko wydawało mi się niewyraźne i aby nie prowokować wybuchu okrucieństwa barbarzyńskiego zarządcy. Następnego dnia bardzo wcześnie zbudziło mnie strzelanie rac. Nieprzerwane dzwonienie zapowiadało uroczystość św. Klary z Asyżu. Kiedy wyszedłem na patio, było ono ozdobione girlandami róż. Prawie wszyscy parobcy z Plan de los Tordos byli w La Rumorosa. Palili się do zabawy i przyjęli bez protestu pieniądze, które im rozdałem. Po śniadaniu wziąłem bryczkę i kazałem się zawieźć do miasteczka, na probostwo, gdzie poprosiłem o widzenie się z księdzem biskupem sufraganem, który przyjechał, aby przewodniczyć uroczystościom. Nazwisko mojej ciotki w sferach kościelnych bardzo szanowane, służyło mi za paszport. Sufragan przyjął mnie w ogródku proboszcza, mogłem go, więc prosić, by zwolnił Genovevę ze ślubowania, że na klęczkach przyjdzie z La Rumorosa. - Czy pani Genoveva chce postradać życie? - spytał mnie z uśmiechem biskup, pamiętający czaczę jako znakomitą kucharkę. Zamienił jej pokutę na inną, a ja pożegnałem się zadowolony, że sprawię czaczy niespodziankę. Wolałem nie zostawać na sumie, przestraszony tłumem, który się tłoczył w świątyni, i wyszedłem na skwer, gdzie rozlegały się już dzwonki tańczących. Zawsze odczuwałem jakieś dziwne przygnębienie na widok tańców indiańskich. Ich monotonny, nie kończący się rytm odbierał mi wesołość. Koło błyszczących w słońcu wież kościoła Św. Klary poczułem, że uciska mnie dawny niepokój, mimo iż wokół mnie potrząsano pióropuszami. Dźwięki gitar zrobionych ze skorup pancernika unosiły się nad dzwonieniem tamburynów. Zbliżyłem się do jednej z tańczących grup i patrzyłem, jak Indianie tańczyli bez znużenia wśród wirowania wstążek, spódniczek i połysku lusterek. Moją uwagę zwróciły zduszone śmiechy. Tuż obok stał Esteban z Fidelem. - Panie - odezwał się do mnie Fidel - widział pan Basilia? Spełnia obietnicę daną w intencji wyzdrowienia panienki. Wskazał na tańczącego, w którym rozpoznałem Basilia. Zarządca nie zadał sobie trudu, by się odświętnie ubrać, i jedyną rzeczą, którą zrobił, żeby się nieco zamaskować przed wzrokiem nieprzyjaciół (a widzieli go, jak zwycięsko wjeżdżał do miasteczka), było nałożenie sobie ogromnego nosa z kartonu. Tańczył w tym samym rytmie, co Indianie, utkwiwszy wzrok w bruku i potrząsając dwoma tamburynami. - Wygląda jak Indianin - odezwał się Fidel, który był zawsze dumny ze swoich hiszpańskich dziadków. Przez dłuższą chwilę przyglądałem się tańcowi, ale nie miałem ochoty śmiać się z zarządcy. Tłum falował koło mnie. Nagle zauważyłem, że jeszcze ktoś inny śledził z wielkim zainteresowaniem ruchy Basilia. Dwa kroki ode mnie stał człowiek, którego rozpoznałem natychmiast: beznosy żebrak. Oczy mu płonęły, usta o wąskich wargach drżały w drobnych skurczach. Tchnienia nienawiści poruszały strasznymi otworami na miejscu jego nosa. - Dlaczego ten człowiek nienawidzi Basilia? - pytałem siebie. Przypatrując się beznosemu zrobiłem odkrycie, które sprawiło, że na kilka sekund skamieniałem. Żebrak był nie tylko bez nosa, ale także nie miał uszu! Nie było wątpliwości, bo bandaże, które przykrywały całą jego głowę, obsunęły się nieco i ukryte okaleczenie stało się widoczne. Niby błyskawica poraziło mnie podejrzenie: Basilio! A ten beznosy to był... Nie chciałem, by pozostała najmniejsza wątpliwość, i cofając się szukałem, kto by mi mógł pomóc wyjaśnić całą tę zagadkę. W jednej z bram zobaczyłem opartego o filar pijaczka zwanego Pipitillas, jednego z tych nieszczęśników, którzy spoglądają jak na boga na każdego, kto może zafundować im kieliszek. Podszedłem do niego z zapytaniem, czy nie miałby ochoty zarobić peso. - Czy trzeba zanieść, jaki liścik miłosny? - spytał poweselawszy. - Do tego pański wierny sługa nadaje się najlepiej. - Nie, Pipitillas - odpowiedziałem. - Chcę, by pan podszedł do jednego takiego beznosego, koło którego przystanę, i powiedział do niego z nagła: Skorpion. - Za peso mogę mu więcej nagadać - zgodził się Pipitillas. Szedł za mną potulnie, a kiedy zobaczył mnie obok okaleczonego mężczyzny, podszedł do niego ostrożnie. - Skorpion - odezwał się do niego mocnym głosem. Beznosy wzdrygnął się i gwałtownie się odwrócił. Jego ręce już się zaciskały na szyi przestraszonego Pipitillasa, kiedy zobaczył mnie. Zrozumiał i cisnąwszy mi wściekłe spojrzenie, zniknął w ciżbie. - Uf, jak się uniósł! - zauważył Pipitillas. - Czy to ten Skorpion, który chodził i żądlił tutaj z federalnymi? - Ten sam i to, co najlepszego może pan zrobić, to zachować sekret - odpowiedziałem i dawszy mu peso odprawiłem. Utorowałem sobie przejście między świętującymi i skierowałem się do Perły Orientu na kieliszek. Musiałem się napić, żeby się pozbyć wrażenia, jakie wywarło na mnie świeżo dokonane odkrycie. Skoro beznosy był Skorpionem, to jego ślepy towarzysz był... Ale mógłże to być...? - zapytywałem siebie, zatrzymując się w bramie. Mógłże to być Muńoz? Ależ tak, tak! A krzyk usłyszany wtedy przy Basenie Śpiewaków był czymś więcej niż makabrycznym figlem, był groźbą, zapowiedzią niebezpieczeństwa. Nie wstąpiłem już do lokalu, lecz obszedłem miasteczko, pragnąc spotkać żebraka. Do południa przemierzałem ulice zatarasowane szopami, kramami z owocami i fajansem, budami gier i powodzią pątników. Przynaglała mnie obawa, że nad Zadumaną zawisło jakieś niebezpieczeństwo, choć pocieszałem się, że najbardziej zagrożony byłby jeden z oprawców, Basilio, a nie niewinna siostra generała Infante. I być może także Coraelio. Kiedy tak się uwijałem, zastało mnie południe. Zjadłem obiad w zaprzyjaźnionym domu, w którym dziewczęta natrząsały się ze mnie, że się trzymam z dala od Santa Clara, a kiedy zaczęło się zmierzchać, skierowałem się ku miejscu, skąd prowadziła szosa do La Rumorosa. Przy fontannie Angeles spotkałem Fidela, trzymającego za uzdę mojego konia. Dosiadłem go, dałem parobkowi pozwolenie, by pozostał na odpuście, i powróciłem do La Rumorosa. W połowie drogi spotkałem Basilia, który się umył i przebrał w miasteczku w domu jednego ze swych dawnych towarzyszy i wracał do La Rumorosa. Jedynym znakiem zmęczenia był czerwony kolor jego blizny. Pozdrowił mnie serdecznie. Kiedy mu gratulowałem uzdolnień tanecznych, uśmiechnął się. - I nim upłynie rok, szefie, znowu zatańczę, kiedy pan się będzie żenił z panienką. Zastanawiałem się, czy miałoby sens powiadamianie go o moim odkryciu. - Basilio - odezwałem się - czy jest pan pewien, że Muńoz nie żyje? - Absolutnie, szefie - odpowiedział zdziwiony moim pytaniem nie w porę. - Dimasowi nie mógł się wymknąć. - A Skorpion? - Tego to już nie wiem, szefie. Kłamał? Byłem zmęczony tyloma wykrętami i postanowiłem zaatakować wprost. - Niech pan będzie ostrożny, Obrzynaczu Uszu. Basilio zawył, wyprostował się jak pajac na sprężynie. Zanim zdołałem się obronić, ucapił moją lewą nogę i jednym pociągnięciem wyszarpnął mnie z siodła i rzucił na ziemię. Na szczęście spadłem w błoto. Ból sprawił, że oprzytomniałem. Kiedy zrozumiałem, co się działo, już leżałem na plecach, a Basilio wydając dzikie okrzyki siedział mi na piersi i równocześnie wywijał mi sztyletem koło gardła. Śmierć zaglądała mi w oczy owego wieczora. Nie ośmieliłem się poruszyć i patrzyłem, jak Basilio, usiłując nie dać się ponieść furii, oddalał i przybliżał na przemian ostrze sztyletu do mojego ciała. Ten dzikus nigdy jeszcze nie wydał mi się tak przerażający. Nagle porwał się na nogi i zniknął. Usiadłem oszołomiony, ze straszliwym bólem w ramieniu. Kiedy umysł mój stał się jasny, ogarnął mnie wielki gniew i wstawszy chciałem iść odszukać Basilia. Ale na próżno przeszedłem szosę, na darmo wypytywałem odpustników, pijanych niemal wszystkich o tej porze. Nie mogłem znaleźć Basilia i zajechałem do La Rumorosa ogarnięty jakimś ogromnym żalem. W domu czekała mnie wiadomość, która kazała mi zapomnieć o łotrostwie Basilia. Zadumana odjechała do Plan de los Tordos. - Nie mogliśmy jej zatrzymać - tłumaczyła mi czacza. - Jedyna rzecz, jaką zdołaliśmy na niej wymusić, to żeby nie jechała konno. Odwiózł ją Ireneo dwukołowym powozikiem. Wtedy zrozumiałem, jakie miejsce zajmowała Zadumana w moim życiu. La Rumorosa wydała mi się bez niej smutna, pozbawiona swej duszy. Nawet w najgorsze dni choroby Zadumanej stary dworek nie był tak smętny. Promienie słońca padające skośnie na patio nie błyszczały dawną wspaniałością. Wszystko zdawało się przyćmione, a z kwiatów, z ciszy dworku, z przytłumionego lamentu odpustu unosiła się jakaś nieuchwytna tęsknota. Czułem się osamotniony i po raz pierwszy samotność zaczęła mnie przerażać. Świszczący wiatr od gór napełniał mnie niepokojem. - Genovevo - przemówiłem, kiedy nastała noc - jutro rano pojadę do hacjendy. Pewność ujrzenia Zadumanej następnego dnia przyniosła mi pociechę. Odzyskałem pogodę ducha i przypomniałem sobie, że trzeba powiadomić czaczę o odpuście, który jej dał sufragan. Genoveva protestowała tylko formalnie, bo w rzeczywistości przerażała ją perspektywa przejścia aż do kościoła parafialnego na kolanach. - Pojutrze monsignor przyjedzie na obiad, to mu podziękuję - oznajmiła. - Ale wiesz, będę musiała tę sprawę omówić z ojcem Ledesmą. - Czyżby prosty kapłan miał większy autorytet i wiedzę od twojego biskupa? - spytałem. - Sufragan jest biskupem, ale ojciec Ledesma to święty - odpowiedziała. - Tu robimy to, co on mówi, ani mniej, ani więcej. Wzruszyłem ramionami i poszedłem do swego pokoju. Już się miałem położyć, kiedy usłyszałem, że ktoś puka do mojego okna. Zgasiłem światło i zbliżywszy się ostrożnie do okna wyjrzałem na zewnątrz. - Szefie - odezwał się cicho Basilio. - A, to ty, kanalio! - zawołałem - Poczekaj, to wyjdę dać ci nauczkę za ten podstępny atak na mnie! - Szefie, szefie - błagał - posłuchaj pan przez chwileczkę. Otwórz okno, byś dobrze słyszał. - Czego, u diabła, chcesz!? - zawołałem, otwierając okno. - Szefie, jestem zrozpaczony. Przysięgam na matkę. Przysięgam. Zaślepiło mnie, szefie. Ale to pańska wina. Dlaczego mnie pan znieważył? - Znieważyłem, niegodziwy zdrajco, bo nazwałem cię imieniem, pod którym cristeros ciebie znali? - Nie jestem Obrzynaczem Uszu, szefie. Niech mi pan wierzy. Skąd pan wziął taki pomysł? Dlatego mnie zaślepiło. Co pan chce, bym zrobił, żeby mi pan wybaczył? Jego głos mnie wzruszył. Ale czyżby kłamał zaprzeczając, że jest Obrzynaczem Uszu? Dlaczego więc Skorpion patrzył na niego z taką nienawiścią? - Pan naprawdę nie jest Obrzynaczem Uszu? - Naprawdę, szefie. Poczułem się uspokojony. - Tym lepiej, Basilio. W takim razie ma pan moje przebaczenie. Pan jest wariat i prostak jak rzadko, kto. Ale zgadzam się, że to, co się stało, stało się z mojej winy. A teraz niech pan słucha. Jak pan zobaczy człowieka bez nosa, to ostrożnie. - Bez nosa? - spytał cicho. - Bez nosa i bez uszu. - Widział pan takiego? - Na odpuście. - A on mnie widział? - Basilio, mówię to wszystko po to, żeby się pan miał na baczności i żeby pan strzegł panienki. Ale nie po to, by pan popełnił jakąś zbrodnię. Zrozumiano? - Tak jest, szefie - odpowiedział pokornie. - Nie chcę już więcej słyszeć o żadnych potwornościach. A teraz poproszę, by ci otworzyli bramę. Jutro wróci pan na hacjendę. Panienka już jest w Plan de los Tordos. - Jadę w tej chwili - zdecydował Bazyli. Tak też się stało. Wszedł tylko, by osiodłać konia, i bez zwłoki ruszył ku hacjendzie. Patrzyłem na jego wyjazd z przyjemnością, bo uważałem, że Zadumana będzie bezpieczniejsza, kiedy jej dziki zarządca będzie przy niej. XVII Tak jak postanowiłem, pojechałem do Plan de los Tordos następnego dnia. Nim ruszyłem do hacjendy, obszedłem kramy, które w miasteczku budowano i kupiłem podarunki dla Zadumanej i jej ludzi. Choć bardzo dokładnie obejrzałem skwer i ulice, nie spotkałem ani beznosego, ani jego towarzysza, i spokojniejszy już powróciłem do La Rumorosa. Tam wsiadłem na konia i wziąłem kierunek na rezydencję Zadumanej. Tym razem towarzyszył mi Fidel, któremu zleciłem prowadzenie muła z podarunkami. Droga była nieomal sucha, tak, że łatwo przepra­wiliśmy się przez bród. Okres deszczów przywrócił ziemi radość, czułem się więc szczęśliwy jadąc wśród uprawnych pól, gdy nade mną szybowały ptaki. Blisko Plan de los Tordos między drzewami pirules zjawił się Esteban i powitał nas. - Co tu robisz? - spytałem widząc, że ma na ramieniu strzelbę. - Basilio postawił czaty na wszystkich drogach, panie - odpowiedział Esteban z ożywieniem zdradzającym, jak bardzo powrót do życia z przodami był po jego myśli. Spodobały mi się środki ostrożności, które zabezpieczały Zadumaną od złych zamysłów beznosego. Pożegnawszy Estebana, jechałem dalej. Trudno wyrazić radość, która mnie ogarnęła, gdy wjeżdżaliśmy na ostatnie wzgórze i zobaczyłem mesetę, a w oddaleniu, u stóp gór, wypalony dom Zadumanej Nad drogą ćwierkały wróble. Bydło pasło się zaszyte w trawach, a słońce sprawiało, że drgał horyzont. Bodąc konia, skierowałem się kłusem ku domo­wi, za którym falowały korony drzew. Kobiety i inwalidzi wyszli mi na powitanie hałaśliwie i próbowaji pomóc mi zsiąść z konia. Pozostawiając Fidelowi rozdział podarunków, wziąłem paczuszki dla Zadumanej i poszedłem ku drzwiom, w których ukazał się Basilio Nigdy nie widziałem zarządcy bardziej usłużnym. Usunął się w mig, bym mógł przejść do sypialni Zadumanej. Była to prawdziwa cela klasztorna i jej surowość zrobiła na mnie wrażenie. Kąt zajmowało małe żelazne łóżko pod opieką drewnianego krucyfiksu. Nie było lustra ani szafy, ani żadnego delikatnego mebelka, które spo­tkać można w pokojach kobiecych. Kufer z ciężkimi okuciami i krzesło ze sznurkowym siedzeniem dopełniały całego umeblowania. Wolałbym tu znaleźć jakiś szczegół powabny, jakąś kobiecą robótkę, która by złagodziła niepokojącą mnie klasztorną surowość. To było coś więcej niż ubó­stwo, to była rezygnacja. Ale