ZUZANNA MOŹDZIOCH OBYWATEL POSEŁ CZYLI OBRAZEK Z DNIA WSPÓŁCZESNEGO - Lumpper – pumpper, lumpper – pumpper – podśpiewywał sobie pod nosem, spoglądając w lustro i poprawiając pasiasty krawat pseudo – Boss. Po chwili wyszczerzył zęby, ale zauważywszy znaczny ubytek w lewej trójce, zacisnął wargi w cienką bezbarwną linię. Nie, dzisiaj przed reporterami trzeba odegrać rolę numer trzy – pomyślał – trzeba być twardym, stanowczym i poważnym jak mauzoleum Lenina. Stanął profilem, jeszcze bardziej zacisnął usta i zezował w lustro podziwiając władczą minę. - Mańka!!! – wrzasnął (była to jednocześnie próba głosu przed posiedzeniem) – Mańkaaa! – powtórzył. – Przyjechali? - Przyjechali, przyjechali... – odezwał się głos z salonu - już dobre pół godziny stojo i czekajo przed bramom. Właścicielką głosu była Posłowa - zdrowa niewiasta o wydatnym brzuchu, rozłożystych biodrach, serdelkopodobnych nóżkach i rączkach. Prócz głosu z akcentem godnym niejednego upadłego pegieeru, mogła również poszczycić się trzema podbródkami, farbowaną, przetłuszczoną, rudą koafiurą i poobgryzanymi, pomalowanymi na czerwono paznokciami. Posłowa przyczłapała do łazienki, stanęła w drzwiach i spojrzała na męża. Wraz z jej nadejściem po pomieszczeniu rozszedł się słodko – gorzki zapach kilkudniowego potu. - Wyszedłbyś już z tej łazienki – rzekła – bo se makijaż musze zrobić, bo z Krychom na zakupy jedziemy. Poseł zerknął na swoją połowicę ściśle zapakowaną w czarny, jedwabny szlafrok z nadrukowanymi czerwono – żółtymi smokami. Szlafrok – jak sobie przypomniał – był ponoć szalenie sexi (Posłowa przekonywała go, że tak powiedziała ekspedientka, która go sprzedawała; a jak go sprzedawała to znaczy, że się na tym zna). Poseł przez moment doszukiwał się owego sexi, ale szybko zrezygnował i ponownie począł ćwiczyć przed lustrem miny z serii numer 3, czyli: pan i władca – superman – zbawiciel świata i narodu. Następnie płynnie przeszedł do serii numer 6, czyli: prawy obywatel – człek bez skazy – mędrzec zafrasowany dolą wyborców. Dziś przecież jego wielki dzień; dziś będzie przemawiał! - Mańka, tylko nie zapomnij nastawić wideo, jak będę przemawiał. - Już nastawiłam. - A kasetę wsadziłaś? Żeby nie było tak jak ostatnim razem... - Nastawiłam. - Jaką? - Tom starom, z disco-polo (disco wymawiała fonetycznie, bo to wydawało się jej bardziej światowe i kojarzyło z dawnymi, dobrymi czasami – dancingami w remizie – z akcentem na „c”). - Którą? Chyba nie tą z Szazą? – zaniepokoił się Poseł. - Nie, nie... – szybko zaprzeczyła Posłowa - Innom; tom z listom przebojów. Równie szybko postanowiła zmienić temat, aby się nie wydało, że Szazę skasowała przez przypadek w zeszłym miesiącu, gdy nagrywała kolejny odcinek swojego ukochanego serialu. - Krycha widziała takom garsonke jak ma Kwaśniewska i chcemy se kupić. Szałowa jest (szałowa: to nowe słówko, które jej się bardzo podobało; było takie odmładniające). - Zamiast przebierać się za Kwaśniewską, to jakąś fundację byś założyła, dzieci jakieś byś poszła odwiedzić w szpitalu, albo koncert charytatywny zorganizowała, a nie szlajała się z Krychą po