Jerzy Jan Kolendo „Przed nami Kasjopeja” SPIS TREŚCI KONTAKT 1 NIKE 7 "SYNOWIE MARNOTRAWNI" 13 GDZIE JESTEŚ, MEA? 16 STRACH 24 LIST 33 W MATNI 40 SPRAWA ALICE 50 JESTEŚCIE NAM TACY BLISCY... 59 KONTAKT Nie chciałem o tym pisać, lecz Tolmes uznał, że po powrocie na ziemię, każde zjawisko przekazane naukowcom, z którymi zetknęliśmy się w Kosmosie, może okazać się ważne. Tu, na „Grawitorze", prowadzimy badania nakreślone programem wyprawy, a oni tam, na Ziemi, przecież nie śpią i też penetrują Wszechświat swoimi przyrządami. Zresztą — dodał — kto wie, czy jesteśmy jedną ziemską wyprawą? Może po naszej wystartowała inna, także w rejon Kasjopei? To olbrzymi gwiazdozbiór i nigdzie nie jest powiedziane, że wyprawy muszą o sobie wiedzieć, jeżeli jedna od drugiej znajduje się w odległości kilku parseków. Przyznałem mu rację. Tym bardziej, że obok funkcji pilota-konstruktora silnikowego, pełniłem obowiązki kronikarza wyprawy. Może to za wiele powiedziane, gdyż moja rola ograniczała się do omówienia spostrzeżeń własnych i zasłyszanych, o ile uznałem je za ważne i do przekazania do mikrofonu... umieszczonego w mojej kabinie oraz na wszystkich moich ubraniach i kombinezonach. Wszystko było zarejestrowane w kryształach i magazynowane w określonym miejscu. Kiedy zaś chciałem odtworzyć tekst, brałem taki kryształ, umieszczałem w czytniku, a po chwili słyszałem potrzebne informacje i którego dnia oraz godzinie zostały one zarejestrowane. Bądź też dawałem polecenie i po chwili odpowiedni głośnik czynił to samo. Życie na pokładzie statku międzygalaktycznego, a takim był „Grawitor", było regulowane przez „mózg", wspaniałe urządzenie zajmujące stosunkowo mało miejsca w sterowni — jak nazywaliśmy halę nawigacyjną znajdującą się pod opieką pierwszego astronawigatora, czyli Tolmesa. Wstęp do niej mieli nieliczni. I przez cały czas lotu stale przebywał w niej człowiek wchodzący w skład ścisłego kierownictwa wyprawy. Nawet ja, serdeczny przyjaciel Tolmesa i Beningsena, kiedy chciałem tam wejść, musiałem mieć ich zgodę, w przeciwnym wypadku nie otworzyły się drzwi. Wspomniałem, że w sterowni był zawsze człowiek. Gdzie indziej różnie bywało. Zwykle część załogi znajdowała się w stanie głębokiego snu, bowiem były okresy, kiedy na statku wykonywało swoje czynności najwyżej trzech ludzi. Mierząc skalę czasu kosmicznego, były to minuty, a w przeliczeniu na czas ziemski - całe lata. Załogę budzono wtedy, kiedy istniała konieczność ludzkiego działania, gdy na ten przykład zawiodły automaty albo, zgodnie z ustalonym harmonogramem wyprawy, trzeba było prowadzić określone badania. Były okresy, że pod kopułami hibernacyjnymi nie było nikogo. Rzadkie to były okresy, bo rzadkie, ale były. Czasami zastanawiałem się, czy Tolmes, Beningsen lub Walter też układali się do snu. Sądzę, że tak, bo chociaż od dnia startu z Ziemi upłynęło wiele czasu, żaden z nich się nie postarzał, podobnie jak i inni uczestnicy wyprawy. Ja również spałem. A może nie? Coś musiało w tym być, kiedy po pierwszym obudzeniu przyszedł do mnie Tolmes. Usiadł na fotelu i z zakłopotaną miną zaczął kręcić fajką trzymaną w palcach. Zapalił ją, ale w dalszym ciągu nie mógł się zdecydować na rozpoczęcie rozmowy. Ponieważ czułem, że coś go gnębi rzekłem: - O co chodzi? Bo na przyjacielską pogawędkę to raczej nie przyszedłeś. - Ano nie, chociaż... - To gadaj. - Kiedy nie wiem jak zacząć. Chyba od pytania. Kiedy poddałeś się hibernacji? Wzruszyłem ramionami. - Ty powinieneś lepiej wiedzieć. Dla mnie czas stoi w miejscu i świadomość jego istnienia czy odmierzania zupełnie mnie nie interesuje. Wiem jedynie, że jak wrócimy na Ziemię, to ludzie będą nas oglądać jak egzotyczne zwierzęta. Bo pomyśl, my tu pracujemy, a tam upływa życie kilku pokoleń. Będziemy więcej niż Matuzelami. Zaraz ci powiem, poczekaj. Podszedłem do biurka, włączyłem przycisk łączności z archiwum i powiedziałem: - Ja „zero piętnaście" — to był mój kod komputerowy — kiedy ułożyłem się pod kopułą i zasnąłem? Po kilku sekundach z głośnika rozległ się przyjemny głos: — Siedemnastego marca dwa tysiące trzysta osiemdziesiątego roku, o godzinie zero piętnaście. — Ile czasu spałem? — Siedem lat, godzinę, trzy minuty i siedemnaście sekund. — Jak długo zasypiałem? — Dwanaście sekund od momentu włączenia aparatury. Wyłączyłem głośnik i zwróciłem się do siedzącego Tolmesa. — Słyszałeś? — Dokładnie — odpowiedział. — Pozwól, że postawię jedno pytanie dotyczące bezpośrednio ciebie, dobrze? — Nie mam nic przeciwko temu. Wstał i podszedł do aparatury, włączył. — Tu zero zero jeden. „Pytanie: czy „zero piętnaście" opuszczał pojemnik? — Nie. „Zero piętnaście" spał przez cały czas zgodnie z programem. — Czy aparatura była sprawna? — Sprawna. Tylko pod koniec snu wystąpiły zakłócenia zamazujące zapis. Po kilku minutach nastąpiło wyrównanie. — Awaria? — Nie zanotowano awarii i nie stwierdzono przyczyn zakłóceń. Trwały krótko, a „zero piętnaście nie był narażony na żadne niebezpieczeństwo. Dlatego nie ogłoszono alarmu trzeciego stopnia. — Ogłoszenie alarmu trzeciego stopnia następue wówczas, kiedy człowiek znajduje się w niebezpieczeństwie, prawda? Odezwałem się, żeby cokolwiek powiedzieć, bo pytania Tolmesa wydawały się idiotyczne, ale nie zwrócił na to uwagi. — Powiedziałeś, że pod koniec snu. Konkretnie - kiedy? — Dwie doby wcześniej. Podać dokładną godzinę? — Dziękuję. To wszystko. Wyłączył aparaturę i usiadł na poprzednim miejscu. Zapalił wygasłą fajkę i otoczył się kłębami wonnego dymu. Chociaż nie paliłem, nie przeszkadzało mi sąsiedztwo palacza tytoniu. — Co to wszystko ma znaczyć? — spytałem. — Ba, właśnie nie wiem i sądziłem, że ty mi wyjaśnisz. — Lecz co, do licha... Zdenerwowałem się trochę. Tolmes zastanowił się chwilę, pociągnął fajkę, wypuścił kolejny kłąb dymu i podrapał z zakłopotaniem w brodę. — To bardzo dziwne. W czasie twojego snu przeprowadzałem kontrolę statku, w tym także sypialni - tak nazywano hale, w których znajdowały się pojemniki z uśpionymi ludźmi i przy okazji chciałem sobie patrzeć, jak wyglądasz we śnie, zanurzony w tej przezroczystej cieczy, z maseczką na twarzy, przewodami i tak dalej, i tak dalej. Lecz pod twoją kopułą nikogo nie było. Po prostu pustka. A powinieneś tam być i spać. — Kpisz? — Nie kpię. Gdybym chciał z ciebie zakpić na pewno znalazłbym lepszy sposób. Ale nie kpię. Pojemnik był pusty. — Niemożliwe... — wyjąkałem. — Jakim cudem? Wzruszył ramionami. — Nie wiem. I nikomu o tym nie wspominałem. O tym wie tylko nas dwóch. I przynajmniej na razie nikt nie powinien wiedzieć. — Rozumiem. Pokręcił głową, a na twarzy jego było widać zakłopotanie i zaniepokojenie. — Muszę przyznać — powiedział — że miałem wielką ochotę na podzielenie się z kimkolwiek tym odkryciem. Myślałem też, że został popełniony jakiś błąd, że położono ciebie do innego pojemnika. Poszedłem do sterowni i zacząłem badać, lecz wszystko było w porządku. Znów poszedłem do ciebie. I nic, pustka. Przeraziłem się i obudziłem Lynda. Beningsena nie chciałem, bo kilka dni wcześniej poddał się hibernacji i musiał odespać minimalną normę. Powiedziałem, nie ujawniając prawdy, że coś mi się nie podoba w aparaturze hibernacyjnej. Skontrolował wszystkie urządzenia. Funkcjonowały normalnie. Ponieważ w dalszym ciągu odczuwałem niepokój, zapytał, czym się przejmuję. Odpowiedziałem, że odczuwam jakiś wewnętrzny strach, że chyba coś nie jest tu w porządku. Chciałem zwrócić jego uwagę na skontrolowanie sypialni. Chwycił haczyk i sam to zaproponował. Poszliśmy. I wtedy już byłeś. - Niemożliwe... — powtórzyłem. - To prawda. Nie miałem halucynacji. I wiem, że przez pewien czas pod kopułą nikogo nie było. Pomyśl, co mogło się stać? Gdzie byłeś? - Przecież aparatura... - Aparatura nie kłamie, ja też nie. I ty nie, bo spałeś. Lecz przez pewien czas ciebie nie było. Rozumiesz? Sam nie mogłeś wstać, wyleźć z tej cholernej skrzyni i pójść sobie na spacer, prawda? Tolmes snując rozważania był zdenerwowany. Pytał jakby chciał się upewnić, że istotnie było tak, jak mówił. - Prawda — odpowiedziałem. — Lecz z tej prawdy nic nie wynika. Westchnął ciężko, buchnął kolejnym kłębem dymu i podniósł się. — Idę, a ty pomyśl, stary. Bo ja tego nie wyjaśnię, a im więcej myślę, to dostaję większego kręćka. Rozumiesz? Niczego nie pojmuję. Nie odpowiedziałem. Bo i co? Że też nie wyjaśnię, bowiem niczego nie rozumiem? Że byłem i nie byłem? A jeżeli byłem, to dlaczego mnie nie było? A jeśli nie byłem, chociaż byłem, to gdzie byłem? Gdzie się, do cholery, podziewałem? Długo nad tym myślałem i wreszcie dałem spokój. Do dnia, kiedy Tolmes, z którym spotykałem się po kilka razy na dzień, znów odezwał się w dziwny sposób: - Gdzie byłeś wczoraj po zakończeniu dyżuru? Zdziwiłem się. — Jak to, gdzie? Informowałem, że będę u Roberta na kartach. Pograliśmy, posłuchaliśmy muzyki i poszedłem do siebie. Tak po trzech—czterech godzinach. Później spałem. — Byłeś mi potrzebny... — Trzeba było obudzić, to nic trudnego — przerwałem. — Chciałem, ale ciebie nie było. - Nie było? Może chciałeś budzić zanim wróciłem? - Nie. Dopiero gdzieś nad ranem... Konstruktorzy „Grawitora" postarali się o to, żeby na statku życie przebiegało tak samo, jak na Ziemi. Były więc „wschody" i „zachody" słońca — jak ktoś chciał je sobie obejrzeć, to szedł do parku. Używaliśmy ziemskich określeń czasu. — Przecież spałem... Czyżby znów? Wzruszył ramionami, a ponieważ niczego więcej nie powiedział, zaproponowałem. — Zróbmy tak. Filmuj mnie przez pewien czas. Naturalnie wtedy, gdy będę w swojej kabinie. To znaczy, kiedy pójdę spać. Dobrze? — Niezły pomysł — powiedział i odszedł. Upłynęło kilka dni podobnych do siebie jak dwie krople wody. Statek pędził w przestrzeni Wszechświata w wyznaczonym kierunku, zbliżając się do środkowej części układu Kasjopei. Na ekranach oglądałem miliardy światów tak odległych, że dotarcie do wielu z nich nawet z szybkością podświetlaną - a taką moc posiadały urządzenia napędowe "Grawitora" — było jedynie marzeniem. I to nieosiągalnym. Ludzie dawno temu spenetrowali cały Układ Słoneczny, dotarli do Obłoków Magellana, skolonizowali pobliskie planety. Natomiast my, jako pierwsi ludzie a nie automaty, które robiły to dotychczas, postanowiliśmy dotrzeć jeszcze głębiej w Kosmos. „Bohaterowie Kosmosu" — tak nas określono przy pożegnaniu na kosmodromie. A byliśmy zwyczajnymi ludźmi, którzy podjęli próbę zbadania ludzkiej wytrzymałości, uczynienia z niemożliwego — możliwe. Wybrani spośród wielu. I straceńcy na dodatek. Ale ktoś musiał to wreszcie zrobić, gdyż geniusz ludzkiego rozumu powinien znaleźć potwierdzenie teoretycznych twierdzeń w empirii, i nie mógł ograniczać się li tylko do rozważań i stawiania hipotez. Nie uważałem siebie ani za bohatera, ani za straceńca, lecz człowieka, który powinien wykowywać swoje czynności w taki sposób, żeby zespół, w jakim się znalazł z własnego wyboru i z którym współpracował, mógł na niego liczyć, stanowił jeden monolit i zrealizował postawione przez ludzkość zadania. Pracowałem jak zwykle, kiedy usłyszałem cichy brzęczyk, a na ekranie ujrzałem twarz Tolmesa. — Robisz coś pilnego? - spytał. — Nie. Normalna praca. Jak zwykle — odpowiedziałem. — To wpadnij do mnie. Albo lepiej do kabiny projekcyjnej. Wiesz, tej małej, przy sterowni. Mam coś dla ciebie. — Znalazłeś rozwiązanie? — Byłem ciekawy, ale ekran zmatowiał i nie pozostało nic innego, jak pójść. Po kilku minutach siedziałem obok Tolmesa. Był również Beningsen i Lynd. Zorientowałem się, że wiedzą o co chodzi i zapewne będę głównym bohaterem widowiska, jakie mi przygotowano. - Jestem gotów się założyć, że zniknąłem z pola widzenia kamery... — zacząłem, lecz Tolmes przerwał. — Właśnie. I zaraz sam to zobaczysz. Nie będziemy oglądać całości, tych wszystkich godzin i nocy, bo nic się nie działo. Tylko to, co się zdarzyło wczorajszej nocy. — Nic ciekawego! A moje chrapanie? Beningsen roześmiał się. — Zaoszczędzimy sobie tego koncertu, tobie również — powiedział. — Przestańcie gadać. Zaczynamy.... Na małym ekranie ujrzałem siebie śpiącego. I naturalnie chrapałem, bo na to ludzkość nie wynalazła skutecznego środka. Spałem nago. Ostatecznie byłem sam i wyznawałem zasadę, że nic nie powinno krępować ciała człowieka znajdującego się w stanie spoczynku. Dlatego nie przykrywałem się, a temperaturę pomieszczenia regulował termoregulator w zależności od potrzeb mojego organizmu. Przez kilka minut nic ciekawego się nie działo. Widziałem siebie leżącego na prawym boku, z lewą ręką koło głowy a drugą wyciągniętą wzdłuż na prześcieradle. W pewnym momencie usiadłem, wyciągnąłem przed siebie obie ręce jakby o coś prosząc i... zniknąłem. Po prostu zniknąłem. Tylko na białym prześcieradle było widać wgłębienie mojego ciała wypełniające się powoli i niknące. Chociaż spodziewałem się tego widoku, byłem wstrząśnięty. Było to wprost niesamowite, niepojęte. Zmartwiałem i nie byłem zdolny wykrztusić żadnego słowa. - Musieliśmy skrócić taśmę. Twoja nieobecność trwała długo — wyjaśnił Tolmes. Tak, jak niespodziewanie zniknąłem, pojawiłem się ponownie. Leżałem sobie spokojnie na tym samym lewym boku, tylko ułożenie rąk było nieco inne. Spoglądałem na siebie ogłupiały. — I co ty na to? — spytał pierwszy astronawigator, kiedy film się skończył. Wzruszyłem ramionami. Jeszcze nie mogłem przyjść do siebie. Wrażenie było jednak zbyt silne. Wreszcie przełknąłem ślinę i wyjąkałem: — Długo mnie nie było? — Równe cztery godziny. — Co zamierzacie uczynić z tym fantem? Usiłowałem dowcipkować, lecz wychodziło to nader słabiutko. — Nic. Filmować dalej i musisz się na to zgodzić — wyjaśnił Tolmes. — Niby dlaczego mam się nie zgodzić, jeżeli sam to zaproponowałem? Sprawa dotyczy tak samo mnie, jak i was wszystkich. Ale zaraz... czy tylko ja jeden tak znikam? Spojrzeli po sobie. Zapanowało milczenie przerwane przez Lynda: — To jest myśl. Trzeba będzie filmować.... — ale Beningsen mu przerwał. — Wszystkich? Człowieku, prawie tysiąc ludzi? A kto będzie przeglądał taśmy? Czy pomyślałeś, że ludzie mogą wpaść w histerię? Nie wszyscy tak są odporni psychicznie, jak my tutaj. Jeżeli już mamy coś uczynić, to znaleźć wśród załogi ludzi zbliżonych wiekiem, wyglądem i psychiką do naszego bohatera — tu uśmiechnął się do mnie i mrugnął okiem. — I tylko ich kontrolować. Tak zrobiono, tylko że w dalszym ciągu znikałem ja. Nikt inny. Badania prowadzono przez kilka miesięcy. Wybrani ludzie nie wiedzieli, co się wokół nich dzieje. Nawet kontrolowano niektóre małżeństwa, ale tak trzeba było. Tylko że niczego się nie dowiedziano. Znikałem tylko ja, z dziwną regularnością, zawsze w tych samych odstępach czasu i w tych samych godzinach. Kiedy stwierdziliśmy ową regularność, postanowiłem pracować w tych okresach nocą, a spać w dzień. I wtedy nie znikałem. Wielokrotnie omawialiśmy problem w ścisłym gronie, ale niczego mądrego nikt nie wymyślił. Przyzwyczaiłem się do nowego rytmu pracy i nawet mi to odpowiadało, gdyż wprowadzało od czasu do czasu pewną zmianę w nudnawe życie. Penetracje niektórych ciał niebieskich czy zjawisk, przeprowadzane przez sondy zwiadowcze lub ludzi wysadzanych na powierzchnię jakiegoś globu zdarzały się tak rzadko, że stanowiło to swoiste novum w życiu całej załogi. W najbliższym okresie kilku ziemskich lat niczego jednak nie przewidywano, więc po pewnym okresie normalnej pracy trzeba mi było znów wejść pod kopułę. Ponieważ do dyspozycji pozostała mi jeszcze jedna noc, za zgodą dowództwa, postanowiłem ją przegadać w gronie przyjaciół, zamiast pracować. Przez cały dzień nie zmrużyłem oka; krótko po północy oczy zaczęły mi się kleić, wobec czego pożegnałem towarzystwo, do którego od czasu do czasu wpadał Tolmes lub Beningsen i poszedłem do swojej kabiny. Przyszło mi na myśl, że to akurat czas znikania, lecz tym już się nie przejmowałem, bo niby czym, jeżeli nie odczuwałem żadnych przykrości? Ponadto dzisiaj kładłem się o ponad dwie godziny później od ustalonej godziny rozpoczęcia mojego "znikającego seansu". Położyłem się, rzuciłem okiem na oko kamery, która rozpoczęła pracę i natychmiast zasnąłem. Obudziłem się późno. Wypiłem podany mi przez automat sok pomarańczowy, dokonałem porannych ablucji i — co mi się nigdy dotychczas nie zdarzało - przypomniałem sobie dzisiejszy sen. I to z całą wyrazistością. Tak, byłem pewien, że właśnie tej nocy śniło mi się coś, czego nie potrafię sobie uzmysłowić. Mając sen świeżo w pamięci i nie chcąc, żeby cokolwiek z niego umknęło, zawiadomiłem Beningsena, że trochę się spóźnię i włączywszy aparaturę, zacząłem dyktować to, co mi się przypomniało w tej samej kolejności, jakby ktoś mi podpowiadał. - "Jestem w dziwnym miejscu. Olbrzymia sala, wysoka, że nie widzę stropu, oświetlona ścianami. Pokrywają je świetliste, delikatne żyłki. Taki świecący marmur, z tym, że te żyłki tworzą doskonałą kompozycję plastyczną o jednakowych motywach geometrycznych. Tak, to rysunki różnych brył. Podszedłem do ściany i dotknąłem jej ręką — była ciepła i gładka. Jak kryształ. Rozglądam się dokoła i nie widzę żadnej żywej istoty, a przecież ktoś musiał to stworzyć lub zbudować. Ktoś tu musi być. W jednej ze ścian ujrzałem zarys owalnych drzwi, trochę za niskich jak na mój wzrost. To rzeczywiście drzwi. Ledwo je widać wśród tej świetlnej mozaiki. Zbliżyłem się i nagle drzwi otworzyły się, jak gdyby zapraszały, żeby przez nie przejść. Spostrzegłem, że mam na sobie strój, którego nigdy nie nosiłem. Jest to toga oblamowana czerwonym, wąskim pasem sukna, chyba aksamitu. Właściwie nie czerwonym, lecz szkarłatnym. Taka sama, jaką przed tysiącami lat noszono w starożytnym Rzymie. A ten szkarłat oznaczał, że chyba jestem senatorem. Tylko, na litość boską, jak tu się znalazłem? Przecież byłem na "Grawitorze". Czyżby ktoś zrobił mi kawał? Jakaś maskarada? Postanowiłem nie myśleć więcej na ten temat, tylko przeszedłem przez te drzwi trochę się schylając. Zasunęły się bezszelestnie. Znalazłem się na szerokiej alei. Kilka metrów ode mnie widziałem ruchomy chodnik prowadzący, a właściwie poruszający się tylko w jedną stronę, ale po drugiej stronie alei był taki sam o przeciwnym kierunku. Między tymi chodnikami nie ma nic. Pustka. Na chodnikach znajdowali się mieszkańcy tego świata czy miasta. Wszyscy ubrani w togi, nieliczni posiadali szkarłatne obszycia. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, jakbym dla nich nie istniał. Chociaż tymi chodnikami posuwali się stosunkowo szybko, przyjrzałem się tym postaciom. Są nieco niżsi ode mnie i bardzo szczupli. Powiedziałbym nawet, że chudzi. Takie prawie szkielety obciągnięte bladą skórą. Ręce takie same jak ludzkie. I zupełnie łyse czaszki. Dostrzegłem, że głowy były jakby trochę przezroczyste. No, może nie tyle przezroczyste, ile jakoś mniej widoczne od rąk, bo innych części ich ciał nie widziałem. Odniosłem wrażenie, że są owiane jakąś lekką mgiełką zamazującą rysy twarzy. Kiedy tak się przyglądałem, uczułem lekkie pchnięcie. Musiałem uczynić kilka kroków do przodu i wejść na ten chodnik. Chciałem się odwrócić, lecz przy próbie obejrzenia się, poczułem straszliwy ból i jakby sparaliżowanie. Z trudem obróciłem głowę do przodu i wtedy ból i paraliż ustąpiły. Aha — pomyślałem — nie wolno się odwracać. Ale dlaczego? Chodnik rozgałęział się i jakaś siła kazała mi wejść na inny, prowadzący w lewo. Wkrótce chodnik skręcił także w lewo i zaczął się zniżać. Dostrzegłem jeszcze, że tu nie ma żadnego nieba, gwiazd, sklepienia, a dokoła nic, zupełnie nic, żadnych budowli. Tylko te ruchome chodniki i tłumy obcych istot. Oraz nie wiadomo skąd przenikająca poświata umożliwiająca jakie takie widzenie. Długo jechałem tym chodnikiem, mijałem jakieś przecznice, wchodziłem na inne i wreszcie znalazłem się na dużej płycie pokrytej pięknym ornamentem. Trudno mi było się przyglądać, gdyż otworzyły się owalne drzwi w niewidzialnym murze. Nie czekając na kolejne popchnięcie przez nieznanego opiekuna — wszedłem do środka. Nie zatrzymałem się. Coś kazało mi iść naprzód, prowadziło przez kolejne drzwi, które otwierały się i zamykały, przez wysokie korytarze. A to wszystko w całkowitej ciszy. Uzmysłowiłem sobie nagle, że tam, w alei, też nie słyszałem żadnego dźwięku. Tu natomiast słyszałem przyśpieszone bicie własnego serca. Dostrzegłem też, że jestem bosy. Spróbowałem obejrzeć się i... nic się nie stało. Za mną nikogo nie było. Szedłem dalej i nagle się zatrzymałem, gdyż zrobiło się ciemno. I w tej ciemności coś usłyszałem. Wsłuchałem się. Tak, to była muzyka. Nie mogłem jej skojarzyć z żadnym znanym mi dotychczas dźwiękiem lub melodią i wtedy sobie przypomniałem, że kiedyś, jeszcze na Ziemi, mój dziadek pokazał mi rój pszczół, który osiadł na jakimś drzewie. To był taki sam szum, tylko że melodyjny, o zmiennej tonacji i barwie dźwięku. Piękna, uspokajająca muzyka. Tylko skąd płynęła? Dlaczego działała uspakajająco? Przecież od chwili, w której znalazłem się w tym dziwnym świecie, nie denerwowałem się. Przeciwnie, byłem spokojny, a wzrastała jedynie moja ciekawość i chęć poznania. Podświadomie wyczuwałem, że już tu byłem, tylko kiedy? Nie mogę tego sobie uzmysłowić. Tak, jak nagle zapanowała ciemność, zrobiło się jasno. Byłem w małej, doskonale oświetlonej sali wyłożonej takim samym marmurem jak ta pierwsza, na początku mojej przygody. Tylko żyłki świeciły bardziej intensywnie. Zaś naprzeciwko, obok wysmukłej kolumny stała kobieta. Piękna kobieta. Tak piękna, że raziła oczy. Zamknąłem je, sądząc, że to halucynacje lub sen, ale nie istniała rzeczywiście. Chciałem podejść bliżej, lecz jakaś siła zatrzymała mnie na miejscu. Wyciągnąłem podświadomie ręce w niemym błaganiu, ale to niczego nie zmieniło. Przyglądała mi się bardzo uważnie, poruszyła kilka razy ustami, jakby coś mówiła. Nie słyszałem żadnego słowa. Tylko ta cicha muzyka. Obserwowała mnie. Na pewno obserwowała. Trwało to bardzo długo. Też ją obserwowałem pełen zachwytu i szczęścia. Wreszcie dziwnie miły, zupełnie nieziemski uśmiech, rozjaśnił jej twarz i dopiero wtedy wydała mi się znajomą. Tylko skąd? Gdzie ją widziałem? Poruszyła wargami i uczyniła ruch nakazujący, żebym usiadł. Przy mnie wyrósł sześcian. Usiadłem. Był twardy, dziwną twardością ustępującą pod naciskiem ciała. Znów poruszyła ustami i obok pojawił się stwór podobny do tych, które widziałem na chodniku. Taka sama przerażająca chudość i głowa z łysą czaszką owiana woalem mgiełki. Oraz toga obszyta szkarłatem. Zapomniałem dodać, że kobieta także była owinięta togą, lecz nie białą, tylko lekko pomarańczową. I bez oblamowania. Jedynie na głowie nosiła złocistą obręcz, bardzo wąską. Spojrzały na mnie małe, gorejące oczy chudzielca. Jakby chciały przewiercić na wylot, wedrzeć się do mojego mózgu. Cofnąłem się. Kobieta uśmiechnęła się i... już byłem spokojny. Coś do mnie mówiła i wtedy zacząłem ją rozumieć chociaż niczego nie słyszałem. Też zacząłem mówić, ale niczego nie pamiętam. Nie słyszałem także swojego głosu. Wiem, że siedziałem, a ona stała, zaś owa szkieletowała istota pojawiała się i znikała jak zjawa. Niczego nie pamiętam, poza tym, że rozmawiałem z tą kobietą i w pewnym momencie znów wyciągnąłem do niej ręce. Wtedy wszystko zaczęło się zamazywać, rozpływać, aż uczułem zapadanie się gdzieś w głąb, nie wiadomo gdzie i obudziłem się. Tak, chyba wszystko opowiedziałem o tym śnie". Usiłowałem jeszcze coś sobie przypomnieć. Kazałem powtórzyć relację, analizowałem każde słowo i doszedłem do wniosku, że powiedziałem wszystko. No, może prawie wszystko, albo pominąłem coś, co nie zachowało się w pamięci. Przyszło mi też na myśl, że w tym dziwnym mieście istniała atmosfera. Zapewne identyczna z ziemską, gdyż nie odczuwałem żadnych trudności w oddychaniu. Czyli, że była normalna. Mówiłem już, że w tej dręczącej ciszy słyszałem głośne bicie własnego serca, co musiało mieć jakiś związek z ciśnieniem. Nigdy tego nie odczuwałem, nie jestem lekarzem i nie wiem, czy zwiększenie rytmu pracy tego organu jest u mnie uzależnione od większego czy mniejszego ciśnienia. To rozstrzygnie Walter. Tak, to chyba wszystko. Wyłączyłem aparaturę i poszedłem do sterowni. Na miejscu zastałem kilka osób, którym Beningsen coś tłumaczył. Był także Tolmes. Spojrzał na mnie i wyczuwając, że mam coś do zakomunikowania, powiedział do zastępcy: — Prowadź dalej. Ja będę u siebie. Wyszliśmy. Kabina Tolmesa tym się różniła od innych, że była znacznie większa i miała bezpośrednie połączenie ze sterownią. Jedną ze ścian zajmowały zminiaturyzowane urządzenia kontrolne i sterujące oraz liczne ekrany. Na dobrą sprawę, żeby kierować wyprawą i wiedzieć co się dzieje w każdym zakątku "Grawitora", nie trzeba było stąd wychodzić. Wskazał mi fotel, a kiedy zająłem miejsce, zapytał: — Gadaj. Coś ciekawego? Skinąłem głową i powiedziałem: — Nawet bardzo. Ale najpierw sprawdź, czy dzisiejszej nocy byłem porwany. — Jak zwykle? — Tak. Wydał dyspozycje i po chwili siedzieliśmy w sali projekcyjnej. Włączył obraz i ujrzałem siebie kładącego się spać, jak rzuciłem okiem na kamerę. Zasnąłem natychmiast, a po kilku sekundach zniknąłem. I to bez poprzedzającego wyciągania rąk przed siebie, jak zwykle bywało. Nie było mnie dokładnie godzinę i dwadzieścia siedem minut ponieważ, jak wspomniałem, była to moja ostatnia noc przed kolejną hibernacją, którą spędziłem w gronie przyjaciół. Nie oglądaliśmy dalszego ciągu, gdyż automat wyjaśnił, że „zero piętnaście spał spokojnie do godziny takiej to a takiej, później wstał..." wobec czego nastąpiło automatyczne wyłączenie kamery. — Tylko tyle czasu, ile brakuje do tych czterech godzin, prawda? — spytał Tolmes. — Sądzę, że tak, chociaż trzeba będzie sprawdzić. Uważam, że minutowe różnice nie mają żadnego znaczenia — wyjaśniłem. — Też tak uważam. Wróciliśmy do kabiny. Zażądałem kryształu z nagraniem i włożyłem do czytnika. Rozległ się mójgłos. Pierwszy astronawigator słuchał bardzo uważnie patrząc to na mnie, to na głośnik. Kiedy skończyłem zapytał: — Niczego więcej sobie nie przypominasz? Potrząsnąłem głową. — Słyszałeś moje ostatnie słowa. Też się nad tym głośno zastanawiałem. To wszystko, co wiem. — I dodałem po chwili: — Jestem zaskoczony tym snem. Może nie tyle snem, chociaż nic mi się nigdy nie śniło, ile faktem, że tak dobrze go zapamiętałem. I nagle sobie przypomniałem. — Słuchaj. Nie jestem pewien, lecz czegoś nie dodałem. Tak — powtórzyłem. — Już wiem. Kiedy kobieta stała przy kolumnie, to był taki moment, ale tylko moment, że posunęła się nieco do przodu i w bok w ten sposób, że na ułamek sekundy zasłoniła część kolumny. A ja przez cały czas tę kolumnę widziałem. Tak, na pewno tak. Ona stała przed kolumną, a ja zawsze widziałem kolumnę. A powinna ją zasłonić. Tolmes spoglądał na mnie uważnie, zastanawiał się przez dłuższą chwilę. — Jesteś tego pewien? — spytał. — Jestem. Przez cały czas odczuwałem, że czegoś zapomniałem, że coś przeoczyłem w tej relacji. Dopiero teraz sobie przypomniałem. — Zaczynam rozumieć. Otóż wydaje mi się, na razie tylko wydaje, że „Grawitor" znajduje się w strefie oddziaływania cywilizacji stojącej na bardzo wysokim stopniu rozwoju nauki i techniki, jeżeli potrafią coś przeszczepić na atomy, i to na wielką odległość przemieścić je w czasie i przestrzeni, przywrócić dawną formę, zbadać ją lub zbadać poszczególne atomy w celu uchwycenia kodu genetycznego i odesłać z powrotem. Naprawdę są genialni... — Ale dlaczego właśnie mnie? — zapytałem. — Nikogo innego? — Przypadek. Uważam, że to po prostu przypadek. Wybrali ciebie, bo widocznie twoja sylwetka lub mózg najbardziej ich zainteresowały. A później już nie chcieli kogo innego. Ciebie „przeczytali" jako pierwszego i na tobie kontynuowali dalsze zadania. Przypuszczam, że będą czynili to nadal. Znów zastanowił się przez chwilę, o czymś myślał i dodał: — A może to ostatnia faza tych badań? Jeżeli zdecydowali się na utrwalenie części zjawisk w twoim mózgu, czego dotychczas nie czynili i zapamiętałeś co się działo, to kto wie, czy nie koniec z badaniami. Szukali kontaktu z istotami, które wtargnęły do ich świata. Nie wiedzieli, czy przybywamy jako wrogowie czy jako przyjaciele. Mogli nas rozpylić na atomy, lecz tego nie uczynili, co wskazuje, że nie są agresywni. Zbadali ciebie, może nas wszystkich po kolei, o czym nie wiemy i doszli do przekonania, że nie jesteśmy dla nich groźni, zaś nasza technika pozostaje daleko za nimi w tyle. I mają rację. My nie potrafimy znaleźć się w ponadprzestrzeni, ponadczasie. Oni — tak. - Twierdzisz, że to kontakt? Wobec tego można się spodziewać, że dojdzie do spotkania. — Nie wiem. Może tak, może nie... To już nie od nas zależy. W każdym razie jesteśmy gotowi i chętnie przyjmiemy gospodarzy tego zakątka Wszechświata lub wylądujemy na ich planecie, o ile dowiemy się, co to za planeta i gdzie się znajduje. I wreszcie, jeżeli wyrażą na to ochotę. Powiedz im o tym, kiedy już będziesz spał i znów znikniesz. Zresztą i tak zapewne wiedzą po co tu przybyliśmy, jeżeli są w stanie przeczytać nasze mózgi. Tolmes mówił, lecz ja w pewnym momencie przestałem go słuchać. — Co za piękna kobieta — westchnąłem. Uśmiechnął się. — Od początku domyślałem się, że w tym musi tkwić kobieta. To było widać po twoim zachowaniu i twarzy pełnej zachwytu. Powiedz, czym mężczyzna może się zachwycić? Pięknym kwiatem? Dziełem sztuki? A może tylko kobietą? Wykształciłeś w swoim mózgu obraz idealnej, pięknej kobiety, więc taką ci pokazali. Albo lepiej — namalowali specjalnie dla ciebie, jakby na zamówienie albo na pocieszenie. Nie sądzisz, że w tej społeczności, jakże odmiennej od naszej, społeczności typu zjawoszkieletowego, żyją piękne kobiety? To był po prostu wabik. Taki obraz hologenny, żeby ciebie zainteresować. Poruszył się na fotelu. — Chciałbym, żeby nawiązali z nami bardziej konkretny kontakt. A ty szykuj się do spania. Tak czy inaczej, będziesz filmowany. Roześmiałem się. — A gdybym ułożył się pod kopułą z piękną kobietą, na przykład z Nike, to też? — Też, i wówczas nie mógłbyś sobie pozwolić na żadne intymne przeżycia. Nie byłoby czasu. A o Nike nie myśl, bo ma męża. Obruszyłem się: — Nie myślę... — Myślisz, myślisz. — Tolmes roześmiał się głośno, hałaśliwie, jakby zrzucił z siebie jakiś wielki ciężar. — Pomyśl przez chwilę, bo ja opieram się wyłącznie na twoim opisie, czy ta istota o wspaniałej urodzie nie była podobna do Nike? Wyszliśmy. Tolmes śmiejąc się do sterowni, a ja do siebie trochę ogłupiały. Tak, ogłupiały, bo pierwszy astronawigator miał rację. I kiedy kilka godzin później układałem się pod kopułą, a mądre automaty podłączały do mnie różne przewody i przełączniki, to ostatnią myślą, ostatnim błyskiem świadomości — była ta piękna, pozaziemska postać, jakże podobna do... Nike. NIKE Swen przekręcił gałkę wideofonu i na ekranie zniknęła jasna plama będąca naszym rodzinnym domem. "Grawitor", główny pojazd kosmiczny, w którym przebywaliśmy od wielu lat i spędziliśmy w nim swoją młodość, oddalał się w stronę centralnego układu Kasjopei. W tej części gwiazdozbioru, już przed wiekami, zaobserwowano największe skupisko gwiazd zmiennych i podwójnych o różnej wielkości i jasności. Szczególnym zainteresowaniem wyprawy cieszyła się gwiazda podwójna oznaczona na mapie Wszechświata symbolem eta Cas. Dowództwo wyprawy zdawało sobie sprawę z faktu, że od osiągnięcia celu dzielą nas jeszcze lata spędzone w zamkniętym pojeździe kosmicznym, w którym członkom wyprawy stworzone zostały warunki w niczym nie naruszające biologicznych praw człowieka, ale były to warunki sztuczne. Doskonałe, lecz nie naturalne. Stworzone przez człowieka dla człowieka szukającego nowych światów, ale z gruntu obce. Zżyliśmy się z tymi warunkami i było nam w nich dobrze. "Grawitor" bardziej przypominał luksusowy dom wypoczynkowy, niż pojazd kosmiczny, który opuścił Ziemię wiele lat temu. Nasz los był więc godny pozazdroszczenia - byliśmy pierwszymi ludźmi, którzy zapuścili się tak daleko w głąb Galaktyki, albo i bardzo zły nigdy bowiem nie było wiadomo, czy powrócimy na Ziemię. Życie upływało spokojnie, czasami zdarzały się nieporozumienia, jeszcze rzadziej wyprawy na zewnątrz pojazdu celem zbadania jakiegoś niezrozumiałego zjawiska na trasie kosmicznej podróży. Do takich wypraw starannie dobierano współtowarzyszy, eliminując mniej odpornych psychicznie. Z reguły pojazd opuszczali najbardziej doświadczeni piloci i naukowcy, którzy już dawali sobie radę w sytuacjach najtrudniejszych. Podobnie było i tym razem. W gwiazdozbiorze Kasjopei roiło się od gwiazd i planet różnej wielkości. Oznaczone były na mapie Wszechświata różnymi symbolami. Zdarzało się jednak, że napotykaliśmy na duże ciała nie objęte ewidencją, złożone z różnych składników mineralnych. I nie zawsze aparatura zainstalowana na pokładzie "Grawitora", po dokonaniu analizy widma takiego ciała, potrafiła wyjaśnić tajemnicę. Ba, czasami nie potrafiliśmy nawet odczytać składu chemicznego takiego ciała. Jedenastego roku podróży napotkaliśmy duże, obce ciało, zlokalizowane po prawej stronie trasy lotu. Było to zjawisko niezrozumiałe. Nie weszliśmy jeszcze w sferę nagromadzenia planet, a od najbliższej gwiazdy dzieliły nas długie miesiące lotu, gdy aparatura odkryła i zidentyfikowała stosunkowo blisko jakąś planetę o wadze i objętości zbliżonych do masy naszego ziemskiego Księżyca, oraz o podobnym typie powierzchni, usianej górami i kraterami wulkanicznymi. Co dziwniejsze, owa planeta posiadała atmosferę. W związku z tym nasunęło się szereg pytań: jeśli to planeta, to w jaki sposób znalazła się właśnie w tym miejscu, tak daleko położonym od najbliższej gwiazdy? Dlaczego wokół niej nie ma żadnego zgromadzenia planetoid? Dlaczego wreszcie utrzymuje się atmosfera, nikła bo nikła, ale zbliżona składnikami do ziemskiej? I czy na tej tajemniczej planecie istnieje jakiekolwiek - nawet w utajonej formie, jak to niejednokrotnie stwierdziliśmy - życie? Pytań było sporo, ale po krótkiej naradzie Tolmes zdecydował się wysłać ekipę zwiadowczą, w skład której, po raz pierwszy w historii lotu "Grawitora", weszła kobieta, Nike, nazwana tak przez rodziców pochodzących z Półwyspu Bałkańskiego, gdzie z pietyzmem podtrzymywano tradycje antycznej Grecji. Nike była piękną kobietą. Wysmukła, o czarnych, lśniących włosach i niebieskich, lekko skośnych oczach, była przedmiotem westchnień wielu członków załogi. Ale Nike bardzo kochała swego męża, astrofizyka Bruna oraz urodzoną na statku córeczkę, której nadano imię Gea na pamiątkę Matki - Ziemi, i nie zwracała uwagi na mężczyzn. Nasza mała grupa to: Nike - astrofizyk, Swen - pilot, doskonały specjalista i stary wyga kosmiczny, który z niejednego pieca chleb jadł, Aleks - kosmobiolog, spędzający całe godziny w laboratorium i starający się odkryć w skamienielinach chociażby nikłe ślady jakiegokolwiek życia oraz ja - Bert, no i doskonale zaprogramowany robot, mający nas chronić przed ewentualnym niebezpieczeństwem. Tak więc Swen przekręcił gałkę i na ekranie wideofonu zniknęła jasna plama "Grawitora". Znajdowaliśmy się w rakietce zwiadowczej typu JON-27, wyposażonej w robota. Zaopatrzeni w odpowiedni sprzęt, połączeni z dowództwem wyprawy świetną i działającą bez przerwy łącznością, nie przewidywaliśmy większych kłopotów. Ostatecznie niejednokrotnie wyprawialiśmy się na zbadanie napotykanych ciał niebieskich i po wykonaniu zadania wszyscy spokojnie powracali do bazy. Zdarzały się nieliczne wyjątki, ale na ogół nie było powodu do obaw. Nowa planeta była coraz bliżej. I, jak ujawniły instrumenty badawcze na "Grawitorze", była ponura, nieprzyjemna. Takie też odnieśliśmy pierwsze wrażenie, tuż przed lądowaniem, kiedy trzeba było wybrać odpowiednie miejsce. Swen zdecydował się siadać na małym płaskowyżu otoczonym niskimi, lecz niezwykle poszarpanymi wzgórzami, bez śladów roślinności. Była to po prostu skalna pustynia, ciemna, nieco rozjaśniona płynącym z Wszechświata nikłym blaskiem odległej gwiazdy drugiej wielkości, do której zdążał "Grawitor". Te smutne wrażenie wizualne odebrane na ekranie wideofonu pogłębiło się, gdy po raz pierwszy stanęliśmy na gruncie tej niezwykłej, jak gdyby wymarłej pustyni. Niskie wzgórza okazały się wyższymi niż sądziliśmy. Powierzchnia wyglądała niczym urwiska skalne, scementowane ze sobą, pokryte drobinami większych odłamków, jakby wulkanicznego - na pierwszy rzut oka - pochodzenia. I żadnego śladu życia. Nic. Po prostu pustka. Nawet nikła atmosfera okazała się inną, niż sądziliśmy. Owszem, istniała, ale bardzo rzadka, przesycona siarką o takim stężeniu, iż musieliśmy użyć skafandrów. Jedynym interesującym zjawiskiem była temperatura w miejscu lądowania, dochodząca do minus dwóch stopni ziemskiej skali Celsjusza, co wskazywało, że mogło tu istnieć życie biologiczne, tylko nie wiadomo gdzie i w jakiej formie. Nieco wcześniej, przed rozpoczęciem lądowania Swen poinformował, że głównym celem wyprawy będzie pobranie drobnych odłamków skalnych i roślin - jeśli na nie natrafimy. I to właściwie wszystko. Bardziej dokładne zbadanie planetki - nazwaliśmy ją Pumeksem ze względu na porowatą powierzchnię - miało nastąpić później, w czasie drogi powrotnej. Tak więc, nasze zadanie było skromne i łatwe do wykonania, zwłaszcza że nie przewidywaliśmy żadnych przygód, które wprawdzie zdarzały się, lecz na ogół wychodzono z nich względnie obronną ręką. Planeta odpychała swoją brzydotą, była ciemna i ponura, bez śladów życia, powiewu wiatru, chmur. Zwykła martwa materia zaklęta w skałę, która niezrozumiałym sposobem, znalazła się w pobliżu nas. Dokoła rozciągały się góry, zryte urwiskami i szczelinami. Dzieliło nas od nich kilkaset metrów i postanowiliśmy tam pójść, pozostawiając przy rakietce Nike. Nie chciała się na to zgodzić. — Dajcie mi spokój, idę z wami. Po raz pierwszy trafiła się okazja postawienia nogi na czymś innym, niż podłoga "Grawitora", a wy chcecie odebrać mi tę przyjemność? Przy rakiecie można zostawić robota, niech jej pilnuje, — Ostatecznie nic się nie stanie, jeżeli rakietę pozostawimy bez opieki, a otoczymy polem magnetycznym, uniemożliwiającym zbliżenie się jakiejkolwiek, poza ludźmi, żywej istoty. Zaś my, chronieni przez skafandry, zawsze dostaniemy się z powrotem - zdecydowałem, chociaż ostatnie słowo powinno należeć do Swena. Ale ten zgodził się ze mną. Po zabezpieczeniu pojazdu wyruszyliśmy w stronę pobliskich gór. Stąpaliśmy ostrożnie, starając się omijać większe skupiska skalne. Tylko Aleks pochylał się co chwila i do obszernej, zawieszonej na plecach, torby wkładał próbki podniesionych kamieni. Porozumiewaliśmy się przy pomocy laryngofonów, a umieszczone nad kopułami hełmofonów anteny, przechwytywały każdy sygnał. I tak rozmawiając i dowcipkując, zbliżyliśmy się do owych gór. - Uwaga, wpadłem! Idący na końcu Swen zniknął, a nad porowatą powierzchnią wystawała jedynie antena jego hełmu. Widać było również niezgrabne dłonie w rękawicach, starające się utrzymać na skalnej, zapadłej nagle, powierzchni. Aleks położył się płasko i wyciągnął do niego rękę. - Trzymaj! - zawołał. Ale Swen nie słyszał. Widocznie w czasie upadku została uszkodzona jego aparatura radiowa. Nie mógł też widzieć wyciągniętej dłoni ani nikogo spośród nas. Wówczas Aleks podczołgał się bliżej i chwycił obiema rękami kiść dłoni Swena. Ten wolno podciągnął się w górę i po chwili siedział na podłożu, i ciężko dyszał. Coś mówił, ale nikt tego nie rozumiał. Nie było go słychać. Nike podeszła do niego, pomogła wstać. Przykładając głowę do przezroczystej osłony hełmofonu mówiła głośno i wyraźnie. - Musisz wrócić do rakiety. Masz uszkodzoną łączność i nie możesz dalej pójść. Będziesz porozumiewał się z nami z kabiny. Zrozumiałeś? Skinął głową i powlókł się wolno w stronę płaskowyżu, na którym było widać stojący pionowo pojazd. — Idziemy dalej? - spytał Aleks. — Spokojnie - odpowiedziałem. – Najpierw trzeba zbadać grunt. Jeżeli tak słaby, to mogą nas spotkać podobne niespodzianki. Nachyliłem się nad dziurą. Była poszarpana ale płytka, akurat taka, że