głos Zadumanej odciągnął mnie od moich myśli. Zbliżyłem się żywo do metalowego łóżka i zacząłem robić Zadumanej wymówki z powodu ucieczki z La Rumorosa. - Niech pan usiądzie - poprosiła i dodała: - Nie zaznałam spokoju w La Rumorosa wiedząc, że tu wszystko pozostało opuszczone. - To jest tylko wymówka - odpowiedziałem. - Ludzie pani słuchają nie­zależnie od tego, czy jest pani w swoim pokoju, czy w miasteczku. Zacząłem się śmiać. Dodałem: - Nie powie pani chyba, iż spoufaliłem się do tego stopnia, że robię pani wymówki. Ona też się zaśmiała, a ja się ożywiłem słysząc jej szybki, jakby uciekają­cy śmiech, który sprawiał, że Zadumana stawała się inną kobietą. - Niech pan wyjdzie z pokoju i zechce zawołać Lucie, by mi pomogła się ubrać - powiedziała. - Nie znoszę łóżka i chcę skorzystać z pięknego słońca, które widzę przez okno. Usłuchałem i poszedłem do saloniku, by tam poczekać. Stamtąd Zaduma­na kazała mnie zawołać, kiedy mogła już wyjść na korytarz. Szła wspierając się na Lucii, a ja nie miałem odwagi podać jej ramienia. Szedłem za nią do ogrodu, do altanki, w której piliśmy kawę w czasie mojej drugiej wizyty w hacjendzie, i oboje zdziwiliśmy się, że z rabat zniknęły chwasty, fontanna była czysta i naprawiona, a drewniany stolik nakryty nowym obrusem w kratkę. Na nim stało pudełko pełne cukierków. - Skąd ten niespodziewany luksus? - spytała Zadumana. - To od nas wszystkich, panienko - powiedziała Lucia, zaczerwieniona i rada. - Żebyście się oboje lepiej tutaj czuli - dodała szybko. Byłem gotów uściskać biedną dziewczynę, która zdradziła w ten sposób, co myśleli ludzie Zadumanej o tym, że ona i ja byliśmy razem. Lucia wyszła, zostawiając Zadumaną na żelaznej ławce. - Jaki lśniący dziś ogród! - zawołałem siadając. Słońce obficie padało na altankę, a Zadumana chłonęła je z przyjemnością. Nie słyszeliśmy tym razem szelestu gadów, które w czasie poprzedniej wizyty zamącały spokój ogrodu. Wyczuwając, że Zadumana pragnie mnie o coś py­tać, próbowałem jej pomóc powiadamiając, że Cornelio postanowił zjechać do Santa Clara, jak tylko otrzyma wiadomość, że wyzdrowiała. - Jaka to będzie radość oglądać naszego zakonnika - powiedziała Zadumana. - Tylko pan mógł zobowiązać go do opuszczenia jego klasztoru. Opowiedziałem o wizycie w Piedras Coloradas i wywołałem uśmiech na jej ustach, gdy mówiłem o tym, jak to ci uzbrojeni w karabiny zakonnicy od­prawiali modły na sygnał trąbki. - Widzę, że ta podróż sprawiła panu uciechę - powiedziała. Doszliśmy do drażliwego momentu i próbowałem ułatwić rozmowę na ten temat. - Jak tam jechałem, to owszem, miałem wiele przyjemności. Ale w drodze powrotnej było inaczej. Niech pani sobie przypomni, w jakim strachu uciekaliśmy stamtąd! - Jak pan myśli, kto krzyknął w Ogrodach Hrabiego? - spytała powoli. - Wyłożę pani moją teorię - odpowiedziałem, kłamiąc bez zastanowienia. - Albo dokładniej: moje teorie. Basilio opowiedział pani i Genovevie o męczeństwie Munoza. Genoveva mnie to opowiedziała. W ten sposób było nas czworo, pięcioro, jeżeli liczyć Fidela, którzy po Ogrodach spodziewali się tylko najgor­szego, gotowi przerazić się, przesadzić i przekręcić wszystko w tym stanie nerwów. Jakikolwiek hałas czy tylko kamień wpadający do basenu, świst wiatru w ruinach, krzyk drapieżnego ptaka, psota jakiegoś pasterza, który uciekł widząc mnie powracającego, mógł wtedy odebrać nam rozum. Basilio twierdzi, że krzyk był identyczny z tym, który kiedyś wydał Muńoz, a my, którzyśmy go nie słyszeli, uwierzyliśmy w to bez trudu. - Nic pan w Ogrodach nie znalazł? - Znalazłem, ale już poza Ogrodami, pasterza, który umknął na mój widok - powiedziałem z przekonaniem. - To on musiał krzyknąć. Pewnie zna histo­rię tego, co zaszło w pobliżu basenu. - To musiało być to - zgodziła się. Widać było, że moje tłumaczenie ją uspokoiło. Zjadła kilka cukierków i mówiła o rzeczach błahych. - Jeżeli Cornelio dotrzyma obietnicy, że zejdzie z gór do miasteczka - po­wiedziała do mnie później - ujrzymy go z przyjacielem, którego dosłownie uwielbia: z ojcem Ledesmą. - Kim jest ten ksiądz, który ma taki wpływ na czaczę? - spytałem. Zadumana wtajemniczyła mnie w najważniejsze szczegóły historii niezłomnego kapłana. Ojciec Ledesma był kanonikiem w Leon i nie chciał opuścić kraju, kiedy wybuchły prześladowania. Został kapelanem cristeros i znalazł się w grupie osób, które miały być rozstrzelane w Celaya. - Ale Bóg go uchował - powiedziała Zadumana z zapałem. - Wyzdrowiał i wrócił do obozu. Daleki był od pójścia w ślady arcybiskupa Guadalajary, który pozostał w swej archidiecezji, ale odsunął się zarówno od władz federalnych, jak i od cristeros, ograniczając się do wypełniania swoich obowiązków w podziemiu. Ojciec Ledesma brał udział w bitwach i udzielał rozgrzeszenia pod ostrzałem karabinów maszynowych. Dla niego ta wojna była krucjatą i poczuł się dotknięty, kiedy podpisany został pokój. Odmówił powrotu do zgromadzenia i mieszka we wioskach, w których to­czyły się walki, podnosząc ducha, żyjąc z jałmużny, i takim się cieszy poważa­niem, że władze kościelne nie ośmieliły się podporządkować go sobie. Re­spektuje dogmaty i żyje życiem bardzo świętym. Nie usłuchałby jednak rozka­zu, by się zamknąć na jakimś probostwie. - Chciałbym go poznać. Genoveva stawia go wyżej od biskupa sufragana. - To nasz najwyższy autorytet. Robimy, co on nam każe. Wystarczy mi go zobaczyć, a zaraz staję się miękka jak jedwab. - Gdzie go pani poznała? - W Guanajato. - Nikt mi dotychczas nie opowiedział o pani życiu w czasie wojny - zauważyłem. - Bo było to życie bez szczególnych wydarzeń - odpowiedziała głosem, który stał się głuchy. - Większą część wojny spędziłam w Guanajuato, sama, obawiając się ciągle złego traktowania przez rząd. Musiałam opuścić dom i zmienić nazwisko. To nie było bardzo bohaterskie, prawda? - dodała bez uśmiechu. - Cóż innego mogła pani zrobić? Zasłużyć na kulę jak pani służąca Lucia albo na wrzucenie do rzeki jak pani Ursula? - Mogłam pomagać tak jak czacza... I trochę pomagałam. - Tak właśnie sobie wyobrażałem. - Przewoziłam rozkazy, gazety... amunicję. Kiedy Carlos zginął, przeniosłam się do San Luis Potosi, gdzie generał Cedillo nie ruszał katolików. Jak skończyła się wojna, przyjechałam do La Rumorosa, zebrałam ludzi, którzy walczyli pod komendą Carlosa i nie mogli wrócić do Jalisco ani nie chcieli być zakonnikami Cornelia, i z nimi powędrowałam do Plan de los Tordos, gdzie przy ubóstwie moich biedaków i przy moim braku doświadczenia możemy wypasać tylko bardzo niewielkie stado krów. Zmogłem pragnienie, by zaofiarować jej pomoc. Nie przyszła jeszcze pora na wyznanie miłości. Kiedy po południu wracałem z Fidelem do La Rumorosa, długi zmierzch oglądał mnie promieniejącego szczęściem. Nie było już w życiu Zadumanej tajemnic. Wszystko zostało wytłumaczone, wszystko było jasne i czyste. Nic już nie stało na przeszkodzie, by rozkochać w sobie pannę Infante. Zajechałem do La Rumorosa pijany ze szczęścia, pragnąc go wszystkim udzielić. Ani dnia następnego, ani na trzeci dzień nie mogłem pojechać do Plan de los Tordos. Nazajutrz zaprosił mnie do udziału w przyjęciu biskup sufragan i wydało mi się czymś nieprzyzwoitym niestawienie się. Bo zawsze jest miło brać udział w poczęstunku, które w La Rumorosa przygotowuje Genoveva dla jakiegoś monsignora. Nigdy moja dobra czacza tak się nie stara w kuchni, jak kiedy zaproszone są sutanny. Zostałem, więc i zabawiałem się, drażniąc sufra­gana opowiadaniem, że czacza ciągle jeszcze czeka na orzeczenie księdza Ledesmy w sprawie zamiany pokuty. Zdziwiłem się jednak, kiedy biskup in partibus z Cesarei odpowiedział, że nawykł do tego, iż cristeros przekładali nad jego orzeczenia sądy księdza powstańca. Dzień później również nie mogłem odwiedzić hacjendy, bo doktor López zaprosił mnie do swojej posiadłości Las Calabazas. Pochłanialiśmy pod drze­wami wyborną pieczeń z rożna i było już późno, kiedy wracaliśmy do Santa Clara. Nie oglądanie Zadumanej przez dwa dni napełniło mnie melancholią, więc kiedy zbliżyliśmy się do miasteczka, pozwoliłem koniom i wozom oddalić się, a sam krążyłem wokół Santa Clara dróżkami, które to wchodziły między pola uprawne, to znowu zbliżały się do Santa Clara, aż w końcu stały się podmiejskimi ulicami. Zaczął padać drobny deszcz. Ciemnozielone pola kukurydzy z podniesionymi lancami otaczały miasteczko. Wieże wśród drzew wynosiły w górę krzyże, rysujące się na poszarzałym niebie. Muzyka karuzel dolatywała mnie falami, a z nią zgiełk tłumu. Koń mój biegł szybko wzdłuż muru z adobe w samotnym pustkowiu i już dobiegał do grupy drzew pirules, kiedy usłyszałem wystrzał, a w lewym ramieniu poczułem palenie. XVIII Koń stanął dęba, więc pozwoliłem mu biec ku laskowi, pod którego osło­ną wydobyłem pistolet. Nie zobaczyłem nikogo ani na pustkowiu, ani za mu­rem. Na pole kukurydzy padał drobny deszczyk. Ukłułem konia ostrogami i przegalopowałem obok muru z adobe. Na rogu zaułka znalazłem stary słomkowy kapelusz, brudny i zniszczony, który natychmiast poznałem: był to kapelusz Skorpiona. Ten żebrak chciał mnie zabić. Donosiciel, szpieg, towarzysz Muńoza niena­widził mnie, i nie tylko Cornelio i Basilio byli w niebezpieczeństwie, ale ja także wystawiony byłem na nie jedynie dlatego, że odkryłem jego obecność w naszym sąsiedztwie. Pałając gniewem, przeszukałem pobliskie uliczki, zajrzałem do oko­licznych domów i na podwórza osłonięte parkanami, ale żadnego innego śladu beznosego nie znalazłem i pełen złości musiałem zawrócić do La Rumorosa. Ramię było zaledwie muśnięte i nie chciałem o tym mówić w domu, ogra­niczając się do nakazania Ireneowi, by przedsięwziął pewne środki ostrożności i nie ufał żebrakom. Mój sen był jednym pasmem koszmarów. Kiedy zbudzi­łem się rano, oznajmiłem ciotce, Jovicie i czaczy moje postanowienie niezwlekania dłużej z oświadczeniem się Zadumanej. Widząc ich niezwykłą radość, sądziłem, że oszalały, ale muszę przyznać, że sam czułem się rozgorączkowa­ny na myśl, że wreszcie wyznam Zadumanej swoje uczucia. O dziesiątej wsiadłem na konia wymuskany bardziej od dandysa i wyru­szyłem w towarzystwie Fidela, któremu z okazji tego dnia pozwoliłem ubrać się w strój jeździecki noszony przez Cornelia, kiedy był młody. Fidel przedefilował przed mieszkańcami La Rumorosa bardziej nadęty niż paw, nie rozmawiając z nikim i podzwaniając ostrogami z Amozoc. Zuchwalec zaproponował mi nawet, byśmy przejechali przez Santa Clara, zanim ruszymy do Plan de los Tordos, ale rzecz jasna, odrzuciłem jego propozycję i zmusiłem go do jazdy wedle mego planu. Kiedy skończyła się droga, widok pól znów pociemniałych od zachmurzo­nego nieba przywołał mi na pamięć zamach z poprzedniego dnia. - Fidel - powiedziałem do towarzysza - zdradzę ci sekret, bo trzeba, żebyś mi pomógł zachować ostrożność. Ale musisz mi przysiąc, że nikomu go nie wyjawisz. Przysiągł natychmiast, mogłem, więc mu opowiedzieć to, co mi się przydarzyło w opłotkach miasteczka. - Jeżeli komuś o tym powiesz, to wypędzę cię z La Rumorosa - zagroziłem. Zaklinał się tysiąc razy (rzeczywiście był dyskretny), ale od tej chwili również pełen dumy z okazanego mu przeze mnie zaufania, i z obawy, że może dostać kulę, bez ustanku śledził drogę i pobliskie pola, przyprawiając mnie tym o ból głowy. W miejscu, gdzie poprzednio spotkaliśmy Estebana, zastaliśmy na posterunku jednego z parobków hacjendy. Pochwaliłem roztropność Basilia. Wreszcie dojechaliśmy do stromizny. Promień słońca rozjaśniał fasadę domu, w czym upatrywałem pomyślnego znaku dla mojego przedsięwzięcia. - Uważaj na język - przestrzegłem Fidela. Na podwórzu hacjendy mój jeździec wywołał sensację, lecz nie mogłem się śmiać z buty Fidela, bo opanowała mnie nagła nieśmiałość. Zadumana przyjęła mnie w saloniku i z widoczną przyjemnością wzięła bukiet kwiatów, który jej wręczyłem. Gdy spostrzegła moje zmieszanie, coś jak chmurka mignęło w jej oczach. Przenikała mnie bojaźń, jakieś onieśmielenie, które raz mi się wydawało przesadne, a po chwili przyprawiało mnie o przygnębienie. - Osioł ze mnie - zawyrokowałem, kiedy zawołano nas do stołu. W kuchni odzyskałem dobry humor. Trzy kobiety z obsługi oraz inwalidzi zdawali się rozumieć cel mojej wizyty i paliła ich ochota do jej celebrowania. Basilio ofiarował mi szklankę tequili. Zauważyłem w jego oku błysk zadowolenia i pragnienie, by mi dodać otuchy. Kiedy skończyliśmy posiłek, nie było nawet mowy o wypiciu kawy w ogrodzie, bo deszcz rozpadał się na dobre. Podano ją w saloniku, ale zanim tam poszedłem, chciałem porozmawiać z Basiliem. Zaprowadziłem go na koniec korytarza i dałem mu do zrozumienia, że Skorpion strzelił do mnie. Twarz Basilia poczerwieniała. - Szefie, powinienem koniecznie tego zbója poszukać i załatwić. - Nie opowiedziałem panu o strzale - odparłem - żeby karać Skorpiona, ale żeby nie osłabiać czujności dokoła hacjendy. Ta rozmowa służyła mi jedynie za pretekst, bo w rzeczywistości chciałem wysondować Basilia i dowiedzieć się, czy Zadumana była mi przychylna. Dlatego dodałem z wahaniem: - Basilio, myśli pan, że jeżeli poproszę panienkę, by wyszła za mnie, to ona mnie odrzuci? Oczy Basilia zaczęły tańczyć. - Niech pan zaryzykuje, szefie. Mówię panu tylko tyle, że ona pana kocha. Tego jestem pewien. Oddaliłem się od Basilia i z walącym sercem skierowałem do saloniku. Z trudem przychodzi mi zrekonstruować tę scenę. Usiadłem naprzeciwko Zadumanej, rozprawiałem o nieważnych sprawach i czułem, jak coraz silniejsze wrażenie wywiera na mnie jej piękne, smutne oblicze. Nagle nachyliłem się ku niej i przemówiłem naprawdę. Zadumana słuchała bez jednego drgnienia twarzy. Kiedy skończyłem, spoj­rzała przez okno na pola. Czekałem. Wiedziałem, że bardzo cierpi. Moje oczekiwanie skończyło się, kiedy odwróciła ku mnie twarz