sklepach – ofuknął ją Poseł. – Co ty myślisz, że mi pieniądze na drzewie rosną? – zdenerwował się lekko – teraz to już tak często w kieszeń nie dają jak kiedyś; zhardzieli! Żądać nawet się odważają. Kapitaliści jedni, hołota! – zapalił się i zaczął przemawiać jak przed swoja bracią poselską. – Żadnego respektu już przed posłem nie mają, ot co. Ale koło historii zatoczyło już krąg; ich koniec już bliski! Posłowa nie za bardzo rozumiała, co do garsonki ma koło historii, ale wiedziała, że mąż usłyszał to określenie niedawno na bankiecie u poselstwa Przaśnych, i z lubością począł go używać przy każdej nadarzającej się okazji. Tymczasem Poseł obserwował efekty swojej oracji w lustrze. Podobało mu się; był z siebie dumny, że koło historii tak płynnie wytoczyło się z jego miododajnych ust. - O czym będziesz dzisiaj gadał? – zagadnęła Posłowa. - Gadają tylko baby na party (party: kolejne nowe słówko, które sobie szybko przyswoił). JA będę prze – ma – wiał! Przemawiał – stanął na palcach – PRZE – MA - WIAŁ – delektował się tymi trzema sylabami jak maślaną bułeczką. Czuł, że PRZEMOWY to jego przeznaczenie; wiedział o tym, że bicie piany, lanie wody, sofistyka * (tego słowa Poseł jeszcze nie znał, ale był posłem zaledwie drugą kadencję, więc jeszcze wszystko przed nim), erystyka * (tego również jeszcze sobie nie przyswoił i dzięki ci Boże za to) – to jego żywioł, jego nadzieje i ambicje. Kto wie, gdzie go zaprowadzą PRZEMÓWIENIA? Może na fotel marszałka, a może nawet wyżej? Wszystko się może zdarzyć. Poseł uśmiechnął się do swojej wizji. Jednak po chwili uśmiech zgasł. O czym właściwie będzie mówił? Na dzisiejszym posiedzeniu zabukował sobie zabranie głosu, ale nadal nie miał pomysłu na jakiś nośny temat. Może o doli bezrobotnych? Nie, o tym mówił ostatnio... O deficycie? Też nie... ten cholerny poseł Przaśny ględził o tym ostatnio i zanudził brać poselską niemal na śmierć. - Stara, wyjdź bo muszę pomyśleć – zwrócił się do Posłowej. - Tylko jak skończysz myśleć, to psiknij odświeżaczem. Posłowa wycofała się z łazienki, a Poseł rozpiął spodnie, zsunął je, siadł na muszli i kontynuował przemyśliwanie strategii. - Może coś o Unii? – mruczał pod nosem Poseł i napiął odpowiednie mięśnie, których to napięcie bardzo pomagało mu w ukrwieniu mózgu - Nie... o Unii nic, bo nie wiadomo jeszcze, czy być ZA, czy PRZECIW... A może tak o szkolnictwie wyższym? Nie... stanowczo nie! (był to jeden ze słabych punktów Posła, bo miał ledwie skończone dwie klasy zawodówki) Jak są takie mądre, profesorki, psia ich mać, to niech sami walczą o siebie. Twarz Posła poczerwieniała z wysiłku. Pomieszczenie wypełniło się sielskim zapachem, klozet podzwonnym po wczorajszej kolacji, ale głowa nadal pozostała pusta. - No cóż – zawyrokował wycierając pośladki różowym papierkiem – do Wiejskiej jest godzina jazdy; mam czas; może coś mi jeszcze wpadnie do głowy. Spuścił wodę, psiknął dezodorantem i wyszedł. - No, stara! Jadę na posiedzenie – zaczął wesoło – Do boju! O lepszą Polskę. I oby nam się lepiej żyło! Wypowiadając ostatnie zdanie, bynajmniej nie miał na myśli ogółu obywateli naszego