Forbes Colin Władza DLA JANE Wszystkie opisane postaci są wytworem wyobraźni autora i nie mają żadnych pierwowzorów w świecie rzeczywistym Nie istnieją również odpowiedniki pojawiających się w po- wieści posiadłości oraz firm Prolog Carmel. Kalifornia. Luty. Mężczyzna ubrany w wiatrów- kę rozsuniętą w sposób ukazujący jego grubą szyję we- pchnął krzyczącą dziewczynę do jednopiętrowego, drewnianego domku. Jedną ze swoich wielkich dłoni chwycił ją za długie, jasne włosy, podczas gdy drugą popychał z tyłu. Joel Dyson, niegdyś dziennikarz, a obecnie odnoszący sukcesy na między- narodową skalę łowca sensacji, przycupnął pośród krzewów rosnących na skraju leśnej polany. Wycelował kamerę w znikającąw otwartych drzwiach walczącą ze sobą parę. Twarze obojga były doskonale widoczne. Drzwi domku zatrzasnęły się od wewnątrz. Nie wykończona chata stała po- środku polany odcięta od zewnętrznego świata przez gęstą zasłonę okalających drzew. Poprzez zamknięte okiennice Dyson wciąż słyszał krzyki przerażonej dziewczyny. Spojrzał w dół na leżący u jego stóp, włączony magnetofon. Obracająca się taśma zarejestrowała nagle urywający się straszliwy wrzask. Być może mężczy- zna uderzył dziewczynę, by zamilkła. Nastąpiła cisza, która wydała się Dysonowi jeszcze trudniejsza do zniesienia niż to, co już zobaczył i usłyszał. Martwota zimowego lasu stwarzała nastrój zagrożenia. Instynkt podpowiadał mu, że jest w niej coś złowieszczego. Właśnie przygotował kamerę do kolejnego uj ęcia, kiedy otworzyły się drzwi. Spodziewał się, że wyłonią się dwie osoby, zobaczył jednak tylko mężczyznę. Tamten wyszedł, zamknął drzwi, wetknął klucz w zamek, przekręcił i cisnął go na dach. Dlaczego to zrobił? Odpowiedź przyszła już po chwili, gdy zza jednej z okiennic zaczął wydosta- wać się dym, po czym całe okno stanęło w płomieniach. Boże! Miał zamiar zo- stawić ją, by spłonęła. Na twarzy mordercy, ociekającej potem pomimo chłodu poranka, Dyson dostrzegł wyraz złośliwej satysfakcji. Instynkt nakazał mu wyłą- czyć magnetofon, wyjąć kasetę i włożyć do kieszeni zimowego płaszcza. Męż- czyzna spoglądał w kierunku kryjówki Dysona. Wyciągając broń zza paska ruszył w jego stronę. 7 Czyżby dostrzegł jakiś ruch? Po raz kolejny twarz mężczyzny, zdradzająca zawziętość i determinację, znalazła się w obiektywie kamery. Pełne ujęcie uka- zujące broń. Dyson zobaczył, jak chata zamienia się w szalejące piekło. Dach stój ący w płomieniach lada chwila miał się zwalić na pozostaj ącą wewnątrz nie- przytomną, a może nawet martwąjuż dziewczynę. Ciche trzaski płonącego drewna przerodziły się w ryk. Mężczyzna stanął i obejrzał się za siebie. Kamera Dysona zarejestrowała jego początkowy ruch, a następnie rozpalony jak stos pogrzebowy domek. Męż- czyzna odwrócił się w kierunku zarośli i ruszył wolnym, lecz zdecydowanym krokiem. Czas się stąd wynosić. Żywy, jeśli to możliwe. Dyson był porządnie przestraszony. Ciągle jeszcze kucając wycofał się z zarośli. Z przewieszoną przez ramię kamerąi kasetą spoczywającą w kieszeni zatrzymał się przed kupą chrustu. Wstał i z trudem oparł się pokusie ucieczki biegiem. Pod nogami szeleściły suche li- ście. Przez moment odgłosy jego ucieczki zagłuszył huk walącego się domku. Musiał dotrzeć możliwie najdalej, zanim odgłosy jego kroków staną się zbyt głośne. Do chevroleta zaparkowanego w lesie poza zasięgiem wzroku z pobli- skiej drogi miał jeszcze dość daleko. Nagle znieruchomiali nasłuchiwał, jak przybliżająsięciężkie, zdecydowane kroki. Prawdopodobnie są j eszcze inni, których goniący go mężczyzna może zawołać gdy- by zaryzykował bieg. Ogarnięty paniką Dyson stanął pod wysoką sosną. - To moj a ostatnia szansa na przetrwanie... Dyson wypowiedział do siebie te słowa ze zwinnością wspinając się z gałęzi na gałąź. Coraz wyżej. Musiał ukryć siew koronie. Wbijając w gałęzie paznok- cie podciągnął się do wnętrza iglastej kryjówki, obiema nogami objął gruby ko- nar i przerażony czekał. Poprzez niewielką przerwę między gałęziami widać było pień ogromnej so- sny, na której siedział. Nagle pojawił się prześladowca, wytarł w drelichy spoconą lewą rękę, w prawej trzymał pistolet police special kaliber 0.38 cala. Dyson zama- rł, gdy mężczyzna zatrzymał się pod sosną obracając głowę to w j edną, to w drugą stronę i nasłuchując. Wiedział, że za chwilęmoże spadać martwy poprzez gmatwa- ninę gałęzi, by wylądować u stóp zabój cy z kamerą przewieszoną przez ramię i ka- setą w kieszeni. Byłoby po wszystkim. Chłód przenikał przez płaszcz Dysona, a j ego dłonie były niemal zamarznię- te. Stój ący na dole mężczyzna wydawał się zupełnie nieczuły na przenikliwe zimno potęgowane jeszcze przez mgłę snującą się znad Pacyfiku. Dyson zmuszał się, by pozostać w bezruchu. Zaczął zastanawiać się, czy warto było podejmować takie ryzyko - nawet wziąwszy pod uwagę potencjalne wynagrodzenie, ogromną fortunę. Przez parę sekund tego typu myśli wypełniały jego sparaliżowany ze strachu umysł. Spojrzał w dół i zamrugał oczami. Mężczyzna zniknął. Oddalał siew kie- runku chaty, z której do tej pory musiała już tylko zostać kupa dymiących węgli. Dyson zerknął na zegarek. Była 8 rano. Zmusił się do pozostania w kryjów- ce bez najmniejszego ruchu jeszcze przez pół godziny. Mężczyzna mógł zasta- wić na niego pułapkę. W śmiertelnej ciszy spowitego mgłą lasu Dyson słyszał jedynie oddalające się ciężkie kroki. Nie dotarł do niego najmniejszy dźwięk zdradzający, że ktoś wraca. - Teraz - powiedział do siebie - zanim zdoła zablokować całą okolicę. Pomimo ścielącej się szarej mgły Dyson nie miał problemów z odnalezie- niem chewoleta. Szedł szybko wybierając, j eśli to było możliwe, drogę po mięk- kim mchu. Co jakiś czas zatrzymywał się nasłuchując echa pościgu. Nic. Znowu ruszał w stronę samochodu. Przemykając pomiędzy pniami drzew Dyson ożył. Myśli kłębiły się w jego głowie. Najbliższym lotniskiem jest Międzynarodowy Port Lotniczy w San Fran- cisco. Z pewnością będą tam na niego czekać. Bezpieczniej pojechać znacznie dłuższą drogą na południe, przez Kalifornię do lotniska w Los Angeles. Nikt na świecie nie mógł spodziewać się, że wybierze taką trasę. Z Los Angeles mógł polecieć do Londynu, by tam przesiąść się na bezpo- średni samolot do Zurychu. Julius Amberg, dyrektor Zuricher Kredit Bank, winien mu był przysługę. Dyson przypomniał sobie zdarzenie sprzed paru lat. Bob Newman, znany międzynarodowy sprawozdawca zagraniczny, pomógł mu bardziej, niż mu się wtedy wydawało. W Genewie Dyson zrobił Amber- gowi kilka kompromitujących zdjęć z jego kochanką. Zamierzał odsprzedać je Der Spieglowi. W owym czasie Amberg znajdował się na czołówkach ga- zet działając jako pośrednik w wielkim przedsięwzięciu finansowym. - Oddaj te zdjęcia Ambergowi - zachęcał Newman. - Jest wpływowym człowiekiem, a pewnego dnia możesz potrzebować jego pomocy. Choć raz za- pomnij o pieniądzach, Joel. Ważni sprzymierzeńcy są na wagę złota... Z ociąganiem Dyson przystał na propozycj ę. Teraz Amberg będzie miał oka- zję spłacić „dług" przechowując w swoim skarbcu film i kasetę. Gdzie wyszuka bezpieczniejsze miejsce do ukrycia fortuny? Zbliżywszy się do chewoleta Dyson jeszcze raz przeanalizował swój plan. Myśląc na głos szeptał: - Samochód został wypożyczony w Salinas. Wyśledzenie pojazdu, zdoby- cie opisu i numeru rejestracyjnego zajmie im trochę czasu. Zwrócę auto w Los Angeles. Zanim je znajdą, będę już daleko... Ostrożnie podszedł do samochodu. Tamci mogli go przecież znaleźć. Z pew- nością kręciło się ich tu dostatecznie dużo - zawodowcy w każdym calu... Godzinę później j echał na południe przybrzeżną autostradą, przez most nad Big Sur. Ruch panował niewielki. Z prawej strony w bok jego samochodu ude- rzał wiatr znad oceanu. Wysokie fale tworzyły bałwany wyrzucane wzwyż na trzy- dzieści stóp. Był już w Santa Barbara, nagle przypomniał sobie coś. Magnetofon! W pośpiechu zostawił leżący na ziemi magnetofon. Teraz szyb- ko odwiedzą firmę ubezpieczeniową - sprawdzą, na czyjej polisie figuruje nu- mer urządzenia. Jezu! Wtedy otrzymają dokładne dane tego, kto ukrywał siew za- roślach w pobliżu chaty. Do tej pory Dyson miał nadziej ę, że trochę potrwa, zanim go namierzą. Był niezmiernie zaniepokojony, kiedy dotarł do Los Angeles, przebrnął przez gęsty ruch uliczny, zwrócił chewoleta i wziął taksówkę na lotnisko. Tu czekało na niego kolejne nieszczęście. Wszedł do hali głównej niosąc torbę zawierającą zestaw ubrań, jakie, zacho- wując ostrożność, nabył w kilku sklepach po oddaniu samochodu. Kupił bilet powrotny do Londynu na samolot United Airlines - powrotny, żeby zmylić każ- dego, kto chciałby sprawdzać rezerwacje. Start miał nastąpić za czterdzieści pięć minut. Dyson zadowolony był z szyb- kiej odprawy nadając swoją torbę. Właśnie gdy odchodził od okienka, usłyszał chytry głos. - Znalazłeś w Londynie jakąś panienkę gotową ściągnąć majteczki dla tak nieodpowiedniego faceta jak ty? - Co? Dyson obrócił się i wlepił oczy w malutkiego mężczyznę o twarzy do złu- dzenia przypominającej małpę. Dlatego właśnie nazywano go Małpą. Nick Rossi był drobnym cwaniaczkiem obserwującym lotniska w nadziei zdobycia jakich- kolwiek pożytecznych informacji, które można by opchnąć za niewielką sumę prasie. - Jadę na zasłużony urlop - odwarknął. - A j eśli będę miał szczęście, znaj - dę sobie jakąś panienkę. Przykro mi, Nick, ale nie mam nic ciekawego. - I właśnie dlatego zabierasz ze sobą kamerę? Małpa skrzywił się zarozumiale. Zgaszony, do połowy wypalony papieros przykleił się do prawego kącika jego wąskich ust. - Najlepsze okazje zdarzają się w momentach, gdy się ich najmniej spo- dziewamy. Trzeba unikać kłopotów... Dyson odszedł w pośpiechu, klnąc po cichu. Pomyślał nawet o zaoferowa- niu Małpie pliku banknotów, by namówić go do milczenia - ale to jedynie za- ostrzyłoby jego nienasycony apetyt. Zrelaksował się dopiero, gdy jego jumbo jet wystartował, zakręcił nad wyspę Catalina i Ocean Spokojny, po czym znowu skręcił na wschód nad kontynent i rozpoczął swój trwający nieprzerwanie jede- naście godzin lot, przez koło podbiegunowe do Londynu. Podwójna whisky do- starczona przez stewardesę również okazała się pomocna. Rozluźnienie nie trwało jednak długo. Podczas gdy maszyna kontynuowała swój nocny lot, wciąż jeszcze się wznosząc, Dyson ukradkiem rozglądał się sprawdzając innych pasażerów. Przypadkowe spotkanie z Nickiem Rossim mogło okazać się fatalne w skutkach. Czy mieli wystarczająco dużo czasu, żeby w ostatniej chwili wsadzić na pokład swojego człowieka? Wątpił w to. Druga szklaneczka whisky ponownie przyniosła mu spokój. Dyson nie śmiał zasnąć, pomimo że większość pasażerów wypełnionego do połowy samolotu drzemała. Kamera, przykryta gazetą, spoczywała na jego kola- nach. Co chwilę wkładał rękę do kieszeni płaszcza złożonego z boku na wolnym siedzeniu. Czuł ulgę za każdym razem, gdy znajdował kasetę na miejscu... Bob Newman. Nazwisko wciąż przewijało się przez myśli Dysona po tym, jak wysiadł na lotnisku Heathrow. Pod wpływem impulsu zmienił plan działa- 10 nia. Zamiast natychmiast kupić bilet do Zurychu, szybko opuścił port, wsiadł do taksówki i podał kierowcy adres mieszkania Newmana na Beresforde Road, w South Kensington. W pośpiechu nie zauważył, że obserwuje go niski, krępy mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym, który podążył za nim i drapiąc się po policzku dał znak nadjeżdżającemu szaremu volvo. Potem pobiegł do budki telefonicznej. - Mówi Ed, jestem na lotnisku. Cel przybył lotem z Los Angeles, wyszedł i pojechał gdzieś taksówką. - Tak? - szorstki głos Nortona był nieprzyj emny. - Z ogonem, mam nadziej ę? - Przejeżdżało szare volvo. Mieliśmy trzy krążące samochody... - Wiem o tym. Nick Rossi miał racj ę. Czekaj na miej scu. Bądź uważny. Nasz cel może wrócić. Donoś mi o dalszym rozwoju sprawy. - Będę w kontakcie... Krępy mężczyzna zorientował się, że rozmowa została przerwana. Typowe. Nigdy nie widział Nortona, słyszał tylko przez telefon jego nieprzyjemny, z ame- rykańskim akcentem głos. Powiedział to innemu członkowi grupy. - Masz szczęście - ostrzegł go kolega. - Nikt nie wie, jak on wygląda. Jeśli spotkasz kiedyś Nortona i dowiesz się, kim jest, to będzie twój koniec... Dojeżdżając do, położonego naprzeciw kościoła Świętego Marka, mieszka- nia Newmana, Dyson kazał kierowcy zaczekać. Elegancka, szczupła blondynka otworzyła drzwi, lecz nie wykazywała chęci zaproszenia go do środka. Dyson pokazał jej swoją starą legitymację dziennikarską ze zdjęciem. - Przepraszam, że przeszkadzam. Nazywam się Joel Dyson, j estem przyja- cielem Boba Newmana, muszę się z nim jak najszybciej zobaczyć. Oczekuje mnie - skłamał. - Nic mi nie powiedział... - Nie mógł. Ta sprawa jest poufna. I nagląca - powtórzył. - Sprawa życia lub śmierci. Mojej śmierci, pomyślał. Blondynka obejrzała legitymację prasową i spoj- rzała na niego. Oddając ją wydawała się niezdecydowana, co ma odpowiedzieć. Dyson z trudem uśmiechnął się i rozluźnił. Dziewczyna nie uśmiechnęła się, lecz skinęła głową. - Czy ma pan na czym zapisać adres? Znajdzie go pan w General & Cum- bria Insurance Company w Park Crescent. Dwadzieścia minut drogi taksówką stąd... Dyson podziękował, przewiesił przez ramię kamerę, po czym pospieszył w stronę taksówki, gdzie podał kierowcy adres w Soho. Wcześniej, j eszcze w cza- sie drogi z lotniska kilkakrotnie oglądał się przez tylną szybę. Nie zauważył sza- rego volvo trzymającego się za taksówką stale w odległości jednego samocho- du. Tak naprawdę, to prawie nie wierzył, że może być śledzony. 11 Joel Dyson nie docenił energii i zakresu władzy, jaką dysponowała poszuku- jąca go organizacja. Podczas jedenastogodzinnego lotu z Los Angeles jego miesz- kanie w San Francisco zostało przetrząśnięte, sprawdzone jak przez lupę w po- szukiwaniujakicnkolwiek wskazówek. Wszystkie główne lotniska kalifornijskie zostały sprawdzone - stąd łatwy kontakt z Nickiem Rossim. Między Stanami a Eu- ropą szły telegramy. Poczyniono przygotowania do „przejęcia" celu. Tożsamość ustalono dzięki magnetofonowi. W drodze do Soho Dyson rozważał wartość filmu i kasety. Pięć milionów dolarów? Nie. Dziesięć milionów dolarów przynajmniej. Człowiek potrafi wymy- ślić sposób na zdobycie pieniędzy znalazłszy siew obliczu śmiertelnego zagroże- nia. Opuszczając taksówkę na jednej z ulic Soho Joel był bardzo podniecony. Na- wet nie zauważył szarego volvo, które zwolniło, by po chwili zaparkować. - Sammy, potrzebuję skorzystać z twojej przegrywalni. Spieszy mi się cho- lernie - powiedział Dyson londyńskiemu właścicielowi sklepu. Z zewnątrz miejsce to wyglądało na sklepik soft-porno. Dyson jednak, do- skonale znając Londyn, dawniej często wykorzystywał mieszczące się wewnątrz urządzenia. - To będzie kosztować, stary - szybko odpowiedział Sammy. - Nie każdy może używać mojego sprzętu. Biorę dodatkową opłatę, jeśli sprawa jest niele- galna, tak jak zapewne w tym wypadku. - Po prostu pilnuj drzwi. Nie chcę, żeby mi ktoś przeszkadzał - odwarknął Dyson. - A tu masz swoją zapłatę. Nim zniknął na zapleczu, rzucił na ladę dwa studolarowe banknoty. Sammy, rudowłosy garbus, zagwizdał ze zdumienia. Podniósł banknoty do światła. Wy- glądały w porządku. Wracając z zaplecza Dyson miał w torbie cztery pojemniki. Dwa orygina- ły - film i kasetę - i po jednej kopii każdego. Skinąwszy Sammy'emu głową na pożegnanie wyszedł na ulicę, zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i kazał kierow- cy zawieźć się do Park Crescent. Przyjazd do Sammy'ego do Soho był kolejną nagłą decyzją Dysona, podjętą dopiero w momencie, gdy jego taksówka opuszczała Beresforde Road. O wiele bezpieczniej j est mieć dwa zestawy nagrań - j eden ukryty w Londynie, drugi w Zu- rychu. Jakże teraz pragnął zastać Newmana w Park Crescent. W biurze na pierwszym piętrze Park Crescent w kwaterze głównej SIS Bob Newman siedział pijąc kawęz Moniką, zaufanąi długoletnią asystentką wicedy- rektora Tweeda. Trudno było określić wiek Moniki - siwe włosy nosiła upięte w kok. Siedząc za biurkiem prowadziła pogawędkę z korespondentem zagranicz- nym, Newmanem, mężczyzną nieco po czterdziestce, średniej budowy, z brązo- wymi włosami i miłą powierzchownością, który został w pełni sprawdzony i już nieraz pracował z jej szefem. - Powiedziałam, że Tweed wyj echał - rzekła. - W rzeczywistości j est w Pa- ryżu. Spodziewamy siego w każdej chwili. 12 - Miota się, j akby nie mógł usiedzieć na miej scu - skomentował Newman. - Lata tu i tam. Myślę, że lubi podróżować. - A ty nie? - drażniła się z nim Monika. - Jako korespondent zagraniczny byłeś już chyba wszędzie... Przerwała słysząc sygnał telefonu. Dzwonił George, były żołnierz, który pra- cował na dole jako portier i strażnik. Monika zmarszczyła brwi, spojrzała na New- mana i po raz kolejny zapytała? - Kto? Powiedz mu, żeby zaczekał - i miej na niego oko. - Ktoś do ciebie - rzekła odkładając słuchawkę. - Facet nazywa się Joel Dyson. Mówi, że musi niezwłocznie się z tobą zobaczyć. - Joel Dyson? Skąd, do diabła, wiedział, gdzie jestem? Kiedyś był dzienni- karzem, jednym z moich informatorów. Teraz spadł do poziomu łowcy sensacji. Robi zdjęcia tak zwanym osobistościom - żonatym - romansującym z niewła- ściwymi kobietami. Sprzedaje później te fotki prasie za ogromne sumy. Sądzę, że będzie lepiej, jeśli się z nim spotkam, ale nie tu na górze. - W poczekalni - zdecydowała Monika, po czym zadzwoniła do George' a, by go poinstruować. Newman poprosił, żeby poszła z nim jako świadek. - W ta- kim razie wezmę swój notatnik - odparła. Znajdująca się naprzeciwko biurka George'a poczekalnia była ponurym po- mieszczeniem, stał tu drewniany stół i kilka krzeseł z twardymi oparciami, drew- niana podłoga pachniała pastą. Pokój zaprojektowano tak, by zniechęcić odwie- dzających do długiego załatwiania spraw. Monika zdumiała się, gdy zobaczyła, jak porządnie ubrany był Joel Dyson. W drodze przez Kalifornię zatrzymał się w motelu, wynajął pokój, ściągnął zimowy płaszcz, drelichy i koszulkę. Zamiast tego z torby wyjął amerykański garnitur, koszulę i krawat od Brooks Brothers oraz elegancki płaszcz, po czym wymknął się z motelu nie zauważony przez właściciela zapłaciwszy wcześniej za całą noc. Niski, szczupły mężczyzna, po trzydziestce, miał okrągłą twarz z wydat- nymi ustami, cofniętą brodą i ujmującym uśmiechem. Natychmiast wydał się Monice podejrzany. Kolejną niespodzianką okazał sięjego głos. Mówił z a- rystokratycznym akcentem. Joel z łatwością posługiwał się przekonującym amerykańskim, i równie dobrym angielskim. Naprawdę był narodowości bry- tyjskiej. - Jak, do diabła, mnie tu znalazłeś? - Newman zażądał odpowiedzi. - Nie masz się o co wściekać. Poszedłem do twojego mieszkania. - Masz naprawdę dobry smak, jeśli chodzi o blondynki. Powiedziała, że tutaj cię znaj- dę. Molly! - pomyślał Newman. Chciał już w łagodny sposób zakończyć tę przy- jaźń - dziewczyna szybko zaczęła dawać mu do zrozumienia, że oczekuje poważ- nego traktowania. Teraz zmuszony będzie przyspieszyć proces rozstania. - Nie wiedziałem, że jesteś powiązany z ubezpieczeniami - kontynuował Joel pogodnie. - Dochodzę do wniosku, że to idealny sposób, by poznać naj- ciemniejsze, ludzkie sekrety. 13 Zmyliła go tabliczka z wygrawerowanym napisem instytucji General& Cum- bria Assurance - będącej przykrywką dla SIS. Nie poproszony dotąd, by usiadł, Dyson wciąż stał. - Czego chcesz? - warknął Newman. - Tak się składa, że jestem bardzo za- - Firmy ubezpieczeniowe mają najbezpieczniejsze sejfy - Dyson sztucz- nie uśmiechnął się do Moniki, która usiadła na stoliku i notowała. Popatrzyła na niego wzrokiem zdradzającym całkowitą obojętność, po czym spuściła oczy na notes. Nie wprawiło go to j ednak w zakłopotanie. - Mam film i kasetę - mówił dalej do Newmana - i są one niczym bomba. Zatrzymam oryginały, a ty przechowaj kopie. Na wypadek, gdyby coś mi się przy- trafiło. - A co ci się może stać? Dyson milczał, dopóki nie położył na stole walizki i nie wyjął dwóch po- jemników, które podał Monice. - Mogę skończyć jako trup - powiedział cicho. Powaga zawarta w jego tonie, nagłe przejście od poprzedniej wesołości za- intrygowała Newmana. Po części byłby skłonny mu wierzyć, lecz nie dał się jeszcze w pełni przekonać. - A któż chciałby zabić najsławniejszego na świecie podglądacza? - iro- nicznie dociekał. - Nie lubię tego słowa. Jestem zawodowym fotografikiem wysokiej klasy, jednym z najlepszych -jeśli nie najlepszym. I nie potrafię odpowiedzieć na twoje pytanie. - Nie możesz, czy nie chcesz? - burknął Newman ponownie. - Pas. - W takim razie wynoś się stąd, do cholery, i zabieraj swoje śmieci. - Zawartość tych dwóch pojemników mogłaby wstrząsnąć światem, zdru- zgotać Europę u samych podstaw i zniszczyć wszelkie międzynarodowe wpły- wy, jakie posiada Wielka Brytania. Uciekam w przerażeniu - niczym zając przed fretkami. Dyson wziął papierosa ze złotego pudełeczka, Newman spróbował przeprowa- dzić eksperyment - podał mu ogień. Dyson nie mógł utrzymać w bezruchu papiero- sa, a jego dłoń drżała jak liść na wietrze. Z niechęcią Newman zmuszony był przy- znać, że tamten nie odgrywa kolejnego ze swoich obłudnych przedstawień. - Jeżeli zgodzimy się zatrzymać te przedmioty, będziemy musieli wiedzieć, jak się z tobą skontaktować - powiedział - w przeciwnym wypadku, nie ma mowy. Kiedy Dyson wyjmował poj emniki, Newman zauważył coś w j ego walizce. Na szczycie stosu ubrań wyglądających na nowe - na dodatek w amerykańskim sty- lu - leżała kamera ze zwiniętym paskiem do przewieszania przez ramię. - Muszę się zmywać - zaprotestował Dyson podnosząc walizkę ze stolika. - Pytałem, jak możemy się z tobą skontaktować? Gdzie się zatrzymasz? - Zgłoś się do tego szwajcarskiego bankiera, którego mi kiedyś przedsta- wiłeś. Juliusa Amberga z Zurychu. Słuchaj, spóźnię się na samolot... 14 - To spływaj. Monika odprowadziła go do drzwi i skinęła George'owi, żeby otworzył. Dy- son zniknął niczym błyskawica. - Zabieram te pojemniki wprost do „Maszynowni" dla specjalistów od ma- teriałów wybuchowych, żeby je zbadali - powiedziała Monika w chwilę po po- wrocie. - Mądra zapobiegliwość - zgodził sięNewman. - A co potem? - Włożę je do sejfu Tweeda, dopóki nie wróci... Kierowca szarego volvo, które wciąż stało zaparkowane w zasięgu wzroku od budynku, zobaczywszy wychodzącego Dysona, głaszcząc się po głowie dał znak kierowcy innego samochodu. Był to srebrny renault stojący tuż za nim. „Volvo" podniósł słuchawkę telefonu komórkowego w momencie, gdy Dyson wsiadał do taksówki, i wystukał numer. - To znowu Jerry. - Jakieś zmiany? - zażądał szorstki głos Nortona. - Cel złożył wizytę w sklepie soft-porno w Soho. Potem wziął następną tak- sówkę do budynku Park Crescent. Poszedł... - Park Crescent? Boże Wszechmogący, nie tam! Numer budynku? - General & Cumbria Assurance. Kierowca podał mu numer. Obejrzał bu- dynek i wrócił do samochodu, gdy Dyson był jeszcze w środku. Kiedy Dyson pojawił się znowu, przejął go renault... - General & Cumbria - przerwał mu Norton sprawiając wrażenie, że myśli na głos. - Wiem, co to za miejsce. Co Dyson niósł, gdy wychodził? - Tylko swoją torbę... - Pewnie zostawił je tam na przechowanie w sejfie - głos stał się jeszcze bardziej nieprzyjemny. - Będziemy musieli zająć się całym budynkiem. Trzeba przygotować samochód i materiały wybuchowe. Robota musi być skończona w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. Wracaj do kwatery głównej... Część pierwsza Masakra Rozdział 1 d: dni później Paula Grey wraz z innymi gośćmi we- "szła do sali jadalnej w Tresillian Manor, gdzie mieli zjeść obiad. Ten klejnot architektury w stylu elżbietańskim usytuowany był na odizo- lowanym od świata wrzosowisku w Kornwalii - Bodmin Moor. Przebywała ra- zem z przyjaciółmi w Sherborne, kiedy wczesnym porankiem zatelefonował Tweed. - Paula, wypadła nagła sprawa. Właśnie wróciłem z Paryża i otrzymałem wiadomość od Juliusa Amberga, szwajcarskiego bankiera. Wydawał mi się prze- rażony. Przyleciał z Zurychu do domu swojego przyjaciela w Bodmin Moor... Podał jej dokładne wskazówki, gdzie skręcić z trasy A30 przebiegającej przez wrzosowisko. Zgodziła się pojechać tam natychmiast. - Przyjadę w porze obiadu - kontynuował Tweed. - Zabieram ze sobą silną obstawę: Butlera, Nielda i Cardona. Uzbrojonych. Właśnie o to błagał mnie Amberg. - W jakim celu? - zapytała. - Nie chciał powiedzieć przez telefon. Dzwonił z Tresillian Manor. Widocz- nie dziś rano przyleciał z Zurychu do Londynu, próbował skontaktować się ze mną w Park Crescent, jeszcze zanim wróciłem. Potem wsiadł do samolotu linii Brymon Airways do Newąuay Airport i zadzwonił ponownie już z Bodmin Moor. Ma ze sobą oddział ochroniarzy, ale nie ufa im zanadto. Mówił, jak człowiek lękający się o swoje życie. To nie w stylu Amberga. Spotkamy się w posiadło- ści... Podróż z Sherborne była dla Pauli przyjemnością - zimny lutowy poranek rozświetlony przez ostre promienie słoneczne padające z błękitnego nieba. Wszystko zmieniło się, gdy skręciła w boczną drogę prowadzącą przez Bodmin Moor. Natychmiast ogarnęło ją poczucie odosobnienia, otaczało ją pozbawione wyrazu, bezludne wrzosowisko. Zatrzymała samochód i wyłączyła na moment silnik, nasłuchiwała. W oddali widziała dominujące nad okolicą wzgórze w kształcie stożka - Brown Willy. Prze- nikliwa cisza stwarzała atmosferę zagrożenia. 19 Pomimo iż byłjasny dzień, ogarnęłyjązłe przeczucia. Ruszając znowu otrzą- snęła się ze złego nastroju. - Przecież to głupie - mruknęła do siebie. Tresillian Manor ukryte było w swego rodzaju niecce. Brama z kutego żela- za stała otworem, poniżej znajdował się kręty zjazd. Kiepskie zabezpieczenie, pomyślała Paula przejeżdżając obok kamienne- go słupa z mosiężną tabliczką z wygrawerowaną nazwą domostwa. Wysokie jodły otaczały posiadłość jeszcze bardziej izolując ją od świata. Skręciwszy Paula zwolniła na asfaltowym zjeździe, po czym wzięła głęboki wdech. Zbudowany z szarego kamienia dom okazał się mniejszy, niż oczekiwała, niemniej jednak prześliczny. Okazałe szczyty wznosiły się po obu stronach. Wejścia strzegł masywny, kamienny przedsionek. Sześć samochodów, w tym rolls-royce, zaparkowano przed biegnącym przez całą szerokość domu tara- sem. - Witamy w Tresillian Manor - powiedział niski, tęgawy mężczyzna. - Nazywam się Julius Amberg. Spotkaliśmy się kiedyś w Zurychu - zerknął po- nad ramieniem Pauli. - A gdzie jest Tweed? - Jedzie ze swoimi ludźmi z Londynu. Jestem pewna, że wkrótce przybędzie. Za plecami Amberga stał dobrze zbudowany mężczyzna o twarzy pozbawio- nej wyrazu. Paula została zaprowadzona do garderoby, gdzie zostawiła swój trencz. Przy sobie zatrzymała torebkę z automatycznym browningiem kaliber 0.38 cala w środku. W pokoju nazywanym przez Amberga wielki hali podano drinki. Przestrzen- ne, wysokie pomieszczenie z rzeźbionym sufitem wydawało się stare jak świat. Kilka minut później Paula podążyła za innymi gośćmi poprzez ogromny przed- pokój w kierunku jadalni. Stół zastawiony był do obiadu. Paula naliczyła dwana- ście nakryć. Dużo miejsca dla Tweeda i jego ludzi. Spojrzała na zegarek. Tweed nie zwykł się spóźniać. Znowu zaczął dokuczać jej żołądek - musiała poprzedniego wieczoru zjeść coś, co jej zaszkodziło. Ulży jej, gdy wreszcie zobaczy Tweeda. Przeczucie nieuniknionej katastrofy powró- ciło. Przyglądała się Ambergowi siedzącemu za stołem. Szwajcarski bankier, po pięćdziesiątce, miał wysokie czoło, czarne włosy zaczesane bez przedziałka do tyłu. Pod krzaczastymi brwiami kryły się sprytne, niebieskie oczy patrzące z okrągłej, gładko ogolonej twarzy. Uśmiechnął się do Pauli siedzącej po jego lewej stronie. - Tweed zwykle był punktualny. - Może przyjechać w każdej chwili - zapewniła. Paula popatrzyła wzdłuż stołu na pozostałych sześciu mężczyzn, z których żaden nie wypowiedział słowa. Każdy z nich był po trzydziestce, wszyscy nosili czarne garnitury. Pewnie zostali wynajęci ze szwajcarskiej, prywatnej agencji ochrony. Nie obdarzyłaby ich zaufaniem - nikt nie pilnował bramy wejściowej, Amberg zaś sam otwierał drzwi mając z tyłu tylko jednego strażnika. - To bardzo ładnie ze strony dziedzica tej posiadłości, pana Gaunta, że wy- najął mi posiadłość bez wcześniejszego uprzedzenia - kontynuował Amberg. - 20 Biorąc nawet pod uwagę fakt, że przyjeżdżałem tu już wielokrotnie. Do tego jeszcze użyczył mi lokaja i obsługi kuchennej. - Dziedzic? - Właściciel tej posiadłości. Miejscowi nazywajągo dziedzicem. Uważa to za nieco zabawne w dzisiejszych czasach. - Gdzie teraz jest? - Prawdopodobnie j eździ konno po wrzosowisku. Kiedy się tu zatrzymuj ę, on przenosi się do swojego domku w Five Lanes. Podniósł wzrok, gdy ktoś zapukał. W drzwiach pojawił się lokaj, który wcze- śniej podał drinki. - Przepraszam pana, kucharka mówi, że może już podać jedzenie, jeśli to panu odpowiada. Mounce, Kornwalijczyk, miał na sobie czarną marynarkę, szare spodnie w pa- ski, białą koszulę i czarną muchę. Wysoki, mocnej budowy mężczyzna idealnie pasuje na lokaja, pomyślała Paula. - Dam ci znać za chwilkę, Mounce - odparł Amberg. - Dobrze, proszę pana. - Gaunt ma wspaniałą kucharkę - Amberg wznowił pogawędkę, gdy drzwi zamknęły się za Mounce'em. - Mam nadzieję, że obiad będzie pani smakował. Mus szparagowy na początek, następnie udziec sarni z winem. Jest tak dobra, że miałbym ochotę podkraść mu ją. - Brzmi wspaniale - rzekła automatycznie Paula. Wspomnienie jedzenia przyniosło z powrotem złe samopoczucie. Miała już zamiar się odezwać, kiedy Amberg spojrzał na zegarek. - Może powinniśmy zacząć. Myślę, że Tweed to zrozumie. W każdym razie uprzyjemni to nam oczekiwanie. - Panie Amberg... - Paula ściszyła głos. - Czy mógłby mi pan na chwilę wybaczyć? Pokazywał mi pan, gdzie jest toaleta. Proszę zaczynać - za chwilkę wrócę. - Oczywiście... Podnosząc się wyjrzała przez okno wychodzące na kręty zjazd. W oddali pojawił się listonosz jadący na rowerze. Rozpoznała, kim jest nadjeżdżający czło- wiek, dzięki niebieskiemu mundurowi, czapce z daszkiem i odblaskom rzuca- nym przez czerwono-złote naszywki. Do przedniego bagażnika przymocowana była wielka płócienna torba. - Nadjeżdża listonosz - zwróciła się do Amberga. - Mounce się nim zajmie. Amberg z wolna postukiwał w stół zaciśniętymi kłykciami. Intuicyjnie zga- dywała, że nie jest zniecierpliwiony, lecz zdenerwowany faktem, iż Tweed i jego ludzie jeszcze nie przyjechali. Kiedy Paula wyszła z jadalni i minęła hali, rozległ się dzwonek do drzwi fron- towych. Zjawił się Mounce, obiema dłońmi poprawił brzegi marynarki i wypro- stowany otworzył drzwi. Paula niosąc ze sobą torebkę weszła do toalety i prze- kręciła zatrzask w drzwiach. Drzwi te sporządzone były z grubego drewna, dzięki 21 czemu skutecznie zatrzymywały wszelkie dźwięki dochodzące z pozostałych części domu. Mounce zdziwiony spojrzał na listonosza, który nie przyjeżdżał nigdy o tej po- rze dnia. Poza tym człowiek stój ący z ciężką torbą przewieszoną przez ramię był tu po raz pierwszy. W prawej ręce trzymał paczkę wyciągniętą w kierunku lokaja. W momencie gdy Mounce spojrzał w dół i zauważył, że paczka zaadresowa- na jest do Juliusa Amberga, listonosz spod marynarki wyciągnął długi sztylet. Nóż wycelowany dokładnie, z wielką siłą wbił się między żebra Mounce' a, który tylko chrząknął. Na jego twarzy zagościł wyraz zdziwienia, po czym lokaj upadł na podłogę wciąż trzymając w ręce paczkę. Morderca wszedł do środka, ściągnął ciało z progu i po cichu zamknął drzwi. Schylając się zbadał tętno na szyi ofiary. Nic. Wyprostował się, zdjął czapkę, wrzucił j ą do torby, wyciągnął kominiarkę, włożył ją na głowę i zasłonił twarz. Następnie wyjął z torby pistolet z szeroką, krótką kolbą, podszedł do drzwi prowadzących do kuchni i otworzył je na oścież. „Listonosz" wpadł do środka i zamknął drzwi, zanim cztery znajdujące się tam osoby - kucharka i trzy miej- scowe pomoce - zdążyły zareagować. Chwytając się lewą ręką za nos intruz wy- strzelił z pistoletu, pojemnik z gazem łzawiącym wcelował w podłogę z polero- wanych kamieni. Gaz wypełnił odizolowane pomieszczenie - wszystkie okna pozamykano z powodu zimna.. W momencie gdy cztery kobiety zaczęły się dławić i zataczać, mężczyzna wyjął skórzany, podłużny przedmiot przypominający małą gumową pałkę. Na- stępnie przebiegł po kuchni uderzając każdą z kobiet w głowę. Do tej pory „li- stonosz" miał na rękach skórzane rękawice. Teraz zdjął je ostrożnie odsłaniając kryjące się pod nimi gumowe, chirurgiczne. „Listonosz" sprawdził godzinę. Upłynęły dwie minuty od załatwienia lokaja. Na ustawionym w centrum stole znajdowała się srebrna taca ze szklanymi misecz- kami wypełnionymi musem. Inne potrawy podgrzewały się na nowoczesnej ku- chence stojącej przy ścianie. Jedną ręką zgasił ogień - nie ma sensu ryzykować pożaru. Spoglądając na nieprzytomne kobiety leżące na podłodze mężczyzna w kominiarce wyciągnął z torby pistolet maszynowy uzi. Szybkostrzelność sześćset pocisków na minutę. Opuścił kuchnię zamykając za sobą drzwi. Dopiero teraz, po minucie wciągnął powietrze. Buty na gumowych pode- szwach nie wydały najmniejszego dźwięku, gdy zbliżał się do jadalni. Chwycił za klamkę i szybko otworzył drzwi. Siedmiu mężczyzn utkwiło wzrok w zamaskowanym mężczyźnie z uzi w rę- ku. Na krótką chwilę zamarli. Oczekiwali lokaja, którego Amberg wezwał naci- skając na dzwonek. Ten krótki moment okazał się fatalny w skutkach. Morderca pociągnął za spust celując najpierw w strażników - niemal ich rozsmarował po ścianach. W tym samym momencie Amberg zerwał się zza stołu. Ostatnie sześć pocisków wyznaczyło z przodu jego koszuli równiutki rządek czerwonych guzi- ków. Guzików, które szybko się powiększały. Bankier rzucony do tyłu osunął się 22 na siedzenie uderzając w oparcie z taką siłą, że się złamało. Zastygł w grotesko- wej pozie, wpatrując sięniewidzącymi oczami w sufit. Zamachowiec odczepił pusty magazynek, który mieścił czterdzieści naboi, i wetknął go do kieszeni, po czym założył nowy. Chodząc wokół stołu opróżnił go w martwe już ciała. Trzeba mieć pewność. Zabezpieczywszy uzi wyjął szklany spryskiwacz wypełniony w dwóch trze- cich kwasem siarkowym. Wycelował spray w twarz Amberga i nacisnął zawór. Strumień kwasu objął twarz bankiera od nasady nosa do podbródka. Założywszy z powrotem przykrywkę zamachowiec schował buteleczkę do kieszeni, a uzi oraz pusty magazynek umieścił w torbie wciąż wiszącej na jego ramieniu. Po wyjściu z jadalni zamknął drzwi. W hallu zdjął kominiarkę, wrzucił do torby i znów założył służbową czapkę listonosza. Nie zdejmując rękawiczek, otworzył frontowe drzwi, zamknął od ze- wnątrz i umieścił torbę na przednim bagażniku opartego o ścianę roweru. Odj e- chał znów jako listonosz. - No cóż, doręczyłem paczkę - powiedział na głos zachowując beznamięt- ną obojętność. Rozdział 2 Paula popatrzyła w lustro. Czuła się lepiej, żołądek uspo- koił się, lecz była jeszcze słaba. - Nieźle wyglądam - po- wiedziała do siebie - tylko trochę blado. Była atrakcyjną dziewczyną, niewiele po trzydziestce, z długimi kruczoczar- nymi włosami i ładną figurą. Miała spokojne oczy i stanowczy, kształtny pod- bródek. Ubrała się dziś w kremową bluzkę ze stójką, granatowy żakiet, plisowa- ną spódnicę, pończochy koloru ciała i miękkie pantofelki. Paula przed chwilą zwymiotowała, co pozostawiło po sobie nieprzyjemne uczucie. Wyczyściła umywalkę. Nagle poczuła się pusta, głodna. - Może dobrze zniosę odrobinę dziczyzny - rzekła do siebie otwierając drzwi. Weszła do hallu, po czym zatrzymała się nagle. Mounce leżał na wznak w po- bliżu zamkniętych drzwi frontowych, z jego klatki piersiowej wystawała ręko- jeść noża. Czerwona plama zabarwiła jego białą koszulę. Przywarła do ściany z automatycznym browningiem w dłoni, obserwowała i nasłuchiwała. Wszystkie drzwi były zamknięte. Momentalnie zapomniała o swojej słabo- ści i spojrzała w kierunku schodów. Czy morderca wciąż znajdował siew budyn- ku? Kiedy stąpała po podłodze, j ej pantofle nie wydawały najmniej szego odgło- su. Podeszła do lokaja, który wciąż trzymał paczkę, i schyliła się nad nim. „Listonosz"... Jej umysł szalał w chwili, gdy sprawdzała puls w tętnicy szyjnej. Nie żyje. Co tu się, do cholery, stało? Wyprostowała się i zbliżyła do drzwi jadalni. Zanim lewą ręką sięgnęła w stronę klamki, nasłuchiwała. Kolejne solidne drzwi całko- wicie odcinające wszelkie dźwięki. Powoli, używając chusteczki, by nie zosta- wić odcisków palców, przekręciła klamkę. Szybko otworzyła drzwi i wsunęła głowę do środka trzymając broń gotową do strzału. - Mój Boże! Na tyle zachowała kontrolę nad sobą, by wyszeptać jedynie te słowa. Jej umysł z trudem akceptował makabryczny widok, jaki zastała. To była masakra. Dwóch strażników wciąż jeszcze siedziało, choć zostali rozciągnięci na stole 24 w kałużach krwi. Ochroniarze, pomyślała gorzko. Czterej inni spadli z krzeseł i leżeli także unurzani we krwi. Po cichu zamknęła drzwi zdając sobie sprawę, że morderca może być nadal na terenie posiadłości. Cały czas obserwując wejście, ponownie wolno pochyliła się, by sprawdzić tętna leżących po tej stronie stołu dwóch mężczyzn. Nic. Zwłoki. Wstrzymując oddech podeszła do szczytu stołu, gdzie ciało Amberga zwisa- ło z krzesła ze złamanym oparciem. Właśnie miała sprawdzić jego tętno, gdy zobaczyła głowę. Drżąc po przeżytym szoku dla uspokój enia się odetchnęła głę- boko. Julius Amberg pozbawiony był twarzy. Wielkie płaty ciała zostały wyżarte. Nawet w chwili, gdy na niego patrzyła, j ego prawdziwa twarz szybko przeistacza- ła się w gołą czaszkę. Zmuszając się do głębszego skłonu, poczuła ostrą woń. Jakiś kwas? Dlacze- go? W jakim celu to dodatkowe barbarzyństwo? Podniosła się i rozejrzała po ścianach jadalni wyłożonych od podłogi do sufitu boazerią. Piękno pomieszcze- nia wydawało się potęgować jeszcze horror, którego była świadkiem. Szybko przebiegła wzrokiem po suficie, po czym zatrzymała spojrzenie w j ed- nym miejscu. Tak jak w wielkim hallu, gdzie dostali drinki, i tuwyrzeźbione w gip- sie artystyczne wzory pokrywały sufit. Jej uwagę przykuło wyraźne zakłócenie zamierzonego porządku. Dokładnie nad głową bankiera widniała jaskrawa plama krwi. Zapewne jeden z pocisków trafił w tętnicę szyjną wysyłając w kierunku sufitu strumienie krwi. Podczas gdy patrzyła, spadła kropelka i wylądowała na szczątkach głowy, czy raczej czaszki Amberga. Spojrzała na stół. W miejscu, gdzie siedziała, zastawę nakrywała serwetka, którą zostawiła wychodząc. Prawdopodobnie dlatego zabójca nie zauważył nie- obecności jednego z gości. W każdym razie jasne było, że bardzo się spieszył, by wykonać tę szatańską robotę. - Weź się w garść - powiedziała po cichu do siebie. Czuła się straszliwie, mimo to wróciła do hallu. Obsługa! Szybko do kuchni. Zatrzymała się, zanim otworzyła drzwi obawiając się tego, co mogła zastać. - Tylko nie to - modliła się. Doleciał do niej jeszcze jeden słaby zapach. Gaz łzawiący. Cztery ciała leża- ły rozciągnięte na kamiennej podłodze. Szybko sprawdziła tętna. Była nieco zdzi- wiona, kiedy odkryła, że żyją. Nieprzytomne, ale żyją. Domyślała się, że gruba- wa, starsza kobieta, ubrana w biały fartuch i białą czapkę powalona w pobliżu kuchenki, była kucharką. Paula wzięła z krzesła poduszkę i delikatnie podłożyła jej pod głowę. Młodsze dziewczęta, również w białych fartuchach, prawdopo- dobnie zbytnio nie ucierpiały. Właśnie w tym momencie ze zdumieniem zauważyła, że kuchenka została wyłączona. Wiedziała, że nie wolno jej dotykać pokręteł. Odciski palców. Otwo- rzyła okno, by wpuścić świeże powietrze i pozbyć się pozostałości gazu łzawią- cego, po czym ostrożnie sprawdziła resztę parteru. Jedne drzwi prowadziły do gabinetu umeblowanego drogimi antykami. Inne okazały się wejściem do ogromnego salonu z balkonowymi oknami wiodącymi na taras, naprzeciw alei jodłowej, u wylotu której widać było leżące powyżej, 25 ponure wrzosowisko. Uczucie odosobnienia wzmocniło się jeszcze. Paula we- szła do wielkiego hallu pustego podobnie jak inne pomieszczenia. Długi rząd okien wychodził na drogę dojazdową. Zbliżały się dwa samochody. Zza kierownicy forda escorta wyłonił się Tweed, za którym pojawił się po- tężnej budowy Harry Butler, ubrany w wiatrówkę i sztruksowe spodnie. Pete Nield i Philip Cardon wysiedli ze sierry. - Przepraszamy za spóźnienie - zaczął Tweed i uśmiechnął się. - Zatrzy- mał nas konwój tych wędrowców - Cyganów czy coś w tym rodzaju. Mam na- dzieję, że Julius nam wybaczy... Mówił szybko, lecz przerwał zobaczywszy wyraz twarzy Pauli oraz broń, którą wciąż trzymała w prawej dłoni. Jego zachowanie zmieniło się natychmiast. - Paula, co się stało? Kłopoty? Jakie? - Najgorsze z możliwych. A spodziewałam się, że przyjedzie Bob Newman. Była to bezsensowna uwaga w stylu tych, jakie często wypowiada człowiek, który dotąd trzymał się w ryzach tylko dzięki sile woli i charakteru, a teraz z opóź- nieniem reaguj ący na szok. Kiedy ich zobaczyła, opuściło j ą napięcie. Starała się z całych sił, by im powiedzieć o wszystkim. - Newman gdzieś pojechał - odparł Tweed. - Monika zostawiła najego au- tomatycznej sekretarce wiadomość, żeby pojawił się u niej. Wyjaśni mu, gdzie jesteśmy. Tweed z rozmysłem odpowiedział na to pytanie, aby na nowo obudzić w niej poczucie rzeczywistości. Był człowiekiem w średnim wieku, średniego wzrostu i budowy, nosił okulary w rogowych oprawkach. Kogoś takiego nie dostrzega się, mijając, na ulicy. Cecha ta bardzo mu pomagała jako wicedyrektorowi SIS. Szybko wszedł po schodkach, objął ramieniem Paulę i ścisnął. - Co tu się wydarzyło? - To okropne. Nie, to nie są dane, jakich byś pragnął. - Wzięła głęboki od- dech. - Wszyscy nie żyją. - Kto dokładnie? - spytał spokojnie Tweed. - Julius Amberg, jego ochrona i lokaj, Mounce. Osiem trupów czekających na was w tym ślicznym domu. Zrobił to listonosz... - Później mi powiesz więcej. Lepiej będzie, jeśli to sam zobaczę. Ten li- stonosz, o którym wspomniałaś, czy już poszedł? - Nie miałam czasu sprawdzić górnego piętra. Parter jest czysty. - Harry - powiedział Tweed natychmiast przejmując dowodzenie - idź na górę i poszukaj uzbrojonego zabójcy. Weź ze sobąPhilipa Cardona. - Tak jest... Butler, trzymając walthera kaliber 7.65 mm w dłoni, wszedł do domu. Za nim podążył Cardon, również ściskając walthera. Paula i Tweed zobaczyli Butle- ra wspinającego się szerokimi schodami. Cardon pozostał kilka kroków z tyłu prześlizgując się, począwszy od półpiętra, jak najbliżej ściany. 26 - Są tutaj - wskazała Paula. - Przygotuj się na coś naprawdę okropnego. Szczególnie twarz Amberga. Tweed zatrzymał się. Ubrany był w trencz narzucony na niebieski garnitur. Z rękoma głęboko w kieszeniach płaszcza - w pozie tej zwykł przesłuchiwać podejrzanych w czasach, kiedy był najmłodszym komendantem w Wydziale Za- bójstw Scotland Yardu - spoglądał na zwłoki Mounce'a. - Chciałbym wiedzieć, co jest w paczce dostarczonej przez listonosza. Ale nie wolno nam niczego ruszać, zanim nie przyjedzie policja. Zadzwonimy do nich za chwilę- powiedział patrząc na telefon stojący na stoliku pod ścianą. Słuchał uważnie Pauli, której przyszła do głowy nowa myśl. - Kucharki zostały zaatakowane gazem łzawiącym, po czym, jak sądzę, morderca czymś j e ogłuszył. Jedna z trzech dziewcząt ma brzydką ranę na gło- wie. Dzięki Bogu wszystkie żyją. - Pete - Tweed zwrócił się do partnera Butlera, szczupłego, ubranego w schludny, niebieski garnitur pod rozpiętym płaszczem, osobnika o ciemnych włosach i malutkich wąsikach. - W kuchni jest nieprzytomna obsługa... - Słyszałem, co powiedziała Paula, szefie. - Idź i zobacz, co możesz dla nich zrobić. Zbierz zeznania, jeśli któraś się ocknęła i będzie w stanie odpowiadać. - Nagram wszystko na dyktafon - zapewnił go Nield i uśmiechnąwszy się, skinął do Pauli i ruszył w kierunku kuchni. - Uwaga - ostrzegła Paula. Otworzyła drzwi do jadalni. Tweed wszedł przed nią, zatrzymał się po zro- bieniu dwóch kroków. Jego oczy badając miej sce rzezi zatrzymały się na krótko na czerwonym jeziorze na suficie. Powoli przeszedł obok każdego ciała, aż do- tarł do szczytu stołu. - To prawdziwie krwawa łaźnia - skomentowała Paula. Twarz Amberga zo- stała spryskana kwasem. - Bezlitosne - powiedział Tweed spoglądając na starego przyjaciela - a jed- nak intrygujące. Julius ma - miał - brata bliźniaka. Julius był dyrektorem i siłą napędową Zuricher Kredit Bank. Walter, jego brat, jest prezesem, robi niewiele poza braniem niezłej pensji. Podniósł wzrok na Butlera, który pojawił się w drzwiach wciąż trzymając w ręku walthera. Kiwnął głową do Tweeda. - Na górze wszystko w porządku. Nie ma nikogo. - Jego oczy przebiegły po pokoju. - O cholera! - Doskonały osąd - odrzekł Tweed. - Mieliśmy szczęście, że się spóźnili- śmy. Paula, jak uniknęłaś tej masakry...? Wyraz jego twarzy zmienił się nagle. Ręce wyskoczyły mu z kieszeni i spiął się jak polujący tygrys. - Mój Boże! - Co się stało? - spytała Paula. Tweed dostrzegł coś, o czym nikt wcześniej nie pomyślał. Jego własna uwa- ga o szczęściu, że się spóźnili, uruchomiła w jego głowie alarm. 27 - My mieliśmy być celem. Muszę szybko zadzwonić do Park Crescent. To poważna sytuacja. - Zrobię to natychmiast - powiedział Butler, pobiegł do hallu i podniósł słu- chawkę. W momencie gdy wykręcał numer, wpadł Tweed. - Jeszcze chwilkę... - Pospiesz się! - ponaglał go Tweed. - Park Crescent może być w ogrom- nym niebezpieczeństwie... Zajęło to Butlerowi kilka minut - musiał jeszcze raz wykręcić numer, Twe- ed czekał tuż obok. Butler posłuchał, skinął głową i przekazał słuchawkę. - Proś Boga, żebym zdążył - powiedział Tweed przejmując telefon. Rozdział 3 T 1 weed wraz z innymi pojechał do Tresillian Manor na Wrzosowisku Bodmin - powiedziała Monika Newmano- wi zamykaj ąc teczkę na dokumenty leżącą na j ej biurku w Park Crescent. Newman właśnie pojawił się w związku z nagranym na jego automatycznej sekretarce nagłym wezwaniem od Moniki. Zdjął swój ulubiony płaszcz, powiesił go na wieszaku i usiadł na krześle stojącym przed jej biurkiem. - Bodmin Moor? To w Kornwalii. Kim są ci inni i dlaczego poj echał w tak odległe miejsce? - Wziął ze sobą Butlera, Nielda i Cardona jako ochronę... - Niezła delegacja. Jako ochronę? To niepodobne do Tweeda. Czy byli uzbro- jeni? Co się dzieje? - Tak, byli uzbrojeni - Monika wydawała się zbita z tropu. - Miał się spo- tkać ze szwajcarskim bankierem, Juliusem Ambergiem, który przyleciał z Zu- rychu. - Amberg. Ten cholerny głupek, Joel Dyson, zna Amberga. Dziwny zbieg okoliczności. Czy Tweed widział ten film lub przesłuchał taśmę? - Nie, wciąż są w sejfie. Nie miał czasu. Niemal nie opuszczał stacji od momentu powrotu z Paryża i odebrania telefonu od Amberga, który błagał go o przyjazd do Kornwalii. - Coraz bardziej tajemnicze. A dlaczego zadzwoniłaś do mnie? - Tweed chciał, żebyś do nich dołączył, jeśli skontaktujesz się ze mną na czas. Myślę, że teraz to już nie ma sensu. Mieli się tam spotkać na obiedzie. Do tej pory będzie już... Przerwała, ponieważ zadzwonił telefon. Podniósłszy słuchawkę zaczęła mówić: - General & Cumbria Assur... - Monika, mówi Tweed. Czy rozpoznajesz mój głos? Szybko. - Tak, czy coś się... - Kod Numer Jeden! Kod Numer Jeden! Kod Numer Jeden! Na miłość bo- ską. .. 29 - Zrozumiałam. Monika rzuciła słuchawkę, wyjęła z szuflady klucz przewracając w pośpie- chu swoje krzesło. Wetknąwszy klucz w wiszące na ścianie metalowe pudełko, pociągnęła za czerwoną dźwignię i zatrzasnęła drzwiczki. W momencie gdy dźwi- gnia została przesunięta, rozdzierający dźwięk alarmu rozległ się w każdym miesz- czącym się w budynku pokoju - włączając w to biuro Tweeda. - Ewakuacja! - krzyknął Newman, jednocześnie zrywając się i chwytając swój płaszcz. Monika wepchnęła teczkę z dokumentami do torebki, Newman przytrzymał drzwi. Na schodach pełno było mężczyzn i kobiet. Nikt nie wpadł w panikę, gdyż wcześniej odbywały się tego typu próby. Wciąż schodzili. W hallu przy wejściu George, strażnik, rzucił słuchawkę na widełki. Przed sobą trzymał notatnik, w którym zaznaczał osoby wychodzące na zewnątrz. Dzwo- nek w hallu był nieco przytłumiony. Dotarłszy z Moniką do wejściowego hallu Newman spojrzał na Lisę, jasnowłosą dziewczynę obsługującą centralkę. Zoba- czył rzędy czerwonych lampek. Wszystkie linie były zaj ęte. Lisa chwyciła płaszcz i torebkę w chwili, gdy Newman zapytał: - Tyle rozmów jednocześnie? - Centralka zakorkowała się - odpowiedziała pospiesznie Lisa. - Tylko oddzielna linia Tweeda jest wolna. - Miałem szalony telefon - dodał George odznaczając kolejne nazwiska. - Jakiś kretyn powiedział, że dzwoni z Berlina z ważną informacją. Pieprzył przez pięć minut... Howard, dyrektor, pojawił się na schodach. Nieskazitelnie ubrany w garnitur Chester Barrie od Harrodsa, wysoki z pulchną twarzą nosił siew charakterystycz- ny dla siebie wielkopański sposób. Stanął przy biurku obok George'a. - Lepiej wyjdźmy - powiedział Newman, gdy Monika znalazła się już za drzwiami. - To Tweed ogłosił alarm. - Zostanę, dopóki ostatni człowiek nie opuści budynku - odparł po cichu Howard. Newman zdziwił się i zmienił swoje dotychczasowe zdanie o Howardzie, o którym sądził, że jest napuszonym osłem. Przytaknął, po czym wyślizgnął się na zewnątrz. W progu, stanąwszy z boku, zamarł w bezruchu. Kasztanowe auto marki Espace stało zaparkowane w pobliżu budynku. New- man zbiegł po stopniach, podszedł bliżej, po czym wpadł z powrotem do budyn- ku w chwili, gdy nowa fala wychodzących z pośpiechem opuszczała Park Cre- scent. Zbierali się, zgodnie z planem, za rogiem na Marylebone Road. - George! -zawołał Newman do pokazującego swoją listę Howardowi straż- nika. - Przed wejściem stoi zaparkowany jeden z tych wielkich espace'ów. - Cholera jasna - zaklął George - zauważyłbym skurczybyka, gdyby nie ten kretyn dzwoniący z Berlina. - Właśnie po to do ciebie dzwonił. - Czas wychodzić - ogłosił Howard pokazując ręką na listę. - Wszyscy obecni, zgadza się. To znaczy: obecni i bezpieczni. Co byś powiedział na małą przechadzkę, Bob? 30 - Dobrze mi to zrobi... Podążając za George'em opuścili budynek, w dół po schodkach i dalej za róg. Wszyscy trzej przez moment popatrzyli na espace'a, po czym raźno ruszy- li w kierunku miejsca, gdzie zgromadził się cały personel. W okolicy panowa- ła cisza, nie było żadnych obcych przechodniów. Dzięki Bogu, pomyślał New- man. - Samochód stał pusty - poinformował Howard. - Miejmy nadzieję, że nie robimy z siebie głupców. - Przeoczyłeś jedną sprawę - zauważył Newman. - Wszystkie linie były najprawdopodobniej zablokowane fałszywymi rozmowami. Jeśli jest tak, jak myślę, mamy do czynienia z genialnym organizatorem. - Zawiadomię grupę antyterrorystyczną z jednego z biur na Marylebone Road - postanowił Howard. - Prawdopodobnie to i tak fałszywy alarm. - To nie pasuje do lawiny telefonów - włączając ten szalony, odebrany przez George'a - przypomniał mu Newman. - Ja tu zostanę. Zniknęli za rogiem, podczas gdy Newman schował się za ścianą w miej- scu, skąd mógł obserwować budynek. Zauważył srebrnego renaulta zaparkowa- nego na drugim końcu Crescent. Właśnie w tym momencie świat wyleciał w po- wietrze. Newman włożył okulary przeciwsłoneczne, których używał prowadząc sa- mochód, gdy słońce znajdowało się już nisko na niebie. Nastąpił oślepiający błysk. Rozdzierający uszy huk. Chmura gęstego jak mgła kurzu. Krótka, szarpią- ca nerwy cisza, po której nastąpił dźwięk przypominający spadanie wielkiej la- winy. Brak fali uderzeniowej zdumiał Newmana. Chmura kurzu zrzedła. Patrzył zahipnotyzowany. Espace znikł. Część Park Crescent, która do niedawna była kwaterą główną SIS, przemieniła się w czarną dziurę. Gruz zwalał się z chodnika na ulicę. Newmana zastanawiała precyzja znisz- czenia celu. Domy po obu stronach budynku, choć spękane, stały niemal nie naruszone. Wyglądało to, jakby ktoś odciął poprzeczny, trójkątny kawałek cia- sta. Złowrogi rumor spadających odłamków trwał jeszcze przez moment, przy- cichł, aż wreszcie ustał. Spoczywaj w pokoju, kwatero główna SIS. Newman spojrzał na drugą stronę Crescent. Srebrny renault zniknął. Przy- biegł Howard. - Do licha, co to było? Wezwałem grupę antyterrorystyczną. - Dobrze, jeśli zabrali ze sobą kanapki. Nic już tu po nich. - O mój Boże! Howard stał jak sparaliżowany przyglądając się ruinom. Nieświadomie, obiema rękami poprawił węzeł krawata - ten odruch New- man zauważył u niego już wcześniej w sytuacjach stresowych. Z wysiłkiem wziął siew garść i spojrzał za siebie na małe grupki ludzi stojących na chodniku. - Jest zimno - powiedział Newman - niektórzy drżą. Wyślij ich do domu. Każ im czekać na nowe rozkazy. 31 - Tak będzie najlepiej. Niczym zombi Howard odwrócił się powoli i zaczął mówić do swoich pra- cowników. Newman stał sztywno, myślał o srebrnym renaulcie. Dziwne - spo- sób, w jaki był zaparkowany w punkcie obserwacyjnym, a później znikł. Monika powoli otrząsała się z szoku. - Tweed powinien się o tym natychmiast dowiedzieć. - Jak mogę się z nim skontaktować? - Mam numer do Tresillian Manor. Może jeszcze tam być. - Wyciągnęła swoją teczkę z dokumentami i notatnik. Na czystej kartce zapisała numer i wręczyła go Newmanowi. - Tresillian Manor. - Howard wróci za chwilę. Może chcieć zamienić słowo z Tweedem. Bar- dziej prawdopodobne, że będzie na odwrót... Kierowca srebrnego renaulta utknął w korku na Euston Road. Podniósł słu- chawkę telefonu komórkowego i wystukał numer. - Mówi Ed. Nieruchomość została zlikwidowana. Kontrakt zamknięty... - A co z wywłaszczonymi użytkownikami? Norton miał na myśli pozbawienie ich życia. - Tuż przed zamknięciem kontraktu przeprowadzona została całkowita ewa- kuacja. - Naprawdę? - amerykański, nosowy akcent Nortona drażnił uszy. - Czy ktokolwiek mógł wynieść film i taśmę? - Jestem pewien, że nie. Nikt nie wynosił niczego, w czym zmieściłyby się pojemniki. - Jakiś ślad obecności Tweeda? Masz jego opis? Nie? To mi sienie podoba. Będziemy musieli go wyśledzić. Zafundować mu wakacje, na wieki... - Zgłoszę się na miejscu. Ed powiedział to już w pustkę. Norton rzucił słuchawkę. - Brygada antyterrorystyczna przysłała najlepszych specjalistów - zwró- cił uwagę Howard stojąc z innymi na Marylebone Road w pobliżu rogu Park Crescent. - Czy to dziwne? - odezwał się Newman. Drzwi kremowego rovera otwarły się i z auta wyłonił się szef Wydziału An- tyterrorystycznego, Crombie. Przyjechało kilka transporterów, funkcjonariusze w strojach ochronnych odgradzali teren, ewakuowali ludzi z sąsiednich budyn- ków. Inni stali naprzeciw zwałów gruzu. - Newman, ufam, że nie jest pan tu jako dziennikarz? - odezwał się Crombie. Był potężnie zbudowanym mężczyzną, po czterdziestce. Miał wielką głowę i gładko ogoloną brodę, nosił płaszcz z postawionym kołnierzem. Mówiąc badał wzrokiem zdewastowany obszar. - Nie, oczywiście, że nie - odburknął Newman. 32 - Tylko sprawdzałem. Widział pan, jak to się stało? Jakieś ofiary? - Żadnych - zapewnił go Howard. - Ewakuowaliśmy cały budynek w mgnie- niu oka. Później wyjaśnię dlaczego. IRA? - Nie sądzę - powiedział Newman. - Skąd pan to wie? - agresywnie zapytał Crombie. - Brak fali uderzeniowej. Niech pan patrzy. Pokażę, gdzie stałem w mo- mencie, gdy espace wyleciał w powietrze... - Szedł szybko i Crombie, mężczy- zna przy kości, z trudem dotrzymywał mu kroku. - To był kasztanowy renault espace zaparkowany na zewnątrz - ciągnął Newman. - Niech mnie pan nie pyta o numer rej estracyjny - nie zauważyłem - staraliśmy się uratować życie naszym pracownikom. Stałem właśnie tu. - I nie było fali uderzeniowej, tak? - Dokładnie. Proszę spojrzeć na ogródek po przeciwległej stronie. Na płotku nie ma nawet zadrapania. Cały impet poszedł w j ednym kierunku - w stronę bu- dynku. Oglądałem zdjęcia zniszczeń spowodowanych przez bomby IRA, tam po- dmuch leciał we wszystkie strony. - To prawda. Przepraszam. Będę chciał widzieć pana później. - Kiedy tylko pan zechce... Newman szybko wrócił na miej sce, gdzie Howard wsadzał do taksówki trzech ostatnich pracowników. Monika wciąż stała na chodniku. - Zamierzam zadzwonić do Tweeda z aparatu na Baker Street Station - po- wiedział Newman prawie sienie zatrzymując. - Pójdę z tobą - postanowił Howard. - Ja też - dodała Monika. - Jest coś, o czym Tweed powinien wiedzieć. Możemy zorganizować naradę. - Mówi Tweed - znajomy głos odpowiedział, gdy Newman wykręcił numer Tresillian Manor. Tweed słuchał w milczeniu zwięzłego raportu Newmana z wydarzeń poprze- dzających katastrofę. Monika wcisnęła się do budki razem z Bobem. Howard wyprostowany, z rękoma złączonymi za plecami, oczekiwał na zewnątrz. Nie był zadowolony, że go wykluczono. - Jakieś ofiary? - zapytał Tweed i odetchnął z ulgą, gdy usłyszał odpowiedź. Newman poinformował go o wizycie Joela Dysona sprzed dwóch dni. Potem Newman przekazał telefon Monice, która wyjaśniła, że nikt nie obejrzał filmu ani nie przesłuchał kasety, i że obie rzeczy znajdowały się wciąż w sejfie, kiedy zniszczono budynek. Tweed poprosił ponownie Newmana. - Bob, j estem w Kornwalii, jak wiesz, więc ujmę to ostrożnie. Telefon chy- ba nie j est na podsłuchu, ale mimo wszystko. Uważaj! Czy pamiętasz - bez nazw - miejsce w tej okolicy, gdzie raz nocowaliśmy? - Tak. - Przyjedź tam tak szybko, jak tylko możesz. Upewnij się, czy nikt cię nie śledzi. - Na miłość boską. Wiem, co powinienem... - Upewnij się! A teraz daj mi Howarda. Powiedz mu, że nie mam czasu. Władza-3 33 - Gdziekolwiek się znajdziesz, masz natychmiast wrócić do Londynu... - zaczął Howard. - Nie! Posłuchaj mnie i przestań się sprzeczać. Będziecie potrzebowali nowej bazy... - Jest przecież to betonowe straszydło na Waterloo... Howard miał na myśli miej sce uważane przez opinię publiczną za nową kwa- terę główną SIS. W prasie ukazały się nawet zdjęcia, ale pracował tam tylko naj- niższy personel administracyjny. - Powiedziałem, żebyś mnie posłuchał! - warknął Tweed. - Podejrzewam, że naszym przeciwnikiem jest najpotężniejsza na świecie organizacja - nie proś mnie jeszcze, żebym ich zidentyfikował. Chcą nas zniszczyć. Jeszcze nie jestem pewien dlaczego. Musicie zejść do podziemia. Musicie się wszyscy przenieść do kompleksu treningowego w Send w Surrey. To ogromny teren i dobrze strze- żony. Zrób to, j eśli cenisz własne życie. Będę się z tobą kontaktował tylko w Send. - Nie lubię uciekać... - Od tej pory wszyscy uciekamy, Howard. Uciekamy, żeby przeżyć. Po- myśl o życiu swoich pracowników. - W porządku. Niech będzie Send. Trochę spokoju i ciszy nie zaszkodzi. Co zamierzasz zrobić? - Zejść do podziemia. Rozdział 4 B oże, jak wspaniale znaleźć się na świeżym powietrzu - powiedziała Paula spacerując z Tweedem po wrzosowi- sku. Znajdujący się poniżej Tresillian Manor wydawał się miniaturowym dom- kiem przycupniętym w dolinie. Butler trzymał się kilka kroków z tyłu. Nalegał, żeby towarzyszyć im dla bezpieczeństwa. Wcześniej Tweed zatelefonował na policję skończywszy wpierw rozmowę z kucharką, która szybko doszła do siebie. Niezbyt optymistycznie zapatrywała się na rychłe przybycie policjantów. - Nie warto dzwonić do Padstow. Tamtejszy posterunek to tylko buda, w której przez większość czasu nikogo nie ma. W książce telefonicznej radzą dzwonić do Launceston, ale myślę, że najlepszym wyborem będzie Exeter. To prawdziwa kwatera główna. Tweed zatelefonował do Exeter. Wyczuł, że inspektor był zszokowany, kie- dy usłyszał o masakrze. - Nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Może będzie lepiej, jeśli zawia- domię Lunnon. - Wszystko jedno, ważne, żeby ktoś tu szybko przyjechał - odparł Tweed i odłożył słuchawkę. Ziemia była twarda, usiana kamieniami, gdzieniegdzie pokryta krzewami ja- łowca. Wspiąwszy się wyżej Paula wskazała na skaliste wzniesienie strzelające do góry w oddali, otoczone u podstawy ponurym wrzosowiskiem. - To High Tor. Kiedyś zdobyłam je... - przerwała - ciekawe, kto to jest. Na szczycie widać człowieka na koniu. Tweed podniósł wzrok. Było zbyt daleko, żeby zgadnąć, jak wygląda jeź- dziec, mimo że przez jakiś czas pozostawał w bezruchu. Tweedowi wydało się, że tamten obserwuje ich przez lornetkę. Następnie mężczyzna na koniu znikł. - Widziałem cię, koleś - powiedział Butler z nie ukrywaną satysfakcją. Tweed i Paula obrócili się w jego stronę. Butler trzymał małą, cienką lune- tę, wyrafinowane urządzenie stworzone w piwnicach Park Crescent. Działało jak dużej mocy teleskop. 35 - Wielki gość - ciągnął dalej Butler - ubrany w kapelusz z nausznikami. To wszystko, co zobaczyłem, nim zniknął. - Naprawdę jesteś czarodziejem - skomentowała Paula. - Ukrywając taki sprzęt w kieszeniach. Odwróciła się, ruszyła, stanęła i chwyciła za ramię Tweeda. - Tam na górze, w połowie High Tor. Widziałam jakiś błysk. Więcej lornetek. - Znowu tamten jeździec. - Nie, to ktoś inny. Spójrz, co się dzieje u podnóża. Na równinie, daleko od szczytu, w szalonym galopie poruszał się jeździec. Tweed zmarszczył brwi na widok stojącego obok Butlera z waltherem w ręku. - To straszne - rzekł Tweed. - Masakra w posiadłości. Jestem pewien, że mieliśmy paść jej ofiarami. Zabójca prawdopodobnie został poinstruowany, by sprzątnąć wszystkich uczestników obiadu nie wiedząc, kto jest celem- oprócz Juliusa Amberga. A teraz jesteśmy obserwowani. Do tego bomba w Park Crescent. - Przecież nie ma takiej grupy - nawet wielkiej i dobrze zorganizowa- nej - która byłaby w stanie tak doskonale zsynchronizować obydwa zamachy: w Londynie i Kornwalii. Amberg zadzwonił dopiero dziś rano - wspomniała Paula. - A jednak, wydaje się, że tak właśnie było - odparł Tweed. - Do posiadłości zbliża się kolumna samochodów - ostrzegł Butler. Wszyscy obrócili się i spojrzeli w dół na odległą drogę wijącą się po wrzo- sowisku w kierunku wejścia. Trzy wozy patrolowe i jeden prywatny samochód na czele. - Lepiej wracajmy - powiedział Tweed. Spojrzał na Paulę. - Jak się teraz czujesz? - O wiele lepiej - poklepała się po brzuchu. - Wszystko w porządku. Tost przygotowany przez kucharkę okazał się tym, czego potrzebowałam. To okrop- ne, co stało się w Park Crescent - ciągnęła dalej, podczas gdy schodzili po- spiesznie po piaszczystym zboczu. - Przynajmniej nikt nie został ranny lub zabi- ty. Nie rozumiem, o co chodzi. - Masowa i przerażająco dobrze zorganizowana próba sprzątnięcia nas wszystkich. A ja mam tylko dwie poszlaki, kto może się kryć za tą zabójczą kam- panią. - To znaczy? - spytała Paula, nie licząc raczej na odpowiedź Tweeda. - Fakt, że tak mało ludzi zna położenie naszej kwatery głównej, i że tak nie- wielu wiedziało o naszym wyjeździe do Tresillian Manor, zawęża krąg podejrza- nych. Drugą poszlaką jest Joel Dyson... Przerwał, ponieważ znaleźli siew pobliżu wejścia, a z cywilnego samocho- du, volvo kombi, wyłonił się wysoki, kościsty osobnik. Ostatni człowiek, jakie- go Tweed chciałby spotkać w tym miejscu. - Ani słowa o wydarzeniach w Park Crescent - ostrzegł. - Nie mówcie nic, dopóki ktoś inny o tym nie wspomni. - O co chodzi? - dociekała Paula. 36 - Nie poznajesz go? To nasz stary przyjaciel, mój rywal, nadinspektor Roy Buchanan ze Scotland Yardu. - Tweed, panno Grey - Buchanan przywitał się oficjalnie. Tak jakbyśmy sienie znali, pomyślała Paula. - Chciałabym spytać, kim jest ten człowiek? - dodał Buchanan. - Właśnie pan spytał - odpowiedział neutralnym tonem Tweed. - Harry Butler, jeden z moich pracowników. Wewnątrz są jeszcze dwaj. PeteNieldi Phi- lip Cardon - opiekują się czterema zszokowanymi osobami z obsługi, które prze- żyły. To krwawa łaźnia - ostrzegł. - Właśnie dlatego przyleciałem tu helikopterem. Na prośbę Komisarza Policji. O co chodzi? - zastanawiał się Tweed. Komisarz Policji. Jedno z najwyż- szych stanowisk. Dlaczego? Buchanan był cichym, niezwykle skutecznym i o- biektywnym detektywem. Miał gęste, brązowe, starannie przycięte włosy i wąsy. Jego szare, baczne oczy zdradzały spryt. Natychmiast przejął dowodzenie. - Przejdźmy się, bym miał szansę poznać otoczenie. Co robiliście na wrzo- sowisku? - spytał nagle w momencie, gdy zbliżyli się do domu. Samochody podążały za nimi. Typowe, zaskakujące pytanie, by wydobyć niekorzystne ze- znanie. - Poszliśmy na spacer, żeby pozbyć się wrażenia wywołanego tym, co znaj- duje się wewnątrz domu - odpowiedziała Paula. - Zwracałem się do Tweeda. - Ta sama odpowiedź - odparł Tweed. - Z tego, co przekazaliście do Exeter, wnoszę - kontynuował Buchanan - że szwajcarski bankier, Julius Amberg, zaprosił was tu na obiad, a wy się spóźni- liście. Rozmawiałem z Exeter, zanim wsiadłem do helikoptera w Battersea. - Wnosi pan słusznie - odrzekł Tweed. - Niech pan słucha, Tweed, rozumiem, że w środku mamy ośmiu zastrzelo- nych mężczyzn... - Siedmiu. Lokaj został zasztyletowany. - Szczegół. Macie odpowiadać jako podejrzani... - Szczegół! - wykrzyknęła Paula. - Dla Mounce' a - tego lokaja - to nie był szczegół. Chodziło o jego życie. Miał po czterdziestce, jak sądzę. Tweed uśmiechnął się do siebie. Paula wyraziła swoje oburzenie, by dać mu czas na przygotowanie się do rozmowy z Buchananem. - Może to niezbyt fortunne określenie - zgodził się Buchanan - ale prowa- dzimy śledztwo w sprawie morderstwa. - Dlaczego interweniował Komisarz? - rzucił pytanie Tweed stosując tę samą co Buchanan taktykę zaskakiwania przeciwnika. - No cóż... - Buchanan stracił pewność siebie. - Po pierwsze chodzi o skalę zbrodni. Poza tym wplątany jest w to ważny cudzoziemiec. Amberg był członkiem zbierającego siew Bazylei BWM - Banku Współpracy Międzynarodowej. 37 - Zdajemy sobie sprawę, co oznacza ten skrót - zwróciła mu uwagę Paula. - Czy to jedyne wytłumaczenie tej bezprecedensowej interwencji Komisa- rza? - naciskał Tweed. - Jedyne, j eśli o was chodzi - warknął Buchanan. Zamilkł. Paula domyślała się, iż był na siebie zły, że stracił zimną krew. Stał patrząc na budynek uwieńczony po obu stronach wieżami ze szczytami w holen- derskim stylu. Przyglądał się olbrzymiemu oknu, za którym widać było wielki hali. Szary, ciepłej barwy kamień oraz wspaniałe okna dzięki świecącemu słońcu ukazywały się od najpiękniejszej strony. - Jest piękny - zauważył Buchanan, podczas gdy Tweed przypomniał sobie, że niegdyś interesował się architekturą. - Pomyśleć, że taka tragedia wydarzyła się w tak wspaniałej scenerii. Kto jest właścicielem tego domu? - zapytał niż tego, ni z owego. - Amberg? - Nie. Człowiek o nazwisku Gaunt. Miejscowi nazywają go dziedzicem. Wynajmował swój dom Ambergowi już wcześniej - odpowiedziała Paula. - Skąd pani to wie? - wypytywał Buchanan. Znowu ruszyli. Kiedy zbliżyli się do rezydencji, przez drzwi frontowe wy- szedł Cardon i czekał na nich na tarasie. Niski, dobrze zbudowany trzydziestolatek był najnowszym rekrutem SIS. Gładko ogolony wyglądał atrakcyjnie. Był ekspertem w dziedzinie lingwistyki, spenetrował chińskie kryjówki, mówiąc po kantońsku i uchodząc za rodowitego Kantończyka. - To Philip Cardon - wskazał Tweed. - Spytałem, skąd pani wie, że ten Gaunt j est właścicielem - nalegał Bucha- nan. - Ponieważ powiedział mi to Julius Amberg - odrzekła Paula. - Zanim roz- począł się obiad, którego ci biedacy nie mieli okazji nawet spróbować. - Chwileczkę - Buchanan stanął w miejscu u podnóża schodów prowadzą- cych na taras. - Pani tu była, zanim miała miej sce masakra? Wydawało mi się, że wszyscy zjawiliście się później. - Źle się panu wydawało - odcięła się. - Czy możemy wejść do środka, zanim wszystko wytłumaczę? Trochę tu chłodno. - Tak. Będzie pani miała wiele do wytłumaczenia - zagroził Buchanan. Godzinę później Buchanan miał gotowe oddzielne zeznania Pauli i Tweeda. Zespoły specjalistów krzątały się po domu, głównie w jadalni. Lekarz oficjalnie stwierdził, że ośmiu mężczyzn nie żyje. Fotografowie i faceci od odcisków pal- ców wciąż zajęci byli swoimi sprawami. Kucharka dostarczała niezliczone filiżanki z kawą, narzekając po cichu, że goście sypią tyle cukru. - To jest niezdrowe. Czy oni o tym nie wiedzą? - Znają się tylko na swojej pracy - odparł znudzony Tweed. 38 Buchanan skończywszy przesłuchiwanie miał pewność, że Paula i Tweed ukrywają informacje, lecz nie uda mu się ich wydobyć. - Panno Grey, dzieje się coś dziwnego - stwierdził podchwytliwie. - Z całą pewnością. - Mam ponure wieści z Londynu. Wasza kwatera główna w Park Crescent została całkowicie zniszczona przez potężną bombę. Nie pozostał kamień na ka- mieniu. Czekał. Paula zauważyła zastawioną pułapkę i pokiwała głową. Krzyżując swoje kształtne nogi odrzekła. - Czy to nie okropne? - Spodziewałbym się raczej pytania o to, czy były poważne ofiary. - Dzięki Bogu, nikt nie został ranny - odparowała Paula. - Bob Newman rozmawiał akurat z Monikąw biurze Tweeda. Zauważyli espace'a zaparkowanego przed budynkiem w samą porę. - A jak to możliwe, że o tym wiecie? - zapytał dociekliwie Buchanan. - Ponieważ Bob Newman przekazał nam tę informacj ę. - Znał więc miejsce waszego pobytu? - Tylko dlatego, że powiedziała mu Monika. Miała numer telefonu w Tre- sillian Manor i Bob zadzwonił w nadziei, że nas tu jeszcze zastanie. - Zdaje sobie pani sprawę - stwierdził Buchanan pochylając się nad nią - że j edyne wytłumaczenie obu napadów - masakry, w której mogliście wziąć udział jako ofiary i wybuchu bomby w Park Crescent - sugeruje, że ktoś próbuje zli- kwidować SIS? Komu mogłoby na tym zależeć? - Na Boga, chciałabym to wiedzieć - powiedziała z żarliwością w głosie. - Nie mam pojęcia. - Rozumiem - wydawał siej ej nie wierzyć. -1 była pani j edyną osobą która wi- działa mordercę? Fałszywego listonosza. Gdyby tylko dostrzegła pani jego twarz. - Był zbyt daleko. Myślałam - że to był listonosz. Miał niebieski mundur z czerwonymi naszywkami - od których odbijało się słońce, jak już panu mówi- łam. Do tego torba umocowana na przednim bagażniku. - Niewątpliwie w niej ukrył pistolet maszynowy. Nie bardzo mogę w to uwierzyć, że będąc w toalecie nie słyszała pani strzałów. - Drzwi są grube. Te do jadalni podobnie. Zakładając, że je zamknął... - Czy możemy poeksperymentować... ? Buchanan wyprowadził ją z gabinetu, poinstruował jednego ze swoich de- tektywów uzbrojonego w automat i wszystkich ostrzegł. Następnie wszedł z Paulą do wielkiej toalety i zamknął drzwi. Paula ze złośliwym uśmiechem usiadła na zamkniętej, dębowej klapie przykrywającej toaletę. - Zróbmy to właściwie. Pominęła fakt, że wymiotowała, by mieć satysfakcję ujrzenia Buchanana po raz pierwszy zawstydzonego. Czekali. Po krótkiej przerwie ktoś zapukał w drzwi od zewnątrz, po czym Buchanan otworzył. - O co chodzi, Selsdon? 39 - Właśnie to zrobiłem, proszę pana. Wystrzeliłem sześć pocisków przez okno w jadalni - drzwi do hallu były do połowy otwarte. - Dziękuję. Idź i zajmij się swojąpracą. - Niczego nie słyszałam - powiedziała Paula, gdy wrócili do hallu. - Muszę przyznać, że ja również... Przesłuchiwanie Tweeda nie przyniosło Buchananowi żadnych nowych in- formacji. Czuł się sfrustrowany. - Wszystko, co powiedzieliście, jest dla mnie niezbyt przekonujące i sa- tysfakcjonujące. - Jeśli chodzi o pierwszy problem, to sprawa pańskiej podejrzliwości umy- słu, co do drugiego całkowicie się z panem zgadzam. Odpowiedziałem na wszyst- kie pańskie pytania - odparł Tweed. Było to prawdą. Niemniej jednak Tweed przemilczał pewne kwestie. Nie wspomniał o wizycie Joela Dysona w Park Crescent. Ani słowa o filmie. Ani słowa o kasecie, przechowywanej w sejfie razem z filmem, teraz pogrze- banym pod tonami gruzu. W gabinecie, sam na sam z Tweedem, Buchanan stał oparty o stół pobrzękując znajdującymi siew kieszeni jego spodni drobnymi. - Może się zdarzyć, że będę chciał jeszcze z panem porozmawiać. Wraca pan do Londynu? - ciągnął dalej. - Gdzie będzie pan odtąd działał? - Może pan próbować łapać mnie w mieszkaniu na Walpole Street. Odpo- wiedź na drugie pytanie zależy od Howarda. - Dobrze. Oddział ambulansów przybył, by zabrać ciała. Samochody zabi- tych gości zostały odprowadzone do sprawdzenia. Nie wie pan, jak skontaktować się z tym Gauntem? - Nie mam pojęcia - odparł Tweed w momencie, gdy wychodzili do hallu. Dwaj ubrani w białe płaszcze mężczyźni wynosili w kierunku drzwi przykry- te ciało na noszach. Mężczyzna z tyłu krzyknął przez ramię. - To ostatni z tej rzeźni. - Wydaje się, że specjaliści skończyli już swojąrobotę - rzekł Buchanan. - Zanim wrócę do domu, będzie środek nocy. A co z wami? - Spróbujemy namówić tę miłą kucharkę, żeby zrobiła nam herbaty. Środek odżywczy, który da nam sił na całą drogę powrotną stąd. - Jak sobie życzycie. W tym momencie Paula weszła z wielkiego hallu. Buchanan spojrzał na nich oboje, nie zdobył się na trud jakiegokolwiek pożegnania, lecz po prostu wyszedł. - Nie wydaje mi się, żeby nas lubił - zauważyła Paula. Podeszli do drzwi i patrzyli, j ak Buchanan odj eżdża wraz z podążaj ącymi za nim wozami patrolowymi. Tweed objął Paulę ramieniem. - Jestem przerażona! Czy to miejsce jest jakąś pułapką śmierci? - Niedługo stąd odjedziemy. Wyszli spacerem na taras i teraz, kiedy odgłos silników zamilkł w oddali, wrzosowisko jakby się przybliżyło. Było późne popołudnie i już wkrótce miało 40 zacząć się ściemniać. Po kilku minutach, w chwili gdy wrócili właśnie do środ- ka, Paula chwyciła Tweeda za rękę. - Słuchaj... Końskie podkowy. Zaczekali, aż stukot stał się głośniejszy. Pojawili się jeźdźcy i zbliżali się wzdłuż drogi dojazdowej - mężczyzna i kobieta. Tweed ponownie wyszedł na taras dokładnie w momencie, gdy przybysze zatrzymali się u podnóża schodów. Potężny mężczyzna z twarzą podobną do jastrzębia, noszący kapelusz z nauszni- kami, niemal wyszczekał swoje pytanie. - Kim, u licha, jesteście? - Równie dobrze mógłbym zapytać o to samo - odparował Tweed. - Nazywam się Gregory Gaunt. I tak się składa, że jestem właścicielem tego przeklętego miejsca. Rozdział 5 Witajcie w Tresillian Manor - po chwili namysłu ocho- czo powiedział Gaunt, po czym wraz z dziewczyną po- szli zostawić konie w stajni po lewej stronie domu. - Myślałem, że Amberg i wszyscy jego goście do tej pory już wyjechali. To miała być krótka wizyta. - Proszę, niech się państwo na moment zatrzymają - odezwał się Tweed, kiedy znaleźli się na tarasie. - Jest coś, o czym powinniście wiedzieć, zanim wejdziecie do środka. Może to być szok. - Szok? Jak to?! - wykrzyknął Gaunt. - Włamanie? Czy o to chodzi? Wy- rzuć to z siebie, człowieku. Gaunt miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, był potężnie zbudowany, muskularny, około czterdziestki. Jego cera zniszczona była przez wiatr, miał gę- ste, rudawoblond włosy. Wyglądał na osobę spędzającą wiele czasu na powie- trzu. Pod wydatnymi łukami brwiowymi kryły się ruchliwe, inteligentne oczy. Zdradzał skłonność do przewodzenia, lecz nie despotyzmu. Tweed wyczuł, że ma do czynienia z bardzo silną osobowością i zrozumiał, dlaczego miejscowi zwali go „Dziedzicem". - Zapomniałem o kimś - zreflektował się Gaunt. - To jest moja przyjació- łka, Jennie Blade. Przywitaj się, Jennie. - Greg, nie potrzebuję suflera - wycedziła Jennie. - Witam wszystkich. Kim jest ten wspaniały mężczyzna, który właśnie wszedł? Philip Cardon przyłączył się do Butlera i Nielda. Cardon uśmiechnął się do dziewczyny, a Tweed przedstawił jej wszystkich. Paula i Jennie przyjrzały się sobie dokładnie, jak dwie kotki oceniające przeciwniczki. Jennie znowu spojrzała na Cardona. - Życie to podziwianie, Greg, i wzbudzanie podziwu. Mając niespełna trzydzieści lat Jennie była atrakcyjną kobietą. Miała metr sześćdziesiąt siedem wzrostu. Strój dojazdy konnej uwydatniał jeszcze jej do- skonałą figurę. Złociste włosy opadały jej lokami na ramiona. Twarz dziewczyny była trójkątna - szerokie czoło, gęste brwi koloru złota, wspaniałe kości policz- 42 kowe, pełne, czerwone usta i spiczasta broda. Silna konkurencja, przyznała w duchu Paula. Pamiętając o obecności dziewczyny Tweed zwięźle opisał to, co zastali na miejscu. Wyjaśnił, że Amberg zaprosił ich na obiad. Nie wspomniał, że Paula była świadkiem tego, co nastąpiło. - Nie mogę w to uwierzyć - zagrzmiał Gaunt. - Policja wałęsająca się po mojej posiadłości. Poza tym, dlaczego ktoś chciałby skrzywdzić Juliusa, szwaj- carskiego bankiera? Muszę to sam zobaczyć. - Pójdę z tobą - powiedziała Jennie. Cardon zatrzymał dziewczynę. Złapał ją za ramię w chwili, gdy Gaunt wszedł do środka. Spojrzała na niego spod przymkniętych powiek. - Lepiej nie - doradzał jej Cardon. - Nic mi nie będzie, j eśli pój dzie pan ze mną - odparła, otwarcie z nim flir- tuj ąc. - Miło mi, że mogę się na coś przydać - zgodził się Cardon, który nie miał nic przeciwko temu, by towarzyszyć j ej dokądkolwiek. Tweed wszedł przed nimi. Znalazł zesztywniałego Gaunta w jadalni. Obrus poplamiony kałużami krwi nadal był na swoim miej scu, nie mówiąc już o ciem- nobrązowych jeziorach na suficie i dywanie. - Mój Boże! Wygląda no to, że miał pan rację. - Ledwie to wytrzymałem - odparł Tweed. - Na dodatek po zastrzeleniu wszystkich spryskano kwasem twarz Amberga. Wyglądała jak czaszka. Obserwował reakcję Gaunta, lecz żadne uczucia nie odzwierciedliły się na j ego obliczu. Powoli podszedł do szczytu stołu, gdzie na złamanym krześle leżał wcześniej Amberg. - Wyczyszczenie całej jadalni będzie mnie kosztowało przeklętą fortunę - westchnął Gaunt. - Na dodatek w boazerii są dziury. Tym też muszę się zająć. Cholernie drogo. - Greg jest oszczędny - powiedziała Jennie poczuwając się do obowiązku wytłumaczenia reprezentowanego przez Gaunta wyraźnie handlowego podej ścia do problemu. - To zrozumiałe. W dzisiejszych czasach utrzymywanie takiej po- siadłości jest niczym wir w portfelu. - Czy mogłabyś nie dyskutować z obcymi o moich prywatnych problemach - zaatakował ją Gaunt. Spojrzał na Tweeda. - Wracam do domu po mile spędzo- nym dniui zastaję coś takiego. Wciąż nie mogęw to uwierzyć. - Jak spędził pan ten dzień? - próbował dowiedzieć się Tweed. - Nie pańska sprawa. Mówi pan jak policjant. - Greg! - ostro zareagowała Jennie. - To tylko grzeczne pytanie. - Odwró- ciła się do Tweeda. - W małym domku w Five Lanes na skraju wrzosowiska. Ustalono, że nie będzie nas tu od ósmej rano do tej pory. Amberg miewa - a ra- czej miewał - tu spotkania. - Zamknij się, Jennie - powiedział Gaunt nieco spokojniej. - Wie pan co, Tweed? Nie mam ochoty zostawać tu dłużej. Przejdźmy do salonu. Dzięki Bogu służba ocalała. Zdobycie nowej jest teraz piekielnie trudne. 43 - Nie przyzna się do tego - szepnęła Jennie do Tweeda po wyj ściu Gaunta - ale przeżył szok. Może wypijecie państwo z nami herbatę? Jeśli kucharka ją przy- gotuje. Pójdę z nią porozmawiać, być może pomóc. - Pójdę z panią - dodała Paula. Spojrzała na Tweeda patrzącego przez okno w dal. Światło dnia przygasało, zapadająca noc spowiła złowrogim cieniem drogę wjazdową. Wiedząc, że byli zewsząd otoczeni opustoszałym wrzosowiskiem Paula zadrżała. - Dokąd zamierzacie teraz pojechać? - dopytywał się Gaunt. Właśnie pochłonęli podwieczorek składający się z herbaty, kanapek i do- mowego ciasta owocowego. Siedzieli w salonie. Gaunt na fotelu naprzeciwko Tweeda i Pauli, podczas gdy Cardon umościł się na kanapie obok Jennie. Butler i Nield wybrali krzesła blisko okien i stale wyglądali przez nie - nikt nie zacią- gnął zasłon. - Do Londynu - gładko skłamał Tweed. - O tej porze nie powinno być zbyt dużego ruchu na drogach. - Spodziewałbym się raczej, że zatrzymacie się gdzieś w pobliżu do rana - nalegał Gaunt. Nikt nie wspomniał gospodarzowi o wypadku z bombą w Park Crescent. Się- gnął po pudełko cygar i kiedy wszyscy odmówili, sam zapalił. Postępował zgod- nie z rytuałem: przyciąwszy koniuszek przez chwilę rolował je w palcach przy uchu, po czym przypalił zapałką. Zaciągnął się głęboko i westchnął z zadowole- niem. - Tak lepiej. Po całym dniu. Tweed, zastanawiałem się, co zrobiono ze wszystkimi samochodami, którymi musieli przyjechać Amberg i jego goście. Amberg zawsze miał royce'a. - Policja zabrała je, by wszystko dokładniej zbadać. - Dużo im to da. - To zadziwiające, co dziś mogą wykryć specjaliści od kryminalistyki. - Naprawdę mówi pan jak policjant - oczy Gaunta świeciły niczym u pę- dzącego byka. - Czym się pan zajmuje? - Jestem agentem ubezpieczeniowym. - Ubezpieczenia! - podskoczył Gaunt. - Mój Boże! Założę się, że moje ubez- pieczenie nie pokryje szkód spowodowanych przez to masowe morderstwo. - Zależy od tego, j ak została sformułowana polisa - powiedział Tweed uspo- kaj aj ącym tonem. - Do cholery, Greg! - zdenerwowała się Jennie. - Przestań mówić ciągle o pieniądzach. Powinieneś martwić się raczej, jak to okropne doświadczenie dotknęło twoją służbę. - Nie dotknęło - zapewnił ją Tweed. - Policja przywiozła ze sobą lekarza. Przebadał pańską służbę, orzekł, że mogą cierpieć na tymczasowe bóle głowy. Celię, tę nową dziewczynę, uderzono bardzo lekko - dostrzegł, że Paula mu się przygląda zaniepokojona właśnie popełnioną przez niego gafą. - Moje wiadomości o krymi- nalistyce pochodzą od nadinspektora Buchanana, który wyjaśnił mi, do czego po- trzebne im były samochody. A propos, chciał z panem porozmawiać. 44 - Nie będzie mile widziany, to mogę panu oświadczyć. - Powiedział pan - zaczęła Jennie, by złagodzić napięcie, zwracając się do Tweeda - że ten fałszywy listonosz przyniósł paczkę, którą biedny Mounce wciąż ściskał w rękach, kiedy badała go policja. Ciekawa jestem, co zawierała? - Technik otworzył ją w ogrodzie - odparł Tweed. -Nigdy by pani nie zga- dła, co było w środku. Bombonierkę Spriingli. - Według mnie to raczej okropne - skomentowała Jennie. - Spriingli? - powtórzył Gaunt, który ponownie usiadł. - Firma w Zurychu - skąd pochodził Amberg. - Nie sądzę, żeby Buchanan to przeoczył - zauważył Tweed sucho. Spoglą- dając na zegarek wstał. - Myślę, że naprawdę powinniśmy już jechać. Dziękuję państwu za gościnność. - Nie ma za co - burknął Gaunt zachrypłym głosem. Jennie spojrzała na Cardona. - Mieszkam w Padstow w wynajętym lokalu. Oto wizytówka z moim nume- rem telefonu. To dziwny port - położony przy ujściu rzeki Camel. Bywamy tam z Gregiem dość często. O tej porze roku jest w miasteczku tak cudownie cicho i pusto. Jeśli przejeżdżałby pan tamtędy, proszę wpaść i odwiedzić mnie, dobrze? Tweed nie dał po sobie poznać, że wybierali się właśnie do Padstow. Drzwi do hallu pozostały otwarte na oścież, jakby Gaunt spodziewał się tele- fonu. Właśnie w tym momencie rozległ się dzwonek. Gaunt w pośpiechu opuścił pokój. Powrócił prawie natychmiast, wyglądał, jakby go coś zaniepokoiło. - To ktoś do pana, Tweed. Nie chciał podać nazwiska. W dzisiejszych cza- sach ludzie są tak niegrzeczni. Żadnych manier... Tweed zamknął za sobą drzwi, przeszedł przez hali i podniósł słuchawkę. Nie było już nikogo ze służby. - Jennie wyjaśniła im wcześniej, że obsługa pojawia się codziennie wcześnie rano i po zmroku odjeżdża rowerami do domów. - Mówi Tweed. - Miałem nadzieję, że jeszcze pana złapię - odezwał się znajomy bezna- miętny głos. - Jestem w Scotland Yardzie - przyleciałem do Londynu z St Maw- gan Airport. Zastanawiałem się, skąd zabójca wziął mundur listonosza. Teraz już wiemy - Buchanan przerwał, czekał. - W porządku, chce pan, żebym zapytał skąd. Więc - skąd? - Ukradli mundur prawdziwemu listonoszowi mieszkającemu w Five La- nes - znowu na chwilę zamilkł. - Właśnie znaleźli jego ciało z poderżniętym od ucha do ucha gardłem. Rozdział 6 Tl 1 weed prowadził forda escorta. Jechał na długich świat- łach wzdłuż samotnej, pogrążonej w ciemnościach drogi, wiodącej przez wrzosowisko. Kierował siew stronę A30. Paula siedziała obok niego, Cardon sam z tyłu. Za nimi posuwali się sierrąNield i Butler. Czerwone światła escorta ostrzegały ich o zbliżających się zakrętach. Sami j echali na świa- tłach mijania, by nie oślepiać Tweeda. - Dlaczego jedziemy do Padstow? - spytała Paula. - By się ukryć do czasu, kiedy zidentyfikuję wroga. - Ucieczka nie j est w twoim stylu - drążyła. - Wycofanie taktyczne. Być może mamy do czynienia z najpotężniejszym i najniebezpieczniejszym wrogiem, z jakim kiedykolwiek się zetknęliśmy. - Dlaczego tak uważasz? - Po pierwsze, Amberg błagał mnie, bym przyjechał do Tresillian Manor. Z dużą ochroną. Mogliśmy stać się celem tak samo jak on. - A po drugie? - Niedługo po masakrze potężna bomba zniszczyła Park Crescent. Diabel- ska synchronizacja? - Niewiarygodne. Wciąż jestem przekonana, że nikt nie mógł tak dokład- nie zgrać obu zdarzeń. - Podejrzewam, że całą sprawę wywołał Joel Dyson, kiedy dwa dni temu przyleciał ze Stanów. To oznaczałoby, że działa przeciw nam niezmiernie potęż- na organizacja o ogromnym zasięgu. Poza tym, jak wielu ludzi znało położenie kwatery głównej SIS? Najwyższej rangi oficerowie w Europie i Ameryce. - Sprawiasz, że wydaje się to przerażające. - Powinnaś być przerażona. Potrzeba rozległej siatki, by coś takiego zor- ganizować. Właśnie dlatego spędzimy dzień lub dwa w Padstow. Z dala od świata. - W takim razie może być nam nie na rękę - zasugerował Cardon - że Jen- nie Blade przez przypadek mieszka właśnie w Padstow. 46 - Z pewnością nam to nie pomoże - przyznał Tweed - ale zarezerwowałem pokoje w Metropolii, który można uważać za punkt strategiczny. Kilka lat temu zatrzymałem się tam na j edną noc z Newmanem. - A ty, Philip - drażniła się z nim Paula - chyba uległeś wdziękom złoto- włosej piękności. - Nabrałem cię? - zachichotał Cardon. - Kiedy zaczęła udawać, że jest mną zainteresowana, natychmiast pomyślałem: „Czego ta dziewczyna naprawdę chce?" - Nie wiedziałam, że jesteś cynikiem, jeśli chodzi o kobiety. - Nie cynikiem - odpowiedział rozweselony Cardon. - Po prostu realistą. Czy obraziłem cię? - W żadnym wypadku. Teraz wiem, że twardo stąpasz po ziemi. A co, do licha, się tam przed nami dzieje? Tweed zwolnił. W światłachjego samochodu widać było zagradzające drogę biało-czerwone pachołki i wielką tablicę z napisem: OBJAZD i strzałką wskazu- jącąna wąską boczną dróżkę. Padało. Poprzez pracujące wycieraczki Tweed do- strzegł mężczyzn ubranych w żółte kamizelki i czapki z daszkiem. Kiedy Tweed zatrzymał się, jakiś tęgi osobnik zamachał czerwoną lampą i ruszył w stronę sa- mochodu. Tweed zostawił silnik na chodzie. Z tyłu Cardon trzymał w ukrytej pod wiatrówką dłoni swojego walthera. - Przykro mi, szefie - wykrzyknął tęgi facet z lampą podchodząc bliżej. - Na A30 zdarzyła się duża kraksa. Jeśli ruszycie tą drogą, to wyjedziecie na szosę nieco na zachód... Tweed zauważył, że pomimo starań, mężczyźnie nie udało się ukryć wyraź- nie amerykańskiego akcentu. - Tweed - szepnęła Paula - sprawdziłam na mapie i jedyny skręt w prawo to ślepa droga. Nie dojedziemy nią do A30. Droga, którą nam każe jechać, pro- wadzi do wzgórza ze znajdującym się w pobliżu kamieniołomem. - Czy mógłbym zobaczyć j akąś legitymacj ę? - spytał Tweed przez otwarte okno. - Po jaką cholerę? - mężczyzna wykrzywił się i sięgnął ręką pod kurtkę. - Nie możecie przejechać... - Nie rób tego - ostrzegła Paula. Jej browning wycelowany był ponad Tweedem w stojącego obok ich auta męż- czyznę. Wycofał rękę tak, jakby się oparzył. Przez chwilę nie mógł się zdecydo- wać, po czym obrócił się, by dać znak innym. W tym momencie Tweed wdepnął z całą siłą pedał gazu i wystrzelił do przodu roztrącając gumowe pachołki niczym kręgle. Z drogi odskoczył stojący tam mężczyzna. Jednocześnie na masce wylą- dował jakiś pocisk, a wybuchając, owionął ich chmurą szarego dymu. - Gaz łzawiący! - krzyknął Tweed. Kierując jedną ręką i utrzymując prędkość zamknął okno. W lusterku wi- dział, że sierra pędzi za nimi. Usłyszał dwa wystrzały. Nic nie trafiło w jego sa- mochód. Ponownie zerknął w lusterko, by przekonać się, że sierra nadal gna za nim. Żadnych dostrzegalnych zniszczeń. 