pełną męki, której nie potrafiła ukryć. - Roberto, pańskie słowa o miłości sprawiły mi ból - powiedziała głosem opanowanym i stanowczym. - Ja nie powinnam kochać i za mąż nigdy nie wyjdę. - Pani nie powinna kochać? - spytałem ogarnięty palącym bólem. - Nigdy nie wyjdę za mąż. Jestem i powinnam być poza światem. Są pewne straszne rzeczy, które oddalają mnie od zwyczajnego życia i które zmuszają mnie do szukania ucieczki w konwencie, wcześniej czy później. - Wiem już, co to są za rzeczy, które pani nazywa strasznymi, i wiem, że znaczą tyle tylko, ile sami wartości im nadamy. Nie jest możliwe, aby one nas rozdzieliły. - Roberto, niech mi pan wybaczy - powtórzyła tonem tak zdecydowanym, że widziałem, jak moje nadzieje rozwiewały się - ale ja nie mogę wyjść za mąż i nie wyjdę. Mimo wątpliwości, które przedtem mnie nachodziły, w głębi duszy byłem przecież przekonany, że Zadumana mi swojej ręki nie odmówi. A oto nastąpiła zdecydowana odmowa, za którą czułem ciężar niezłomnej decyzji, decyzji do­głębnie przemyślanej. Wszystko się skończyło. Zadumana mnie nie kochała. Nie powinna kochać w ogóle. Nie wyjdzie za mąż i usunie się ze świata, chro­niąc się w klasztorze. Czułem w głowie zamęt i nie pamiętam, jak wyszedłem z saloniku ani jak poprosiłem o konia. Widziałem zasępione twarze. Nie umiałem niczego udawać przed parobkami, mogłem tylko powtarzać sobie, że Zadumana mnie odrzuciła, i niebawem wśród siąpiącego deszczu jechałem półprzytomnie w stronę La Rumorosa. Ze stromizny rzuciłem okiem za siebie. Adios! Miarowy deszcz wszystko zamazywał. Dom ginął we mgle. Za woalami mżawki niknęły góry. Nie wrócę do Plan de los Tordos ani nie usłyszę już poważnego głosu Zadumanej. Fidel jechał za mną nie śmiąc odezwać się do mnie i nie umiałbym opowiedzieć, jaka była powrotna droga. Pamiętam niewyraźnie osamotnione pola, opuszczony trakt, lot jaskółki tuż nad ziemią. Po kapeluszu dudniły monotonnie kropelki deszczu, koń uderzał rytmicznie w grudy ziemi. Noc ścieliła się na płyciznie, a wody toczyły się ze smutnym pomrukiem. W La Rumorosa moje przygnębienie rozproszyło się, kiedy zsiadłem z konia na podwórzu, na które latarnie rzucały złote smugi. - Dostałem kosza - oznajmiłem. Usiłowałem śmiać się, ale mój ból był zbyt wielki, by mógł pozwolić na udawanie. Genoveva mnie uścisnęła i nie mówiąc słowa zaprowadziła do sypialni ciotki, gdzie kazała mi usiąść. - Nie mów nic, zanim nie wypijesz filiżanki kawy i kieliszka koniaku. Siedzieliśmy w milczeniu. W piersi paliło mnie straszliwie. Ciotka i Jowita rozmawiały szeptem. Święci na komodzie spoglądali na mnie jakby z większe­go, nieokreślonego oddalenia. Kiedy wypiłem kawę i koniak, doszedłem nieco do siebie i mogłem już odpowiadać na pytania trzech kobiet. - Nie trać ducha - prosiła ciotka. - Zadumana zastanowi się i zmieni zdanie. - Ciociu, powiedz szczerze, czy wierzysz, że Zadumana zostawiła mi jakąś nadzieję? Biedna staruszka nie potrafiła odpowiedzieć. Zrozumiałem, że ona również uważała sprawę za zamkniętą. Jovity też nie było stać na nic innego. Jedynie czacza ożywiła się, pragnąc mnie pocieszyć. - Masz rację wierząc, że Zadumana jest zdecydowana nie wychodzić za mąż - powiedziała. - Przekonana jestem, że cię kocha, lecz jeśli sobie zabroniła odwzajemniać uczucia, jej postanowienie jest szczere i mocne. Niemniej nie sądzę, by sprawa była przegrana. Przeciwnie, odrobina cierpliwości może rzeczy zmienić. - Cierpliwości, czacza? - Cierpliwości, tak jest. Słuchaj: Zadumana zdecydowała się nie wychodzić za mąż, ale stanie się coś, co ją skłoni do zmiany. - Co takiego się stanie? - Coś, czego ci nie chcę zdradzić, ale co stanie się za kilka dni. Byłam niemądra, że pozwoliłam, byś się oświadczył, zanim nastąpi to, na co czekam. Nim upłynie tydzień, wiatr rozwieje wszelkie skrupuły Zadumanej i wszystkie jej decyzje, by pozostać panną, a później pójść do klasztoru. - Jeszcze więcej tajemnic, Genovevo? Nie, dość już, dość zagadek. Nie chcę już żadnych sekretów. Czacza, dłużej czekać nie będę. Kocham Zadumaną, ale nie widząc nadziei, że i ona mnie pokocha, już jutro wracam do Mexico. - Uspokój się, uspokój. Słuchaj: czekam na przyjazd ojca Ledesmy i Cornelia. To oni odmienią Zadumaną. - To wszystko, Genovevo, jest śmieszne. Nikt nie potrafi Zadumanej odmienić. A ja już dłużej czekać i cierpieć nie mogę. Prawie nie jadłem kolacji. Przygnębiający smutek spadł na La Rumorosa i przez całą noc nie mogłem zasnąć. O brzasku wstałem i zbliżywszy się do okna otworzyłem je na oścież. Deszcz padał w głębokiej ciszy. Dzwony Św. Klary wołały na mszę, a mnie bolało serce na wspomnienie przyjemności, z jaką w inne poranki słuchałem ich głosu. Teraz wszystko było inne. Czułem się odrzuco­ny przez tę ziemię; dzwony wydały mi się obce, a ich dźwięki przeznaczone dla innych uszu. Między pasmami deszczu sączyło się słońce, lasek sterczał zmar­znięty, ponury. On również wydawał się zmieniony. Wszystko mnie odpychało i marzyłem, żeby nadszedł moment, kiedy powóz zostawi mnie na stacji. Żeby jeszcze bardziej nie zasmucać kobiet w La Rumorosa, przybrałem stanowczą postawę, którą potrafiłem zachować aż do momentu, gdy Ireneo oznajmił, że czas jechać. Pożegnanie było krótkie i bolesne. Zabroniłem Fide­lowi jechać ze mną na stację i szybko wskoczyłem do powozu. Koń ruszył z kopyta, przedsionek zadudnił pod kołami i wnet byliśmy na szosie. Raz tylko pomachałem chusteczką w kierunku La Rumorosa, ku trzem kobietom i trzem chusteczkom powiewającym w ich dłoniach. Ireneo oszczędził mi przejazdu przez miasteczko, wioząc mnie starym, opuszczonym szlakiem. Byłem mu wdzięczny za tę delikatność, która uwolni­ła mnie od znoszenia ciekawskich spojrzeń i zbytecznych pożegnań. Kiedy wjechaliśmy na drogę wiodącą na dworzec, jazda zrobiła się wolniejsza, bo koń tonął w błocie. Nie odzywałem się i bezwiednie porównywałem dzień, w którym przyby­łem do Santa Clara, z dzisiejszym odjazdem. Owego dnia czułem podobny smutek, a krajobraz wiejski wydał mi się wrogi, odpychający, był jak nieprzy­jaciel dla człowieka, który swoje świadome życie spędził w mieście. Ta ziemia już nie była moja. Albo ja już nie byłem tej ziemi i przybyłem na nią tylko po to, żeby cierpieć. Ileż to udręk zniosłem w ciągu niewielu tygodni, odkąd zobaczyłem pojawiające się na horyzoncie wieże Św. Klary. W istocie przecież nie miałem ani momentu spokoju. Może tylko pierwsze dni były miłe. Później, od chwili kiedy w świetle błyskawicy ujrzałem Zadumaną w patio La Rumorosa, wszystko już stało się przygnębiające i ciężkie, a nawet okrutne. Ziemia ta spowiła mnie w swoje zakrwawione opary. Moje życie utraciło spokój i zacząłem żyć wśród niebezpieczeństw, wśród utrapień, między ludźmi namiętnymi i dzikimi, ludźmi nieposkromionymi, którzy prowadzili wojnę w górach i na nizinach. Przeprawiałem się przez rwące potoki, przeszukiwałem przeklęte Ogrody, widziałem nad sobą połysk sztyletu Basilia. Beznosy żebrak próbował mnie zastrzelić! Cóż to było za życie? Cóż za gorąca i dzika ziemia, posępna i mściwa, w której nie tak dawno jeszcze chciałem zapuścić korzenie! Po starych mostkach powozik przenosił mnie przez strumienie, teraz nabrzmiałe wodą. Nie było kurzu, kapliczki wznosiły się wśród soczystej zieleni. Odwróciłem oczy i zobaczyłem towarzyszące mi z dala wieże Św. Klary. - Ach, nigdy ciebie nie zapomnę, Santa Clara de las Rocas! - powiedziałem do siebie. Nie zapomnę nigdy jazdy w słońcu i w deszczu ani górskiej przeprawy, ani dworku Plan de los Tordos. I nigdy nie zapomnę Zadumanej. Czyż to nie dzięki niej zrozumiałem, czym są wielkie uczucia? Po raz pierwszy w życiu serce moje biło z mocą przedtem nie znaną. Zadumana zawiodła mnie w niebezpieczeństwa i radości, otworzyła przede mną horyzont świeży i promienny. Kochałem ją. Kochałem - lecz trzeba było, by mnie odrzuciła, aby zmusić mnie do opuszczenia tej ziemi. W przyszłości znowu powróci spokój do mojego życia. Stolica czekała na mnie; moi przyjaciele, książki, wszystkie dawne przyjemności uśmierzą boleść doznaną w ojczystej ziemi. - To dziwne - powiedziałem do siebie patrząc, jak skacze przede mną grzywa konia - ale nie czuję żadnej ochoty, by wrócić do dawnego trybu życia. Przywykłem do mocnych uczuć. Ale w końcu - nie patrzmy wstecz, zapomnijmy o wszystkim, nawet o Zadumanej. I w tym momencie serce moje ogarnął niewypowiedziany żal. Zadumana! Już jej więcej nie zobaczę! Będę znów bezczynnym kawalerem, odwiedzającym samotnie teatry i kawiarnie, marniejącym wśród drobnostek, interesującym się pozorami. Zostawiałem za sobą walkę i namiętności. Zostawiałem mi­łość. Jak mogłem tak łatwo zrezygnować z Zadumanej? Dlaczego tak szybko zaślepiła mnie rozpacz? Czemu uniosłem się głupią dumą i porzucałem życie samo dla cienia życia? - Zatrzymaj się! - rozkazałem Ireneowi. Wolant stanął nad strumieniem. Zeskoczyłem i wolno poszedłem pod to­polami ścieżką, na której gniły liście. Chmury miarowo toczyły się po niebie, a ich cień zmieniał kolor płynącej wody. Czy mogłem odjechać? Czy mogłem rezygnować z walki? Czyżby życie emocjonujące nie było jedynym życiem? Słyszałem szemrzącą wodę wśród skał. Ona płynęła, by oddać się potężnemu prądowi rzeki i zapomnieć o spokojnych polach, by biec wśród gór i z szumem torować sobie drogę do morza. A ja? Wróciłem do wozu, usiadłem i rozkazałem: - Ireneo, zawieź mnie z powrotem do La Rumorosa. Podskoczył z radości i zawrócił konia w stronę Santa Clara. Ziemia nie wy­dawała mi się już wroga. Była moja, a ja należałem do niej. Wiatr huczał mi w uszach burzliwą piosenkę. Szybciej! Pojazd nasz podskakiwał w koleinach, koń rozpryskiwał kałuże. Pojawił się mężczyzna na koniu, który nas zatrzymał. - Basilio! Zarządca zdjął kapelusz i wylewnie się ze mną przywitał. - Cóż, szefie, nie odjeżdża pan już? - Nie, Basilio. Ale pan co tutaj robi? - Słyszałem, że pan odjeżdża - odpowiedział - i nie chciałem uwierzyć. Z daleka jechałem za panem, a kiedy zobaczyłem, że pan wraca, zawołałem: Oto jest mój szef. Teraz jadę do Plan de los Tordos, lecz przedtem chciałem panu powiedzieć, by pan nie tracił ducha. - Jestem pełen nadziei. Pomachał kapeluszem, ubódł konia ostrogami i oddalił się galopem. - To wariat! - zawołałem. Ale byłem zadowolony. Jeszcze większą radość okazali mieszkańcy La Rumorosa, kiedy powóz zostawił mnie na dziedzińcu, a Sułtan podbiegł szczekając. Moja ciotka, Jovita i czacza biegły, by mnie uściskać. A za nimi Cornelio. - Ty tutaj! - rzekłem. - Cóż to za cud? - Przyjechałem ożenić cię z Zadumaną - odpowiedział. - Sądzisz, że uda ci się tego dokonać? - spytałem wzruszony. - Cornelio i ojciec Ledesma przekonają Zadumaną - powiedziała Genoveva, prowadząc mnie do salonu. - To mnie bardzo cieszy - odpowiedziałem - Ale żeby być szczerym, powiem, iż nie jest to dla mnie chwalebne, że inni muszą przekonywać Zaduma­ną o tym, że powinna mi oddać swoją rękę. - Bo ona ciebie kocha - odpowiedziała ciotka. - Sęk tylko w tym, że Zadumana uważa się związana dawnymi wydarzeniami. - Myślę, że to jest prawda - przytaknął Cornelio. - Słuchaj, kuzynie: spytam Zadumaną, jakie są jej uczucia wobec ciebie. Mnie nie będzie kłamała. Jeśli ciebie nie kocha, to znaczy koniec. Wyjedziesz do Mexico, a ja wrócę do Piedras Coloradas. Ale jeżeli kocha, to razem z ojcem Ledesmą rozproszymy jej skrupuły. - Tak, ona mnie kocha - potwierdziłem. - Ona mnie, kuzynie, kocha. Wiem o tym najlepiej. - W takim razie bądź spokojny. Genoveva podała szklanki z winem i wszyscy wypiliśmy za przyszły sukces. Opuścił mnie smutek. - A tymczasem gdzie się podziewa ksiądz? - spytałem. - Poszedł do parafii - odpowiedział Cornelio - pomodlić się do św. Klary, ale wróci na posiłek. Nie okazuj zdziwienia jego sposobem bycia. To wielki kapłan. Wzbraniałem się zjechać do La Rumorosa, póki mi nie donieśli, że przyjedzie także ojciec. Przewidywałem trudności, które możesz napotkać, i czekałem na jego przyjazd. Zanim ksiądz wrócił z miasteczka, poszedłem z Corneliem do ogródka z kalwarią i ostrzegłem go przed Skorpionem. - Chciał cię zabić? - spytał kuzyn - Ale dlaczego ciebie? - Chciał mnie uciszyć, bo go rozpoznałem w miasteczku. Cornelio zrobił kilka kroków pod brzoskwiniowymi drzewami. - Skorpion jest bardziej niebezpieczny, niż sobie możesz wyobrazić - powiedział - i trzeba go za wszelką cenę oddalić. - Kuzynie, ten zwrot: za wszelką cenę, nie podoba mi się. Proszę cię, nie stosuj metod powstańca. - Użyję łagodnych metod - obiecał. - Ale jeśli go złapię, przymknę go na jakiś czas. Trzeba, byś ożenił się z Zadumaną i zabrał ją do Mexico. A teraz zobaczmy, czy ojciec już powrócił. Weszliśmy do domu, ale kapłan wrócił dopiero w godzinach sjesty. Nie umiałem sobie dotychczas wyobrazić ojca Ledesmy i jego ascetyczna postać zrobiła na mnie niezwykłe wrażenie. Słynny kapłan, którego nazwisko długo jeszcze miało być głośne w kraju, twarz miał kościstą, wąską, orli nos. Orli miał także wzrok, władczy, skupiony, zimny jak stal. Ojciec Ledesma czytał najgłębsze myśli swoich rozmówców. Lekka wypukłość czoła zdradzała upór, który kazał mu włóczyć się po polach i górach raczej, niż przyjąć pokój, jego zdaniem, upokarzający. Usta miał mocno zarysowane. Nie zdejmował nigdy pocerowanej sutanny, wiszącej na jego wątłym ciele. Jako wyzwanie dla władzy ją właśnie obnosił po ulicach Santa Clara. Jego pozdrowienie zawierało niewiele serdeczności. - To pan stara się o Zadumaną? - spytał, przeszywając mnie swym wzrokiem. Skłoniłem się, onieśmielony. - Nie wygląda pan na najlepszą dla niej partię - ciągnął. - Myślę, że ojciec ma rację. - Gdyby pan mówił szczerze, toby już pana tu nie było. - Ojcze - wtrąciła Genoveva, przelękniona - nie jedliśmy obiadu, czekając. - To niedobrze. Ale skoro tak, to jedzmy. Poszliśmy do jadalni, gdzie kapłan pobłogosławił