państwa, ani swoich wyborców. Chodziło mu raczej o jego dosłowne znaczenie, czyli o niego, Posłową i jedyną latorośl, aktualnie przebywającą na rocznych wakacjach w Monako (maleństwu należał się odpoczynek po stresach związanych z kolejnym – czwartym – zawaleniem egzaminów do drugiej klasy ogólniaka). Jeśli chodzi o swoją walkę o dobro innych, Poseł i tak zrobił ogromny postęp, bo jeszcze kilka miesięcy temu mówiąc: Oby nam się lepiej żyło, miał na myśli tylko i wyłącznie siebie. Posłowa z dumą spojrzała na męża. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno jej stary był oborowym; a teraz: ho, ho – pan poseł. I nie jakiś tam pierwszy lepszy, ale Przewodniczący. Baby we wsi już dawno zzieleniały z zazdrości. Posłowej już to nie imponowało – ona, tak jak jej mąż, również była ambitna. Teraz marzyła, o tym aby inne posłowe zzieleniały, a nawet więcej: aby je szlag trafił z zazdrości. - No to dowal im – powiedziała z czułością. – Niech cię popamiętajom, pierony jedne. Poseł wziął pod pachę teczkę, klepnął się w kieszeń na piersi, aby sprawdzić, czy nie zapomniał komórki i rzekł na odchodne: - Wyślij mi sms-a jak będziesz gotowa z kolacją. Obiad zjem w sejmie. W drzwiach dodał jeszcze: - No i o włączeniu wideo nie zapomnij, żebym miał dokument, jak przemawiam. Poranek był piękny. Poselska lancia stała cierpliwie przed bramą, a zza firanek – co z satysfakcją zauważył Poseł – zerkało kilka par oczu. Poseł wolno i majestatycznie sunął w kierunku samochodu. Z kieszeni wyjął kilka kartek i zaczął je uważnie studiować. Kartki były czyste, ale ciekawscy sąsiedzi o tym nie wiedzieli, zaś jemu wydawało się, że gdy go zobaczą tak zapracowanego, jego notowania podskoczą. Uszami wyobraźni słyszał już: ten nasz poseł to cały czas z nosem w papierach; od samego rana studiuje i analizuje; dobry z niego poseł i taki myślący, prawdziwy myśliwy. Posłowi dopiero po chwili przyszło do głowy, że myśliwy, to nie to samo, co mędrzec, ale w swojej wizji nie zdążył już tego skorygować, bo wpadł na lancię. - No i gdzie parkujesz, niemoto – zwrócił się na dzień dobry do kierowcy (osobistego). - No jak to gdzie? Jak zwykle. - I jeszcze pyskuje. - No to gdzie mam parkować? Przecież sam pan chciał, aby stawać tak, żeby wszyscy widzieli. - Niech nie dyskutuje, tylko drzwi otwiera i jedziemy. Nikt go o zdanie nie pyta. Kierowca wzruszył ramionami, co bardzo zirytowało Posła. Hołota – pomyślał Poseł – myśli, że jak już wozi posła, to mu wszystko wolno. Żadnego szacunku dla władzy. Ja swoją krwawicę oddaję, aby walczyć o jego dobro, aby wyzwolić go od krwiopijców, lobbystów, prawicowców reakcjonistów, burzycieli, wichrzycieli, a on ramionami wzrusza, swołocz jedna. Taka to ludzka wdzięczność za poświęcenie. Poseł zanotował sobie w głowie, że musi ten problem podnieść na następnym zebraniu klubu. Wreszcie ruszyli. Z tylnego siedzenia milczący Poseł słał mordercze myśli w plecy równie milczącego kierowcy. Tak dojechali do Mostu Poniatowskiego i utknęli w korku. Na sąsiednim pasie – po stronie Posła – stał przepełniony do granic możliwości miejski autobus linii 