47 - Dziękuję ci, Paula - powiedział Tweed. - Podejrzewałem podstęp, dzięki tobie upewniłem się, że mam rację. Wielka kraksa? Na A30 w lutym i na dodatek 0 tej porze? Poza tym służby drogowe mówiące z amerykańskim akcentem? Wszystko było sfabrykowane, śmierdziało pułapką. - Ciekawe, co czekało na nas na końcu tej drogi? - zastanawiała się Paula. - Prawdziwy koniec - dla nas wszystkich - zasugerował Cardon. - Masz makabryczne poczucie humoru. Nie trzeba się długo zastanawiać nad podobnymi zdarzeniami w tej okolicy... Ponownie zaczęła odczytywać mapę. Tweed jechał na długich światłach, z du- żą prędkością ścinając zakręty. Chciał jak najszybciej dotrzeć do głównej drogi. - Najbardziej martwi mnie fakt, skąd ta banda zbirów wiedziała, że będzie- my tak późno tamtędy przejeżdżać? Jeszcze jedna sugestia istnienia potężnej 1 dobrze zorganizowanej siatki. Mam wrażenie, że każde nasze posunięcie jest obserwowane - stwierdził. - Zbliżamy się do A30 - ostrzegła Paula. - A jeśli chodzi o to, skąd mogli wiedzieć, gdzie jesteśmy - przecież Buchanan powiedział, że o naszej obecno- ści w okolicy doniosły wszystkie media. Mogli przylecieć z Londynu na St Maw- gan Airport załatwiwszy najpierw wynajęcie na miejscu samochodów. Właśnie stamtąd ukradli wyposażenie... Tweed zwolnił, zatrzymał się na skrzyżowaniu w kształcie litery T, by rozej- rzeć się w obie strony. Kilka metrów dalej, po lewej stronie stał sprzęt do napra- wy dróg, błyskające lampki oświetlały pachołki oraz maszyny. Tweed wyjechał i skręcił w prawo na zachód. W jego reflektorach ukazał się szeroki pas drogi opadający ze wzniesienia. Żadnego ruchu w zasięgu oka. Przestało padać, lecz jezdnia nadal połyskiwała w księżycowym świetle. - Możesz mieć racj ę, Paula - odezwał się Tweed. - Przeciwnikowi wystar- czyłoby czasu na przylot z Londynu. Niemniej jednak ci ludzie potrafią poruszać się z szybkością błyskawicy. Wciąż nurtuj e mnie pytanie, w j akim celu wykona- no anonimowy telefon do wszystkich mediów. Poczekamy tu naNielda, upewni- my się, czy nic im się obu nie stało. Paula dostrzegła rozpoczynający się dodatkowy pas. Tweed włączył kierun- kowskaz i zjechał z drogi. Zatrzymał się pozostawiając silnik na chodzie, za chwilę sierra podjechała z tyłu. Butler wysiadł i przyświecając sobie latarką sprawdził samochód, po czym podszedł do Tweeda, który opuścił szybę. - Dobrze sobie poradziłeś, szefie - skomentował. - Nie ma to jak komitet powitalny z okazji naszego przybycia do Kornwalii. - Słyszałem strzały - odrzekł Tweed. - Zgadza się. Jedna kula chybiła. Druga odbiła się rykoszetem od drzwi. Wła- śnie znalazłem miejsce, gdzie wgniotła metal. Być może już czas, byśmy ruszyli... Znowu jechali opustoszałą drogą A30 poprzez noc. - Są tylko trzy osoby, które mogły współpracować ze sprawcą masakry - stwierdziła nagle Paula. - Gaunt albo Jennie Blade - uprzedziłjąTweed. - Widzieliśmy dwoje ludzi na High Tor. Kim jest trzecia osoba? 48 - Celia Yeo, młoda, rudowłosa pomoc kuchenna. - Dlaczego wybrałaś ją? - Po przebadaniu służby lekarz policyjny napomknął, że Celia najmniej ucier- piała. Powiedział, że zdziwił się, iż w ogóle straciła przytomność - tak lekka była rana na jej głowie. - Niezbyt wiele to udowadnia - sprzeciwił się Tweed. - To nie wszystko. Rozmawiałam z kucharką, podczas gdy Celia wyszła do zmywalni. Dziewczyna, którą zastąpiła, została potrącona przez samochód. Kie- rowca uciekł, a ona miała połamane obie nogi. Celia zgłosiła się oferując swoje usługi już następnego dnia, co wydaj e się kucharce trochę dziwne. - Wciąż nie wystarczy, żeby przekonać naszego kochanego nadinspektora, Roya Buchanana - upierał się przy swoim Tweed. - Jest jeszcze coś. Pogawędziłam sobie z Celią w ustronnym miejscu. Jest uparta, twarda i ma chciwe oczy. Za pieniądze zrobiłaby prawie wszystko. Na dodatek mieszka w Five Lanes - skąd pochodził prawdziwy listonosz. Myślę, że się tam przejadę i porozmawiam z nią jeszcze raz. Ma jutro wolny dzień. I wi- działam, j ak ukradkiem wnosiła do domu szkarłatną mokrą serwetę. Powiedzia- ła, że powiesiła serwetę wcześniej w ogrodzie, aby wyschła. Mogła zawiesić ją na gałęzi jakiegoś drzewa na skraju posiadłości, żeby dać znak zabójcy. Zasygna- lizować mu, że Amberg już przyjechał. Nie sądzę, by wiedziała, co miało się stać. - Trochę przesadzona teoria - skomentował Tweed. - Chwileczkę, szefie! - wykrzyknął Cardon. - Paula całkiem nieźle uzasad- niła tę tak zwaną przesadzoną teorię. - Jeśli tak twierdzisz - odparł zniecierpliwiony Tweed koncentrując się na prowadzeniu samochodu. - Będę się tylko upierał przy jednej sprawie. Paula nie wróci sama na Bodmin Moor. - Może pojedzie ze mną Bob Newman -jeżeli dotarł do Padstow... Kiedy tylko dojechali, Paula zrozumiała, dlaczego Tweed nazwał hotel Metro- pol punktem strategicznym. Zbudowany na wzgórzu zapewniał widok na całe uj ście rzeki Cmel. Rzeka odbijająca światło księżyca niczym posrebrzana powłoka, w po- bliżu Padstow wydawała się mieć około czterystu metrów szerokości. Na dziedzińcu przed wielkim, wiktoriańskim budynkiem stał zaparkowany, należący do Newmana mercedes 280E. Jego właściciel pojawił się, gdy Tweed meldował całą grupę w hotelu. Newman dał znak Pauli zmarszczywszy brwi, po czym przechodząc wsunął jej do ręki zwiniętą karteczkę, którą ona ukryła w dłoni. Wyszedł na zewnątrz, jakby ich nigdy wcześniej w swoim życiu nie spotkał. Pokazała Tweedowi otrzymany liścik, gdy znaleźli się w windzie w drodze do swoich pokoi. Tweed miał apartament nr 11 na pierwszym piętrze. Dwuoso- bowy pokój Pauli znajdował się na drugim piętrze. - Zejdź do mnie za pięć minut - powiedział do niej Tweed po przeczytaniu kartki. Władza - 4 49 Butler i Nield sprawujący rolę ochrony dostali pokoje obok Pauli. Tweed zażądał tego w recepcji. - Panna Grey jest po ciężkiej chorobie - poinformował recepcjonistkę. - Zapalenie płuc. Może potrzebować pomocy przy wychodzeniu... Paula zamknęła drzwi swojego pokoju. Światła były zapalone, zasłony zacią- gnięte. Otworzywszy walizkę wyjęła swój ulubiony granatowy kostium, powie- siła go w szafie i ruszyła szybko do windy. Tweed stał pośrodku dużego pokoju, ubrany w trencz, pomimo włączonego ogrzewania. Wręczył jej karteczkę i zaczął spacerować niczym tygrys w klatce. Wiadomość była zwięzła. Spotkajmy się przy moim samochodzie — zaparkowanym w połowie Sta- tion Road. Rozmawiałem z H. Bardzo duże kłopoty. H. chce, żebyś do niego zadzwonił. Znalazłem bezpieczny telefon. Bob. - Powiedziałeś, że umierasz z głodu, j eszcze nim tu przybyliśmy - przypo- mniała mu Paula. - Jedzenie będzie musiało zaczekać. Obsłużą nas później. - Jego szorstki głos złagodniał. - Ale ty możesz natychmiast zejść na kolację - miałaś dziś ciężki dzień. - Nie ma sprawy. Idę z tobą. - Butler też... Z północy wiał lodowaty wiatr. Wspinając się na wzgórze Paula spytała: - Dlaczego nazywajątędrogę Station Road? - Ponieważ za nami, na dole znajduje się budynek, który niegdyś był stacją. Teraz jest tam Urząd Celny i Podatkowy. Pociągi nie jeżdżą tu już od lat. Linia została skasowana dawno temu. Jesteśmy na miejscu. Usiądź obok Boba. Może będzie dziś lepszym towarzyszem niż ja. Dopóki pamiętam, Bob, chciałbym poży- czyć twoją lornetkę. Newman podjechał na szczyt i skręcił w prawo w New Street. Stojące w jed- nej linii dwukondygnacyjne budynki z szarego kamienia sprawiły, że Paula po- czuła wreszcie, iż znaleźli siew starej Kornwalii. Newman zatrzymał samochód, wskazał na drewniany domek oddalony nieco od drogi. Żadnych świateł w ok- nach. - Wierzcie lub nie, ale to jest posterunek policji. Nie obsadzony. Więc, jeśli spotkająnas kłopoty, nie oczekujcie pomocy z ich strony. - Pocieszające - skomentowała Paula. Newman ponownie skręcił w prawo w St Edmund's Lane. Jeszcze węższą i bardziej opuszczoną uliczkę, ciasno zabudowaną stojącymi w szeregach po obu stronach, starymi domami. Schodziła stromo w dół. Newman na moment stanął, wskazał na przerwę w murze znajdującym się po prawej stronie z widoczną za nią ścieżką prowadzącą pod górę. 50 - To skrót, którym można dojść pieszo do Metropolii. - Nie radziłbym nikomu iść tamtędy po zmroku - powiedział Butler sie- dzący obok Tweeda. Po raz pierwszy zabrał głos od chwili, gdy wsiedli do samochodu. Paula czu- ła się przygnębiona, odebrała więc tę uwagę jako skierowaną do siebie. - Sądzę, że miałeś mnie na myśli, Harry. Chcę, żebyś wiedział, że potrafię się sama o siebie zatroszczyć. - Ja sam bym tamtędy nie poszedł - odpowiedział polubownie Butler. Newman zjechał do końca drogi, a Paula obserwowała okolicę. Newman wskazał ręką na prawo. - Tam, za parkingiem widać doki i dalej ujście rzeki. Jadę teraz jednokie- runkową ulicą. Gdybym na końcu St Edmund's Lane skręcił w prawo, gdzie jest ruch dwukierunkowy, przed sobą mielibyśmy port, właściwie cały system. Do- kładniej mogę go wam pokazać rano. Tweed, postanowiłem, że lepiej będzie, jeżeli zatrzymam się gdzieś indziej, jako nieznany, rezerwowy człowiek. Wyna- jąłem pokój z widokiem na port w Starym Urzędzie Celnym, to ten budynek po lewo. Bardzo dobre miejsce. O, a to jest budka telefoniczna, o której mówiłem. Zaparkuję kawałek dalej. Zobaczymy się rano? - Tak. Będziemy przechodzić tędy punktualnie o dziesiątej. Dobranoc. Uważaj na siebie... Newman przystanął, żeby Tweed i Paula mogli wysiąść. Butler ruszył za nimi, następnie skierował się na parking po drugiej stronie ulicy, skąd miał doskonały widok na starą, czerwoną budkę telefoniczną. Otwieraj ąc drzwi do budki Tweed zmuszony był stawić czoło uderzającemu z dużą siłą wiatrowi. Paula wskoczyła do środka razem z nim. Z pewnym drżeniem wykręcił numer Howarda w posia- dłości w Surrey. - Kto mówi? - usłyszał głos Howarda, gdy centrala połączyła rozmowę. - Tweed. Rozumiem, że chciałeś porozmawiać ze... - Czy mówisz z bezpiecznego telefonu? - przerwał mu Howard pełnym na- pięcia głosem. - Tak sądzę. Z budki telefonicznej na ulicy. Jeśli ci nie przeszkadza, nie powiem, skąd dzwonię. - Och, chrzanić to, nie obchodzi mnie. Dopóki trzymasz się z dala od Lon- dynu. .. - Zgadza się... - Tweed, jesteśmy w beznadziejnej sytuacji, jak nigdy dotąd. Nie uwierzysz, co się dzieje. - Zaryzykuj - zaproponował cicho Tweed. - Jak wiesz, nasza kwatera główna została całkowicie zniszczona przez bombę. A ja nie mogę dostać się do Premiera. Wygląda na to, że się ode mnie zupełnie odciął. Za każdym razem, kiedy próbuję się z nim spotkać, jakiś idio- ta - osobisty sekretarz - wciska mi kit tłumacząc, dlaczego nie mogę się z nim zobaczyć. Wiemjednak, że Premier jest na Downing Street. Sekretarz się wy- gadał. 51 - Rozumiem. Masz jakąś teorię, co się dzieje? - No cóż, Premier ma problemy z Waszyngtonem. Jak wiesz, potrzebuje amerykańskiego poparcia w sprawie Europy i Bliskiego Wschodu. Waszyngton oddala się od Londynu. - A dokładnie kto w Waszyngtonie? - dopytywał się Tweed. - Wydaje mi się, że chodzi o Gabinet Owalny, samego prezydenta Marcha. - Słyszałem, że to raczej nie oszlifowany diament. - Nigdy nie powinien zostać wybrany - zagrzmiał Howard - tylko dlatego, że jest znakomitym mówcąi posługuje sięjęzykiem zwykłych ludzi. - Westchnął z obrzydzeniem. - Czy twierdzisz, że utraciliśmy poparcie Premiera? Nawet po wybuchu bomby? - Tak się wydaj e. Nie mogę w to uwierzyć - w głosie Howarda słychać było rozpacz. - Naprawdę nie mogę w to uwierzyć - powtórzył - lecz rzeczywiście tak jest. - Chcę, żebyś zatelefonował do Crombiego z Brygady Antyterrorystycznej... - Rozmawiałem z nim kilka minut temu. Przynajmniej on mnie nie unika. Powiedział, że jest jeszcze zbyt wcześnie, by mieć absolutną pewność, ale jego eksperci odnaleźli pozostałości urządzenia, które zdetonowało bombę. Z całą pewnością nie pochodzi od IRA. Użyto niezmiernie skomplikowanego i wyszu- kanego mechanizmu -jeszcze się z czymś takim nie spotkali. Prasa będzie nadal obarczała winą IRA, a Crombie nie zamierza im zaprzeczać. - Szybko robi postępy. - Jest jeszcze coś, w co trudno uwierzyć. Ludzie Crombiego zbierający odłamki pracują na okrągło - trzy zmiany przez całą dobę. Myślę, że to w związ- ku ze znalezieniem tego nowego urządzenia. - Howard, zadzwoń do Crombiego w moim imieniu. Powiedz mu, że jest niezmiernie istotne, by wydobył spod gruzu mój biurowy sejf. Zawiera film i na- graną kasetę. Zgaduję, że mogą być kluczem do obecnych wydarzeń. - Zwykle masz racj ę, kiedy zgaduj esz - przyznał Howard. - Wykonam ten telefon do Crombiego - wspominając o tobie. Co jest na filmie i kasecie? - Gdybym to wiedział, być może wiedziałbym też, kto steruje atakami na nas. - Poszukiwania mogą trwać całe tygodnie - ostrzegł Howard. - Poza tym sejf i jego zawartość mogły zostać zmiażdżone. Właśnie to w tobie lubię, Ho- ward - twój wieczny optymizm. Po prostu zadzwoń do Crombiego. - Powiedziałem, że zadzwonię. Czy masz jakieś dobre pomysły? - Jeden, może dwa. Daj mi trochę czasu... Wychodząc z budki Tweed miał ponury wyraz twarzy. Butler podszedł do nich przez ulicę. Czujny ochroniarz uśmiechał się wesoło. - Głowa do góry! Wcześniej czy później wszystko się wyjaśni. A, kiedy dzwoniliście, Newman przyszedł na chwilę. Z przeprosinami. Zapomniał powie- dzieć, że jeszcze przed dzisiejszym pokazem fajerwerków Monika zdążyła ode- brać telefon od Corda Dillona. Jest gdzieś w Londynie. 52 Tweed zapatrzył się w dal. Cord Dillon był wicedyrektorem CIA. Utalento- wany i twardy człowiek - cóż on mógł robić o tej porze roku w Londynie? - Dillon pilnie chce z tobą porozmawiać. - Wręczył Tweedowi zwinięty kawałek papieru. - Newman prosił, żebym ci to przekazał. Numer jakiejś lon- dyńskiej budki telefonicznej. Możesz złapać Dillona pod tym numerem jutro między 9.30 a 10.00 rano. Monika powiedziała, że mówił jak osoba, która się ukrywa. Nie chciał zdradzić, gdzie się zatrzymał. - Wracajmy do Metropolu... Tweed szedł obok Pauli, zrelacjonował jej rozmowę z Howardem. Skręcili pod górę w St Edmund's Lane. Butler podążał kilka kroków za nimi zataczając się, jakby był pijany. Przez całą drogę jego prawa dłoń ściskała pod wiatrówką walthera. Wybrali dłuższy szlak. Paula odetchnęła z ulgą, gdyż skręcająca w bok ścieżka na skróty była jak tunel pogrążony w niesamowitej ciemności. - Co się, do licha, dzieje? - spytała. - Martwi mnie ta sprawa z nieosiągal- nym Premierem. Boję się. - Masz dobry powód. Ciekawe - problemy z Waszyngtonem, a na dodatek ni stąd, ni zowąd pojawia się Dillon. Moje myśli zwracają się w stronę Ameryki. - Dlaczego Ameryki? Czy z powodu przyjazdu Dillona? - Nie całkiem. Raczej czegoś straszniejszego. - Przykro mi. Być może jestem nieco tępa. Prawdopodobnie zmęczona. Mimo to, naprawdę chcę pojechać jutro z Bobem Newmanem na Bodmin Moor, porozmawiaćjeszczerazz CeliąYeo. Cojest takiego w Stanach, co przykuło tak nagle twój ą uwagę? - Ameryka - powtórzył Tweed, częściowo do samego siebie - miejsce, gdzie można znaleźć tak dużo pieniędzy i władzy. - Władzy? - zdziwiła się Paula. - Przemyśl to sobie. Rozdział 7 Obudziwszy się następnego ranka Paula czuła się nieco oszołomiona. Wykąpała się, ubrała odpowiednio do pod- róży po wrzosowisku, zrobiła w dwie minuty makijaż i dopiero wtedy odsłoniła okno. Ujrzała niewiarygodną rzecz. Przez noc stało się coś niesamowitego. Rzeka Camel zniknęła! Spoglądała na rozległe łoże piasku, rozciągające się od brzegu do brzegu. Kiedy zadzwoniła do Tweeda, powiedział, że właśnie miał zamiar zamówić śnia- danie, więc mogłaby zejść do jego apartamentu. Gdy zamykała drzwi od swojego pokoju, w sąsiednich pojawił się Pete Nield. Pogłaskał się po wąsach i mruknął: - Dzień dobry. Sprawdzałem tylko, czy nie wybierasz się gdzieś na własną rękę. - Czuj ę się przez to jak więzień - drażniła go. Lubiła Pete'a. - Idę do apar- tamentu Tweeda. Chodź ze mną. - Co się, do diabła, stało? - spytała Tweeda, gdy otworzył drzwi i wpuścił ich do środka. Podeszła do wychodzącego na za- tokę okna. Widok stąd był rozległejszy niż z jej pokoju. - Rzeka znikła. - Pozostawiła po sobie tylko piasek - zaczął objaśniać. - W tym miejscu są silne przypływy i odpływy. Teraz jest odpływ. - Wskazał na lewo przez okno w bocznej ścianie. - Ten skalisty klif sterczący na skraju miasta zasłania znajdu- jącą się dokładnie naprzeciw nas zatokę Porthilly. W tej chwili nie ma tam wody. Jest tylko wąski kanał, ciągnący się wzdłuż wybrzeża, oraz położona nad nim dziwaczna wieś. - Co to za miejsce? - Nazywa się Rock. Mały prom pływa w tę i z powrotem z Padstow do Rock. W czasie odpływu - teraz - prom wyrusza z małej zatoczki pod skalistym urwi- skiem. W czasie przypływu startuje z portu. - Jakie dziwne miejsce - westchnęła Paula. Spojrzał na lewo, poza Rock w kierunku niewidocznego Atlantyku. Odległy brzeg wydawał się posępny. Wznosząc się stromo ku górze był jedynie króle- stwem kamieni, mchów i porostów. Jałowa, niegościnna okolica. A jednak dalej, 54 poza Rock, w promieniach słońca padających z czystego, błękitnego nieba, na tle horyzontu odcinały się zielone zbocza pagórków. - Nie słyszeliście jeszcze kasety z dyktafonu ukrytego w mojej kieszeni podczas rozmowy z kucharką - zauważył Nield. -Niewiele to jednak dodaje do późniejszych informacji przekazanych przez Buchanana. - Przesłuchajmy ją szybko, a potem chodźmy na śniadanie - ponaglał Twe- ed. Nadal stał razem z Pauląpatrząc na rozciągające się za oknem piaski. Nield położył na stole malutkie urządzenie, przewinął pierwszą część, po czym naci- snął „start". - Poświęciłem trochę czasu, by się rozluźniła - wyjaśnił. - Teraz słu- chajcie... - Czy mogłaby mi pani powiedzieć, co pani zobaczyła, gdy drzwi do kuch- ni otwarły się, a następnie ponownie zamknęły? - głos Nielda. - To był okropny szok. Mówię panu... - głos kucharki zadrżał, po czym na nowo się uspokoił. - Stał tam ze straszną strzelbą. Krótka, szeroka beczułka - trochę jak kawałek rury ściekowej. Wycelował w podłogę, coś wystrzeliło i kuch- nia wypełniła się szarawym dymem. - Gaz łzawiący - Nield wtrącił łagodnie. - Ale prawdopodobnie dobrze mu się pani przyjrzała? - Wyglądał jak koszmar. Na głowie miał wełniany kaptur z dziurami na oczy. Poruszał się z wdziękiem, jak baletowy tancerz. Ale te oczy - bez uczuć, bez duszy. Ciarki przeszły mi po plecach. Te oczy były puste -jak u wampira. - Co się stało później? - naciskał Nield, wciąż łagodnie. - Wszystkie zaczęłyśmy się krztusić. Łzy spływały nam z oczu. Wreszcie podszedł do mnie i walnął czymś w głowę. Upadłam na podłogę i nie wiem, co się działo do czasu, kiedy się obudziłam... - To była najistotniejsza część - powiedział Nield. Wyłączył dyktafon. - Jest tego więcej, ale nic ważnego. - Ciekawa jest ta uwaga o poruszaniu się z gracją tancerza baletowego - powiedział Tweed. - Czas na śniadanie. - Podniósł wciśnięte przed chwilą pod drzwiami najświeższe wydanie Daily Telegraph. - Dzisiejsza. Pewnie przywożą je samolotem. - Pokazał im nagłówek. POTĘŻNA BOMBA NISZCZY BUDYNEK W LONDYNIE - To nie jest najważniejszy artykuł. Tamten pokażę wamwjadalni. -Butler dołączył do nich na korytarzu i razem zjechali na parter windą. Tweed podtrzy- mywał Paulę pod ramię, jakby się źle czuła. W jadalni Tweed i Paula usiedli przy stoliku przy oknie. Widzieli stąd port oraz szare, spadziste dachy maleńkiej przystani. Po zamówieniu jajek na bekonie Tweed rozłożył gazetę i podał ją Pauli. - Tu j est intryguj ący kawałek - powiedział po cichu. 55 WCZORAJ W NOCY: TAJEMNICZE BLOKADY DRÓG W ZACHODNIEJ CZĘŚCI KRAJU Paula przeczytała tekst znajdujący się pod nagłówkiem. Informował o serii blokad ustawionych na wszystkich głównych drogach wyjazdowych z Kornwalii. Kierowcy byli zatrzymywani, po czym mówiono im, że przeprowadza się bada- nia dotyczące natężenia ruchu. Gazeta zwracała uwagę na dziwny fakt, iż ani po- licja, ani zarząd dróg nic o tej sprawie nie wiedzą. - O co tu chodzi? - spytała Tweeda. - Ci ludzie - kimkolwiek są - szukali nas. Jeszcze raz potwierdza to moje domysły na temat zasięgu organizacji, z którą mamy do czynienia. Zaaranżować coś podobnego w tak krótkim czasie. - Uśmiechnął się. - Wystarczy, żeby ode- brać mi apetyt, ale jeszcze nie tym razem. - To tak jakbyśmy wpadli w potrzask - skomentowała Paula. - Hm, znajdziemy sposób, by wywieść ich w pole. - Tweed zerknął na zega- rek. - Muszę zdążyć do telefonu, żeby zadzwonić do Corda Dillona tuż po dzie- wiątej trzydzieści. - Spojrzał na drugą stronę sali, gdzie przy najdalszym stoliku siedzieli Butler i Nield. - Na szczęście będziesz miała godne zaufania towarzy- stwo podczas mojej nieobecności. - Zamierzam iść do budki razem z tobą - nalegała. - Oczywiście, Paula, z chęcią pojadę z tobą na Bodmin Moor - powiedział Newman. - Chciałbym poznać miej sce, gdzie wydarzyła się masakra. Dziwne, że nie ma najmniejszej wzmianki w gazetach. Przecież to doskonała „pożywka" dla dziennikarzy. Stali przed budką telefoniczną, podczas gdy Tweed trzymał drzwi do połowy otwarte na wypadek, gdyby ktoś inny chciał mu ją zająć. Odwrócił się słysząc ich rozmowę. - To kolejny złowrogi aspekt naszej sytuacji - mam na myśli brak jakich- kolwiek doniesień o masakrze w Tresillian Manor. Wygląda na to, że ktoś uci- szył Roya Buchanana - a jego niełatwo uciszyć. - Odwrócił wzrok w kierunku drogi, skąd przyszli, i zobaczył Cardona zbliżającego się z uśmiechem na ustach. - Dzień dobry wszystkim. Jaki dziś piękny dzień. Przepraszam za spóźnie- nie, zaspałem. Zwykle zasypiam, gdy nic sienie dzieje. - Dzieje się zbyt dużo-rzucił Tweed. - Bob zabiera mnie na przejażdżkę na Bodmin Moor - przypomniała mu Paula. - Czy mogę też poj echać? - zapytał Cardon. - Butler i Nield wystarczą jako ochrona Tweeda. - Mrugnął okiem do Newmana. - Może ponieść panu torbę? - Mówiłam ci już, że zamierzamy porozmawiać z jedną ze służących pracu- jących w Tresillian Manor - powiedziała Paula. - Myślę, że może nie chcieć rozmawiać, jeżeli przyjedzie zbyt dużo ludzi. W każdym razie dziękuję za dobre chęci, Philip. 56 - Mógłbym pilnować samochodu, gdybyście mieli zostawić go poza zasię- giem wzroku - nalegał Cardon. - Właśnie to zamierzamy uczynić - zgodziła się Paula. - Zabierz ze sobą Philipa - rozkazał Tweed. - Nie podoba mi się twój po- mysł, ale skoro jesteś uparta, pozwolę ci jechać tylko wtedy, gdy weźmiesz ze sobą dwóch mężczyzn. A teraz muszę zadzwonić... Po drugiej stronie, w Londynie, słuchawka została podniesiona natychmiast, kiedy tylko Tweed wykręcił numer. Od razu rozpoznał charakterystyczny, ame- rykański akcent rozmówcy. - Kto mówi? - zapytał nakazującym tonem Dillon. - Tweed. Monika powiedziała, że chciałeś ze mną pilnie rozmawiać. - Czy wszystko z tobą w porządku? Przechodziłem koło Park Crescent... A właściwie skąd dzwonisz? - Z budki telefonicznej... - Tak jak ja. Mówiłem, że przechodziłem koło Park Crescent - widziałem wasz budynek. Dziura w ścianie. Czy na pewno nic ci się nie stało? - Nie było mnie w środku, kiedy się to wydarzyło - zapewnił go Tweed. - Nie było również nikogo innego. Zostali ostrzeżeni w ostatniej chwili. Co ro- bisz w Londynie? - Uciekam. W Waszyngtonie skończyłbym w kostnicy. Jest niebezpiecz- nie. Pewna grupa ludzi mała armia profesjonalistów chce mnie zlikwidować. Rozkazy pochodzą z samej góry. - Cord, muszę wiedzieć, o co tu chodzi. Jak dotąd poruszam się po omac- ku. Przepychanki w ciemnościach. Powiedz mi, co mam robić, na miłość boską. Gdzie się zatrzymałeś? - W małym, kiepskim, londyńskim hoteliku, który właśnie opuściłem. Z bud- ki widzę wej ście do niego. Ciągła zmiana, miejsca pobytu, tak nazywa się ta zaba- wa. Walka o przetrwanie. Dzwoniłem wczoraj do ciebie, żeby cię ostrzec, byś robił to samo -jeżeli chcesz przeżyć. - Cord, potrzebuję informacji - naciskał Tweed. - Chodzi o faceta o nazwisku Joel Dyson -jakiś zrobiony przez niego film, nagraną kasetę. To wszystko, co mogę ci powiedzieć, zanim się pewnego dnia nie spotkamy. Jeśli obaj wciąż będziemy żyli. Wyjedź z kraju, Tweed. Dam ci pewną wskazówkę -jedynym oprócz mnie Amerykaninem, któremu możesz za- ufać, jest Barton Ives, agent specjalny FBI. Wie wszystko. Muszę uciekać. Jezu! Nie mam pojęcia nawet, gdzie mógłbym czuć się bezpiecznie. - Cord - powiedział Tweed z dużym naciskiem. - Jedź do Szwajcarii. Do Zurychu. Zamieszkaj w hotelu Gotthard - nazywa się tak samo, jak przełęcz na południu, na granicy z Włochami. Trzy minuty spacerem ze stacji kolejowej. - Pomyślę o tym... - Nie myśl. Po prostu zrób to. Spotkamy się tam, kiedy już będę mógł stąd wyjechać. 57 - Możesz mieć rację. Jezu! - powtórzył Dillon. - Wchodzą do mojego ho- telu. Zostawiłem torbę w szafce w przechowalni bagażu na jednym z głównych dworców. Muszę już lecieć. - Cord... - Jeszcze jedno, Tweed, potem się zmywam. Gdybyś kiedykolwiek spotkał człowieka o nazwisku Norton, zastrzel go, zanim on cię zabij e... Norton. Zrozu- miałeś...? Połączenie zostało przerwane. Rozdział 8 Ed, niski, dziobaty Amerykanin, stojąc w budce telefonicz- nej na stacji metra przy Piccadily Circus, wykręcił nowy numer do Nortona. Jego szef ciągle się przemieszczał, nigdy nie zostawał w tym samym miejscu dłużej niż przez jedną noc. - Kto mówi? - szorstki głos Nortona żądał odpowiedzi. - Ed. Od czasu, kiedy doszliśmy za Joelem Dysonem aż na lotnisko, umie- ram z nudów. - My? To przecież Bili śledził go do momentu, gdy wsiadł na lot Swissair do Zurychu... - No cóż, jesteśmy partnerami... - Ty jesteś palantem, który słucha moich rozkazów. I mamy więcej takich palantów w Zurychu. Zgadnij, co się stało. - Nie mam pojęcia - ostrożnie odparł Ed. - Ty zazwyczaj nie masz pojęcia. Ludzie czekający na lotnisku w Zurychu zgubili Joela. Czyjesteś w stanie w to uwierzyć? - Tak, właśnie powiedział mi pan, że... - Nie staraj się być takim pieprzonym mądralą, gdy ze mną rozmawiasz. Miałem inny oddział na Talstrasse przy wejściu do Zuricher Kredit Bank należą- cego do Amberga. Spróbuj jeszcze raz zgadnąć. - Nie... Naprawdę kontroluj e pan Zurych. - Ponownie źle. Myślałem, że kontroluję Zurych. Więc wyobraź sobie, Joel Dyson wchodzi do banku i nigdy z niego nie wychodzi. Pracownicy idą do do- mów, drzwi zostają zamknięte, a Joela wciąż nie widać. Zgaduj, masz jedną pró- bę. - Poddaję się... - Zawsze się poddajesz. Ktoś musiał wypuścić Joela przez tylne wyjście, o którym pracujący dla mnie palanci, nazywający siebie agentami, nie wiedzieli. Znasz Zurych. Znasz Joela. Więc rusz jak najszybciej swojąprzeklętądupęi leć tam. Znajdź go. Rozumiesz? - Pewnie. A jak już go znajdę? 59 - Do cholery! - Nastąpiła cisza i Ed nie zdziwiłby się, gdyby usłyszał wrzask. - Powiem ci, co masz zrobić... - głos Nortona stał się obłudnie mięk- ki. - Połamiesz mu palce jeden po drugim. Połamiesz mu ramiona, nogi, aż po- wie ci, gdzie schował to, czego szukamy. A potem go sprzątniesz. - Zrozumiałem... - Mam nadzieję, Ed - miękki głos ciągnął dalej. - Dla twojego dobra. - A co z Tweedem? - dociekał Ed. - Wciąż się tu kręci. Ale już niedługo. Jest już chodzącym trupem. A kiedy znajdziesz się na lotnisku, nie zapomnij kupić szwajcarskiej waluty. - Pomyślałem o tym. - Zadziwiasz mnie... Telefon zamilkł. Tweed wyszedł z budki telefonicznej oszołomiony. Po chwili przyłączył się do niego Butler. Nield czekał po drugiej stronie drogi. Tweed nigdy nie słyszał, żeby Dillon się kogoś obawiał. Kto więc mógł przestraszyć nieugiętego Amery- kanina, sprawić, by zaczął uciekać? - GdziejestPaula? -zapytał. - Poszła z Newmanem i Cardonem w stronę portu. Chcą przygotować sa- mochód do drogi na Bodmin Moor. - Nie podoba mi się to - wyraził swój e zdanie Tweed. - Bóg j eden wie, co może na nich czekać na tym ociekającym krwią wrzosowisku... Newman pokazywał Pauli i Cardonowi port. Dziwiło ich, że znajdował się tam wewnętrzny port pełen wody, pomimo odpływu. Paula zatrzymała się, by popatrzeć na ogromny niczym krążownik, luksusowy jacht kabinowy posiadają- cy różne urządzenia radarowe. Mayflower III. - Musiał kosztować fortunę - zauważyła. Stary, skrzywiony rybak rozplątujący w pobliżu swóją pomarańczowego kolo- ru sieć podniósł wzrok. Paula uśmiechnęła się do niego, a on się zbliżył. - Podziwiacie łódź dziedzica? Może popłynąć do Europy nawet w złą pogodę. - Dziedzica? - spytała Paula. - Tak. Pana Gaunta. Mieszka na wrzosowisku. Przyjeżdża tu dość często i wypływa nią na całe dni. - Gdzieś do Europy? - starała się, by pytanie wydało się przypadkowe. - Ech! Nikt tego nie wie. Trzyma gębęna kłódkę, nie rozpowiada o swoich interesach. Przepraszam panią. W ten sposób nie zarobię na chleb, miłego zwie- dzania. Newman zaprowadził ich z powrotem na parking. Wskazał ręką na jednopię- trowy budynek. - Siedziba władz portowych. Dowiadywałem się tam o różnicę poziomu wody między przypływem a odpływem. Powiedzieli mi, że siedem i sześć dzie- siątych metra. - To fantastyczne. - Szybko przeliczyła. - Ponad dwadzieścia stóp. 60 - Trzeba mieć duże doświadczenie, by tu żeglować - skomentował New- man prowadząc ich wzdłuż nabrzeża. Dotarli do wąskiej kładki łączącej jedną stronę portu z drugą. Szli właśnie przez zbudowany z białego metalu mostek, gdy Paula zatrzymała się i spojrzała w dół. Zdała sobie sprawę, że idą nad wielką śluzą. Po jej lewej stronie znajdo- wał się wewnętrzny port, pełen wody, po drugiej głęboka przepaść wypełniona błotem. Woda sączyła się przez wrota. Dopiero wtedy zobaczyła zewnętrzny port i wyjście w morze. W zbiorniku błota małe łodzie przycumowane do ścian leżały na bokach ni- czym pijane. Po stronie morza od zamkniętych wrót śluzy wiódł w kierunku oce- anu wąski, znikający w oddali kanał. Newman pokazał ręką na falochron okalają- cy pozbawiony wody port. - Nazywają go molo. W czasie przypływu prom do Rock odpływa z jego końca. Teraz musiałabyś pójść przybrzeżną ścieżką do znajdującej się dalej za- toczki, gdzie wciąż znajduje się woda. Paula spostrzegła schody prowadzące do stromej ścieżki znikającej za no- wymi blokami mieszkalnymi, stojącymi nad samą rzeką. - Nie chciałabym tam mieszkać - stwierdziła. - Nic dziwnego, że wszyst- kie mieszkania są wystawione na sprzedaż. Człowiek musi się czuć okropnie samotnie w takim domu. - Padstow rzeczywiście jest położone na uboczu - zgodził się z nią New- man. - Właśnie dlatego Tweed wybrał je, by dać sobie trochę czasu na przemy- ślenie różnych spraw. Obróć się, a zobaczysz całe miasteczko. Paula ujrzała ponad portem gęste rzędy starych budynków, stojące jedne nad drugimi niczym gigantyczne schody. Newman sprawdził godzinę, po czym spoj- rzał na Cardona. - Myślę, że już czas wyruszyć na Bodmin Moor, by pogadać z Celią Yeo. Philip, usiądź z tyłu i miej oczy szeroko otwarte... Na A30 ruch był nieco większy niż poprzednio. Wrzosowisko oświetlone promieniami słonecznymi padającymi z czystego, błękitnego nieba nie wydawa- ło się Pauli ani trochę mniej wrogie. Newman odezwał się w momencie, gdy w bok mercedesa 280E uderzył silny wiatr. Założył na nos okulary przeciwsło- neczne i czarny beret na głowę. - Paula, sądzę, że powinnaś się przebrać. Nie mamy pojęcia, co może się stać w Five Lanes. Może zechcemy, by nas nie rozpoznano. - Niezły pomysł - przyznała mu racj ę. Wyjęła z torebki ciemne okulary i chustę, którą owinęła wokół swoich kru- czoczarnych włosów i okręciła dookoła twarzy. Zmieniła się nie do poznania. Newman był zdumiony. - Wyglądasz jak Madonna. - W porządku, obym tylko nie wyglądała jak współczesna Madonna. Nie sądzę jednak - mam na sobie zbyt dużo rzeczy. 61 - Czekając na was w samochodzie - zawołał Cardon - przycupnę niczym karzełek. -1 tak j esteś karzełkiem - drażnił się z nim Newman. Cardon miał metr sie- demdziesiąt siedem wzrostu i był muskularnej budowy. Paula ostrzegła Newma- na: - Zbliżamy się do zakrętu do Five Lanes. Celia mieszka w domu zwanym Szare Łzy, położonym na skraju wsi. - Miejmy nadzieję, że ta osobliwa nazwa, nie okaże się prorocza - stwier- dził Newman. Szare Łzy były małym, jednopiętrowym, kamiennym budynkiem położonym w niecce na skraju Five Lanes, stojącym niemal na wrzosowisku. Ponad nim, odcinając się na tle błękitnego nieba, wznosił się High Tor. Newman zaparkował samochód w innym zagłębieniu nie opodal drogi, po czym podążył za Paulą, któ- ra pukała właśnie do drzwi wypolerowaną, rzeźbioną w kształcie owczej głowy kołatką. - Nie wierzę, by to Celia jątak wypolerowała - wyszeptała. Wiekowe, drew- niane drzwi otwarły się do wewnątrz ukazuj ąc przygarbioną staruchę ubraną w far- tuch narzucony na kwiecistą sukienkę. Jej żywe oczy badały przybyszów. - Zgodnie z umową przyszliśmy porozmawiać z Celią Yeo - zaczęła Paula. - Powiedziała mi, że ma dzisiaj wolny dzień, nie musi iść do Tresillian Manor. - Nikt z miej scowych nie będzie już tam pracował. Nie po tym, co się wczoraj stało. Okropne. - Zniszczoną, w typowy dla robotnika sposób, ręką zamknęła sobie usta. - O rany, nie powinnam z nikim o tym rozmawiać. - Jej twarz poja- śniała nagle. - Właściwie, tak naprawdę, nic wam nie powiedziałam. Celia przy- gotowuj e się do wyjścia. - No cóż, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, niech pani jej powie, że przyjechałam, by z nią porozmawiać. - Zobaczę, co powie... Powoli zamknęła drzwi. Newman, starając się mówić cicho, zwrócił się do Pauli: - Dlaczego nie wspomniałaś jej swojego nazwiska? Albo chociaż imienia. Jest wiele Pauli na świecie, nie mogłaby nas zidentyfikować. - Intuicja. Mam przeczucie, że Celia może nie mieć ochoty na rozmowę. Czekali przez kilka minut. Newman przechadzał się, a Paula z trudem po- wstrzymywała się od powiedzenia mu, by przestał. Następnie drzwi ponownie otwarły się powoli. Newman przyjrzał się Celii. Miała głowę o dziwnym kształ- cie, jakby zdeformowaną. Nie zdradzała zbytniej inteligencji, a jej oczy przypo- minały mu oczy krowy. Celia przymknęła drzwi stanąwszy razem z nimi na ze- wnątrz. - O co chodzi, panienko? - powiedziała posępnie. - Umówiłyśmy się, że się dzisiaj spotkamy. Chciałabym ci zadać kilka py- tań. 62 Młoda służąca otworzyła szeroko oczy. Stała wpatrzona w Paulę jak spło- szony jelonek. - To pani. Wcale pani nie poznałam, zanim się pani nie odezwała. Newman zerknął na Paulę. Mając na sobie spodnie od narciarskiego kombi- nezonu wetknięte w cholewy skórzanych butów oraz kurtkę, wyglądała zupełnie inaczej niż w momencie przybycia do Metropolu. Celia przeniosła wzrok na Newmana. Szukała spojrzeniem oczu Newmana, lecz nie mogła ich dostrzec przez okulary. - Kto to jest? - Mój brat - odpowiedziała szybko Paula. - Porozmawiajmy o wczorajszym dniu. Serweta - jasnoczerwona, którą wnosiłaś do domu po tak zwanym susze- niu. To był sygnał, mam rację? - Informacje kosztują-jej zachowanie stało się nagle zaczepne. -Niemam chłopaków. Żaden mężczyzna nie spojrzy na mnie więcej niż raz. Muszę mieć coś z życia, nieprawdaż? Lubię pieniądze. Newman wyjął portfel. Wyciągnął dwudziesto funtowy banknot, po czym spo- strzegłszy wyraz twarzy dziewczyny dołożył drugi. Trzymał banknoty zwinięte między palcami. - Najpierw odpowiedz na pytanie mojej siostry. - Odgadła pani właściwie - powiedziała Celia po krótkim wahaniu. - To był sygnał. Zapłacili mi sto funtów, żebym zrobiła to po przybyciu gości. Potem miałam... Przerwała w połowie zdania. Była ubrana jak do wyjścia. Miała na sobie ja- snożółtą, wełnianą chustę stanowiącą dodatek do znoszonego płaszcza. Mocno kręcone włosy nie poprawiały jej wyglądu. - Kto ci zapłacił? - zapytała po cichu Paula. - Nie miałam nic wspólnego z tymi okropnymi morderstwami! - wybuch- nęła. - Nie myślcie sobie, że miałam. - Oczywiście, że nie miałaś. Kto ci zapłacił? - spytała Paula ponownie. - Mężczyzna... - zawahała się. - Nigdy go przedtem nie widziałam - cią- gnęła dalej w pośpiechu. -1 zostawiłam na kuchni garnek pani Pethick. Skoro mówimy o zapłacie, zanim powiem więcej, chcę moje pieniądze. Newman wręczył jej czterdzieści funtów. Chwyciła je ochoczo i wetknęła głęboko do kieszeni płaszcza. Spoglądając za siebie cofnęła się i otworzyła drzwi nieco szerzej. - Nim powiem więcej, muszę iść zająć się garnkiem. Wykipi i pani Pethick mnie wyrzuci. Potrzebuję tego mieszkania... Drzwi z hukiem zatrzasnęły się przed nimi. Paula spojrzała na Newmana. - Tweed miał racj ę. Masakra została przygotowana z diaboliczną dokładno- ścią. Poza tym, myślę, że wie, kto jej zapłacił. - Też tak sądzę... Czekali. Ze środka małego, prymitywnego domostwa nie dobiegał najmniej - szy dźwięk. Pięć minut później Newman wyraził na głos obawę, która zagościła również w głowie Pauli. 63 - Myślę, że uciekła. Prawdopodobnie jest jakieś tylne wyjście - sprawdźmy. Znajdujący się z tyłu chaty „ogródek" był zwyczajną grządką z warzywami. Znaleźli też tylne drzwi. Zamknięte. Paula zdjęła okulary, spojrzała w stronę High Tor i wskazała. - Tam jest. Widzę żółty błysk. Poszła na wrzosowisko. - Na dodatek - odparł Newman ponuro - nieomal zdradziła nam, że ma dzi- siaj odebrać kolejne sto funtów. Bóg jeden wie, w co ona się pakuje. Musimy ją dogonić. Zanim będzie za późno... Newman zaczął biec ścieżką prowadzącą ku High Tor. Wciąż widział błyski rzucane przez żółtą chustę odbijającą światło słoneczne. Był zaskoczony szybko- ścią, z jaką biegła Celia Yeo. Za jego plecami podążała Paula. Kiedy oddalili się poza zasięg wzroku od chaty, Newman wyjął z kabury na biodrze swój rewolwer Smith & Wesson kaliber 0.38 cala. Paula szybko straciła z oczu posuwającego się niczym sprinter Newmana, który wbiegł do głębokiej doliny. Dotarła do rozwidle- nia drogi. Którędy? Wybrała ścieżkę w lewą stronę. Pędziła dalej nie odrywając wzroku od nierównego gruntu, na którym nietrudno było się potknąć. Zbliżała się już do High Tor, kiedy zorientowała się, że wybrała niewłaściwą drogę. Newman gnał wschodnim zboczem. Ani śladu Celii. - Równie dobrze mogę biec dalej, zobaczyć, dokąd prowadzi ta droga - powiedziała do siebie Paula. Zatrzymała się, by zaczerpnąć tchu. Natychmiast otoczyła ją zewsząd zło- wieszcza cisza. Nie docierał do niej nawet śpiew żadnego ptaka. Ponure wrzoso- wisko rozciągało się we wszystkie strony. Kilka porośniętych jałowcem wzgórz przesłaniało widok. Paula zadrżała i po chwili podniosła wzrok. Jej oczom uka- zał sięjeszcze bardziej zniechęcający obraz. Znajdowała siew pobliżu zachodniej strony High Tor. W miejscu gdzie, po- cząwszy od samego szczytu, zaczynała się przepaść. Na dole dostrzegła zwalisko ogromnych głazów. Miała już ruszyć dalej, gdy na wierzchołku dostrzegła jakiś ruch. - Mój Boże, nie! - Odezwała się na głos. Nawet na takiej wysokości nietrudno było rozpoznać Celię dzięki żółtej chu- ście. Stała na samym skraju przerażającej przepaści. Dlaczego? To co nastąpiło, trwało zaledwie kilka sekund. Celia wychyliła się i Paula zdała sobie sprawę, że był tam jeszcze ktoś - niewidoczny - tuż za nią. W j ednej chwili stała tam na górze, w następnej zanur- kowała w przestrzeń. Jej ciało obracało się w powietrzu wciąż spadając i spada- jąc. Śmiertelny krzyk odbił się echem po wrzosowisku. Paula patrzyła ze zgrozą. Krzyk skończył się gwałtownie. Być może zadziałała jedynie wyobraźnia, lecz Pauli wydawało się, że słyszała głuche uderzenie ciała roztrzaskującego się o skały. Powróciła cisza. Paula biegła jak szalona kierując się w stronę, gdzie spadła Celia. Na chwilę spojrzała w górę, lecz nikogo nie dostrzegła. Ktokolwiek popchnął Celię w stronę 64 wieczności, pozostawał w ukryciu. Paula zwolniła, gdy ujrzała to, co zostało z młodej służącej. Leżała z twarzą do góry, rozciągnięta na ogromnym głazie. Kręgosłup Celii był wygięty w łuk, a szyj a wykręcona pod ostrym kątem. Krew oraz kawałki mózgu, któ- re wypłynęły z jej czaszki, zaczęły już wysychać na słońcu. Żadnej nadziei. Zamierzała właśnie zamknąć nie widzące oczy dziewczyny, wpatrzone w szczyt, skąd Celia rozpoczęła swój lot, gdy uświadomiła sobie, że nie powinna niczego dotykać. Nie była pewna, dlaczego podj ęła taką decyzj ę. Oddychając z trudem ponownie spojrzała na wierzchołek. Na brzegu stał New- man i patrzył w dół. Skinęła na niego. Złożywszy dłonie wokół ust zawołała: - Zejdź na dół, Bob. Jej słowa odbiły się echem po wrzosowisku, przypominając niedawny krzyk przerażenia. Nogi Newmana ani na chwilę nie przestały się poruszać od momentu, gdy zaczął się wspinać na High Tor. Wszędzie ponad nim piętrzyły się skały i ogromne głazy. Nie widział szczytu i już dawno, biegnąc krętą ścieżką, stracił z oczu Celię. Jak to się często zdarza przy wspinaczce, dotarł na szczyt niespodziewanie. Płaski wierzchołek był jeszcze bardziej skalisty niż zbocza - w samą porę za- uważył, że niektóre głazy leżą niebezpiecznie blisko skraju urwiska. Wciąż trzy- mając w ręku rewolwer, powoli podszedł do krawędzi i spojrzał w dół. To co zobaczył, zmusiło go do wstrzymania oddechu. W dole widać było żółtą chustę i nieruchomą postać roztrzaskaną o głaz. Dostrzegł też Paulę. Spojrzała do góry, podniosła prawą rękę machając w jego kierunku, po czym przystawiła obie dłonie do ust. - Zejdź na dół, Bob. Jej krzyk był słaby, lecz Newman słyszał dobrze poszczególne słowa. Poma- chał, by dać j ej znak, że usłyszał. Czy Celia rzuciła się w przepaść? Wydawało się to mało prawdopodobne. Newman zatrzymał się na chwilę w miejscu i rozejrzał się uważnie. Na szarym piasku widać było dobrze odciśnięte, świeże ślady du- żych nabijanych gwoździami butów do wspinaczki. O wiele większych niż malut- kie stopy Celii. Poza tym ona miała na sobie zwykłe buty na płaskiej podeszwie. Celia została brutalnie zamordowana - zepchnięta w przepaść. Ze szczytu High Tor rozciągał się panoramiczny widok na wrzosowisko, wiele mil w każdym kierunku. Newman wyciągnął z kieszeni płaszcza małą lornetkę, zdjął okulary i zaczął się rozglądać. Morderca nie mógł odejść daleko. Dopiero przez lornetkę widać było, jak nierówny jest rozciągający się poni- żej teren. Pośród głębokich dolin dostrzegł poruszającego się jeźdźca. Gęste zarośla ciernistych krzewów maskowały je doskonale. Omijając piasek przesze- dł dookoła obserwując zbocza. Ani śladu człowieka, a wokół głazy wielkości domu. Doszedł do wniosku, że powinien jak najszybciej dołączyć do Pauli. Władza - 5 Rozdział 9 N! ie podoba mi się, że ją tak zostawiliśmy - powiedziała Paula. - Szkoda, że nie zamknęłam jej oczu. - Nie martw się o to - odpowiedział Newman. - Postąpiłaś właściwie. W pośpiechu powrócili z High Tor do samochodu i teraz kierowali się szosą A30 w stronę Padstow. Cardon poruszył się z tyłu. - Mamy zatem dziesiątego trupa - zauważył. - Osiem osób zginęło w ma- sakrze w Tresillian Manor. Listonosz w Five Lanes. A teraz Celia stała się nume- rem dziesięć. - W porządku - powiedziała ze złością Paula. - Już wiemy, że potrafisz dodawać. - Powróciła do poprzedniego tematu, który nie przestawał ją niepoko- ić. - Nie możemy tak po prostu zostawić Celii, by tam leżała. A jeśli dziś w nocy spadnie deszcz? Wiem, że to musi brzmieć głupio... - Wcale nie. - Przez moment Newman prowadził jedną ręką, podczas gdy drugą objął Paulęi przytulił. - Miałem dwa powody, by jej nie dotykać. W dzisiej- szych czasach istnieją zaawansowane metody zdejmowania odcisków palców, dzięki którym można uzyskać odciski nawet z ludzkiego ciała. Musiałabyś dotknąć jej powiek, byje zamknąć. Ale najważniejsze było pozostawienie wszystkiego policji w nie naruszonym stanie. - Jeśli w ogóle j ą kiedyś odnaj dą - rzuciła. - Ależ odnajdąją jeszcze dzisiaj. Kiedy wrócimy do Padstow, natychmiast za- dzwonię do Buchanana z budki telefonicznej przed Starym Urzędem Celnym. Zmienię głos. Jest j eszcze j eden powód, by się tak zachować - j eżeli Buchanan dowiedziałby się, że byliśmy tam, kiedyjązamordowano, jeden Bóg wie, jak dużo czasu zająłby nam, zanimby nas przesłuchał. Być może kilka dni. A sądzę, że Tweedowi się spieszy. - Sprawiłeś, że poczułam się lepiej - powiedziała. - Ale dlaczego j edziemy do Tresillian Manor? - Nie wiesz? Sądzę, że może się przydać, jeżeli sprawdzimy, czy Gaunt i Jennie Blade jeszcze tam są. Wziąwszy pod uwagę to, co wydarzyło się na High Tor. 66 Kolczasty żywopłot rósł wzdłuż pewnego odcinka bocznej drogi prowadzącej do Tresillian Manor. Gdy przejeżdżali koło miejsca, gdzie zaczynał się fałszywy obj azd, Paula wskazała na otwartą bramę prowadzącą na wrzosowisko. - Bob, mówiliśmy ci wczoraj o zasadzce. Myślę, że schowali samochody za bramą. - Tweed ryzykował przebij aj ąc się - stwierdził Newman. - W takim razie, co ty byś zrobił? - rzuciła wyzwanie Paula. - Dokładnie to samo... Kiedy wjechali na teren posiadłości, nikogo nie było w pobliżu. Podjeżdżając bliżej, Paula zauważyła, że wielkie oknajadalni zasłonięto. Ponownie zostawili Car- dona, by pilnował samochodu, podczas gdy Newman i Paula wspięli się po schod- kach na taras i weszli do wielkiego, kwadratowego przedsionka. Paula nacisnęła dzwo- nek i prawie natychmiast drzwi uchyliły się zaczepione na gruby łańcuch. Wyjrzała kucharka. Zza j ej pleców wynurzyła się pogrążona w cieniu postać. - Czego państwo sobie TycTZp. - To ja. - Paula szybko zdjęła okulary i ściągnęła z szyi chustę. - Rozma- wiałyśmy wczoraj. - Nie poznałam pani. - Odpięła łańcuch i otworzyła szeroko drzwi. - To kuzyn Jem, przyszedł ze swoją strzelbą. Proszę wejść, zrobię dobrej, mocnej herbaty. - To bardzo miło z pani strony, a to mój przyjaciel, Robert - przedstawiła Newmana. - Miałam nadzieję, że zastanę pana Gaunta. - Nie ma go już kilka godzin. Obojga. Jedno wzięło land-rovera, drugie konia. Nie jestem pewna, które co wzięło. Byłam wtedy w kuchni. Mamy tu niezły bała- gan. Dwie dziewczyny nie przyszły do pracy - nie spodziewam się ich biorąc pod uwagę, co się wczoraj stało. Muszę podawać posiłki panu oraz pannie Blade w wiel- kim hallu. Policja powiedziała, że muszą opieczętować jadalnię... - Słowa płynęły nieprzerwanym strumieniem, jakby kucharka odczuwała ulgęrozmawiając z kimś, komu mogła zaufać. - Ale Wendy tązsnAk się -jest warta więcej niż dwie pozosta- łe. Policja miała jeszcze później przyjechać. - Dziękuj ę pani. Czy mogłaby pani nikomu nie wspominać o naszej wizycie? To miała być niespodzianka dla dziedzica. Obawiam się, że nie zostaniemy na her- bacie, niemniej jednak dziękuję. - Powiedziano nam, żeby z nikim nie rozmawiać. Mam nadziej ę, że Celia trzy- ma gębę na kłódkę. Ma wrócić jutro. Niech się pani nie obawia. Nikomu nie po- wiem słowa o waszej wizycie. - Jej rumiana twarz skrzywiła się. - Ja lubię sekre- ty... Newman nie odezwał się, dopóki nie 7X\z\qt)l\ się z powrotem na podjeździe. Wzmianka o powracającej policji zaalarmowała go. Kiedy ruszyli w stronę drogi A30, Newman podzielił się swoim spostrzeżeniem. - Ciekawe. Zarówno Gaunt, jak i jego przyjaciółka mogli znajdować się na wrzosowisku w pobliżu High Tor. - Jednak nie to, które wzięło land-rovera - zauważyła Paula. - Usłyszeliby- śmy. Szkoda, że nie wiemy, które z nich pojechało konno... 67 Newman skręcił na A30. Właśnie miał zniknąć zjeżdżając w dół stromego zbocza, gdy w tylnym lusterku dostrzegł zbliżający się samochód. Wóz policyj- ny skręcił w stronę Tresillian Manor. - Było cholernie blisko - skomentował - jak powiedział Wellington po Waterloo. Padstow, już prawie jesteśmy, będę mógł zadzwonić do Buchanana. A kucharka nawet nie wie, że Celia trzyma gębę na kłódkę - rzekł ponuro. - Na zawsze... Paula zaczekała z Cardonem w stojącym na parkingu przy Starym Urzędzie Celnym mercedesie. Był to najokazalszy budynek w Padstow, potężna bryła, trzy piętra wysokości. Na ścianie pod wznoszącym się do góry dachem znajdowało się okno mansardowe zamknięte drewnianymi okiennicami. Paula pokazała na nie ręką. - Niegdyś zapewne wciągano tamtędy towar z ulicy. - To już zamierzchła przeszłość - zgodził się Cardon. -Ciekaw jestem, jak idzie Bobowi... Newman wykręcił numer Scotland Yardu. Kiedy odebrała centrala, zaczął szybko mówić przez jedwabną chusteczkę przystawioną do słuchawki. - Proszę mi natychmiast dać nadinspektora Buchanana. Dzwonię w sprawie morderstwa na Bodmin Moor. Proszę mi nie przerywać, tylko połączyć z nim. Zadzwonię dokładnie za pięć minut i oczekuję, że zostanę od razu z nim połą- czony, jeśli nie, znowu się rozłączę. - Odłożył słuchawkę. Tylko w taki sposób mógł mieć pewność, że Buchanan nie będzie miał czasu na to, co i tak spróbuje zrobić - wyśledzić, skąd prowadzona jest rozmowa. Spojrzał na zegarek i po- nownie wykręcił numer po upływie pięciu minut. - Dzwoniłem parę minut temu. Połączcie mnie z Buchananem. Teraz! Albo wcale. - Mówi nadinspektor Buchanan - spokojny głos odezwał się po chwili. - Kto mówi? - Żadnych nazwisk. Niech pan po prostu słucha i pisze. Za Five Lanes po zachodniej stronie u podnóża High Tor są kolejne zwłoki. Służąca, która praco- wała w Tresillian Manor. Zepchnięta ze szczytu. Na wierzchołku znajdzie pan odcisk buta. Sądzę, że lubi pan poszlaki. - Dziękuję. Jeśli zechciałby pan podać mi swoje nazwisko... - Jest pan detektywem... Newman odłożył słuchawkę. Za mało czasu, aby wyśledzić, skąd dzwonił. Wciskając do kieszeni jedwabną chusteczkę, spojrzał na stojącego na parkingu mercedesa. Paula i Cardon mieli towarzystwo. Obok zatrzymał się land-rover, wewnątrz znajdowali się Jennie Blade i Gaunt. - Serdecznie witam w Starym Porcie Padstow! - wykrzyknął jowialnie Gaunt zatrzymując samochód. 68 - Jak się masz, Philipie - Jennie przywitała Cardona przesadnym uśmie- chem. - Musimy się kiedyś spotkać. Ach, Paula, niemal o tobie zapomniałam - ciągnęła dalej. - Przecież nie jestem mężczyzną - odcięła się Paula. Podczas gdy wysiadali, Paula zauważyła, że oboje ubrani byli w skórzane kurtki i bryczesy. Więc kto j eździł konno? Wysiadła z samochodu, przeciągnęła się i spojrzała na tył land-rovera. Był załadowany torbami z mrożonkami, zwoja- mi lin, Paula obejrzała też kompas okrętowy. Zastanawiała się, czy pod spodem nie było ukrytej pary podbijanych gwoździami butów. Dwoje przybyszów nosiło połyskujące skórzane buty dojazdy konnej. Gaunt sięgnął do tyłu, wziął do ręki szpicrutę. Wyprostował się i zobaczył nadchodzą- cego Newmana. - A kogóż to widzimy? Sławny korespondent zagraniczny. Czytałem pańską książkę. Pamiętam nawet tytuł. Kriigef komputer, który zawiódł. Klawa książka. Na dodatek międzynarodowy bestseller. Musiała być dla pana kopalnią złota. - Nie najgorzej się sprzedawała - powiedział Newman. Nie przyznał się, że na książce zarobił fortunę - wystarczającą, by przez resztę życia być niezależnym finansowo. Jennie chwyciła Gaunta pod rękę. - Nie zapomnij zapłacić za parking. Tutaj regularnie sprawdzają samochody. - Więc na co czekasz? - spytał Gaunt władczym tonem. - Wiesz, gdzie j est automat. - Pój dę z tobą - powiedziała Paula. Niezbyt lubiła Jennie, ale sposób, w jaki Gaunt traktował swoją towarzyszkę, wywołał w Pauli gniew. Gdy Jennie wrzucała monety do automatu, Paula spytała: - Dlaczego go znosisz? - Ach, bywa naprawdę nieznośny - odpowiedziała Jennie. - Po chwili j ed- nak staje się uroczy i nie można mu się oprzeć. Z pewnościąjuż odkryłaś -kon- tynuowała wracając do land-rovera - że mężczyźni nie są doskonali. - Powiedziałabym, że ten jest wyjątkowo niedoskonały. - Paula spojrzała na Jennie i ciągnęła dalej: - Czy dziś rano wybraliście się na przejażdżkę? Włó- czyliście się po wrzosowisku? Czy była to jedynie wyobraźnia, czy twarz Jennie zamarła na parę sekund? Czy tych dwój e próbowało ich nabrać? Jennie podniosła rękę, odsunęła z twarzy kosmyk złocistych włosów i spojrzała na Paulę. Wykonała obiema rękoma nie- określony gest. - Kręciliśmy się po bocznych uliczkach Padstow. Jego lordowska mość chce mnie nabrać, że kupi mi tu mieszkanie. Nie wierzę w ani j edno słowo. Cie- kawe, co on knuje? - Chodźcie! - szczeknął Gaunt. - Zaprosiłem właśnie naszych przyjaciół na drinka. Stary Urząd Celny. Najlepszy bar w mieście. - Nie mogę się doczekać - powiedziała wyzywająco Jennie przyczepiając bilet parkingowy. - Teraz będziesz mógł pić przez cały dzień. 69 - Robi ze mnie prawdziwego pijaka - zagrzmiał Gaunt. - Wielka naciągaczka z tej mojej Jennie. - Twoja Jennie - powiedziała słodko - naprawdę chciałaby cię naciągnąć. Tym razem ty dla odmiany stawiasz. - Ale z niej żartownisia, prawdziwa żartownisia. - Gaunt klepnął ją w po- śladek. - Uważa, że jestem skąpy i suchej nitki na mnie nie zostawia. Lubię ko- biety, z którymi można skrzyżować szpady. - Jeżeli miałabym szpadę, przebiłabym cię... Gaunt ruszył z dramatycznym gestem zapraszając wszystkich, by za nim po- szli. Jennie chwyciła Newmana pod ramię. - Powinniśmy się lepiej poznać. - Uśmiechnęła się figlarnie. - Myślę, że razem stanowilibyśmy wspaniałą parę. - Jeśli tak twierdzisz - odparł neutralnie Newman. Nie marnuje nawet pieprzonej chwili, pomyślała Paula powracając do swo- jej poprzedniej opinii o Jennie. Z zainteresowaniem rozejrzała się po barze. Było przyjemnie. Dębowy sufit, po prawej stronie długi bar, a naprzeciw lady mnó- stwo wygodnych krzeseł. Po lewej stronie znajdowała się antresola otoczona drewnianą balustradą. Do wej ścia na wyższy poziom prowadziły dwa stopnie. Przestrzenne pomieszczenie oświetlone było wiszącymi na otynkowanych ścianach kinkietami o matowych kloszach w kształcie dzwonów. Sporo klientów siedziało już popijając, panowała miła atmosfera. - Co pij esz, Paula? - wystrzelił Gaunt. - A ty, Philip? - powiedział zwraca- jąc się do Cardona. -1 nasz czcigodny korespondent zagraniczny - kontynuował głośno. - Sądzę, Jennie, że też byś coś chciała - dodał po namyśle. - Ja stawiam. - Gin z tonikiem - rzuciła Jennie - jeśli to cię nie zrujnuje. Wydawała się rozbawiona tym, że Gaunt po raz pierwszy stawiał komuś ko- lejkę. Newman mrugnął do jasnowłosej dziewczyny stojącej za barem. Wiedział, co zamierzała powiedzieć: „To, co zwykle, proszę pana?" Nie chciał, by Gaunt dowiedział się, że zatrzymał siew Starym Urzędzie Celnym. Sprytna dziewczyna nie odezwała się ani słowem. - Poproszę szkocką. Bez wody - zdecydował Newman. - Niech będzie podwójna! - rozkazał Gaunt. - Dobrze, panie dziedzicu... A zatem Gaunt był dobrze znanym klientem. Paula zmuszona była przyznać, że miał okazałą po stać. Zdjąwszy czapkę obrócił się i przez balustradę rzucił na zielony fotel stojący przed płonącym kominkiem. Ściągnął z siebie skórzaną kurtkę pozostając w kraciastej marynarce. Typo- wy wiejski szlachcic, pomyślała Paula. Wręczył jej zamówiony gin z tonikiem, a Paula przekazała go Jennie. Zmarszczył brwi, wzruszył szerokimi ramionami, odebrał następną szklaneczkę i podał Pauli. - Dzięki - szepnęła Jennie. - Od dawna nie miał tak złego nastroju. Dosta- łabym swój ą szklaneczkę na końcu. Zdrowie! 70 - Teraz proszę panie tędy - dyrygował Gaunt, gdy wszyscy otrzymali już swoje drinki. Porozumiewawczo mrugnął do Newmana. - Wy, chłopcy, też chodź- cie, jeśli musicie. Zapewniam was jednak, że potrafię dać sobie radę z dwiema niezmiernie atrakcyjnymi samiczkami... Zanim Newman zdążył odpowiedzieć, Gaunt raźnym krokiem pokonał stop- nie, radośnie powitał ludzi siedzących przy kilku stolikach, stanął przy fotelu, gdzie spoczywał jego kapelusz, i wskazał: - Jennie, zajmij tamto krzesło. Paula, moja droga, usiądź koło mnie... Nastąpiły dalsze instrukcje, lecz Jennie i tak postawiła na swoim. Chwyciw- szy pod rękę Newmana zaprowadziła go na jedną z dwuosobowych kanap z zielo- nej skóry. Gaunt złapał się za głowę udając zawód. - Nie potrafię dyrygować ludźmi. Wszystko zaplanowałem tak, żebyście się dobrze bawili. Jestem całkiem niezły w odgadywaniu, kto z kim będzie się dobrze czuł. - Mrożonki wciąż leżą w land-roverze - przypomniała mu Jennie. - Czy nie powinny zostać przeniesione na pokład? Ja nie mam zamiaru ich dźwigać. Twarz Gaunta zmieniła się nagle. Był wściekły. - Czy nie zauważyłaś, że na zewnątrz j est jak na Syberii? Nic im nie będzie. - Na pokład? - wtrąciła Paula. - Masz na myśli swój wspaniały, kabinowy krążownik, Mayflower III? Wypływacie gdzieś? Gaunt był bliski wybuchu. - Kto ci to powiedział? - skoczył na nią. - O moim statku? - Jeden z tutejszych mieszkańców - Paula twardo patrzyła mu w oczy. - Nawet bym go nie rozpoznała. - Tak właśnie j est w miej scach podobnych do Padstow - Gaunt ściszył głos. - Taka małomiasteczkowość, takie wścibstwo - wiedzą o tobie wszystko. Nie by- łoby mnie stać na utrzymanie tego typu łodzi - kontynuował z większą werwą. - Po prostu wynajmujęjąna krótkie przejażdżki. Na południe do Plymouth lub na północ do Watchet. Paula przytaknęła ruchem głowy, choć nie wierzyła w to, co Gaunt mówi. Przypatrywała się półce ponad barem. Była zawalona starymi walizkami, skórza- nymi kuferkami i kilkoma wiekowymi skrzyniami. Wszystko sprzed drugiej wojny światowej. Spojrzała w kierunku drzwi. Stał tam Tweed. Skinął, by do niego przyszła. - Przepraszam - powiedziała. - Wrócę za minutkę... - Mam zamiar ponownie zadzwonić do Howarda - powiedział Tweed. - Chciałbym, żebyś usłyszała jego reakcję. I jest jeszcze ktoś, z kim potem spró- buję się skontaktować... Później powiesz mi, jak było w FiveLanes. Zbyt dużo się w tej chwili dzieje... Podczas gdy Tweed wykręcał numer do posiadłości w Surrey, Paula przy- tknęła jedno ucho do słuchawki. Centrala połączyła Tweeda wprost z Howardem. Jego pierwsze słowa okazały się niezbyt pocieszające. 71 - Tweed, nie pamiętam podobnej sytuacji. Po prostu nie wiem, co się, do cholery, dzieje. - Powiedz mi, dlaczego tak twierdzisz - zasugerował cicho Tweed. - Próbowałem dostać się do Premiera przez cały czas od naszej ostatniej rozmowy. Bez skutku. Zawsze przyjmował moje telefony natychmiast - nawet podczas posiedzenia rządu. - Opisz mi dokładnie, co się dzieje, gdy dzwonisz na Downing Street? - Łączą mnie z tym pieprzonym sekretarzem. Przepraszam za przekleństwo, ale to wszystko jest szalone. Sekretarz niezmiennie twierdzi, że Premier jest zaj ęty w Parlamencie lub gdzieś indziej. Wszędzie, tylko nie na Downing Street. Powiedział, że powinienem wstrzymać się z wszelkimi operacjami, dopóki nie zwróci się do mnie Premier. Popapraniec! - Czy wstrzymałeś wszelkie operacje za granicą? - Nie, do cholery. Tweed, czuję sięjak więzień, zamknięty tutaj. - Jesteś więźniem - ale bezpiecznym, dopóki nigdzie się nie wybierzesz - ostrzegł Tweed. - Czy znalazłeś jakiś trop? - Howard spytał z rozpaczą w głosie. - Ty i twój zespół jesteście jedynymi ludźmi na zewnątrz. - Być może. Po prostu zdaj się na mnie. Wkrótce stanę się bardzo aktywny. Bądź spokojny... Tweed odłożył słuchawkę i spojrzał na Paulę. - Jak myślisz? - Przerażony. Kto jest wystarczająco potężny, by manipulować Premierem do tego stopnia? - Zamierzam zadzwonić j eszcze do Jima Corcorana, przyj aznego nam sze- fa ochrony z londyńskiego lotniska. To znaczy, jeśli wciąż jest przyjazny. Wykręcił numer i długo czekał. Kiedy wreszcie odebrano, rozmówca wyda- wał się poirytowany. - Corcoran, kto mówi? - Witaj, Jim, mówi Tweed. Potrzebuję twojej pomocy. - To może być trudne. W tych okolicznościach - był ostrożny. - O co chodzi? - W jakich okolicznościach? Nie wygłupiaj się, przecież jesteś mi wi- nien niej edną przysługę. - Racja, Tweed. Racja - odezwał się nieco cieplej Corcoran. Zamilkł. - Co mogę dla ciebie zrobić? - Trzy dni temu facet nazywający się Joel Dyson - przeliteruję... być może poleciał do Zurychu. Chcę potwierdzenia, czy rzeczywiście tak było. Mógłbyś się dowiedzieć sprawdzając tożsamość pasażerów. Mogę... - Sprawdzić dane pasażerów! Czy masz pojęcie, ile by to trwało? - Zamierzałem dodać, że mogę nieco uściślić czas odlotu. Powiedzia- łem, trzy dni temu. Wieczorem. Liniami Swissair. - Tak lepiej. Niczego nie obiecuję. Muszę skorzystać z innego telefo- nu... 72 - Zaczekam - powiedział Tweed. - Dzwonię z daleka i mogłoby być trudno jeszcze raz się dodzwonić. - Poczekaj więc... Przysłuchująca się Paula spojrzała na Tweeda, zmieszana. Potrząsnęła gło- wą, że nie zamierza nic mówić. Tweed wrzucił do automatu więcej monet. Cor- coran wrócił po kilku minutach. - Mam. Jakiś Joel Dyson leciał pierwszą klasą do Zurychu przed trzema dniami. Na pokładzie lotu SR 805. Odlot: Heathrow 23.50, przylot: ETA w Zu- rychu 2.25, czasu lokalnego. - Jestem ci wdzięczny. Jeszcze jedna przysługa. Nasza rozmowa nigdy się nie odbyła. Nie miałeś ode mnie żadnych wiadomości - ktokolwiek by na ciebie naciskał. - Wiesz, że czasem mam okropnie złą pamięć. Tweed, czy wszystko z tobą w porządku? - Nie mam nic złamanego, żadnego zadrapania. Jestem szczęściarzem. - Postaraj się pozostać szczęściarzem - powiedział Corcoran ponurym głosem. Rozdział 10 Nie rozumiem - powiedziała Paula po opuszczeniu bud- ki telefonicznej. - Po co to śledztwo na temat Joela Dy- sona? - Pospacerujmy przez parę minut. Jest kilka rzeczy, o których powinnaś się dowiedzieć. - Bob i Philip zaczną się niepokoić, że mi się coś stało... Ledwie zdążyła to powiedzieć, kiedy z baru wyszedł Newman rozglądając się dookoła ze zmarszczonymi brwiami. Paula pomachała ręką. Newman uspo- kojony, że znalazł Paulę z Tweedem, wszedł ponownie do baru. Paula zaprowadziła Tweeda na skraj wewnętrznego portu. Wskazała na May- flowera III. - Wierz mi lub nie, należy do Gaunta. Kiedy mu o tym wspomniałam w ba- rze, zdenerwował się, że to wiem. Potem powiedział, że wynajmuje swojąłódź na przejażdżki. Nie uwierzyłam mu. - Ciekawe. To statek godny milionera. - Czy Gaunt może być milionerem? Zawsze mówi o sobie jako o bankru- cie. - Milionerzy często tak robią. Zachowują się, jakby nie było ich stać na wydanie jednego pensa czy centa. Przypomniałaś mi, że o czymś powinienem pomyśleć wcześniej. Zadzwonię do Surrey do Moniki i każę jej sprawdzić tego Gaunta. Teraz, jeśli chodzi o Joela Dysona... Szli przez parking i Tweed opowiadał Pauli o tym, co Newman przekazał mu przez telefon z Baker Street zaraz po eksplozji. Zrelacjonował także przebieg pospiesznej wizyty Dysona w Park Crescent, i poinformował ją o zostawionych przez Dysona filmie i taśmie. - Poznałam kiedyś Joela Dysona - powiedziała, gdy Tweed skończył swoje wyjaśnienia. - Bob zabrał mnie do pubu w Londynie i spotkaliśmy tam sDysona. Niski, z wydatnymi ustami i ruchliwymi oczkami, które niczego nie przegapią. Mówi z brytyjskim akcentem charakterystycznym dla ludzi wy- kształconych - Bob powiedział mi później, że jest Anglikiem. Niemniej jednak 74 może nagle zacząć udawać Amerykanina i rzeczywiście będziesz uważać go za jankesa. - Słyszałem, że niezły z niego gość - dodał Tweed. - Dlaczego sądziłeś, że Dyson mógł polecieć do Zurychu? - Ponieważ Newman powiedział mi, że Dyson zrobił Juliusowi Ambergowi kompromitujące zdjęcia z kobietą - Julius był żonaty - i że przekonał Dysona, iż pewnego dnia Amberg może okazać się wpływowym przyjacielem. Potem Dyson przekazał swoje zdjęcia Ambergowi. Domyślam się, że poświęcił wiel- kie honorarium od Der Spiegla czy jakiegoś amerykańskiego szmatławca. - Więc? - Dyson odwalił całe przedstawienie przed Newmanem i Moniką, że wrę- cza im kopie filmu i kasety, a oryginały zachowuje dla siebie. Jakie jest bez- pieczniejsze miejsce, by ukryć oryginały, jeśli nie w skarbcu szwajcarskiego banku? A szczególnie w Zuricher Kredit Bank Amberga. - Dlaczego zawęziłeś poszukiwania tylko do linii Swissair? Są inne linie do Zurychu. - Dyson jest doświadczonym podróżnikiem. Czułby się bezpieczniej na pokładzie szwajcarskiego samolotu. Szczególnie lecąc pierwszą klasą. Murowa- ne bezpieczeństwo. - Masz rację. Wiesz, obserwowałam Jennie Blade. W Tresillian Manor, gdzie jąpoznałam, zgadywałam, że ma dwadzieścia osiem lat. Teraz myślę, że jest po trzydziestce - i bardzo doświadczona. Nasza Jennie mnie intryguje. Może po- winnam wrócić do baru, bo powiedzą, że jestem niegrzeczna. Paula wskazała na nadbrzeżną ścieżkę prowadzącą do miej sca, skąd w czasie odpływu odbija prom do Rock, potem zawrócili. Gdy dotarli do baru, zobaczyli wychodzącego Gaunta z podążającą za nim procesją składającą się z Newmana i Cardona oraz zamykającej pochód Jennie. - Typowe - powiedziała Paula. -Gaunttraktujejąjakpsa. Dzięki Bogu ona potrafi się nieźle odgryźć. Tymczasem Jennie wydłużywszy krok, dogoniła Gaunta, powiedziała coś do niego, po czym pokazała w kierunku Tweeda i Pauli. Zamachała, na co Paula od- powiedziała podobnym gestem. Cała grupa podeszła do nich. - Wiesz, Tweed, co teraz powinieneś zrobić?! - ryknął Gaunt na cały par- king. - Popłynąć promem do Rock. Stamtąd będziecie mieli najcudowniejszy widok na Padstow - a jeżeli lubicie się wspinać, nie ma lepszego miejsca. - Rozważymy tę sprawę - odparł Tweed. - Co sądzicie o tej łódce? - spytała wesoło Jennie wskazując na Mayflo- wer III. - Łódce? - zagrzmiał Gaunt. - To jeden z największych jachtów kabinowych na świecie. - Jest bardzo czuły na punkcie swojej zabaweczki - wyjaśniła Jennie Pauli. - Wszyscy na pokład - zakomenderował Gaunt. Zszedł po krótkiej drabince przymocowanej do ściany doku, zeskoczył na pokład i rozłożył szeroko ręce. 75 - Czy nie j est piękny? Utrzymuj ę go w idealnym stanie. - Utrzymujesz, jak cholera! - wybuchnęła Jennie. Pokazała ręką na mosiężny reling połyskujący w słońcu niczym złoto. - Kilka dni to czyściłam. - Myślę, że prom to dobry pomysł - powiedział Tweed. Wszystko, byle uniknąć utknięcia na pokładzie Mayflower III. Bóg jeden wie, dokąd Gaunt by z nimi pożeglował w czasie przypływu - może w kierunku ujścia i dalej na Atlantyk. - W takim razie będziecie musieli pój ść nadbrzeżną ścieżką prowadzącą do zatoczki! - wykrzyknął Gaunt. - Teraz jest odpływ. Przyjemnej podróży... Tweed zbliżając się razem z Newmanem i Paulą do stopni, gdzie zaczynała się ścieżka biegnąca w stronę promu, zobaczył Butlera i Nielda. Pojawili się nie wiadomo skąd. Towarzyszyli Tweedowi w drodze z Metropolu, po czym rozpły- nęli się, gdy dołączyła do niego Paula. Cała szóstka zaczęła wspinać się stromą ścieżką. W pewnej chwili Paula za- uważyła, że Car don wciąż trzyma przewieszoną na pasku przez ramię płócienną torbę. Nie rozstawał się z nią przez cały czas, kiedy siedzieli w barze w Starym Urzędzie Celnym. - Philip, jakież to wspaniałości kryją się w twojej torbie? - spytała idąc obok niego. - Parę drobiazgów. Mogą się przydać. Nigdy nie wiadomo. Jeśli się weźmie pod uwagę wszystko, co dotąd wydarzyło się w spokojnej Kornwalii. Mamy już dzie- sięć trupów. Osiem w posiadłości. Celia Yeo. I zeszłej nocy Tweed opowiedział mi o swojej rozmowie z Buchananem. Prawdziwy listonosz został znaleziony z poderż- niętym gardłem w pobliżu Five Lanes. Przyjemna okolica z tej Kornwalii. Dziesięć, pomyślała ponuro Paula. Dotychczas dziesięć ciał - wliczając bied- ną Celię Yeo leżącąu stóp High Tor. Musi przy najbliższej okazji, gdy zostaną sam na sam, opowiedzieć Tweedowi o ich „wycieczce". Znak z napisem: DO PROMU wskazywał na boczną ścieżkę schodzącą z jed- nej strony wzgórza. Prowadziła ona do schodów opadających stromo w kierunku małej zatoczki położonej między wysokimi, skalistymi ścianami. Zszedłszy ze schodów znaleźli się nad maleńką zatoczką ograniczoną ze wszystkich stron ścianami z czystego granitu. Poniżej klifów znajdowały się ciem- ne, głębokie jaskinie niknące w ponurej czerni swoich granitowych alków. Byli jedynymi ludźmi oczekującymi na przypłynięcie promu. Tweed podniósł do oczu lornetkę i obserwował wysoki, wąski stary dom w połowie wzniesienia nad brzegiem, gdzie znajdowało się Rock. Z górnego okna dobiegła seria błysków. - Ktoś stamtąd nadaje sygnały - powiedział ponuro. - To tylko słońce odbijające się od jakiejś szyby - odrzekł Newman. - To był krótki sygnał nadany kodem Morse'a przy użyciu lampy - upierał się Tweed. - Seria długich i krótkich błysków. Później powiem wam, skąd się bierze moja pewność... 76 Przypłynął prom. Paula zastanawiała się, w jaki sposób mają wsiąść na po- kład. Była to niewielka jednostka mogąca przewieźć jedynie tuzin pasażerów. W pobliżu dziobu znaj do wała się przypominaj ąca dużą skrzynię sterówka - oko- ło dwóch razy większa niż budka telefoniczna przed Starym Urzędem Celnym. Z Rock przypłynęło dwoje starszych ludzi. Statek zbliżał się dziobem do przodu. Jeden z dwóch członków załogi wy- skoczył na brzeg, wziął z pokładu deskę i położył ją w taki sposób, że utworzyła trap umożliwiający przejście suchą nogą. Następnie pomógł przechodzącym ostrożnie pasażerom podtrzymując ich za rękę. Tweed pierwszy wsiadł na pokład malutkiego stateczka. Z łatwością przeszedł po wąskim trapie. Miejsce dla pasażerów stanowiła przeznaczona do siedzenia deska umocowana na otwartym pokładzie. Paula usiadła obok Tweeda. Był bardzo spięty. Wiedziała, że nienawidził wszelkich łodzi oraz wody, a na dodatek nie wziął tabletki dramaminy, która neutralizowała objawy morskiej choroby. - Czy dobrze się czujesz? - spytała, gdy łódź odbiła od brzegu. - Być może jesteśmy w ogromnym niebezpieczeństwie - Tweed ostrzegł siedzących w pobliżu Cardona i Newmana. - To przeprawa przez wodę tak na ciebie wpływa - uspokajała go Paula. - Ale to nie potrwa długo. Parę minut. - Przynajmniej pięć, a może więcej - powiedział jej Cardon. Rozpiął przewieszoną przez ramię wielką, płócienną torbę. Gdy wpłynęli do wąskiego kanału biegnącego między piaszczystymi wydmami a klifem, wsunął do środka dłoń i tak pozostawił. Paulę ciekawiło, cóż on tam trzymał. Pistolet? Obaj członkowie załogi stali ściśnięci w sterówce. Szyper patrzył wprost przed siebie trzymając oburącz ster. Paula zauważyła, że wypłynęli na otwartą wodę. Ciekawe, gdzie wylądujemy? - zadawała sobie pytanie. - Niezły widok - skomentował w chwilę później Newman. Kierując siew stronę Rock wysunęli sięna środek zatoki. Na północy widać było ponad dwoma przylądkami Atlantyk. Na pełnym morzu, dokładnie naprze- ciw przesmyku łączącego ujście z oceanem, sterczała z wody ogromna, ostra skała w kształcie wulkanu. Miej scami powierzchnia morza połyskiwała oślepia- jącym blaskiem. Nagły, zimny powiew zmarszczył błękitną taflę. - Już wkrótce dotrzemy na miej sce - zapewniała Paula Tweeda. - Mam nadziej ę - dodał Newman poważnym tonem. Wychylił się do tyłu, by móc widzieć, co dzieje się za sterówką. Od strony oceanu nagle pojawiła się ogromna motorówka. Pędziła w ich stronę z dziobem wysoko wzniesionym do góry. Zatoczyła szeroki łuk w ich kierunku, pozosta- wiaj ąc za sobą ciągnący się od Atlantyku pas piany. Newman zesztywniał, wsunął rękę za połę kurtki, lecz wyciągnął pustą. Nie miałby szans trafić do celu poru- szającego się z taką szybkością. Wszyscy usłyszeli słowa szypra skierowane do pomocnika, będące mieszanką złości i zaniepokojenia. - Pieprzony szaleniec. Nigdy wcześniej nie widziałem tej łodzi... Paula zesztywniała, poczuła na swoim nadgarstku zaciskającą się dłoń Twe- eda. Zerknęła na niego. Wszelkie oznaki napięcia zniknęły, siedział w zupełnym 77 bezruchu. Zdawało jej się, że dostrzegła na jego twarzy cień satysfakcji, ale to przecież niemożliwe. Tweed spojrzał na siedzącego po drugiej stronie Butlera, podczas gdy wielki pocisk z hukiem coraz bardziej się przybliżał. Butler skinął Cardonowi głową. Spojrzała na Philipa. Mrugnięciem oka od- powiedział Butlerowi. Newman wpatrzony był w znajdującego się w sterówce szypra, który mocno ściskał w rękach koło sterowe. Obrócił je nieco w lewo - w stronę portu - co nie wydawało się najlepszym manewrem. Wyglądało na to, że wpadł w panikę. Podjął beznadziejną próbę powrotu do brzegu, który opuści- li - wprowadzając ich tym sposobem prosto pod nadjeżdżającą motorówkę. Była naprawdę ogromna, dostrzegła Paula. Tweed wyjął z kieszeni lornetkę. Cardon wziął od niego lornetkę i obserwo- wał motorówkę, która w tym czasie zmieniła kurs ustawiając się ukośnie wzglę- dem nich. Zobaczył jedynego znajdującego się w motorówce człowieka, stoją- cego za sterem. Dziwna postać ubrana była w strój płetwonurka i gogle. W żaden sposób nie dałoby się zidentyfikować prowadzącego łódź. Cardon lewą ręką rzu- cił lornetkę Tweedowi. Paula obserwowała, jak zanurza obie dłonie w płóciennej torbie. Ryk zbliżającej się motorówki stał się ogłuszający. Paula zacisnęła dłonie. Ich prom miał zostać roztrzaskany w drobiazgi, a oni znaleźliby się w wodzie, która w lutym musi być lodowata. Nield ze spokojem wetknął do ust papierosa, nie zapalając go. - Szyper wie, co robi - szepnął Tweed Pauli do ucha. - Niemal ci się udało mnie nabrać - odburknęła. Na moment przed nieuniknioną kolizją szyper gwałtownie zakręcił kołem w kierunku sterburty - schodząc z kursu motorówce. Doskonale wymierzył. Ogromny dziób potwora wydawał się pochłonąć ich w stylu znanym z filmu Szczę- ki. W oczekiwaniu na przerażający wstrząs Paula zacisnęła rękę na desce, na któ- rej siedziała. Oba statki dzieliły tylko centymetry w chwili, gdy motorówka prze- mknęła obok. W tym samym momencie Cardon rzucił lobem granat, z którego przed sekundą wyciągnął zawleczkę. Patrząc na Paulę natychmiast zaczął ciche odliczanie, poruszając ustami tak, by mogła odczytać jego słowa. -Raz... - Dwa... - Trzy... - Cztery... Na „cztery" Paula poczuła przymus odwrócenia się w stronę rufy promu, któ- ry mknął z szaloną szybkością pchany falą spowodowaną przez motorówkę. Eksplozja przypominała grzmot. W jednej sekundzie motorówka zawracała półkolem gotowa do ponownego ataku. W następnej, gdy rozległ się odgłos de- tonacji, rozerwana została na pół -jej dziób wystrzelił w niebo. Paula zapatrzyła się w gigantyczny słup wody tryskający do góry niczym gejzer w Parku Yellow- stone. Przez moment w miejscu, gdzie zniknęła motorówka, woda zabulgotała jak wrzątek, po czym się uspokoiła. Na powierzchni pozostały nieznaczne zmarszczki 78 powodowane przez wiatr. Tweed był pewien, że załoga promu pochłonięta stara- niami, by w ostatniej chwili uchronić ich od katastrofy, nie zauważyła Cardona rzucającego granatem. Szyper przekazał ster swojemu koledze, wyszedł ze ste- rówki. - Przepraszam za to zamieszanie. Spotykaliśmy już podobnych głupców. Myślą, że to zabawne przestraszyć moich pasażerów. Ale nie wiem, co się stało. Później chyba wybuchła benzyna. To już się też zdarzało. Młodzi kretyni kupują drogie, szybkie łodzie, a później nie wystarcza im pieniędzy na utrzymanie sprzętu w dobrym stanie. Zwrócę państwu pieniądze... - Nie ma o czym mówić - powiedział z naciskiem Tweed. - Zaledwie je- den funt na osobę za bilet powrotny do Rock - a pan przecież uratował nam ży- cie dzięki swojemu doświadczeniu. - Cokolwiek pan rozkaże. - Szyper mrugnął okiem. - Nigdy nie widziałem tak dużej eksplozji spowodowanej wybuchem baku z benzyną. No cóż, to była wielka łódź. Za moment dotrzemy na miejsce... Rozdział 11 O . puścili prom schodząc po desce przy asekuracji pomoc- nika szypra. Paula nie wahała się skorzystać z jego po- mocy - po ostatnim wydarzeniu nogi trzęsły się jej jak galareta. - Widzicie tamten palik z flagą na plaży?! - zawołał szyper. - Kiedy będzie- cie chcieli wracać, czekajcie obok niego. Za godzinę zacznie się przypływ... Rozdzielili się, by mieć na wszystko oko. Tweed szedł pierwszy, za nim Paula, Newman, a na końcu pozostali. - Wyglądasz na zadowolonego z siebie - Paula rzuciła Tweedowi oskarżenie. - Przykro mi. Po prostu cieszę się, że mój instynkt podpowiadał mi właści- wie. - Co ci podpowiadał? - Newman zapytał stanowczym tonem. - Że wróg dotarł za nami do Padstow. - Czy masz coś na potwierdzenie swoich słów? - kontynuował Newman. - Poprzedniej nocy nie mogłem zasnąć. Jak wiecie, z okna mojej sypialni rozciąga się wspaniały widok na ujście rzeki i przeciwległy brzeg. Pamiętasz, Bob, pożyczyłeś mi swoją lornetkę. - Coś wtedy zobaczyłeś? - A tak, coś zobaczyłem - zachichotał Tweed. Fakt, że przed chwilą znaj do- wali się o włos od śmierci, nie popsuł mu humoru. - Coś zobaczyłem. Zgasiw- szy światło zaciągnąłem zasłony. Wkrótce ujrzałem po tej stronie zapalającą się i gasnącą lampę. Czerwoną, potem zieloną, a później znowu czerwoną. Kod Morse'a - ale wiadomość była zaszyfrowana. Seria nic nie znaczących liter, więc nie potrafiłem odczytać treści. Ale mogłem spróbować odgadnąć. - I co odgadłeś? - naciskała Paula. - Że nadawca w Rock informował kogoś w Padstow o naszym przybyciu do Metropolu. To była pierwsza część informacji. - A druga? - Błyski lampy, które zauważyłem, gdy czekaliśmy w zatoczce na prom. Prawdopodobnie zasygnalizowano nasze wejście na prom krążącej po morzu motorówce. 80 - Brzmi to trochę nieprawdopodobnie - sprzeciwił się Newman. - Zakła- dasz, że ktoś całymi godzinami obserwował prom. Mogliśmy przecież w ogóle nim nie popłynąć. - Więc być może obserwowano z Rock przez lornetkę wewnętrzny port. Ci ludzie nie pozostawiają nic przypadkowi. Może po naszym odejściu, na maszt Mayflowera III wciągnięto jakiś proporzec. Pamiętacie, kto zaproponował prze- j ażdżkę promem? - Gaunt! - wycedził Newman. - Czeka, dopóki nie namówi nas na przepra- wę do Rock, po czym wywiesza flagę sygnałową, która j est informacją dla ocze- kującej tutaj osoby, cokolwiek to „tutaj" miałoby oznaczać. - Aha, zeszłej nocy przez lornetkę udało mi się namierzyć, skąd nadawano sygnały. Po stronie Rock brzeg był zupełnie pusty. Panowała tu atmosfera całkowite- go odcięcia od świata, co nie przypadło Pauli do gustu. Tweed poprowadził ich z grząskiej plaży na betonową rampę. Skręcił w lewo oddalając się od kilku bu- dynków stanowiących Rock. Znaleźli siew opuszczonym kamieniołomie służą- cym w sezonie prawdopodobnie za parking. Wewnątrz ponurego, otoczonego gra- nitowymi ścianami amfiteatru nie było ani jednego samochodu. - Nie odwracaj cie się teraz - ostrzegł Tweed. - Błyski, które wczoraj widzia- łem, pochodziły z dziwacznego domu tkwiącego samotnie na skale nad naszymi głowami. Z prawego okna na pierwszym piętrze. Paula rozejrzała się, jakby chciała zapoznać się z okolicą. Dom wydawał sięjej raczej niesamowity. Odizolowany przez swój e położenie na stromym zboczu zbudo- wany został zapewne w stylu wiktoriańskim, teraz trudno było tego dociec, gdyż spra- wiał wrażenie, j akby dawno temu przecięto go na pół i zabrano j edną część. Wysoki i wąski, zbudowany z pospolitego w okolicy szarego kamienia, w j ed- nym rogu zakończony był wieżyczką z wysokim szczytem. Wyglądający na porzu- cony, samotny budynek wydał się Pauli najbardziej przerażającym domem, jaki kiedykolwiek widziała. Jakby wzięty żywcem z Psychozy Hitchcocka. - Powinniśmy wej ść na górę i przyjrzeć się wszystkiemu z bliska - powie- dział Tweed, gdy pod granitowym nawisem dołączył do nich Butler. - Co jest celem? - spytał zwięźle Butler. - Ten wysoki dom nad nami. Chcemy go sobie obejrzeć. - Powiem Cardonowi i Nieldowi. Rozdzielimy się. Zamierzam podejść od tyłu, trzeba się będzie nieco powspinać... Tweed ruszył w kierunku wąskich schodków prowadzących z kamieniołomu ku górze, w stronę krętej ścieżki. Wchodził tak szybko, że Paula i Newman mu- sieli przyspieszyć tempa, by dotrzymać mu kroku. Newman wetknął za pasek swojego Smith & Wessona. - Cóż za okropna okolica - skomentowała Paula, gdy dotarli do półmetka. Strome zbocze wydawało się opustoszałe. Na prawo znajdował się gęsty las skła- dający się z nędznych jodeł zwisających ponad Rock o skarłowaciałych, powy- cinanych pniach i poskręcanych gałęziach. Kiedy znaleźli się wyżej, poczuli smagania dolatującego znad oceanu wiatru. Nic dziwnego, że drzewa były kale- Władza -6 g \ kie. Rosnąca powyżej niepozorna trawa oraz krzewy wyglądały j eszcze żałośniej, smagane przez całe lata okrutnymi uderzeniami wiatru. - Cóż za wspaniały widok - westchnął Newman przystając. Wiało coraz silniej. W oddali widzieli Atlantyk. Pieniste bałwany przewala- ły się z hukiem przez odległej sze części zatoki załamuj ąc się o podstawę wschod- niego przylądka, wyrzucając do góry białe bryzgi. Coraz więcej z nich przedo- stawało się głęboko do ujścia rzeki. Tweed przeniósł wzrok na drugą stronę zatoki. Skupisko szarości - Padstow - wznosiło się stromo niczym ściana fortecy. Hotel Metropol położony był dość wysoko i właśnie dlatego Tweed dostrzegł błyski pochodzące z domu ponad nimi. - Ruszajmy - ponaglił. Biegnąca żlebem, wąska, wijąca się ścieżka znacznie utrudniała marsz. Z bli- ska budynek prezentował sięjednak gorzej. Do znajdujących się wewnątrz ganku frontowych drzwi prowadziły trzy stopnie, żadnego ogrodu, żadnego płotu - po- siadłość stała pusta pośród dziczy. Tweed dostrzegł, że można się tam dostać sa- mochodem. Szeroka, piaszczysta droga zbiegała w dół i znikała za zakrętem. Nagle zza domu wyłonił się Butler. Chował do kieszeni mały zestaw narzę- dzi, który zawsze ze sobą nosił. - Nie ma nikogo - powiedział. - Żadnych mebli w środku, żadnych dywa- nów na podłogach. - Chciałbym rozejrzeć się po wnętrzu - upierał się Tweed. - W takim razie chodź za mną. Ktoś zostawił z tyłu otwarte okno - powie- dział bez zmrużenia oka. Paula spojrzała na zasuwane okno otwarte od dołu. Na ramie w pobliżu zam- ka widać było ślady łomu. Odezwała się do Butlera z kpiną w głosie. - Włamanie z naruszeniem mienia? To niezgodne z prawem, Harry. - Więc ktoś przyszedł tu przed nami - odparował Butler, krzywiąc się przy tym. Tweed wspiął się na gzyms i podciągnął do środka. Butler natychmiast zna- lazł się u j ego boku. Paula poszła w ich ślady. Butler przyłożył palec do ust i szep- nął: - Wygląda na nie zamieszkany - ostrzegł. Paula przyglądała się starym podłogom, ramom okiennym i parapetom. Przy- stanęła, zanim weszła do wąskiego hallu, podczas gdy Tweed wraz z Newmanem i Butlerem szybko wbiegli po drewnianych schodach. W hallu podłoga była idealnie czysta, bez najmniejszego śladu kurzu. Wcho- dząc powoli po schodach Paula zmarszczyła brwi. Każdy stopień był jednakowo czysty, a do jej nozdrzy docierał znajomy zapach. Przyjemny, charakterystyczny. Tweed wszedł do sypialni po lewej stronie domu. Z kieszeni swojego płaszcza wydobył lornetkęNewmana, stanął przed czystą szybą okienną i nastawił szkła. Okna j ego apartamentu w Metropolu wydawały się niewiarygodnie bliskie. - To stąd - powiedział - ktoś nadawał sygnały wczorajszej nocy. - Zauważyłeś podłogi? - spytała stojąca za nim Paula. - Nie,ja... 82 - Mężczyźni są tak mało spostrzegawczy - drażniła się z nim. - W pokoju z tyłu domu, przez który weszliśmy, czułam pleśń i pełno tam było kurzu. Spójrz- cie na tę podłogę - została wyszorowana, najprawdopodobniej w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Czy drzwi do pokoju były zamknięte? - Tak. - Właśnie dlatego zapach użytego środka - płynu Flash -jest tu tak silny. Ale czuć go również na schodach i w hallu. - Jaki jest sens czyścić takie miejsce? - spytał Butler. - Może ktoś chciał się pozbyć śladów stóp - powiedział Newman spoglą- dając na Paulę. - Śladów podbijanych gwoździami podeszew. Butów do chodze- nia po górach. - Jeśli tak twierdzisz - odparł zakłopotany Butler. Odwrócił się w stronę Tweeda. - Chcesz mieć jakiś dowód, że wciąż jesteś dobrym detektywem? Chodź za mną. - Za sekundę - Tweed pochylił się nad rogiem ramy okiennej. - Pobawię się w Sherlocka Holmesa. Jest tu nie naruszony kawałeczek popiołu oraz lekkie przypalenie w miejscu, gdzie spoczywało cygaro, podczas gdy palacz obsługiwał lampę. Paula, daj mi jedną z torebek na próbki. Tweed wyjął scyzoryk, drugą ręką wziął od Pauli torebkę i za pomocą noża delikatnie podniósł popiół z framugi, włożył do torebki i zamknąwszy ponownie oddał Pauli. - Istnieją specjaliści, którzy potrafią zidentyfikować popiół. Kogo widzie- liśmy ostatnio palącego cygara? - Chcesz zobaczyć to, co znalazłem? - wtrącił się Butler. Tą samą drogą, przez okno, wydostali się na zewnątrz, po czym podeszli do opartej o ścianę budynku szopy. Na skoblu wisiała otwarta nowiutka, wielka kłód- ka. - Przypuszczam, że zastałeś wszystko w takim stanie? - spytała Paula. Butler ponownie się skrzywił, wyciągnął z kieszeni cały pęk wytrychów i po- trząsnął nimi. Otworzył drzwi butem, odsunął się i gestem ręki zaprosił ich do środka, jednocześnie podając Tweedowi małą latarkę. Paula zastanawiała się, co jeszcze kryje się w przepastnych kieszeniach szytego na zamówienie płaszcza Butlera. - Przyj emnie dowiedzieć się, że miało się racj ę - powiedział Tweed w mo- mencie, gdy u jego boku stanęła Paula. Wycelował promień światła latarki w wielką, mosiężną lampę sygnalizacyj - ną postawioną na brzegu ciężkiej, drewnianej skrzyni. Schylając się i unikając dotykania dokładnie przyjrzał siej ej, po czym znowu stanął prosto. - Ma czerwony filtr, który można wsunąć. Zielony też. Stąd kolorowe bły- ski, jakie widziałem z mojego apartamentu. - W takim razie musimy się jeszcze dowiedzieć, kto jest właścicielem tego śmietnika - podsumowała Paula. 