stół. Znając apetyt biskupa, zaskoczony byłem wstrzemięźliwością ojca Ledesmy, który pił tylko wodę, a z rondla wziął jedynie trochę fasoli. W czasie deseru, kiedy służące już uprzątnęły stół po obiedzie, zapalił ciemnego papierosa i wyłuszczył swoją opinię o mojej osobie. - Mówiąc szczerze, nie wygląda mi pan na dobrą partię dla Zadumanej. Ona ma wzniosłą duszę, pan natomiast wydaje mi się nadto przywiązany do życia wśród wygód i błahostek. - Jedno życie nie jest równe drugiemu - argumentowałem czerwony jak burak. - Ale ważne są tylko te, które się poświęca dla zapewnienia zwycięstwa wielkiej i szlachetnej sprawie. Pan wydaje mi się letni. - On jako jedyny odważył się 15 lipca wejść do Ogrodów Hrabiego - wtrącił Cornelio. - A cóż to za wyczyn? Ja wiele razy wchodziłem do tych nieszczęsnych Ogrodów i znajdowałem jedynie kości i żmije. Tak, senor, pan mi wygląda na letniego. My, cristeros, możemy się panu wydawać kryminalistami, bo nie godzimy się, by nam zabraniano praktykowania naszej świętej religii. Nie potrafię sobie wytłumaczyć, jak pan mógł zakochać się w Zadumanej. Czy bluszcz może się przyrównać do wysokiego dębu? - Może się z nim spleść i żyć w szczęśliwym związku - odparłem, nie bardzo kontent z porównania mnie do bluszczu. - Odwaga w mowie nie zawsze oznacza odwagę w działaniu. Tak naprawdę nie dziwię się, że Zadumana odrzuciła pana, wedle tego, co mi mówiła pani Genoveva. Ubolewam, że panna Infante nie zdecydowała się pójść za moją radą, żeby wstąpić do hiszpańskiego konwentu. - Do konwentu? - protestowałem. - To jedyne miejsce, które obecnie jest dla niej odpowiednie. Małżeństwo zawsze jest loterią, szczególnie dla dumnej panny Infante. - Ona mnie kocha, ojcze. - A mimo to pana odrzuciła. - Odrzuciła mnie z powodu skrupułów moralnych. Rozumiem, że pragnie odpokutować za... czyny swojego brata i bardziej niż cokolwiek przygnębia ją świadomość, że tego nieszczęśnika, który sprzedał generała, owa straszliwa kobieta.. Zatrzymałem się, skrępowany obecnością Cornelia. - Dokończ, kuzynie - odezwał się z uśmiechem - ...i tak bezlitosny człowiek jak Cornelio pozwolili oślepić. - Wybacz - powiedziałem - ale rzeczywiście taka jest moja opinia. Popełniłeś wielki grzech, bo nie zapobiegłeś męczeństwu owego biedaka. A grzech Pani Generał był większy. Nigdy nie powinna była tolerować podobnego okrucieństwa. - Niech pan zobaczy tę bliznę - odezwał się ojciec Ledesma, pokazując mi skroń. - To blizna, którą pozostawił strzał, który miał mnie dobić, bym się długo nie męczył. Przeżyłem rozstrzelanie w Celaya za zbrodnię odprawiania mszy świętej. - Ojcze, to mi każe tym bardziej nienawidzić wojny domowej, która nas, Meksykańczyków, tyle razy zmuszała do stawania się okrutnymi bestiami. Nienawidzę bratobójczych walk i nigdy nie uwierzę, że są potrzebne ani że są patriotyczne czy święte. Ale nie o to teraz chodzi. Tutaj pragnę potwierdzić to, co powiedziałem: że Zadumana mnie kocha. - Wnet się o tym przekonamy. Nie będzie mi miłe wpływanie na nią, by oddała rękę człowiekowi letniemu. Wolałbym już raczej prosić o nią dla komunisty, to znaczy dla człowieka określonego, człowieka partii, niż dla pana, żeglującego bez flagi. Ale będę bezstronny. Jutro pojadę z Corneliem do Plan de los Tordos i jeżeli Zadumana popełniła ten błąd, by się w panu zakochać, jeżeli rzeczywiście tylko zbyteczne skrupuły sprawiły, że odmówiła panu ręki, bądź pan pewny, że ja je rozproszę. Mimo jego twardych słów miałem ochotę uściskać tego księdza z żelaza. Owego dnia nie mówiliśmy więcej o Zadumanej, spędzając czas na rozmowie w salonie, do którego Genoveva przyniosła kawę. Zauważyłem, że dokoła La Rumorosa Cornelio wystawił silną straż. Poczułem ulgę na myśl, że Skorpionowi byłoby teraz trudniej przypuścić nowy atak. Przed kolacją ojciec odmówił różaniec, na który zeszła się służba. Scena ta robiła wrażenie. Jedna, jedyna świeca oświetlała marmurowy krucyfiks stojący na stole, a ciemność zalegała kąty rozległego pomieszczenia. Poczułem się jak w oderwanym świecie wśród tych wierzących ludzi, prawie wyłącznie cristeros, którzy w czasie wojny musieli praktykować religię w ciemnościach i w miejscach ukrytych. Ojciec modlił się za tych, którzy polegli broniąc sprawy, a jego głos twardy, nieustępliwy nabrzmiewał patosem, kiedy prosił dla nich o łaskę Pańską. - Wszystko będzie dobrze - powiedziałem do siebie, gdy już byłem w swoim pokoju. - Ale jak tylko Zadumana będzie moją żoną, zabiorę ją daleko od tego zamętu i szarpiących wrażeń. Rano, kiedy wyszedłem na podwórze, wezwali mnie do salonu, żebym wysłuchał mszy, którą odprawiał ojciec Ledesma. - Teraz - powiedział mi ksiądz, kończąc nabożeństwo - jadę zrobić dla pana to, co wolałbym zrobić dla kogoś innego. Nie odpowiedziałem. Po krótkim śniadaniu ojciec i Cornelio dosiedli koni i pojechali do Plan de los Tordos w strugach drobnego, lodowatego deszczu. Byłem rozgorączkowany i dzień spędziłem spacerując tam i z powrotem mię­dzy gościńcem a ogródkiem z kalwarią. Nie miałem apetytu, byłem rozdrażniony, niezdolny sklecić dwu słów czy sformułować jakiejkolwiek myśli. W czasie sjesty rozległ się grzmot i lunął deszcz. Był to dla mnie sygnał niedobry, bo znaczył, że rzeka zaleje bród i kapłan i Cornelio nie będą mogli powrócić tego dnia. W mojej głowie powstawały już najbardziej szalone plany, kiedy o zmierzchu usłyszałem, jak dwa konie weszły na patio. Wybiegłem z saloniku i wpadłem na Cornelia. - Jak wam poszło? Jak poszło? Cornelio uścisnął mnie radośnie: - Kuzynie, wygraliśmy! XIX W pierwszym momencie nie mogłem pojąć tego, co usłyszałem. Potem ogarnęły mnie wątpliwości. Zarzuciłem przybyłych lawiną pytań i miałem wrażenie, że La Rumorosa tańczy w kręgu ognia. Nawet ksiądz Ledesma uśmiechnął się, widząc, w jakim jestem stanie. - Tak jest, pełne zwycięstwo, seńor - powiedział do mnie w salonie, podnosząc do ust szklaneczkę tequili, żeby odegnać przeziębienie. - Zupełne, lecz nie po mojej myśli. Pan zabierający Zadumaną, pan, jeden z tych ludzi bez przynależności, człowiek letni, niegodny jej. A Cornelio i ja panu w tym pomogliśmy! - Może ksiądz dokuczać mi do woli, ale proszę o szczegóły. - Tak, szczegóły - przyklasnęła Genoveva. - Nieprawdaż, że Zadumana kocha Roberta? - Kobiety mają niesłychane słabości, a słabością Zadumanej jest to, że pana kocha - ciągnął ksiądz. - No, ale kocha i zgadza się zostać pańską żoną. - Kuzynie, Zadumana pozwoliła, by skrupuły, które odgadłeś, wzięły górę - powiedział Cornelio. - Ale ojciec wyrwał je z korzeniami. - Niezupełnie - zaprzeczył ksiądz. - Po prostu przypomniałem jej, że przeszłość jest święta, że wszystko, co się działo w czasie wojny, działo się w obronie własnej. To właśnie Cornelio nazywa wyrywaniem wątpliwości z korzeniami. Teraz Zadumana nie czuje się zobowiązana do ekspiacji za to, co nie było zbrodnią, ale chwałą. - Tego nie będę kwestionował - odpowiedziałem. - Faktem jest, że Zadumana odwołała rekuzę, którą mi dała. - Odwołała. Teraz pan powinien nam powiedzieć, czy przeszłość jest ważna czy nie jest ważna, czy to, co stało się podczas wojny, wydaje się panu hańbiące. To pytanie jest śmieszne, stawiam je, dlatego tylko, że Zadumana prosiła mnie o to. - Zadumana jest kobietą najświętszą i najczystszą!- zawołałem. Ksiądz Ledesma utkwił we mnie swój wzrok ze stali i nie wiedziałem, czy było w nim zadowolenie, czy pogarda. W rzeczy samej nic mnie już nie obchodziło, co myślał. Tym, czego jedynie pragnąłem, było dosiąść konia i pognać do Plan. - Niech się pan uspokoi i pozostanie tu - powiedział ksiądz. - Pańska obecność w hacjendzie byłaby nie w porę. Zadumana nie należy do nowoczesnych młódek, które w dzień zgody na zamążpójście idą z radości do kabaretu. Ona jest poważną panną i poświęca się teraz modlitwie. Musiałem spędzić noc w La Rumorosa, gdzie moja ciotka, Jovita i czacza oszalały z radości. Ale o świcie wyruszyłem do hacjendy. Na końcu gościńca posłyszałem wesołe pozdrowienie i zobaczyłem dziarsko siedzącego na koniu Basilia. - Wiedziałem, że pan raniutko puści się w drogę do Plan, szefie, więc przyjechałem zaczekać tu na pana. Podziękowałem mu uściskiem dłoni i razem odbyliśmy drogę. Galopem wjechałem w obejście, zostawiłem konia i pobiegłem na ganek, gdzie czekała Zadumana, wzruszona, niemal osłabła, bez skutku próbując zapanować nad swoimi uczuciami. - Ksiądz... Cornelio... - wybełkotałem. Nie mogłem mówić i pocałowałem rękę, którą do mnie wyciągnęła. Parobcy stojący w bezładnej grupie przyglądali nam się otwarcie, a w drzwiach kuchni płakały kobiety. Zadumana skierowała się do swojego skromnego pokoiku, ja drżąc podążyłem za nią. Nie przemówiła do mnie od razu, lecz stojąc przy kracie okna spoglądała na równinę, nad którą unosiła się już mgiełka. Zbliżyłem się do niej, ale uszanowałem to milczenie, o którym wiedziałem, że było bliskie szlochu. I tak było istotnie. Kiedy Zadumana skierowała ku mnie oczy, zauważyłem, że pełne były łez. - Roberto, nie spodziewałam się nigdy, że taki moment jak ten dla mnie nadejdzie. Nie wierzyłam, że zaznam kiedykolwiek podobnego szczęścia. - Jakiego to szczęścia pani nie jest godna? - spytałem tak wstrząśnięty, że nawet mi przez myśl nie przeszło mówić do niej na ty. - Przedwczoraj, kiedy pan odjechał, a ja myślałam, że już pan nie wróci, cierpiałam straszliwe męki. - Zadumana, nie cierpiała pani bardziej ode mnie. Blady uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Pan odjeżdżał. Ja pozostawałam tu, a pozostać jest gorzej. Męka staje się podwójna w miejscu, gdzie się cierpiało. Jej słowa przyprawiły mnie o zawrót głowy i już dobrze nie pamiętam, co potem nastąpiło. Dopiero, kiedy Esteban zaniósł nam kawę do starej altany, zacząłem zdawać sobie sprawę ze swojego szczęścia. - Weźmiemy natychmiast ślub - powiedziałem do Zadumanej. - Taki pośpiech? - spytała rumieniąc się. - Nie, nie życzyłabym sobie nagłego ślubu. Czyż nie lepiej byłoby iść za starym zwyczajem, który nakazuje dłuższy okres narzeczeństwa? - Długie narzeczeństwo? - Choćby kilka miesięcy. - Miesięcy! - Taki tutaj zwyczaj. - Trochę o tych starych zwyczajach zapomnimy. - Ale niezupełnie. W tej rozmowie wydała mi się bliższa mojemu sercu. Padały bariery. Ustępując sobie wzajemnie, postanowiliśmy wziąć ślub w listopadzie, w dzień św. Karola. U Zadumanej wszystko było poważne i wszystko nabierało znaczenia. - W imieniu mojego brata - powiedziała. - Tak, więc on w pewnym stopniu przyłączy się do naszego... do mojego szczęścia. Poprzednia powaga wróciła na jej twarz, kiedy mi oznajmiła: - Będzie pan miał coś przeciwko temu, byśmy wzięli ślub jak cristeros?; - Jak cristeros? Nie wiem, jak to jest. - Chcę wziąć ślub taki, jaki brano w czasie prześladowań. W nocy albo o świcie, bez wystawy, w prywatnym domu. - Możemy wziąć ślub w La Rumorosa!- zawołałem, porwany tym romantycznym pomysłem. - Owszem. I ksiądz Ledesma nas połączy. - Zobowiążemy go, żeby przezwyciężył wszelkie trudności, które by mogły się nastręczyć - powiedziałem. - Ślub cywilny załatwimy bez rozgłosu. Uniosła się dumą. - Ślub cywilny? Przenigdy. - Nigdy? Ale przecież każdy bierze również ślub cywilny. A ponadto prawo wymaga od księdza świadectwa ślubu cywilnego, zanim udzieli ślubu. - Wszyscy biorą ślub cywilny, ale ja nie - oświadczyła Zadumana. - Roberto, to jest warunek, który pan musi spełnić. - Który ty - odezwałem się podkreślając zaimek - musisz spełnić. Uśmiechnęła się znów. - Który ty - zgodziła się. - Nie wezmę ślubu cywilnego i nikt nie może wymagać od księdza Ledesmy tej śmiesznej formalności. - Mnie się ona śmieszna nie wydaje - dodałem. - Ale niech będzie, jak chcesz. Mówiąc szczerze, pewien jestem, że później zgodzisz się na formalność, która dzisiaj cię odstręcza. Sytuacja prawna dzieci... Przerwałem, bo Zadumana zarumieniła się i wstała. - Będzie zaraz deszcz - powiedziała. Przyjęła moje ramię i wróciliśmy do dworku. Z żalem zdałem sobie sprawę, że muszę wracać do La Rumorosa, bo obyczajność nie pozwalała pozostawać teraz w hacjendzie narzeczonej. Basilio towarzyszył mi w drodze powrotnej. Ze zbocza rzuciłem okiem za siebie i zobaczyłem białą chustkę powiewającą z ganku. Nie czułem ulewy, która nas złapała w drodze, ani nie lękałem się brodu i Bogiem a prawdą nie pamiętam, czy padało i czy przeprawiałem się przez bród. Basilio towarzyszył mi do La Rumorosa i pośpiesznie powrócił na hacjendę. Dni szczęścia, niezapomniane dni, w które droga do Plan widziała mnie tryskającego szczęściem. Nigdy nie przypuszczałem, że można być tak szczęśliwym. Dusza Zadumanej otwierała się przede mną tak, jak otwiera się róża, a ja znajdowałem w tym niewyczerpane uroki. Nie była już kobietą niezgłębioną, dziką, smutną, którą poznałem w La Rumorosa. Tak jak wiatr spędza chmury i pozostawia promienne niebo bez skazy, tak też miłość wyzwalała Zadumaną z dawnych udręk i czyniła z niej czystą, spokojną i przemienioną kobietę, z której płynęła czułość. Odkrywałem jej duszę pełną słodyczy i jasności. Nigdy podróż po wyżynach ducha nie mogła być bardziej czarująca. Upływały dni, które kazały zapomnieć nawet o minionych przykrościach, i rzadko, kiedy dawny cień pojawiał się na jej czole. Milczałem wtedy, ograniczając się do całowania dłoni o zwężających się palcach i jedwabistych włosów. Cień ustępował, a Zadumana odzyskiwała spokój. Mijał wrzesień i zapowiadała się dobra pogoda. Padało mniej i wnet na­stały radosne dni, na które jesień zaczęła już kłaść złote blaski. Zostawiłem wszystkie sprawy w rękach Cornelia i księdza Ledesmy. Ku mojemu zdziwie­niu żaden z nich nie myślał o wyjeździe. Podczas kiedy ksiądz załatwiał spra­wy w parafii, gdzie zostały odczytane nasze zapowiedzi, Cornelio przemierzał miasteczko, pragnąc spotkać Skorpiona. Mimo wszelkich wysiłków nie zdołał