521. Przyklejone do szyb, zmęczone – mimo wczesnej pory - twarze patrzyły gdzieś w nieokreślonym kierunku. Niektóre spojrzenia ślizgały się po masce i szybach poselskiej lanci. Poseł przypomniał sobie, jak jeszcze kilka lat temu należał do pozaparlamentarnej opozycji i sam korzystał z przepełnionej komunikacji miejskiej jeżdżąc na pikiety, zebrania i rozróby. Wstrząsnął nim dreszcz obrzydzenia. Wygodniej ułożył swoje ciało na miękkiej skórze kanapy. Nigdy więcej – przebiegło mu przez głowę. Jeszcze raz zerknął na twarze w oknach autobusu: pomarszczona twarz emerytki, dziewczęca buźka uczennicy, przepity ryj czterdziestolatka, łysa pała jakiegoś urzędasa niższego szczebla i kilkanaście innych twarzy en face i z profilu, i głów, które dla niego były tylko ewentualnymi głosami, i które teraz nic dla niego nie znaczyły. Wybory będą dopiero za dwa lata – wówczas o nich pomyśli, a teraz to masa – ot co. Z bocznej kieszeni wyjął komórkę i włączył grę: węża. Był w niej mistrzem. Uwielbiał obserwować, jak wąż prowadzony wyćwiczonymi podczas wielu godzin poselskich posiedzeń palcami, szybko zajada kolejne kulki i rośnie, rośnie, rośnie... On też tak rósł. Też potrafił prześlizgiwać się jak ten wąż między frakcjami, klubami, koteriami i kolesiami. Rósł w siłę łykając coraz łakomiej władzę. W zamian wydalał coraz bardziej poronione pomysły, postulaty, petycje i oratoria, z których i tak nikt nie śmiał go rozliczyć. Dowalał upadającym lub już leżącym, przytakiwał rządzącym, krzyczał, gdy inni krzyczeli, a milczał, gdy milczała większość. Był na fali i to mu odpowiadało. Wąż był już tak długi, że niemal gryzł własny ogon... Spojrzał na wynik – kolejny rekord! To dobra wróżba – uśmiechnął się słodko do własnej myśli. - Nie możemy jechać szybciej? Spóźnię się – mruknął do kierowcy. - Korek – skwitował pytanie kierowca. Po chwili dodał: - Wszystko przez te zawalidrogi – wskazał głową autobus. – Pasy wąskie, a jak taki stanie, to już koniec. Poseł z nienawiścią spojrzał na czerwono – żółtego zawalidrogę. Teraz ludzie, których widział w oknach nie byli już nawet masą; byli jednym motłochem, który nie wiadomo po co jeździ po mieście zamiast siedzieć w domu, albo pracować od szóstej rano. Już dawno powinien dojechać i siedzieć w bufecie na Wiejskiej... Nagle do głowy wpadł mu genialny pomysł. Miał temat: gorący, palący i taki, który nie cierpi zwłoki. Temat na przemówienie, na powołanie nowej komisji, na nowe debaty, na kilka miesięcy dyskusji! PROBLEMY KOMUNIKACJI MIEJSKIEJ!!! Tak, to jest to, czym zakasuje opozycję! Poseł ożywił się. Łaskawym okiem spojrzał na zmaltretowane twarze w oknach. ONI będą tematem jego przemówienia; ich dola, ich katorga i ich codzienne problemy z komunikacją. W pamięci zaczął układać przemowę. Oczywiście, wyjdzie od szczegółu; zacznie od osobistych spostrzeżeń: Dzisiaj widziałem... dzisiaj uświadomiłem sobie, jak obywateli męczy codzienna jazda... – to powinno chwycić. Potem przejdzie dalej; spojrzy na problem z szerszej perspektywy. Najpierw komunikacja miejska, potem problem tłoku na ulicach, złe zarządzanie władz miejskich; prezydent