83 Tweed i Paula mieli już dość ścieżki biegnącej wąwozem. Razem zNewma- nem ruszyli w dół piaszczystej drogi noszącej jeszcze ślady kół niedawno prze- jeżdżającego samochodu. - Z napędem na cztery koła, j ak na przykład land-rover. Przed opuszczeniem domu Butler włożył rękawiczki chirurgiczne, zatrza- snął wiszącą na drzwiach szopy kłódkę, a następnie zamknął okno, przez które wchodzili. Razem z Cardonem i Nieldem znikł z oczu pozostałej trójce. - Bawi ich wykorzystywanie technik, których ich nauczono - skomentował Tweed. Wiedział, że wszyscy trzej trzymają się w pobliżu, lecz nie docierał do nie- go najmniejszy dźwięk świadczący o tym, że przedzierają się w dół przez zaro- śla. Wskazał na pas wody, którym mieli płynąć. Na całej długości kanału przewa- lały się duże fale. - Nie cieszy mnie powrotna podróż promem do Padstow. - Może się uspokoi, zanim będziemy wracać - powiedziała Paula nie wie- rząc w to, co mówi. Na wąskim pasie wody znajdowało się kilka łodzi przycumowanych do boi i przykrytych niebieską, plastikową folią chroniącą ich wnętrza przed wodą. Jesz- cze więcej łódek leżało na rozległych, piaszczystych plażach ciągnących się wzdłuż całego ujścia rzeki. Kilka jednostek krążyło wokół miejsca, gdzie eks- plodowała motorówka. Dla Pauli niemal całkowite zniknięcie rzeki nadal było czymś niesamowitym. - To jakby gdzieś dalej znajdował się ogromny korek, który ktoś wyciąga i woda znika - powiedziała. Spojrzała na Tweeda. - Czy nasza podróż coś nam dała? - Z całą pewnością. Wyj aśniła kilka niewiadomych. Nagle w dole ukazała się szosa prowadząca do parkingu w kamieniołomie, znajdującego się na prawo. Przed stojącą przy drodze chatą schludnie ubrana kobieta trzepała koc. Tweed zatrzymał się i zapytał: - Przepraszam, czy może pani wie, kto jest właścicielem domu na końcu drogi? - Człowiek o nazwisku Gaunt. Mieszka gdzieś daleko na Bodmin Moor. - Być może byłbym zainteresowany kupnem - bez trudu skłamał Tweed. - Wydawał się pusty. Przypuszczam, że właściciel nigdy tu nie zagląda? - Ktoś wpada. Przynajmniej raz na jakiś czas. Byli choćby zeszłej nocy. Miałam włączony telewizor, ale słyszałam, jak jakiś samochód wjeżdżał na górę po zmroku. - Dziękuj ę pani za informacj ę. - Nie kupowałabym tej starej ruiny - ostrzegła kobieta. - Kupiliśmy nasz dom w lecie, ale gdybyśmy mogli, sprzedalibyśmy go nawet jutro. Dzieją się tutaj dziwne rzeczy. Rock składa sięjedynie z hotelu i paru domów dalej wzdłuż tej drogi. Nawet nie ma gdzie kupić najpotrzebniejszych rzeczy. Muszę codzien- nie pływać do Padstow tym rozsypującym się promem. Trzymajcie się stąd z da- leka. 84 - Mówiła pani coś o dziwnych rzeczach - przypomniała j ej Paula. - Od czasu do czasu w domu na górze, który właśnie oglądaliście, pojawia- ją się światła. Nie chodzi mi o zapalające się żyrandole. Raczej jakby ktoś kręcił się z latarką. Aż mi ciarki przechodzą. - No cóż, dziękuję za radę. Skorzystamy z niej -zapewnił ją Tweed. Milczał, dopóki nie znaleźli się u skraju drogi. Paula spojrzała w stronę sa- motnej drogi prowadzącej do pozostałej części Rock. - Strata czasu - powiedział Tweed. - Opisała całe Rock znakomicie. Zwie- dziliśmyje już kiedyś z Bobem, gdy zatrzymaliśmy się na jedną dobę w Metro- polu. Czego szukasz? Paula grzebała w głębi swój ej torebki. Z triumfem w oczach wydobyła stamtąd opakowanie z białymi tabletkami. - Patrz. Dramamina! Dalej przy drodze jest sklep z napojami, widać trzepo- czącą na wietrze chorągiewkę reklamową... Usiedli w oszklonym patio, z którego rozciągał się widok na uj ście rzeki. Tweed połknął tabletkę i popił sokiem pomarańczowym. Woda w rzece burzyła się ni- czym w kotle. Przez kilka minut siedzieli w milczeniu, ponieważ kobieta, która ich wcześniej obsłużyła, zaj ęta była czyszczeniem baru znajdującego się tuż za nimi. W pewnej chwili Newman usłyszał zbliżający się odgłos silnika. - Daj mi moją lornetkę - zwrócił się do Tweeda. Od strony Atlantyku pojawił się lecący nisko, szary helikopter. Przez lor- netkę Newman dostrzegł siedzących za sterami dwóch mężczyzn - obaj mieli na głowach kaski i nosili gogle. Wyglądali bardzo podobnie do człowieka, który prowadził motorówkę. Kobieta zza baru zniknęła za drzwiami zatrzaskuj ąc j e za sobą. Zostali sami, więc mogli znowu rozmawiać. - Powiecie, że jestem paranoikiem - zaczął Newman - ale myślę, że ten helikopter szuka nas. - Co powinno nas zaalarmować - odezwał się cicho Tweed. - Ponieważ znaczyłoby, że ktoś dysponuje doskonałym systemem komunikacji. Załoga heli- koptera albo poszukuje pozostałości promu... - Albo - wtrąciła Paula, jej ciało spięło się pod wpływem nagłych dresz- czy - wiedzą, że przeżyliśmy, i jak sugeruje Bob, szukają nas. - Chodzi raczej o to drugie - powiedział Newman. - Prom płynie właśnie do Padstow i jest na środku rzeki. Ponownie zapadła cisza, w tym czasie helikopter przeleciał nisko nad odda- lającym się promem, zatoczył koło i poleciał w głąb lądu nad Rock. Paula ze- sztywniała, mimo że załoga helikoptera w żaden sposób nie mogła ich dostrzec wewnątrz kawiarni. - Drugi pilot takjakja używał lornetki -poinformował ich Newman. Ledwie skończył mówić, kiedy nad swoimi głowami usłyszeli wzbudzający echo warkot. Newman wstał i ukradkiem wyjrzał przez okno po swojej prawej stronie. Wiedzieli, że helikopter zawisł nad nimi w bezruchu. Newman ponow- nie usiadł. Minutę później maszyna pojawiła się znów nad zatoką kierując się w stronę Atlantyku. Odgłos silnika powoli ucichł. Paula westchnęła z ulgą. 85 - Sprawdzili stary dom, który oglądaliśmy - powiedział Newman. - W takim razie nas szukali - odezwała się ponuro Paula. - Skąd, do chole- ry, wiedzą tak dużo? Czuję się jak jakiś robak pod mikroskopem, każde nasze posunięcie jest przewidywane i obserwowane. To niesamowicie denerwujące. - Pokazując się nam popełnili poważny błąd taktyczny - odparł Tweed. - Widzę, że prom wypływa z Padstow, więc lepiej ruszmy się w stronę miejsca, gdzie przybija na plaży. Zaczyna się przypływ. Ledwie zdążyli wyjść na drogę, gdy zza kawiarenki wyłonili się Butler, Car- don i Nield. Idąc w stronę drogi czyścili swoje ubrania. - Czy widziano was z helikoptera? - odezwał się Newman. - Głupie pytanie - odburknął Butler, po czym zmienił ton. - Przepraszam. Nie, na pewno nie. Leżeliśmy rozpłaszczeni w gęstych krzakach. Widzieliśmy helikopter, słyszeliśmy, jak nadlatywał, ale oni nas nie zauważyli. - Ale tam było brudno - narzekał zwykle niewzruszony Nield. Miał na so- bie elegancki garnitur. - Człowiek siedzący obok pilota miał lornetkę. Szcze- gólnie interesował go dom, który oglądaliście. - Już o tym wiemy - powiedział Tweed. Idąc niezbyt pewnym krokiem przedarł się przez przerwę w żywopłocie i ru- szył wzdłuż rampy w kierunku plaży. Palik z flagą oznaczający miejsce, dokąd dopływa prom, znajdował się znacznie bliżej rampy, niż kiedy wysiadali. Czy to było wczoraj? Paula zamyśliła się. Wydawało jej się, że minął cały dzień. I dla- czego Tweed był tak zadowolony z tej cholernej podróży do Rock? Rozdział 12 Tak wspaniale! - wykrzyknęła Paula. Zapadał zmrok. Prom kołysał się we wszystkie strony na falach wzbierającego morza. Atlantyk zatapiał piaszczyste łachy, które kurczyły się w oczach. Zdziwiła się i jednocześnie odetchnęła z ulgą, gdy zbliżyli się do brzegu Padstow omijając ponurą zatoczkę, gdzie poprzednio wsiadali na prom. - Zawiniemy do portu, morze wystarczająco już wezbrało - poinformował jąNewman. Wąski dotąd pas wody, który pozostawili za sobą, był teraz znacznie szerszy. Przybili do podnóża schodów od zewnętrznej strony falochronu. Tweed zszedł na brzeg i zatrzymał się na najniższym stopniu, by pomóc Pauli. - Ostrożnie - ostrzegł. - Balustrada jest tylko od strony ściany... Podążając za nim Paula mocno chwyciła się podpory, o której mówił. Zerk- nąwszy w lewo, szybko odwróciła głowę. Nie zagrodzone żadną barierą schody kończyły się stromym spadkiem w dół do rzeki. Wyżej balustrada była po obu stronach, co znacznie poprawiło samopoczucie Pauli. Stanęła na szczycie falo- chronu, zrobiła dwa kroki wprzód, zatrzymała się i rozejrzała. - Śluza do wewnętrznego portu została otwarta. - To dlatego, że poziom wody w rzece jest teraz taki sam jak w porcie - wyjaśnił Tweed czyszcząc chusteczką okulary. - I nie ma go! - Czego? - spytał Tweed zakładając na nowo okulary. - Mayflowera. - Wypłynął zaraz po otwarciu bramy - odezwał się do Pauli opierający się o ścianę rybak. -Nie spodziewam się, abyśmy go szybko ujrzeli. - Dlaczego pan tak sądzi? - zapytała. - Ilość prowiantu, jaką zabrali na pokład. Tak dużo toreb z mrożonkami. Lodówka i zamrażarka musiały pękać w szfach. - Kto był na pokładzie? - Za sterem pan Gaunt... - Ktoś jeszcze? 87 - Trudno powiedzieć... Rybak odszedł, jakby uznał, że i tak za dużo powiedział. Do Tweeda i Pauli dołączyli pozostali. Ponieważ brama śluzy była otwarta, musieli przejść dookoła opasującymi port nadbrzeżami. - To naprawdę mnie zastanawia - myślała na głos Paula. - Gaunt wyj echał tak szybko nawet nie wspominając o tym fakcie w barze. - Wcale mnie to nie dziwi - odparł Tweed. -1 nie mam najmniejszej wąt- pliwości, że się jeszcze z nim spotkamy. Tweed powiedział, że chce zadzwonić do Howarda, i poszedł do budki tele- fonicznej . Paula oraz Newman i Cardon skierowali się do baru. Butler i Nield pozostali na zewnątrz, w miejscu, skąd mogli obserwować budkę. Tweed najpierw wykręcił numer do Surrey. Howard podszedł szybko do te- lefonu. - Czy zrobiłeś jakieś postępy? Jakieś pewne wiadomości? - naciskał z nie- pokojem. - Mogę ci powiedzieć, że tu, gdzie się znajdujemy - pośród dziczy -jeste- śmy pod stałą obserwacją. I myślę, że ty też... - Kto za tym wszystkim stoi? - wybuchnął Howard. - Znowu próbowałem skontaktować się z Premierem. I nic. On nas opuścił. - A co z Crombiem? Czy wciąż masz do niego dostęp? - Tak, niech go Bóg błogosławi. Dzwoni do mnie regularnie z raportami. Pozostała jeszcze do usunięcia cała góra gruzu. Ani śladu sejfu, o którym wspo- minałeś. - Przeoczyli Crombiego - powiedział Tweed z ponurą satysfakcją w gło- sie. - Jeśli próbujesz kogoś osaczyć, zawsze pozostawisz jakąś lukę. Howar- dzie, teraz mnie posłuchaj. Chcę, byś zadzwonił do Crombiego i powiedział mu, że gdy tylko trafi na ślad mojego sejfu, ma cię natychmiast powiadomić i trzy- mać go w ukryciu. Wyślij mu wtedy opancerzony samochód pomalowany jak furgonetka ochrony, żeby odebrał sejf i przywiózł do ciebie. Zrozumiałeś? - Zadzwonię do niego zaraz po naszej rozmowie. Tweed, czuj emy się tu wszy- scy jak więźniowie. Próbowałem dzisiaj trzy razy porozumieć się z Premierem. Za każdym razem mnie spławiano. On nas opuścił - powtórzył Howard. - Pogódź się z tym. Tak już po prostu jest... Następnie Tweed zadzwonił do Jima Corcorana na lotnisko londyńskie. Ko- lejny raz zmuszony był namawiać szefa ochrony, by spełnił jego prośbę. W koń- cu tamten się zgodził. Potem jeszcze zatelefonował na lotnisko Newąuay i po rozmowie z recep- cjonistką otarł ręką czoło, opuścił budkę i wszedł do baru. Czuł się już lepiej. Wkrótce będą musieli ruszać. W barze było teraz znacznie ciszej. - Czego się napij esz? - zapytał Newman. - Wody mineralnej. - Dzwoniłeś do Howarda? - zagadnęła go Paula. - W jakim jest nastroju? - Czuj e się osaczony. Nie udało mu się porozumieć z Premierem. Nie może się do niego przebić. - Ja czuję się podobnie - powiedziała Paula. - Jak w pułapce. - Głowa do góry. I przygotuj swoje walizki do wyjazdujutro z samego rana. Przed odjazdem będziesz musiała pozbyć się browninga. Żadnej broni. - Wrzucę swoją do morza. Ale dokąd jedziemy? Czy jeszcze jest gdzieś bezpiecznie? - Tak. Już czas wykurzyć tego, kto nas prześladuje. Zaprowadzę ich w pu- łapkę. Dziękuję - powiedział, gdy Newman postawił przed nim szklankę. Wypił chciwie. - Wszelkie próby rozszyfrowania, kto chce nas zlikwidować - zaczął New- man - prowadzą do Gaunta. - Jak dotąd, to tylko przypuszczenie - zwrócił uwagę Tweed. - Masz j akieś dowody? - Gaunt wielokrotnie wynajmował swoją posiadłość Juliusowi Ambergo- wi. Ktokolwiek zorganizował masakrę, wiedział, że bankier tam będzie. Kto mógł im powiedzieć? Gaunt. O mało nie zostaliśmy zabici przez motorówkę. Kto był poinformowany, że popłynęliśmy do Rock właśnie tamtym promem? Gaunt. Kto wyj echał na wrzosowisko z Tresillian Manor, w czasie gdy Celia Yeo została ze- pchnięta ze szczytu High Tor? Gaunt i Jennie. - Być może - Tweed pociągnął kolejny łyk. - Czy sugerujesz, że jest członkiem organizacji, która podłożyła bombę przed naszym budynkiem? On nawet nie wie, gdzie znajduje się, a raczej znajdowała się kwatera główna SIS. - Na to trudniej odpowiedzieć - przyznał Newman. - Wiesz, Butler siedzi teraz w rogu za twoimi plecami, skąd może obserwować cały bar. Nield zaś zaba- wia rozmową barmankę... Pochylając sięnad blatem baru Pete Nield żartował sobie z jasnowłosą dziew- czyną. Kiedy doszedł do wniosku, że nawiązał już znajomość, zapytał: - Słyszałem, że Gaunt znowu ruszył w podróż swoim pływającym pałacem. Tą ogromną kabinowką mógłby nawet przepłynąć przez ocean. - Hmm, nie sądzę, żeby tak zrobił. Do Ameryki lata samolotem. Widzisz, on lubi pływać samotnie do Europy. - Podróż do starego, poczciwego Paryża? - zasugerował Nield. - Być może. Ale zdarzało mu się pływać w górę Renu. Usłyszałam o tym, kiedy pewnego wieczora zbyt dużo wypił. - Mimo wszystko miły gość - badał Nield. Dziewczyna przestała polerować szklankę. - To zależy od jego nastroju. Czasami jest miły, lecz czasem potrafi zaleźć za skórę. 89 - Słyszałem, że mieszka w uroczej posiadłości na Bodmin Moor. Musi tam być spokojnie. - Jak dla mnie, zbyt samotnie. Ciarki mi przechodzą... Niezmiernie uprzejmy i zarazem sprytny dyrektor Metropolu wyszedł im na spotkanie w hallu hotelowym. Cichym głosem zwrócił się do Tweeda: - Wypytywało o pana dwóch Amerykanów. Chcieli wiedzieć, jak długo za- mierza pan u nas zostać, powiedziałem, że nie mam pojęcia. - Czy zatrzymali się tutaj ? - zapytał szybko Newman. - Nie, ale w tej chwili są w barze. - Myślę, że wpadnę tam na moment, by się im przyjrzeć... Newman udał siew kierunku baru, podczas gdy inni czekali na windę. Dwaj wysocy, potężnie zbudowani mężczyźni stali przy barze trzymając przed sobą drinki. Obaj ubrani byli w kolorowe kurtki sportowe i dżinsy oraz trzymali prze- wieszone przez ramię trencze uszyte w amerykańskim stylu. Newman zamówił szkocką. Wyższy z dwóch mężczyzn stał tuż obok Newmana. Miał gęste, czarne włosy, krzaczaste brwi, które stykały się u nasady jego krzywego po złamaniu nosa. - Pańska szkocka, panie Newman - odezwał się barman rozpoznając swego klienta. - Dziękuj ę panu - dodał przyjmuj ąc zapłatę od Newmana. - Newman? Robert Newman, wścibski korespondent zagraniczny? - potęż- ny Amerykanin dopytywał się zaczepnym tonem. - Emerytowany - odparł Newman nie chcąc dać się sprowokować. - Więc już nie wścibski, jak pan to ujął. - Stare przyzwyczaj enia nie zanikaj ą - odezwał się Amerykanin z wyraźną agresją w głosie. Łokciem potrącił swoją szklankę. Barman w pośpiechu starł rozlany po barze płyn. - Koleś - ciągnął dalej Amerykanin - właśnie przewróciłeś moją whisky. Więc co zamierzasz z tym zrobić? - Kupię panu drugą - kontynuował polubownie Newman. - Proszę o świe- żego drinka dla tego pana - zwrócił się do barmana kładąc na ladzie pieniądze. - Mówi się, że w pewnym czasie byłeś jeszcze kimś więcej - zadrwił Ame- rykanin. - Dobrze, że przeszedłeś na emeryturę - wygląda na to, że straciłeś jaja. - Pański przyj aciel właśnie upadł - oświadczył Newman. W chwili gdy Amerykanin odwrócił głowę w lewo, gdzie stałjego zdziwio- ny partner, Newman chwycił swoją szklankę i opuściwszy bar wszedł po scho- dach na górę. Przeciwnik zaciskał pętlę. - Zwołuj ę w moim apartamencie naradę woj enną. Jeśli właśnie wyszłaś z wan- ny, pięć minut ci wystarczy. 90 Paula odłożyła słuchawkę. Ton Tweeda był nakazujący, spokojny i zdecydowa- ny. Zgasiwszy światła powróciła do okna, by obserwować nadchodzącą, ostatnią falę przypływu. W świetle księżyca ostatnie łachy piasku wyglądały jak filety ryb- ne. Obecnie woda rozciągała się od brzegu do brzegu, również Zatoka Porthilly, która dotąd była jedynie piaszczystą plażą, wypełniona została wodą. Niemożliwa do zatrzymania potęga morza jest przerażająca, pomyślała so- bie schodząc po schodach. Z podobną uwagą zwróciła się do Tweeda po wej ściu do j ego apartamentu, gdy Newman zamykał za nią drzwi. - I właśnie stanęliśmy oko w oko z czymś podobnym - powiedział Tweed - niemożliwa do zatrzymania siła. Potęga w swojej najbardziej rozwiniętej i bez- względnej formie. - Opowiedz im, co się działo w barze na dole - zwrócił się do Newmana. Wysłuchali zwięzłej relacji. Paula zdziwiła się, że zachował spokój. - Zrobił to, co powinien - powiedział Tweed. - Zamierzali wszcząć bójkę, prawdopodobnie sprowokować go, by wyszedł z nimi na zewnątrz. Przypuśćmy, że mieli noże? - Po cóż dwaj Amerykanie naprzykrzaliby się Bobowi? - nalegała. - Przeciwnik zaciska pętlę. To chwila, na którą czekałem. Wyzwolimy się. Mój szalony pomysł, dotyczący osoby stojącej za wszystkimi morderstwami i zniszczeniami, może okazać się słuszny. - Kto więc jest naszym wrogiem? - naciskała Paula. - Sama pomyśl. Masz tyle samo danych co ja. Wymień wszystkie wydarze- nia. Od początku. - W Tresillian Manor miała miejsce straszliwa masakra - omal nie stałam się jej ofiarą - przypomniała mu. - Główny cel - oprócz nas? - rzucił Tweed. - Julius Amberg, szwajcarski bankier z Zurychu. - Teraz cofnij się o kilka dni do mojego biura w Park Crescent. Kiedy Bob i Monika mieli nieoczekiwane odwiedziny. - No cóż, Joel Dyson zostawił im film i kasetę magnetofonową. Kopie, jak powiedział. Oryginały zabrał ze sobą. - Coś przeoczyłaś - odezwał się Tweed. - Newman dokładnie opisał tę wi- zytę. Co było wewnątrz jego walizki? - Ach tak, pamiętam. Kilka kompletów amerykańskich ubrań... Co sugeru- je, że przyleciał ze Stanów. Dyson spędzał większość czasu operując na tamtym terenie, mimo że jest Brytyjczykiem. Odkrył, że po drugiej stronie oceanu zda- rzają się znacznie bardziej opłacalne połowy. Kontynuuj. Następne wydarzenie. - Potężna bomba w samochodzie zaparkowanym przed Park Crescent nisz- czy cały budynek. - Po prostu kolejna bomba? - zapytał Tweed. - Nie. Powiedziałeś nam, że Crombie znalazł resztki zapalnika, który nie należał do IRA. Najbardziej skomplikowane urządzenie podobnego typu, jakie kiedykolwiek widział. 91 - Jak wielu ludzi wie, gdzie usytuowana była kwatera główna SIS? - zapytał Tweed. - Jakie wykonuj ą zawody? Jaka organizacj a mogła urządzić masakrę w Tre- sillian Manor, która wydarzyła się niemalże jednocześnie z wybuchem bomby w Londynie? - Raczej ogromna. - Międzynarodowa - dodał Tweed. - Nadal nie sądzę, że masakra i bomba w Londynie są ze sobą powiązane - Paula trzymała się swego z uporem. - Było za mało czasu. - Co wydarzyło się później? - ciągnął dalej Tweed. - Celia Yeo, służąca, która jak sądzę, zasygnalizowała przybycie gości Am- berga, została zrzucona z High Tor. - A potem? - Przybyliśmy tutaj. I nagle Gaunt pojawia się razem z Jennie Blade. Pod- czas gdy płyniemy do Rock - zgodnie z jego sugestią próbuje nas staranować motorówka. Sprawdzamy dom nie mający żadnej nazwy i odnajdujemy lampę sygnałową, której ktoś używał do przekazywania informacji, co dostrzegłeś z za- toczki. Później odkrywamy, że dom bez nazwy należy do Gaunta. W końcu poja- wia się poszukujący nas helikopter. - To jeszcze nie wszystko - zauważył Tweed. - Co dzieje się, gdy wieczo- rem wracamy do hotelu? - Aha, ci dwaj Amerykanie, którzy chcieli wszcząć bójkę z Bobem. - A teraz cofnij się w czasie o rok czy dwa. Do Zurychu. - Nie nadążam za tobą... - Tweedowi - wtrącił się Newman - chodzi o to, że namówiłem Joela Dy- sona, by przekazał Juliusowi Ambergowi kompromitujące zdjęcia, które mu zro- bił - zamiast sprzedać je prasie. - Zapomniałam o tym - przyznała Paula. - Przypominam sobie, że Jim Corcoran ustalił, iż po zostawieniu kopii filmu i kaset w Park Crescent, Dyson poleciał do Zurychu. A przybył do nas z Ameryki. - Wszystko zaczyna się łączyć, nieprawdaż? - podsumował Tweed. - Tak? - zdziwiła się Paula. - Muszę być tępa. - Wcale nie -zapewnił ją Tweed. -Po prostu, jeśli mam rację, prawda jest tak straszna, tak niesamowita, że trudna do uchwycenia. Jesteśmy tu narażeni na ogromne niebezpieczeństwo dlatego wyjeżdżamy jeszcze dzisiejszej nocy. Przed kolacją. Powiemy w recepcji, że zostaliśmy wezwani w pilnej sprawie. Philip, Pete, Harry - zapłaćcie swoje rachunki każdy osobno, wliczając opłatę za dzi- siejszą noc. - Lepiej pójdę się spakować. Nie potrwa to długo - powiedziała Paula. - Ale dokąd jedziemy? - Jest taki mały pub z hotelem w miejscu zwanym St Mawgan, daleko na zachód w pobliżu Newąuay. Zatrzymałem się tam kiedyś z Newmanem. Zamó- wię pokoje z naszej budki telefonicznej. Zaczynam się czuć, jakbym mieszkał w tej budce. Newman podniósł się szybko trzymając pod pachą gazetę. 92 - Muszę się spakować i wymeldować ze Starego Urzędu Celnego. Zacze- kam na ciebie przy budce - pomachał gazetą. - Wciąż nie ma słowa o masakrze w Tresillian Manor. To niepokojące. Pełno informacji o Stanach Zjednoczonych i prezydencie Marchu, który nie chce poprzeć Premiera w sprawie kryzysów w Europie i na Bliskim Wschodzie. Bez współpracy Amerykanów nie poradzi- my sobie na dłuższą metę, w ogóle sobie nie poradzimy... - Pośpieszcie się wszyscy - ponaglał Tweed. - Chciałbym, żebyśmy wydo- stali się z Padstow żywi. Rozdział 13 Prezydent Bradford March siedział rozparty w swoim krze- śle w Gabinecie Owalnym. Jego pozycja, trzeba przyznać, była co najmniej nieelegancka. Krzesło odsunął dość daleko od biurka, a skrzyżo- wane w kostkach stopy umieścił na blacie. Spoglądał przez wysokie okna gabinetu na waszyngtońską Pennsylvania Avenue. Padała szara, zasłaniająca widok mżawka. Prezydent odwrócił się, by spojrzeć na znajdującą się w pokoju kobietę. - Wiesz, Saro, do cholery, będę musiał skopać dupę tym osłom w Europie, by się ruszyli - Norton nie zgłaszał się z żadnymi wieściami od dwóch dni. - Ma naprawdę trudne zadanie - przypomniała mu. - Właśnie dlatego zrobiłem go dowódcą Oddziału Pierwszego. Już czas, żeby się z tym uporał. W przeciwieństwie do innych prezydentów, którzy mieli zwykle ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, Bradford March był pięćdziesięciopięcio- letnim krępym mężczyzną, średniego wzrostu, o gęstych, czarnych włosach oraz krzaczastych brwiach tego samego koloru. Jego wydatny podbródek i policzki pokrywał ciemny zarost. Golił się nawet dwa razy dziennie, lecz tylko wtedy, gdy mu się chciało. Ponad krótkim i szerokim nosem bezustannie poruszały się zim- ne jak lód oczy. Miał na sobie pogniecione, niebieskie dżinsy oraz zmiętą koszulę, rozpiętą od góry tak, że odsłaniała gęsto owłosioną klatkę piersiową. Czknął donośnie i poklepał się po twardym, zaokrąglonym brzuchu. - Dobre to piwo. Przynieś mi jeszcze jedno. Potem zadzwoń do Nortona. Zamierzam skopać mu dupę. - Czy to rozsądne, Brad? Sara, osobista sekretarka Marcha, jedyna osoba znająca jego najgłębsze se- krety, była czterdziestoletnią kobietą o ostrych rysach twarzy. Miała długie, ciem- ne włosy, wydatny nos oraz szerokie usta. Towarzyszyła mu od początku karie- ry - od czasu, gdy dzięki przewadze zaledwie kilku głosów udało mu się zostać senatorem jednego z południowych stanów. Głosów kupionych za sto tysięcy dolarów w używanych banknotach. 94 Wysoka i szczupła, zawsze ubrana na czarno, była jedyną osobą- oprócz żony - która mogła nazywać go Brad. Żona Marcha, Betty, oddaliła się od niego, pomimo że wciąż mieszkała w Białym Domu. Do obowiązków Sary należało trzymanie Pierwszej Damy na oku. - Bard, czas, by Betty dostała swojego lizaka - mawiała. - Jezu Chryste! Czy muszę? Znowu. - Nie chcemy, żeby zaczęła sprawiać kłopoty, nieprawdaż? Etola z soboli uspokoi ją na jakiś czas. - Dobra. Jeśli znajdziesz gotówkę. - Brad, zawsze znajduję gotówkę. Po prostu wyciskam ją z kogoś, kto jest nam winien przysługę. Znam sporo takich ludzi... March siedział z twarzą zwróconą w kierunku północnej ściany ze zdobio- nym, marmurowym kominkiem. Sara przyniosła z lodówki otwartą butelkę piwa. Znaj ąc j ego upodobania otarła szyjkę miękką, białą chusteczką. March wypił piwo. - Teraz lepiej - powiedział odstawiając butelkę na biurko i ocierając usta grzbietem owłosionej dłoni. - Wiesz co? Jakiś pracujący tu palant - wysłałem go na Aleuty - chciał, bym zgłosił się do logopedy - ryknął śmiechem. - Logo- pedy! Wiesz, dlaczego dotarłem do Białego Domu? Ponieważ mówię tak, jak się mówi na ulicy. To się nazywa empatia. Daj mi Nortona na prywatnej linii. Sara, przyzwyczajona do nagłych zmian tematu, stanęła ze złożonymi ręko- ma i spojrzała na niego zmarszczywszy brwi. Podniósł wzrok, po czym wyrzucił z siebie pytanie: - Coś cię trapi? - Czego szuka Norton? Oprócz pewnych ludzi? - Tak. Szuka Corda Dillona i Bartona Ivesa. Czy nie będą obrabiać mi dupy w związku z ucieczką Dillona? Wicedyrektor CIA. Kiedy prasa odkryje jego nie- obecność, posypią się pytania. - Twoja dupa może być spokojna. Rozpuściłam pogłoski, że się rozchoro- wał i wyjechał za granicęna długie wakacje. - Długie wakacje? - March uśmiechnął się do siebie. Kiedy Norton odnaj- dzie Dillona, wyśle go na wieczne wakacje. Nie było sensu uświadamiać Sary. - O co chodzi? - Oddział Pierwszy. Myślę, że senator Wingfield trafił na jego ślad. - Ten arystokratyczny, stary osioł? Tylko dlatego, że przez przypadek jest prezesem Senackiej Komisji do Spraw Kontaktów z Zagranicą. Być może jego przodkowie przybyli do Ameryki na pokładzie Mayflower. Wygląda na takie- go. - On jest bardzo wpływowy, Brad. A Oddział Pierwszy to organizacja cał- kowicie nielegalna. Najgorsze jest to, że niektórzy członkowie są wciąż tutaj zamiast w Europie. - Jesteś sprytna - March uśmiechnął się ponownie. - Naprawdę sprytna. Możemy więc wysłać resztę do Europy, jako posiłki dla Nortona. Wingfield nie będzie miał gdzie węszyć. Pomyślę o tym. - Tak byłoby naj lepiej. 95 - Podobnie jest z kasetami i dokumentami - kontynuował March splatając dłonie z tyłu głowy. Nigdy nie należy niczego nagrywać ani spisywać - nauczy- łem się tego czytając o Nixonie. W ten sposób nie ma żadnych dowodów. Nadal będziemy wszystko załatwiać słownie - mrugnął okiem. - Najlepszy sposób - przytaknęła Sara. - Jak dotąd doskonale działa. Czy Premier Wielkiej Brytanii jest skłonny współpracować? - Angole wykonują moje rozkazy. Norton działa w Londynie, jakby znajdo- wał się w Luizjanie. Żadnych przeszkód. Ich Premier to facet bez jaj. Ma nad głową dwa dymiące wulkany - Rosj ę i Bliski Wschód. Nie śmiałby wykonać naj - mniejszego ruchu bez mojego poparcia, które mu wstrzymuję. - Na jego miejscu postąpiłabym podobnie - skomentowała Sara. - W jaki sposób dajesz sobie z nim radę? - Ach, posługuję się tą samą taktyką, jak nasz przebiegły Sekretarz Stanu, gdy chce nieco zyskać na czasie... - March miał na myśli osobę będącą odpo- wiednikiem brytyj skiego ministra spraw zagranicznych. - Mówię mu, że muszę głębiej rozważyć problem. - A Barton Ives, agent FBI, który również zniknął - co on ma z tym wspól- nego? Działał na południu, nieprawdaż - kiedy byłeś senatorem? - Mógłby stanąć mi na drodze - twarz Marcha zrobiła się okrutna, przymknął oczy, niczym hiena przygotowująca się do ataku. - To zmartwienie Nortona. - Wybacz mi - uśmiechnęła się Sara. Wiedziała, że popełniła błąd. - Wiesz, Brad, nie chcę wtrącać się w nie swoje sprawy. - Saro Maranoff - odezwał się powoli prezydent - mogłoby przydarzyć ci sięjakieś nieszczęście. - Wyrazjego twarzy zmienił się ponownie. Stał się przy- milny. - Twój pomysł, by Norton powiedział Premierowi, że nasi ludzie tropią grupę terrorystyczną, która chce zorganizować na mnie zamach, był doskonały. Szybko mu zamknął gębę. Jesteś naprawdę bystrą kobietą. Sara, wciąż z założonymi rękoma, skinęła głową przyjmując komplement. Nie dała sięjednak oszukać. March uciekał się już przy niej do podobnych sztu- czek - miażdżąc najpierw swoich podwładnych za przejaw niedyskrecji, a na- stępnie obłaskawiając poprzez uznanie ich oddania i lojalności. Bradford March wywodził się wprawdzie ze wsi, lecz z całą pewnością posiadał wrodzoną umie- jętność manipulowania ludźmi. - Czy mogę spytać cię o coś innego? - zmieniła temat Sara. - Czy Norton odnalazł już dwie rzeczy, których usilnie poszukuje? Nie wiem, co to jest, ale wiem, że cię niepokoją. March zamyślił się. - Nie, nie odnalazł. Ale odnajdzie. Od tego zależy jego posada, z czego do- skonale zdaje sobie sprawę. Saro, może powinniśmy wziąć się za senatora Wing- fielda? Nie ufam mu jak psu. - Nie rób tego - ostrzegła go Sara. - zauważy. Później odgadnie, że coś ukrywamy. Mógłby dogrzebać się do Oddziału Pierwszego. Zostaw go w spoko- ju. 96 - Właśnie tego bym chciał, żeby miał spokój. Na cmentarzu. A teraz posta- raj się połączyć mnie na prywatnej linii z Nortonem. Potem idź wziąć prysznic albo... Czytając o poprzednich lokatorach Białego Domu March nauczył się jesz- cze jednego środka ostrożności. Nigdy nie ufaj nikomu całkowicie - nawet naj- bliższej osobie. W kryzysowych chwilach właśnie przyjaciele mogą ci wbić nóż w plecy. Dzisiejsi przyjaciele jutro staną się wrogami. Bradford March nie był jasnowidzem, lecz owego zimnego, lutowego po- ranka nie zawiodły go przeczucia. Niedaleko od Gabinetu Owalnego, w jednej z luksusowych posiadłości w Chevy Chase - najbardziej prestiżowej i eksklu- zywnej okolicy w pobliżu Waszyngtonu, spotkało się trzech mężczyzn. Mała grupka siedziała wokół stołu w gabinecie senatora Charlesa Wingfiel- da. Chociaż na dworze wciąż było widno, w wielkim pokoju na tyłach domu wszystkie zasłony szczelnie pozasuwano. Zapalono szklany żyrandol wiszący nad stołem. Senator, siwowłosy, energiczny mężczyzna w wieku sześćdziesięciu lat, peł- niący funkcję prezesa Komisji do Spraw Kontaktów z Zagranicą, popatrzył na swoich gości popijających wyśmienitą kawę. Niski mężczyzna po pięćdziesiątce, o pucołowatej twarzy był najbardziej wpływowym bankierem w Stanach Zjednoczonych. Obok niego siedział śred- niego wzrostu, otyły, odziany w nieskazitelny garnitur i noszący okulary w rogo- wych oprawkach mężczyzna znany jako wiekowy mąż stanu. Poprzez szkła, na siedzących obok mężczyzn, spoglądały nad wyraz przenikliwe, inteligentne oczy. Senator rozpoczął spotkanie przechodząc od razu do sedna sprawy. - Zachowanie prezydenta niepokoi mnie coraz bardziej. W Europie zaist- niały dwa kryzysy, każdy z nich może okazać się zgubny dla naszych interesów. - A March nie robi nic, by wesprzeć Europę - odezwał się polityk. - Wszyst- ko, o czym jest w stanie myśleć, to jego: „Ameryka Pierwsza, Ostatnia i przez Cały Czas". - Właśnie dzięki temu sloganowi wygrał wybory - zauważył bankier. - „Ameryka Pierwsza" może stać sięnajlepszym wyjaśnieniem dla naszej in- terwencji w Europie, by wesprzeć Brytyjczyków w trudnej sytuacji - odparł zja- dliwie mąż stanu. - Każdy dobrze wie, że historia udowodniła, iż naj ważniej sza dla nas linia frontu znaj duj e się w Europie. Wiceprezydent ma w małym palcu więcej pojęcia o polity ce zagranicznej niż March w całej swojej gorylowatej głowie. March wybrał Jeba Callowaya na zastępcę, ponieważ pochodził on z Filadelfii i był popularny na północnym wschodzie oraz w Michigan i okolicach. - Calloway to zupełnie inny człowiek - zgodził się Wingfield. - Jest kultu- ralny, potrafi patrzeć perspektywicznie. Niemniej jednak jest tylko wiceprezy- dentem. - Po prostu figurą bez żadnego wpływu na politykę - dodał bankier. - Więc co można zrobić? Władza-7 97 - Polityka jest sztuką możliwości - powiedział senator łagodzącym tonem. - Jak dotąd March nie zrobił niczego, co moglibyśmy otwarcie skrytykować. Jest szybki i wszelkie posunięcia wykonuje po mistrzowsku. Panowie, możemy je- dynie czekać. - Mówił pan, że dotarły do pana plotki, iż March stworzył prywatną organi- zacj ę paramilitarną - przypomniał polityk. - Plotki. Nie ma nic, czego można by się uchwycić. Waszyngton jest pełen plotek. Sprawa prywatnej armii może być pułapką zastawioną przez Marcha. Je- śli zaczniemy podnosić krzyk w kwestii, która w rzeczywistości jest jedynie plot- ką, zdobędzie dowód, że mu się sprzeciwiamy i utracimy wszelkie wpływy. - Mogę wystąpić z krytyką jego bezczynności w polityce zagranicznej - nalegał mąż stanu. - Obecnie po prostu nie mamy żadnej polityki zagranicznej. Być może zmusi to Callowaya do podjęcia natychmiastowych działań. - Nadal doradzam wstrzemięźliwość - odparł senator Wingfield. W pewnych wąskich kręgach starszych waszyngtońskich urzędników, obra- dujący mężczyźni znani byli jako Trzej Mędrcy. Wingfield usilnie trzymał się strategii pozostawania w cieniu. Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas. Bankier stracił panowanie nad sobą i wybuchnął z niezwykłą dla niego gwałtownością. - Prezydent nie zrobił niczego, by zredukować nasz wielki deficyt budżeto- wy. Ameryka wkrótce zbankrutuje. Sposób, w jaki zwiększa nasze długi, sugeru- je, że niedługo będziemy mieli kryzys u siebie. - Niemniej jednak prezydent jest bardzo popularny- ostrzegł senator. - Radziłbym wam obu unikać wszelkich publicznych wypowiedzi aż do naszego następnego spotkania. - Spojrzał na zegarek. - Muszę być w Senacie za pół go- dziny. .. Odprowadził swoich gości do hallu, uścisnął każdemu rękę i zachowując ostrożność schował się, gdy otwarto drzwi frontowe. Bankier oraz mąż stanu opuścili posiadłość osobno - w pięciominutowych odstępach. Przed wejściem na każdego z nich czekali w limuzynach szoferzy. Wróciwszy do gabinetu Wingfield postanowił, że przeprowadzi kilka nie- zmiernie dyskretnych dochodzeń. Tylko jak znaleźć kogoś, kto dochowa tajem- nicy. Spokojny i pełen godności podczas spotkania senator, wewnątrz był kłęb- kiem nerwów. Rozdział 14 Ki r iedy czekali w pobliżu portu w Padstow, było już ciem- Łno. Newman siedział wraz z Paulą w swoim mercedesie. Cardon przejął kierownicę escorta. Butler i Nield wzięli sierrę, lecz obecnie ubezpieczali budkę telefoniczną, w której znajdował sięTweed. Na morzu panował sztorm. Paula wysiadła z mercedesa i pochyliła się, by Newman jąusłyszał. - Zamierzam przyjrzeć się z bliska. Dziś morze naprawdę się rozszalało. - Pójdę z tobą - powiedział Newman wyskakując z samochodu. Szli południowym nadbrzeżem nie podchodząc zbyt blisko do krawędzi. Wicher niemalże ich przewracał. Paula zafascynowana obserwowała łodzie ko- łysane i podrzucane przez fale w zewnętrznym porcie. Ogromne fale przewalały się, uderzały w falochron i wybuchały rozpryskując się ponad nim. Jedna z mniej- szych jednostek sprawiała wrażenie, jakby miała za chwilę przewrócić się do góry dnem. Tymczasem Tweed wykręcił numer posiadłości w Surrey - natychmiast uzy- skał połączenie z Moniką. Mówił w pośpiechu. - Nie mam czasu. Chcę, żebyś przygotowała mi informacje na temat czło- wieka o nazwisku Gaunt. Mieszka w Tresillian Manor na Bodmin Moor. Przez pewien czas nie będziesz miała ode mnie żadnych wieści, ale się nie przejmuj. - Co się, do cholery, dzieje? Tweed po raz pierwszy usłyszał, jak Monika klnie. Nawet przez telefon wyczuwał w niej napięcie - napięcie, które prawdopodobnie ogarnęło wszyst- kich w Surrey. - Nie mam jeszcze pojęcia - odpowiedział. - Teraz przełącz mnie do Ho- warda... - Tweed, czy wszystko w porządku? - zapytał Howard. - Tak. Posuwamy się do przodu. Rozmawiałeś z Premierem? - Nie. Jesteśmy całkowicie odcięci od świata zewnętrznego - to dość dzi- waczne uczucie. Udało mi się wydobyć jedną rzecz z tego głupiego osobistego sekretarza, kiedy zagroziłem, że przyjadę na Downing Street. Powiedział, że nie 99 zostałbym wpuszczony, ponieważ odbywa się polowanie na wielką grupę terro- rystyczną. Nie mam pojęcia, o czym on mówił. Widocznie masz słabą wyobraźnię, pomyślał Tweed. W pogotowiu trzymał notes i pióro. - Czy możesz podać mi domowy numer Crombiego? Być może będę mu- siał się z nim skontaktować - zapisał londyński numer telefonu. - Dzięki. A te- raz słuchaj. Nie dam ci znać o sobie przez pewien czas. Nic złego sienie dzieje. Będziemy w bezpiecznym miejscu. - No cóż, mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Gdzie jest to bezpieczne miejsce? - Przykro mi, nie zostawię ci adresu. Muszę lecieć... - Zaczekaj! Właśnie sobie przypomniałem. Miałem telefon od Corda Dil- lona. Zanotuj ten numer... Masz? Zapewne jest w Szwajcarii. Chce, żebyś do niego jak najszybciej zadzwonił. Podał mi różne godziny. Chwileczkę. Właśnie spojrzałem na zegarek. Możesz złapać go teraz, biorąc pod uwagę różnicę czasu. Są tylko piętnastominutowe okresy o różnych porach. - W takim razie lepiej się rozłączę... - Aleja muszę wiedzieć, jak się z tobą skontaktować. - Żadnych adresów... Tweed odłożył słuchawkę, wsadził rękę głęboko do kieszeni. Potrzebował więcej monet. Próbując wyjść o mało nie został wepchnięty przez wiatr z pow- rotem do środka budki. Walcząc z napierającym wiatrem skinął na Butlera i Nielda, podczas gdy Paula i Newman wrócili do mercedesa. Tweed wsiadł z tyłu i gło- śno krzyknął: - Potrzebne mi są wszystkie drobne, jakie macie przy sobie, na rozmowę zamiejscową. Pospieszcie się... - Tylko nie następny telefon! - wykrzyknęła Paula. - Może powinniśmy wstawić ci do tej budki barek z kanapkami i kawą- próbowała się z nim draż- nić. - To nie jest śmieszne. Po prostu dajcie mi drobne. Cord Dillon czeka na mój telefon. Ze sposobu, w jaki przedstawił sprawę Howard, należałoby wno- sić, że wicedyrektor CIA jest ścigany. Dzieje się coś naprawdę niedobrego... Z garścią monet Tweed wrócił do budki. Połączenie ze Szwajcarią uzyskał niemalże natychmiast. Spojrzał na zegarek. Było piekielnie blisko do końca pięt- nastominutowego okresu. - Kto mówi? Szorstki głos Dillona z amerykańskim akcentem. Nie było wątpliwości. - Mówi Tweed. Dostałem twoją wiadomość od Howarda... - Skąd dzwonisz? Nie mogę się tu dłużej kręcić... - Z automatu... - Tak jak ja. Z Shopville. Po prostu słuchaj. Jest tu Joel Dyson. Wciąż żywy. Przynajmniej był, dopóki nie straciłem faceta z oczu. Jest także agent specjalny FBI Barton Ives. Jego też zgubiłem. Przynajmniej wiem, że tu jest. - Zatrzymałeś się w... 100 - Miejscu, które sugerowałeś. Żadnych nazw. Nie mam pojęcia, jak mogli- by założyć podsłuchy na każdy przeklęty telefon w tym kraju, ale nigdy nie wia- domo. - Cord... - Powiedziałem, żebyś tylko słuchał. Powiem ci, o co chodzi. Jest tu zbyt dużo Amerykanów, którzy nie wyglądają na turystów. Myślę, że szukają Dysona, Ivesateż. - Powiedz mi coś więcej o Bartonie Ivesie... - Nie przez telefon. Może któregoś dnia gdzieś się spotkamy. Wciąż zmie- niam miejsca pobytu... - Cord, możesz mnie spotkać szybciej, niż się spodziewasz. Ukryj się do- brze ... - Co to znaczy dobra kryjówka w mojej sytuacji? Muszę lecieć. Trzymaj się, Tweed... Nastąpiło kliknięcie. Tweed westchnął. Kiedy pchnął drzwi, by je otworzyć, silny powiew o mało nie trzasnął mu nimi w twarz. Ze spuszczoną głową wrócił do mercedesa i wsiadł z tyłu. Butler i Nield również wsiedli do swojego samochodu. Wiatr zatrzasnął za Tweedem drzwi. - Niezła noc. Powinieneś zobaczyć, co się dzieje w porcie - zagadnęła Paula. - Tego właśnie nie powinienem widzieć. Ruszaj, Bob. Znalazłaś StMawgan? - Mogę bez problemu wskazać drogę. - To byłby cud. Paula nie odpowiedziała. Tweed był bardziej napięty niż struna w gitarze. Opuściwszy Padstow Newman jechał drogą A389. Cardon podążał z tyłu escortem, a sierra Butlera i Nielda zamykała niewielki konwój. Wiatr uderzał w bok mercedesa, giął przydrożne żywopłoty, jakby z zamiarem wyrwania ich z korzeniami. - Kierujemy się w stronę Wadebridge! - wykrzyknął Tweed. - Mogliśmy poj echać boczną drogą i wj echać na A3 9 dalej na zachód. - Kto tu, do cholery, jest pilotem? - warknęła Paula. Miała już dość obce- sowości Tweeda. - Trzymam się głównych dróg. W taką noc lepiej unikać pod- rzędnych. Przynajmniej dopóki możemy. - Ona ma racj ę - powiedział Newman. - Ja prowadzę i wiem, że w taką po- godę trudno j est j echać tak dużym samochodem bocznymi drogami. - Przepraszam cię, Paula - odezwał się Tweed, który zdał sobie sprawę, że potraktował ją zbyt ostro. - Dowiezienie nas na miejsce pozostawię wam. Tweed musiał uporać się z emocjami - pragnieniem jak najszybszego dotar- cia do celu i niepokojem o bezpieczeństwo Corda Dillona. - A co z noclegiem? - spytała po chwili Paula. - Czy udało ci się załatwić pokój e w St Mawgan? - Tak. Gospoda Pod Sokołem ma tylko cztery pokoje, ale jakoś sobie pora- dzimy. 101 - Jeden dla ciebie - odezwał się Newman - jeden dla Pauli. Ja przenocuję z Cardonem, a Butler i Nield nie będą mieli nic przeciwko spędzeniu razem jed- nej nocy. Gospoda Pod Sokołem jest bardzo miłym miejscem, a na dodatek naj- trudniej na świecie ją odnaleźć. Jadąc nie spotkali żadnych innych podróżnych. Po pewnym czasie Paula ka- zała Newmanowi skręcić na drogę prowadzącą do Newąuay. Zaraz potem ostrze- gła go, że powinni wypatrywać bocznej drogi. Pierwszym, który dostrzegł za- kręt, był Tweed. - Teraz! - wykrzyknął. - Zbliżamy się do miejsca, gdzie należy skrę- cić... Znaleźli siew niezmiernie rzadko uczęszczanej okolicy. Zjeżdżali w dół stro- mej i zarazem wąskiej, wijącej się drogi. Tweed ostrzegł Newmana, by zwolnił, po czym wyjaśnił Pauli: - St Mawgan znaj duj e się blisko Newąuay Airport. Mamy zamówione miej sca na lot do Londynu o 11.05.NaHeathrowbędziemyo 12.15. Podczas jednej zmo- ich wizyt w budce telefonicznej zadzwoniłem na lotnisko i zamówiłem bilety na nasze nazwiska. - Czy to było rozsądne? - powątpiewała Paula. - Celowe. Pozostawiam nieprzyjacielowi ślad, za którym ma podążyć. Chcę mieć go na widoku, móc go zidentyfikować - wreszcie rozprawić się z nim - zakończył ponuro. W St Mawgan była dziewiąta wieczorem, w Waszyngtonie czwarta po połud- niu. Wiceprezydent, Jeb Calloway, przechadzał się z wolna po swoim gabinecie, podczas gdy jego pomocnik czekał, aż zwierzchnik przemówi. - Skontaktowałem się potajemnie z pewnym człowiekiem w Europie, aby dowiedzieć się, co się, do cholery, dzieje - powiedział w końcu Calloway. - Pro- blemem było znalezienie osoby, której można by całkowicie zaufać, ale myślę, że ją mam. Calloway, mężczyzna w wieku czterdziestu lat, o potężnej budowie ciała, mierzył ponad sto osiemdziesiąt centymetrów. Gładko ogolony, z jasnymi wło- sami, ubrany był w nieskazitelny pod każdym względem, niebieski garnitur od Braci Brooks. Miał bardzo wyraziste rysy twarzy, długi nos, szare oczy i stanow- cze usta oraz kształtną szczękę. - To może okazać się niebezpieczne, proszę pana - zasugerował Sam. - Wysłał pan do Europy emisariusza w tajnej misji bez wiedzy prezydenta? - On już był na miejscu. Skontaktował się ze mną. Rozmawiałem również z pewną grubą rybą. Ten ktoś także zgłosił się do mnie. Jest tak samo jak ja zanie- pokojony narastającym kryzysem światowym. A March nic sobie z całej sprawy nie robi. - Czy przypadkiem niej est to ruch rozpaczy? -upierał się przy swoim Sam. - Jeśli Brad March kiedykolwiek by się dowiedział, zamknie przed panem wszel- kie drzwi. 102 Calloway uśmiechnął się krzywiąc twarz. Dzięki swemu uśmiechowi zyskał popularność jako człowiek prawy i porządny. Machnąwszy swoją wielką dłonią kontynuował: - I tak wszystkie drzwi są już przede mną zamknięte. March nie informuje mnie o niczym istotnym. Słyszałem też, że zorganizował sobie prywatną armię, własną straż pretoriańską - niczym Juliusz Cezar. - Plotki! Wygląda to na stek bzdur. March nie postąpiłby w taki sposób - niezgodnie z konstytucją. - Brad zbytnio nie zaprząta sobie głowy przestrzeganiem konstytucji -je- śli tylko jakieś bezprawne posunięcie może powiększyć jego władzę. - Z kim się pan skontaktował w Europie? - zapytał Sam. Sam był niskim mężczyzną w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat. Pracował pod rządami niejednego prezydenta i znakomicie orientował siew arkanach waszyng- tońskiej gry o władzę. Calloway podał nazwisko, które Sam przyjął z powątpie- waniem. - Z tym facetem nie zagrałbym nawet w pokera. Słyszałem, że pewnej nocy musiał uciekać do Europy. W związku z jakimś tajemniczym śledztwem zawie- szonym przez j ego nowego szefa w Memphis. Ten facet oznacza kłopoty. - Niemniej j ednak pozostanę z nim w kontakcie. Należy do rzadkiego typu - jest uczciwym człowiekiem. Gospoda Pod Sokołem w St Mawgan zbudowana była z szarego kamienia. Stała przy drodze u stóp stromego wzgórza. Newman przej echał przed nią powo- li, po czym skręcił na prawo w wąską, boczną alejkę. - Parking jest nieco oddalony od budynku - wyjaśnił Pauli. - Ukryty na ty- łach. Światła reflektorów ukazały mały, wiej ski sklepik, po czym rozświetliły j esz- cze węższą uliczkę z rampami po obu stronach. - Dosyć opuszczone miejsce - odezwała się Paula. Dotarli do ślepego końca, otoczonego drzewami zaułka będącego parkin- giem. Nie dostrzegli żadnych innych samochodów. Gdy wszyscy dojechali na miejsce, Newman zgasił silnik, lecz pozostawił zapalone światła, by wysiadający Tweed i Paula mogli się rozejrzeć. Czując panujące zimno, Paula poprawiła wi- szącą na jej ramieniu torebkę i popatrzyła na drzewa gęsto porastające okalające parking pagórki. - Nie podoba mi się tu - powiedziała. - Aż mi ciarki przechodzą. Na do- datek każdy może majstrować przy naszych samochodach, kiedy będziemy spali. - Masz rację- zgodził się Tweed. Zerknął na Butlera, Nielda i Cardona, którzy się właśnie do nich przyłączyli. - Sądzę, że powinniśmy zorganizować dyżury, żeby przez cały czas ktoś pilnował samochodów. - Ty i Paula możecie spokojnie spać - postanowił Newman. - My czterej będziemy na zmianę siedzieć w mercedesie. 103 - Mam lepszy pomysł - odezwał się Butler. - Dwóch usiądzie tutaj w mer- cedesie. Dwóch zaparkuje sierrę przed gospodą. W ten sposób będziemy kon- trolować zarówno front, jak i tył budynku. - Zgoda - powiedział Tweed. - A teraz chodźmy zobaczyć, co możemy do- stać na kolację... Był już środek nocy, gdy siedzący za kierownicą zaparkowanej przed gospo- dą sierry Butler usłyszał nadjeżdżający ze stromego zbocza samochód. Wypro- stował się, wyjął butelkę piwa przygotowaną na tę okazję, opłukał usta napojem, który wypluł przez otwarte okno. Zgodnie z umowąNewman pełnił wartę w mercedesie, skąd mógł mieć oko na escorta. W bocznym lusterku Butler zauważył, jak zbliżający się samochód przełącza długie światła na światła mijania. Kremowy chewolet zatrzymał się w pobliżu. Butler od razu rozpoznał kierowcę. Był nim wysoki Amerykanin z ciemnymi brwiami niemal stykającymi się nad charakterystycznym dla boksera nosem. Amerykanin, który próbował w ba- rze w Metropolu wszcząć bójkę z Newmanem. Butler widział go przemykając się obok drzwi prowadzących do baru, gdy razem z innymi szedł do windy. Jan- kes natomiast nie znał jego twarzy. - Kolego, długo tu siedzisz? - zapytał Amerykanin. - Parę godzin. A tobie co do tego? Popiłem sobie w gospodzie i nie chcę ryzykować natknięcia się na patrol policji. Masz pan jakiś problem? - Być może moje podejście nie było właściwe. - No więc dogadaliśmy się. Zgubił się pan? - Zna pan tę okolicę? Amerykanin z uwagą przyglądał się Butlerowi. Pochylił się do okna. Butler wykorzystał moment, by zademonstrować świeżość swojego oddechu. Opary piwa uderzyły w nozdrza Amerykanina. Gburowata twarz odsunęła się z niesmakiem. - Zadałem pytanie. - Znam okolicę. I ja też zadałem pytanie, kolego. - Od dawna tu jesteś? - nalegał Amerykanin. - Już powiedziałem. Coś nie tak z pamięcią? - warknął Butler. - Przepraszam. Znowu złe podejście. Mamy dzisiaj cholernie zimną noc. Szukam mercedesa 280E. Niebieskiego. Widział pan w pobliżu podobny samo- chód? - Nie. - Na pewno? - Amerykanin w dalszym ciągu naciskał. - A ten znowu swoje. Zadaje pytanie, na które już odpowiedziałem. Zgubił się pan czy co? - Jak się wydostać z tej dziury? - To bardzo mała i atrakcyjna wioska. Można z niej spłynąć jadąc cały czas prosto. Jasne? 104 Amerykanin spojrzał na niego srogim wzrokiem, wrócił do swojego chewo- leta, zgrzytnął biegami i odjeżdżając ryknął silnikiem nie zważając na fakt, że obudzi kogoś w środku nocy. - Właśnie wymigałeś się od kulki w brzuch - powiedział na głos Butler. Schował do kabury trzymanego pod kurtką walthera. Była trzecia rano. Wkrót- ce zjawi sięNield, by go zmienić, a Cardon zastąpi Newmana. Dostrzegłszy szczu- płą postać w pobliżu okna samochodu chwycił za pistolet. To byłNield. - Czas, żebyś się przespał, Harry. Przyjemnie się drzemało? Lotnisko w Newąuay - położone właściwie o kilka mil od samego Newąu- ay - należało do najbardziej ponurych, jakie Paula kiedykolwiek widziała. Sa- motne pośród bezkresnej równiny na końcu świata składało się niemalże j edynie z porośniętego trawą pola poprzecinanego betonowymi pasami startowymi. Ca- łość otaczała siatka dwuipółmetrowej wysokości, a terminal przypominał parte- rowy magazyn. Znaleźli miejsce, gdzie mogli zostawić samochody, a Tweed za- jął się uzgodnieniem wszystkiego z obsługą parkingu. - Wyjeżdżamy w interesach i może nas przez jakiś czas nie być. Czy może- my zostawić nasze samochody? - Na własne ryzyko, szefie... Newman, po odprawieniu bagażu, zadał pytanie siedzącej w okienku dziew- czynie, podczas gdy Tweed płacił za bilety. - Wczoraj w Padstow krążył nam nad głowami helikopter. Omal nie zatopił naszej łodzi - gładko skłamał. - Czy zdarza się, że ktoś wynajmuje od was heli- koptery? - Od czasu do czasu tak. Wczoraj ? Zdaj e mi się, że dwaj Amerykanie wyna- jęli maszynę na jakiś czas. Wywołało to trochę plotek -jeden z nich miał brytyj- ską licencję pilota, co nie zdarza się często. Niedługo pański odlot... Kiedy ciągnąc za sobą bagaże z mozołem dotarli do czekającego na nich samolotu, Newman wskazując na niewielki samolot wykrzyknął: - Tylko popatrzcie! - Turbośmigłowiec... - odezwał się Tweed wiedząc, że Newman nienawi- dził śmigłowych samolotów. - Poleci, nie martw się. - Tak, ale czy doleci? Wydaje się, że jesteśmy jedynymi pasażerami odlatu- jącymi o 11.05... Samolot linii Brymon Airways znalazł się w powietrzu, nim Paula zdołała wyjrzeć przez okno. Siedziała obok Tweeda wpatrzonego przed siebie ponurym wzrokiem. - Chciałabym wiedzieć, o czym myślisz. Byłeś bardzo cichy od chwili, gdy przy śniadaniu Harry Butler opowiedział nam o ponownym pojawieniu się ame- rykańskich brutali. - Jednocześnie martwię się i odczuwam ulgę - przyznał Tweed. - Niepo- koi mnie fakt, że jeden z nich dotarł do zapomnianego przez wszystkich miejsca, jakim jest St Mawgan. Rozumiesz, co to oznacza? 105 - Nie, ale myślę, że ty mi powiesz. - Aby jeden z nich mógł pojawić się w St Mawgan, muszą mieć całą armię, która przeczesuje Kornwalię, by nas znaleźć. - To zmartwienie. A co z ulgą? - Miałem racj ę zgadując na początku całej serii dotyczących nas makabrycz- nych wydarzeń i morderstw. By działać na podobną skalę, trzeba mieć ogromną organizację. Biorąc pod uwagę całą zaangażowaną siłę, wróg może pochodzić tylko z jednego miejsca. - Nie zamierzasz powiedzieć mi, kogo masz na myśli, nieprawdaż? Chcesz mieć więcej danych. Dokąd teraz jedziemy? Londyn może się okazać śmiertelną pułapką. - Tak by właśnie było - zgodził się Tweed. - I dlatego polecimy dalej do jedynej bezpiecznej przystani. - Przypuszczam, że nie powinnam pytać dokąd? - odezwała się Paula. - Do Szwajcarii. Gdzie mamy potężnego przyjaciela. Rozdział 15 B rad, Norton na prywatnej linii - powiedziała Sara Ma- 1 ranoff. - Okay. Przełącz go. Czas, żeby miał jakieś wyniki. - Norton jest naszym najlepszym człowiekiem. Nie przesadzaj tylko. Cze- ka także na ciebie pani Hamilton. Sara wiedziała, w jakim celu przyszła pani Hamilton. Rozejrzała się po Ga- binecie Owalnym, sprawdziła, czy na stojącej pod ścianą kanapie jest wystarcza- jąco dużo poduszek. Pogroziła mu palcem nakazując spokój w rozmowie z Nor- tonem. Prezydent często nie golił się rano. Jego brodę pokrywał wtedy czarny za- rost. Jednak dzisiaj był dokładnie ogolony, ubrany w schludny, niebieski garni- tur, białą wyprasowaną koszulę i krawat. Pani Hamilton, pomyślała Sara. Dla niej musiał wyglądać j ak naj lepiej. - Zostawię cię samego, byś mógł porozmawiać - powiedziała. Gdy wyszła, March odsunął do tyłu krzesło, położył nogi na biurku skrzyżo- wawszy j e w kostkach i podniósł słuchawkę trzymanego w szufladzie telefonu. - Czy to ty? - warknął. - Mówi Norton. Potrzebuję posiłków... - Są na pokładzie bezpośredniego lotu do Londynu numer 918. W obecnej chwili powinni być gdzieś nad Atlantykiem. To już ostatnia część Oddziału Pierw- szego, jaką miałem w rezerwie. Dowodzi nimi Marvin Mencken. - Ten osioł... - Jest najlepszy... - March przypomniał sobie ostrzeżenie Sary. - To zna- czy najlepszy po tobie. A teraz powiedz mi, czy sąjakieś postępy. Gdzie jest Joel Dyson? Gdzie jest agent specjalny - powiedział sarkastycznym tonem - Barton Ives? Słucham. - W Zurychu... - Wyśledziłeś tych skurwieli? No cóż. Cuda się jednak zdarzają. Czy sąjuż dwa metry pod ziemią? - Niezupełnie. Jeszcze nie... 107 - Nie chrzań, Norton. Co ty tam robisz? Jak się, do cholery, przedstawia cała sytuacja? - Wiemy, że obaj znajdują się w Zurychu. Byli widziani, lecz ponownie znik- nęli. Tymczasowo... - Tymczasowo to za długo. A co z Cordem Dillonem? - Żadnego śladu, ale znajdziemy go. Podobne operacje nie przynoszą efek- tów w ciągu jednej nocy. - Chcę, żebyście pozbyli się wszystkich trzech raz na zawsze. Norton, od tego zależy twoja głowa. Pozostaje zawsze Mencken... March rzucił słuchawkę, wetknął palec za krawat i poluzował go. Kiedy pod- niósł się, by podejść do drzwi, zadzwonił telefon. Natychmiast go odebrał. - Tak? - Mówi Norton. Zostaliśmy rozłączeni. Pokieruję sprawą na swój sposób. Odbiorę Menckena na lotnisku w Londynie i polecę do Zurychu przejąć dowo- dzenie. Jak wielu ludzi jest na pokładzie? Potrzebuję dokładnych danych... panie prezydencie. - Czterdziestu. Razem z tymi, których już masz na miej scu, powinieneś być w stanie sprawdzić w Szwajcarii każdego. - Powiedziałem, że załatwię sprawę po swojemu... Połączenie zostało przerwane. March ze zdumieniem spoglądał na tele- fon. Norton miał wystarczająco dużo odwagi, by rozmawiając z nim rzucić słu- chawkę. Przypomniał sobie, co mówiła Sara. Norton jest najlepszy. Może to i prawda. Przejrzał się w lustrze, podszedł do drzwi i otworzył je rozpromieniony. Oczekująca na zewnątrz elegancka blondynka odpowiedziała uśmiechem, weszła do środka pozwalając zamknąć za sobą drzwi. Biorąc ją pod rękę zaprowadził na kanapę, obrócił i łagodnie posadził. - Masz na sobie zbyt dużo rzeczy, Glen. Zacznę od rozpięcia najwyższego guzika... Lot numer SR 803 linii Swissair z Londynu do Zurychu rozpoczął się zgod- nie z rozkładem o 13.50. Tweed razem ze swoimi towarzyszami znajdował się na pokładzie, w przedziale pierwszej klasy, którą mieli całkowicie dla siebie. Jedna z korzyści podróżowania w lutym. Samolot linii Brymon Airways z Newąuay Airport przybył do Londynu na czas, o 12.15. Tweed odebrał bilety i zapłacił za nie wezwawszy Jima Corcora- na. Później odbył przez telefon trudną rozmowę z nadinspektorem Royem Bu- chananem. - Gdzie pan jest?-rzucił Buchanan. - Miej sce moj ego pobytu nie j est istotne. Zauważyłem, że nie było w prasie najmniejszej wzmianki o masakrze w Tresillian Manor. Dziewięć ciał, a prasa nie jest zainteresowana? Podejrzewam, że zakazano jej zajmowania się tematem. Ja- kiej wymówki użyto tym razem? Sprawa bezpieczeństwa państwowego? 108 - Chodzi o wielką operacj ę antyterrorystyczną, Tweed. To wszystko, co ze mnie pan wydobędzie. Poza tym było dziesięć ciał. Służąca z Tresillian Manor, Celia Yeo, została znaleziona u stóp High Tor. Zawiadomił mnie anonimowy roz- mówca. Przypuszczam, że nic pan o tym nie wie? W głosie Buchanana słychać było sarkazm. Tweed zmusił go, by trzymał się tematu. - Wielka operacj a antyterrorystyczna? Naprawdę pan to połknął? Więc pana też mają... - Moja cierpliwość się kończy. Chcę natychmiast zobaczyć pana w Sco- tland Yardzie. - Jest pan inteligentnym człowiekiem - powiedział cicho Tweed. - Wie pan, że powinien prowadzić śledztwo w sprawie wielokrotnego morderstwa. Na pew- no nie popełnionego przez terrorystów. Niech się pan na mnie nie odgrywa, po- nieważ pana ubezwłasnowolnili. - Powiedziałem, że oczekuję, iż stawi się pan w siedzibie Scotland Yardu tak szybko, jak to tylko możliwe. Nie muszę chyba mówić, że nie wolno panu opuszczać kraju. - Wciąż unika pan głównego tematu. Niech pan zbada dokładnie sprawę wielokrotnego morderstwa w Kornwalii. Niech pan sprawdzi fałszywe bloka- dy dróg jednej z ostatnich nocy. Opis uzyska pan od kogokolwiek, kto został przez nie zatrzymany. Proszę nie zapomnieć spytać o narodowość zatrzymują- cych... - Czy chc e mnie pan pouczać, j ak mam wykonywać swój ą prac ę? - Po prostu sugeruję panu, żeby wziął się pan rzeczywiście do roboty. Mu- szę lecieć. Do widzenia... Siedząc w samolocie obok Pauli zrelacjonował jej swój ą rozmowę z Bucha- nanem, po czym dodał: - Najistotniejsze jest to, czego Buchanan nie powiedział. - A mianowicie? - Nie zaprzeczył, że kazano mu odłożyć całą sprawę do szuflady. Podej- rzewam, że otrzymał rozkaz od komisarza, który wcześniej odebrał telefon z Downing Street. Całą sprawę utajniono. - Ale dlaczego? Coraz bardziej przeraża mnie to, że Howard nie może się skontaktować z Premierem. - Nazywając to, co się dzieje, sprawką wielkiej grupy terrorystycznej, lu- dzie znajdujący się u szczytu władzy zapewniają sobie doskonałą wymówkę dla popełniania czynów, na które nie ma usprawiedliwienia. Wiem, że właśnie sam zaprzeczyłem swoim twierdzeniom, ale spróbuj uchwycić, o co mi chodzi. - Nie mogę tylko zrozumieć, kto może mieć tak zły wpływ na naszego Premiera. - Czytaj gazety - doniesienia międzynarodowe. Właśnie tam odnajdziesz jeden z kluczy do naszej zagadki. A teraz chciałbym przekazać pilotowi wiado- mość, która powinna zostać przesłana przez radio. 109 Podczas gdy Tweed zajęty był pisaniem w małym notesie, Paula spojrzała ponad jego ramieniem na siedzących po przeciwległej stronie Newmana i Car- dona. Newman mrugnął do niej okiem i pokazał ręką, że wszystko w porządku. Tweed skończył pisać, pokazał Pauli, a następnie włożył kartkę do koperty i zawołał stewardesę. - Czy mogłaby pani przekazać to radiotelegrafiście? To bardzo pilne. - Oczywiście, proszę pana... Paula zmarszczyła brwi. Samolot wzleciał ponad gęste chmury przypomina- jące wyglądem Alpy oświetlone cudownym słońcem. W owym momencie znaj- dowali się mniej więcej w połowie drogi z Londynu do Zurychu. - Wydawało mi się, że mówiłeś, iż Szwajcaria ma być bezpieczną przysta- nią? - zapytała Paula. - Nie będzie - powiedział Tweed zachowując kamienną twarz. - Nie dla przeciwnika, gdy tylko go namierzę. Telegram, zaadresowany do starego przyjaciela Tweeda, Arthura Becka - szefa Policji Federalnej, był niezwykle zwięzły: Pilnie proszę o pełną ochronę, sześć osób na pokładzie SR 803. Port Lotniczy ETA Kloten, Zurych, 16.25 waszego czasu. Tweed. Gdy samolot zaczął obniżać lot w pobliżu Kloten, Paula ujrzała przez przeciwle- głe okno zapierający dech w piersiach widok na ogromne pasmo pokrytych śnie- giem gór. Na dłużej zatrzymała na nich wzrok. Przypominałyjej olbrzymią falę przypływu, która zaraz zalej e cały kontynent. Samolot zaczął opadać pod j eszcze większym kątem i wspaniały widok znikł. Paula widziała już tylko gęstniej ącą zasłonę chmur. Nagle chmury rozstąpiły się i j ej oczom ukazały się światła Szwajcarii. Stewar- desa powróciła, po czym odezwała się szeptem do Tweeda. - Otrzymaliśmy wiadomość od kontroli ruchu w Zurychu, aby pan i pańscy towarzysze opuścili samolot jako pierwsi, tuż po wylądowaniu. - Cieszę się, że dodała pani „po wylądowaniu" - zażartował Tweed. Paula wyczuła nagłą zmianę jego nastroju - Tweed z niecierpliwością cze- kał, by zacząć działać. Odetchnęła z ulgą. Przez ostatnie dni żyła w stanie tłu- mionego przerażenia. Z radością wyjrzała ponownie przez okno. Lądowali - dostrzegła iglasty las otaczający Port Lotniczy Kloten. Szwaj- carski pilot gładko posadził maszynę, koła delikatnie dotknęły betonowego pasa startowego. Po wyjściu z samolotu Paula zobaczyła znajomą postać czekającą przy metalowej platformie prowadzącej do wnętrza hali lotniska. Szef Policji Federalnej objął ją i uścisnął. - Witaj w Szwajcarii, Paulo. - Ja też tu jestem - odezwał się Tweed rozbawiony, gdyż zdawał sobie spra- wę z sympatii, jaką Beck darzył Paulę. 110 Arthur Beck był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu o pucołowatych po- liczkach, miał czterdzieści kilka lat. W j ego wyglądzie uwagę najbardziej przykuwa- ły czujne, szare oczy i ciemne brwi. Szeroki nos oraz równo przycięte wąsy zaryso- wywały się ostro na tle czerstwej cery. poruszał się z niesamowitą szybkością. Miał na sobie schludny, szary garnitur, niebieską koszulę w paski i niebieski krawat. Twe- ed natychmiast przedstawił Philipa Cardona - Beck znał pozostałych. Poprowadził ich mówiąc szybko do Tweeda i Pauli doskonałym angielskim. - Ominiemy kontrolę paszportową oraz celną. Na zewnątrz czekają limuzy- ny, by zabrać was, gdziekolwiek zechcecie. - Do hotelu Schweizerhof naprzeciw Hauptbahnhof. To będzie nasze ofi- cjalne miejsce pobytu, ale tak naprawdę nie zatrzymamy się tam. Zamieszkamy w hotelu Gotthard tuż za Schweizerhofem - powiedział Tweed. - Zachowujesz dużą ostrożność, przyjacielu - skomentował Beck. - To musi być poważna sprawa. - Sprawa życia lub śmierci - dla nas wszystkich. Po drodze powiem ci, co się stało. - Nasze torby - wtrąciła Paula. - Zostaną dostarczone taśmociągiem... - Lecieliśmy pierwszą klasą - powiedział szybko Tweed. - Proste - mruknął Beck. Odezwał się do ubranego po cywilnemu pomoc- nika, który przez cały czas szedł obok nich. Kiedy mężczyzna odszedł, wyja- śnił: - Kazałem mu odebrać wasze bagaże. Przyniesie je do samochodów... Prowadzono ich dziwaczną drogą omijającąkontrolę paszportową oraz celną. Szybkim krokiem Beck powiódł ich w kierunku trzech wydłużonych, czarnych mercedesów. W pobliżu czekali umundurowani policjanci na motorach. Beck po- kazał w ich stronę ręką otwierając j ednocześnie drzwi pierwszego samochodu. - Nasza obstawa. Po otrzymaniu twojej wiadomości postanowiłem nie ry- zykować. Mam was zostawić przed Schweizerhofem? - Tak, proszę - powiedział Tweed. - Później pojedynczo przejdziemy pie- chotą do hotelu Gotthard. Zarezerwowałem pokoje w obu hotelach... Z lotniska do centrum Zurychu jechało się dwadzieścia minut samochodem. Beck siedział z tyłu obok Tweeda i Pauli. Kierowca, podobnie jak potężny męż- czyzna zajmujący przedni fotel, miał na sobie cywilne ubranie. Newman, Butler, Nield i Cardon usadowili się w drugiej limuzynie, a trzeci samochód pełen był ubranej po cywilnemu ochrony. W drodze przez miasto kon- wój prowadziło dwóch policjantów na motorach, a dwaj kolejni zamykali go z tyłu. Beck w milczeniu słuchał zwięzłej opowieści Tweeda o wszystkim, co się wydarzyło. Szwajcar często spoglądał wstecz przez okno. W pewnym momencie przerwał Tweedowi. - Przepraszam, mam do nadania wiadomość dla ostatniego samochodu. Od samego lotniska byliśmy śledzeni przez impalę - być może to istotne, to amery- kański samochód... 111 Podniósłszy mikrofon wiszący z boku odezwał się w dialekcie rozumianym jedynie przez Szwajcarów. Odkładając mikrofon zerknął przez tylne okno i wy- jaśnił: - Nakazałem przejęcie. Trzeci samochód właśnie zatrzymał impalę. Aby go opóźnić, wymyśląjakąś zasadę ruchu drogowego, którą złamał kierowca. A na- sze samochody są kuloodporne. Twój a opowieść j est bardzo dziwna, ale oczywi- ście wierzę ci. Może cię zainteresować wiadomość, że ostatnio zbyt wielu Ame- rykanów przyjeżdża do Szwajcarii - szczególnie do Zurychu. - Zbyt wielu? - Paula pochyliła się w przód. - Skąd o tym wiesz? Beck uśmiechnął się cynicznie. - Ach, przecież wiemy, co dziej e się w naszym kraju. W lutym można spo- dziewać się niewielu biznesmenów czy nawet najdziwniej szych, bogatych tury- stów ze Stanów Zjednoczonych. Ale ci mężczyźni - nie podoba nam się ich wy- gląd - mają wszyscy paszporty dyplomatyczne. Telefonowałem już z mojej kwatery głównej w Bernie do ich ambasady i skarżyłem się, że przekroczyli li- mit pracowników dyplomatycznych. Ambasador, mój stary przyjaciel - jeden z niewielu, których prezydent March nie zastąpił swoimi poplecznikami - był zakłopotany. Sądzę, że to istotne. Powiedział mi, że ci ludzie mają być wkrótce przeniesieni do innych ambasad w Europie. Obaj wiedzieliśmy, że nie mówił praw- dy. - Więc Zurych może okazać się niebezpieczny? - spytała Paula. - Tak, może - ponownie się uśmiechnął. - Ale nie tak niebezpieczny jak Wielka Brytania, sądząc z opowieści Tweeda. Co zamierzasz robić, Tweed? A mo- że to ściśle tajne? - W żadnym wypadku. Chcę zlokalizować trzech mężczyzn. Joela Dyso- na - sądzę, że wszystko mogło się od niego zacząć. Następnie agenta specjalne- go Bartona Ivesa oraz Corda Dillona. Jeden z nich musi mi powiedzieć, co się, do licha, dzieje. - To dla mnie - Beck przerwał, by pomyśleć - naprawdę niesamowite, że jednym z trzech uciekających jest Barton Ives z FBI. Dlaczego ktoś miałby chcieć jego śmierci? - Też się zastanawiam - przyznał Tweed. - Szkoda, że nie wiesz, jak wygląda Norton - skomentował Beck. - Wydaje mi się, że nikt nie wie. I to mnie niepokoi... Tweed niosąc swoją torbę wprowadził ich do Schweizerhofu, gdzie zatrzy- mywał się podczas poprzednich wizyt. Znajomy recepcjonista przywitał go cie- pło. Kiedy po zameldowaniu sięjechali windą, Tweed kazał Pauli przyjść do swo- jego pokoju zaraz, gdy tylko zostawi u siebie torbę. - Mam pokój numer 217 - przypomniał jej, kiedy opuszczał windę. W trzy minuty po jego przybyciu do dużego narożnego pokoju z oknem wy- chodzącym na Dworzec Główny, Paula zapukała do drzwi. Z pozostałych okien 112 rozciągał się widok na słynną Bahnhofstrasse - ulicę pełną wielkich banków i naj - bardziej luksusowych sklepów na świecie. Tweed wyszedł z przestronnego salo- nu sypialni do dużego korytarza, by wpuścić Paulę. - Obawiam się, że będziesz miała sporo pracy - powiedział. - Słucham. - Każde z nas musi zostawić w swoim pokoju przekonujące dowody, że wła- śnie tu się zatrzymaliśmy. Szczoteczki do zębów, pasty, przybory do golenia i tym podobne... - Obecnie używane byłyby najbardziej przekonujące... - Zgoda. Plus mniej więcej połowa naszych ubrań w szafach. Dlatego chcę, żebyś... - Wyszła i kupiła sześć szczoteczek do zębów, sześć tub pasty, pięć golarek elektrycznych, więcej kosmetyków dla siebie - wtrąciła. - Na co więcej kosmetyków? - Ponieważ w pokoju zajmowanym przez kobietę każdy by ich szukał. Po- winnam też kupić parę toreb. Zakładam, że będziemy ich potrzebowali, by wy- mknąć się stąd do Gottharda z ubraniami, które postanowimy zabrać. Przewiduję jeszcze jeden problem. - A mianowicie? - spytał Tweed. - Zjawiając się w naszym hotelu bez walizek wyglądalibyśmy podejrzanie. Wiem - dwóch mężczyzn z nowymi walizkami, które kupimy, zaczeka w ubika- cji w Shopville. - Paula spojrzała przez okno na ruchome schody prowadzące w dół do podziemnego centrum handlowego. - Dwaj następni, powiedzmy Bob i Philip, mogą wziąć torby z ubraniami do ubikacji, które w kabinach przełożą do walizek. - Nie wiem, po co zaprzątam sobie głowę robiąc podobne plany - powie- dział Tweed podnosząc w górę ręce i udając zdenerwowanie. - Niepotrzebnie, skoro mam cię przy sobie. - Zakupy mogą nieco potrwać - ostrzegła. - Wyglądałoby śmiesznie, gdy- bym kupiła po sześć sztuk wszystkiego w jednym sklepie. - Nie puszczę cię samej - stwierdził twardo Tweed. - Butler pójdzie z tobą jako ochrona. - Doskonale. Pomoże mi nieść zakupy. A co z walizkami? - Zadzwonię do Newmana i Cardona. Mogą kupić walizki i oddzwonić. Do tego czasu powinniście z Harrym skończyć zakupy. Ustalę dla siebie i Nielda dokładną porę spotkania z wami, odbierzemy torby, a także załatwimy zamianę w Shopville. Czy masz wystarczająco dużo szwajcarskiej waluty? - Na lotnisku w Londynie dałeś mi sumę, jaka wystarczyłaby na zakupienie stroju, którego nie powstydziłaby się nawet Elizabeth Taylor. Tak właściwie to chciałabym mieć kostium od Chanel - dodała opuszczając pokój. Tweed wezwał Newmana i Cardona, by przekazać im instrukcj e. Po ich wyj - ściu zadzwonił telefon. Zdziwiony Tweed ostrożnie podniósł słuchawkę. - Tak. Kto mówi? Władza - 8 \\ 3 - Beck - odezwał się znajomy głos. - Mam złe wieści. Pamiętasz impalę, którą moi ludzie zatrzymali po drodze z lotniska? Gdy podeszli, kierowca koń- czył właśnie rozmowę przez telefon komórkowy. Niewątpliwie ostrzegł swój e- go szefa, że przyjechała konkurencja. - Beck uważnie dobierał słów wiedząc, że rozmowa przechodzi przez hotelową centralkę. - Możecie mieć towarzy- stwo wcześniej, niż się spodziewaliście. Pozostań w kontakcie. Będę w Zury- chu. - Dziękuję. Tweed odłożył słuchawkę pełen złych przeczuć. Rozdział 16 Przeprowadzka do hotelu Gotthard, położonego bardzo bli- sko od Schweizerhofu, została ukończona przed ósmą wie- czorem. Kiedy Tweed znalazł się w swoim pokoju, otworzył walizkę i zszedł do baru. Zamówił kieliszek szampana, zapłacił i zaczął przechadzać się po hotelu. Z kieliszkiem w dłoni wyglądał, jakby kogoś szukał. Wylawszy część szam- pana do jednej z doniczek sprawdzał siedzących w hallu. Nikogo podejrzanego, nikogo z amerykańskim akcentem. Spacerując powoli przeszedł obok czytającego gazetę mężczyzny. Szczupły, schludnie ubrany osobnik podniósł wzrok, złożył gazetę i poszedł za Tweedem w ciche miejsce w pobliżu restauracji od strony Bahnhofstrasse. - Przepraszam, czy ma pan ogień? Tweed, spięty, powoli się odwrócił. Szczupły mężczyzna był gładko ogolo- ny, a ciemne włosy zaczesał do tyłu. Miał około trzydziestu lat, w ręku trzymał papierosa. Tweed wyjmując zapalniczkę, którą nosił, by przypalać innym ludziom papierosy, ani na chwilę nie spuszczał go z oka. Mężczyzna pochylił się i osłonił ręką płomień, mimo że nie było najmniej- szego ruchu powietrza. Przypalając papierosa nie spieszył się zbytnio, a w jego przymkniętej dłoni Tweed dostrzegł otwarty identyfikator z widocznym napisem i zdjęciem. Policja Federalna. P. Schmidt. U dołu znajdowała się malutka wizytówka wetknięta za okładkę. Z pozdrowieniami od Arthura Becka. - Dziękuj ę panu - powiedział szczupły mężczyzna. - Bardzo tu spokojnie. Pewnie dlatego, że jest luty... Tweed wracał windą na górę z mieszanymi uczuciami. Postawienie człowie- ka w hotelu było bardzo ładnym gestem ze strony Becka. Niemniej j ednak wska- zywało jednocześnie na fakt, że Beck obawiał się o ich bezpieczeństwo. Wetknął klucz do zamka, otworzył drzwi i sięgnął rękaw kierunku wyłączni- ka, by przed wejściem zapalić światło. Na dywanie leżała biała, podłużna koperta wsunięta przez kogoś pod drzwiami. 115 Tweed zamknął drzwi i przekręcił klucz. Używając scyzoryka ostrożnie otwo- rzyłkopertę. Wewnątrz znajdowała się pojedyncza kartka papieru. Bez żadnego adresu, wiadomość była krótka, napisana odręcznie. Zadzwoń z bezpiecznego telefonu pod ten numer... Między 8 a 8.15 dziś wieczorem. Dillon Zdziwił się. Albo Dillon zatrzymał siew Gotthardzie, tak jak mu Tweed su- gerował, albo obserwował ich przybycie. Spojrzał na zegarek. 8.08 wieczorem. Miał siedem minut na dojście do jakiegoś automatu. Podniósłszy słuchawkę wykręcił numer pokoju Butlera. - Mówi Tweed. Harry, musimy wyjść. Bardzo szybko... - Już idę... Tweed zdążył włożyć płaszcz, gdy pojawił się Butler ubrany w watowaną kurt- kę. Odpiął ją z przodu, wyciągnął z kabury walthera, mrugnął okiem i ponownie schował broń. - Skąd, do licha, to wziąłeś? Pozbyliśmy się wszelkiej broni po drodze na lotnisko w Newąuay - zapytał Tweed, gdy wyszli na ulicę. - Dzięki uprzejmości komendanta policji, Becka. Nie widziałeś, jak dał Pauli płócienną torbę podróżną po twoim wyjściu z samochodu przed Schweizerho- fem? - Nie, do cholery, nie widziałem. - Zawierała walthery dla Pete'a i dla mnie, automatycznego browninga kaliber 0.32 cala dla Pauli, Smith & Wessona dla Newmana oraz amunicję dla wszystkich. Paula odgadła, co znajduje siew środku, i podała torbę Newmano- wi, zanim ruszyła za tobą. Dostaliśmy również specjalne pozwolenia podpisa- ne przez Becka. Jak na Butlera była to cała przemowa. Zanim skończył, dotarli do same- go dołu ruchomych schodów wiodących do Shopville. Tweed odpowiedział jedynie chrząknięciem. Lubił, gdy informowano go na bieżąco, ale dotąd rze- czywiście brakowało czasu w związku z pośpieszną przeprowadzką do Got- tharda. O tak późnej porze w podziemnym kompleksie było cicho i raczej pusta- wo. Tweed z premedytacją unikał zaglądania do zajętych kabin telefonicznych. Gdyby w jednej z nich znajdował się Dillon, nie chciał ryzykować, że zwróci na niego uwagę. - Tylko chwileczkę - powiedział Butlerowi wchodząc do pustej kabiny. Wykręcił numer w Zurychu i odwrócił się bokiem. Butler udawał zaintere- sowanie wystawą położonego naprzeciwko sklepu warzywnego. - Kto mówi? - głos Dillona odezwał się szorstko. - Tweed. Otrzymałem twoją wiadomość... - Tylko słuchaj. Agent specjalny Barton Ives jest w mieście. Spróbuje się z tobą skontaktować, jeśli będzie bezpiecznie... - Dlaczego opuścił Stany. Potrzebuję informacji... 116 - Prowadził śledztwo w sprawie serii wielokrotnych morderstw w Tennes- see, Missisipi, Luizjanie, Alabamie, Georgii i Florydzie. Za każdym razem ko- biety. Zgwałcone, zamordowane... - Więc dlaczego miałby uciekać do Europy? - Spytaj go sam. Muszę lecieć. Zurych jest pełen bandziorów Nortona. Sły- szałem, że Norton ma tu wkrótce przyjechać, może już przyjechał. Potem w Zu- rychu nastąpi trzęsienie ziemi. - Cord, w jaki sposób tamte wielokrotne morderstwa łączą się z obecnymi wydarzeniami... - Nie przez telefon. Spytaj Bartona. Pozostań w ukryciu. Ja zrobię tak samo... - Skoro nie wiemy, jak wygląda Norton, nie wiemy też, czy przypadkiem nie cieszymy się jego towarzystwem... - Nikt nie cieszy się jego towarzystwem. Ci, którzy go poznają, kończą martwi. Muszę już iść... Kolejny raz połączenie zostało przerwane, zanim Tweed zdążył zadać naj- ważniejsze pytanie. Przez całą powrotną drogę do Gottharda Tweed martwił się nagłym końcem rozmowy. Dillon był odważnym człowiekiem i Tweed ni- gdy wcześniej nie słyszał, żeby się kogoś bał. Ten Norton musi być naprawdę kimś. Norton czekał na londyńskim lotnisku na lot numer 912 linii United Airli- nes z Waszyngtonu. Stał pośród niewielkiej grupy oczekujących, by powitać podróżnych. W pobliżu znajdował się bagażowy trzymający w ręku wielką, cięż- ką kopertę, którą otrzymał od Nortona razem z dwudziesto funtowym napiw- kiem. Marvin Mencken pojawił się pierwszy, za nim podążało czterech jego ludzi. Wysoki, dobrze zbudowany Mencken miał trupią twarz. Ubrany w granatowy trencz, z torbą w ręku, zatrzymał się uważnie badając halę przylotów wąskimi jak u lisa oczyma. - To on - Norton powiedział bagażowemu. - Ten w granatowym trenczu. Otrzymawszy wcześniej dokładne instrukcje bagażowy pośpieszył w stronę Menckena. Lawirując między ludźmi podszedł do niego, zatrzymał się i wręczył mu kopertę. - Proszono mnie, abym to panu przekazał. - Kto prosił? - rzucił Mencken rozglądając się po hali i jednocześnie bio- rąc do ręki kopertę. - Wskaż mi go. - Nie było tego w moich instrukcjach, proszę pana... - Słuchaj, głupku... - Mencken upuścił torbę i chwycił bagażowego za koł- nierz. - Pokażesz mi go, a potem dostaniesz pięćdziesiąt dolarów. Udawaj głu- chego, a skręcę ci kark. Śmiertelnie przerażony bagażowy przełknął ślinę. Jego oburzenie przerosło jednak strach. To było jego lotnisko. Podnosząc ręce do góry zatopił paznokcie w dłoni napastnika. Mencken puścił go i właśnie zamierzał z dużą siłą nadepnąć mu na stopę, kiedy jego ofiara przemówiła: 117 - Jeśli nadal będzie pan tak postępował, zawołam ochronę. Tam dalej stoi szef. - Spływaj - warknął Mencken. Nie mógł pozwolić sobie na żadne kłopoty - szczególnie jeżeli obserwował go Norton. Rozerwał kopertę. Wewnątrz znajdowało się czterdzieści biletów w jedną stronę na lot linii Swissair do Zurychu, plik banknotów szwajcarskich o wysokich nominałach oraz napisana na maszynie instrukcja: Wejdź razem ze swoimi przyjaciółmi na pokład. W Zurychu otrzymacie nowe rozkazy. Polecenie kończyło się kształtnym „N" napisanym atramentem. Norton. Mencken zgrzytnął zębami. Sara Maranoff powiedziała mu we właściwy sobie sposób, że Norton miał być jego bezpośrednim zwierzchnikiem. Ów fakt nie bardzo mu odpowiadał. Szczególnie że nie miał pojęcia, jak wygląda Norton. Zawsze tylko nieprzyjemny głos w słuchawce telefonu. Mencken podzielił swój ą czterdziestoosobową grupę na mniej sze, z których każda miała osobnego dowódcę. Rozpoczął rozprowadzanie biletów każdemu z nich przekazując jednocześnie instrukcje, jak mają się zachować po przybyciu do Zurychu. - Macie się trzymać w pobliżu taśmociągu bagażowego na lotnisku Kloten. Być może przekażę wam wtedy dalsze rozkazy lub zaczekam, dopóki nie opuści- my hali. Zależnie od mojego nastroju. No, popatrzcie, która godzina, ruszać tył- ki... - Umówiłem się na spotkanie z Walterem Ambergiem w Zuri cher Kredit Bank na Talstrasse - ogłosił Tweed. Jedli wszyscy razem śniadanie siedząc za długim stołem w restauracji La Soupe. Był to wysokiej klasy lokal położony na pierwszym piętrze hotelu Schwe- izerhof. Spędziwszy noc w Gotthardzie parami przeszli do Schweizerhofu, by zachować pozory, że tam mieszkają. Zgodnie z propozycją Tweeda, o dziewiątej poprzedniego wieczora, New- man i Butler wziąwszy ze sobą klucze do wszystkich sześciu pokoi, złożyli krót- ką wizytę w Schweizerhofie. Każdy z nich zajął się trzema pokojami, pościągali z łóżek nakrycia i zdejmując buty kładli się do nich, by pognieść pościel. W ten sposób utwierdzili obsługę hotelową w przekonaniu, że spędzili tam noc. - Walter jest bliźniakiem biednego Juliusa - przypomniała szeptem Paula. - Identycznym. Nie sposób ich odróżnić - potwierdził Tweed. - Szwajca- rzy mają specyficzne poczucie humoru. Julius i Walter zwykli ubierać się jedna- kowo - zdarzało się więc często, że mylili ich pracownicy. - Czy wie, że Julius został zamordowany? - zapytała nadal szeptem. - Niestety nie. Nikt - nawet Buchanan - nie pomyślał, żeby zapytać, kogo należałoby zawiadomić. Sądzę, że nadinspektor był zbytnio przejęty skaląpope- 118 łnionej zbrodni. Sam muszę przekazać mu przykrą nowinę. Chciałabyś pójść ze mną? - Tak, bardzo - odrzekła Paula. - Czy Julius miał żonę? - Miał, ale nie znam jej adresu. Myślałem nawet, żeby go zdobyć - ale to nie jest rodzaj wiadomości, jaką chce się przekazać przez telefon. - Jest Szwajcarką? - zapytała z zaciekawieniem Paula. - Nie, Angielką. O wiele młodszą od męża. Wydaj e mi się, że ma na imię Eve. Waltera czeka nieprzyjemne zadanie. On jest prezesem - Julius był dyrektorem, właściwie sam zajmował się kierowaniem bankiem i jego licznymi filiami. - Czy Walter da sobie radę? - spytał Newman. - Czy potrafi zarządzać ban- kiem? - Nie mam pojęcia - Tweed skończył jajka na bekonie i odsunął od siebie talerz. - Wiesz, Paula, pośród wszystkich rzeczy, j akie się wydarzyły, j edna mnie wciąż zastanawia. - A mianowicie? - Dlaczego po zastrzeleniu Amberga w Tresillian Manor zamachowiec spry- skał jego twarz kwasem? Nie dla zemsty - nie mamy do czynienia z tego rodzaju wrogiem. Więc po co kwas? Rozdział 17 Norton leciał do Zurychu samolotem razem zMencke- nem i ludźmi. Jednak, podczas gdy czterdziestu mężczyzn stanowiących posiłki dla działającej w Szwajcarii grupy operacyjnej zajmowało miejsca w klasie turystycznej, Norton siedział w przedziale pierwszej klasy. Miał na sobie angielski garnitur oraz posługiwał się angielskim akcentem, bez najmniejszego śladu rodowitego amerykańskiego. Wchodząc na pokład, na lotnisku w Londynie, wybrał fotel w pobliżu przejścia obok elegancko ubranej Szwajcarki. Zachował szczególną ostrożność, by nic w jego zachowaniu nie su- gerowało, że próbuje ją poderwać. - Czy nie ma pani nic przeciwko temu, żebym tu usiadł? - grzecznie zapy- tał. - Jest tu więcej miejsca na nogi, a ja muszę przejrzeć pewne dokumenty, zanim dolecimy. - Miejsce jest wolne - odpowiedziała przyjrzawszy mu się przez krótką chwilę. Kiedy samolot wystartował, Norton wyjął teczkę z dokumentami zawierają- cymi statystyki dotyczące sprzętu komputerowego. Nic z nich nie rozumiał, ale gdyby Mencken zajrzał do pierwszej klasy, Norton i siedząca obok kobieta wyglą- daliby na podróżującąrazem parę. Trzymając w ręku swój neseser, szybko opuścił samolot po wylądowaniu na Klo- ten. Zanim Marvin Mencken przybył w pobliże taśmociągu, czekał już na niego umun- durowany bagażowy. Wręczył mu wielką kopertę. - Poproszono mnie, żebym to panu przekazał. Pański bagaż wkrótce nadjedzie. Pamiętaj ąc swój e doświadczenie z lotniska w Londynie Mencken nie próbował wypytywać odchodzącego bagażowego. Spojrzał dookoła na innych pasażerów - naj- mniej szej szansy na zidentyfikowanie Nortona, zakładając nawet, że stoi w pobliżu taśmociągu. Mencken otworzył kopertę. Wewnątrz ponownie znaj do wała się pozba- wiona adresu kartka z instrukcjami. Umieść swoich ludzi w następujących czterech hotelach - w pierwszym z nich powinny zamieszkać dwie grupy. Macie zarezerwowane pokoje przez biu- 120 ro turystyczne Golden Boy Zadzwonią do ciebie do hotelu, by powiedzieć ci, gdzie masz odebrać wyposażenie specjalne Hotele Baur-en-Ville, Eden au Lac, Dolder Grand, Baur au Lac Na kartce, jak poprzednio, widniała kształtna litera „N" Mencken zaklął pod nosem na widok utrzymanej w rozkazującym tonie instrukcji Przeszedł między pasażerami podając każdemu z dowódców grup nazwę hotelu Gdy skończył, na taśmociągu pojawiły się pierwsze bagaże „Wyposażenie specjalne" - Mencken wiedział, ze chodziło o broń i mate- riały wybuchowe Newman postanowił towarzyszyć Tweedowi i Pauh w ich spotkaniu z Walterem Ambergiem w głównym oddziale banku na Talstrasse biegnącej równolegle do Bahn- hofstrasse Paula była zdenerwowana i podekscytowana Ciągle prześladowałją wi- zerunek Juliusa Amberga przed zamachem oraz wygląd j ego twarzy zniszczonej przez kwas A teraz miała poznać j ego identycznego brata bliźniaka Pomimo ze Paula przygotowała się do tego spotkania, przeżyła szok, gdy se- kretarka wprowadziła ich do gabinetu, gdzie czekał na nich mężczyzna z wycią- gniętymi w powitalnym geście rękoma - Witaj w Zurychu, Tweed Miło cię widzieć Niski, tęgawy, po pięćdziesiątce, miał czarne włosy, podobnie jak jego brat, zaczesane z wysokiego czoła do tyłu, bez przedziałka Spod krzaczastych brwi spoglądały sprytne, niebieskie oczy, jego okrągłego kształtu twarz była gładko ogolona Paula westchnęła w duchu Patrzyła na lustrzane odbicie bankiera, któ- rego poznała w Tresillian Manor Nosił nawet taki sam ciemny garnitur z chustką w butonierce Tweed przedstawił Paulę, która zorientowała się, ze Newman znał bankiera juz wcześniej Amberg poprowadził ich w kierunku wygodnych krzeseł stoją- cych wokół polerowanego stołu salonowego - niewątpliwie antyku - Z pewnością napijecie się kawy - zaproponował i wydał przez mterkom polecenie - Rozumiem, ze spotkaliście Juliusa w Kornwaln - kontynuował zwracając się do Tweeda i jednocześnie siadając obok Pauh, a naprzeciwko męż- czyzn - Nie miałem od mego żadnych wiadomości - mc dziwnego, Julius rzad- ko mi o swoich sprawach Wierzę, ze wszystko poszło dobrze Tweed wziął głęboki oddech Pragnął odsunąć od siebie ten moment - Obawiam się, ze mam złe wiadomości o Juliusie - Jest chory1? - Amberg wydawał się zdziwiony - On prawie nigdy me cho- ruj e Zawsze mówi, ze me ma na to czasu - Wiadomość jest dużo gorsza - ostrzegł Tweed - Nie chcesz chyba powiedzieć, ze niezyje^ - Niestety tak Tweed zwięźle opowiedział o wydarzeniach, które miały w Kornwaln Am- berg słuchał z niewzruszonym wyrazem twarzy, lecz Paula zauważyła, ze j ego usta 121 zaciskały się w miarę trwania opowieści. Szwajcar słuchał trzymając splecione dłonie, koniuszki jego palców stykały sięzesobą- maniera, j aką zauważyła pod- czas obiadu w Tresillian Manor. - To ponura tragedia - zakończył Tweed - a my nie mamy poj ęcia, kto dokonał zabój stwa i z jakiego powodu. Miałem nadziej ę, że może będziesz coś wiedział. - Julius, jak wiecie, sam zajmował się swoimi sprawami, j est mi ciężko w ja- kikolwiek sposób pomóc. Nie wiem - nie wiedziałem nawet, po co chciał się z to- bą spotkać w Kornwalii. - Czy słyszałeś kiedykolwiek nazwisko Joel Dyson? - zapytał Tweed. - Tak. Nie spodobał mi się; przepraszam, czy to twój przyjaciel? - Z całą pewnością nie. Proszę, kontynuuj. - Ten Dyson przyj echał niedawno z jakąś walizką, chciał się widzieć z Juliu- sem. Zachowywał się dosyć agresywnie i byłem nieco zdziwiony, gdy mój brat zgodził się go przyjąć - Amberg spojrzał na Newmana. - Rozumiem, że wyświad- czyłeś kiedyś Juliusowi ogromną przysługę, w której brał udział ów osobnik. - Drobnostka - powiedział Newman. - Podczas drugiej wizyty Dyson był przerażony - ciągnął dalej bankier. - Po spotkaniu z moim bratem poprosił, żeby wypuszczono go tylnym wyjściem. Później Julius powiedział mi, że Dyson przekazał mu na przechowanie w sejfie film oraz kasetę magnetofonową. Od tamtego dnia nie widziałem Dysona. - Gdzie zostały schowane film i kaseta? - zapytał od niechcenia Tweed. - Oczywiście w skarbcu. Potem Julius kazał je przenieść do sejfu w od- dziale naszego banku w Bazylei. Nie mam poj ęcia dlaczego. - Nagle uderzył się rękaw czoło. - O mój Boże, zapomniałem o Eve. Ponieważ ja przed chwilą po raz pierwszy usłyszałem tragiczną nowinę, ona również może nic nie wiedzieć. Eve do niedawna była j ego żoną. Jest Angielką. - Do niedawna? - zapytał Tweed. - Tak. Przed odlotem do Londynu Julius ostatecznie zerwał z Eve. Już od pewnego czasu nie układało się między nimi. Żony obcej narodowości... - od- wrócił głowę w kierunku Pauli. - Przepraszam za wyrażenie. Żony obcej naro- dowości - ciągnął dalej - zwykle nie potrafią zrozumieć Szwajcarów. Julius za- nim odleciał do Londynu, powiedział mi, że zgodzili się na separację, i nie chciał jej więcej widzieć. Ale ktoś powinien ją poinformować... Amberg odszedł na bok, wyglądał na zamyślonego. Zapewne przeżywa szok związany z otrzymaną wiadomością, pomyślała Paula. Pierwszy przerwał ciszę Tweed. - Gdybyś zechciał dać mi jej adres, odwiedziłbym ją. Byłem w Tresillian Manor tuż po rozegraniu się całej tragedii. - Przypuszczam, że jako szwagier powinienem, ale... - Daj mi jej adres, jeśli wciąż jest w Szwajcarii - nalegał Tweed. - Jest w Zurychu - Amberg wyciągnął z pudełeczka białą wizytówkę, zapi- sał adres i numer telefonu, po czym wręczył ją Tweedowi. - Mieszka w willi Juliusa w okolicach Dolder. Po powrocie miał się przeprowadzić do innego mieszkania. Jestem ci ogromnie wdzięczny. 122 - Jeszcze j edno - Tweed dokończył pić wyśmienitą kawę i wstał. - Czy Ju- lius obejrzał film i przesłuchał kasetę Joela Dysona, zanim przesłał je do Bazy- lei? - Nie mam pojęcia. Dlaczego Dyson był tak przerażony, kiedy je do nas przyniósł? - zapytał Amberg. - O, to całkiem proste. Szukają go płatni mordercy - żeby go zabić. Jak dotąd zamordowano przynajmniej dziesięć osób powiązanych ze sprawą. Być może powinieneś załatwić sobie ochronę. - Jesteśmy w Szwajcarii - powiedział z oburzeniem bankier. - Coś sienie zgadza w kolejności wydarzeń - powiedział Tweed, gdy wyszli z budynku i ruszyli w kierunku Bahnhofstrasse. Nie wiadomo skąd pojawili się Butler i Nield. Newman szedł najbliżej wy- staw sklepowych, Paula w środku, a Tweed po zewnętrznej. Butler powoli zbli- żył się do Tweeda i patrząc prosto przed siebie odezwał się cicho: - Śledzono was. Facet w kombinezonie narciarskim. Czapka z daszkiem i podniesione na czoło gogle... Nie zatrzymując się Butler wyprzedził ich, a Newman pozostał lekko w tyle. Paula na chwilę zatrzymała się udając, że chce popatrzeć na wystawę. Dzięki silnie świecącemu słońcu, w szybie wystawowej dostrzegła idącego przed Nie- ldem, ubranego w strój dojazdy na nartach mężczyznę. Kiedy dotarli do Bahn- hofstrasse, wznowiła przerwaną rozmowę. - Co się nie zgadza w opisanej przez Waltera kolejności wydarzeń? - Dyson przynosi film i kasetę. Któż oparłby się pokusie sprawdzenia, co na nich jest? Wszystko zbiega się w czasie z decyzją Juliusa, by opuścić żonę. Niemal jednocześnie dzwoni do mnie z prośbą o spotkanie i wyjeżdża do Tre- sillian Manor. Na dodatek przenosi film wraz z kasetą do skarbca w Bazylei. Dyson poprosił, by wypuszczono go tylnym wyjściem. Jedynym powodem mo- gło być podejrzenie, że był śledzony, o czym prawdopodobnie powiedział Am- bergowi. A nawet jeżeli nie, bankier i tak domyśliłby się powodu. - Jak myślisz, dlaczego Julius tak nagle opuścił żonę? - Mogę sięjedynie domyślać. Wiem jednak, że miał w Genewie kochankę. Normalna rzecz w przypadku „niektórych" szwajcarskich bankierów. Mieszkać w j ednym mieście, mieć kochankę w innym i odwiedzać ją w weekendy pod po- zorem wymyślonych podróży służbowych. Być może Eve to odkryła - i będąc Angielką nie potrafiła zrozumieć starego zwyczaju szwajcarskich bankierów. Właśnie dlatego chciałbym się z nią zoba- czyć. Jestem głodny. Pójdźmy do Spriingli, zanim weźmiemy się do dalszej pra- cy... Słynna kawiarnia Spriingli znajdowała się na pierwszym piętrze, od strony Bahnhofstrasse. Paulę przeszły dreszcze, gdy przypomniała sobie dostarczoną 123 przez „listonosza" paczkę, zanim zamordował osiem osób w Tresillian Manor - bombonierka ze Spriingli. - Przepraszam na chwilę - powiedział Newman. W czasie gdy zamawiali kawę, Newman wyjrzał przez okno na przypomina- jącą bulwar ulicę. Przyłączył się do nich, gdy podeszli do lady, by wybrać ciast- ka, lecz nie odezwał się, dopóki z powrotem nie usiedli. - Wciąż mamy towarzystwo. Narciarz z goglami stoi oparty o drzewo po drugiej stronie, skąd może obserwować wejście. Ani śladu Pete'a Nielda i Bu- tlera. - I bardzo dobrze, ale są tam z całą pewnością - powiedziała Paula wbijając widelczyk w ciastko z kremem. - Jest wspaniałe - spojrzała na zastawioną drew- nianymi stolikami salę oraz ladę, gdzie wybierali swoje ciastka. - Myślę, że wła- śnie tutaj spotykają się grandes dames Zurychu, by podzielić się najświeższymi plotkami. Założę się, że znają ich wiele mając bankierów za mężów. - Dlaczego miałyby być żonami bankierów? - zdziwił się Newman. - Sąobwieszone perłami, mająpo dwie lub trzy złote bransolety na rękach. Ociekaj ą bogactwem. - Co następnego mamy w programie - zapytał Newman - i dlaczego za- meldowaliśmy się w Gotthardzie pod własnymi nazwiskami? - Żeby wykurzyć wroga - powiedział zdecydowanie Tweed. - Teraz pójdzie- my do kwatery głównej policji, mam nadzieję zastać tam Becka. Potem wyru- szymy taksówką do owej willi w okolicach Dolder. Być może uda nam się po- rozmawiać z Eve Amberg. Może się to okazać interesujące... Sara Maranoff weszła do Gabinetu Owalnego, zamknęła za sobą drzwi i prze- kręciła tkwiący w zamku klucz. Przesunęła palcem po ustach próbując j ednocze- śnie odgadnąć nastrój szefa. Bradford March siedział rozparty na swoim krześle z twarzą zwróconą w stronę okna oraz zaciśniętymi mocno wargami. Szczęka prezydenta pokryta była czarnym zarostem. Sarze niezbyt spodobał się wyraz jego twarzy. Kiedy odwrócił się, więła głęboki oddech. - Złe wieści, Brad. Właśnie odebrałam telefon z Zurychu. - Znowu złe wiadomości. Mów. Nortonowi nie udało sienie załatwić? - Norton czeka na linii, tamten rozmówca, natomiast, chciał zachować ano- nimowość. Powiedział, że ma parę rzeczy, których ujawnienia być może wolał- byś uniknąć - ujął sprawę nieco inaczej, ale o to mu chodziło. Chce za milczenie dwadzieścia milionów dolarów. Może jest zwykłym oszustem... Z uwagą oczekiwała na reakcję Marcha. Prezydent pochylił się do przodu, zacisnął swoją owłosioną dłoń i położył ją na stole. Wyglądał, jakby miał za moment wybuchnąć, i dlatego Sara wolała się nie odzywać. - Wyśledziłaś numer, spod którego dzwonił? - warknął March. - Próbowałam. Rozmowa trwała zbyt krótko. Zdołano ustalić jedynie, że dzwoniono z Zurychu. Brad, czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć? - Powinnaś połączyć mnie teraz z Nortonem... 