jednak znaleźć śladów żebraka, któ­ry jakby przepadł wraz ze swoim towarzyszem. Ale Cornelio nie zrezygnował z utrzymania ochrony La Rumorosa ani Plan de los Tordos. Straże stały na gościńcu i na szosie do Agua Zarca. Nawet rada miejska, pragnąc być w dobrych stosunkach z ludźmi, którzy jak mój kuzyn nadal budzili lęk, przetrząsała miasteczko w poszukiwaniu Skorpiona. Pod koniec października skończyły się deszcze i skorzystałem z tej okoliczności, żeby zrealizować pomysł, który często mnie nawiedzał, a którego nie chciałem poddać osądowi księdza Ledesmy, gdyż jego twardość w stosun­ku do moich sentymentalizmów, jak je nazywał, w końcu mnie znużyła. Pewnego ranka dosiadłem konia i w towarzystwie proboszcza skierowałem się do Ogrodów Hrabiego. Jechali za nami Ireneo, Fidel i dwu parobków opiekujących się mułami obładowanymi kanistrami z benzyną, dynamitem, maczetami, łopatami, siekierami i kilofami. Nie bez pewnego smutku wjeżdżałem znowu w góry. A jednak jakże inny był stan mojego ducha podczas tej drugiej wizyty w porównaniu z pierwszą! Teraz było dla mnie jasne wszystko, co mnie przedtem intrygowało i napawało lękiem. Wiedziałem, dlaczego Zadumana wzruszała się na widok ślepych do tego stopnia, że chciała umrzeć. Znałem też tajemnicę tego, co wydarzyło się w Ogrodach, oraz zagadkę schronienia się mojej narzeczonej w zrujnowanej hacjendzie. Nie było już więcej chmur za wyjątkiem nienawiści Skorpiona do dawnej grupy cristeros i do mnie, narzeczonego siostry generała Infante, ale ta nienawiść została na razie unieszkodliwiona przez straże czuwające nad La Rumorosa i Plan a ostateczny kres zagrożeniu miał położyć wyjazd Zaduma­nej do mojego domu w stolicy Meksyku. Niemniej ta podróż przez łańcuch górski nie była wesoła. Proboszcz, obrażony obecnością księdza Ledesmy w La Rumorosa, powtarzał wciąż, iż pragnąłby już znaleźć się daleko od Santa Clara. Ludzie jechali za nami w milczeniu, zdjęci widocznym lękiem. Kiedy zajechaliśmy do doliny, ksiądz musiał z daleka pobłogosławić Ogrody, by się zdecydowali jechać z nami dalej. Zbliżyłem się w napięciu do zrujnowanego muru i usłyszałem szmer zagajnika. Ścieżką poszliśmy do wykutych w skale schodów; na najwyższym z nich znajdowały się jeszcze resztki świec zapalonych przez Basilia. W oddali pobłyskiwała woda basenu. Nie zatrzymując się, aby nie dać ludziom czasu na zastanowienie, wszedłem do Ogrodów i zatrzymałem się przy dębie. Proboszcz odmówił modlitwę i pokropił drzewo święconą wodą. Podniosłem siekierę i wymierzyłem pierwsze uderzenie w pień. Tylko Fidel jeszcze dygotał, mając zapewne w pamięci pierwszą wyprawę. Mściwy zapał, nieomal furia opanowała za to Irenea i robotników, którzy bez wytchnienia walili siekierami. Echa niosły się po Ogrodach za każdym uderzeniem i hałas spłoszył gady, gdyż słychać było, jak się rozbiegły po krzakach. Tragiczny dąb pochylił się z trzaskiem i runął na brzeg. Ciężar korony pociągnął go do basenu, do którego wpadł z głuchym pluśnięciem. Ogarnęła mnie wielka radość. - Ojcze! Niech w podobny sposób znikną w ojczyźnie świadectwa wojen domowych! - krzyknąłem. - Teraz skończmy z resztą! - zawołał proboszcz z entuzjazmem. Nasi pomocnicy porobili otwory w kamiennych schodach i włożyli do nich dynamit. Ja sam zapaliłem lonty, a później podskoczyłem z triumfem sły­sząc eksplozje, które zniszczyły te krwawe schody. Potem wszyscy udaliśmy się do miejsca, gdzie leżały szczątki ludzkie, i maczetami wycięliśmy zarośla. Parobcy wykopali rów, który proboszcz poświęcił i do niego złożyliśmy kości. Na kopcu ziemi kapłan pomodlił się, po czym postawiliśmy krzyż. - Niech spoczywają w pokoju nieszczęśni, nieznani bracia - pomyślałem. - Oby już żaden Meksykanin nie musiał spełniać tak bolesnego obowiązku. Jeszcze tylko trzeba było oblać benzyną krzaki i podpalić je. Z jakąż radością patrzyliśmy na szalone ucieczki żmij spośród płomieni. Nie zdołały uciec, a ja żałowałem, że nie mogłem podpalić całego Ogrodu, zburzyć do końca jego muru i wprowadzić pługu w jego urodzajną ziemię. - Ale uczynię to - obiecywałem sobie dosiadając konia. - Wymażę krwawą historię i stworzę tu dolinę pokoju. Krzewy, bujne od ostatnich deszczów, paliły się słabo. Kiedy konie zaniosły nas z powrotem na drogę, gęste i przykre dymy kłębiące się wśród pól wydały nam się pięknym widowiskiem. Czuliśmy, że zamyka się straszliwy rozdział życia, że położyliśmy pieczęć na krwawej przeszłości. I powiedziałem sobie, że zniszczyłem zmorę, która przez tak długi czas dławiła życie Zadumanej. Przyszłość stała otworem, upiory były pogrzebane. Nadszedł listopad i zobaczyłem, jak Zadumana, zerkając na kartki kalendarza, ugięła się pod jakąś głęboką troską. - Nie umiem przyzwyczaić się do szczęścia - tłumaczyła. Jej niepokój w ciągu trzech dni poprzedzających (dzień św. Karola zaalarmował mnie. Pomyślałem, że jest chora. - Boję się - odpowiadała na moje pytania. - Boję się przeszłości. Zapomnisz na amen? Wszystko wybaczysz? - Wszystko jest zapomniane i nie mam nic do wybaczenia - odpowiedziałem. - Tak, tak. Nic. Mówi tak ksiądz Ledesma, który jest świętym człowiekiem. Uśmiechnęła się i zmieniła temat. Kiedy dobrze się nad tym zastanowiłem, jej zdenerwowanie wydało mi się naturalne. Czyż nie miała całkowicie odmienić swojego życia? Wprowadziła się już do La Rumorosa i to był tylko pierwszy krok na jej nowej drodze. Ja także czułem, że stan moich nerwów uległ zmianie. Nie bez wpływu minęło tyle wstrząsów i nie darmo zbliżało się tyle szczęścia. Patrząc na Genovevę zaprzątniętą pracą w kuchni, Jovitę bezustannie szyjącą, moją ciotkę doglądającą z powagą upiększania domu, Cornelia strzegącego okolicy i księ­dza Ledesmę urządzającego ołtarz, dostawałem gorączki i nie mogłem usiedzieć spokojnie. Ślub miał odbyć się o świcie 4 listopada w sali. Trzeciego, w czasie sjesty, listonosz wręczył mi list, na którego kopercie widniał stempel z Guadalajary. Zrozumiałem, że była to odpowiedź przyjaciela na mój list, w którym prosiłem go o informacje dotyczące śmierci Pani Generał, ale czułem się niezdolny do czytania i nieciekawy już końca owej strasznej kobiety, która potrafiła zwabić i ująć Muńoza oraz pozwoliła go oślepić ohydnemu zbirowi. Rzuciłem list na biurko i oddałem się błahej krzątaninie. La Rumorosa kipiała niezwykłym ruchem. Na zewnątrz nic nie zdradzało bliskości tak ważnego dla nas wydarzenia. Ganek i okna pozostawały zamknięte i jestem przekonany, że w Santa Clara nikt się nie domyślał, że tak szybko nastąpi nasz ślub, choć już zapewne szeptano o tym w miasteczku po usły­szeniu naszych zapowiedzi. Nie wysłano ani jednego zaproszenia, ale Cornelio powiadomił niektórych dawnych przywódców cristeros i oni jedynie, o zmierzchu, 3 listopada, zaczęli przybywać konno, pojedynczo, ale pod bronią. Patrzyli na mnie ciekawie i odzywali się mało i ostrożnie. Atmosfera w domu stała się niespodziewanie poważna, szczególnie, kiedy „czyści” porzuciwszy swój obóz w Piedras Colorados przyjechali, by złożyć nam swoje życzenia. Ja, który pragnąłem rozmawiać, śmiać się, wychylić kilka kieliszków, poczułem się onieśmielony obecnością starych cristeros, tych ludzi pełnych godności, rdzenia swej partii, oddanych bez reszty religii. Uroczyście odmawiano różaniec. Czułem się przeniesiony w epokę bretońskich szuanów, spisków angielskich jakobinów i ubolewałem, że mój charakter epikurejczyka i zamiłowanie do żartów mogły spowodować spięcie wśród tego purytańskiego towarzystwa. Zadumana modliła się z żarliwością, która mnie niepokoiła. Zarzucałem sobie, że nie dosięgam jej wyżyn, że nie traktuję małżeństwa jako aktu wywołującego tak górne uczucia, chociaż je doceniałem; pokładałem w nim po prostu nadzieję szczęścia. Widziałem, że góruje nade mną, rozgorączkowana, pełna uczucia, którego intensywność była miarą jej serca. Rozpierała mnie radość, kiedy uświadamiałem sobie, że obiektem tak głębokiego uczucia jestem ja. Po kolacji zebraliśmy się na rozmowę, przypominającą bardziej ćwiczenia wielkopostne. Cristeros milczeli, a tylko ksiądz Ledesma opowiadał dawne zdarzenia, chwalił czyny poległych, rozpamiętując ducha, który ożywiał walkę. Od czasu do czasu pytał o coś jednego z dowódców, a on zwięźle odpowiadał. Wolałbym innego rodzaju czuwanie przed ślubem. Byłem jedyny wśród zgromadzonych, który nie brał udziału w wojnie w żadnym charakterze, i dlatego czułem się skazany na milczenie, odseparowany od Zadumanej, otoczony ludźmi, w których skupionych obliczach można było wyczytać jakieś niejasne uczucia. Moja ciotka, Jovita i czacza słuchały z niemniejszą uwagą. Życzyłem sobie, by nadeszła pora spoczynku. Zamknąłem się w swoim pokoju, po którym chodziłem w kółko jak zwierz w klatce. Zgasiłem światło i otworzyłem okno. Zimny wiatr jesienny gwizdał po polach spowitych ciemnością. La Rumorosa spała głęboko. Z okolicy ściągnęły czujki, bo Cornelio sądził, że można się już nie obawiać ponownego ataku, jak długo byliśmy wszyscy razem w majątku, a Zadumana życzyła sobie, by wszyscy parobcy byli obecni na ślubie. Pomyślałem, że przecież podbiłem tę ziemię. Umiałem pozyskać sobie Zadumaną i zabiorę ją z sobą, by w stolicy zapomniała o okrucieństwach, które tak długo rzucały na jej życie koszmarny cień. Powrócimy do La Rumorosa dopiero wtedy, gdy Zadumana przywyknie do nowego trybu życia, a zgon jej brata, zbrodnie Pani Generał i męka Muńoza staną się już tylko niewyraźnymi przywidzeniami. Ponieważ przenikało mnie zimno, zamknąłem okno i zapaliłem światło. Czyżby ta noc nigdy się nie miała skończyć? Zapaliłem papierosa, położyłem się, wstałem, chciałem czytać, ale nie mogłem opanować nerwów. Nagle zauważyłem list, który przyszedł z Guadalajary, i otworzyłem go, by się zająć czymś innym. Przyjaciel mój pisał obszernie. Robił poszukiwania w Zapotlan, w samej Guadalajarze, w całym stanie Jalisco i w ich wyniku mógł mnie zapewnić, że Pani Generał nie umarła: „Rozmawiałem z weteranami cristeros, którzy ją znali i mówili o niej z czcią, a wszyscy zaprzeczali, że umarła. Ta straszna kobieta ukrywała się, a ci fanatycy nie potrafią ani nie chcą uznać jej za zmarłą. Uwielbiają ją. Była kobietą zuchwałą, twardą, nieustraszoną, która pojawiała się nagle na polach bitew i wnet dawała się poznać jako Pani Generał - bez żadnego imienia. Tylko najbliżsi znali nazwisko owej tajemniczej kobiety, która była duszą wojny. Przyrównywali ją do Joanny D’Arc, ale Dziewica Orleańska nie była nigdy ani tak nieulękła, ani tak okrutna jak Pani Generał cristeros”. List naraz przestał mnie interesować. Zrozumiałem, że czacza i Basilio oszukali mnie. Pani Generał nie umarła. W innych warunkach wiadomość ta kazałaby mi się zastanowić, ale owej nocy wyczekiwania i niecierpliwości by­ła mi obojętna. Co mnie obchodziła Pani Generał i jej cristeros? Mój ślub miał mi pozwolić zapomnieć o owych historiach; cristeros i ich przywódcy byli już dla mnie nieważni. Wrzuciłem list do szuflady i położyłem się. Zasnąłem tak szybko, jakbym spadł w przepaść. Obudziłem się dopiero wtedy, kiedy do moich drzwi zapukał Basilio. * * * Jeszcze nie dniało. Wstałem, zapaliłem światło i otworzyłem drzwi. Wszedł Basilio i oświadczył, że chciałby pomóc mi się ubrać. Zobaczyłem go odmłodzonego, odmienionego, pełnego radości, która doprowadzała go do łez. Przyszedł pocałować mnie w rękę. - Szefie, od teraz... No, od teraz może mi pan powiedzieć: zgiń, i zginę. - Dzięki, Basilio. Ale nigdy tego przyjacielowi takiemu jak pan nie powiem. Wówczas to pocałował mnie w rękę. Pomagał mi niezdarnie, nieobeznany w tych sprawach. Nie odchodził, jakby chciał mi się jeszcze przypatrzyć. - Chce mi pan coś powiedzieć? - spytałem, widząc jego zakłopotanie. - Tak, coś - powiedział, a potem zaprzeczył. - Wariat ze mnie, szefie. Prawdę mówiąc, to nic nie mam panu do powiedzenia. Cornelio i doktor López weszli, by przywitać się ze mną. Cały dom huczał od ruchu i gwaru. Jovita, czacza, służba i parobcy biegali po podwórzu z latar­niami, nosząc stoły i kwiaty. Kiedy wyszedłem na korytarz, zobaczyłem ojca Ledesmę, jak szedł do sali, poprzedzony niesionymi przed nim świecami. Dowódcy i „czyści” witali mnie. - Jeszcze bardziej się zakochasz w Zadumanej - powiedziała Genoveva podchodząc spiesznie. - Wygląda jak bóstwo. Kazała mi cię spytać, czy przeczytałeś list - dodała. - List? A tak. Powiedz, że go przeczytałem, i że jego zawartość nie zrobiła na mnie wrażenia - odpowiedziałem, zadając sobie pytanie, jak Zadumana dowiedziała się, że otrzymałem list z Guadalajary. Genoveva odeszła. Ciotka w mantyli i w perłach na szyi podeszła, by mnie uściskać. To samo uczyniła Jovita, której pogratulowałem długiej jedwabnej sukni i mantyli podtrzymywanej wysokim grzebieniem. Genoveva nie pozostała w tyle, jeśli szło o strój. Kiedy wpadła do pokoju, miała na sobie suknię o szerokiej, szeleszczącej spódnicy, a na ramiona narzuciła szal z Santa Maria. Płakała ściskając mnie tak mocno, że z trudem udało się Corneliowi i mnie rozproszyć jej niezrozumiały smutek. Wreszcie nadeszła chwila udania się na miejsce ceremonii. Podałem ramię ciotce i ruszyliśmy, a za nami dowódcy w kierunku drzwi sali, gdzie stali stłoczeni „czyści”, parobcy i służące. Moje serce waliło jak rozhuśtany dzwon. W sali, której okna były zamknięte, paliły się świece na ołtarzu ustawionym przy frontowej ścianie. Ksiądz Ledesma szedł wyprostowany, odziany w bogate szaty, a Fidel pysznił się w stroju ministranta. Dalsze moje wspomnienia to jeden wielki zamęt. Weszliśmy do sali i zatrzymaliśmy się koło zamknię­tych drzwi salonu. Weszli także zebrani i skupili się przy ołtarzu. Kilka se­kund czekaliśmy. A potem zdusiłem okrzyk podziwu. - Zadumana! Wysunęła się naprzód pod ramię z Corneliem. Nigdy jej nie widziałem ubranej w biel, i unoszący się pod stropem anioł nie