się w niej zmieścił Swen. Nie widziałem żadnej cieczy, żwiru. Nic. Po prostu dziura w ziemi. Usiłowałem - trzymając się Aleksa - naciskać nogą grunt wokół niej, ale nie oderwał się i nie poleciał w głąb. To było dziwne. Tak, jakby ten otwór został stworzony specjalnie dla Swena. Kiedy pochłonięty tą myślą ponownie zajrzałem w dziurę oświetlając ją reflektorem, ujrzałem, że tam, gdzie były nogi pilota, otwór był węższy. Słowem, otwór niemal idealnie dopasowany do ludzkiej sylwetki. Czyżby pułapka? A jeśli tak, to dlaczego dopiero teraz, a nie natychmiast po wylądowaniu? Obejrzałem się. Swen wchodził w górę po trapie i otwierał właz. Odetchnąłem z ulgą i zwróciłem się do współtowarzyszy. - Jako najstarszy stopniem, obejmuję dalsze dowództwo. Nie chciałbym jednak wydawać żadnych poleceń, bez uprzedniego zastanowienia się, czy idziemy dalej. Ten otwór mi się nie podoba. - Mnie też nie, ale musimy pójść - odezwała się Nike. - Po to jesteśmy. - Dobrze, ale proponuję powiązać się linką. Tonas powinno zabezpieczyć przed podobnymi nie spodziankami. Tak zrobiliśmy i dalej szliśmy już bez żadnych przeszkód. Było nas tylko trzech, w tym kobieta, o której nie wiedzieliśmy, jak się zachowa w razie niebezpieczeństwa. Trzeba było uważać. Podeszliśmy do poszarpanych skał, o czym poinformowałem Swena, który nawiązał z nami łączność. Teraz towarzyszył nam, śledząc na ekranie niemal każdy krok. - Nic nowego - powiedział Aleks. - Po prostu rykowisko. - Skąd takie porównanie? - Nike głośno się roześmiała. - Widziałaś kiedyś rykowisko jeleni na Ziemi? Nie? To żałuj. Wprawdzie wokoło rosną kwiaty, trawa i drzewa, ale ziemia w tym miejscu jest zryta racicami, skopana. Tylko że tam jest miękka, a tu mamy twarde, skalne podłoże. Aleks obwiązał linkę i zagłębił się w wąską rynnę biegnącą od podnóża skał nieco w górę. — Poczekaj, pójdę z tobą - zaproponowałem. — Chwileczkę. Zobaczę i wracam - odpowiedział. - Nic mi się nie stanie. Zresztą mam broń. Rzeczywiście nic się nie stało poza tym, że po chwili głośno krzyknął. - Tu jest woda! Chodźcie. Weszliśmy kolejno w szczelinę. Zrobiło się jeszcze bardziej ciemno, ale włączone reflektory dawały dostateczną ilość światła. Po skalnym podłożu rynny sączyła się woda. Niby zwyczajna, przezroczysta, ale jednak inna, mieniąca się tęczą kolorów w blasku naszych świateł, jak gdyby wabiąca swoim niezwykłym pięknem. Była też bardzo zimna, co stwierdził Aleks, który zdjął rękawicę i zanurzywszy rękę w płynącym strumyku, napełnił przy okazji mały pojemnik. Istniała więc wilgoć, woda, mogło więc istnieć jakieś życie w bardziej rozwiniętej, nie bakteryjnej formie. Tylko - jak na razie - poza tą wodą, niczego nie zauważyliśmy. Woda musi odżywiać jakieś rośliny, obojętnie jakie, ale musi, tu zaś nie ma dosłownie nic - denerwował się Aleks. - Może warto pójść jej śladem? - wtrąciła Nike. - Dobrze, idziemy - zgodziłem się. Skierowaliśmy światła reflektorów w dół, ku sączącej się wąskiej strużce wody i wyszliśmy ze szczeliny. Woda prowadziła nas w prawo, w stronę jeszcze bardziej posępnych wzgórz i nawisów skalnych grożących zawaleniem. Zaniepokojony tym widokiem zatrzymałem grupę i zaproponowałem zarzucenie liny na jeden z niższych nawisów skalnych celem zbadania, czy pod naciskiem trzech osób nie urwie się. Lecz skała trzymała mocno. Poszliśmy więc dalej. Nagle mieniąca się struga zniknęła w głębi owalnego otworu jakiejś jaskini. Należało się zastanowić, co robić dalej: pójść czy zawrócić. - Wpuście robota - odezwał się Swen. – Tak będzie najbezpieczniej. — Ostatecznie mamy pistolety laserowe. To dobry środek zabezpieczenia - zażartowałem, chociaż nie było mi do śmiechu. — Przypominam, że nie wolno likwidować żadnej żywej istoty, jeżeli nam bezpośrednio nie zagraża - przypomniał Swen. — A gdzie masz gwarancję, że nie zagraża - spytałem. Mieliśmy już jedną niespodziankę. — Nie ma żadnej gwarancji, ja tylko przypominam o zachowaniu ostrożności we wszystkich poczynaniach. Ta planeta jest martwa i jeśli znajdują się na niej ślady życia, to tylko w niezwykle prymitywnej, bakteryjnej formie. Przecież tu niczego niewidać. - Ale jest woda, więc powinno być życie - zaoponował Aleks. - Zgoda, ale jak powiedziałem, w pierwotnej formie, nie zagrażającej człowiekowi. Nawet jeśli zetkniemy się z bakteriami niebezpiecznymi dla ludzkich organizmów, to jesteśmy chronieni przez skafandry. Do rakiety też ich nie wniesiemy ze względu na konieczność przejścia przez kabinę radiologiczną, w której muszą zginąć. Tak więc, nie ma żadnych obaw - tłumaczył Swen. - Ja na wszelki wypadek wolę mieć broń w garści - powiedziałem. Musiałem tak zrobić. Moi współuczestnicy zwiadu okazali zbyt wielką radość z odkrycia wody i byli trochę mało ostrożni. Ponadto Nike była nowicjuszką w zwiadzie. Aleks też niezbyt często gościł w innym świecie. Ze mną, to co innego. Obleciałem wszystkie planety w Układzie Słonecznym, brałem udział w wielu wyprawach. Byłem już bardzo stary, jak na ziemskie określenie wieku, lecz olbrzymie doświadczenie i odwaga, których mi nigdy nie brakowało oraz - co najważniejsze - osiągnięcia medycyny pozwalające na przedłużenie pełnej sprawności fizycznej i psychicznej o kilkadziesiąt lat, umożliwiły wzięcie pod uwagę mojej kandydatury w wyprawie "Grawitora". Zresztą, zawsze byłem ostrożny i nigdy nie narażałem się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo. Zwłaszcza teraz, kiedy obok znajdowała się Nike, osoba droższa mi, niż ktokolwiek inny, co zachowywałem w tajemnicy, nawet wobec najbliższych współtowarzyszy kosmicznej wyprawy. Nie było to uczucie ziemskiej miłości w pełnym tego słowa znaczeniu. Na wzdychania, spacery po lesie przy blasku księżyca, słuchanie śpiewu słowików i kolejną próbę skojarzenia swego życia z kobietą, byłem już nieco za stary. No, może nie tyle stary, ile doświadczony i wygodny, bardziej przewidujący. Zawsze to przyjemniej myśleć, że na Ziemi lub w innym miejscu nikt się o mnie nie zamartwia. Człowiek jest sam jak zabłąkana planetoida we Wszechświecie, samotna, obca i pozornie martwa. Jak ta planeta, zagubiona, daleka od gwiazd. Odczuwałem wobec Nike inne, bardziej złożone uczucia. Była mi po prostu potrzebna, jako przedmiot swoistego kultu, pozbawionego ludzkich i biologicznych namiętności. Jak wizerunek ukochanej i tak bardzo odległej Ziemi, mieniącej się wszystkimi barwami, bujnej, zawsze pięknej i wonnej, wiecznie zielonej, a obecnie przedstawiającej się na ekranach "Grawitora" jako daleki, świetlisty pyłek. Przez wiele dni i nocy starałem się sprecyzować swoje uczucie do tej kobiety, nim trafiłem na właściwe określenie: kult osoby, która przedstawiała sobą najwyższe wartości żyznej, pięknej i dobrej Ziemi. Byłem więc ostrożny. Z bronią w ręku i reflektorem na hełmofonie zająłem miejsce tuż za robotem. - Idziemy. Prowadź... Weszliśmy w głąb jaskini. Widok jej nie odbiegał od tego, co znajdowało się na zewnątrz, z tą jedynie różnicą, że tam mieliśmy nad sobą bezchmurne, ciemne niebo, a tu poszarzane i zwisające nisko skały, przypominające zastygłe sople lawy wulkanicznej. — To były jednak wulkany - odezwał się idący za mną Aleks. — Jeśli tak, to ogień w połączeniu z wodą powinien stworzyć życie. Nike szła na samym końcu i uważnie rozglądała się po skalnym korytarzu. Idący przodem robot nagle się zatrzymał i uniósł palce rękawic, kierując je ukośnie lekko w dół, w głąb groty. - Zatrzymaj się, nie likwiduj. - Posłusznie skurczył palce, ale ręce trzymał nadal wyciągnięte przed sobą. - Sam zobaczę, co tam jest - powiedziałem. Poszedłem do przodu omijając robota. Przede mną w odległości kilkunastu metrów, po obu stronach wąskiej, mieniącej się strugi wody, rosły jakieś pnącza. Rodzaj kwiatów, które swoje korony -jak gdyby kierowane instynktem - zwracały wolno w stronę źródła docierającego do nich światła. Ale bardziej interesujące od kwiatów były liście. Szare, mięsiste i grube, straszliwie długie. Wybiegały spod korony każdego kwiatu i biegły tylko w jednym kierunku - w głąb jaskini. Splątane ze sobą, wyglądały jak kłębowisko macek, a wrażenie to potęgowała pokrywająca ich powierzchnię niezliczona ilość dużych brodawek wydzielających jakąś ciecz. Masz swoje życie - odezwałem się do Aleksa. - Tylko podchodź ostrożnie. To rośliny - tym razem odezwałem się do robota. - Możesz opuścić ręce. Nagle zastanowiło mnie zachowanie naszego sztucznego przyjaciela. Nie opuścił rękawic, lecz odwrócił się do tyłu, gdzie stała Nike. — Uważaj, tam są ludzie, nic nam nie grozi. - Istotnie, w świetle reflektorów nie dostrzegłem żadnego niebezpieczeństwa, niepokojącego zjawiska. Uderzyłem robota lekko po rękawicach. — Opuść je, tam nic nie ma. Niechętnie posłuchał rozkazu i odwrócił się przodem do Aleksa, który w pojemniku starannie układał jeden, z trudem wycięty z porowatego podłoża kwiat. - Kwiaty uciekają! - krzyknęła Nike. Aleks pochłonięty czynnością układania rośliny nie zwrócił uwagi na dziwne zjawisko. Otóż po zerwaniu jednego kwiatu, pozostałe - a ciągnęły się długą, chociaż wąską ławą biegnącą w głąb jaskini - stuliły swoje korony, zaczęły się zmniejszać, kurczyć i nagle wszystkie zniknęły. Pozostały natomiast liście, poruszające się coraz intensywniej, drgające. Ten nagły ruch gąbczastej plątaniny szarej masy był niesamowity i niezrozumiały. - Coś tu mi się nie podoba. Idziemy z powrotem - powiedziałem. Spojrzałem na robota. Znów zastanowiło mnie jego dziwne zachowanie. Zawahał się z wykonaniem rozkazu. Nie poszedł w stronę widocznego wyjścia z groty, lecz pozostał skupiony, wsłuchany w to, co działo się w jej głębi. Jego elektronowa aparatura reagowała na coś, czego nie widzieliśmy i nie odczuwaliśmy. Tym razem nie reagowałem i nie przeszkodziłem, gdy wyciągnął do przodu rękawice, lecz zabroniłem rażenia czegokolwiek bez wyraźnego rozkazu. - Idę pierwszy, za mną Nike, później Aleks, a na końcu robot. Coś tu nie jest w porządku - powtórzyłem. - Nie widzisz wokół siebie niczego ciekawego, Swen? - spytałem pilota, o którym wiedziałem, że obserwuje okolicę z pokładu rakiety. - Nie, lecz aparatura ujawniła, że poza wami ktoś lub coś jest. Może te kwiaty jako żywe organizmy wzbudziły nieufność robota? - dodał. - Robota? - powtórzyłem. - Może, ale na co reaguje aparatura pokładowa? - Właśnie nie wiem. Sygnały są bardzo słabe i nie sądzę, żeby to było coś niebezpiecznego dla ludzi. Jednak radzę uważać. Wyszliśmy przed grotę. - Wracamy do rakiety - rozkazałem. – Teraz pójdziesz pierwszy - zwróciłem się do robota - a ja na samym końcu. I chyba tym razem nie będziemy się wiązać linką? Znowu zawahał się, skierowany czujnikami w głąb opuszczonej przed chwilą groty. - Uspokój się, to przecież tylko kwiaty... Zrobiliśmy zaledwie kilka kroków, gdy Nike zachwiała się i upadła. Zanim podbiegliśmy, jakaś nieznana siła wciągnęła ją w głąb jaskini. Mignął przed oczami srebrzysty kombinezon i zniknęła. Jakby ją porwał huragan, Zamarliśmy z przerażenia. - Strzelać! - wrzeszczał Swen. - Strzelać!... Robot nie reagował na rozkaz. Trzymał przed sobą wyciągnięte palce rękawic, lecz nie wyrzucał promieni. Tam bowiem, gdzieś przed nim, znajdowała się Nike. Człowiek. Nie wiedzieliśmy co dalej robić, ale Swen zdążył już nawiązać łączność z "Grawitorem", skąd wydano rozkaz szukania dziewczyny. - Zmieniamy kierunek lotu i idziemy w waszą stronę - słyszeliśmy wyraźny głos Tolmesa. - A wy, szukajcie, na litość boską, szukajcie! Nike musi się odnaleźć... Dobre sobie. Kto jak kto, ale ja bez wahania oddałbym za nią własne życie. I chyba mnie najbardziej zależało na znalezieniu jej. Żywej lub martwej. Przeraziłem się tej myśli. Dlaczego martwej? Skąd takie przypuszczenia. - Słuchaj, Aleks - zwróciłem się do przyjaciela. - To coś niepojętego. Po prostu trzeba tam pójść. - Tak. Trzeba wracać. Zniknęła w głębi. Widocznie tam, w głębi groty, musi istnieć jakieś inne życie, niż roślinne. Jakaś siła potężniejsza od wody i kwiatów. - Sądzisz, że są to istoty rozumne? Gdyby rzeczywiście tak było, to dlaczego nie usiłowały porozumieć się z nami, tylko porywają jednego z nas? Przecież to pozbawione sensu. — Jak możesz swoje ludzkie odczucia i pojęcia stosować do innych światów - wtrącił Swen, przy słuchujący się tej rozmowie. - To, co dla ciebie nieludzkie i niesłuszne, może być biologicznie uzasadnione dla innych tworów Wszechświata. — Lecz to niepojęte... - usiłowałem oponować. — To już bardziej trafne określenie – powiedział Aleks. A teraz idziemy. Musimy znaleźć Nike i zbadać przyczynę jej zniknięcia. — Powiedziałeś, że niepojęte? Przecież na Ziemi też rosną rośliny żywiące się ptakami, a nawet mniejszymi zwierzętami. Może tu również trafiliśmy na coś podobnego, tylko w bardziej wyolbrzymionej, straszliwej postaci? - dodał Swen. Nie odpowiedziałem. Nie potrafiłem spojrzeć na ten wypadek zimnymi oczami naukowca. Dla mnie było to po prostu niepojęte. Zbliżyliśmy się do otworu prowadzącego w głąb groty. Robot wszedł pierwszy, czujny, ostrożny, ale kazałem mu zatrzymać się i osłaniać otwór. Dysponując bronią laserową, byliśmy bezpieczni, a on mógł nie wytrzymać i przy jakiejś okazji unicestwić Nike, która - - tak przypuszczałem - przebywa żywa, ukryta w jakimś zakamarku. Nie pamiętałem już, że poprzednio, pomimo rozkazu Swena, robot nie chciał strzelać do siły unoszącej Nike. Ostrożnie posuwaliśmy się do przodu. I znów w świetle reflektorów ujrzeliśmy kwiaty otoczone mieniącą się, piękną wodą. - Tam leży Nike! - krzyknął Aleks. - Tam, wśród kwiatów!... Spojrzałem. Leżała odziana w podarty skafander, przez który było widać jej ciało. A na nim pulsowały wstrętne, ohydne liście, okryte obrzydliwymi, kurczącymi się ssawkami. Pulsowały jak żywe larwy, pracowicie wysysające soki z ciała Nike. - Ona już nie żyje - szepnął Aleks. Zdecydowałem się natychmiast. Podszedłem jeszcze bliżej, o krok od Nike. Była rzeczywiście martwa, a jej szeroko otwarte oczy utrwaliły, jak klisza fotograficzna, ogromny strach. Skierowałem wylot broni daleko za ciało Nike, gdzie liście ginęły w skalnym podłożu w głębi jaskini, kiedy Aleks podbił mi rękę. Potężny błysk ognia poszedł ku górze, stapiając w szklistą polewę znajdującą się w jego zasięgu skałę. - Tak nie wolno - powiedział spokojnie. – Nie masz prawa niczego niszczyć. Nie wolno. To nie uratuje jej życia. Opuściłem głowę. Dalej mieniła się woda, kwiaty rozchylały swoje kielichy, pulsowała gąbczasta masa. Wezwałem robota. Z trudem oderwał przyssane do ciała Nike liście. Schyliłem się i wziąłem ją na ręce. Niosłem do rakiety, jakże drobną, a z oczu płynęły mi wcale niemęskie łzy. Przez długi czas miałem ogromny żal do Aleksa, że nie pozwolił mi zniszczyć straszliwego organizmu, który odebrał mi Nike. Dopiero przyjaciołom z trudem, udało się mnie przekonać, że miał rację. Nam nie wolno zabijać. Upłynęło sporo czasu, zanim odważyłem się spojrzeć w oczy Bruna. Unikałem go, jak tylko mogłem, mając poczucie winy. Odczuwałem ją zawsze. Kiedy analizowałem wypadki, pojąłem, że popełniłem błąd po wyjściu z groty. Zrezygnowałem z powiązania nas liną. Wtedy obca siła nie wciągnęłaby Nike w głąb jaskini, byłby czas na unicestwienie części tej siły, a Nike żyłaby do dziś. Wreszcie zdecydowałem się na rozmowę otwartą, męską. Nie miał żalu, a kiedy skończyłem, powiedział mi to, dodając: - W naszym ludzkim działaniu pomyłki są częścią tego działania. Tak musiało być. A twoja miłość do Nike? Nie wiedziałem o niej. Nikt nie wiedział. A teraz? Przecież jest Gea, więc kochaj ją tak, jak kochałeś Nike. Swoją piękną Ziemię. "SYNOWIE MARNOTRAWNI" Niech sobie ktoś myśli co chce, mogą mnie nawet nazwać tchórzem, ale jestem i będę tylko ostrożnym w podejmowaniu nazbyt pochopnych decyzji, i wysuwaniu żądań pod adresem dowództwa "Grawito-ra”. Jest mi to najzupełniej obojętne. Raz na zawsze odechciało mi się spacerów po twardym i naturalnym gruncie, i teraz, nawet kiedy potrzeba, pierwszy astronawigator i Beningsen muszą mnie długo prosić, zanim zdecyduję się na opuszczenie statku. Tylko chwilami odczuwam nieodpartą chęć wyjścia na zewnątrz, wbrew własnym zapewnieniom i zdrowemu rozsądkowi. Bronię się jednak jak mogę i jedynie metoda łagodnej perswazji, stosowana z talentem przez Tolmesa powoduje, że czasami udaję się rakietką na jakieś spotkane na drodze ciało niebieskie. A przecież tak niedawno było zupełnie inaczej. Chętnie korzystałem z każdej okazji, żeby się "przewietrzyć" - jak mawialiśmy - kopnąć nogą nie stolik w kabinie, lecz solidny głaz lub kamień. I oto zdarzyła się historia, która wprawdzie nie zaważyła na losach wyprawy, ale narobiła sporo kłopotów. Wchodziliśmy właśnie w granice układu Kasjopei. W czasie długiej podróży napotkaliśmy wiele wymarłych światów, dziwnych i okrutnych planet pozbawionych własnych słońc, które wygasły, co spowodowało zanik lub degenerację różnych form życia. Spodziewaliśmy się jednak, że w układzie, do którego zmierzaliśmy, napotkamy na zjawiska, o których nie śniło się ludziom. Wiedzieliśmy, że Kasjopeja - pojęcie bardzo szerokie, bowiem chodzi tu o niektóre układy słoneczne w tym gwiazdozbiorze - wysyła sygnały radiowe odbierane na Ziemi. Uczeni stwierdzili, a nawet zlokalizowali miejsca, z których one pochodziły. Mówili, że w tym układzie istnieje bardzo silne radioźródło, któremu nadano nazwę "Casiopea A", a polski astronom dowodził, że około 1700 roku zabłysnęła supernowa gwiazda typu drugiego i radioźródło jest jej pozostałością odbieraną na Ziemi. Takie przypuszczenie było możliwe, ale w miarę upływu lat, sygnały nie malały - jakby się tego należało spodziewać - lecz stawały coraz intensywniejsze, bardziej regularne, o powtarzających się motywach. Kiedy ponad wszelką wątpliwość dowiedziono, że muszą je wysyłać istoty obdarzone rozumem, zorganizowano naszą wyprawę, dobierając do niej ludzi o wysokich walorach umysłowych, psychicznych i fizycznych. Byliśmy straceńcami z własnej i nie przymuszonej woli, gdyż zdawaliśmy sobie sprawę z niebezpieczeństw czekających nas w głębi Kosmosu. Z drugiej zaś strony, nauka wymagała poświęceń. Zresztą nasza wyprawa nie była pierwszą. W ciągu niespełna dwóch wieków, ludzkość doskonale poznała wszystkie planety Układu Słonecznego, dotarła do bliższych nam układów planetarnych pozbawionych jednakże jakichkolwiek form życia. Wreszcie zdecydowano się na Kasjopeję, wychodząc z założenia, że tam, skąd pochodzą silne i równomierne sygnały radiowe, powinna istnieć jakaś cywilizacja. I my mieliśmy ją odszukać w czasie wieloletniej wędrówki w pustce Wszechświata. Czy rzeczywiście w pustce? Początkowo tak się zdawało, ale im głębiej w Kosmos, tym więcej niespodzianek. Coraz częściej rakiety zwiadowcze penetrowały powierzchnie napotykanych planet, a członkowie załogi "Grawitora" zakładali się, który spośród nich wybrany zostanie do kolejnej wyprawy mogącej - być może - uchylić rąbka tajemnicy. Trudno opisać wszystkie przygody i zjawiska. Zostały one zarejestrowane i utrwalone w kryształach pamięciowych w taki sposób, aby w każdej chwili, po włożeniu kryształu do specjalnego aparatu, można je odczytać. Zebraliśmy już sporo materiału, nad którym trudzili się liczni naukowcy wchodzący w skład załogi. Te, które już opracowano, pozwoliły na potwierdzenie hipotezy, że we Wszechświecie, niezależnie od warunków panujących na spotkanych planetach, rozwija się czasami życie organiczne przybierające zaskakujące niekiedy formy. Zresztą nie o tym chciałem pisać, lecz o wypadkach, które raz na zawsze - znów trochę przesadziłem - wyleczyły mnie z chęci opuszczania "Grawitora". Zbliżaliśmy się właśnie do kolejnej planety i krążyliśmy po jej orbicie, badając powierzchnię przy pomocy telewideoskopów, szukając możliwości lądowania grupy zwiadowczej. Poprzednio stwierdzono, że planeta posiada atmosferę i w związku z tym powinny na niej istnieć rozwinięte organizmy. Tylko nie wiedzieliśmy jakie. Byliśmy jednak tak przyzwyczajeni do niepojętych dla nas, ludzi, form życia we Wszechświecie, że nie dziwiliśmy się już niczemu. Po prostujeszcze jedno doświadczenie wzbogacające wiedzę ludzką o tym, co się dzieje w głębi Kosmosu. Pełniłem akurat dyżur w laboratorium dowódcy, pierwszego astronawigatora. Siedział w sąsiednim fotelu i razem ze mną patrzał w ekran, na którym pojawiały się coraz to inne części dużej planety, gdy do sali weszło kilka osób. Było to zjawisko niespotykane i musiało stać się coś bardzo ważnego, bowiem do tej kabiny mieli prawo wstępu tylko nieliczni, pełniący dyżury. A tu cała gromada. - Zaszło coś nowego? - Tolmes podniósł się z fotela. W tym czasie rozległ się znajomy sygnał wewnętrznej łączności, a na małym ekranie ukazała się zdenerwowana twarz Beningsena. — Słuchaj. Oni przyszli do ciebie wbrew obowiązującemu regulaminowi. Nie chcieli ze mną rozmawiać. Orientuję się jednak, o co im chodzi. — Zamknij się, Beningsen! - Z grupy wysunął się Libet. — I tak nic nie poradzisz. Wiemy co nam grozi, ale nie chcemy dłużej czekać. - Daj spokój Ben - odezwał się pierwszy astronawigator. - Przyjdź tutaj, a ja z nimi pogadam w oranżerii. Tam będzie bardziej przyjemna atmosfera. - Głos dowódcy był spokojny i cichy. Libet machnął niecierpliwie ręką. — Nie próbuj nas zwodzić ogrodem. Mamy go dosyć, tak samo jak tego parszywego statku. Chcemy go opuścić i to zaraz! - powiedział podniesionym tonem. — Dlaczego? Nie rozumiem. Zresztą lepiej wyjdziemy, tutaj nie będę z wami rozmawiał. To miejsce dowodzenia a nie dyskusji. Opierali się przez chwilę, lecz posłuchali. Zjawił się Beningsen i zajął miejsce dowódcy. - Idź z nim - zwrócił się do mnie – może będziesz potrzebny? Diabli wiedzą, co mogą narozrabiać. I pomyśleć, że są to ludzie o niezwykłych właściwościach psychicznych - wzruszył ramionami. - Dziwisz się? - spytałem. - Ja też chętnie od czasu do czasu chcę rozprostować kości i postawić nogi na czymś innym, i bardziej większym niż pokład naszego statku. Przecież kilku spośród nich, poza Libetem, ani razu nie opuszczało "Grawitora". Znudziło im się, i to wszystko. - Ciebie też bierze? - spytał złośliwie. - To pędź za nimi, ale kieruj się zdrowym rozsądkiem a nie chęciami. Może będziesz Tomesowi potrzebny - powtórzył. Wyszedłem i w chwilę później dołączyłem do grupy. Dookoła rosły drzewa i krzewy, powietrze było przesycone aromatem kwiatów. Ogród ciągnął się daleko, ale wiedziałem, że to fikcja. Wystarczyło przejść kilkanaście kroków, aby natknąć się na szklaną ścianę zamykającą tę swoistą fatamorganę, stworzoną jedynie po to, abyśmy mieli złudzenie ziemskiego piękna. Usiadłem na ławce i słuchałem toczącego się dialogu. - Nie chcemy na stałe opuszczać "Grawitora" - mówił Libet. - Zresztą nie możemy, przecież musimy powrócić na Ziemię. Ale czujemy się bardzo źle, wręcz podle i musimy wyjść poza jego ściany. Może wtedy stracimy uczucie więzienia? - Zastanówcie się. Zgoda, że macie nie najlepsze samopoczucie, a wasza psychika wymknęła się spod kontroli. Ale możecie pójść do Waltera. Na pewno zaradzi złu, da wam środki uspakajające, zresztą to jego rzecz, nie moja. Ja się na tym nie znam - oponował Tolmes. — Nie potrzeba nam Waltera, lecz twardej ziemi pod stopami - wtrącił się do rozmowy Raul. – Ja nigdy nie opuszczałem rakiety, przez cały czas spełniałem wszystkie rozkazy i solidnie wypełniałem nałożone obowiązki, a teraz mam tego dosyć i chcę wyjść. — Mają trochę racji - wtrąciłem się do dyskusji, za co Libet spojrzał na mnie łaskawszym wzrokiem. - Myślę, że można by ich puścić, lecz nie samych. Przecież i tak przez kilka godzin będzie gościć na planecie grupa zwiadowcza naukowców. Można przygotować drugą rakietę i niech też wylecą i rozprostują kości. Raul podszedł do mnie bliżej i powiedział. — Mam w nosie kilka godzin. Chcę tam spędzić kilka dni. Tobie dobrze mówić, bo już wiele razy wychodziłeś na zewnątrz. A ja? — Sądziłem, że podtrzymasz moją argumentację - zwrócił się do mnie Tolmes, a w jego słowach wyczułem jakby żal. - Też chętnie wyjdę - odpowiedziałem - dostatecznie długo nie widziałem kawałka świata. Zdawałem sobie sprawę z faktu, że być może zdradziłem zaufanie kierownictwa wyprawy, ale poczułem nagle silną chęć dołączenia do tej grupy. Tak siłną, że chwilami zdawało mi się, jakby mówij za mnie kto inny. Siedział wewnątrz i korzystał z moich zmysłów i mózgu. - Wobec tego będziesz opiekunem tej niesfornej grupy - powiedział Tolmes nieco zdenerwowany. - I przy tej okazji sam się przewietrzysz. Nie powiem, żebym się zachwycił tą propozycją, a właściwie rozkazem. Ale co miałem robić? Musiałem wyrazić zgodę. Miałem to, czego chciałem. Kiedy w kilka godzin później rozmawiałem z Libetem, powiedział, że jego żądanie nie jest wynikiem choroby psychicznej, lecz pewnego rodzaju załamania i spędzenie jakiegoś czasu na planecie na pewno dobrze mu zrobi. - Zrozum, stary - argumentował - ja chcę tylko naocznie przekonać się, czy rzeczywiście na tym cholernym świecie istnieje jeszcze twardy grunt pod nogami, a nie miękka wykładzina, pod którą masz najlepszy gatunek żaroodpornej stali. Niczego więcej nie pragnę. Rozumiałem go doskonale. I siebie również, bowiem i ja odczuwałem czasami - może nawet wbrew przekonaniom - potrzebę wyjścia na zewnątrz. Po prostu byłem tylko człowiekiem, a posiadanie superdoskonałych właściwości psychicznych, jakimi dysponowali uczestnicy wyprawy "Grawitora", wcale nie uwalniało nikogo od zwykłych, ludzkich słabostek, które w sprzyjającym momencie wymykały się spod kontroli i zaczynały brać górę nad zdrowym rozsądkiem. Uważałem Przy tym, iż tego rodzaju żądanie, zwłaszcza że i tak mieliśmy badać tę planetę, nie jest niemożliwe do spełnienia, a przedłużenie lotu statku o kilka dni, nie miało większego znaczenia. Tym sposobem, mianowany przez Tolmesa opiekunem "zaiamańców psychicznych" - jak to sobie z nich dobrodusznie podkpiwano, co zresztą przyjmowali z uśmiechem zażenowania - znalazłem się na planecie o kilka godzin lotu dalej, niż wylądowała grupa naukowców. Już na samym początku okazało się, że planeta, którą złośliwie nazwaliśmy później "Pachnącą", nie przyjęła nas zbyt gościnnie. Atmosfera, owszem, była, ale wyziewy wydobywające się z licznych szczelin i otworów w gruncie, uniemożliwiały poruszanie się bez skafandrów i butli sprężonego powietrza na plecach, co już stanowiło poważną niewygodę. Krajobraz również daleki był od sielankowego. Gdzie okiem sięgnąć, ciągnęły się ostre szczyty górskie. Trzeba było ostrożnie poruszać się po rozsypanych kamieniach, osnutych mniej lub bardziej gęstymi obłokami oparów. Wśród nich, od czasu do czasu trafiały się kępy suchych, pokrytych kolczastymi liśćmi, niskich krzewów, o twardych i niełamliwych gałęziach. Kiedy wziąłem do ręki jedną z nich, z trudem nagięła się, a puszczona zadźwięczała jak cięciwa łuku i powróciła do poprzedniego stanu. Dłubanie w kamienistej glebie, żeby wyciągnąć z korzeniami jeden z takich krzewów, również nie zdało się na nic. Po prostu skalisty grunt uniemożliwiał użycie noża, a innego narzędzia nie miałem. Zresztą nie były mi one potrzebne, a krzew chciałem wyciąć, ot, tak sobie, bezradnego celu. Byłem nawigatorem, a nie biologiem i nie obchodziły mnie naukowe dociekania. Szukaliśmy więc miejsca na rozbicie obozowiska, w którym chcieliśmy zatrzymać się na kilka dni, ale w pobliżu lądowiska naszej rakiety nie znaleźliśmy nic odpowiedniego. Opuściliśmy pojazd otaczając go polem elektromagnetycznym zabezpieczającym przed zbliżeniem się niepożądanych istot - o ile takie by tu były - i poszliśmy dalej. Po kilku godzinach trudnego marszu zauważyłem, że "załamańcy" mają już dosyć wędrówki i chętnie wróciliby z powrotem. Ale tym razem mnie opanowała złość i postanowiłem dać im taką nauczkę, że raz na zawsze odechce się im tego rodzaju eskapad. - Idziemy dalej - powiedziałem. - Góry stają się coraz niższe i zachodzi prawdopodobieństwo, że niedługo trafimy na równiejszy teren, gdzie będzie można rozłożyć obozowisko i wezwać z „Grawitora" rakietę z częściami pawilonu i urządzeniami. Rzeczywiście. Wkrótce znaleźliśmy się na obszernym płaskowyżu. Za nami rozciągały się przebyte góry. Za to przed sobą natrafiliśmy na niezwykle strome urwisko uniemożliwiające dalszą drogę. A kilkadziesiąt metrów dalej rozciągała się olbrzymia kotlina wypełniona cuchnącym błotem. Tak, błotem, bowiem tej gęstej mazi bez żadnej zmarszczki na powierzchni, nie mogliśmy inaczej nazwać. Kotlina była tak wielka, że z trudem dostrzegaliśmy przeciwległy brzeg. Po prostu morze błota. I wtedy zobaczyliśmy żywe stworzenia. W błotnej mazi, tytłały się duże zwierzęta o lśniących gładkich cielskach. Nie było widać sierści pod pokrywą błota. Kilka z nich podpełzło bliżej, niemal pod brzeg urwiska. Były to stwory zbliżone wyglądem do ziemskich hipopotamów, ale potężniejsze i może nawet - pomimo olbrzymiej wagi - zwinniejsze, co dało się zauważyć po sposobie poruszania się w błocie. Baraszkowały ze sobą jak małe psiaki, przewracały się wzajemnie, właziły jedno na drugie. Niektóre leżały nieruchomo poruszając żuchwami, jakby przeżuwały pokarm. Ale poza błotem nic tam chyba nie było. A może istniały stworzenia dla których błoto miało taką samą wartość jak woda dla ryb? Trudno było cokolwiek powiedzieć. My widzieliśmy tylko błoto i zwierzęta, które nazwaliśmy mamlaczami, bowiem wydawały z siebie dźwięki podobne do mlaskania. Przyglądaliśmy się im z zainteresowaniem, gdy nagle z głębi urwiska, widocznie z jakiejś jamy, której nie można było stąd dostrzec, wysunęła się olbrzymia trąba podobna do słoniowej, ale kilkadziesiąt razy grubsza i dłuższa. Opadła na jednego ze znajdujących się w pobliżu mamlaczy, uniosła go w powietrzu i po chwili zniknęła. Pozostałe nie uciekły na ten widok. Przewalały się w błocie nadal, jakby tego rodzaju porwanie było naturalnym zjawiskiem. Wysnuliśmy więc wniosek, że w jakiejś jaskini lub jamie, której otwór znajdował się kilkadziesiąt metrów pod nami, żyje potężny stwór żywiący się mamlaczami, gdy zbyt blisko znajdują się przy brzegu błotnistej kotliny. Po jakimś czasie zjawisko powtórzyło się. Olbrzymia trąba pojawiła się nad błotem, schwytała mamlacza, lecz po chwili puściła. Zobaczyliśmy, że było to stworzenie małe, widocznie młode i stwór żywiący się nimi pozostawił je jako nieprzydatne do konsumpcji. Uwagę zwróciła duża ilość małych mamlaczy. A więc, jak w całym Wszechświecie i tutaj trwała walka o byt. Silniejsi pożerali słabszych, ci z kolei żywili się jeszcze słabszymi i tak bez końca. Walka o utrzymanie gatunku. Tylko, co to za gatunek? Czy to ginący, czy dopiero rodzący się świat? Nie wiedzieliśmy i odpowiedź mogliśmy otrzymać dopiero za kilka miesięcy, po opracowaniu informacji zebranych przez specjalistów zatrudnionych w innym miejscu tej planety. Poszliśmy dalej wzdłuż zbocza i po przejściu kilkunastu metrów spotkaliśmy się z identycznym zjawiskiem. A więc mamucich trąb żyło tu znacznie więcej, a błotne jezioro było rezerwatem karmy, troskliwie hodowanej do czasu przybrania odpowiedniej wagi i wzrostu. Zauważyłem, że wszyscy mieli dość tego widoku. Prawdę mówiąc, byliśmy wstrząśnięci. Spodziewaliśmy się innych wrażeń, bardziej przyjemnych, pozwalających spokojnie odpocząć przez kilka dni. Ale nieustanne pożeranie jednych zwierząt przez drugie, ohydne powietrze, szare, osnute oparami wyziewów, góry - to nie dla nas. Zbliżał się wieczór, a do miejsca postoju rakiety było jeszcze daleko. Postanowiliśmy jednak pójść. Nie chciało nam się rozbijać biwaku, zwłaszcza że okolica nie zachęcała do pozostania. Przyśpieszyliśmy kroku, ale zaskoczył nas mrok. Dalszą drogę trzeba było oświetlać reflektorami umieszczonymi na hełmofonach, bojąc się jednak wyczerpania energii, zarządziłem posuwanie się dwójkami na zmianę, przy czym drogę oświetlała pierwsza para. Tak doszliśmy do rakiety. I wtedy ujrzałem, że wokół niej kołuje taka sama potworna trąba, jak w błotnistym jeziorze. Ale kołuje z daleka, nie mogąc objąć pojazdu, który zdawał się odpychać napastnika. Staliśmy w milczeniu przyglądając się tym zmaganiom, gdy Libet zaczął się serdecznie śmiać. - To pole tak się broni. Gdyby nie ono... Strach pomyśleć co by się stało, gdybyśmy przed odejściem nie zabezpieczyli rakiety. Trąba na pewno nie potrafiłaby jej zgruchotać, lecz dysponując potężną siłą, poważnie uszkodzić. Wtedy dostalibyśmy za swoje od Tolmesa. A ja, chyba najwięcej. Zbliżyłem się ostrożnie do lawirującej w powietrzu trąby i wyjąłem pistolet laserowy. Chwilę mierzyłem, usiłując trafić w miejsce, z którego trąba zdawała się wychodzić, z boku, u podnóża skalnego zbocza i nacisnąłem spust. Muśnięta ogniem opadła sparaliżowana i po chwili zniknęła w mroku, wciągnięta przez ukryte pod ziemią zwierzę. Tym razem nie czekaliśmy na dalszy tok wypadków. Szybko zajęliśmy miejsca. Po nawiązaniu łączności z "Grawitorem" przekazałem informacje dotyczące zaobserwowanych zjawisk i po chwili znajdowaliśmy się wysoko nad planetą, w drodze do macierzystego statku. Na tym jednak nie koniec zdarzeń związanych z przygodą. "Kuracja" okazała się nieudana pod względem wrażeń, ale doskonała pod innym. Otóż nasi "załamańcy" wyzdrowieli. Ci, którzy jeszcze nie widzieli życia na innych planetach napotykanych po drodze, przestali tego żałować. Ci zaś, co je oglądali bezpośrednio - wśród tej grupy było zaledwie dwóch, a ja trzeci - woleli nic nie mówić, bowiem to, co spotkaliśmy gdzie indziej, nie było o wiele ciekawsze od życia na "Pachnącej". A więc również trudno było czegokolwiek żałować. Przekonali się, że najlepiej przebywać na "Grawitorze", który był najbezpieczniejszym i najpewniejszym schronieniem poruszającym się we Wszechświecie. Naturalnie, poza Ziemią. Inne wnioski wyciągnęło dowództwo wyprawy. Po przeprowadzeniu rozmowy ze mną, zwołane zostało zebranie załogi i Tolmes poinformował, że z uwagi na nieco "smutnawe" - jak to określił - doświadczenia, postanowiono wprowadzić zmiany w dotychczasowym sposobie organizowania wypraw zwiadowczych. Oprócz grupy naukowców i pilotów, będzie z nimi wylatywać po dwóch, trzech innych członków załogi, którzy poza spełnieniem funkcji pomocniczych, rozprostują kości na innym gruncie. A jeżeli tylko warunki okażą się bardziej korzystne, organizowane będą krótkie, kilkudniowe postoje dla części załogi. Naturalnie bez "Grawitora", bowiem statek nie może lądować w każdym miejscu i o każdej porze. Krążyć musi bez przerwy w układzie gwiezdnym Kasjopei, do czasu osiągnięcia pełnego sukcesu wyprawy. Dopiero po tym, może lądować na jednej z planet, żeby przygotować się do powrotu na Ziemię. Dodam jeszcze, że na długo odeszła mnie chęć opuszczania "Grawitora" i jeśli już muszę to uczynić, to tylko wtedy, kiedy zażąda tego Tolmes. Przy czym zawsze musi mnie długo namawiać. A mamlacze i mamucie trąby prześladowały mnie we śnie przez szereg tygodni, a ja - co gorsze - zawsze występowałem w roli pożeranego. GDZIE JESTEŚ, MEA? Mówiąc szczerze, to do dzisiejszego wieczora nie wiedziałem, jak się to wszystko zaczęło. A może coś tam tkwiło w podświadomości, tylko że niezwykle trudno z drobnych i niezauważalnych zjawisk, nawarstwiających się powoli, lecz stale, stworzyć pełen obraz tego, czego musiałem doznać. W zasadzie cel, jaki wytknęła sobie nasza długa wyprawa, został osiągnięty. Zbadaliśmy część gwiazdozbioru Kasjopei. Stwierdziliśmy, że w wielu układach planetarnych istnieje życie o różnych formach. Co najważniejsze, zetknęliśmy się ze wspaniałą cywilizacją, której przedstawicieli wprawdzie nie widzieliśmy ani nie poznaliśmy, ale musiały to być niezwykle inteligentne istoty. Tak więc znajdowaliśmy się w końcowej fazie badań i pozostały jeszcze drobiazgi. Ot, kilka - jakby to określił Beningsen - wycieczek na pewne planety, na których powinniśmy okryć dalsze ślady wysoko rozwiniętych form życia biologicznego. I ten właśnie problem omawialiśmy na zebraniu uczestników wyprawy, naturalnie tych, którzy znajdowali się na "Grawitorze" kiedy do sali wszedł Bert. Zbliżył się do dowódcy i coś mu szepnął na ucho. Rozmawiali przez chwilę bardzo cicho, lecz z ich twarzy widać było, że sprawa musiała być poważna. Moje domniemania potwierdził dowódca, który gestem dłoni przywołał do siebie szefa naszej służby zdrowia. Znów rozmawiali, już we trzech, po czym Bert i Walter wyszli. - Coś się musiało stać, ale co? - zastanawiałem się, rozglądając dookoła. Na sali, poza tymi dwoma co wyszli oraz naukowcami przebywającymi poza "Grawitorem", znajdowali się wszyscy. Wprawdzie była nas duża grupa, ale znaliśmy się od lat, każdy zajmował stale te same miejsce i brak kogoś dawał się łatwo zauważyć. Znaliśmy doskonale rozkład zajęć, wiedzieliśmy kto i gdzie ma służbę, penetruje Kosmos poza "Grawitorem", kto wreszcie opuścił nas na zawsze. A ponieważ wszyscy byli na swoich miejscach, więc... Nie słuchałem uważnie tego, co mówił dowódca, a po nim inni. Żyłem w swoim zamkniętym świecie promieniowania kosmicznego i tylko to mnie interesowało. Na inne zajęcia nie miałem czasu. Chyba, że wiązały się z prowadzonymi przeze mnie badaniami. Nie miałem żadnych szczególnych sympatii czy antypatii. Żyłem jak większość spośród nas. Czasami tylko - o czym nikt nie wiedział - odczuwałem straszliwe pragnienie powrotu na Ziemię. Natychmiast, już, od razu. Chwytałem się na tym, że wędruję po "Grawitorze" bez celu, ale kroki niosły mnie zawsze do śluz wyjściowych, zwłaszcza wtedy, kiedy ktoś wylatywał na zewnątrz. Nawet teraz, niby to słuchając dyskusji, myślami byłem tam, daleko, na tej maleńkiej iskierce lśniącej wśród tysięcy innych na ekranach, od której dzieliły nas lata świetlne kosmicznej podróży. Zamknąłem oczy i nagle ujrzałem Meę. Stała na kosmodromie ubrana w białą bluzkę i czarną, rozciętą z przodu spódnicę, z łańcuchem bursztynów na szyi i kiwała do mnie ręką, żegnając przed daleką podróżą. Wiedziałem wówczas, że więcej się nie zobaczymy i tylko przez jakiś czas będę ją obserwował na ekranie, a impulsy składające się na jej postać będą dobiegały z coraz większej odległości, sięgającej dziesiątek lat ziemskich. A to, co mi w danej chwili powie, jej uśmiech, gesty, to tylko powtórzenie tego, co działo się przed wiekiem. Właśnie żegnając się z nią, nie bardzo wiedziałem, co spowodowało wyrażenie przeze mnie zgody na tę wyprawę. Żyliśmy zgodnie, szczęśliwie, spokojnie i ufnie. Ale teraz, wime. Mój wyjazd był chyba ucieczką przed niewiadomym, przed nią. Bałem się, że może odejść. Nie miałem podstaw do takich przypuszczeń, ale istniały, żyły we mnie ukryte. I dlatego uciekałem z Ziemi. A później, coraz częściej tęskniłem, chociaż wiedziałem, że Mea już dawno znajduje się tam, dokąd i ja będę musiał trafić. Pomimo tego ciągle wydawało mi się, że Mea istnieje, jest tu obok mnie. A może o jej istnieniu przypominała Nike? Ale Nike też nie żyła. Zginęła na tej potwornej planecie, a wraz % nią powinien zginąć obraz Mei, do której była podobna. Nie, to niemożliwe. Przecież Mea istnieje, siedzi koło mnie na tej nieco przydługiej naradzie. Wystarczy się do niej odezwać. Otworzyłem oczy. Na sali panowała cisza, a wszyscy patrzyli na mnie co najmniej ze zdziwieniem. — Przepraszam, chyba się zdrzemnąłem - powiedziałem na swoje usprawiedliwienie, chociaż wiem, że nie spałem. A jeśli spałem, to co takiego zrobiłem, że wzbudziłem powszechne zainteresowanie? — W porządku, Georg - pocieszył mnie dowódca. - Wprawdzie miałeś otwarte oczy, ale tak sobie głośno chrapnąłeś, że baliśmy się o całość konstrukcji "Grawitora". Wszyscy roześmiali się cicho, ale jakoś nieszczerze, jakby z przymusem. Co ja takiego do licha zrobiłem? - zastanawiałem się w dalszym ciągu. Obserwowałem ukradkowe spojrzenia kierowane w moją stronę, ciche rozmowy, zaniepokojenie. Nic już nie wiedziałem. Postanowiłem więc czekać i patrzyć. Ostatecznie jeśli moje zachowanie wzbudziło zainteresowanie lub niepokój, to i tak mi powiedzią. Do sali znów wszedł Bert z Walterem. Powiedział coś Tolmesowi i usiedli obok siebie. Ale i oni patrzyli na mnie inaczej, z jakimś dziwnym zainteresowaniem. W dalszym ciągu nic nie rozumiałem. Później, jak zwykle, poszedłem do swojego laboratorium, gdzie prowadziłem badania i zrobiłem notatki. Miałem zwyczaj utrwalania spostrzeżeń i wyników badań naukowych w postaci rozmowy nagrywanej na taśmie, którą przekazywałem do centralnej biblioteki "Grawitora", gdzie poddawano ją obróbce i przenoszono informacje na kryształy. Zajmowały bowiem niezwykle mało miejsca i były również łatwe do odczytania jak notatki. Ale niezależnie od tego, robiłem uwagi na kartkach papieru. Każdy z nas miał papier, na którym - jeśli chciał - utrwalał swoje spostrzeżenia. Ale niewielu uczestników wyprawy zadawało sobie aż tyle trudu, aby dwukrotnie spisywać te same wyniki. Tak więc po pracy, przekazałem stan badań, a następnie zapoznałem z ich przebiegiem Saszę i poszedłem do siebie. Nie, przed tym był spacer i znów nie wiem w jaki sposób znalazłem się koło śluzy wyjściowej. Postałem tam przez chwilę, i znów na myśl przyszła Mea, ale udałem się do swojej kabiny. Zdjąłem kombinezon i chciałem pójść spać, kiedy zaterkotał brzęczyk wideofonu. Na małym ekranie pojawiła się twarz dowódcy. - Wpadnij do mnie, chciałem z tobą porozmawiać na pewien temat. - Może później? Nie chce mi się ponownie ubierać i wędrować przez tyle korytarzy do twojej siedziby. Zgadzasz się? - spytałem. - Dobrze, tylko nie zapomnij. To nic pilnego dodał. Długo nie mogłem zasnąć. Wiedziałem, że dowódca rzadko przeprowadza indywidualne rozmowy w swojej kabinie. Musiało więc zdarzyć się coś niezwykle intersującego, związanego albo ze mną, albo z prowadzonymi przeze mnie badaniami. Jednak w tym drugim przypadku, przyszedłby do laboratorium lub zażądał zreferowania problemu na posiedzeniu rady naukowej. Zdarzyło się to kilka razy. Więc chyba chodzi o mnie. Ale po co? Wreszcie zrezygnowałem z myślenia na ten temat i pogrążyłem się we wspomnieniach o Mei. Zapomniałem już, że kiedy ją poznałem, miała na , imię Maria, lecz od pierwszych dni naszej miłości nazwałem ją Mea - Moja. Byłem o tym tak przekonany, tak z nią związany, że musiałem nadać jej to imię, które przyjęła z wdzięcznością. Było w nim wiele wdzięku. Nawet tu, na "Grawitorze", kiedy w pierwszych miesiącach podróży, po nawiązaniu łączności z Ziemią, wzywano mnie do aparatury odbiorczej, mówiono: Mea na ekranie, pędź. I pędziłem jak szalony, żeby jak najszybciej ujrzeć kochaną postać, nacieszyć się jej widokiem, głosem. Wtedy zapominałem, że to, co widzę, działo się przed latami, a mój głos dojdzie do niej po takim samym upływie czasu. Zresztą, któż z nas o tym pamiętał? Pozostała więc Meą, Mei. Odmieniałem jej imię w różny sposób i pewnego dnia, jeszcze w okresie pobytu na Ziemi, skróciłem je do słowa Mi. Było to również miłe i także przez nią przyjęte. Pamiętam, że krótki okres wspólnego życia spędzaliśmy bardzo intensywnie, a każdą wolną chwilę poświęcaliśmy wodzie. Tak, po prostu wodzie. Mea przypominała boginkę wodną, gdyż jedynym żywiołem jaki uznawała była woda, w której mogła spędzać całe godziny nurkując, pływając, baraszkując. Pływaliśmy więc, a później, odpoczywając na brzegu na puszystej, zielonej trawie, mówiliśmy o miłości, o tym, że jednak los, łącząc nas ze sobą, był bardzo łaskawy, że nam z sobą dobrze. Kochaliśmy się, to nie ulegało dla mnie żadnej wątpliwości. Dziwiła się trochę, że tak wiele czasu poświęcam badaniom naukowym nad promieniowaniem kosmicznym. Ale doceniała moją pracę i kiedy byłem zajęty, starała się stworzyć tak miłe i ciepłe warunki, że właściwie nie wiedziałem, co sprawia mi większą przyjemność: praca czy stworzona przez nią atmosfera, w jakiej wówczas przebywałem. Była wspaniałą towarzyszką, czułą, ufną i co najważniejsze, kochała mnie. Albo tak mi się przynajmniej zdawało. I kiedyś, nie wiadomo z jakich powodów, odeszła... Obudziłem się zlany potem. Leżałem w kabinie mając przed sobą zielonkawy ekran wideofonu. - Co za sen - mruknąłem sam do siebie pod nosem. Nie mogłem już zasnąć. Przecież to nie Mea odeszła, lecz ja poleciałem w inne światy, porzucając to, co miałem najdroższego. Ale dlaczego to zrobiłem? Teraz wiem. Czasami, nawet w momentach miłosnej ekstazy, widziałem w jej oczach zimne błyski, jakby kogoś innego, obcego. Zdarzało się też, że obserwowała mnie z jakimś dziwnym wyrazem twarzy, innym niż zwykle, a kiedy spostrzegła, że to widzę, zmieniała się. Nigdy nie domyślałem się, co odczuwała, o czym wtedy myślała. Przeczuwałem tylko, że ją tracę. Byłby to cios okrutny i nie chciałem go przeżywać. Dlatego znalazłem się na "Grawitorze". Błagała, żebym został, ale uparłem się i powiedziałem przed odjazdem: Kosmos jest moim powołaniem. Ty jesteś drugim, ale tamto jest silniejsze. Nigdy ciebie nie zapomnę, Mea, będziesz ze mną i we mnie. - Przecież już się nie zobaczymy – płakała wtulona w moje ramiona. To prawda, lecz taki los badaczy Kosmosu. Tam, w pustce, będę żył inaczej niż na Ziemi, a kiedy powrócę, nie zastanę nikogo z dzisiaj żyjących. Ciebie również. Pozostaną jedynie piękne wspomnienia, pustka i żal za utraconym ziemskim szczęściem, które musiałem poświęcić dla dobra nauki. Wiedziałaś o tym i zgodziłaś się z tym. - Gdybyś tylko chciał... - Gdybym chciał, to zabrałbym ciebie na "Grawitora", ale nie chcę. - Dlaczego? - zdziwiła się. - Tam muszę mieć spokój i przeświadczenie, że tu, na Ziemi, przez pewien czas istnieje ktoś, kto mnie kocha. Może nawet i przestanie kochać, ale ja o tym nie będę wiedział. Gdybyś była ze mną, byłbym zawsze niespokojny. - Nie dałam ci nigdy żadnego powodu do obaw! Kocham tylko ciebie - odpowiedziała. - Wiem. Wiem również, że gdybyśmy żyli razem na Ziemi, wkrótce pozostałbym sam, bez ciebie. - Ale dlaczego? Skąd takie przypuszczenie! - krzyknęła zrozpaczona. Zastanowiłem się. - Nie mam żadnego dowodu poza niejasnymi przypuszczeniami, że możesz się zmienić. Mam takie przeczucie, chociaż naprawdę nie dałaś mi nigdy żadnego powodu do wątpliwości w twoją miłość i przywiązanie. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Po prostu boję się, że wkrótce odejdziesz. - Nigdy od ciebie nie odejdę. Nawet kiedy będziesz tam, daleko, pozostanę sama. Uśmiechnąłem się. - Przesadzasz, kochanie. - Mówię prawdę. Przeżyłam z tobą piękne dni i nie chcę, aby zostały one przyciemnione czymś, co nie ma żadnego związku z tobą. Dałeś mi z siebie zbyt wiele. Byłam szczęśliwa i jestem. Dlatego nie rozumiem. Objąłem ją ramionami. - Ja też nie rozumiem, Mea. Naprawdę nie rozumiem. Ale odczuwam, że wkrótce ciebie mogę stracić. I dlatego uciekam. - Zawsze będę z tobą – powiedziała nawet na Kasjopei. To była nasza ostatnia rozmowa dotycząca mojego wyjazdu. Później, przez wiele miesięcy przygotowywałem się, ale nigdy nie powróciła do tego tematu. Zdarzało się, że ja chciałem coś mówić, wyjaśnić, ale wtedy zamykała mi usta ciepłą rękę i mówiła: - Nie potrzeba, kochany, wiem... Z rozmyślań wyrwał mnie głos dowódcy. - Widzę, że już nie śpisz. Wpadnij do mnie. Włożyłem ubranie i wyszedłem na korytarz. Drzwi zasunęły się bezszelestnie, a ja znów znalazłem się przy śluzie. Prześladuje mnie, czy co? - pomyślałem i poszedłem do Tolmesa. W kabinie siedział Walter. Kiedy wszedłem przestał mówić. Po chwili zjawił się Bert. Usiadłem. Tolmes popatrzył na mnie z rzadko spotykanym zainteresowaniem, o czymś myślał. - Czego chciałeś? – spytałem niegrzecznie. Czułem, że ma mi coś do powiedzenia, lecz jakby się krępował. - Czy przypominasz sobie wczorajszą naradę? - Dowódca nie zwrócił uwagi na moją arogancję. - Naturalnie, przecież nie spałem, chociaż... - Właśnie o tym "chociaż" oraz o innych sprawach, chcieliśmy z tobą porozmawiać. - Więc słucham. - Nie rozumiałem, czego ode mnie chcieli. Podświadomie zdawałem sobie sprawę, że zaszło coś nowego, dotyczącego mojej osoby, ale nie wiedziałem co. - Istotnie nie spałeś. Ale zanim zaczniemy, przesłuchaj taśmę z nagraniem tej narady. Naturalnie, tylko ten fragment, który powinien ciebie bezpośrednio zainteresować. Dobrze? Wzruszyłem ramionami. Doskonale pamiętałem cały przebieg dnia i nie przypominam sobie niczego, co mogłoby wzbudzić czyjeś szczególne zainteresowanie. Bert włączył aparaturę i po chwili z głośnika usłyszałem głos dowódcy. Mówił o doświadczeniach na tej przeklętej planecie, gdzie zginęła Nike. Słyszałem cjokładnie każde słowo, wyjaśnienie kosmobiologa o istnieniu resztek dawnego życia, które rozwinęło się w stosunkowo wysokiej formie, ale z niewiadomych powodów zeszło pod powierzchnię planety. I właśnie wtedy, w toku rozważań, na sali rozległ się przeraźliwy, nabrzmiały rozpaczą krzyk: - Mea! Gdzie jesteś, Mea? To był mój głos. Ogarnęło mnie przerażenie. Patrzyłem na towarzyszy nie zdając sobie sprawy, że obserwują każdy mój grymas, gest, starają się odczytać z mojej twarzy głęboko ukryte myśli. Musiałem się za wszelką cenę opanować. Przez moment sądziłem, że ze mnie zadrwiono, ale odrzuciłem tę myśl. Jaki mieliby w tym cel? Nikt się nie odzywał. Czekali, aż ja coś powiem. I wtedy zrozumiałem. Jak na ekranie, ujrzałem w myślach swoje postępowanie w ostatnich tygodniach, bezsenne noce, jeśli można tu użyć określenia "noc", i te nieprzytomne wędrówki po korytarzach "Grawitora" kończące się zawsze przed komorą śluzową i ta chęć wyjścia na zewnątrz. Podniosłem głowę. Byłem już spokojny i opanowany. Wiedziałem. — No tak - zacząłem - z moją psychiką jest coś nie w porządku. Przepraszam was, nie wiedziałem o tym. Ale wielu spraw nie rozumiem. — Nie martw się - Walter uśmiechnął się do mnie swoim dobrym, tak bardzo potrzebnym mi w tej chwili uśmiechem. – Jesteś chory, lecz cieszymy się, że wreszcie zdałeś sobie z tego sprawę, chociaż trzeba było ci w tym trochę pomóc. Sam nie zorientowałbyś się tak prędko. A gdyby nawet, to już za późno. Przeciągnąłem drżącą ręką po włosach i spytałem. - Co chcecie ze mną zrobić. - Tolmes podniósł się z fotela, podszedł do ukrytej w ścianie kabiny szafki i wyciągnął butelkę alkoholizowanego soku pomarańczowego. Nalał w cztery kieliszki i postawił przed każdym z obecnych. - Rzadko się zdarza, żebym częstował uczestników wyprawy alkoholem. Nie pozwalają na to, jak sami wiecie, przepisy. Ale mamy szczególną chwilę. - Spojrzał przy tym na mnie z uśmiechem i przymrużył oko. — Nie rozumiem - wybąkałem. Istotnie nie mogłem zrozumieć postępowania dowódcy. — Zaraz zrozumiesz. Otóż wypijemy za zdrowie i pomyślność towarzysza wyprawy, który, wprawdzie z naszą pomocą, zdał sobie sprawę z faktu, że jest poważnie chory. Należy to uznać jako wyjątkowo dodatnie zjawisko, gwarantujące szybkie wyleczenie. I co ważniejsze, nie histeryzuje, tylko stara się zrozumieć. Prosit. Wypiłem, lecz w dalszym ciągu niewiele rozumiałem z tego wszystkiego. - A teraz spokojnie porozmawiamy. Tylko jeszcze coś załatwię. Włączył aparaturę wideofonu. — Beningsen. Okresowo przejmujesz dowództwo "Grawitora". Jestem u siebie i możesz mnie wezwać tylko w wyjątkowych wypadkach. Zrozumiałeś? I jeszcze jedno. Nie szukaj Berta, Waltera i Georga. Są u mnie, również zajęci. — Okey. Zrozumiałem. Przejmuję dowództwo. Czy zawiadomić załogę? - Nie ma takiej potrzeby. Wyłączył aparat i zwrócił się do Waltera. - Możesz mówić. Walter podniósł się i zaczął spacerować po miękkiej podłodze kabiny. - Widzisz, Georg, nie wiem, jak zacząć. Ale spróbuję jakoś powiedzieć ci wszystko w sposób zrozumiały, tak, żebyś mógł pojąć. Właściwie, to pierwszy zwrócił uwagę na to Bert. - To przecież było widoczne - wtrącił pilot. - Pozwól, że ja zacznę, to może Georg będzie lepiej rozumiał. Dobrze? Walter skinął potakująco głową i wtedy Bert zaczął mówić. - Otóż ja najczęściej opuszczam "Grawitora". Jako pilot obsługiwałem rakietki zwiadowcze, pilotowałem pojazdy kilkuosobowe, towarowe. I za każdym razem, opuszczając macierzysty statek, widziałem ciebie przy śluzie. Zawsze stałeś i przyglądałeś się przygotowaniom. Byłeś jedynym członkiem załogi, poza bezpośrednimi uczestnikami każdego lotu, który nie opuścił ani jednego startu. Wydawało się początkowo, że interesuje cię pilotaż i po prostu chcesz zapoznać się z jego techniką, ale doszedłem do wniosku, że powód musi tkwić w czym innym. Gdybyś chciał nauczyć się latać, to przecież nic łatwiejszego, jak zwrócić się do dowódcy. Na pewno wyraziłby zgodę, zwłaszcza że dysponujemy nadmiarem czasu i każda dodatkowa specjalność może się zawsze przydać. Ty tego nie uczyniłeś. Przyglądałeś się tylko wylotom i powrotom bez słowa, a potem odchodziłeś, nikogo o nic nie pytając. Po pewnytn czasie, zupełnie przypadkowo spostrzegłem, że przychodzisz do pomieszczenia śluzy nawet wtedy, kiedy nikt nie wylatuje. To już mnie zastanowiło, ale jeszcze nie wzbudziło żadnych podejrzeń. Dopiero powrót z "Pumeksu" otworzył mi oczy. Kiedy wróciliśmy, ty od wielu godzin czekałeś na naszą rakietę. Znałeś powód zmiany kursu, bo z "Pumeksu" wzywaliśmy "Grawitora". I czekałeś. Kilkadziesiąt godzin bez snu, posiłków, tylko z przerwą na pracę w laboratorium. Inni sądzili, że tak bardzo przejąłeś się naszym niepowodzeniem. Ale ty, podobnie zresztą jak i ja, przejąłeś się śmiercią Nike. Tylko, że różne były tego przyczyny. Ja Nike kochałem, jej śmierć była dla mnie straszliwym wstrząsem. Tobie zaś przypominała coś, co zostawiłeś na Ziemi zupełnie niepotrzebnie. Przepraszam, że wtrącam się w twoje osobiste sprawy, ale tu, na "Grawitorze", nie ma spraw intymnych i osobistych. Już wtedy byłeś chory, chociaż nikt nie zdawał sobie sprawy z twojego stanu. Dopóki żyła Nike, wszystko wydawało się w porządku i nie dostrzegano zmian w twojej psychice. Nike podtrzymywała cię, w jakiś podświadomy sposób zastępowała Meę. Mogłeś ją zawsze widzieć, rozmawiać, żartować, razem pracować. Dopiero, kiedy zginęła, twojej psychice zabrakło pożywki, tej pożywki, jaką była Nike. I wtedy oszalałeś. - Ja oszalałem? Zerwałem się z miejsca, kiecjy Walter przytrzymał mnie za ramię i niemal siłą posadził z powrotem w fotelu. - Siadaj i słuchaj - powiedział. - Bert już kończy, a musisz jeszcze wysłuchać i mnie. Trzeba się uzbroić w cierpliwość. Napięcie minęło. Zdawałem sobie teraz sprawę z faktu, że coś było ze mną nie w porządku. Ale z drugiej strony moje postępowanie - o ile jestem w stanie to sobie uzmysłowić - nie powinno nasuwać żadnych podejrzeń. Tylko ten krzyk na sali narad. - No - sprostował Bert. - Może nie oszalałeś. W każdym razie twoje postępowanie zaczęło być dziwne, o czym już opowie ci Walter. Ja skończyłem. Usiadł jakby zmęczony i uśmiechnął się do mnie. — Przebacz, stary, ale zdajesz sobie sprawę z tego, że powinniśmy wszystko wyjaśnić, a ty musisz wiedzieć. Zwłaszcza że chcesz wiedzieć. — Nie mam do ciebie pretensji. Tylko naprawdę nic sobie nie przypominam - odpowiedziałem. — O to właśnie chodzi, Georg - rozpoczął Walter. -- I teraz opowiem ci o zjawiskach, w które musisz uwierzyć, gdyż inaczej cała nasza rozmowa byłaby pozbawiona sensu. Mam nadzieję, że po zapoznaniu się z moimi wywodami i przypuszczeniami, naturalnie udokumentowanymi, wspólnie zastanowimy się, co dalej robić. Pomyślał przez chwilę i zwilżył językiem wargi. - Kiedy Bert zwrócił mi uwagę na twoje postępowanie, zacząłem cię obserwować. Wiesz, że jako szef służby zdrowia, mam prawo do podglądania psychiki każdego członka załogi, nie wyłączając dowódcy. Dlatego wiem, że są wśród nas ludzie, którzy wykazują zaburzenia psychiczne spowodowane długą rozłąką z Ziemią. Ale wiedzieli, gdzie lecą, zgodzili się na to i kiedy nadejdzie czas, potrafimy sobie z nimi poradzić. Jedno tylko mogę dodać, że ich stan nie jest groźny. Z tobą natomiast jest nieco inaczej. Kiedy zacząłem cię obserwować postanowiłem, naturalnie po pewnym czasie, śledzić twoje postępowanie bardziej dokładnie. Znałem trasę twoich wędrówek po "Grawitorze" i w porozumieniu z dowódcą zainstalowałem na niej kamery. Może widziałeś, jak w korytarzach prowadzących do śluzy kręciły się roboty? Im powierzyłem tę czynność, nie chcąc, żeby ktokolwiek o tym wiedział. Nawet Bert. Tak więc, od pewnego czasu, filmowałem każdy twój krok. Nawet w laboratorium i w twojej kabinie.- dodał. - Zupełnie jak w dawnym filmie szpiegowskim - wtrąciłem nieco złośliwie. - Może jeszcze nagrywałeś mój głos? - To również, ale zrozum, musiałem tak robić. Spośród całej załogi, tylko ja jeden znam ten film i twoje słowa, całe postępowanie. Dowódca wie z mojej relacji ustnej tylko to, co powinien. Nic więcej. Jeśli więc dzisiaj postanowiłem mówić ci o tych sprawach w większym gronie osób, jak najbardziej doświadczonych i będących twoimi przyjaciółmi, to dlatego, że nie uważam twojego stanu za beznadziejny, chociaż jest ciężki. Brałem również pod uwagę twoje opanowanie. Wierz mi, że gdyby nie chodziło o ciebie, nasze postępowanie na pewno byłoby inne. - Chyba wiem - przerwałem. - Przecież kilku spośród nas śpi już od dłuższego czasu. - Zaszła taka potrzeba. Musiałem ich uśpić bez pytania o zgodę. Natomiast z tobą chcemy postąpić inaczej. Dlatego musisz wiedzieć. - W porządku, Walter. Trochę mi głupio, może się zgrywam, ale zrozum, to spadło na mnie zupełnie znienacka. - Wiem. Wszyscy, którzy tu siedzą, też wiedzą. - Czy warto przedłużać tę rozmowę? - wtrąciłem po chwili zastanowienia się. - Pokaż ten film. - Wolałbym pokazać tylko tobie. - Po co? Przecież to niczego nie zmieni. Dowódca wie o wszystkim z twoich relacji. Bert domyśla się prawdy, ja natomiast chcę widzieć i wiedzieć. - Dobrze - powiedział. - Wobec tego przejdziemy do sali projekcyjnej. Tolmes włączył wideofon. — Beningsen? Idę do sali projekcyjnej. Reszta jak poprzednio. — Zrozumiałem. Wszystko w porządku. Aha, złapaliśmy nowe sygnały radiowe z kierunku XZ-23. Podobne do poprzednich. — Doskonale. Widocznie coś tam musi być - zakończył rozmowę Tolmes. W kabinie projekcyjnej zajęliśmy miejsca obok siebie. Walter wyszedł i wrócił po chwili przynosząc ze sobą duże pudło z filmem. Przygotował aparat i włączył ekran. - Można zaczynać? - zwrócił się do mnie. — Naturalnie. — Tylko trzymaj się i nie denerwuj. Wyprawiałeś nieco dziwne historie. - Chyba w stanie podświadomości, inaczej nie mogę sobie tego wyobrazić. Właściwie uzmysłowić - odpowiedziałem szczerze, bo sam byłem ciekaw, co takiego robiłem. - Właśnie. Włączył aparat. Po kilku sekundach zobaczyłem siebie. Wyszedłem z laboratorium i zamiast pójść do kabiny, udałem się w stronę śluzy wyjściowej. Postałem tam kilka minut, objąłem rękami głowę i zacząłem kiwać się na boki jednostajnym, wahadłowym ruchem. Po chwili odwróciłem twarz. Ujrzałem nieprzytomne, przerażone, szeroko otwarte oczy. Podszedłem do śluzy, chwytając zawory tak, jakbym chciał je otworzyć. Po kilku minutach bezowocnego wysiłku otarłem pot z czoła i wolno poszedłem do kabiny. Położyłem się i zasnąłem. Po jakimś czasie ujrzałem siebie w jadalni, rozmawiałem, śmiałem się, żartowałem. Później grałem w szachy z Bertem. Podobny motyw powtarzał się bardzo często, aż zaczęło to mnie trochę nudzić. Ale za każdym razem widziałem swoje oczy. Jakby inne, nie moje. Na filmie utrwalono każdy szczegół spotkania z członkami załogi w korytarzach, wizyty w mojej kabinie, pracę w laboratorium. Poza nieprzytomnym wzrokiem, kiwaniem się i przewracaniem z boku na bok w czasie snu, wszystko było w porządku. - Długo jeszcze? - spytałem. Walter zastanowił się przez moment. - Trochę potrwa. Nie robiłem selekcji ujęć, więc musisz być cierpliwy. Na ekranie pojawił się ten sam motyw: moja wędrówka do śluzy, ściśnięta rękami głowa, szamotanie się z zaworami. I wtedy znów odwróciłem się, ale jakoś bardziej nerwowo. Zacząłem bić pięściami po ścianach śluzy i krzyczeć: Mea! Gdzie jesteś Mea! Wracam Mea! Mea! Mea... Początkowo krzyczałem głośno, później ciszej. Wreszcie głos przeszedł w cichy skowyt i szept skargi: gdzie jesteś, Mea?... Upadłem na podłogę. Leżałem przez pewien czas, gdy podszedł do mnie Walter, zbadał puls, zajrzał w źrenice i odszedł. Ocknąłem się, podniosłem nieprzytomnie, znów ścisnąłem głowę i już spokojnie, z rękami w kieszeniach kombinezonu poszedłem do jadalni. Tam byłem normalny. Jadłem, żartowałem, rozmawiałem. Ta scena powtarzała się kilka razy. Wzywałem Meę i szarpałem się ze śluzą, upadałem i zawsze jak duch zjawiał się Walter. Było to do chwili, kiedy zerwałem się ze snu - taśma zarejestrowała to po raz pierwszy - i podobnie jak w śluzie zacząłem krzyczeć: Mea! Gdzie jesteś, Mea? Przyjdź do mnie, Mea! Mea! Mea... Podbiegłem do drzwi. Nie otworzyły się. Byłem więc zamknięty, i nikt nie widział i nie słyszał mojego szaleństwa. Dopiero gdy upadłem na podłogę kabiny, zjawił się Walter. Podniósł mnie, położył na niskim tapczanie i wyszedł. Wrócił ze strzykawką, przyłożył ją do widocznej na ręce żyły i nacisnął. Dawka leku dostała się do krwi i po chwili byłem spokojny. Tej nocy nie zrywałem się więcej. Później wstałem, wziąłem kąpiel, ubrałem i zjawiłem się w jadalni. Sceny powtarzały się, były niemal identyczne, ale co pewien czas nabierały żywszego tempa. Coraz dłużej wzywałem Meę, coraz częściej przewracałem się i tłukłem głową o miękką - na szczęście podłogę kabiny. Coraz częściej też przewracałem się z boku na bok nie mogąc zasnąć, a kiedy wreszcie usnąłem, wstawałem i wołałem Meę. Widziałem swoją twarz, wzbudzającą litość, zapłakaną. Nie było na niej widać grozy, lecz bezradność. Wyglądałem jak osaczone zwierzę szukające ratunku. Drapałem ściany chcąc wyjść z zamkniętej kabiny, szarpałem swoją twarz, zaciskałem rękami skronie. Rozglądałem się po kabinie, jakbym jej nigdy nie widział, nie spędził w niej lat kosmicznej podróży. Wreszcie usiadłem, wtuliłem się w kąt. Trząsłem się. I tak zasnąłem. Po chwili otworzyły się drzwi, Walter zaniósł mnie na tapczan, dał zastrzyk i wyszedł. Wrócił z małą walizeczką. Przyłożył mi do skroni i w okolice serca ssawki zbiegające się w małej skrzyneczce, włączył prąd, uważnie patrzał na zapis pojawiający się na ekranie i rejestrujący bioprądy mózgu. Znów wyszedł. — Wystarczy. Chyba, że macie jeszcze ciekawsze wypadki mojego szaleństwa - powiedziałem do dowódcy. — W zasadzie nie ma większych zmian - wyjaśnił Walter. - Twoje postępowanie jest podobne, z tym że ataki nasilały się co pewien czas. Od ostatniego momentu, jaki oglądałeś, dostawałeś w nocy silniejsze dawki leków uspakajających. Może teraz rozumiesz, dlaczego od jakiegoś czasu jesteś trochę ociężały? - Istotnie. Najgorsze, że nic o tym nie wiedziałem. Zdawałem sobie sprawę z trudności zasypiania, coraz częściej myślałem o Ziemi, ale żeby do tego stopnia... No cóż - - dodałem - oszalałem. - Nie jest tak źle - powiedział Walter. - To jeszczp nic szaleństwo. Twój stan iest naprawdę ciężki, lecz nie niebezpieczny. Wymagasz długiego leczenia i zaczniemy podtrzymywać cię lekami. Szczęśliwie doczekasz końca podróży. - Poczekaj, trochę pomyślę - powiedziałem. Zastanowiłem się nad oglądanymi obrazkami utrwalonymi na filmie. Bardzo często myślałem o Mei, ale żeby aż tak? — Słuchaj, Walter - odezwałem się po chwili. - Jesteś lekarzem uniwersalnym, ale twoja specjalność, to psychoanaliza. Czy możesz mi wyjaśnić, co spowodowało mój stan? — Mogę, tylko że nie będzie to dla ciebie przyjemne. Jeśli chcesz, przejdziemy do twojej kabiny i porozmawiamy bez świadków. — Przejdźmy do kabiny Tolmesa i porozmawiajmy wszyscy tak, jak tu siedzimy. Widzieli film, moje postępowanie, więc niech poznają przyczynę. Tak będzie lepiej, nie uważasz? - zwróciłem się do dowódcy. — Nie chcę ci niczego narzucać, Georg. Sam musisz decydować, czy mamy poznać motywy twojego postępowania i choroby, czy wystarczy, jeśli zna je tylko Walter. — Przede wszystkim jesteście moimi starymi przyjaciółmi i nie widzę powodów do robienia tajemnicy z tego, co i tak częściowo znacie. Zresztą, oprócz was... — Nie obawiam się - przerwał Walter. – Oprócz nas nikt nie przypuszcza, że z tobą jest coś nie w porządku. — Właściwie sprawa jest zupełnie jasna - zaczął Walter, kiedy znaleźliśmy się w kabinie. - Każdy uczestnik wyprawy "Grawitora" przechodził bardzo dokładne badania i to nie tylko lekarskie. Interesowaliśmy się ich życiem prywatnym, niejako wewnętrznym. Chcieliśmy poznać upodobania, zainteresowania, zwyczaje po to, aby stworzyć ludziom odpowiednie warunki na statku. Muszę ci przyznać, że należałeś do tych kandydatów, którzy sprawiali nam najwięcej kłopotów. Twoje życie wewnętrzne było tak skomplikowane, że nie bardzo potrafiliśmy się do tego zabrać. Wiedzieliśmy, że Mea jest dla ciebie wszystkim, kochasz ją i dlatego nie bardzo rozumiałem, co wpłynęło na chęć rozłąki. Zaczęliśmy cię obserwować, Meę również, ale jej postępowanie było tak normalne, że niejednokrotnie zastanawiałem się, co cię gnębi. A gnębiło, to było widoczne. I wreszcie odkryłem prawdę. Twoje zainteresowania były bardzo jednostronne: promieniowanie kosmiczne i Mea. Nic ponadto. Owszem, lubiłeś rozrywkę, zabawę, życie towarzyskie. Ale prawdziwą pasją był Kosmos w wąskim zakresie i Mea. Przy tym wszystkim obawiałeś się, że Mea opuści cię pewnego dnia i zostaniesz sam. Nie wiem w oparciu o jakie kryteria wykształciłeś sobie taki pogląd, moim zdaniem niesłuszny. Trudno, twoja sprawa i sam sobie robiłeś krzywdę. Rozmawiałem z twoją żoną, nawet o tym nie wiesz. Była zrozpaczona, nie wiedziała o co chodzi. Wszak ciebie kochała; byłeś dla niej wszystkim. Nigdy by nie odeszła. Ale ty miałeś inny pogląd. I postąpiłeś jak tchórzliwy człowieczek - uciekłeś, robiąc krzywdę jej i sobie. Później, w pierwszych latach podróży, pogodziłeś się z losem i przekonaniem, że jej więcej nie zobaczysz. My również nie spotkamy swoich bliskich, zgodziliśmy się z tym, wybraliśmy naukę. Większość spośród nas nie żałuje tego kroku. Z tobą stało się inaczej. W miarę upływu czasu, zacząłeś żałować, aż pewnego dnia zdałeś sobie sprawę z tego, że utraciłeś Meę zupełnie niepotrzebnie. Wszak mogłeś ją ze sobą zabrać. Miała zawód i na pewno mielibyśmy z niej pożytek. Ty zdecydowałeś inaczej. A więc zacząłeś żałować. Najpierw jej, później siebie. Przyszła nostalgia, wspomnienia, przekonanie o fałszywym kroku. Kiedy skończyła się łączność z Ziemią, było coraz gorzej. I tak stopniowo, w twojej podświadomości, pojawiła się bezradność, bezsiła. Traciłeś zdolność pojmowania tego, co robisz. Na nieszczęście, twoja tęsknota ujawniała się z całą mocą w miejscu, z którego najłatwiej wyjść z rakiety. I gdyby nie skomplikowane zawory, narobiłbyś kłopotu. Działając w stanie szaleństwa, wyszedłbyś na zewnętrz i w pustce rozleciał się na atomy. Ale pal diabli ciebie. Otwierając jednak śluzę, mógłbyś spowodować nieobliczalne następstwa dla "Grawitora" i całej załogi. Ale nie dałeś sobie rady, a później pilnowaliśmy ciebie na każdym kroku. Przez pewien czas milczeliśmy. Wczoraj zacząłeś krzyczeć wobec innych, chociaż nie zdawałeś sobie z tego sprawy. Już jest w porządku, wytłumaczyłem, że miałeś ciężką noc, nie spałeś i nadrabiałeś zaległości w tym względzie na naradzie, a ponieważ gadasz przez sen - zresztą nie tylko ty jeden, o czym wszyscy wiedzą - łatwo było wytłumaczyć twoje postępowanie, zwłaszcza że po obudzeniu się, byłeś zupełnie normalny. Tobie jednak musieliśmy ujawnić całą prawdę. Chcemy, żebyś razem z nami zastanowił się, co robić i jak się leczyć. — Rozumiem i dziękuję. Co proponujesz, Walter - zwróciłem się do lekarza. — Już ci powiedziałem. Mogę cię leczyć zastrzykami przez cały czas podróży. W ten sposób systematycznie będę podrzymywał twój mózg i psychikę, ale będziesz odczuwał ociężałość. Można się do tego przyzwyczaić. — Inaczej nie można? - spytałem. Walter spojrzał na dowódcę a ten skinął głową. - Można. Spać. Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Kilku spośród nas już spało. Leżeli w szczelnie zamkniętym pomieszczeniu, w niskiej temperaturze. Praktycznie nie żyli, ich organizmy prawie nie funkcjonowały. Mnie oczekiwał taki sam los. Wiedziałem, że taki sen może trwać latami, w zależności od potrzeb. Ale można było spać krócej, kilka miesięcy i w tym czasie organizm podłączony do specjalnej aparatury otrzymywałby pożywienie tylko dla mózgu. Po prostu słabe prądy poruszałyby jakieś zakamarki, a od czasu do czasu lekarz wpuszczałby do wnętrza środki o nieznanym mi przeznaczeniu. Nie wiedziałem, jakie leczenie będą chcieli zastosować wobec mnie. — Jak długo? - spytałem. — To zależy od ciebie. Możesz spać krótko albo do końca podróży - powiedział Tolmes. - A jakie jest twoje zdanie, Walter? Zastanowił się i po chwili zaczął mówić wolno, bardzo wolno. — Wspomniałem, że mogę cię leczyć zastrzykami i w ten sposób podtrzymywać. Ale zawsze istnieje obawa, jedna na sto, że pewnego dnia twoja zwichnięta psychika stanie dęba i zbuntuje się już bezpowrotnie. Zwłaszcza że w twojej świadomości Mea tkwi bardzo głęboko i trwale. Po prostu jesteście nierozłączeni. Dlatego wydaje mi się, że długotrwały sen, o wiele dłuższy od tego, w jaki siebie wprowadzamy od czasu do czasu, będzie bardziej słuszny. — Do końca podróży? — Nawet do końca podróży. Właściwie nie do końca. Na kilka miesięcy przed wejściem w nasz Układ Słoneczny obudzimy cię, podobnie jak pozostałych. - Muszę to przemyśleć - powiedziałem. - Nikt nie żąda od ciebie natychmiastowej decyzji - odezwał się Tolmes. - Na to masz zawsze czas. Tylko czym prędzej się zdecydujesz, tym lepiej. - Słusznie - wtrącił Walter. - Widzisz, stary, od wczoraj otrzymujesz leki nawet w pożywieniu i przez pewien czas będziesz miał spokój. Nie wyeliminuję z twojej jaźni Mei. Na pewno będziesz spacerował do śluzy, ale już bez szaleństwa. I powróci sen. Przez dzień lub dwa możesz jeszcze mieć kłopoty i dlatego radzę ci przenieść się do szpitala. Nikogo w nim nie ma, panuje spokój, nikt nie wie o co chodzi. Powód zawsze się znajdzie, ot, chociażby wypróbowanie leku na bezsenność, wynalezionego tutaj na "Grawitorze". Przeczekasz dwa, trzy dni, przemyślisz sprawę i dasz odpowiedź. Zgoda? - W porządku. Starałem się uśmiechnąć, chociaż wyszło to raczej przykro. - Zgadzam się na wszystko, ale mam jedną prośbę. Można? - zwróciłem się do dowódcy. — Mów. — Prawdopodobnie zdecyduję się na sen do końca podróży. Będziecie mnie usypiali w pełni mojej świadomości, będziecie ją stopniowo zmniejszać aż do osiągnięcia granic nicości. Czy w tym początkowym stadium, kiedy będę przytomny, możecie wyświetlić na ekranie wszystkie filmy z pierwszego okresu podróży, na których jest Mea? W moim głosie była nadzieja, nawet radość, że może ją jeszcze zobaczę. Przepisy nie pozwalały na odtwarzanie tego, co w przeszłości wiązało nas z Ziemią, ale wydawało mi się, że jestem w wyjątkowej sytuacji. - Wiedziałem, że o to poprosisz - dowódca spojrzał na Waltera. - A Walter poszedł jeszcze dalej w swoich przypuszczeniach. Wyobraź sobie, że sporządził już kopie wszystkich spotkań zarejestrowanych na taśmie filmowej, zmontował je i przez kilka godzin będziesz widział tylko Meę. Tak, jak tego pragniesz. I zaśniesz z jej widokiem. - Jesteście wspaniali, dziękuję - powiedziałem. Wstałem. Chciałem pójść do siebie, aby jeszcze raz wszystko przemyśleć. Byłem spokojny. Znałem Kosmos i warunki, jakie obowiązują na statkach. Wiedziałem, że zaproponowano mi jedyne wyjście i to w sposób na ogół odbiegający od normy. O uśpieniu chorego uczestnika wyprawy decydował dowódca i naczelny lekarz bez konsultowania się z kimkolwiek, i pacjent o tym zupełnie nie wiedział. Zabierano go do szpitala wtedy, gdy był już nieprzytomny, uśpiony środkami wprowadzonymi do organizmu w pożywieniu i tam poddawano hibernacji, naturalnie po przeprowadzeniu odpowiednich badań i przygotowań. Ze mną było inaczej. Miałem poddać się zabiegowi z własnej woli. To było uczciwe, ale bardziej ryzykowne dla lekarzy mających do czynienia z jednostką o pełnej świadomości, która w ostatniej chwili może narobić kłopotu. Ostatecznie nie każdy dobrowolnie chce zgodzić się na własną śmierć. Wiadomo wprawdzie, że po pewnym czasie zostanie obudzony, ale kto wie, co się jeszcze może zdarzyć? Zatrzymałem się w drzwiach kabiny Tolmesa i odwróciłem. - No cóż - powiedziałem do Waltera – jutro możesz zaczynać. Podszedł do mnie i objął ramieniem. - Jesteś rozsądnym facetem. Dlatego powiem ci coś więcej. Bioprądy twojego mózgu wykazują znaczne odchylenie od normy. Ale uśpię cię inaczej niż innych. W czasie snu będziesz otrzymywał leki tak długo, dopóki mózg nie zacznie funkcjonować normalnie. Nie, nie bój się - dodał szybko - nie zabiorę z twojej jaźni Mei. Będzie z tobą przez cały czas, nawet gdy się obudzisz. I na pewno sen potrwa znacznie krócej niż u innych. Ja się o to postaram. Zobaczysz, stary, że jeszcze tu, na "Grawitorze", w tej samej kabinie, wypijemy dowódcy ostatnią kroplę soku, - Dziękuję ci, Walter. Wam też - zwróciłem się do Tolmesa i Berta. - Jesteście wspaniali. Wyszedłem. Siedzę teraz u siebie i piszę. Staram się przekazać wypadki za pośrednictwem papieru, jak to mam w zwyczaju. Muszę się spieszyć. Czasu pozostało niewiele, a jeszcze będę chciał spędzić kilka godzin z Meą. Naturalnie w fantazji, leżąc w swojej kabinie z zamkniętymi oczami. A jutro ją zobaczę, wprawdzie na ekranie, ale zobaczę. I kto wie? Może zasypiając, będę najszczęśliwszym z ludzi w układzie Kasjopei? STRACH Przez żaroodporne, grube ściany wkradł się strach. Czaił się w zakamarkach olbrzymiego statku kosmicznego, wyłaził z kątów, pojawiał w kabinach mieszkalnych, na korytarzach, w laboratoriach. Nie ominął sterowni. Zjawiał się nie wiadomo skąd, pchał w oczy, przechodził obok. Niemal namacalny a jednak nieuchwytny. Skąd się wziął i od kiedy zaczął? Takie pytania zadawali sobie wszyscy, ale nikt nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Strach. Czy narastał powoli, niewidzialnie sącząc się miesiącami w ludzkie organizmy, czy też uderzył nagle, jak bolid, chcąc rozbić wędrującą od lat w przestrzeni kosmicznej ziemską wyprawę, aby nie dopuścić do odkrycia tajemnicy nieznanych światów? Zaczęło się wtedy, gdy przyrządy pomiarowe zasygnalizowały zbliżanie do granic Perseusza i pierwszej planety w tym rejonie Wszechświata. Było jeszcze daleko do osiągnięcia celu i właściwie sprawą zajmowali się astronomowie i fizycy, którzy, jak zwykle musieli umiejscowić tę planetę, zbadać jej widmo, stwierdzić skład chemiczny powłoki i wnętrza oraz stwierdzić, czy istnieje atmosfera umożliwiająca istnienie jakichkolwiek form życia. Brano przy tym pod uwagę życie nie tylko w formie struktur białkowych, zbliżonych do ziemskich, ale i innych, jak na przykład struktury fizyko-chemiczne o nieznanych nam właściwościach połączeniowych. Dopiero po uzyskaniu podstawowych informacji naukowych zastanawiano się, czy istnieje możliwość nawiązania porozumienia pomiędzy nimi a Ziemianami, jako że to było głównym celem wyprawy. I właśnie wtedy, gdy po dokonaniu badań widma okazało się między innymi, iż powierzchnia odległej jeszcze planety składa się głównie ze skał andezytowych, co wskazywało na jej wulkaniczne pochodzenie, pojawiły się jego pierwsze objawy. Obok nas, nie wiadomo skąd i którędy, zaczęły pojawiać się nieznane przedmioty, których nigdy nie było, oraz - co gorsze - istoty, jakieś dziwne, okryte czymś w rodzaju mgły czy biozawiesiny, ale trójwymiarowe, poruszające się wśród nas lub pojawiające na moment, aby zniknąć. Początkowo sądziliśmy, że niektórzy spośród nas mają halucynacje, co nie byłoby niczym dziwnym i niezrozumiałym w warunkach wieloletniego przebywania w próżni Wszechświata, i z dala od rodzinnej Ziemi. Po prostu tęsknota za bliskimi, nostalgia, jakieś wymarzone sny, które pamiętało się bardzo długo... Ale to było co innego. Tego rodzaju halucynacje stopniowo zaczęliśmy odczuwać wszyscy. Tak wszyscy, nie wyłączając największych sceptyków, z natury uodpornionych na wszelkiego rodzaju czarodziejskie - jak je nazywali - bajeczki czy zjawiska. Jednocześnie aparatura radiolokacyjna i radionowa zaczęła odbierać niezrozumiałe sygnały, powtarzające się regularnie w tym czasie, kiedy we wnętrzu statku zaczynało się coś dziać, to znaczy, ktoś miał halucynacje. Długo nie mogłem uwierzyć w opowiadania o dziwnych stworach pojawiających się w niektórych częściach statku, które owiane mgłą przenikały przez ściany a nawet ludzi, jakbyśmy stanowili nie ciała organiczne, lecz powietrze. Ale z czasem i ja zacząłem odczuwać niepokój, widząc w oczach towarzyszy pojawiającą się chwilami grozę i wzajemną nieufność, przeradzające się w rozpacz wynikającą z przekonania, że jakieś nieznane czynniki spowodują zbiorową psychozę - grożącą chorobą umysłową wszystkich. Nie pamiętam, którego to było dnia. Po skończeniu dyżuru poszedłem do swojej kabiny. Nagle spoza zakrętu korytarza wypadł Nelson. Szeroko otwarte oczy wyrażały takie przerażenie, że zatrzymałem się. Zastąpiłem mu drogę, ale odtrącił mnie i krzyknął: - Uciekaj! Zawahałem się. Przed czym lub przed kim? Ale po chwili zacząłem się cofać. Spoza tego samego zakrętu wyszedł... Nelson. Tym razem nie biegł, lecz szedł spokojnie, jak gdyby przed sekundą nie pędził. Skąd się tu zjawił? - Czekaj stary, co się stało? Skąd ta metamorfoza? - spytałem. Nie odpowiedział. I wtedy spostrzegłem, że jest owiany delikatną mgiełką rozproszoną przez silne światło płynące ze ścian. Zastąpiłem mu drogę, ale przeszedł przeze mnie i zniknął. Poczułem strach. Po plecach spływały strużki potu, ręce zaczęły drżeć. Oparłem się o ścianę, ścisnąłem skronie rękami i zacząłem myśleć. Ale w mózgu panowała idealna pustka, wyprany był ze wszystkiego, niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Spotkane zjawisko było tak niewytłumaczalne, że odbierało wolę dowiedzenia się czegokolwiek. Po kilku minutach poszedłem dalej. Pod drzwiami kabiny zauważyłem jakiś nieznany przedmiot, ni to krzesło, ni to stołek, w każdym razie wszystko wskazywało na to, że służy do siedzenia. I "to" również owiane było lekką mgiełką. Sięgnąłem ręką, ale nie poczułem nic. Żadnego materialnego przedmiotu. Nie wiedziałem co robić. Wszedłem do kabiny i wcisnąłem się w fotel. Zamknąłem oczy, żeby niczego nie widzieć i spokojnie zastanowić się nad wypadkami, o których już słyszałem, ale im nie wierzyłem, uważając je, jak już wspomniałem, za halucynacje. Jednak przygoda sprzed kilkunastu minut musiała wpłynąć na zmianę rozumowania, zwłaszcza że byłem w grupie dowódców i do mnie również należało podejmowanie decyzji. Co to było? A właściwie - co to jest? Halucynacja, a więc choroba, której trzeba natychmiast zapobiec, czy kontakt nawiązany z nieznanym światem przychylnym człowiekowi? A może kontakt z wrogiem, który systematycznie wpływa na rozbijanie jedności i dyscypliny załogi, co może doprowadzić do nieobliczalnych następstw? Zbiorowa psychoza? Jeśli tak, to czym spowodowana? Nieznanym wirusem, który dostał się nie wiadomo skąd i atakuje tkanki mózgowe? A więc zbiorowy obłęd? Niemożliwe. Nie ma żadnych wirusów ani obłędów, jest tylko nieznane zjawisko, tym bardziej niezrozumiałe, że trwające okresowo, atakujące wszystkich bezgłośnie. I należy je zbadać, a im szybciej to nastąpi, tym lepiej. Otworzyłem oczy i chciałem wstać, kiedy wzrok padł na tapczan. Najpierw spostrzegłem mgłę, lecz silniejszą niż poprzednio z racji półmroku panującego w kabinie, a w niej dziwną postać, wprawdzie zbliżoną wyglądem do ludzi, ale inną, w jakimś trudno zrozumiałym, a raczej odczuwalnym znaczeniu. Był to rodzaj człowieka o zamazanych rysach twarzy, w której nie było oczu. Owszem, istniały w tym miejscu wgłębienia z zarysowanymi wyżej białymi brwiami, widocznymi w tej poświacie, ale były one zarośnięte tak, jakby na gałkę oczną człowieka położono plaster. Był natomiast lekko zarysowany nos i duże, blade usta. W ogóle było to coś białego, niezwykle jasnego. o poruszających się kończynach sprawiających wrażenie odpoczynku. Tylko położone na kolanach ręce lekko drgały. Całość odziana była w ściśle opięty, jakby aluminiowy strój. Była to postać bardzo niska, sięgająca normalnemu człowiekowi najwyżej do pasa, ale o niezwykle dużej głowie, pozbawionej - poza brwiami - owłosienia. Siedziała naprzeciwko mnie i patrzyła zasklepionymi