124 - Mówi Norton. Przej ąłem osobistą kontrolę nad operacj ą. Jestem na miej - scu, w Zurychu. Wyśledziłem Tweeda i jego grupę, mam skurwieli na oku. - Załatw sprawę po swojemu - powiedział sztywno March. - To jest roz- kaz. Wyśledź Dysona, Ivesa i Dillona. Rozumiesz? Koniec z pieprzeniem się. Do roboty... Rzucił słuchawkęi zaczął się przechadzać. Miał na sobie rozpiętą pod szyją koszulę ukazującą jego włochatą pierś oraz dżinsy i tenisówki - ubranie, które nosił, gdy obcował ze „zwykłymi ludźmi". - A co zrobimy z oszustem? - naciskała Sara. - Zignorujemy go, jeśli za- dzwoni ponownie? - Kiedy znowu zadzwoni, powiedz, że zapłacimy. Spytaj go, gdzie mamy zostawić pieniądze. Potem skontaktuj się z Nortonem i podaj mu namiary. Każ mu przygotować, jako przynętę, pakunek, który będzie wyglądał, jakby zawierał banknoty, i niech go złapie. Po prostu wykonaj wszystko, o co cię proszę, i nie musisz nic więcej wiedzieć. Tweed razem z Paulą i Newmanem wyszli z kawiarni Spriingli i ruszyli wzdłuż Bahnhofstrasse, w kierunku głównej siedziby policji. Pomimo wspaniałego słońca było niezmiernie zimno i niewiele ludzi odważyło się wyjść na ulicę. Kilka osób czekało na tramwaj. Kiedy doszli do przystanku, w stronę Tweeda przecisnął się mężczyzna w kombinezonie narciarskim. Newman chwycił swojego Smith & Wessona, a Butler trzymał już w ręku ukrytego pod kurtką walthera. Spod czapki przepychającego się mężczyzny wystawały siwe włosy. Tweed gestem ręki po- wstrzymał Newmana. - W porządku... - Tweed - narciarz mówił szybko, z amerykańskim akcentem - zapomnia- łem o j ednej rzeczy. Mój biurowy sej f w Langley został splądrowany - maj ą zdj ę- cia, twoje i Pauli... Wskoczył do tramwaju w chwili, gdy drzwi zaczęły się zamykać. Newman i Paula ze zdumieniem patrzyli na Tweeda. - To był Cord Dillon - odezwał się Tweed. - Miał siwą perukę. Dobrze prze- brany. Wiemy teraz najgorsze. Przeciwnik potrafi rozpoznać Paulę i mnie. Bob, ochraniaj Paulę. - A ja będę się trzymał blisko ciebie - powiedział Butler. - Spodziewałem się, że Dillon wyciągnie nóż. Gdyby tak zrobił, dostałby kulę prosto w kręgosłup. - Nie myślcie o nim źle. Jest sam i musi uciekać. Właśnie wyświadczył nam ogromną przysługę. A teraz do Becka i potem do Eve Amberg... Żona Ambergamieszkała w wielkiej, starej willi szarego koloru, usadowionej wysoko ponad miastem. Kiedy wj eżdżali coraz wyżej, ich oczom ukazał się pano- ramiczny widok na Jezioro Zuryskie i leżące nad nim miasto. Trzykondygnacyjny budynek stał z dala od drogi otoczony wysokim, metalowym parkanem na kamien- nej podmurówce. Podążający w niewielkiej odległości za ich taksówką czarny mercedes zwolnił i zaparkował przy krawężniku. 125 Siedzący za kierownicą wynajętego samochodu Butler spojrzał na jadącego z nim Nielda. Jeszcze raz sprawdził w tylnym lusterku. - Ani śladu żadnego ogona, Pete. Więc myślę, że po prostu zaczekamy. - Ktoś siedzi w zaparkowanym przed willą BMW. Wydaj e mi się, że to dziew- czyna. Tweed i reszta zbliżają się do niej... Tweed przyglądał się stojącemu przed budynkiem BMW. Zatrzymał się i ode- zwał półgłosem: - Nie wierzę własnym oczom. Sądzę, że dobrze będzie zamienić z nią słów- ko, zanim wejdziemy. Siedząca samotnie na fotelu pasażera dziewczyna miała na sobie jasnonie- bieski, wełniany kapelusz, który nie był jednak w stanie ukryć opadających jej na ramiona złocistych włosów. Nosiła okulary przeciwsłoneczne, które zdjęła, gdy Tweed pochylił się, by z nią porozmawiać. Paula oniemiała ze zdumienia. To by- ła Jennie Blade, ostatnio widziana w Padstow. - Jesteś spory kawałek drogi od Kornwalii - przywitał ją radośnie Tweed. - Przyleciałaś do Zurychu? - Niestety nie, do cholery. Słuchaj, na zewnątrz jest strasznie zimno. Bob, chodź, usiądź koło mnie. Tweed, ty i Paula wskakujcie z tyłu. W środku jest cie- plutko jak pod pierzyną. Będziemy mogli porozmawiać. Siadającego na przednim fotelu Newmana przywitała wspaniałym uśmiechem. Niespodziewanie ogarnęła ich fala ciepła. Ogrzewanie BMW pracowało na peł- nych obrotach. Jennie odwróciła się, by porozmawiać z Tweedem. - Przypłynęliśmy tu przeklętym jachtem. Przez Morze Północne, w górę Renu zawinęliśmy do Bazylei. Resztę drogi przebyliśmy pociągiem. Na morzu rzucało mną po całej kabinie. Jego lordowska mość ma fioła na punkcie żeglo- wania. - Jego lordowska mość? Masz na myśli Gaunta? - dopytywał Tweed. - Gdzie on jest? - W tej chwili? Jest wewnątrz willi. Dobrze się bawi - utkwiła wzrok w Twe- edzie. - Czy moglibyśmy spotkać się gdzieś sam na sam dziś wieczorem? Opo- wiem ci o swoim życiu - mrugnęła porozumiewawczo. - Przekonasz się, że to raczej ponura opowieść. - Oczywiście - zgodził się ochoczo Tweed. - O szóstej w barze Hummer w Gotthardzie? Główne wejście znajduje się na Bahnhofstrasse, niedaleko Bahn- hofplatz. - Nie mogę się już doczekać. - Co miałaś na myśli mówiąc, że Gaunt dobrze się bawi? - Ach, nie wiedzieliście? Eve Amberg j est j edną z j ego przyj aciółek. Rozdział 18 rP weed pociągnął za długi łańcuch dzwonka wewnątrz prze- 1 stronnego ganku. Odwracając się pomachał Jennie Bla- de, która natychmiast odpowiedziała podobnym gestem. Newman stał wpatrzony w drzwi. - Czy to właściwy czas na wizytę? - spytała Paula. - Cóż, do licha, robią w Zurychu Gaunt i Jennie? - Też chciałbym wiedzieć... Przerwał w momencie, gdy usłyszał, że ktoś otwiera zamek i zdejmuj e łańcuch. Po chwili masywne drzwi uchyliły się i zobaczyli ubraną w służbowy strój służącą. Szwajcarka, pomyślała Paula, gdy dziewczyna odezwała się po angielsku. - Czy madame oczekuj e państwa? - obejrzała dokładnie wizytówkę podaną j ej przez Tweeda. - Jest pan akwizytorem firmy ubezpieczeniowej ? - Ależ skąd. Jestem głównym agentem do spraw roszczeń klientów. Po prostu proszę zanieść wizytówkę do pani i powiedzieć jej, że przyjechaliśmy specjal- nie z Kornwalii, żeby się z nią zobaczyć. - Przypuszczam, że będzie musiała się szybko ubrać - powiedziała pół- głosem Paula. - Niekoniecznie - odparł Tweed. Po niecałej minucie drzwi otworzyły się ponownie i służąca poinformowała ich, że zostaną natychmiast przyjęci. Znaleźli się w ogromnym hallu, który nie spodobał się Pauli. Stara drewniana podłoga była dokładnie wypolerowana, a pod ścianą głośno tykał wielki, przesadnie rzeźbiony zegar. Poprowadziwszy ich przez hali służąca otworzyła drzwi stanęła z boku. Tweed wyczuwając niechęć Pauli raź- nym krokiem wszedł do przestronnego salonu. Okna pokoju wychodziły na znaj- dujący się na tyłach domu zaniedbany ogród - plątaninę krzewów i karłowatych drzewek iglastych. - Pan Tweed? Wydaje mi się, że znacie sięjuż z panem Gauntem. Ale janie znam pańskich przyjaciół... - Oni, oczywiście, również mnie znają! - wykrzyknął Gaunt. - Wypiliśmy razem kilka drinków w pewnym pubie. Zgadza się, Tweed? Śledzisz mnie? Chcesz 127 wiedzieć, co knuję. Hmm? Pozwólcie, że przedstawię was sobie nawzajem. To jest madame Eve Amberg, żona opłakiwanego Juliusa Amberga. - Nie tak bardzo opłakiwanego, panie Tweed. Proszę usiąść. Gregory wła- śnie wychodził. Eve Amberg była atrakcyjną kobietą w wieku około trzydziestu pięciu lat. Miała długie włosy sprawiające wrażenie, jakby przed chwilą wróciła od fryzje- ra, i ładną twarz o idealnej wręcz cerze, która swój wygląd zawdzięczała staran- nemu makijażowi, zielonkawe oczy, pełne usta oraz kształtny podbródek. Ubrana była w kamizelkę włożoną na zieloną sukienkę doskonale podkreślającą j ej wspa- niałą figurę. Wydawała się kobietą o silnej osobowości, mówiła miękkim ujmu- jącym głosem. Poklepała dłonią w kanapę zapraszając Tweeda, by usiadł obok niej. Gaunt stał pod wspaniałym żyrandolem. Miał na sobie wełniane spodnie, marynarkę, a pod szyją krawat. Prawdziwy elegant, pomyślała Paula. - Eve, muszę już niestety iść. Przykro mi, że powód mojej wizyty był tak nieprzyjemny - spojrzał na Tweeda. - Zostawię was pod łaskawą opieką Eve. Tweed, j ej wdziękom trudno się oprzeć... Newman, siedzący wraz z Pauląna drugiej kanapie, wyczuł w wypowiedzia- nej przez Gaunta uwadze nutę ironii. Eve roześmiała się i krzyknęła za wycho- dzącym mężczyzną: - Gregory, jesteś naprawdę okropny - chcesz, żeby moi goście pomyśleli, że jestem potworem? - Przecież j esteś - Gaunt rzucił przez ramię zamykając za sobą drzwi. - Pani Amberg, rozumiem, że dotarła już do pani tragiczna wiadomość o mę- żu - zaczął Tweed. - Byłem obecny w Tresillian Manor tuż po masakrze. - Proszę nie myśleć, że jestem potworem, panie Tweed - odrzekła kładąc rękę na oparciu kanapy za jego plecami. - Rozstaliśmy się z Juliusem na dobre, zanim wyjechał do Anglii. Niemniej jednak sposób, w jaki zginął, niezmiernie mną wstrząsnął. Muszę panu powiedzieć, że Gaunt zwykle pogardza kobietami, które potrafią znieść każdy szok. - Czy myśli pani o powrocie do Anglii? - zapytał Tweed. - To cholernie mało prawdopodobne - sięgnęła do inkrustowanego perła- mi pudełka po papierosa, którego następnie zapaliła używając złotej zapalnicz- ki. - Jeszcze nie. Podczas naszej ostatniej kłótni Juliusowi wymknęło się, że w najbliższych dniach spodziewa się zbić fortunę. Może pan sobie pomyśleć, że jestem chciwa, ale przecież mam jakieś prawa, skoro znosiłam jego styl życia przez dwa lata. - Jego styl życia? - dociekał Tweed. - Niektórzy bankierzy mająkochanki w innych miastach-są dyskretni. Nie Julius. Odwiedzał wysokiej klasy call-girl tuż pod moim nosem. Ona ma miesz- kanie przy ulicy Rennweg - w samym środku Zurychu, na miłość boską. - Zna pani j ej nazwisko? - Tak. Kazałam go śledzić prywatnemu detektywowi. Kobieta nazywa się Helen Frey. Rennweg 590. Mieszkanie na pierwszym piętrze. Trochę zbyt bli- 128 sko, żebym mogła przymykać oko -jej twarz zachmurzyła się. - Wciąż jednak uważam, że sposób, w jaki zginął, jest okropny. Na dodatek cholernie dziwny. - Czy domyśla się pani, skąd miała pochodzić fortuna, o której mówił? - Raczej nie. Wiem, że odnosił sukcesy na wielką skalę kupując i sprzeda- jąc zagraniczne waluty. Być może o to właśnie chodzi - chociaż wydaje mi się, że miał na myśli coś zupełnie nowego, jednorazowego. Bóg jeden wie, jak bę- dzie działał bank pod kierownictwem Waltera. - Julius był bardziej kompetentny? - zagaił Tweed. - Nigdy nie potrafiłam zrozumieć Waltera. Zawsze zamyślony, sprawia wra- żenie, żejest prezesem jedynie w celu przewodniczenia posiedzeniom rady. Cza- sem zastanawiam się nad jego zachowaniem - ręką dotknęła szyi Tweeda, jej głos stał się bardzo miękki. - Czy Julius cierpiał, zanim umarł? Gaunt opisał wszystko z okrutną dokładnością, ale on jest znany z braku subtelności. Uważa, żefinesse to francuskie ciasto. Proszę zapalić, jeśli pan ma ochotę, panie New- man. Zauważyłam pański ruch ręką w kierunku kieszeni. Czy mogę mówić do pana Bob. - Oczywiście. Paula od pierwszej chwili poczuła niechęć do Eve Amberg. Teraz zaczęła zmieniać zdanie - mimo wszystko była tylko człowiekiem, naprawdę przygnębi- ły ją okoliczności śmierci jej męża. Newman sięgnął po stojącą na dolnej pó- łeczce niskiego stoliczka, kryształową popielniczkę. Wewnątrz znajdował się zmiażdżony niedopałek cygara. Gaunt musiał spę- dzić z Eve sporo czasu, skoro zdążył wypalić całe cygaro. Przypomniał sobie o próbce popiołu z cygara zostawionej przez Paulę i Tweeda do analizy w głów- nej siedzibie policji. Próbce, którą Tweed znalazł na parapecie wewnątrz opusz- czonego domu w Rock w Kornwalii. Eve podniosła się szybko i przyniosła mu inną popielniczkę. - Taj est brudna. Powróciła na swoje miejsce u boku Tweeda. Sama paliła papierosa trzyma- jąc go w długiej cygarniczce z kości słoniowej, żywo gestykując. Drugą ręką chwyciła dłoń Tweeda i ścisnęła. - To naprawdę miło z pańskiej strony, że przyj echał pan tu, by powiadomić mnie o tragicznej śmierci męża. Tak sięjednak złożyło, że Gregory Gaunt przy- jechał pierwszy. Mimo wszystko jestem niezmiernie wdzięczna. Zastanawiam się, czy Walter już wie. Rzadko go widuję, ale będę musiała do niego zadzwonić. - Zaoszczędziłem pani kłopotów - poinformował ją Tweed. - Odwiedzili- śmy go w Zuricher Kredit Bank... - Ach! I zamiast przyj ść samemu, zgodził się, żebyście wy załatwili tę okrop- ną sprawę. Typowe. Walter i ja jesteśmy sobie niemal obcy. Jesteś sprytna, pomyślała Paula. Nie brak ci rozsądku. Julius był głupcem, że zadawał się z innymi kobietami. Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas, dopóki Tweed nie powiedział, że muszą już iść. Eve odprowadziła ich do drzwi trzyma- jąc Newmana pod rękę. Władza-9 129 - Proszę, obiecajcie mi, że wpadniecie jeszcze, zanim wyjedziecie z Zury- chu - zerknęła na Paulę. - To zaproszenie dotyczy również pani, Paulo. Przepra- szam, że nie poświęciłam pani tyle uwagi, ile powinna dobra gospodyni. - Proszę się tym nie przejmować - zapewniła ją Paula. - Ostatnie dni były dla pani wyjątkowo trudne. - Służąca powiedziała, że przyjechaliście taksówką - przypomniała sobie nagle Eve. - Tak wysoko nieczęsto przyjeżdżają. Zadzwonię po jedną. Zaraz wró- cę... Kiedy taksówka oddalała się już od willi, Tweed zerknął we wsteczne luster- ko. Nieco wyżej na wzgórzu stało zaparkowane czarne BMW. W środku znajdo- wały się dwie osoby. Poprosił kierowcę, żeby wysadził ich na brzegu Limmatu, nie opodal mostu Rudolfa. Kiedy szli przez most, świeciło wspaniałe słońce. Spoglądając za siebie na Altstadt - część Starówki po drugiej stronie rzeki - Paula zachwycała się stary- mi, kamiennymi budynkami oraz zielonymi kopułami kościołów. W tym mo- mencie na most wjechał czarny mercedes Butlera. - Jeszcze raz pój dziemy do kwatery głównej policj i - poinformował ich Twe- ed. - Miejmy nadzieję, że wreszcie zastaniemy Becka. - O wilku mowa - odezwała się Paula, gdy skręcili w kierunku schodów przed wejściem do siedziby policji. - Widzicie Philipa, gapiącego się na gmach policji? - Musisz być jasnowidzem- powiedział Cardonowi Tweed, gdy tamten przy- łączył się do nich. - Gdzie się podziewałeś? - Zwiedzałem Zurych. Może cię zainteresować, że po mieście kręci się mnóstwo Amerykanów, którzy wydają się błąkać bez żadnego celu. Zwracam twoją uwagę na słowa „wydają się". Sami mężczyźni, uzbrojeni. Schowana pod szczel- nie zapiętym, w taką pogodę, płaszczem kabura jest doskonale widoczna. - Ciekawe - krótko skomentował Tweed. Arthur Beck, którego prawdziwa kwatera główna znajdowała się w Bernie, miał również biuro w potężnym czteropiętrowym budynku stanowiącym główną siedzibę zuryskiej policji. Z okna, zajmowanego przez Becka, wielkiego pokoju na pierwszym piętrze, widać było Limmat oraz przycupnięty wysoko, na drugim brzegu uniwersytet. Beckz powagą powitał Tweedai trójkęj ego towarzyszy rzu- cając przelotny uśmiech Newmanowi. Paula wyczuła zmianę jego nastroju, kiedy uścisnął jej dłoń i poprowadził w stronę stojącego przy stole krzesła. Panowała napięta atmosfera. - Boję się, że wszyscy znajdujecie się w wielkim niebezpieczeństwie- odezwał się Beck. -1 muszę was ostrzec, że nie jestem w stanie zagwarantować wam ochrony. Byliście śledzeni przez uzbrojonych mężczyzn od chwili, gdy opu- ściliście dziś rano Gottharda. Wasz nieznany przeciwnik zatrudnia Amerykanów - wielu z nich nosi szwajcarskie ubrania. Pracują w często zmieniających się ze- 130 społach. Jednemu z moich sprytnych detektywów udało się zauważyć, że ponownie śledzono was po wyjściu z Zuricher Kredit Bank. Dostałem wiadomość przez krótkofalówkę. Natychmiast ruszyłem do działania. - A dokładniej? - spytał cicho Tweed. - Kiedy wzięliście taksówkę, by poj echać gdzieś na drugą stronę Limmatu, próbował was śledzić jakiś samochód. Jeden z moich wozów zablokował go. Zanim tamten mógł ruszyć, zdążyliście już zniknąć. - Dziękuj ę ci za to - powiedział Tweed. - Mimo wszystko nie mogę zagwarantować wam bezpieczeństwa - powtó- rzył Beck. - Sytuacja jest wyjątkowa. - Wyjątkowa, w jaki sposób? - dopytywał się Tweed. Mój Boże, pomyślał, czy wszystko zaczyna się od początku? Czy to możliwe, aby prześladująca nas organizacja była tak wpływowa, żeby krępować poczynania szefa szwajcarskiej Policji Federalnej? - Następne słowa Becka rozwiały jednak wszelkie obawy Tweeda. - Na Kloten przybyło czterdziestu kolejnych Amerykanów - wszyscy z dy- plomatycznymi paszportami. Biorąc pod uwagę również tych, którzy przylecieli wcześniej, nie mam wystarczająco dużo ludzi, by ich wszystkich śledzić. - Skoro noszą ze sobą broń... - zaczęła Paula. - Rozumiem twój tok rozumowania, ale oni mają immunitet dyplomatycz- ny. Nie wolno nam aresztować ani przeszukiwać żadnego z nich. Byłoby to nie- zgodne z międzynarodowym prawem. - Jesteś bezsilny - skomentował Tweed. - Istnieje jeszcze jedno utrudnienie. Wczorajszej nocy, w Monachium za- strzelono amerykańskiego dyplomatę. Zamachowiec widziany był przez jakąś kobietę. Krzyczał i groził jej bronią. Zeznała ona później, że zabój ca mówił z wy- raźnym amerykańskim akcentem. I dlatego wszyscy tak zwani amerykańscy dy- plomaci znajdujący się w Europie mają doskonałą wymówkę, by nosić przy so- bie broń. - Czy sugerujesz, że zamordowano monachijskiego dyplomatę, aby zapew- nić sobie alibi dla posiadania broni? - spytał Newman. - Myślę, że mamy do czynienia z całkowicie bezwzględnymi ludźmi. Tak, właśnie takie są moje przypuszczenia. Cała sprawa wygląda na jakiś koszmar, chyba się ze mną zgodzicie? Gdy Beck skończył mówić, zapadła długa cisza. Paula siedziała bez ruchu. Newman sprawiał wrażenie głęboko zamyślonego. Cardon sprawdziwszy swoje- go walthera schował go do kabury, po czym spojrzał na Tweeda i zmarszczył brwi nie przejmując się zbytnio tym, co usłyszał. - Sprawa wymaga szwajcarskiego protestu w Waszyngtonie - odezwał się w końcu Tweed. - Zalewa was fala pseudodyplomatów. - Tak też właśnie uczyniłem - powiedział Beck z podenerwowaniem w gło- sie. - Myślicie, że pozostaję bierny będąc świadkiem jawnej inwazji na nasze 131 terytorium? Telefonowałem już do Andersona - amerykańskiego ambasadora w Bernie. Może chcielibyście zgadnąć, co powiedział? - Co? - Tę samą zmyśloną historyjkę, co poprzednim razem. Administracja pre- zydenta Marcha odwołuje dyplomatów z całej Europy. Ci mężczyźni mają ich wymienić. Anderson, który jest moim przyjacielem, był niezwykle zakłopotany. Już protestował w Waszyngtonie. - A więc tą drogą nic sięjuż nie da zrobić. Niemniej jednak czegoś można się było dowiedzieć. - Jestem jednak sprytny jak lis - Beck uśmiechnął się do Pauli. - Lecę dziś do Berna, by przedstawić Andersonowi dowody. Zabiorę ze sobą paszport jedne- go z nowo przybyłych „dyplomatów". Moi eksperci twierdzą, że dokument jest fałszywy. - Chyba nie powinienem pytać, w jaki sposób zdobyłeś ten paszport - za- uważył Tweed. - Ach, został upuszczony na ulicy przed hotelem Baur-en-Ville. Przez przy- padek jeden z moich ludzi podniósł go, gdy właściciel się oddalił. Newman mrugnął okiem, a Tweed się uśmiechnął. Domyślali się, że czło- wiek Becka, który znalazł się na miej scu „przez przypadek", ukradł paszport z kie- szeni Amerykanina. Tak, Beck rzeczywiście jest sprytny niczym lis, pomyślał Tweed, po czym podniósł się do wyjścia. - Usiądź jeszcze na moment -nalegał Beck. -Po tamtym wydarzeniu ode- brałem telefon od innego gościa hotelu Baur-en-Ville - osobnika, który jak są- dzę może być przywódcą nowego oddziału. Pana Marvina Menckena. - I czego chciał pan Mencken? - spytał Tweed. - Donieść o kradzieży paszportu dyplomatycznego. Powiedział, że jego asystent został okradziony oraz że powinienem wiedzieć, którzy spośród zło- dziejaszków działająna Bahnhofstrasse. Kazał mi znaleźć sprawcę oraz zwrócić paszport w ciągu dwudziestu czterech godzin. Ogromnie nieprzyj emny typ z te- go Menckena. Jeden z moich ludzi przebrany za ulicznego fotografa próbował zrobić mu zdjęcie, Mencken rozbił mu aparat- na chwilę zamilkł. - Zdjęcie wyszło doskonale. - Ale powiedziałeś przecież, że aparat został rozbity - przypomniała mu Paula. - Zgadza się. Widzisz, przebrany za fotografa człowiek miał tylko odwró- cić uwagę Menckena. W czasie gdy rozbijano aparat, drugi z moich ludzi wyko- nał inne zdjęcie. Może chcielibyście kopie... Otworzywszy szufladę Beck wy- dobył kopertę, z której wyciągnął cztery lśniące odbitki. Paula przyjrzała się otrzymanemu zdjęciu. Pociągła twarz mężczyzny wy- szła znakomicie, wykrzywiona wyrazem zimnego wyrachowania połączonego z wściekłością. - Okrutny brutal - skomentowała. - Nie należy do ludzi, których zaprosiłabyś do swojego klubu w Londynie - odezwał sięNewman z wyraźną ironią w głosie. 132 - Zdjęcia zatrzymajcie dla siebie - zaproponował Beck swoim gościom. - Mogą ocalić wam życie... - Kto mówi? - Norton odebrał telefon odzywając się szorstkim głosem. - Marvin... - Do rzeczy, Mencken. Coś nowego? Powinno coś być do tej pory, na mi- łość boską. - Chodzi o Tweeda. Właśnie wrócił z wizyty u żony Amberga, Eve. Dowie- działem się dziesięć minut temu... - Więc dlaczego, do cholery, nie powiadomiłeś mnie wcześniej? Tweed? Chcę, żeby go zlikwidowano - zanim dotrze do Dysona, Dillona albo Ivesa. Szcze- gólnie Ivesa... - Teraz Tweed znajduje się w głównej kwaterze policji zuryskiej... Więc coś wymyśl. Chcę, żebyjeszcze dziś znalazł siew trumnie. Zrozumiano...?.!. Przed gmachem policji stał zaparkowany czarny mercedes. Za jego kierow- nicą siedział Butler. W niezbyt dużej odległości od niego przechadzał się Pete Nield wykazując ogromne zainteresowanie rzeką Limmat. - Naszym następnym celem jest mieszkanie Helen Frey przy Rennweg 590 - poinformował Tweed Paulę i Newmana. - To tylko kawałeczek piecho- tą. - A potem zatrzymamy się w restauracji - powiedziała stanowczo Paula. - Umieram z głodu. Choć z niechęcią, Tweed przystał na jej propozycję. Kiedy raz podjął jakiś trop, mógł całymi godzinami obywać się bez jedzenia. Newman przyznał, że też jest już głodny. - Najbliżej jest do Baur- en-Ville - powiedział Tweed. - Możemy tam coś przekąsić. - Będę szedł kawałek za wami - odezwał się Cardon, który słyszał ich roz- mowę. - W takim razie najpierw powiedz Butlerowi i Nieldowi, żeby poj echali do Gottharda i też coś zjedli... Do restauracji w hotelu Baur-en-Ville prowadzą kręcone schodki wprost z Bahnhofstrasse. Newman wszedł pierwszy, gdy rozsunęły się przed nimi auto- matyczne drzwi. Natychmiast przyjrzał się wszystkim klientom. Pomieszczenie podzielono na dwie części leżące na różnych poziomach. Na dole znajdował się bar. W głębi zaś widać było schody prowadzące na wyższy poziom odgrodzony drewnianą ścianką zakończoną połyskuj ącą, mosiężną balustradą. Newman zajął jeden ze stojących przy ścianie stolików otoczony półokrągłą kanapą z niebieskiej skóry. Z osadzonych w suficie lamp docierało niezbyt ja- skrawe światło. Panująca w restauracji atmosfera wydała się Pauli niezmiernie zachęcająca. Kiedy usiadła razem z Tweedem, Newman zostawiając ich poszedł do baru, by kupić paczkę papierosów. W pewnej chwili Paula trąciła zajętego przeglądaniem menu Tweeda. 133 - Spójrz na mężczyznę, który wszedł właśnie od strony hotelu i zatrzymał się przy barze. W tej samej chwili stojący przy barze Mencken zerknął w stronę podwyż- szenia. Jego trupia twarz zamarła na moment, podczas gdy lisie spojrzenie utkwio- ne było w oczach Pauli. Powoli odwróciła wzrok udając zainteresowanie innymi klientami. Tweed, rozglądając się po sali, również dostrzegł, kto ich obserwuje. Prawa ręka siedzącego przy małym stoliku, w pobliżu drzwi, Cardona znik- nęła pod połą kurtki, by chwycić za rękojeść walthera. Mencken zmienił widocz- nie zdanie i w pośpiechu cofnął się z powrotem do hotelu. Nie zauważył stoją- cego tuż obok Newmana. Po jakimś czasie Tweed, z apetytem zjadający kanapkę firmową z wędzonym indykiem oraz jajko na bekonie, odezwał się głosem zdradzającym nieoczekiwa- ny optymizm. - Zaczyna się to, na co czekałem. Przeciwnik wypełza z ukrycia. Pamięta- cie ostrzeżenie Corda Dillona, że z j ego sej fu w Langley ukradziono moj e i Pauli zdjęcia? Tamten chodzący kościotrup rozpoznał nas - powiedział z wyraźnym zadowoleniem. - Prawdziwie przerażający bandzior - skomentowała Paula. - Aha, dopóki pamiętam, w jakim celu wybieramy się do Helen Frey? Zawsze chciałam zoba- czyć mieszkanie należące do call-girl, szczególnie wysokiej klasy jak ta. Nasza wizyta będzie dla mnie nowym doświadczeniem. - Helen Frey może dużo wiedzieć - wyjaśnił Tweed. Kiedy ponownie znaleźli się na Bahnhofstrasse, tylko jedna osoba zauważy- ła coś dziwnego. Philip Cardon, idący dość daleko w tyle za pozostałą trójką, dostrzegł wyjeżdżającego z bocznej alejki kalekę na wózku inwalidzkim. Wózek utrzymywał się za Tweedem i jego towarzyszami w stałej odległości. Rozdział 19 dchodząca ukośnie od Bahnhofstrasse Rennweg była wąs- ką uliczką pełną różnych sklepów. Pod numerem 590 drzwi były zamknięte, a z boku znajdował się metalowy głośniczek domofonu. Tweed nacisnął guzik zastanawiając się, co może powiedzieć. Najlepiej impro- wizować na gorąco. - Ja? — odezwał się po niemiecku miękki głos. - Helen Frey? - spytał Tweed. - Ja. - Mówię tylko po angielsku. Jestem przyjacielem Juliusa Amberga, ban- kiera Zuricher Kredit Bank na Talstrasse. Podano mi pani nazwisko. - Wydaje się pan w porządku - odpowiedziała po angielsku. - Proszę na górę. Niech pan pchnie drzwi, gdy usłyszy brzęczek... Kiedy weszli po schodach, na najwyższym piętrze otworzyły się drzwi i Paula ujrzała najatrakcyjniej szą kobietę, jaką kiedykolwiek widziała. Helen Frey była naturalną blondynką o pociągłej twarzy, kształtnym no- sie i pełnych ustach podkreślonych czerwoną szminką. Spojrzała na Paulę, przeniosła wzrok z powrotem na Tweeda i ponownie odezwała się po angiel- sku. - Co to, do cholery, ma znaczyć? Nie zabawiam się czwórkami. Zaczęła zamykać potężne drzwi. Tweed nie namyślając się wetknął nogę pomiędzy drzwi i futrynę. Dziewczyna, zdaniem Pauli w wieku około dwudzie- stu ośmiu lat, ubrana była w schludny, obcisły kostium niebieskiego koloru. Zza drzwi wyłoniła się jej druga ręka trzymająca nóż sprężynowy. Rozległo się charakterystyczne stuknięcie wysuwanego ostrza. - Julius Amberg nie żyje, zamordowano go w Anglii - powiedział szybko Tweed. - Przyszedłem w sprawie dużych pieniędzy. To moja asystentka, Paula, oraz mój doradca, Newman. Naprawdę dużych pieniędzy - powtórzył. Ponownie przyjrzała się Pauli, a następnie Newmanowi spoglądającemu w jej kierunku z twarzą pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Tweed rozłożył ręce w po- 135 kojowym geście, nadal jednak nie zabierał stopy blokującej drzwi. Dziewczyna kiwnęła głową, jakby odpowiadała sobie na jakieś własne, nieme pytanie. - W takim razie lepiej wejdźcie. - Byłbym wdzięczny, gdyby schowała pani nóż - powiedział Tweed. - Chce- my tylko porozmawiać. Jestem nawet skłonny zapłacić. Wiem, że pani czas kosz- tuje - zakończył poważnie. - Oczywiście, proszę wejść - cofnęła nóż, po czym ponownie rozległ się charakterystyczny trzask. Ostrze schowało się. - Czy teraz lepiej, panie... - Tweed. Paula rozejrzała się dyskretnie po dużym salonie. Główny motyw kolory- styczny stanowiła barwa różowa. W innych warunkach jej nadmiar wydawałby się niesmaczny, tu jednak sprawiała doskonałe wrażenie. Zasłony znakomicie oddzielały pokój od świata zewnętrznego. Pomieszczenie oświetlone było za pomocą wiszących na ścianach kinkie- tów z jasnoróżowymi abażurami. Podłogę przykrywał miękki, biały dywan, a pod jedną ze ścian stało ogromne łóżko - wystarczająco duże, by pomieścić dwie osoby. W kilku miej scach znajdowały się wygodne fotele, a jeden z kątów, w po- bliżu zasłoniętego okna, zajmowało stare biurko - niewątpliwie antyk. Vis-a-vis łóżka wisiało wielkie lustro. Najwyraźniej tylko niektórzy klienci lubili obserwować własne wyczyny - przez całą szerokość lustra, ponad nim, biegł długi, mosiężny karnisz, na którym wisiały różowe zasłonki podtrzymywane z boków ozdobnymi sznurami. Na znaj- dującym się w pobliżu łóżka metalowym stoliku spoczywało srebrne wiaderko do chłodzenia szampana. - Helen Frey powoli podeszła do łóżka, usiadła i wskazała ręką na stojące niedaleko krzesła. - Proszę, czujcie się jak we własnym domu. I powiedzcie mi wreszcie, o co chodzi. Jest pan pewien, że Julius nie żyje? Był moim najbardziej dochodowym klientem. - Tak, z całą pewnością nie żyje. Zapewniam panią - Tweed odezwał się z rzadko spotykanąu siebie brutalnością. - Sam widziałem jego ociekające krwią ciało. Strzelający z niewielkiej odległości pistolet maszynowy potrafi nieźle posiekać. - Nie mogę w to uwierzyć - odrzekła Helen. - Nie ma pani innego wyjścia - dołączył sięNewman. - To musi być dla pani prawdziwy szok - wtrąciła Paula. - Ja również wi- działam biednego Juliusa, panno Frey. Byłam przerażona. - Proszę, nazywajcie mnie Helen. Wydajecie się porządnymi ludźmi. Ale zastanawiam się, jaki jest wasz udział w całej tragedii. Wstrząsnęło mną to, co powiedzieliście. Tweed zmienił taktykę. Przedtem sądził, że Helen Frey okaże się twarda, lecz współczujące podejście Pauli zmieniło zachowanie dziewczyny. - Można mnie nazwać dochodzeniowcem. Julius był moim przyjacielem i dlatego chcę odnaleźć jego mordercę. Gdybym wiedział, co było przyczyną tak 136 ohydnego morderstwa, znalazłbym się bliżej zabójcy. Czy Julius spodziewał się zarobić w najbliższej przyszłości dużo pieniędzy? Helen siedziała na łóżku całkowicie wyprostowana ze skrzyżowanymi nogami. Sięgnęła po leżącą na stoliku srebrną papierośnicę i poczęstowała swoich gości. - Dziękuję, ale ja wolę własne-powiedział Newman wyjmując z kieszeni paczkę. - Moi przyjaciele nie palą. Masz cudowny pokój. Podniósł się i przypalił papierosa Helen. Podczas gdy Newman przechadzał się po pokoju oglądaj ąc j ej portret, dziewczyna skupiła uwagę na Tweedzie. New- man zrobił kilka kroków w stronę okna udając, że chce zobaczyć wiszący nad biurkiem, oprawiony w ramkę krajobraz. Dostrzegł leżący na blacie, otwarty na dzisiejszym dniu dziennik, który przypomniał mu o zbliżaniu się marca. Jego przykuło nazwisko następnego umówionego klienta. 16.30. Emil Voser. - Czy Julius spodziewał się zarobić w najbliższym czasie sporo pieniędzy? - powiedziała Helen powtarzając pytanie Tweeda, kiedy już kilkakrotnie zaciągnę- ła się papierosem. - Tak. Spodziewał się. - Czy mogę spytać, skąd to wiesz? - zapytał łagodnie Tweed. - Oczywiście - obdarowała go czarującym uśmiechem. - To było w dniu poprzedzającym jego wyjazd do Kornwalii. Był tutaj razem ze mną. Opowiadał, że stracił ogromną sumę inwestując w obce waluty. Miał jednak zamiar nie tylko odzyskać utracone pieniądze, ale na dodatek zarobić prawdziwą fortunę. - Czy wspominał, skąd ma się wziąć owa fortuna? - Powiedział, że los obdarował go wspaniałym wielkim pokerem. Pamię- tam dokładnie jego słowa - wydawały mi się tak obrazowe. Julius był entuzjastą gry w karty. - A czy mógłbym również spytać, jaki miał nastrój, gdy cię odwiedził... - Tweed nie dokończył zdania. Uśmiechnęła się, jeszcze raz zaciągnęła się i puściła kółko z dymu o ideal- nym kształcie. - Chciał pan powiedzieć, kiedy tu był po raz ostatni. Ma pan rację, Tweed. Właśnie wtedy widziałam go po raz ostatni. Jego nastrój? Był raczej dziwny - mieszanka podekscytowania i... - Strachu? - zasugerowała Paula. - Tak! Właśnie tak. Był niezwykle nerwowy, jakby mu coś groziło. Prosi- łam go nawet, żeby nie podejmował zbytniego ryzyka. - A j ak on zareagował? - dopytywał się Tweed. - Odparł, że zarabianie pieniędzy zawsze pociąga za sobą podejmowanie ryzyka. Dodałjeszcze, żejestjuż dla niego zbyt późno, aby się wycofać, zamie- rzał dokończyć rozpoczęty interes. - Dziękuję ci za twoją szczerość, Helen. A teraz chciałbym ci zapłacić za stracony czas. Jak interes to interes. - Zwykle biorę tysiąc franków szwajcarskich. Tweed sięgał właśnie po portfel, kiedy Helen podniosła rękę, by go powstrzy- mać. Ton jej głosu poruszył Paulę. 137 - Nie chcę pańskich pieniędzy. Jestem przekonana, że naprawdę pragnie pan wyśledzić potwora, który zamordował Juliusa. Kobiety mojej profesji są eksper- tami, kiedy należy ocenić, czy mężczyzna kłamie. Mój czas proszę potraktować jako wkład w doprowadzenie zabójcy przed oblicze sprawiedliwości. - Skoro nalegasz... - Zgadza się - wstała, by otworzyć dwie zasuwy. - Kiedy będziecie wycho- dzić, mogą otworzyć się drzwi naprzeciwko. Mieszka tam Klara. Ma podobną pracę do mojej, ale jesteśmy dobrymi przyjaciółkami. Często ciekawi ją, jakich mam klientów. Nieśmiało wyciągnęła rękę w stronę Pauli. Nie wahając się nawet przez moment Paula uścisnęła podaną dłoń spoglądaj ąc w błękitne oczy Helen. Wyda- wało jej się nawet, że wewnętrznie są do siebie niezwykle podobne. Newman pierwszy wyszedł na klatkę schodową, by upewnić się, że j est bez- piecznie. Drzwi naprzeciwko otworzyły się i wyjrzała wysoka brunetka. Ubrana w szlafrok mrugnęła do Ne wmana. - Nazywam się Klara - powiedziała, gdy Helen zamknęła drzwi. - Czy masz jeszcze trochę energii, by zabawić się ze mną? - Kusząca propozycj a - uśmiechnął się Newman. - Są j ednak dwie sprawy, które przemawiają przeciwko temu pomysłowi. Niedawno zjadłem naprawdę dużo i na dodatek mam spotkanie, które może okazać się bardzo opłacalne. - Zapraszam więc później. Będziesz mógł podzielić się ze mną swoimi zy- skami. Razem może nam być wspaniale. - Nie wątpię - zgodził się Newman. - Do zobaczenia - skłamał. - Powinieneś przyjąć jej zaproszenie - drażniła go Paula, gdy dotarli do parteru. - Helen jest piękna, ale myślę, że Klara w niczym jej nie ustępuje... Kiedy wyszli na ulicę, było pusto. Naprzeciw drzwi domu, w którym miesz- kała Helen Frey, znajdowała się mała kawiarenka. Przy oknie siedział Cardon popijając jakiś bezalkoholowy napój. Podniósł rękę do czoła, żeby zawiadomić wychodzących, że ich widział. - Muszę znaleźć automat, by zadzwonić do Eve Amberg - powiedział Tweed. - Jest jeden przy Bahnhofstrasse - poinformowała go Paula. - Widziałam po drodze... Trójka przyjaciół ruszyła w drogę, a Cardon przez kilka chwil pozostał jeszcze w kawiarni. Zauważył kalekę na wózku inwalidzkim zdradzaj ącego niebywałe zainte- resowanie wystawami sklepowymi w pobliżu domu Helen Frey. Inwalida miał na głowie znoszoną czapkę z daszkiem z rodzaju faworyzowanych niegdyś przez nie- mieckich studentów. Jego twarz osłonięta była wełnianym szalem, który przypad- kiem osunął się na moment, dzięki czemu Cardon mógł przyjrzeć się jej. Mężczyzna, około czterdziestki, miał charakterystyczny, zakrzywiony do dołu nos, przypominający Cardonowi dziób papugi. Jego tułów oraz ręce spoczywają- 138 ce na guzikach sterujących nakrywał stary koc. Wózek ruszył w ślad za Twe- edem. Cardon powoli poszedł za nim. Tweed bardzo szybko uzyskał połączenie z willą Eve Amberg. - Amberg. Kto mówi? - Tweed. Eve, przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałbym cię jeszcze o coś zapytać. - Proszę pytać. To dla mnie ulga porozmawiać z Anglikiem. Pochodzę z Kornwalii. Mam zamiar powrócić do swojego panieńskiego nazwiska - Eve Royston. A teraz pan. - Czy mogłaby pani powtórzyć, ile czasu dzieliło pani separację z mężem od j ego wyj azdu? - Dwa dni - powiedziała szorstko. - Już wcześniej wypominałam mu wizy- ty u Helen Frey. Mimo że jest dziwką, wyczułam, że stosunki między nimi stały się niezwykle zażyłe. Zadzwonił do mnie, jak już mówiłam, dwa dni przed wyjaz- dem do Anglii. Powiedział, że chce separacji i jak najszybszego rozwodu. Pie- kielnie się wtedy pokłóciliśmy. Odrzekłam, że się już wcześniej zdecydowałam odejść, więc jego prośba jest nieco spóźniona. - To znaczy, że już go pani więcej nie widziała? Cała rozmowa odbyła się przez telefon? - Zgadza się - odparła z naciskiem. - Nie podobało mi się, że nie raczył nawet przyjść. - Czy mógłbym także zapytać, w j aki sposób dowiedziała się pani o Helen Frey? - Niczym w kiepskiej sztuce. Był nieostrożny. Wracał do domu ze śladami szminki na kołnierzyku oraz pachniał perfumami, których ja nie używam. Jak już mówiłam, wynaj ęłam najlepszego prywatnego detektywa w Zurychu i kazałam mu śledzić męża. Może zachowałam się podle, ale za wszelką cenę chciałam poznać prawdę. On - mam na myśli detektywa - trzykrotnie widział Juliusa wchodzącego do mieszkania Helen Frey przy ulicy Rennweg. Miałam już dość. - Czy zechciałaby pani podać mi nazwisko, adres oraz numer telefonu tego detektywa? - Oczywiście. Nazywa się Theo Strebel. Ma malutkie mieszkanko na Alt- stadt - po tej stronie Limmatu. Na zewnątrz opieraj ąc się o ścianę stał Newman - udawał, że czeka na zwol- nienie automatu. Paula oglądała wystawy. - Dziękuj ę pani, Eve - powiedział Tweed. - Jestem ogromnie wdzięczny. - Ze Streblem najlepiej rozmawiać o dziesiątej rano. Przegląda wtedy zwy- kle swoją pocztę. Czy mam zadzwonić do niego, przedstawić pana i umówić na spotkanie? - To mogłoby być niezwykle pomocne. Jutro o dziesiątej z rana mi odpo- wiada. Jeszcze raz dziękuję... Tweed opuścił budkę i ruszył wraz z Newmanem i Paulą wzdłuż Bahnhof- strasse. Za nimi ponownie potoczył się wózek inwalidzki. 139 Tweed zrelacjonował swoją rozmowę z Eve Amberg. Paula domyślała się, dlaczego Tweed chciał spotkać się ze Streblem, ale spytała go, by się upewnić, czy miała rację. - Jest detektywem - dobrym, jak powiedziała Eve. Chciałbym się dowie- dzieć, czy zrobił Juliusowi jakieś zdj ęcia, kiedy tamten wchodził do mieszkania Helen. - Po co? - dopytywała się Paula. - Mam pewien pomysł. Helen mówiła, że Julius był w dziwnym nastroju. - Ale wyjaśniła dlaczego - przypomniała Paula. - Zgadza się - uciął dyskusj ę Tweed. Jakieś dwadzieścia metrów przed nimi znajdował się przystanek jeżdżącego Bahnhofstrasse tramwaju, pełen wracających z pracy ludzi. Cardon podszedł z ty- łu. - Stać. Nie ruszajcie się... Zastosowali się do jego rozkazu bez chwili wahania. Newman dostrzegł ką- tem oka, że Cardon przygląda się czemuś z uwagą. - Spojrzał w tym samym kierunku. Mężczyzna na wózku inwalidzkim wy- cofywał się w boczną uliczkę, gdzie znajdował się mały, nowoczesny, biały ko- ściółek, który Paula przed chwilą podziwiała. Wózek zatrzymał się, kiedy dotarli do ściany. Siedzący w nim mężczyzna odrzucił nakrywający go koc wykazując przy tym zdumiewającą zwinność. Podniósł do góry prawą rękę i cisnął cośw ich kierun- ku. Cardon wyciągnął lewą dłoń i chwycił nadlatujący przedmiot, zanim ten wy- lądował na chodniku u stóp Tweeda. Błyskawicznym ruchem odrzucił granat na kolana siedzącego znów w wózku mężczyzny. „Kaleka" podskoczył do góry, po- stawił jedną stopę na ulicy i wtedy nastąpiła głośna eksplozja. Strzępy ciała uderzyły w białą ścianę pozostawiając po sobie krwawe plamy. Wózek całkowicie się rozpadł. Jedno z kół potoczyło się wzdłuż Bahnhofstras- se rysując oponą czerwoną linię. W chwili gdy oczekujący na tramwaj ludzie odwrócili głowy, Newman na- głym ruchem wyciągnął swojego Smith & Wessona i przykucnął. Za ich pleca- mi, nie więcej niż dwa metry, mężczyzna ubrany w płaszcz z paskiem otworzył futerał na skrzypce i wydobył z niego pistolet maszynowy uzi. Celował prosto w Tweeda, kiedy Newman trzykrotnie wystrzelił. Huk strzałów zagłuszony zo- stał przez zgrzyt hamującego tramwaju. Motorniczy zauważył rozlewające się po ulicy jezioro krwi. Trzymający uzi mężczyzna, odrzucony do tyłu, z dużą siłą potoczył się na szybę wystawową i rozbij aj ąc j ą upadł na ziemię. - Rozdzielić się - rozkazał Tweed. - Spotkamy się w Gotthardzie... Rozdział 20 Paula siedziała w pokoju Tweeda na brzegu łóżka. Z całej siły ściskała kolana, by opanować drżenie nóg. Dopiero teraz odreagowała wydarzenia z Bahnhofstrasse. Oprócz niej w pokoju znajdo- wali sięNewman i Cardon. Zły nastrój Pauli pogłębiała jeszcze świadomość, że Tweed również czymś sięprzejmuje. Jego pierwsze słowa nie rozwiały jej obaw w najmniejszym stopniu. - Podsumujmy, co się właściwie wydarzyło. Podczas gdy siedzieliśmy w ba- rze w Baur-en-Ville Paula i ja zostaliśmy rozpoznani przez typa, który następnie w pośpiechu wycofał się do hotelu. - Muszę przyznać, że nie rozumiem, do czego zmierzasz - odezwała się Paula zmuszając się do zachowania spokoju. - Cierpliwości. Jedzenie nie zajęło nam zbyt dużo czasu, lecz kiedy ruszy- liśmy do mieszkania Helen Frey, czekał już na nas fałszywy kaleka. Szybkość działania tych ludzi jest wręcz niesamowita. Obawiam się, że są profesjonalis- tami najwyższej klasy. - Wciąż nie wiem, do czego zmierzasz. - Jestem pewien, że mężczyzna na wózku pod swoim kocem musiał ukry- wać nie tylko granat, ale także telefon komórkowy. Martwię się o bezpieczeń- stwo Helen Frey. - Dlaczego?-wtrąciłsięNewman. - Ponieważ śledzący nas kaleka z pewnością użył telefonu, by zawiadomić swoich, że zbliżamy się do przystanku tramwajowego. Właśnie dlatego czekał tam facet z uzi, którego załatwiłeś. - Rozumiem, lecz skąd się bierze twój niepokój dotyczący Helen Frey? - Kaleka mógł donieść także o naszej wizycie w jej mieszkaniu. - O 16.30 jest umówiona z Emilem Voserem - powiedział Newman. -Za- uważyłem to w leżącym na biurku dzienniku. Może więc być zajęta. - W takim razie zasugeruje mi to, gdy do niej zadzwonię. Podczas gdy Tweed zajęty był szukaniem numeru Helen Frey w książce telefo- nicznej, Paula rozmawiała z Cardonem. Ściszyła głos, gdy Tweed wykręcił numer. 141 - Wiesz, Philip, ciągle nie mogę zrozumieć, w jaki sposób zdołałeś złapać granat i wystarczająco szybko go odrzucić. - To proste - mruknął Cardon. - Po pierwsze dobrze gram w krykieta, ale przede wszystkim to zasługa Butlera, który trenował mnie na kursie w Surrey. Na poligonie rzucał do mnie prawdziwe granaty z wyciągniętą zawleczką, a ja musiałem przerzucać j e na drugą stronę zbudowanego z cegieł muru, zanim zdą- żyły wybuchnąć. Najpierw, oczywiście, przetestował moje umiejętności piłecz- ką do baseballu. Jedna z wielu taktyk obrony w przypadku niespodziewanego ata- ku, jakie trenowaliśmy. Nic nadzwyczajnego. - Skoro tak twierdzisz - powiedziała jeszcze bardziej przerażona Paula. - A tobie, Bob, jak udało się zauważyć drugiego napastnika? - Próbując wczuć się w sposób myślenia naszych przeciwników, założy- łem, że wszystko zostało doskonale zorganizowane. Przeszło mi przez myśl, iż rzucającego granatem ktoś może osłaniać, więc rozejrzałem się i zobaczyłem faceta z futerałem na skrzypce. Karabin maszynowy schowany w futerale to dość stary sposób - metoda używana niegdyś przez gangsterów z Chicago. Zamilkł, gdy Tweed odłożywszy słuchawkę, zaczął wkładać płaszcz. Na jego twarzy malowała się śmiertelna powaga. - Mam złe przeczucia. Zadzwoniłem do Helen, lecz nikt nie odbierał, po- mimo że czekałem dość długo. Następnie ktoś podniósł słuchawkę i nic nie po- wiedział. Poprosiłem tylko Helen Frey nie podając żadnego imienia. Jedziemy z powrotem na ulicę Rennweg. Naprawdę niepokoję się o Helen... Kiedy ponownie znaleźli się w pobliżu numeru 590, było już ciemno. Tak jak poprzednio Paula i Newman szli razem z Tweedem, podczas gdy Cardon trzy- mał się z tyłu. Po obu stronach ulicy przechadzali się Butler i Nield zatrzymując się co jakiś czas, by popatrzeć na wystawy, ponieważ znajdująca się naprzeciw domu Helen kawiarnia była wciąż otwarta, Cardon wszedł do środka. Tweed zamierzał właśnie nacisnąć guzik domofonu, gdy nagle zesztywniał. Drzwi wyposażone w samozamykający automat były nie domknięte. Rozejrzaw- szy się po ulicy delikatnie pchnął je do środka. Na klatce schodowej, o dziwo, panowały ciemności. Tweed wyjął kieszonkową latarkę, zapalił ją i osłonił, by dawała tylko tyle światła, ile potrzeba do oświetlenia najbliższych stopni. - Będzie lepiej, gdy pierwszy wejdę na górę - szepnął Newman trzymając w ręku swojego Smith & Wessona. Przecisnął się obok Tweeda, który przekazał mu latarkę. W butach na gumo- wych podeszwach powoli wspinali się na górę nie powodując najmniejszego ha- łasu. Paula, zamknąwszy po cichu frontowe drzwi, szła na samym końcu. Pogrą- żona w ciemnościach klatka schodowa wywoływała niesamowite wrażenie - Pauli wydawało się, że za chwilę wszystko zwali jej się na głowę. Zamknięte drzwi wejściowe skutecznie zatrzymywały wszelkie dźwięki pochodzące z zewnątrz. Nagle j eden ze stopni zaskrzypiał głośno, nadepnięty przez Newmana. Bob wspiął się kawałek wyżej i odwracając się oświetlił zdradziecki schodek. Tweed i Paula mogli go ominąć. 142 Dotarłszy na górę Newman zauważył, że drzwi prowadzące do mieszkania Helen są uchylone na jakieś dwa centymetry. Jeśli ktoś wyszedł w pośpiechu, dlaczego Helen ich nie domknęła? Trzymając rewolwer w prawej dłoni Newman czekał i nasłuchiwał. Zgasił latarkę. Cisza. Ponownie zapalił latarkę, poświecił dookoła, zatrzymał w miej- scu, a następnie płynnym ruchem skierował strumień światła w stronę wciąż za- słoniętego okna. W końcu powiedział: - Paula, na twoim miejscu nie wchodziłbym do środka. Jego uwaga odniosła przeciwny do zamierzonego skutek. Paula podążyła za Tweedem, który zatrzymał się dwa kroki za drzwiami. Dostrzegła, że sięga do kieszeni płaszcza i wyjmuje parę gumowych rękawiczek. Postąpiła podobnie. Newman stał pośrodku pokoju w całkowitym bezruchu. Ponieważ pchnął drzwi pięścią, na pewno nie zostawił żadnych odcisków. Tweed zapalił światło. W różowym świetle, pochodzącym z wiszących na ścianach kinkietów, Paula zobaczyła Helen Frey, w samej bieliźnie, leżącą na fotelu. Biała halka zbryzgana była z przodu ciemnoczerwoną krwią. Głowa dziew- czyny opadała do tyłu pod nienaturalnym kątem. Wokół szyi Helen biegła krwa- wa linia. Została uduszona za pomocą garoty. Tweed podszedł do fotela, podczas gdy Paula stanęła tuż za nim. Domyślał się, że użyto mocnego, cienkiego drutu. Głowa Helen została niemal odcięta. Z umalowanymi szminką ustami i wysuniętym językiem wyglądała ohydnie. Dzi- waczny kąt pochylenia głowy stał się całkiem oczywisty - nie miała po prostu czego się trzymać. - Emil Voser. 16.30 - powiedziała Paula. - Prawdopodobnie fałszywe nazwisko - dodał Tweed, rozglądając się po mieszkaniu. - Sądzę, że nie powinniśmy się tu dłużej kręcić. O co chodzi, Paula? Przykucnąwszy obok fotela, Paula wskazywała na coś palcem. Tweed pochy- lił się obok niej. Na dywanie leżała zakrwawiona perła przewiercona na wylot, jakby była częścią całego sznura. - Zabierz ją ze sobą - rozkazał Tweed. - To kradzież dowodu. - Zgadza się - potwierdził Tweed. - Tyle że wiemy więcej o mordercy niż ktokolwiek inny. Paula wyciągnęła foliową torebkę, wzięła perłę szczypcami i wrzuciła do torebki. Zapisała datę oraz adres - Rennweg 590. Wszystko razem schowała do swojej torby. Kiedy podniosła się, zaczęła przeszukiwać pokój. - Czy czujesz taki słabiutki zapach? - zwróciła się do Tweeda. - Ktoś palił tu cygaro. Mam cię... Z ukrytego za fotelem niskiego stolika podniosła wielką, szklaną popiel- niczkę. Wewnątrz spoczywał kawałek popiołu. Wyciągnąwszy kolejną torebkę, ostrożnie przełożyła do niej popiół. Zamykając napisała jedynie: - Popiół z cy- gara. Próbka nr 2. - Dobra robota - pochwalił j ą Tweed. 143 Newman stał przy biurku, w pobliżu zasłoniętego okna. Patrzył na otwarty dziennik. - Nie była na dzisiaj z nikim innym umówiona. Tylko ten Voser. - Wychodzimy - zdecydował Tweed. -Zostawię drzwi uchylone, takjakje zastaliśmy. Zachowajcie ciszę- nie zapomnijcie o skrzypiącym schodku. Nie powinniśmy przyciągnąć uwagi Klary... Na ulicy panował spokój. Tweed, założywszy skórzane rękawiczki, pozosta- wił za sobą lekko nie domknięte drzwi. Tak jak poprzednio, siedzący w kawiarni Cardon, zasygnalizował ręką. Tym razem j ednak Newman wszedł do środka, lecz po chwili zawrócił, by zawołać Tweeda i Paulę. Zrozumieli jego intencję dopie- ro, gdy dostrzegli przy jednym ze stolików Klarę, pijącą kawę. - Chcę z nią porozmawiać - powiedział Newman. - Może coś wie. - Dobry pomysł - po chwili wahania zgodził się Tweed. - A więc znowu przyszedłeś sobie pofiglować? - przywitała Klara Newmana. Kiedy przysiedli się do jej stolika, Tweed uśmiechnął się, po czym zamówił dwie kawy, dla siebie i Newmana. Paula wciąż nie najlepiej się czując, niczego nie chciała. Podobnie j ak Tweed milczała, podczas gdy Newman rozmawiał z Kla- rą. - Obawiam się, że nie - zaczął Newman. - Może powinnaś na moment od- stawić swoją kawę, gdyż mam dla ciebie szokującą wiadomość. - Mam mocne nerwy - odpowiedziała Klara, zachowując poważny wyraz twarzy. W moim zawodzie są niezbędne. Niektórzy z odwiedzających mnie męż- czyzn. .. - Tym razem chodzi o prawdziwą tragedię dotyczącą Helen. - Tragedię? - spojrzała w dół, nie przestając jednocześnie stukać w stół swoimi polakierowanymi na różowo paznokciami. Ponownie podniosła wzrok i spojrzała Newmanowi prosto w oczy. - Jestem twarda, więc nie traktuj mnie, jakbym była dzieckiem. Powiedz wreszcie, co się stało Helen. - Wróciliśmy kilka minut temu, by zadać j ej parę pytań, o których poprzed- nio zapomnieliśmy. Zastaliśmy otwarte drzwi frontowe. Podobnie było z drzwiami do jej mieszkania. Znaleźliśmyjąwewnątrz. Zamordowaną. - Do cholery! Zawsze powtarzałam jej, żeby bardziej na siebie uważała. Właśnie dlatego -jeśli nie miałam klienta - słysząc skrzypienie schodów, otwie- rałam drzwi. Wierzcie mi, nie jestem wścibska. Po prostu próbowałam się nią opiekować. Mam nadzieję, że to nie był zboczeniec. Czy cierpiała? - Myślę, że wszystko odbyło się szybko. Trwało może jakąś minutę. Pode- rżnął jej gardło. Nie wygląda to przyjemnie. Czy przez przypadek nie widziałaś klienta, z którym Helen była umówiona na czwartą trzydzieści. - Tak, widziałam go. - Ale przecież na klatce jest ciemno. - Jest włącznik czasowy, który działa przez minutę. Jeśli się wie, gdzie szu- kać, można zapalić światło. Tuż za frontowymi drzwiami. Na dodatek zarówno Helen, jak i ja mamy włączniki w naszych mieszkaniach. Widocznie skorzystała ze swój ego przycisku, kiedy znalazł się na naszym piętrze. 144 - A więc możesz go opisać. - No cóż, i tak, i nie. Uchyliłam swoje drzwi tylko troszeczkę, żeby mnie nie zauważył. Wydaj e mi się, że był wyższy od ciebie. Wchodził powoli i ostroż- nie, jakby bolały go stopy. - Szczupły? - Nie. Raczej dość tęgi. Miał na sobie opięty w pasie, czarny płaszcz, któ- rego guziki sprawiały wrażenie, jakby miały za chwilę się pourywać. - Kolor włosów? - Nie zauważyłam. Miał naciągnięty na głowę kapelusz z szerokim rondem. - Opisz jego twarz. - To również niezwykle trudne. Założył przyciemniane okulary, które za- krywały znaczną część j ego twarzy. Jeszcze więcej ukrywał biały, j edwabny szal. Wiem tylko, że bolały go stopy. - A co z j ego wiekiem? - naciskał Newman. - Trzydzieści, czterdzieści, może starszy? - Naprawdę nie wiem. Zwykle oceniam wiek mężczyzn po sposobie, w jaki się poruszają-jednak wchodzenie po obcych schodach oraz bolące stopy unie- możliwiają tym razem wszelkie próby. - Czy rozpoznałabyś go, gdybyś ponownie go spotkała? - Tylko, gdyby był tak samo ubrany. - Lecz wtedy rozpoznałabyś j edynie ubranie - zauważył Newman. - Myślę, że masz rację. - Skoro tu siedziałaś, czy nie widziałaś go, kiedy wychodził? - Nie, nie widziałam. Zanim przyszliście, rozmawiałam z przyjaciółką. Nie zauważyłam nawet, że wy troje wróciliście do Helen. - Jesteś Angielką, zgadza się? - Newman nagle zmienił temat. - Tak, to prawda - odpowiedziała Klara po krótkim wahaniu. - Podobnie jak Helen - w rzeczywistości nazywa się... nazywała się Helen Dane, pochodzi- ła z Kornwalii. Przyjechałyśmy tutaj razem, mając nadzieję, że będziemy stano- wić pewną ciekawostkę dla Szwajcarów. I nie zawiodłyśmy się, mimo że wolą, abyśmy nosiły popularne szwajcarskie nazwiska. Nie wiem dlaczego. Lepiej, żebyście nie pytali mnie o moje prawdziwe nazwisko. - Przynajmniej podaj nam swoje szwajcarskie nazwisko. - Tego również wam nie powiem. Wyniosę się z mieszkania najpóźniej za godzinę. Czy policja wie już o Helen? - spytała Klara. - Nie, jeszcze nie. Pragnąłbym, żebyś nie wspominała nikomu o naszych wizytach. - Możecie na mnie liczyć - zapewniła. - Po pierwsze, nie mogłabym dłu- żej mieszkać w domu, gdzie zamordowano biedną Helenę. A po drugie, j acy klienci zechcą mnie tam teraz odwiedzać. Rennweg 590 stanie się powszechnie znanym adresem, gdy tylko prasa doniesie o całej historii. Przyjaciółka, z którą przed chwilą rozmawiałam, ma zamiar wyprowadzić się do Genewy i zostawi mi swoje mieszkanie. Oczywiście nie podam wam adresu. - To rozsądne. Władza-10 Klara spojrzała na Paulę. - Czy wyświadczyłabyś mi wielką przysługę? Pój dź ze mną do moj ego miesz- kania, kiedy będę się pakować. Proszę. Paula zerknęła na Tweeda, który spojrzał na zegarek. Do szóstej, kiedy miał się spotkać z Jennie Blade w barze Hummer hotelu Gotthard, pozostało już nie- wiele czasu. Klara natychmiast zorientowała się, na czym polega problem, i po- wiedziała: - Należę do naj szybszych kobiet na świecie, j eżeli chodzi o pakowanie. Mam tylko jedną walizkę, więc za pięć minut będę gotowa. Tweed, choć niechętnie, skinieniem głowy dał Pauli znak, że się zgadza. Kiedy Klara, trzymając w ręku klucze, podniosła się do wyjścia, Newman ostrzegł ją. - Natwoimmiejscujadącpodnowy adres, wezwałbym taksówkę. Czy znasz dobrze Zurych? Jeśli tak, to wymyśl sobie jakieś dwa miejsca, do których się udasz. Dopiero potem wezwij trzecią taksówkę, by zawiozła cię tam, dokąd po- trzebujesz. - Niezły pomysł. Dzięki... Gdy obie kobiety opuściły kawiarnię, Tweed ponownie spojrzał na zegarek. Wątpił w zapewnienia Klary, że potrafi spakować się w pięć minut. Paula rzeczy- wiście to potrafiła, lecz jak wiele innych kobiet było w stanie osiągnąć podobną szybkość? - Klara opisała Vosera w dość osobliwy sposób - skomentował Newman. - Wysoki, tęgi mężczyzna poruszający się, jakby bolały go stopy. - Szczególnie dwie rzeczy wydały mi się intrygujące - dodał Tweed. - A mianowicie? - Muszę się nad nimi dłużej zastanowić - odpowiedział tajemniczo Twe- ed. - Przecież Klara jest bardzo wysoka. Newman zmuszony był porzucić nadzieję na zgłębienie sposobu rozumo- wania Tweeda. Zajął się obserwacją zamkniętych drzwi po drugiej stronie uli- cy. Po powrocie do Gottharda Tweed znalazł jeszcze chwilę czasu, by zatelefo- nować do Moniki. Klara rzeczywiście dotrzymała słowa - w pięć minut spako- wała walizkę i znalazła się razem z Paulą na ulicy. Zanim ruszyli w drogę do swo- jego hotelu, Newman odprowadził ją do taksówki... - Monika, mówi Tweed. Czy jesteś sama? Nie chcę rozmawiać z Howar- dem. Dzwonię z hotelu. - Żyjemy sobie spokojnie w naszym Surrey... - Monika starannie dobiera- ła słowa. Ktoś mógł podsłuchiwać. - Mam szczegóły dotyczące Gaunta. Jest milionerem, niemniej jednak lubi sprawiać wrażenie, że ledwo wiąże koniec z końcem. Jest właścicielem Tresillian Manor - żadnej hipoteki - posiadłości bez nazwy w Rock, a także pokaźnych aktywów ulokowanych w Szwajcarii. Oczy- wiście nie udało mi się zdobyć dokładniejszych wiadomości na ich temat. Nie- gdyś był kapitanem w SAS. Zmuszono go do rezygnacji, gdyż zbyt często miał 146 własne zdanie. Lubi przygody, przypomina nieco korsarza. Jest popularny wśród kobiet. Ma mnóstwo przyjaciółek. To wszystko. - Dziękuję ci. Aha, zgłosiły się do mnie dwie kobiety, które chciałyby dla nas pracować. Potrzebuję szczegółowych referencji. Jesteś gotowa, żeby za- pisać ich dane? Dobrze. Jennie Blade. I Eve Amberg -jej panieńskie nazwisko brzmi Royston. Przeliterujęto ostatnie. Zapisałaś? Radziłbym skoncentrować się na okolicach Padstow. Muszę już kończyć. Niedługo zadzwonię. Trzymaj się... - Dlaczego interesują cię akurat te dwie kobiety? - zapytała Paula. - Obie mają powiązania z Kornwalią, skąd wszystko bierze swój początek. Rozdział 21 Ki iedy Sara Maranoff żwawo wkroczyła do Gabinetu . Owalnego, natychmiast zorientowała się, że prezydent spodziewa się wizyty swojej najnowszej przyjaciółki, pani Hamilton. Świeżo ogo- lony Bradford March miał na sobie szary garnitur, a w dłoni trzymał kubełek pe- łen lodu, w którym chłodziła się butelka szampana. - Senator Wingfield prosił o przyjęcie. - Ten pieprzony ołowiany żołnierzyk? Spław go. Powiedz, że jestem za- grzebany po uszy w papierkowej robocie, przygotowuję projekt nowej ustawy. Aha, zapomniałem ci powiedzieć, za pół godziny odwiedzi mnie pani Hamilton. Dopilnuj, żeby nie przeszkadzano nam w rozmowie. - Oczywiście, szefie - odpowiedziała Sara, udając zaskoczenie. Podobało j ej się słowo „rozmawiać". Nie marnowałby czasu na zwykłą rozmowę. - Norton czeka na linii - kontynuowała. - Sprawia wrażenie, że mu się spieszy. - Naprawdę? To mnie się spieszy - żeby uporał się wreszcie ze swoim za- daniem. Połącz mnie z nim... - Mówi Norton. Zaciskamy pętlę wokół Tweeda. Dziś niemal go dostaliśmy... - Niemal! Rozumiem, że trafił do szpitala? - Niezupełnie. Wymyśliłem nowy sposób, żeby pozbyć się go na zawsze. Być może zechciałby pan usłyszeć sprawozdanie... - Aha, teraz zajmujesz się przygotowywaniem sprawozdań? - Rozwście- czony March pochylił się nad biurkiem, krzycząc do słuchawki. - Gówno mnie obchodzą twoje sprawozdania. Oczekuję jedynie wiadomości, że Tweed, Dyson, Ives i Dillon dołączyli do swoich dawno zmarłych przodków. Jak się spisuje Mencken? - Wypełnia rozkazy... - Więcej podobnych telefonów i ty będziesz wypełniał jego rozkazy... Z hukiem rzucił słuchawkę, a Sara poczuła dreszcze. Jeśli Brad będzie tak dalej postępował, kiedyś roztrzaska swój telefon. Jego wymiana może być nie- zwykle kosztowna - Sara doskonale orientowała się w ich sytuacji finansowej. Spróbowała zmienić temat. 148 - Dowiedziałam się właśnie, że odwołałeś ze Szwajcarii ambasadora An- dersona i wysyłasz w zamian Mike'a Gallaghera. - Gratuluję ci twoich źródeł informacji - zadrwił March. - Anderson to doświadczony dyplomata. Gallagher jest jak surowy nie szli- fowany diament. Może przysporzyć nam kłopotów. A język, jakim się posługuje, jest nie do przyjęcia. - Gallagherowi ufam. Anderson mieszał się do rzeczy, które go nie doty- czyły. Jest skreślony. Skreślony! - Gallagher jeszcze nie wyjechał z kraju. Mógłbyś zmienić zdanie. Ja bym się z tego wycofała, gdybym była na twoim miejscu... - Ale nie jesteś! - ryknął March. -Kiedy się jest prezydentem, ma się pra- wo decydować, kogo i gdzie chce się wysłać. Gallagher zasłużył się podczas mojej kampanii wyborczej. Westchnęła. Zwykle potrafiła dać sobie radę z Bradem, jednak zdarzały się chwile, gdy zachowywał się niczym rozwścieczony byk. To była jedna z nich. Należało zmienić nastrój prezydenta. Wspomnienie pani Hamilton powinno za- łatwić sprawę. - Przynieść więcej szampana, by naoliwił tryby? - zaproponowała. Kiedy March ponownie odwrócił wzrok w jej stronę, Sara zrozumiała, że jej taktyka nie przyniosła pożądanych skutków. Swoim krótkim i jednocześnie gru- bym palcem wskazał na przeciwległą stronę pokoju. - Tam są drzwi. Wyjdź. Najlepiej nie otwierając ich... - Dziękuję ci, Saro - powiedział senator Wingfield. - Nie przejmuj się. Wiem, że próbowałaś. Odłożył słuchawkę telefonu znajdującego się w domu przy Chevy Chase, gdzie ponownie zebrali się Trzej Mędrcy. Zarówno bankier, jak i przygotowują- cy drinki mąż stanu, obserwowali senatora, powracającego do okrągłego stołu. Wingfield z żalem pokręcił głową. - Przykro mi, panowie. Prezydent odmawia przyjęcia mnie w Gabinecie Owalnym. Tłumaczy się nagromadzeniem pilnych prac. To wymysł, aby uniknąć spotkania ze mną. Prawdopodobnie domyśla się, o czym chcę z nim porozma- wiać. - Gallagher! - wykrzyknął polityk. - Z własnego doświadczenia wiem, że ambasadaw Bernie nie należy do najważniejszych. Jestjednak doskonałym punk- tem obserwacyjnym. Jak on może wysyłać tam człowieka, przeciwko któremu toczy się postępowanie przed senacką podkomisją i który jest oskarżony o ko- rupcję przy podpisywaniu rządowych kontraktów? - Wreszcie z niezwykłą dla siebie wulgarnością dodał: - Kiedy to całe gówno wyjdzie na jaw, kiedy prasa poczuje smród - co jest nieuniknione - rząd Stanów Zjednoczonych stanie się pośmiewiskiem dla całego świata. - Być może masz rację - odezwał się senator. - On ma rację! - nie wytrzymał bankier. - Na domiar złego prezydent wy- daje pieniądze na różne dziwne programy, jakby nie interesowało go jutro. Nie oszukujcie się, March stał się przekleństwem. 149 - Dzięki Bogu jest jeszcze Jeb Calloway - powiedział mąż stanu. - Nie ekscytujmy się bez potrzeby - uspokajał Wingfield. - W polityce liczy się cierpliwość. Zaczekamy i zobaczymy, co nastąpi... Jeb Calloway długimi krokami przechadzał się po swoim gabinecie, pod- czas gdy jego najbliższy współpracownik, Sam, obserwował go. Nagle Cal- loway usiadł i uderzył zaciśniętą pięścią w stół, przy którym siedział Sam. - Szerzą się pogłoski o zorganizowanej przez Marcha prywatnej armii. Słyszałeś kiedykolwiek o Oddziale Pierwszym, Sam? - Może tylko jakieś szepty. - A więc tak? - Calloway wyglądał na zdziwionego i zdener wowanego. - Czy tak nazywa się tajna organizacja paramilitarna, którą, jak głoszą plotki, po- wołał Brad March? - Brad -zaczął Sam, przyglądając się uważnie wiceprezydentowi -jest spryt- ny, tworzy zasłony dymne, rozpuszcza plotki. Najlepiej udawać, że się o niczym nie wie, nawet jeśli naprawdę istnieje. - Zdaje się, że ty cholernie dużo wiesz. - Spędziłem na Kapitolu już sporo lat. Nie gorączkuj się. A co z facetem, z którym się potajemnie skontaktowałeś? - Już od pewnego czasu jest na miejscu - odparł Calloway. - Dotarły do mnie plotki o kolejnych czterdziestu podejrzanych mężczyznach, którzy przy- byli ze Stanów do Londynu. - Jeb, skąd pochodzą te informacje? - spytał cicho Sam. - Nie wydaję swoich informatorów. - Nie ma sprawy. - Kiedy się o tym dowiedziałem - ciągnął dalej Calloway - zatelefono- wałem do znajomego w londyńskiej ambasadzie. Był na lotnisku podczas ich lądowania. Przesiedli się na lot do Zurychu. Podawali się za dyplomatów. - A twój człowiek, który jest na miejscu-pozwól, że posłużę się twoimi własnymi słowami - gdzie się znajduje? - Oczywiście w Zurychu - odrzekł Calloway z nutą samozadowolenia w gło- sie. Sam zapalił papierosa. Usta Callowaya zacisnęły się. Nie pozwalał palić w swoim gabinecie, lecz Sam był osobą, której nie obowiązywały żadne zaka- zy. Podwładny wpatrywał siew niego przenikliwym wzrokiem, zastanawiając się, w jaki sposób przekonać chlebodawcę, by zaprzestał bawić się w grę o wła- dzę. - Powinieneś zwracać uwagę na swoje posunięcia, Jeb - radził Sam. - Jeśli Brad wywęszy, co knuj esz, znaj dziesz się w opałach. - Wiem, co robię. Muszę się dowiedzieć, o co właściwie chodzi. Ależ oczywiście, pomyślał Sam, tylko co ty właściwie robisz? W czasie gdy Tweed zajęty był rozmową z Moniką, ktoś z obsługi hotelowej wsunął pod drzwiami karteczkę z informacj ą zanotowaną przez telefonistkę z re- 150 cepcji Tweed otworzył kopertę i po przeczytaniu przymknął oczy Paula zrozu- miała, ze stało się coś, co kazało mu się głęboko zastanowić Tweed podał j ej karteczkę Przykro mi, ale muszę odwołać nasze dzisiejsze spotkanie Wypadło mi cos naprawdę pilnego Czy moglibyśmy zobaczyć się jutro w tym samym miej- scu o tej samej porze''' Jeszcze raz przepraszam Do zobaczenia Jennie Bla- de - Zostawia wszystko na ostatnią chwilę - zauważyła Paula, podając notatkę Newmanowi, który przeczytawszy przekazał ją dalej do Cardona - Itojestnajistotmejszyaspekt -Tweed me dał Pauli czasu na odpowiedź - Jedynym kluczem w całej tej ponurej sprawie jest przyjaciel Newmana, Joel Dyson Podejrzewam, ze wszystko zaczęło się od mego - Znajomy, a me przyjaciel - wtrącił ostro Newman - Nie przerywaj mi, tylko słuchaj Paula zawsze potrafiła nieźle rysować Bob, czy potrafiłbyś opisać j ej Dysona tak, by zrobiła jego portret pamięciowy ^ - Mógłbym spróbować - zgodził się Newman - Szkoda tylko, ze me mam węgla drzewnego Rezultaty byłyby znacznie lepsze - zaczęła Paula - Czy to wystarczyć - Cardon wyjął meduzy kawałek - Używam go do po- czerniania brwi, kiedy zmieniam wygląd - Teraz mogę zabrać się do pracy Philip, czy ty zawsze masz wszystko przy sobie1? Newman przysiadł na oparciu fotela obok Pauli i zaczął opisywać Dysona - Trochę dłuższy nos - powiedział w pewnym momencie Tweed tymczasem wyciągnął z kieszeni notes i zaczął zapisywać nazwiska łącząc je ze sobą Cardon, pochylając się nad jego ramieniem, przyglądał się zafascynowany Joel Dyson - Juhus Amberg - Gaunt - Jennie Blade - Eve Amberg ( Roy- ston) — Amberg — Helen Frey — Klara — Theo Strebel, detektyw Eve — Gauntf — Norton Kornwaha Gaunt — Eve Amberg — Helen Frey Waszyngton Dillon — Barton Ives, agent specjalny FBI - Norton - Wszystko zaczyna się łączyć - odezwał się Tweed - A mech mnie, jeśli cokolwiek zrozumiałem - skomentował Cardon - Uda ci się, jeżeli będziesz miał na uwadze, ze większość z nich me jest taka, jaka się wydaj e - Zgubiłem się - Bob mówi, ze tak wygląda Joel Dyson - powiedziała Paula, przynosząc trzeci szkic - Dokładna podobizna naszego małego śmierdziela - zawyrokował Newman 151 - Dobrze - zwrócił się Tweed do Pauli. - Spisałaś się doskonale. Jutro bę- dziemy potrzebowali sześć małych odbitek twojego szkicu. - Przy ulicy Rennweg widziałam zakład kserograficzny - przypomniała so- bie na głos Paula. - Pójdę tam jutro i zrobię sześć pomniejszonych kopii. - Dlaczego pomniejszonych? - zapytał Cardon. - Ponieważ staną się wyraźniejsze. Gdybyś je powiększył, rozmazałyby się szczegóły. - Chcę - odezwał się Tweed - żeby każde z was miało własną odbitkę. Je- stem przekonany, że Joel Dyson wciąż znajduje siew Zurychu. Dlatego ktokol- wiek go spotka - jeżeli ktoś w ogóle go spotka - natychmiast będzie go mógł rozpoznać. Paula, czy mogłabyś zrobić jeszcze jedną kopię swojego szkicu? - Oczywiście, tylko po co? - Joel Dyson na pewno się ukrywa. Myślę, że obawia się o swoje życie. Może próbować zmienić wygląd. Miał wystarczająco dużo czasu, by poczynić pewne starania - może zapuścił wąsy. Czy mogłabyś dodać j e do drugiego szki- cu? Potem zrobisz po sześć kopii każdej wersji. - To potrwa tylko parę minut - powiedziała. Nagle zadzwonił telefon. Tweed, podniósłszy ze zdumienia brwi, spojrzał na Newmana, a następnie odczekał jakiś czas, zanim odebrał. - Słucham, kto mówi? - Tweed? - odezwał się ochrypły głos. - Tu Cord. Przeziębiłem się, niech to licho... - Rzeczywiście twój głos nie brzmi najlepiej... - Tweed, czy chcesz spotkać się teraz z Bartonem Ivesem? Mogę go wysłać do ciebie do Gottharda, jeśli ci to odpowiada. - Przyślij - zgodził się Tweed, po czym połączenie zostało przerwane. Powoli odłożył słuchawkę. - W końcu spotkamy się z Bartonem Ivesem, chyba że zmieni zdanie. Nie powinno się tu znajdować zbyt wiele osób. Sięgnął po telefon i zadzwonił po kolei do Butlera, Cardona i Nielda. Każ- demu z nich podał taką samą instrukcj ę. - Od tej pory nie przychodźcie do mojego pokoju ani nie zbliżajcie się do mnie. Nadal waszym głównym zadaniem j est zapewnienie nam bezpieczeństwa - ale macie się trzymać w ukryciu... Minęło pół godziny, lecz nikt sienie pojawił. Tweed przez cały czas zajęty był studiowaniem listy, którą sporządził. Wreszcie zerknął na zegarek, złożył kartkę wydartą wcześniej z notesu, wsunął ją do portfela i wstał. - Myślisz, że jednak nie przyjdzie? - spytała Paula. - Wątpiłem od samego początku. Potrzeba nie lada odwagi, by w podob- nej sytuacji się ujawnić. Zgłodniałem. W Hummerze podają wyśmienite je- dzenie. Zejdźmy we trójkę i coś zjedzmy... Newman powoli szedł korytarzem, podczas gdy Tweed zamykał drzwi. W pewnym momencie przesłonił twarz dłonią. Charakterystyczna reakcja Boba w chwilach zakłopotania, pomyślała Paula. 152 Kiedy Tweed ruszył za nim, Paula pozostała z tyłu. Dotarli do windy, wokół było spokojnie. Z naprzeciwka, zdecydowanym krokiem zbliżał się do nich męż- czyzna. W chwili gdy mij ał Newmana, Paula w mgnieniu oka spostrzegła, że j est średniego wzrostu, ma atletyczną budowę ciała i dużą głowę. Był starannie ogo- lony, a j ego krótkie, ciemnie włosy nosiły ślady niedawnego przycinania. Kryją- ce się pod krzaczastymi brwiami, niebieskie oczy wydawały się niezwykle ru- chliwe. Mijając Tweeda, wyciągnął rękę i chwycił go za ramię. Dłoń Pauli w jednej sekundzie znalazła się wewnątrz torebki, zaciśnięta na rękojeści browninga. Newman obrócił się i trzema długimi krokami znalazł się tuż za nieznajomym, przyciskając lufę Smith & Wessona do jego kręgosłupa. - JjycTy pan sobie czegoś? - odezwał się Newman. - Spokojnie, panowie - wyszeptał. Rozłożył szeroko ramiona, koniuszka- mi palców dotykając ścian. - Cord powiedział, że wszystko będzie w porządku. Nazywam się Barton Ives, agent specjalny FBI. Rozdział 22 Ki 1 iedy Tweed otworzył drzwi, Paula tyłem weszła do po- -koju, cały czas trzymając wycelowany w Amerykanina pistolet. Newman lufą Smith & Wessona popchnął nieznajomego do środka. Podczas gdy Tweed zamykał ponownie drzwi, Newman, schowawszy rewolwer do kabury, zaczął przeszukiwać schwytanego mężczyznę. - Jestem uzbrój ony - powiedział Ives. - Pod lewą pachą. Newman obejrzał broń Amerykanina. Smith & Wesson kaliber 0.38 cala. Przybysz przypominał Pauli wypchanego, pluszowego misia. - Chciałbym zobaczyć jakiś dowód tożsamości - poprosił Tweed. - Czy mogę sięgnąć do wewnętrznej kieszeni płaszcza? Widzę, że nie lubi- cie ryzykować. To dobrze... - Jest czysty - powiedział Newman, wkładając rewolwer do kieszeni. Ives wyciągnął legitymację, którą podał Tweedowi, po czym spojrzał na Pau- lę, zdradzając wyraźne zmęczenie. - Napiłbym się trochę wody, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Paula nalała mu szklankę wody mineralnej. Wypił wszystko niemalże jed- nym łykiem, a następnie odetchnął z ulgą. Tweed dokładnie obejrzał dowód toż- samości, sprawdził fotografię oraz szczegóły wydrukowane pod plastikową okład- ką. - Wygląda na to, że naprawdę j est pan tym, za kogo się podaj e - powiedział zwracając mu legitymację. - Witamy w Zurychu. Proszę usiąść. - Pańskie powitanie zabrzmiało, jakbym dopiero co przyjechał - odpowie- dział Amerykanin, siadając w fotelu i zakładając nogę na nogę. - W rzeczywi- stości mieszkam tu już od pewnego czasu, nigdy nie pozostając w jednym miej- scu dłużej niż przez jedną noc. Muszę wam powiedzieć, że taki tryb życia jest niezwykle męczący. Cord przesyła pozdrowienia. - Ma pan na myśli przemieszczanie się po całej Szwajcarii czy tylko w sa- mym Zurychu? - zapytał Tweed, wciąż stojąc. - Zurych i kilka dziur tuż poza miastem. Obawiałem się szwajcarskiego prawa nakazującego meldować siew hotelach, podawać dokładne dane. 154 - Więc zmuszony był pan meldować się pod prawdziwym nazwiskiem? - Czy myśli pan, że uciekając ze Stanów, zabrałem ze sobą całą teczkę fał- szywych paszportów? - Ives spytał agresywnie, po czym pochylił się. - Musia- łem jak najszybciej uciekać, by nie stracić życia. Odleciałem przy pierwszej nada- rzającej się okazji. - W jaki sposób rozpoznał mnie pan na korytarzu? - naciskał dalej Tweed. - Dzięki Cordowi. Opisał pana dokładnie. To był warunek, jaki postawiłem, zanim podjąłem ryzyko spotkania się z panem. Cord stanowczo nalegał, żeby- śmy się poznali, panie Tweed. Tweed usiadł, zdjął z nosa okulary i przeczyścił je chusteczką. Nie spieszył się zbytnio, sprawdzając cierpliwość Ivesa. Ives całkowicie odpowiadał wyobra- żeniu Pauli o tym, jak wygląda agent federalny. Rozważny, ostrożny i opanowa- ny. Tweed ponownie założył okulary i przez chwilę jeszcze przyglądał się Iveso- wi, zanim przemówił. - Powiedział pan, że musiał w pośpiechu uciekać ze Stanów w obawie o swoje życie. Dlaczego? Kto pana ścigał? Ives spojrzał na Paulę, a następnie przeniósł wzrok naNewmana, w którego dłoni wciąż znajdował się rewolwer. - Nie mogę odpowiedzieć na pańskie pytania, jeśli nie zostaniemy sami. Wiem, że pański znajomy nazywa się Robert Newman - w swoim czasie widzia- łem jego zdjęcia w gazetach, zamieszczane przy napisanych przez niego artyku- łach, nie zmienił się zbytnio. - Czy Cord doradził panu takie podejście do sprawy? - spytał Tweed. - Nie, to moja własna decyzja. Wszystko, co mam panu do powiedzenia, jest ściśle tajne. - Zarówno Paula, jak i Bob są moimi zaufanymi współpracownikami. Albo będzie pan przy nich mówił, albo może pan sobie darować... - Cord przestrzegał mnie, że jest pan uparty - Ives machnął ręką w geście rezygnacji. -Niech Bóg ma pana w swojej opiece, jeżeli cokolwiek z naszej roz- mowy wydostanie się z tego pokoju. - Czy pan mi grozi? - zapytał łagodnie Tweed. - Nie, podaję panu tylko zarys sytuacji. Staniecie się celem dla ludzi, któ- rzy nigdy nie chybiają. - A jednak czasem im się to zdarza - zauważył Tweed. - Więc jak będzie? Może napiłby się pan kawy? W dzbanku zostało j eszcze sporo. - Byłbym niezmiernie wdzięczny - powiedział Ives, zerkając w stronę Pau- li. - Strasznie zaschło mi w gardle... Tweed zaczekał, aż Paula naleje pełną filiżankę. Ives wziął od niej filiżan- kę, po czym jednym łykiem opróżnił połowę. - A więc do rzeczy. Urodziłem się i wychowałem w Nowym Jorku, ale pracowałem w Tennessee, na południu. Prowadziłem śledztwo w sprawie zni- kających dużych sum. Na początku myśleliśmy, że chodzi o pranie brudnej forsy, lecz teraz sądzę, że pieniądze te były używane przez jakiegoś polity- ka... 155 - Czy ma pan na myśli okradanie banków? - spytał Tweed. - Ależ skąd, do cholery. Oszustwa podatkowe. Za każdym razem, gdy zdo- byłem zeznania od jakiegoś świadka, w krótkim czasie znikał on w nie wyjaśnio- nych okolicznościach. Nigdy nie udało mi się odnaleźć ciał. - Ciał? W liczbie mnogiej? - Dziesięć, w tym trzy kobiety. - Przecież to wielokrotne morderstwo - powiedział powoli Tweed. Po chwili dodał: - Ale dlaczego sprawą zaj ęło się FBI, skoro zbrodnie popełniano na tere- nie Tennessee? - Nie tylko. To była sprawa ponadstanowa. Dopiero wtedy przejmujejąFBI, jak pan zapewne wie. Ślad poprowadził mnie z Tennessee do Missisipi, Luizjany, Oklahomy, Nowego Meksyku i Arizony. - Spore terytorium. Wcześniej powiedział pan, że myśleliście, iż chodzi o pranie brudnych pieniędzy. Co pan przez to rozumiał? Ives wziął głęboki oddech i westchnął. Ponownie spojrzał na Paulę i New- mana, którzy przysłuchiwali się z uwagą każdemu słowu. - Mam na myśli Jeba Callowaya, obecnie wiceprezydenta Stanów Zj edno- czonych. W pokoju zapanowała cisza. Tweed podszedł do zasuniętych zasłon i roz- chylając je nieco, wyjrzał na zewnątrz. Mżyło. Wrócił do swojego krzesła, usiadł i wpatrzył siew Bartona Ivesa. - Czy j est pan tego pewien? - zapytał. - Całkowicie - rzucił Ives. - Wydawało mi się, że Calloway pochodzi z okolic Filadelfii, na północ- nym wschodzie. - Zgadza się - uśmiechnął się gorzko Ives. - Właśnie dlatego Bradford March, pochodzący z południa, wybrał go na swój ego partnera w wyborach. Calloway do- starczył głosy stanów Nowy Jork, Pensylwanii i innych równie ważnych. - W takim razie, j akie j est powiązanie między Callowayem a południowy- mi stanami, gdzie prowadził pan śledztwo? - Kilka lat temu Calloway przeniósł swoją firmę produkującą podzespoły elektroniczne do Phoenix w stanie Arizona. Zgodnie z panującymi wówczas tren- dami. Środowisko w Arizonie nie było jeszcze zatrute, a związki zawodowe nie działały tak prężnie, jak na północy. Pranie pieniędzy odbywało się za pośrednic- twem fabryki w Phoenix. - I twierdzi pan, że te pieniądze trafiły do... - Funduszu wyborczego Bradforda Marcha. Wątpię, by wiedział, że zostały skradzione. Który z polityków sprawdzałby pochodzenie oferowanych mu pie- niędzy niezbędnych dla jego kampanii w wyborach prezydenckich? - A dziesięcioro świadków, którzy zniknęli? - Zostali zamordowani - poprawił go Ives. - Każde z nich mogło zeznać na temat nielegalnych operacji. Większość z nich miała rodziny. Znalazłem nawet 156 świadka, który widział jedną z kobiet, którąprzesłuchiwałem wcześniej, jak wcią- gano ją do jakiegoś samochodu w środku nocy. Żadnego ze świadków nie odna- lazłem później. Właśnie zastawiałem pułapkę na Callowaya, kiedy odbyły się wybory. Wtedy zaczęło się - kłody rzucane pod nogi, zabłąkane kule. - A mianowicie? - Wróciłem do Memphis, by zameldować o swoich odkryciach szefowi, nazywał się Murcall. Okazało sięjednak, że został zastąpiony przez jakiegoś nie znanego mi faceta o nazwisku Foley, który kazał mi zamknąć śledztwo. Przy- szedł rozkaz z Waszyngtonu. To było tuż po wyborach... - Wspominał pan o jakichś pociskach - przypomniał mu Tweed. - Do licha! Niech mi pan pozwoli skończyć. Kiedy wracałem do domu z głównej kwatery FBI, śledził mnie czerwony cadillac. Na opustoszałej ulicy zrównał się ze mną. Zanurkowałem w dół dosłownie w ostatniej chwili - ostrze- lali mój samochód z karabinu maszynowego. Gdy dojechałem już do domu, do windy wszedł za mnąjakiś nieznajomy facet. Wcisnąłem mu między żebra lufę pistoletu i przeszukawszy znalazłem ukrytą broń. Próbował mnie rozbroić, więc powaliłem go uderzeniem w głowę. Następnie spakowałem się i pojechałem pro- sto na lotnisko. - I przyleciał pan tutaj? - spytał Tweed. - Dlaczego? - Szwajcaria wydawała się bezpieczną przystanią, ale oni przylecieli za mną. Wprawdzie jestem niezły w pozbywaniu się ogonów, ale Calloway ma mnóstwo pieniędzy. Wynajął całą armię ludzi, by mnie sprzątnęli... Wypowiedź Ivesa przerwał dzwonek telefonu. Tweed podniósł szybko słu- chawkę. - Przepraszam, że zawracam głowę - odezwał się Butler. - Myślę jednak, że powinieneś na moment przyjść do mojego pokoju i to jak najszybciej. - Zaraz zejdę na dół. - Tweed odwrócił się w stronę obecnych. - Na dole czeka na mnie pewna osoba. Pana, Ives, nikt nie powinien widzieć. - Chciałbym skorzystać z łazienki - poprosił Ives. - Proszę bardzo - zgodził się Newman - ale pój dę z panem dla bezpieczeń- stwa, szczególnie po tym, co nam pan opowiedział... Tweed zaczekał, dopóki drzwi nie zamknęły się, i nie został sam z Paulą. - To był Butler - wyszeptał. - Może mieć złe wiadomości. Chcę, żebyś przez cały czas mojej nieobecności trzymała w dłoni swojego browninga. Gdyby kto- kolwiek pukał do drzwi, kiedy będziesz sama, nie otwieraj. Jak wrócę, zastukam w ten sposób... - zademonstrował na blacie biurka. - Pętla zaciska się? - spytała spokojnie Paula. - Może z powodu obecno- ści Bartona Ivesa. - Obawiam się, że możesz mieć rację... Zastanawiaj ąc się później, Tweed nie był pewien, co kazało mu, gdy wychodził do pokoju Butlera, zabrać ze sobą płaszcz. Zastawszy uchylone drzwi, zapukał. Butler wpuścił Tweeda i zamknął drzwi. W prawej ręce trzymał walthera. 157 W pokoju panowała ciemność. Tweed nie poruszył się, kiedy Butler dotknął jego ramienia. - Poprowadzę cię do okna. Potem odchylę nieco zasłonę. Nie spodoba ci się to, co zobaczysz... Gdy dotarli do okna, Butler rozsunął nieco zasłony. Tweed spojrzał na Bahn- hofstrasse. Z nieba wciąż padała gęsta mżawka, rozmazując światło latarni ni- czym delikatny welon. Na zewnątrz, w deszczu stało czterech mężczyzn ubra- nych w płaszcze o charakterystycznym amerykańskim kroju. - Widzę ich - powiedział ponuro. - Jest ich więcej - ostrzegł Butler. - Pierwszy zauważył ich przez swoje okno Pete. Doliczyliśmy się dziesięciu ludzi opierających się o pnie drzew, ścia- ny, stojących w drzwiach sklepów. Zostaliśmy otoczeni. - Na to wygląda - rozległ się w ciemności głos Tweeda. - Na dodatek w mo- im pokoju mamy uciekiniera ze Stanów, którego próbowali już przynajmniej dwa razy zabić. - Sądzę, że powinienem się tym zająć - powiedział Butler. - Zostaliśmy otoczeni - powtórzył. - Być może niezupełnie. Załóż płaszcz, Harry. Muszę zadzwonić. Z Sho- pville. - Zobaczą cię, gdy będziesz wychodził. Może czekają właśnie na ciebie. - Być może nie jesteśmy tak dokładnie otoczeni, jak nam się wydaje. Go- tów? Dobrze. Istnieje wyjście, o którym mogą nie wiedzieć. Drzwi prowadzące wprost do baru Hummer - dość daleko od głównego wejścia... Okazało się, że Tweed miał rację. W opuszczonej, bocznej uliczce, gdzie znajdowało się tylne wyjście z baru Hummer, nie czekał nikt. Kiedy zeszli do podziemnego centrum Shopville, Tweed skorzystał z pierwszego wolnego auto- matu telefonicznego, by zadzwonić pod osobisty numer Becka w jego biurze w Bernie. Szwajcar natychmiast podniósł słuchawkę. - Beck... - Arthur, mówi Tweed... - Odkąd wyj echałem, w Zurychu wydarzyło się wiele aktów przemocy... - Wiem - przerwał mu Tweed. - Później to omówimy - znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie... - Szczegóły?-zażądałBeck. - Hotel, w którym się zatrzymaliśmy, Gotthard, jest praktycznie oblężony przez stojących w deszczu Amerykanów. Ubrani w płaszcze, podpierają drzewa i ściany. Ich pojawienie się może być spowodowane przybyciem pewnej osoby, ale nie jestem pewien. - Czy widzieli cię, kiedy wychodziłeś? - Nie, przeoczyli boczne wyjście z baru Hummer. Dzwonię z automatu w Shopville. - Do diaska! - Beck dumny był ze swojej biegłej znajomości angielskie- go. - Mam już ich powyżej uszu. Na szczęście główna komenda policji w Zury- chu znajduje siew pobliżu Gottharda. Zostaną usunięci w mgnieniu oka, nie po- 158 mogą im przeklęte paszporty „dyplomatyczne". To wszystko? Dobrze. Zaraz za- wiadomię Zurych... Tweed i Butler powrócili do hotelu tą samą drogą, przez Bar Hummer. Za- nim zamknęli drzwi baru, usłyszeli policyjne syreny. Tweed podziękował Butle- rowi i ruszył na górę do swojego pokoju. Kiedy wszedł, Ives stał przy oknie wy- glądając przez szparę między zasłonami. Paula siedziała z boku, trzymając w dłoni pistolet. - Sprawa załatwiona - oznajmił Tweed. - Możemy więc wszyscy zj eść coś porządnego w barze Hummer... Pełen umundurowanych policjantów wóz zatrzymał się w bocznej uliczce nie opodal Bahnhofstrasse. Porucznik policji, w towarzystwie swoich ludzi, wy- biegł na Bahnhofstrasse i zatrzymawszy się popatrzył dookoła. Zanim podszedł do wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny ubranego w płaszcz, rozpiął ka- burę pistoletu. Twarz mężczyzny zasłaniało rondo kapelusza stanowiąc nikłą ochronę przed deszczem. Wraz z upływem czasu Bahnhofstrasse wypełniała się wciąż przybywającymi, umundurowanymi policjantami. - Proszę się tutaj nie kręcić - odezwał się oficer. - Skarżyła się na panów pewna Szwajcarka, która boi się wyjść z domu. - Człowieku, nie denerwuj się - mężczyzna odpowiedział z wyraźnym, ame- rykańskim akcentem. - Jestem dyplomatą, nie możesz mi nic zrobić. Amerykanin sięgnął ręką do kieszeni. Policjant zareagował błyskawicznie i w jego dłoni pojawiła się broń. - Spokojnie - ciągnął dalej Amerykanin. - Chciałem tylko pokazać paszport. Porucznik otworzył otrzymany dokument, zamknął, po czym oddał go z pow- rotem. - Nie mamy pewności, czy należące do pana i pańskich przyjaciół paszpor- ty są prawdziwe. Gdzie panowie mieszkają? - W Baur-en-Viue. Proszę mnie posłuchać... - W takim razie proszę natychmiast wrócić do hotelu i nie wychodzić już dzisiejszej nocy. - Chryste! Nie wolno wam tego robić... - Baur- en-Viue. Natychmiast! W przeciwnym razie zabiorę pana na przej ażdż- kę na komisariat i spędzi pan noc w celi aresztowany jako podejrzany osobnik... Amerykanin zaklął siarczyście, postawił kołnierz płaszcza i odszedł w kie- runku hotelu. Jego towarzysze, zagadnięci w podobny sposób, rozchodzili się, brnąc przez mżawkę, która opadając najezdnięupodabniałajądo mokrego pasa z niebieskiej skóry. W ciągu kilku minut zapanowała cisza. W restauracji Paula usiadła naprzeciwko Ivesa. Jego niebieskie, podobne do guzików oczy oraz króciutko przycięte włosy powodowały, że jeszcze bardziej niż kiedykolwiek przypominał Pauli pluszowego misia. Podniósł wzrok znad karty 159 dań, na jego twarzy pojawił się uroczy uśmiech. Dlaczego więc czuła się nie- swojo? Tweed siedział obok Pauli, a Newman naprzeciw niego. Wybrali stolik przy ścianie, oddalony nieco od innych. Tweed przeglądając menu, zapytał: - Doszły mnie plotki, że podczas swojego pobytu w Memphis prowadził pan również sprawę dotyczącą szeregu morderstw popełnionych w kilku stanach. Czy to prawda? Ives zawahał się na ułamek sekundy. Obserwująca go z uwagą Paula pomy- ślała, że nie był pewien, czy powinien wyjawić im kolejną niebezpieczną infor- macj ę. - Niech to szlag - zaklął Ives - to jedna z moich porażek. Zmarnowałem całe miesiące na śledztwie, żadnych rezultatów. Wielokrotni mordercy są naj- trudniejsi do złapania. Murcall, mój były szef, kazał mi zająć się sprawą Callo- waya - dokonaną przez niego defraudacją. - Która zakończyła się sukcesem - dodał Tweed - mimo że później został pan odsunięty. Kiedy kelner przyjął zamówienie i odszedł, Tweed, bezustannie przygląda- jąc się Ivesowi, powrócił do zadawania pytań. - Dlaczego Calloway miałby kazać zabić pana, skoro nie ma pan wystarcza- jących dowodów przeciw niemu ani żadnego żywego świadka, którego mógłby pan powołać przed sądem? - Calloway - odrzekł Ives nie zwlekając - odniósł sukces zarówno w biz- nesie, jak i polityce. Osiągnął go, gdyż nigdy nie ryzykował, nie pozostawiał za sobąnie załatwionych spraw. Jajestem taką sprawą. Paula wyczuła napięcie Ivesa. Za każdym razem, gdy wchodził nowy klient, spoglądał na niego przez ramię. Newman, jak nigdy, milczał. Tylko Tweed, roz- glądając się po restauracji, wydawał się całkowicie rozluźniony. - Ciekaw jestem, kim byli faceci, którzy stali na zewnątrz w deszczu - ode- zwał się niespodziewanie Ives. - Teraz to już nieważne - odrzekł Tweed. - Już ich tam nie ma. Zostali prze- pędzeni przez policję. - Policję? - Tak właśnie słyszałem w recepcji. - Czy myśli pan, że ci ludzie wiedzieli o mojej obecności? - Wątpię - zapewnił go Tweed. - Sądzę raczej, że szukali mnie. A propos, czy wynajął pan pokój pod własnym nazwiskiem? - Nie miałem innego wyj ścia - wzburzył się Ives. - Już panu powiedziałem, że nie mam żadnych fałszywych dokumentów. - Po prostu sprawdzam szczegóły - powiedział cicho Tweed. - Naszym zadaniem jest ochranianie pana. Jak się miewa Dillon? I w jaki sposób udało się go panu spotkać tutaj w Zurychu? - Jezu Chryste! Niech pan zadaje po jednym pytaniu - Ives uspokoił się. - Cord bezustannie ucieka, boi się nawet własnego cienia. Spotkałem go przez przypadek w Spriingli. Rozpoznał mnie, gdy usiadłem naprzeciw niego. 