zrobiłby na mnie tak głębokiego wrażenia. Na jej czoło spadły koronki z Alenzón, które moja matka nosiła podczas swojego ślubu, i drżały kwiecie pomarańczy. W jej oczach spokojnym płomieniem paliło się szczęście. Podeszła blisko. Wchłaniałem zapach jej perfum. W największej ciszy zbliżał się kapłan. Już był wśród nas, już słyszeliśmy jego głos przesiąknięty subtelnym uczuciem. I w tym momencie otwarły się drzwi salonu, w których ukazał się Skorpion prowadzący pod ramię ślepego żebraka. To Skorpion odezwał się teraz, a jego powitanie było jak piorun: - Dzień dobry, Pani Generał! XX Na sali podniósł się krzyk wściekłości, a cristeros ruszyli jak nawałnica. Rzuciłem się ku przybyszom. - Co się tu dzieje!? - krzyknąłem. Mój krzyk zapanował nad zgiełkiem. Nastała nagła, tragiczna cisza. Postąpiłem krok naprzód. - Co tu robicie!? - krzyczałem dalej. - Przyszliśmy na ślub Pani Generał - odpowiedział Skorpion. - Pani Generał! - Dzień dobry - powiedział niewidomy. Cóż za wstrętny, diabelski, zużyty głos. Lecz brzmiało w nim coś przejmująco bolesnego. - Munoz! - zawyli cristeros, wyjmując pistolety z kabur. - Owszem, Gustavo Munoz! - zawołał niewidomy, zbliżając się powoli i wyciągnąwszy ramiona przed siebie. - Pani Generał, przychodzę na twoje wesele. Nie zaprosiłaś mnie, ale na weselu Pani Generał nie może zabraknąć tych, których oślepiła. Włosy stanęły mi dęba. Teraz zrozumiałem. Wszystko się rozsypywało z hukiem. - Pani Generał... - wyszeptałem. Nikt nie poważył się wystrzelić. Wszyscy czekali na mnie. Atmosfera stała się gorąca. Uśmiechnięty Munoz zbliżał się cały czas. - Jestem twoim gościem honorowym, Pani Generał. Powinienem nieść tren twojej sukni. Dlaczego nie przysłałaś mi zaproszenia? Myślałaś, że nie żyję? Umarłem tylko dla światła. Pamiętam twoją zwierzęcą twarz. Płakałem, całowałem twoje stopy, krzyczałem, krzyczałem, ale byłaś nieubłagana. Mogłaś mnie uratować. Ty mnie oszukałaś w miasteczku. Byłaś moją narzeczoną, Pani Generał. Śmiał się brutalnie. - Byłaś moją narzeczoną. Jakże ty potrafisz udawać! Teraz też udajesz? Udajesz miłość do tego mężczyzny, który ma cię zaprowadzić do ołtarza? Ja się w tobie zakochałem... - Zadumana! - zawołałem czując, że napełnia mnie ból. - Ty jesteś Panią Generał? - Tak, jestem Panią Generał - odpowiedziała. Patrzyła na mnie uważnie, ale nie wyzywająco. Coś jakby straszna agonia błyszczało w jej oczach. - Pani Generał była królową śmierci, tą, która nakazywała rozstrzeliwać - powiedział Muńoz ze wstrętnym grymasem na swej zrujnowanej twarzy. - To ta, co mnie w sobie rozkochała, co była moją narzeczoną, co mnie oszukała i wprowadziła w pułapkę. - Zadumana! - Ta, która mogła mnie ocalić. Całowałem jej stopy, wołałem do niej, wiłem się ze strachu, ale ona przyzwoliła na moje oślepienie. Pamiętam to żelazo rozpalone do czerwoności. Do czerwoności. Ona jeszcze może widzieć tę czerwień, ja już nie, ja już nie. - Ty jesteś Panią Generał! - zawołałem. - Ja jestem Pani Generał. A ty już o tym wiedziałeś. Wyznałam ci to wczoraj wieczorem w liście, który ci doręczył Basilio, a przed chwilą powiedziałeś czaczy, że go czytałeś. - Basilio nie dał mi żadnego listu - broniłem się. - To był inny list, który czytałem, z Guadalajary. Basilio ukląkł, pociągając nosem. - Pani Generał, wybacz mi, ale nie mogłem tego listu oddać. Sama widzisz. To tchórz. Nie mogłem mu go dać. Zadumana patrzyła nań z przerażeniem. Cofnąłem się przed wzrastającym tumultem, który powstał, i stanąłem w obronie niewidomego i beznosego przed atakami cristeros. - Ojcze! - krzyknąłem - Pomóż mi ich uratować! - Powinni umrzeć - wyrzekł straszliwy kapłan. - Śmierć wrogom religii! Widziałem, więc śmierć o kilka kroków od siebie. Tylko interwencja Zadumanej mogła ją powstrzymać. - Schować broń! - krzyknęła. Jej głos ich poskromił. Dawni podwładni usłuchali jej z drżeniem. - Wybacz mi - prosiła mnie ze spokojem, który skrywał burzę. - Ty jesteś Panią Generał - powtórzyłem czując, że ogarnia mnie szaleństwo. - Tak, to ja. - Ty, Zadumana. Ty! Ty jesteś kobietą, która krzyczała: Kto jest mężczyzną, za mną!? - Ja. - Ty jesteś tą, która się przebrała, żeby oszukać Muńoza. - Ja. - Oszukałaś go, by go zamordować. - Oszukałam go, by go ukarać. - Ty! Mój Boże! I ja żyję jeszcze! Ty pozwoliłaś na to, by tego nieszczęśnika oślepili? - Ja pozwoliłam, żeby tego zdrajcę oślepili. Gryzłem sobie palce. Jakąż okrutną niespodziankę mi sprawiono! Jakiż to był obłąkany świat! Zadumana była Panią Generał, kobietą, która kraj zalała krwią! - Ty jesteś Panią Generał! - Roberto, Roberto! - krzyczała czacza. - Chcieliśmy jedynie twojego szczęścia! Uścisnąłem Genovevę i w jej uścisku odnalazłem odwagę, by spojrzeć na Zadumaną. Pani Generał wolno zdejmowała welon i pomarańczowe kwiaty. Jej ludzie głośno płakali i klękali przede mną. - Ożeń się z nią. To święta! - Spokój! - rozkazała Zadumana, a jej władza była tak wielka, że usłuchali natychmiast. Tylko Basilio szlochał dalej. - Mój szefie, szefie - błagał na kolanach, całując mnie po rękach. - Ożeń się z Panią Generał. Kocha cię, szefie. Jest święta i chwalebna - całował mnie po butach, całował podłogę i paznokciami rozdrapywał swoją odpychającą twarz. - Chcesz, bym się zabił? Ożeń się, a obiecuję ci, że się zabiję. Chcesz, bym całował stopy Skorpiona? Skorpion roześmiał się przeraźliwie. Jednym pociągnięciem zerwał bandaże i pokazał nam straszliwą głowę bez nosa i uszu. - Obrzynaczu Uszu, całuj moje stopy! - Pocałuję, pocałuję! - krzyczał Basilio. - Obrzynacz Uszu! - zawołałem. - Tak, szefie, ale zabiję się, jeżeli tego zażądasz. - Och, jakież dzikie bestie tu mamy! - zawołałem zdesperowany. - To on mnie złapał i obciął mi nos i uszy - powiedział Skorpion, kładąc mi rękę na ramieniu. - Mój urodziwy nos. - Wynosić się! - krzyczałem nie wiedząc już, do kogo się zwracam. - Mój szefie, szefie... - Co za potworność! - zawołałem - Pani Generał i Obrzynacz Uszu! - Niech zginie! - krzyczeli cristeros, grożąc mi pistoletami. - Zadumana - przemówiłem. - Nie, nie. Pani Generał. Twoi ludzie dopuszczą się nowej zbrodni. Uczyniła jakiś gest i jej ludzie znowu ucichli. - Wybacz mi - prosiła tonem zmęczenia, który przeszył moje serce. - Nie chciałam ci zrobić nic złego. Nigdy nie spotka cię nic złego ode mnie ani od moich ludzi. Zwróciła się do swoich, żeby im oznajmić: - Roberto i ci dwaj włóczędzy są nietykalni. - Śmierć im! - odpowiedzieli głucho cristeros, podczas kiedy ciotka, Jovita, czacza i doktor z trudem przeciskali się ku mnie, by mnie ochronić. - Nie umrą. Ja tu rozkazuję. Ja, Pani Generał! - Roberto - zwróciła się do mnie Zadumana - przysięgam ci, że nigdy nie chciałam cię oszukać. Zeszłej nocy wbrew rozkazowi księdza napisałam ci w liście całą prawdę. - Zabij mnie, Pani Generał! - błagał Obrzynacz Uszu. - Kiedy Genoveva oznajmiła mi, że przeczytałeś list, poczułam się wolna i szczęśliwa na zawsze. - Zabij mnie, zabij mnie! - prosił Basilio, raniąc sobie twarz. - Jestem Pani Generał. Dlatego żyłam w Plan, broniąc moich kalek. Ale posłuchaj: mogłabym żałować tego, co zrobiłam, bo jestem kobietą i nie panuję nad swoimi nerwami. Jestem jednak pewna, że nic z tego, co uczyniłam, nie było złe. - Nie!? - krzyknął ślepy. - Munoz ukarany został za swoje zbrodnie. Ale Zadumana nie zwiodła mnie i rozumiałem, że jej obecne zdecydowanie było maską nałożoną na rozpacz. - Drżałaś na widok ślepych - powiedziałem. - Drżałam. Uczucia moje są silniejsze od rozsądku. Ale wszystko, co zrobiłam, zrobiłabym na nowo. - Brawo! - krzyknęli jej ludzie. - Wierzyłam, że będę szczęśliwa w małżeństwie, i zgodziłam się wyjść za ciebie. Kocham cię. Jesteś moim jedynym kochaniem. Nigdy nie uczynię ci świadomie najmniejszej krzywdy. Zniknę z twojego życia, ale nie chcę odejść bez twojego przebaczenia. Schyliłem głowę pełen bólu. Słyszałem wokół siebie liczne kroki, a kiedy podniosłem oczy, stał nade mną tylko ksiądz Ledesma. Za plecami obejmowali się Munoz ze Skorpionem. - Tchórzliwy łotrze - rzekł do mnie ksiądz Ledesma na pożegnanie - nikczemniku niezdolny docenić szlachetnych czynów, odejdź z ziemi, którą przyszedłeś zasmucić. Moja ciotka i lekarz pośpieszyli mnie uściskać, łkając. Słyszałem, jak otwierano bramę, a potem po bruku przeleciał jak burza orszak cristeros, kierując się w stronę rzeki. * * * - Pani Generał odjechała! - zawołała wchodząc zapłakana czacza. - Roberto, Roberto, ileś ty zła narobił! - Genovevo, myślę, że mnie też zło nie ominęło - odpowiedziałem ponuro. - To święta kobieta. - To Pani Generał. - A tamci co tutaj robią!? - krzyczała Jovita, zjawiając się jak furia i wskazując na obu żebraków. - Precz stąd, precz! - Senor - zwrócił się do mnie Skorpion - broń nas. - Idźcie do czarta! - zawołałem. - Wynocha stąd! - Zabiją nas, senor. - Niech zabiją! - wybuchnęły trzy kobiety. Próbowałem się opanować. - Jak weszliście? - spytałem. - Przez ogród z kalwarią - powiedział Skorpion. - Użyliśmy klucza, który Pani Generał dała Munozowi, kiedy była jego narzeczoną. Jakie to zabawne, że dzisiaj się przydał. - A jak to się stało, że zjawiliście się akurat w tak niezwykłym momencie? - Ukrywaliśmy się długo w miasteczku, a potem w cegielni. Mieliśmy dawnych przyjaciół, z którymi cristeros surowo się obeszli. Oni nam o wszystkim donosili. Dowiedzieliśmy się, że pan się będzie żenić, więc szpiegowaliśmy nad brzegiem rzeki. Kiedy zobaczyłem przejeżdżających przywódców, powiedziałem: teraz będzie wesele. A potem sobie pomyślałem: ci ludzie nie powiedzieli narzeczonemu, kim jest jego wybranka. Nienawiść uczyniła mnie jasnowidzem. Przyprowadziłem Gustava, a kiedy farma opustoszała, bo wszyscy poszli zobaczyć ślub, weszliśmy bez trudu. Znałem dom jeszcze z czasów, gdy tu mieszkałem wiele lat temu. - Powinienem was nienawidzić - odezwałem się. - Ale dość już zbrodni. Chodźcie. Zaprowadziłem ich do swojego pokoju. Przebrałem się i wychodząc z nimi na podwórze poprosiłem o przygotowanie mi wolanta. Ireneo usłuchał bez entuzjazmu. Wsiadłem na wóz, ulokowałem obok siebie obu żebraków i zawiozłem ich do Santa Clara. - Niech mi pan wybaczy tamtą napaść - prosił Skorpion. - Ale nie wiedzieliśmy, że Pani Generał zakochała się w panu. Niewiele brakowało, bym był przegapił większą zemstę. - Szkoda, że ci nie dopisała celność - odpowiedziałem, zatrzymując się na skwerze miasteczka zalanego porannym słońcem. - Nie musiałbym cierpieć. A teraz strzeżcie się cristeros. - Poprosimy, by nas zamknięto w areszcie! - zawołał Skorpion. - Ale przedtem wytłumaczcie mi kilka spraw - prosiłem. - Panie Muńoz, niech mi pan powie, jak pan uszedł z życiem z Ogrodów Hrabiego. - Temu, co gonił za mną w Ogrodach, drżała ręka - odpowiedział niewidomy. - Ja z bólu, który sprawiły oparzenia, zemdlałem i mój prześladowca myślał, że mnie zabił. - Potem odnalazłem go w górach. Biegał jak oszalały - powiedział Skorpion. - Wył. A ja uciekłem ze strachu. Złapał mnie Obrzynacz Uszu, zaprowadził do Ogrodów i nożem tak mnie przyozdobił. Najpierw zamierzał obciąć mi tylko uszy, ale zauważył mój kształtny nos i obciął go również. Od tego czasu Gustavo i ja byliśmy nierozłączni i już zawsze marzyliśmy tylko o zemście. - To pan krzyknął w Ogrodach 15 lipca? - spytałem Munoza. - Ja - odpowiedział z niesamowitym chichotem. - Skorpion zaprowadził mnie do Ogrodów, bo nie traciliśmy nadziei, że tam właśnie dokonamy zemsty, i dlatego 15 lipca zawsze wracaliśmy w tamte strony. Siedzieliśmy w krzewach, kiedy się pojawiliście. Krzyknij - powiedział do mnie Skorpion - tak jak krzyczałeś tamtego dnia. I krzyknąłem. A jakiego wam stracha napędziłem! - Szczęście, że nie krzyknął pan wtedy, kiedy się modliliśmy - powiedziałem do niego - bo w takim momencie nie moglibyśmy uciekać i otworzylibyśmy ogień. - Dlatego krzyknąłem dopiero wtedy, kiedy państwo byli przy koniach - wyznał. - Nie chcę umierać. Życie jest takie piękne! Podciąłem konia i szybko wróciłem do La Rumorosa, zdziwiony, że świat nie stał w płomieniach. Jakże to mogło być, że kiedy ja tyle cierpiałem, przyroda nie poniechała swego bujnego życia?! Na dziedzińcu La Rumorosa oddałem powozik Ireneowi i poszedłem do sypialni ciotki. Ucałowałem rękę biednej staruszki i oznajmiłem jej, że wyjeżdżam. - Odjeżdżasz? - spytała Genoveva, płacząc rzewnie. - Tak. Co może mnie zatrzymać w tym miejscu, do którego przybyłem jedynie po to, by cierpieć? Zamknąłem się w swoim pokoju i czułem, że ból rozdziera mi serce. Męczarnia skruszyła mnie na proch. Cóż za straszne rozwiązanie historii mojej miłości! Zadumana była Panią Generał! Jakże mogłem nie zrozumieć tego przedtem? Takiego strachu przed ślepymi mogła doświadczać jedynie kobieta, która przyzwoliła na oślepienie bezbronnego człowieka. Ja także byłem ślepy. Pani Generał! Nie zdołałem rozpoznać jej pod postacią Zadumanej. To ona była tą straszliwą kobietą, cristera, która tyle razy zmuszała nieprzyjaciół do ucieczki, zuchwałą mścicielką, która zeszła do Santa Clara, żeby uwieść Muńoza i zapędzić go w potrzask, twardą Panią Generał, obecną przy kaźni zbira. A ja się w niej zakochałem. Już miałem ją poślubić, a wszyscy, ale to wszyscy: moja ciotka, moja kuzynka, Genoveva, Cornelio, doktor - wszyscy starzy towarzysze zabawili się, by mnie oszukać, zachwalając mi tę nieubłaganą cristera. Pani Generał! Lecz jakże: nie podejrzewałem? Miotałem się po pokoju wściekły i pełen rozgoryczenia. Dlaczego nie dostrzegłem oczywistej prawdy? Dlaczego nie otworzył mi oczu list z Guadalajary i wiadomość, że Pani Generał nie zginęła? Dlaczego nie oświecił mnie respekt Cornelia, uwielbienie parobków, cześć księdza Ledesmy? Głupi, ślepy! - Moja żona Panią Generał? - rzekłem do siebie. - Cóż to za przeklęta intryga. Ja żonaty z kobietą o tak strasznej sławie! A ona zachowywała milczenie. Schowana