oczodołami. Tylko usta poruszały się, ale nie wydawały żadnego dźwięku. Podniosłem się i podszedłem do drzwi. Postać zwróciła w tym kierunku głowę, jakby śledząc moje ruchy. Kiedy rozsunąłem drzwi do połowy, wstała, podniosła lekko rękę i zniknęła. Zamknąłem drzwi i usiadłem z powrotem. Zdawało mi się, że zaczynam coś rozumieć. Te trójwymiarowe, niematerialne postacie czy przedmioty, istnieją w rzeczywistości. Realnej, gdyż inaczej nie byłoby żadnych zjawisk. Ale dlaczego pojawiły się dopiero teraz, po tylu latach wędrówki we Wszechświecie? Byłem trochę oszołomiony tym wszystkim i senny. Pójdę spać - pomyślałem. Ale nie miałem siły przejść na tapczan. Poczułem się przeraźliwie zmęczony, jakby na ramionach złożono olbrzymi ciężar. W mózgu zaczęły wirować kolorowe płaty mieszające się z postaciami ze statku, wspomnieniami z Ziemi, niezrozumiałymi zjawiskami. Nie mogłem się podnieść. I wtedy, w podświadomości, ujrzałem, jak zbliża się w moją stronę mała, złota gwiazdka, emitująca z siebie rozchodzące się wyraźne kręgi, o idealnie okrągłych, rozszerzających się i zanikających falach. Gwiazdka powiększała się z przerażającą szybkością, zbliżała się w moim kierunku, jakby chciała mnie ogarnąć, objąć swoją poświatą, wchłonąć. Wydawało mi się, że zacząłem krzyczeć, ale nie byłem tego pewien. Pamiętam tylko, że w pewnej chwili zostałem przez nią wchłonięty. To koniec - pomyślałem i zapadłem w przeraźliwą czerń, w niebyt. Nie wiem, jak długo to trwało, ale kiedy się ocknąłem, nie miałem żadnych sennych skojarzeń, poza tym zapadaniem w złocistą, kłębiącą się gwiazdę. Byłem trochę ociężały. W mózgu pojawiały się od czasu do czasu przebłyski czegoś niezrozumiałego, ale nie zastanawiałem się nad tym. Jakiś głupi sen i dziwne zmęczenie - pomyślałem w duchu i poszedłem do sterowni. - Co, jeszcze nie śpisz? - spytał Tolmes. - Już się wyspałem. Pójdę coś zjeść. - Jak to wyspałeś się? W ciągu godziny? - W jego głosie wyczułem zdziwienie. — Nie bredź. Jakiej godziny? — Nie udawaj bohatera. Przecież przed godziną skończyłeś dyżur. Tym razem ja musiałem mieć niezbyt mądry wyraz twarzy, bo szybko dodał: - Ostatecznie to twoja sprawa, nie moja, ale wydaje mi się, że powinieneś pójść spać. - Może mnie zastąpisz? - Do rozmowy wtrącił się Ralf. - Ja zawsze jestem senny i nigdy nie mam za wiele snu. Co za przeklęte zwyczaje z tym brydżem. Nie mam siły oderwać się od gry. Po prostu człowiek zapomina, gdzie jest, co robi i myśli jedynie o licytacji lub wielkim szlemie. - Poczekajcie - odezwałem się. - Tylko usiądę, trochę pomyślę i coś wam powiem. Zagłębiłem się w fotelu umocowanym przy zastępczym pulpicie sterowniczym. Poczułem, że zaczynam coś rozumieć, że coś się klei. Na razie ciężko, z oporami, ale następują skojarzenia mogące wyjaśnić przynajmniej niektóre kwestie. Wyszedłem stąd przed godziną, po czterogodzinnym dyżurze. Nie kłamali, potwierdzały to wszystkie zegary. Następnie zjadłem jakiś posiłek i poszedłem do siebie. Po drodze napatoczył mi się Nelson i to dwukrotnie. Później ten stołek pod drzwiami i nieznana istota w mojej kabinie. Jak długo to wszystko mogło trwać? Powiedzmy, pół godziny, no - czterdzieści minut. Później zapadłem w dziwny sen i obudziłem się wypoczęty, chociaż nieco ociężały. Wziąłem prysznic i przyszedłem tutaj, a więc dalszych dziesięć minut. Wynika z tego, że spałem nie dłużej niż dziesięć, piętnaście minut. Tylko, czy to był sen? Wstałem i zacząłem spacerować po sterowni. Przyglądali mi się ze zdziwieniem, więc usiadłem z powrotem i obróciłem fotel w stronę kolegów. - Chciałbym wam o czymś powiedzieć, ale pod warunkiem, że nie będziecie przerywać i na razie zachowacie dyskrecję. Otóż... Opowiedziałem wszystko od początku do końca, nic nie dodając ani nie ujmując. Słuchali uważnie, zwłaszcza Tolmes. I on, kiedy chciałem przejść do omówienia własnych koncepcji na temat niezrozumiałych zjawisk, przerwał: - Na razie poczekaj. Teraz ja coś powiem, a ty przejrzyj sobie to. - Podał mi perforowaną taśmę z folii. Ujrzałem te same sygnały, które były odbierane zawsze wtedy, gdy na statku pojawiały się nieznane i niematerialne istoty. — Kiedy je zapisaliście? - spytałem. — Natychmiast po skończeniu twojego dyżuru. - Rozumiem. Historia się powtarza i dlatego chciałbym skojarzyć pewne fakty i wysunąć własną koncepcję. - Jeszcze chwila - przerwał Tolmes. – Otóż wyobraźcie sobie, że to, o czym opowiadał Pat, zdarzyło mi się wczoraj. Nic nikomu nie mówiłem, sądząc, że być może sam padłem ofiarą halucynacji, ale okazuje się, iż zjawiska powtarzają się coraz częściej, nawet kilka razy na dobę w odstępach nieregularnych. Nie można wcześniej ustalić czasu tych seansów. I za każdym razem notujemy sygnały o niezmiennym natężeniu. Trzeba powiązać oba zjawiska. - Naturalnie, o to mi właśnie chodzi - dodałem. - Im szybciej to nastąpi, tym lepiej. Coraz większa liczba członków załogi jest ogarnięta przerażeniem. Niektórzy spośród nas potrafią zachować zimną krew i rozumują prawidłowo, sądząc, że nie ma tu mowy o halucynacjach nawet zbiorowych. Mamy tu do czynienia z czymś nieznanym, nie wyjaśnionym dotychczas, ale realnie istniejącym, wymagającym zbadania. Początkowo były to zajwiska sporadyczne, ale w miarę zbliżania się do pierwszej planety układu, powtarzają się coraz częściej. Nasuwa się przypuszczenie, że planeta jest zamieszkała przez jakąś cywilizację, jeżeli wysyła tego rodzaju sygnały, zmierzające być może do nawiązania wzajemnego porozumienia. Tylko, że my nie umiemy odszyfrować tych sygnałów. - Uważam - przerwał Ralf- że obaj nie macie całkowitej racji. Było trochę inaczej. Po wejściu w ten układ zaczęły pojawiać się sygnały zarejestrowane przez aparaturę radionową. Mamy je na taśmach. Staraliśmy sieje odczytać, ale bez rezultatu. Ze swej strony nie wysyłaliśmy żadnych. Wychodziliśmy z założenia, że planeta pozbawiona atmosfery i o takim a nie innym charakterze geologicznym, nie może posiadać żadnych form życia, a sygnały mogą być spowodowane emisją fał radiowych, wywoływanych przez znajdujące się w jej wnętrzu minerały będące w stanie wrzenia. Rzecz zupełnie zrozumiała w myśl naszych pojęć. Milczeliśmy i dopiero wtedy zaczęły pojawiać się nieznane istoty i przedmioty, a wreszcie - jak w waszym przypadku, Tolmesa czy Nelsona, może wielu innych - niematerialne sobowtóry w trójwymiarowych postaciach. O czym to świadczy? Podniosłem rękę w geście wstrzymującym Ralfa od dalszych wynurzeń. - Właśnie o tym chciałem mówić i miałeś rację, twierdząc, że najpierw pojawiły się sygnały radiowe. Zjawiska łączysz ze sobą prawidłowo, gdyż moje skojarzenia są identyczne. Na tej planecie musi istnieć jakaś cywilizacja. Tylko jedno mnie zastanawia. Jeśli nie ma atmosfery, która umożliwiłaby istnienie form życia struktur białkowych, możliwe są struktury inne, na przykład krzemowe. I z tym można by się zgodzić, gdyby nie jedno ale. Otóż owe nieznane, pojawiające się istoty mają budowę podobną do naszej, a więc siłą rzeczy ich struktura chemiczna musi być identyczna z naszą. Musi być białkowa. Z drugiej strony, nie ma atmosfery, więc skąd białko? Tu tkwi zagadka. — Rozumiem emitowanie fal radiowych, ale obrazów? - wtrącił Ralf. — W jaki sposób to robią? - Nie wiadomo - powiedział Tolmes. I to również tajemnica. - A trzecia, to nasze niematerialno–materialno-trójwymiarowe postacie, odtworzone z wiernością lustra - dodałem. - Poza tym kwestia przenikania i tak dalej, i tak dalej. Wniosek prosty. Należy zastanowić się nad sformułowaniem komunikatu, zatwierdzić go przez radę dowódców i jak najszybciej wygłosić, aby uspokoić przerażone umysły członków załogi. Tak zrobiliśmy. Pozostali członkowie dowództwa zgodzili się z propozycją, zwłaszcza że oni również spotkali się z podobnymi zjawiskami, ale nic nikomu nie mówili, czekając na dalszy rozwój wypadków, no i licząc się z opinią. Komu jak komu, ale nam nie wypadało histeryzować. - Zmowa milczenia - zakończył dyskusję Tolmes. I po chwili dodał: - Ale nie bardzo wiem, dobra czy zła. W kilka godzin później, we wszystkich zakamarkach statku z głośników rozległy się słowa komunikatu wyjaśniające zaistniałe wypadki. "Nic nam nie grozi - brzmiały ostatnie słowa. - Nikt nie cierpi na halucynacje i nikt nie jest chory psychicznie. Wszyscy jesteśmy zdrowi na ciele i umyśle. Nie ma się ani czego, ani kogo bać. Jeśli spotkacie swego sobowtóra lub obcy wam i otoczony mgłą przedmiot, wchodźcie nań śmiało. Przypuszczamy, że jest to jeden ze sposobów porozumiewania się z nami obcej cywilizacji. Badamy ją i sądzimy, że rozwiążemy zagadkę. Im bardziej zbliżamy się do planety, którą określiliśmy nazwą "Wulkan", zjawiska będą powtarzały się coraz częściej". Istotnie. Tego samego dnia, w którym zwierzałem się Tolmesowi i Ralfowi, po powrocie do kabiny zastałem na tapczanie samego siebie. Leżałem wygodnie, podłożywszy ręce pod głowę i przyglądałem się wchodzącemu. Było to tak niezwykłe i absurdalne, że zawahałem się i zatrzymałem w drzwiach. Lecz po chwili zamknąłem je starannie i powiedziałem do leżącego alter ego: - Zjeżdżaj stary. Tym razem muszę pójść spać. I położyłem się nie odczuwając żadnego wrażenia. Tylko zjawa zniknęła. W tym właśnie momencie olśniła mnie myśl. Zerwałem się i pobiegłem do sterowni, w której w dalszym ciągu dyżur pełnił Tolmes i Ralf. - Mam. Teraz już wiem, z czego wynikał mój dziwny sen, będący raczej głębokim choć krótkotrwałym omdleniem. Wydaje mi się, nawet jestem pewien, że otoczony zostałem silną, niewidzialną, przenikającą wszystko plazmą spełniającą rolę błony filmowej, która utrwaliła nie tylko moją zewnętrzną powłokę, ale wszystko, co we mnie tkwi. Ktoś nieznany przeczytał mnie, utrwalił w postaci idealnej kopii i przesyła z powrotem na statek w formie trójwymiarowej zjawy. To na pewno forma dowiedzenia, że te istoty nie mają wobec nas złych zamiarów i szukają porozumienia. Na statku zapanował dawny ład. Już nikt się nie bał, nie uciekał. Wprawdzie niektórzy wzdrygali się przed przechodzeniem przez własną zjawę i woleli ją omijać, ale większość wykazywała wspaniały humor. Na ogół w takim przypadku mówiło się do swojego drugiego ja: - Serwus, stary, jak się czujesz? Zbliżaliśmy się do "Wulkana" coraz bardziej. Na ekranach wyglądał tak, jak go sobie wyobrażaliśmy na podstawie analizy widma. Duża planeta, górzysta, o licznych dolinach i płaskowyżach, pozbawiona śladów roślinności i wody. Na zdjęciach widzieliśmy długie i głębokie kratery przypominające raczej wyschnięte morze niż pozostałości wulkaniczne, jary wijące się wśród wzgórz, wyglądające jak koryta dawnych rzek. Ale nigdzie najmniejszych śladów życia, poza coraz silniejszymi sygnałami i coraz częściej pojawiającymi się obcymi stworami podobnymi do tego, którego sam ujrzałem. No i kręciło się nas po statku znacznie więcej niż normalnie. Nie było już nikogo, kto nie posiadałby swojego sobowtóra. Sytuacja uległa zmianie, kiedy zaczęliśmy emitować w stronę planety własne sygnały radiowe. Staraliśmy się stworzyć kod identyczny z otrzymywanym. Po prostu odsyłaliśmy z powrotem odbierany sygnał, dodając do niego własne uwagi zapisane językiem matematycznym. Tłumaczyły one, skąd i po co przybywamy oraz jakie mamy zamiary. Po kilku dniach sobowtóry zniknęły, za to częściej zaczęli pojawiać się dziwni przybysze, z tym że otaczająca ich mgiełka była jakby trochę gęściejsza. To również były zjawy, ale już mniej dziwne niż nasze postacie. Zdawaliśmy sobie sprawę, iż są to mieszkańcy tej zadziwiającej planety pozbawionej atmosfery, ale przekazani nam w postaci trójwymiarowych obrazów. Wałęsali się całymi dniami po wszystkich pomieszczeniach, lecz nie przeszkadzali. Kiedy któryś z nas wszedł w taką zjawę - znikała. I coraz częściej otrzymywaliśmy odpowiedź. Niestety, niczego nie mogliśmy zrozumieć. Zainstalowane na statku komputery, które potrafiły rozwiązywać najbardziej nieprawdopodobne zadania, były bezsilne. Wiedzieliśmy, że jedynym rozwiązaniem jest lądowanie i bezpośrednie zbadanie tego, co znajdziemy na planecie. Trochę się baliśmy. "Wulkan" zamiast atmosfery posiadał takie stężenie trujących gazów, wśród których stwierdziliśmy arsenowodór i adamsyt, że bez skafandrów nie było możliwości wyjścia na zewnątrz. Ale była to pierwsza planeta w tym układzie, z której pochodziły sygnały i chyba nieznani przybysze, których poznanie pozwoliłoby rozwiązać wiele problemów. Nawiązanie bezpośredniego porozumienia było konieczne, zwłaszcza że tego chcieli. Przynajmniej tak wynikało z dotychczasowych wypadków. Przez czas zbliżania się dokładnie obserwowaliśmy powierzchnię planety, badaliśmy każde zjawisko. Niestety, poza sygnałami, które stawały się coraz silniejsze i stwierdzeniem stężenia gazów, nie było niczego, co uzasadniałoby istnienie życia w jakiejkolwiek formie, zwłaszcza że temperatura na powierzchni przekraczała ludzką wytrzymałość i sięgała rzędu 300 stopni. W takim piecu istnienie życia byłoby niemożliwe. A więc skąd białkowa forma tych istot? To było niezrozumiałe. Nadszedł dzień bezpośredniego zetknięcia się z jej powierzchnią. Żaroodporny statek bez obawy zbliżał się do widniejących na ekranach wysokich skał. Zrobiliśmy kilkanaście okrążeń we wszystkich możliwych kierunkach i na różnych wysokościach, chcąc znaleźć najbardziej wygodne miejsce lądowania. O dziwo, znajdowało się ono tam, gdzie zbliżyliśmy się po raz pierwszy i skąd dochodziły najsilniejsze sygnały. Jeszcze ostatnie obliczenia, przygotowanie sprzętu, wyznaczenie ludzi, którzy jako pierwsi wyszliby na powierzchnię. Miałem dużą satysfakcję, że znalazłem się w tej grupie, liczącej zaledwie siedem osób. Odczuliśmy pierwszy lekki wstrząs. Statek zmieniał położenie i przyspieszał bieg silników hamujących. Na moment zawahała się sztuczna grawitacja. Poczułem serce i wnętrzności gdzieś pod gardłem, lecz po kilku sekundach przykre uczucie minęło. Tylko jękliwy śpiew silników ujawniał, że statek zwalcza siłę przyciągania planety zużywając na ten cel olbrzymią ilość energii. Wreszcie głuche stęknięcie i cisza. Spojrzałem na pierwszego astronawigatora - Tolmesa. Przez chwilę siedział w milczeniu. Wreszcie skinął głową. Nacisnąłem sygnał. Rozległo się buczenie, znak, że mamy się zebrać w komorze wyjściowej. Odpiąłem pasy i podniosłem z fotela, gdy Tolmes powiedział: - Pat, tylko ostrożnie. Nie wolno ryzykować. - Znasz mnie nie od dziś - odpowiedziałem i wyszedłem. Założenie skafandrów i przymocowanie butli tlenowych zajęło trochę czasu, gdyż ze względu na wysoką temperaturę panującą na powierzchni, przygotowano dla nas ubiory żaroodporne, trudniejsze do włożenia i o wiele cięższe od używanych normalnie. Jeszcze kontrola przed aparaturą, która potrafiła ujawnić każdą nieprawidłowość i pojedynczo przeszliśmy do śluzy. Już tylko gruby właz dzielił nas od planety i tego, co na niej zastaniemy. Rozsunął się powoli. Po wielu latach przebywania w sztucznych warunkach ujrzeliśmy światło dnia nieco inne niż na Ziemi, ale bądź co bądź światło, płynące z niewidocznego jeszcze słońca. Wysunął się trap, a przy nim olbrzymia łapa dźwigu, który wyładował ciągniki z aparaturą i przyrządami oraz kilkanaście robotów o różnym przeznaczeniu. Wszedłem na trap. Trzymając się poręczy musiałem zejść po stopniach kilkanaście pięter i jako pierwszy postawiłem stopę na obcym globie. Przysłoniłem oczy. Padające światło słoneczne oślepiało, chociaż nie było zbyt jaskrawe. Podświadomie wyczuwało się przeszkodę w postaci stężenia gazowych substancji stanowiących atmosferę -jeśli można użyć tego określenia - planety. Musiałem zasunąć niebieską szybę, aby swobodnie, bez mrużenia oczu, obserwować otoczenie. Staliśmy w miejscu dotąd, dopóki dźwig nie dostarczył i nie postawił obok naszej grupy całego sprzętu. Uważnie obserwowałem przebieg pracy wyładunkowej, wskazując miejsca ustawienia. Byliśmy włączeni do ogólnego systemu łączności na statku, więc słyszeliśmy to, co się mówi w sterowni, gdzie zebrało się dowództwo. Słyszano również nas, z tym że możliwość wzajemnego porozumiewania się z grupą miał tylko dowódca i jego najbliższe otoczenie. - To już wszystko, Pat -- usłyszałem głos Tolmesa. - Tylko uważaj. Dopiero teraz mogliśmy swobodnie rozejrzeć się po najbliższej okolicy. Jak na razie nie widzieliśmy nic ciekawego, poza dalekimi, poszarpanymi górami, przechodzącymi gdzieniegdzie w łagodniejsze zbocza. Wulkaniczna budowa planety wydawała się pewna. Żeby zobaczyć coś więcej, musieliśmy przejść kilkaset metrów, aby wyjść z wypalonego dyszami statku kotła. Pod nogami mieliśmy skorupę czegoś, co niedawno było zapewne skałą, a teraz przedstawiało się jak glazura, szklista, jeszcze zapewne gorąca, chociaż tego nie odczuwaliśmy. Było trochę kłopotu z wydostaniem się z tego leja, ale przy pomocy robotów daliśmy sobie radę. Tylko ciągniki trzeba było podnieść rakietkami i przesunąć w inne miejsce. Potrwało to trochę, ale przynajmniej mieliśmy czas rozejrzeć się bardziej swobodnie. To, co znajdowało się teraz pod stopami, nie było skałą. Była to olbrzymia przestrzeń pokryta pofałdowanym, opalizującym szaro metalem nieznanego pochodzenia. Znajdowaliśmy się na jednym z boków tej powierzchni i dlatego łatwo dostrzegłem, źe swoją konstrukcją przypominała jakby lekko wklęśniętą nieckę. - Zanim pobierzemy próbki tej powierzchni i zainstalujemy aparaturę, jest trochę czasu - zgłosiłem się do Tolmesa. - Chcę go wykorzystać na zbadanie, co znajduje się na skraju tej niecki. To długo nie potrwa, zwłaszcza że najbliższa krawędź znajduje się w odległości dwóch do trzech kilometrów. - Obawiam się, czy w takiej temperaturze nie wysiądą silniki ciągników - zwrócił uwagę Tolmes. - Ale ryzykuj. Chyba wytrzymają. — Też tak sądzę. Zresztą, to niedaleko. Czy są nowe sygnały? - spytałem. — Nie. Nie ma ani sygnałów, ani zjaw. — Coś mi się wydaje, że zaczynam trochę rozumieć. Ale o tym później. Wsiedliśmy do ciągnika, ja zaś włączyłem silnik. Fałdy były niewielkie, tak że nie odczuwało się wstrząsów i bez przeszkód dojechaliśmy do skraju niecki. Zatrzymałem wóz i wyszedłem. Inni, na razie, pozostali. Zbliżyłem się jeszcze bardziej i ujrzałem, że po drugiej stronie znajduje się łagodny stok łączący nieckę z rzeczywistą powierzchnią planety. Zameldowałem o tym proponując, aby zjechać i dojść do gruntu, widniejącego w odległości kilkuset metrów. - Przy tej okazji będzie można pobrać próbki uzasadniłem propozycję. I tym razem uzyskałem zgodę. Znów włączenie silnika i po kilkunastu minutach pozwoliłem wszystkim wysiąść. - Ponieważ dokoła nie widać nic ciekawego, weźcie po kilka kamieni. Robot niech trochę wkopie się w grunt i zobaczy, co jest pod powierzchnią. Na głębokości metra również nie znajdowało się nic ciekawego. Skamieniała gleba, którą trzeba było rozbijać pneumatycznym młotem, żeby pobrać próbkę. To było wszystko, wobec czego zarządziłem odwrót do miejsca postoju grupy. W czasie naszej krótkiej nieobecności wyładowano całą aparaturę naukową, ustawiając ją, zgodnie ze wskazówkami Nicka, w najbardziej dogodnych miejscach. Dwa roboty wycinały palnikami kawałek metalicznej powierzchni, inne czekały na skończenie tej pracy, aby pobrać próbki gleby znajdującej się pod spodem. Ustawiono aparaturę radiową, zakończone zostały prace instalacyjne przy aparatach pobierających próbki owej atmosfery i znajdujących się w niej pyłów, obok postawiono chwytacz gazów. Jednym słowem nie zaniedbano niczego. - Znów mam sygnały - odezwał się pierwszy astronawigator - ale inne niż dotychczas, bardziej szybkie i w odmiennej tonacji. Wzruszyłem ramionami. — Nie wiem, co o tym sądzić. Wydaje się, że wszystko co robimy, nie przynosi nikomu szkody. Może chcą coś powiedzieć? — W jaki sposób ich zrozumieć? Na nic nie wpadłeś, Pat? - spytał dalej. — Na razie wiem tyle, co ty. Spytaj radiowców. — Kiedy oni też nie mają pojęcia, co to może oznaczać. Rozmowę przerwał Ralf. — Pat, chodź szybko! — Co się stało? - Jeszcze nic, ale może się stać. Podbiegłem do miejsca, z którego roboty wycinały kawałek falistego metalu. Zakończyły już tę pracę i w szczeliny wcisnęły specjalne uchwyty pozwalające na podniesienie ciężaru. Ale wbrew przewidywaniom, szło to niezwykle ciężko. Mały wycinek okazał się trudniejszy do pokonania, niż przypuszczano. A kiedy został podniesiony, Ralf zauważył, że pod spodem znajdują się jakieś wąsy, jak gdyby przytwierdzające płytę do skalnego podłoża. Wtedy mnie zawołał. Przyjrzałem im się. To nie były wąsy, lecz normalne, grube przewody, z mozołem wyciągane z ziemi, opierające się. Wstrzymaj się! - krzyknąłem. - Zostaw tak, jak jest. Nie wyrywaj! Przeprowadziliśmy błyskawiczną naradę. Już wiedziałem, że ta falista płaszczyzna nie jest niczym innym, tylko ekranem wysyłającym i przyjmującym sygnały z Kosmosu. Moje przypuszczenie potwierdzały kable, rozmieszczone symetrycznie, co kilkanaście centymetrów jeden od drugiego, prowadzące gdzieś w głąb, pod powierzchnię planety. Tam zapewne znajdowało się źródło zasilania i aparatura nadawczo-odbiorcza. - Dawaj jeszcze jednego robota - zawołałem do Ralfa. Niech z tej podniesionej płaszczyzny weźmie wycinek tylko z jednym kablem. Pokażę ci który. Wyjąłem z kieszeni zwyczajne szczypce, chcąc przeciąć wybrany kabel, gdy Ralf mnie zatrzymał. - Daj spokój. Może jest pod jakimś napięciem? Niech to zrobi robot. Nic się nie stało. Robot przepalił jeden odcinek w taki sposób, aby z wypalonej powierzchni wystawały na kilkanaście centymetrów. Natomiast tę dużą, wyciętą część, włożyliśmy z powrotem na dawne miejsce. - Sygnały zamilkły - powiedział Tolmes. - Wydaje się, że o to chodziło. - Ja zawsze mam rację - zażartowałem. - Zarozumialec - roześmiał się Tolmes. Dajcie ten kawałek, niech i my zobaczymy, czym się bawicie. Wykonaliśmy rozkaz. Zapadał zmrok i nie było sensu prowadzić dalszych badań. Wydałem polecenie włączenia aparatury naukowej, która by w okresie naszej nieobecności rejestrowała zachodzące zjawiska, unieruchomiliśmy roboty i powoli udaliśmy się w stronę rakiety. Jak na jeden dzień, wrażeń było dość. W godzinę później, w olbrzymiej sali narad zebrali się wszyscy uczestnicy wyprawy. Zapoznaliśmy ich z wynikami dotychczasowych badań oraz z hipotezami na temat nieznanej cywilizacji, która musi tu istnieć. Wskazywało na to wiele faktów, poza samymi mieszkańcami oraz ich budowlami, których niestety nie dostrzegliśmy. Ale w takiej temperaturze i atmosferze życie było niemożliwe. Więc gdzie się podziali? - Siedzą koło ciebie - odezwał się głośno Paweł, sympatyczny, młody chłopak, pełniący obowiązki zastępcy kierownika laboratorium radiologicznego. - A ty niczego nie widzisz? Sala wybuchnęła śmiechem. Obejrzałem się. Rzeczywiście, obok mnie stał mały człowieczek otulony zwykłą mgiełką. Przysłuchiwał się moim słowom, ale wątpię, czy cokolwiek rozumiał. Kiedy dotknąłem go ręką, znikł. - Są koło nas. Muszą tu przebywać, tylko gdzie? - zauważyłem. - Jeśli w górach, jak to niektórzy z nas sugerowali, to przecież i tam nie panuje inna temperatura ani warunki. To niemożliwe. Narada skończyła się szybko, bowiem jej celem było poinformowanie uczestników wyprawy o wynikach dotychczasowych badań. Natomiast właściwa dyskusja, poparta licznymi dowodami, jakie udało się zebrać, odbyła się w mniejszym gronie, w salonie pierwszego astronawigatora. Pomimo wielu niezrozumiałych zjawisk, czuliśmy się bezpieczni i spokojni. Włączone pole magnetyczne całkowicie odizolowało statek od jakichkolwiek wpływów zewnętrznych. Temperatura spadła do minus 90 stopni i ten olbrzymi skok potwierdzał przypuszczenia, że na powierzchni planety nie mogło nic istnieć. Rozmawiając, czekaliśmy na wyniki analizy kawałka ekranu wykrojonego z falistej niecki. — Istnieje tylko jedna możliwość – powiedział w pewnej chwili Bert. - Życie przeniosło się pod powierzchnię planety. Nie wiadomo, jakie były tego przyczyny, lecz innych możliwości nie widzę. — Chyba masz rację - dodałem. - Od dawna noszę w sobie takie przypuszczenie, a utwierdziłem się w tym przekonaniu dzisiaj. Niegdyś życie rozwijało się na powierzchni. Z niezrozumiałych i niewiadomych dla nas powodów, w ciągu pewnego okresu musiało się przenieść pod ziemię. Nastąpił kataklizm, jakich wiele w Kosmosie, który całkowicie zmienił warunki życia. Może nastąpił wybuch słoń ca, co z kolei spowodowało działalność wulkaniczną w znacznej części planety? Może kataklizm przewidywano wcześniej i stopniowo likwidowano życie na powierzchni, przenosząc je w głąb? Planeta jest olbrzymia i pod jej powierzchnią miejsca dosyć. Przypuszczam, że tak właśnie było. Później, również niewiadomymi dla nas sposobami, zbudowano ten olbrzymi ekran jakby w przewidywaniu, że ratunek może przyjść tylko z Kosmosu. Owszem, przyszedł. W naszej postaci. Ale wydaje się, że będziemy bezsilni, gdyż nie potrafimy zmienić warunków panujących na powierzchni. Możemy tylko współczuć i to wszystko. Na możliwość przemieszczania się tej cywilizacji pod ziemię wskazuje jeszcze dodatkowy fakt, a mianowicie ślepota tych stworzeń. Mają miejsca na oczy, ale brak oczu, są niezwykle bladzi, niemal zielonkawi, jakby pozbawieni krwi. W ciągu wieków musieli wytworzyć w sobie inny organ pozwalający na swobodne poruszanie się po różnych zakamarkach. To może być zrozumiałe i wytłumaczalne. Ale w jaki sposób przesyłają trójwymiarowe obrazy, tego nie rozumiem. — Widocznie posiadają aparaturę umożliwiającą przeprowadzanie tego rodzaju przesyłek radiowych powiedział pierwszy astronawigator. — Jak my - dodałem. — Robią to w ten sam sposób. Czytają nas, a potem odtwarzają. Już kiedyś o tym mówiliśmy. Jeśli więc istnieją kłopoty, to tylko jeden: jak do nich dotrzeć, żeby poznać i porozumieć się. Wejść pod ziemię? — Czym? - spytał Ralf. — Ostatecznie można spowodować wybuch jądrowy, który by pozwolił na sięgnięcie w głąb - zaproponował Bert. — I w ten sposób uszkodzić urządzenia izolujące mieszkańców tej planety od jej powierzchni, dopuścić do wtargnięcia gazów, przed którymi się schronili, a ponadto pokazać, że naszym celem jest niszczenie. Prawda? - zaoponował pierwszy. — Słusznie. Bardzo dobrym posunięciem było przerwanie wyjęcia całej płyty i ograniczenie się do małego kawałka z jednym przewodem. Daliśmy do zrozumienia, że chodzi nam jedynie o prace badawcze, nie niszczenie ich urządzeń. - Pamiętasz - zwróciłem się do Tolmesa - że po włożeniu wycie tego kawałka tego ekranu na swoje miejsce, umilkły sygnały? - Rzeczywiście tak było. Ale co oni tak się grzebią z tym kawałkiem? Wcisnął guzik łączący sterownię z laboratorium fizyko-chemicznym. — Jak długo to potrwa? - spytał. — Trudno powiedzieć. Na Ziemi nie ma odpowiednika tego stopu. Wygląda to na stop kadmu, magnezu i czegoś tam jeszcze. Przewód również wykonany jest z metalu przypominającego swoim składem platynę. Natomiast izolacja przewodu wykonana jest ze szklanego włókna. Męczymy się dalej z tym stopem. — Dajcie spokój. Zostawcie do jutra. Na dziś wystarczy. Podnieśliśmy się. Po kilku minutach, poza dyżurującymi pracownikami, wszyscy byli w swoich kabinach. Niektórzy zbierali się w małe grupki, żeby jeszcze podyskutować, ale większość, w tym również ja, poszła spać. Następnego dnia otrzymaliśmy analizę stopu. Składał się z tych pierwiastków, które jeszcze w czasie lotu ujawniły spektografy. Były to: magnez, lit, krzem, german, żelazo, beryl, siarka, węgiel, miedź. Ponadto stop zawierał cztery metale nie spotykane na Ziemi. Natomiast przewód, poza platyną - co stwierdzono z całą odpowiedzialnością - zawierał małą ilość miedzi i też jakiś nieznany składnik. To było wszystko i, poza określeniem składu chemicznego pobranych próbek, niewiele wyjaśniało. Jedno było pewne, a mianowicie fakt, że "tara" jest ekranem połączonym z ukrytą we wnętrzu globu aparaturą, prawdopodobnie obsługiwaną przez mieszkańców, służącą do przekazywania sygnałów na zewnątrz oraz ich odbierania. Niestety, nie mogliśmy ich zrozumieć, chociaż zbliżony skład chemiczny gleby planety, ekranu, gazu, w których odkryliśmy znikome ilości tlenu, wreszcie białkowa struktura ukrytych istot, a więc wszystko to, co w mniejszym lub większym stopniu znajdowało się na Ziemi, wskazywało na możliwość nawiązania wzajemnego porozumienia. Dlatego nie traciliśmy nadziei, tym bardziej, że od czasu do czasu we wnętrzu gwiazdolotu pojawiały się zamglone obrazy rozumnych istot. Ale tylko obrazy. — Gdyby można było spotkać chociaż jednego z nich, ale tak namacalnie - denerwował się naczelny lekarz - Walter. — Ba, żeby... - odpowiadali ci, którzy słyszeli jego biadolenia. Na powierzchni zagazowanej i nieprzyjemnej planety przebywaliśmy już kilka dni, ale aparatura nie ujawniła nic nowego. Tylko w niewielu przypadkach poprawione zostały wyniki uzyskane z analiz widma. I to wszystko. - Wobec tego nie pozostaje nic innego, jak startować dalej w przestrzeń - powiedział pewnego dnia Tolmes. Zaoponowałem. — Mamy czas. Jestem w dalszym ciągu przekonany, że należy szukać możliwości porozumienia się z podziemnymi mieszkańcami. Przyjęła się wśród nas hipoteza, że musieli zejść pod ziemię z powodu kataklizmu. Może przed wiekami – nic nie wskazywało, że katastrofa miała miejsce niedawno - nastąpiły potężne wybuchy na tutejszym słońcu, co spowodowało zachwianie równowagi w tej części układu i nadmierne zbliżenie planety do słońca? Może mieszkańcy w przewidywaniu wypadków, wcześniej przygotowali podziemne miasta i nagromadzili zapasy umożliwiające przeżycie? Nie wiadomo. O tym, że kiedyś żyli na powierzchni, świadczą zasklepione oczodoły i ów niezrozumiały dla nas zmysł, pozwalający tym ślepym istotom doskonale "widzieć" nasze ruchy i czynności. Co to było? Jak do tych zjawisk należałoby podejść? Nie wiadomo. — A może warto byłoby zbadać góry - zaproponował pewnego dnia Bert. -Może tam znajduje się wejście do podziemnego świata? Zapadła decyzja. Ekipa wysokogórska zaopatrzona w sprzęt udała się w stronę widocznego z daleka pasma gór. Nie pojechałem z nimi i chyba dobrze. Wrócili, po tygodniu, zmęczeni i bez żadnych wyników. Kompletna klapa - zawyrokował entuzjasta wyprawy. - Na nic takiego nie dam się więcej namówić. Zbrzydło nam włóczenie się po planecie w ciężkich skafandrach. Poznaliśmy, co tylko było do poznania, a przede wszystkim skład gleby. Kilka razy dziennie otrzymywaliśmy sygnały, odpowiadaliśmy na nie, ale nie mogliśmy się zrozumieć. Miałem już tego dosyć i kiedy astronawigator zwołał naradę sztabu, poszedłem na nią apatyczny i zniechęcony. Usiadłem w fotelu w przekonaniu, że i tak nic nowego się nie dowiem. Właściwie narada miała być formalnością, potwierdzającą decyzję o starcie w najbliższych dniach. I wtedy zaskoczyła nas niespodzianka. Na ekranie wideo pojawił się - ni stąd ni zowąd - obraz, a obok niego przedstawiciel nieznanego świata. Patrzyliśmy nieco zdumieni, gdyż takiego zjawiska jeszcze nie było. Owszem, kręciły się po rakiecie małe zjawy, spotykaliśmy różne przedmioty, samych siebie, ale jakiegoś skondensowanego obrazu o większych rozmiarach, nie było. Dopiero teraz... Marny był to obraz. Przedstawiał fragment olbrzymiej hali, z boków której rozchodziły się jakieś korytarze. Wewnątrz niej stały nieznane nam ani z wyglądu, ani z przeznaczenia urządzenia i maszyny, obok których kręcili się nieliczni przedstawiciele podziemnego świata. W pewnym momencie obraz nieco się przesunął i ujrzeliśmy pofałdowany ekran podobny do tego, jaki znajdował się na powierzchni, ale o bardzo małych rozmiarach, a na nim naszą rakietę i stojące obok urządzenia rejestrujące zjawiska zachodzące na zewnątrz. Było to zadziwiające i zastanawiające, zwłaszcza że stojący obok naszego ekranu trójwymiarowy człowieczek niczego nie objaśniał, tylko przez cały czas spoglądał w naszą stronę. — Już dawno mówiłem, że zaczynam rozumieć odezwałem się zadowolony. - Przecież to jasne. Przedwczoraj rozpoczęliśmy demontaż urządzeń, co wskazuje, że mamy zamiar wynieść się w inne strony. Oni to zrozumieli i chcą nas zatrzymać. Mają możliwości przekazywania własnych zdematerializowanych postaci, umieją przekazać nam wizerunki drobnych przedmiotów, a nawet nasze fotografie - tak to nazwijmy - ale nie potrafili powiedzieć o sobie nic więcej. Doszli do przekonania, że nie rozszyfrowaliśmy ich sygnałów, oni naszych również, więc w miarę swoich możliwości przekazują obraz części swojego świata, chcąc dowieść, że istotnie w nim żyją. Ma to swój głęboki sens. Oni nie chcą, żebyśmy stąd odlecieli, żądają naszej pomocy. Tylko na litość boską - nie rozumiem jakiej. I co robić, żeby im pomóc? — A pomóc trzeba - poparł mnie Bert, zaś siedzący obok Ralf kopnął mnie lekko w nogę, nachylił się i szepnął do ucha: - Popieram, ale będzie to ciebie drogo kosztowało. Tolmes zastanowił się i bezradnie rozejrzał dokoła. - Coś mi się wydaje, że wstąpiła w was energia. Ale naprawdę nie mam pojęcia, co należy robić. - Ja wiem - wtrącił się do dyskusji kinetyk Rassu. - To czego nie gadasz? - powiedział pierwszy. - Nie daliście mi dojść do słowa. Przez cały czas słyszę: nie wiem, nie poradzę, nie mam pojęcia, rozumiem albo nie rozumiem. A sprawa jest prosta. - Stary - zwróciłem się do niego. - Bez wstępów. Mów, co masz na sercu. - Poczekaj – uśmiechnął się - już mówię. Otóż na skraju tego ekranu, no wiecie, tej tarki, należało by postawić coś w rodzaju żaroodpornego klosza, izolującego wnętrze od jakichkolwiek wpływów zewnętrznych. I tam zrobić szyb, którym dostaniemy się do podziemnego miasta. Musimy się dostać. Jeśli pod spodem ekranu znajdują się przewody, to muszą one gdzieś prowadzić. Będziemy kopać tak głęboko, aż trafimy na coś, co zaprowadzi do celu. Z tym, że należałoby robić w szybie boczne korytarze i badać, czy przewody prowadzące od ekranu już się skończyły, czy nie. Po prostu kopać tak długo, dopóki nie natkniemy się na mieszkańców. Zresztą, jeżeli zobaczą, że ich szukamy pod ziemią, na pewno pomogą. - To jest wspaniała myśl - zawołałem. Podszedłem do kinetyka i ucałowałem go z całej siły. - To naprawdę doskonały pomysł i możliwy du zrealizowania. - To prawda - wtrącił Tolmes. - Macie rację, tylko trochę szkoda mi czasu. - Czasu - powtórzyłem ze złością. - Całe lata spędzamy albo śpiąc, albo siedząc w rakiecie i tylko w wyjątkowo sprzyjających i rzadkich przypadkach stykamy się z jakimś realnym światem. Poza tym pustka i bezmiar Kosmosu. Tu po raz pierwszy natknęliśmy się na cywilizowane istoty, możemy nawiązać z nimi bezpośredni kontakt, zwłaszcza że tego pragną, a ty zaczynasz wysuwać obiektywne trudności. Jaki sens, wobec tego, ma nasza wyprawa? - Już nie krytykuj. Przyznaję ci rację, ale do diabła, ktoś musi zaoponować, żeby przynajmniej w głosowaniu był jeden sprzeciw. Nie uważacie? - roześmiał się pierwszy. Gromki śmiech rozległ się w sali. Poprawiły się humory. Nareszcie nowy świat i nowe istoty podobne do nas, z którymi może uda się nawiązać kontakt. Następnego dnia wysłano kolejną matematyczną informację radiową do mieszkańców planety. Tak, jak codziennie, chociaż bez wiary w powodzenie. Zrealizowano również ciekawy projekt Hansa, który zaproponował, żeby zamierzenia ekspedycji narysować na dużym ekranie w sposób umożliwiający zorientowanie Niewidzianych w naszych zamierzeniach. Przecież oni nie widzą -- zaoponował Ralf. - Kto wie? Może mają jakiś zmysł umożliwiający patrzenie innym organem niż oczy? - Hans był uparty, a ponieważ potrafił malować, dano mu spokój. Po kilku godzinach rozwiesiliśmy przed ekranem schemat naszych poczynań. Rozpoczęto wyładowywanie sprzętu. Laboratoria wyprodukowały odpowiednią ilość aluminio-kwarcowej blachy, przezroczystej, ale mocnej, uniemożliwiającej przebicie i nie przepuszczającej żadnych gazów. W zakreślonym dużym kole o średnicy 50 metrów koparki wyryły głęboki kanał. w którym wpuszczono elementy kopuły, zaopatrując je u podstawy w izolację. Kopuła więc była. Teraz należało podłączyć zespół aparatów wychwytujących tlen i azot z miejscowej atmosfery gazowej, wprowadzić koparki wirowe, zaprogramować prace robotów. A następnego dnia rozpoczęto wgłębianie się w nieprzyjazną glebę. Wirokoparka, której średnica wynosiła aż cztery metry, wgryzała się w skalisty grunt. Z wydobytej ziemi pobierano próbki i przekazywano do laboratorium, a resztę wyrzucano na zewnątrz, skąd gąsiennicowe chwytaki wywoziły ją dalej. Twarda gleba nie poddawała się łatwo. Czasami natrafiano na skałę. Wówczas włączano palniki laserowe zamieniające ją w płynną rozpaloną magmę, która nie szkodziła koparce, ale musiała długo stygnąć, zanim można ją było wywieźć. Było z tym trochę kłopotów, lecz na szczęście na tak twarde elementy natrafiano stosunkowo rzadko. Na ogół koparka dawała sobie radę, a im bardziej w głąb, gleba stawała się coraz mniej skamieniała, a w jej składzie wykryto mikroorganizmy, niemal takie same jak na Ziemi, co wskazywało, że przed hipotetycznym katalizmem powierzchnia planety była wykorzystywana do upraw. Po przebyciu pierwszych dziesięciu metrów roboty wykuły boczny korytarz. Natrafiono na przewody idące jeszcze głębiej. Ale trzeci korytarz już ich nie wykazywał. Kończyły się na głębokości dwudziestu-trzydziestu metrów i ten odcinek zaczęto poszerzać w bok tworząc wnękę. Byliśmy przekonani, że dzielą nas metry od wejścia do podziemnego kraju. Tymczasem nie było to takie proste. Kiedy następnego dnia ekipa przybyła pod kopułę dostrzegła, że cały tunel został zasypany ziemią pobraną gdzieś spod powierzchni planety. Wynikało z tego, że mieszkańcy nie życzą sobie osobistych kontaktów. Wobec takiej sytuacji nie pozostało nic innego, jak przerwać prace, rozmontować kopułę, ściągnąć sprzęt i więcej nie zawracać sobie głowy tą sprawą. Tak też postąpiliśmy. Nasza ekipa wykazała maksimum dobrej woli w poznaniu mieszkańców "Wulkana". Sięgnęliśmy do ostatecznego środka jakim był wykop, pragnęliśmy w jakiś sposób pomóc mieszkańcom, jeśli już nie w wydostaniu się na powierzchnię, co prawdopodobnie byłoby dla nich niemożliwe ze względu na zewnętrzne warunki, to znaleźć inne sposoby działania. Może nie znali napędu statków kosmicznych, nie wiedzieli, gdzie się udać, aby móc żyć w bardziej odpowiednich warunkach, nie dysponowali odpowiednimi urządzeniami, chociaż trójwymiarowe i zdematerializowane obrazy świadczyły o wysokim stopniu rozwoju. A może wreszcie ten rozwój był za bardzo jednostronny, a wtłoczony pod ziemię uniemożliwiał tworzenie i wypróbowanie bardziej przydatnych wynalazków technicznych? - Wydaje mi się - rzekł pierwszy astronawigator - że te biedne istoty żyjące pod ziemią, całą energię wykorzystywały tylko w jednym kierunku prób nawiązania łączności i przekazywania wizualnych informacji, aby przynajmniej w ten sposób nawiązać kontakt ze światem zewnętrznym. A to przecież nie wszystko. Zanim stąd odlecimy, warto im pozostawić dokumentację statku międzygwiezdnego i formuły dotyczące paliwa. Może do tego dojdą i i wykorzystają naszą wiedzę? - Pomysł dobry - dodałem - ale poszerzyłbym go jeszcze o jedno a mianowicie o pozostawienie planów lub atlasu tego układu ze wskazaniem tych planet, na których istnieją warunki umożliwiające życie. - Nie mam nic przeciwko temu - zgodził się Tolmes. Kiedy oderwaliśmy się od tej dziwnej planety, przez pewien czas towarzyszyły nam sygnały radiowe oraz trójwymiarowi zamgleni mieszkańcy, ale już bez towarzystwa naszych sobowtórów. Przez wiele miesięcy dalszej podróży, w regularnych odstępach czasu, powtarzaliśmy zakodowane informacje dotyczące formułek i wzorów umożliwiających budowę pojazdu kosmicznego i paliwa, przekazując jednocześnie informacje o poznanych przez naszą ekipę planetach, na które można by się przenieść. Czy te informacje zostały wykorzystane? Nie wiem. Wiadomo tylko, że ich sygnały towarzyszyły nam bardzo długo. LIST Ile to już dni? Zastanawiałem się, chociaż przyrządy umieszczone na pulpicie sterowniczym dokładnie wskazywały okres, jaki spędzam samotnie w obszernej nawigatorni międzygalaktycznego statku o nazwie "Grawitor". Ale nie chciałem korzystać z ich usług. Wieloletnie