musi odejść, zastępca musi odejść, minister infrastruktury musi odejść, wszyscy muszą odejść; należy wyciągnąć wnioski i konsekwencje; należy ukarać; bicz ludu się zbliża (no, to lekka przesada - stwierdził po chwili zastanowienia - chociaż czemu nie; bicz ludu ładnie brzmi). On – zbawca – ma pomysł, aby te codzienne bolączki rozwiązać! Instynktownie zaczął zacierać ręce. Miał gotowe przemówienie, a – w dodatku – było to coś nowego, coś odkrywczego (przynajmniej w mniemaniu Posła). - Szybko, szybko... zróbcie coś, bo spóźnię się na debatę – ponaglał kierowcę. Był tak podniecony, że postanowił nawet zrezygnować z obowiązkowych kilku kieliszków w sejmowym bufecie, pójść od razu na salę posiedzeń i poobserwować przedmówców. Dzisiaj głównym tematem ma być zatwierdzenie budżetu, ale on na tym się nie znał; jak zwykle będzie głosował według starego, wypróbowanego schematu: jeśli posłanka J. będzie miała z sobą brązową torebkę, to zagłosuje na TAK, jeśli czarną, to będzie na NIE. Po budżecie będzie jego chwila, jego przemówienie – jego wielka chwila. Wreszcie ruszyli i po pół godzinie samochód zaparkował przy walcowatym budynku. Jak zwykle w jego kierunku rzuciła się gromada żurnalistów i innych okamizelkowanych * przedstawicieli mediów. Początkowo chciał ich – jak zwykle zbyć – ale zatrzymał się łaskawie i – nie słuchając pytań zawołał: - Tu, w tej teczce – wskazał na teczkę, w której znajdował się jedynie pamiątkowy długopis z kampanii wyborczej oraz Chwila dla ciebie z zeszłego miesiąca z niedokończoną krzyżówką – mam dokumenty! Dzisiaj wreszcie podejmę walkę o szarego obywatela! Walkę o zwykłego człowieka, o których władza zapomniała. – Po tych słowach groźny grymas na twarzy Posła zmienił się w serię min numer 4, czyli: zatroskany ojciec i czuły opiekun uciśnionych. W ruch poszły kamery, błysnęły flesze, a kilka mikrofonów mało nie wybiło mu zębów. - Zaraz po głosowaniu na temat budżetu będzie moje przemówienie! Przemówienie brzemienne w skutki – zakończył, odwrócił się i dumnie wkroczył do sejmu. Zrobił wrażenie i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Zainteresowanie mediów miał zagwarantowane. Ci durnie odwalają za mnie większość roboty – pomyślał z satysfakcją – ile bym musiał zapłacić, żeby mieć taką reklamę, a dzięki nim mam ją za frajer, hehehe. W hollu nie było gwarno. - Lumpper – pumpper, lumpper – pumpper – podśpiewywał sobie i lekko kroczył samym środkiem. Niedbale machnął ręką - a la Adolf Hitler - w kierunku, w którym stał Maniek, Zdzisiek i Wacek (aktualnie opozycja), ostentacyjnie odwrócił głowę, gdy zobaczył Józka (aktualnie wroga frakcja w tym samym klubie), wyszczerzył się do Kryśki i Maryśki (obie niezależne, chociaż nikt za to głowy nie dałby sobie uciąć), lekko kiwnął głową na widok Rycha (który i tak go nie zauważył, bo właśnie badał zawartość dekoltu Kryśki). Wkroczył do sali. Machinalnie zerknął w lewo i wyłowił wzrokiem posłankę J. (swojego czasu był to ideał kobiety Posła – niezbyt kompetentna, ale potrafiąca się wkręcić i wygadana. Ideałem przestała być, gdy kategorycznie odmówiła Posłowi wzięcia