w Plan de los Tordos, uciekająca przed zemstą, splamiona krwią, więcej, ociekająca krwią, potrafiła mnie omamić. Trzeba było wyjechać, uciec z ponurej ziemi i raz na zawsze odciąć się od dokuczliwej przeszłości. I wyjadę. Ale powtarzając to sobie, wyłem z bólu. Co za nagłe runięcie w przepaść, co za niespodziane zanurzenie w bagnie, po którym ślizgały się haniebne upiory: Pani Generał, Obrzynacz Uszu, ślepy Munoz, beznosy Skorpion. Uciekać, uciekać z tej ziemi, z Ogrodów Hrabiego, z obozu „czystych”, z cegielni, z Plan de los Tordos! Później, kiedy ból mój stracił pierwszą ostrość, pogrążyłem się w niemej udręce. Widziałem swoją klęskę. Walił się na mnie świat. Ukochana kobieta spowiła się nagle w zakrwawione chusty i nie była już Zadumaną, moją melancholijną narzeczoną, kobietą wytworną i pełną uroku, ale krwawą Panią Generał. Krzyczałem te słowa: Pani Generał!, i za każdym razem czułem, że sztylet przeszywa mi pierś. Rozpadł się cały mój sen, a rzeczywistość stała się okrutna. Zacząłem pakować walizki. Uciec! Pełen niecierpliwości składałem rzeczy w stos. Zapomnieć! Ale wspomnienia nie szczędziły mi dalszych ciosów. Zadumana! Oczy napełniły mi się łzami. Widziałem ją w tysiącach zmieniających się obrazów: w ogrodzie jej hacjendy, kiedy podawała mi kawę w małych filiżankach z sas­kiej porcelany, w La Rumorosa, kiedy wracała do zdrowia w ogrodzie z kalwarią, w jej sypialni, leżąca na żelaznym łóżku, w bramie Plan de los Tordos, gdy żegnała się ze mną. Jakże ją kochałem! I obrazy w dalszym ciągu wirowały. Widziałem ją i przy biurku w saloniku, i ubraną w biel, gotową do ślubu. Kiedy będę mógł ją zapomnieć? Kiedy przestanę widzieć ją w białej sukni, z kwieciem pomarańczy wieńczącym jej skroń? Zadumana! Jakże się uśmiechała wchodząc do sali, w której spodziewała się zastać oczekujące ją szczęście. Owego blasku szczęścia w jej oczach nie zapomnę nigdy. Jej spojrzenie... I widziałem, jak zdejmowała welon i kwiaty, rezygnowała, uginała się przed losem. A ja żyłem. Piorun uderzył, a ja żyłem dalej. Widziałem, jak pod welonem z koronki błyszczał uśmiech. I ja - żyłem. Rzuciłem się twarzą na łóżko i gryzłem pięści. Przypomniało mi się jej ostatnie spojrzenie, kiedy już się zerwał huragan. W ostatnim momencie powiedziała: Kocham cię. Powiedziała mi to w obecności wszystkich: Jesteś moim jedynym kochaniem. Ona to powiedziała. Ja to słyszałem. Kochała mnie i wierzyła, że osiągnęła szczęście. - Ale dlaczego wierzyła? - spytałem siebie. - Dlatego, że zostałem oszukany? Dlatego, że nie wiedziałem, że ona jest Panią Generał? - Nie, nie! odpowiadałem sobie. - Ona, nie usłuchawszy nakazu powstańczego księdza, wyznała mi wszystko w liście, którego Basilio nie chciał mi doręczyć. Zadumana nie zamierzała mnie oszukać. Drżąc, podniosłem się na łóżku. - I co? - rzekłem sobie. - I co? Nie chciała mnie oszukać, ale nie mogła także wymazać, przeszłości. I pojawiły się upiory. Tej katastrofie nie mogła zapobiec żadna spowiedź, bo ja bym się nigdy nie ożenił z Panią Generał. Uspokoiłem się, albo raczej opanowałem, i powiedziałem sobie raz jeszcze, że jedyne, co mi pozostało, to odjechać. Zadumana, tak żałująca zbrodni w Ogrodach Hrabiego, że aż zamieszkała w zrujnowanej hacjendzie, zbolała, przybita, prześladowana wyrzutami sumienia, była niemniej Panią Generał dla mnie kimś nowym i straszliwie obcym. Tamta Zadumana umarła dla mnie. Jedno mi już tylko pozostało: wrócić do Mexico i szukać zapomnienia. - W drogę - powiedziałem sobie. Ale nie mogłem odejść. Z głębi mojej istoty dobywał się krzyk: Zadumana! To moja dusza krzyczała, usuwając wątpliwości. Zadumana! To wołała moja miłość, niwecząc mój wstręt i moje oschłe myśli. Całe moje jestestwo ją wzywało. Moje serce nie obchodziła przeszłość ani krwawe sceny, ani akty nienawiści czy zemsty. Ja ją kochałem, kochałem ją nadal! Próbowałem się opierać, ale moja miłość stłumiła rozterkę. Kochałem ją. Należała do mojej duszy, była moją duszą. Cóż mnie obchodziła Pani Generał? Co mnie obchodzili partyzanci i „czyści” kaci, krzyki agonii? Ja kochałem Zadumaną! - Ależ ja oszalałem - powiedziałem do siebie. Moja miłość szydziła z tego przeświadczenia. Nie umiałem odejść. Musiałem Zadumaną odzyskać. Byłem jej niewolnikiem. Powiodłem dłonią po czole i uciekłem z pokoju, w którym się dusiłem. - Co ci jest!? - zawołał doktor biegnąc zobaczyć, a za nim czacza. - Nadal ją kocham - odparłem. - Konia! - krzyknął doktor. Genoveva i moja kuzynka pobiegły z Ireneem osiodłać konia. Ciotka zaczęła płakać z radości. Wskoczyłem na siodło. - Pędź - powiedział doktor. - Pędź, bo jeszcze możesz ją dogonić. - Dogonić? - pytałem siebie, kierując konia na drogę. Było niemożliwe dopędzić Zadumaną na drodze do Plan de los Tordos, bo przecież ona i jej orszak z pewnością już byli w starej hacjendzie. Cóż, więc chciał mi powiedzieć stary doktor? Nie skierowałem się do Brodu Kojota, lecz obrałem szlak, którym jechałem do domu Zadumanej po raz pierwszy. Równina mieniła się żółtymi odcieniami. Z tyłu pozostał malejący w oczach lasek przy szosie, a przed sobą widziałem już drzewa pirules, które chyliły się nad rzeką. Koń mój rączo zbiegł do łożyska, któ­rym płynęła woda w piaskowych brzegach. Kiedy przeprawiłem się przez prąd, naszło mnie nagłe palące wspomnienie. Znów ujrzałem Zadumaną na koniu stającym dęba, usłyszałem ponownie łomot wezbranej wody, a w ramionach poczułem ciężar ciała kobiety, którą niosłem w szalonej ucieczce na brzeg. - Biegnij, pędź! - gnębiony wspomnieniem przynaglałem konia, popędzając go w kierunku wysokiego brzegu. Gdy dojechałem do końca zbocza w miejscu, gdzie Zadumana spotkała małego ślepego Indianina, puściłem konia galopem. Z łanów ulatywały wrób­le. Po drodze wyłaniały się pagórki o stromych zboczach. Szumiał wiatr. Czyżbyśmy nigdy nie mieli dotrzeć do Plan de los Tordos? Na zakręcie przyhamowałem wierzchowca i krzyknąłem z przerażenia. Przede mną, opodal stromizny, z której zawsze rzucałem ostatnie spojrzenia na hacjendę, unosił się gruby słup dymu. - Boże! - krzyknąłem przerażony. Ostrogami ubodłem boki konia, który poleciał jak strzała. Kamienie skakały, ptaki krzyczały w kaktusach, pagórki połyskiwały w słońcu. Z góry widziałem równinę, nad którą latały stada drozdów. To paliła się hacjenda. Płonęło skrzydło zamieszkałe przez Zadumaną i dym unosił się prosto w spokojnym powietrzu. Bydło uciekało pastwiskiem. Przed gankiem uwijali się ludzie znoszący drzewo. Przynagliłem konia i wnet stanąłem przed ludźmi, którzy podpalali hacjendę. Przyjęli mnie okrzykami wściekłości: - Precz z nim! Niech przepadnie! Byli to dawni parobcy Zadumanej. Już mi nie okazywali serdeczności, lecz groźnie mnie otoczyli. Najbardziej wrogo nastawione były kobiety, które nadbiegły wywijając sierpami. Na szczęście przed hacjendą znalazł się Esteban, który stanął między mną a grupą ludzi, krzycząc do nich: - Pamiętajcie o tym, że jest nietykalny! Tłum kalek zatrzymał się, nie przestając krzyczeć. - Precz stąd! Wynocha, wynocha, tchórzu! - Po co pan przyjechał? - spytał Esteban. - Przyjechałem szukać Zadumanej. Wściekły wybuch śmiechu zatrząsł inwalidami. - Śmierć jemu, dać go tu! - wołała Lucia podnosząc sierp. - Chce jeszcze raz oszukać Panią Generał! - wyła Mariana. Podniosłem ręce, prosząc o ciszę. - Mówię serio. Zaprowadźcie mnie do niej. Usłyszałem śmiechy i gwizdy. - Panie, Pani Generał pojechała i już nie wróci - powiedział Esteban. - Pojechała? Dokądże pojechała? - Tego nikt nie wie. Pojechała z innymi dowódcami i pożegnała się z nami na zawsze. - Na zawsze! - ze szlochem krzyczeli inwalidzi i kobiety. - Gdzie jest Cornelio? - spytałem Estebana. - Wrócił do Piedras Coloradas. - Pojadę go zobaczyć. - Nic panu nie powie. Wszyscy przysięgali na prośbę Pani Generał, że nigdy nie wyjawią miejsca, do którego pojechała. - Pojechała na zawsze! - zawołał jeden z parobków, wściekły. - Z pańskiej winy płakała. - Straciliśmy ją - odezwała się Mariana. - Słuchajcie - błagałem - popełniłem fatalny błąd, którego żałuję. Przychodzę prosić Zadumaną, by mi przebaczyła. - Już jest za późno! - wołali, dusząc się od płaczu i nienawiści. - Pojechała i już nie wróci. - Znajdę ją, jeżeli mi pomożecie. - Nie możemy panu pomóc - powiedział Esteban, płacząc również.- Odjechała. Pożegnała się z nami. Nie powróci, a my ruszamy z powrotem do Jalisco. - Sieroty! - wołała Lucia. - Odjechała, odjechała! - krzyczeli mężczyźni. - Śmierć tej kanalii! - wrzeszczała Mariana. - Jest nietykalny! - zawołał ponownie Esteban. - Zapomnieliście już o przysiędze? Niech pan da za wygraną. Ona nam kazała przysiąc, że nic panu złego nie zrobimy, i pojechała z przywódcami i z Obrzynaczem Uszu. - Odszukam przywódców i Basilia. -Nie znajdzie ich pan, a zresztą nic panu nie powiedzą! Nienawidzą pana. Bardzo pana nienawidzą. - Wszyscy pana nienawidzimy! - krzyczeli weterani. - Niech pan stąd odjedzie. My też ruszamy. Nic tu już po nas. Pani Generał odjechała i nie chcemy dłużej być na tej ziemi. Spójrz pan, jak spaliliśmy hacjendę. Posłyszałem wielki huk i zobaczyłem, jak zawaliły się dachy dworku. Wydało mi się, że wraz z tym domem ginęła Zadumana, że przepadła wraz z pokojami, w których ją podziwiałem. - Do widzenia - powiedział Esteban, pochlipując. - Jedźmy! - zawołali wszyscy. Wyruszyli w drogę, a moje serce pękało na widok tego nędznego orszaku. Chromi jechali konno na czele pochodu, kobiety niosły zapasy, dzieci pędziły kozy, a reszta mężczyzn niosła broń i odzież. Strzelali do krów, które porzucali, do drzew, w fasadę dworku, z którego okien snuły się smugi dymu. A byliby strzelali i do mnie, gdyby im Esteban nie przypominał stale przysięgi. Jechałem kawałek za nimi, prosząc, by przyjęli trochę pieniędzy, lecz spotykały mnie jedynie zniewagi. W końcu musiałem odłączyć się od nich i przystanąłem w cieniu drzewa. Drozdy w dalszym ciągu przelatywały chmarami, zraniona krowa ryczała na pastwisku. Słońce mocno paliło. Nad dworkiem nadal unosił się kłąb dymu. Parobcy oddalali się w obłokach kurzu i zniknęli w pierwszych fałdach gór. Smutek ściskał mi piersi. Wszystko się skończyło. Straciłem Zadumaną. Tam był jej dom, dymiący samotnie na Plan de los Tordos na tle łańcucha górskiego. Jej ludzie, jej biedacy, zniknęli w oddali. Przeraziła mnie samotność. Wiatr schodził z gór i dął ze świstem, kładąc na ziemię trawy. Poczułem się samotny, beznadziejnie sam, zagubiony na tej równinie. - Zadumana! - zawołałem. Echo zaszydziło w odpowiedzi. Któż inny mógł mi odpowiedzieć? Zadumana odjechała, a ja pytałem zrozpaczony: - Na zawsze? XXI Pojechałem do Piedras Coloradas, gdzie „czyści” przyjęli mnie chłodno, i próbowałem wzruszyć Cornelia. - Kuzynie - odpowiedział - kocham cię i rozumiem. Dlatego nie czuję do ciebie żalu. Lecz właśnie wiedząc, że ciebie rozumiem, Zadumana nie życzyła sobie, bym jej towarzyszył, znał miejsce, gdzie się schroniła, gdyż w momencie słabości mógłbym ci je wyjawić. - Ja ją znajdę - odpowiedziałem. Wróciłem do La Rumorosa spowitej w bolesnym milczeniu i stamtąd wy­ruszyłem na poszukiwania. Ale nie zdołałem odnaleźć najmniejszego śladu. Nikt nic nie wiedział, a przy tym byłem przekonany, że gdyby nawet starzy cristeros coś wiedzieli, nie powiedzieliby mi tego za żadną cenę. Nadeszła pora wyjazdu do Mexico. Nie chciałem odjeżdżać bez odwiedze­nia raz jeszcze Plan de los Tordos i pojechałem tam w dzień, kiedy mgła unosi­ła się nad polami. Przekraczając rzekę przystanąłem, żeby posłuchać szumu wód płynących wśród piaszczystych brzegów. Tam trzymałem Zadumaną w ramionach. Ta rzeka była ściśle związana z naszą historią. Wyobraziłem sobie, jak torowała sobie drogę w górach, by potem zsunąć się do milczących stawów przed złowieszczymi Ogrodami Hrabiego; pomyślałem o łomocie jej spiętrzonych wód i kipiącego brodu, którego żółte fale chciały mi odciąć drogę. I wie­działem, że na wieki będzie płynęła w stromych brzegach, nie unosząc z sobą w pochodzie ku morzu ani odbicia chmur płynących nad jej wodami, ani wspomnienia ludzi, którzy nad nią sterali życie w bolesnej krzątaninie. Jechałem dalej i widziałem pola ścięte przymrozkami i potoki, w których suchych łożyskach biegały jaszczurki. Kiedy podjeżdżałem do ostatniej stromizny, pozwoliłem koniowi iść swobodnie. Blisko wyżyny poczułem, że niepokój nie do opanowania ogarnął moją pierś. Wreszcie wjechałem na szczyt małej fałdy terenu i stamtąd zobaczyłem Plan de los Tordos, którego pastwiska drżały w zimowym wietrze. Na fasadzie dworku znać było ślady pożaru. Powoli podjechałem do bramy, spodziewając się cudu: pragnąc zobaczyć ukochaną postać, usłyszeć jej niezapomniany głos. Ale zobaczyłem tylko jastrzębia, który zerwał się do lotu, spłoszony moim przybyciem. Przywiązałem konia do kołowrotu i wszedłem do budynku, przeskakując przez zgliszcza. Na patio cisza ciążyła jak ołów. Przeszedłem przez korytarze, w których poginęły rośliny, i zajrzałem do pokoi, w których dachy zniszczył pożar. Znalazłem tylko popioły. Trupi odór wiecznej ruiny unosił się z salonu, w którym daremnie szukałem choćby tylko drzazgi z biurka Zadumanej. W ciasnej zakonnej sypialni pod kupą gruzu zobaczyłem żelazne łóżko wykrzywione przez ogień. Na szczytach murów zaczęła rosnąć trawa, a jedwabisty szelest zdradzał obecność żmij w zniszczonych pomieszczeniach. Rozgościły się już w miejscach, które zamieszkiwała Zadumana, i włóczyły swe obrzydliwe cielska tam, gdzie trwało jeszcze promieniowanie jej melancholijnego uśmiechu. Samotność, moja samotność objawiła mi się w całej ostrości. Wszystko się skończyło, rozsypało, wszystko dla mnie minęło. Wybiegłem pośpiesznie, wsiadłem na konia i galopem skierowałem go w drogę powrotną. W La Rumorosa skróciłem pożegnanie i wyjechałem, przytłoczony bólem. Gorzka stała się dla mnie ta ziemia i ani razu nie odwróciłem oczu, by popatrzeć między drzewami na fasadę starej rezydencji. Stolica okazała się zimna i obojętna. Nie mogłem wrócić do dawnych na­wyków, których ani na moment nie potrafiłem wskrzesić. W mojej pamięci trwał bez końca obraz Zadumanej i zabierał mi chęć do uciech. Przez dwa lata nie szczędząc pieniędzy szukałem Zadumanej, ale nie zdołałem dowiedzieć się niczego. Pojechałem do Guadalajary, do Colimy, zjeździłem Bajio, odwiedziłem Queretaro, lecz nawet nowej nadziei nie zdołałem wzbudzić przez jakiś świeży trop. Spadły na mnie dalsze utrapienia. Telegram oznajmił mi śmierć ciotki. Czułem się trochę winny tej śmierci, gdyż wystawiałem jej stare serce na zbyt gwałtowne próby. Trochę później umarł doktor López, a Cornelio zginął, spadając wraz z koniem w przepaść. Zleciłem Jovicie pieczę nad La Rumorosa, do której nigdy już nie miałem powrócić, i zaprosiłem czaczę, by przyjechała do mnie. Biedna czacza zgodziła się i przyjechała do Mexico, zabierając Fidela, który pozostał u mnie jako służący. Genoveva zarządza teraz moim domem. Rozumie mój ból i robi wszystko, by mnie pocieszyć. - To myśmy były winne temu, co się stało - często mi powtarza.