160 Nosiłem przyciemniane okulary. Omal nie spadł z krzesła, kiedy się zorien- tował. - W jaki sposób się poznaliście? - kontynuował Tweed. - Zwykle wicedy- rektor CIA nie utrzymuje kontaktów z FBI. CIA nie powinno działać na terenie Stanów Zjednoczonych. - Ale działają, jeśli im to odpowiada. Odnalazłem przywódcę grupy terro- rystów poszukiwanego przez Corda. Zawsze był mi wdzięczny za przysługę. - Ma się rozumieć... Dostarczono zamówione potrawy i wszyscy w milczeniu zajęli się jedze- niem. Kiedy zjedli, Ives sięgnął do kieszeni. - Cholera, zostawiłem w pokoju papierosy. Przepraszam na chwilkę. Newman zaoferował mu paczkę swoich. - Dziękuję - odparł Ives - ale palę tylko lucky strike... - Wydaje się niezwykle podenerwowany - odezwał się Newman, kiedy Ives się oddalił. - To zrozumiałe, biorąc pod uwagę wszystko, przez co przeszedł - ujęła się za ich gościem Paula. - Zaczekamy z kawą, aż wróci - powiedział Tweed, spoglądając na zegarek. Dziesięć minut później Tweed nagle wstał. - Bob, muszę pilnie zatelefonować. Twój pokój jest znacznie bliżej niż mój. Czy mógłbyś dać mi swój klucz? Czekali na Tweeda dłużej, niż się spodziewali. Kiedy wrócił, poprosił kelne- ra o rachunek, na którym zanotował numer swojego pokoju i podpisał się, po czym podszedł do stolika, pochylił się i cicho zapytał. - Czy Ives był tu podczas mojej nieobecności? - Nie - odpowiedziała zaniepokojona Paula. - Czy coś się stało? - Można tak powiedzieć. Zadzwoniłem na policj ę - na szczęście Beck wrócił już z Berna. Jedzie tu z oddziałem specjalistów. - Specjalistów? - zdziwił się Newman. - Jakich? - Jego najlepszy człowiek z karabinem maszynowym, chemik wraz z wypo- sażeniem oraz brygada saperów. - Po cóż, do licha... - zaczęła Paula. - Właśnie wszedł B eck - Newman poinformował Tweeda. Podeszli do miejsca, gdzie czekał szef szwajcarskiej policji, wypoczęty i o- panowany, ubrany w elegancki garnitur. - Wziąłem z recepcji numer pokoju waszego Bartona Ivesa oraz klucz - powiedział Beck, wyprowadzając ich z restauracji. - Mogę się mylić - ostrzegł Tweed. - Nie słyszałem, żebyś kiedykolwiek się pomylił. Po obu stronach koryta- rza, gdzie znajduje się jego pokój, mam uzbrojonych strażników. Aha, daj mi klucz do swojego pokoju dla chemika i saperów. Dziękuję... Nie mając pojęcia, co się stało, Paula i Newman wsiedli wraz z Tweedem i Beckiem do windy. Kiedy dojechali na górę, Beck wysiadł pierwszy, rozejrzał się w obie strony, po czym skinął na nich ręką i ruszył szybko do przodu. Władza-11 - O co właściwie chodzi? - zapytał Newman. - Po pierwsze, po naszym zejściu do restauracji ktoś manipulował przy zam- ku do mojego pokoju. Wolałem nie wkładać klucza ani samemu nie wchodzić do środka. Poza tym rzekomy Barton Ives udzielił kilku niewłaściwych odpowiedzi. - Rzekomy Ives? - powtórzyła Paula. Pytanie pozostało nie wyjaśnione. Tymczasem zbliżyli się do pokoju Ivesa. Beck gestem nakazał im trzymać się z tyłu. Naprzeciw drzwi stał, opierając się o ścianę, umundurowany policjant. Trzymał w ręku krótką strzelbę olbrzymiego kalibru, wycelowaną w drzwi. Gaz łzawiący. Beck podjął wszelkie środki ostroż- ności. Chwyciwszy pistolet, Beck przywarł do ściany tuż obok drzwi i zastukał lufą. - Policja. Proszę otworzyć. Jesteście otoczeni. Czekał. Nastąpiła długa cisza. Wreszcie komendant policj i podał klucz swój e- mu człowiekowi stojącemu po drugiej stronie. Paula zauważyła, jak trzymający karabin maszynowy mężczyzna sztywniej e. Policjant cicho włożył klucz do zam- ka, przekręcił, chwycił za klamkę i spojrzał na kolegę, który skinął głową. Drzwi zostały błyskawicznie otwarte. Człowiek ze strzelbą o szerokiej lufie dosłownie zanurkował do środka, po czym wykonał przewrót, zakreślając bronią szeroki łuk. Następnie przez ramię odezwał się do Becka, który wkroczył tuż za nim z pistoletem gotowym do strzału. - Nikogo nie ma, szefie... - Sprawdzić łazienkę. Minutę później wiedzieli już, że łazienka również była pusta. Beck spojrzał na Tweeda. - Ptaszek odleciał. A więc miałeś rację. A teraz do twojego pokoju. Wy zo- staniecie tutaj. Nie dotykajcie niczego. Niczego nie pijcie - wskazał ręką na opróż- nioną do połowy butelkę wody mineralnej. - Nie korzystajcie z łazienki... Podczas gdy czekali, na zewnątrz pilnował ich uzbrojony policjant. Newman po cichu zapytał. - Słuchaj, o co właściwie chodzi? - Jestem pewien, że jedliśmy obiad z człowiekiem, przed którym ostrzegał nas Dillon. Mężczyzną o nazwisku Norton. Rozdział 23 b; i eck pojawił się ponownie po upływie około dziesięciu ' minut. Skinął ręką, by poszli za nim. Kiedy opuścili po- kój, do środka weszli dwaj policjanci noszący ubrania ochronne, z których jeden trzymał pudełko z narzędziami. - Chłopcy z drużyny saperów - powiedział Beck. - Twój pokój jest czy- sty -jeśli chodzi o materiały wybuchowe... W pokoju Tweeda czekał na nich niski, korpulentny mężczyzna ubrany po cywilnemu. Na stole leżała otwarta, średniej wielkości, skórzana walizeczka pełna różnych przyrządów. Paula potrafiła rozpoznać jedynie skalowany zakraplacz. Obok walizki stało małe, zakręcane naczynie wykonane z grubego szkła, wypeł- nione do połowy purpurową cieczą. - To jest nasz chemik specjalista, doktor Brand - powiedział Beck. - Biorąc pod uwagę moje znalezisko - odezwał się chemik - powinniśmy przejść do łazienki. Tweed razem z Beckiem zatrzymali się w progu. Paula zmuszona była pa- trzeć ponad ich ramionami. - Rozejrzyj się dobrze, Tweed- zaproponował Beck. - Wiem, że jesteś wyjątkowo spostrzegawczy. Czy cokolwiek zmieniło się od czasu, gdy zeszli- ście do restauracji? Tweed powoli się rozejrzał. Jego wzrok zatrzymał się na rzeczach pousta- wianych na szklanej półeczce nad umywalką. Potrząsnął głową. - Wszystko wydaje siew nie zmienionym stanie. Nie dostrzegam niczego niezwykłego. - Kiedy używasz płynu do płukania ust? -spytałBeck, wskazując na butelkę. - Codziennie rano. - W takim razie - powiedział Beck uśmiechając się - miało pozostać ci tylko kilka godzin życia. Chodźmy z powrotem do pokoju - odwrócił się w stro- nę Branda. - Mój przyjaciel używa płynu do płukania ust każdego ranka, gdy wstanie. - Płuczę nim także gardło - dodał Tweed. 163 - Więc może zechciałby pan to powąchać - zaproponował doktor Brand, odkręcając naczynie z grubego szkła. Zanim podał je Tweedowi, powiedział: - Ostrożnie. W środku znajduje się niewielka ilość pańskiego płynu do płukania ust oraz pewien odczynnik, którego użyłem do testu. Tweed podniósł pojemnik i ostrożnie powąchał. Paula dostrzegła, jak na se- kundę napinają się mięśnie jego twarzy. Następnie oddał naczynie Brandowi, który natychmiast zakręcił pokrywkę. - Lekki zapach gorzkich migdałów - powiedział powoli Tweed. - Zgadza się - potwierdził Brand. - Kwas pruski. Szacuję, że płukałby pan usta przez jakieś dwie sekundy. Po przetestowaniu odstawiłem butelkę z płynem dokładnie tak samo, jak stała. - Mój Boże, kwas pruski - powtórzyła Paula. Nagle przed jej oczyma stanął obraz martwego Amberga w Tresillian Manor i jego zniszczonej przez kwas twarzy. Kiedy Beck i jego ludzie odjechali, Tweed razem z Newmanem i Pauląusie- dli w sypialni. Policjanci poinformowali ich, że w pokoju, który zajmował męż- czyzna podający się za Bartona Ivesa, nie znaleziono żadnych odcisków pal- ców. - Prawdopodobnie przed wejściem założył rękawiczki chirurgiczne - sko- mentował Beck. - Natomiast używane przez niego w restauracji sztućce, kie- liszki i talerze już pozmywano. Zniknęła również jego walizka. Tak jakby go tu wcale nie było. Aha, Brand zabrał ze sobą butelkę z płynem do ust. Trzymajcie się... Gdy zostali sami, Newman zamówił podwójną szkocką, Paula zdecydowa- ła, że napij e się kieliszek białego wina, a Tweed pozostał przy wodzie mineral- nej. - Boże! To wszystko naprawdę mną wstrząsnęło -powiedziała Paula. -W ja- ki, do licha, sposób odkryłeś, że to nie był Barton Ives? - Po pierwsze zastanowił mnie telefon od zachrypniętego mężczyzny z zapyta- niem, czy Barton Ives może przyjść. Rozpoczął słowami „mówi Cord" czy coś w tym rodzaju. W przeciwieństwie do wielu Amerykanów Dillon trzyma się formalnych zasad, zawsze przedstawia się nazwiskiem. Nie to jednak zadecydowało. - Po co w ogóle telefonował? - spytała Paula. - By upewnić się, czy prawdziwy Barton Ives sięjeszcze nie zgłosił. Po przyj- ściu wciąż mówiąc o Dillonie, nazywał go Cord, co j eszcze wzmogło moj e podej - rżenia. Z wymyślonej historii ich poznania nie wynikało, że są aż tak dobrymi zna- jomymi. Wciąż jednak nie byłem pewien... - Więc kiedy się upewniłeś? - nalegała Paula. - Wydał się, gdy nie wspomniał nawet słowem o śledztwie dotyczącym wie- lokrotnego morderstwa - ta informacja pochodzi od Dillona, więc musi być praw- dziwa. Kiedy poruszyłem ten temat podczas kolacji - zbył go w dwóch czy trzech słowach! Poświęciwszy sprawie tak wiele trudu i czasu. Na dodatek wymyślona 164 historyjka wyjaśniająca przyczyny jego ucieczki ze Stanów. Po cóż Calloway miałby wysyłać całą armię, by zlikwidować Ivesa, skoro nie istnieje żaden do- wód, który można by przedstawić w sądzie. Zupełna bzdura. Później, przy kolacji obserwował każdego nowego klienta. - Jakie to miało znaczenie? - zapytała Paula. - Połącz to z niepokojem dotyczącym obserwujących hotel mężczyzn... - Tak - wtrącił się Newman - podczas twojej nieobecności wciąż wyglą- dał, by sprawdzić, czy już sobie poszli. - Nie - zaprzeczył Tweed. - By upewnić się, czy ciągle tam są! - Nie rozumiem - powiedziała Paula, zmarszczywszy brwi. - Zwykle jesteś bardziej bystra - zbeształ ją. - Mężczyźni na zewnątrz byli ludźmi Nortona. Czuwającymi na wypadek, gdyby prawdziwy Barton Ives próbo- wał wejść do hotelu. Ci ludzie czekali tam, by zająć się Ivesem na dobre, j eśliby się pojawił. - Więc kiedy zadzwoniłeś do Becka... - zaczęła Paula. - Wymyśliłem tę historię - wtrącił się Tweed. - Dzięki moj ej uwadze, że w re- cepcji rzekomo poinformowano mnie o usunięciu przez policję obserwatorów, zro- zumiał, iż znalazł się w niebezpieczeństwie. Przecież prawdziwy Ives mógł wej ść w każdej chwili. Dlatego poszedł do swojego pokoju niby po papierosy. - Również do twój ego - przypomniała mu. - Chciał mnie zabić, to było głównym celem jego wizyty. Gdyby Beck nie przyprowadził doktora Branda, Nortonowi zapewne by się powiodło. Wybrał na- prawdę ciekawą metodę. - Nie jest to dobre słowo - zauważyła Paula. - Ale zastosowanie kwasu każe mi się zastanawiać, czy fałszywym listonoszem, sprawcą masakry w Tresillian Manor, nie był przypadkiem Norton. - Powiedziałem ciekawa, ponieważ stanowi ona miarę jego bezwzględno- ści i zdeterminowania. Mimo że umierał ze strachu, gdyż w każdej chwili mógł się zjawić prawdziwy Ives, podjął próbę zamordowania mnie. - Jakie są plany na jutro? - spytał zniecierpliwiony Newman. - O dziesiątej jestem umówiony z Theo Streblem - detektywem, którego wynajmowała Eve Amberg - przypomniał Newmanowi. - Mam nadziej ę, że wska- że mi miejsce, gdzie przeprowadziła się Klara, przyjaciółka Helen Frey. Chciał- bym z niąjeszcze raz porozmawiać. Mam wrażenie, że ona wie znacznie więcej, niż przypuszcza. Wieczorem, o szóstej, mam się spotkać z Jennie Blade, na dole w barze Hummer. - Ciekawi mnie, jakie miejsce w układance zajmuje Gaunt - zastanawiała się Paula. - Był obecny w Kornwalii w czasie, gdy popełniono tam zbrodnię - przy- pomniał jej Tweed. - Może okazać się kluczem do całej sprawy. Podczas gdy w Zurychu panowały ciemności i padał deszcz, w Waszyngto- nie było widno. 165 - Wspaniały dzień - powiedział March, wyglądając przez okno. Padał gęsty śnieg. Ruch na Pennsylvania Avenue coraz bardziej się spiętrzał. Prezydent ryk- nął do interkomu. - Sara, weź za dupę palanta, który rozsyła po mieście pługi śnieżne. Mają się pojawić na Pennsylvania Avenue za dziesięć minut. Kiedy wezmą się do ro- boty, powiadom prasę, że to ja wydałem rozkaz. - Dobrze pomyślane, szefie... - Ma się rozumieć. Niech wiedzą, że ich prezydent o nich dba. - Na prywatnej linii czeka zamiejscowa rozmowa. Rozmówca nie chciał się przedstawić. Powiedział, że możesz być zainteresowany kilkoma przedmio- tami, których poszukujesz... - Połącz go i wyśledź, skąd dzwoni... - Jest przebiegły, szefie. Odkłada słuchawkę, mówiąc, że wkrótce oddzwo- ni. Spróbuję go wyśledzić... Czekaj, chyba znowu jest na linii... - Kto mówi? - warknął March, gdy Sara przełączyła rozmowę. - Żadnych nazwisk. Masz notes i pióro? Dobrze... - głos w słuchawce był ochrypły. - Mam na sprzedaż film i kasetę magnetofonową. Cena wynosi dwa- dzieścia milionów dolarów... - Kurier z wypłataj est już w drodze do Zurychu. Muszę być pewien... - Zamknij gębę... Twarz Marcha skrzywiła się. Nie rozmawia się z prezydentem Stanów Zj ed- noczonych w taki sposób. Głos kontynuował: - Wiem, że próbujecie wyśledzić, skąd dzwonię. Zapisuj. Trzy możliwe miejsca, gdzie dokonamy wymiany - pieniądze w zamian za film i kasetę. Zurich- berg, Orellistrasse przy hotelu. Przeliterujęto... Następne miejsce to lotnisko w Hausen am Albis, znów przeliteruję... Trzecie to Regensburg, koło Zurychu... Skontaktuję się jeszcze, żeby ustalić szczegóły... Połączenie zostało przerwane. Marchowi nie dawał spokoju głos rozmów- cy. Był ochrypły - zgadza się. Szorstki - nawet bardzo szorstki. A jednak dwu- krotnie stał się wysoki, jakby to była kobieta. Kilka minut później Sara zgłosiła się przez wewnętrzną linię. - Pech, szefie. Dotarliśmy do Zurychu. Nie udało nam się znaleźć zury- skiego numeru... - Cholera! Nie wiem, po co kupiliśmy to urządzenie... March rzucił słuchawkę na widełki. Przekaże Nortonowi wiadomość, kiedy tamten zadzwoni ponownie. W Zurychu kobieta, która telefonowała do Marcha, uśmiechnęła się do słu- chającego mężczyzny. Zmieniła głos na niski, gardłowy. - March nie rozpoznałby twego głosu, nawet gdyby cię spotkał - powie- dział mężczyzna, obejmując jąramieniem. - Dwadzieścia milionów dolarów. Będziemy mogli żyć z klasą. 166 - Byłaś wspaniała. Co powiesz na to, żebyśmy poszli świętować do łóżka? - Skąd ja wiedziałam, że to zaproponujesz. Następnego ranka Tweed, Paula i Newman jedli śniadanie w restauracji La Soupe, na pierwszym piętrze hotelu Schweizerhof. Butler, Cardon i Nield sie- dzieli przy osobnych stolikach. Poprzedniego wieczoru Butler i Nield odwie- dzili hotel i we wszystkich sześciu pokojach pognietli pościel na łóżkach. - Skoro Norton wie, że mieszkamy w Gotthardzie - zasugerowała Paula - czy jest sens, żebyśmy tam nadal pozostali? - Nie ma - zgodził się Tweed. - Właśnie dlatego po śniadaniu przeniesie- my się z powrotem tutaj. Zapłaciłem już nasze rachunki w Gotthardzie i kazałem zrobić to samo Harry'emu, Philipowi i Pete'owi. - Jaki jest nasz następny ruch? - spytał Newman. - Chciałbym rozprawić się z Nortonem i spółką. - Jeśli to on jest naszym prawdziwym wrogiem - zauważył Tweed. - Nie ma nic pewnego. - Pocieszające - powiedziała Paula z ironią w głosie. - Zanim zaplanuję jakąś wyszukaną pułapkę, będę potrzebował więcej da- nych. Powinna być wyszukana, ponieważ całą sprawą ktoś po mistrzowsku kieru- je. Zdałem sobie z tego sprawę dopiero, gdy tu przyjechaliśmy. - W takim razie zostaj emy w Zurychu. - Nie - odrzekł Tweed. - Jutro pojedziemy ekspresem z Hauptbahnhof do Bazylei. - Dlaczego do Bazylei? - Przed śniadaniem zadzwoniłem do Zuricher Kredit Bank, by porozma- wiać z Ambergiem. Udało mi się złapać sekretarkę Amberga. Poinformowała mnie, że jej szef wyjechał do Bazylei w wielkim pośpiechu. - Pamiętam - Zuricher Kredit Bank ma filię w Bazylei. Ale dlaczego je- dziemy tam za nim? - spytała Paula. - Być może zapomniałaś. Amberg powiedział nam, że Julius przeniósł do- starczony przez Dysona film oraz kasetę do bankowego skarbca w Bazylei - spój - rżał na zegarek. - Muszę niedługo iść na spotkanie z Theo Streblem. - No cóż, przynajmniej wiemy, jak wygląda Norton - człowiek, którego do wczoraj nikt jeszcze nie widział. - Nie jestem pewien, czy masz rację - odparł Tweed. Norton wszedł ponownie do łazienki. Pół godziny wcześniej naniósł na swoje jasnobrązowe włosy siwą farbę. Teraz spłukał jej nadmiar i spoglądając w lustro, sprawdził rezultaty. Jego wygląd zmieniał sięjuż od pewnego czasu. Zaprzestał cotygodniowego chodzenia do fryzjera, pozwalając włosom, by nieco urosły. Rosły naprawdę szyb- ko. Zadowolony z siebie włożył kurtkę, po czym zerknął na zegarek. 167 Precyzyjnie planował każdy dzień niczym generał przygotowujący się do wielkiej bitwy. Wychodząc z mieszkania, pogwizdywał jakąś melodię. Tweed w towarzystwie Pauli wspinał się po wiekowych kamiennych scho- dach wewnątrz starej kamienicy w Altstadt, gdzie znaj dowało się biuro Strebla. Newman podążał kilka kroków za nimi. Zatrzymał się, gdy Tweed otwierał prze- szklone do połowy matową szybą drzwi. Na szkle wygrawerowany był krótki na- pis: THEO STREBEL. Żadnej wskazówki dotyczącej jego zawodu. Wkroczyli do pustego przedpokoju. Naprzeciw wejścia znajdowały się ma- sywne, dębowe drzwi zaopatrzone w wizjer. Paula nagle poczuła zaniepokoje- nie - zapach pleśni obecny w prawie nie zamieszkanym od lat budynku uderzał w jej nozdrza. Teraz wszechogarniający złowrogi nastrój został jeszcze spotęgowany. Przedpokój, w którym jedynym meblem było stare, puste biurko, wypełnia- ła cisza. Paula miała wrażenie, że od wieków nikt nie odwiedzał dziwnego po- mieszczenia. Ukradkiem wsunęła rękę do torebki i chwyciła swojego brow- ninga. - Przedstawcie się. Wasze nazwiska, proszę. Pozbawiony barwy głos zdawał się dochodzić znikąd. Tweed wskazał ręką na starą, stożkowatą kolumnę głośnikową przymocowaną w jednym z rogów. Mó- wiono do nich po angielsku. - Czy to pan, panie Strebel? - zapytał Tweed. - Powiedziałem, żebyście się przedstawili. Wasze nazwiska oraz sprawa, w jakiej przyszliście. - Jestem umówiony z Theo Streblem na godzinę dziesiątą. Eve Amberg powiedziała, że zadzwoni do pana. Jest ze mną moja asystentka. - Niech pan jej każe coś powiedzieć - zażądał bezbarwny głos. - Cokol- wiek. Jabłka są zielone, na przykład. - Tylko jeśli nie są dojrzałe - odrzekła Paula. - Wejdźcie. Rozległ się dźwięk podobny do tego, jaki usłyszeli, gdy Helen Frey otwiera- ła im frontowe drzwi za pomocą swojego domofonu. Tweed popchnął ciężkie drzwi, które powoli otworzyły się do środka. - Dzień dobry, panie Tweed. Proszę wejść. Witam, Frdulein. Za biurkiem siedział niezwykle gruby mężczyzna ubrany w czarny garnitur. Miał ciemne zaczesane bez przedziałka do tyłu włosy oraz wysokie czoło. Pod małym zadartym noskiem hodował krótko przycięte, ciemne wąsiki. Kiedy we- szli do środka, drzwi automatycznie zamknęły się za nimi. Paula słysząc stukot zamka poczuła sięjak w pułapce. - Pan Tweed. Pasuje pan do opisu pani Amberg. Proszę, usiądźcie. Cóż ta- kiego mogę uczynić dla mojej poprzedniej klientki? - Nazywa się pan Theo Strebel? - Wielki detektyw we własnej osobie. 168 Idąc w ślady Tweeda, Paula usiadła na krześle naprzeciwko Szwajcara. Stre- bel wydał się jej sympatyczny. Promieniowała od niego energia oraz poczucie humoru częste u otyłych ludzi. Detektyw oparłszy łokcie na biurku, splótł swoje zadziwiająco małe dłonie pod brodą i uśmiechnął się. - Pański ruch, Tweed. - Próbuję ustalić nowy adres brunetki, która mieszkała vis-a-vis Helen Frey... - To obrzydliwe morderstwo zostało opisane dokładnie we wszystkich ga- zetach. Więc? - Właśnie powiedziałem panu, o co chciałbym pana prosić. Dokąd udała się przyjaciółka Helen Frey? Znam tylko jej imię. Klara. - I czy ma pan jakąś wskazówkę dotyczącą jej zawodu? Wskazówki to całe moje życie, panie Tweed. - Była wysokiej klasy call-girl, podobnie jak Helen Frey. - Doceniam pańską delikatność. Cóż, każdy musi jakoś zarabiać. Tego ro- dzaju zajęcie może okazać się niesłychanie niebezpieczne - jak dowodzą naj- nowsze wiadomości. Te panie zwykle słono sobie liczą za usługi. Niebezpieczne pieniądze, panie Tweed. - Muszę ją pilnie odnaleźć. - Wszystko w swoim czasie. Czy zechciałby pan pokazać mi jakiś dowód tożsamości? Jestem znany jako najostrożniej szy człowiek w Zurychu. Tweed mógł wyjąć swoje prawo jazdy, jednak oceniwszy szybko Strebla, wy- brał swój identyfikator funkcjonariusza Oddziału Specjalnego. Dokument sfałszo- wany w „Maszynowni" w piwnicach Park Crescent - kiedy jeszcze istniały. - Wydział Specjalny? Czuję się zaszczycony- powiedział uroczyście. - Stanowi pan dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. - Zdaję sobie sprawę, że moja jurysdykcja tu nie sięga - usprawiedliwił się Tweed pospiesznie. - Nie miałem zamiaru robić panu tego typu uwag - ponownie splótł ręce pod brodą. - Po Zurychu kręci się ostatnio zbyt wielu obcych. Domyślam się, dlaczego pan tu jest. Mogę znaleźć się w niebezpieczeństwie. - Dlaczego pan tak sądzi? - spytał Tweed. - Tego nie mogę panu wyj aśnić. - Panie Strebel, wiem, że obserwował pan dom przy ulicy Rennweg numer 590. Czy mógłby mi pan powiedzieć, kto oprócz Juliusa Amberga odwiedzał ostatnio Helen Frey? - Ach! Julius... - Szwajcar przerwał. - Nie wolno mi wyjawiać informacji dotyczących moich klientów. - Ale tu chodzi o morderstwo - na dodatek niebywale brutalne. - Zgadza się, panie Tweed. Zgadza się. Powiedzmy, że widziałem wchodzą- cego tam pańskiego rodaka i na tym poprzestańmy. - Nie da mi pan żadnej wskazówki? - Już to zrobiłem. - Dziękuję. Nadal jednak muszę pilnie odnaleźć Klarę. 169 - To mogłoby zająć trochę czasu. Zurych to wielkie miasto. Ma dwie Sta- rówki - tę, gdzie się teraz znajdujemy, i drugą, równie rozległą, po tamtej stro- nie Limmatu. - Nie mam czasu, Strebel. - Szybki dostęp do informacji jest znacznie bardziej kosztowny. Moje ho- norarium wyniesie tysiąc franków szwajcarskich. Tweed wydobył portfel. Wyjąwszy tysiącfrankowy banknot, położył go na biurku, nie odrywając jednak ręki. Strebel obdarował jego i Paulę ciepłym uśmiechem. Sięgał do szuflady biurka, kiedy Paula odezwała się po raz pierw- szy. - Jeszcze nigdy nie widziałam takiego gabinetu. Nie ma żadnej szafki na dokumenty, żadnych papierów - tylko pan i pańskie biurko. - Również moja głowa - uśmiechnął się do niej, jednocześnie kładąc na blacie notes. Na pierwszej stronie starannie napisał coś czytelnym charakte- rem. - Przechowuję swoje dokumenty w bankowym skarbcu. Szanuję zaufa- nie moich klientów. Dodatkowo mam tajną bazę danych we własnej głowie - Strebel oderwał zapisaną kartkę, złożył j ą i podał ponad biurkiem Tweedowi. - Oto nowy adres Klary. Mieszka po tej stronie Limmatu. Pięć minut drogi stąd. Tweed uśmiechnął się i pchnął banknot po blacie. Szwajcar podniósł go, po czym starannie schował wewnątrz małego portfela. - A więc - odezwała się Paula - wiedział pan przez cały czas? - W moim zawodzie wystawia się rachunek za dostarczenie informacji. Pan Tweed płaci za moją wiedzę. - Już ci to kiedyś mówiłem, Paula - przypomniał jej Tweed. - Nie zawsze chodzi o to, co się wie, lecz gdzie tego szukać. - Czy był pan kiedyś detektywem w policji? - zapytał Strebel. Spostrzegawczy facet, pomyślał Tweed. Pierwszy raz ktoś zadał mu pytanie w podobny sposób. - Pracowałem kiedyś w Scotland Yardzie, w Wydziale Zabój stw. - Był wówczas najmłodszym w historii inspektorem w Scotland Yardzie - powiedziała Paula Streblowi. - Nie ma sensu wdawać się w szczegóły - rzucił Tweed. - Bez trudu mogę w to uwierzyć - odpowiedział Strebel. - Panie Tweed, może zanim wyjedzie pan z Zurychu, spotkalibyśmy się przy szklaneczce. Mo- glibyśmy wymienić się doświadczeniami - mam na myśli czasy pańskiej pracy w Scotland Yardzie - dodał pospiesznie. - Z przyjemnością. Strebel odprowadził ich do drzwi. Na pożegnanie uścisnął swoim gościom ręce, a kiedy Paula, dotarłszy do zewnętrznych drzwi, obejrzała się, uśmiechnął się ponownie i ukłonił. 170 - Wspaniały człowiek - powiedziała Paula, gdy zamknęły się za nimi drzwi. - Zawsze wyobrażałam sobie prywatnych detektywów jako wstrętnych, niskich facetów w znoszonych płaszczach. - Przypuszczam, że Strebel pracował kiedyś w szwajcarskiej policji. Być może doskonale zna Becka. Newman czekał na nich na końcu ciemnego korytarza. Natychmiast przemó- wił do Tweeda: - Ktoś otworzył na dole drzwi i zaczął wchodzić. Myślę, że zauważyli mnie i zmienili zdanie. Nie udało mi się ich zobaczyć. - Ludzie odwiedzaj ący prywatnych detektywów często wstydzą się innych. Mamy nowy adres Klary... Paula spojrzała na przeciwległy koniec opustoszałego placu, na którym się znajdowali. Ze wszystkich stron otoczony był starymi jak świat sześciopiętro- wymi budynkami. - Klara mieszka po drugiej stronie placu, pod numerem dziesiątym. Wejściowy hali do złudzenia przypominał ten, który przed paroma chwila- mi opuścili. Kiedy znaleźli się wewnątrz, drzwi na parterze otwarły się i stanęła w nich ubrana na czarno kobieta o orlim nosie i małych, okrągłych połyskują- cych oczkach. - Szukają państwo dziewczyny, która niedawno wprowadziła się na górę? - jej wąskie wargi wykrzywiły się. - Niektórzy ludzie nie dbają o nic, byle mieć pieniądze. Tym razem mieszane pary, zgadza się? Trzasnęła drzwiami, zanim Tweed zdążył odpowiedzieć. Newman poprowa- dził do góry po starych, kamiennych schodach z metalową balustradą. Zatrzymał się przy j edynych drzwiach na piętrze. Tweed i Paula spojrzeli ponad j ego ramie- niem. Drzwi były uchylone. Newman wyjął rewolwer, przysunął się do drzwi, posłuchał, a następnie otwo- rzywszy je szerzej lewą ręką, zrobił krok do środka i zamarł w bezruchu. Wresz- cie zawołał: - Paula, na miłość boską, nie wchodź tu... Rozdział 24 T: o była powtórka ponurej tragedii, jaka miała miejsce wcześniej w mieszkaniu Helen Frey. Klara, w pełni ubra- na, leżała na fotelu z głową odchyloną do tyłu pod nienaturalnym kątem. Wokół gardła dziewczyny biegło sierpowate, krwawe rozcięcie znikające z drugiej stro- ny szyi. - Był tutaj przed nami - powiedziała cicho Paula. Lekceważąc ostrzeżenie Newmana, weszła do środka tuż za Tweedem. Pod- czas gdy Tweed powoli obchodził fotel, włożyła gumowe rękawiczki. I tym ra- zem głowa ofiary została niemalże odcięta. Ktoś uwielbia posługiwanie się ga- rotą. Paula zatrzymała się czuj ąc j akiś zapach. Zmarszczyła brwi i zaczęła rozglą- dać się po mieszkaniu, uważając, by niczego nie ruszać. - Co to jest? - zapytał Tweed. - Dym z cygara... - wolno przeszła pomiędzy fotelami, obok ogromnej kanapy. - Mam cię! - wykrzyknęła. Kiedy wyjmowała z torebki plastikową saszetkę, stanął przy niej Newman. Na małym, kryjącym się za oparciem kanapy stoliczku stała popielniczka. We- wnątrz spoczywał kawałek popiołu z cygara. Paula podniósłszy popielniczkę, ostrożnie przerzuciła jej zawartość do saszetki. Po zamknięciu, zanotowała datę, drugiego marca, oraz imię. Klara. - Według kalendarzyka miała klienta o wpół do dziesiątej - powiedział Newman. Zaprowadził Tweeda i Paulę do otwartego terminarza. 9.30. Edwin Allenspach. - Dziwne, zaznaczyła inicjały - zauważyła Paula. - Mogła mieć dowolny powód - odparł lekceważąco Newman. - Może to nowy klient i zaznaczyła go, żeby później sprawdzić, kim jest - spojrzał na Pau- lę. - Albo może miał szczególne upodobania, które jej odpowiadały - zasugero- wał, ostrożnie dobierając słów. - Chodzi ci o jakieś dewiacje - odrzekła Paula. - Nie chce mi się wie- rzyć, żeby Klara zajmowała się takimi sprawami. Na dodatek wpół do dziesią- 172 tej to trochę za wcześnie na... chociaż przypuszczam, że niektórzy mężczyź- ni... Odwróciła się i zobaczyła, że Newman przygląda jej się z uwagą. Uśmiech- nęła się do niego - Wiesz, o co mi chodzi. - Nie j estem pewien, czy którekolwiek z was ma racj ę - odezwał się Tweed. Wciąż patrzył na drzwi wejściowe. Nawet nie próbował wyjaśniać, jaki po- mysł zaświtał mu w głowie. Stojąc pośrodku pokoju, rozejrzał się, starając się zapamiętać najdrobniejsze szczegóły. - Jak poprzednio ani śladu zdradzającego, że miejsce zostało przetrząśnię- te czy też ostrożnie przeszukane. - Zastanawiała się Paula. - Więc, ktokolwiek jest mordercą, przybył tu jedynie w takim celu, by zamordować. Systematycznie likwiduje każdego, kto mógłby dostarczyć nam informacji. - Może to jego nałóg - Newman spróbował rozładować napięcie. - Być może jest psychopatą. - Nie wydaj e mi się - sprzeciwił się Tweed. - Zgadza się tylko, j eśli chodzi o systematyczne wykańczanie potencjalnych świadków - dodał po chwili. - No cóż, skurwiel odwala kawał dobrej roboty - mruknął Newman. Paula obserwowała Tweeda przechadzającego się po pokoju, który przysta- nąwszy nagle, złapał się rękami za głowę, po czym chrząknął i zesztywniał. - Kiedy będziemy wychodzić, wypróbuję swój niemiecki na naszej wścib- skiej staruszce. Zrozumiałem wreszcie jej sprośną uwagę. - Może widziała mordercę, gdy wchodził albo wychodził. Niewątpliwie należy do ludzi, którzy nie potrafiliby żyć, nie znając sekretów swoich sąsiadów. Sądzę również, że jest chciwa. - Musimy powiadomić policję - powiedział Newman. - Wiem, że uciekli- śmy z mieszkania Helen... - Nie mogliśmy sobie pozwolić na opóźnienie spowodowane przesłucha- niami, które by z pewnością nastąpiły. Jednak o tej zbrodni zamierzałem donieść - zgodził się Tweed. - Martwi mnie raczej coś innego. Kiedy zeszli w dół po kamiennych schodach, drzwi na parterze znowu się otworzyły. W progu stanęła z założonymi rękoma wścibska staruszka. Zarów- no Paula, jak i Newman znali niemiecki. - Tym razem szybki numerek - zadrwiła. - Daliście łatwo zarobić tej nowej. - Chciałbym zadać pani jedno pytanie - odezwał się Tweed po niemiecku. - Proszę bardzo. Nie obiecuję tylko, że cokolwiek ode mnie usłyszycie. Przecież nie jestem miejscową plotkarką. - Ależ oczywiście, że nie - Tweed starał się jej przypodobać. - Ta nowa, j ak ją pani nazwała, miała tuż przed naszym przyj ściem klienta. Czy nie widziała go pani przez przypadek? Czy mogłaby pani spróbować go opisać? Między palcami trzymał stufrankowy banknot, któremu starsza kobieta przy- glądała się z ogromnym zainteresowaniem, przechylając na bok głowę. - W Szwajcarii informacje kosztują. 173 - Właśnie dlatego skłonny jestem zapłacić -jeśli przekonam się, że pani nie zmyśla. - Ja miałabym zmyślać dla pieniędzy? - rzuciła z oburzeniem. - Za kogo wy mnie uważacie? - Zdaje się, że za kogoś raczej nie zainteresowanego zaoferowaną w dobrej wierze zapłatą - odpowiedział Tweed szorstkim tonem. - Czy mówiłam coś podobnego? - na twarzy kobiety pojawił się wymuszo- ny uśmiech, który przyprawił Paulę o mdłości. - Nie widziałam, jak wchodził - powiedziała z żalem. - W radio było moje ulubione słuchowisko. Ale słysza- łam, gdy wychodził, cichutko przemykając się po schodach. - Czy widziała pani, kto to był? - spytał Tweed, obracając w palcach banknot. - Widziałam tylko plecy, kiedy wychodził przez frontowe drzwi. - Proszę mi go opisać najdokładniej, jak pani potrafi - przymilał się Tweed. - Nosił czarny kapelusz z szerokim rondem, mocno naciągnięty na głowę... - Kolor włosów? - Właśnie panu powiedziałam - miał kapelusz mocno naciągnięty na gło- wę, więc jak mogłabym dojrzeć kolor włosów? Jedno zauważyłam: był mniej więcej podobnego do niej wzrostu - skinęła głową w stronę Pauli, mierząc ją wzrokiem. Oczy Pauli nawet na moment nie drgnęły, gdy spotkały się ich spoj- rzenia. - Miał na sobie długi, czarny płaszcz oraz wełniany szal. - Gruby? - dopytywał się Tweed. - Nie. Był dość szczupły. Śmiesznie chodził. - Śmiesznie? - Stawiał małe kroczki, jak pedał. - W takim razie, czy poruszał się jak pedał? - naciskał Tweed. - Nie. Raczej nie. Nie kołysał biodrami, jeśli o to panu chodzi. Ledwie rzuciłam okiem, kiedy zamykały się drzwi. - Gruba szyja? - Nie mam pojęcia. Skąd mogłabym wiedzieć? Przecież już panu mówiłam. Nosił wełniany szalik. - Zgadza się - odparł Tweed, który zadał poprzednie pytanie, by sprawdzić spostrzegawczość staruszki. - Czy niósł coś ze sobą? - W rękach nic nie miał, ale w kieszeni płaszcza trzymał coś naprawdę cięż- kiego. - Dziękuję- powiedział Tweed, wręczając jej banknot. - Gratuluję pani znakomitej spostrzegawczości. - Czy w j ej mieszkaniu na górze stało się coś śmiesznego? - zapytała. W j ej oczach pojawił się błysk ciekawości. - Według pani w mieszkaniu na górze wciąż dzieje się coś śmiesznego? Tweed wyszedł z budynku, zanim staruszka zdążyła wymyślić j akąś złośliwą odpowiedź. Ruszył przez plac szybkim krokiem, kierując się na drugą stronę, skąd niedawno przyszli. Pomimo że Tweed był niższy, Newman miał kłopoty z dotrzymaniem mu kroku. Paula biegła już, gdy znaleźli się przy wejściu do budynku, gdzie mieszkał Theo Strebel. 174 - Co się stało? - spytała Paula. - Mam nadzieję, że nic. Jednak mam złe przeczucia... Newman zrównał się z Tweedem, wbiegając po dwa schodki. Na pierwszym piętrze Tweed zatrzymał się nagle, wyciągnąwszy do przodu rękę. Przeszklone do połowy matową szybą drzwi prowadzące do przedpokoju były nieco uchylo- ne. Paula na moment zamarła. Uchylone drzwi zaczynały wywoływać w niej jak najgorsze skojarzenia. Sięgnęła do torebki po pistolet. Jednocześnie Newman, trzymając w dłoni rewolwer, drugą ręką powstrzymał Tweeda. Paula stanęła tuż przy nich. - Strebel j est przecież tak skrupulatny, gdy chodzi o bezpieczeństwo - wy- szeptała. - Właśnie - odpowiedział Tweed ponuro. - Nie masz broni - przypomniał mu Newman. - Wej dziemy z Paulą pierwsi i sprawdzimy. Paula zdj ęła rękawiczki i trzymaj ąc oburącz pistolet ruszyła za Newmanem do środka. Przedpokój ponownie wywołał na niej wrażenie od dawna opuszczo- nego przez lokatorów. Zmienił się tylko w j ednym, drobnym szczególe. Ciężkie, dębowe drzwi prowadzące do gabinetu Strebla były uchylone. Tweed posuwał się tuż za ich plecami. Na chwilę zatrzymał się, zaciskając jednocześnie ukryte w kieszeniach płaszcza pięści. Newman pchnął uchylone drzwi, które otworzyły się wolno. Cisza, kompletny brak życia. Paula przywarła do ściany po przeciwnej stronie drzwi i czekała na sygnał Newmana. Tweed, który w napięciu obserwował wszystko, bez chwili wahania wszedł do środka. Newman, który uważał podobne zachowanie za głupotę, wskoczył tuż za nim. Paula, z gotowym do strzału browningiem, stanęła w otwartych drzwiach, a następnie powoli opuściła broń. - Mój Boże, tylko nie to! - wykrzyknęła z wściekłością. - Znowu. - Tak, znowu - w głosie Tweeda nie słychać było żadnych emocji. - Do- kładnie to, czego się spodziewałem, oprócz sposobu egzekucji... Theo Strebel leżał na swoim fotelu za ogromnym biurkiem. Rozpięta mary- narka odsłaniała przód białej koszuli przyozdobiony po lewej stronie, nieco po- nad sercem, czerwoną, z wolna rozkwitającą różą. Zahipnotyzowana niemalże Paula nie mogła oderwać od niej wzroku. Tweed obszedł dookoła biurko i przyłożywszy palce do tętnicy szyjnej de- tektywa, potrząsnął głową. - Nie żyje - skwitował krótko. - Strzał prosto w serce. Sądzę, że tylko jed- na kula. To moja wina. Tak bardzo chciałem się z nim kiedyś spotkać przy szkla- neczce, jak się umawialiśmy. Niektórzy ludzie - jest ich naprawdę niewielu - potrafią wywrzeć na innych niesamowite wrażenie - on właśnie był j ednym z nich. Cholera, taka strata. Pauli nieczęsto zdarzało się słyszeć, żeby Tweed przeklinał. Na dodatek mówił z niezwykłą dla siebie zawziętością w głosie. 175 - Gdzie j est ten cholerny telefon?! - wykrzyknął Tweed. - Dlaczego, na miłość boską, miałbyś winić siebie? - spytała. - Ponieważ morderca przyszedł w czasie, gdy rozmawialiśmy z Theo Stre- blem - spojrzał na Newmana. - Ty mi dałeś wskazówkę, która mnie zaalarmowa- ła. Byłem jednak na tyle głupi, żeby to zignorować. - Jaką wskazówkę? - spytał zdezorientowany Newman. - Kiedy stąd poprzednio wychodziliśmy, powiedziałeś, że ktoś miał wła- śnie zamiar wejść przez frontowe drzwi. Sądziłeś, że zobaczył cię i zmienił zda- nie. To właśnie był morderca. Zdążył popełnić jedno morderstwo i szedł z za- miarem zlikwidowania Theo Strebla. - Popełnić jedno morderstwo? - zapytała Paula. - Tak. Zabił Klarę. Zdałem sobie sprawę, że Strebel może być w wielkim niebezpieczeństwie w chwili, gdy powiedziałem, że ktoś wykańcza wszystkich, którzy mogliby cokolwiek wiedzieć. Nie powinienem rozmawiać z sąsiadką Klary. Z drugiej jednak strony rzeczywiście powiedziała coś istotnego, a Strebel praw- dopodobnie i tak już nie żył. - Co takiego? - próbowała dowiedzieć się Paula. - Więc, gdzie jest telefon? Muszę zawiadomić Becka... Miejsce, gdzie Strebel trzymał telefon, odnalazła Paula. Założywszy gumo- we rękawiczki, zaczęła po kolei otwierać wszystkie szuflady. Wreszcie z najniż- szej wyciągnęła aparat. Wykręciła numer głównej kwatery policji, a następnie podała słuchawkę Tweedowi, który zdążył już założyć rękawiczki. - Arthur, mówi Tweed... - Mam dla ciebie wiadomość - przerwał mu znajomy głos. - W końcu otrzy- małem wyniki badań próbki popiołu tytoniowego, którą mi dałeś. Nasz palacz ma dość kosztowny gust. Pali cygara Hawana. - Dziękuję, mam dla ciebie kolejną próbkę do sprawdzenia - ale to może zaczekać. Miały miejsce jeszcze dwa morderstwa... - Jeszcze dwa? - ton Becka był pełen ironii. - A więc wiesz o zabójstwie niejakiej Helen Frey? - Tak. Porozmawiamy, kiedy się spotkamy. Pierwszą ofiarąj est Klara, dziew- czyna, która mieszkała vis-a-vis Helen Frey. Drugą prywatny detektyw. Dzwonię z jego biura. Theo Strebel... - Strebel! Nie, tylko nie Theo. Pracował w policji, jeszcze zanim dostałem najwyższe stanowisko. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że ktoś mógłby za- mordować Theo. Powiedziałeś, że jesteś w jego biurze? - Tak.Adres... - Znam go. Zaraz tam będę... Rozdział 25 Paula siedziała z przodu obok Butlera, Nield jechał z tyłu. Właśnie pokonywali stromą górę, na której znajdowała się willa Eve Amberg. Jeszcze przed pojawieniem się Becka Tweed dokładnie poinstruował Paulę, jakie informacje ma uzyskać od Eve Amberg. Ostrzegł ją, by nie wspominała słowem o zabójstwach Klary i Strebla, a następnie wyszedł z nią na ulicę, by zna- leźć taksówkę. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył Butlera i Nielda. Zostawiwszy Paulę pod ich opieką, sam wrócił do biura Strebla, gdzie razem z Newmanen mieli zaczekać na Becka. - Czy nie trzeba było wpierw do niej zadzwonić, by upewnić się, że jest w domu? - zapytał Butler, parkując przed bramą z kutego żelaza. - Myślałam o tym, ale Tweed koniecznie chciał, żebym zniknęła, zanim przy- jedzie Beck. Po drodze Paula opowiedziała im o obu morderstwach. Słuchali jej zwięzłej relacji w milczeniu. - Okropne - skomentował Butler, gdy skończyła. - Następny może być Tweed, jeśli nie zachowa ostrożności. - Jest z nim Bob. Nic mu się nie stanie. A teraz, jeśli nie macie nic prze- ciwko temu, pójdę dalej sama. Niedługo wrócę... Tweed nalegał, by porozmawiała z Eve koniecznie w cztery oczy. - Wobec drugiej kobiety może będzie nieco bardziej rozmowna... Otworzywszy bramę, Paula ruszyła w stronę audi zaparkowanego na podj eź- dzie, przodem w kierunku garażu. W świeżym, porannym powietrzu poczuła za- pach benzyny. Pociągnęła za stary łańcuch dzwonka. Eve Amberg otworzyła nie- malże natychmiast. Angielka ubrana była w dżinsy, kurtkę oraz niebieską, wełnianą czapkę zro- bioną na drutach. Wspaniałe włosy opadały jej z tyłu na ramiona. Uśmiechnęła się do Pauli, zaprosiła ją do środka i zaprowadziła do salonu. - Właśnie miałam wyjść po zakupy. Przykry obowiązek. Kiedy już byłam w drzwiach, zadzwoniła moja przyjaciółka, Szwajcarka. Jest bardzo miła, ale gdy Władza-12 raz się rozgada, nie potrafi przestać. Może tak rozmawiać bez końca. Napije się pani kawy? Na dworze jest strasznie zimno. - Nie, dziękuj ę. Zdaj e się, że popsułam pani plany. Próbowałam zadzwonić, ale linia była wciąż zajęta - skłamała Paula, by wytłumaczyć fakt, który mógł zostać zinterpretowany jako brak dobrych manier. - Ależ skąd - odparła Eve, zdejmując wełnianą czapkę, po czym wzięła od Pauli płaszcz, położyła go starannie na krześle i usiadła naprzeciw swojego go- ścia. - To dla mnie prawdziwa ulga móc porozmawiać z kimś po angielsku. Prze- klęte zakupy mogą równie dobrze zaczekać. - Tweed wciąż próbuje dowiedzieć się, kto popełnił te przerażające mor- derstwa - w Tresillian Manor i teraz Helen Frey. Odwiedziliśmy ją wczoraj. - To straszne, co siej ej przydarzyło. Przeczytałam o wszystkim w gaze- cie. Jaka ona była? Wciąż zastanawiam się, cóż takiego widział w niej Julius. - Nie zauważyłam, żeby miała w sobie coś szczególnego - Paula starała się być taktowna. - Wspominała pani Tweedowi, że zna Kornwalię. Zastana- wiał się, z której części pani pochodzi. - Launceston, niedaleko Bodmin Moor. Dlatego właśnie znam Gaunta. - To bardzo ładnie z jego strony, że przebył tak długą drogę jedynie po to, by powiadomić panią o śmierci męża. Gaunt bardzo zaintrygował Tweeda. - Nie dziwię się. Ma tak silną osobowość. Nie, nie to było głównym celem jego wizyty. Prowadzi w Zurychu jakieś interesy. Proszenie pytać mnie o szcze- góły. Jestem beznadziejna w sprawach dotyczących pieniędzy. Właśnie dlatego niepokoi mnie fakt, że obecnie Walter zarządza bankiem. Są tam wszystkie moje oszczędności. - Czy Walter wciąż przebywa w Zurychu? Eve wyj ęła cygarniczkę z kości słoniowej, włożyła w nią papierosa i zapaliła go, po czym wykonała ręką nieokreślony gest. - Tak sądzę. Nie miałam od niego żadnej wiadomości ani też nie widziałam go. Dziwny człowiek. A więc nie wie, że Walter pojechał do Bazylei, pomyślała Paula. Jak widać, nie informuje bratowej o swoich poczynaniach. - Na szczęście nie wybrała się pani w podróż do Kornwalii razem z mężem. - Nie jestem pewna, czy postąpiłam słusznie. Być może wciąż by żył, gdy- bym z nim pojechała. - Myślę, że to mało prawdopodobne - biorąc pod uwagę przebieg wyda- rzeń w Tresillian Manor. Ja tam byłam - i udało mi się przeżyć tylko dzięki szczę- śliwemu przypadkowi. - Przerażające - powiedziała Eve. - Prowadzi pani urocze życie. Gdy się już wszystko skończy, wrócę do rodzinnego Launceston. - Czy nie próbowano się z panią skontaktować w sprawie formalności po- grzebowych? Eve zaciągnęła się głęboko, po czym wypuściwszy dym, ponownie potrzą- snęła cygarniczką. 178 - Wszystko zostało załatwione przez telefon. Julius zawsze powtarzał, że gdyby cokolwiek mu się stało, chce, by pochowano go w Kornwalii. Kochał ją, planował przeprowadzić się tam po przejściu na emeryturę. Sądzę, że w ten ma- kabryczny sposób spełniły się jego marzenia. Nie pojechałam na pogrzeb - nie dałabym rady. Odwiedzę j ego grób, kiedy wrócę na stałe. Zadzwonił telefon. Eve podniosła się i szybko przeszła przez pokój. Odwró- cona tyłem do Pauli podniosła słuchawkę. - Tak, kto mówi? Przez moment słuchała, po czym odpowiedziała wysokim tonem. - Nie, teraz mi nie pasuje. Oddzwonię po południu. Jak tylko będę mogła. Do widzenia. Siadając po raz trzeci machnęła trzymaną w ręku cygarniczką. Pauli wyda- wało się, że dostrzegła cień irytacji w zachowaniu Eve. - Gaunt - powiedziała Eve. - Chciał wpaść, żeby zobaczyć, jak sobie daję radę. To bardzo ładne z jego strony, ale może się znudzić. - Obawiam się, że nie rozumiem. - Tak między nami, on jest nawet miłym człowiekiem. Niemniej jednak czasami robi się nie do zniesienia. Zawsze chce innym urządzać życie. - Gdzie po raz pierwszy go pani spotkała? - W Padstow, gdzie się urodziłam. Byłam już wtedy dorosła. Jakiś czas po ukończeniu szkoły - Roedan. Nie uwierzy mi pani, ale w pewnym okresie byłam przewodniczącą klasy - szczerze tego nienawidziłam. Czułam się jak ryba w akwa- rium. Kiedy zmarł mój ojciec, kupiłam dom w Launceston - miałam już dosyć Padstow. Każde lato, podobno najprzyjemniejszy czas w roku, było zmarnowane przez wczasowiczów. - Sądzę, że już zbyt długo zawracam pani głowę. Chyba pójdę, będzie pani wreszcie mogła zrobić zakupy. - Przepraszam za mój strój. Nie lubię, gdy kobiety chodzą w dżinsach. W dzi- siej szych czasach można ich spotkać zbyt wiele, między innymi w Padstow. A jed- nak są idealne na zakupy. Gotowa do wyjścia Paula jeszcze raz odwróciła się w stronę Eve. - Tweed prosił mnie, żebym panią zapytała o coś j eszcze. Przepraszam, j e- śli to zbyt osobiste pytanie. Z pani opowieści wynikało, że Julius w ostatniej chwili zdecydował się na wyjazd do Kornwalii. W takim razie zapewne telefonował do Gaunta, by dowiedzieć się, czy Tresillian Manor jest wolne. Gaunt zaś musiał się niezwykle szybko wyprowadzić do swojego domku w Five Lanes. Jak zareago- wał? - Powiedział, że Julius może wynająć posiadłość na tak długo, jak to ko- nieczne, gdyż naprawdę potrzebne mu sąpieniądze. Gospodyni otworzyła przed Paulą frontowe drzwi i wyszła z nią przed dom. Spoglądając na zaparkowane audi, Eve skonstatowała: - Cieszę się, że już jest. Właśnie zwrócono je po przeglądzie w warszta- cie. Jakieś problemy z hamulcami. Mechanik przywiózł je tuż przed pani przy- jazdem. 179 - Akurat na zakupy. Jeszcze raz dziękuj ę... Kiedy skręcili na główną drogę prowadzącą do Zurychu, Butler zapytał: - Uzyskałaś informacje, których chciał Tweed? - Nie mam pojęcia. Nigdy nie wiadomo, o co mu naprawdę chodzi. Było już późne popołudnie, gdy Tweed i Newman wrócili z głównej kwatery policji. Tweed udał się prosto do pokoju Pauli, dotrzymujący jej towarzystwa Butler zostawił ich samych. - Opowiadaj - zażądał. Paula skrupulatnie opisała najdrobniejsze szczegóły: stojące na podjeździe audi, natychmiastowe otwarcie drzwi przez Eve gotową do wyj ścia po zakupy, j ej ubranie, sposób zachowania, każde słowo. Tweed słuchał uważnie. - To wszystko - powiedziała w końcu Paula. - Co do słowa? - Tak jak chciałeś. Wszystko. - W jakim była nastroju, gdy odebrała telefon? - spytał. - Już ci mówiłam. Poirytowana. Zakłopotana. Trochę niezadowolona. - Gaunt. Gaunt. Wciąż ten Gaunt - powtórzył. - Chyba nie ma sensu się pytać, czego właściwie szukasz? - Powiązania pomiędzy Zurychem, Kornwalią - i Waszyng tonem. - Mówi Norton... Prezydent Bradford March przechylił się do tyłu na krześle, kładąc na biur- ku odziane w tenisówki stopy. Ubrany był w dżinsy oraz koszulę rozpiętą pod szyją. Skórzany pasek miał tuszować wydatny brzuch. - Mówi Norton - powtórzył szorstki głos. - Na mojej automatycznej se- kretarce było hasło oznaczające rozkaz skontaktowania się... - Więc zamknij mordę i słuchaj. Kurier z forsą jest już w drodze. Jutro będziew Zurychuo 16.25. Potem pojedzie taksówką do hotelu Baur-en-Ville. Melina Menckena, zgadza się? - Nie chcę, żeby Mencken brał udział... - Zamknij gębę. Kazałem ci słuchać. Dobra? Doskonale. Ty załatwisz sprawę. Kurier nazywa się Louis Sheen. Zrozumiałeś? Będzie miał brązową walizkę. Kiedy przyjedzie do tego Baur o 17.30 czasu zuryskiego, pójdzie wprost do recepcji i bardzo głośno poda swoje nazwisko, pytając o rezerwa- cję, której oczywiście nie będą mieli. Natychmiast się z nim skontaktujesz używając hasła: „pomnik Lincolna". Zrozumiałeś? Następnie zabierzesz go w bezpieczne miejsce i poczekasz na instrukcje od gnojka, który do mnie dzwonił. - Nie mam zamiaru pokazywać swojej twarzy... - To twój problem. Gnojek, żądający forsy, podał trzy możliwe miejsca wymiany. Zanotuj je - przeliterujępo kolei... W porządku? Coś jeszcze - Sheen 180 ma przykutą walizkę do przegubu. Pozostanie tak, dopóki nie spotkacie skur- wiela, który będzie ją miał odebrać. Walizka ma zamek szyfrowy. Tylko Sheen zna kombinację potrzebną do jej otwarcia. Gdy ktoś spróbuje dostać się do pieniędzy w jakiś inny sposób, wybuchnie umieszczony wewnątrz mały ładu- nek termitu, niszcząc całą zawartość walizki. - Powinienem znać otwieraj ącą kombinacj ę - zażądał Norton. - Przy tak dużej sumie? Norton, chyba sobie żartujesz. Jeszcze jedno - za- bijesz faceta, który przyjdzie odebrać forsę... Dzwoniący z Zurychu Norton był ogromnie zdziwiony, gdy połączenie zo- stało przerwane. Nigdy by nie pomyślał, że March mógłby zaprojektować aż tak sprytną pułapkę j ak ładunek termitu. W hotelu Schweizerhof, po zakończeniu rozmowy z Paulą, Tweed przygoto- wywał się do wyjścia na spotkanie z Jennie Blade. Poprosił Newmana, by zatele- fonował do Zuricher Kredit Bank i upewnił się, czy Walter Amberg wciąż prze- bywa w Bazylei. Newman rozpoznał głos dziewczyny, atrakcyjna sekretarka, która zaprowa- dziła ich do gabinetu bankiera, kiedy byli u niego. - Mówi Bob Newman, towarzyszyłem panu Tweedowi w odwiedzinach u pani szefa... - Doskonale pana pamiętam, panie Newman. Jak się pan miewa? W czym mogę panu pomóc? - zapytała. - Właściwie chciałem j edynie sprawdzić, czy pan Amberg wciąż j est w ba- zylejskiej filii waszego banku i czy będzie tam również jutro. - Och, z całą pewnością. Zostanie w Bazylei jeszcze przez kilka dni. Jest pan już drugą osobą, która w ciągu ostatniej godziny zadaje to samo pytanie. - Kto jeszcze o to pytał, jeśli wolno mi spytać? - Ależ oczywiście, panie Newman. Nie podał nazwiska. Jestem tu nowa i nie znam jeszcze wszystkich klientów. Dzwoniący mężczyzna miał szorstki, ochry- pły głos. Nie był zbyt grzeczny. - To się często zdarza. Jestem pani niezmiernie wdzięczny. Dziękuję bardzo. Newman, zastanawiając się, kim może być mężczyzna o ochrypłym głosie, postanowił, że musi powiedzieć o wszystkim Tweedowi. Newman siedział przy słabo oświetlonym barze, pijąc białe wino. Przypo- minał sobie długie przesłuchanie, które miało miejsce po przybyciu Becka do biura Theo Strebla. - Jak wiesz, niełatwo mnie zszokować - powiedział szef policji do Tweeda, kiedy obejrzał ciało Strebla. - Theo, zanim odszedł z policji, by założyć własny interes - w ten sposób również można zarabiać pieniądze - rozwiązał skompli- kowaną sprawę dotyczącą morderstwa, której ja nie mogłem rozgryźć. Był wiel- kim detektywem i jego śmierć jest naprawdę ogromną stratą. 181 Beck starał się mówić cicho. Biuro pełne było specjalistów od kryminalistyki. Lekarz policyjny właśnie wyszedł, stwierdziwszy oficjalnie zgon Strebla. Następnie wszyscy pospieszyli do mieszkania Klary. Newman towarzyszył im i nie zawiódł się licząc, że wścibska staruszka wystawi przez drzwi swój gar- baty nos. - Czy coś się stało na górze? - spytała. - Proszę zostać w swoim mieszkaniu - nakazał Beck - będę chciał z panią później porozmawiać. - A pan myśli, że kim jest, żeby mi rozkazywać? - Policja - Beck wylegitymował się. - Powiedziałem, proszę nie opusz- czać mieszkania, dopóki do pani nie przyjdę... - Miejscowa ciekawska - mruknął Beck, wchodząc na górę. - W każdym domu jest przynajmniej jedna... Lekarz odwiedził mieszkanie Klary, jeszcze zanim poszedł do Strebla. Przy zamkniętych drzwiach stał umundurowany policjant, który zasalutował prze- chodzącemu Beckowi, po czym otworzył, wpuszczając ich do środka. Beck spojrzał na uduszoną za pomocą struny kobietę. Wydął usta i odwrócił się w stronę Tweeda. - Teraz rozumiem, dlaczego doktor powiedział, że jest tu niezbyt przyjem- nie. Nie słyszałem, żeby wypowiedział kiedyś podobny komentarz, a wiem, że widywał już wszystko. Komendant policji oparł się o ścianę, złożył ręce i popatrzył na Tweeda, a na- stępnie na Newmana. - Wczoraj na Bahnhofstrasse miała miejsce prawdziwa krwawa łaźnia. Czy- taliście gazety? Nie? No więc donoszą o kalece na akumulatorowym wózku in- walidzkim, który wysadził się w powietrze granatem. Mniej więcej w tym sa- mym czasie zastrzelono Amerykanina trzymającego w ręku pistolet maszynowy. Czy przez przypadek nie wiecie czegoś o obu wydarzeniach? Tweed opowiadał o tym, co się stało i jak usiłował wyśledzić mordercę. Beck tylko kilkakrotnie skinął głową, powstrzymując się od komentarzy. Wreszcie Tweed zakończył: - Żałuję, że nie skontaktowałem się z tobą wcześniej. - Ja też żałuję, do cholery. Lubię wiedzieć, jak to u was mówią, co się dzieje na moim terenie. A mój teren to cała Szwajcaria- więc również Zu- rych. - Przeprosiłem cię - powiedział cicho Tweed. - Czy wiesz już coś kon- kretnego na temat morderstw Klary i Theo Strebla? - Przyjechałem tu dopiero przed chwilą - odparł Beck. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że masz jakieś podejrzenia dotyczące tożsamości mordercy? - Fragmenty ogromnej, międzynarodowej łamigłówki - począwszy od Wa- szyngtonu, poprzez Kornwalię, a skończywszy tutaj - zaczynająukładać siew ca- łość. Upłynie jeszcze dużo czasu, zanim uzyskam przejrzysty obraz sytuacji, ale powoli zbliżam się do tego. Byłbym wdzięczny, gdybyś zechciał nadal ze mną współpracować. 182 - Ależ nie ma sprawy. Czy zamierzasz kontynuować śledztwo w Zurychu? - Już nie. Jutro wyj eżdżamy do Bazylei. - Czy mogę spytać dlaczego? - Właśnie spytałeś - odrzekł Tweed z przekorą. - Poinformowano mnie, że pojechał tam Walter Amberg. Muszę z nim jeszcze raz porozmawiać. - Dziękuj ę ci. Wydaj e mi się, że słyszę nadchodzących techników. Ruszmy się stąd. Gdybyście zechcieli przyjść na policję, mógłbym spisać wasze zezna- nia. Obawiam sięjednak, że zajmie to sporo czasu. Aha, dopóki jeszcze jesteśmy sami, w kontrolach celnych na lotniskach w Zurychu, Genewie i Bazylei kaza- łem zainstalować specjalną maszynę. Sprawdza zawartość walizek bez wiedzy pasażerów. Szwajcarski wynalazek. - Chodzi ci o rentgen? - spytał Newman. - O coś znacznie lepszego. Fotografuje całą zawartość zamkniętej walizki. Chcę wiedzieć, co przywożą nowo przybywający do kraju Amerykanie... Louis Sheen z Waszyngtonu przyleciał na lotnisko Kloten. Machnął swoim paszportem dyplomatycznym i chciał przejść obok kontroli celnej. - Przepraszam pana - powiedział stojący za ladą celnik. - Proszę położyć tu swoją walizkę. Sheen był wysokim, szczupłym mężczyzną w okularach, miał wydłużoną, bladą twarz. Postawił walizkę, j eszcze raz pokazał paszport i odezwał się z wyraźnym nosowym akcentem. - To jest paszport dyplomatyczny? Coś nie w porządku z pańskim choler- nym wzrokiem? Nie może pan sprawdzać mojej torby. Celnik skinął głową do jednego ze swoich podwładnych, którzy znajdowali się po stronie lady, gdzie stał Amerykanin. Szwajcar podniósł walizkę i położył ją we właściwej pozycji na ladzie z wyrytymi znakami. - Niech to szlag! Nie wolno wam otwierać mojej walizki! - krzyknął She- en. - To byłoby złamanie immunitetu dyplomatycznego. - Czy ktoś tu mówił o otwieraniu pańskiej walizki? - spytał celnik. - Czy mógłbym przyjrzeć się lepiej pańskiemu paszportowi? - Widzieli go już wasi pieprzeni chłopcy od paszportów. - A teraz ja chciałbym go zobaczyć. To potrwa tylko chwileczkę. - Celnik otworzył paszport Amerykanina, przeszedł się kilka kroków wzdłuż lady. Prze- rzuciwszy kilka stron, oddał paszport właścicielowi, kładąc jednocześnie rękę na walizce, którą Sheen zamierzał zabrać. - Proszę ją jeszcze na moment zostawić. Muszę sprawdzić numer pańskie- go paszportu. To zajmie tylko chwilę. - Pieprzona, szwajcarska biurokracja - zagrzmiał Amerykanin. - Nam także zabiera dużo czasu. Urzędnik uśmiechnął się, po czym znikł za znajdującymi się z tyłu drzwiami. Fotografujący walizkę technik pokazał celnikowi wywołane już zdjęcie. Rzu- ciwszy na nie okiem, celnik skinął głową znajdującemu się w niewielkim po- 183 mieszczeniu, ubranemu po cywilnemu policjantowi, który odpowiedział podob- nym gestem. Kiedy rozwścieczony Sheen ruszył w drogę - wściekły, ponieważ przez cały czas zmuszony był trzymać na walizce swoją lewą rękę przykutą za pomocą łań- cucha - był śledzony. Wsiadając do taksówki, czuł, że jest cały zlany potem. Obawiając się, że zajmie to sporo czasu, Beck miał rację. Zamówił dla Twe- eda i Newmana wspaniały obiad, który dostarczono do głównej kwatery policji. Każdy z nich podyktował dość długie zeznania, które musiały zostać j eszcze prze- pisane na maszynie. Nim zdążyli je podpisać, przyniesiono obiad. Zasiedli z Bec- kiem do stołu, wspominając dawne, wspólne doświadczenia. Zmierzchało już, gdy Tweed dotarł do Schweizerhofu i wysłuchał w pokoju Pauli jej opowieści o wizycie u Eve Amberg. Kiedy skończyła, podziękował jej i wyszedł do baru Hummer. Było już ciem- no, gdy skręcił w boczną uliczkę prowadzącą do bezpośredniego wej ścia do baru. Za jego plecami, po obu stronach ulicy, podążali Butler i Nield, udając, że wyszli na spacer. Tweed nacisnął guzik otwierający drzwi. Zanim wszedł do środka, gdzie miał się spotkać z Jennie Blade, wziął głęboki oddech. Ciekawe, cóż takiego ma mu do powiedzenia dziewczyna, którą po raz pierwszy spotkał w Tresillian Manor. Rozdział 26 Zanim wyszedł z mieszkania, Norton sprawdził w łazien- kowym lustrze swój zmieniający się wygląd. Po ponow- nym użyciu barwnika, jego włosy stały się naprawdę siwe. Zatknięte na nosie półkoliste okulary dodawały mu powagi. Miał ze sobą dużą teczkę pełną zupeł- nie nie interesujących go danych statystycznych. Sprawdziwszy godzinę, wyszedł z mieszkania, by zdążyć do hotelu Baur- en- Ville przed przybyciem Louisa Sheena. Taksówka zawiozła go na Paradeplatz. Jeszcze tylko krótki spacer przez Bahnhofstrasse i znajdzie się w Baur-en-Ville. Wszedł do hotelu, załatwił pewną sprawę z chłopcem hotelowym, a następ- nie usiadł na krześle, skąd mógł obserwować recepcj ę. Chłopiec stanąwszy z da- la odNortona, obserwował go. Była dokładnie 17.30, kiedy Louis Sheen wszedł niosąc brązową walizkę przymocowaną do jego lewego nadgarstka za pomocą kajdanek. Norton, spoglądając ponad papierami, zachowywał lodowaty spokój. W o- kolicy recepcji gromadzili się elegancko ubrani Szwajcarzy witający się nawza- jem. Norton wiedział, że są bankierami. Zadzwonił wcześniej do hotelu udając, że chce wynająć pokój. - Przykro mi, proszępana -odpowiedziałarecepcjonistka. -Niemamyjuż wolnych pokoi. Odbywa się u nas zjazd bankierów z całej Szwajcarii... Sheen podszedł do recepcji, położył na ladzie swoją walizkę, by dać odpo- cząć ręce. Kiedy recepcjonistka odwróciła się w jego stronę, odezwał się dono- śnym głosem. - Louis Sheen, Filadelfia. Mam pokój zarezerwowany na kilka nocy. - Oczywiście, proszę pana - recepcjonistka sprawdziła w dokumentach. - Czy powiedział pan Sheen? Obawiam się, że nie ma dla pana rezerwacji. Norton odłożył teczkę z papierami. Był to sygnał, na który czekał hojnie wynagrodzony szwajcarski chłopiec hotelowy. Uwagi Nortona nie uszedł również mężczyzna ubrany w szwajcarski garni- tur, który wszedł trzydzieści sekund po przybyciu Sheena. Obserwował go, jak patrzy na zegarek, kupuje jakiś magazyn, cały czas pozostając na stojąco. Wyda- 185 wało się, że na kogoś czeka a jednak nie sprawdził ludzi stojących w pobliżu recepcji. Norton zacisnął usta. Sheen był śledzony. - Proszę posłuchać - Sheen podniósł głos - Louis Sheen, Filadelfia. Do- konałem rezerwacji telefonicznie... Przerwał, ponieważ poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Odwróciwszy się zobaczył chłopca hotelowego ubranego w służbowy strój. - Pan Sheen? - spytał chłopiec. - Być może. Dlaczego pytasz? - Mam dla niego wiadomość. Czy ma pan na nazwisko Sheen? - Tak. Daj mi to... Odwrócił się od lady recepcji, po czym rozdarł kopertę. Wewnątrz znajdo- wała się białą kartka papieru bez adresu nadawcy. Wiadomość była zwięzła. Pojedź taksówką pod wskazany poniżej adres. Pomnik Lincolna. Wiadomość została podpisana kształtną literą „N". Sheen wiedział, że Nor- ton tak podpisywał wszystkie instrukcj e. Z trudem oparł się pokusie przyjrzenia się stojącym w pobliżu ludziom. Norton zaczekał, aż Sheen wyjdzie prowadzącymi na boczną uliczkę drzwia- mi. Mężczyzna w szwajcarskim garniturze ruszył za nim. Trzeba będzie coś z nim zrobić, postanowił Norton. Skorzystał z tego samego wyjścia, by zobaczyć Szwaj- cara wsiadającego do BMW. Jego własna limuzyna, zamówiona wcześniej, stała zaparkowana przy krawężniku. Wsiadł z tyłu, dopiero gdy Sheen zatrzymał tak- sówkę. - Jedź za tą taksówką - rozkazał kierowcy, j ednemu z podwładnych Mencke- na. -Nie zgub jej. I staraj się, by nie było widać, że ją śledzimy-mamy towarzy- stwo. Białe BMW. Będzie śledziło nasz cel. Ty masz jechać za nim. Nie wolno ci zrobić jeszcze jednej rzeczy. Słuchaj. Masz nie patrzeć na mnie przez lusterko wsteczne. Umrzesz, j eśli mnie zobaczysz. A teraz, na miłość boską, ruszaj... Złociste włosy Jennie połyskiwały w przyćmionym świetle. Tweed zmuszo- ny był w duchu przyznać, że siedząc na barowym stołku, wyglądała czarująco. Miała na sobie fioletowy kostium, spod rozpiętego żakietu wystawała biała bluzeczka o głęboko wyciętym dekolcie. Wokół szyi dziewczyny wisiał sznur pereł znikający między piersiami. Na stojącym obok drugim stołku leżał złożo- ny płaszcz w kolorze bzu. Nie wstając, odwróciła się, by powitać Tweeda. Krótka spódniczka ekspo- nowała jej długie nogi. Kiedy pocałowała go w policzek, wyczuł w powietrzu subtelny zapach drogich perfum. - Mam nadzieję, że nie kazałem na siebie zbyt długo czekać - powiedział Tweed, siadając obok Jennie. 186 - Ależ skąd. Lubię, gdy mężczyźni sąpunktualni. To ja przyszłam za wcze- śnie. Wyglądasz na świeżego i wypoczętego -jej niebieskie oczy były niezwy- kle żywe, poświęcała mu całą swoją uwagę. - Nie czuję się wcale tak świeżo - odparł Tweed. - Przez cały dzień biegałem. - W takim razie czas, by się zrelaksować - uścisnęła jego rękę. - Przepra- szam, że nie mogłam wczoraj przyjść. Ale dzięki temu z niecierpliwością ocze- kiwałam na dzisiejsze spotkanie. Całkiem otwarcie próbowała flirtować. Tweed postanowił, że kiedy nadej- dzie właściwy czas zada jej od razu najtrudniejsze pytanie. Zaproponował szam- pana. Rzadko zdarzało mu się pić, lecz tym razem chciał, by j ego rozmówczyni się rozluźniła - być może wtedy powie coś więcej. - Wspaniale - odrzekła. - To mój ulubiony trunek. Napijesz się ze mną? Tweed zamówił u barmana dwa kieliszki szampana. Spoglądając na siedzą- cych przy barze gości, zauważył popijającego coś Philipa Cardona, zajęty był czytaniem książki. Jennie popatrzyła w tym samym kierunku dokładnie w chwili, gdy Cardon oderwał wzrok od swojej książki. Pomachała mu, a następnie potrząsnęła złoci- stą grzywką, jakby chciała powiedzieć: - Szkoda, że j esteś na służbie. - Na zdrowie! - Tweed powiedział stukając w kieliszek Jennie. Zdążyła wypić połowę swojego szampana, gdy Tweed w dwóch łykach upo- rał się z całością. Zanim wyszedł od Pauli, wypił ogromne ilości wody w na- dziei, że uda mu się pozostać trzeźwym. Jennie dokończyła swojego drinka. - Jeszcze po j ednym? - nalegał Tweed. - Napij esz się ze mną? - Nie zaszkodzi. Uśmiechnęła się, usłyszawszy, że Tweed użył jej własnych słów. Zdążyli ponownie opróżnić swoje kieliszki do połowy, gdy Tweed niespodziewanie za- pytał: - Kiedy po raz pierwszy dowiedziałaś się, że Julius Amberg zamierza za- trzymać się w Tresillian Manor? - Ależ nie wiedziałam - spojrzała na niego szeroko otwartymi, niewinnymi oczyma. - Dowiedziałam się dopiero wówczas, kiedy wyjechaliśmy do domku w Five Lanes, około godziny przed jego przyjazdem. - Więc myślałaś, że po co w ogóle wyjeżdżaliście? - Gaunt powiedział, że mają przyjechać jacyś jego znajomi, którzy od czasu do czasu wynajmowali od niego posiadłość. - Czy kiedykolwiek rozmawiałaś z j ego służącą, niej aką Celią Yeo? Znale- ziono ją martwą u stóp High Tor - niedaleko od Five Lanes. Ktoś zepchnął ją w przepaść. - Cóż za okropność - bawiła się nóżką swój ego kieliszka. - Tweed, ty chy- ba jesteś jakimś detektywem. Wiesz co? Zaczynam sądzić, że prowadzisz prze- ciwko mnie śledztwo. - Tak naprawdę - powiedział ponuro Tweed - prowadzę śledztwo w spra- wie serii morderstw... - Chodzi ci o tych biedaków z Tresillian Manor? 187 - W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zamordowano w Zurychu kolejne trzy osoby - mężczyznę i dwie kobiety - głos Tweeda był śmiertelnie poważny. - Przerażasz mnie. W jaki sposób te morderstwa wiążą się ze mną? - Gdzie jest Gaunt? - spytał. - W drodze do Bazylei... - Samolotem? - Nie, jedzie wynajętym BMW... - W jakim celu udał się do Bazylei? - ton Tweeda był stanowczy. - Wjakichś interesach. Skąd, do licha, miałabym wiedzieć? Nie mam poję- cia o jego sprawach. - Nie denerwuj się - powiedział cicho. - Dlaczego, do cholery, miałabym sienie denerwować? - zaklęła Jennie. - Jestem przesłuchiwana niczym podejrzany. - Interesuje mnie Gaunt, nie ty - odparł łagodnie. - Od jak dawna go znasz? Nie rzucaj mi się do gardła. Próbuję dowiedzieć się, dlaczego zamordowano niewinnych ludzi. - Znam Gaunta dopiero od dwóch tygodni. Naprawdę myślę, że powinnam już sobie pójść. - Zostań jeszcze chwilę- pomóż mi zrozumieć, kto kryje się za ostatnio popełnionymi zbrodniami... Louis Sheen zdziwił się, gdy kierowca taksówki ruszył drogą prowadzącą w stro- nę lotniska. BMW śledziło ich bardzo ostrożnie, przez cały czas trzymając się o jeden samochód za taksówką. Jadący za nim Norton przyjął tę samą taktykę. Po dziesięciu minutach taksówka zjechała z głównej drogi i zatrzymała się przed nowoczesnym blokiem mieszkalnym. Sheen zapłacił kierowcy, po czym wysiadł niosąc przykutą do ręki walizkę. Norton obserwował Sheena dopóki tam- ten nie zniknął w budynku, a następnie wydał swój emu kierowcy nowe rozkazy. - Kilkaset metrów stąd jest budka telefoniczna. Muszę zadzwonić. Wysa- dzisz mnie przy niej i zaczekasz. Patrz cały czas przed siebie... Norton zauważył, że białe BMW skryło się, parkując za wielką ciężarówką stojącą nie opodal. Szybko zorientował się, że stamtąd Szwajcar bez trudu mógł obserwować wejście do bloku. Kiedy jego samochód zatrzymał się, Norton na- tychmiast wyskoczył, pobiegł do telefonu, wrzucił kilka monet i wykręciwszy numer Baur-en-Ville, poprosił Marvina Menckena. - Tak, kto mówi? - Mencken cedził słowa w charakterystyczny dla siebie sposób. - To ja. Jakieś wieści o konkurencji? Miał na myśli Tweeda, lecz wolał nie wymieniać j ego nazwiska. - Znamy już j ego dokładne miej sce pobytu - odrzekł Mencken. - I? 188 - Oczywiście wszystko przygotowane - w głosie Menckena słychać było narastające poirytowanie. - Zabierzesz go i odeskortujesz na spotkanie? Słowo eskortować znaczyło zlikwidować. - Czekamy tylko, żeby pojawił się na bocznej uliczce. Nie ma obaw. Będzie współpracował. Koniec problemów. - Oby tak, do cholery, było. To wszystko... Norton rzucił słuchawkę i wrócił do samochodu. Wszystko zaczynało się układać. Amberg poleciał do Bazylei - a więc kaseta i film musiały zostać prze- niesione do tamtejszej filii Zuricher Kredit Bank. On poleci tam jeszcze dzisiaj o 19.15. Sheen znajdzie w mieszkaniu czeka- jącą na niego razem z biletem instrukcję, by dotarł do Bazylei tym samym lo- tem, a na miej scu udał się taksówką do hotelu Drei Kónige. Norton zatrzyma się w tym samym hotelu, używając fałszywego nazwiska. Jakiś czas temu Norton przekazał Menckenowi przez telefon polecenie, by razem z grupą ludzi również skierował się do Bazylei. Kazał im zamieszkać w Hil- tonie. Kiedy czekał na wyjście Sheena, przed blokiem zatrzymała się taksówka. Norton przeniósł wzrok na stojące w pobliżu BMW. Nie miał najmniejszej wątpli- wości, że znajdujący się w środku Szwajcar podąży za Sheenem do samej Bazylei. Potem Norton osobiście zajmie się usunięciem zaistniałej niedogodności. Tak, wszystko zaczynało się układać. Naj dalej za godzinę Tweed, stanowiący potencjalne zagrożenie, stanie się historią. Norton poczuł, jak na myśl o ostatecz- nym rozwiązaniu problemów podnosi się poziom adrenaliny w j ego krwi. - Czy spotkałaś kiedykolwiek Eve Amberg? - zapytał Tweed, próbując usta- lić jakieś istotne powiązanie pomiędzy Kornwalią a Zurychem. - Jestem niemal pewna, że widziałam tę kobietę w Padstow - stwierdziła Jennie popijając trzeci już kieliszek szampana. - Sądziłem, że jej nie znasz. Jeśli miałem rację, to w jaki sposób mogłaś ją rozpoznać - zdziwił się Tweed. - Któregoś dnia - nie wtedy, kiedy wy tam byliście - Gaunt wychodził z j ej willi, a ja czekałam w BMW, miałam okazję zobaczyć jej twarz, gdy się z nim żegnała przy bramie. - Oczywiście w Padstow widziałaś ją wcześniej? - Zgadza się. Mam fotograficzną pamięć, jeśli chodzi o twarze. - W takim razie kiedy widziałaś Eve Amberg w Padstow? Zapewne nie przy- pominasz sobie dokładnej daty? - W dniu, kiedy jej mąż przyjechał do Tresillian Manor, tuż przed masakrą. Razem z Gauntem wpadliśmy na drinka do Starego Urzędu Celnego. Wyszedł, żeby popatrzeć na swoją przeklętą łódkę - ruszyłam za nim, kiedy skończyłam pić. Wi- działam Eve wracającąw pośpiechu z południowego molo. - Czy jesteś całkowicie pewna, że widziałaś Eve Amberg? - naciskał Tweed. - Jestem całkiem pewna, że to była ona. Całkowicie pewna, do cholery. 189 Tweed zastanawiał się, skąd pochodziło j ego podejrzenie, że Jennie może kła- mać . Na dodatek, j eśli mówiła prawdę, znaczyło, że była wtedy w Padstow. - Muszęjuż iść - odezwała się Jennie. - Na przyjęcie. Tweed spojrzał na zegarek. - Miło się z tobą gawędziło. Powinniśmy jeszcze się kiedyś spotkać... Pomógł j ej włożyć płaszcz w kolorze bzu i kiedy powiedziała, że poniesie w ręku leżący pod nim szal, ruszyli w stronę wyjścia. W tym czasie Cardon wyszedł na ze- wnątrz. Tweed otworzył drzwi i przepuścił Jennie. Jennie upuściła szal na ziemię. Zaparkowany na końcu ulicy kremowy mercedes ruszył w ich kierunku. Tylne okno samochodu było otwarte. Ze środka wysunęła się lufa karabinu maszynowe- go. Stojący przy ścianie Cardon rzucił się na Tweeda, który przewracając się z ro- zmysłem upadł na wciąż kucającą z zamiarem podniesienia szalika Jennie. Seria pocisków uderzyła w ścianę ponad nimi, posyłając we wszystkie strony odłamki tynku. Cardon, chwyciwszy za swojego walthera, oddał trzy strzały. Strzelali również stojący po obu stronach ulicy Butler i Nield. Mercedes, zataczając się od krawęż- nika do krawężnika, z dużą szybkością odjechał w stronę skrzyżowania i znikł za rogiem. Nie odniósłszy najmniejszej rany, Tweed pomógł Jennie wstać. Była roz- trzęsiona, ale nie została raniona. Spojrzała na Tweeda. - Co się stało, na miłość boską? - Ktoś próbował mnie zabić. Czy wszystko w porządku? - Tak, nic mi nie jest. - Czy nadal chcesz iść na przyjęcie? Strzepywała z płaszcza resztki tynku. Rozpięła się, by sprawdzić stan kostiu- mu, po czym ponownie zapięła wszystkie guziki. - Tak - postanowiła - na przyjęciu szybciej przyjdę do siebie. - Pójdziesz z nami - wtrącił się Cardon. Chwycił ją stanowczo za ramię. Jego twarz przybrała poważny wyraz. Kiedy w odpowiedzi na podjęte przez Jennie próby uwolnienia się Cardon jeszcze moc- niej zacisnął dłoń na ramieniu dziewczyny, Tweed odezwał się: - Puść ją. Zatrzymaj dla niej taksówkę. - Dała znak ludziom w mercedesie, że wychodzisz - powiedział zdenerwo- wany Cardon, gdy taksówka odjechała. - Upuściła szal i wtedy ruszył samochód. - Być może - zgodził się Tweed. Spojrzał na Butlera i Nielda, którzy w tym czasie podeszli. - Być może Jennie jest doskonałą kłamczuchą. Być może- powtórzył z naciskiem. - Wracamy do Schweizerhofu. - Zrobimy krótką naradę woj enną - ogłosił Tweed. Wezwał do swojego pokoju Paulę oraz Newmana. Cardon, Butler i Nield przyszli razem z nim. Cardon zwięźle zrelacjonował Pauli i Newmanowi ostat- nie wydarzenia. - Nie rozwódźmy się nad tym - odezwał się Tweed. - Nie trafili. Dzięki Philipowi, Pete'owi oraz Harry'emu jestem żywy. Jutro rano wyjeżdżamy do 190 Bazylei. Jestem przekonany, że kluczem do wszystkiego muszą być film oraz kaseta zostawione przez Dysona w Zuricher Kredit Bank. Oba przedmioty znaj- duj ą się obecnie w skarbcu bazylej skiej filii banku. Amberg poj echał do Bazylei. Chcę się z nim jeszcze raz spotkać. Już czas, byśmy obejrzeli ten film i przesłu- chali taśmę. - Czy nie powinieneś donieść Beckowi o próbie zamachu? - zasugerowała Paula. - Bardzo się zirytuje, jeżeli znowu o czymś go nie poinformujemy. Tweed zatelefonował do głównej siedziby policji zuryskiej. Natychmiast połączono go z pracującym na okrągło Beckiem. Następnie opowiedział pokrót- ce o wszystkim, nie wspominając jedynie o Jennie Blade. - Jeden z wozów patrolowych odnalazł już waszego kremowego mercede- sa - poinformował go Beck. - Porzucony nad jeziorem, w pobliżu Quai-Briicke. Uwagę policjantów przyciągnęły ślady po kulach na przedniej szybie oraz bocz- nych oknach. Na tylnym siedzeniu znaleźli ślady krwi. Czy musicie podejmować takie ryzyko? - Zdaje się, że Zurych stał się polem bitwy. Być może więc ulży ci, gdy usłyszysz, że odlatujęjutro do Bazylei. - Przez cały czas będziecie obserwowani przez ubranych po cywilnemu policjantów. Dobranoc. Nie opuszczajcie hotelu do samego odjazdu... Tweed odłożył słuchawkę i spojrzał naNewmana. - Bob, dziewczyna z Zuricher Kredit Bank, która chyba cię polubiła, za- pewne już wyszła z pracy, niemniej jednak spróbuj się do niej dodzwonić. Chcę być całkowicie pewien, że Amberg wciąż przebywa w Bazylei... Newman wykręcił numer do Zuricher Kredit Bank. Odebrała natychmiast ta sama dziewczyna. Szwajcarzy pracują do późna. - To znowu ja, Bob Newman. Przepraszam, że się naprzykrzam. - Nic nie szkodzi. - Chciałem jeszcze raz upewnić się, że pan Amberg wciąż przebywa w Ba- zylei, gdybym musiał zadzwonić do niego we wczesnych godzinach porannych. - Tak, z całą pewnością tam jest. Zostanie przez kilka dni. Jeszcze jedna osoba chciała wiedzieć - oprócz człowieka z zachrypniętym głosem, który dzwo- nił wcześniej. Tym razemjednak, zanim odpowiedziałam dzwoniącemu, spyta- łam o jego nazwisko i sprawdziłam w spisie klientów. Korzysta z usług naszego banku. Myślę, że chciał pilnie zobaczyć się z panem Ambergiem. - Czy to możliwe, żeby podała mi pani jego nazwisko? - spytał przymilnie Newman. - Przypuszczam, że nie powinnam, ale pan j est zawsze taki uprzejmy w prze- ciwieństwie do innych klientów. - Więc jak się ten człowiek nazywał... ? - Joel Dyson. Rozdział 27 Ekspres z Zurychu do Bazylei z hukiem pędził przez pół- nocną Szwajcarię. Tweed siedział naprzeciwko Pauli w przedziale pierwszej klasy, trzymając na siedzeniu obok siebie walizkę. Po drugiej stronie przejścia na samym brzegu zajmował miejsce Newman. W rogu, twarzą do Tweeda, dzięki czemu doskonale widział go z ukosa, usadowił się Car- don. - Nie polecimy do Bazylei samolotem. Philip kupił dla nas wszystkich po- wrotne bilety kolejowe do Bazylei - oświadczył rano Tweed. - Dlaczego pociągiem? - spyta Paula. - Przede wszystkim będzie szybciej. Droga na lotnisko, oczekiwanie na odlot, przejazd taksówką z lotniska do samej Bazylei stanowią połowę czasu podróży - razem wyjdzie dłużej niż pociągiem. Poza tym z dworca kolejowego łatwiej się niepostrzeżenie wymknąć. - Ale przecież powiedziałeś Beckowi, że polecimy samolotem - przypo- mniała mu. - Zgadza się - uśmiechnął się Tweed. - Nie chcę być otoczony przez j ego ochroniarzy. Na wszelki wypadek mam własnych. Zadzwonię do niego z hotelu w Bazylei... Paula na przemian rozglądała się po pustawym przedziale lub patrzyła przez okno. Jechali przez przemysłową część kraju, gdzie w pobliżu linii kolejowej stało wiele fabryk. Kątem oka dostrzegła, że ktoś zbliża się do ich przedziału. Zerknęła w stro- nę automatycznych drzwi. Wszedł wysoki mnich. Miał na sobie ciemny habit przewiązany w talii sznurem. Jego głowa kryła się pod szerokim kapturem, spod którego wystawały jedynie zatknięte na nosie okulary w rogowych oprawkach. Paula wsunęła dłoń do torebki i chwyciła pistolet. Kiedy nadszedł niosący w ręku walizkę mnich, pociąg pokonywał właśnie zakręt. Newman zauważywszy reakcję Pauli, błyskawicznie zerknął w lusterko 192 i kiedy dostrzegł zbliżającego się mnicha, wsunął rękę pod kurtkę, kładąc dłoń na kolbie rewolweru. Tweed, pochłonięty zapisywaniem w notesie nazwisk i łączeniem ich ze sobą w różnych kombinacjach, podświadomie wyczuł narastające wokół napięcie. Podniósł wzrok w chwili, gdy mnich znalazł się tuż obok niego. Jednocześnie skręcający ekspres silnie szarpnął w bok. Walizka mnicha potrąciła stój ącą na siedzeniu torbę, należącą do Tweeda, który w tym samym momencie dostrzegł ukrytą pod kapturem twarz. Cord Dillon. Umundurowany konduktor, który kilka minut wcześniej sprawdził bilety piątce przyjaciół, zamknął jeden z przedziałów pierwszej klasy. Nie było w nim pasaże- rów. O tej porze roku, na początku marca, podróżuje niewielu ludzi. Spoza uchylonych drzwi prowadzących do łazienki wyszedł wysoki, potęż- nie zbudowany mężczyzna. - Proszę pokazać bilet - odezwał się konduktor. - Pewnie, szefie, mam go gdzieś tutaj... Amerykanin rozejrzał się w obie strony. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Pociąg ponownie zarzucił. Przyzwyczajony konduktor bez problemu zachował równowagę, stojąc z szeroko rozstawionymi nogami. Amerykanin, równy konduktorowi wzrostem, zachwiał się, jednocześnie wyciągając zza pleców nóż sprężynowy, który z łatwością przebił marynarkę kon- duktora i zagłębił się między żebrami. Kiedy mężczyzna jęknąwszy zaczął osu- wać się na podłogę, Amerykanin chwycił go i wepchnął do ubikacji, łokciem zamykając za sobą drzwi. Opuściwszy ciało na klozet, przekręcił zamek, po czym sprawdził puls ofiary. Konduktor nie żył. W pośpiechu zaczął zdejmować z mężczyzny mundur - marynarkę, spodnie oraz czapkę z daszkiem. Oczy ofiary wpatrzone były w oprawcę, który zdjął z sie- bie własny garnitur, złożył go niedbale i schował do plastikowej torby. Wetknąwszy torbę za klozet, Amerykanin wyjął scyzoryk. Uchylił nieco drzwi, by upewnić się, że na zewnątrz nikogo nie ma. Po wyj ściu, za pomocą scyzoryka przesunął mały wskaźnik oznaczający, że ubikacja jest zajęta. Spoglądając na zegarek, poprawił czapkę. Zostało tylko kilka minut do stacji w Baden. Czekał tam na niego załatwiony przez Menckena samochód, który miał go odwieźć z powrotem do Zurychu. Sprawdził lugera tkwiącego w kaburze pod pachą. Upewnił się, że jest w stanie błyskawicznie wyciągnąć go spod marynar- ki, po czym dotknął rękojeści noża sprężynowego schowanego za paskiem. Za- pięta marynarka była nieco za ciasna, ale któż zwraca uwagę na konduktora? Trzy- mając w lewym ręku przyrząd do kasowania biletów, ruszył w stronę przedziału pierwszej klasy zajmowanego przez Tweeda. Zabicie jego oraz ewentualnej ob- stawy w ciągu kilku sekund nie powinno stanowić większego problemu... Władza-13 193 Kiedy „mnich" przewrócił torbę Tweeda, wydarzyły się jednocześnie trzy rze- czy. Newman przystawił swój rewolwer do jego pleców. W ręku Pauli pojawił się browning. Tweed podniósł do góry rękę, by oznajmić, że wszystko jest w porządku. - Przepraszam - szepnął Dillon do Tweeda, odetchnąwszy z ulgą, gdy odsu- nięto od jego pleców lufę rewolweru. - Pociąg szarpnął... Mówiąc upuścił na kolana Tweeda zapisaną kartkę. Wiadomość była zwięzła i jednoznaczna. W pociągu znajduje się Barton Ives. Gdzie może się z tobą spotkać? Nie w po- ciągu. - Nie ma potrzeby przepraszać - powiedział cicho Tweed. - Możecie mnie obaj spotkać w hotelu Drei Kónige - w Bazylei. Najpierw chciałbym porozma- wiać z tobą. - Dziękuję panu - odpowiedział Dillon. Nie czekając dłużej, odszedł, trzymając w ręku swojątorbę. Po chwili znik- nął Tweedowi z oczu za drzwiami przedziału. Paula pochyliła się. - O co chodziło? Omal go nie zastrzeliłam. - To był Cord Dillon. Rzeczywiście ryzykował, widocznie nadal się ukrywa. Taki strój jest doskonałym przebraniemw pociągu -złożył otrzymaną kartkę i scho- wał do portfela, nikomu nie pokazując. - Miał dla mnie pilną wiadomość. Prawdo- podobnie w Bazylei będziemy mogli znacznie posunąć siew naszym śledztwie. - Skąd, na miłość boską, wiedział, że jedziemy tym pociągiem? - Jest doświadczonym obserwatorem, jednym z najlepszych na świecie. Mogę jedynie zgadywać - sądzę, że obserwował nas, gdy opuściliśmy Gotthar- da, udając się do Schweizerhofu. Być może nie spał przez całą noc, pilnując hotelowego wyjścia z dworca po drugiej stronie Bahnhofplatz. - Tweed - Paula nie dawała za wygraną - w tym pociągu musi być niebez- piecznie, skoro Dillon ucieka się do podobnych środków. Jeśli on mógł nas wy- śledzić, to samo mogli zrobić nasi wrogowie. - Wątpię. Nie mówiłem wam, ale zadzwoniłem do biura Swissair i zarezer- wowałem dla nas miejsca na samolot do Bazylei. Na nasze własne nazwiska. Będą obserwowali lotnisko... Przerwał, gdyż Paula nie słuchała go. Patrząc w lustro obserwowała zbliża- jącego się konduktora, który zamierzał właśnie wejść do ich przedziału. Zaczęła udawać, że poprawia fryzurę, by zaprezentować jakiś sensowny powód wyjaśnia- jący, dlaczego patrzy w lustro. - Poproszę bilety... Paula błyskawicznie przesunęła się na znajdujące się obok puste siedzenie, aby Newman mógł ją dobrze słyszeć. Pochyliła się do przodu. - Nasze bilety sprawdzał już jeden konduktor. To jest inny człowiek... Paula wiedziała, że konduktorzy mieli znakomitą pamięć. Byli w stanie na- tychmiast rozpoznać nowego pasażera, który wsiadł po drodze i poprosić go o bi- let, lecz nigdy nie kontrolowali tej samej osoby dwa razy. 194 Jedynymi pasażerami w przedziale byli Tweed i jego towarzysze. Konduktor mógł zauważyć ów fakt zaraz po wejściu. A jednak powiedział... - Poproszę bilety... Konduktor ponownie skasował bilet Cardona. Szedł powoli, zbliżając się do Tweeda i Pauli. Jego prawa dłoń wsunęła się pod klapę za ciasnej marynarki, co opóźniło trochę błyskawiczny ruch. Luger wysunięty był już do połowy, kiedy Newman poderwał się i chwyciwszy za kolbę pistoletu, skierował go do góry w stronę sufitu. Amerykanin okazał się silny niczym wół. Naciskając powoli za- czął opuszczać lufę w kierunku Tweeda. Butler, siedzący w drugim końcu przedziału, rzucił się do przodu. Zaciśniętą w pięść prawą ręką zadał okrutny cios prosto w nerki zamachowca. Amerykanin skulił się, a następnie uderzył głową w klatkę piersiową Harry'ego Butlera. Bu- tler jęknął, po czym zatrzymał siew miejscu, rozpaczliwie próbując zaczerpnąć oddechu. Paula skoczyła na równe nogi i trzymając swojego browninga za lufę, czeka- ła, aż nadarzy się okazja, by uderzyć kolbą w głowę atakującego. Cardon zaszedł go z tyłu i próbował podciąć, niestety w zamieszaniu nie udało mu się niczego osiągnąć. Paznokcie Newmana zaryły siew trzymającej broń dłoni. Amerykanin wypuścił lugera, którego Paula chwyciła w locie. - Wyrzućmy skurwiela z przedziału! -krzyknąłNewman. Nield pozostał w najdalszym końcu przedziału, gdzie wcześniej siedział ra- zem z Butlerem. Pilnował, żeby nikt nie wszedł. Każda kolejna osoba powięk- szyłaby tylko zamieszanie. W trakcie gwałtownej szamotaniny w przej ściu pomiędzy siedzeniami z gło- wy atakującego spadła ukradziona konduktorowi czapka. Paula pochyliwszy się, podniosła ją z podłogi. Tymczasem Newman przesunął się za plecy Amerykani- na, po czym zaczął go dusić, obejmując ramieniem za szyję. Butler schylił się, chwycił za kostki obie nogi napastnika, skrzyżował je i w końcu dźwignął do góry. Newman i Butler wynieśli mężczyznę z przedziału. Opór zamachowca jeszcze bardziej przybrał na sile, gdy po wyniesieniu go z przedziału Butler i Newman ruszyli w kierunku platformy łączącej dwa wago- ny. Amerykanin przekręciwszy głowę, zacisnął zęby na ręku Newmana, który puściwszy go, odskoczył do tyłu, a następnie wyciągnął swojego Smith & We- ssona. Nie miał zamiaru strzelać - huku wystrzału nie zagłuszyłby nawet ryt- miczny stukot kół wagonu. Butler wciąż trzymał niedoszłego zabójcę za kostki, gdy wytrącony z równowagi Newman zatoczył się na Cardona, pchając go prosto w drzwi ubikacji. Nie domknięte drzwi natychmiast ustąpiły pod naciskiem i wpadł do środka. - Jest zaj ęta... - zaczął Newman ostrzegawczym tonem. - Rzeczywiście, zajęta, jak cholera- potwierdził Cardon. - Rzuć sobie okiem, tylko nie dotykaj więcej drzwi... Newman spojrzał do środka. Wewnątrz siedział wysoki mężczyzna ubrany tylko w koszulę oraz bieliznę. Z jego klatki piersiowej sterczała rękojeść noża. Sądząc po jego pozycji, ostrze przebiło serce. Konduktor... 195 W tym czasie, na korytarzu, Amerykanin oswobodził się z uchwytu Butle- ra. Stanął na nogi szybciej, niż Newman mógł się tego spodziewać. Nóż sprę- żynowy, który pojawił się w jego dłoni, wycelowany był prosto w brzuch Bu- tlera. W momencie gdy tamten zaatakował, Newman skoczył w jego stronę. Lufą rewolweru z całej siły uderzył go w czaszkę. Ostrze noża było już blisko brzucha Butlera, gdy napastnik otrzymał cios. Jeszcze przez sekundę, ku zdu- mieniu Newmana, Amerykanin pozostał w pozycji stojącej, by wreszcie upaść w tył do ubikacji. Newman chwycił go wpół. Po chwili przyłączył się do niego Cardon. Zaję- ty wciąganiem do ubikacji bezwładnego ciała zamachowca Newman spostrzegł nagle, że Butler pochyla się, by podnieść z ziemi nóż sprężynowy Amerykani- na. - Nie dotykaj tego! -krzyknął. - Chcesz go? Nadeszła Paula trzymając w ręku czapkę konduktora. Przez szparę między drzwiami a futryną zobaczyła martwego kolejarza. - Tak, zostaw go dla mnie - rzucił Newman. Umieściwszy ciało zamachowca w rogu, pod umywalką, przodem do jego ofiary, sprawdził puls. Amerykanin był martwy. Następnie założył nieboszczy- kowi czapkę konduktora oraz kopnął do ubikacji leżący na podłodze nóż. - Odciski palców - powiedział, zwracając się do Pauli i pozostałych. - Na nożu muszą być tylko j ego odciski. A teraz zatrzaśnijmy te przeklęte drzwi... Owinąwszy dłoń chusteczką do nosa, zamknął drzwi. Następnie wydobył z kie- szeni cienkie pióro wieczne ze złotą stalówką. Ostrożnie przesunął za jego po- mocą wskaźnik informujący, że ubikacja jest zajęta. Spisał się znacznie lepiej niż zamachowiec, który wcześniej usiłował zrobić dokładnie to samo. Sięgnąw- szy w głąb torebki, Paula podała Newmanowi kilka chusteczek jednorazowych. - Twój rewolwer - powiedziała. - Na lufie j est krew. Wciągając ciało do ubikacji, Newman nieświadomie podpierał się lufą o po- dłogę. Podziękował jej i szybko oczyścił broń. Nield stał przy drzwiach prowadzących do przedziału z prawą dłonią wsunię- tą pod połę kurtki. Paula zapięła Newmanowi dwa rozpięte podczas szamotaniny guziki u koszuli, poprawiła mu krawat i kazała się uczesać. Następnie w podobny sposób zajęła się Butlerem. - Paula, a co ze mną? - spytał Cardon, udając zasmucenie dla rozbawienia towarzyszy. - Dasz sobie radę sam, malutki - odpowiedziała, starając się nie pozwolić swojemu głosowi drżeć. Kiedy weszli do przedziału, Tweed siedział wyprostowany, wpatrując siew ich twarze. - Co się stało z prawdziwym konduktorem? - zapytał. - Nie żyje - odparł krótko Newman. - Zamachowiec zabił go, by zdobyć mundur. - Rozumiem. Jak myślisz, był żonaty? 