doświadczenia potwierdziły teorię, że praca mózgu wpływa dodatnio na psychikę człowieka wtedy, kiedy jest sam. Wziąłem arkusz papieru i zacząłem liczyć. Usiadłem za pulpitem sterowniczym znowu zastanowiłem się, usiłując sobie przypomnieć dokładnie dzień i godzinę - chyba piątego maja 2178 roku. Używam kalendarza ziemskiego nie mającego w zasadzie odpowiednika w wieloletnich podróżach kosmicznych. Jednak jakiś miernik czasu musi przecież istnieć i obowiązywać. Zresztą jako Ziemianie posługiwaliśmy się dawnymi, dobrze wypróbowanymi kalendarzami i dopiero komputery przetwarzały nasze obliczenia i podawały czas obowiązujący w Kosmosie. Nic dziwnego, bo jeśli przyjmiemy, że jednak rok kosmiczny jest równy dwunastu milionom lat zwykłych ziemskich, to już łatwo obliczyć, że na Ziemi musi upłynąć 320 lat, które tu, w przestrzeni międzygwiezdnej, znaczą tyle co jedna minuta, naturalnie kosmiczna. Ponieważ w takim locie, jak nasz, liczy się każda sekunda, więc w zależności od potrzeb posługujemy się pojęciem czasu jednym lub drugim. Tak więc obliczałem sobie czas w pojęciu ziemskim. Było to łatwiejsze niż wyliczenie w ułamkach kosmicznych sekund. Od tego był komputer. Więc kiedy to było? Aha, już wiem, dokładnie cztery miesiące temu zamknąłem pokrywę nad Ralfem, ostatnim z setki braci śpiących i objąłem dyżur, który miał jeszcze trwać kilkanaście dni. Od celu podróży dzieliły nas setki lat. Jeszcze przed rozpoczęciem wyprawy ustalono, że wprowadzone zostaną dyżury. Wszyscy poddawali się hibernacji, z tym że nawigatorzy zmieniali się co sześć miesięcy, a raz na trzydzieści ziemskich lat budzono całą załogę na pewien okres. Bywały wypadki, że budzono tylko część, kiedy trzeba było przeprowadzić bardziej pracochłonne badania na jakiejś planecie, ale tego rodzaju atrakcje zdarzały się rzadko. Kosmos jest tak ogromny, że jedną gwiazdę od drugiej dzielą długie lata pustej przestrzeni kosmicznej obliczanej w parsekach. Wiedząc, że prędkość światła wynosi dokładnie 299.792,5 km na sekundę, a jeden parsek równa się 3.26 latom świetlnym, przeliczenie tego na ziemskie kilometry nie przedstawia najmniejszych trudności. Po prostu trzeba trochę pomnożyć. Obliczyłem. Pozostało mi jeszcze siedemnaście dni. Później obudzę Tolmesa i on zajmie moje miejsce. Spędzę z nim jakiś czas, wprowadzę w problematykę zmian, pogawędzimy, pomoże mi się ułożyć, zrobi zastrzyk, zasunie pokrywę. Kiedy się obudzę, na Ziemi upłynie prawie połowa życia jednego pokolenia. I tak na zmiany, do czasu wejścia w gwiazdozbiór Kasjopei. Co tam zastaniemy, nie wiadomo. Wieloletnie badania przeprowadzone w ziemskich laboratoriach, potwierdzone następnie przez odebranie niezrozumiałych dla nas sygnałów radiowych z tego kierunku wskazywały, że w tym rejonie Wszechświata może istnieć wysoko rozwinięta cywilizacja. Na razie poza mną wszyscy śpią, w przeciwnym bowiem wypadku, nikt z żyjących nie byłby w stanie dotrzeć tak daleko. Tutaj, gdzie większość czasu spędzamy we śnie, lata właściwie się nie liczą, a proces starzenia przebiega tak wolno, że prawie niedostrzegalnie. Dzięki temu, każdy spośród nas liczy sobie wiele lat życia. Spojrzałem na przyrządy - wszystko było w porządku i nic nie zakłóciło lotu. Sporządziłem krótki meldunek o pozycji gwiazdolotu, wystukałem go na klawiaturze przekazującej informację do stacji wysyłkowej i w kilka sekund później struga sygnału poleciała w przestrzeń w kierunku Ziemi, do której dotrze za setki lat. Podniosłem się z fotela i poszedłem do kabiny mieszkalnej. Przypominała miły, utrzymany w spokojnym tonie salonik, zagracony nieco starociami zabranymi z Ziemi przeze mnie i Katarzynę. Usiadłem i wyjąłem z szufladki maleńki kryształ. Był to jej list. Kiedy nas usypiano, powiedziała: - Będziesz miał dyżur dużo wcześniej niż ja, więc przeczytaj sobie w wolnej chwili. Nie wiedziałem, co utrwaliła w małym kawałku stopu. Wielokrotnie po niego sięgałem, lecz nie chciałem czytać. Zdecydowałem się dopiero dzisiaj. Część załogi "Grawitora" stanowił zespół małżeństw, nie zawsze doskonale ze sobą dobranych. Były również i dzieci, które - gdy nas nie stanie - przejmą obowiązki związane z wyprawą. Załoga powiększała się systematycznie, zgodnie z ustalonym planem i każda para cieszyła się przynajmniej jedną pociechą. My również mieliśmy dziecko, śpiące teraz spokojnie obok Katarzyny. Cieszyliśmy się nim, kochaliśmy, przekazywaliśmy mu całą wiedzę i doświadczenie. Słowem byliśmy szczęśliwi i na Ziemi, i tutaj, chociaż ostatnimi czasy Katarzyna była trochę dziwna. Włączyłem aparaturę łączności wewnętrznej i wezwałem robota. - Przyjdź do mnie. Po chwili zjawił się Cyryl, zespół elektronowy różniący się tym od człowieka, że bez rozkazu nie wykonał nie zaprogramowanej czynności. Były również inne roboty, przystosowane do pracy na określonych odcinkach. Do usług osobistych najchętniej używaliśmy cybernetycznego organizmu o ograniczonej sferze działania. Podałem mu kryształek. - Włóż w aparaturę transponującą i przełącz na mój głośnik. - Dobrze. Wyszedł. Za kilka minut z małego głośnika umieszczonego obok tapczana rozległ się głos Katarzyny. Uważnie wsłuchiwałem się w słowa, których - przyznam to szczerze - nie rozumiałem. Wyzierał z nich jakiś żal, niepokój. Coś tam było o miłości. Ale z tego wszystkiego zorientowałem się, że Katarzyna ma zamiar mnie opuścić. Zastanowiłem się nad tym i dopiero głos Cyryla wyrwał mnie z zamyślenia. - To już wszystko - powiedział. - Dziękuję. Przynieś kryształ. Obracałem w palcach kawałek stopu i zacząłem odtwarzać w pamięci ostatnie wypadki. Właściwie nie dostrzegałem niczego, co uzasadniałoby gorycz jej słów. Była to jakaś wewnętrzna rozterka, sygnał dający mi do zrozumienia, że muszę się pogodzić z myślą ojej odejściu. Takie wypadki zdarzały się. Wśród załogi byli ludzie, którzy woleli spędzać czas samotnie, myśląc o sobie tylko wiadomych sprawach. Ale dlaczego Katarzyna? Czyżby w jej życie wszedł Frank? Kilka miesięcy przed kolejną hibernacją, stała się wobec mnie oziębła, a w jej laboratorium zacząłem spotykać Franka, który na mój widok wychodził. Wiedziałem, że Frank źle żyje ze swoją partnerką, przewyższającą go zresztą umysłem i zdrowym rozsądkiem. Początkowo nie kojarzyłem ze sobą tych spotkań, ale wizyty Franka stawały się coraz częstsze, co siłą rzeczy zaczęło we mnie budzić podejrzenia. Miałem nawet kilka scysji z Katarzyną. Doszło do tego, że zamykaliśmy się w sobie, stawaliśmy się czujni, podejrzliwi. - Dlaczego nic nie mówisz? - spytała pewnego dnia, kiedy po powrocie do kabiny położyłem się i nie miałem chęci nawet na zabawę z Kasią. Podniosłem się wówczas i wyszedłem bez słowa. Nie mogłem jej powiedzieć, że od kilku godzin statek znajduje się w strefie silnego promieniowania i jeśli się z tego nie wyrwie, załodze grozi śmierć. Nie chciałem ujawnić, że wyszedłem na zewnątrz, aby przeprowadzić dokładne badania i pomimo ochronnego skafandra, wchłonąłem w siebie taką dawkę promieni, że właściwie powinieniem już nie żyć. Wprawdzie dostałem odpowiednie środki i sporą porcję hemoglobiny, lecz badania wykazały, że zaczyna ona zanikać w erytrocytach mojej krwi i przez kilka najbliższych dni będę żył w niepewności, czy przypadkiem nie zajdzie konieczność dokonania przeszczepu szpiku kostnego; co też nie zawsze przynosiło dobre rezultaty. Po co miałem ją martwić? Musiałem milczeć, a moje zdenerowanie było uzasadnione. Dopiero znacznie później dowiedziała się o tym wypadku i zwróciła mi uwagę, że nie powinienem ryzykować; mógł wyjść ktoś inny. - Chyba tylko Frank - powiedziałem. Dziwnie spojrzała na mnie i już tego dnia nie odezwała się ani jednym słowem. W kilka godzin później zaczepił mnie Frank. - Dlaczego nic nie mówiłeś o tym wyjściu na zewnątrz? Przecież mógłbym pójść... - zaczął. Więc powiedziała - pomyślałem i postanowiłem mu przygadać. - Nigdy nie byłeś bohaterem i wątpię, czy zdecydowałbyś się na ryzyko. Ale przy najbliższej okazji skorzystam z twojej propozycji. Odpowiednia chwila zdarzyła się bardzo szybko. Nastąpiła awaria dyszy silników i po ich wyłączeniu musiała tam wejść ekipa robotów kierowana przez człowieka. Była to praca niebezpieczna, wykonywana w silnie napromieniowanych pomieszczeniach. Ponieważ dowódca nie zgadzał się na mój udział w tych pracach, wszak niedawno uległem silnemu napromieniowaniu, wysunąłem kandydaturę Franka. - To astrobiolog, a nie fizyk - protestował szef. Zgodził się, kiedy wyjaśniłem, że Frank sam zgłosił się do mnie i zadeklarował swój udział w tego rodzaju pracach. Kiedy wezwano go do sterowni i powiedziano o co chodzi, zaoponował. - Nie znam się na tym, niech pójdzie on - wskazał na mnie. Ryzykował już niejeden raz - odezwał się Tolmes. Jest nas garstka i nie warto budzić astrofizyków bez wyraźnej potrzeby. Praca nie jest skomplikowana i musisz ją wykonać. - Ale... - zaczął, lecz Tolmes mu przerwał: - To rozkaz. Poszedł. Wieczorem, już w kabinie, Katarzyna odezwała się: - Mógł wyjść dowódca, jeśli ty nie chciałeś. Nie wytrzymałem. - Najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdybym wyszedł, a po kilku dniach skonał. Odzyskałabyś upragnioną wolność i niezależność. - Nie rozumiem... - wybąkała niepewnie. - Za to ja rozumiem. Nie upoważniłem cię do opowiadania Frankowi o tym, co się dzieje w sterowni, oraz o moim wyjściu na zewnątrz gwiazdolotu. Pozostajesz z nim w zbyt ścisłych kontaktach, chociaż twoja praca tego nie wymaga. Nie podoba mi się to, a jeśli go kochasz, to powiedz otwarcie. - Kocham ciebie, do niego czuję tylko sympatię. - A ja nienawiść - odpowiedziałem i odwróciłem się do ściany. Od tego dnia miałem względny spokój. Frank przestał odwiedzać laboratorium, mnie mijał obojętnie, czasami tylko rzucając ukradkowe, nienawistne spojrzenia. Byłem przekonany, że Katarzyna kontaktuje się z nim w dalszym ciągu, ale ciągle nie rozumiałem dlaczego. I teraz ten list utrwalony w krysztale. Nigdy nie pojmowałem kobiet. Zawsze traktowałem je, zwłaszcza Katarzynę, jako najwyższe dobro. Była dla mnie zjawiskiem niepowtarzalnym i jeśli można mówić o szczęściu, to widziałem je tylko z nią. Zresztą i teraz odczuwam to samo. Dlatego nie rozumiałem jej postępowania. Spojrzałem na chronometr. Zbliżał się czas dokonania kolejnych pomiarów trajektorii lotu i musiałem pójść do sterowni. Wyszedłem na korytarz i nagle odczułem potrzebę ujrzenia Katarzyny. Zjechałem windą do środkowej części statku i po przejściu przez kabinę dezynfekcyjną, otworzyłem drzwi do hali, w której w równych rzędach stały inkubatory osłonięte hermetycznymi, przezroczystymi kopułami. W każdym spoczywał człowiek. Tylko uważny obserwator mógł dostrzec, że piersi poruszają się rytmicznie w zwolnionym oddechu. Przeszedłem przez całą salę i skontrolowałem aparaturę dozującą dopływ tlenu i pożywek. Wszystko było w porządku. Podszedłem do dwóch, stojących obok siebie kopuł. Leżały pod nimi istoty, które kochałem ponad wszystko. Katarzyna i Kasia. Dziewczynka leżała na boku i z niepokojem spojrzałem na jej rękę, w której tkwiła srebrna igła. Odetchnąłem z ulgą, mały wężyk łączący igłę z aparaturą dozującą ilość dostarczanych organizmowi substancji odżywczych nie był zagięty. Na wszelki wypadek postanowiłem wrócić za kilka godzin i ułożyć córkę prawidłowo na plecach. Widocznie zasypiając przekręciła się na bok. Wprawdzie w wypadku zakłóceń aparatury dostarczającej organizmowi tlen i pożywkę, zaraz w sterowni rozległby się sygnał niebezpieczeństwa, ale wolałem mieć pewność, że Kasia leży prawidłowo. Licho wie, co się dzieje wewnątrz tak małej i energicznej istoty, nawet we śnie. Natomiast Katarzyna leżała spokojnie i na jej twarzy promieniał uśmiech taki sam, jak wtedy, kiedy mnie żegnała i zaczęła zasypiać. Z niechęcią opuściłem halę i poszedłem do sterowni, zamierzając przystąpić do sprawdzania trajektorii lotu, kiedy z głośnika łączności zewnętrznej rozległy się szybkie, obce dźwięki. Wsłuchałem się: w niczym nie przypominały spotykanych dotychczas. Były regularne, o zmiennym tonie. Włączyłem aparaturę rejestracyjną oraz komputer przystosowany do odczytywania sygnałów pochodzących z Kosmosu. Na lewej stronie sterowni, zajętej w całości przez tablicę usianą setkami lamp, zaczęło się coś dziać. Gasły i zapalały się różnokolorowe światełka, sygnalizujące rozpoczęcie pracy aparatów selekcyjnych. Po kilku minutach zmatowiały i zgasły, a na ekranie ukazał się znak "zero". Tych sygnałów nie udało się rozszyfrować. Co to mogło być? Skoncentrowałem uwagę i przy pomocy przyrządów chciałem zlokalizować kierunek, z którego docierały. Stwierdziłem, że dochodziły z prawej strony trajektorii. Ekrany nie wykazywały jednak żadnego znajdującego się w pobliżu ciała niebieskiego, mogącego być ich źródłem. Musiały więc dochodzić z bardzo daleka, tylko dlaczego pojawiły się dopiero teraz? Ponownie sprawdziłem aparaturę rejestrującą zbliżanie się obcych ciał, ale i tym razem nie uzyskałem żadnego wyniku sygnalizującego ich bliskość. Meteoryty krążące w Kosmosie nie liczyły się. Były natychmiast likwidowane przez dezinte-gratory, jeśli zjawiły się w odległości zagrażającej bezpieczeństwu statku. A więc co to mogło być? Wzruszyłem ramionami. Nie wyłączając rejestratora wstałem i udałem się do hali, w której spali towarzysze. W sąsiednim pomieszczeniu uruchomiłem dmuchawę, która w ciągu kilku sekund wyjałowiła powietrze w hali. Odsunąłem kopułę, ułożyłem Kasię na plecach i podszedłem do Katarzyny. Po otworzeniu przezroczystego klosza, długo patrzałem ha kochaną twarz, głaskałem jej ręce i włosy, chociaż wiedziałem, że jej zmysły niczego nie zarejestrowały. Z westchnieniem zamknąłem kopułę i po ponownym sprawdzeniu prawidłowości funkcjonowania zasilaczy wyszedłem. W sterowni ustaliłem kurs, rzuciłem okiem na aparaty kontrolne i wróciłem do swojej kabiny. Nie chciałem wsłuchiwać się w napływające sygnały, jutro i tak odczytam je z taśmy. A jeśli nie potrafię rozszyfrować, trzeba obudzić dowódcę. Długo nie mogłem zasnąć. W mózgu kłębiły się wspomnienia z okresu, kiedy poznałem Katarzynę. Pogrążyłem się w marzeniach, przeżywając chwile spędzone nad jeziorami, pływanie jachtem pod białym żaglem, wspólną pracę. Później nadszedł dzień pożegnania Ziemi, narodziny Kasi, jej pierwsze kroki. Wspomnienia zaćmiła ciemna sylwetka Franka. Jego postać przybierała ogromne rozmiary i stawała się groźna, a z ust wydobywały się niezrozumiałe dźwięki, identyczne z sygnałami pochodzącymi z głębi Kosmosu. Obudził mnie Cyryl. Stał nade mną i lekko szarpał za rękę. - Czego chcesz? - spytałem. - Czas wstawać. Nie mogłem się ciebie dobudzić. - Dobrze. Przygotuj śniadanie. Właściwie nie potrzebowałem wydawać tych zaleceń, gdyż Cyryl i tak robi wszystko, co do niego należy, ale musiałem się do niego odzywać. Odpowiadał zresztą bardzo rozsądnie, czasami mądrzej niż niejeden człowiek. Konstruktorzy wyposażyli go niemal we wszystkie posiadane przez ludzi zmysły, a jego kształty w niczym nie odbiegały od ludzkich, chociaż pod powłoką tworzywa imitującego ludzką skórę, kryły się cienkie nitki przewodów i zespoły półprzewodników. Właściwie to był chyba szczęśliwszy od ludzi, gdyż nie znał uczuć namiętności, gniewu, rozterki czy bólu. Wykonywał bezbłędnie to, co mu polecono. Czasami zazdrościłem mu tego spokoju, prowokowałem do rozważań, ale nie zawsze rozumiał co się do niego mówi. Kiedyś spytałem, co by zrobił, gdyby zaszła konieczność prowadzenia wojny z mieszkańcami innych planet, którzy chcieliby zniszczyć Ziemię, spytał: - Co to takiego wojna? - Wzajemne unicestwianie się - odpowiedziałem. - Po co? Nie potrafiłem mu tego wyjaśnić, gdyż takie pojęcia, jak wolność, sprawiedliwość czy byt, były mu absolutnie nieznane. W sterowni nie dostrzegłem nic ciekawego. Po wykonaniu czynności kontrolnych, włączyłem taśmę i wsłuchałem się w dźwięki, których pochodzenia i sensu nie potrafiłem ustalić. Po kilkunastu minutach ustały, lecz wkrótce pojawiły się nowe, nieco odmienne w tonie i natężeniu. Czyżby to była odpowiedź? A jeżeli tak, to dla kogo przeznaczona? Może jakieś nieznane istoty sygnalizują zbliżanie się "Grawitora"? Nie potrafiłem znaleźć wyjaśnienia na nurtujące mnie wątpliwości, zaś komputer ponownie wykazał "zero". Postanowiłem czekać, aż się znowu pojawią. Wtedy włączę się i może w ten sposób uzyskam jakieś rezultaty? Sygnały powtórzyły się o tej samej porze, co poprzednio. Zapisałem je na taśmie i czekałem, kiedy ustaną. Nastąpiło to po godzinie. W kilkanaście minut później usłyszałem odpowiedź. Byłem pewien, że to odpowiedź, gdyż sygnały pochodziły z innego kręgu. Już wcześniej przygotowałem tekst i natychmiast po ich ustaniu, zacząłem wysyłać w Kosmos wiadomości o naszej wyprawie, używając kodu zrozumiałego dla istot rozumnych, zamieszkujących niektóre regiony galaktyki, w skład której wchodził nasz Układ Słoneczny. Miałem nikłą nadzieję, że może mnie zrozumieją. Skończyłem nadawanie. Kilka następnych godzin zajęło mi dokonanie wpisu do księgi pokładowej, sprawdzenie trajektorii lotu, zbadanie próbek j gazów kosmicznych pobranych z zewnątrz, ustalenie stopnia promieniowania, słowem zrobienie tego, co należało do obowiązków każdego dyżurnego. Kiedy więc powróciłem do sterowni i włączyłem taśmę rejestracyjną, ze zdumieniem stwierdziłem, że aparatura odtwarza moje sygnały. Tak, jakby wysyłane przez "Grawitora" fale radiowe, odbiły, się od przeszkody i powróciły z powrotem. Było to zjawisko dziwne i niewytłumaczalne, zwłaszcza że w najbliższym rejonie nie stwierdziłem obecności żadnej planety. I wtedy postanowiłem obudzić Tolmesa. Odszukałem jego numer kontrolny, włączyłem odpowiednie urządzenia zwiększające ciśnienie krwi oraz podwyższające temperaturę ciała i po kilku minutach wydałem dalsze dyspozycje. Zatrzymałem dopływ pożywki, zastępując ją odczynnikiem pobudzającym i niwelującym ociężałość i senność. Za kilkanaście minut Tolmes obudzi się i wtedy powiem mu o co chodzi. Oparłem na rękach głowę i zastanowiłem się nad dziwnym zjawiskiem. Nie ulegało wątpliwości, że Kosmos - mimo bezkresu - jest gęsto zamieszkały przez istoty, nie zawsze przypominające stworzenia żyjące na Ziemi. Przypomniałem sobie wykłady profesorów. Twierdzili, że gdyby jedna gwiazda na milion posiadała planety, to tylko w naszej galaktyce, będącej zbiorowiskiem około stu miliardów gwiazd, mielibyśmy ponad sto tysięcy układów planetarnych, na których mogłyby się rozwijać drogą ewolucji różne formy życia, bardziej lub mniej prymitywne. A przecież w zasięgu ziemskich teleskopów astronomicznych znajduje się kilkaset milionów galaktyk. Wiedzieliśmy o nich niezmiernie mało, opierając się na analogii z wypraw kosmicznych w bliższe regiony, graniczące z Układem Słonecznym oraz badaniach przeprowadzonych na podstawie analizy spektralnej, umożliwiającej o-trzymanie widma określającego właściwości obiektu emitującego promieniowanie lub sygnały radiowe. Czy możliwe, żeby w pobliżu trajektorii naszego lotu, znajdowały się planety zamieszkałe przez istoty stojące na wysokim stopniu cywilizacji? Zdolne do przesyłania silnych sygnałów? - Co się stało? - usłyszałem głos Tolmesa. - Nadszedł mój czas? - Nie, po mnie ma dyżur Stefan, ale natknąłem się na zjawisko, które tylko ty możesz rozwikłać. Dlatego musiałem cię obudzić. - Doskonale zrobiłeś. Już idę, ale muszę się przygotować. - Nie zapomnij o komorze dezynfekcyjnej. - Zrozumiałem, na pewno nie zapomnę - zapewnił. 2jawił się w ciągu kilku minut, zanim jednak powiedziałem mu dokładnie o co chodzi, przeprosił mnie i poszedł do jadalni, gdzie Cyryl przygotował wyśmienity posiłek. - Przez tyle lat nic uczciwego nie miałem w ustach, ale chociaż nie chce mi się w tej chwili jeść, muszę sobie przypomnieć doznania smakowe - roześmiał się. Było to normalne zjawisko po każdym przebudzeniu i pierwsze chwile ludzkie spędzali w jadalni. Dopiero po zjedzeniu mniej lub bardziej obfitego posiłku, zabierali się do pracy. Tak było z Tolmesem. Kiedy wrócił, powiedział: - Teraz mów, o co chodzi. Wytłumaczyłem mu owe zjawisko, przeprowadzone próby ustalenia kierunku napływających fal, odbicie sygnałów "Grawitora". Słuchał cierpliwe, następnie przejrzał taśmy. - Jestem przekonany, że to nadają istoty rozumne - powiedział. - Odniosłem podobne wrażenie. Wydaje mi się, że sygnały przeznaczone są dla sąsiadujących ze sobą cywilizacji, ale dlaczego zostały odbite nasze? Wzruszył ramionami. - Istnieje kilka hipotez, które trzeba będzie sprawdzić. Wprawdzie w bezpośrednim sąsiedztwie statku nie znajduje się żadna planeta, ale może na dalszych istnieje życie o wysokich formach rozwoju. Sygnały są bardzo silne, wyraźnie różniące się między sobą poszczególnymi elementami. Wobec tego przypuszczenia, iż jest to zwykła emisja gwiazd wysyłających przypadkowe fale wytworzone eksplozywnym charakterem zachodzących w nich zjawisk, nie może wchodzić w rachubę. W takim wypadku, fale byłyby jednakowe, o niezmiennym natężeniu, rosnącym lub malejącym w zależności od zmiany odległości emitującego obiektu. W naszym przypadku mamy do czynienia ze zjawiskiem nagłym, spotkanym w określonym rejonie Wszechświata, o ustalonym czasie, przy czym są to sygnały różne, wskazujące wyraźnie na to, że każdy ich element oznacza co innego. Po prostu radiokomunikacja, nie można bowiem ich przyrównać --tu zastanowił się przez moment - do sygnałów radiowych wysyłanych na przykład przez galaktykę Seyferta, charakteryzujące się chaotycznym ruchem gorącego gazu o szybkościach rzędu kilku tysięcy kilometrów na sekundę. Te sygnały wysyłały istoty myślące i wydaje mi się, że naszym najpilniejszym zadaniem powinno być zidentyfikowanie ich źródła. - To wcale nie takie łatwe - bąknąłem pod nosem. - Naturalnie, że nie, lecz z lokalizacją nie powinno być żadnych kłopotów. To prosta sprawa - powiedział Tolmes. - Dla ciebie tak, ale nie dla mnie.... - Mój drogi, jeśli można dokładnie zlokalizować położenie statku we Wszechświecie, to ustalenie, jakie ciała znajdują się w pobliżu, nie powinno przedstawiać dla astronawigatora większych trudności. - Sądzisz, że nie potrafię tego zrobić? - spytałem. - Ależ skąd. Wydaje mi się jednak, że za bardzo komplikowałeś obliczenia. - No dobrze - zgodziłem się z tym argumentem - a odczytanie? - To zupełnie inna sprawa. Jeśli komputer nie potrafi tego rozwikłać, zajmiemy się analizą każdego elementu. Zaczniemy od zaraz. Trzeba utrwalić przekazywane sygnały i porównać je z poprzednimi. Muszą istnieć duże, chociaż trudne do ustalenia różnice. - Czym wytłumaczysz zarejestrowanie naszych fal? - O tym również myślałem i wydaje mi się, że istnieje tylko jedna możliwa odpowiedź. Ci, którzy nadają sygnały, przejęli nasze, a nie mogąc ich rozszyfrować, odesłali z powrotem. Może nie chcą nawiązać z nami kontaktu? A może uważają, że "Grawitor" jest bolidem wędrującym w przestrzeni kosmicznej i wysyła własne sygnały radiowe? Mógł też zaistnieć przypadek, że nasz statek został przekształcony w stację przekaźnikową. Jeśli bowiem znalazł się przypadkowo w tym rejonie, a tak mogą przecież sądzić, to dlaczego nie można go wykorzystać dla celów łączności? Sądzę - dodał po chwili zastanowienia się - że oni tak właśnie rozumują. Wywody radioastronomiczne Tolmesa były dla mnie za mądre i tak zawiłe, że postanowiłem nieco wypocząć. Kiedy wróciłem, zastałem go nad dużą mapą Wszechświata, na której nanosił pozycję statku. - Popatrz, znajdujemy się w rejonie oddziaływania gwiazdy pierwszej wielkości, wokół której znajduje się wiele planet. Jesteśmy w środku tego zgrupowania, bardzo rozległego. Poszczególne ciała dzielą od siebie odległości rzędu dziesiątek, a nawet setek lat świetlnych, ale nie ulega wątpliwości – że istnieje na nich wysoko zorganizowane życie biologiczne. - Jaki stąd wniosek? - spytałem. Wzruszył ramionami. - Jak_na razie, to żaden. Po prostu nie ma się nad czym zastanawiać, tylko próbować rozszyfrować sygnały i wysyłać swoje. Jeśli nie przyniesie to żadnych efektów, to i tak nie ma zmartwienia. Ostatecznie do tych gwiazd prawie tak daleko, jak do Kasjopei. - Zdążyłem się zorientować. Różnice w Jatach świetlnych są olbrzymie. Syriusz krążący w gwiazdozbiorze Psa Wielkiego odległy jest od Ziemi o 8,7 lat świetlnych, ale znajdująca się w tej samej konstelacji Adhara, aż o 600 lat. Więc co tu mówić o odległościach? Byłem już zmęczony i mówiąc szczerze, kilkanaście dni, jakie mi pozostały do momentu wejścia pod kopułę, z przyjemnością bym skrócił. Kiedy o tym myślałem leżąc w kabinie, ujrzałem w świadomości obraz Katarzyny. No tak, niedługo się położę i będę spał przez trzydzieści ziemskich lat. Po upływie tego okresu wszyscy zostaną obudzeni. Ona również. Znów zaczną się niedomówienia, ukradkowe spojrzenia, nieufność. A może uśmiercić Franka? Wystarczy wstrzymać dopływ tlenu. Tylko, jeśli się nawet nikt nie domyśli, że zrobiłem to celowo, będą mieli pretensje, że nie zareagowałem na awarię aparatury dozującej i wstrzymałem akcję robotów pilnujących urządzeń śpiących towarzyszy. Zresztą takie rozwiązanie było nie do przyjęcia. Można o tym myśleć, ale nigdy realizować. Właściwie, to nawet nie powinno się myśleć o uśmierceniu innego człowieka. Więc co robić? Odejścia Katarzyny sobie nie wyobrażałem, jej utrata była nie do pomyślenia. Z kolei przebywanie z nią i życie w stanie ciągłego zdenerwowania i podejrzeń również mi nie odpowiadało. Jedynym wyjściem było unicestwienie własnego życia. Do tego, chociaż należało ono do całej naszej małej społeczności, miałem jakie takie prawo. Rozmyślania przerwał głos Tolmesa: Przyjdź do mnie, coś znalazłem. Ubrałem się i w kilka minut później byłem już w sterowni. - Rozszyfrowałeś sygnały? - spytałem - Nie, ale zlokalizowałem ich źródło. Wyobraź sobie, że w odległości około miliarda kilometrów znajduje się sztuczny satelita. Z niego pochodzą sygnały. - Więc dlaczego wcześniej tego nie odkryłem? - zdziwiłem się. - Jest to bardzo mały obiekt, a ty szukałeś planety. Tak mały, że trudno go uchwycić i dopiero żmudne poszukiwania pozwoliły na jego zlokalizowanie. Myślę, że to rodzaj stacji przekaźnikowej, przyjmującej, wzmacniającej i transferującej sygnały nieznanej cywilizacji. - A jeżeli to bolid? - Niemożliwe. Widmo wykazuje, że stacja wykonana jest z metalu. Ponadto posiada kształt idealnego wrzeciona, co wskazuje na jej sztuczne pochodzenie. - To stosunkowo blisko, może by zmienić kurs i zapoznać się z tym obiektem - zaproponowałem. Tolmes zastanowił się. - Nie można. Musimy ściśle trzymać się trasy. Ten rejon Wszechświata nie znajduje się w kręgu naszego zainteresowania. Zresztą, obecnie poruszamy się z trzecią szybkością kosmiczną i przebywamy około półtora miliona kilometrów na dobę, tak że na dotarcie do tej stacji stracilibyśmy w przybliżeniu dwa ziemskie lata. — Szybkość można nieco zwiększyć. — Owszem, lecz nie widzę takiej potrzeby. — Ja to sobie dokładnie obliczę - powiedziałem. — I będziesz starał się przekonać mnie o konieczności obudzenia ludzi, przeprowadzenia narady i zboczenia z trasy, prawda? - uśmiechnął się Tolmes. — Nie. Jeśli nie warto... Miałem co innego na myśli. W tym momencie, kiedy Tolmes określił odległość do tajemniczej stacji, postanowiłem polecieć sam. Rakiety zwiadowcze znajdujące się na pokładzie "Grawitora" były wyposażone w zapasy żywności, umożliwiające przeżycie w przestrzeni kosmicznej około roku. To za mało, ale jeżeli zwiększę moc silników i osiągnę szybkość dwukrotnie większą od dotychczasowej, a można to zrobić wyposażając rakietkę w odpowiednio większy zapas stałego paliwa, skrócę czas lotu mniej więcej o połowę. Wtedy dotrę na miejsce, zobaczę co tam jest, przekażę dokładne informacje, a sam - jeśli nie napotkam na żadnych mieszkańców Kosmosu i nie nawiążę z nimi kontaktu - zginę. Będzie to więc nie samobójstwo, ale - przynajmniej w moim przekonaniu - dobrowolna ofiara dla dobra nauki. Osiągnę przy tym dodatkowy cel, a mianowicie, uwolnię Katarzynę od siebie. Może mój sposób rozumowania jest błędny i z gruntu fałszywy, ale nigdy nie dopuszczę do współzawodnictwa w zakresie miłości. Niech zostanie beze mnie, jeśli nie potrafi uwolnić się od Franka. Przemyślałem całą sprawę wielokrotnie i zdecydowałem się na realizację tych zamierzeń. Na kilka dni przed obudzeniem Stefana, który miał mnie zastąpić, zwróciłem się do Tolmesa. - Właściwie jest nas dwóch i nie bardzo mamy co robić. Wobec tego ty zajmij się swoją radioastronomią a ja, po wykonaniu codziennych czynności, połażę po statku, dokonam przeglądu rakiet badawczych, sprawdzę silniki... Tolmes zdziwił się: - Też masz niecodzienne zachcianki. - To mi nie zajmie zbyt wiele czasu, przynajmniej nie będę się nudził - tłumaczyłem. - Jak chcesz... Tym sposobem, zupełnie spokojnie, przygotowywałem rakietkę typu JON-78 do długiego lotu. Sprawdziłem i uzupełniłem zapasy żywności, zmagazynowałem maksymalny zapas paliwa, zbadałem wszystkie przyrządy. Nikt mi nie przeszkadzał, część prac wykonywały roboty. Tolmes nie interesował się tym, co robię. Wreszcie pewnego dnia poszedłem do laboratorium, wyjąłem kryształ i zacząłem utrwalać informację o moich zamierzeniach, wyłuszczając dokładnie przyczyny mego postępowania. Wyjaśniłem, że podjąłem zamiar osobistego zbadania nieznanej stacji przekaźnikowej, a wiedząc, że nikt mi na to nie pozwoli, muszę sam podjąć decyzję i zaryzykować. Od tej chwili ostatnie godziny na "Grawitorze" przebiegały jak we śnie. Wykonywałem wszystkie niezbędne czynności, pomagałem Tolmesowi w bezskutecznym odczytywaniu sygnałów, powtarzających się zawsze o tej samej porze. Ostatniego dnia poszedłem do niego i powiedziałem: - Odczuwałem potrzebę włóczenia się po wszystkich zakamarkach statku. Nie dziw się temu, po prostu muszę się rozruszać. - Łaź sobie ile chcesz i tak niedługo pójdziesz spać. To była moja ostatnia rozmowa z dowódcą, tak mi się przynajmniej wydawało. Kiedy wypoczywał, poszedłem do hali rakiet. Otworzyłem właz do JON- 78, wszedłem do środka. Nagle zobaczyłem Katarzynę. Siedziała na miejscu pilota i dziwnie na mnie spoglądała. Byłem zaskoczony. Skąd się tu wzięła? Kiedy wstała? Jak to możliwe? - Skąd?... - Chciałem zapytać, ale powstrzymała mnie jednym gestem ręki. - Nic nie mów. Przeczytałam twój list i powiem ci tylko jedno: nie masz racji. Wyjaśnię ci wszystko, jak pójdziemy do kabiny. - Teraz - powiedziałem zdecydowanie. - Dobrze. Gdybyś znał mentalność i życie Franka, inaczej spoglądałbyś na moją do niego sympatię. Tylko sympatię, gdyż jest to, wbrew pozorom, człowiek słaby, którego należy podtrzymać. Nikt tego nie potrafił robić, mnie się jednak udało. A ty uczyniłeś z tego tragedię. Twoja nieuzasadniona zazdrość powodowała narastanie napięcia między nami, stan zdenerwowania, niechęci. Swój list pisałam właśnie w takiej chwili. Zrozum, że kocham tylko ciebie i nie chcę nikogo innego. A teraz chodź. Zastanowiłem się. Jeśli istotnie ma rację, to mój krok należy uznać za szaleństwo. Na pewno tak jest, w przeciwnym bowiem wypadku, nawet wiedząc w jakiś sposób o mojej decyzji, nie znalazłaby się tutaj. Tylko, skąd wiedziała? Tajemnica rozwikłała się jeszcze tego samego dnia. Po prostu Tolmes kiedyś mnie potrzebował, a nie znajdując w kabinie, włączał kolejno wideofony i zauważył moje przygotowania. Odtąd pilnie mnie obserwował. Wydał też polecenie kilku robotom, które informowały go o każdm moim kroku. Kiedy napisałem list do Katarzyny, przeczytał go korzystając z mojej nieobecności w kabinie, a później ją obudził. W taki oto sposób spotkaliśmy się w rakiecie. Przez jakiś czas było mi po prostu głupio. Przekonałem się jednak, że nie wolno łamać ludzkich praw miłości i przywiązania, lekceważyć spraw bliźnich, przechodzić obok nich obojętnie. Nie wolno poddawać się nieuzasadnionej zazdrości, bowiem od niej, tak niewiele dzieli nas od rzeczywistej tragedii. Swoją drogą wszystko skończyło się dobrze, ale do Franka odnosiłem się nadal z rezerwą. Chociaż z czasem Katarzyna przestała interesować się jego kłopotami i uznałem, że tak będzie lepiej. I chyba postąpiłem właściwie. W MATNI Spławik drgnął. Tak delikatnie położył się na wodzie, że na szklanej tafli jeziora nie powstała nawet zmarszczka. Czyżby teraz? Długie wyczekiwanie zaczęło mnie denerwować. Od świtu upłynęło kilka godzin, lecz nie mogłem pochwalić się ani jedną rybą. Żeby chociaż mały kleń albo płotka, a tu nic. Żadna przynęta nie przyciągała wodnych stworzeń. Po prostu nie brały. I nagle to drgnięcie. Sprężyłem się w sobie, czekałem aż spławik pójdzie do dna i wtedy wyciągnę. To chyba leszcz, one mają zwyczaj brania przynęty od spodu. Delikatnie smakują, a później łapią i ciągną w głębinę. Spławik znów drgnął, przybrał położenie pionowe i poszedł do dna. Odczekałem moment i szarpnąłem. Wyczułem silny opór. Tym lepiej - pomyślałem - widocznie jakaś duża sztuka, pobawimy się. Wędka zaczęła się wyginać więc popuściłem trochę żyłki. Niech się pomęczy! Wreszcie wsadziłem wędzisko między nogi, ująłem silnie kij lewą ręką, a prawą zacząłem kręcić. Znów się wygięła, lecz po chwili zaczęła prostować, a nawijana żyłka coraz bardziej zbliżała mnie do długo oczekiwanego łupu. Wyszedł już nawet spławik, kiedy nagłe szarpnięcie wyrwało mi kij z ręki. Zakląłem brzydko i głośno, puściłem kołowrotek i zdążyłem załapać wędzisko. Zawziąłem się i rozpocząłem wszystko od początku, ale już ostrożniej. Znowu spławik pokazał się nad wodą. Silne szarpnięcie. Zacisnąłem zęby. - Silna sztuka, ale będę cię miał - mruknąłem pod nosem. - Tym razem nie pozwolę ci uciec. - Kolejne szarpnięcie, silniejsze od poprzednich... Otworzyłem oczy. Nade mną stał Bert. Skąd się tu wziął? Racja. Przecież nie łowię ryb w jeziorze, tylko kieruję wyprawą kosmiczną, a wędkę miałem ostatni raz w ręku chyba ze czterdzieści lat temu. Ziemskich lat. A więc to był sen. Jaki piękny. Może w przyszłości uda się skonstruować statek międzygalaktyczny, w którym byłoby prawdziwe jezioro z prawdziwymi rybami? Otworzyłem oczy. Na twarzy Berta ujrzałem zaniepokojenie. — Co się stało? — Nie wiem. W niezrozumiały sposób wzrasta szybkość. Nie wiadomo czemu to przypisać, więc Siergiej kazał cię obudzić. — Już idę. Poczekaj, włożę kombinezon. W kilka minut później byłem w sali nawigacyjnej. Rzuciłem okiem na ekran, lecz nie zauważyłem nic szczególnego. Takie same, jak zwykle, punkciki odległych gwiazd otoczonych mgławicami. Było ich tysiące. Migotały może bardziej intensywnie niż widziane z Ziemi. Przed ekranem, za pulpitem sterowniczym siedział Siergiej. - Jakie masz przyspieszenie? Czy to prawda? - spytałem. Skinął głową. - Na razie tego nie odczuwamy, ale pęd wzrasta. Jeśli tak dalej pójdzie, trzeba będzie zwiększyć grawitację i przystosować ją do aktualnej szybkości. Nie wiem czemu to przypisać. - Może zbliżamy się do jakiejś niewidocznej i ciemnej planety o niezwykłej sile przyciągania? - wtrącił Ralf. - Byłoby ją widać - odpowiedział Siergiej. Znów spojrzałem na ekran, lecz nie zauważyłem zmian. - Próbowałeś dezintegrator? — Tak, ale nic z tego. Droga pusta. Nie było żadnej eksplozji ani odbicia. Promienie poszły w siną dal i gdzieś w pustce Kosmosu stracą swoją moc. — Cudów nie ma - powiedziałem. – Może silniki? - Silniki w porządku. Nie budziłbym cię, gdybym nie sprawdził wszystkich możliwości - powiedział ze złością, niezadowolony z dociekliwych pytań. - Muszę wiedzieć i upewnić się. Wierzę ci, lecz pytam dla świętego spokoju. - No już dobrze. Sam się denerwuję. Silniki w porządku, na trasie nic nowego, wszędzie pustka i nagle przyspieszenie. Zastanowiłem się. Znajdowaliśmy się w stosunkowo rzadko zagęszczonym rejonie Wszechświata i wchodziliśmy w granice gwiazdozbioru Kasjopei. W czasie długiej wędrówki mieliśmy sporo przygód, spotykaliśmy się z różnymi zjawiskami. Kosmos nie jest martwą pustką, chociaż jeden świat od drugiego dzieli wiele parseków przestrzeni międzygwiezdnej. Załogi rakiet zwiadowczych, penetrujących napotykane ciała niebieskie, odkrywały na nich różne formy życia, ale na rozwiniętą cywilizację natknęliśmy się tylko raz, na "Wulkanie", jednak nie nawiązaliśmy osobistego kontaktu. Lot przebiegał spokojnie, bez większych niespodzianek. Straciliśmy kilku ludzi na czarnej planecie, ale cóż, każda praca wymaga ofiar, a nasza była szczególnie niebezpieczna zwłaszcza wówczas, kiedy ekipa badawcza lądowała na nieznanej planecie i spotykała się ze zjawiskami, których nie mogliśmy wcześniej przewidzieć. Nawet najlepiej zaprogramowane przyrządy nie mogły rozwiązać nurtujących nas czasami problemów. Tak, tak, Kosmos był wrogi, niełatwo ujawniał swoje tajemnice, wymagał ofiar. A teraz przyspieszenie. - To musi być przyciąganie - przerwał milczenie Siergiej. - Wyjaśnij jego przyczynę - odezwał się Bert. - Jeszcze jej nie znam, lecz zaraz będę wiedział. - Jestem przekonany, że schodzimy z trasy - powiedział. - Spójrzcie, jak pomału przesuwają się te świetliki. Rzeczywiście. Statek schodził z kursu. Patrząc na kraniec ekranu można było dostrzec, że odległe, leżące na jego skraju gwiazdy znikają, a po przeciwległej stronie zaczynają wysuwać się nowe. Potwierdziły to inne przyrządy pokładowe ujawniające odchylenia od zaprogramowanej trasy. - Trzeba mieć pewność, przyrządy mogą się mylić - powiedziałem i wydałem rozkaz zatrzymania silników strumieniowych, włączając jednocześnie awaryjną aparaturę grawitacyjną. Pęd zmalał. Statek poruszał się teraz gnany siłą bezwładu. Przekształcił się w duży asteroid a ściślej, w małą planetkę zamieszkałą przez kilkaset osób. Pędził, coraz bardziej skręcając w lewo. I wówczas spoza lewego brzegu ekranu wyłoniła się bardziej świecąca od innych gwiazda. Gwiazdolot sterował na nią. Wkrótce jasny punkt znalazł się na środku ekranu i tam pozostał. A więc to ona zakłóciła normalny bieg, przyspieszyła tempo, ściągnęła statek w swoją stronę. Co za niezwykła siła przyciągania. - To nie może długo potrwać - odezwał się Siergiej. - Musisz włączyć silniki hamujące, inaczej z każdą godziną siła przyciągania będzie wzrastać i nie oderwiemy się od tej cholernej gwiazdy. Jestem ciekaw, jak daleko zeszliśmy z kursu. Połączyłem się z Nedem. — Przyjdź natychmiast do sterowni. — Co się stało? - spytał. - Dlaczego nie pracują silniki? — Dowiesz się na miejscu. Tylko nikomu ani słowa. Przyszedł po kilku minutach. - Statek zszedł z kursu, musisz obliczyć, jak przedstawia się odchylenie. Oblicz również szybkość. Postaraj się zrobić to zaraz. I nikomu ani słowa - powtórzyłem. — Za kogo mnie masz? Rozkaz dowódcy, rzecz święta i nie mam zamiaru go łamać. Co się stało? — Widzisz tę gwiazdę? - wskazałem ruchem głowy na ekran. — Tę jasną? Widzę. Przed kilkoma godzinami nie było jej w tym miejscu. — Teraz jest. W pewnym momencie statek zaczął przyspieszać i zbaczać z kursu. Ta gwiazda ma niezwykłą siłę przyciągania i żeby się z tego wyrwać, muszę mieć dokładne obliczenia. Teraz idź. — Jestem ciekaw, czy uda nam się oderwać - powiedział Bert. - Musi się udać. W przeciwnym wypadku rozbijemy się o jej powierzchnię albo usmażymy – dodał Siergiej. Rozległ się sygnał łączności, a na małym ekranie znajdującym się nad pulpitem ukazała się twarz Neda. - Mam obliczenia. Statek zboczył z kursu o 40 stopni. To dużo. Szybkość wynosi około tysiąca kilometrów na sekundę, lecz zwiększa się i wkrótce przekroczy trzecią prędkość kosmiczną. — Dobrze. Oblicz, jak daleko mamy do tej cholernej gwiazdy. — Już obliczyłem. Jeżeli statek wkroczy w czwartą prędkość kosmiczną i jego pęd będzie wzrastał, dotrzemy na miejsce za trzy ziemskie lata, bowiem odległość wynosi około 10 miliardów kilometrów. To mała gwiazda, ale widmo wykazało, że bardzo gorąca. Takie małe słońce. - Dziękuję. Wpadnij tutaj, musimy coś zrobić, a im więcej głów, tym lepiej. Właśnie. Trzeba coś zrobić, tylko co i jak. Zdawałem sobie sprawę z tego, że trzy lata to bardzo mało, chociaż dla nie znających Kosmosu - dużo. Dotychczas czas się nie liczył, teraz drogi był każdy dzień, bowiem zbliżenie do gwiazdy zwiększało siłę