- Chciałyśmy, byś się z Zadumaną ożenił, a kiedy byłbyś z nią już bardzo związany, kiedy dałaby ci dzieci, miałyśmy powiedzieć ci całą prawdę. A przynajmniej nie trzeba by się było lękać, co będzie, gdy inni ci ją wyjawią. Nie wiedziałyśmy, co robimy. Zadumana chciała ci wszystko wyznać w swoim czasie, ale ksiądz Ledesma i my popełniliśmy błąd nie przyzwalając na to. A kiedy już nie mogła wytrzymać i napisała do ciebie wyjawiając ci prawdę, nieszczęsny Basilio zatrzymał list. Trzy lata po śmierci ciotki czacza mi oznajmiła, że chciała się ze mną zobaczyć jakaś zakonnica. Zdziwiło mnie wzruszenie mojej niani. W salonie zobaczyłem jedną z owych meksykańskich zakonnic, którym nie wolno było zamykać się w klauzurze, ubożuchnych, zawsze spotykanych ubrane na czarno przy łóżkach chorych. Po przywitaniu zakonnica doniosła mi, że odwiedziła mnie, aby przekazać ustne polecenie siostry Asunción od Świętych Ran. Gestem dałem poznać zakonnicy, że nie rozumiem, o co chodzi, ale poderwałem się, kiedy moja rozmówczyni ciągnęła dalej: - W życiu świeckim siostra Asunción nazywała się Gabriela Infante. - Zadumana! - Tak ją nazywali - przyznała zakonnica. - Zadumana została zakonnicą? - Śluby złożyła w Belgii. Chciała uczynić to w Hiszpanii, ale przeszkodziło jej powstanie przeciwko Republice. - Zakonnica - wyszeptałem czując, jak ucieka ostatnia, najbardziej uparta nadzieja. - Jest zakonnicą w klasztorze Św. Walburgi, blisko Furnes. - Straciłem ją na zawsze. - Kiedy odwiedziłam klasztor, by pożegnać się z siostrami - ciągnął mój gość - siostra Asunción prosiła mnie, bym nie zapomniała o poleceniu, które mi dała wstępując do nowicjatu. Ja mieszkałam w Belgii opiekując się pewną Meksykanką, która zmarła trzy miesiące temu. Poznałam pannę Infante w procesji pokutnej. Nieco później, wiedząc o tym, że prędzej czy później będę wracać do Meksyku, prosiła mnie, bym pana odszukała i w jej imieniu prosiła pana o przebaczenie. - Przebaczenie? Siostro, to ja powinienem Zadumaną prosić o przebaczenie. - Tylko Pan nasz zna tajniki naszych czynów i serc - powiedziała zakonnica. - Siostra Asunción obawia się, że wyrządziła panu wielką krzywdę. Ona pana kochała. Kazała mi wytłumaczyć panu niektóre szczegóły jej życia. Kiedy siostra Asunción... - Siostro - prosiłem - niech ją siostra nazywa Zadumaną. Zakonnica zgodziła się. - Kiedy Zadumana dowiedziała się, że jej brat wyruszył na wojnę, pojechała za nim do Jalisco i walczyła dzielnie tak jak wiele innych kobiet. Wnet poznano ją jako Panią Generał. Zdobyła rozgłos jako nieustraszona kobieta, a cristeros słuchali jej bez zmrużenia oka. Przywódcy ruchu nakazali, żeby nie zdradzać imienia Pani Generał, żeby otoczyć ją tajemniczością. - Bardzo niewielu z nas je znało - wtrąciła Genoveva. - Potem poznali je inwalidzi z powodu nieostrożności Jovity, ale jak długo toczyła się wojna, nie wiedzieli, że Zadumana i Carlos byli rodzeństwem. - Dla niej ta wojna była sprawiedliwa - mówiła dalej zakonnica. - Byłaby żyła spokojnie po skończeniu walk, gdyby nie wspomnienie tortur, jakim poddano człowieka, który wydał jej brata. Od 15 lipca 1928 Zadumana nie zaznała spokoju. Gnębiły ją wyrzuty sumienia, a kiedy wojna się skończyła, nie była zdolna do normalnego życia. Dlatego schroniła się na hacjendę, którą pan poznał, a która była rezydencją jej rodziny. Gdy przyjechał pan do La Rumorosa, pański swobodny sposób życia nie zrobił na Zadumanej dobrego wrażenia. Myślała, że jest pan lekkoduchem. Zmieniła zdanie, kiedy uratował pan jej życie, wtedy gdy straciła panowanie nad sobą na widok ślepego dziecka, i od tamtego momentu była zmuszona walczyć z miłością, która nią zawładnęła. - Zadumana mówiła sobie - ciągnął mój gość - że nic poważnego nie mogło między nią a panem zajść, bo pan brzydząc się cristeros byłby zbyt wstrząśnięty, gdyby wiedział o udziale, jaki miała ona w męce Munoza. Dlatego odrzuciła pana, kiedy pan jej się oświadczył w hacjendzie, ale wiele cierpiała z tego powodu. Potrzebna była interwencja Cornelia, by zmieniła zdanie, bo on miał na nią duży wpływ z powodu swojego ascetycznego trybu życia. Ale najważniejszy w tej sprawie był udział księdza Ledesmy, który przekonał ją, że mogła i powinna zataić przed panem dawne życie. Więc zgodziła się na zamążpójście, niemniej w wigilię dnia, w którym miał się odbyć ślub, postanowiła nie milczeć dłużej i napisała list, odkrywając przed panem swoją tożsamość. Ten list wziął Basilio, by go panu oddać. Zarządca zrozumiał, o co chodziło, i bał się, że nie dojdzie do ślubu. Nie oddał listu, choć zapewnił Zadumaną, że to zrobił. No i ostatecznie uszczęśliwiła ją pańska odpowiedź dana Genovevie, kiedy ta zapytała, czy pan list czytał. Czuła, że winy jej były już odpuszczone, że stała się czysta, odrodzona. Dlatego tak ją zabolało, kiedy pan się przeraził, dowiedziawszy się, że to ona była Panią Generał. Poczuła się przeklęta. Pojawienie się Munoza, którego uważała za nieboszczyka, pańska rozpacz złamały ją. Z udaną energią broniła swego honoru, a kiedy uchodząc znalazła się ze swoimi ludźmi na hacjendzie, jedyne, co mogła zrobić, to zobligować wszystkich, by przysięgli, że pan będzie zawsze nietykalny i że nikt nie będzie dybał na pańskie życie. Z hacjendy ruszyła z przywódcami w góry, gdzie ze wszystkimi się pożegnała, po czym postępowała tak, że zgubiono jej trop. Przedostała się do Stanów Zjednoczonych, a stamtąd pojechała do Europy. - I straciłem ją - wyszeptałem. - prosiła zakonnica - bym do niej napisała oznajmiając, że - Pozwoli pan - pan jej przebaczył? - To ona niech mi przebaczy! - zawołałem wstając i szybko wybiegłem z salonu, żeby zakonnica i Genoveva nie widziały, że płaczę. POSŁOWIE Z wybuchem rewolucji meksykańskiej w 1910 roku upadł stary porządek, którego długo strzegł generał Porfirio Diaz. Kiedy został zmuszony do opuszczenia kraju, zaczęła się epoka gwałtownych przemian i bratobójczych, krwawych wojen. Jego następca Francisco Madero oraz wiceprezydent zostali zamordowani, a stojący na czele spisku generał Victoriano Huerta objął rządy. Przeciwko niemu wystąpił gubernator stanu Coahuila, Venustiano Carranza, i wtedy Meksyk pogrążył się w chaosie i bezprawiu. Jedną z ofiar gwałtów i niesprawiedliwości stał się Kościół. Celem zreformowania konstytucji z 1857 roku zebrał się rewolucyjny kongres w Queretaro, złożony w większości ze zwolenników Carranzy, i w roku 1917 uchwalił konstytucję, która przyniosła wiele potrzebnych reform społecznych, ale także uchwały wymierzone przeciwko niektórym podstawowym prawom obywatelskim, a zwłaszcza przeciwko Kościołowi i duchowieństwu. Katolicy od samego początku nie godzili się na restrykcje i czynili wysiłki, żeby niegodziwe paragrafy prawa usunąć lub zmodyfikować środkami demokratycznymi, ale wszystkie ich wysiłki zawodziły. Po zabójstwie Carranzy prezydentem został Alvaro Obregón. Za jego rządów nie przestrzegano ściśle nowych antyreligijnych zaleceń konstytucji: duchowni cudzoziemscy nadal pozostawali w Meksyku, działały szkoły wyznaniowe, księża nie rejestrowali się u władz cywilnych, nie rozwiązały się klasztory. Stan Jalisco postanowił jednak wprowadzić owe drakońskie zarządzenia konstytucji sądząc, że jeżeli uda się je narzucić w stanie bardzo katolickim, to łatwo potem będzie zaprowadzić je w innych stanach. Mieszkańcy jednak sprzeciwili się i solidarnym bojkotem spowodowali wycofanie się władz. Niemniej stanowisko Obregóna pozostawało dwuznaczne, a w jego wrogich akcjach sekundował mu ruch robotniczy CROM (Regionalna Meksykańska Konfederacja Robotnicza). Wybuchały bomby w siedzibach arcybiskupów i w bazylice Matki Boskiej w Guadalupe. Atakowano organizacje katolickie, wypędzono z Meksyku delegata apostolskiego. Na ulicach dochodziło do manifestacji. Kiedy w 1924 roku prezydenturę objął Plutarco Elias Calles, wydał on wraz z CROM-em wojnę katolicyzmowi zakładając kościół narodowy, który jednak wkrótce upadł. Katolicy, widząc zagrożenie, zawiązali Krajową Ligę Obrony Wolności Religijnej. Ale prezydent nie dawał za wygraną, wprowadzając tzw. prawo Callesa, czyli obostrzenia mające Kościół złamać. W odpowiedzi episkopat Meksyku w porozumieniu z Rzymem zawiesił wszelkie czynności publiczne duchowieństwa, a Liga ogłosiła bojkot ekonomiczny, żeby zmusić władze do respektowania praw obywatelskich i nakłonić je do zmiany uciążliwych ustaw. Z upływem czasu jednak walka z biernej i ideologicznej zaczęła się przeradzać w czynną, a na koniec w zbrojną. Calles wydalił wielu biskupów z Meksyku, mimo że konstytucja takich możliwości nie przewidywała. Katolików zaczęto prześladować i mordować. Ginęli księża i ludzie świeccy. Młodzież broniła swojej wiary z okrzykiem: Niech żyje Chrystus Król! (Viva Cristo Rey!), i stąd się wzięła nazwa „cristeros”. Z każdym dniem ponawiały się bunty i niepokoje w całym kraju. Ośrodkiem najbardziej aktywnym stał się stan Jalisco i ziemie sąsiednie. Ale walka bezbronnych ludzi nie mogła rokować powodzenia. Liga zrozumiała, że broń i amunicja były niezbędne, by katolicy mogli dać zdecydowany odpór przemocy władz republiki. Wkrótce, szczególnie na terenach górskich, powstały liczne uzbrojone jednostki, którym konie i znajomość okolicy dawały dużą przewagę nad przeciwnikiem. Masy chłopskie walczyły zresztą nie tylko o wolność religijną, ale także o sprawiedliwość społeczną, nie doczekawszy się żadnych reform na swoich ziemiach. Cristeros zaczęli odnosić sukcesy na polach walki, a niewiele brakowało, by zdobyli drugie, co do wielkoś­ci miasto Meksyku - Guadalajarę. Przypadek chciał, że wpadł w zasadzkę i zginął ich dowódca, gen. Enrique Gorostieta, co spowodowało zmianę powstańczych planów. Kiedy następca prezydenta Callesa, Portes Gil, zaproponował rozmowy pokojowe, ofertę tę skwapliwie przyjęli dwaj członkowie hierarchii i bez porozumienia z innymi biskupami, z Ligą i z walczącymi cristeros zawarli porozumienie. Miało się ono okazać pułapką, gdyż warunki pozostały nie zmienione, poniżające, kościołów nie zwrócono, wielu amnestionowanych powstańców zamordowano. Portes Gil przechwalał się, że podporządkował sobie Kościół. Tak zakończyła się zacięta, okrutna wojna 1926-1929. Jej rezultat podzielił katolików na długi czas. W latach 1930-1932 ponownie uaktywniły się niektóre dawne grupy cristeros, ale nie znalazły wystarczającego poparcia. W 1934 roku prezydentem został Lazaro Cardenas i przyzwolił na formowanie się bojówek tzw. czerwonych koszul. Pozamykano wiele kościołów, zaatakowano katolików. Uchwalono antykatolickie ustawy przypominające prawa Callesa. Jedno z nich ustalało, że nauka w szkołach państwowych ma mieć charakter laicki, wykluczający całkowicie każdą doktrynę religijną. W różnych częściach państwa nauczyciele musieli podpisywać deklaracje, że nie są katolikami i że zwalczają Kościół. Książki szkolne zawierały propagandę antyreligijną. Kościół nie mógł zgodzić się na tego rodzaju pociągnięcia i posypały się ekskomuniki, a wśród wiernych odżyły ruchy cristeros. W roku 1934 różne grupy odpowiadając na prowokacje rządu ponownie chwyciły za broń. Najaktywniejsze były oddziały w stanach Sonora, Durango, Zacatecas, Jalisco, Guanajuato, Tlaxcala, Puebla i Veracruz. Dopiero w roku 1937 zakończył się ten drugi etap walk, kiedy na skutek wewnętrznych tarć i prob­lemów, a także opozycji części hierarchii zaczęły topnieć szeregi cristeros i postanowio­no przerwać daremny rozlew krwi. Katolicy zaprzestali walki orężnej, która miała dwa wyraźne okresy: 1926-1929 oraz 1934-1937. Walczący dali dowód heroicznej postawy, wierności i poświęcenia. Ofiara, jaką ponieśli broniąc wolności przekonań, musi budzić podziw i uznanie. Dzięki ich przelanej krwi katolicyzm w Meksyku przetrwał i doczekał bardziej ludz­kich czasów, których ukoronowaniem były niedawne wizyty Jana Pawła II. Aczkolwiek od pewnego czasu zaczęto publikować artykuły i książki dotyczące historii cristeros, oficjalnie jest to ciągle jeszcze temat kłopotliwy, zarówno dla rządzących, jak i dla części hierarchii kościelnej. Wprawdzie wysadzona w powietrze statua Chrystusa Króla na wzgórzu Cubillete została odbudowana i miejsce to stało się ponownie centrum pielgrzymek i wycieczek, a także ośrodkiem spotkań dawnych cristeros, jednak pełna rehabilitacja weteranów tych walk oraz uznanie ich roli przez społeczeństwo i Kościół dotychczas jeszcze nie nastąpiły. Epopei cristeros przychylniejsza okazała się literatura popularna. Do niej należy wydana po raz pierwszy w 1945 roku powieść Zadumana (Pensativa), ukazująca się obecnie w języku polskim. Florian Śmieja