196 - Nie wiem. Nie miał obrączki - skłamał Newman. Tweed milczał. Zarówno Paula, jak i Newman zdawali sobie sprawę, że bę- dąc celem zamachu, winił się za śmierć konduktora. Na dodatek Newman wi- dział na palcu mężczyzny złotą obrączkę. - To przerażające - odezwała się Paula. - Sposób, w jaki ciągle depczą nam po piętach. Zawsze doskonale wiedzą, gdzie jesteśmy. - Kryjąca się za tym wszystkim osoba - zaczął Tweed po cichu - zapłaci za niepotrzebnie zmarnowane ludzkie istnienia. Dopilnuję tego osobiście... Rozdział 28 B azyleajest miejscem, gdzie Szwajcaria styka się z Niem- 1 cami oraz Francją. Zaraz po opuszczeniu pociągu i znale- zieniu telefonu, Tweed zadzwonił do Zurychu do Becka. Ku jego zdumieniu po- wiedziano mu, że szef policji jest w Bazylei. Następnie zatelefonował do miej- scowej głównej siedziby policji. - Mówi Beck... - Arthur, niestety znowu kłopoty. W ekspresie z Zurychu... Zwięźle opowiedział Beckowi o najświeższych wydarzeniach, informując go, że ciała znajdzie w ubikacji czwartego wagonu od końca. Według rozkładu eks- pres miał stać w Bazylei przez dwadzieścia minut, a następnie ruszyć w dalszą drogę na północ, do Niemiec. - Zaczekaj - przerwał mu Beck. Wrócił do telefonu trzy minuty później. Jego głos był suchy, ale spokojny. - Karetka oraz wozy policyjne sąjuż w drodze na dworzec. Zawiadomiłem głównego kontrolera ruchu. Ekspres nie odjedzie, dopóki specjaliści nie skoń- czą swojej roboty. W którym hotelu zamierzasz się zatrzymać? - Drei Kónige, koło dworca... - Jedźcie prosto do hotelu. Nie wychodźcie z niego pod żadnym pozorem, dopóki do was nie przyjadę, co może trochę potrwać. Zabójcy zaatakowali was już kolejny raz. Trzeba podjąć bardziej zdecydowane kroki. Nie wychodźcie z ho- telu... Tak jak zaplanowali, Tweed, Paula i Newman przybyli do Drei Kónige ra- zem. Butler, Nield i Cardon mieli przyj echać poj edynczo, udaj ąc, że się nie zna- ją. Tweed spotkał się z ciepłym powitaniem recepcjonisty. - Miło pana znowu u nas widzieć, panie Tweed - powiedział doskonałą an- gielszczyzną. - Mamy dla państwa trzy wspaniałe pokój e, wszystkie z widokiem na Ren... Podczas gdy Tweed zaj ęty był wypełnianiem książki meldunkowej, w przy- ległej do recepcji, wielkiej poczekalni usiadł ubrany w szwajcarski garnitur męż- czyzna w zatkniętych na czubek nosa półkolistych okularach. Czytając lokalną 198 gazetę nagle spostrzegł Tweeda. W jego oczach malowało się niedowierzanie. Mężczyzna o siwych potarganych włosach podniósł nieco wyżej gazetę, by za- słonić twarz. Norton nie mógł się pozbierać po przeżytym szoku wywołanym pojawieniem się wciąż żywego Tweeda. Paula zapukała do drzwi pokoju Tweeda. W ciągu kwadransa zdążyła wziąć prysznic i przebrać siew swój niebieski kostium. Tweed uchylił najpierw drzwi, a następnie otworzył je na oścież, gestem zapraszając swego gościa do środka, po czym natychmiast z powrotem przekręcił tkwiący w zamku klucz. Paula ro- zejrzała się dookoła. - Wspaniały pokój. Mój j est podobny. I j eszcze tak cudowny widok na Ren. Podbiegła do okna. Na zewnątrz, pomimo świecącego słońca, panowało prze- nikliwe zimno. Hotel stał nad samym brzegiem Renu, który w Bazylei, a więc w swym górnym biegu, miał niemalże sto metrów szerokości. Na przeciwle- głym brzegu stały w rzędzie stare domy o spadzistych dachach. - Patrz - zawołała - pociąg z barek. Tweed przyłączył się do niej i razem przypatrywali się holownikowi dużej mocy ciągnącemu za sobą kilka ogromnych barek. Były to pływające pod nie- miecką banderą barki kontenerowe. - Chyba nie powinnam być taka zadowolona, biorąc pod uwagę makabrycz- ne wydarzenia w pociągu. Ten biedny konduktor... - Zanim zorientował się, co się dzieje, był już martwy - powiedział Tweed obejmując ją. - Nie mogliśmy nic dla niego zrobić. Teraz powinniśmy się zająć ludźmi odpowiedzialnymi za popełnione okrucieństwa. Najpierw jednak zjemy obiad. - Umieram z głodu. Droga do windy biegła wzdłuż niezbyt wysokiej barierki otaczającej okrągły niczym studnia otwór, przez który widać było niższe piętra. Kiedy nadjechała winda, przyłączył się do nich Newman. Wysiadając na parterze natknęli się na Eve Amberg. - Jakiż ten świat mały - powitała Eve nadchodzących. - Strasznie dzisiaj zimno. - Jest wspaniale - odparł radośnie Newman. - W taką pogodę lepiej mi się myśli i pracuje. - Właśnie wybierałam się na obiad - powiedziała do Tweeda, uśmiechając się jednocześnie. - Sama? - spytał Tweed. - Tak jakoś wyszło. - A więc może zjemy obiad razem? - To bardzo miłe z pana strony - zerknęła na Newmana i Paulę. - Ale pan jest ze swoimi przyjaciółmi. - Ależ nie szkodzi - wtrąciła się szybko Paula. - Razem z Bobem mamy coś do omówienia. Lepiej będzie, gdy zjecie bez nas. 199 Tym razem, podobnie jak podczas ich pierwszego spotkania, Eve wyglądała idealnie, zupełnie inaczej, niż gdy Paula swoją wizytą zaskoczyła ją przed wyj- ściem po zakupy. Miała na sobie zielony, szyty na miarę żakiet, spódniczkę mini oraz kremową bluzkę pod szyj ę. Cały strój z pewnością kosztował majątek, po- myślała Paula. Podążając za Tweedem i Eve w kierunku restauracji, Paula skorzystała z o- kazji, by rozejrzeć się po hallu oraz poczekalni. Kiedy przyjechali, kątem oka zauważyła siedzącego tam osobnika. Teraz jednak, ów siwowłosy mężczyzna zdą- żył już sobie pójść. Znaleźli siew hotelowej restauracji - za oknem, po ich prawej stronie, znaj- dował się zadaszony taras wychodzący nad brzeg rzeki. Tweed wskazał nań ręką, kiedy kelner zaprowadził ich do położonego w pobliżu okna stolika. - Nazywająto miejsce Pokładem. Gdy w lecie siedzi się tam jedząc, masie wrażenie, że jest się na prawdziwym statku. - Wiem - odpowiedziała Eve. - Julius przyprowadzał mnie tu, kiedy przy- jeżdżaliśmy do Bazylei - usiadła. - Cóż za zbieg okoliczności - oboje przyby- wamy jednocześnie i na dodatek do tego samego hotelu. - Niezupełnie, jeśli się już przyjechało do Bazylei. Jak pani zapewne wie, j est to hotel o największej w mieście renomie, ma długą trądy ej ę, a j edzenie oraz obsługa są po prostu wspaniałe. Podobnie jak w hallu oraz poczekalni, ściany restauracji wyłożone były sta- rą boazerią stwarzaj ącą cudowny nastrój. Studiując z uwagą menu Tweed ponownie nawiązał rozmowę. - W okolicy, nad brzegiem rzeki jest mnóstwo starych budynków. Tak a propos, co robi pani w Bazylei, jeśli można spytać? - Oczywiście, że można - zażartowała, ściskając go za rękę. - Przyjecha- łam odbyć z Walterem poważną rozmowę. Przygwoździć go - w sprawie pienię- dzy, naturalnie. Moich pieniędzy. Zadzwoniłam do banku, ale on poleciał do Fran- cji- - Naprawdę? - Tweed starał się ukryć swoje zaniepokojenie. - Domyśla się pani dokąd? - Ależ doskonale wiem dokąd. Walter ma dom wysoko w Wogezach. Całkowi- te odludzie. Chateau Noir. Najłatwiej można się tam dostać, jadąc pociągiem do Colmar, malownicze miasteczko położone tylko pół godziny drogi od bazylejskiego dworca. Następnie trzeba wynaj ąć samochód i poj echać nim w góry. Zamierzam go dorwać, nawet jeśli będę musiała przejechać za nim pół Europy. - Czego się pani napije? Wina? Białego, w takim razie może sancerre? - Uwielbiam je. - Proszę mi wybaczyć, muszę na chwilkę odejść, żeby zatelefonować do Londynu - powiedział Tweed, gdy podano wino. - Powinienem zadzwonić, za- nim zszedłem na obiad... Zostawiłjąpopijającąze smakiem zamówione wino. Newman i Paula sie- dzieli razem przy nieco oddalonym stoliku. Oprócz nich w restauracji, w miej- scu skąd mógł obserwować całe pomieszczenie, znajdował się Harry Butler. 200 Przy dwóch innych stolikach, również sami, siedzieli Pete Nield i Philip Car- don. Dotarłszy do swojego pokoju, Tweed wyszukał w książce telefonicznej numer lokalnego oddziału Zuricher Kredit Bank, a następnie zadzwonił. Ode- brała kobieta o nieprzyjemnym głosie. - W tej chwili pan Amberg jest nieobecny. Nie, nie wiem, kiedy wróci. - Jestem klientem - nalegał Tweed. - Pan Amberg miał podjąć ze skarbca dwa należące do mnie przedmioty. Orientuje się pani może, czy odwiedzał skarbiec...? - Naprawdę nie mam pojęcia. Jeśli zostawi mi pan swoje nazwisko... Tweed odłożył słuchawkę, odczekał chwilę, wykręcił numer miejscowej policji i poprosił Becka. Następnie wyjaśnił mu, czego od niego chciał. Beck odparł, że skontaktuje się z Zuricher Kredit Bank i natychmiast oddzwoni. Po pięciu minutach rozległ się dzwonek telefonu, na linii był Beck. - Przycisnąłem jędzę, która odebrała telefon. Powiedziałem jej, że prowa- dzę śledztwo w sprawie trzech morderstw popełnionych na terenie Szwajcarii. Amberg rzeczywiście podjął coś z bankowego skarbca przed wyjazdem do... - Swojego domku w Wogezach, gdzieś koło Colmar - wtrącił Tweed. - Nie jedź do Francji - ostrzegł go Beck. - Tutaj próbuję cię chronić, Fran- cja może okazać się bardziej niebezpieczna. Sprawa incydentu w pociągu została już załatwiona. Będziecie musieli złożyć zeznania. - Otrzymasz jej eszcze przed naszym wyj azdem. - Do Francji? Nie, na miłość boską. Robię porządek w Bazylei. Wiedząjuż, że tu jesteście. Trzymaj się... Tweed właśnie miał zamiar wyj ść z pokoju, kiedy ponownie zadzwonił tele- fon. - Tak - powiedział, podnosząc słuchawkę. - Ktoś chciałby z panem porozmawiać, panie Tweed - usłyszał głos telefo- nistki. - Nie chce podać swojego nazwiska, ale twierdzi, że ma niezwykle pilną sprawę. - Proszę połączyć. - Mówi Dillon. Musimy podjąć decyzję... - Centrala! - Tweed przerwał mu niespodziewanie. - Coś się stało z połą- czeniem. Nie słyszę swojego rozmówcy... Zaczekał, czy odezwie się głos telefonistki lub przynajmniej, czy nastąpi jakieś trzaśniecie zdradzające, że ktoś podsłuchuje. Nic takiego sienie wydarzy- ło. - Przepraszam, Dillon. Wszystko w porządku. Kontynuuj. - W mieście jest Barton Ives. Jest również opozycja. Wierz mi. Barton nie zechce spotkać się z tobą w Bazylei. - Cord, wpierw podaj mi jego opis. Dokładny, jeśli możesz. Muszę umieć go rozpoznać. Nastąpiła cisza. Tweed nie zamierzał więcej ryzykować -już nie, od czasu kiedy fałszywy Barton Ives, pod którego jak sądził podszył się sam Norton, poja- wił się w hotelu Gotthard. 201 - Ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szczupłej budowy, muskularny, obec- nie ma małe, czarne wąsiki, bliznę nad prawym okiem - gdzie jakiś skurwiel zra- nił go nożem. Małomówny. Oszczędny w ruchach. Tylko w momentach kryzyso- wych pędzi niczym rakieta startująca z przylądka Canaveral. Wystarczy? Lepiej, żeby wystarczyło. - Wystarczy. Jeszcze dziś lub najdalej jutro przenosimy się do hotelu Bri- stol, miasteczko Colmar w Alzacji. Pół godziny jazdy pociągiem. Niech tam się ze mną skontaktuje. Ty również. Osobiście. Spotkam się z wami obydwoma w Col- mar - razem czy osobno, nie dbam o to. Inna możliwość nie istnieje. - Słuchaj, Tweed, kiedy człowiek się ukrywa... - Wiem o ukrywaniu się przynajmniej równie dużo jak ty-jeśli nie więcej. Czas przestać uciekać i wreszcie stawić czoło skurwielom, których nie obchodzi, jakich używająmetod. Ivesmusi się ze mną spotkać w Colmar. Tyrównież. Muszę kończyć... Rozsierdzony Tweed odłożył słuchawkę. Mówił prawdę. Miał już dość ucie- kania. Czas zastawić na przeciwnika pułapkę. Najprawdopodobniej w Wogezach. Po powrocie do stolika Eve, która właśnie paliła papierosa, Tweed przepro- sił ją za długą nieobecność. Machnęła tylko cygarniczką z kości słoniowej. - Proszę o tym nie wspominać. Świetnie się bawię od czasu wyjazdu z Zu- rychu. Nie powinnam tak mówić, ale Zurych zawsze kojarzy mi się z Juliusem. Czy moj e słowa wydaj ą się nie na miej scu? Tweed zauważył, że podczas jego nieobecności zdążyła wypić przynajmniej trzy lampki sancerre. Niektóre kobiety mająmocne głowy. Zdawała się zupełnie trzeźwa. Natychmiast napełnił jej kieliszek. - Oczywiście, że nie. Skoro źle się pani przy nim czuła. Linia do Londynu była zajęta, dlatego tak długo panią zaniedbywałem. - Nonsens. Jeśli chodzi o Juliusa, to te wszystkie kobiety. Aha, zbliża się kelner... Oboje zamówili solę z grilla. Tweed pamiętał jeszcze ze swoich poprzednich wizyt w Drei Kónige znakomitą solę. Kiedy ponownie pozostali sami, Eve pochyliła się w stronę Tweeda, wpatruj ąc się w niego swoimi zielonkawymi oczyma. - Po tej rozmowie telefonicznej promieniuje pan energią. Jak mężczyzna wyruszający na bitwę. Wyraźnie wyczuwam w panu przemianę. Tweed zorientował się, że siedział wyprostowany, a mówiąc wykonywał mnóstwo żywych gestów. Uwaga Eve była niezwykle trafna. Czuł sięjak odmło- dzony, mając w perspektywie spotkanie z Bartonem Ivesem, człowiekiem, który jak sądził, mógł mu wiele wyjaśnić. Do momentu gdy podano główne danie, zabawiał Eve ogólną rozmową o Szwajcarii. Potem w milczeniu zajęli się spożywaniem wyśmienitej ryby. Do- piero gdy zamówili deser, zaczął od nowa wypytywać ją o różne interesujące go sprawy. Najpierw jednak ponownie napełnił jej kieliszek. Jak dotąd sam wypił tylko jeden kieliszek wina oraz duże ilości wody mineralnej. 202 - Czym pani przyj echała? Samochodem? - Ach, nie daj Boże! Jest tak duży ruch. Przyleciałam samolotem. Podróż trwa tylko pół godziny. Z jakiegoś głupiego powodu dotarłam na lotnisko w o- statniej chwili - zaczęła bawić się opróżnionym do połowy kieliszkiem. - Czy wciąż prowadzi pan śledztwo w sprawie okropnego morderstwa popełnionego na tamtej kobiecie -jak się ona nazywała? Helen Frey. - Mam ważniejsze sprawy na głowie. Na przykład, czyjej śmierć nie wiąże się z faktem, że... znała Juliusa? - Dlaczegóż, do licha, miałoby tak być? - To tylko takie przypuszczenie. Kiedy zamierza pani wyruszyć do Colmar? - Jeszcze się nie zdecydowałam. - Gdzie j est teraz Gaunt? - Nie mam poj ęcia - opróżniła kieliszek do końca. - Przyj eżdża i odj eżdża. Nie j estem j ego stróżem - zaczęła bawić się rękawem marynarki Tweeda. - Jest tylko zwykłym znajomym. Mówię to na wypadek, gdyby się panu wydawało coś innego. - Nigdy by mi coś podobnego nie przyszło na myśl - skłamał Tweed. Pomarańczowy mus, który wybrali, był równie smakowity jak pieczona soja. Tweed zdziwił się nieco - Eve wykazywała niezwykłe zainteresowanie jego oso- bą. Kiedy skończyła swój mus, starannie wytarła chusteczką swe pełne usta, a na- stępnie obróciła się na krześle, by siedzieć przodem do niego. Jej ruch przycią- gnął uwagę Tweeda do odznaczających się pod białą bluzeczką kształtnych piersi widocznych dzięki rozpiętemu żakietowi. Ponownie pociągnęła go za rękaw. - Może wypilibyśmy kawę na górze, w moim pokoju? Będzie spokojniej. Chciałabym także dowiedzieć się, jakiego rodzaju stosunki łączyły pana z Juliu- sem. W końcu był moim mężem. Proszę mi na moment wybaczyć. Muszę przy- pudrować nos... Kiedy wyszła, Tweed spojrzał w kierunku Pauli i Newmana. Paula obserwo- wała go uśmiechając się porozumiewawczo. Skinęła na niego, po czym podnió- słszy się, ruszyła w jego stronę. - Powinieneś zobaczyć coś naprawdę fascynującego. Po Renie pływa nie- zwykle dziwaczny prom - poprowadziła go do okna. - Wyglądem przypomina gondolę. Bob mówi, że jest ciągnięty za pomocą przerzuconej przez rzekę liny. Popatrz... Malutki prom rzeczywiście przypominał nieco gondolę. Zadaszony od stro- ny rufy na dziobie miał odkryty pokład. Kiedy tak płynął z przeciwległego brze- gu, uderzał w niego silny prąd. Widząc, jak prom kołysze się na falach, Tweed wzdrygnął się w duchu. Myślą powrócił do promu łączącego Padstow z Rock i wielkiej łodzi motorowej, która próbowała ich staranować, oraz do Cardona rzucającego granatem. Obserwowali płynący prom do momentu, gdy dobił do brzegu. Na pokładzie znajdował się tylko jeden pasażer. Wysoki, potężny mężczyzna odwrócony do nich tyłem. Na głowie miał czapkę z nausznikami. - Ciekawe urządzenie - skomentował Tweed. 203 - Twoja dama czeka - zażartowała Paula. - Właśnie otrzymałem wiadomość, że powinienemjak najszybciej udać się w pewne miejsce - powiedział Tweed, zwracając się do Eve, gdy opuścili restau- rację. Spojrzała na swój zegarek, a następnie na wiszący obok recepcji. - Mój zegarek spóźnia się piętnaście minut. Nic dziwnego, że ledwie zdą- żyłam na samolot w Zurychu. Proszę bardzo. Szwajcarski zegarek. Zapewne spóź- nia sięjuż od wielu dni... - zawahała się przez chwilę. Tweed pomyślał, że chciała coś jeszcze dodać, lecz zmieniła zdanie. - Ach... - wyrwało jej się. Stała wpatrzona w obrotowe drzwi wejściowe. Do hallu wszedł właśnie męż- czyzna w czapce z nausznikami. - Aha! Więc znów się spotykamy - usłyszeli znajomy głos. - Co powiecie na propozycję, byśmy się czegoś napili w barze? Ja stawiam... Przyjechał Gaunt. Marvin Mencken - niezadowolony z siebie, ponieważ ponownie poniósł porażkę - wyszedłszy w pośpiechu z bazy lej skiego hotelu Hilton, udał się na dworzec, by zatelefonować do Nortona. Jego jedynym kontaktem był miejsco- wy numer telefonu. Ten przebiegły skurwiel Norton nigdy nie podawał mu swe- go adresu. Kiedy zajęty był szukaniem telefonu, ze wschodu zaczął wiać mroźny wiatr. Zaczerpnąwszy głęboki oddech, wykręcił numer. - Kto mówi? - ochrypły głos po drugiej stronie był stanowczy. - Mencken. Duży oddział, który przyleciał z Zurychu razem ze mną, jest już na miejscu. Załatwiliśmy transport... - I spieprzyliście wszystko w pociągu. Widziałem, jak wyładowywali zupe- łnie zbędny sprzęt. Tym razem musicie naprawdę idealnie współpracować - ton Nortona stał się niebezpiecznie przyjazny. - Jasne... - Nic nie jest jasne. Słuchaj. Tweed zatrzymał się w Drei Kónige, mówią o zamiłowaniu do świeżego powietrza i spacerów nad rzeką. Tym razem masz go wyeliminować. Albo twoja głowa znajdzie się na szafocie. Zamknij siei słuchaj, do cholery! Oto, co masz zrobić... Rozmowa dotycząca planowanego zamachu miała miej sce, gdy Tweed koń- czył jeść obiad w hotelowej restauracji. - Dziękuj ę - odpowiedział Tweed na propozycj ę Gaunta - ale j esteśmy umó- wieni. - Spojrzał na Paulę i Newmana, którzy w tym czasie podeszli bliżej, a na- stępnie ściszywszy głos, zwrócił się do Eve. - Jestem niezmiernie wdzięczny za zaproszenie na kawę, lecz gdy wspomniała pani o swoim spóźniającym się ze- garku, zorientowałem się, że ja też jestem już spóźniony. Może spotkamy się przy innej okazji? 204 - Tak, bardzo chętnie - szepnęła Eve. Spoglądając na niego przymknięty- mi do połowy oczyma, powoli przesunęła ręką po włosach. - Jestem taka sa- motna. - Całkowicie panią rozumiem. Wkrótce się spotkamy - zapewnił ją Tweed. Newman i Paula wyszli z hotelu i Tweed natychmiast skręcił w prawo. - Jesteśmy z kimś umówieni? Czy po prostu stała się zbytnio napastliwa? - zapytała Paula. - Jesteśmy umówieni na spacer, bym mógł pomyśleć. Być może znajduje- my się blisko dokonania ważnego odkrycia - może nawet znalazłem klucz do całej zagadki. Kiedy wspinali się pod górę, idąc wzdłuż opustoszałej ulicy zwanej Blumen- rain, Tweed zrelacjonował im swoją rozmowę z Cordem Dillonem. Minęli krót- ką, boczną uliczkę, która jak zauważył Newman, prowadziła do miejsca, skąd odpływał prom łączący obie strony Renu. Równolegle do rzeki ciągnęła się inna, wąska uliczka pełna niezwykle starych budynków. Totemtanz. Tweed, pomimo wzmagających porywów wiatru, zatrzymał się na moment, by przypatrzyć się wypisanym na budynkach datom: 1215.1195. 1175. - Jedno z najstarszych miast w Europie - skomentował. - Wczesne średniowiecze - dodała Paula. Wiatr nagle ucichł, wszystko zamarło w bezruchu. Paulę ogarnęły złe prze- czucia. Na wąskiej uliczce nie było żywego ducha oprócz nich. Średniowieczne wąskie, wysokie budynki, połączone ze sobą, tworzyły nie kończącą się ścianę. Każdy dom miał ciężkie, drewniane drzwi, a kamienne ogro- dzenia wywoływały wrażenie, że nikt tam nie mieszka. Stary chodnik był tak wą- ski, że musieli iść gęsiego. Tweed, trzymając ręce schowane głęboko w kieszeniach, ze skulonymi z po- wodu zimna ramionami, szedł pierwszy. Paula podążała tuż za nim, a Newman zamykał niewielką procesję. Czuli się jak w mieście porzuconym przez miesz- kańców z powodu zarazy. Słońce zaszło za horyzontem. Niebo wyglądało niczym nisko wiszący sufit z szarych chmur zwiastujących śnieg. Złe przeczucia przytłoczyły Paulęjeszcze bardziej. Weź się w garść, pomyślała. W tym samym momencie usłyszała zbli- żający się z naprzeciwka samochód. Pierwszy, od chwili gdy wyszli na spacer. O tej porze - zapewniała samą siebie - większość ludzi wraca do domu po prze- pracowanym dniu... Tweed zatrzymał się, wyciągnąwszy rękę, chwycił Paulę za ramię, rozgląda- jąc sięjednocześnie za jakąś bezpieczną alkową, w którą mógłby pchnąć przyja- ciółkę. Newman nie miał nawet czasu, by wyciągnąć swój rewolwer. Po drugiej stronie ulicy pojawiło się pędzące w ich stronę szare volvo. Kierowca miał na sobie kask oraz gogle. Newman zerknął na pozostałych mężczyzn siedzących w samochodzie, który wjechawszy właśnie na chodnik po ich stronie, zbliżał się nieubłaganie niczym torpeda. Nie było dokąd uciekać. Zewsząd otaczała ich ściana domów. Za chwilę zo- staną zmiażdżeni i dokładnie rozj echani. Tweed chwycił Paulę za nadgarstek, przy- 205 goto wuj ąc się do próby przerzucenia jej na drugą stronę ulicy. Wątpił, czy bę- dzie w stanie tego dokonać. Volvo było tuż-tuż. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się biały mercedes pędzący ulicą z kie- runku, skąd nadjechało volvo. Samochody zrównały się ze sobą. Kierowca pro- wadzący mercedesa skręcił kierownicą, z piskiem wyhamowując tuż przed zde- rzeniem się ze ścianą. Volvo uderzyło w bok mercedesa, z którego wyskoczyli czterej uzbrojeni policjanci. Podczas gdy trzej z nich natychmiast podbiegli do drzwi szarego vo- lvo, celującw znajdujących siew środku mężczyzn, czwarty uśmiechnąwszy się do Tweeda pomachał ręką, a następnie gestem nakazał mu się wynosić. - Wracamy do Drei Kónige - powiedział Tweed, obejmując Paulę trzęsącą się niczym targany wiatrem liść. Rozdział 29 Pogrążona w szoku trójka przyjaciół szła w milczeniu, do- póki ich oczom nie ukazał się budynek hotelu Drei Kóni- ge. Tweed spojrzał na Paulę, której twarz powoli odzyskiwała naturalne kolory. - To Beck nas ocalił - odezwał się Tweed. - Mówił mi, że wziął się do oczyszczania miasta. - Według mnie mieliśmy po prostu niebywałe szczęście, że we właściwej porze pojawił sienie oznakowany samochód policyjny - wyraziłNewman swoje zdanie. - Oparte na doskonałej organizacji. Nie odwracajcie się gwałtownie - ostrze- gł Tweed - ale zerknijcie na stojącego w pobliżu mostu mężczyznę, widzicie? Ma przy sobie krótkofalówkę. Zauważcie też, że może stamtąd doskonale ob- serwować wejście do hotelu, a więc prawdopodobnie widział, że wychodziliśmy na spacer. Zapewne zawiadomił czekającego w centrali Becka. Obecnie najważ- niejsze nasuwające się pytanie dotyczy tożsamości osoby, która przekazała prze- ciwnikowi informację o naszym pobycie w mieście oraz, być może, o zamierza- nym spacerze. Wchodząc przez obrotowe drzwi, Tweed natychmiast odnotował wzrokiem nieobecność znajomego recepcjonisty. Zamiast niego służbę pełniła młoda dziewczyna, której Tweed nigdy wcześniej nie widział. Poprosiwszy o klucz, cze- kał opierając się o ladę. - W hotelu powinien mieszkać lub wkrótce ma zamieszkać mój przyjaciel, również Anglik. Czy może już przyjechał? Pan Gregory Gaunt? - Zgadza się, proszę pana. Pan Gaunt zameldował się dziś rano. Chciałby pan, bym sprawdziła, czyjest w swoim pokoju? - Nie, proszę go nie niepokoić, dziękuję. Pójdę na górę nieco odpocząć. Zrobię mu niespodziankę przy kolacji. Gdy we trójkę wsiadali do windy, Tweed oznajmił: - Zdaje się, że Gaunt przyjechał już kilka godzin temu. 207 Cudowne ocalenie Tweeda i jego przyjaciół zdarzyło się około godziny trze- ciej po południu. W Waszyngtonie była wtedy dziewiąta rano. Całą szczękę oraz górną wargę Bradforda Marcha pokrywał czarny zarost. Sara Maranoff natychmiast zoriento- wała się, że tego dnia prezydent nie spodziewa się odwiedzin pani Hamilton ani żadnej innej atrakcyjnej kobiety. Kiedy miała dla niego złe wiadomości, zawsze starała się przekazać j e z sa- mego rana. Był wtedy świeższy i mniej skłonny do wybuchów. Stojący przy oknie March spojrzał na swoją sekretarkę, jednocześnie drapiąc kciukiem swój bujny zarost. Z wyrazu jej twarzy wywnioskował, że przynosi złe wieści. - No dalej, Saro, wyrzuć to z siebie - warknął. - Dzwonił Tom Harmer, od którego wzięliśmy znaczną część sumy wysła- nej do Europy przez kuriera. - Czego chce? - Zwrotu pieniędzy. Najwidoczniej zaczęli nękać go wierzyciele. Prosił, by je oddać w ciągu najbliższych dwóch tygodni. - Proszę bardzo - March podciągnąwszy spodnie, uśmiechnął się złowro- go. - Masz jeszcze zdj ęcia Toma pieprzącego się z tą laską - wykorzystaj j edno z nich. Będzie wspaniałym podarunkiem dla jego żony z okazji zbliżającej się rocznicy ślubu. - Chcesz, żebym wysłała jej jedno? Brad, to cię donikąd nie zaprowadzi. - Nie wyspałaś się? Obudź się, Saro. Miałem na myśli wysłanie odbitki do biura Harmera. Kiedy dojdzie na miejsce, zadzwoń do niego i spytaj, czy mu się podoba. Następnie przekaż mu, że ofiarowane przez niego pieniądze stanowiły dar na fundusze partyjne i nie mogą być zwrócone. - Brad, moim zdaniem, Tom jest w sytuacji bez wyjścia. Musi spłacić po- życzkę albo znajdzie się w ogromnych kłopotach. - To już jego problem. Załatw sprawę zgodnie z moim życzeniem. Doskonale uczesana, czarnowłosa Sara miała na sobie gładką szarą sukien- kę przepasaną w talii. Nigdy nie przejmowała się zbytnio swoim ubraniem, wystarczyło, by było schludne. Od niepamiętnych czasów, jeszcze na Połud- niu, zawsze była prawą ręką Marcha, strzegła go przed czającymi się wokół niebezpieczeństwami. Przygryzając pióro, postanowiła nie dawać za wygraną. - Słyszałam, że j edna z drużyn wchodzących w skład Oddziału Pierwszego wróciła z Europy, na dodatek liczna. Domyślam się, że zgodnie z twoim życze- niem. - I co z tego? - odparł zniecierpliwiony March. - Nie wiedziałam, że mająprzejąć obowiązki Secret Service. Wysyłają swo- ich ludzi w każde miejsce, dokąd wybiera się prezydent, by sprawdzić teren i za- bezpieczać przed wtrącaniem się lokalnej policji. Są fachowcami w każdym calu. - Zgadza się - March odrzekł bez wahania. - Od dzisiaj typki ze służb spe- cjalnych już sienie liczą. Wydaje im się, że mogą mną sterować. Oddział Pierw- szy przejmuj e ich obowiązki. Poza tym ponownie masz racj ę - nie skonsultowa- łem z tobą swojego posunięcia. 208 - Nie podobaj ą mi się twój e poczynania... - Nie zależy mi na tym. Po prostu odtąd tak ma być. Ludzie z Oddziału Pierwszego są znacznie twardsi niż ci z Secret Service. Moi bezwzględni chłop- cy. Chcę mieć wokół siebie ludzi, którym mogę zaufać. - Nie majątakiego doświadczenia, jak służby specjalne - nalegała Sara. - Załatwiają sprawy z miejsca, nie certolą się. Podoba mi się ich stosunek do wykonywanych zadań. I co najważniejsze, to ja mówię im, co mająrobić. - Popełniasz błąd... - Weź sobie trochę wolnego - powiedział March, opierając się o ścianę ze skrzyżowanymi w kostkach nogami oraz rękoma wetkniętymi w głąb przepast- nych kieszeni. - Pojedź wspiąć się na Mount Rushmore. Odetchnij sobie. Sara poddawszy się, zamilkła. Kiedyś na pewno by jej posłuchał. Nagle zadzwonił telefon. Prywatna linia. Sara odebrała, a następnie osłania- jąc dłonią słuchawkę, powiedziała: - To Norton. Prezydent zmarszczywszy brwi, powoli podszedł do aparatu i mrugnął okiem w stronę swej asystentki. Palcem wskazującym pogładził po wystającej kości policzkowej Sary, po czym ponownie puścił do niej oczko. - Wiem, że j estem marudą. Nie gniewasz się? Nie wiem, j ak bym sobie bez ciebie poradził. Miejmy nadzieję, że Norton wszystko załatwił. Wziął od niej słuchawkę, a następnie zaczekał, aż Sara wyjdzie z pokoju. W jednej chwili gotowa go niemal zabić, a za moment całkowicie odmieniona, pewna, że nadal pozostanie jego prawą ręką. - Mówi prezydent March - odezwał się zimnym tonem. - Czy masz dwa przedmioty, na które czekam? - Jeszcze nie, ale już niedługo... - zaczął Norton. - Niedługo, to Mencken może przejąć po tobie dowództwo. Norton, jak wiele udało ci się osiągnąć? - Zabranie dwudziestu spośród moich ludzi z powrotem do Waszyngtonu raczej mi nie pomogło... - Gówno prawda. Wciąż masz do dyspozycji ponad trzydziestu. Czego ty chcesz? Całej pieprzonej armii? Norton! - wrzasnął March. - Ostatni raz. Masz dziesięć dni, żeby przynieść mi obie rzeczy. Gdyby przypadkiem zawodziła cię pamięć, rozpoznasz właściwy film natychmiast, gdy zobaczysz, kto na nim jest. Wystarczy kilka sekund, po czym szybko go wyłączysz. Na taśmie usłyszysz histerycznie krzyczącą dziewczynę, która zobaczyła pożar. Sama nie j est zagro- żona, ale jeszcze jako dziecko zdarzyło jej się uciekać z płonącego domu. Jak tylko usłyszysz krzyk, wyłącz taśmę. Przynieś mi obie te rzeczy. Zrozumiałeś? - Mam doskonałą pamięć, panie prezydencie... - Więc może brak ci jaj. A teraz lepiej mnie posłuchaj, nie przegap nicze- go. Masz dziesięć dni, by załatwić tego Angola Tweeda oraz Ivesa, Joela Dysona i Corda Dillona. Masz ich sprzątnąć z powierzchni ziemi. Dziś mamy trzeciego marca. Dziś również wlicza się do twoich dziesięciu dni. To ostateczny termin. Szczególny nacisk kładę na słowo „ostateczny". Władza-14 209 March odłożył słuchawkę, po czym wyjął z kieszeni chusteczkę do nosa, którą otarł czoło i kark. Niesamowicie się pocił. Najdalej w ciągu dwudziestu czterech godzin po przekazaniu filmu oraz kasety Norton ulegnie tragicznemu wypadkowi. - Niedługo przejmiemy inicjatywę - powiedział Tweed. - Jutro wyjeżdża- my pociągiem do Colmar i później dalej w Wogezy. Będziemy mieli tam prze- wagę, której dotychczas nam brakowało. Wcześniej zatelefonował do Becka, by podziękować mu za uratowanie im życia. Zmuszony był wysłuchać łagodnej reprymendy dotyczącej ryzykownego wychodzenia z hotelu. - O jakiej przewadze mówisz? - spytała Paula. - Jak dotąd prowadziliśmy swego rodzaju walkę uliczną i w miastach, nie byliśmy nigdy pewni, kiedy i gdzie uderzy przeciwnik. Na otwartym terenie - w górach - dostrzeżemy ich, zanim nadejdą. - Gdy pojedziemy w góry spotkać się z Ambergiem w Chateau Noir? - za- sugerował Newman. Wcześniej Tweed opowiedział im o swojej rozmowie z Eve. Wspomniał o wyjeździe Amberga do Francji. Newmanowi nie bardzo spodobał się pomysł Tweeda, by jechać za bankierem. - Tutaj jesteśmy pod ochroną Becka - argumentował. - We Francji będzie- my mogli polegać tylko na samych sobie. Mamy podstawy sądzić, że przeciwnik dysponuje znacznymi siłami. Czy masz jakiś pomysł, kto kontroluje całąopera- cj ę? Jeżeli przyczyną j est nakręcony przez Dysona film, cóż takiego musi się na nim znajdować, że tylu ludzi przez niego zginęło? - Nie mam poj ęcia. I dlatego zamierzam się spotkać z Ambergiem. Jestem prze- konany, że zabrał ze sobą zarówno film, jak i kasetę. Być może grożono mu i dlatego traktuje oba przedmioty jako tarczę mającą go ochronić. To po pierwsze. - A po drugie? - zniecierpliwił się Newman. - Muszę zobaczyć ten film i przesłuchać taśmę. Zadzwoniłem do Moniki, a ona skontaktowała się z Crombiem, który nadzoruje uprzątanie gruzu w Park Crescent. - W jakim celu? - spytał Paula. - Ponieważ wciąż próbuje dokopać się do mojego sejfu który zawiera ko- pie filmu i kasety. Jak dotąd ani śladu. - Chciałbym również wiedzieć, co knuje Cardon - zauważył Newman. - Niemal nie widywaliśmy go w Zurychu. - Niech sam ci powie. Zaraz go wezwę. Tweed podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer pokoju Cardona, po czym kazał mu natychmiast przyjść. Kiedy odłożył z powrotem słuchawkę, spoj- rzał na Newmana. - Skoro chcesz wiedzieć, sam go spytaj... Tweed stał, wyglądając przez okno, podczas gdy oni w milczeniu czekali. W górę rzeki płynął niewiarygodnie wielki tankowiec. Wzdłuż całego pokładu 210 biegły liczne rury, na których rozmieszczono mnóstwo tabliczek. Kiedy Cardon zapukał do drzwi, Newman wpuścił go do środka. - A więc do dzieła - odezwał się Tweed, po czym zaczął przechadzać się po pokoju. - Chcielibyśmy wiedzieć, czym zajmowałeś się w Zurychu - zapytał New- man. - Posługując się fotokopią sporządzonego przez Paulę portretu Joela Dy- sona, całymi godzinami przeczesywałem miasto - Cardon zmarszczył brwi. - Aż w końcu odnalazłem go. - Znalazłeś go! - wykrzyknęła Paula. - Gdzie? Dlaczego go nie zatrzy- małeś? Przecież mógłby wyjaśnić przyczyny zamieszania. - Spokojnie - uśmiechnął się Cardon. - Zobaczyłem go, gdy wsiadał do taksówki na Bahnhofstrasse. Nie mogłem faceta zatrzymać, skoro nią odje- chał. - A więc zgubiłeś go? - Powiedziałem: spokojnie - cierpliwie kontynuował Cardon. - Wziąłem inną taksówkę i pojechałem za nim na Kloten. Wokół pełno było ludzi, gdyż przyleciał właśnie samolot. Na dodatek mnóstwo ochroniarzy. Znowu nie mo- głem tak po prostu podejść i wsadzić mu lufę pod żebra. - Rzeczywiście nie mogłeś - zgodziła się Paula. - A później, co się stało? - Rzecz, której należało się spodziewać. Obserwowałem go, jak przecho- dzi przez odprawę. Byłem tuż za nim. Miał ze sobą tylko j edną walizkę. Rzeczy- wiście ma lisią twarz. - To szumowina!-rzuciłNewman. - Kontynuuj - ponaglała Paula, wiedząc, że Cardon naigrawa się z niej. - Zaplanował wszystko co do minuty. Nie mając biletu - ani czasu, by go kupić - nie mogłem przejść przez odprawę celno paszportową. Zgadnijcie, do- kąd leciał. - Na Marsa - powiedziała Paula z rozmyślną przesadą. - Nie aż tak daleko. Wybierał się do Bazylei. Jest gdzieś w tym mieście. Paula siedziała w osłupieniu. Newman natychmiast zaproponował kierunek działania. - Przeszukajmy Bazyleę tak jak wcześniej Zurych. Philipowi w końcu się powiodło. Wszyscy mamy odbitki szkicu Dysona. - Nie - odrzekł Tweed. - Beck kazał nam pozostać w hotelu. Zignorowali- śmy jego radę - przynajmniej ja zignorowałem. I jakie były rezultaty? O włos uniknęliśmy śmierci. Bazylea, podobnie jak Zurych, to wielkie miasto. A my za kilka godzin -jutro z rana - wyjeżdżamy do Colmar. Nie chcę znowu ryzykować niczyim życiem.. A co z naszą bronią? - spytał Cardon. - Czy Beck nie zechce nam jej ode- brać? - Zauważcie, że wiedząc o naszym zamierzonym wyjeździe do Francji, nie wspomniał o niej nawet słowem, a Arthur Beck zawsze o wszystkim pamięta. - Ale będziemy przekraczali granicę - przypomniała mu Paula. 211 - Bob, pamiętasz, jak kiedyś wybraliśmy się razem do Colmar? Tamtej- sza stacja to najdziwniejsza rzecz na świecie. Prosto ze szwajcarskiego dwor- ca wychodzi się na francuską stacyjkę. Jeśli pojedziemy pociągiem o jedena- stej, tak jak poprzednio, nikogo nie będzie w obu punktach kontrolnych. - Przypuśćmy jednak, że tym razem oba punkty zostaną obsadzone. Nie będziemy mieli żadnego wyjścia - nalegała Paula. - Wręcz przeciwnie - odparł Tweed. - Ja nic nie przenoszę, więc pójdę pierwszy, a wy zaczekacie. Jeżeli zobaczycie, że mnie zatrzymują, zawrócicie. Będziemy wtedy musieli wymyślić coś innego. - Zastanawiam się, gdzie jest teraz Joel Dyson - zastanawiała się głośno Paula. - A ja chciałbym się dowiedzieć, kto zamordował Klarę i detektywa, Theo Strebla - dodał Newman. - Myślę, że opierając się na dostarczonych mi przez was informacjach, roz- wikłałem tę sprawę - odparł Tweed. Bankverein, przystanek tramwajowy w połowie drogi pomiędzy Renem a dworcem kolejowym, to miejsce, gdzie swoje siedziby ma większość z bazy- lejskich banków. Jednym z nich jest Zuricher Kredit Bank. Na chodniku, przed wej ściem do banku w niedbałej pozie siedział hipis. Na głowie miał zniszczony, szwajcarski kapelusz, którego opuszczone rondo doskonale zakrywało twarz mężczyzny. Jego znoszony płaszcz zapięty był po samą szyj ę, by chronić właści- ciela przed zimnem. Poplamione zbyt długie dżinsy zawij ały się na starych, szwaj - carskich butach do chodzenia po górach. Joel Dyson przy boku trzymał wielką, płócienną torbę. Dyson wysmarował sobie twarz błotem, a jego cofnięty podbródek skrywał się pod porwanym szalikiem. Kilku przechodzących Szwajcarów z ciekawością spojrzało w jego stronę, ale stojący po przeciwnej stronie ulicy Amerykanin, zgodnie z przewidywaniem Dysona, nie widział w jego osobie niczego szcze- gólnego. Dyson chciał wślizgnąć się do banku pod nieuwagę Amerykanina. Wiedział już, że musi wejść jednocześnie z jakimś klientem. Stojący wewnątrz strażnik zajmie się tą osobą nie zwracając na niego uwagi. Dyson obliczył, że jego akcja musi przebiec z dokładnością do ułamków sekundy. Nauczył się już błyskawicznych działań, gdy wykonywał różnym osobi- stościom kompromitujące zdjęcia. Kiedy zobaczył zbliżającą się, ubraną na czarno kobietę, chwycił ręką za drewniane ucho swojej torby. Od strony Renu powoli nadjeżdżały trzy małe tramwaje - miniaturki w porównaniu z błękitnymi gigan- tami mknącymi po ulicach Zurychu. Być może nadszedł właściwy moment. Kobieta w czarnym stroju weszła do wnętrza banku, powitał ją strażnik, a na- stępnie poprowadził w głąb budynku. Tramwaj e zasłoniły go przed Amerykaninem. Dyson skoczył, j ednym pchnięciem otworzył prowadzące do hallu drzwi, po czym jego ruchy stały się jeszcze szybsze. 212 Rozpiąwszy swój nędzny płaszcz, zdarł go z siebie, odsłaniając kryjącą się pod nim elegancką, granatową marynarkę. Następnie w mgnieniu oka pozbył się za du- żych dżinsów maskujących znajdujące się pod spodem spodnie od garnituru. Zrzu- ciwszy z nóg buty, otworzył płócienną torbę, z której wydobył parę eleganckich mokasynów. W końcu zdj ąwszy z głowy kapelusz, wszystko razem wepchnął do tor- by, po czym starannie ją zamknął. Przeczesawszy grzebieniem włosy i otarłszy twarz przygotowaną wcześniej wilgotną szmatką zaczekał na powrót portiera, podał mu bez wypowiedzenia słowa wizytówkę. Strażnik obejrzał ją, a następnie odwrócił, by zobaczyć po drugiej stronie napisaną po niemiecku informację: Proszę służyć temu panu wszelką pomocą. Jest jednym z najwartościowszych klientów. Na wierzchniej stronie widniało wypisane tłoczonym drukiem nazwisko, Walter Amberg, Zuricher Kredit Bank. Dyson poprosił brata Juliusa o wizytów- kę, gdy przyniósł na przechowanie swój film oraz kasetę. W czasie pobytu w Zu- rychu odwiedził kilka barów, aż wreszcie, stawiając parę kolejek, nawiązał roz- mowę z przygodnym Szwajcarem. W końcu poprosił go, by napisał na wizytówce krótką informację po niemiecku, tłumacząc mu, że chce spłatać figla swojemu szwajcarskiemu przyjacielowi. Dyson był niemal ekspertem w dostawaniu się do nieznanych biur czy do- mów za pomocą blefu. Strażnik odezwał się do niego po niemiecku. - Przykro mi - odparł Dyson - ale mówię tylko po angielsku. - Sądzę, że powinien pan porozmawiać z panią Kahn - strażnik zapropono- wał tym razem już po angielsku. - Zdaje mi się, że polecono mi osobę właśnie o takim nazwisku... Pani Kahn była brunetką, w bliżej nie określonym wieku, noszącą okulary w złotych oprawkach. Poprosiwszy go, by usiadł, z uwagą przyjrzała się otrzy- manej wizytówce, po czym przeprosiła go na chwilę. Wychodząc do drugiego pokoju starannie zamknęła za sobą drzwi. Dyson uśmiechnął się do siebie. Doskonale wiedział, w jakim celu wyszła. Z pewnością dzwoniła właśnie do Zurychu, by go sprawdzić. Kiedy zostawiał na przechowanie film oraz kasetę, wpłacił j ednocześnie niewielką sumę pieniędzy. Pomyślał sobie wtedy, że jeżeli będzie klientem- bez względu na wysokość założonego konta - stanie się niejako członkiem klubu. Pozostawiony samotnie Dyson wyjął chusteczkę, zmoczył jąjęzykiem, a na- stępnie starannie wytarł oba policzki. Już w hallu usunął z twarzy niemal wszy- stek brud, chciał jednak sprawić jak najlepsze wrażenie. Wyglądać na zamożne- go, prawdziwego członka najwyższych sfer. W końcu pani Kahn powróciła i zajęła miejsce za biurkiem. - Czym mogę panu służyć, panie Dyson? - Muszę skontaktować się z panem Ambergiem. Przechowuje dla mnie pew- ną wartościową rzecz. Powiedział, że jeśli będę chciał ją odebrać, powinienem poprosić o spotkanie. Sprawa jest pilna. 213 - Pan Amberg wyjechał do Francji. - Wiem - uśmiechnął się przelotnie. - Zostawiłem adres w swoim londyń- skim mieszkaniu. Ponieważ jestem kawalerem, nie mam do kogo zadzwonić, by go dla mnie sprawdził. - Jest w Alzacji... - To j eszcze pamiętam, lecz szczegóły obcych adresów zawsze umykaj ą mi z głowy. - To niedaleko. ChateauNoir w Wogezach. Może pan dojechać do Colmar pociągiem. - Podróżuję samochodem, ale wiem, jak dojechać. Byłem już kiedyś w Colmar. - Posiadłość pana Amberga nie jest łatwa do odnalezienia. Leży wysoko w górach. Proponuj ę, by pan zakupił mapę samochodową. Kiedy doj edzie pan do Colmar, tuż obok stacji kolejowej znajdzie pan hotel. Hotel Bristol. Jeśli da im pan mapę, wskażą drogę. - Jestem pani niezmiernie wdzięczny, pani Kahn. - Cała przyj emność po moj ej stronie. Strażnik odprowadzi pana do drzwi... Strażnik stanowił niedogodność. Dy son miał nadziej ę, że uda mu się w hallu znowu włożyć na siebie strój hipisa - zanim opuści bank. Pojawił się strażnik, odprowadził go do drzwi frontowych, otworzyłje i skinął głową na pożegnanie. Kiedy Dyson wyszedł na zewnątrz, ogarnęło go lodowate zimno. W banku panowało przytulne ciepło. Przeszedł kilka kroków, obserwując wciąż stojącego po przeciwnej stronie ulicy Amerykanina. Nagle poczuł przytkniętą do pleców lufę pistoletu. - Panie Dyson, gdzie jest obecnie Amberg? Właściwa odpowiedź zwiększa prawdopodobieństwo, że nie pociągnę za spust. - W Chateau Noir, we Francji. Wysoko w Wogezach niedaleko Colmar. Dyson był śmiertelnie przerażony, lecz mocno trzymał się w garści. Był już tak blisko ogromnej fortuny. Na obecnym etapie rozwoju wypadków nie chciał ryzykować, że zaliczy kulę prosto w plecy. Może mówiący z amerykańskim ak- centem mężczyzna za jego plecami chce go właśnie sprawdzić? - Przejdźmy się więc na mały spacerek - kontynuował głos z tyłu. - Znam skrót przez pewną alejkę... Mężczyzna zamilkł. Dyson dostrzegł zbliżający się powoli ulicą samochód policyjny. Szybko podniósł obie ręce do góry, wysoko ponad głowę. Wszystko trwało jedynie ułamki sekundy. Wóz policyjny zatrzymał się, przytknięta do jego pleców broń zniknęła. Dyson usłyszał tupot uciekającego w pośpiechu napastnika, a po chwili podszedł do niego policjant trzymający w dłoni broń. - Zatrzymał mnie, przystawiając mi do pleców lufę, żądał paszportu i pie- niędzy. Dyson obejrzał się przez ramię. Po Amerykaninie nie pozostał nawet ślad. - Niczego mi nie zabrał. Przyjechaliście w samą porę... Policjant skinął głową, a następnie pobiegł imponująco długimi krokami w stronę skrzyżowania, od którego odchodziło kilka ulic, by na koniec zniknąć 214 za rogiem. Dyson westchnąwszy z ulgą, podniósł swoją płócienną torbę, po czym pospiesznie się oddalił. Zawczasu wynajął sobie mercedesa. W przeciągu godziny przekroczy grani- cę, kierując się do Colmar. Norton, którego „siwe" włosy stawały się coraz bardziej zaniedbane, sie- dział w wynajętym mieszkaniu w Bazylei. Należało do dyplomaty zatrudnionego w berneńskiej ambasadzie. Ambasadorowi Andersonowi nie spodobało się, gdy nakazał mu wyrzucić obecnego lokatora. Nie miał jednak innego wyboru jak przystać na żądanie Nortona, kiedy siwo- włosy, potargany mężczyzna, noszący okulary o szkłach w kształcie półksięży- ców, pokazał mu specjalne upoważnienie pochodzące od samego prezydenta. Anderson poinformował go, że sam też się wyprowadza, wraca do domu. Jego miejsce miał zająć niejaki Gallagher. Norton uśmiechnął się do siebie - Anderson, dyplomata starej szkoły, musiał podpaść Marchowi. Nagle zadzwonił telefon. - Mówi Mencken. Zlokalizowaliśmy Amberga. Chateau Noir we Francji. Niedaleko miejscowości o nazwie Colmar. Posiadłość położona jest wysoko w Wogezach... - Przenieś do Colmar cały oddział. Gdzie się zatrzymacie? W Bristolu. Zrozumiałem. To niedaleko stąd. Też tam przyjadę. A co z kurierem, który przy- wiózł forsę. - Zamknięty w pokoju hotelowym. Wie pan w którym. Ja mam klucz. - Zabierz go ze sobą - niech weźmie pieniądze. Ktokolwiek ma potrzebne mi rzeczy, na pewno, będzie próbował dokonać wymiany. Do roboty... Norton zaczął się pakować. Walizkę miał tak małą, by można było zabierać ją ze sobą na pokład samolotu i w ten sposób zaoszczędzić czas i nie czekać przy taśmociągu. Ponownie zadzwonił telefon. - Słucham, kto mówi? - Facet, który dał ci dziesięć dni na załatwienie wszystkich spraw - warknął March. - Dlaczego jesteś w Bazylei. Miałeś przecież obstawić trzy różne miejsca w rejonie Zurychu, by odzyskać film oraz kasetę. - To był blef. Nikt się nie pojawił. Ktoś sięz nami zabawia, stosując technikę porywaczy. Wysyła człowieka w jakieś miejsce - tym razem trzy miejsca - a sam się nie zjawia. Chce nas zdenerwować. Z pewnością znowu zadzwoni, by wyzna- czyć nowe punkty spotkania. Właśnie przenoszę się do hotelu Bristol, Colmar we Francji. Podam panu nowy numer telefonu, kiedy dojadę na miejsce. Jesteśmy coraz bliżej wygranej. Zlikwidowane zostaną wszystkie cztery cele oraz odzyska- my film i kasetę... - Norton, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak mnie pocieszyłeś - March odparł z nie ukrywaną ironią w głosie. - Rozumiesz? Wjaki sposób zamierzasz dokonać tak dużo w wyznaczonym czasie - przed trzynastym marca? 215 - Wszyscy będą w terenie górzystym. Wykorzystam góry, żeby ich poko- nać. Osaczę ich... Tym razem Norton rzucił słuchawkę na widełki. Część druga Terror Rozdział 30 N; orton przyjechał do Colmar pierwszy. Odziany w czar- ne karakułowe palto oraz futrzaną czapkę, spoglądając przez swe okulary na recepcjonistkę hotelu Bristol, wyglądem przypominał ro- syjskiego profesora. Dziewczyna stój ąca za ladą zastanawiała się, cóż takiego j est w przybyszu, co sprawiało, że wewnętrznie trzęsła się ze strachu. Stał w bezruchu, a j ego wpa- trzone w nią spoza szkieł oczy wydawały się martwe, pozbawione ludzkich uczuć. - Chciałbym wynająć dwuosobowy pokój na pięć dni - zwrócił się Norton do recepcjonistki. - Prowadzę interesy jednocześnie w kilku miejscach, więc może się zdarzyć, że nie będę wracał na noc. Zapłacę z góry za całe pięć dni... Zameldował się, używając nazwiska Ben Thalmann, zapłacił frankami fran- cuskimi, po czym wyj ął samochodową mapę Wogezów kupioną j eszcze w Bazy- lei. Opuścił miasto dwadzieścia minut po zakończeniu rozmowy z prezydentem Marchem. - Muszę odwiedzić Chateau Noir, rezydencj ę pana Amberga, Szwaj cara. Czy mogłaby mi pani pokazać, w jaki sposób się tam jedzie? - Będzie się pan musiał pospieszyć - odpowiedziała dziewczyna po angiel- sku. - Wcześnie się ściemnia, a w górach zalega śnieg. Drogi mogą być bardzo oblodzone... - Proszę mi tylko wskazać na mapie... Zamilkła, przestudiowała mapę, a następnie zaznaczyła szlak drogąN83 do Kayserberg, potem do góry w Wogezy wzdłuż trasy numer N415. Boczna droga okazała się niezwykle skomplikowana, więc recepcjonistka narysowała wzdłuż niej linię długopisem. Powtarzała właśnie swoje ostrzeżenie dotyczące oblo- dzenia nawierzchni, kiedy Norton obcesowo jej przerwał. - Czy mogę skorzystać z pani telefonu? - Oczywiście, proszę pana... Dyskretnie znikła za znajdującymi się z tyłu drzwiami. Pragnęła jak najszyb- ciej pozbyć się czarnego typa, jakim wydał się jej nowy gość. Norton uśmiech- nął się do siebie, wykręcając numer hotelu Drei Kónige. Wyczuł strach dziew- 219 czyny, co jeszcze bardziej go podnieciło. Poprosił hotelową centralkę, by połą- czono go z Tweedem. Nastąpił moment ciszy. - Kto mówi? - odezwał się męski głos. - Barton Ives - powiedział Norton przez przytkniętą do słuchawki, j edwab- ną chusteczkę. - A kto pyta? - Tweed. Ives, gdzie pan jest...? Norton odłożył słuchawkę. A więc Tweed wciąż był w Bazylei. Przynajmniej raz wyprzedził swojego przeciwnika. Zyskał czas na przygotowanie śmiertelnej pułapki. Zaciekawił go również fakt, że Tweed zamierzał spotkać się z Ivesem. Pozbędzie się ich wszystkich naraz tu, w Alzacji. Norton nie zatrzymywał się w Drei Kónige, zjadł tam wczesny obiad i usiadł sobie w hallu. Akurat, by zobaczyć wchodzącego wraz z przyjaciółmi Tweeda. Stosując podobną strategię nie zamierzał zatrzymać się w Bristolu. Z poło- żonej vis-a-vis hotelu stacji kolejowej wziął broszurkę zawierającą nazwy kilku małych hotelików znaj duj ących się w obrębie miej scowej Starówki. Jeden z nich stanie się bazą Nortona. Szybko przej echał przez rozciągaj ący się za Colmar płaskowyż. Było zimne, słoneczne popołudnie wzmagające wrażenie niezwykłej świeżości powietrza. Po obu stronach drogi jak okiem sięgnąć ciągnęły się winnice. Zwolnił nieco, gdy wjechał do założonego jeszcze w średniowieczu Kay- serbergu będącego właściwie średniej wielkości wsią. Norton nie zwrócił nawet najmniejszej uwagi na malowniczość miasteczka. Dostrzegł jedynie wąski, ka- mienny most łączący dwa brzegi małej rzeczki. Doskonałe miejsce do podłożenia bomby, którą będzie można zdalnie zde- tonować. Mencken, który miał wkrótce przyjechać do Colmar, jest specjalistą w dziedzinie materiałów wybuchowych. W drodze z Bazylei Norton zauważył niewielki kamieniołom. Znaj dowała się w nim szopa z napisaną po francusku ta- blicą ostrzegawczą: NIEBEZPIECZEŃSTWO - MATERIAŁY WY BUCHOWE. Zaznaczył na mapie j ej położenie. Kiedy wyjechał z Kayserbergu, znalazł się między pierwszymi wzgórzami. Nad nimi rozciągał się długi łańcuch spowitych śniegiem Wogezów. Norton wynajął samochód wyposażony w opony przystosowane dojazdy po śniegu. Droga zaczęła wić się i wspinać coraz wyżej i wyżej... Po obu stronach szosy rosły gęste kępy jodeł pokryte czapami zamarznięte- go śniegu, ich gałęzie uginały się pod tym ciężarem. Nawierzchnię zalegała cienka warstewka lodu, zdradliwa, gdyż przysypana śniegiem. Temperatura powietrza gwałtownie spadała. Norton uśmiechnął się do siebie. Nikogo po drodze nie spo- tkał, a okolica idealnie nadawała się do przeprowadzenia jego planów. Wszędzie pełno było świetnych miejsc do zorganizowania zasadzki. Przewidywał, że Twe- ed wraz z kompanami zniknie z powierzchni ziemi jeszcze do czasu nadejścia wiosny - tylko ona mogła odkryć zamarznięte samochody oraz gnijące kości ich pasażerów. 220 Po drugiej stronie drogi zbocze góry opadało w przepaść. Przed oczyma Norto- na rozciągał się widok na położony poniżej, głęboki wąwóz. Nie miał wątpliwości, że Tweed spróbuj e przyj echać, by spotkać się z Ambergiem w Chateau Noir. Ostrożnie wjeżdżał pod strome, kręte wzniesienie, zwracając szczególną uwagę na ukryty pod śniegiem lód. Obok niego leżała otwarta mapa z zaznaczoną przez recepcjonistkę z Bristolu drogą. Korzystał z niej dosyć często. Powinien niedługo dojechać do zakrętu prowadzącego w stronę Czarnego Jeziora. Dokuczliwe zimno zaczęło przenikać przez jego płaszcz, więc ustawił ogrze- wanie na maksymalną wydajność. Pochodząca z oddechu wilgoć zaparowała mu okulary. Natychmiast je zdjął - stanowiłyjedynie element przebrania. Wciąż tylko z rzadka napotykał ślady ludzkiej obecności - dostrzegł dziwaczny, stary dom z po- bielanymi ścianami, pokryty staromodną, dwułukową dachówką, przywalony nie- mal śniegiem. Norton doskonale znosił zimno, ale tym razem nie miał zamiaru marznąć. Przejechał przez, leżącąnajego szlaku, małą wioskę zwaną Orbey. Ani żywej duszy. Z pewnością wszyscy siedzieli w domach. Jakiś czas temu skręcił z drogi N415 i dlatego częściej zerkał na mapę. Poruszając się wąską dróżką, nagle zoba- czył przed sobą Czarne Jezioro, którego widok wprawił go w zachwyt. Kiedyś, gdy Norton pracował jeszcze w FBI, z polecenia Departamentu Stanu wypełniał w Europie różne tajne misje - choć według amerykańskiego prawa były one całkowicie nielegalne. Doskonale znał kontynent, ale czegoś podobnego j esz- cze nigdy nie widział. Po przeciwległej stronie spokojnych wód położonego samotnie jeziora wzno- siła się pionowo niczym wieża, granitowa ściana. Na szczycie tkwił prawdziwy zameczek z wieżyczkami. W oknach świeciło się światło. Miał przed sobą Chate- au Noir. Pod wpływem impulsu zdecydował, że złoży wizytę nieuchwytnemu jak dotąd Ambergowi. Norton wj echał pod górę stromą i niezwykle krętą drogą. Przybył na szczyt, stwierdził, że zameczek jest bardzo masywną budowlą. Większość ludzi oniemiałaby z zachwytu na widok tak wspaniałego budynku. Nortonowi przypominał jedynie stylem podobne, wznoszone w średniowieczu. Posiadłość okalał wysoki, kamienny mur, któremu Norton przyjrzał się dokładnie, zanim opuścił samochód i ruszył pieszo w kierunku kutej, żelaznej bramy. Nacisnął guzik domofonu. Musi się pospieszyć, jeśli chce wydostać się ze zdradliwych górskich dróg przed zapadnięciem zmroku. Jakiś głos odezwał się po niemiecku. - Nie znam niemieckiego - odparł Norton, starając się ukryć swój amery- kański akcent. - W takim razie, czy zechciałby się pan przedstawić? - ten sam głos powie- dział po angielsku. - Tweed. Tweed... - Proszę wejść. 221 Rozległ się brzęczący dźwięk. Norton pchnął j ednocześnie oba skrzydła bra- my. Pod j ego naciskiem ustąpiło lewe. Wyjąwszy z kieszeni pudełko zapałek, we- tknąłjew zamek. Brama miała mechanizm zamykający obsługiwany wewnątrz bu- dynku. Zastosował już kiedyś podobną sztuczkę. Zgodnie z przewidywaniem, zdążył zaledwie przej ść przez kamienne podwórze, gdy brama się zamknęła. Wchodząc po kamiennych schodach na masywnej budowy werandę, Norton wydobył z kabury lugera. Ogromne, drewniane drzwi otworzyły się do środka, po czym stanął w nich niski, tęgawy mężczyzna o wysokim czole oraz czarnych, zaczesanych do tyłu włosach. Ubrany był w elegancki, czarny garnitur. W błękit- nych oczach mężczyzny pojawiło się zdziwienie, które po chwili przerodziło się w przerażenie. - Pan nie jest Tweedem. Zamierzał właśnie zatrzasnąć drzwi, gdy Norton wycelował w niego lugera. Nie musiał już zmieniać swego normalnego głosu. - Pan Amberg? Proszę nie kłamać, bo może mi zadrżeć palec na spuście... - Tak,ale... - Porozmawiajmy wewnątrz. Mógłby się pan przeziębić. Jest pan w posia- daniu dwóch przedmiotów, których poszukuję. Może pan mnóstwo zarobić, pa- nie Amberg. przejdźmy do negocjacji. Podczas gdy mówił, Amberg wycofywał się do środka, a on wciąż z pistole- tem w ręku, podążał za nim. Norton przelotnym spojrzeniem ogarnął rozległy, słabo oświetlony hali. - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, Tweed. Norton zdziwił się, słysząc, z jakim naciskiem bankier wypowiedział użyte przez niego nazwisko. Słowa Amberga odbiły się echem po ogromnym hallu. Wpatrzony w niego Norton zdał sobie sprawę, że po jego lewej stronie wznoszą się ku górze szerokie, niknące w ciemnościach schody. Przez moment zdawało mu się również, że dostrzega stojącą na schodach sylwetkę. W następnej sekundzie Amberg wyjął z kieszeni chusteczkę udając, że za- mierza wydmuchać nos. Nagle obok Nortona uderzył w podłogę jakiś przed- miot. Amberg odsunął się w pośpiechu. Wokół Nortona uniosły się szare opary, po czym utracił ostrość widzenia. Szybko schował pistolet, wstrzymał oddech i j ednocześnie lewą ręką wydobył chusteczkę. Gaz łzawiący dotarł do oczu Nor- tona, zanim zdążył je przesłonić. Nie straciwszy całkowicie zdolności widzenia, Norton obrócił się i ruszył w stronę drzwi. Opuściwszy chustkę, odsunął zasuwkę, po czym otworzył ciężkie drzwi. Wybiegł na zewnątrz, następnie chwycił ręką za okrągłą, metalową klamkę i zatrzasnął za sobą drzwi. Wreszcie mógł znowu oddychać. W czasie ucieczki w stronę bramy j ego wzrok poprawił się nieco dzięki zimnemu powietrzu oczysz- czającemu podrażnione oczy. Dostała się do nich j edynie niewielka ilość substan- cji chemicznej, głównie do lewego. Pudełko zapałek wetknięte w zamek nie po- zwoliło bramie się zatrzasnąć. Choć nie miał czasu, stanął na chwilę, by zabrać ze sobą pudełko. Może się przydać, gdyby zechciał posłużyć się j eszcze raz tą samą sztuczką, gdy wróci do ChateauNoir. 222 Zatrzymał się przy samochodzie, by jeszcze kilka razy odetchnąć głębiej świeżym, górskim powietrzem, potem wsiadł za kierownicę i przekręcił kluczyk w stacyjce. Dziewczyna z Bristolu zaznaczyła mu na mapie inną drogę powrotną. Zamierzał z niej skorzystać. Zawrócił samochód, by sprawdzić ów drugi szlak, z którego Tweed może sko- rzystać jadąc na spotkanie z Ambergiem. Kiedy ostrożnie posuwał siew dół, stara- jąc sięjak najlepiej zapamiętać okolicę, z lewego oka wciąż płynęły mu łzy. Norton był niemal siny z wściekłości na samego siebie. Złamał podstawową zasadę - nigdy nie działać pod wpływem impulsu, wpierw zawsze dokładnie trze- ba wszystko sprawdzić, a potem wysłać swoich podwładnych. Uległ pokusie za- łatwienia sprawy osobiście. Już nigdy tak nie zrobi... Najbardziej żałował, że nie ma pojęcia, kto stał na schodach i wystrzelił z pi- stoletu gazowego. Jednego był pewien - zamierzał wrócić do Chateau Noir ra- zem z Menckenem i całym jego oddziałem. Nawet podczas tak krótkiego pobytu w posiadłości, Norton zdążył wiele zaobserwować. Na murze okalającym nale- żące do Amberga kamienne monstrum zauważył biegnący górą drut - zapewne pod napięciem. Widział również wyłożoną kamieniami ścieżkę prowadzącą za budynek w kie- runku wznoszącej się z tyłu warownej wieży. Wystarczyłby jeden mężczyzna z ka- rabinem maszynowym na jej szczycie, by zabezpieczyć wszystkie wejścia. Już jakiś czas temu wj echał na drogę D417- szerszą i dlatego bezpieczniej - szą. Minął budynek z napisem: LA SCHLUCHT1139. Znaj dował się na wysokości 1139 metrów nad poziomem morza. Dalej dro- ga zaczęła niebezpiecznie kluczyć, wić się niemalże w nieskończoność. W pewnym momencie zatrzymał się i zaznaczył na mapie swoje położenie. Po lewej stronie drogi wznosiła się pionowa, granitowa ściana, po prawej ziała bezdenna otchłań. Granitowy klif osłonięty był stalową siatką zabezpieczaj ącą przed spadaniem na drogę kamieni. Pierwszorzędne miejsce na zasadzkę. Pokonując liczne oblodzone zakręty, mimo że wciąż zjeżdżał w dół, nadal znajdował się powyżej linii, gdzie zaczynał się śnieg. Lekceważąc ryzyko przez cały czas dodawał gazu - w Wogezach powoli zmierzchało. Przez całą drogę Norton nie spotkał żadnego innego samochodu. Kiedy zje- chał poniżej poziomu zalegania śniegu, mocniej nacisnął pedał gazu. Do Colmar dotarł już po zmroku. Zatrzymał się przed stacją i wszedł do środka zapytać o dro- gę na Starówkę. Tuż za drzwiami natknął się na ogromny plan miasta. Wkrótce wiedział już, że Starówka, gdzie znajdowały się małe hoteliki, nosiła nazwę Mała Wenecja. Ciekawe, pomyślał, ile jest Wenecji w całej Europie? Po załatwieniu noclegu musi zadzwonić do hotelu Bristol i poprosić Tweeda. Czuł, że właśnie tam zastanie swego przeciwnika. Gdy Tweed odbierze telefon - jeśli to zrobi - natychmiast odłoży słuchawkę. Głuchy telefon powinien wyprowadzić go nieco z równowagi. Pan Tweed nie wie j eszcze, że Alzacj a stanie siej ego grobem. Rozdział 31 Przewiduj ę, że Wogezy będą najniebezpieczniej szym miej - scem - Tweed poinformował wszystkich zebranych w j e- go pokoju w Drei Kónige. Newman i Paula siedzieli we dwójkę na kanapie, Butler i Nield zajmowali fotele, Marler natomiast przyjął swoją zwykłą pozę, oparty o ścianę z papiero- sem w dłoni. Marler, członek SIS oraz najlepszy strzelec wyborowy w całej Europie, otrzy- mał rozkaz przylotu z Londynu do Bazylei, kiedy Tweed zatelefonował do Moni- ki. Był około trzydziestoletnim mężczyzną, średniego wzrostu i raczej drobnej budowy ciała, o jasnych włosach. Miał na sobie sportową marynarkę oraz zapra- sowane w kant spodnie marynarskie. Posługiwał się charakterystycznym dla wyższych klas akcentem i nieustannie kruszył kopie z Newmanem. - Czy podpowiada ci tak intuicja? - spytał Marler. - Czy może masz jakieś namacalne dowody na poparcie swojego twierdzenia? - Czy j est j akaś różnica - wtrącił się Newman. Obu mężczyzn trudno było nazwać dobrymi przyjaciółmi, ale podczas walki każdy z nich wiedział, że może ślepo na drugim polegać. - Ależ oczywiście, staruszku - odrzekł protekcjonalnie Marler. - Czy są namacalne dowody? - Jeszcze raz zapytał Tweeda. Od czasu przyjazdu Marlera, Tweed wprowadzał go w szczegóły. Mając świe- że spojrzenie na sprawę, mógł dostrzec, czy czegoś przypadkiem nie przeoczyli. - Są pewne dane - odparł Tweed. - Zadzwonił do mnie Beck i doniósł mi, że mężczyzna, którego opis przypomina Joela Dysona, został zatrzymany przed tutejszym oddziałem Zuricher Kredit Bank. - Zatrzymany? - spytała Paula. - Tak. Kiedy tylko wyszedł z banku, j akiś Amerykanin przystawił mu do ple- ców pistolet. Na szczęście nadjechał patrol policji, Amerykanin z bronią uciekł, a jeśli wychodzącym z Zuricher Kredit Bank mężczyzną, którego napadnięto, był rzeczywiście Dyson, na pewno spotkał się z niejaką panią Kahn. Beck nigdy nie przeoczy najdrobniejszego szczegółu - zadzwonił więc do banku i porozmawiał 224 z nią. Pani Kahn potwierdziła wiadomość pochodzącą od Eve Amberg - nasz ban- kier przebywa w Chateau Noir. - Powiedziałeś, jeśli to był Dyson - odezwała się Paula. - Jakbyś nie ak- ceptował jego identyfikacji, nie posiadając żadnego dowodu. - Właśnie dlatego - odparł Tweed. - Wysłałem Cardona z kopią twojego portretu Dysona do pani Kahn... Ktoś zapukał do drzwi. Kiedy Newman otworzył, do środka wszedł Cardon. Puścił oczko do Pauli, która wydęła usta. - To Dyson odwiedził miej scowy oddział banku - zwrócił się Cardon do Twe- eda, oddając kopertę zawierającą fotokopię portretu. - Natychmiast rozpoznała go na szkicu. Pomógł mi Beck - zostawił w banku swojego detektywa, który razem ze mną poszedł do pani Kahn. Dlatego nie wahała się ze mną rozmawiać. - Wszystko to potwierdza, że w Wogezach czekająna nas liczne niebezpie- czeństwa. Amerykanin, który zatrzymał Dysona, a później uciekł, prawdopodob- nie wie już, dokąd pojechał Amberg. W Alzacji będziemy mieli towarzystwo - raczej niezbyt miłe. Zadzwonił telefon. Paula odebrała, przez chwilę słuchała, powiedziała, że przekaże, a następnie odłożyła słuchawkę i spojrzała z rozbawie- niem na Tweeda. - Ty już masz towarzystwo czekające na ciebie w hallu na dole. Niezwykle mile widziane. Jennie Blade chce z tobą koniecznie porozmawiać. - Nie wspominała nic o Gauncie? - Tweed spytał, marszcząc brwi. - Ani słowem. - Kiedy rozmawiałem z Moniką, powiedziała mi, że zdobyła nowe infor- macj e o Gauncie. W swoim czasie był oficerem w wywiadzie woj skowym. Dość intrygujące... Jennie Blade siedziała wyprostowana w fotelu. Miała na sobie spodnie do jazdy na nartach wpuszczone w eleganckie, sięgające do kostek półbuty oraz niebieski jedwabny sweterek z kołnierzykiem, który znakomicie uwydatniał jej figurę. Na stojącym obok krześle leżała staranie złożona kurtka podbita fu- trem. Kiedy Tweed wysiadł z windy, zaj ęta była poprawianiem swój ej grzywki, prze- glądaj ąc się w małym, podręcznym lusterku. Gdy spostrzegła Tweeda, zamknęła lusterko i wrzuciła je do torebki z domu mody Gucci. - Dawno się nie widzieliśmy - powiedziała na powitanie. Przechyliła głowę, wystawiając policzek. Tweed pochylił się i pocałował ją, po czym przysiadł na oparciu fotela. Nie zachowywał się nigdy w podobny spo- sób, lecz Jennie wyraźnie starała się uwodzić. Jej długie nogi prezentowały się w całej okazałości. - Nie tak dawno, od czasu spotkania w barze Hummer w Zurychu. Gdzie się podziewa Gaunt? - spytał Tweed. - Ach, nasz dziedzic? Bóg jeden raczy wiedzieć. Jest nie do zniesienia. Zni- ka na całe godziny, czasem dni. Powiedział mi, że cię tu spotkał. Jestem przeko- Władza-15 225 nana, że jesteś człowiekiem, na którym można polegać - przez co rozumiem, na którym kobieta może polegać. - Zależy od kobiety i okoliczności. - I pomyślałam sobie, że mnie lubisz. Obróciła się - podobnie jak na barowym stołku w Hummerze - złożyła swe silne, szczupłe dłonie i oparła obie ręce na jego kolanach. Następnie spojrzała na niego przymilnym wzrokiem. - Powiedzmy, że naprawdę cię lubię - powiedział Tweed. - Co z tego wyni- ka? - Jestem przerażona. Ktoś mnie śledzi. Pojawia się w najmniej oczekiwa- nych momentach. Kiedy wychodzę ze sklepu tuż przed jego zamknięciem, a na ulicy jest już ciemno. Kiedy wyjmuję klucze, by dostać się do mieszkania Gaun- ta w pobliżu Bankverein. Niełatwo mnie przestraszyć, ale muszę przyznać, że naprawdę niepokoi mnie ten cień. - Opisz go. Chwyciła go za prawą dłoń. Trzymając ją oburącz, wciąż patrzyła mu prosto w oczy. - Powiedziałem, żebyś go opisała - powtórzył Tweed ostrym tonem. - Nosi czarny kapelusz z szerokim rondem mocno nasunięty na czoło. Około metra siedemdziesięciu. Mogę się mylić, jeśli chodzi o wzrost. Nosi również długi czarny płaszcz oraz wełniany szal. Starając się nie pokazywać tego po sobie, Tweed przeżył prawdziwy szok. Jennie podała właśnie niemal idealny opis mężczyzny, którego Klara widziała, kiedy opuszczał mieszkanie Helen Frey po uduszeniu j ej. Prawie identyczne spo- strzeżenie poczyniła wścibska staruszka z budynku na Starówce, gdzie zamordo- wano Klarę. - Czy masz na myśli Bazyleę? - upewnił się Tweed. - Ten mężczyzna śledzi cię tu, w Bazylei? - Tak. Cień - zadrżała. - Staje się denerwujący. Co nie wydaje się absurdal- ne, j eśli się weźmie pod uwagę to, co robiłam dawniej. - Cóż takiego robiłaś dawniej? - Tweed starał się być łagodny. - Przeszłam szkolenie dotyczące księgowości. Nudziło mnie. Później do- stałam wspaniałą posadę w wielkiej nowojorskiej firmie. Zajmowali się spraw- dzaniem sytuacji finansowej różnych firm na całym świecie, otrzymując w za- mian niewiarygodnie wysokie wynagrodzenia. Szpiegowali również znaczące osobistości. Musiałam uciekać się do najprzemyślniej szych wybiegów, by do- stawać się do biur i prywatnych mieszkań osób, których dotyczyły zlecenia. Właśnie wtedy zaoszczędziłam sporą sumkę. Rzuciłam pracę, kiedy jeden z ob- serwowanych przez nas ludzi zagroził mi bronią. Poczułam, że opuściło mnie szczęście, i powróciłam do Anglii, do Londynu. Mówiąc splotła swoje palce z palcami Tweeda. Dziękował Bogu, że Pauli nie było w pobliżu i nie mogła go teraz zobaczyć. Kpiłaby z niego bezlitośnie. - A później poznałaś Gaunta? 226 Przez cały czas, gdy opowiadała mu o swoim życiu, nieustannie patrzyła mu prosto w oczy, a jej spojrzenie niemal hipnotyzowało Tweeda. Strzeż się, pomy- ślał. - Nie, Gaunt pojawił się później - kontynuowała. - Po powrocie do Lon- dynu podjęłam pracę w prywatnej agencji detektywistycznej. Pół roku podłej roboty doprowadziło mnie do Gaunta - na chwilę zamilkła. - Mów dalej. - Jesteś doskonałym powiernikiem. Moim ostatnim zadaniem w agencji było sprawdzenie Waltera Amberga. Tweed ponownie przeżył szok, ale tak jak poprzednio zachował kamienną twarz, tym razem j ednak obserwował Jennie uważnie, próbując jąrozszyfrować. Jej głos stał się miękki i kojący, przez co jeszcze zwiększyło siej ego hipnotyzu- jące działanie. Gaunt był głupcem, że nie poświęcał dziewczynie więcej uwagi. Po raz pierwszy od czasu, kiedy żona zostawiła go dla greckiego milionera, Twe- ed pomyślał o porzuceniu samotnego życia. Natychmiast wziął się w garść. Nie było czasu na podobne fantazje, musiał wykonać zadanie, najniebezpieczniejsze ze wszystkich dotychczasowych. - Kto wynaj ął agencj ę, by sprawdziła Waltera Amberga? - Tweed dopyty- wał się o kolejne szczegóły. - Julius Amberg. Pewnego dnia przyszedł do naszego londyńskiego biura razem z Gauntem - właśnie wtedy poznałam dziedzica. - Czego szukałaś sprawdzając Waltera Amberga? Czy przyjeżdżałaś do Szwajcarii? - Tak. Jeśli zaś chodzi o pierwsze pytanie... Co do zakresu śledztwa doty- czącego Waltera, Julius Amberg był niezwykle precyzyjny. Czy Walter posiada jakieś drogie mieszkanie w innym mieście? Zaraz, czego on jeszcze chciał się dowiedzieć? -mówiła, wolną ręką bawiąc się wiszącym na jej szyi sznurem pe- reł. - Aha, już sobie przypomniałam. Czy utrzymuj e kochankę? Jeżeli tak, to czy ubiera się ona w drogich sklepach i czy ma własny samochód? Czy Walter posia- da jakieś inne samochody w różnych miastach? Tego typu sprawy. Przegrałam - nie licząc odkrycia, że ma w Bazylei dziewczynę. Nigdy nie wykorzystałam re- zultatów swojego śledztwa, ponieważ miałam już dosyć. Pojawił się również jesz- cze jeden powód, mianowicie Gaunt poprosił mnie, żebym z nim zamieszkała. Uwielbiam Kornwalię, morze i klify. - Zamierzam zadać ci jeszcze kilka pytań. Chcę, byś odpowiedziała na nie jak najszybciej. Podejmowane przez ciebie prace z pewnością uczyniły cię nad wyraz spostrzegawczą. Pierwsze pytanie - opisz twarz człowieka, który cię śledzi. - Nie mogę. Nigdy jej nie widziałam. - W jaki sposób się poruszał? - Nie wiem. Zawsze stał w bezruchu. - Ale widziałaś go kilka razy. - Zgadza się. Podnosiłam wzrok, dostrzegałam go, płaciłam za zakupy i już go nie było. - A więc właściwie nigdy nie widziałaś, jak chodzi? 227 - Nigdy. - Czy spotkałaś go w Zurychu? - Nie, tylko tu, w Bazylei. - Ile razy go widziałaś? - Pięć, sześć. Nie więcej. - W jakim czasie? - W ciągu kilku dni. - Czy częstotliwość pojawiania się prześladowcy zwiększa się? - Tak. Co, do licha, powinnam zrobić?. - Mieszkasz przy Bankverein razem z Gauntem? - Tak, ale jak ci już mówiłam, nie zawsze jest obecny. - Wrócisz tam teraz. Wezwę ci taksówkę. Nie wychodź, dopóki nie wróci Gaunt. Potem opowiedz mu o tamtym człowieku. - Chyba żartujesz. Stwierdziłby, że jest jedynie wytworem mojej wyobraź- ni. - Wezwę tę taksówkę... Znajomy recepcjonista, który właśnie wrócił na służbę, natychmiast zadzwo- nił i po pięciu minutach przyjechała taksówka. Tweed odprowadził Jennie na ze- wnątrz, gdzie panowało przeraźliwe zimno -jakby znajdowali się na Syberii. Zanim wskoczyła do taksówki, pocałowała go w policzek. - Musimy się jeszcze spotkać - powiedziała na pożegnanie. Tweed jeszcze przez chwilę postał na chodniku. Chciał upewnić się, że nikt nie śledzi Jennie. Zaczynał jej wierzyć. Niepokoiła go opowieść o człowieku - cieniu. Odwracał się właśnie, by wrócić do środka, kiedy pojawiło się białe BMW, które następnie z piskiem hamulców zatrzymało się przed hotelem. Zza kierownicy wyskoczył Gaunt, po czym podał kluczyki portierowi. - Zaparkuj mój samochód. Mieszkam w hotelu, nazywam się Gaunt - zwrócił się do portiera, a następnie klepnął Tweeda po ramieniu. - Czy zasłużyłem sobie na takie powitanie? Odgadłeś, że zaraz przyjadę! Brrr! Zimno. Naprzód, wejdźmy do baru. Ja stawiam... - Dwa razy podwójna szkocka - powiedział do barmana, gdy już się wygod- nie usadowili w niemal pustym barze. - Tylko szybko. Potrzebuj ę wewnętrznego centralnego ogrzewania, mój dobry człowieku. - Dla mnie proszę nie podawać szkockiej - zaprotestował stanowczo Twe- ed. - Wodę mineralną. - Nie znosisz alkoholu, co? Z twoim doświadczeniem. Wstyd. - Powinieneś poświęcić Jennie więcej uwagi - zaczął Tweed prosto z mo- stu. - Jest przerażona do utraty zmysłów - ktoś ją śledzi. Zaczekał, podczas gdy Gaunt płacił barmanowi dając mu bardzo skromny napiwek. W końcu Gaunt wzniósł do góry swoją szklaneczkę. - Przetrwają najmocniejsi. 228 - Powiedziałem, że Jennie od pewnego czasu jest śledzona przez nieznajo- mego mężczyznę. - Bzdury! Miewa takie przywidzenia. Jest niezwykle atrakcyjnąbestią. Nic dziwnego, że mężczyźni zwracająna nią uwagę, chcąjąbliżej poznać. - Gaunt! - Tweed trzasnął szklanką o blat stolika. - Zamknij się i słuchaj. W Zurychu w bestialski sposób zamordowano dziewczynę o imieniu Klara - nie- malże odcięto jej głowę, dusząc za pomocą drutu lub struny. Mordercę widzia- no, gdy wychodził z jej mieszkania. Jego opis pasuje do mężczyzny, który śledzi Jennie. Nie dbasz o nią ani trochę? Z uwagą przyglądał sięGauntowi. Przyszedł ubrany w płaszcz z grubego suk- na, który teraz leżał przerzucony przez oparcie krzesła. Rozebrawszy się pozo- stał w sportowej, kraciastej marynarce. Miał krawat ze wzorkiem w końskie łby oraz sztruksowe spodnie. Jego płowe włosy potargane były przez wiatr. Szare oczy utkwił w Tweedzie. Twarz Gaunta spoważniała nagle, a jego usta się zaci- snęły. Tweed pomyślał, że wreszcie ma przed sobą byłego oficera wywiadu woj- skowego. - Wydaje mi się, że czytałem o tamtym morderstwie w jakiejś gazecie. Za- nim wyjechałem z Zurychu. Czy rzeczywiście może istnieć powiązanie między owym morderstwem a człowiekiem, który podobno śledzi Jennie? - Który śledzi Jennie. - Skąd wiesz o wszystkim? - zapytał Gaunt wprost. - Czy Jennie dzwoniła do ciebie? - Pojawiła się tu osobiście. Rozmawiała ze mną nie dalej niż pięć minut przed twoim przyjazdem. Czy nie powinieneś natychmiast wrócić do swojego mieszkania przy Bankverein? Upewnić się, czy nic jej sienie stało? -powiedział Tweed z naciskiem. - Będzie bezpieczna - Gaunt popatrzył uważnie na Tweeda. - Jutro z rana wyjeżdżamy do Colmar w Alzacji. Opuścimy Bazyleęjeszcze przed świtem. - Dlaczego do Colmar? - spytał Tweed po cichu. - Ponieważ właśnie tam pojechał Amberg. Do miejsca zwanego Chateau Noir. Wysoko w Wogezach. Wracam z krótkiej wizyty u pani Kahn, jego asy- stentki w bazylejskim Zuricher Kredit Bank. Musiałem ją nieco przycisnąć, by podała mi tę informację. Pomyślałem sobie, że może chciałbyś wiedzieć. Am- berg musi coś wiedzieć o celu wizyty brata w Tresillian Manor. Nie zabija się bezkarnie gości w moim domu. Muszę już iść. Pamiętaj, co ci powiedziałem. Przetrwają naj silniej si. Gaunt wstał, włożył płaszcz i wyszedł. Tweed, zanim wrócił do swój ego po- koju, posiedział przez chwilę w zamyśleniu. Gaunt nie wyglądał na człowieka, który rozpowiada bez celu ważne informacje. Czy w jego uwadze kryła się jakaś wskazówka lub groźba? Rozdział 32 M ówi Norton - przedstawił się Amerykanin, kiedy połą- czono go z prezydentem. Podał swój numer w hotelu Bristol. - Jeśli będzie się pan chciał ze mną skontaktować, proszę kazać Sarze zostawić mi zaszyfrowaną wiadomość. Oddzwonięjak najszybciej... - Akurat, cholera. Muszę mieć numer, pod którym w każdej chwili będę cię mógł złapać. - Na razie nie mogę podać nic więcej - odwarknął Norton. - Dobrze - odparł March podejrzanie zgodnym tonem. - A teraz nadstaw uszu. Otrzymałem nową wiadomość od człowieka ze skrzeczącym głosem. W sprawie wymiany. Forsa za film i kasetę. Gdzie jesteś? W Bazylei? - Nie, w Colmar, we Francji. U podnóża Wogezów. - Słyszałeś kiedykolwiek o dziurze zwanej Kayserberg? Przeliteruję ci... - Nie trzeba, przejeżdżałem tamtędy przed godziną. - Naprawdę? Same zbiegi okoliczności. - Nie rozumiem... panie prezydencie. - Nieważne. Znajdziesz tam pewien obskurny hotelik. L'Arbre Vert. Przeli- teruję. Sara mówi, że to znaczy Zielone Drzewo... - Nie ma sensu tego przeliterowywać. Zauważyłem go, kiedy przej eżdżałem. - Wynajmiesz tam pokój. Na nazwisko Tweed... - Chyba nie mówi pan serio. - Tak chciał facet ze skrzeczącym głosem. Zaczekasz na telefon.Czy forsa znaj duj e się gdzieś blisko ciebie? On może zadzwonić już jutro z rana. Od ciebie tylko zależy, w jaki sposób dostarczysz mi film, kasetę - i tego skurwiela. Ostatnią pozycję oczywiście w trumnie. Masz coraz mniej czasu. Zbliża się twój osta- teczny termin. Liczę na ciebie, Norton... - Może pan na mnie polegać, panie prezydencie... Nikt go już nie słuchał. March przerwał połączenie. Norton przeklinał pod nosem, opuszczając budkę telefoniczną na stacji kolejowej w Colmar. Rozmyśl- nie podał numer do pokoju w Bristolu, gdzie jeszcze nie spędził ani jednej nocy. Wiadomości może odbierać telefonicznie. Nie miał najmniejszego zamiaru po- 230 dawać numeru do malutkiego hotelu położonego nad brzegiem strumyka w Ma- łej Wenecji. Wskoczył za kierownicę swojego niebieskiego renaulta. Zapalił silnik i włą- czył ogrzewanie. Ani trochę nie podobał mu się plan zaproponowany przez szan- tażystę, na który March przystał. Zameldować się jako Tweed, cholera! Po co? Szantażysta musi znać Tweeda i orientować się, że tamten znajduje siew okoli- cy. Norton postanowił sporządzić listę wszystkich osób, których jego ludzie widywali z Tweedem. Wśród nich jest facet ze skrzeczącym głosem. Bradford March po odłożeniu słuchawki, splótł dłonie za głową i zapatrzył się nie widzącym wzrokiem w marmurowy kominek pod przeciwległą ścianą. Był wściekły. Szantażysta naigrawał się z niego - i z Nortona. Ciągłe zmiany miej sca spo- tkania - z jednego szwajcarskiego miasta do drugiego - a teraz przeniósł całą operację do Francji. Norton - którego skłoniono do „rezygnacji" z FBI, ponie- waż dyrektorowi nie podobały się jego twarde, bezwzględne metody - po mi- strzowsku wodzony był teraz za nos. Tamten wciąż im umykał. March podniósł wzrok, kiedy do Owalnego Gabinetu weszła Sara. Zaniepo- koił go wyraz jej twarzy. - Bardzo złe wiadomości. Właśnie mnie poinformowano. - O czym? - Kilka godzin temu Harmer popełnił samobójstwo. Wziął mnóstwo pigu- łek nasennych, które popił dużą ilością burbona. - Więc - March rozłożył ręce, ukazując ich owłosione grzbiety. - Problem rozwiązany. - Skoro tak mówisz. - Czy sugerujesz, że zostawił list? - Rzeczywiście zostawił. Swojej żonie. March pochylił się. - W takim razie powinniśmy się dowiedzieć, co w nim napisał. - Wiem. Zadzwoniłam do jego żony, by złożyć jej kondolencje. Dodałam również, że przeżyłeś prawdziwy szok i także przekazuj esz wyrazy naj szczersze- go współczucia. - Wspaniale, mając cię przy sobie nie muszę o nic dbać. Chwileczkę. Co było w liście? - Nic nadzwyczajnego. Było mu przykro, bardzo ją kochał, ale ciężar spo- czywającej na nim odpowiedzialności stał się nie do zniesienia. Przeczytała mi go przez telefon, po czym wybuchnęła płaczem. - Żegnam pana, panie Harmer. Zdarza się. Wszystko dobre co... - Mam nadziej ę. Naprawdę mam nadziej ę, Brad. Dla twego dobra. 231 Trzej Mędrcy zebrali siew gabinecie senatora Wingfielda. Jak poprzednio wszyst- kie zasłony były szczelnie pozasuwane, skrywając wnętrze domu. Wingfield pilnie wezwał do posiadłości w Chevy Chase bankiera oraz męża stanu. Mina gospodarza była niezwykle ponura. Popatrzył na siedzących za stołem gości. - Przepraszam, że was tak niespodziewanie wezwałem, ale sytuacja panują- ca w Gabinecie Owalnym nie poprawiła się ani trochę. - Dotarła do mnie wiadomość o samobójstwie Harmera - dodał bankier. - To wielka strata dla partii. Nie tylko poświęcał jej czas, ale miał talent do organizowania funduszy. - Spójrzmy prawdzie w oczy - odezwał się mąż stanu, spoglądając na senatora poprzez swe okulary w rogowych oprawkach - w polityce różnie bywa. Harmer wi- docznie nie poradził sobie z problemami. Nie ma ludzi niezastąpionych. - Otrzymałem od niego list - poinformował zebranych Wingfield. - Znam prawdziwy powód, dla którego to zrobił. Proszę, przeczytajcie sami... Położył na stole złożoną kartkę papieru. Pierwszy przeczytał polityk, po czym podał j ą bankierowi. Drogi Charlesie Kiedy dostaniesz ten list, ja będę już w lepszym świecie. Mam nadzieję. Bradford March poprosił mnie, bym pożyczył mu dwadzieścia milionów dola- rów. Nie wiem, po co mu taka suma. Pożyczyłem. Kiedy chciałem je odebrać, by spłacić zalegającą pożyczkę bankową, on odmówił przyjęcia mnie. Sara Mara- noff przekazała mi telefonicznie jego odpowiedź. Pieniądze były nie do odzy- skania, co znaczyło, idż do diabła. Być może rzeczywiście tam się wybieram. Ktoś musi powstrzymać prezydenta. Tylko Trzej Mędrcy mogą tego dokonać. - Na cóż mogły być potrzebne Marchowi te pieniądze? - zastanawiał się bankier. - Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy - odpowiedział mąż stanu. - Po- dzielam zaprezentowany pogląd. Wystarczy, by wnieść oskarżenie. - Można by przekazać list Harmera Washington Post - zaproponował bankier. - Z całą pewnością nie - odrzekł po cichu Wingfield. -Ned, nie wiesz, w jaki sposób zachowałby się March? Załatwiłby grafologów, którzy orzekliby fałszer- stwo. Później podniósłby krzyk o spisku - nas trzech próbujących dokonać prze- wrotu. Trzeba mu przyznać, że jest niebywałym demagogiem. Zniszczyłby nas. Nie mamy wystarczających dowodów, by wykonać jakiś ruch. - Więc czego, do cholery, potrzebujemy? - bankier stracił nad sobą kontrolę. - Uspokój się - doradził mu mąż stanu. - Polityka to sztuka możliwości. Podobne założenie przyjąłem, kiedy zajmowałem wysokie stanowisko za po- przedniego prezydenta. - Jestjeszcze sprawa pomniejszania roli Secret Service -kontynuował ban- kier, jego gniew jeszcze nie ostygł. - Rozumiem, że ma własną bandę zbirów, którzy go teraz strzegą. Oddział Pierwszy czy coś takiego. 232 - Który j est organizacją paramilitarną. Mówiłem wam o tym podczas j ed- nego z naszych wcześniejszych spotkań - wyjaśnił cichym głosem Wingfield. - To wbrew wszelkim tradycjom - zaprotestował bankier. - Bradford March złamał już wiele tradycji, Ned - przypomniał mu Wing- field. - Łamanie tradycji jest obecnie popularne wśród amerykańskiego elekto- ratu. Możemyjedynie czekać. - Na co?! - wykrzyknął bankier. - Na coś znacznie gorszego, Ned. Módl się, by nie wyszło na jaw... Jeb Calloway, nieustannie przechadzał się dookoła swego gabinetu. Na ścia- nach pojawiał się i znikał jego zniekształcony cień. Sam, jego najbliższy współ- pracownik i przyjaciel, obserwując szefa, rozpiął guzik marynarki opinającej pokaźny brzuch. - Jeb, miałeś jakieś wieści od swojego tajemniczego człowieka w Euro- pie? - spytał. - Ani słowa. Myślę, że się ukrywa. - A więc ktoś musi go poszukiwać. Igrasz z ogniem. Gdyby March się do- wiedział, zmiażdżyłby cię natychmiast. Jest ekspertem. Po części, dzięki podob- nym talentom zabrnął tak wysoko. Po trupach przeciwników. Na tym polega po- lityka. March to prawdziwy lis. - Nie ma sposobu, aby ktoś znalazł powiązanie między mną a moim infor- matorem. Istnieje również bezpieczna metoda, dzięki której może się ze mną skontaktować -jeśli wciąż żyje. - Sądzę, że powinieneś o nim zapomnieć, Jeb - ostrzegł go Sam. - Nie. Mam obowiązki wobec narodu amerykańskiego. Przechodząc przez szwajcarski, a następnie francuski punkt kontroli granicz- nej na stacji w Bazylei, Tweed udowodnił, że miał rację. Stanowiska były całko- wicie opuszczone, okiennice pozamykane; nikt nie pozostał na służbie. Razem z Paulą wsiedli do ekspresu jadącego do Strasburga i znaleźli wolny przedział pierwszej klasy. Tuż przed jedenastą rano cały pociąg zrobił się niemal pusty. Za nimi wsiadł Newman niosący wetknięte z tyłu za pasek dwa walthery należące do Nielda i Butlera. Cardon podążał na końcu. Punktualnie o j edenastej ekspres ruszył w drogę. - Wiesz, myślałam wiele o twojej rozmowie z Jennie Blade, o której mi opowiedziałeś - powiedziała Paula. - I do j akich do szłaś wnio sków? - Jennie niepokoi mnie. Czy ktokolwiek prócz niej widział śledzącego ją tajemniczego człowieka w kapeluszu z szerokim rondem? Gaunt? - To właśnie j edyne pytanie, którego zapomniałem mu zadać - przyznał Twe- ed. - W każdym razie nie traktował sprawy poważnie. Dlaczego pytasz? 233 - Ponieważ, jeżeli nikt inny nie widział jej prześladowcy, w jaki sposób możemy mieć pewność, że naprawdę istnieje? - Zapominasz o czymś - zwrócił jej uwagę Tweed. - Wścibska staruszka z Zurychu podała nam identyczny opis mężczyzny, który opuszczał budynek w krótkim czasie po zamordowaniu Klary. - Być może Jennie była wtedy gdzieś niedaleko w obrębie Altstadt i zoba- czyła wychodzącego z budynku zabójcę. - Popuszczasz wodze fantazji. - Jennie była wtedy w Zurychu, wiemy o tym. - Prawda - Tweed nadal nie był przekonany. - Wiesz co? - Paula pochyliła się do przodu. - Kiedy kobieta z uporem przy czymś obstaje, próbując przekonać mężczyznę, on w końcu zaczyna jej wie- rzyć. - Tak jak ty upierasz się teraz przy swoim - odparł - zasiewając we mnie ziarna zwątpienia. - Czy masz już jakieś pomysły co do tego, kto jest mordercą? - Całkiem precyzyjne. Do wysadzenia naszej kwatery głównej w Park Crescent użyto niezwykle skomplikowanego zapalnika czasowego. Dochodzi jeszcze fakt, że po Szwajcarii kręci się mnóstwo Amerykanów - wszyscy posiadający paszporty dy- plomatyczne. Kiedy Joel Dyson pojawił się w Park Crescent, Monika zauważyła w jego walizce amerykańskie ubrania- sugerujące, że właśnie przyleciał ze Stanów. Poza tym nasz Premier wydaj e się krępowany przez Brada Marcha. Kryj ą się za tym wielkie pieniądze i władza. Sama to sobie przemyśl. Przerażające. - Nie wydaj esz się przerażony - zauważyła. - Bo nie jestem. Jestem oburzony i zdecydowany. Zamordowanie Helen Frey i Klary było podłe - choć w ich zawodzie czasem istnieje takie ryzyko. Ale Theo Strebel nie zasługiwał, by go zastrzelono. Ciekawy i zarazem znaczący fakt - dwie kobiety uduszone i mężczyzna zastrzelony przez osobę, którą znał. - Skąd o tym wiesz? - Przypomnij sobie środki ostrożności, jakie podejmował, kiedy złożyli- śmy mu wizytę. - Nie widzę związku - wyznała Paula. Ekspres zatrzymał się w St Louis, później w Miluzie, a następnie pomknął w stronę Colmar. Paula spoglądała przez okno na zachód od linii łączącej Miluzę z Colmar. W oddali zaczęły pojawiać się Wogezy. Spojrzała na Tweeda, który nucił do siebie pod nosem. Dlaczego był tak za- dowolony? - O czym myślisz? - spytała. - Przy odrobinie szczęścia wkrótce spotkam dwóch mężczyzn, którzy jak sądzę, mają klucz do całej sprawy. - I nie powiesz nam, kto to? - Joel Dyson - który wie, że Amberg przebywa w Chateau Noir, i jestem pewien, że nie może się już doczekać, by móc odebrać oryginały swojego filmu i kasety. 234 - A drugi? - Prawdopodobnie najważniejszy. Barton Ives, agent specjalny FBI... - To są idealne miejsca na zasadzkę - powiedział Norton. - Wszystkie wy- soko w Wogezach. Powinieneś zlikwidować całą drużynę Tweeda za j ednym za- machem. Norton po raz pierwszy spotkał się z Menckenem. Chciał upewnić się, że jego podwładny nie popełni błędu. Jednak nawet wówczas, mimo że siedzieli bardzo blisko siebie, nie widział twarzy swojego przełożonego. Znajdowali się w niedużej kawiarence na terenie Małej Wenecji, w centrum Colmar. Norton przeszukał całą okolicę, by znaleźć idealne miejsce, jeszcze zanim zadzwonił do Menckena. Kawiarnia składała się z dwóch części oddzielo- nych od siebie gęstą firanką. Po obu stronach stoliki stały blisko siebie. Jedna część sali przeznaczona była dla klientów, którzy chcieli się posilić. Nor- ton, który przybył wcześniej, zjadł omlet, sałatkę oraz niemal całą bagietkę. Skoń- czył posiłek jeszcze przed przybyciem Menckena i gestem ręki odprawił kelnera. - Później... Wychodzące na wąską uliczkę okna były także zasłonięte firankami. Menc- ken, zgodnie z otrzymanymi instrukcjami, wszedł od strony baru, zamówił lamp- kę wina i podszedł do stolika. Tuż obok, za firanką, siedział Norton. Tak, pomyślał Mencken, Nortonjest spryciarzem. Rysy twarzy, na którą pa- trzył, były zniekształcone przez firankę. Norton miał na sobie specjalnie zaku- piony beret doskonale ukrywający jego siwe włosy. Ubrany był również w kurt- kę z wysokim kołnierzem, a na szyi nosił szal zasłaniający podbródek. Całość uzupełniały zatknięte na nos okulary. Ogromne oczy wpatrzone w Menckena onieśmielały go. Norton przysunął do firanki mapę, tak by Mencken bez trudu mógł ją odczytać. - Każdy z zaznaczonych na mapie krzyżyków oznacza punkty zasadzek - kontynuował Norton. - Przypatrz się temu w Kayserbergu. - Wiem. Przestudiowałem już swojąmapę. - Masz tylko słuchać. Krzyżyk oznacza most. Jeśli wybiorą tę drogę, jadąc w Wogezy, możesz założyć pod mostem ładunki wybuchowe, a później zdalnie zdetonować. - W porządku - powiedział Mencken ze zniecierpliwieniem w głosie. - Przed wyjazdem z Bazylei odwiedziłem kilka sklepów z elementami, które mogą się przydać do zbudowania detonatora czasowego; okrutne, ale praktyczne. - Zaznaczyłem tu również kamieniołom - na drodze z Bazylei do Colmar. Znaj duj e się tam szopa pełna materiałów wybuchowych... - Dobrze, nie jestem ślepy. Widziałemjąpo drodze. Włamanie sienie spra- wi najmniejszego problemu... - Czy byłbyś łaskaw słuchać! Tweed i j ego drużyna mogą przybyć w każdej chwili - działa bardzo szybko. Dlatego musisz pilnie zdobyć materiały wybu- chowe. .. 