przyciągania statku i nadejdzie taki moment, w którym nie pomogą żadne silniki. Po prostu spalimy się albo wyparujemy jak gotująca się woda, zanim dotrzemy do tego paleniska. Wszedł Ned. - Jest tylko jedno wyjście - zaproponował. - Zwiększyć moc silników w taki sposób, żeby można przekroczyć czwartą prędkość kosmiczną. - To chyba niemożliwe - odpowiedziałem. - Czy wyobrażasz sobie, co tu się będzie działo? Statek został skonstruowany w taki sposób, że jego szybkość eksploatacyjna waha się pomiędzy trzecią a czwartą szybkością, a wszystkie urządzenia, w tym sztuczna grawitacja, mogą normalnie pracować przy pędzie rzędu czterech - pięciu tysięcy kilometrów na sekundę. Tylko na bardzo krótki okres czasu możemy zwiększyć siłę ciągu do czwartej szybkości. Powtarzam, na bardzo krótki, najwyżej kilkugodzinny okres i to w taki sposób, aby w żadnym wypadku nie przekroczyć tych siedmiu tysięcy ośmiuset kilometrów na sekundę. W przeciwnym razie wszystko zacznie tu się rozlatywać, a grawitację wezmą diabli. - Mam swoją koncepcję - powiedział Ned - i dokładnie to sobie przenyślałem. Niedawno przeglądałem, ot tak, z nudów, dokumentację gwiazdolotu. Interesowały mnie silniki. Doszedłem do wniosku, że po dokonaniu małych przeróbek w urządzeniach dysz wylotowych i zastąpieniu skrzydełek sterujących jeszcze bardziej uodpornionych na żar grafitem, można zwiększyć szybkość statku i przekroczyć nawet bardzo wydatnie, czwartą prędkość. Znaleźliśmy się w przymusowej sytuacji i musimy to wykonać możliwie jak najszybciej, bowiem z każdym dniem wzrasta siła przyciągania gwiazdy i nie można dopuścić, żeby osiągnęła lub przekroczyła możliwości naszego pędu. Musimy się z tego wyrwać, a bez zwiększenia mocy będzie to niemożliwe. Zaś zwiększyć moc, znaczy zatrzymać na jakiś czas silniki i wyłączyć stos. - Zatrzymanie silników spowoduje wyłączenie grawitacji - wtrącił Siergiej. - Awaryjne urządzenia pola mogą działać bardzo krótko. - Naturalnie, dlatego w nasz plan musimy wtajemniczyć całą załogę - powiedział Ned. - To mnóstwo ludzi o różnych charakterach. Mogą zajść komplikacje - wtrąciłem. - Należy się ich spodziewać, ale nie mamy innego wyjścia - mówiąc to, Siergiej z zakłopotaniem podrapał się po głowie. Zastanowiłem się i włączyłem video. Chciałem wezwać naczelnego lekarza, lecz nie było go ani w szpitalu, ani w kabinie. Nie wiedziałem gdzie go szukać, więc włączyłem się na wszystkie pomieszczenia. - Dowódca do naczelnego lekarza. Dowódca do naczelnego lekarza. Jesteś mi potrzebny, przyjdź do hali nawigacyjnej. - Ktoś chory? - spytał Walter, którego ujrzałem na ekranie. - Nikt nie jest chory, tylko jesteś potrzebny. Mamy do rozwiązania drobny problem i potrzebna jest twoja rada. Nie pomoc - dodałem, żeby nie wzbudzać podejrzeń - lecz rada. - Jestem na brydżu i kończymy właśnie robra. Jeszcze najwyżej dziesięć minut. Jeżeli nic pilnego, to pozwolisz skończyć, dobrze? - spytał. - Kończ - zgodziłem się. - Okey. Wyłączyłem się. - Mogłeś go natychmiast wezwać – zwrócił uwagę Ned. — Nie chciałem. Ludzie mogliby sobie pomyśleć licho wie co, a na razie nie warto nikogo niepokoić. — Słusznie - zaaprobował Siergiej. Po kilku minutach przyszedł Walter. Wytłumaczyliśmy mu całą historię i wysunięte propozycje. Długo się zastanawiał. - Możliwe, ale czy wasze zamierzenia są realne. Trzeba to przemyśleć i dokładnie wyliczyć. A widząc moje żachnięcie, szybko dodał: - Do diabła, przecież ja również chcę żyć i nie mam zamiaru zmienić się w dobrze wysmażony befsztyk. - Dlatego pomyśl nie o tym, czy się uda, ale w jaki sposób wpłynąć na załogę, wśród której może wybuchnąć panika, kiedy dowie się o niebezpieczeństwie - powiedziałem ze złością. - Jeśli się uda, mamy sprawę załatwioną, jeśli zaś nie, to i tak nic nam nie pomoże. - Niczym nie ryzykujemy - wtrącił Bert. - Może masz rację - zgodził się Walter. - Wobec tego zwołuj zebranie całej załogi, a ja i Bert będziemy obserwowali słuchaczy. - Po co? - spytałem. - Twoja niewiedza o ludzkiej psychice bywa zaskakująca - Walter uśmiechnął się. - Po prostu muszę wiedzieć, kogo uśpić na pewien czas. Jeśli zauważę jakiekolwiek oznaki paniki lub większego przerażenia - a boimy się wszyscy - to lepiej takiego faceta wcześniej wprowadzić w stan nieświadomości niż czekać, aż zacznie rozrabiać. — Lekarze są bez serca. - Bert muskał palcem koło nosa, jakby tam szukał rozwiązania. – Jeżeli u mnie dostrzeżesz panikę, to też uśpisz? — Ciebie nie. Dostaniesz po pysku i na tym się skończy. Czy możesz sobie wyobrazić, żeby statek został bez drugiego zastępcy? Tak, jak tu jesteśmy, musimy czuwać nad bezpieczeństwem lotu i przebiegiem prac. - Dobierzemy sobie większy zespół – dodałem - żeby działać w jakiś rozsądny i niezbyt wyczerpujący sposób. Musimy mieć specjalistów od wszystkiego, zwłaszcza silnikowców. - Jestem przekonany - powiedział Bert – że jeśli zatrzymamy silniki i zabierzemy się do roboty, to przez kilkadziesiąt godzin nikt nie zmruży oka. - Wiem o tym, a teraz wystarczy gadania, co? - przerwałem dyskusję. - Wystarczy - zgodził się Bert. - Zwołaj zebranie załogi. I tak się stało, lecz od tego momentu zaczęły się jeszcze większe kłopoty. Kiedy zakomunikowałem, że statek dostał się w sferę przyciągania bliskiej gwiazdy - jak wspomniałem, trzy lata czasu to okres niewielki - ujrzałem w oczach wielu osób zdziwienie, przeradzające się w strach. Usiłowałem wyjaśnić, że musimy zatrzymać silniki, aby przystąpić do zwiększenia ich mocy i w związku z tym na pewien czas wyłączymy grawitację. Wymaga to spokoju i opanowania, wobec czego, w ustalonym momencie, ci wszyscy, którzy nie będą brali bezpośredniego udziału w pracach, muszą pozostać w swoich kabinach przywiązani do tapczanów tak długo, jak będzie tego wymagała potrzeba. W magazynach mamy dostateczną ilość specjalnych butów umożliwiających poruszanie się w stanie nieważkości. Przygotujemy odpowiednią ilość pożywienia w tubach, gdyż korzystanie z normalnych posiłków będzie niemożliwe. Zupa będzie wylatywała z talerzy i fruwała pod sufitem - usiłowałem żartować. - Tylko wybrani specjaliści mogą poruszać się po całym statku i żeby odróżnić ich od pozostałych członków załogi, będą mieli na piersiach czerwone tabliczki. Inni, nawet w koniecznych wypadkach, nie mogą przekraczać tych pięter, na których mieszkają. To wszystko. Są pytania? Liczyłem, że pytań będzie sporo, ale nie przypuszczałem, że tak wiele. — Czy dasz gwarancję, że zwiększycie ciąg silników w taki sposób, żeby wyrwać się przyciąganiu? - spytał ktoś z załogi. — Nie - odpowiedziałem. - Takiej gwarancji nikt wam nie da. Możemy tylko próbować. Natychmiast pożałowałem tych słów. — Chcecie nas zabić! - ktoś krzyknął rozpaczliwie. — Tak, zabić! Zamierzacie zamknąć nas w kabinach, żeby wykończyć! - Nie wierzę w siłę przyciągania gwiazdy! Bzdura. Chcecie wprowadzić jakieś swoje zwyczaje, niezrozumiałe dla innych... I tak dalej, i tak dalej. Chciałem uspokoić zebranych, lecz to nie udawało mi się... Widziałem wśród nich wielu spokojnych, opanowanych ludzi - stanowili mniejszość. Inni stali, wrzeszczeli, machali rękoma lub milczeli, kryjąc się po kątach. A więc tak wygląda panika pomyślałem - a sądziłem, że kogo jak kogo, ale kosmitów nie powinna ogarniać tego rodzaju psychoza. - Spokój - krzyknąłem. Nikt nie słuchał. Zauważyłem, że Walter wyszedł. Lecz kiedy chciałem wysunąć się za nim z sali, tłum zatrzymał mnie i nie wypuścił. - Gadaj, co chcecie z nami zrobić. - Ktoś złapał mnie za klapę kombinezonu i mocno trzymał. - Gadaj, nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie wyjaśnisz. Byłem bezbronny. Nigdy nie znajdowałem się w podobnej sytuacji. Wiedziałem, że w tym tłumie ponad stu osób są rozsądni ludzie, ale w tej chwili nikt nie mógł mi pomóc. Niektórzy spośród nich usiłowali coś tłumaczyć, przekonywać, lecz bez skutku. - Uwaga! Uwaga! Mówi naczelny lekarz. Z głośników rozległ się znajomy głos Waltera. - Uwaga. Proszę o ciszę. Tłum trochę ucichł. Znajdowałem się w jego centrum i z zainteresowaniem czekałem, co powie Walter, bo że będzie to coś zaskakującego, przeczuwałem. - Uwaga. Dowódca chciał przedstawić sprawę jasno i prawdziwie, ale opanowała was panika. Nie padło ani jedno słowo zmierzające do rozsądnego poszukiwania wyjścia z tej sytuacji. O sile przycią gania gwiazdy wiemy od kilkunastu godzin i zjawis ko było dla nas tak samo zaskakujące, jak i dla was. Dokonaliśmy obliczeń i stwierdziliśmy, że istnieją szansę wyrwania się z tego kręgu pod warunkiem przyspieszenia ciągu silników. Takie możliwości istnieją, chociaż w przypadku osiągnięcia ciągu silniejszego od czwartej szybkości kosmicznej, trzeba będzie wyłączyć sztuczną grawitację, gdyż groziłoby jej poważne uszkodzenie lub całkowite zniszczenie. Potrwałoby to zaledwie kilka dni i ten okres można wytrzymać. Wy tego nie chcecie zrozumieć, nie zdajecie sobie sprawy z faktu, że wyprawa znalazła się w trudnej sytuacji, w której liczy się każdy rozsądny głos i człowiek. Sądzicie, że histeryzując czegoś dokonacie lub zmienicie plany do wództwa? Oświadczam wam, że nie. - Zamknij się! - krzyknął ktoś z tłumu. - Rąbnąć czymś po głośnikach!... - Na to zawsze macie czas - mówił spokojnie Walter. - Nie chcę nikogo przekonywać, ale wszystkim grozi takie samo niebezpieczeństwo. Nikt nie ma chęci rozbić się o planetą lub spalić się w tyglu,1 każdy chce ratować życie. Lecz wy myślicie tylko o sobie, bez oglądania się na pozostałych, chociaż wiecie, że bez nas nic nie zrobicie. My natomiast musimy myśleć o wszystkich. Dlatego proponuję: ci, którzy chcą nam pomóc, wierzą we własne siły i zdrowy rozsądek, czują się mocni, nie ulegną panice, niech głośno podadzą swoje nazwiska. Chodzi przede wszystkim o astrofizyków, atomistów i mechaników. Kiedy zaczęły padać nazwiska, chciałem ponownie wydostać się z sali, lecz bezskutecznie. - Będziesz siedział z nami tak długo, dopóki ta heca się nie skończy - powiedzieli wprost. - Jestem potrzebny gdzie indziej. - Dadzą sobie radę bez ciebie. Próbowałem tłumaczyć. - Słyszeliście, że silniki można zatrzymać tylko wtedy, gdy znajdziecie się w kabinach. To musi potrwać. Trzeba przygotować żywność, zaprogramować roboty i całą pracę, przygotować odpowiednie materiały, stworzyć skrzydła grafitowe. Pracy jest bardzo dużo, potrwa kilka dni i ktoś musi tym kierować. Naprawdę jestem tam potrzebny. - Będziesz siedział z nami. Znów zaczęły się histeryczne krzyki i ledwie usłyszałem głos Waltera: — Komunikat do dowódcy! Komunikat do dowódcy. Przepraszam, ale inaczej nie mogę postąpić. Muszę sam decydować. Poza mną i Siergiejem, wszyscy znajdują się na sali obrad. — Co zamierzacie zrobić? - spytałem. — Na razie was zamknąłem. Uwaga! Z sali nikt nie wyjdzie. Została szczelnie zamknięta, a wy nie macie narzędzi, przy pomocy których moglibyście rozbić stalowe ściany. Ponadto włączyłem pole siłowe i nikt do drzwi nie podejdzie. Znowu jakieś wrzaski, przekleństwa, piski. - Komunikat do dowódcy! Komunikat do dowódcy! Nie wiem, co dalej robić. Przepraszam, ale muszę cię z nimi zostawić. Innych również. Teraz pójdę się przespać, może mi przyjdzie do głowy jakiś rozsądny pomysł. Zrozumiałem. - Słuchajcie - zwróciłem się do tłumu. – Jeśli mam tu z wami przebywać diabli wiedzą jak długo, to przynajmniej pozwólcie mi wrócić na moje miejsce za pulpitem. Puścili wreszcie. Kiedy podchodziłem do swojego fotela, powiedziałem cicho do Berta: - Przygotuj się na krótkie spanie, innego wyjścia nie ma. Poinformuj po cichu innych i szybko siadaj w fotelu, aby zasypiając, nie zrobić sobie krzywdy przy upadku na podłogę. Usiadłem wygodnie w fotelu. Za mną była tylko ściana i nikt nie widział, jak połączyłem się z Walterem. Siedział z Siergiejem w hali nawigacyjnej i czekał na mój znak. Udałem, że zwracam się do Berta: - Najlepiej nic nie mówić, tylko robić swoje. Nie warto. - Walter zrozumiał. Wiedział, że zorientowałem się w jego planach. Wyłączył wszystkie głośniki i zwrócił się tylko do mnie, a ja zciszyłem głos tak, że nikt nas nie słyszał. Wszyscy byli zaabsorbowani dyskusją pomiędzy sobą i pilnowaniem drzwi do sali w obawie, żeby nikt nie uciekł, chociaż było to niemożliwe. Mój widok za pulpitem, spoza którego wielokrotnie do nich mówiłem, nie robił większego wrażenia. — Jak tylko bractwo zaśnie, to przyjdzie po ciebie Siergiej. Użyję silnego stężenia gazu, po którym będą spali kilkanaście godzin. Siergiej da ci znak, a ty i kilku innych starajcie się nie oddychać przez kilkadziesiąt sekund. Dacie radę? — W porządku - powiedziałem cicho, prawie nie poruszając wargami. - Zaczynaj wtedy, kiedy znów usiądę w tym fotelu. Muszę uprzedzić pozo stałych. - Dobrze. Teraz się wyłączę, żeby nie widzieli, że jesteśmy ze sobą w kontakcie. Podniosłem się i spokojnie podszedłem do Berta. Uśmiechnąłem się, wyjąłem z kieszeni karmelki. - Chcesz jednego? Wyciągnął rękę i lekko pochylił się w moją stronę. — Daj. Dziękuję. — Bierz - powiedziałem głośno. I zaraz bardzo cicho. - Dam ci znać ręką, wtedy nie oddychaj przez pewien czas. Zrozumiałeś? Powiedz kilku innym, na których nam zależy. Mnie za bardzo pilnują. — Smaczne - rzekł głośno. Wstał i powlókł się w inną stronę, ja natomiast kręciłem się jakiś czas po sali, rozmawiałem z przerażonymi ludźmi, usiłując wytłumaczyć bezsens ich postępowania. Udało mi się zebrać wokół siebie grupę najbardziej zdenerwowanych i histeryzujących ludzi. Widziałem, jak Bert gromadzi kilkunastu innych, o których wiedziałem, że nie zawiodą w potrzebie. Wreszcie poszedł w swoją stronę, a jego rozmówcy porozsiadali się wygodnie w pobliżu. Skinął mi głową. Zrozumiałem. Przerwałem rozmowę i machnąłem ręką. - Róbcie, jak uważacie. Ja idę spać. Dzisiaj po dyżurze nie zmrużyłem oka. Jak wam ta histeria przejdzie, możecie mnie obudzić. Spoglądali na mnie niczego nie rozumiejąc. — Kpisz? - spytał któryś. — Może i kpię? - zażartowałem. - Z wami nie można poważnie rozmawiać. W jednej chwili przekształciliście się w stado rozhisteryzowanych dzieciaków. — Przestań obrażać... - Dobrze, dobrze. Dajcie mi spokój. Swojego zdania nie zmienię, a teraz idę na fotel i śpię. A was niech wezmą wszyscy diabli - skończyłem głośno. Usiadłem. Wokoło było pusto. Na sali potworzyły się grupki dyskutantów. Tylko wtajemniczeni porozsiadali się wygodnie, oczekując spokojnie na mój sygnał. Wiedziałem, że gaz trzeba wpuścić do sali dyskretnie. Gdyby dowiedzieli się, że chcemy ich uśpić, kto wie czy nie rozszarpaliby mnie na strzępy. Jednak natura ludzka jest niezbadana i pełna niespodzianek. Na małym ekranie ujrzałem twarz Waltera. Aha - ziewnąłem głośno. I usiadłem jeszcze wygodniej. Walter wyszedł ze sterowni. Naprzeciwko siebie widziałem Siergieja. Uśmiechnął się i mówił cicho: - Ale sobie pośpię. Co za stado bezmyślnych ludzi. I to mają być najlepsi z najlepszych... Nie odpowiedziałem, gdyż naprzeciwko mnie stanęło kilku niezadowolonych. Nie widzieli ekranu. W pewnym momencie Siergiej podniósł rękę do góry. - Liczę od trzech do jednego. Trzy, dwa... Zanim powiedział jeden, machnąłem ręką w stronę Berta. Widziałem, jak nabrał w płuca powietrza. Uczyniłem to również i w kilka sekund później stojące w sali postacie zaczęły walić się na podłogę. W wielu oczach widziałem przerażenie, ale to nie robiło na mnie żadnego wrażenia. Kiedy prawie wszyscy leżeli, wstałem i wolno zacząłem iść w stronę drzwi. Podnieśli się również inni. Chciało mi się śmiać z Romana, bowiem silnie zacisnął usta, a na wszelki wypadek ściskał palcami nos. Musiałem odwrócić głowę, żeby nie parsknąć śmiechem. Z trudem dotarliśmy do drzwi. Załomotałem pięścią. Otworzyły się i kiedy znaleźliśmy się na korytarzu, natychmiast zamknęły. - Jeszcze nie oddychać - krzyknął Walter. - Wchodzić do tej kabiny naprzeciwko. Miał na twarzy maskę. Uderzenie gazu w sali mogło i jego uśpić, więc wolał się zabezpieczyć. Dopiero w sąsiedniej kabinie, wypełnionej gazem neutralizującym, mogliśmy swobodnie odetchnąć. Zaczęliśmy śmiać się z Romana, który już oddychał ustami, ale w dalszym ciągu ściskał nos. Kiedy się zorientował, że jest przedmiotem kpin, zaklął brzydko i roześmiał się. - No, koledzy - powiedziałem. - Teraz szybko do sterowni, a tam zastanowimy się, co dalej robić. Czasu mamy niewiele, a ludzi jeszcze mniej. — Damy sobie radę - zapewniał Bert. – Liczy się nie tylko ilość, lecz przede wszystkim jakość. A wybrałem samych dobrych i spokojnych speców. Znasz ich równie dobrze, jak ja. — Nie chwal, zobaczymy, co potrafimy zrobić - odpowiedziałem. I po chwili znaleźliśmy się w hali nawigacyjnej obok Siergieja. - Działanie gazu potrwa kilkanaście godzin i w tym czasie należy się zastanowić, co z nimi zrobić - zaproponowałem. - Jak się obudzą, to będą nam przeszkadzać. - Trzeba ich albo lepiej uśpić, albo wprowadzić w stan hibernacji - wtrącił Bert. - Innej możliwości nie widzę. — Niedawno wstaliśmy i wkrótce będziemy mieli sporo roboty. Nie można wszystkich uśpić, zresztą nie ma takiej potrzeby - zaoponowałem. — Może i masz rację, ale co robić w takiej sytuacji? Jeśli większość spośród nich zacznie zno wu rozrabiać, to do niczego nie dojdziemy. Bunt jest niebezpieczny, Teraz nie chcieli cię wypuścić, a co będzie później? Zorientują się, że zostali uśpieni gazem i przestaną nam ufać. Będą się obawiali, że chcemy ich wprowadzić w stan hibernacji, żeby uczynić śmierć bezbolesną. Wzruszyłem ramionami. — Trzeba ich trzymać w sali konferencyjnej. Tam przenieść tapczany, dostarczać żywność i niech siedzą razem, dopóki nie skończymy. — To może potrwać kilkanaście dni – zauważył Siergiej. — Trudno, na tak krótki okres nie można ich usypiać. Może znajdą się wśród nich rozsądniejsi, którzy wyrażą zgodę na przyłączenie się do pracy? Chociaż, nie będzie to potrzebne. W takiej grupie jak teraz, przy pomocy robotów, wykonamy wszystko lepiej i szybciej. Przynajmniej nikt nie będzie przeszkadzał i wałęsał się bez celu - zakończyłem dyskusję. Tak postąpiliśmy. Zanim załoga obudziła się, roboty wniosły do sali tapczany, na których ułożyliśmy ludzi. Teraz czekałem na obudzenie się tych braci śpiących, jak to określił Bert, kiedy widział na ekranie leżące i chrapiące postacie. W tym samym czasie Siergiej zatrzymał silniki i rozpoczął odkażanie synchrofazotrona. W laboratoriach maszyny wykonały osłony grafitowe o skomplikowanym kształcie. Pracowały wszystkie komputery, a nasza "wieczna pamięć" - jak czasami nazywaliśmy mózg elektronowy - nieustannie wypluwała z siebie setki i tysiące metrów perforowanych taśm z wyliczeniami. Rozpoczęliśmy pracę, która miała przynieść powodzenie lub klęskę. Wiedziałem, że z pola przyciągania może nas wyrwać siła większa od dotychczasowej mocy silników. Jeżeli uda się ją zwiększyć, wszystko będzie w porządku, jeśli nie... - Wiesz, Siergiej, o czym myślę? - odezwałem się do przyjaciela. - Jeżeli nie uda się, trzeba będzie uśpić całą załogę, a ja skieruję statek w samo piekło. Po co wszyscy mamy cierpieć i smażyć się w tym gorącu całymi tygodniami, kiedy śmierć można uczynić bardziej przyjemną, bezbolesną? Popatrzył na mnie uważnie. - Sądzisz, że się zgodzę na takie rozwiązanie? Nic z tego. Jeśli zdecydujemy się na sen, to albo wszyscy, albo ja pozostanę z tobą. Można też znaleźć inne rozwiązanie zniszczyć statek przed wejściem w strefę ognia. - Też możliwe i realne. Wiesz, co jest dla mnie najbardziej tragiczne? Że zdajemy sobie sprawę z powagi sytuacji i musimy przewidywać nie tylko wyjście z impasu, ale i własną śmierć. Nigdy nie myślałem o niej tak często, jak obecnie. W ciągu następnych dni nie zdarzyło się nic ciekawego. Ludzie zamknięci w sali konferencyjnej zachowywali się spokojnie, chociaż zdarzały się wypadki szału. Wówczas wprowadzaliśmy do akcji roboty, które zabierały chorych. W szpitalu dostawali zastrzyk i zasypiali na kilka dni. Nie były to groźne wypadki. Po prostu przejściowy szał, spowodowany straszliwym strachem, który minie, jeżeli wszystko się uda. Przy okazji tych wypadków przekonałem się, jak skomplikowaną jest natura ludzka w chwilach szczególnego niebezpieczeństwa. Wydawało się, że cała ekipa, to zespół ludzi wybranych spośród całej ludzkości, najlepszych, twardych, zdecydowanych, którzy nie zawiodą. W chwilach próby okazało się, że bywa inaczej. Przyszło mi wówczas na myśl, że trzeba będzie dokonać ścisłej selekcji załogi. Taki Siergiej, Walter, Bert, Ned czy Roman. Gdyby przynajmniej część była do nich podobna. Niestety, tylko jednostki potrafiły zachować spokój. Pracowali bez przerwy i Walter musiał zaganiać ich na kilkugodzinny odpoczynek. Wrzeszczeli, nie zgadzali się, ale wyczerpani do ostatka dawali za wygraną i pozwalali zaprowadzać do kabin, w których natychmiast zapadali w głęboki sen. Nie wiedzieliśmy, czy ta praca przyniesie efekty. Codziennie przeprowadzałem żmudne obliczenia, zmierzające do ustalenia aktualnej siły przyciągania gwiazdy. Zwiększała się z każdym dniem i godziną. Kiedy nastąpi moment krytyczny, a więc chwila, w której nawet największa moc silników nie potrafi przeciwstawić się sile przyciągania? Dzisiaj, czy jutro? A może do tej chwili jeszcze daleko? Nikt nie wiedział. Na razie szybkość statku zbliżała się do rzędu czterech tysięcy kilometrów na sekundę. Nie wszystkie urządzenia mogły funkcjonować przy większej szybkości. Trzeba się więc spieszyć. Spieszyliśmy się. W dysze wylotowe wprowadzono urządzenia grafitowe, które zwiększały moc wylotu strumieni gazów. W miarę możliwości robiono wszystko, żeby zwiększyć moc silników i wyrwać się z matni. W ciągu ostatnich kilkunastu godzin, ludzie pracujący w laboratoriach i halach chodzili jak błędni. Nawet ci, którzy powinni odpoczywać, przebywali w pobliżu sterowni. Wiedzieli, że lada godzina zaczną się próby. Na ekranie pulpitu sterowniczego ukazała się zaniepokojona twarz Berta. - Muszę się natychmiast z tobą zobaczyć. Wyczułem, że coś się stało. Gdy wszedł do hali nawigacyjnej, nie było w niej nikogo poza mną. Wyłączyłem urządzenia wideofonowe i spojrzałem na niego. - Co się stało? - Siła przyciągania wzrasta w sposób dotąd nie spotykany. - Cholerna gwiazda. Połyskiwała na ekranie jak duże, złociste koło obrzeżone jaśniejszą koroną płonących gazów. Od czasu do czasu korona ta rozszerzała się ku górze, robiła jaśniejsza. Wiedziałem, że tam daleko nastąpił kolejny wybuch płonących gazów. - Jaki pęd? - spytałem. - Przekroczył cztery tysiące pięćset. Lada godzina trzeba będzie wyłączyć urządzenia grawitacyjne. Dezintegratory wyłączyłem już wcześniej. - I byle jaki meteoryt może nas poszatkować, prawda? - Nie ma innego wyjścia - odpowiedział. - Dezintegrator może pracować bardzo krótko w oparciu o awaryjne źródło energii. Musimy zachować energię do zlikwidowania rzeczywistego niebezpieczeństwa. Przy aparatach czuwają dyżurni. Nic nie może się zdarzyć. - Ale meteoryt wielkości ziarnka grochu narobi takiego bigosu, że nie zdołamy się z tego wykaraskać. — Nic nam nie grozi. Siła przyciągania ciała znajduje się w jej sferze i pędzimy w jednym kierunku. Dlatego możesz spać spokojnie. — Zapomniałem, że my również stanowimy swoisty meteoryt wędrujący po obcym niebie. A o spaniu lepiej nie mów. — Idę. Ty zapoznaj ludzi z wynikami. Niech się spieszą. - Dobrze, chociaż nikogo nie trzeba poganiać. W ciągu kilku minut miałem u siebie całą ekipę z wyjątkiem tych, którzy musieli pozostać w dyszach próżniowych i w stosie. Powiedziałem im o co chodzi. — Najważniejsze, to nie ulegać panice. Będzie wam niewygodnie pracować w stanie nieważkości, ale to kwestia kilku godzin. — Jedna atrakcja więcej - wtrącił się Rudolf, astrofizyk, zawsze dowcipny i wesoły. - Dla mnie najważniejszą rzeczą jest przygotowanie dostatecznej ilości żarcia w tubach. — Wystarczy nawet dla takiego żarłoka jak ty - próbowałem się uśmiechnąć, ale jakoś nie wyszło. - A teraz do roboty. Damy sygnał o wyłączeniu grawitacji mniej więcej za dwie godziny. — Tak długo? - spytał Walter. - Wcześniej nie można. Trzeba uprzedzić ludzi zamkniętych w sali, kazać się przywiązać, najeść. Kto wie, ile godzin to potrwa. Kiedy zaczną fruwać w powietrzu mogą sobie porozbijać łby. - Okey. Zresztą ty jesteś dowódcą i kierujesz pracą. My tylko wykonujemy rozkazy. - Przestań się wygłupiać. Bez was moje rozkazy zdałyby się psu na budę. Kiedy poinformowałem zbuntowaną załogę o decyzji wyłączenia grawitacji, spotkałem się z takimi przekleństwami, jakich jeszcze w życiu nie słyszałem. Wygrażali pięściami, usiłowali wyłamać drzwi, żeby przedostać się do wnętrza statku, ale włączone pole siłowe odrzucało ich jak piłkę. Przez jakiś czas pozwalałem na wrzaski, chciałem wierzyć, że to chwilowe, wreszcie zdenerwowałem się. - Zaznaczam, że jeśli nie przywiążecie się pasami, nie przestaniecie łazić po sali i awanturować się, wpuszczę gaz usypiający, potem powiążę w pęczki w taki sposób, że nikt nie ruszy palcem. Jeśli, do diabła, nie chcecie pomagać, to przynajmniej nie przeszkadzajcie i zamknijcie pyski. I wyłączyłem wideofon. Kiedy spojrzałem po kilku minutach, panował względny spokój. Niektórzy przywiązy wali się sami, innych układano siłą. Wreszcie wszyscy leżeli. - Uwaga! Wzywam fizyków. Czy wszystko przygotowane do wyłączenia grawitacji? - Tak jest! - W laboratoriach i innych pomieszczeniach, w porządku? - Wszystko w porządku! Przywiązałem się do fotela i powiedziałem: - No, to wyłączaj! Poczułem, jak moje ciało zaczyna unosić się ku górze, ale zatrzymane pasami opadło z powrotem na fotel. Co za miłe uczucie - pomyślałem sobie w duchu. - Człowiek jest lekki jak piórko, nic mu nie ciąży, może nawet pofruwać. Przez chwilę miałem zamiar odpiąć pasy i trochę pożeglować w przestrzeni, ale zreflektowałem się. Gdyby ktoś podpatrzył, miałby uciechę. Do hali wszedł Siergiej. Poruszał się trochę ciężko i z trudnością unosił nogi w ciężkich butach o namagnesowanych podeszwach. W ręku trzymał drugą parę. - Dla ciebie - powiedział - zapomniałeś. Odruchowo spojrzałem na własne nogi. — Rzeczywiście. Dziękuję. Jak robota? — Potrwa około piętnastu godzin. A później... Kiwnąłem ze zrozumieniem głową. — Wiem. Założyłem buty, odpiąłem pasy i wstałem. Było mi lekko i może ten stan lekkości spowodował, że zacząłem bardziej optymistycznie spoglądać na wypadki. A może się uda? Może istotnie zwiększona moc silników i przebudowa dysz pozwoli nam wyrwać się ze sfery przyciągania? Jakoś to będzie - pomyślałem w duchu, gdy na ekranie ukazała się przerażona twarz Billa. — Wyrwali się z sali i rozłażą po całym piętrze. — Wszyscy? - spytałem. - Nie, nie wszyscy, lecz znaleźli się tacy, którzy zorientowali się, że wyłączenie grawitacji i wykorzystanie energii do naprawy silników, musiało automatycznie spowodować wyłączenie pola siłowego, odpychającego od drzwi. Ryzykując rozbicie, wzajemnie sobie pomagając, mała grupa sforsowała drzwi i wyszła na korytarz. Jak się dobiorą do magazynu i założą obuwie, mogą być kłopoty. - Już są - odpowiedziałem, patrząc na ekran. W czasie rozmowy z Billem włączyłem aparaturę i dokładnie widziałem wszystko, co się dzieje w sali i na korytarzach. - Jest ich coraz więcej, szybują w powietrzu jak ptaki. Trzeba ich obezwładnić. — Może skierować roboty? - spytał Siergiej. — Dobrze. Niech zajmą się tymi na korytarzu i zabezpieczą drzwi od sali. W chwilę później automaty przystąpiły do akcji. Łapały ludzi bujających pod niskim sufitem korytarza, gdzie Walter aplikował im silne zastrzyki. Dwa roboty stanęły w rozbitych drzwiach i każdego, kto tylko chciał się wydostać, odrzucały z powrotem jak piłkę. Zderzali się ze sobą w powietrzu, niektórzy tracili przytomność od silnych uderzeń, ale nie było innej rady. Po kilku minutach korytarz był pusty, a w sali zrobiło się nieco spokojniej. Roboty czekały na kolejnych rebeliantów, ale nawet ci najbardziej wojowniczy tracili animusz, kiedy widzieli kolegów leżących na podłodze. - Jeśli nie będzie spokoju, wpuszczę gaz - rzuciłem do mikrofonu. Nikt się nie odezwał. Chciałem już wyłączyć wizję, gdy z tapczanu zerwał się jakiś młody, mało mi znany człowiek. Odpychając się rękoma od sufitu, pod którym się znalazł na skutek gwałtownego ruchu, posuwał się w stronę drzwi. Przeraźli wie krzyczał, z ust ciekła mu wąska strużka śliny. Wybałuszone i nieprzytomne z przerażenia oczy budziłyby w każdym innym wypadku litość i żal, ale w naszej sytuacji nie można było sobie na to pozwolić. Widziałem, jak skrępowany uchwytami jednego z robotów tłukł go pięściami do tego stopnia, że na rękach pojawiła się krew. Po chwili znikł w głębii korytarza i wkrótce robot znów pojawił się w przejściu. - Na co wam to potrzebne? - spytałem. – Czy chcecie oszaleć? Za kilkanaście godzin wszystko będzie w porządku, prace są na ukończeniu. Nie przeszkadzajcie nam, opanujcie się! I tym razem nikt nie odpowiedział. Wydałem robotom polecenie naprawienia uszkodzonych drzwi, a później skierowałem je do pracy w bardziej potrzebne miejsca. - Co za idiotyzmy - odezwał się milczący przez cały czas Siergiej. - Odnoszę wrażenie, że gdybym znalazł się w tamtej grupie, to kto wie, jakbym się zachowywał. Może nie lepiej? Wzruszyłem ramionami. - Jeszcze nie widziałem, żebyś kiedykolwiek mocniej się zdenerwował. - Bo jeszcze nigdy nie znalazłem się w takiej sytuacji, jak obecna. - A gdybym tak i ja zwariował, i Walter i Bert, wreszcie ty i ci wszyscy, którzy od szeregu dni pracują bez wytchnienia. To co wtedy? - Jestem przekonany, że żylibyśmy tylko dniem dzisiejszym, a oczekując śmierci robili to, co by się tylko podobało. Część by oszalała, część wpadła w apatię, inni popełniali samobójstwa. Trudno powiedzieć, co bym robił i jak się zachowywał. - Nie przesadzajmy... Rozległ się brzęczyk sygnału. Spojrzałem na migocące światełka i włączyłem siłownię. Mówił Roman. - Coś nowego? - Nie. Robimy dalej, tylko ktoś musi wyjść na zewnątrz statku. Chcieliśmy tam skierować roboty, ale potrzebna jest ludzka ręka. Nie dajemy rady. - Zaraz schodzę. - Siergiej - odezwałem się do przyjaciela. - Uważaj na wszystko, ja tam muszę pójść. Spojrzał na mnie i położył rękę na ramieniu. - Wiem, co chcesz zrobić i wydaje mi się, że wcale nie będę gorszy od ciebie. - Zrozum - odpowiedziałem - że to moje miejsce i praca. Ja ponoszę odpowiedzialność za statek i w związku z tym ja muszę pójść tam, gdzie najbardziej niebezpiecznie. — Nie puszczę cię, stary... — Wydaję rozkaz. — Gwiżdżę na twój rozkaz. Jeśli nie ustąpisz, dostaniesz w łeb tym kluczem - pokazał trzymany w ręku duży klucz, a w jego słowach było tyle przekonania, że zawahałem się przez chwilę. Znowu brzęczyk. — Szefie - odezwał się Roman. - Nie ma potrze by, żebyś tu przychodził. Sprawa załatwiona. — Nie rozumiem. — Poszedł Bert. On się na tym zna. Razem z nim wyszedł Roger, który go asekuruje. Roger przywią zany jest linką do stopnia włazu, drugą zaś linką połączony jest z Bertem. Zresztą Bert znajduje się w polu jego widzenia, a my widzimy Rogera. Pomiędzy nimi są roboty dostarczające narzędzia i potrzebne części. — Sprawdziliście promieniowanie na zewnątrz? - spytałem, trochę zaskoczony wiadomością. - Sprawdziliśmy. Prawie zero, więc nic im nie grozi. Zresztą mają skafandry. Wszystko w porządku, szefie. Wyłączam się. - Wariaci - mruknąłem pod nosem. Siergiej roześmiał się głośno. — Oby takich więcej. Popatrz tylko, nikt im nie kazał, poszli z własnej woli, wiedząc, że to należy do ciebie, lecz jesteś bardziej potrzebny tutaj, więc... — Przestań gadać. Znów się roześmiał i wyszedł. Zostałem sam. Oto jaką mam załogę. Część, to ludzie mali i słabi, ale czy taki Bert lub Roger, wreszcie ci wszyscy, którzy tak ofiarnie pracują, nie odkupili win pozostałych? Czy już ich nie rozgrzeszyli? Jakie szansę mają ci dwaj, tam na zewnątrz, na przetrwanie? A jeśli wystąpi jakieś nagłe promieniowanie kosmiczne, bardzo możliwe wobec bliskości tej przeklętej gwiazdy, lub jakiś mały pyłek pędzący w tym samym kierunku, uderzy w nich i przerwie skafandry? W ciągu ułamka sekundy nie pozostanie po nich nawet ślad. Rozlecą się w próżni na atomy. Dlaczego ryzykowali? Siergiej twierdzi, że mnie nie wolno ryzykować, bo muszę wyprawę doprowadzić do końca. Przecież z powodzeniem może mnie zastąpić właśnie on, Bert czy Walter. Wprawdzie każdy spośród nas posiadał inną specjalizację, ale przy pomocy znajdujących się na statku urządzeń sterowniczych i kontrolnych, kierowanie wyprawą nie przedstawia większych trudności. Wiedzieli o tym, więc dlaczego ryzykowali? Nie wiem, jak długo siedziałem bez ruchu myśląc o tych, którzy byli w pustce Kosmosu. Ocknąłem się, kiedy na ekranie ujrzałem uśmiechniętą, chociaż straszliwie zmęczoną twarz Berta. - Spałeś? - spytał, a kiedy zaprzeczyłem, powiedział: - Zresztą to nieważne, ale wydawało mi się, że spałeś. Mówię już do ciebie od kilku minut, a ty milczysz. Chciałem złożyć meldunek. - Nie spałem, tylko zamyśliłem się. Mów. - Wszystko w porządku. W dyszach wylotowych zostały wymienione wszystkie płaszczyzny, daliśmy skrzydełka o zmiennym profilu, rozszerzono zespoły dysz wylotowych, zwiększono moc stosu. Powinno być w porządku. — Cieszę się. Kiedy koniec? — Jeszcze dwie, trzy godziny. Trzeba usunąć z hali silników, dysz i tych wszystkich zakamarków niepotrzebne narzędzia i części. — Wobec tego czekam na dalsze meldunki. A tobie i Rogerowi dziękuję. - I wyłączyłem się. Żeby się tylko udało, żeby się udało... - Tylko tyle zdążyłem pomyśleć i zasnąłem oparty głową o pulpit. Obudził mnie gwar. Otworzyłem oczy i wokół siebie ujrzałem liczną grupę ludzi. Wśród nich kręcił się Siergiej, trochę niezgrabnie w tych buciorach. Gdzieś w tyle widziałem Berta, do mnie zbliżył się Walter. Na ich twarzach malowało się napięcie i zdenerwowanie. - Gotowe - powiedział Walter. - Możesz włączyć stos i silniki. Położyłem rękę na guziku kontaktu. Uważnie rozejrzałem się po otaczającychmnie twarzach. Nacisnąłem. Rozległa się seria głośnych wybuchów, a w chwilę później znany szum. Celowo włączyłem wideofon na halę stosu i silników, żeby słyszeć jak pracują. Znów naciśnięcie innego guzika i przekręcenie małej rączki. Na ekranie ukazał się tył statku i strugi oślepiającego ognia uchodzącego z dysz Dało się odczuć przyspieszenie. Włączyłem sztuczną grawitację i w tym samym momencie, kiedy chciałem uczynić krok do przodu, żeby dostać się do przełączników małego komputera obliczającego szybkość statku, z trudem uniosłem nogę. Rzeczywiście, buty. Schyliłem się i zrzuciłem gniotące nogi ciężary. Nie były potrzebne. Ponownie rozejrzałem się po otaczających pulpit ludziach. Nikt się nie poruszył, wszyscy spoglądali tylko w jeden punkt wskaźnik szybkości. Zmieniłem pozycję statku i po chwili lecieliśmy tyłem. Moc silników została skierowana w stronę gwiazdy. Usiadłem. Według danych obliczonych przez komputer, osiągnęliśmy trzecią szybkość kosmiczną. Nie udało się jednak wyprostować kursu i zejść na właściwą trasę. Siła przyciągania była większa, niż silników. Trzeba było się zdecydować. Poprzednio, przed zatrzymaniem silników, osiągaliśmy siłę ciągu rzędu pięciu tysięcy kilometrów na sekundę i nie potrafiliśmy oderwać się od gwiazdy. Czy zwiększenie szybkości przyniesie efekty? Przecież znajdujemy się o wiele bliżej źródła przyciągania, niż wówczas. Czy warto ryzykować? Przez moment zawahałem się i obejrzałem do tyłu. Byli wszyscy, a Ned podał mi małą kartkę. "Nie zastanawiaj się - czytałem - nic innego nie można zrobić. Sprawdziłem obliczenia i musimy osiągnąć czwartą szybkość kosmiczną, a nawet ją zwiększyć. I nie staraj się ciągle zmieniać kurs. Bądź zdecydowany do końca, bez względu na rezultaty. W najgorszym wypadku wyłącz grawitację. Mamy jeszcze na sobie kombinezony i buty, wytrzymamy. Byłem w sali i kazałem się wszystkim przywiązać i czekać. Trzeba ryzykować, innego wyjścia nie ma". Schowałem kartkę do kieszeni i położyłem rękę na pulpicie. Nacisnąłem kolejny guzik i delikatnie ująłem śliski uchwyt rączki. Spojrzałem na liczniki: szybkość wzrastała i sięgała już pięciu tysięcy. Ponownie założyłem na nogi stojące obok buty i przywiązałem się do fotela. Ruch za moimi plecami wskazywał, że znajdujący się w hali nawigacyjnej zajmują miejsca na fotelach. Znów obła manetka i lekkie przesunięcie. Nie wyłączyłem wideofonów i wyraźnie słyszałem, że silniki jęknęły jakby z trudem. Siedem tysięcy kilometrów na sekundę, a więc siedem razy więcej, niż normalnie. Obejrzałem się. Wszyscy na wpół leżeli w fotelach, tylko Siergiej i Ralf siedzieli na miejscach przeznaczonych dla pilotów w wypadku awarii, kiedy mogło się zdarzyć, że jeden człowiek nie podoła kierować statkiem. Uśmiechnąłem się do nich. Włączyłem salę. Pozostawieni w niej ludzie leżeli spokojnie, większość spośród nich miała zamknięte oczy. Przełączyłem się na szpital: chorzy byli przywiązani pasami, a Walter siedział na swoim fotelu i uważnie obserwował, co się dzieje w sterowni. Zacisnął kciuk i również uśmiechnął się. Włączyłem aparaturę wideofonową na wszystkie pomieszczenia i powiedziałem: - Mówi dowódca. Zgodnie z programem, chce my wyrwać się z kręgu przyciągania gwiazdy. Osiągnęliśmy czwartą szybkość kosmiczną i musimy ją jeszcze nieco zwiększyć. Wyłączam sztuczną grawitację. Proszę o spokój. Za kilkanaście minut nastąpi rozwiązanie. Lekko przesunąłem manetkę a jednocześnie drugą ręką zacząłem przesuwać knypel aparatury sterowniczej. Na ekranie ujrzałem, jak z lewych dysz buchały potężne strugi ognia, natomiast z prawych były one o wiele mniejsze. Rzuciłem okiem na ekran nawigacyjny, na którym migotały dalekie światy. Czyżby mi się wydawało? Świetliste punkciki w prawym brzegu ekranu zaczęły wolno przesuwać się, wreszcie zniknęły, a znajdująca się na samym środku przeklęta gwiazda również zmieniła swoje położenie. Ale jaka prędkość? Znowu spojrzałem na liczniki. Statek pędził z szybkością siedmiu tysięcy ośmiuset pięćdziesięciu kilometrów na sekundę. Zaledwie pięćdziesiąt kilometrów więcej, niż dopuszczalna czwarta szybkość kosmiczna. - Ned - odezwałem się. - Czy przed dokonaniem przeróbek mogliśmy osiągnąć tę szybkość? — Nie. W żadnym wypadku. Nigdy nie przewidywaliśmy, że statek będzie poruszał się z taką szybkością. Nie doszliśmy nigdy do siedmiu tysięcy, było to zresztą niemożliwe. Spróbuj włączyć na krótko grawitację, chcę coś sprawdzić. — Co? — Przy okazji robót dokonaliśmy szeregu poprawek. Kto wie, czy przy tej szybkości nie będzie mogła funkcjonować. — A jeżeli nawali? - spytałem. — Nie powinna. Na krótko może pracować przy czwartej szybkości. Nie odpowiedziałem. Włączyłem znów aparaturę nadawczą. — Dowódca do załogi. Proszę nie odwiązywać się, włączam na bardzo krótko grawitację. Czekać na dalsze rozkazy. Przekręciłem gałkę i od razu poczułem się cięższy. Rzut oka na setki przyrządów przekonał mnie, że grawitacja działa bez zarzutu. Ale nie dawałem rozkazu, chciałem jeszcze trochę poczekać. Dopiero po- upływie około godziny powiedziałem do mikrofonu. - Dowódca do załogi. Możecie się odwiązać, sztuczna grawitacja działa normalnie, proszę jednak zbyt daleko nie odchodzić od swoich miejsc. Diabli wiedzą, co może się zdarzyć. Wydaje mi się, że wyrwaliśmy się z matni, ale to jeszcze nic pewnego. Widziałem, jak ludzie w sali zaczęli podnosić głowy, odwiązywać się. Patrzyli na siebie jakby nie wierząc, że już może być po wszystkim. Po wszystkim? Nie byłem tego pewien. Musiało upłynąć kilkanaście dni, żeby się o tym przekonać. Do tego czasu należało zachować ostrożność. Ale nic nie zaszło. Pomału, stopniowo, gwiazdolot oddalał się od gwiazdy i po kilku dniach postanowiłem zmniejszyć szybkość do sześciu tysięcy. Było to i tak o wiele więcej, niż dopuszczali konstruktorzy "Grawitora". Cieszył też fakt, że można było sterować statkiem, co świadczyło o ostatecznym wyrwaniu się ze strefy przyciągania. Byliśmy znów panami sytuacji. Jeszcze przed nadejściem momentu zmniejszenia pędu do szybkości eksploatacyjnej, zwołałem naradę całej załogi. Odbyła się w tej samej sali konferencyjnej, co poprzednio. Kiedy omawiałem złożoną sytuację, ani słowem nie wspomniałem o niesubordynacji