udziału w dwuosobowej, nieformalnej grupie roboczej i po obrzuceniu go inwektywami, gdy zaproponował jej przedyskutowanie tematu antykoncepcji). Jej torebka była brązowa. Poseł siadł w swoim fotelu. Po pięciu minutach wsłuchiwania się w mowę członka rządu stracił wątek, ale ze wszystkich sił starał się nie ziewać (na wypadek gdyby gdzieś czaił się jakiś paparazzi). Otworzył teczkę, wyjął Chwilę dla ciebie i zajął się rozrywką umysłową. - Powieść Henryka Sienkiewicza... – mruczał pod nosem – hmmm... na P, pięć liter. Chroba... Na P... hmmm... kończy się na -op... Intensywny wysiłek umysłowy przerwała mu informacja o głosowaniu. Jeszcze raz upewnił się, że posłanka J. ma brązową torebkę i zagłosował ZA. Podliczono głosy i głoszono przerwę. Jak nigdy dotąd, Poseł z niecierpliwością oczekiwał końca przerwy, bo po niej miała nadejść JEGO wielka chwila. Wreszcie ta chwila nadeszła. - Głos zabierze Poseł – wygłosił swoją formułkę Marszałek. Poseł wolno i z godnością ruszył w kierunku mównicy. Czuł na sobie ciekawskie oczy tych z aktualnej koalicji i tych z opozycji. Dumnie podniósł czoło. Miał coś do powiedzenia, a oni – miernoty – będą musieli go wysłuchać i – był o tym przekonany – przyznać mu rację. Wreszcie doszedł. - Panie Marszałku – zwrócił się do Marszałka – Wysoka Izbo, panie i panowie posłowie... – zrobił dramatyczną przerwę. – Dziś miałem piękny sen... – Niechcący zacytował pastora Martina Luthera Kinga. Usłyszał szmer i chichoty. – Miałem sen – powtórzył i kontynuował - że w oknach przejeżdżających samochodów zobaczyłem szczęśliwe twarze. - A ja widziałem orła cień – dosłyszał z loży wrogiej frakcji. Spojrzał w tamtą stronę kamiennym wzrokiem. Na końcu języka miał już ciętą ripostę, ale opanował się. Taki wtręt mógł zburzyć misterną formę przemówienia. Zapamiętał więc twarz dowcipnisia i postanowił przełożyć zemstę na inną okazję. - Panie posłanki i panowie posłowie. Wszyscy, niezależnie od miejsca na tej sali codziennie jesteście świadkami tego samego co ja. Widzicie to – podniósł głos i gromił jak z ambony – ale nic nie robicie w tym kierunku! O co mu chodzi? – myśleli posłowie, zarówno ci z lewicy, ci z prawicy, ci z centrum, ci niezależni, a nawet ci z jego własnej, nijakiej partii. Poseł zauważył cień zaciekawienie na kilkunastu twarzach. - Widzicie to biedne zatłoczone miasto otumanione spalinami, tych ludzi ściśniętych w autobusach jak sardynki, sami tracicie czas w korkach, zamiast w tym czasie pracować dla dobra narodu. Gdzieniegdzie dało się usłyszeć pomruki aprobaty i chrząknięcia tych, którzy udawali, że już załapali o co chodzi. - Tak, panie i panowie posłanki; czy ktokolwiek z was pomyślał o tym kiedykolwiek? Ile czasu tracicie w korkach, a przecież za ten czas płacą wasi wyborcy! Mimo, że większość słuchaczy nadal nie rozumiała Posła jakby mówił najczystszą chińszczyzną, baczniej zaczęli się przysłuchiwać. Mowa była o ich dietach, o ICH pieniądzach. - Dość z tym! Należy położyć temu kres! Trzeba położyć kres... korkom! Uważny słuchacz usłyszałby, że z wielu piersi (z prawa, z lewa i z centrum) wydobył się odgłos