235 - W porządku, pasuje mi... - To miejsce - znów wysoko ponad linią zalegania śniegu - znakomicie nadaj e się na wzięcie ich w krzyżowy ogień. Nie notuj esz? - Notuj ę - Mencken poklepał się dłonią w czoło. - Tutaj. Mam pamięć ni- czym komputer. Co dalej? Norton spojrzał na Menckena. On również niewiele widział przez firankę i okulary. Twarz Menckena z szeroką, wydatną szczęką oraz wystającymi kośćmi policzkowymi swym wyglądem przypominała nagi szkielet. Człowiek, który z zimną krwią dokonałby każdej egzekucji - cecha doskonale odpowiadająca Nortonowi. Wciąż jednak nie ufał mu. We wpatrzonych w niego ciemnoszarych oczach Menckena, Norton dostrzegł niepohamowaną ambicję. Nie zmarnował- byś najdrobniejszej szansy przejęcia ode mnie dowództwa, pomyślał Norton. Należało więc pozostać nieustępliwym wobec tego urodzonego zabójcy. Przez kilka minut wyliczał inne punkty na terenie Wogezów oznaczone krzy- żykami. W końcu, ręką odzianą w j edwabną rękawiczkę przesunął mapę pod fi- ranką, oddając ją Menckenowi, którego zaciekawiła ostrożność przełożonego. Sugerowała, że odciski palców Nortona znajdowały się w jakiejś kartotece w Sta- nach - być może pod innym nazwiskiem. Były agent CIA, FBI? Czy przestępca? Chwycił podaną mu mapę i schował do kieszeni. Miał już po dziurki w nosie wyjaśnień Nortona -jakby był zupełnym nowicjuszem. Na dodatek traktował go z cieniem wyniosłości. Norton jednak nie zamierzał jeszcze zakończyć spotka- nia. - Zostań na miejscu. Musimy pozbyć się nie tylko Tweeda i jego bandy. Jestem przekonany, że w okolicy pojawi się również Joel Dyson... - Mój człowiek zauważył go przed Zuricher Kredit Bank w Bazylei i nieco przycisnął... - A potem pozwolił mu żywemu uciec - Norton był wściekły. - Nie masz się czym chwalić, Mencken. Nie przerywaj mi więcej. Po prostu skoncentruj się na moich słowach. Joel Dyson musi zostać wyeliminowany. Ten agent specjalny, Barton Ives, również. Mencken pochylił się do przodu, jego nos dotykał kotary. - Załatwię ich wszystkich. To będzie krwawa łaźnia. - Nie zapomnij, że do Chateau Noir mogą dojechać wieloma drogami - zwrócił mu uwagę Norton. - To będzie krwawa łaźnia - powtórzył Mencken. Rozdział 33 Marler wyjeżdżając z Bazylei poinformował Tweeda, że wynajął samochód i sam pojedzie do Colmar. - Mogę dotrzeć do Bristolu dopiero późną nocą - ostrzegł. Tweed, znając upodobania Marlera do pracy na własną rękę, natychmiast się zgodził. - W takim razie do zobaczenia w Bristolu - odparł wesoło Marler. Wynajętym audi pojechał wpierw do Miluzy. Tam, zamiast podążać dalej na północ w kierunku Colmar, skręcił na zachód, w stronę Ballon d'Alsace w połu- dniowych Wogezach. Dotarłszy do francuskiego aeroklubu szybowcowego, wy- korzystując swą doskonałą znajomość języka, wdał siew długą pogawędkę z kon- trolerem lotów. Dzięki ukończonemu w Wielkiej Brytanii kursowi, Marler był ekspertem pilotażu szybowcowego. Wdrapawszy się do kokpitu, dokładnie obejrzał maszy- nę. Miał zamiar wynająć ją na kilka dni, dlatego zaczął targować sięo cenę. - Widział pan moją licencję pilota, niemniej jednak zdarzają się wypadki. Jak dużo kosztowałoby mnie roztrzaskanie tego szybowca? - Całą fortunę, proszę pana. - A dokładnie? Kiedy kontroler odpowiedział, Marler skinął głową. Wiedział, że w razie konieczności Tweed dysponował odpowiednimi funduszami. Po zapłaceniu de- pozytu, Marler odjechał tą samą drogą, którą przybył, dopóki nie znalazł się na szosie biegnącej na północ od Miluzy. Nie przekraczając dozwolonej prędkości, ominął Colmar, po czym jechał da- lej aż do portowego miasta, Strasburga nad Renem. W obrębie miasta starał się prowadzić niezwykle ostrożnie. Marler znał Europę równie dobrze jak Newman. Jego uwagi nie umknęła niepospolitość wiekowego miasta, w którym się znalazł. Stare miasto położone jest na wyspie połączonej z lądem licznymi mostami. Marler zaparkował swoje audi poza obrębem wysepki, resztę drogi przeszedł pie- szo, pokonując jeden z mostów oraz podziwiając wspaniałą średniowieczną archi- tekturę. Marler szukał rusznikarza oferującego bez zbytniego rozgłosu najbogat- 237 szy, spośród dostępnych na całym kontynencie, asortyment wszelkiego rodzaju nietypowych broni. Niedaleko potężnej bryły miejscowej katedry Marler skręcił w wąską bru- kowaną uliczkę. Wokół niego zapanowała nagle cisza, w j ednej chwili ustał wszelki uliczny zgiełk. Wszedł do budynku i po zniszczonych schodach wspiął się na pierwsze pię- tro, gdzie stanął przed masywnymi drewnianymi drzwiami z okuciami, zaopa- trzonymi w wizjer. Jedyny ślad współczesności stanowił zamocowany z boku domofon. Żadnej wskazówki zdradzającej nazwisko lokatora. - Kto mówi? - cichy głos odezwał się po francusku. - Marler. Pan mnie zna, Grandjouan. Robiliśmy już razem interesy. Okienko staromodnego wizjera otworzyło się i pojawiła się w nim para oczu przyglądających mu się przez zatknięte na orlim nosie okulary w złotej oprawce. Marler cierpliwie czekał, podczas gdy gospodarz odpinał liczne łańcuchy, otwierał zasuwy i zamki. To była prawdziwa forteca. Wreszcie drzwi stanęły otworem. - Rzeczywiście Marler. Tak dawno się nie widzieliśmy. Wejdź, wypijemy lampkę wina. Grandjouan był garbuskiem o maleńkich stopkach. Marler, nie chcąc popełnić nietaktu, starał się nie gapić na kalectwo rusznikarza. Kiedy gospodarz zatrzasnął za nim drzwi, pozakładał łańcuchy i pozamykał zasuwy, uścisnęli sobie dłonie. - Nie zdążyłem nawet nacisnąć guzika, stary draniu - zaczął Marler. - Skąd wiedziałeś, że ktoś nadchodzi? - To jedna z moich najgłębszych tajemnic - zarechotał Grandjouan. - A te- raz wino... - Ja dziękuję. Muszę jeszcze sporo przejechać, kiedy dobijemy targu. - Jaka szkoda. Mam wspaniałego rieslinga. - Więc może kropelkę. Gładko ogolona oraz mocno zniszczona przez częste przebywanie na powie- trzu twarz Grandj ouana nie pozwalała nawet w przybliżeniu określić j ego wieku. Z przyjacielskim uśmiechem i błyskiem radości w spoglądających spoza okula- rów oczach wręczył Marlerowi kieliszek. - Sante! - Sante! - powtórzył Marler. - Naprawdę bardzo dobre. - Przecież mówiłem. Zapewne, jak zwykle, szalenie się spieszysz. Przejdź- my więc do interesów. - Potrzebny mi jest zdemontowany karabin z celownikiem optycznym - ar- malite - oraz mnóstwo amunicji. Dwanaście granatów ręcznych. Miotacz grana- tów gazowych wraz z zapasem naboi. Luger, również z amunicją. Wszystko nie oznaczone. - Oczywiście - Grandjouan wypił odrobinę ze swojego kieliszka. - Domy- ślam się, że zamierzasz rozpętać małą wojenkę? - Można tak to ująć. Marler przyniósł ze sobą z samochodu torbę do przechowywania sprzętu do krykieta, zawierającą kij oraz kilka piłek. Biorąc do ręki podane przez Grand- 238 jouana wino, torbę położył na stole. Gospodarz rzucił na nią okiem i pokiwał siwą, łysiejącą nieco głową. - Zamierzałeś zabrać w tym wszystko, co u mnie kupisz? Tak? Mam lep- szy pomysł. Opakowanie będzie na koszt firmy, przyjacielu - otworzywszy szaf- kę, wydobył z niej futerał od wiolonczeli. - Jest o wiele doskonalszy. Prze- niesiesz w nim ładunek, jakiego twoja torba na sprzęt do krykieta nigdy by nie pomieściła. Dodatkowo zapewni ci swego rodzaju kamuflaż w przypadku za- trzymania przez policję. Grandjouan miał na sobie starą, skórzaną kurtkę, niebieską, rozpiętą pod szyją koszulę oraz znoszone spodnie sztruksowe. Podczas gdy gospodarz krzątał się, realizując przyjęte zamówienie, Marler rozglądał się tymczasem. Pod ścianami stały rzędem stare drewniane szafy i komody. Otwarta przez Grandjouana szafa była wypełniona po same brzegi. Nie daj Boże, żeby przysze- dł tu z nakazem rewizji jakiś policjant. Oświetlenie pokoju pochodziło z wiel- kiego łukowatego okna, stanowiącego część spadzistego dachu. Kilka stojących pod ścianami grzejników olejowych zapewniało ciepło. Jedynym „współczesnym meblem" była stara, potężna lodówka, z której Grandjouan wyjął wcześniej bu- telkę rieslinga. Całe mieszkanie przywoływało Marlerowi na myśl celę pustel- nika. Grandjouan wrócił, trzymając w jednym ręku czarny beret, a w drugim skó- rzany segregator, podał beret Marlerowi. - Jesteś Anglikiem. Łatwo odgadnąć po twoim ubraniu. Francuz miał całkowitą rację. Na kontynencie zawsze uważano Marł era za ucieleśnienie stereotypowego wyobrażenia Anglika, przedstawiciela spędzają- cej czas na bezczynności najzamożniejszej klasy. Wywoływane strojem wraże- nie wzmagał jeszcze charakterystyczny nosowy akcent. Sposób bycia Marł era zbił z tropu już niejednego z jego przeciwników. - Po co mi ten beret? - zapytał ze zdziwieniem. - Będziesz udawał muzyka niosącego wiolonczelę. Beret na głowie ubra- nego w ten sposób Anglika może oznaczać j edynie duszę artysty. - Boże broń! - Załóż go. A tu masz segregator z nutami. W samochodzie połóż parę ar- kuszy obok siebie na siedzeniu. Marler rzucił okiem na papiery, które otrzymał. Na jednym z nich nieco dłużej zatrzymał wzrok - La Jeune Filie aux Cheveux de Lin *. Nieświadomie zaczął cicho nucić znajomą melodię. Grandjouan niemalże podskoczył z rado- ści. - Doskonale, przyjacielu! Znakomicie wczułeś siew rolę... Rusznikarz zapakował do futerału dwanaście granatów oraz naboje gazowe, po zawinięciu każdego przedmiotu z osobna w ligninę. W podobny sposób po- stąpił z miotaczem granatów gazowych, lugerem oraz amunicją do niego. Na- stępnie spod jednej z podłogowych desek, stanowiącej drzwiczki ukrytego pod ! Dziewczyna o płowych własach 239 podłogą schowka, Grandjouan wydobył skrzynkę. Wewnątrz znajdował się roz- łożony na części karabin z celownikiem optycznym. - Złożę go, jeśli można - zaproponował Marler. Grandjouan z zadowoleniem obserwował szybkość, z jaką Marler po mi- strzowsku łączył poszczególne części. Anglik przymocował lunetkę, wycelował w okno i pociągnął za spust nie naładowanej broni. - Działa doskonale... Równie szybko rozłożył karabin na części, a Grandjouan zbierając je, takjak poprzednio pozawijał w ligninę. Wszystko umieścił w futerale na wiolonczelę, po czym dołożył amunicję. Następnie wziął spory kawałek czarnego welwetu i dokładnie przykrył zawartość futerału. Z głębokiej szuflady jednej z antycznych komód wydobył długi, wąski przedmiot w j edwabnym pokrowcu. Zanim położył go na rozpostartym welwecie, wskazał palcem na wystający z pokrowca koniu- szek. - Kolejny element kamuflażu. Smyczek do twojej rzekomej wiolonczeli - z wystającym z pokrowca końcem. Zamknął futerał oraz zatrzasnął zamek. Grandjouan miał rację - wszystko zmieściło się idealnie. Marler, założywszy beret, podniósł paczkę do góry, by sprawdzić jej wagę, podczas gdy rozpromieniony garbus ponownie przemówił: - Doskonale. - Dlaczego twierdzisz, że mogę zostać zatrzymany przez policję? - zapytał Marler. - Ale wpierw wyrównajmy rachunki. Marler nie próbował się targować. Wyjąwszy plik tysiącfrankowych bank- notów, położył na stole żądaną sumę. - Tak, być może zostaniesz zatrzymany przez policję - powiedział ruszni- karz. - Mam swoje źródła informacji. Paryż otrzymał wiadomość, że oddział terrorystów ma zamiar przekroczyć granicę, wjeżdżając do Alzacji. - Skąd? - zapytał ostro Marler. - Ze Szwajcarii. - Rozumiem. Będę uważał. Marler, żegnając się, uścisnął w podziękowaniu dłonie garbusa. Kiedy Fran- cuz zamknął za nim drzwi, zatrzymał się, by postawić kołnierz płaszcza. Stojąc na szczycie kamiennych schodów, spojrzał w dół. W ostatni stopień wprawiono prostokątny kawałek gumy. Oczywiście! Czujnik nacisku. Dlatego stary, prze- biegły garbus wiedział, że ktoś do niego idzie, jeszcze zanim zadzwonił. Wychodząc z powrotem na opustoszałą uliczkę, Marler zachował szczegól- ną ostrożność. W progu zatrzymał się i uważnie rozejrzał. Ani śladu żadnego patrolu. Naturalnie to Beck ostrzegł Paryż przed Amerykanami. Z punktu widzenia Tweeda niekorzystne było, że Haut Rhin - region, w którym leży Colmar - roić siębędzie od węszących glin. Z drugiej jednak strony wiado- mość ta potwierdzała, że Amerykanie deptali im po piętach. Być może wszystkie dotychczasowe wydarzenia stanowiły tylko wstęp. 240 Tego samego popołudnia w Chateau Noir bankier Walter Amberg w milcze- niu spoglądał na nieproszonego gościa. Gaunt przyjechał wynajętym BMW, nie zadzwoniwszy uprzednio, by upewnić się, czyjego wizyta nie sprawi kłopotów gospodarzowi. Jego głos grzmiał w wielkim salonie. - Byłem bliskim przyjacielem pańskiego, niedawno opłakanego brata, Ju- liusa. Jestem przyjacielem pańskiej bratowej, Eve. Czuję, że spoczywa na mnie odpowiedzialność schwytania człowieka, który tak brutalnie zamordował Juliu- sa. W końcu, mój drogi, cała tragedia rozegrała się w moim domu - Tresillian Manor w Kornwalii. - Rozumiem - odparł Amberg, po czym ponownie zamilkł. Gaunt rozparł się w jednym z wielkich, czarnych, skórzanych foteli. Jennie Blade siedziała w pobliżu kominka, grzejąc dłonie. W miejscach odda- lonych od ognia panowało straszliwe zimno. Wielki salon zasługiwał na swoje miano. Miał kształt kwadratu o boku długości osiemnastu metrów, granitowe ścia- ny. Mrok rozjaśniało słabe światło kinkietów. Ściany wznosiły się na wysokość około dziewięciu metrów. Na kamiennej podło- dze tu i ówdzie porozkładane były niewielkie dywaniki. Ten salon przypomina praw- dziwy czyściec, pomyślała Jennie. Prócz foteli oraz dwóch stojących pod ścianą, ogromnych, odrażających kredensów baniastego kształtu, w całym pomieszczeniu praktycznie nie było żadnych innych mebli. Gaunt nie przestawał mówić, sprawiając wrażenie, że nie zdaje sobie sprawy, jak niechętnie jest przyjmowany. - Chcę wiedzieć, dlaczego zamordowano pańskiego brata. Odbyłem z nim krótką pogawędkę zaraz po jego przyjeździe. Powiedział mi, że uciekł ze Szwajca- rii, ponieważ był śmiertelnie przerażony. Podobno niejaki Joel Dyson oddał mu w Zurychu na przechowanie film oraz kasetę. Czy to prawda? - Zgadza się - odparł Amberg, po czym ponownie zamilkł. Gaunt pochylił się dokładnie przyglądając się bankierowi. Jego głos stał się oschły, kiedy zaczął zadawać pytania, jakby prowadził przesłuchanie. - Czy obejrzał pan ów film lub przesłuchał kasetę? - Nie. Dyson zostawił je Juliusowi. - A czy on obejrzał film, przesłuchał taśmę? - Nie wiem. - Gdzie się obecnie znajdują? - Zaginęły. - Co! - wykrzyknął Gaunt. - Niech pan posłucha, Julius powiedział mi, że wpierw ulokował je w skarbcu Zuricher Kredit Bank w Zurychu. Następnie prze- niósł je do skarbca bankowego w Bazylei. - Wiem. Mówił mi o tym. - Więc, w jaki, do cholery, sposób mogły zaginąć? - nie ustępował Gaunt. - Uważałem zawsze, że szwajcarskie banki są prawdziwymi fortecami, że prowa- dzą niezwykle szczegółowe zapisy każdej dokonywanej transakcji. A pan twier- dzi, że coś po prostu zniknęło. - Panie Gaunt, j eśli nie j est pan w stanie mówić ciszej, będę zmuszony pana wyprosić. Władza-16 241 - To mauzoleum bez trudu zniesie mój głos. Nie odpowiedział pan na moj e pytanie. Amberg, być może w celu zrekompensowania niewielkiego wzrostu, siedział na twardym krześle o niskim oparciu, ustawionym na małym podium ukrytym za starym biurkiem, które zdaniem Jennie sprawiało wrażenie, jakby zakupiono je w sklepie ze starociami przy Portobello Road. Aby zmniejszyć panujące napię- cie i jednocześnie choć trochę się ogrzać, sięgnęła do koszyka, wzięła do ręki dwie szczapy drewna i dołożyła je do ognia. Amberg zmarszczył brwi. - To drewno j est niezwykle drogie. - Och, przepraszam. Wypchaj się, pomyślała. W tym domu wszystko się oszczędza. Szczapy drewna, dywany, nawet wypowiadane słowa. Wstała, poprawiła bryczesy, sta- nowiące dobrą ochronę przed zimnem, i wsadziwszy dłonie do kieszeni, ru- szyła w kierunku podestu. Po drugiej stronie salonu, za prowadzącymi w dół szerokimi schodami znajdował się wewnętrzny taras. Za ogromnym, zajmującym całą ścianę oknem rozciągał się panoramiczny widok na niższe zbocza pokrytych śniegiem Wo- gezów. Śnieg świecił oślepiającym blaskiem. Niezwykła przejrzystość kry- stalicznie czystego powietrza umożliwiała Jennie dostrzeżenie - Schwarzwal- du - odległego pasma gór leżącego w Niemczech, po drugiej stronie Renu. Jennie przypadkiem spojrzała w dół. Widok, który ukazał siej ej oczom, na moment zaparł dech w piersi dziewczyny. Tuż za oknem zaczynała się straszli- wa przepaść. Na jej dnie znajdowało się złowrogie, Czarne Jezioro otoczone zewsząd wzgórzami zagradzającymi dostęp promieniom słonecznym. Za jej plecami nadal toczyła się rozmowa. - Nie mam pojęcia, dlaczego zaginęły - odparł Amberg. - To Julius nadzo- rował transport. - Zdawało mi się, że pan jest prezesem banku - Gaunt niemal rzucił się na Szwajcara. - Zgadza się. Ale codzienne sprawy załatwiał Julius. - Czy chce pan przez to powiedzieć, że nie ma pan pojęcia, co stało się z przedmiotami, które pański bank powinien przechować? - Zgadza się. - Niech pan sobie nagra tę odpowiedź, by móc ją odtwarzać - warknął Gaunt. Kiedy podniósł się wściekły, Jennie postanowiła się wtrącić. Amberg rów- nież wstał. Odwrócił się zdziwiony w jej stronę, jakby zapomniał o obecności dziewczyny. Jennie zrozumiała natychmiast, jak bardzo skupiony był na słow- nym pojedynku z Gauntem. - W jaki sposób daje pan sobie radę z utrzymaniem tak ogromnego domu? - spytała. - Zapewne nie może się pan obejść bez służących. - Tak. Ale nie mieszkają tutaj. Zanadto cenię sobie prywatność. Pomagają mi chłopi z okolicznych wiosek - w j ego błękitnych oczach pojawił się błysk. - Oczywiście, w lecie muszę im płacić więcej, ale to zrozumiałe. Na życie zara- biają uprawiając winnice. Ja sam również posiadam jedną. Kiedy następnym ra- 242 zem przyjedzie mnie pani odwiedzić, być może zechce pani spróbować mojego wina. Myślę, że będzie pani smakowało. Teraz jednak wydaje mi się, że pani przy- jaciel chce już wyjść. Przez cały czas, gdy mówił, Jennie patrzyła prosto w jego pełne sprytu, błę- kitne oczy. Zadziwiała ją nagła zmiana nastroju bankiera. Próbowała znaleźć sen- sowne wytłumaczenie. Należał do mężczyzn, którzy preferują towarzystwo ko- biet - a Gaunt skoczył na niego z impetem szarżującego byka. Spojrzała na dziedzica. Wyglądał niczym wyrzeźbiony w kamieniu posąg. Wściekły, że nie udało mu się dojść z bankierem do porozumienia. Amberg odprowadził ich do drzwi. Kiedy już wychodziła, bankier wyciągnął do niej rękę i przyjacielsko uścisnął jej dłoń. - Proszę nie zapomnieć o moim zaproszeniu na degustację wina... Zmienił się nagle, gdy odwrócił wzrok w stronę Gaunta. - Do widzenia, panie Gaunt - powiedział z kamienną twarzą. - Nie powiem, żeby mi było przyjemnie - zagrzmiał Gaunt na cały głos. Rozdział 34 Zbliżają się kłopoty - powiedział do siebie Marł er. Jechał szosą do Colmar, było około godziny czwartej, do zmierzchu pozostało jeszcze trochę czasu. Znajdował się na pustkowiu, a po obu stronach drogi ciągnęły się pola uprawne, kiedy nagle usłyszał syrenę policyjną i w lusterku dostrzegł podjeżdżający z tyłu wóz policyjny. Marł er zwolnił, a na- stępnie się zatrzymał. Gdy opuścił szybę, do środka wtargnęło lodowate powietrze. Kiedy wysoki policjant o pociągłej twarzy podszedł do niego z rozpiętą kaburą, zaczął nucić melodię La Jeune Filie aux Cheveux de Lin. Przed wyjazdem ze Strasburga odsunął maksymalnie do tyłu fotel pasażera, po czym postawił na podłodze fute- rał od wiolonczeli, opierając go o fotel. Na siedzeniu rozrzucił kilka kartek z za- pisem nutowym. - Dokumenty! -zażądałpolicjant. Marler już wcześniej przygotował paszport oraz prawo jazdy, które teraz podał. Glina z uwagą sprawdził oba dokumenty, po czym zwrócił je Marlerowi. Zajrzał do wnętrza samochodu. - Jest pan na wakacj ach? - zapytał po francusku. - NieJestemmuzykiem-odpowiedziałMarlerwtymsamymjęzyku.-Pra- cuję. - Dokąd pan jedzie? - Do Berna. By wziąć udział w koncercie. Marler miał nadzieję, że w stolicy Szwajcarii rzeczywiście znajdowała się jakaś filharmonia. Wątpił jednak, by glina był lepiej od niego zorientowany. Sta- rał się odpowiadać jak najzwięźlej, używając minimalnej liczby słów. Policja zawsze podejrzliwie odnosi się do rozmownych turystów. Policjant spojrzał na futerał wiolonczeli. - Pański koncert ma się odbyć jeszcze dzisiaj? - zapytał zaczepnie. - Nie, jutro. Zatrzymam się gdzieś na noc, żeby trochę odpocząć. Na kon- cercie muszę być świeży. 244 Umysł Marł era w błyskawicznym tempie analizował sytuację ze wszystkich możliwych stron. Nie można było wykluczyć ewentualności, że napotka tego samego policjanta, kiedy dojedzie do Colmar. Francuz obszedł samochód z przo- du, otworzył drzwi od strony pasażera, pochylił się, zdjął zaczep, a następnie podniósł wieko futerału. Spojrzał w dół na długi, wąski, jedwabny pokrowiec, z którego wystawał koniuszek smyczka. Marł er zachował milczenie. Całą uwagę poświęcił, by nie okazać zniecier- pliwienia bądź zdenerwowania. Jego dłonie spoczywały nieruchomo na kierow- nicy. Glina zerknął na tylne siedzenie audi. - Co przewozi pan w tamtej torbie? - Sprzęt do krykieta. To j edna z naszych narodowych gier. W środku j est kij i piłeczka. Policjant zmarszczył brwi, po czym sięgnął, by otworzyć suwak. Wzru- szywszy ramionami, ponownie zasunął torbę. Anglicy mają dziwaczne upodo- bania. Marler zorientował się, że popełnił rzucający się w oczy błąd, jaki zda- rza się nawet najostrożniejszym. Któż grałby zimą w krykieta w tej części świata? Zatrzasnąwszy przednie i tylne drzwi audi, policjant jeszcze raz wzruszył ra- mionami, zastanawiając się nad niezwykłością Anglików. Bez słowa odszedł w kie- runku swojego samochodu. Kiedy tylko wsiadł, auto policyjne popędziło niczym rakieta. - Wystarczy wrażeń jak na jeden dzień - powiedział do siebie Marler, za- mykając futerał i ruszając w dalszą drogę. Powrotna jazda z Chateau Noir do Colmar była dla Jennie prawdziwym kosz- marem. Gaunt, nie zważając na to, że pod zalegającym śniegiem nawierzchnia drogi na niektórych odcinkach była mocno oblodzona, prowadził samochód z sza- leńczą prędkością, niejednokrotnie przejeżdżając po samej krawędzi drogi nad przepaścią. W pewnym momencie wpadł w poślizg, który tylko dzięki jego do- skonałym umiejętnościom nie zakończył się upadkiem w bezdenną głębię. Jen- nie przez cały czas zaciskała pięści. - Niewiele wyciągnęliśmy z Amberga, nieprawdaż? - odezwała się. - Ty- powy Szwajcar. Chociaż wszyscy Szwajcarzy, jakich dotąd poznałam, byli nie- zwykle grzeczni i uczynni. - Zamknij się! Prowadzę samochód. Dotychczas zdążyła już dobrze poznać Gaunta i jego gwałtowne zmiany na- stroju. Kiedy pokonywali kolejny zakręt, Jennie zaczęła z uwagą przyglądać się profilowi swojego przyjaciela. Nie zdradzał najmniejszego napięcia wynikają- cego z faktu, że w każdej chwili ich BMW mogło wpaść w fatalny w skutkach poślizg. Nagle zdała sobie sprawę, że tylko połowę swojej uwagi poświęcał pro- wadzeniu samochodu. Będąc znakomitym kierowcą, perfekcyjnie kontrolował samochód. Zasta- nawiał się nad jakąś nurtującą go sprawą. 245 Kilkaset metrów z przodu, z pokrytego śniegiem pola wyjeżdżał żółty trak- tor. Jeśli pojawi się na drodze przed nimi, będzie go bardzo trudno wyprzedzić. Gaunt nadepnął na gaz, dłonią przycisnął klakson, który zawył odbijając sięnie- skończenie wiele razy od okolicznych wzgórz. Boże! Chciał znaleźć się przed traktorem! Zamknąwszy oczy, Jennie oczekiwała na zderzenie, po chwili j ednak, nie mo- gąc już dłużej wytrzymać, otworzyła je ponownie. Zazgrzytała zębami. Zj eżdżając po krętym zboczu, ich BMW wciąż zwiększało prędkość. Kierowca traktora zda- wał się niczego nie zauważać. Samochód przemknął tuż obok ogromnej, żółtej bryły traktora, niemalże ocierając się o niego. Jennie odetchnęła z ulgą. - Głupek - skomentował Gaunt. - Powinien zaczekać. Miałem pierwszeń- stwo przejazdu. - Owszem, ale ten facet z traktora chyba o tym nie wiedział - zwróciła mu uwagę Jennie. - Mówiłaś coś? - Gaunt odwrócił na moment wzrok w jej stronę. Nie słyszał ani jednego słowa. Miała więc rację - prowadził całkowicie au- tomatycznie, poświęcając większość uwagi czemuś zupełnie innemu. Tylko cze- mu? Dokładnie przemyślała sobie po kolei każde wypowiedziane w Chateau Noir słowo. Czy Gaunt był po prostu sfrustrowany? Zdenerwowało go to, że film i ka- seta zaginęły? Nagle uderzyła ją niespodziewana myśl. Czy Gaunt wiedział, co było na nich nagrane? Na początku rozmowy z Ambergiem Gaunt, jak pamiętała, wypowie- dział jedno istotne zdanie. Julius po przybyciu do Tresillian Manor odbył z nim krótką pogawędkę. Zapewne opisał wtedy Gauntowi wszystko, co zobaczył na owym filmie i co nagrano na kasecie. Było to całkiem możliwe, nawet prawdo- podobne. Kiedy zbliżyli się do Colmar, niespodziewanie znad pól nadciągnęła gęsta mgła i otuliła miasto. Gaunt natychmiast zapalił światła przeciwmgielne. Zbliża- jąc się do hotelu Bristol, jadąc wzdłuż handlowego pasażu, poruszali się praw- dziwie żółwim tempem. Jennie położyła rękę na ramieniu przyjaciela. - Greg, czy mógłbyś mnie tu wysadzić? Sklepy sąj eszcze otwarte. Chciała- bym kupić coś w aptece. - Tutaj? Zatrzymał się przy krawężniku. Jennie otworzyła drzwi i wysunęła swój e dłu- gie nogi. Kiedy odwróciła się, by zatrzasnąć za sobą drzwi, spostrzegła, że wresz- cie przypomniał sobie ojej istnieniu. - Do Bristolu idzie się cały czas prosto. Wiesz, gdzie mnie szukać. W ba- rze, oczywiście... Tył odjeżdżającego BMW zniknął w gęstniejącej mgle. Kiedy Gaunt zerknął w lusterko, stojąca przy krawężniku, ledwie widoczna postać Jennie, rozpłynęła się we mgle. 246 Tweed, zatrzymawszy siew Bristolu, udał się na spóźniony obiad do bistro. Po przybyciu do hotelu w swój ej sypialni spędził mnóstwo czasu nad mapą Wo- gezów, sprawdzając różne drogi prowadzące do Chateau Noir. W hotelu znaj dowała się również elegancka restauracj a, do której wchodziło się prosto z hallu. W drzwiach przywitał ich ubrany w czarny uniform kelner, który spra- wiał wrażenie, j akby czynił im niesłychany zaszczyt, podchodząc do nich. - Szukam bistro - zwrócił się do niego po angielsku Tweed. - Naprawdę? - z tonu kelnera wynikało, że pomylił siew ocenie klienta. - Musi pan wyjść przez tamte drzwi, a później dwukrotnie skręcić w lewo. - Tam będzie przyjemniej - odezwał się Tweed do swoich przyjaciół. - Przy- tulniej . Nie trzeba przez godzinę czekać na pierwsze danie i przechodzić przez wszystkie nonsensy takie jak: usłużne zdejmowanie pokryw i tym podobne głu- poty. W bistro było przytulnie i znajdowało się zaledwie kilku klientów - w więk- szości miejscowych, którzy wpadli na kieliszek bądź coś przekąsić.. W głównej części jadalni, dokąd poprowadziła ich kelnerka, wyłożone bo- azerią ściany pomalowano lakierem w kolorze jasnej ochry. Nakryty różowym obrusem stolik również przypadł Pauli do gustu. Okna wychodziły na dworzec kolejowy położony po drugiej stronie szerokiej ulicy. Tweed wybrał doskonałe miejsce. - Myślę, że napiję się wina - powiedział ku jej zdumieniu, gdy już usie- dli. - Jesteśmy w krainie rieslinga. Cudowne wino. Krzątające się wokoło kelnerki ubrane były w białe bluzeczki, czarne spód- niczki oraz krótkie fartuszki. Kiedy pozostali z entuzjazmem przystali na propo- zycj ę Tweeda, zamówił całą butelkę rieslinga. - To się dopiero nazywa dobry rocznik, wiesz coś może o nim? - zażarto- wałNewman, gdy podano butelkę z 1989 roku. - Miejmy nadziej ę, bo nie mam poj ęcia. Czy słyszała pani o Chateau Noir? - zwrócił się po francusku do kelnerki. - Tak. Leży wysoko w górach nad Czarnym Jeziorem. To złe miejsce. Prze- klęte. - Dlaczego pani tak twierdzi? - To dziwna historia, proszę pana. Wiele lat temu zameczek wybudował amerykański milioner. Korzystając z planów średniowiecznej fortecy, jako bu- dulec wykorzystał granit. Kosztowało to miliony franków. Potem popełnił sa- mobójstwo. - Kto? - spytał Tweed. - Amerykański milioner. Wyskoczył z chateau prosto do Czarnego Je- ziora. Nikt nie wie dlaczego. Zameczek stał pusty całymi latami. Któż chcia- łby go kupić? - Słyszałem, że ktoś kupił. Szwajcarski bankier. - Zgadza się. Kupił prawie za bezcen. Pan Julius Amberg z Zurychu. Być może nie j est przesądny. Zapewne nie dopuszczał do siebie myśli, że może przed- wcześnie umrzeć. Życzę mu jak najlepiej. To miły człowiek. 247 Paula spojrzała na Tweeda, zastanawiając się, czy zamierza powiedzieć kel- nerce, że Julius Amberg niedawno zakończył życie. Tweed jednak, wykazując zwyczajne zainteresowanie, zadał jej kolejne pytanie. - Powiedziała pani, że to miły mężczyzna. Czy zdarzyło się pani spotkać go? - Wiele razy. Zawsze kiedy przyjeżdża do Colmar, odwiedza nasze bistro. Czasem chce się tylko napić, a czasami zjada obiad - ściszyła głos. - Powie- dział, że restauracja jest dla snobów, a nasze jedzenie bardziej mu smakuje i na dodatek podajemy je znacznie szybciej. Muszęjuż iść... - Czy pan Amberg przyj eżdżał ostatnio? - spytał Tweed, nim j eszcze zdąży- ła się oddalić. - Od pewnego czasu nie. Ale dziś tuż przed zmierzchem, zanim pojawiła się mgła, w Chateau Noir widać było światła. Może chodzą tam duchy? Czy zdecy- dowali się państwo, co chcieliby zjeść? Mogę wrócić później. - Dla mnie eskalopki cielęce z ziemniakami saute - Tweed spojrzał na Pau- lę. - A ty, co sobie 7yc7y$,7?. - Poproszę to samo - odpowiedziała Paula, odwracając się w stronę kelnerki. - Niech będzie trzy razy - dodał Newman. Kelnerka natychmiast odeszła. Paula, odwrócona tyłem do wejścia, przyglą- dała się ogromnemu, olejnemu freskowi namalowanemu powyżej prowadzących do kuchni drzwi. Ukazywał małe jeziorko pośród ponurych wzniesień Wogezów. Tweed poszedł w ślad za jej wzrokiem. - Ciekawe, czy to Czarne Jezioro - wyszeptała. - Jeżeli tak, to wygląda na- prawdę przygnębiająco. Na dodatek kelnerka opowiedziała nam o Chateau Noir tak niesamowitą historię. Zdaje się, że Walter Amberg niechętnie odwiedza bi- stro. - Z uzyskanych jak dotąd informacji - stwierdził Tweed - wnoszę, że Am- berg jest w swoim zameczku od dwóch lub trzech dni. - A my zamierzamy rzucić się na niego w j ego własnym legowisku, zgadza się? - spytała Paula. - To jeden z powodów, dla których tu przyjechaliśmy. Nie chcępopsuć wam apetytu, ale sądzę, że nasi przeciwnicy zdążyli już przyjechać. Kiedy przechodzi- liśmy przez restaurację, zauważyłem sześciu mężczyzn siedzących w rogu przy stoliku. Udało mi się również usłyszeć strzępek ich rozmowy - mówili z amery- kańskim akcentem. Ich wygląd nie budzi zaufania. - Ale dlaczego, na miłość boską? - zapytała Paula. - W Zurychu jest sporo hoteli pierwszej klasy. W Bazylei są tylko dwa. Tutaj j edynym większym hotelem j est Bristol. Logiczne więc, że niektórzy z nich zatrzymali się właśnie tutaj. Być może odkryli nawet strategiczne położenie Bri- stolu. - Strategiczne, w jakim sensie? - próbowała się dowiedzieć Paula. - Jeśli ich celem jest również Chateau Noir, Bristol znajduje się po właści- wej stronie miasta. Możemy wyjechać stąd prosto na przedmieścia po drugiej stronie linii kolejowej i dalej w górę, w Wogezy. Praktycznie omijamy wtedy Colmar. 248 - Nadciąga gęsta mgła - zauważył Newman. Paula obróciła się na krześle i wyjrzała przez okno. Obok znajdowały się podwójne drzwi dla klientów wchodzących do bistro wprost z ulicy. Newman miał rację. Mgła z każdą chwilą coraz bardziej gęstniała. Rozmaza- ne światła nadjeżdżających samochodów pojawiały się, by za moment zniknąć w mlecznej poświacie. Temperatura szybko opadała. Wchodzący do bistro mężczyzna wpuścił do wnętrza lodowate powietrze. Kelner, ubrany w białą koszulę, czarne spodnie oraz długi fartuch zawiązany wokół talii, szybko zatrzasnął uchylone drzwi. Za oknem, na dworze przemykali skuleni przechodnie pragnący jak najszybciej schronić siew domach. - Smakuje mi to wino - powiedział Tweed, opróżniając swój kieliszek. - Naprawdę wspaniały riesling. - Wino bywa zdradliwe - starała mu się dokuczyć Paula, nalewając Twe- edowi szklankę wody Perrier. - Uwielbiam rieslinga. Pomaga mi myśleć. Zamierzam zamówić jeszcze jedną butelkę. - Lepsze takie wytłumaczenie niż żadne. Ponownie się odwróciła. Ruch ludzi i samochodów za oknem fascynował ją. Nagle zesztywniała. W drzwiach stanęła śmiertelnie przerażona kobieta. Jennie Blade. Kiedy zauważyła Tweeda, natychmiast podbiegła do ich stolika. - Znowu śledzono mnie - wybuchła. - Mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem. Zroszone przez mgłę jasne włosy dziewczyny połyskiwały w świetle. Jej oczy zdradzały niezwykłe poruszenie. Tweed wstał, obszedł stół dookoła i wysunął dla niej krzesło. Powróciwszy na swoje miejsce, wpatrując siew Jennie, wysłu- chał jej opowieści. - Kiedy to się wydarzyło? - Przed chwilą. Niewiele brakowało, by mnie dopadł. Dzięki Bogu nie było daleko do hotelu. Śledził mnie ten sam mężczyzna - ubrany w swój cholerny czarny kapelusz z szerokim rondem, zsunięty na czoło, bym nie widziała jego twarzy. Tweed, jestem cholernie przerażona. Rozdział 35 IV li usze się napić - powiedziała Jennie, zdejmując płaszcz 1V-L i wieszając go na oparciu stojącego obok krzesła. - Brandy. - Żadnych wódek, przynajmniej na razie - doradził Tweed. - Jesteś w szo- ku. Napij się nieco rieslinga. Paula sięgnęła do przyległego, wolnego stolika, wzięła kieliszek i postawiła go przed niespodziewanym gościem. Nalewając wina, Tweed cieszył się, że po- sadził Jennie naprzeciwko siebie i nie mogła zobaczyć wyrazu twarzy Pauli, któ- ra nie kryła swojego powątpiewania. - Czy mogłabyś teraz opowiedzieć dokładnie, co się wydarzyło? - zapro- ponował Tweed. Jennie wypiła połowę kieliszka, postawiła go na stole, lecz za moment opróż- niła go do końca. Tweed ponownie nalał jej wina. - Co robiłaś na ulicy w tej mgle? - zaczął łagodnie. - Byłam z Gauntem. Wróciliśmy właśnie z Chateau Noir. Poprosiłam go, żeby wysadził mnie przy pasażu handlowym; chciałam wstąpić do apteki. Wszystko wydarzyło się, kiedy stamtąd wyszłam. - I co dalej - zachęcał ją Tweed. - Na zewnątrz było jakoś dziwnie. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo w tym czasie zgęstniała mgła. Stał tyłem do mnie, trzymając coś w lewym ręku. Ten sam czarny kapelusz z szerokim rondem, zsunięty na czoło, jak już mówi- łam, by nie było widać twarzy. Ten sam długi czarny płaszcz. Ruszyłam w kierun- ku Bristolu. - Słyszałam za sobąjego kroki. Przestraszyłam się i zaczęłam biec, lecz on również przyspieszył kroku. - Skąd wiesz? - wtrąciła się Paula. - Czy odwracałaś się? - Na Boga, nie! Byłam zbyt przerażona. Ale nie było słychać żadnego inne- go dźwięku, tylko jego zbliżające się kroki. Uderzenia stóp o chodnik stały się rzadsze - stąd wiedziałam, że wydłużył krok. - Bardzo sprytnie - skomentował Tweed. Pociągnął łyk kawy. - Szczegól- nie biorąc pod uwagę twój lęk. 250 - Nagle zauważyłam bistro. Wskoczyłam do środka i zobaczyłam was. Co za ulga. - Napij sięjeszcze wina - Tweed odczekał, dopóki nie opróżniła do połowy kolejnego kieliszka, po czym na nowo go napełnił. - Co stało się z twoim prze- śladowcą? - Nie mam pojęcia. W każdym razie nie wszedł za mną do środka. Mimo wszystko nawet gdyby wszedł, nic by mi się nie stało - na j ej twarzy po raz pierw- szy pojawił się nikły uśmiech. - Wy tu byliście. - Czy czujesz sięjuż lepiej? -Tweed wyciągnąłrękę, wziąłjązaprawądłoń i uścisnął, dodając otuchy. - Jesteś bezpieczna między przyjaciółmi. Newman nie odzywał się, pozostawiając sprawę Tweedowi. Zauważył, że pod wpływem ciepła krople rosy zamarznięte na złocistych włosach Jennie roztopiły się, mimo to była wciąż niewiarygodnie atrakcyjna. - Czy chciałabyś może coś zjeść? - zaproponował Tweed. - Tylko troszkę bułki. Mój żołądek nie zniósłby niczego innego. Wzięła kawałek bagietki, posmarowała odrobiną masła, szybko zjadła, po czym sięgnęła po następną kromkę. - Teraz czuj ę się znacznie lepiej - odezwała się minutę później. - Wybacz- cie mi moją żarłoczność, ale od kilku godzin nie miałam nic w ustach. - Powiedziałaś, że właśnie wróciliście z Gauntem jego BMW z Chateau Noir - zaczął Tweed. - Czy zechciałabyś opowiedzieć mi, co zaszło? Spotkali- ście Amberga? - Tak. To było niezwykłe doświadczenie dla Gaunta... Następnie Jennie opowiedziała szczegółowo o całej wizycie w posiadłości bankiera. Zrelacjonowała niemal każde słowo z rozmowy obu mężczyzn. Opisa- ła zaangażowanie Gaunta oraz obój ętność Amberga. W końcu opowiedziała o tym, że do niej odnosił się przyjaźnie i ciepło, sądzi więc, iż preferuje towarzystwo kobiet. Cała relacja była niezwykle żywa. Paula spojrzała na Tweeda. Całkowicie pochłonęła go opowieść Jennie. - Tak więc - Jennie zbliżała się ku końcowi - po szaleńczej jeździe, której omal nie przypłaciliśmy życiem, Gaunt - na moj ą prośbę - wysadził mnie w po- bliżu sklepów. Nastąpiła długa cisza. Tweed wciąż ją obserwował. Wreszcie odchylił się do tyłu. - Jesteś wyjątkowo spostrzegawcza. - W twoich ustach ta uwaga staje się szczególnym komplementem. - Po prostu stwierdzam fakt. - Sądzę, że zajęłam wam już i tak zbyt dużo czasu - przydałby mi się gorący prysznic - wstała, po czym spojrzała na Paulę i Newmana. - Mam nadzieję, że nie zepsułam wam obiadu - dziękuję, że znosiliście moje marudzenie - odwró- ciła się w stronę Tweeda. - Czy moglibyśmy sięjeszcze kiedyś spotkać na miłej pogawędce? - Mieszkam w pokoju numer 419. Jest tam niewielki salonik. Wpadaj, kie- dy tylko będziesz miała ochotę. Abym mógł cię rozpoznać, wystukaj taki rytm. 251 Zademonstrował, bębniąc palcami w stół. Jennie powtórzyła. Newman rów- nież wstał, a następnie wziął płaszcz dziewczyny. - Zapewne nie masz ochoty wychodzić na zewnątrz, by dotrzeć do główne- go wejścia. Można przejść skrótem przez restaurację. Odprowadzę cię do poko- ju. - To bardzo miło z twój ej strony - obdarowała go czarującym uśmiechem. - Wciąż jestem roztrzęsiona. Paula odczekała, dopóki Jennie nie odeszła, a następnie odezwała się do Tweeda: - Nie wierzę w ani jedno jej słowo. Tweed, zanim odpowiedział, wypił nieco wina i odstawił kieliszek. - Naprawdę, riesling pierwsza klasa. - Zmieniasz temat, bo nie zgadzasz się ze mną. Myślisz, że j estem złośliwa. Być może jestem. - Nie twierdzę, że się z tobą nie zgadzam. Podaj mi jakieś argumenty. - Jej opowieść j est mocno naciągana. W Bazylei karmiła cię tą samą histo- ryjką. Słynny cień. Mimo że znajdujemy się dość daleko od Bazylei, cień znów pojawia się u podnóży Wogezów w Alzacji. Nie dam się nabrać. - Czy już zapomniałaś, j ak wścibska staruszka opisała człowieka opuszcza- jącego budynek na zuryskiej starówce, gdzie zamordowano Klarę? - Przecież znaleźliśmy racjonalne wytłumaczenie. Jennie znajdowała się gdzieś w pobliżu, widziała mordercę wychodzącego z budynku - tak narodziła się bajka o prześladowcy. - Jaki mogłaby mieć motyw, żeby wymyślić historyjkę o grożącym j ej niebez- pieczeństwie? A po drugie, skąd mogłaby wiedzieć, żejesteśmy akurat w bistro? - Stworzyła ją pod wpływem impulsu, w chwili gdy stanęła w drzwiach, wynurzając się z mgły. Nasza Jennie jest niezwykle błyskotliwa. Muszę przy- znać, że jej umysł reaguje w mgnieniu oka. - Nie można wykluczyć, że masz racj ę. A co z motywem? - Poszukuje filmu i kasety. Zaczynam sądzić, że oba przedmioty muszą być dla kogoś niewiarygodnie cenne. Tweed skinął głową, wyrażając swoją aprobatę. Teoria Pauli zaniepokoiła go. Kobiety często bywają bardziej spostrzegawcze w odniesieniu do własnej płci niż mężczyźni. Paula wysnuła bardzo prawdopodobną teorię. - Po cóż więc cała maskarada - wpadanie, udawanie śmiertelnego przera- żenia? - zapytał. - Zauważyła, że jesteś w środku - być może nie widzieliśmy jej, gdy nade- szła od strony restauracji. Potem cofnęła się i poszła do drugiego wejścia, żeby odegrać swoje przedstawienie. Dlaczego? By zbliżyć się do ciebie. Uważa, że doprowadzisz ją do filmu i kasety. - Nie jestem w stanie znaleźć w twoim rozumowaniu żadnego słabego punk- tu - przyznał. - Jeszcze j edno - kontynuowała Paula. - Kiedy relacj onowała swój ą wizy- tę w Chateau Noir - i przyznaj ę, że byłam nieco zazdrosna, słysząc jak doskona- 252 le sobie radzi; to było zwykle moim atutem - przepraszam, odbiegłam od tema- tu. Kiedy więc opowiadała o wydarzeniach w ChateauNoir, miałam wrażenie, że jakaś część tego, co mówiła, wywarła na tobie ogromne wrażenie. - Rzeczywiście. Wolałbym o tym nie rozmawiać, dopóki nie będę miał czasu, żeby się nad wszystkim dobrze zastanowić. - Bob zbytnio się nie spieszy - uśmiechnęła się złośliwie. - Już kiedyś widziałam go zachowującego siew podobny sposób - udawał, że dał się oczaro- wać atrakcyjnej dziewczynie, a tak naprawdę nieustannie zadawał sobie pytanie: „Co ona knuje?" - Cśśś! Już idzie. Znów w damskim towarzystwie... Uśmiechnięta Eve Amberg zbliżała się wraz z Newmanem. Trzymaj ąc się go j edną ręką pod ramię, drugą odgarnęła z czoła osuwaj ący się wspaniały lok. Pau- la z uwagą oglądała strój nowego gościa. Eve ubrana była w ciemnozielony, wełniany kostium oraz głęboko wyciętą, kremową bluzeczkę. Założę się, że ten strój kosztował ją fortunę, pomyślała Paula. Newman wydawał się wyraźnie rozbawiony. - Patrzcie, jaki klejnot ukrywał się na górze - przemówił. - Witaj, Paulo - Eve przywitała ją, po czym pochyliła się i pocałowała w po- liczek. - Moc uścisków dla ciebie - dodała, składając przeciągły pocałunek na lewym policzku Tweeda. - Bob wpadł na mnie, gdy wychodziłam z pokoju, dzię- ki Bogu. Jestem kobietą porzuconą przez wszystkich. - Brzmi wspaniale - Tweed dostroił się do gry. - Wyglądasz niczym kieli- szek tego wspaniałego rieslinga. - Proszę, jak mnie wita! - zwróciła się do Pauli. - Po tym jak spędziłam pół godziny, robiąc sobie makijaż. Czyż nie jest okropny? Eve podniosła napełniony przez Tweeda kieliszek, spróbowała, a na- stępnie spojrzała figlarnie naNewmana. - Przynajmniej zna się na winach. Wspaniałe. Być może poproszę o więcej. - Dlaczego porzucona? - spytał Tweed. - Gaunt. Znowu. Przywiózł mnie tu razem ze swojąnajnowsząprzyjaciółką, Jennie Blade, po czym wymknął się z nią w nieznanym kierunku na całe popołu- dnie. A teraz poważnie, cieszę się, że cię widzę, Tweed. - Ja również - odparł. - Jakiego sukcesu mamy ci życzyć? - Chodzi o Waltera. Waltera Amberga, moj ego drogiego, nie lubianego szwa- gra. Zadzwoniłam do niego z hotelu. Miałam zamiar wezwać taksówkę. Niech diabli wezmąGaunta i jego Jennie Blade.. Walter? Nie dzisiaj. Nie wchodzi to I jak przyjmuje mnie mój drogi w rachubę. Ma gości. Może, gdy będzie mniej zajęty. Gości? Nie uwierzyłam w ani jedno jego słowo. Unika mnie. Alei tak go złapię - pojadę tam, nie zawiadamiając go wcześniej. - Skąd taka niechęć z jego strony? - dociekał Tweed. - Jak już ci mówiłam, nie chce oddać mi pieniędzy. Ale odda, z całąpewno- ścią, przysięgam. Niech tylko dostanę w swoje ręce, tego śmierdziela. 253 - AGaunt? Jeden Bóg raczy wiedzieć, gdzie on się podziewa - obejrzała się w lewo, słysząc, że ktoś wchodzi. - O wilku mowa, a wilk tuż. Oczywiście po kilku głęb- szych. Gaunt, wciąż ubrany w swoją sportową marynarkę oraz sztruksowe spodnie, wpadł z impetem przez drzwi prowadzące z hotelu. Wchodząc zagrzmiał na cały głos, powodując, że nieliczni miejscowi goście siedzący przy innych stolikach odwrócili się z zainteresowaniem. - Podwójną szkocką, garcon! - krzyknął. - Tout le suitę. Do tamtego stolika - spojrzał na Tweeda i Newmana, po czym odwrócił się z powrotem w stronę kelne- ra. -Niech będą trzy podwójne szkockie. Tylko szybko, zaschło mi w gardle. Młody kelner, który przechodząc koło stolika Tweeda, za każdym razem uśmie- chał się, spojrzał na Gaunta szeroko otwartymi oczyma. Newman zawołał głośno, lecz bardzo grzecznie. - Proszę nie podawać trzech podwójnych szkockich. Tylko j edną. Gaunt raźnym krokiem podszedł do ich stolika. Przez chwilę stał, przygląda- jąc się, co mają w kieliszkach. - Pijecie miejscowy sikacz? To dla pedałów. Dla mężczyzn z jajami jest szkocka. Eve była wściekła. W jej zielonkawych oczach pojawił się błysk furii, o jaką Paula nigdy by jej nie posądzała. Pełne usta, podkreślone szkarłatną szminką, zacisnęły się, kiedy Gaunt, odsunąwszy krzesło, przysiadł się do nich. - Greg - wrzasnęła - natychmiast przeprosisz moich przyjaciół za swoje określenie albo wynoś się stąd! - Natychmiast przepraszam - powtórzył Gaunt naśladując ją. - Nie miałem nic złego na myśli - dodał nieco poważniej. - Wszystko odwołuj ę. Moj e zacho- wanie było niewybaczalne - ale mam za sobą piekielną podróż w Wogezy i z po- wrotem. Na dodatek zdążyłeś już sobie strzelić kilka kolejek, pomyślał Newman. Opary whisky unosiły się nad stołem. Eve pochyliła się w stronę Gaunta, wyraźnie ma- jąc mu jeszcze coś do powiedzenia. - Poza tym, gburze, mówi się tout de suitę. Po francusku nie potrafisz na- wet poprawnie obrazić kelnera. - Przepraszam, przykro mi - tym razem Gaunt wydawał się szczery. - Masz rację, Eve. Jeszcze raz wszystkich przepraszam. Doświadczyłem dziś czegoś dziwnego. Jestem wytrącony z równowagi. Nieczęsto mi się to zdarza. Nastrój Gaunta nieoczekiwanie się zmienił. Ostatnie trzy zdania wypowiedział ze smutkiem, niemalże z żalem. Tweed zmarszczył brwi, a następnie zapytał: - Może chciałbyś nam opowiedzieć? Wyrzucić to z siebie? - Nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że na razie nie opowiem wam? Przepraszam, ale chciałbym sobie wpierw wszystko dokładnie przemyśleć. Paula wpatrywała się w Gaunta ze zdumieniem. Użył niemalże tych samych słów, jakie wcześniej wypowiedział Tweed. Ponadto wydawało się, że podobnie jak Tweed miał na myśli Chateau Noir. 254 Kiedy kelner postawił przed nim szklankę, Gaunt podniósł wzrok. W mgnie- niu oka wyciągnął portfel i dodał do zapłaty hojny napiwek. - Dziękuj ę bardzo - ponownie odwrócił się w stronę stolika. - Jennie znik- nęła. Nie mogę nigdzie jej znaleźć. - Przed chwilą siedziała przy tym stoliku - poinformował go Tweed. - Po- dobno wysadziłeś ją we mgle. - Na jej własne życzenie - broniąc się warknął Gaunt. - Potem opuściła nas, by wziąć prysznic - kontynuował Tweed, ignorując chamstwo Gaunta. - Ale zanim zszedłem na dół, waliłem do drzwi jej pokoju. Nikt nie odpo- wiadał. Były zamknięte. Przystawiłem ucho, lecz nie słyszałem prysznica. W każ- dym wypadku zapewne okryłaby się czymś i przyszła zobaczyć, kto się dobija. Jak większość kobiet - zerknął na Paulę i Eve - oprócz tu obecnych. Jak wiele kobiet, jest ciekawska. Założę się o swoją reputację, że nie ma jej w pokoju. - Cóż to za reputacja - wtrąciła się Eve. Tweed podniósł się zza stolika. Newman i Paula poderwali się niemal j edno- cześnie. Mieli już dosyć Gaunta. Tweed skinął głową Eve oraz dziedzicowi, po czym skrótem przez restaurację poprowadził swoich przyjaciół z powrotem do hotelu. Paula zauważyła kilka Amerykanów siedzących przy różnych stolikach. Ich wygląd nie przypadł jej do gustu. Tweed pospieszył w kierunku recepcji, obok której znajdowała się niewielka poczekalnia. Na jednym z foteli siedział Philip Cardon i czytał gazetę. Za ladą recepcji nie było nikogo. - Zjadłem wczesny obiad - wyjaśnił Cardon. - Potem przez cały czas tu siedziałem z szeroko otwartymi oczyma. Zameldowało się piętnastu Ameryka- nów. Większość z nich napycha sobie teraz żołądki w restauracji. - Czy widziałeś Jennie Blade? - Nie. Więc Gaunt miał rację, pomyślał ponuro Tweed. Jennie zniknęła. Rozdział 36 t; 1 weed stał bez ruchu w poczekalni. Newman, Cardon i Paula nie odzywali się, wiedząc, że Tweed intensywnie myśli. Odwrócił się na moment w stronę opuszczonej recepcji, po czym zwrócił się do Cardona. - Philip - głos Tweeda był wyjątkowo cichy - naliczyłeś piętnastu amery- kańskich przybyszów. Czy widzieli cię? - Oczywiście, że nie - zdumiał się Cardon, słysząc takie pytanie. Podniósł książkę na wysokość oczu, całkowicie zakrywając twarz. - Widzisz mnie? - Nie. Gdzie są Butler i Nield? - Tutaj - Cardon podał Tweedowi karteczkę z nazwiskami swoich partne- rów i numerami ich pokojów. - Tak jak ja zjedli nieco wcześniej, a teraz są na górze - spojrzał na zegarek. - Harry powinien mnie zmienić za pięć minut. Usta- liliśmy dyżury, by mieć oko na wchodzących i wychodzących. - Rozumiem. Obaj są na pierwszym piętrze? Dobrze. A teraz chcę, żebyś się zastanowił. Czy przybyli niedawno j acyś Amerykanie? - Tak. Wchodzili po kilku. - A więc czasami w hallu było spore zamieszanie. Być może widziałeś ko- bietę o długich, jasnych włosach, lecz nie zwróciłeś na nią uwagi - Tweed opisał Cardonowi strój Jennie. - Zastanów się dobrze. Czy podobna kobieta opuszcza- ła hotel? - Chwileczkę! Tak. Widziałem ją. Nadeszła od strony restauracji, podobnie jak wy przed chwilą. Jakieś piętnaście minut temu. Wsiadła do windy. Więcej już sienie pojawiła. - Czy wszyscy Amerykanie poszli prosto do restauracji? Cała piętnas- tka? - Chyba tak. Wydaj e mi się j ednak, że dwóch z nich wyłoniło się z restaura- cji tuż za Jennie Blade. Zapewne pojechali na górę następną windą. - Dziękuję ci. Zostań tu - powiedział Tweed. Następnie odwrócił się do Newmana i Pauli, po czym oświadczył: - Musimy się pospieszyć, ale najpierw coś wezmę. 256 Podniósłszy blat na końcu recepcyjnej lady, wślizgnął się do środka i zabrał, wiszący z dala od innych, uniwersalny klucz do wszystkich pokoi. Przebiegł przez hali do windy. Paula zaś i Newman za nim. - Co ty knujesz? - zapytała Paula. - Najpierw zawołamy Butlera i Nielda, uzbrojonych. Warn też może przy- dać się broń. Nie wolno strzelać, chyba że w ostateczności... - Wpierw sprawdźmy to piętro... Tweed podchodził kolejno do wszystkich drzwi i przykładał ucho. Przy trze- cich zamarł w bezruchu. Wewnątrz słychać było głosy. Jeden z nich miał amery- kański akcent. - Słuchaj. Palisz? Nie? No cóż, kochanie, będziesz palić, jeśli zgaszę ci tego na policzku. Jaki mężczyzna zechce wtedy na ciebie kiedykolwiek spojrzeć... ? - Nie, wy skurwiele... Kobiecy głos krzyknąwszy zamilkł. Tweed cichutko wsunął do zamka uni- wersalny klucz, bez najmniej szego hałasu przekręcił go, chwycił za klamkę, a na- stępnie zerknął na Butlera trzymającego w ręku gotowego do strzału walthera. Skinąwszy głową, Tweed przekręcił klamkę i odsuwając się na bok, z całej siły pchnął drzwi. Butler, ściskając oburącz broń, wskoczył do środka, zataczając lufą szeroki łuk, a następnie kucnął gotowy w każdej chwili upaść na podłogę. Tuż za nim wkroczyli Newman i Nield. Tweed wyciągnął klucz z zamka, wszedł do środka, po czym włożywszy go z powrotem, przekręcił. Jennie leżała rozciągnięta na fotelu z kostkami związanymi liną i rękoma skrępowanymi z tyłu. Spod obciągniętej bluzki wystawały piersi dziewczyny. Za jej plecami stał wysoki, chudy Amerykanin, odciągającjej do tyłu głowę. Z przodu pochylał się nad nią niższy, krępy mężczyzna, przystawiaj ąc j ej do policzka zapa- lonego papierosa. Butler stanął na równe nogi w mgnieniu oka. Wetknął lufę swój ego walthera prosto w nos krępego Amerykanina. Zaatakowany krzyknął z bólu i upuścił pa- pierosa, którego Tweed natychmiast podniósł z dywanu. W tym czasie Newman dotarł do wysokiego chudzielca, który zareagował szybciej niż jego kolega. Puściwszy Jennie, wsunął dłoń pod rozpiętą marynar- kę. Lewe ramię Newmana owinęło się od tyłu wokół szyi Amerykanina, zaciska- jąc sięnajego krtani. Twarde paznokcie prawej dłoni korespondenta zatopiły się w plecach oprawcy. Duszony mężczyzna zacharczał, po czym wypuścił z ręki lu- gera. Nield podciął nogi Amerykanina. Tweed schylił się po upuszczony pistolet, obserwując niższego przeciwnika trzymającego siej edną ręką za roztrzaskany nos, podczas gdy druga znikała wła- śnie pod marynarką. Tweed lufą lugera uderzył Amerykanina wprost w żołądek i potrząsnął głową. Sięgająca po broń ręka wynurzyła się pusta. Tweed włożył lewą dłoń pod pachę bandziora, chwycił za kolbę tkwiącego w kaburze pistoletu i wysunął na zewnątrz kolejnego lugera. Wszystko trwało zaledwie parę sekund. Krępy mężczyzna zaczął kląć, uży- wając najgorszych wyzwisk. Paula uderzyła go w twarz swoim browningiem, wybijając mu kilka zębów. Splunął krwią. Władza-17 257 - Jak ty się wyrażasz! - powiedziała. - Tu są kobiety. Jeszcze raz powiesz coś podobnego i pozbędziesz się reszty zębów. Niższy mężczyzna spojrzał na nią z nienawiścią. Napotkawszy groźny wzrok Pauli, pospiesznie się odwrócił. W tym czasie Butler i Nield rozpłaszczyli wychudzonego Amerykanina na podłodze, twarzą do dołu. Butler zrewidował go w poszukiwaniu ukrytej broni, lecz niczego nie znalazł. Tweed i Paula usunęli więzy z nóg i nadgarstków Jen- nie. Nie było żadnych śladów przypalania na jej ciele. - Zadam ci teraz nieco głupawe pytanie - powiedział Tweed uśmiechając się. - Jak się czujesz? - W porządku - dziewczyna rozcierała kolejno oba nadgarstki. - Grubszy nazywa się Eddie, wysoki to Hank. - Kiedy wstała, Paula przysunęła się do niej gotowa złapać ją, gdyby miała zamiar upaść, lecz Jennie trzymała się doskona- le. - Zróbcie mi przysługę - poprosiła. - Podnieście Eddiego i we dwóch po- trzymajcie go mocno za ramiona. Kiedy Tweed przyzwalająco skinął głową, Butler ruszył, by razem z Newma- nem spełnić prośbę Jennie. Postawiwszy Eddiego na nogi, każdy z nich chwycił go za jedno ramię. Paula obciągnęła bluzkę Jennie. Całości ubrania dziewczyny dopełniały miękkie pantofelki. Jennie powoli przesunęła się do przodu, zatrzy- mując się nieco ponad metr od swojego niedoszłego oprawcy. - Eddie jest sadystą. Lubi swojąpracę. Wzięła do ręki tlącego się papierosa, którego Tweed odłożył do popielnicz- ki. Strąciwszy popiół, odwróciła się w stronę krępego mężczyzny. - Eddie uwielbia znęcać się nad ludźmi, rozkoszuje się tym. - Słuchaj, paniusiu... - zaczął Eddie. Jennie szybkim ruchem zbliżyła papierosa do jego twarzy. Przestraszony Amerykanin cofnął się, widząc zamiary dziewczyny, Tweed podszedł do niej i przemówił szeptem. - Nie rób tego. Zniżyłabyś się do jego poziomu. Zresztą, nie zezwolę ci na to. W odpowiedzi potrząsnęła głową, dając mu do zrozumienia, że źle odczytał jej zamiary. W oczach Jennie płonął straszliwy gniew, gdy spoglądała na zlanego potem mężczyznę. - Eddie, rozstaw nogi - rozkazała. - Albo zgaszę ci na twarzy tego papie- rosa. Eddie, jednocześnie zdumiony i przerażony, rozsunął stopy. Jennie prawą nogą zatoczyła łuk ku górze. Paulę początkowo zdumiała zademonstrowana przez Jennie moc mięśni, szybko jednak przypomniała sobie ojej zamiłowaniu do jazdy konnej. Wymierzony cios trafił prosto w krocze. Amerykanin jęknął, wciągnął powietrze, stęknął i skulił się, puszczony nagle przez Newmana i Bu- tlera. - Lubię wyrównywać rachunki - skomentowała Jennie swój postępek. - Czy moglibyśmy stąd wyjść? - spytała Tweeda. - Oczywiście. Natychmiast... Kiedy dotarli do pokoju Tweeda, Jennie opadła na fotel i zaczęła szlochać. 258 - Przekażcie swojemu szefowi wiadomość ode mnie - Newman nakazał Eddiemu i Hankowi. - Macie nigdy tu nie wracać. Jeśli kiedykolwiek ponownie spotkam któregoś z was, nie wyjedziecie z Alzacji żywi. Wynocha... Newman starał się kontrolować narastaj ącą w nim wściekłość. Kiedy Butler otworzył drzwi, pierwszy wyszedł Hank jedną ręką obejmując uszkodzoną krtań. Eddiemu opuszczenie pokoju sprawiło znacznie większy kłopot. Pochylony, ni- czym kaczka wyczłapał na korytarz. Butler natychmiast zamknął drzwi i razem z Nieldem zaczęli przeszukiwać pomieszczenie, znaleźli pistolet maszynowy uzi, który zabrali ze sobą. W drodze do pokoju Tweedowi i Jennie towarzyszyła Paula. Spełniając prośbę Jennie, Paula zbiegła na dół do bistro po kubek bardzo słodkiej kawy z mlekiem. Nie zastała już Eve ani Gaunta. Cholernie szybko zarzucił poszukiwania swojej przyjaciółki, pomyślała Paula niosąc do pokoju pełen kubek. Postanowiła zwró- cić muuwagęprzy najbliższej okazji. - Trzymaj oburącz - poradziła Paula Jennie podaj ąc j ej gorący napój. Dłonie dziewczyny nieustannie trzęsły się, niemniej jednak udało jej się wypić kilka łyków. Spojrzała do góry z wdzięcznością. - Bardzo ci dziękuję. Było mi tak strasznie zimno. - Następstwo szoku - Tweed cicho wtrącił swojąuwagę. Stojąc przypatrywał się jej. - Wkrótce ci przejdzie. Wypij wszystko, jeżeli dasz radę. - Skurwiele! - wykrzyknęła Jennie. Szybko dochodziła do siebie. Tweed pomyślał, że prócz imponującej siły fizycznej Jennie ma również odporną psychikę. - Czuję się już o wiele lepiej - niespodziewanie poinformowała ich Jen- nie. - Dzięki wam obojgu. Przypuszczam, że nie powinnam była potraktować tak tego śmiecia, Eddiego. - Ja wydrapałabym mu oczy - zapewniła ją Paula. - Będziesz w stanie odpowiedzieć na kilka moich pytań? - odezwał się Twe- ed. - Wal śmiało! - Jakiego rodzaju informację próbowali z ciebie wydobyć? - Pytali o film i kasetę. Myśleli chyba, że po wizycie w Chateau wiem, gdzie ich szukać. Powiedziałam im, że nie wiem, o co, do cholery, chodzi oraz że we Francji za porwanie grozi najwyższy wymiar kary, jeżeli ofierze coś się stanie. Ostatnią część oczywiście zmyśliłam - ale ponieważ byli Amerykanami, nie są- dziłam, by wiedzieli dużo o Europie. Kiedy upierałam się przytwierdzeniu, że nie wiem, o czym mówią - tak czy owak prawdziwym - stali się bardzo nieprzy- jemni. Miałam szczęście, że przybyliście na czas. -Czy wiedzieli, że razem z Gauntem poj echałaś dzisiaj do Chateau Noir? - zapytał łagodnie Tweed. - Tak. 259 - Czy wspominali coś o Ambergu? - Ani słowem. - Rozumiem... Zatem posiadłość musiała być pod stałą obserwacją przeciwnika. Oznaczało to, że amerykańska organizacja nie miała żadnego kłopotu ze śledzeniem Am- berga w drodze z Zurychu do Bazylei i dalej w Wogezy. - Czy mogłabym ci w czymś pomóc? - Nie sądzę - odparł Tweed. - Byłaś bardzo pomocna, dziękuję. - To wy mi pomogliście. Nie potrafię wyrazić mojej wdzięczności. Teraz jestem nieco zmęczona. Chciałabym się na chwilę położyć. - Skorzystaj z łóżka w moim apartamencie - zaproponował Tweed. - Do- pilnuję, żeby przez cały czas ktoś cię strzegł. Paula, czy zechciałabyś objąć straż pierwsza? - Sądzisz, że spróbują czegoś innego? - spytała szeptem Paula, odprowa- dzając go do drzwi wiodących na korytarz. - Z całą pewnością - odparł również szeptem. - Najprawdopodobniej na- stępnym razem wymyślą coś iście diabolicznego. Nie sąna pewno zwyczajnymi zbirami. To profesjonaliści najwyższej klasy. - A więc spieprzyliście sprawę - wściekał się Mencken. Jego uwaga była szczególnie okrutna, biorąc pod uwagę fakt, że Eddie sie- dząc na łóżku w pokoju Menckena, wciąż rozmasowywał bolącą część ciała. Zer- knął na swojego szefa, lecz szybko odwrócił wzrok. W oczach Menckena czaił się prawdziwy jad. Hank, wyprostowawszy swe wychudłe ciało, stał oparty o ścianę. Nie podo- bała mu się uwaga szefa, w ogóle nie lubił Menckena.. Ale któż go lubił? - Wydobylibyśmy to z niej, gdyby nie rzuciła się na nas grupa Tweeda - bronił się. - Grupa? - parsknął Mencken. - Udusiłbym Tweeda jedną ręką. Z kim jesz- cze musieliście się uporać? Z Newmanem - dziennikarzyną o malejącej popu- larności. Jakąś dupą i jednym amatorem - wyjął cygaro, powoli zapalił je, po czym wypuścił dym prosto w twarz Hanka. - Wy dwaj urwaliście się chyba z cho- inki. Moja matka dałaby sobie lepiej radę. - Nie wiedziałem, że pan miał matkę - bluzgnął Hank. Pożałował swojej obelgi, jeszcze zanim do końca ją wypowiedział. Menc- ken poderwał się z krzesła jak na sprężynie. Jego przypominająca trupią czaszkę głowa znalazła się zaledwie o kilka centymetrów od twarzy Hanka, tak iż dosko- nale wyczuwał żar cygara, które Mencken trzymał w ustach. Nacisnął dwoma kościstymi palcami obolałą krtań Hanka. - Co powiedziałeś? - zapytał Mencken. - Przepraszam, szefie - Hank przełknął ślinę. - Spieprzyliśmy tę sprawę. Ma pan rację. Następnym razem postaramy się lepiej - wydusił z siebie. 260 - Jeśli będzie jakiś następny raz - Mencken zabrał rękę, po czym odsunąw- szy się pół metra, zaciągnął się, a następnie wypuścił dym, kierując go prosto w oczy Hanka. Chudy Amerykanin oblizał wargi. - Jest jeszcze coś, o czym nie zdążyliśmy panu powiedzieć. W pokoju był jeszcze trzeci mężczyzna. Pomyślałem sobie, że powinien pan wiedzieć. - Więc teraz już wiem - Mencken nadal wpatrywał się w niego, zaciągając się dymem z cygara. - Na miłość boską, postępowaliście źle od samego począt- ku. Jeden z was powinien uporać się z tą cizią... Gdyby drugi pilnował drzwi z uzi w ręku, sprzątnąłby ich bez problemu. Potem zabralibyście ją do samocho- du, wywieźli za miasto, wycisnęli z niej wszystko, co wie, i zadzwonili do mnie. Właśnie tak załatwiłbym całą sprawę. - Huk pistoletu maszynowego sprowadziłby... - zaczął Hank. - Postawiłby na nogi cały hotel - przerwał mu Mencken. - Więc wynieśli byście się stamtąd natychmiast, jak sugerowałem. Sprawiasz dużo kłopotów, Hank. Nie chcę więcej mieć do czynienia z narobionym przez was gównem. Mencken uznał, że Hank i Eddie sąjuż zbędni. Tweed i j ego drużyna znali już ich twarze. Pozbędzie się ich, gdy tylko znajdą się w górach. Zadzwonił telefon. Mencken podszedł do aparatu wolnym, zdecydowanym krokiem i podniósł słu- chawkę. Telefonował Norton. Siwy, potargany mężczyzna w półokrągłych okularach zmuszony był skorzy- stać z telefonu we własnym pokoju. Zameldował siew maleńkim hoteliku L' Arbre Vert w Kayserbergu jako Harvey Cheney. W całej miejscowości nie było auto- matów telefonicznych. - Mówi Norton. Czas, żebyś złożył mi raport. Tylko uważaj -jesteśmy na otwartej linii. - Odwiedziłem miej sce, o którym mówiłeś, gdzie przechowuj e się produkt i pobrałem wystarczające próbki. Zrozumiałeś? - Mencken spytał nieprzyjem- nym głosem. - A co z konstrukcją mostu? Czy zbadałeś ją? Słowo „konstrukcja" Mencken odczytał jako „destrukcja". - Mój oddział zbadał dokładnie cały most. Narobimy nieco hałasu. Pracami sterować się będzie z dużej odległości. Wszystko przygotowane. Cholera! Znam się na swojej robocie. Norton zignorował jego irytację. - Ktoś powinien sprawdzić rezultaty. Mencken głośno westchnął. - To również zostało załatwione. Wszystkie plany zostały wprowadzone w ży- cie. W porządku? Norton zorientował się, że traci autorytet. Należy się z tym natychmiast rozpra- wić. Mencken nie może mieć najmniejszej wątpliwości, kto jest najważniejszy. - W takim razie pozostaj e j eszcze kawałek skały, który należy oczyścić. Czy zająłeś się nim? 261 - Jezu! A może chciałbyś przyjść i potrzymać mnie za rączkę? - warknął Mencken. -Tak, skałajest gotowa do sprzątnięcia. A teraz, jeśli to już wszyst- ko... Po drugiej stronie zapanowała cisza. Mencken potwierdził, że w zwisającej nad drogą skale wywiercono otwory i założono ładunki. Wysłał również po dwóch ludzi z każdego oddziału, którzy mieli na zmianę obserwować drogę. - Będziesz musiał zmienić nieco swoje maniery - Norton w końcu prze- mówił niezwykle szorstkim głosem. - Jeżeli jeszcze raz się tak do mnie ode- zwiesz, najbliższym samolotem odlecisz z powrotem do Stanów. Osobiście zaj- mę się całą operacją. Wyobraź sobie, co będzie czekało na ciebie na lotnisku. Marvin - głos Nortona stał się nad wyraz delikatny - ufam, że masz niezłą wy- obraźnię. Mencken zesztywniał. Wściekłość zastąpił strach. Tak, wiedział, z jakimi atrakcjami spotkałby się na lotnisku. Limuzyna z uchylonym oknem oraz lufą wymierzoną prosto w niego. - Staram się najlepiej jak potrafię. Nikt cię nie zawiedzie. Wszystko jest pod kontrolą. To będzie bułka z masłem... - Nie, nie będzie, kochasiu. Wbij to sobie w ten zakuty łeb. Nasz przeciw- nik, Tweed, j est starym wyj adaczem. Nigdy o tym nie zapominaj. Kochasiu... Połączenie zostało przerwane. Mencken siedział odwrócony do ściany, by dwaj podwładni nie widzieli wyrazu jego twarzy - mieszaniny strachu i wście- kłości. Zachowując przytomność umysłu, spokojnie odłożył słuchawkę. Zerk- nąwszy w dół na cygaro, spostrzegł, że spora część popiołu opadła na nowiutki dywan. Kiedy Tweed wyleci w powietrze, on będzie triumfował. A gdy tylko zja- wią się Joel Dyson i Barton Ives, osobiście pośle po kulce każdemu z nich. Wte- dy zajmie się Cordem Dillonem. Norton wyszedł z małego hoteliku na ciemną ulicę. Zatrzymał się. Zaczął padać śnieg. Poprawił futrzaną czapkę i postawił kołnierz swój ego karakułowe- go futra. Było strasznie zimno. Powoli ruszył z powrotem w stronę Kayserber- gu. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Norton nie zwracał najmniejszej uwagi na piękne średniowieczne pochylo- ne domy i wąskie, brukowane uliczki. Disneyland, pomyślał z pogardą. Kilka minut później jego oczom ukazał się mostek. Zatrzymał się, by go dokładnie sprawdzić. Spoglądając w lewo dostrzegł stojący ponad wioską zame- czek - idealny punkt obserwacyjny dla osoby, która ma zdetonować zainstalowa- ne pod mostem ładunki. Norton miał przeczucie, że Tweed wybierze właśnie tę drogę. Nigdy nawet nie zobaczy Chateau Noir. Zawrócił w kierunku hotelu, ocze- kiwał na telefon od Bradforda Marcha. Zdążył już podać Sarze swój nowy numer telefonu. Rozdział 37 Musimy przygotować nowy plan naszej ekspedycji w Wo- gezy - oznajmił Tweed wszystkim zgromadzonym w po- koju. - To szczególnie ważne, po alarmujących wieściach Philipa. Była już niemal północ. Kiedy kilka godzin temu wślizgnął się ponownie do recepcji, by odwiesić uniwersalny klucz, na parterze nie było nikogo. Jennie obudziła się już wcześniej i wyraziła chęć powrotu do swojego poko- ju, by wziąć prysznic. Tweed wyznaczył Nielda, by towarzyszył j ej jako strażnik. Jennie w duchu cieszyła się z tego wyboru. Szczupły Pete Nield z krótko przy- ciętymi wąsikami podobał sięjej nawet. Może być miło. Marł er przyjechał niedawno, przyniósł ze sobą futerał od wiolonczeli, torbę na sprzęt do gry w krykieta oraz walizkę. Cały swój dobytek umieścił w rogu pokoju. - Chciałbyś się posilić? - spytał go Tweed. - Kazaliśmy w bistro, żeby przy- gotowano kanapki i kawę w termosie. - Dziękuję. Być może skuszę się później. Przekąsiłem nieco w drodze ze Strasburga - odpowiedział Marler. - Jakie alarmujące informacje dostarczył Philip? - spytała Paula. - Kiedy siedział w poczekalni, dyskretnie obserwując wchodzących i wy- chodzących, widział przynajmniej sześć par Amerykanów co jakiś czas opusz- czających hotel. Odjeżdżali samochodami i upłynęło sporo czasu, zanim wróci- li, również osobno. Ich poczynania nie wróżą nam nic dobrego. - Dlaczego? - naciskała Paula. - Butler, który przejął po Philipie punkt obserwacyjny, również doniósł o pa- rach Amerykanów powracających do hotelu późnym wieczorem. Wszyscy mieli ośnieżone buty. - Dlaczego mamy się ich obawiać? - nalegała Paula. - Po pierwsze, ponieważ j estem przekonany, że Norton - z całą pewnością to on w Gotthardzie podszywał się pod Ivesa -jest geniuszem zła dowodzącym całą potężną organizacją sprowadzoną tu ze Stanów. - Geniuszem zła? - wtrącił się Marler. - Czy troszkę nie przesadzasz? 263 - Przesadzam? - Tweed spojrzał na niego ponurym wzrokiem. - Mówiłem ci już, jaki był przekonujący, gdy zjawił się w Gotthardzie. Potem, kiedy się ulotnił, zostawił mi prezent. Kwas pruski w płynie do płukania ust. Przypomnij sobie też pułapkę, którą zorganizował na Bahnhofstrasse. Fałszywy kaleka z granatem, osła- niany przez partnera z pistoletem maszynowym. Norton jest najwyższej klasy pro- fesjonalistą. Nie zamierzam popełnić błędu niedoceniania go. - A po drugie? - zapytał Cardon. - Ci Amerykanie, którzy wieczorem opuszczali hotel na kilka godzin. Nie- którzy wracający z ośnieżonymi butami. Sądzę, że badali drogi do Chateau Noir. - Też tak myślę - zgodził się Newman. - Bóg j eden wie, jakie pułapki przy- gotowali na nas. - Dlatego musimy wywieść ich w pole - kontynuował Tweed. - Najpierw powinniśmy wyliczyć, czym dysponujemy. Tak, Harry - zwrócił się do Butlera. - Razem z Pete'em Nieldem sprowadziliśmy trochę przydatnych środków transportu. Po pierwsze renault espace V6 - to niezwykle pojemny samochód. Przyjechałem nim, przywożąc ze sobą dwa motocykle dużej mocy. Pete Nield wynajął furgonetkę. - Czy ktoś chciałby zobaczyć mój wkład do sprawy? - Marler dołączył się do dyskusji. Umieściwszy na łóżku obok Pauli futerał od wiolonczeli, otworzył zamki i podniósł wieko, następnie usunął smyczek i nakrycie z czarnego welwetu. Pau- la spojrzawszy na zawartość, podniosła się i przysiadła na drugim łóżku. Wszyscy mężczyźni zebrali się wokół futerału. Cardon aż westchnął z zado- wolenia. - Granaty! Czy mógłbym pożyczyć sześć? - Oczywiście nigdy mi ich nie oddasz - zażartował Marler, udając zdener- wowanie. -Proszę bardzo. - Uwolnię cię od lugera - zaproponował Butler. - Będzie doskonałym do- datkiem do mojego walthera. - Śmiało - odpowiedział Marler. - Armalite jest oczywiście mój. Zatrzy- mam sobie również miotacz granatów gazowych. - Teraz ja- odezwał się Newman. Przyniósłz kąta płócienną torbę podróżną i odsunął suwak. Kiedy wyjąłz niej pistolet maszynowy uzi, Paula nie mogła uwierzyć własnym oczom. - Czy zamierzamy rozpętać prywatną wojnę? - zapytała. - Dokładnie tak samo powiedział gość, który zaopatrzył mnie w te zabaw- ki - dodał Marler. - Jesteśmy dobrze wyposażeni - zdecydował Tweed. - Odłóżcie teraz wszystko. Musimy zdecydować, jak poj edziemy w góry, gdy nadejdzie właściwy czas. Być może już jutro. Muszę pilnie porozmawiać z Ambergiem - dopóki jesz- cze żyje. - Mógłbym pojechać przodem na jednym z motocykli - zasugerował Car- don. - Wywęszyłbym niebezpieczeństwo z odległości mili. - Zgoda - odparł Tweed. - Jakieś inne propozycje... 264 Szczegóły planu ustalili w niecałe pół godziny. Cardon, na swoim motocy- klu, miał stanowić straż przednią. Espace'em pojadąNewman, Paula i Tweed. Nield poprowadzi furgonetkę, czasem za espace'em, czasem przed nim. Taka taktyka miała zmylić oczekującego na nich przeciwnika. Butler zaś, na drugim motocyklu, miał spełniać funkcj ę gońca pomiędzy j ed- nostkami konwoju rozproszonymi w celu utrudnienia ewentualnego ataku. Pozostawał jeszcze Marler, który chciał wyruszyć swoim czerwonym mer- cedesem. Tweed uznał, że pomysł nie jest dobry, gdyż jaskrawy kolor widać w ośnieżonych górach z dużej odległości. - Zdaję sobie z tego sprawę - skomentował Marler. - Ale mój samochód porusza się niczym ptak. Pojadę mercedesem. - Ustaliliśmy więc plan akcji - zakończył Tweed. - Czas, byśmy wszyscy udali się do łóżek i nieco się przespali. Harry, czy mógłbyś zmienić Pete'a Nie- lda, który opiekuje się Jennie. Umów się z Bobem, aby cię zastąpił... - Wszystko to brzmi jak plan najazdu na ChateauNoir - zwróciła się Paula do Tweeda, gdy wyszli wszyscy prócz Marlera. - Właśnie tak może być - ostrzegł j ą Tweed - j eśli Norton zdąży przej ąć za- meczek przed naszym przybyciem. - Nie pojadę z wami - powiedział Marler. Tweed z uwagą wysłuchał jego relacji o wizycie na lotnisku klubu szybow- cowego w Ballon d'Alsace. Paula była wstrząśnięta, plan Marlera uważała za zwy- kłe samobójstwo - Jestem wzruszony, że martwisz się o mnie - odpowiedział Marler z prze- korą. - Nie przejmuj się. Po drodze ze Strasburga słyszałem w radio prognozę meteorologiczną. Kierunek wiatru jest doskonały. Południowy - zaniesie mnie wprost na północ. Będziecie mieli szpiega na niebie nad posiadłością. Jeżeli j ednak roztrzaskam maszynę przy lądowaniu, zapłacisz za to majątek. - Sądzę, że uda nam się znaleźć pieniądze. - Na dodatek szybowiec może służyć jako latająca bomba -jeżeli zbiry Nortona będą kręcić się po okolicy. - A więc j edziemy w góry już jutro? - spytała Paula. - Tak - odpowiedział Tweed. - Postanowiłem nie odkładać akcji. Amberg może znaleźć się w wielkim niebezpieczeństwie. Pojedziemy przez Kayser- berg. - Cudownie - Marler ukłonił się Pauli. - A teraz do łóżka. Muszę wstać o świcie. Czeka mnie prawdziwy Der Tag. Norton powrócił do hotelu zadowolony, że miejscowy mostek był idealny do zorganizowania zasadzki - oczywiście jeżeli Tweed wybierze szlak wiodący przez Kayserberg. W hallu zdjął futrzaną czapkę oraz karakułowe palto, strzep- nął śnieg, a następnie wszedł do swojego pokoju na piętrze. Wkładając klucz do zamka, usłyszał dzwonek telefonu. Kiedy tylko znalazł siew środku, zatrzasnął za sobą drzwi, zamknął j e na klucz, po czym pospieszył 265 do dzwoniącego aparatu. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że to prezydent chce z nim ponownie rozmawiać. - Jest do pana telefon - poinformowała go telefonistka hotelowej central- ki, a następnie wyłączyła się z linii. - Mówi Norton. - Dobry wieczór panu, panie Norton - odezwał się ochrypły, skrzeczący głos. - Powinien się pan domyślić, kto dał mi pański numer telefonu. A teraz proszę być tak dobrym i wysłuchać uważnie moich poleceń. Jeżeli rzeczywiście chce pan dostać film i kasetę. - Kto mówi? - zagrzmiał Norton. - Czy jest pan głuchy? Miał pan tylko słuchać. Jeszcze jeden pański ko- mentarz, a skończę rozmowę. Zrozumiano? - Tak - odparł Norton z wielką niechęcią. Był przyzwyczajony do wydawa- nia rozkazów, a nie wykonywania ich. - Pojedzie pan jutro nad Czarne Jezioro w Wogezach. Na miejscu ma pan być punktualnie o szesnastej. Ponieważ jest pan Amerykaninem, wyjaśniam, że chodzi o czwartą po południu... - Wiem o tym, do cholery... - Jeśli przerwie mi pan jeszcze raz, zakończymy naszą rozmowę. Ktoś w Wa- szyngtonie nie byłby z pana zbytnio zadowolony. Właściciel hotelu, w którym się pan zatrzymał, pokaże panu na mapie, jak dojechać do Czarnego Jeziora. Pro- szę mu powiedzieć, że chce pan znaleźć się tam o czwartej, a on powie panu, kiedy należy wyjechać. Czy jak dotąd rozumie mnie pan? Skrzeczący głos pobrzmiewał niczym groźba. Nawet Norton, któremu wy- dawało się, że doświadczył już wszystkiego, czuł się nieswojo. Odpowiadając zachował szczególną ostrożność. - Tak, zrozumiałem. - Czarne Jezioro to odludne miejsce. Można je również niezwykle łatwo obserwować z wielu punktów. Przyniesie pan pieniądze i będzie pan zupełnie sam. Powtarzam, zupełnie sam. Jeżeli zobaczę, że ktoś panu towarzyszy, nigdy się nie spotkamy. Pokażę panu film oraz odtworzę początek kasety, pan da mi pieniądze i zrobimy wymianę. Norton w mgnieniu oka zauważył szansę nagięcia umowy, by odpowiadała jego celom. Jego ton stał się dominujący i ponury. - Jak dotąd w porządku. Ale, do licha, myśli pan, że noszę taką forsę w kie- szeni? Oczywiście, że nie. Dobrze strzeżona, jest w bezpiecznym miejscu. Być może uda mi się dostarczyć ją do szóstej wieczorem. Nie wcześniej. Na dodatek potrzebuj ę dowodu, że ma pan przedmioty, na których mi zależy. Więc teraz pro- szę mnie posłuchać - jeśli chce pan dostać tę forsę, to spotkamy się o szóstej wieczorem, lub - tu posłużę się pańskimi słowami - nigdy się nie spotkamy - powtórzył z naciskiem. - Waszyngtonowi się to na pewno nie spodoba... Norton zorientował się, że po raz pierwszy skrzeczący głos został zmuszony do defensywy. Rozmowa nie została przerwana. Nie odrzucił zaproponowanej 266 przez Nortona później szej godziny spotkania. Nie wolno ustępować, powiedział do siebie Norton, po czym warknął do słuchawki: - Pieprzyć Waszyngton. Może pan powiedzieć im, że to moje słowa. To ja dowodzę całą operacją. Jajestem na miejscu. Ja wiem, gdzie znajdują się pienią- dze. Ubija pan ze mną interes? Jasne? Tylko ze mną. Będę nad Czarnym Jeziorem jutro o szóstej wieczorem. Sam jeden. A skoro najprawdopodobniej jest pan Europejczykiem, szósta wieczorem oznacza osiemnastą. Dobranoc... Norton rzucił słuchawkę, zanim głos po drugiej stronie zdołał odpowiedzieć. Zapalił cygaro niezwykle usatysfakcjonowany z pokrzyżowania planów przeciw- nikowi. Czwarta po południu to jeszcze dzień, ale o szóstej panować już będą egipskie ciemności. Szantażystę spotka bardzo nieprzyj emna niespodzianka. Przy okazji wszystko zgra się z likwidacją Tweeda i jego pomocników, jeżeli udadzą się w góry - muszą j echać za dnia. Forsa również znaj do wała się w bezpiecznym miejscu. Być może jutro o tej porze cała operacja będzie już zakończona. Po- nownie zaciągnął się dymem z cygara - Hawana najwyższego gatunku. Zakazane w Stanach tylko dlatego, że pochodzą z Kuby. Dwadzieścia milionów dolarów to niewiarygodnie duża suma, j eśli ma sieją przymocowaną łańcuchem do prawego nadgarstka. Louis Sheen wciąż przykuty był do brązowej walizeczki zawierającej fortunę w amerykańskich banknotach. Z bazylejskiego Hiltona przetransportowano go samochodem przez granicę do Bristolu w Colmar. Jego pokój na pierwszym piętrze był prawdopodobnie najlepiej strzeżo- nym miejscem w całej Alzacji i Lotaryngii. Nieustannie przebywali z nim trzej uzbrojeni mężczyźni. Sheen miał już po dziurki w nosie również obsługi hotelo- wej . Przez swój e pozbawione oprawek okulary zerknął na Menckena, który wszedł właśnie do pokoju. - Słuchaj, Marvin, w tym pomieszczeniu j est zbyt wielu łotrów. Jeżeli mam zostać tu choćby jeszcze jedną noc, chcę, żeby zniknęli. Czy myślisz, że podoba mi się spędzanie nocy z takimi ludźmi? Z całą pewnością nie. Mencken podrapał się palcem po brodzie. Przymkniętymi do połowy oczy- ma z uwagą przyjrzał się Sheenowi. Wyraz jego twarzy nie zdradzał najmniej- szych oznak sympatii czy współczucia. Przecież masz gdzieś ukryte kluczyki odpinające łańcuch. Musisz mieć na wypadek, gdybyś musiał przekazać swój miliard dolarów. Dlaczego więc nie od- czepisz kajdanek od nadgarstka? Nikt nie byłby aż tak głupi, by próbować otwo- rzyć walizkę. Jesteś jedyną osobą, która zna kombinację do zamka. Gdyby kto- kolwiek zaczął majstrować, zdetonowałby znajdujący się w środku ładunek termitu - spalając na popiół całą forsę i prawdopodobnie samego siebie. - Mam swoje instrukcje - warknął Sheen. - Pochodzą one ze źródła poło- żonego o wiele wyżej niż ty kiedykolwiek będziesz w stanie sięgnąć.. Sheen z wykształcenia był księgowym. Uważał się za człowieka przewyższa- jącego intelektualnie i klasowo ludzi, z którymi obecnie musiał przebywać. Ko- 267 nieczność spędzania czasu w takim towarzystwie wydawała mu się prawdziwym nieszczęściem. Mencken przysunął głowę do twarzy Sheena. Marvinem jestem tylko dla nielicznych, bliskich przyjaciół - poinformował księgowego. - Nie należysz do tej kategorii. Więc w przyszłości zwracaj się do mnie panie Mencken. Ja tu dowodzę. Zrozumiano? Dla mnie nie ma żadnej różnicy - odparł Sheen znudzonym głosem. - Poza tym szefemjestNorton. Tylko on może nakazać mi wydanie zawartości walizki. Posłuchaj mnie - twarz Menckena wykrzywiła się w szpetnym grymasie. - Ci ludzie są tu, by chronić twój bezwartościowy tyłek. Słyszeli, j ak nazwałeś ich łotrami - więc gdyby nagle wyważono drzwi i wkroczyliby marines, myślisz, że broniliby cię z entuzjazmem? - Otrzymaliście rozkaz, by mnie chronić. Musicie zdawać sobie sprawę, jak wysoko go wydano. Wiesz również, że znajdująca się suma nie jest miliar- dem. A teraz wyjdź stąd i zabierz tych ludzi na korytarz. Oczy Sheena z pogardą spoglądały spoza szkieł okularów. Mencken wetknął za pasek palce obu rąk. Wreszcie urzędniczyna dał mu pretekst, by mógł się ode- grać. - Słuchaj, chłoptasiu, wiesz, że ukrywamy cię w hotelu. W takim razie, jak, do cholery, wyglądałoby, gdybym postawił trzech łotrów - tego słowa użyłeś, prawda? - przed twoimi drzwiami, na korytarzu hotelowym? Śpij dobrze, chłop- tasiu. .. Mencken opuścił pokój, za jego plecami drzwi natychmiast zamknięto od środka na klucz. Tajne polecenie otrzymane od Nortona niezwykle go podekscy- towało. Kiedy w końcu walizka zostanie otwarta, a ładunek termitu usunięty, przy pierwszej okazji ma strzelić Louisowi Sheenowi prosto w głowę i pozbyć się ciała. Nie mógł się już doczekać tej szczęśliwej chwili. Przed pójściem do łóżka Newman zszedł do bistro, by kupić butelkę wody mineralnej. Często budził siew środku nocy z suchością w gardle. Kiedy wsze- dł, w lokalu już sprzątano. Newman zdziwił się, zobaczywszy Eve Amberg sie- dzącą nad kieliszkiem szampana. Wzniosła w jego stronę toast. - Z jakiej okazji świętujemy?- zapytał, przyjmując jej zaproszenie. - Zwycięstwa! Przyszpiliłam Waltera Amberga. Zgodził się przez telefon przyjąć mnie w Chateau Noir jutro z rana. Tym razem nie wyjdę, dopóki nie do- stanę wszystkich należnych mi pieniędzy. Stąd ten szampan. Chodź, Bob. Przy- łącz się do mnie - wezwała kelnera i zamówiła dla Newmana kieliszek, zanim zdążył zaprotestować. Po odejściu kelnera, zaniepokojony Bob zaczął się zasta- nawiać, w jaki sposób nakłonić Eve do opóźnienia wizyty. - Na zdrowie, Bob! - Eve trąciła kieliszek Newmana. - Życz mi szczęścia w Chateau Noir. Nawet o tak późnej porze promieniował z niej zaraźliwy entuzjazm i ener- gia. Oparła głowę na j ego ramieniu, j ej wspaniała, długa grzywka opadała mu na marynarkę. Odwracaj ąc głowę w bok, z uwagą przyglądała mu się swymi zielo- 268 nymi oczami. Gdybym nie miał się na baczności, mógłbym zadurzyć się w tej kobiecie, pomyślał Newman. Obawiał się, że jeśli Eve uda się następnego ranka w góry, z łatwością może znaleźć się w samym środku wojny. Strzelanina będzie nieunikniona - Newman nie miał najmniejszej wątpliwości. Norton wykorzysta wszystkie dogodności terenu, by raz na zawsze pozbyć się Tweeda. Eve głaskała jego dłoń, kiedy prze- mówił: - Amberg ostatnio z rozmysłem cię unikał. A teraz łaskawie zgodził się na spotkanie? Czy nie powinnaś podrażnić go nieco? Wyprowadź go z równowagi - zadzwoń rano i powiedz, że chcesz się z nim umówić na następny dzień. - Nie znasz Waltera tak dobrze jak ja. Doceniam twoją propozycję. Z wie- loma mężczyznami przyniosłoby to odpowiedni skutek, ale nie w przypadku Waltera. Jest uparty bardziej niż osioł. Skoro udało mi się zmusić go do spotka- nia ze mną, nie mogę zaprzepaścić szansy. Być może zdecydował się spłacić mnie, by się mnie wreszcie pozbyć. Z Walterem ma się tylko jedną szansę... - przerwała. Głowa Eve wciąż spoczywała na ramieniu Newmana. Spoglądała teraz na wchodzącego właśnie od strony restauracji nowego gościa. Był nim Tweed. - Świętujemy. - Eve radośnie powitała Tweeda. - Szampan dla ciebie. Wy- pij za powodzenie mojej, jutrzejszej podróży. Kelner zdążył już przynieść kolejny kieliszek szampana. Tweed odstawił go na bok i poprosił o lampkę rieslinga. - Pomaga mi zasnąć - wyjaśnił Eve uprzejmie. - To jedyne wino, które na- prawdę mi smakuje. Dziękuję - powiedział do kelnera, podniósł swój kieliszek, a następnie spojrzał na Eve, która przyglądała mu się z boku. - Więc co świętu- jemy o tak późnej godzinie? Newman opowiedział o planach Eve i o tym, że próbował odwieść j ą od po- wziętego zamiaru. Tweed natychmiast zrozumiał intencje Newmana. Eve przez cały czas wpatrywała siew Tweeda, z lekka poruszając swoimi pełnymi ustami. Tego typu sytuacja nie była Tweedowi obca - atrakcyjna kobieta, lubiąca flirto- wać, udaje zainteresowanie jednym mężczyzną, choć naprawdę interesujejąinny. W tym przypadku zapewne chodziło o niego. Ku zdumieniu Newmana Tweed nie próbował wesprzeć go w namawianiu Eve, by odłożyła swoją jutrzejszą - a właściwie już dzisiejszą - podróż do Chateau Noir. Pociągając łyk rieslinga, Tweed wytrzymał zalotne spojrzenie Eve. - Myślę, że masz racj ę, chcąc stawić się u Amberga zgodnie z umową. Wy- śledzenie go zajęło ci już wystarczająco dużo czasu. O której masz się z nim spotkać? - O jedenastej rano. Zaoferował się nawet, że ugości mnie obiadem, gdyż w pobliżu posiadłości nie można zjeść nigdzie indziej. Zgodziłam się. - Czy zdziwiłaś się, że zaprosił cię na obiad? - dopytywał się Tweed. - Bardzo. Nigdy nie lubiłam Waltera i wydawało mi się, że jego stosunek do mnie był podobny. Być może czeka mnie jutro przyj emne zaskoczenie. - Nie licz na to - powiedział oschle Newman. 269 - Bob, ale z ciebie pesymista - Eve podniosła głowę z j ego ramienia. Przy- gładziwszy włosy, pochyliła się nad stołem w kierunku odwróconego do niej twarzą Tweeda, po czym chwyciła go za rękę. - Czy sprzeciwiasz się mojej ju- trzejszej, porannej podróży do Waltera? - Dlaczegóż miałbym się sprzeciwiać? Z powodu śniegu i lodu drogi są nie- zwykle niebezpieczne, jak sądzę. A panująca nocą bardzo niska temperatura na pewno nie pomoże. Mimo wszystko sama musisz podjąć decyzję. - W takim razie pojadę i dlatego sądzę, że powinnam już lepiej pójść do łóżka. Tweed obserwował, jak poruszając się powoli, obeszła stół i pochyliła się, by pocałować go w policzek. Włosy Eve przesunęły się po jego twarzy, wywołu- jąc uczucie mrowienia. - Tweed, dziękuj ę ci za wsparcie moralne - odwróciła wzrok w stronę New- mana. - Jeśli chodzi o ciebie, panie Pesymisto, życzę miłego dnia, jak mawiają żałosni Amerykanie - pomachała mu, obdarowała wątpliwym uśmiechem i znik- nęła za drzwiami wiodącymi do hotelu. - Co ty, do licha, knujesz? - wybuchnął Newman, kiedy wreszcie zostali sami. - Jutro na zboczach gór rozpęta się przecież prawdziwe piekło... - Zgadza się- odpowiedział Tweed uprzejmie, po czym dokończył swoje wino. - Dlaczego więc posyłasz Eve na pole bitwy? - A może udało cisie namówić j ą, by nie j echała? - No cóż, niezupełnie... - Bądźmy szczerzy. Czyż nie odmówiła jednoznacznie przystania na twą propozycję? - Tak, zgadza się - przyznał Newman. - Wyczułem to natychmiast. Eve jest kobietą o mocnym charakterze i wy- jątkowej sile woli. Zgadzając się z nią, wzbudziłem jej sympatię. Istnieje nikła szansa - nic więcej - że kiedy przypomni sobie moje słowa o niebezpiecznych drogach, zmieni zdanie. - Więc dlaczego mam wrażenie, że wykonałeś właśnie jakiś odwracający uwagę manewr? - zapytał Newman. - Aha, na którą planuj esz nasz przyj azd do ChateauNoir? - Nieco po j edenastej rano - kiedy już tam będzie Eve Amberg, j eżeli w o- góle wyruszy w podróż. Rozdział 38 Paula zapukała do drzwi Tweeda następnego ranka o siód- mej. Zawołał do niej, by weszła. Zastała go w łazience z rozpiętym kołnierzykiem koszuli, zajętego goleniem. - Może wrócę później ? - zapytała. - Przecież widywałaś już golących się mężczyzn. Usiądź i posłuchaj mnie. Muszę pomówić z tobąo całej sprawie, w jaką się wpakowaliśmy, zaczynając od samego początku - masakry w Tresillian Manor. - Zamieniam się w słuch, jak mawiają Francuzi. - Jak dotąd zakładałem, że ci sami ludzie, którzy wysadzili naszą kwaterę główną w Park Crescent, zorganizowali ohydną masakrę w posiadłości Gaunta. Zawsze sceptycznie odnosiłaś się do mojej hipotezy. - Tak, wiem. Być może nie doceniłam potęgi naszego przeciwnika. - Zastanawiam się teraz, czy przypadkiem nie przesadziłem przypisując im doskonałą, niemal nadludzką organizację, której wynikiem było znakomite zsyn- chronizowanie obu wydarzeń - oczyścił twarz z mydła oraz wypłukał pędzel i ma- szynkę do golenia. - Potrzebna by była naprawdę nadludzka umiej ętność planowa- nia, by w krótkim czasie po dokonaniu masakry w Kornwalii, wysadzić w powietrze naszą londyńską siedzibę - ton Tweeda zaostrzył się, kiedy skończył zakładać kra- wat. - Szczerze mówiąc nie wierzę obecnie, że tak dokładne zgranie w czasie j est w ogóle możliwe i wszystko zorganizowano, jak myślałem. Nie mogli wiedzieć o obecności Amberga w Tresillian Manor oraz o tym, że Joel Dyson zostawił u nas kopie filmu i kasety. Mieli za mało czasu, by zorganizować zarówno samochód pułapkę z potężną bombą, jak i masakrę w Kornwalii. Paula zmarszczyła brwi, zamykając podręcznąpuderniczkę, po ukradkowym sprawdzeniu swój ego wyglądu za plecami Tweeda. Patrzyła na niego, j ak zakładał marynarkę. - Twój e obecne sugestie zaprzeczają wszystkim naszym wcześniej szym teo- riom. - Moim błędnym teoriom - Tweed spoglądając na nią, położył ręce na opar- ciu obitego tkaniną krzesła. - Uderzyło mnie to, gdy leżałem w nocy, nie mogąc 271 zasnąć. Doszedłem do wniosku, że przez cały czas próbowałem dopasować do siebie kawałki skomplikowanej układanki. Teraz jestem j ednak pewien, że mamy do czynienia z dwiema układankami. - Pomocy! - Paula wykrzyknęła, udając całkowite zagubienie. - Nie sądzę, żebym potrafiła się z tym uporać. Dwie oddzielne łamigłówki? - Nie, sprawa jest o wiele bardziej diaboliczna. Obie łamigłówki wiążą się ze sobą. Ujmując to w prosty sposób, jedna nie może istnieć bez drugiej. - Prosty sposób? Jeśli tak twierdzisz... - Paula, wszystko zaczęło się od przylotu ze Stanów Joela Dysona z taśmą i filmem. Cokolwiek na nich nagrano, jest to tak niesłychane, że w ślad za Dyso- nem przyleciała cała armia profesjonalistów najwyższej klasy. Powyższe kawa- łki układanki pasują do siebie. Jednej układanki jak dotąd. - A ci pozbawieni skrupułów profesjonaliści- mordercy- są wszyscy Amerykanami - zwróciła mu uwagę Paula. - Zgadza się. Przemyśl to sobie, a może wydedukujesz, kto kryje się za or- ganizacją zarządzaną przez Nortona. Przyznaję, że prawda jest w stanie wstrzą- snąć światem. - Nie mam pojęcia. - Być może powinniśmy zjeść śniadanie... - zaczął Tweed. - Śniadanie może zaczekać. Chcę dowiedzieć się więcej - nalegała Pau- la. - Wyczuwam, że dokonała się w tobie prawdziwa przemiana poglądów. - Nazwijmy amerykańską organizacj ę Goliatem. Siedzą Dysona aż do Park Crescent, po czym zakładają - skądinąd słusznie - że zostawił nam film i kasetę, nie wiedzą jednak, że były to jedynie kopie. Goliat organizuje więc samochód pułapkę z potężną bombą, by zniszczyć oba przedmioty. Wciąż poruszamy się w obrębie pierwszej łamigłówki. - A co z łamigłówką numer dwa? - Aktualnie jestem przekonany, że masakra dokonana w Tresillian Manor była dziełem kogoś innego. Pożyczmy sobie człowieka prześladującego Jennie Blade. Wie, że Dyson przyleciał do Zurychu razem z filmem i kasetą... - To tylko założenie - zaprotestowała Paula. - Skąd możesz wiedzieć? - To jedyny możliwy przebieg wydarzeń wyjaśniający moją nową teorię, która jak sądzę, jest na pewno prawdziwa. Pozwól mi dokończyć. Ów człowiek musi znać Ambergów - stąd wiedział o pozostawionych przez Dysona przed- miotach. Musi znać Ambergów - powtórzył - ponieważ wiedział, że Amberg będzie obecny w Tresillian Manor w dniu, kiedy wydarzyła się masakra. Dwa należące do Dysona przedmioty są warte prawdziwą fortunę - co udowadniają usilne starania Amerykanów, byje odzyskać oraz zlikwidować każdego, kto co- kolwiek by o nich wiedział. Nadążasz za mną? - Tak. Zaczynam nawet cię wyprzedzać. Ten z drugiej łamigłówki chce zdo- być film i kasetę, pragnąc fortuny, której mogą mu przysporzyć. - Dlatego, zgodnie z logiką, planuje i urzeczywistnia masakrę w Tresillian Manor. Jego prawdziwym celem był oczywiście Amberg. - Dlaczego? 