części załogi. Powiedziałem tylko, że w życiu każdego człowieka zdarzają się trudne chwile i cały dowcip polega na tym, żeby nie załamywać się i zachować zimną krew. I wyszedłem z sali, pozostawiając w niej wszystkich, oprócz Siergieja i Neda, którzy w tym czasie znajdowali się w hali nawigacyjnej. Po moim wyjściu rozpętała się dyskusja, w której brali udział nie tylko ci, co zawiedli, lecz i ci, którzy zachowali się prawdziwie po męsku. Tym pierwszym dostało się więcej, niż przypuszczałem. Widziałem na ekranie, jak Walter, Bili, Bert oraz inni rozprawiali się z pozostałymi. Nie przebierali w słowach. Słyszeliśmy to wszystko u siebie, ale nie wtrącaliśmy się. Bo i po co? I tak skończyła się ta historia, która przysporzyła mi siwych włosów. Pędziliśmy w stronę upragnionej Kasjopei, na statku panował idealny spokój, nie zdarzył się już ani jeden wypadek lekceważenia obowiązków, chociaż poprzednio różnie bywało. Tylko kiedy przechodziłem, niektórzy spośród członków załogi opuszczali głowę, jakby bojąc się spojrzeć mi w oczy, ale z czasem i to minęło. Nigdy o tym nie wspominaliśmy w raportach na Ziemię. Sygnalizowaliśmy tylko, że "Grawitor" dostał się w strefę przyciągania nieznanej gwiazdy, lecz wyrwał się z matni dzięki wytężonej pracy załogi. SPRAWA ALICE Siedzę i czekam. Za tamtymi drzwiami zebrała się gromadka ludzi, którzy rozstrzygną o moim losie. Na razie wiem, że kilka godzin temu zostałem izolowany od pozostałych członków wyprawy. Wiem również, że ten fakt ani na sekundę nie zmienił programu wyprawy kosmicznej. Może go nieco zakłócił, lecz jedynie w sensie wewnętrznych odczuć kilku osób dokładnie znających sytuację, która doprowadziła do zamknięcia mnie w tym pomieszczeniu. Jest przy mnie Charles. Pilnuje, żebym nie zrobił jakiegoś głupstwa. Głupstwa? Ludzie są czasami śmieszni. Nawet to co zrobiłem nie było głupstwem, lecz dokładnie obliczonym postępowaniem, na które złożyło się wiele zjawisk i przeżyć. Czy mają prawo mnie sądzić? Chyba tak. Dowódca jest tu najwyższym sędzią i właściwie od jego wyroku zależy ostateczny wynik toczącej się od wielu godzin rozmowy. Tylko on ma do mnie prawo. I jemu jednemu wierzę, że jakkolwiek postąpi uczyni dobrze, zgodnie ze swoim sumieniem. Mój krok był również dobry. Nie było innego wyjścia z zagmatwanej sytuacji męczącej od miesięcy zespół wielu ludzi, powodującej wzajemne podejrzenia, niesnaski, zawiści. Dopiero ja odkryłem właściwą przyczynę i potrafiłem ją usunąć. Inaczej nie mogłem zrobić. Każde inne rozwiązanie byłoby półśrodkiem, a ja chciałem załatwić sprawę od razu, bez wahania. W taki sposób, w jaki podejmuje się decyzje w trudnych chwilach na obcym globie lub w czasie awarii jednego z setek tysięcy urządzeń składających się na całość statku kosmicznego. A teraz czekam i nie wiem, czy jeszcze zobaczę towarzyszy długiego lotu czy też nie. Muszę czekać. Przedtem nie czekałem teraz muszę, bo przedtem sam podjąłem decyzję, a teraz jestem zależny od decyzji innych. Tylko, czy ich decyzja będzie właściwa? Nie wiem. Wierzę tylko w Tolmesa i jego rozsądek. Może trochę w Berta. Znam ich tak dobrze, jak oni mnie. To się zaczęło dosyć dawno. Kilka mało znaczących drobiazgów, które właściwie nie miały wpływu na nasze życie. Jednemu zginęła z kabiny ulubiona maskotka, innemu jakaś fotografia, ozdoba noszona przy kombinezonie lub skafandrze. A więc sprawy drobne. Po prostu ktoś coś gdzieś zarzucił i nie mógł znaleźć. Podenerwował się, naklął na swoją zawodną pamięć i to wszystko. Ale zauważyłem, że owe gubienie drobnych przedmiotów powtarza się z dziwną regularnością, mniej więcej co sześć - siedem dni. Spostrzegł to również Tolmes. Kiedy zwróciłem mu uwagę na tę regularność odpowiedział, że sam się zastanawia nad dziwnym zjawiskiem i dochodzi do wniosku, ż:e na statku pojawił się jakiś złośliwy chochlik lubiący płatać głupie figle. - A może to ktoś spośród nas urządza głupie kawały? ~ dodał. Obserwowałem dalej. Wbrew pozorom, drobne kradzieże - nazwijmy rzecz po imieniu - zaczęły w końcu denerwować. Dała się zauważyć nieufność, podejrzenia, dochodziło do ostrej wymiany zdań, wkradła się nerwowość. To już przestawało być zabawne i stawało się groźne, bowiem nie ma nic gorszego, jak brak wzajemnego zaufania i sympatii w takim zespole jak nasz. W zaostrzającej się atmosferze tylko Alice czuła się doskonale. Moja żona. Przystojna blondynka z wąskimi, zaciśniętymi ustami, które potrafiły uśmiechać się i być miłe, ale umiały też wprawić w strach. Była jedną z niewielu kobiet na statku. Zabrano ją nie tylko ze względu na mnie, ale i jej wiedzę. Była świetnym biochemikiem, a przynajmniej za takiego ją uważano na Ziemi. Dopiero tutaj, w kilka lat po stracie zorientowałem się, że ta wiedza nie przekracza średniego poziomu i przydzielone jej funkcje mógł spełniać każdy, mający zielone pojęcie o życiu w Kosmosie. Była jednak pupilką profesora Algi z Akademii Biochemii, poza tym moją żoną i dlatego została wpisana na listę uczestników wyprawy. Czy ją kochałem? Przez szereg lat na pewno, ale kilka miesięcy temu nastąpiła zmiana: najpierw stała mi się obojętna, wreszcie zacząłem chyba ją nienawidzieć. Gdyby wyrządziła krzywdę tylko mnie... Znałem ją na tyle dobrze, że potrafiłem się ustrzec przed jej kaprysami i zachciankami. Jeśli zaś gwałtownie wybuchała, to tylko przede mną, kiedy nikt tego nie widział i nie słyszał. Tak było do pewnego czasu i przez wiele lat wspólnej podróży nikt się nie orientował w naszych prywatnych sprawach. Bo Alice ukrywała wady. Potrafiła być dla mnie tak miła i serdeczna, że to spotykało się z ogólną zazdrością. - Ten to ma szczęście - mówiono nie raz i nie dwa. Aż pewnego dnia, w czasie jednej z licznych awantur urządzanych w najmniej odpowiednich chwilach, niby to niechcący włączyłem wideofon, aby Tolmes, który miał akurat dyżur w hali nawigacyjnej, mógł wszystko słyszeć. Następnego dnia, kiedy wychodziliśmy z jadalni, zatrzymał nas. - Wpadnij do mnie Tom. Chciałem z tobą przedyskutować jedną sprawę dotyczącą astronawigacji. Coś mi się nie zgadza. Przeprosił Alice za nieoczekiwane przerwanie poobiedniego wypoczynku i poszliśmy do jego kabiny. - Od jak dawna kłócisz się z Alice? - spytał. Zastanowiłem się, chociaż byłem przygotowany na takie pytanie. - Celowo włączyłem aparaturę, żebyś usłyszał jakie z niej ziółko... - powiedziałem. Usiłowałem odwlec wyjaśnienie na zasadnicze pytanie. Naprawdę nie mogłem sobie od razu uzmysłowić, od kiedy Alice tak bardzo się zmieniła. - Jeżeli trudno ci odpowiedzieć, to lepiej nie mów. Po prostu w jakiś sposób chciałem zacząć tę rozmowę - powiedział. - Naprawdę nie wiem. Zresztą to nie ja z nią się kłócę, lecz ona ze mną - wyjaśniłem. — O co zwykle chodzi? — O drobiazgi. A to, że mój kombinezon wisi na jej wieszaku, że ktoś wypił jej sok pomarańczowy, chociaż widziałem, jak sama go piła kilka minut wcześniej, to znów nie podoba się moje odezwanie i tak dalej, i tak dalej. Zrobiła się jędzą. - Dla innych jest miła, jak zauważyłem. Wybuchnąłem: - Dla innych, tak! Dla mnie - przy innych - również! Zauważyłeś, jak się mizdrzy do chłopców? Wdzięczy się jak kotka, wymądrza, robi wrażenie. A chłopcy oglądają się za nią coraz bardziej natarczywie. - O co jej chodzi? - zastanowił się Tolmes. Wzruszyłem ramionami. - Naprawdę nie wiem. Może chora? - Ostatnio była badana i niczego nie stwierdzono. Przeciwnie, jest zdrowa jak mało kto - zauważył Tolmes. - Ale na wszelki wypadek mam do ciebie prośbę - dodał po chwili zastanowienia. - Przemów do niej łagodnie, niech przestanie kokietować, bo ją tak zarzucę pracą, że na jej wykonanie i doby nie wystarczy. - Spróbuję, a ty już szukaj roboty. Jestem przekonany, że moje argumenty nie tylko że nie pomogą, ale jeszcze bardziej zaostrzą sytuację. - Powiedz jej, że to moja prośba – zakończył rozmowę. Powtórzyłem jej wszystko jeszcze tego samego wieczoru, lecz zanim doszło do tej rozmowy, dokonałem przykrego odkrycia. Szukając jakiegoś drobiazgu, zacząłem grzebać na dnie szafy, tam gdzie Alice miała swój ulubiony - jak nazywała - gra-ciarski kąt, a w którym wszystko leżało na kupie, rzucone byle jak i do którego w zasadzie nie miałem prawa zaglądać. - Chyba mi wolno posiadać swój bałagan, jeśli na tym statku panuje idealny porządek? - powiedziała tuż po starcie, kiedy zwróciłem uwagę na ten rozgardiasz. - Jestem kobietą i czasami mam dosyć porządku. Zrozum mnie, Tom - powiedziała proszącym głosem. Rozumiałem, jako że każdy z nas lubi czasami pobałaganić. Zresztą bałagan w szafie Alice by niczym, w porównaniu z tym, co się działo w innych pomieszczeniach zajmowanych przez kobiety - uczestniczki wypraw nie mające mężów. Jedynie kosmetyki, zresztą rzadko używane, zawsze były na swoim miejscu. Często się zastanawiałem, dlaczego na przykład taka Wiera czy Fatima, potrafiły w ciągu kilku minut wyjść z kabin czyściutkie, pachnące i naprawdę ślicznie ubrane, co stanowiło nigdy nie rozwiązaną tajemnicę. Widocznie ten bałagan był metodą. Kobiecą metodą. Dlatego rozumiałem Alice. I właśnie wówczas, pod masą fatałaszków znalazłem szereg drobiazgów. Tych samych, które poginęły innym w okresie ostatnich miesięcy. Byłem wstrząśnięty i natychmiast chciałem pójść do dowódcy, lecz się zatrzymałem. Jeszcze trochę poczekam i poobserwuję - pomyślałem. Kiedy weszła Alice, leżałem i gapiłem się w sufit. Zrzuciła kombinezon i założyła wzorzystą, bardzo cienką tunikę, jakby chciała podkreślić zgrabną figurę, nieco zeszpeconą przez nogi, czego nigdy nie przyjmowała do wiadomości. Nóg nie miała zgrabnych -- były brzydkie. Pod kombinezonem tego widać nie było, lecz od pewnego czasu lubiła się przebierać. Nie widziałem w tym niczego złego i uznawałem za rodzaj kobiecej kokieterii, ale z czasem zaloty Alice przestały mnie bawić, zaczęły drażnić, zwłaszcza że obiektem jej zainteresowań był zawsze ktoś inny. I stąd wypływała wzajemna nieufność, zazdrość. Alice drążyła mózgi i zmysły jak kropla wody twardą skałę. - Rozmawiałem z Tolmesem i prosił, żeby ci przekazać kilka uwag - zacząłem ostrożnie. - Coś ciekawego? - spytała piłując paznokcie. - Trochę. Chce, żebyś przestała interesować się innymi mężczyznami, bo wprowadzasz niepotrzebne rozdrażnienia wśród załogi. Chcesz wszystkich uwieść? Roześmiała się cicho. - Jeśli będę chciała, to wszystkich. Lecz po tym, co mi powiedziałeś, zajmę się tylko Tolmesem. Tak, Tolmesem - dodała ze złośliwym uśmiechem na wąskich wargach. Nie przypuszczała, że rozmowę słyszał dowódca, który akurat włączył się do naszej kabiny. - Nie ze mną takie sztuczki, Alice. Poszukaj sobie innego obiektu. Ode mnie najwyżej możesz dostać lanie - zaśmiał się. Skoczyła jak rozdrażniona kotka. Wyłączyła wideofon i uderzyła mnie w twarz. - Ty draniu! Zapłacisz mi za to!... Okładała mnie pięściami, a ja śmiałem się jak szalony. Wprawdzie była silna, ale jej pasja i wściekłość powodowały u mnie tylko śmiech. Nigdy jej takiej nie widziałem. Dopiero teraz... Odwróciłem się twarzą do poduszki, zasłoniłem głowę rękai a ona tłukła pięściami tak długo, aż się zmęczyła. - Już ci przeszło? - spytałem ze śmiechem, patrząc, jak śliniła sobie poobtłukiwane palce. — Zabiję ciebie przy najbliższej okazji. Usiadłem. — Posłuchaj, Alice. Przede wszystkim, to nie ja włączyłem wideofon, lecz Tolmes. Po drugie - jesteś prawdopodobnie chora, rozdrażniona, nieobliczalna. Lepiej pójdź do lekarza. — Jestem zdrowa, tylko ty chcesz mnie się pozbyć. — Ja? Byłem zdumiony. Nie uczyniłem niczego, co pozwoliłoby na wysnucie takiego przypuszczenia. Byłem zawsze wobec niej delikatny, czuły, cieszyłem się jej radościami. I nagle... - Skąd takie posądzenie? - Wiem, że już mnie nie kochasz. - Czy to ja, czy ty usiłujesz kokietować kolegów? Ja, czy ty stroisz się przed każdym wyjściem z kabiny? I wreszcie ja, czy ty robisz z ludzi głupców? Radzę ci - uspokój się, bo inaczej zajmą się tobą psychiatrzy. - Straszysz? Chcesz ze mnie zrobić wariatkę? Nic z tego. Jak będę chciała, to oni także zaczną koło mnie tańczyć - powiedziała spokojnie i pewnie. Tego było za wiele. — Twierdzisz, że jesteś całkowicie przy zdrowych zmysłach? - spytałem. — Nie tylko przy zdrowych zmysłach, ale i zdrowym ciele. Podniosłem się i podszedłem spokojnie do szafy. Otworzyłem i szybko, zanim zdążyłaby przeszkodzić, włożyłem rękę pod stosy ubiorów. - A to skąd się tu wzięło? - Trzymałem w ręku kilka drobiazgów skradzionych przez nią innym osobom. Zbladła. Podeszła bliżej, popatrzyła w oczy i szepnęła. - Schowaj to. Nie wiem. Naprawdę,nie wiem... Usiadła na kanapie i zaczęła cicho płakać. Było mi jej serdecznie żal. Podszedłem bliżej i pogłaskałem po włosach. - Z twoim zdrowiem naprawdę nie jest dobrze. Naturalnie, nic nikomu nie wspomnę, lecz musisz pójść do lekarza. Powiesz, że źle się czujesz i potrzebujesz wypoczynku. Na pewno ci pomogą. Nagle wstała. - Nie pójdę do żadnego lekarza i będę robiła to, na co mam ochotę. A tobie nic do tego. Możesz sobie pójść do Tolmesa i powiedzieć o tych drobiazgach. Zresztą - sama to zrobię. Włączyła wideofon, a ja stałem nie wiedząc co o tym myśleć. - Tolmes? Chciałam ci powiedzieć, że już wiem, gdzie się podziały te wszystkie drobiazgi, które ginęły z kabin. Otóż mój mąż jest maniakiem. Ukrył je w szafie pod moimi sukniami, gdzie na ogół nie zaglądam. Teraz je znalazłam. Byłem zaskoczony. Spoglądałem na nią z przerażeniem i chyba nienawiścią, bo nagle powiedziała do Tolmesa, którego twarz widziałem na ekranie. - Przepraszam, że to mówię, ale musiałam. - I wyłączyła aparat. Podszedłem i podniosłem rękę. Chciałem uderzyć, lecz się wstrzymałem. - Jesteś podła. I zrobię z tobą porządek. Chyba tak powiedziałem i wyszedłem do Tolmesa. Naturalnie, że nie uwierzył Alice, tylko mnie. Zresztą nie o to chodziło. Najgorsze, źe wśród nas znalazł się ktoś, kto usiłuje popsuć atmosferę porządku i wzajemnego zaufania, wprowadzić anarchię, waśnie, a więc te elementy, które są nie do przyjęcia w zespole ludzkim, skazanym na siebie przez długie lata, żyjącym w warunkach zupełnie odmiennych niż na Ziemi. Tam można wyjechać do innej miejscowości, znienić klimat, otoczenie, pracę. Tutaj zaś liczył się każdy człowiek i strata jednego mogła spowodować poważne następstwa. Zdawałem sobie sprawę, że nigdy nie może dojść do żadnego konfliktu wśród załogi i musi panować idealna zgoda. Tak było dotychczas. Dopiero Alice zaczęła wprowadzać inne zwyczaje. - Współczuję – powiedział. - Nie przypuszczałem, że z Alice zrobi się istota nie nadająca się do przebywania w naszym zespole. Trzeba będzie coś z tym zrobić, tylko pytanie, co? - Nie wiem. Może to chwilowe? Może jej przejdzie? Nie wierzyłem sam w to, co mówiłem. Zbyt dobrze znałem Alice i jej charakter, zwłaszcza ostatnio. Na wiele wcześniejszych zjawisk miałem zamknięte oczy. Nie dostrzegałem ich, ale teraz? Jeszcze trochę poczekajmy - prosiłem dowódcę. Zgodził się. Wiedział, że na razie nie ma innego wyjścia. Uzgodniliśmy jeszcze, że kilku spośród nas trzeba będzie wtajemniczyć w sprawę Alice. W ciągu kilkunastu minut Tolmes zebrał małe grono osób z Walterem i Bertem na czele i poinformował o wypadkach. — Nie dajcie się też zbałamucić, a jeśli zauważycie, że ktoś jej ulega - skompromitujcie. Niech wie, że na statku nie ma miejsca na uleganie jej zachciankom. — Niedawno badałem ją i nie stwierdziłem żadnych zaburzeń - dodał Walter. - Jest zdrowa pod każdym względem. — Widocznie nie bardzo - odpowiedziałem. - Ostatnie wypadki wskazują na poważne zaburzenia psychiczne. Dziwne, że potrafiła je ukrywać. — Wezmę ją pod szczególną obserwację - mruknął Walter. Nie na wiele się to zdało. Wprawdzie Alice przestała podkradać, przynajmniej nie znalazłem w kabinie nic nowego, ale z tym większą energią zabrała się do kokietowania. Już nie wybierała. Stosowała różne metody. Pewnego dnia, kiedy znajdowałem się obok pracowni biochemicznej, w której pracowała, przez lekko uchylone drzwi usłyszałem, jak z kimś rozmawiała. - Nie sądź, że jesteś jedynym. Kiwnę palcem, a wszyscy, powtarzam, wszyscy będziecie mi nogi całować. Na tobie zupełnie mi nie zależy. Jesteś tylko miły i trochę bardziej męski... — Ależ, Alice - poznałem głos Marka. – Czego ty właściwie chcesz ode mnie. Po co mnie tu zaprosiłaś. Żeby opowiadać o swoich sukcesach? — Jesteś głuptas. Kocham ciebie, to wszystko. — Masz męża... — Męża? To kretyn. Za to ty należysz do bardzo małej na tym statku grupy prawdziwych mężczyzn i dziwię się, że nie chcesz tego zrozumieć. — Mam co innego na głowie. Zresztą bardzo kocham kogoś, kto pozostał na Ziemi, a ciebie po prostu tylko lubię. Zrozumiałaś? — Bałwan - syknęła przez zęby. – Pożałujesz i wynoś się... Wycofałem się poza zakręt korytarza. Odczekałem kilka minut i wszedłem do jej kabiny. Siedziała w fotelu wpatrzona w coś nie istniejącego i o czymś myślała. — A, to ty. Czego chciałeś? - spytała. — Właściwie niczego. Tak wpadłem. Skończyłem dyżur i nic mi się nie chce robić. Może w czymś pomóc? — Nie przemęczam się. Ale możesz posiedzieć. Wiesz, był tu przed chwilą Marek. — Nie zauważyłem. Widocznie też się nudzi. — O, co to - to nie. Wyobraź sobie, że patrzył na mnie takim wzrokiem, jakby chciał mnie pożreć. Roześmiała się cicho i dodała: - Ciebie to na pewno nie interesuje, prawda? Postanowiłem dać jej nauczkę. — Oczywiście, że obchodzi. Tylko, że ja patrzę na to inaczej. — Ciekawe. Powiesz mi? — Z przyjemnością. Otóż nie Marek patrzył na ciebie oczami pożeracza surowego mięsa, lecz ty czyniłaś mu pewne propozycje. Naturalnie - odmówił. Ty natomiast oświadczyłaś, że pożałuje. Było tak kochanie? - zakończyłem złośliwie. Spoglądała na mnie wystraszona. Wideofon był wyłączony, więc nie mogłem podsłuchiwać. Do każdej kabiny i pracowni można się było włączyć tylko z hali nawigacyjnej, a tego dnia miałem dyżur w laboratorium. Marek też nie zdążyłby mi przekazać żadnych informacji. Zgłupiała. — Było zupełnie inaczej - powiedziała po chwili wahania. — Nie kłam. Słyszałem każde twoje słowo. I pamiętaj, że słyszę wszystko i widzę wszystko, co się wokół ciebie mówi lub dzieje. Bez względu na to, w którym miejscu na statku się znajdujesz. Mam na to swoje sposoby. — Śledzisz mnie? To doskonale. Widocznie zależy ci na mnie. — Zupełnie nie zależy, a jeśli czegokolwiek pragnę, to dwóch rzeczy: świętego spokoju i twojej śmierci, rozumiesz? Śmierci! Jeśli się tobą interesuję, to jedynie dlatego, żeby cię jeszcze bardziej poznać i ustrzec innych, nie dopuścić do tragedii. Tobie zależy na zaspokajaniu zachcianek, a mnie na powodzeniu wyprawy. Rozumiesz, bestio w ludzkiej skórze? Nie odzywała się. Spoglądała na mnie z taką nienawiścią, że poczułem lekki strach. Przecież ona jest zdolna do wszystkiego, nawet do zbrodni - pomyślałem. Ale niczego po sobie nie pokazałem, postanawiając w duchu, że jeszcze bardziej będę się przyglądał jej poczynaniom. - Mogę cię poinformować, że Tolmes zwołał zebranie pewnej grupy ludzi i powiedział im o twoich wybrykach. Będą uważali nie tylko na ciebie, lecz również na innych. Więc nie marnuj na próżno swoich uwodzicielskich talentów, a zabierz się do solidnej pracy zgodnej z programem badań. Jesteś spalona. Na twoim miejscu unikałbym wszystkich, zwłaszcza, że nie orientujesz się, kto należy do wtajemniczonych - zakończyłem i wyszedłem. W kilka godzin później, kiedy leżałem w kabinie, podeszła i usiadła obok. - Wszystko przemyślałam i zdaję sobie sprawę, że robiłam źle. Przepraszam cię, czuję się taka zmęczona... Spojrzałem uważnie. Nie wierzyłem ani jednemu słowu, chciałem jednak okazać jak najlepsze intencje. - Pójdź do lekarza, wypocznij. To ci dobrze zrobi. - Chyba pójdę, a ciebie jeszcze raz przepraszam. Wyszła z kabiny, a ja natychmiast połączyłem się z Tolmesem i poinformowałem o wypadkach dzisiejszego dnia. Prosił, żebym nadal uważnie ją obserwował. Upłynęło kilka dni. W czasie pełnienia dyżuru, urządzenia zasygnalizowały zaburzenia w pracy stosu atomowego. Połączyłem się z maszynownią, ale nikt się nie zgłaszał. Na ekranie widziałem, że w kącie stoi grupa inżynierów i kłóci się zawzięcie, ale panujący hałas uniemożliwiał zrozumienie czegokolwiek. Zostawiłem w sterowni Lynda, wsiadłem w windę i zjechałem w dół. - Co za porządki? - zacząłem ostro. – Nie można się do was włączyć. Dlaczego nie pilnujecie stanowisk? Co ze stosem, do diabła! Sami jesteście na tym statku? Co się stało? Pospuszczali głowy. Nie odzywali się. — Zapomnieliście języków w gębie? A przed chwilą kłóciliście się jak wściekłe psy. Gadaj, Harry, co się stało? — Nic wielkiego. Tylko uspokój swoją jędzę. Narobiła wśród nas nieporozumień i dlatego się żremy. Kazałem sprawdzić stos i wyszedłem. A więc i tutaj trafiła. Sytuacja stawała się coraz bardziej nie do zniesienia. Nie wiedziałem czy powiedzieć o tym Tolmesowi, czy jeszcze poczekać. Może uda mi się coś załatwić samemu? Jeszcze raz spróbuję. Tylko jak? Po dyżurze i przyjściu do kabiny, zamknąłem drzwi od wewnątrz, założyłem dres. Sprawdziłem, czy jest wyłączone wideo i podszedłem do szafy. - Szukasz czegoś? - spytała. - Nie ma nic nowego. - Drobiazgu. Zaraz się dowiesz. Miałem w szafie troki do aparatury tlenowej. Solidne, grube, lekko spłaszczone taśmy. Kiedyś w żartach uderzyłem sam siebie po plecach i omal nie zawyłem z bólu. Wydało mi się, że właśnie to będzie najlepszym argumentem. Grzebiąc w szafie złożyłem jedną taśmę na pół i podszedłem do Alice. Usiadła i spojrzała z przestrachem w oczach. - Co zamierzasz zrobić? Nie odpowiedziałem, tylko przeciągnąłem ją po plecach. Pękła obcisła tkanina, a na ciele ukazała się gruba pręga. Uderzyłem jeszcze raz, kiedy zerwała się i podbiegła do drzwi. Były zamknięte. Doskoczyłem, złapałem za włosy i rzuciłem na miękką podłogę. Skuliła się w kłębek, a ja biłem. Zmęczyłem się wreszcie, lecz Alice nie wydała ani jednego jęku. Kiedy odrzuciłem pas, powlokła się w stronę kanapy i wtuliła w jej kąt. - Za co? - szepnęła ze skargą w głosie. - Za twoje kłamstwa i chłopców z maszynowni. Przestaję prosić i tłumaczyć czy też informować dowódcę, a będę bił. Jak wściekłe zwierzę, za wszystko, co złego uczynisz: za flirty, jątrzenia, kradzieże, plotki, twoją nienawiść do ludzi i twój egoizm. Za wszystko, co wstrętne i podłe. Nikomu na razie nie powiem, tylko będę ćwiczył. To nic, że bicie nie leży w mojej naturze i nigdy nikogo nie uderzyłem, lecz zmusiłem się do tego dla wspólnego dobra, w tym twojego. I pamiętaj, że jeśli już się zdecydowałem na bicie, to będę bił. Chyba, że się zmienisz. I natychmiast zmienisz kabinę, bo nie chcę z tobą przebywać. Uzgodnię to z Tolmesem i wynoś się. Zaczęła płakać. Łkała bezgłośnie i tylko ramiona wstrząsane szlochem ujawniały ból. Było mi jej żal, lecz nie widziałem innego wyjścia. Jeżeli nie pomogły prośby, perswazje, błagania, to może bardziej skutecznym argumentem okaże się bat? Zdawałem sobie sprawę z tego, że Alice nie ma żadnych szans, naturalnie jako kobieta wśród tych mężczyzn, którzy pracują w górnych laboratoriach położonych w sąsiedztwie hali nawigacyjnej i kierownictwa wyprawy. Wiedziała o tym i dlatego swoje zainteresowania przeniosła na personel pomocniczy zatrudniony w oddalonych rejonach statku, na ludzi, z którymi spotykaliśmy się nieco rzadziej. Jeśli chodziliśmy na kontrole, to rozmawialiśmy z dyżurnymi, podczas gdy pozostali wypoczywali. Tak, kontakt z nimi był raczej luźny, chociaż wykonywa-' na przez tych ludzi praca była niezwykle ważna. Oni troszczyli się o stos atomowy, silniki, utrzymanie aparatury naukowej w idealnym stanie, zaopatrywanie w paliwo rakietek zwiadowczych. Nie można było dopuścić, żeby wśród uczestników wyprawy pracujących dotychczas w zgodzie zapanowała nieufność i zawiść. Dlatego musiałem przerwać zaloty Alice bez względu na stosowane metody. - Przepraszam cię, lecz musiałem tak postąpić. Nic innego do ciebie nie przemawia. Usiłowałem się tłumaczyć. Wszak żyliśmy ze sobą sporo lat i teraz było mi trochę głupio. Pomimo wszystkiego po prostu głupio. - Jesteś podły, a z kabiny nie wyniosę się. Chcesz to sam się wyprowadź. - Zrobię to z przyjemnością. Jesteś uparta, więc idę do dowódcy i poproszę o inne pomieszczenie. Złapała mnie za rękę i zatrzymała. - Nie idź. Narobisz mi wstydu. Ciebie też nikt nie pochwali za znęcanie się. Wiem, że jestem niemożliwa, ale spróbuję się zmienić. Przebacz, więcej tego nie zrobię. Zastanowiłem się. Dopiero teraz, po tych słowach, zdałem sobie sprawę, że Alice ośmiesza przede wszystkim mnie. Że to właśnie ja stałem się przedmiotem kpinek. Nie dostrzegałem ich lub nie chciałem dostrzec. Zajęty kłopotami z Alice, jakoś nie umiałem sobie uzmysłowić, że jej postępowanie godzi również we mnie. Już nie tylko jako w człowieka, lecz mężczyznę i męża. Czyżby tak bardzo mnie nienawidziła? Nie bardzo rozumiałem. — Dobrze. Lecz dlaczego mnie nienawidzisz? - spytałem z nadzieją, że uchwycę jakiś wątek prawdy. — Kocham ciebie, tylko ty się zmieniłeś. — Na czym polega ta moja zmiana wobec ciebie? — Nie dostrzegasz, że jestem piękną kobietą, a nie tylko zdolnym biochemikiem. — Przepraszam, Alice, lecz na temat twojej urody i zdolności mam nieco odmienne zdanie. Nie zaprzeczam, kochałem ciebie i chyba jeszcze trochę kocham, lecz swoim postępowaniem wiele zniszczyłaś. Na Ziemi byłaś zupełnie inna, niż tutaj. Czemu to przypisać? Nie rozumiem. Wyjaśnij, proszę. Podniosła się z podłogi i podeszła do szafy. Zrzuciła podartą tunikę i stanęła przede mną naga. Była istotnie pociągająca. — Powiedziałem, że wiele zniszczyłaś i jeśli potrafisz odbudować mój szacunek, a w przyszłości może i miłość, to nie mam nic przeciwko temu. Możesz spróbować, tylko bez krętactw - powiedziałem. — Czy nie jestem piękna? -- pytała, jakby nie słysząc tego co mówię. — Dobrze, jesteś. - To mnie pocałuj. Wzruszyłem ramionami. - Najpierw sprawiłem ci lanie, a teraz mam całować? Nie potrafię. - Powinieneś scałować ślady bicia. Spójrz, jakie straszliwe pręgi. Nie żal ci mojego ciała? – spytała kokieteryjnie. Miałem tego dosyć. Same niespodzianki. Czy ta kobieta naprawdę nie potrafi niczego zrozumieć? Czy jej choroba polega na kulcie własnego ciała? Taki kobiecy narcyzm? Będę musiał spytać Waltera. — No jak, całujesz? - Podeszła do mnie bardzo blisko, objęła ramionami i przyciągnęła do siebie. — Całuj, proszę - szepnęła. Czułem, że ulegnę, ale na szczęście rozległ się głos Tolmesa. - Przestańcie się mizdrzyć. Przepraszam, że przerywam, ale wpadnij do mnie, Tom. Bardzo pilna sprawa. Alice odskoczyła i zasłoniła się tuniką. Ja płonąłem jak ogień. Otworzyłem drzwi i wyszedłem z mocnym postanowieniem opowiedzenia Tolmesowi i Walterowi. I powiedziałem, a Walter załatwił sprawę krótko: — Erotomanka i masochistka. Przedtem nie zauważyłeś żadnych objawów? — Nigdy. Zdarzyło się to po raz pierwszy - wyjaśniłem. — Lanie nie pomoże – powiedział Tolmes, a Walter przytaknął. - Trzeba poszukać innych sposobów. Będzie szalała i trzeba jej pilnować. Jeżeli tak będzie nadal, musimy coś wymyśleć. - Ja już nie mam siły - odpowiedziałem. - Wierzcie mi, że dzisiejszy dzień kosztował mnie dużo zdrowia. Poradźcie coś, byle co, żeby tylko było dobrze. Wzruszyli ramionami. - Przyślij ją do mnie pod byle jakim pretekstem. Dam jej coś na uspokojenie. Niewiele to pomogło. Wyczuwałem, że mimo wszystko Alice mnie nienawidzi. I to nie za bicie, lecz zupełnie za co innego. Może za to, że przeszkadzałem w zaspakajaniu zachcianek? Może chciała doprowadzić do tego, żeby wszyscy kręcili się wokół niej, a ona rządziła na statku? Zdawałem sobie sprawę tylko z jednego faktu, że chociaż się uspokoiła, to o czymś myśli, kombinuje, knuje, i to coś bardzo niebezpiecznego. Wpadłem na to zupełnie przypadkowo. Miałem wtedy dyżur z Bertem, który zastępował Pierwszego Astronawigatora. Lot odbywał się spokojnie, do zespołu planet widzianych przyrządami było jeszcze bardzo daleko, nie zanosiło się na żadne niespodzianki. Praktycznie przy pulpicie sterowniczym wystarczała jedna osoba i dlatego Bert na chwilę wyszedł. Chciał o czymś porozmawiać z Tol-mesem. Zostałem i trochę z nudów, a może i z ciekawości, zacząłem podglądać niektóre pomieszczenia. Nie działo się nic szczególnego. W kinie wyświetlano film o odwiecznych konfliktach miłosnych między kobietą a mężczyzną. Ogród był pusty. Kilka osób grało w brydża w salonie. Inni spali w swoich kabinach, czytali, słuchali muzyki ze słuchawkami na uszach, rozmawiali. W pewnym momencie, jakoś podświadomie włączyłem bazę rakiet pomocniczych. Na ogół poza robotami nikt tam bez potrzeby nie zachodził, chyba że ktoś wylatywał na zewnątrz i należało przygotować lot. I wtedy usłyszałem głosy. Zastanowiło mnie, kto i po co tam się kręci. Sprawdziłem dziennik pokładowy, lecz nie znalazłem żadnego zapisu uzasadniającego przebywanie ludzi w tej części statku. Nie słyszałem też o żadnych przygotowaniach i naprawach, które zresztą odbywały się zupełnie gdzie indziej. Zaintrygowany zwiększyłem słyszalność i wizję, lecz nikogo nie dostrzegłem. Poznałem tylko głos Alice. - Powinieneś się zgodzić. Musisz. Żądam tego - mówiła do kogoś zdecydowanym, ostrym i nieprzyjemnym tonem. Znałem ten ton. Używała go, kiedy chciała coś osiągnąć za wszelką cenę. - Zrozum, Alice, co powiedzą inni... - Tego głosu nie poznałem. - Musisz. Rozumiesz? Będziemy robić to, co zechcemy. Wcale mi nie zależy na powrocie na Ziemię. Tutaj, na jednej z tych planet, założymy nowe życie. Ty i ja, a z nich uczynimy bezwolne roboty. Będą nam służyli tak, jak zapragniemy. Mam na to swoje sposoby. - Nie wierzę ci, Alice. — Musisz wierzyć. Byłam u Waltera na badaniach i udało mi się zabrać kilka fiolek taliny. Wiesz, co to jest? To jest środek, o którym poza naczelnym lekarzem, nikt nie wie. Tylko ja się orientuję do czego służy. Posłuchaj. Wystarczy jedna fiolka, żeby cała załoga straciła wolę, stała się żywymi narzędziami, posłusznymi tylko mojej woli. Jak w starożytnym Rzymie niewolnicy - dodała. Czy rozumiesz? Mamy szansę. Przestaniemy słuchać tych pseudonaukowców, którzy wyprowadzili nas na kraniec Wszechświata diabli wiedzą po co. Nie uciekniemy żadną rakietką, bo na Ziemię za daleko, a lądowanie gdzie indziej, bez tych wszystkich urządzeń, którymi tutaj dysponujemy, byłoby bezsensowne. Ale możemy użyć statek do swoich celów, rozumiesz? Ja i ty będziemy twórcami nowego świata. Rozumiesz? Tylko ja i ty. Musisz się zgodzić. — Zastanowię się, Alice. Nie wiem... — Kocham cię, kocham. Jesteś taki wspaniały. I ty mnie kochasz, prawda? Powiedz, kochasz mnie? - szeptała do kogoś ukrytego w ciemnościach hali. — Tak, Alice, zrobię co zechcesz. Tylko kiedy? — Już wkrótce, dam ci znać. Pamiętaj, nikomu ani słowa, bo wtedy nas uśpią i niczego nie osiągniemy. — Nie można inaczej? - W głosie rozmówcy z Alice wyczułem rozterkę, może strach i brak zdecydowania. - Przecież możemy gdzieś wylądować i odłączyć się od grupy lub zażądać pozostawienia nas na miejscu. — A kto będzie za nas pracował? Kto będzie nam służył? Zanim stworzymy coś nowego, musimy posiadać niewolników. Oni postawią nową bazę, będą obsługiwali automaty. Sami niczego nie osiągniemy. — Dobrze, Alice. Chociaż... — Nie ma żadnego chociaż. Musisz się zdecydować, jeśli mnie kochasz. Rozumiesz? Nie uznaję żadnych kompromisów w osiąganiu zamierzonych celów. Musimy być konsekwentni od początku do końca. Pięknego końca z tobą. Tylko ty i ja, a reszta to ludzie, którzy będą nam służyć. Nie rozumiałem co mówili dalej, bo ściszyli głosy. Chciałem dowiedzieć się, kto był partnerem Alice, lecz nie mogłem opuścić stanowiska. Musiałem czekać, aż wróci Bert. Zanim przyszedł, podjąłem decyzję. Wiedziałem już, że Alice planuje dokonania potwornej zbrodni i byłem przerażony. Znałem jej niezdrowe ambicje, ale nie przypuszczałem, że jest zdolna do morderstwa, do zlikwidowania osiągnięć ludzkości, która wysłała nas w inne światy w imię nauki. Bo to, co zamierzała dokonać, było zbrodnią. O tyle gorszą, że zaplanowaną na zimno, z wyrachowaniem. Wprawdzie nie zamierzała nikogo bezpośrednio zabijać, lecz odbierając wolę, zabijała stopniowo, powoli, wysysając wszystkie żywotne soki. Czy zdawała sobie sprawę z bezsensu tego zamierzenia? Przecież jedna para ludzka nie jest w stanie stworzyć nowego społeczeństwa nawet wtedy, kiedy Alice będzie rodziła co rok, chociaż dotychczas nie chciała mieć dziecka. A jej dzieci będą z kolei żyły pomiędzy sobą. I tak w kółko, aż do zupełnej degeneracji i smutnego końca. Czy tego nie wiedziała? Czy chorobliwa żądza władzy spowodowała w jej mózgu takie spustoszenia, iż obce stały się jej uczucia wykształcone w ciągu długich dziejów ludzkiej cywilizacji? Zastanawiając się nad tym co usłyszałem, podjąłem decyzję. Postanowiłem sobie, że niczego nie powiem Tolmesowi i sam, mając do tego wewnętrzne prawo, wymierzę sprawiedliwość. I ukarzę. Nie potrzebowałem poznawać wspólnika Alice. Jeśli ona zginie - nic nie zrobi. Ona jest motorem zła. Dlatego powinna zginąć. Buntowałem się wewnętrznie przeciwko sobie. Zabić Alice... To straszliwe, nieludzkie. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że mogę kogokolwiek zabić. W tym wypadku musiałem to zrobić. Gdybym wszystko opowiedział Tolmesowi, Alice zostałaby uśpiona na długi czas, może by nawet zmieniono jej sposób myślenia, wykreślono pamięć. Nie wierzyłem w powodzenie takiego rozwiązania. Przecież kiedyś trzeba ją będzie obudzić i znów zacznie swoje. Jej mózg był kłębowiskiem szarych komórek potwora i należy go raz na zawsze unicestwić. Tylko ja mogłem to zrobić. Nikt inny. Przez kilka dni chodziłem jak struty, nie odpowiadałem na pytania. Tylko Alice spoglądała na mnie spod oka. Dobrze mnie znała i wiedziała, że coś mnie gryzło. Usiłowała pytać, lecz udawałem zmęczenie i drobne niepowodzenia w pracy naukowej. Takie okresy zniechęcenia zdarzały się wśród nas i nikt się tym nie przejmował. W najgorszym wypadku, lekarze kazali odpocząć przez kilka dni, zasilili organizm jakimiś specyfikami, i na tym koniec. Ta walka prowadzona z samym sobą naprowadziła mnie na wspaniałą myśl. Już wiedziałem nie tylko co zrobić, ale jak wykonać zadanie. Plan był prosty. Pewnego dnia wypożyczyłem z laboratorium radiologicznego dla celów naukowych ładunek promieniotwórczego izotopu kobaltu, zamkniętego w specjalnej oprawie. Przyniosłem do kabiny i po zdjęciu osłony, sam zawinięty w ołowianą folię, włożyłem w wykładzinę tapczanu Alice. Tego dnia już nie wchodziłem do wspólnej kabiny, lecz zameldowałem Walterowi, że czuję się bardzo źle i chcę wypocząć w szpitalu. Ponieważ od kilku dni chodziłem jak błędny, zgodził się i wkrótce, po uprzednim zgłoszeniu się u dowódcy, znalazłem się w łóżku. Dostałem leki nasenne i uspokajające. Przez kilkanaście godzin spałem, a po przebudzeniu czułem się doskonale. Nawet byłem zadowolony z tego, co zrobiłem. Rozgrzeszyłem się całkowicie. Niepokoiło mnie tylko, czy w okresie mojej nieobecności, Alice nie zapraszała gości do kabiny. Chociaż z drugiej strony, nasze pomieszczenia były usytuowane w najbardziej ruchliwej części statku i wątpiłem, czy odważy się na coś takiego. Po czterech dniach wstałem, ale zanim poszedłem do siebie, wstąpiłem do dowódcy. Porozmawiałem z nim, a on powiedział, że doskonale wyglądam. Później sprawdziłem, czy Alice pracuje i poszedłem do kabiny. Znów zawinąłem się w folię, wyjąłem spod tapczanu osłonę, włożyłem ładunek i szybko poszedłem do laboratorium. Po chwili przyszedł Hans z radiologii. - Słyszałem, że już wyszedłeś, więc chciałem zabrać kobalt. Przydał się? - spytał. - Nie bardzo. Leżał tu cały czas. Musiałem przez kilka dni odpocząć. Teraz z kolei mam inną pracę, ale jak ją skończę, to znów się do ciebie uśmiechnę. Możesz go zabrać. Wieczorem dostrzegłem, że Alice wyglądała bardzo źle. Zbladła, jakby wyszczuplała, twarz straciła rumieńce. - Co ci jest? - spytałem, chociaż doskonale wiedziałem. — Bardzo źle się czuję. Nie mam apetytu, robi mi się słabo. Słowem coś nie w porządku. — Pójdź do Waltera, niech cię zbada. — Chyba to zrobię. W kilkanaście godzin później zostałem wezwany do lekarza. Wiedziałem, że niedawno badał Alic. Już musiał wiedzieć. - Słuchaj, Tom - odezwał się. -Badałem Alice i nie rozumiem, co się stało. Niezwykle silny zanik krwinek. Zastosowałem radykalne środki, lecz wątpię, czy jej cokolwiek pomoże. Jeżeli do jutra nie zajdą zmiany na lepsze, to możesz się z nią pożegnać. Umrze bardzo szybko. - Nie ma nadziei? - W tym stadium - raczej nie. Nie pomoże nawet przeszczepienie szpiku. Stwierdziłem straszliwe spustoszenie organizmu materiałem promieniotwórczym. Nie wiesz, co mogło się stać? Wzruszyłem ramionami. - Wiecznie kręciła się po różnych zakamarkach. Może była przy stosie? Tam ją też widziano. - Stos jest zabezpieczony, a tam, gdzie nie wolno wchodzić ludziom, pracują roboty. Człowiek nie wytrzyma, zaś jedna minuta, to śmierć w ciągu paru godzin. - Nic na to nie poradzę - odpowiedziałem. - Jakoś nie bardzo się przejmujesz - zauważył. - Dziwisz się? Przecież znasz sytuację. Napsuła mi tyle zdrowia i nerwów, że nie mam powodów do zmartwień. Chyba znienawidziłem, to wszystko. Wyszedłem. Postanowiłem czekać do następnego dnia. Ponieważ nie miałem dyżuru, pokręciłem się po salonie, grałem w szachy, później obejrzałem nim i poszedłem do hali nawigacyjnej. Za pulpitem siedział Tolmes. - Podobno Alice jest poważnie chora? - spytał. — Tak twierdzi Walter. Też zauważyłem, że bardzo źle wygląda i zaproponowałem pójście do lekarza. Zresztą nie wiadomo, co to może być. Na razie leży u Waltera. Jutro wszystko będzie wiadomo. — Zastanawiam się, gdzie się tak napromieniowała? — Nie mam pojęcia. Przez kilka dni leżałem i niemiałem z nią żadnego kontaktu. — Chyba przychodziła do ciebie? — Nie była ani razu. Widocznie beze mnie doskonale się czuła. Więcej nie rozmawialiśmy na ten temat. Następnego dnia Walter poinformował mnie, że za kilka godzin Alice znajdzie się w stanie agonii. Jeszcze o tym nie wiedziała. Zdawała sobie sprawę tylko z tego, że jest ciężko chora, lecz nie wiedziała na co. Przypuszczała, że jej stan ma coś wspólnego z promieniotwórczością. Poszedłem do niej i usiadłem na łóżku. Wyglądała strasznie. Schudła, wydawała się drobniejsza niż w rzeczywistości. Blada skóra, niemal zielonkawa, włosy szare i bez połysku, wychodzące z głowy przy każdym dotknięciu, białe wargi i smutne, bezradne oczy, — Jak się czujesz? - Pytanie było idiotyczne. — Bardzo źle. Nie wiem, co się stało. — Za to ja wiem - odpowiedziałem. Wstałem i podszedłem do wideofonu. Połączyłem się z dowódcą. - Tolmes? Mam do ciebie prośbę. Wpadnij do szpitala i weź ze sobą Waltera i Berta. Chcę wam coś powiedzieć. Przyszli bardzo szybko. Bez słowa usiedli koło nas. Czekali. - Znam przyczynę choroby Alice - powiedziałem wolno i spokojnie. - Zaraz wszystko wyjaśnię. Rozpocząłem od dyżuru z Bertem i podsłuchanej rozmowy. Powiedziałem, że nie zidentyfikowałem rozmówcy Alice, lecz to mało ważne. I tak go za chwilę ujawni. Podobnie, jak powie, gdzie ukryła skradzione fiolki z taliną. - Kiedy się zorientowałem w planach Alice, postanowiłem ją zabić, lecz tak, żeby odczuła śmierć. Żeby umierała przytomnie i uzmysłowiła sobie, że została ukarana za zbrodnię planowaną na setkach ludzi, którzy jej w niczym nie zawinili. Tak Alice - nachyliłem się nad nią i patrzyłem w szeroko otwarte, przerażone oczy. - Ja ciebie zabiłem. Kiedy przebywałem w szpitalu, ty spałaś na bombie kobaltowej. Przez całe cztery dni, po kilkanaście godzin na dobę byłaś naświetlana promieniami. Ich dawka musiała ciebie zabić. Jesteś bestią i musiałem zabić bestię. Za taką ciebie uważam. Gdybyś usnęła z woli lekarzy, po obudzeniu miałabyś identyczne zamierzenia, a ja nie mogłem ryzykować. Dla dobra nas wszystkich - nie mogłem. Nie wiem, co teraz ze mną będzie, lecz wiem, co zrobiłem z tobą. Dla ciebie nie ma ratunku. Możesz płakać i błagać, lecz nikt ci nie pomoże, bo nie może pomóc. I wyobraź sobie, że nawet nie mam wyrzutów sumienia. Patrząc na ciebie czuję się tak, jakbym spoglądał na agonię wściekłego