ulgi. Poseł nie chciał zrobić zamachu na ich diety. - Codziennie obywatele męczą się w autobusach, w tramwajach i w metrze. Jazda w zatłoczonych środkach komunikacji miejskiej, to mordęga. Trzeba z tym skończyć! Trzeba ulżyć obywatelom. Korkom należy powiedzieć stanowcze: NIE! Powtórzenie monologu w nieco zmienionej formie należało się tym, którzy przespali początek. Poza tym Poseł wiedział z doświadczenia, że powtórzenie wstępu zawsze daje lepszy efekt. I faktycznie: efekt było widać. Poseł był zachwycony sam sobą. W ciągu tych kilku minut przemowy urósł w swoich oczach do rangi wodza. Miał ich w garści. - Winni za taki stan rzeczy muszą ponieść konsekwencje! Prezydent musi odejść, minister od komunikacji musi odejść, dyrektorzy MPK muszą odejść... Wyliczanie tych, którzy muszą odejść przerwał głos Marszałka: - A czy pan, panie Pośle widzi rozwiązanie tego stanu rzeczy, czy jak zwykle żąda tylko dymisji? Może wreszcie wskaże na nam pan rozwiązanie chociaż tego problemu. Obwodnica? Metro? Most? - Mam rozwiązanie! – zawołał z triumfem Poseł – i zaraz je przedstawię, jeśli łaskawie przestanie mi pan przerywać, panie Marszałku. Poseł upił łyk wody. Zerknął na balkon, gdzie tłoczyli się dziennikarze. Wszyscy byli na miejscu i wszyscy czekali na jego słowa. Wreszcie nadeszła ta chwila. - Po pierwsze: należy podwyższyć stawki biletów, aby tym sposobem zniechęcić do przejazdów. Dzięki temu w środkach komunikacji będzie luźniej i wygodniej. Ubodzy zaczną chodzić pieszo, co tylko wyjdzie im na dobre, bo ruch na świeżym powietrzu to zdrowie. Po drugie: należy wprowadzić rotację w przejazdach – ludzie urodzeni w nieparzyste dni miesiąca, będą mogli korzystać z publicznego transportu w poniedziałki, środy i piątki z rana, a obywatele urodzeni w dniu parzystym będą mieli prawo jazdy we wtorki, czwartki i piątki wieczorem. Łamiących to prawo czekać będą surowe kary pieniężne. W soboty, niedziele i święta państwowe i kościelne ogłosi się - na mocy dekretu - ekologiczne zielone dni. Na te dni przepustki umożliwiające korzystanie z komunikacji miejskiej otrzymają: obłożnie chorzy, inwalidzi, dzieci do lat trzech, kombatanci i emeryci. Po trzecie: należy ograniczyć ilość autobusów i zakazać ich wyjazdu na ulice, kiedy MY – posłowie jedziemy do pracy lub z niej wracamy, to jest od godziny ósmej trzydzieści do godziny dwunastej i od godziny piętnastej do osiemnastej. Postuluję, aby to samo prawo obowiązywało taksówki, samochody dostawcze i samochody prywatne o pojemności wyższej niż siedemset centymetrów sześciennych. W ten sposób skończymy z korkami, obywatele będą zdrowsi, nasze lancie swobodnie będą przemieszczać się po ulicach, a MY z ich okien wreszcie będziemy mogli podziwiać piękno naszej kochanej stolicy. Kto jest ZA? p.s. Może, drogi czytelniku, nie uwierzysz, ale kilkudziesięciu posłów podniosło rękę... 2004 r. * sofistyka – tu: wykrętna i niesolidna argumentacja. * erystyka – tu: mówienie półprawd, aby za wszelką cenę udowodnić swoje racje. * okamizelkowanych – tu: chodzi o ludzi w rybackich kamizelkach szalenie modnych wśród dziennikarskiej braci.