zwierza. Nie sądź, że to nienawiść przemawia przeze mnie. Ja też tak sądziłem, lecz nienawiść to jednak uczucie, a dla ciebie nie mam żadnego uczucia. Dla mnie jesteś potworem, jakimś monstrum gorszym od tych gadów spotykanych w czasie naszej wyprawy. One zabijały nieświadomie, a ty obliczyłaś zbrodnię na zimno. Tylko bestia pozbawiona wszelkich uczuć, mogła coś takiego wymyśleć. Teraz jesteś niczym. Po prostu złem, asteroidem, który znalazł się na naszej drodze i trzeba go zlikwidować dezintegratorem. Rozumiesz? Mogłem nic nikomu nie mówić, i tak miałbym spokojne sumienie. Ale chciałem, żebyś wiedziała, za co umierasz. Nic z wizji nowego świata stworzonego w twojej chorej wyobraźni, jaki mieliśmy budować, zamienieni przez ciebie w bezduszne istoty. Nic z tego. My będziemy żyli, a ty nie. Czy pojmujesz straszliwą odmienność losu? Jeszcze tylko musisz powiedzieć, kto jest twoim wspólnikiem i gdzie ukryłaś talinę. Kogo sobie kupiłaś? Mów. Słuchała w milczeniu, a z oczu płynęły łzy. Docierało do niej każde słowo, doskonale je słyszała, zwłaszcza że nikt mi nie przerywał. Wszyscy milczeli w oczekiwaniu na zakończenie straszliwej sceny. Jej wychudłe ręce poruszały się nerwowo po okryciu łóżka, palce kurczyły i prostowały. Bez przerwy ciekły łzy. Rozumiałem co czuła, lecz naprawdę nie współczułem. - Kto był twoim wspólnikiem? - spytałem ponownie. - Hubert. Ten od robotów - wyszeptała. A talinę ukryłam w szafie. Twojej - dodała. A ty jesteś straszny. Gdybym przypuszczała... - To nie ty, lecz ja leżałbym na tym łóżku lub w jakimś kącie z roztrzaskanym łbem. Ciebie na to stać. - Nieprawda. Gdybym wiedziała, kochałabym tylko ciebie, nikogo więcej. Nade wszystko. Bo ty jesteś silny. Opuściłem głowę. Jej sposób rozumowania był anormalny. Nawet teraz, w obliczu śmierci mówiła o sile, kochaniu. Lecz nie wyraziła ani jednego słowa żalu. Jeśli żałowała, to tego, że nie udało się. I tak skończyła. A teraz czekam na wyrok, jeśli decyzję kierownictwa wyprawy można tak określić. Alice ujawniła imię wspólnika, talinę znalazł Walter, ona nie żyje i nic nam nie zagraża. Na pewno powiedzą, że uczyniłem źle, że nie miałem prawa wydawać wyroku oraz karać, bo to sprzeczne z regulaminem wyprawy i prawami obowiązującymi na Ziemi. Na pewno też stwierdzą, że moja psychika i moja sprawność zostały zakłócone postępowaniem Alice, że to, co zrobiłem, było zjawiskiem niemoralnym. Lecz, czy wobec Alice, można było stosować normalne prawa i zwyczaje? Wydaje mi się, że nie. Chociaż - kto to naprawdę wie? JESTEŚCIE NAM TACY BLISCY... Przed nimi roztaczał się wspaniały widok. Tuż u podnóża wysokiego obeliska, na którego szczycie stali, wznosił się potężny łuk budowli, wąskiej lecz długiej, sięgającej daleko w przestrzeń, poprzecinanej jak gdyby oknami. Nie byli tam jeszcze. Bardziej interesował ich sam obelisk, w którym na powitanie, pokłoniła im się Matka-Ziemia, mrugająca wesołym, zielonkawym blaskiem. Nie mieli co do tego żadnej wątpliwości. To musiała być Ziemia, gdyż, po wejściu do dziwnego pomieszczenia, na olbrzymiej mapie Wszechświata zajaśniał znajomy Układ Słoneczny. Jeszcze nie zastanawiali się, kto był twórcą tego niezwykłego obserwatorium kosmicznego. Wiedzieli jedynie, że jego budowniczowie i konstruktorzy musieli być genialni i przewyższali Ziemian o całe wieki w rozwoju techniki. Mieli już na to liczne dowody. Po wyjściu z sali Wszechświata - tak nazwali ten zakątek obelisku - ostrożnie poszli dalej. W pewnym momencie znaleźli się w dużym, pustym pomieszczeniu, bez żadnych otworów okiennych. Zasuwały się niewidoczne poprzednio drzwi, dal się odczuć lekki wstrząs. Przygotowani na wszelkiego rodzaju niespodzianki - dotychczas nie spotkało ich przecież nic złego - nie mieli żadnych obaw. Ot, po prostu jeszcze jeden cud techniki, który się za chwilę wyjaśni. I rzeczywiście. Odczuli zatrzymanie windy, rozsunęła się jedna ze ścian. Byli na szczycie obelisku. I stąd właśnie roztaczał się ów przepiękny widok. "Zielona" - tak nazwano planetę - istotnie tonęła w zieleni, chociaż niektóre masywy leśne posiadały drzewa o niebieskim zabarwieniu. Miała atmosferę umożliwiającą poruszanie się bez skafandrów, co ułatwiało normalne zajęcia. Oddychali łatwiej, pełną piersią, jakoś bardziej lekko i swobodnie. Nikt nie odczuwał zmęczenia długą podróżą. Regeneracja sił nastąpiła niepostrzeżenie i niemal natychmiast. A teraz rozglądali się z zaciekawieniem, obserwując olbrzymie połacie gęstego lasu, otaczającego obelisk z trzech stron. Z góry wyglądał jak morze soczystej zieleni, sięgającej aż po horyzont. Jedynie od wschodu rozciągała się rozległa przestrzeń skamieniałego płaskowyżu. — Jak tu pięknie - westchnął Marek. — Gdyby "Zielona" znajdowała się w naszym Układzie Słonecznym, stanowiłaby planetę wypoczynku i relaksu, sanatorium dla ludzi - odpowiedział Beningsen. - Spokój, cisza, wspaniałe powietrze. — I ani śladu zanieczyszczeń - wtrącił Klaudio, który z samego rana zdążył dokonać pierwszej analizy atmosfery. Według wstępnych, prowizorycznych obliczeń, składała się z siedemdziesięciu procent azotu i około dwudziestu ośmiu procent tlenu. Reszta, to inne gazy, z tym że nie było ani śladu metanu. — Jesteśmy więc w przedsionku raju. Całe szczęście, że nie wszyscy uczestnicy wyprawy poznają tę planetę. Obawiam się, że ci, którym lot dał się najbardziej we znaki, zostaliby tu na zawsze. Beningsen nie żartował. Coraz większa liczba kosmicznych badaczy miała już dosyć tej podróży. Ich psychika nie wytrzymywała długiej rozłąki z Ziemią, coraz częściej dopytywali się o termin powrotu, chociaż wiedzieli, że na Ziemi nie zastaną nikogo z bliskich im osób. - Wydaje mi się, że jestem na szczycie Kilimandżaro i spoglądam na rozległe dżungle Tanzanii - powiedział Nialu, zwracając się do Klaudia. - Pamiętasz? Byliśmy tam razem. - Pamiętam doskonale. Wydaje się, że było toniedawno, kiedy odwiedziłem ciebie w Dar-es-Sa-lam. A później zafundowałeś mi zwiedzenie Afryki. Ale tu jest powietrze czyściejsze, nie tak duszne, jak tam. Z żalem i niechętnie musieli przerwać oglądanie krajobrazu i zabrać się do dalszego zwiedzania obelisku. Dziwnym zbiegiem okoliczności zaczęli od jego szczytu zamiast od podstawy, ale nie była to ich wina. Jakieś nieznane jeszcze urządzenia i automaty kierowały krokami ekspedycji, i poddawali się temu bez oporu. — A to co? - Beningsen wskazał na wąskie, kręte stopnie przyczepione do jednej ze ścian i prowadzące jeszcze wyżej. — Zaraz zobaczymy - mruknął Lynd. Ale kiedy wszedł na pierwszy stopień cofnął się. — Stało się coś? - zapytali. — Jakaś siła odpycha mnie i nie pozwala wejść. — Widocznie tak musi być - wtrącił Marek. - Budowniczowie pozwolili nam dojść tylko tutaj. Wyżej nie można. - Ale co tam jest? - zastanawiał się Beningsen. - Jak jechaliśmy, to sam zwróciłeś uwagę na jakieś dziwne błyski rozchodzące się ze szczytu na wszystkie strony. Powiedziałeś wówczas, że to odbicie słońca w elementach konstrukcji tej budowli. A mnie się wydaje, że to silne urządzenie nadawcze wysyłające sygnały w Kosmos. - Marek mówił z pełnym przekonaniem i nikt nie usiłował mu przerywać. - Jeszcze na "Grawitorze" łapaliśmy je od dłuższego czasu, a nawet w naszym Układzie Słonecznym, niezrozumiałe sygnały. Powtarzały się z dziwną regularnością. A kiedy wreszcie weszliśmy w Układ Kasjopei, radiolokatorzy stwierdzili, że sygnały pochodzą z kierunku "bz-26". A przecież "Zielona" i dwie sąsiednie planety leżą właśnie tutaj. Odkryliśmy więc źródło sygnałów radiowych wysyłanych w Kosmos. Proponuję zatem, żeby na razie nie zawracać sobie głowy badaniem anteny nadawczej - bo na szczycie musi być antena - a szukać innych danych, które pozwolą na przynajmniej częściowe wyjaśnienie niezrozumiałych jeszcze zjawisk. - Marek ma rację - przyznał Beningsen. - Jeśli zajdzie potrzeba, to ściągniemy z "Grawitora" gondolę śmigłową i wówczas dokładnie obejrzymy sobie szczyt obelisku. Na razie chodźmy na dół. Zaczyna ciemnieć, a trzeba się gdzieś ulokować na noc. Weszli do pomieszczenia windy, jednak nic się nie stało. Winda nie ruszyła. Uważnie szukali jakiegoś włącznika, ale ściany były puste. — Przecież musi istnieć urządzenie uruchamiające windę - denerwował się Gunny. — To szukajmy... Zaczęli przesuwać rękami po powierzchni ścian, ale nie znaleźli żadnej wypukłości. Ściany były gładkie. - Przecież to niemożliwe - powiedział Lynd. Znów weszli na taras, z którego podziwiali piękno "Zielonej". Uważnie wchodzili z powrotem do kabiny windy, przyglądając się każdemu szczegółowi jej konstrukcji. Żadnych znaków. - Wygląda na to, że będziemy musieli nocować na szczycie - zaśmiał się Marek. Beningsen nic nie mówił. Od kilku minut intensywnie nad czymś się zastanawiał. Wchodził i wychodził z kabiny, przypatrując się ścianom oraz umieszczonym wzdłuż nich ławom po trzech stronach. - Chyba już wiem - powiedział i usiadł na wprost wejścia, kiedy wszyscy znaleźli się wewnątrz. Drzwi zasunęły się bezszelestnie. Poczuli lekki wstrząs i ruch. Wiedzieli, że jadą w dół. - Oto cała tajemnica - roześmiał się Beningsen. - Rzecz w tym, że winda nie ruszy, jeśli ktoś nie usiądzie na tej ławie, spełniającej funkcję włącznika. Wchodząc tutaj poprzednio, przed wjazdem na górę, byłem zmęczony i natychmiast usiadłem na tym właśnie miejscu. Wprawdzie tylko sam, ale to wystarczyło, żeby uruchomić mechanizm. Tylko dlaczego winda łączy parter z najwyższą kondygnacją, a nie zatrzymuje się w innym miejscu? Przecież od szybu biegną boczne korytarze. - Widocznie tak musi być - zażartował Klaudio. - Zresztą dokładnym badaniem zajmiemy się innym razem. Przecież mamy mnóstwo czasu. Z bagażnika amfibii wyjęli puszki z żywnością. Przez kilkanaście minut posilali się, później natarli ciało płynem odkażającym zastępującym mycie. Nadmuchali materace i ułożyli się obok amfibii, na początku łuku przed samym wejściem do obelisku. Nie obawiali się niczego. Byli zamknięci ze wszystkich stron, a w ciągu ostatnich godzin zorientowali się, że do wnętrza obelisku nie dostanie się żaden stwór. Marek usiłował przed snem nawiązać łączność z "Grawitorem". Udało mu się, ale na statku nie rozumiano ani jednego słowa. Silne zakłócenia uniemożliwiły nadawanie i odbiór. — Nic z tego - mruknął. - Z wnętrza tej budowli nie wyjdzie żaden czysty sygnał. Ona cała jest aparaturą nadawczą. Trzeba nadawać z zewnątrz. — Przestań narzekać - rozkazał Beningsen. - Na "Grawitorze" zorientują się, że coś nam przeszkadza. Zresztą wiedzą, że "Zielona" emituje silne fale radiowe. Nasze sygnały chociaż zniekształcone dochodzą, więc wiedzą, że nic się nam nie stało i będą spokojni. Lepiej kładź się i śpij. Obudzili się bardzo późno. Słońce stało już wysoko. Pierwszy otworzył oczy Beningsen. Spojrzał na zegarek i zerwał się. - Wstawać. Czy wiecie, jak długo spaliśmy? Czternaście ziemskich godzin. To niespotykane. Leniwie podnieśli się z posłań, doprowadzili do porządku, składali materace. - Jeszcze bym sobie pospał - mruknął Lynd. - Dawno nie zdarzyła mi się taka frajda. — Ja też - dodał Beningsen. - Tylko zobaczcie, jak wysoko stoi słońce. Zmarnowaliśmy połowę dnia. — Nie szkodzi. Za to jesteśmy wypoczęci jak rzadko kiedy - powiedział Nialu. - To się nam wszystkim przyda. Naprawdę wspaniała planeta ta "Zielona". Żyć nie umierać. Przy śniadaniu postanowili rozpocząć badania od łuku. Ciągnął się daleko. Kiedy weszli do jego wnętrza, zauważyli po bokach ścian małe wgłębienie z wypukłymi, pomarańczowymi guzikami. Beningsen nacisnął jeden z nich. Ściana rozsunęła się. Zobaczyli spory, kwadratowy pokój. Z nieprzezroczystych ścian padało łagodne, przytłumione światło słoneczne. Wewnątrz znajdowała się tylko szeroka ława, wykonana z jakiegoś nieznanego im tworzywa. Beningsen dotknął jej ręką. Była miękka, sprężysta, poddająca się naciskowi. — To służy do wypoczynku - powiedział. – Ale wygodne. Czuję, że dzisiejszą noc prześpimy po królewsku. — Nie radzę - mruknął Gunny. - W takim pokoju może spać tylko jedna osoba, a my musimy być razem, przynajmniej dopóty, dopóki nie zbadamy całej budowli. - Może masz rację - zgodził się Beningsen - ale ja zaryzykuję i będę spał tutaj. — Jak chcesz - odpowiedział Gunny, wzruszając ramionami. - Wszak nic ci nie grozi. Ciekawe tylko, jaka będzie reakcja, gdy się położysz. Czy drzwi się zasuną, czy nie? — Zaraz zobaczymy. Beningsen położył się na ławie, ale drzwi nie drgnęły. - Od wewnątrz jest podobny guzik – zwrócił uwagę Marek i nacisnął. Drzwi zamknęły się. - A więc po kłopocie. Można spać nie zasuwając drzwi. - Nie radzę - Gunny upierał się. - A jak nas ktoś pozamyka wbrew woli, to co wtedy zrobimy? Zgodzili się, że tylko Beningsen spędzi noc w pokoju, a inni spać będą razem przy amfibii. Przeszli kilkadziesiąt kroków i stanęli. - Dalej nie ma sensu iść. Ten łukowaty korytarz ciągnie się kilometrami. Nic w nim nie ma, chyba że jakieś urządzenia kryją się we wnętrzu ścian. Są one niezwykle grube - powiedział Nialu. - Dokąd to prowadzi? - zastanawiał się Klaudio. - Nie wiadomo. Ponieważ wszystko, co się tu znajduje ma swój sens, nie wnikajmy na razie w zbędne szczegóły, lecz pochylmy czoła przed geniuszem konstruktorów. Bez celu niczego nie robili - wyjaśnił Beningsen. - Może jednak pójdziemy? - proponował Marek. - Gdyby nas było trochę więcej, to moglibyśmy rozdzielić się na dwie grupy. Jedna zajęłaby się badaniem obelisku, druga łuku. Ale jest nas tylko sześciu, a to trochę za mało. Zresztą korytarz jest bardzo długi, wiedzieliśmy o tym jadąc tutaj i wątpię czy starczyłoby dnia, żeby dojść do końca - mówił Nialu. Beningsen zastanawiał się i wahał, nie chciał sam podejmować decyzji w tym wypadku. — Wcale nie mam zamiaru chodzić piechotą - zaśmiał się Klaudio - możemy jechać. — Czym? - Beningsen zdziwił się. — Amfibią. Jest o wiele węższa od korytarza. — Rzeczywiście. Słuchaj - Lynd zwrócił się do Beningsena. - Zrobimy sobie przejażdżkę po tym łuku? Beningsen zamyślił się. Właściwie powinni zbadać wszystko. Z drugiej strony było trochę za mało czasu, chociaż dwa-trzy dni dłużej, nie miało znaczenia. Zgodził się pod warunkiem, że wyjdą na zewnątrz i Marek uzyska połączenie z "Grawito-rem". Z trudem nawiązali łączność. Potężne sygnały wysyłane z obelisku powodowały zakłócenia wyprowadzeniu normalnej rozmowy. Jednak udało się przekazać dowództwu informacje i po uzyskaniu aprobaty na przedstawiony przez nich program badań, zajęli miejsca w amfibii. Posuwali się wolno. Jazda trwała już kilka godzin. W końcu musieli się zatrzymać. Korytarz robił się coraz węższy. - Dalej jechać nie można - powiedział Klaudio. Łuk opadał łagodnie ku dołowi. Nie było żadnych okien, ale matowe przepuszczające światło ściany umożliwiały spokojną wędrówkę przy świetle dnia. Poszli więc piechotą. Cicho rozmawiali ze sobą, skracając w ten sposób czas. Nic się nie działo, panował spokój i cisza. Byli sami w tej dziwnej budowli oświetlanej z trzech stron. Jedynie podłoga nie przepuszczała światła. Nie oddawała też żadnego odgłosu, gdy uderzali ojej powierzchnię. - Pod nią coś musi być - zawyrokował Marek. - Chyba nie będziemy jej rozbijać, co? – spytał Beningsena. W pewnej chwili w uszy wpadł ledwie dosłyszalny szum, jakby gdzieś cicho pracowały maszyny. — Zdaje się, że jesteśmy u celu - odezwał się Klaudio. — Trzeba zachować ostrożność. Zauważyli, że łagodne światło słoneczne przebijające przez ściany nieco ściemniało ustępując sztucznemu, chociaż w dalszym ciągu źródłem światła były ściany. Zorientowali się, że byli pod powierzchnią planety. Szum był coraz bliższy. Wdzierał się pod czaszki spokojnym, niezmiennym rytmem. Korytarz skończył się, dalszą drogę zamykała gładka tafla wykonana z innego tworzywa, niż pozostałe ściany łuku. Nie było drzwi, tylko z boku widniały dwa pomarańczowe przyciski. — Jesteśmy na miejscu - powiedział Beningsen. - Teraz należy zastanowić się: wchodzimy czy nie. — Idziemy - zaproponował Nialu. - Nie możemy wracać. Musimy dowiedzieć się, co tam jest. Na razie nic nam nie przeszkadzało, więc sądzę, że nasi genialni nieznajomi przewidzieli tę trasę dla zwiedzających. Beningsen nie odpowiedział. Nacisnął guzik po lewej stronie i ściana rozsunęła się. Ujrzeli olbrzymią, zdającą się nie mieć końca salę, oświetloną niewidocznym źródłem światła. Szum był teraz bardzo głośny. Można było jednak rozmawiać bez zbytniego podnoszenia głosu. Weszli do środka. - Domyślałem się - powiedział uradowany Marek. - To na pewno siłownia wytwarzająca energię. Przyznali mu rację. W hali, jedne obok drugich, stały duże, prostokątne skrzynie z wnękami, w których tkwiły szpule z nawiniętym jak gdyby drutem, wtopionym w przezroczystą masę. Pierwszy raz widzieli takie urządzenia, w niczym nie przypominające ziemskich, ale byli przekonani, że tutaj właśnie wytwarzana jest energia potrzebna do funkcjonowania budowli. Od każdej z cewek biegły grube rury znikające pod posadzką hali. Próbowali obliczyć ilość agregatów, lecz wkrótce zrezygnowali. Było ich zbyt wiele. Przeszli tylko wzdłuż hali do końca i zatrzymali się przed ścianą. Nie było w niej urządzeń wyjściowych. Tu więc kończył się łuk. - Nie widać ani śladu kurzu. Jakby ktoś przed chwilą sprzątnął - powiedział Gunny. - Ciekawe, jak długo to wszystko funkcjonuje. - Prawdopodobnie bardzo długo i bez przerwy. Tu nic nie może się zepsuć - dodał Nialu. - Interesuje mnie, co stanowi źródło energii? - Na to pytanie mogę ci od razu odpowiedzieć - wtrącił Marek. - Światło słoneczne. - A widząc zwątpienie na jego twarzy szybko dodał: - Pamiętacie? Jak byliśmy na szczycie obelisku, to ten łuk mienił się złotawo w niektórych miejscach. Zainteresowały nas wówczas okrągłe, duże, świecące odbitym światłem słonecznym lustra. To soczewki chwytające wiązki światła i przesyłające je tutaj, właśnie do tej hali, gdzie przetwarzane są na energię. Niezwykle pomysłowa konstrukcja, pozwalająca na funkcjonowanie wszystkich urządzeń przez całe wieki. Ci, którzy to budowali, musieli wmontować masę takich soczewek. Dlatego ten łuk jest taki długi. W jednym kompleksie zgromadzone zostało wszystko: elektrownie zasilane przez słońce i przetwarzające ciepło na energię, zespół soczewek rozłożonych na długości dziesiątek kilometrów, wreszcie stacja nadawcza. Soczewki z łuku chwytają promienie słoneczne i kierują je tutaj, skąd, przewodami ukrytymi pod posadzką łuku, zamienione na energię, przesyłane są do obelisku. Oto cała tajemnica. A właściwie – żadna tajemnica, tylko mądra, przemyślana i rozsądnie zrealizowana koncepcja tęgich mózgów. I jeśli mamy do czynienia z zagadką, to tylko jedną: kim i gdzie są twórcy, mieszkańcy tej pięknej planety. — Dotychczas nie spotkaliśmy żadnego, z wyjątkiem ptaków i szczurów - zauważył Lynd. — To są również mieszkańcy tego świata, ale nie interesują nas w takim stopniu, jak istoty myślące. A tych, niestety, nie ma. — Wracamy do obelisku, tutaj nie mamy czego szukać - zaproponował Gunny. Droga powrotna trwała znacznie krócej, albo tak im się przynajmniej wydawało. Myśleli i mówili o jednym: gdzie szukać budowniczych. Ale na to pytanie nie potrafili znaleźć odpowiedzi. Tego dnia niczego już nie badali. Ograniczyli się do posiłków i dokonania zapisów na taśmie, pomiarów natężenia mocy stacji nadawczej, fal radiowych. Zrobili również krótką wycieczkę poza obelisk. Chcieli jeszcze raz obejrzeć soczewki wmontowane w łuk. Niewiele zyskali, bowiem trudno było im dotrzeć do umieszczonych wysoko luster. Tylko Klaudio utrwalił je ze szczytu obelisku na taśmie filmowej. Udało się również nawiązać lepszą łączność z "Grawitorem". Zauważyli przy tym, że w pewnej odległości od obelisku zakłócenia malały, co umożliwiało prowadzenie normalnej rozmowy ze statkiem. Uzyskali aprobatę na prowadzenie dalszych badań, nie dłużej jednak, jak przez trzy- cztery dni. Później powinni wracać na statek. Następnego dnia, po dobrze przespanej nocy, podzielili pomiędzy sobą zadania. Marek i Nialu udali się na szczyt obelisku w celu prowadzenia pomiarów emisji radiowej i zbadania - tym razem bardziej dokładnie - chemicznego składu atmosfery. Lynd i Klaudio mieli zająć się dokładnym spenetrowaniem całej budowli od podstaw. Natomiast Beningsen i Gunny pozostawili dla siebie ogólny przegląd obiektu, bez żadnego planu działania. I właśnie oni uzyskali najciekawsze wyniki. Zaczęli od sali Wszechświata. Po ich wejściu, znów zaczęły pulsować światłem punkty oznaczające Układ Słoneczny. To właśnie ich najbardziej zastanawiało i zdumiewało. Skąd konstruktorzy mogli przewidzieć, że na tej planecie gościć będą Ziemianie? Czyżby potrafili posunąć swoje badania między galaktyczne tak daleko, iż wywnioskowali to z różnych zjawisk zachodzących na Ziemi? A może tę myśl podsunęły im wybuchy termojądrowe sprzed kilkuset lat, kiedy ludzkość znajdowała się w stanie wzajemnych i wyniszczających ją, a nikomu niepotrzebnych, konfliktów zbrojnych? Czyżby już wtedy wiedzieli, że tam, gdzie pojawiają się tego rodzaju wybuchy, musi istnieć wysoko rozwinięta cywilizacja, która kiedyś sięgnie do gwiazd? A może jakiś zabłąkany, ziemski statek kosmiczny nawiązał wcześniej łączność z "Zieloną"? Wszak zdarzały się wypadki, że w pierwszym okresie kosmicznych podbojów i penetracji innych układów gwiezdnych przez Ziemian, niektóre wyprawy ginęły bez śladu w głębiach Wszechświata. W jakimś momencie urwała się łączność - ten ślad ludzi wędrujących nieznanymi ścieżkami Wielkiej Przygody - i po pewnym czasie Rada Uczonych nadawała komunikat, że wyprawa zaginęła, a lista bohaterów Kosmosu powiększała się o dalszą grupę osób. Po takim komunikacie, w Centralnym Ośrodku Badań Kosmicznych w Bajkonurze - bowiem stamtąd wyruszały pierwsze statki Ziemian - w olbrzymim parku ustawiano kilka lub kilkanaście nowych posągów przy nowej alei nazywanej tak, jak zaginiony statek. Może więc jakaś wyprawa dotarła na "Zieloną" lub w inny sposób nawiązała z nimi kontakt, i stąd zainteresowanie Ziemią i zwrócenie uwagi na Układ Słoneczny? Trudno powiedzieć. Nie ulegało jednak wątpliwości, że gdy wchodzili do sali, tylko ten system zapalał się i pulsował. Było to wzruszające zjawisko. Daleko od Ziemi - oddaleni od niej o lata świetlne - w odległości wielu parseków, byli świadkami zainteresowania światem, który opuścili. - Zaczynam odczuwać wielki sentyment do tych istot - powiedział w pewnej chwili Beningsen. - Wydają się nam bardzo bliscy, rozumni jak bracia. Kosmiczni bracia - dodał. - Postawili przed nami sporo zagadek, ale jednocześnie dają pewne wskazówki umożliwiające ich rozwiązanie, tak, jakby przewidywali, że będziemy ich gośćmi. Tylko jednego nie rozumiem: dlaczego ta planeta, tak piękna i wygodna, jest pusta? A może siedziby mieszkalne znajdują się w innej okolicy? Jak sądzisz, Gunny? - Wątpię, Wydaje się, że mieszkańcy opuścili tę planetę. Przed czymś uciekli, tylko przed czym? Gdyby zdarzyła się jakaś kosmiczna katastrofa, ten budynek również by nie istniał. Ptaki i szczury nie wydają się groźnymi przeciwnikami. Jeśli potrafili zbudować taki obiekt, to niewątpliwie dysponowali bronią przeciwko małym wrogom. Powód musi tkwić w czym innym. - Ba, ale w czym? Odpowiedź znaleźli szybciej, niż przypuszczali. W obelisku było wiele pomieszczeń laboratoryjnych, ale wszystkie wskazywały na ich związek z łącznością radiową. Tylko jedna duża sala, z ławkami pod ścianami, była pusta. Znajdował się w niej duży, paraboliczny ekran, zajmujący niemal trzecią część powierzchni. Nie było jednak żadnych urządzeń wskazujących na możliwość sterowania nim. Nie pomagało siadanie po kolei na wszystkich ławkach, jak w windzie. Dopiero Gunny zwrócił uwagę, że naprzeciwko ekranu musi się coś znajdować. - Chyba masz rację - powiedział Beningsen. - Zauważyłem, że wejście do tej sali znajduje się z boku. Tamtędy biegnie dalej korytarz posiadający okna i skręcający pod kątem prostym w prawo, a więc w kierunku tylnej ściany. Jeśli frontową nazwiemy tę, która posiada ekran. Teraz zwróć uwagę, że sala jest o wiele krótsza od tej części korytarza. Oznacza to, że pomiędzy tylną ścianą a krótszym ramieniem korytarza, musi coś być, jakieś inne pomieszczenie. Jeśli jest ekran, to naprzeciwko powinny się znajdować kabiny projekcyjne, otwory. A tu nie ma nic. Gładka ściana. - Aparatura może się znajdować również w samym ekranie. Nie należy brać pod uwagę techniki ziemskiej. Oni mogą utrwalać obrazy w kryształach lub innych urządzeniach. Zresztą, diabli wiedzą co o tym wszystkim sądzić. Musimy szukać. Szukali więc, opukując ściany. Usiłowali dostać się za ekran, ale po pewnym wysiłku przekonali się, że tylko jego część wystaje na zewnątrz, reszta wmontowana jest w konstrukcję budynku i nie posiada żadnych przerw ani przejść. Ekran był gładki, chociaż widać było, że składa się z setek tysięcy drobnych soczewek, poukładanych i połączonych ze sobą w jeden system, a powleczonych niezwykle twardym tworzywem, którego w żaden sposób nie można było zarysować. - To twardsze od diamentu - określił Gunny. Na gładkich ścianach spotykali ten sam motyw: trójkąt i koło. - Czyżby to była wizytówka mieszkańców tej planety? A może informacja dla nas, że mamy do czynienia z istotami o wysokim stopniu cywilizacji? - zastanawiał się Beningsen. - Możliwe. Dopiero następnego dnia Gunny zwrócił uwagę, że pod ekranem, na samym środku, tuż u dołu, było małe wgłębienie. Kiedy wsunął dłoń, otworzyła się niewidoczna dotąd płytka osłaniająca kilka drobnych gałek i dźwigni. - Znów coś znalazłem! - zawołał do przebywającego w innym kącie sali Beningsena. – Przyjdź tutaj! Beningsen podszedł i pochylił się. - A więc znalazłeś. Diabelnie małe wgłębienie, trudno je dostrzec. Chyba wezwiemy innych, dobrze? Włączył nadajnik. Wyłączali się w czasie pracy, aby sobie wzajemnie nie przeszkadzać. - Zostawcie wszystko i przyjdźcie do sali projekcyjnej - powiedział. Po kilku minutach byli już razem. - Gunny - powiedział Beningsen. - Ty znalazłeś te guziki, więc masz prawo do inauguracyjnego włączenia, jeśli to w ogóle cokolwiek włącza. — Nie mam żadnych wątpliwości. - W głosie Gunnyego była pewność. — Zajmijcie miejsca na widowni. Kiedy usiedli na ławach, przekręcił pierwszą gałkę. Dał się słyszeć lekki szum, a po chwili olbrzymi ekran zaczął fluoryzować srebrcysto-zielonkawą poświatą. Wówczas Gunny zaczął manipulować drugą z trzech gałek. Pokręcił w lewo, ale napotkał opór. Wtedy przesunął gałkę w prawo. Poświata ekranu nabierała intensywności lub ciemniała, w zależności od sposobu operowania gałką. Ale w dalszym ciągu nic się nie pokazywało. - Wydaje mi się, że już wiem, do czego to służy - powiedział Gunny. - Udało się włączyć ekran i znaleźć regulator ostrości. Teraz zabierzemy się do następnych - mówił sam do siebie. Trzecia gałka stawiała opór, a kiedy ją przekręcił również w prawo, poczuł przeskok, jeden, drugi, trzeci. - To znów przełącznik, tylko że w dalszym ciągu nic nie widać. Cofnę go do punktu wyjściowego i przesunę najpierw tę dźwignię. - Znów gadał, jakby chciał się upewnić w prawidłowości manipulowania i uzyskać aprobatę kolegów. Ale nikt się nie odzywał. Czekali w skupieniu na to, co za chwilę powinno nastąpić. Ekran ściemniał, a naprzeciwko, pod sufitem, zajaśniała wąska wstęga światła. Ale nie rzuciła obrazu na ekran. Po prostu w tym miejscu część ściany zrobiła się jaśniejsza. - Tam jest kabina projekcyjna, tylko jej nie widać - krzyknął Beningsen. Gunny dopiero teraz przekręcił ostatnią gałkę. Ekran ściemniał jeszcze bardziej, później rozjaśnił i po chwili zobaczyli ludzi. - To niemożliwe - szepnął Beningsen. - Przecież to Ziemianie, tylko trochę inaczej ubrani niż my. Cholera, skąd tutaj mieszkańcy Ziemi? I to w takiej masie? Nikt nie odpowiedział. Wszyscy wpatrzeni byli w ekran, na którym oglądali normalne, ziemskie życie. Takie same, jak opuścili przed laty. Ludzie chodzili po szerokich, wysadzonych drzewami alejach, ubrani w krótkie, srebrzyste tuniki. Byli piękni. Wysocy, doskonale zbudowani. Chodzili wolno, pozdrawiali się czasami lekkim uniesieniem dłoni. Mówili do siebie niezrozumiałym, bardzo melodyjnym, niskim głosem. Po kilku minutach pojawiły się na ekranie kuliste budowle, pozbawione okien, nieprzezroczyste. Ujrzeli wnętrze jednej takiej kuli. Znajdował się w niej szeroki szyb, którym jeździły windy przenoszące mieszkańców na różne kondygnacje. Było widno, bowiem nieprzezroczyste ściany przepuszczały światło. Ekran zajaśniał dawnym blaskiem. Film skończył się i wtedy Gunny intuicyjnie przekręcił gałkę o jeden przeskok. Na ekranie pojawiła się duża sala, a w niej kilkadziesiąt osób siedzących na ławkach. Naprzeciwko siedzących, nieco z boku, znajdował się mały, okrągły stolik. Siedział przy nim młody mężczyzna. Za nim widniał olbrzymi ekran zajmujący niemal całą ścianę. Prowadzona była jakaś rozmowa, wzajemne przekonywanie, wreszcie siedzący oddzielnie mężczyzna podniósł się i wziął do ręki małą pałeczkę. Zapanowała cisza, a na ekranie ukazało się kłębowisko chmur, z których powoli zaczął się wyłaniać bardziej zrozumiały obraz. - To przecież nasza Galaktyka - zawołał Gunny. - Prawdopodobnie - potwierdził Beningsen. - Ale na razie nie przeszkadzaj. Istotnie, była to jakby makieta Galaktyki. Składała się z zespołu gwiazdozbiorów oznaczonych jakimiś symbolami, podobnymi nieco do rzymskich cyfr. Wśród nich wyróżniał się, pulsujący światłem, układ Kasjopei. Pozostałe układy zatarły się na ekranie i pozostał tylko ten jeden. Mężczyzna podszedł do ekranu. Zaczął coś mówić, pokazując pałeczką część gwiazdozbioru znajdującego się w lewym rogu ekranu. O czymś przekonywał, coś pokazywał, przesuwając pałeczkę w kierunku środka ekranu. Znów zaczęto rozmawiać. I wtedy odezwał się Klaudio. - Już wiem. Wstał z ławy i podszedł do ekranu. Był nieco za niski, ale wyciągnął rękę i zaczął mówić, jakby wpadając w temat poruszony przez nieznanego mężczyznę z ekranu. - To Kasjopeja, nie ulega wątpliwości. Kojarząc ten obraz z mapą nieba znajdującą się w obelisku zastanówcie się, o czym może mówić ten człowiek? Tak, człowiek, chociaż pochodzi z innego układu. Ale nazwijmy tę postać określeniem zrozumiałym dla nas. Tam, w sali nieba, pulsował inny wycinek Kasjopei. Ale mniejszym blaskiem odznaczał się ten zakątek. Tu mamy to samo. Ten człowiek pokazuje inną część układu. Właśnie tą, która prawdopodobnie jest ich ojczyzną. Oni chcą opuścić swoją planetę. Widzieliście, jak gęsto jest zaludniona? To było na poprzednim filmie. Szukają innych układów. A tutaj, właśnie tutaj, niemal u styku Kasjopei z Jaszczurką, Cefeuszem i Andromedą, jest ich rodzinna planeta. Pamiętam to z mapy nieba. Tutaj żyją, lecz chcą ją opuścić. A film jest przygotowany dla nas. Zobaczcie. Na ekranie pulsowała inna część Kasjopei, a mężczyzna mówił teraz nie do zebranych na sali, lecz do nich. Zwracał się do kamery, pokazując jednocześnie pałeczką drogę, którą zamierzali przebyć lub też już przebyli. I ten odcinek ekranu pulsował silniejszym światłem, jakby do uwypuklenia prowadzonego wykładu. W pewnym momencie ekran ściemniał, a po chwili pojawił się na nim jeszcze inny obraz, przedstawiający tylko dwa układy gwiezdne: Kasjopei i Słoneczny. Połączone były ze sobą biegnącymi z obu stron przerywanymi kropkami, które gasły i zapalały się, gasły i zapalały. A kiedy na miejscu kropek pojawiły się małe, rozszerzające się koła biegnące również z obu układów, nakładające się wzajemnie na siebie w pewnym określonym miejscu, zrozumieli. To miało symbolizować sygnały radiowe. Były przeznaczone dla nich, żeby pojęli, że nieznani mieszkańcy Kasjopei już od dawna wiedzieli o istnieniu życia w systemie słonecznym, tym najdalszym zakątku Galaktyki. Mało, że wiedzieli, Przejmowali sygnały radiowe i wysyłali swoje. Ale zbyt wielka odległość dzieliła oba światy. Nie mogli się porozumieć. Wiedzieli jednak więcej od mieszkańców Ziemi, jeśli spodziewając się ich przybycia, potrafili pozostawić symbole umożliwiające wzajemne poznanie, a nawet zaprezentować swoje życie i zamierzenia. Tylko, dlaczego nie pozostali na "Zielonej"? I ta myśl nie dawała im spokoju nawet wówczas, kiedy po skończonym seansie filmowej i wielogodzinnej dyskusji, kładli się na spoczynek. - Są tacy jak ludzie - Klaudio jeszcze nie ochłonął z wrażenia. — Tacy sami. Mają nasze postacie. Są tylko zgrabniejsi, bardziej wysmukli. Ale poza naszą sylwetką zewnętrzną, piękniejszą chyba, nie widać innych różnic. Czyżby można było z tego wysnuć wniosek, że wszędzie tam, gdzie istnieją warunki zbliżone do ziemskich, ukształtowało się podobne życie? — Możliwe, chociaż nie koniecznie - odezwał się milczący przez cały czas Nialu. – Przypomnijcie sobie planetę, którą oznaczyliśmy symbolem "Beta". Istniały tam ślady wspaniałej cywilizacji stworzonej przez istoty zupełnie niepodobne do ludzi. A była to cywilizacja wyższa od ziemskiej. I chociaż istniały warunki fizyczne podobne do naszych, natura stworzyła inne życie. Tak więc nie ma reguły, chociaż oba światy - o których mówię, leżą w układzie Kasjopei. A inne nasze doświadczenia i spostrzeżenia? Czasami straszne, niezrozumiałe, czasami nam bliskie, chociaż stworzone przez istoty w niczym nie przypominające ludzi? Wszechświat jest nieskończony, i jego kompozycyjne możliwości tworzenia życia są nieograniczone w danym układzie planetarnym. - Nialu ma rację - powiedział Marek. - Napotkaliśmy różne formy życia biologicznego, ale wszędzie tam, gdzie powstała cywilizacja techniczna spotykamy wspólną cechę łączącą istoty rozumne. Chodzi mi o system komunikacji radiowej. Można więc tutaj zaryzykować twierdzenie, że wszystkie cywilizaje Wszechświata dążą do wzajemnego porozumienia się w imię braterstwa łączącego rozumne twory natury. Tak chyba musi być, bo jak inaczej wytłumaczyć to, co widzieliśmy przed kilkoma godzinami? Mieszkańcy Kasjopei wiedzieli i wiedzą o nas więcej, niż my o nich. Pozostawili nam szereg dokumentów i trwałych dowodów pozwalających na poznanie ich cywilizacji. Przynajmniej na cząstkowe poznanie. Chyba nie czynili tego na ślepo, lecz przemyśleli każdy krok i posunięcie. Widocznie spodziewali się, że mieszkańcy Ziemi dysponują potężną nauką i na pewno przybędą w te strony. A może wiedzieli również o "Grawitorze"? Wszystko możliwe. Wszak znajdujemy się w tym układzie od wielu lat, zbliżaliśmy się do niego niewiele krócej. Mogli więc nas widzieć na ekranach swoich urządzeń astronomicznych. A widzieli na pewno, bo skąd brały się sygnały radiowe chwytane na statku od lat, powtarzające się z regularnością najlepszego zegara, zawsze o tym samym motywie? Skąd? Widocznie wiedzieli o nas więcej, niż przypuszczamy. Oglądaliśmy wspaniały film, jesteśmy w posiadaniu wielu informacji przekazanych za jego pośrednictwem i to chyba wystarczy, żeby wyrobić sobie właściwe pojęcie o tych ludziach. — Ciekawe tylko, gdzie ten film się znajduje - wtrącił się Gunny. — Jeśli go nie zdobędziemy, trzeba będzie samemu sporządzić kopię. — Oczywiście - potwierdził Beningsen - o tym nie pomyśleliśmy. Musimy więc szukać. Ale nic nie znaleźli. Kilkakrotnie odtwarzali filmy. Wiedzieli, że na wprost ekranu, w momencie włączenia aparatury, rozjaśnia się wąski pas ściany wykonanej z nieznanego tworzywa. Opukiwanie ścian nie przyniosło rezultatu. Całość dawała oddźwięk wskazujący na znaczną grubość. Zaprzestali więc poszukiwań i przystąpili do filmowania tego, co im przedstawiono. Było to nieco trudne, ale dali sobie z tym radę. Sfilmowali również okoliczne tereny, utrwalając na taśmie obelisk z łukiem oraz wnętrza, z miejscem koncentracji i przetwarzania energii. Udało się sfilmować ptaki i gromadę szczurów umykających spod amfibii, w czasie jednego z dalszych rajdów. Po trudnych doświadczeniach doszli też do wniosku, że do wysyłania fal radiowych niepotrzebny był olbrzymi obelisk. Taką samą moc emisji można było uzyskać przy zastosowaniu budowli niższej i mniej skomplikowanej. Ale budowniczym chodziło widocznie o co innego. Potężna, strzelająca setkami metrów w górę iglica, miała na celu zwrócenie uwagi przybyszów i zmuszenie ich do przeprowadzenia badań, które w konsekwencji pozwoliłyby na poznanie cząstki życia na Kasjopei. I ten cel został osiągnięty. Podziwiali wspaniałych budowniczych. Niemal codziennie, kilkakrotnie, oglądali te same filmy i zawsze dostrzegali na nich nowe szczegóły. Zauważyli, że w miastach, zabudowanych kopulastymi domami, nie widać było zwierząt i ptaków. Pojawiały się natomiast w nielicznych systemach leśnych. To również zwracało uwagę, wskazywało na wysoki stopień urbanizacji planety i jej przeludnienie. Utwierdziło to ich w przekonaniu, że w tym właśnie tkwiła przyczyna poszukiwań nowych siedzib w innych częściach gwiazdozbioru przez Kasjopejczyków. Tylko, dlaczego nie zostali na "Zielonej" lub innych podobnych planetach? To było niezrozumiałe. Czy panujące tutaj warunki, przecież lepsze od ziemskich, nie nadawały się do życia? Na próżno szukali odpowiedzi. Nie otrzymali jej, podobnie jak nie znaleźli filmów i nie dostali się do anteny nadawczej umieszczonej na szczycie obelisku. Ktokolwiek wszedł na pierwszy stopień schodów prowadzących ku szczytowi, spadał zrzucony nieszkodliwym, lecz mocno odczuwalnym wstrząsem. — Jestem już taki naelektryzowany, że lepiej mnie nie dotykać - denerwował się Marek, który najczęściej próbował tam się dostać. — Doskonale zabezpieczyli się przed nieproszonymi gośćmi. Niczego nie dowiemy się o budowie anteny, jeśli nie sprowadzimy gondoli śmigłowej - mówił. — Czy to takie ważne? - Beningsen wzruszył ramionami. — Emitowane fale są wytworem systemu komunikacji radiowej łączącej ze sobą kilka planet. Radiostacja pracuje bez przerwy zasilana energiąprzekształconą z ciepła słonecznego. I to powinnonam wystarczyć. Widocznie twórcy tego systemu,pozwalający na penetrację obelisku i łuku obawiali się, że nawet niechcący można uszkodzić delikatną zapewne antenę. I dlatego zabezpieczyli się, chro niąc to, co ich zdaniem ma największe znaczenie. Czy moglibyśmy zresztą dokonać naprawy w wypadku uszkodzenia? Bardzo wątpliwe. I dlatego nie możemy się dziwić, że ten szczegół musi na razie stanowić tajemnicę. Może kiedyś, kto inny, w oparciu o nasze zapisy, znajdzie się na "Zielonej" i spróbuje dalszych badań. A może spotka przedstawicieli tej wzniosłej cywilizacji? Kto wie? Codziennie łączyli się z "Grawitorem" i przekazywali swoje uwagi i spostrzeżenia. Kilka dni zmieniło się w kilkanaście. Udało im się przedłużyć pobyt, chociaż wiedzieli, że czasu pozostało bardzo mało. Spieszyli się, aż pewnego dnia usłyszeli głos Tolmesa, głównego astronawigatora. - Beningsen. Zabieraj całe bractwo i szykuj się do odlotu. Nie możemy dłużej czekać. - W porządku, szefie. Właściwie wiemy niemal wszystko. Jeżeli mam być szczery, to trochę odpoczywamy, chociaż pracujemy po kilka godzin na dobę. Ale tu jest tak cudownie... - Wiem, bracie i zazdroszczę wam. Ale musimy wracać... Bardzo uważnie i pieczołowicie zamykali drzwi i otwory. Chcieli pozostawić wszystko tak, jak, zastali. Jedynie w sali projekcyjnej Gunny położył pudło z częścią własnego, wywołanego filmu na znak, że udało się im skopiować to, co przedstawiono na ekranie, a w sali Wszechświata, Marek narysował linię łączącą Ziemię z "Zieloną". Nialu zaproponował, aby pozostawić kawałek filmu z życia Ziemian, lecz nie dysponowali takim materiałem. Na skutek nalegań, dostarczono im go z "Grawitora". Z pietyzmem i wzruszeniem umieścili hermetycznie zamknięte pudło w sali projekcyjnej; tuż pod ekranem, obok wywołanej kopii filmu Kasjopejczyków. Kiedy nadszedł czas odlotu, zebrali się, aby raz jeszcze spojrzeć na obelisk. Migotał do nich światłem ze szczytu, a wmontowane w ściany łuku soczewki zdawały się mówić: "Poznaliśmy się, co? To wspaniałe, co? Chyba się jeszcze spotkamy?"... - Jesteście nam tacy bliscy - odezwał się milczący przez wiele godzin Klaudio. - Bardzo chciałbym tu jeszcze powrócić. Jerzy Jan Kolendo – Przed Nami Kasjopeja dla www.scifi.dmkproject.pl zeskanowala ghosia@wp.pl