272 - Ponieważ wie, że da sobie radę z bardziej pasywnym Walterem. Zdaj e sobie również sprawę, że nigdy nie zdołałby namówić Juliusa do przekazania mu obu przedmiotów. Rozwiązanie? Zamordować Juliusa. Pozostanie jedynie słaby Wal- ter, od którego trzeba będzie uzyskać film i kasetę. Stąd dwie splecione ze sobą łamigłówki - oraz fakt, że jedna nie mogła istnieć bez drugiej. - Rozumiem już twój punkt widzenia. Cokolwiek zdarzyło się w Ameryce, wytworzyło swego rodzaju reakcj ę łańcuchową. - Właśnie dlatego nalegam, że obie zagadki wiążą się ze sobą niczym bliź- nięta - Tweed spojrzał przez okno w dal. Od stromych, spadzistych dachów od- bijały się promienie słoneczne. - Musimy więc zdobyć ów film, obejrzeć go oraz przesłuchać kasetę. Właśnie tego zażądam od Amberga, gdy dotrzemy dziś do Chateau Noir. Musiał je gdzieś schować, być może nawet nosi je przy sobie. A teraz śniadanie. - Zanim jednak zejdziemy na dół, mamy pewien problem - ostrzegła Pau- la. - Nazywa się Jennie Blade. W jakiś sposób dowiedziała się, że wybieramy się dzisiaj w Wogezy. Nalega na zabranie się z nami. Moje argumenty na nic się nie zdały. Jest śmiertelnie przerażona na myśl o cieniu, który za nią podąża. - Niech Gaunt się nią zajmie - odpowiedział Tweed, chwytając za klam- kę. - To jego dziewczyna. - Gaunt wyj echał dziś z samego rana swoim BMW. Zabrał ze sobą Eve. Nie wyglądała na zadowoloną. Widziałam, jak skierowali się w stronę gór. Eve sie- działa z wysoko podniesioną głową, odwrócona do niego tyłem. - Domyślam się, o co im poszło - powiedział Tweed, uśmiechając się zło- śliwie. - Eve chciała sama poj echać na spotkanie z Walterem, ale Gaunt nakłonił j ą do wspólnej podróży. Być może popełnił błąd. Eve da sobie radę nawet z Gaun- tem, jeżeli zajdzie taka potrzeba. A my nie możemy zaprzątać sobie głowy Jen- nie. - Lepiej będzie, jeśli sam ją powiadomisz. Aha, pomachałam też Marlero- wi, gdy wyjeżdżał do Ballon dAlsace. - Po co tak wcześnie wstałaś? Tweed zatrzymał się z ręką na klamce. Nie otwierając drzwi, czekał na odpo- wiedź. - Nie mogłam zasnąć - powiedziała mu Paula. - Ktoś powiedział coś nie- zwykle ważnego, lecz nie mogłam sobie przypomnieć co. Wstałam w środku nocy, wzięłam prysznic, ubrałam się i zeszłam na dół. Właśnie dlatego widzia- łam Marlera, jak wyruszał na lotnisko szybowcowe. Zjadłam wczesne śniadanie, potem zobaczyłam Eve wyjeżdżającą z Gauntem. Pójdę jednak z tobą na kawę. Czeka nas trudna droga, nieprawdaż? Odkryłam również, że wszyscy Ameryka- nie wymeldowali się dziś rano z hotelu. - Tak, czeka nas naprawdę ciężka droga do Chateau Noir - ostrzegł ją Twe- ed. Tweed i Paula nie zdołali samotnie zjeść w bistro śniadania. Ledwie zdążyli usiąść, pojawiła się Jennie Blade. Ubrana w spodnie dojazdy na nartach, wcią- gnięte w buty, biały wełniany sweter z kołnierzykiem, podkreślający jej zgrabną Władza-18 273 figurę, niosła ze sobą ciepłe palto. Podszedłszy do ich stolika, usadowiła się naprzeciwko Tweeda. - Czy mogę się do was przyłączyć? Obdarowała Tweeda czarującym uśmiechem, po czym skinęła głową Pauli, która odpowiedziała jej jedynie spojrzeniem. - Właśnie to zrobiłaś - zauważył Tweed. - Mam nadzieję, że nie przerywam wam małego tete-a-tete - kontynuowała, spoglądając na Paulę. - Raczej nie - odparł oschle Tweed. - Słyszałam, że wybieracie się dziś w góry. Wiesz - uśmiechnęła się przy- milnie - ostatniej nocy nie mogłam zmrużyć oka - nie potrafiłam nie myśleć o w- czoraj szym spotkaniu we mgle. Więc proszę, weźcie mnie ze sobą. Mogłabym już nie żyć po waszym powrocie. - Wszystko się może zdarzyć - zgodził się neutralnie Tweed. - W takim razie postanowione, zabierzecie mnie ze sobą. A gdy ty będziesz przy moim boku, nic mi nie zagrozi. - Bardziej prawdopodobne, że to Paula będzie przy moim boku - napił się kawy. Każdy kawałek miejscajest niezwykle cenny -powiedział. - Jaką cenę miałabym ci zapłacić? - Jennie strząsnęła z ramienia swoje złoci- ste włosy, spoglądając na Tweeda z wyrazem twarzy, który sprawił, że Paula zgrzyt- nęła zębami. - Zapłacę w każdej walucie, w jakiej sobie zażyczysz - ciągnęła dalej. - Co powiesz na węgierskie forinty - warknęła Paula. - Pytam pana Tweeda - odpowiedziała Jennie grzecznie, nie odwracając wzro- ku w kierunku Pauli. -Naprawdę, ostatniej nocy przeżyłam okropne doświadcze- nie. A prognoza pogody mówi o jeszcze gorszej mgle dziś wieczorem. Właśnie wtedy pojawia się mój prześladowca. Nie sprawię żadnego kłopotu. Będę postę- pować zgodnie z twoimi nakazami i zakazami -jej głos zadrżał. - Proszę, ach pro- szę, Tweed. Pozwól mi pojechać z wami. - Jeżeli ci pozwolę - powiedział Tweed z powagą - wypełnisz natychmiast każdy rozkaz, bez dyskusji - podniósł dłoń do góry. - Żadnych protestów. Przed- stawiłem swoje warunki. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Paula, rozsmarowując na rogaliku grubą warstwę masła, przeklęła w duchu. Ty przebiegła, mała żmijo. Najbardziej zdziwiło ją, że Tweed nabrał się na kobiece sztuczki Jennie. A może nie? Spojrzała na swojego przyjaciela, a ten odpowiedział jej wzrokiem pozbawionym wszelkiego wyrazu. Śnieg, który przysypał w nocy Colmar, połyskiwał w cudownym słońcu. Tweed, przechadzając się samotnie przed głównym wej ściem do Bristolu, mrużył oczy przed silnym blaskiem promieni słonecznych. Czekał na Newmana, który miał przyprowa- dzić renaulta espace' a z miejsca, gdzie stał zaparkowany przez całą noc. Miejscowi spieszyli do pracy. Przechodząca dziewczyna poślizgnęła się na przykrytym śniegiem lodzie i Tweed uratował ją przed upadkiem, chwytając za ramię. Z wdzięcznością zerknęła na niego spod kaptura. 274 - Merci! - Ponieważ jej włosy ukryte były pod kapturem, szalik zasłaniał niemal połowę twarzy, a spod długiej kurtki wystawały obcisłe spodnie, Tweed przez moment wziął j ą za mężczyznę. Kiedy tak kręcił siew pobliżu krawężnika, potężnej budowy mężczyzna, z kap- turem na głowie, ubrany w długi ciężki płaszcz, otarł się o jego bok. Tweed ze- sztywniał czując na ramieniu uchwyt silnej dłoni. - Nie denerwuj się, stary. Czekałem na twoje wyjście przez całą wieczność. Nastąpił istotny postęp... Słychać było wyraźny amerykański akcent. Był to głos Corda Dillona. Twe- ed zatrzymał się w miejscu, uderzając dłońmi, dla rozgrzewki z powodu dokucz- liwego zimna. Przemówił, nie odwracając się w stronę Amerykanina, jego usta prawie się nie poruszały. - Od tej pory musimy utrzymywać stały kontakt. Możesz zadzwonić do mnie do hotelu po dziewiątej wieczorem. O jakim rozwoju wypadków mowa? - Agent specjalny Barton Ives jest w pobliżu. Chce z tobą porozmawiać. Sygnałem rozpoznawczym będzie twoja narodowa flaga. - Podaj mi jeszcze raz jego krótki opis... - Mniej więcej mojego wzrostu. O wiele lżejszej budowy. Gęste czarne włosy. Obecnie gładko ogolony. Trzydzieści siedem lat. Wyraźne anglosaskie rysy twarzy. Jasnoniebieskie oczy. Znajdzie cię, gdy wszystko będzie w porząd- ku. To miejsce roi się od obserwatorów - wrogich. - Ives podejmie ogromne ryzyko, jeżeli nie zachowa wyjątkowej ostrożno- ści. - On jest ostrożny. Jest z FBI. Był. Pozostaniemy w kontakcie... Tweed, zastanawiaj ąc się, wciąż uderzał dłonią o dłoń, kiedy nadj echał New- man. Czy któryś z dwu najważniejszych w całym kryzysie mężczyzn - Barton Ives lub Cord Dillon - rzeczywiście się odezwie? Jeśli tak, to w jaki sposób? Żałował, że nie powiedział Dillonowi o ich zaplanowanej podróży w góry. Paula raźnym krokiem wyszła z hotelu. Tuż za nią wybiegła ubrana w palto Jennie Bla- de, kierując się w stronę samochodu. Tweed zadawał sobie pytanie, czy Jennie równie chętnie towarzyszyłaby im w podróży, gdyby wiedziała, co może na nich czekać podczas długiej wspinaczki po jeszcze bardziej zaśnieżonych górskich drogach. Rozdział 39 J; esteśmyjuż śledzeni - oznajmił Newman, prowadząc sza- rego espace'a wzdłuż pokrytej śniegiem drogi przecinają- cej równinę położoną pod wznoszącymi sienie opodal wzgórzami. - Masz na myśli dużego, kremowego citroena? - zapytał Tweed. - Zgadza się, to ten skurwiel - Newman obejrzał się przez ramię, spogląda- jąc na Jennie. - Przepraszam za moje wyrażenia, ale jeśli myślałaś, że jedziemy na wakacyjną wycieczkę, czeka cię wielka niespodzianka. Samochód marki Renault Espace V6 był niezwykle pojemnym pojazdem, mogącym z łatwością zabrać sześć osób siedzących w trzech rzędach. Jego wiel- ka, wydłużona maska przypominała siedzącej obok Tweeda Pauli rekina. Tweed zajmował środkowe miejsce, mając Newmana po swej lewej stronie. Jennie sie- działa w rzędzie za nimi, opatulona płaszczem wyglądała niczym kotka w legowi- sku. Odziany w skórę Butler w kasku na głowie, jadący na motocyklu Harley- Davidson wyprzedził ich, gdy przybliżyli się do Kayserbergu. W pewnej odle- głości za nimi Nield prowadził furgonetkę, schowawszy swojego walthera pod poduszkę leżącą na fotelu pasażera. Philip Cardon, na drugim motocyklu, z hukiem przemknął obok nich, po czym zwolnił i zaczął zataczać się to w jedną, to w drugą stronę. Podążający za nimi jak cień citroen dotąd trzymał się dość daleko za furgonetką Nielda. - Dlaczego ktoś miałby nas śledzić?! - wykrzyknęła Jennie. - Najprawdopodobniej, by dowiedzieć się, dokąd jedziemy - rzuciła Paula, nie podejmując nawet trudu odwrócenia głowy. - W jakim celu? -nalegała Jennie. - Żeby, jeśli wpadniemy w poślizg, zawczasu widzieć niebezpieczny zakręt - warknęła ponownie Paula. - Czy moglibyście zachować ciszę, aby kierowca mógł się skoncentrować? Poza tym, według mapy, zbliżamy się do Kayserbergu - ostrzegła Newmana. - Widać już stare budynki na przedmieściach. - Nie obawiam się, że możemy wpaść w poślizg - kontynuowała Jennie. - Bob jest doskonałym kierowcą. Powinniście bardziej mu ufać. 276 Oczy Pauli błyszczały z wściekłości, kiedy w milczeniu pochyliła się znowu nad mapą. Uważała Jennie Blade za zbędny ciężar, który najchętniej wyrzuciłaby na drogę. Na widok wyrazu twarzy swojej przyjaciółki Tweed uśmiechnął się w duchu, niemniej jednak sam również był pełen podejrzeń. Rzekoma naiwność Jennie wydawała się nie do wiary, na dodatek zdawał so- bie sprawę, że ich pasażerka umyślnie próbuje rozdrażnić Paulę. Cardon, wraca- jąc na swoim motocyklu, gestem nakazał im zwolnić. Newman natychmiast wy- konał polecenie przyjaciela, po czym obserwował znakomite umiejętności Cardona, który zawrócił na ośnieżonej drodze i pomknął do przodu. - Wkrótce jedziemy do Kayserbergu- ostrzegła Paula ponownie. - Co oznacza, że będziemy musieli poruszać się bardzo wolno. - Stanowiąc idealny cel - dodał Newman. Kiedy po obu stronach drogi pojawiły się budynki, Newman zmniej szył pręd- kość do minimum. Paula z podziwem przyglądała się średniowiecznym budow- lom. - Wspaniałe - wyraziła swój zachwyt. - Popatrzcie tylko na ten hakowaty mostek... Stojąc samotnie w małej alejce w centrum Kayserbergu, mężczyzna w fu- trzanej czapce i karakułowym palcie trzymał przy uchu telefon komórkowy. Pa- trząc przez okulary o półokrągłych szkłach na pobliski mostek, słuchał raportu składanego przez ludzi znajdujących się wewnątrz kremowego citroena. - Nasz główny przeciwnik jedzie szarym espace'em - donosił kierowca. - Plus mężczyzna i dwie kobiety. - Utrzymuj dotychczasową pozycję - rozkazał Norton. - Jedź daleko z ty- łu. Chodzi mi o to, żebyś przeżył... Złożył antenkę telefonu. Gdy tylko espace wjedzie na mostek, Tweed prze- stanie istnieć. Pierwsza misja zostanie ukończona. Następne będzie Chateau Noir. -Hamulec! - wykrzyknął Tweed. -Natychmiast zatrzymaj samochód! Newman bez wahania wykonał rozkaz, siedząc za kierownicą i nie wyłącza- jąc silnika czekał na dalsze polecenia. Cardon zbliżał się na swoim motocyklu. Newman był niezwykle zadziwiony nagłą komendą Tweeda. - W jakim celu zatrzymaliśmy się, jeśli mogę wiedzieć? - zapytał. - Nie podoba mi się ten mostek. Jeżeli planowałbym zasadzkę - jako bez- względny morderca nie dbający o liczbę przypadkowych ofiar - wybrałbym wła- śnie taki mostek, by zastawić pułapkę. - A więc mamy problem - powiedział Cardon przez otwarte okno, wciąż siedząc na swojej maszynie. - Proponuję, abyście zaczekali tutaj, dopóki razem z Butlerem nie rozejrzymy się po okolicy. W porządku? - Co spowodowało, że stałeś się tak ostrożny? - spytał Tweed. 277 - Tuż nad tamtymi domami wznosi się stary zamek. Każdy, kto by się tam usadowił, miałby idealny widok na mostek i przejeżdżające samochody. Harry i ja widzieliśmy na szczycie wieży co najmniej j ednego człowieka - w ręku miał przedmiot wyglądem przypominający strzelbę. Ja sprawdzę pod mostem, a Har- ry zajmie się zamkiem. Nie ruszajcie się stąd. - Patrzcie! Wspaniały kot... Zanim Tweed zdołał zatrzymać Paulę, otworzyła drzwi, wyskoczyła z samo- chodu i raźno ruszyła za Cardonem, który oparłszy swój motor o ich espace'a szedł w stronę mostu. Na kamiennym murku stanowiącym barierkę mostu sie- dział otyły kocur. Tweed wiedział o zamiłowaniu Pauli do kotów. Zauważył jed- nak, że idąc otworzyła klapę zawieszonej na ramieniu torebki, w której miała browninga. Pewnym krokiem zbliżała się do mostu. Było mało prawdopodobne, by jaki- kolwiek obserwator wziął jąza kogoś innego niż zwyczajną turystkę. Dotarłszy do barierki, wzięła kota na ręce. Miał niezwykle puszyste fiitro w kremowym kolorze z białymi „skarpetkami" oraz„krawatem". Głaszcząc zwie- rzę rozejrzała się dookoła, w samąporę, by zobaczyć Harry'ego Butlera znikają- cego za ścianą zamku. Mówiąc o wieży, Cardon miał na myśli okrągłą basztę wznoszącą się nad pozostałą częścią budynku. W pewnym momencie Paula uszczypnęła kota w ucho. Ten naprężając się przygotował się do ucieczki. Wypu- ściła go tak, by przeskoczył nad barierką i wylądował na zasypanym śniegiem brzegu zamarzniętego strumienia. Cardon, zauważywszy okazję, opuścił siew dół po kamiennej ścianie, uda- jąc, że goni zwierzę. Paula zręcznie przeskoczyła przez murek i podążyła za nim pod most. Kot przysiadł na pokrytej śniegiem skale w najdalszym kącie pod przę- słem, spoglądając na swoich prześladowców. Cardon w ostrzegawczym geście podniósł do góry dłoń. Paula spojrzała we wskazanym kierunku. Jako ekspert w dziedzinie materia- łów wybuchowych Cardon natychmiast zauważył, że do starych stalowych pier- ścieni pod przęsłem przymocowano wielką, metalową tacę, na której spoczywa- ły laski dynamitu. - Wszystko razem tworzy jedną wielką bombę o mocy wystarczającej do wysadzenia w powietrze kamiennego mostu i każdego pojazdu, który by się na nim znalazł - stwierdził Cardon. - Nie wydaje się, by ładunki mógł zdetonować nacisk kół przejeżdżającego samochodu - zastanawiała się Paula. - W przeciwnym wypadku nawet chłopski wóz mógłby spowodować eksplozję. - Zgadza się - potwierdził Cardon. - Wtedy cała pułapka byłaby naprawdę diaboliczna. Widzisz szary kabel biegnący od bomby na drugą stronę, gdzie sie- dzi kot? - Butler, który ma zawsze brzydkie myśli, odgarnął nieco śniegu przy jednym ze starych budynków stojących w pobliżu drogi do zamku. Znalazł tam ten sam kabel. Padający zeszłej nocy śnieg doskonale kryje biegnący przewód - Gdzie on się kończy? Czy moglibyśmy go przeciąć? 278 - Domyślam się, że gdybyśmy spróbowali, poszybowalibyśmy wprost do nieba. Drut biegnie aż na szczyt zamkowej wieży - gdzie obserwator we właści- wym momencie może nacisnąć guzik. Butler, stawiając ostrożnie długie kroki, dotarł do masywnych, drewnianych drzwi prowadzących do wnętrza wznoszącego się nad j ego głową zamku. Na śniegu widoczne były odciski stóp osoby, która przebyła przed nim tę samą drogę. Powoli obrócił żelazną klamkę w kształcie pierścienia i po cichu otworzył wro- ta. Mimo swej potężnej budowy ciała potrafił poruszać się całkowicie bezszelestnie. Trzymaj ąc w prawej dłoni lugera, wślizgnął się do środka, po czym z taką samą ostroż- nością zamknął za sobą drzwi. Nasłuchując czekał, aż j ego oczy przyzwyczają się do panującego wewnątrz półmroku. Była zupełna cisza. Przed nim, wzdłuż zewnętrznej ściany zamku wznosiły się kamienne schody. Dużą chusteczką oczyścił ze śniegu podeszwy swoich butów. Nie chciał, w przypadku konfrontacji, się poślizgnąć. Bu- tler zaczął się powoli wspinać po schodach. Dotarł do hakowatego przejścia prowadzącego z głównej klatki schodowej w kierunku innych, znacznie węższych schodów. Zgadywał, ze prowadziły one na szczyt wieży, gdzie widział uzbrojonego człowieka. Gdy zbliżył się do szczytu, poczuł powiew świeżego, mroźnego powietrza. Butler zacisnął mocniej dłoń na kolbie swojego lugera. Wysunąwszy się ostroż- nie zza rogu, ujrzał łuk okna, poza którym rozciągał się błękit bezchmurnego nieba. Musi zdążyć na czas wiedział, że Cardon w tej chwili sprawdzał, co prze- ciwnik przygotował dla nich pod mostem. - Paula, naprawdę powinnaś się stąd wynieść - ostrzegł ją Cardon. - Wy- starczy, że wykonam jeden niewłaściwy ruch, rozbrajając tę bombę, a oboje skoń- czymy, grając w niebie na harfach. - Masz na myśli dwoje i jeszcze ćwiartkę- zażartowała Paula, by ukryć strach. - Nie zapominaj o Mruczku. Na pewno niedługo mnie polubi. Ledwie skończyła mówić, kot podbiegł do niej i przysiadając wyciągnął do góry przednie łapki, opierając je o prawą nogę Pauli. Podniosła go i zaczęła dra- pać za uchem, podczas gdy Cardon, posługując się miniaturową latarką, dokony- wał wstępnych oględzin detonatora. Philip chyba zawsze ma przy sobie komplet narzędzi, pomyślała. - Czy mogę ci jakoś pomóc? - No cóż... Pomimo że dodatkowa para rąk zwiększyłaby bezpieczeństwo, niechętnie odniósł się do jej propozycji. Nie, postanowił, trzeba ją wystraszyć z tego po- tencjalnego grobowca, zanim zacznie eksperymentować. Machnął sekatorem wyjętym wcześniej z torby podróżnej. - Słuchaj, Paula, doliczyłem się sześciu lasek dynamitu. Aby je zneutrali- zować, muszę odciąć sześć kabli przymocowanych do sześciu zapalników. To 279 prymitywna, lecz dobrze zaprojektowana bomba. Dlatego zamierzam przeciąć każdy z zielonych przewodów... - Nie czerwone? - łaskotany za uchem kot nie przestawał się łasić. - Za- wsze wydawało mi się, że to czerwień oznacza niebezpieczeństwo. - Właśnie na tym polega okrutny żart, który chcieli nam spłatać - Cardon odwrócił swój ą tryskaj ącą zdrowiem, różową twarz w stronę Pauli i uśmiechnął się. - Obejrzałem wszystko dokładnie. Taki trick miał być zapewne pułapką w pu- łapce. Oczywiście pod warunkiem, że się nie mylę. Wiesz, co powiedziałby ci każdy ekspert od materiałów wybuchowych? Nigdy nie należy liczyć, że wszyst- ko zadziała tak, jak się tego spodziewamy. Czy wciąż chcesz podjąć ryzyko po- zostania tu ze mną? - Jak mogę ci pomóc? - To twój pogrzeb - mój również. Widzisz tę płócienną torbę, którą przy- niosłem z motoru? Kiedy przetnę drut, podam ci laski dynamitu, a ty położysz je na dnie torby. - Więc na co czekamy? - spytała Paula, stawiając kota na śniegu. - Nie podoba mi się to - powiedział Tweed, siedząc w espasie. - Philip zna- lazł coś pod mostem - a Paula jest tam z nim. Pójdę zobaczyć, co się dzieje. Newman chwycił go za ramię i siłą zatrzymał w pozy ej i siedząc ej. - Nigdzie nie pójdziesz. Co się z tobą dzieje? Straciłeś cierpliwość? Zawsze zwracałeś szczególną uwagę na ten aspekt naszej pracy. Ile razy powtarzałeś znie- cierpliwionym członkom swojej drużyny, że muszą nauczyć się czekać? - Zdaje się, że masz rację. - Wiem o tym - rzekł Newman stanowczo. - Możemy być obserwowani. Dwoje ludzi pod mostem wystarczy. Mam tylko nadzieję, że nie będzie wielkie- go wybuchu. Butler zatrzymał się trzy kroki od okna prowadzącego na płaski dach, ści- skając oburącz pistolet wycelowany w łuk w stylu romańskim. Pragnął usłyszeć jakiś dźwięk, który zdradziłby mu, gdzie znajduje się mężczyzna, który wspiął się przed nim na wieżę. Oczekiwanie zaczynało mu już działać na nerwy. Ani na moment nie mógł zapomnieć o kablu, który znalazł, odgrzebując nogą przy kamiennej ścianie jed- nego z domów stojących nie opodal zamku. Przez cały czas miał świadomość, że najprawdopodobniej Cardon teraz siedzi pod mostem, zajmując się jakimś diabelskim urządzeniem. Ogarniające go napięcie było niemal nie do zniesienia, pragnął wybiec na dach, lecz siłą woli opanował narastającą pokusę. Zupełnie niespodziewanie, tuż za ni- skim parapetem ukazały się plecy mężczyzny ubranego w kurtkę oraz dżinsowe spodnie. Przeciwnik obserwował coś przez lornetkę, po chwili mężczyzna ode- zwał do innej, niewidocznej osoby. Mówił z amerykańskim akcentem. 280 - Gary, ten pieprzony espace ciągle stoi zaparkowany dość daleko od mo- stu. Wygląda tak, jakby mieli zamiar siedzieć tam dzień. Czy wybuch bomby do- sięgnąłby ich? Odłamki wysadzonego mostu? Kawałki skały? Spróbujemy? - Norton kazał zaczekać, aż wjadą na most. - Gary, Norton to jakiś pieprzony Nieuchwytny. Przecież widzisz, jak się mają sprawy. Na dodatek ta dziewczyna, która zaczęła się wygłupiać z kotem, zeszła na brzeg pod mostem. Co ty na to, żeby spróbować? Do licha, Norton zapewne siedzi w jakiejś restauracji w centrum Strasburga, a my musimy tu mar- znąć. - Skoro tak mówisz, Mick, ale to przecież ty... Butler wyskoczył na daszek. Mick, stojący przy parapecie, - zareagował z szyb- kością prawdziwego profesjonalisty, wyciągając spod kurtki pistolet automatycz- ny. Nie zdążył jednak nawet wycelować, kiedy dwie kule z lugera przeszyły mu klatkę piersiową. Siła pocisków zrzuciła Amerykanina z dachu. Natychmiast po strzale wycelował w Gary'ego, który przykucnął właśnie nad sześcienną skrzynką z dźwignią wysuniętą na trzydzieści centymetrów do góry. Złożone razem dłonie Gary'ego opuściły się gotowe do zdetonowania ładunków. Butler dwukrotnie wystrzelił w lewą pachę Amerykanina. Gary wyprostował się, po czym zachwiał nad śmiercionośną skrzynką. Tryskająca z rany na klatce piersiowej krew spływała po kurtce. Butler podszedł i używając lufy swojego pi- stoletu, zepchnął balansującego mężczyznę z dachu. Mężczyzna uderzywszy w wy- stającą skałę, odbił się i odrzucony impetem znikł w rosnących dookoła, gęstych krzewach. Butler na powrót schował swojego lugera do przymocowanej na biodrze kabu- ry, po czym pochylił się nad mechanizmem detonuj ącym. Przeszedł niegdyś szko- lenie u Cardona, dzięki czemu zorientował się, że znalezione urządzenie stanowiło prymitywne, zaimprowizowane rozwiązanie, swoim wyglądem przypominające podobne, używane podczas pierwszej wojny światowej. Delikatnie chwycił za rękojeść i powoli przekręcił w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Odłączywszy dźwignię od skrzynki, podszedł do skra- ju daszku i rzucił ją w kępę krzewów skrywającą już dwa martwe ciała. Przez ponad pół godziny Norton czekał wytrwale na głównej ulicy Kayser- bergu przed wejściem do niewielkiego baru. Jego cierpliwość wreszcie się skoń- czyła. Czekał na eksplozj ę. Jego zimne oczy pozbawione były wszelkiego wyra- zu. Nie widział mostu, gdyż oddalił się od niego na bezpieczną odległość. Znał wielkość bomby zainstalowanej przez j ego ludzi podczas mroźnej nocy, kiedy na ulicach nie było żywego ducha. Kiedy usłyszał zbliżający się pojazd, zesztywniał i skrył się głębiej w wej- ściowej bramie. Po kocich łbach z hukiem przetoczyła się prowadzona przez Nielda furgonetka. Za nią na motocyklu pojawił się Butler i wyprzedzając Nie- lda, pomknął na zachód w stronę wznoszących się nad wioską Wogezów. Niemal w tym samym, momencie nadj echał szary espace, j ego koła także hałasowały na 281 bruku. Samochód poruszał się wystarczająco wolno, by Norton bez trudu mógł dostrzec Tweeda siedzącego najednym z przednich foteli. Konwój zamykał drugi motocykl prowadzony przez Philipa Cardona. Nor- ton zaczekał, dopóki warkot silnika nie ucichł. Następnie wyjął telefon komór- kowy i połączył się z Menckenem czekającym wysoko w górach. - Mówi Norton. Nasi przeciwnicy wyj eżdżaj ą z Kayserbergu. Szarym espa- ce'em jedzie dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Eskortują ich dwa motocykle i fur- gonetka. Przechodzimy do fazy numer dwa. Natychmiast. Zrozumiano? - Tak jest. Oczywiście, zrozumiałem! - potwierdził szorstko głos Menc- kena. Norton złożył antenkę telefonu, po czym ruszył w stronę bocznej uliczki, gdzie zaparkował wynaj ętego wcześniej, niebieskiego renaulta. Norton nie zain- teresował się nawet, dlaczego bomba nie wybuchła. Wadliwy detonator? Nie- istotne. Mencken czekał już na swój cel. Cierpliwość Nortona dawno zdążyła się wyczerpać. Rozdział 40 Z apewne czekająna nas jeszcze kolejne zasadzki - ostrze- ł Tweed przyjaciół, gdy wyjechali na stromą, krętą drogę, pozostawiając Kayserberg za sobą. - Co wzbudziło twoje podejrzenia, kiedy dojeżdżaliśmy do tamtego most- ka? - spytał Newman. - Szósty zmysł. Odwrócone rozumowanie, jeśli wolisz. - Co to znaczy? - zapytał Paula. - Znając drogę z Colmar do Chateau Noir, większość ludzi przyjęłaby, że prawdziwe niebezpieczeństwo czai się wysoko w górach... - Ale ty nie należysz do owej „większości" - wtrąciła Jennie, kładąc ramio- na na oparciu fotela Tweeda. Masz rację, kochanie, pomyślała Paula z cynizmem, czas na pochlebstwa. - Odwrócone rozumowanie - ciągnął Tweed, ignorując Jennie - podobne jest do patrzenia przez teleskop od niewłaściwego końca. Należy spojrzeć na problem z drugiej strony i czerpać wiedzę ze wszystkiego, z czym zetknęliśmy się dotych- czas. Wiemy o jednym - Norton całkowicie nie dba o ewentualne, przypadkowe ofiary. Pamiętacie atak na Bahnhofstrasse - gdzie ubezpieczający zabójca uzbro- jony był w pistolet maszynowy? Seria z uzi w zatłoczonym centrum miasta z całą pewnością zabiłaby wielu niewinnych przechodniów. Dlatego wysadzenie mostu w Kayserbergu, które kilkoro tutej szych mieszkańców mogłoby przypłacić życiem, nie stwarzało dla niego najmniejszego problemu. - W takim razie czeka nas niebezpieczna podróż - stwierdziła Jennie. - Ostrzegaliśmy cię, zanim się przyłączyłaś - wtrąciła się Paula. - Ech, wcale się nie boję. Ze szczytu tamtej skały ktoś nas obserwuje - kon- tynuowała. - Zauważyłam błysk odbitego światła, być może od szkieł lornetki. - Czy j esteś pewna, żecisięnie wydawało? - powątpiewała Paula. - Sprawdź to - rozkazał Tweed Newmanowi. - Jennie może mieć racj ę... Pomimo opon do jazdy po śniegu, espace od czasu do czasu ślizgał się na zamarzniętych bruzdach. Newman powoli zatrzymał samochód na stromym pod- 283 jeździe, po czym opuścił szybę. Arktyczne powietrze wtargnęło do wnętrza po- jazdu. W promieniach słońca oczom Pauli ukazały się niezwykłe urwiska oraz ostre szczyty Wogezów. Przy oknie od strony Newmana, nie zsiadając z maszy- ny, zatrzymał się Cardon. - Mamy przed sobą coś podejrzanego - zaczął Newman. - Na szczycie tamtej skały - powiedziała Jennie, pochylając się do przodu i wskazując palcem. - Jestem pewna, że widziałam przynajmniej jednego czło- wieka. - Pozostańcie w tym miejscu - powiedział Cardon, kiedy nadjechał Butler i zatrzymał się obok niego. - Sprawdzimy. Po krótkiej rozmowie Cardon i Butler pomknęli krętym podjazdem, pod- skakując na licznych wybojach. Newman, wyjąwszy lornetkę, obserwował wska- zany przez Jennie szczyt. Ani śladu obecności człowieka, może więc Paula miała rację sugerując, że to jedynie wyobraźnia panny Blade. Butler i Cardon z osobna wypełniali swój e zadania zgodnie z ustalonym w po- śpiechu planem. Harry jechał powoli drogą, spełniając rolę przynęty. Za jego plecami, pod osłoną zbocza, gdzie był niewidoczny dla każdego obserwatora znaj - dującego się powyżej, posuwał się Philip. Zanim ruszył, pozostawiając w tyle espace'a, wydobył granat i wsunął go za pasek. Cardon zamierzał wspiąć się na szczyt od północnej strony, skąd najprawdo- podobniej będzie miał rozległy widok na cały teren. Miał tylko nadziej ę, że dotrze tam, zanim Butler znajdzie sięna odcinku drogi przebiegającym bezpośrednio pod skałą. Zgrzytnął zębami, gdy motocykl zarzucił niczym dziki ogier, lecz utrzymał równowagę. Był już blisko, potemjeszcze tylko do góry i do góry! Newman siedział wyprostowany z lornetką przystawioną do oczu. Butler docierał właśnie do miejsca, w którym będzie najbardziej narażony jeśli Jennie rzeczywiście widziała kogoś na szczycie skały. Cardon już wcześniej zniknął mu z oczu. Newman domyślał się, że Philip zamierza dojechać motorem przez niezwykle trudny teren tak daleko, jak tylko możliwe. Miał nadzieję, że niebiosa sprawująnad nimi pieczę. Tweed przymusił się do zachowania spokoju. Pragnął wyrwać Bobowi lor- netkę. Zobaczyć samemu! Zauważył, że Paula zmienia ze zniecierpliwienia po- zycję. Wewnątrz samochodu narastało napięcie. Nagle poczuł na ramieniu na- cisk dłoni Jennie. - Nie widać, by coś się tam działo, Bob? - zapytał, starając się nadać swe- mu głosowi beztroski ton. - Nie jestem pewien. Wydaje mi się, że coś zauważyłem. - Zatem powiedz nam, czym według ciebie było to coś - poprosił Tweed. - Ruch na skale - odparł Newman zwięźle. - Czy mógłbyś być nieco dokładniejszy? 284 - Wydawało mi się, że widzę dwóch mężczyzn, ale tylko przez moment. - Obserwuj dalej. I proszę, powiadom nas, gdy znowu coś dostrzeżesz. Newman już wcześniej zamknął okno, pracujące bez przerwy ogrzewanie za- czynało doprowadzać temperaturę panującą wewnątrz espace' a do znośnego po- ziomu. Dwaj mężczyźni i dwie kobiety siedzieli niczym figury woskowe, bez ru- chu wpatrując się we wznoszącą się nad nimi skałę przypominającą prehistoryczną bestię. - Harry Butler zbliża się do najniebezpieczniejszego odcinka - odezwała się Paula cicho. Ma rację, pomyślał ponuro Tweed. Butler dojeżdżał do miejsca, gdzie po lewej stronie drogi ziała bezdenna przepaść. Co gorsza, po prawej stronie wzno- siło się ku górze wschodnie zbocze skały, na której Jennie zauważyła błysk świa- tła. Pomiędzy szczytem a drogą nie było żadnej przeszkody, która chroniłaby Harry'ego przed ewentualnym ostrzałem z góry. - Boże! - wykrzyknęła Paula. - Nie...! - Dwaj mężczyźni, obaj uzbrojeni w pistolety maszynowe, w zasięgu strza- łu - Newman donosił spokojnym tonem. Zdawało się, że Butler wyczuł zagrożenie. Bob zauważył, że jego przyjaciel nie- spodziewanie zatrzymał swojąmaszynę. Spojrzał do góry w chwili, gdy znajdujący się na szczycie mężczyźni wycelowali do niego ze swoich pistoletów. Zza krawędzi skały, niespodziewanie wyłonił się Cardon, gwałtownie zatrzymując motocykl. Znaj- dował się około dziesięciu metrów od obu amerykańskich zabójców. Zaskoczeni mężczyźni odwrócili się w momencie, gdy Philip wzniósł rękę do góry niczym miotacz zamierzający rzucić piłkę. Pocisk wylądował u stóp poten- cjalnych zamachowców. Granat eksplodował z przeraźliwym hukiem doskonale słyszalnym wewnątrz zamkniętego espace'a. W niebo wystrzeliła fontanna kamie- ni pomieszanych z krwawymi szczątkami obu Amerykanów. Górna część ciała ro- zerwanego w pasie mężczyzny wylądowała na drodze. Harry Butler potoczył do przodu swojąmaszynę i posługując się przednim kołem, zepchnął krwawe zwłoki poza krawędź urwiska. Na szczycie Cardon podjechał do skraju skały, skąd mógł spojrzeć na leżący poniżej szlak. Butler spojrzał na niego i podniósł do góry kciuk, Cardon odpowie- dział identycznym gestem. Znajdując się w doskonale widocznym punkcie, Philip nie potrafił oprzeć się pokusie przekazania jakiegoś znaku pozostałym przyjacio- łom. Spojrzawszy w stronę czekającego espace'a zatoczył ręką łuk. Naprzód! - Ruszamy - odezwał się Tweed spokojnie. - Jeśli to możliwe, chciałbym dotrzeć do Chateau Noir około j edenastej. Na dodatek j adący za nami Pete Nield zapewne już się zniecierpliwił w swojej furgonetce. Muszę porozmawiać jak naj- prędzej z Ambergiem. Znacznie wyżej, w zasypanych śniegiem Wogezach, znajdował siejeszcze je- den obserwator. Siedząc w zielonym renaulcie - Mencken miał idealny widok nie- 285 małże na całą drogę N415. Spoczywał na nim niewdzięczny obowiązek złożenia raportu Nortonowi. - Nie przepraszaj tego śmiecia - powiedział do siebie. Amerykanin wystukał w swoim telefonie komórkowym numer Nortona, ani na moment nie spuszczając z oczu podążającego w jego stronę konwoju. Ci cho- lerni Angole są naprawdę dobrze zorganizowani, przyznał w duchu. - Mówi Norton - odezwał się znajomy głos, kiedy ustały trzaski spowodo- wane warunkami atmosferycznymi. - Mencken. Druga faza eksperymentu zakończyła się całkowitą klapą. Na- prawdę zupełna klęska - kontynuował. - Kolejni dwaj zawodnicy wypadli z gry. - Zostało ich j eszcze wielu w magazynie - odparł Norton z charakterystycz- ną dla siebie obojętnością wobec ludzkiego życia. - Jestem już pewien, że nasi przeciwnicy podążający szlakiem numer dwa, wracając zamierzają skorzystać ze szlaku numer j eden. Tam możliwości zneutralizowania przeciwnika są nawet bar- dziej obiecujące. Zabierzesz teraz oddział i zajmiecie się posiadłością. - Zrozumiałem - potwierdził Mencken. - Mam nadzieję, że zrozumiałeś również, iż nasi przeciwnicy nie powinni dotrzeć z powrotem do Colmar. Ich powrót bardzo by mi przeszkadzał, ponadto byłby niezdrowy dla ciebie... Mencken przeklął, gdy zorientował się, że Norton przerwał połączenie. Jego słowa stanowiły próbę zignorowania strachu wywołanego przez ostatnią wypo- wiedź przełożonego. Zawierała ona ukrytą groźbę tragicznego końca, j eżeli Menc- ken nie odniesie wreszcie sukcesu. Norton, siedząc za kierownicą swój ego renaulta, zastanawiał się, czy Marvin Mencken był właściwym człowiekiem do wykonania powierzonego mu zadania. Decyzj ę podejmie j ednak później. Obecnie najważniejszy dla Nortona był zbliżający się atak na Chateau Noir. Istniała możliwość, że Amberg miał kasetę i film przy sobie. Rozwiązałoby to cały problem. Norton jednak nie liczył zbytnio na tak szczęśliwy zbieg okoliczności. Za- pewne czekało go jeszcze spotkanie z mężczyzną o skrzeczącym głosie o szó- stej wieczorem nad Czarnym Jeziorem. Stanowiło ono prawdziwy problem. Po- instruowano go, by przyszedł sam -jednocześnie jeżeli nadal chciałby zachować incognito, musiałby rzeczywiście udać się nad jezioro bez żadnej ochrony. Nie odpowiadały mu takie warunki - spotkanie z osobą, której tożsamość, podobnie jak w jego przypadku, była nieznana. Miał nadzieję, że nigdy nie dojdzie do prze- klętego rendez-vous. Cokolwiek się stanie, przed zapadnięciem zmroku Tweed i jego drużyna zo- staną wyeliminowani. Kiedy dzwonił do Menckena, jeszcze w Colmar, na drodze w Wogezy wiodącej przez Kayserberg N415 - nadał kryptonim szlak numer dwa. Oddalona bardziej na południe D417 otrzymała miano szlaku numer jeden. Wła- śnie tam Tweed zostanie zniszczony. Rozdział 41 Paula z podziwem spoglądała na świat żywcem wzięty z e- poki lodowcowej. Masywne, pokryte śniegiem szczyty wzno- siły się w oddali ponad ich głowami, podczas gdy Newman prowadził espace'a pną- cym się pod górę, krętym szlakiem. Pod licznymi nawisami skalnymi tworzyły się ogromne sople lodu wyglądem przypominające stalaktyty. Znajdowali sięjuż bardzo blisko szczytu, od czasu kiedy Newman skręcił w boczną drogę nie było widać już słońca, wokół panował złowrogi, rzucany przez wierzchołek cień. Paula wzdrygnęła się w duchu, patrząc na ogromne ilości śniegu i lodu zwisa- jące nad ich głowami. Miała wrażenie, że wszystko to w każdej chwili może runąć na nich, grzebiąc ich na wieki. - Nie sądzę, by słońce kiedykolwiek tu docierało - przerwał ciszę Tweed. - Moim zdaniem zaczyna się robić nieprzyjemnie - dodała Jennie. - Nie widziałaś jeszcze wszystkiego - zażartował Newman. - Spójrz, co nas czeka wyżej. Panie i panowie, nasza wycieczka z przewodnikiem po Wogezach dojechała właśnie do Czarnego Jeziora. - Najwyższy czas, byśmy rozruszali nieco nogi i przespacerowali się - za- proponował Tweed. - Do chdteau już niedaleko, a chciałbym być świeży, gdy dotrzemy na miejsce. - O mój Boże! To makabryczne! - wykrzyknęła Paula, gdy tylko wysiadła za Tweedem. - Kiedy Newman wyłączył silnik, zapadła przeraźliwa cisza. Espace stał za- parkowany przy niskim kamiennym murze. Dalej rozciągały się wody Czarnego Jeziora - ciemne i niewzruszone, przypominały Pauli smołę wypełniającą kocioł. Na domiar złego, małej eziorko kończyło się u podnóża czarnej granitowej ściany, która wznosiła się pionowo, cała pogrążona w ponurych cieniach. Paula powoli przesunęła wzrok wzdłuż stromej skały. Kiedy j ej spojrzenie dotarło do ostrej linii szczytu, poczuła zawrót głowy. Na krawędzi, wysoko nad ich głowami stał ohydny zamek przypominający wyglądem budowlę z czasów średniowiecza. Całkowity bezruch oraz niemal syberyjski mróz sparaliżowały na moment umysł Pauli, kiedy przypatrywała się monstrualnemu budynkowi, fantazji urzeczywistnionej przez sza- 287 lonego amerykańskiego milionera. W oknach widać było światło - nic dziwnego, biorąc pod uwagę panujące wokół ponure cienie. - Trochę tu nieprzyj emnie - skomentował Tweed. - Raczej cholernie przerażająco - odparła Jennie, która wysiadła w ślad za innymi. - Chyba nieco przesadzasz - zreflektował się Tweed, zdając sobie sprawę, że atmosfera zawsze wywiera ogromny wpływ na morale. - Bob, chcę jak naj- szybciej dostać się do środka - zobaczyć się z Ambergiem... Podjazd wąską, zawieszoną nad przepaścią drogą, wspinaj ącą się ku górze po południowej stronie jeziora, okazał się prawdziwym koszmarem. Newman, po- konując niewiarygodnie ostre zakręty zwisające nad straszliwymi urwiskami, zmuszony był zapalić światła. Daleko w dole majaczyły wody jeziora. - Wielka wycieczka w Wogezy - powiedziała zgryźliwie Paula. - Przynajmniej doświadczenie jedyne w swoim rodzaju - odparła Jennie, spoglądając w przepaść. - To tylko j eden ze sposobów patrzenia na całą sprawę - warknęła Paula. - Pozytywny sposób patrzenia - poprawiła ją Jennie. - Czy masz ochotę podjąć ze mną walkę słowną? - zapytała Paula stanow- czo, odwracając się do tyłu. - Dlaczegóż miałabym tego chcieć? - odparowała Jennie z wściekłością w oczach. - Na coś siej ednak przydałam - gdybyś już zapomniała, pragnę ci przy- pomnieć, że to ja zauważyłam mężczyznę obserwującego nas ze szczytu skały. Gdybym nie ostrzegła Tweeda, Butler mógłby być teraz martwy. - W porządku. Okazałaś się pomocna, wielce pomocna. Zobaczyłaś coś, co ja przeoczyłam, a powinnam była zauważyć. Zaciekłość Jennie zaskoczyła Paulę. Wpatrzone w nią oczy wydawały się mówić, że dziewczyna gotowa by była udusić j ą gołymi rękoma. Jednak, tuż przed spotkaniem z Ambergiem nie wolno było rozpraszać Tweeda żadną kobiecą sprzeczką. - Cieszyłbym się, gdybyście wreszcie obie zamilkły i dały mi spokojnie my- śleć. Ani słowa więcej. Bob, zdaje się, że dojeżdżamy. - Dotrzemy na szczyt za mniej więcej pięć minut - poinformowała go Paula. Pomimo prowadzonej z Jennie słownej utarczki, nie przestawała sprawdzać na ma- pie ich aktualnego położenia. - Wydaje się, że stamtąd jest już tylko krok do zamku. Tweed spojrzał przed siebie na krętą niczym wąż, wznoszącą się pod kątem czterdziestu pięciu stopni drogę. Butler, wciąż jadący przed nimi, zatrzymał się, pomachał Newmanowi, po czym na nowo podj ął wspinaczkę. Spojrzenie za siebie przyprawiło Tweeda o zawrót głowy. Niesamowita stro- mizna drogi sprawiała, że w dole widać było zamarłe Czarne Jezioro. - Nie odwracajcie się - ostrzegł Paulę i Jennie. - To rozkaz. Za espace'em prowadził swoją furgonetkę Nield, Cardon - na motocyklu - zamykał konwój. Warunki terenowe zmusiły ich do rezygnacji z kursowania od pierwszego do ostatniego pojazdu. Jakakolwiek próba wyprzedzenia furgonetki oraz espace'a podjęta przez Cardona niechybnie zakończyłaby się zjechaniem poza krawędź drogi i upadkiem w nieruchome wody jeziora. 288 - Myślę, że doj echaliśmy do szczytu! - wykrzyknęła Paula, nie będąc w sta- nie ukryć ulgi. Butler ponownie zatrzymał się, by obróciwszy się unieść rękę w geście wy- rażającym zwycięstwo. Kiedy droga stała się płaska, Paula zaryzykowała krótkie spojrzenie za siebie, lecz zobaczyła już jedynie skalną krawędź całkowicie za- słaniającą dalszą panoramę. Ponownie odwróciła się do przodu. - Dojechaliśmy cali i zdrowi! Oto Chateau Noir. Choć ponure, stoi przy- najmniej na kawałku płaskiej ziemi. - Cali i zdrowi - powtórzyła. - Przyznaję, że nie przypomina żadnego z moich wyobrażeń o domu - sko- mentował Tweed. - Tylko spójrzcie! Paula przebiegła wzrokiem po granitowym murze okalającym zamek oraz po- tężnej wieży wznoszącej się znacznie wyżej niż pozostałe części ponurej budowli. Newman zaparkował samochód pod osłoną muru, tak że nie było ich widać spoza strzegącej wjazdu, kutej bramy. Nield zatrzymał swoją furgonetkę za espace'em, a następnie wysiadł, by po- rozmawiać z Tweedem. Wkrótce przyłączyli się do nich również Butler i Cardon. Tweed, wyskoczywszy z samochodu, rozciągał zesztywniałe nogi i ramiona. Prze- żyliśmy podróż pełną napięć, pomyślał. - Jak załatwimy sprawę? - zapytał Newman, gdy Paula i Jennie wysiadły za nim na zewnątrz. - Taktownie - dopóki nie wejdziemy do środka - odparł Tweed. Paula rozejrzała się dookoła. Odczuwała prawdziwą ulgę, że mogła wreszcie rozprostować kości po napięciu wywołanym przez strach i niepewność. Dobrze, że przynajmniej po tej stronie Chateau Noir widać było błękitne niebo i wspaniałe słońce. Pozostała jednak przytłaczająca, charakterystyczna dla wysokich gór cisza. Paula zaczęła tupać w twardy niczym skała śnieg, by nie poddać się napływającym nie- ustannie dreszczom. Cardon wskazał ręką na biegnący nad murem przewód. - Pod napięciem - skomentował. - Mam nadziej ę, że Amberg nie traktuj e go jako jedynego zabezpieczenia swojej posiadłości - mógłbym zneutralizować to w ciągu pięciu minut. Tweed zerknął na zegarek, a następnie zwrócił się do Nielda, Butlera i Cardona. - Będę nalegał, by Amberg wpuścił nas do środka razem z naszymi pojazda- mi. Natychmiast po zaparkowaniu sprawdźcie od zewnątrz wszystkie zabezpiecze- nia. Szukajcie słabych punktów, gdzie możliwe jest przypuszczenie ataku. Zapla- nujcie obronę całego zamku. - Spodziewasz się ataku? - dociekał Newman. - Od samego początku zadaniem Nortona było zdobycie taj emniczego filmu oraz kasety. Pomyśli - podobnie jak ja - że Amberg nie rozstaje się z nimi ze wzglę- dów bezpieczeństwa. Dlatego sądzę, że atak jest możliwy - nawet prawdopodobny. Miejmy tylko nadzieję, że Amberg jest w domu... Tweed zostawił swoich przyjaciół skrytych za murem. Podszedłszy do za- mkniętej bramy, posłużył się domofonem wbudowanym po lewej stronie, naci- Władza-19 289 skaj ąc umieszczony pod metalową kratką guzik. Zmuszony był nacisnąć j eszcze raz, zanim usłyszał głos, który natychmiast rozpoznał. - Kto tam? - brzmiało stanowcze pytanie zadane po niemiecku. - Tweed. Musimy porozmawiać - odpowiedział po angielsku. - Wczoraj przyjechał tu pewien typ, również przedstawiał się jako Tweed. Skąd mogę wiedzieć, że rozmawiam z prawdziwym Tweedem? Paula z uwagą obserwowała Tweeda. Gdyby go nie znała od tak dawna, przy- sięgłaby, że był zakłopotany. - W porządku- kontynuował Tweed- chcesz dowodu mojej tożsamości. Miałeś identycznie wyglądającego brata bliźniaka, Juliusa. Został zamordowany w masakrze w Tresillian Manor w Komwalii. Tuż przed swoją tragicznie zakończo- ną podróżą rozstał się z żoną, Eve, która j est Angielką. Złożyłem j ej wizytę w willi pod Zurychem. Spotkałem się również z tobą kilka dni temu, zanim wyjechałeś z Zurychu do Bazylei. Razem ze mną był Bob Newman. Słuchaj, z pewnością tyle ci już wystarczy, na miłość boską! - zakończył zamierzonym wybuchem. - Przepraszam cię, Tweed. Mam nadzieję, że rozumiesz, iż muszę zachowywać maksymalną ostrożność. Powiedziałeś już więcej, niż potrzebowałem, by rozpoznać twój charakterystyczny głos. Kiedy rozlegnie się brzęczyk, brama się otworzy... - Jeszcze j edno - przerwał mu Tweed. - Są ze mnąNewman i Paula Grey. Prócz nich przywiozłem również trzyosobową ochronę- członkowie mojej organizacji. Chcę, żeby wjechali na podwórze za bramą, zajmą się zabezpieczeniem. - Zgoda. Czekaj, aż rozlegnie się brzęczyk. Paula ponownie z uwagą obserwowała Tweeda. Słuchaj ąc Amberga, pochylił się, przykładając ucho do metalowej osłony głośnika. Kiedy się wyprostował, miał zmarszczone brwi. Spojrzał na Paulę, nadając swojej twarzy naturalny wyraz, po czym wskazał brukowane podwórze. W tym czasie wrota bramy otwarły się we- wnątrz. Paula podeszła do niego i razem ruszyli pospiesznie w stronę ogromnej, kamiennej werandy, która wydawała się głównym wej ściem. - Coś cię zaniepokoiło? - spytała. W odpowiedzi wskazał w kierunku rogu po prawej stronie, przed wznoszącą się dalej kamienną fasadą. Niemalże poza zasięgiem wzroku stało zaparkowane białe BMW. - Podobne do samochodu Gaunta - wyraziła swoją opinię Paula. - Sądzę, że naprawdę należy do Gaunta... Masywne drzwi otworzył sam Amberg ubrany jak zwykle w elegancki garni- tur, zapraszając Tweeda, Newmana i Paulę do środka. Paula z trudem dostrzega- ła cokolwiek w rozległym słabo oświetlonym kinkietami hallu. Amberg, zamy- kając za nimi drzwi, odgarnął z czoła starannie zaczesane włosy... - Czy mógłbym przeprosić was na moment? Słyszę dzwonek telefonu, a w każdej chwili spodziewam się ważnej wiadomości. Eve przyjechała do mnie w interesach. Gaunt, który ją tu przywiózł, zaprowadzi was do niej. Będą dla was miłym towarzystwem podczas mojej nieobecności... 290 Gaunt, przywitawszy nowo przybyłych, jakby ich przyjazd nie był niczym niezwykłym, poprowadził gości poprzez następujące po sobie naprzemiennie wąskie korytarze oraz stare, kamienne klatki schodowe. Idąc przed nimi zawołał niczym właściciel posiadłości. - Niesamowite miejsce to Chateau Noir. Oczywiście jankes, który kazał je zbudować na podstawie średniowiecznych planów, musiał być kompletnie pomylony. Byłjednakjankesem do szpikukości. Pokażęwampóźniej niektóre łazienki. A teraz, panie i panowie, wchodzimy właśnie do największej spośród wszystkich tutejszych łazienek - wykrzyknął. Jego głos odbił się echem po korytarzach, które dotychczas przebyli. Pau- la pragnęła poprosić go, by zredukował choć trochę sił swojego głosu. Ich przewodnik zatrzymał się przed ogromnymi, dwuskrzydłowymi drzwiami o łu- kowatym kształcie w stylu romańskim. Otworzywszy oba skrzydła, przesad- nym gestem zaprosił ich do środka. Tweed skinął Pauli głową, by weszła przed nim. Po kilku krokach dziewczyna stanęła nagle w miejscu zaskoczona. Przed oczyma Pauli pojawił się wielki basen, w całości wykładany marmu- rem. Ściany aż po łukowe sklepienia oraz podłogę okalającą zbiornik wodny po- krywały marmurowe płyty. Pływaj ąca w basenie kobieta poruszała się w niezwy- kłym tempie dzięki silnym uderzeniom ramion. Eve Amberg miała na sobie jednoczęściowy kostium kąpielowy, ajej wspa- niałe włosy skrywał czarny czepek. Dopłynąwszy do jednego z końców, poma- chała Pauli i zatrzymując się przy drabince zawołała: - Witam w Valhalla! Zaraz do was dołączę, muszę tylko dokończyć zamie- rzone trzydzieści długości. Skorzystajcie z tamtych krzeseł... Następnie ruszyła ponownie w przeciwną stronę. Podczas gdy Tweed i New- man sadowili się na stojących przy niewielkim stoliku krzesłach, Paula przyglą- dała się Eve. Angielska żona bankiera była niewiarygodnie dobrym pływakiem. Jej długie uda praktycznie prześlizgiwały się poprzez zielonkawą wodę, a szczu- płe ramiona poruszały się niczym strzały. Trzydzieści długości basenu! Ja nie dałabym rady, a j estem przecież o kilka lat młodsza od niej, pomyślała. W chwili gdy Paula ruszyła w stronę stolika, Eve dopłynęła do drabinki, zatrzymała się, a następnie wspiąwszy się do góry, stanęła na brzegu i sięgnęła po duży, kąpielo- wy ręcznik. Wycierając ramiona, zdjęła z głowy gumowy czepek, pozwalając swoim długim włosom opaść do tyłu. - Wyglądasz oszałamiająco - powiedziała Paula, gdy Eve podeszła do sto- lika. - Dziękuję. Po kąpieli czuję się naprawdę wspaniale. Eve ma idealny smak, jeśli chodzi o ubrania, westchnęła Paula w myślach. Biorąc pod uwagę kolor jej włosów, czarny jednoczęściowy kostium stanowił doskonały wybór. Gaunt, który dotychczas stał przy brzegu basenu, obserwując ją z założonymi rękoma, przyłączył się do siedzącego towarzystwa. Na stoliku stał cały zestaw kieliszków, szklanek, butelek oraz jedna karafka. 291 - Muszę spełniać rolę gospodarza - poinformował wszystkich Gaunt. - Kiedy przyjechaliśmy, Amberg również miał jakiś ważny telefon, zdążył jedy- nie pokazać nam drogę do swojego pałacu rozkoszy. Mówiąc o przyjemno- ściach, kto ma chęć na podwójną szkocką na dobry początek? - Wypiję lampkę rieslinga! - zawołała Eve. - Tweed, może zechciałbyś mi nalać - oczywiście pod warunkiem, że napijesz się ze mną. To dobry riesling. - Naturalnie - odpowiedział Tweed. - Przywiozłaś ze sobą kostium kąpie- lowy? - podjął rozmowę Tweed, nalewając wina do dwóch kieliszków. - Tak. Ten basen j est podgrzewany. Zabierałam ze sobą kostium za każdym razem, kiedy przywoził mnie tu Julius. Cały zamek wyglądem przypomina jakieś przeklęte mauzoleum. Tylko basen jest cudowny. Eve owinęła się ręcznikiem, a inny, suchy, położyła na krześle, by na nim usiąść. Odpowiadając na pytanie Tweeda, stała w idealnie wyprostowanej pozycji. - Za moment pójdę się przebrać w coś przyzwoitego, ale jeśli nie macie nic przeciwko temu, chciałabym wpierw napić się odrobinę wina. - Nie mam nic przeciwko twój emu strój owi - powiedział Newman z uśmie- chem. - Nie krępuj się. - Rozumiem, że przyjechaliście oboje z wizytą towarzyską zasugerował Tweed, wznosząc swój kieliszek w kierunku Eve. - Doskonale wiesz, że nie - odparła, uśmiechając się. - Biznes to biznes. - A ty, Gaunt? - zapytał Tweed, odwracając się w stronę potężnej postaci zaj - mującej krzesło obok niego przyjechałem tu, by dowiedzieć się, kto jest sprawcą jatki w mojej posiadłości... - Gaunt ściszył głos, by tylko Tweed mógł go usły- szeć. -Niewyjadę, dopóki Amberg nie zaprezentuje mi filmurazemz dźwiękiem. - Przyznał, że ma ze sobą obie rzeczy? - dopytywał się Tweed szeptem. Newman, wyczuwając, że siedzący obok niego mężczyźni pragną porozma- wiać bez świadków, zaczął głośno żartować, doprowadzając Paulę i Eve niemal do histerii. - Niezupełnie - przyznał Gaunt ponurym tonem. - Potrafi być niezwykle oporny, prawdziwie szwajcarski w złym tego słowa znaczeniu. - W takim razie muszę z nim sam porozmawiać. Na osobności. Teraz była- by dobra okazja, gdybym tylko wiedział, gdzie go szukać. - Pokażę ci drogę. - Gaunt wstał, a następnie pochylił się dodając jeszcze jedną uwagę: - Przypuszczam, że ty i ja jesteśmy po jednej stronie w tej sprawie. Ciekawe, pomyślał Tweed, niemniej jednak uśmiechnął się na znak zgody, po czym również wstał. Gaunt wyjaśnił pozostałym, że muszą przedyskutować z Ambergiem pewien interes. - Jeżeli chodzi o mnie, może to wam zająć nawet cały dzień zapewnił go Newman chłodno. - Jestem wystarczająco szczęśliwy, mogąc pogawędzić z dwie- ma interesującymi kobietami... Gaunt zostawił Tweeda w dziwnym pomieszczeniu, którego Amberg używał jako swojego gabinetu - wielkiej sali z podium oraz ogromnym oknem, przez 292 które widać było panoramę całych Wogezów i dalej ponad równiną odległy, po- łożony w Niemczech Schwarzwald. Tweed przyglądał się niskiemu tęgawemu Szwajcarowi o czarnych włosach oraz jego gęstym brwiom ponad inteligentnymi, oczyma. Czy Amberg zawsze nosił przygnębiające czarne garnitury? Zastanawiał się Tweed. - Usiądź, proszę - zwrócił się do przyjaciela Walter Amberg wskazując umieszczone przed podestem krzesło. - Dziękuję. Mam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, bym usiadł koło ciebie - odpowiedział Tweed miłym głosem. Zabrawszy krzesło, wszedł na podest, ominął ogromne biurko, postawił swoje krzesło tuż obok Amberga i usiadł twarzą w j ego stronę. - Coś się stało? - spytał Amberg poirytowanym tonem. - Nie mam zbyt wiele czasu. - Masz mnóstwo czasu - zapewnił go Tweed - ale najpierw chciałbym obej- rzeć film i przesłuchać kasetę, które Joel Dyson zostawił ci na przechowanie. - Nie rozumiem, o czym mówisz - warknął Szwajcar, zaciskając wąskie usta. - Mówię o morderstwie na wielką skalę. Wielokrotnym morderstwie w Tresil- lian Manor w Kornwalii - sposób mówienia Tweeda przestał być przyj emny. - Mó- wię o morderstwach Helen Frey, jej przyjaciółki Klary i prywatnego detektywa, Theo Strebla. Wszystkie z nich miały miejsce praktycznie na twoim podwórku - w Zurychu - przerwał na moment. Amberg odpowiadał na jego spojrzenie wzrokiem pozbawionym wszelkich emocji, lecz przez chwilę Tweedowi wydawało się, że do- strzega w jego oczach nikłe zaniepokojenie. - Theo Strebel był niegdyś funkcjona- riuszem wydziału zabójstw w zuryskiej policji oraz bliskim przyjacielem Arthura Becka, który jak wiesz, jest komendantem szwajcarskiej Policji Federalnej z siedzi- bą na Taubenhalde w Bernie. Tak się składa, że Beck jest również moim bardzo do- brym przyjacielem. Więc wydobądź dla mnie film i kasetę, o które cię prosiłem, albo Beck będzie z niecierpliwością czekał na twój powrót do Zurychu. No jak? Wbrew swoim zwyczajom Tweed wystrzelił ze wszystkich luf naraz. Powzięta strategia przyniosła piorunujące skutki. - To problem natury etycznej - nieśmiało zaczął Amberg. - Joel Dyson dał nam owe przedmioty na przechowanie. - Zapomnij o etyce. Nie zdajesz sobie sprawy? Do tej pory Dyson może już nie żyć. Nie widziano go żywego od czasu wizyty w twoim banku przy Tal- strasse. Kolejny fakt, który mógłby zainteresować Becka. - Rzeczywiście mam małe kino na niższym piętrze - powiedział Amberg. - A film i kaseta? - Są tutaj w sejfie. Zaraz je przyniosę. Mam też magnetofon do odtworze- nia taśmy. - Dobrze. Chcę zsynchronizować film z nagranymi na kasecie dźwiękami. Również Gaunt pragnąłby być obecny na pokazie. Wreszcie zmierzamy we wła- ściwym kierunku. Rozdział 42 N1 iczym generał planujący ważną bitwę, Mencken stał z przodu samochodu terenowego marki Land-Rover. Wynaj ął go j eszcze przed wyj azdem z Bazylei, przewiduj ąc j azdę w trudnym te- renie. Ze skraju małego, iglastego zagajniczka, gdzie zaparkował swój pojazd z na- pędem na cztery koła, miał doskonały widok na położone poniżej Chateau Noir. Przez lornetkę obserwował wewnętrzne podwórze. Z tyłu siedziało dwóch spo- śród jego ludzi, uzbrojonych w pistolety maszynowe. - Zaatakujemy punktualnie w południe. Dlatego zsynchronizujcie swoje ze- garki - rozkazał Mencken. - Jest dokładnie za piętnaście dwunasta. Powtórzcie instrukcj e, które wam wydałem. Słowo w słowo, albo skręcę wam obu karki. - W południe - Eddie zaczął powtarzać z pamięci, bez zastanowienia - wy- sadzam bramę, by otworzyć drogę samochodom z naszymi ludźmi. - Hank? - popędzał Mencken. Eddie i Hank wciąż znajdowali się na liście przeznaczonych do odstrzału, ale być może podczas zbliżającego się szturmu ktoś inny załatwi za Menckena sprawę. - Minutę przed dwunastą - odpowiedział wysoki, chudy Hank - neutralizu- ję drut pod napięciem biegnący nad murem. Teleskopowe drabiny sąjuż na miej - scu... - W porządku - przerwał mu Mencken. Wyciągnął antenę swój ej krótkofa- lówki. - Niebieski, Zielony, Żółty, Pomarańczowy, Brązowy, zgłoście się. Czy zajęliście już pozycje? Odpowiedzieć w kolejności wywoływania... - A więc to wszystko - powiedział Mencken, gdy ostatni z dowódców dru- żyn potwierdził swoją pozycję. - Wszystko zależy teraz od Johny'ego - mruk- nął, mówiąc częściowo sam do siebie. - Jest ekspertem we wspinaczce. Za po- mocą liny i haka dostanie się na szczyt wieży - sądzę, że nazywają ją basztą. Uzbrojony w pistolety maszynowe będzie mógł zapanować nad wszystkimi wej- ściami i wyjściami z chateau. A jeśli Newman i jego pomocnicy wejdą wam w drogę, zabijcie ich. Mencken obrócił się i popatrzył na swoich giermków. 294 - Więc na co jeszcze czekacie? Zająć pozycje - to będzie prawdziwa łatwi- zna. Któż może nas powstrzymać? Kwadrans po dwunastej będę już w środku zajmował się Ambergiem - spojrzał w przejrzysty błękit nieba, podczas gdy Ed- die i Hank w pośpiechu wyskakiwali z samochodu. - Idealny dzień na rzeź... Wcześniej tego dnia Marler dotarł do położonego w południowych Woge- zach Ballon d'Alsace. Kontroler ze szkoły szybowcowej, Masson, towarzyski, potężnej budowy Francuz, zaczął rozmowę: - Wszystkich moich pracowników zwaliła z nóg ta przeklęta grypa. Czułem j ednak, że nie mogę pana zawieść - szczególnie biorąc pod uwagę ogromny de- pozyt, jaki mi pan wpłacił. - Więc nie zawiódł mnie pan. Na czym polega problem? Marler spytał grzecz- nie po francusku. - Problem został rozwiązany. Skontaktowałem się z moim przyjacielem w Szwajcarii, który również prowadzi szkołę szybowcową. Przysłał mi szwaj- carskiego pilota z własną maszyną, który wyciągnie pana na odpowiedni pułap. Marler, zanim zaczął rozmowę z Francuzem, zastanawiał się właśnie, dla- czego na pasie startowym czeka piper tomahawk mały, jednosilnikowy samolot ze szwajcarskimi oznakowaniami. Za nim ciągnęła się wzdłuż pasa startowego, przymocowana do zaczepu tomahawka, lina holownicza łącząca szwajcarską ma- szynę z szybowcem, którym Marler miał przebyć daleką drogę na północ. - Wysłuchałem rano prognozy meteo nadawanej w radiu poinformował Marler Massona. - Niemniej jednak choć wszystko wydawało się w porządku, najbardziej liczą się dane, które pan ma. - Chodzi o lot na północ? Do Col de la Schlucht? Kierunek wiatru jest idealny. Pogoda - Masson wzruszył ramionami - zmienia się częściej niż kobie- ty o największym temperamencie. Ale jestem pewien, że o tym pan wie. Zamie- rza pan odbyć dosyć długą podróż. No cóż, szwajcarski pilot czeka... Kiedy Marler został sam na sam z pilotem, podał mu instrukcje odbiegające znacznie od planu, który poprzedniego dnia przedstawił Massonowi. Chciał, aby pilot podholował go jak najdalej na północ - bliżej Col du Bonhomme, a więc bliżej Chateau Noir, celu, o którym nie wspomniał. Wewnątrz kokpitu było zimno. Marler usadowił się wygodnie, poprawił hełm i gogle. Był sam - Masson powrócił do parterowego budynku administracyjne- go. Rozpiąwszy swą płócienną torbę podróżną, w mgnieniu oka złożył i załado- wał karabin armalite. Następnie załadował wyrzutnię granatów gazowych i obie sztuki broni wetknął w wolne miejsce, z boku kabiny. Na szyi zawiesił sobie lor- netkę. Sprawdził stery. Zadowolony, że dopełnił wszystkich obowiązków, zasygna- lizował Szwajcarowi swoją gotowość. Pilot już wcześniej zapuścił silnik samolotu. Zwiększył obroty i lina holow- nicza łącząca obie maszyny naprężyła się; nastąpiło nagłe szarpnięcie, po czym szybowiec ruszył do przodu. 295 W niespełna minutę później tomahawk oraz szybowiec Marł era znajdowały się już w powietrzu. Anglik spojrzał na zegarek. Jeżeli wszystko dobrze wyli- czył, przybędzie nad Chateau Noir tuż przed południem. Podczas gdy Tweed, w dziwnym gabinecie, zajęty był rozmową z Amber- giem, Newman został razem z Paulą i Eve w sali z krytym basenem. Jennie, któ- ra razem z nimi weszła do zamku, Od samego początku siedziała na krześle z dala od basenu w pobliżu wejścia. Skrzyżowawszy nogi, opieraj ąc na nich łokieć, prawą ręką podpierała brodę, sprawiając wrażenie, że z uwagą obserwuje Eve, kiedy ta kończyła swoje trzy- dzieści długości basenu, a następnie usiadła razem z Newmanem, Paulą i Gaun- tem. Newman zawołał Jennie, by się do nich przyłączyła, lecz ona uśmiechnąw- szy się potrząsnęła przecząco głową. Zaproponował jej drinka. - Sok pomarańczowy, bez lodu, to wszystko, dziękuję. - Jennie wydaje się nieco nie w sosie - odezwała się Paula do Newmana półgłosem, podnosząc się i podchodząc do niego, jakby dla rozciągnięcia mię- śni. Niosąc w dłoni przygotowany dla Jennie napój, zatrzymał się i odpowiedział również szeptem. - Zdaje mi się, że dotarło do niej coś bardzo ważnego i teraz chce to prze- myśleć. Dajmyjej szansę. - Dotarło do niej? - Paula nie zrozumiała. - Co masz na myśli? - W pewnym momencie po naszym przybyciu do zamku, kiedy zostaliśmy wpuszczeni przez Amberga... Zresztą dajmy temu spokój. Podając jej szklankę, dowiem się, jak się czuje. - Nie zapomnij do nas wrócić - zażartowała Paula. - Jest bardzo atrakcyjna. - Paula! - Gaunt wykrzyknął na cały głos. - Paula, potrzebuję twojego to- warzystwa. Zawsze postępuj ę zgodnie z założeniem, że mężczyzna powinien mieć dwie niezwykle zmysłowe kobiety, by mógł je nastawiać przeciwko sobie na- wzajem. Eve uwodzi mnie swoimi cudownymi oczyma. I nie tylko samymi oczyma, pomyślała Paula, gdy zobaczyła, w jaki sposób Eve ułożyła nogi, siedząc na wprost Gaunta. W chwilę później pojawił się na moment Tweed i zwrócił się do Gaunta. - Amberg chce nam pokazać coś w kinie. Wiesz, gdzie to jest? Powiedział, że na niższym piętrze. - Bawcie się dobrze na tym pokazie. Będzie zapewne pornograficzny film, skoro nie jesteśmy zaproszone. Damy wam trochę czasu - Eve zerknęła na swój wodoodporny zegarek. - Jest za dziesięć dwunasta. Powiedzcie Walterowi, że w południe będę chciała zjeść obiad... Tweed nie był zdziwiony, gdy Amberg wprowadził jego i Gaunta do dużego, luksusowego kina. Znajdowało się tam kilka rzędów wygodnych siedzeń, a pod- łoga obniżała siew kierunku ekranu. 296 - Ustawiłem w magnetofonie kasetę - poinformował ich Amberg w cha- rakterystyczny dla siebie, nieprzyjemny sposób. - Zajmę się obsługą projekto- ra. Rozgośćcie się. W sali jest klimatyzacja. - Oczywiście! - Gaunt szepnął do Tweeda, kiedy razem szli w stronę środ- kowego rzędu. - Jankeskiemu milionerowi, który zbudował ten z piekła rodem zamek, nie brakowało dolarów. To przeklęte miejsce przypomina mi widziane w czasopismach zdjęcia przedwojennego Odeonu. - Usiądę od strony przejścia - powiedział Tweed, spoglądając za siebie na Amberga, który zajął miejsce za ogromnym projektorem ustawionym na wyso- kim podeście. - Przynajmniej nie musieliśmy kupować biletów - kontynuował Gaunt, gdy usadowił się obok Tweeda. - Prawdziwa niespodzianka - biorąc pod uwagę za- miłowanie Amberga do pieniędzy. - Nareszcie zobaczymy film, dla którego przebyliśmy tak długą drogę. - Co się stało z Newmanem? - zapytał Gaunt. - Zniknął gdzieś po drodze. - Pewnie poszedł do ubikacji. Tweed skłamał. Newman wziąwszy go na bok, powiedział, że zamierza wyjść na zewnątrz. - Myślę, że lepiej będzie, jeśli zobaczę, jak Butler, Nield i Cardon radzą sobie ze sprawdzaniem zabezpieczeń. Tweed skinął przyzwalająco głową. Zauważył, że Newman niósł ze sobą tor- bę podróżną, z którą nie rozstawał się od czasu przybycia do Chateau Noir. Za- wierała ona pistolet maszynowy uzi, który Newman odebrał dwóm amerykań- skim zbirom w Bristolu. - Panowie, czas na wielkie kino! - Amberg zawołał z niezwykłym dla sie- bie humorem. Przygasły światła. Tweed i Gaunt siedzieli niemal w zupełnej ciemności. Zdjąwszy okulary, Tweed przeczyścił je, po czym jeszcze raz zerknął na słabo widoczną sylwetkę Amberga, pochyloną nad proj ektorem. - Jak, na Boga, udaje mu się utrzymać w porządku cały zamek, skoro nie ma żadnej służby? - mruknął Tweed półgłosem. - Sprowadza mieszkających na niższych zboczach chłopów - odrzekł Gaunt. - W zamian za marne pieniądze, ale w gotówce. To jest Francja. Urzędnik podatkowy nigdy nie widzi nawet franka z ich dochodu, co powoduje, że cała sprawa jest warta zachodu zarówno dla chłopów, jak i dla Amberga. Jaskrawe światło błysnęło na ekranie, biel z dziwacznymi, czarnymi rysami. Tweed pochylił się do przodu. W przytłaczającej ciszy bez trudu słyszał obraca- jącą się w magnetofonie taśmę, która rozsyłała wokół nikłe trzaski. Dotychczas żadnych głosów. Strumień światła zza ich pleców wciąż padał na ekran, lecz obrazu nie było widać. Tweed spojrzał na oświetlone przez projektor wskazówki jego zegarka. Dochodziło południe. Światło nieprzerwanie padało na ich plecy. Magnetofon w dalszym ciągu rozsiewał suche trzaski. Tweed poruszył się niespokojnie. Był już najwyższy czas, 297 by ich oczom ukazał się jakiś obraz. Podejrzewał, że Gaunt niecierpliwił się już podobnie jak on. Dziedzic sięgnął po cygaro, zapalił je, a następnie wypuścił dym z dala od Tweeda, który siedział z ponurą miną. Silne światło migotało jeszcze przez kilka chwil, towarzyszyły mu również trzaski magnetofonu. Niespodziewanie zrobiło się ciemno. Gaunt zaczął mrugać oczyma. Tweed, zapobiegliwie, już wcześniej opuścił wzrok na podłogę, by za- chować zdolność widzenia. Ekran poczerniał. Tweed poderwał się do góry i dłu- gimi krokami pokonał dzielącą go od Amberga odległość. - Są czyste - przemówił bankier z zakłopotaniem. - Nie ma niczego na fil- mie, kaseta nie jest nagrana... - Ponieważ podłożyłeś czysty film zamiast prawdziwego syknął Tweed z wściekłością. - Podobnie z kasetą. Gdzie schowałeś prawdziwe? Wtedy do jego uszu dobiegł huk broni maszynowej, sprawiając, że zamarł w bezruchu. Żaden z j ego ludzi nie posiadał j ej. Newman miał wersj ę minipisto- letu maszynowego uzi, lecz Tweed potrafił rozróżnić je. Chateau Noir zostało zaatakowane przez profesjonalnych morderców Nortona. Kiedy Newman opuścił zamek tylnym wyjściem, uzbrojony w uzi oraz re- wolwer Smith & Wesson, zamierzał dostać się na płaski dach górującej nad całą posiadłością wieży. Poruszając się tuż przy ścianie baszty, dotarł do alkowy kryjącej zamknięte wrota wejściowe. Nagle dostrzegł Butlera, który porozumiewawczo skinął na niego dłonią. Trzymając w prawym ręku swojego lugera, Harry przykucnął w o- twartych drzwiach stojącego nie opodal budynku, spełniającego obecnie rolę garażu. Rozpaczliwe gesty Butlera zdawały się oznaczać, by Newman pozostał w ukryciu. W chwilę później zauważył Cardona i Nielda kryjących się pod ścianą bu- dynku. Co się, do licha, dzieje? Zastanowił się Newman. Nagle jego wzrok padł na grubą linę z rozmieszczonymi równomiernie węzłami, zwisającą ze szczytu wieży. Lina do wspinania. Natychmiast spojrzał do góry. Wysoko nad jego głową, z płaskiego dachu baszty spoglądał w dół obcy mężczyzna, celując w niego z pistoletu maszynowe- go. Newman rzucił się w tył do wnętrza alkowy, ułamek sekundy później seria pocisków uderzyła o kilka centymetrów od miej sca, w którym przed chwilą stał. Byli w pułapce. Rozdział 43 Szybowiec Marlera został odczepiony od liny holowni- czej na kilka minut przed dwunastą. Szwajcarski pilot po- machał mu na pożegnanie, po czym zawrócił w stronę Ballon d' Alsace. Była wspaniała, słoneczna pogoda, w dole przesuwały się ostre szczyty i zaśnieżone wąwozy Wogezów. Przeleciał nad drogą D417 oraz ciągnącymi się w nieskończoność, mrożą- cymi krew w żyłach zakrętami Col de la Schlucht. Zbliżał się do Chateau Noir. Na jednym z licznych, rozciągających się pod nim niższych zboczy dostrzegł mikroskopijną sylwetkę człowieka prowadzącego pług śnieżny. Kierowca przy- jacielsko pomachał w stronę szybowca. Marler odpowiedział na przesłane mu pozdrowienie. Koncentrował się na obsłudze sterów i obserwacji wskaźników. Ponieważ rozmyślnie obniżył wysokość lotu, zmuszony był zwracać szczególną uwagę na turbulencje - nagłe pionowe ruchy powietrza, które mogły niespodziewa- nie ściągnąć go w dół. Wtedy zobaczył zamek. Potężną bryłę pseudośrednio- wiecznej budowli - Chateau Noir. Rzeczywiste rozmiary zamku zaskoczyły go. Sprawdził godzinę. Było południe. Podczas gdy szybowiec stopniowo tracił wysokość, Marler przyłożył do oczu lornetkę. Spostrzegłszy terenowy samo- chód land rover, ukryty częściowo w iglastym zagajniku, zmarszczył brwi. Tylko j eden mężczyzna - za kierownicą - a j ednak pojazd został najprawdopodobniej ustawiony w sposób umożliwiający obserwację ukrytego za murem, wewnętrz nego dziedzińca. Nie widać nikogo z naszych, pomyślał. Marler powoli przesunął lornetkę, nastawiając ostrość na zbliżaj ącą się z każdą sekundą posiadłość. Zesztywniał, gdy zobaczył Butlera skulonego w otwartych drzwiach jednego z budynków, jak gdyby ukrywał się przed kimś. Następnie za- uważył Newmana stojącego u podnóża baszty oraz tęgiego mężczyznę odziane- go w ciepłą kurtkę, celującego w dół z pistoletu maszynowego. Newman usko- czył w ostatniej chwili, zanim przenikliwą ciszę Wogezów przerwała wystrzelona z broni seria. 299 - Naprawdę nie powinieneś tego robić, stary - powiedział na głos Marler, zwracając się do znajdującego się na dachu wieży mężczyzny. Nacisnął delikat- nie na pedały. - Czas na prawdziwie łagodny ślizg. To potrwa tylko moment... Do jego uszu dobiegł przytłumiony huk wybuchu. Kątem oka dostrzegł jak przewracają się skrzydła kutej bramy broniącej dostępu na dziedziniec. Nie mógł sobie teraz pozwolić na odwrócenie uwagi od najważniejszego w danej chwili zadania, dlatego bez wahania sięgnął po karabin armalite. Siedzący na dachu baszty mężczyzna, przeładowawszy broń, spoglądając w dół, czekał na ponowne pojawienie się celu. Butler, skryty wewnątrz garażu, trzy- krotnie wystrzelił ze swojego lugera, lecz odległość dzieląca go od szczytu wie- ży była zbyt duża. Modląc się, by szybowiec jeszcze przez kilka sekund utrzymał się na tym samym poziomie, Marler uważnie wycelował. Przez lunetkę strzelby widział krę- cone włosy oraz górnąpołowę ciała tkwiącego na szczycie baszty zbira. Wstrzy- mując oddech, pociągnął za spust. Jego cel podskoczył gwałtownie do góry. Wypuszczony z dłoni pistolet ma- szynowy spadł na odległy bruk. Mężczyzna zatoczył się, a następnie przewrócił do przodu, idąc w ślady upuszczonej przed chwilą broni. Z krzykiem przerażenia na ustach wylądował u stóp wieży. Jego ciało uderzyło o bruk z głuchym trza- skiem charakterystycznym dla pękających kości, tuż obok miejsca, gdzie znalazł schronienie Newman. Ciało mężczyzny pozostało nieruchome. Aż do tego dramatycznego incydentu szarżujący oddział Menckena miał ogromne szansę na zdobycie zamku. Ostatni wypadek jednak wyraźnie przechy- lił szalę zwycięstwa na korzyść przeciwnej strony. Newman zauważył, że masywne drzwi z okuciami, prowadzące do wnętrza baszty, nie były zamknięte, a j edynie zaklinowane. Z całej siły uderzył w nie bar- kiem i odniósł wrażenie, że drewniana przeszkoda poruszyła się nieco. Wziąw- szy głęboki oddech, z całej siły trzasnął ponownie. Drzwi ustąpiły pod naporem, otwierając się tak nagle, że z trudem utrzymał równowagę. Wpadając do środka z uzi w ręku, zauważył wąskie, podniszczone, kamienne stopnie. Nie zatrzymując się ruszył do góry nieświadomy wydarzeń rozgrywają- cych się na dziedzińcu. Gdy tylko rozległy się pierwsze strzały, Tweed zareagował błyskawicznie. Chwytając Amberga pod ramię, pchnął go w kierunku wyjścia z sali kinowej i dalej po schodach w stronę głównego hallu. Gaunt, wydobywszy z kabury pod sporto- wą marynarką automatycznego colta kaliber 0.45 cala długimi susami podążał tuż za plecami Tweeda. Wchodząc do hallu, Tweed zauważył Paulę, Jennie oraz Eve - w zwykłym zimowym ubraniu - zbliżające się od strony basenu. Wolną ręką wykonał gest nakazujący im się cofnąć. 300 - Natychmiast wróćcie na basen. Bez dyskusji. Zróbcie, jak wam powie- działem. Jesteśmy w wielkim niebezpieczeństwie. Eve i Jennie pospieszyły z powrotem przez labirynt skomplikowanych ko- rytarzy, lecz Paula pozostała w tym samym miej scu. Ze specj alnej kieszeni w swo- jej podręcznej torebce wyciągnęła browninga. - Zostaję z tobą - poinformowała Tweeda. - Nie jesteś uzbrojony. - Jajestem - zapewnił ją Gaunt agresywnie. - Może się okazać, że będzie potrzebna osoba, która jest w stanie strzelać prosto - odparła. - Co, do cholery... - zaczął Gaunt. Nie zdążył jednak dokończyć zadania. Tweed, wciąż ciągnąc opierającego sięAmberga, dochodziłjuż do wyjścia. Z zewnątrz dobiegał warkot zbliżającego się dużego pojazdu. Dotarłszy do drzwi, Tweed wyjrzał przez okuwany ołowiem, wizjer. Widok, który ukazał siej ego oczom, nie podniósł go na duchu. Norton - lub jeden z jego podwładnych, który zorganizował atak - doskonale wiedział, co robi. Pobrzękująca i zgrzytająca maszyna, która przemierzała brukowane podwó- rze, była w rzeczywistości ogromnym pomarańczowym buldożerem, którego potężną łopatę, uniesioną do góry, przygotowano do roztrzaskania drzwi wej- ściowych i otworzenia oddziałom drogi do wnętrza budynku. Tweed zmusił Am- berga, by wyjrzał przez okienko. Szwajcar skulił się i spróbował się wyrwać, lecz uścisk dłoni Tweeda zniweczył jego zamiary. - Ja również powinienem schronić się na basenie - protestował. - Jest tam tylne wyjście. Jestem bankierem... - Zapewne chciałbyś być przynajmniej świadkiem obrony własnego domu - powiedział Tweed, zachowując śmiertelną powagę, zdecydowany złamać opór Szwajcara. - W każdym razie i tak pozostaniesz z nami. - Być może uda mi się zastrzelić kierowcę - zaproponował Gaunt, który również wyglądał przez okienko. - Nie masz szans, jeszcze nie - rzucił krótko Tweed. - Na dodatek za szo- ferką kierowca ma uzbrojoną, kilkuosobową ochronę. Zaczekamy, aż pojawi się w świetle wyważonych drzwi. Wtedy wystrzelisz. Być może uda nam się zablokować wejście buldożerem, niestety nie mogę tego zagwarantować. A więc odsuńmy się i zaczekajmy... Jedną ze spraw nurtujących Tweeda był brak jakichkolwiek informacji do- tyczących poczynań jego ludzi na zewnątrz - zakładając, że wciąż jeszcze żyli Zlikwidowawszy strzelca, który przygwoździł ludzi Tweeda, Marler na- tychmiast przeniósł swoją uwagę na wydarzenia rozgrywające się przy wej- ściu. Jego szybowiec wciąż unosił siew powietrzu, wiedział jednak, że wkrótce będzie musiał wylądować lub się rozbić. Wszystko trwało zaledwie kilka se- kund. 301 Strzelając z karabinu, był jeszcze znacznie oddalony, lecz obecnie lada mo- ment miał się znaleźć nad dziedzińcem. Potem, j eżeli przeżyj e, zamierzał wylądo- wać na szczycie wzniesienia, gdzie zauważył zaparkowanego land-rovera. W tym momencie zauważył zbliżający się pomarańczowy buldożer, oble- piony z tyłu szoferki uzbrojonymi mężczyznami. Potężna maszyna stanowiła śmiertelne zagrożenie dla jego przyjaciół. Marler, ryzykując jeszcze bardziej obniżył lot, po czym chwycił za miotacz granatów gazowych, przygotowuj ąc j ed- nocześnie zapasowy pojemnik z gazem. Skrzydła szybowca wydawały się nie- malże ocierać o dach baszty, chociaż w rzeczywistości maszyna znajdowała się znacznie wyżej. Marler spojrzał w dół. Buldożer zdążył już pokonać dwie trzecie odległości pomiędzy wyważoną bramą a tarasem, gdzie znajdowało się główne wejście. Marler nacisnął spust i pojemnik z gazem łzawiącym, wycelowany w przednią szybę kabiny kierowcy, rozbił ją i wybuchł wewnątrz pojazdu. W tym czasie Marler wystrzelił, tym ra- zem celując w tył maszyny, gdzie znajdowali się uzbrojeni mężczyźni. Efekt jego poczynań był natychmiastowy. Otoczony gazem, kierowca stra- cił kontrolę nad pojazdem. Buldożer zakręcił o sto osiemdziesiąt stopni. W pa- nice kierowca pomylił pedały. Maszyna, pomknęła po bruku, gubiąc po drodze swoich pasażerów, unieszkodliwionych przez drugi pojemnik z gazem. Buldo- żer z hukiem popędził w kierunku zewnętrznego muru i w końcu całym impe- tem uderzył weń, miażdżąc szoferkę oraz znajdującego się w środku kierowcę. W tej samej chwili przez bramę na podwórze wjechał citroen wypełniony uzbrojonymi ludźmi. Z ukrycia wynurzyli się Cardon, Butler i Nield. Kierowca citroena, zdezorientowany z powodu katastrofy buldożera, popełnił fatalny błąd zatrzymując samochód. Cardon, mierząc uważnie, rzucił granatem, który wylą- dował dokładnie pod bakiem pojazdu. Zanim którykolwiek z pasażerów zdążył wysiąść, samochód eksplodował. Patrzący ze szczytu baszty Newman, dostrzegł fontannę ognia. Już wcześniej dotarł na górę, po czym przykucnął, kryjąc się za niskim mur- kiem. Kiedy kilku spośród mężczyzn, którzy spadli z buldożera, trąc podrażnio- ne oczy sięgnęło po broń, wystrzelił ze swojego uzi długą serię. Butler zauważył mężczyznę wychylającego się zza zewnętrznego muru. W jednej chwili domy- ślił się, że zamierzał on przeciąć biegnący u góry przewód elektryczny. Wycelo- wawszy z lugera, wystrzelił dwukrotnie. Tamten wyrzucił do góry oba ramiona, jak gdyby płynąc w wodzie, po czym zanurkował do przodu wprost na bruk dzie- dzińca. Szybowiec nadal leciał tym samym kursem, oddalając się od zamku i podą- żając w kierunku zalesionego wzniesienia, podczas gdy Marler dokładał wszel- kich starań, by j eszcze przez chwilę utrzymać go w powietrzu. Anglik wiedział już, że się rozbij e. Grzbiet mknął w j ego kierunku. Niespodziewanie dziób szy- bowca uniósł się nieco do góry. To szczęśliwe zrządzenie losu uratowało Marle- ra przed uderzeniem w ziemię pod ostrym kątem. Szybowiec dotknął skalistego podłoża, a następnie się zatrzymał. 302 W odległości niespełna dziesięciu metrów od Marł era stał zaparkowany land- rover wraz z samotnym mężczyzną ciągle j eszcze siedzącym za kierownicą. An- glik chwycił karabin armalite i wystrzelił na oślep, gdy samochód ruszył w jego kierunku. Mencken, widząc całkowitą klęskę swoich ludzi, skulił się, gdy przed- nia szyba, roztrzaskana, wypadła z ramy, niemniej jednak kula przeleciała obok niego. Przyspieszając odjechał w kierunku następnej zasadzki na drodze D417 W odległości około pół mili, z dala od niebezpieczeństw Norton siedział w swoim renaulcie zaparkowanym na rozwidleniu dróg. Opuścił lornetkę. Tym razem nie zastanawiał się, jakie będą kolejne etapy akcji. Co ma powiedzieć pre- zydentowi Bradfordowi Marchowi? Jak na razie nie miał pojęcia - na dodatek stracił wielu znakomicie wyszkolonych ludzi. Rozdział 44 O! i to, od czego cię uchroniliśmy... - Zagrzmiał Tweed sto- jąc na śniegu. Wciąż ściskał ramię Amberga. Wyszli na zewnątrz, by z bliska obejrzeć miejsce rzezi. Plamy krwi zakłócały jednolitą biel śniegu, a ciała ludzi Menckena leżały porozrzucane wokół w groteskowych pozycjach. Paula nadal trzymała w dłoni gotowego do strzału browninga. Gaunt stanowił tylną straż. Butler, który przeszedł niegdyś szkolenie medyczne, sprawdzał po kolei każde ciało, by upewnić się, czy wszyscy nie żyją. Wyprostowawszy się po zbadaniu ostatniego ciała, potrząsnął przecząco głową. Zaraz po wybuchu ci- troena na podwórze wjechała jeszcze furgonetka, pełna uzbrojonych ludzi. Jej pasażerowie zostali unieszkodliwieni przez Newmana, kiedy tylko wyszli na zewnątrz. Obecnie Butler, Cardon, Nield i Newman układali ciała w furgonetce. Am- berg drżał ze strachu. Tweed zwiększył siłę uścisku na jego ramieniu. - Powodem całego spustoszenia są ponownie ów film oraz kaseta. Stra- ciłem już rachubę, ile osób dotychczas zginęło Wśród nich wiele niewinnych. Moja cierpliwość już się wyczerpała. Albo pokażesz nam prawdziwy film, albo zawiadomię Becka. Zostaniesz oskarżony o współudział w wielokrotnym mor- derstwie a więc lepiej się namyśl. Powtarzam: moja cierpliwość się skończyła. - Jako bankier czułem, że powinienem dotrzymać słowa Joelowi Dyso- nowi, który powierzył mojej opiece... - Zapomnij o Dysonie. Twoje własne życie znalazło się w ogromnym nie- bezpieczeństwie. Czy zechciałbyś to w końcu pojąć? Spójrz na tamte ciała - oni przyszli, by cię zabić. Pytam po raz ostatni, gdzie schowałeś film i kasetę? - W moim banku w Ouchy nad Jeziorem Genewskim - Amberg przełknął ślinę, po czym wolną ręką otarł z czoła krople potu. - Należał do Juliusa, ale był zarejestrowany na inne nazwisko. To było jedyne miejsce, którego nikt nie był w stanie z nami powiązać. - A więc wciąż znajdują siew Szwajcarii - szepnął Tweed. 304 - Tak. Być może po tym okropnym doświadczeniu powinniśmy jak najszyb- ciej powrócić do mojego kraju. To znaczy do Ouchy - dodał pospiesznie. - Pojedziesz razem z nami - Tweed nie miał zamiaru uspokajać Szwajca- ra. - Muszę cię jednak ostrzec, że na drodze do Colmar czekają na nas dalsze zasadzki. To, czy tam dotrzemy, spoczywa wciąż w rękach Boga. Odwrócił się w stronę Pauli. - Gdzie są Jennie i Eve? Zakładam, że są bezpieczne? - Naturalnie - o wiele bezpieczniejsze niż my wszyscy przed chwilą - od- rzekła Paula. - Zaraz po twoim wyjściu obie siedziały przy stoliku pijąc kawę z ekspresu. - Aby uspokoić nerwy? - W przypadku Jennie, tak. Eve stworzona j estj ednak z odporniej szego ma- teriału. Na kolanach trzymała karabinek automatyczny - nie wiem, skąd go wzię- ła. Napomknęła mi, że jeżeli bandyci pojawią się na basenie, kilku z nich zabie- rze ze sobą na tamten świat. Twarda jak głaz - zakończyła Paula pełna podziwu. - Jest kobietą o bardzo silnym charakterze - żałosnym głosem Amberg przy- znał Pauli rację. - Sądzę, że zechce wracać razem z nami. Ma do mnie pewną sprawę, którą można rozwiązać j edynie w Ouchy. - Dlaczego? - zapytał stanowczym tonem Tweed. - Czy przeniosłeś tam wszystkie aktywa? Nasunęły mu się pewne podejrzenia. Ouchy znajdowało się na przeciwle- głym brzegu jeziora, patrząc od strony Francji. Oba brzegi łączyła regularna linia promowa z Evian. - Chodzi o zwyczajną strategię bankową- odparł Amberg. - Czy istnieje jakaś bezpieczna droga do Colmar? - Nie - odrzekł Tweed. - Czeka nas prawdziwie piekielna podróż... Norton szybko przezwyciężył szok wywołany fiaskiem ataku na Chateau Noir. Siedząc w swoim renaulcie, skorzystał z telefonu komórkowego, by porozumieć się z Menckenem. Uzyskanie połączenia wolnego od zakłóceń zajęło mu kilka minut. - Jestem na drodze D417- poinformował go natychmiast Mencken, zanim przełożony zdążył zapytać go o cokolwiek. - Jestem pewien, że w powrotnej drodze wybiorą właśnie ten szlak. Wszystkie szlaki na zachód zostały zabloko- wane przez śnieg. - Obyś miał rację, do cholery - warknął Norton. - Co wydarzyło się w chateau? Mając pięć samochodów, wysłałeś tylko dwa. - Zatrzymałem resztę w rezerwie. Będą potrzebni, by dokończyć dzieła na drodze D417... - Mogłeś ich pokonać, gdybyś zastosował się do pierwotnych instrukcji. - Nie sądzę - odciął się z wściekłością Mencken. - Zaskoczył nas ten pie- przony szybowiec... - Gówno! - Norton wrzasnął do słuchawki. - Należało go zestrzelić... Władza-20 - To właśnie najbardziej lubię - warknął Mencken. - Kanapowych strate- gów, którzy zawsze trzymają się w bezpiecznej odległości od miejsca akcji. Wystarczy już tej rozmowy. Należy sprawdzić następne pułapki... - Mencken! Jeśli jeszcze raz tak się do mnie odezwiesz... Norton zaklął siarczyście, gdy zorientował się, że po drugiej stronie nikt już go nie słucha. Próbując się uspokoić, odetchnął głęboko lodowatym powietrzem. Czekało na niego ważne zadanie - o szóstej nad Czarnym Jeziorem j est umówio- ny na spotkanie. Być może za kilka godzin w jego posiadaniu znajdą się oba po- szukiwane przedmioty - film i kaseta. Pojechałby wtedy natychmiast do Stras- burga, by złapać jeszcze lot liniami Air Inter do Paryża, gdzie przesiadłby się na pokład concorde'a zmierzającego do Waszyngtonu. - A oto Marł er, człowiek, który uratował nam życie - stwierdził Newman. - Wysłałem Nielda, żeby go odnalazł. Tweed z niecierpliwością czekał w wielkim salonie sąsiadującym z sypial- nią Amberga. Newman zdążył już wcześniej złożyć mu sprawozdanie z okolicz- ności przybycia szybowca. Paula podbiegła, by uścisnąć nowo przybyłego. - Dziękuj ę - powiedział zwyczajnie Tweed. - Uratowałeś nasze tyłki. - Naprawdę, to była drobnostka - odpowiedział Marler, zapalając papiero- sa. - Mieliście po prostu szczęście, że nadleciałem w samą porę. Co następnego w planie? Widzę, że uprzątnięto już dziedziniec. - Furgonetka ze zwłokami stoi zaparkowana w garażu na tyłach, zgodnie z twoją sugestią - Newman potwierdził wykonanie zadania. - A co z francuski- mi władzami? - Zaczekamy, aż dotrzemy do Bazylei - postanowił Tweed. - Zadzwonię do mojego starego przyjaciela nadinspektora RenLasalle z Paryża. W przeciwnym wypadku zatrzymano by nas we Francji, przesłuchując w nieskończoność... Przerwał, gdy usłyszał głos Eve zwracającej się do Amberga w sąsiednim pokoju. Pomagała mu się spakować. - Dwie czyste koszule wystarczą ci na podróż do Ouchy. - Czy nie powinienem wziąć więcej ? - dopytywał się Amberg. - Wystarczą dwie - odpowiedziała Eve stanowczo. - Musimy się pospie- szyć. A teraz te dokumenty... - Włóż je do zamykanej aktówki - ton Amberga był zdecydowany. - Nie zmieniaj kolejności; jest istotna. Paula mrugnęła do Tweeda, słysząc Eve przejmującą kontrolę nad sytuacją, podobnie jak kilka minut wcześniej. Tweed, który przed chwilą zerknął na zega- rek, zmarszczył brwi, po czym odwrócił swój nie widzący wzrok w stronę Pauli. Marler poprosił Jennie, by pokazała mu kryty basen. Kiedy powrócił razem z nią, otrząsnął popiół z papierosa do kryształowej popielniczki. Jennie, bawiąc się wiszącym na jej szyi sznurem pereł, obserwowała Marł era z zainteresowa- niem znacznie przekraczającymjej zwyczaje. On zaś wyciągnął rękę, by dotknąć pereł. - Są naprawdę piękne... 306 - Nie dotykaj! - dziewczyna poczerwieniała, podczas gdy Marler cofnął dłoń, podnosząc ze zdumienia brwi. - Przepraszam, że na ciebie krzyknęłam. Jestem przesądna, gdy chodzi o dotykanie ich przez innych ludzi. Paula zauważyła, że Tweed, pomimo swojego zniecierpliwienia z powodu opóźniającego się odjazdu, dostrzegał nawet najdrobniejsze zdarzenia rozgry- wające się dookoła. Kolejny raz zmarszczył na moment brwi, spoglądając na perły, a następnie na twarz dziewczyny. W tej samej chwili do pokoju wkroczyła Eve, niosąc ogromną walizkę z firmowym znakiem Louis Vuitton. Za nią wyto- czył się bankier wyglądający na nieszczęśliwego. - Nie jestem pewien, czy zapakowałem wszystkie potrzebne rzeczy. - Nie zapakowałeś niczego. Ja to zrobiłam - przypomniała mu Eve. Klep- nęła dłonią w walizkę, którą postawiła wcześniej na stole. - Wystarczy na pod- róż do Kapsztadu. A my wybieramy się tylko do Ouchy. Na dodatek widzę, że Tweedowi się śpieszy. Na wypadek, gdybyś zapomniał, od tej pory Tweed jest twoim obrońcą. Być może uda mu się nawet dostarczyć nas do Colmar ciągle jeszcze żywych. - Nie żartuj w taki sposób - zaprotestował Amberg. - To przynosi pecha. - Widzę, że nie tylko ja jestem przesądna - odezwała się Jennie. - Nie je- stem jedynym dziwadłem. Czy pojadę tym samym rydwanem, który przywiózł mnie w tę stronę? Mam nadzieję. Och, nie. Tweed, nie potrząsaj przecząco gło- wą. - Tweed, zapomniałem ci powiedzieć o pewnym drobiazgu wtrącił się Mar- ler. - Szybowiec jest w opłakanym stanie. Ostrzegałem cię. Będzie cię to kosz- tować fortunę. - Nie przejmuj się tym. A teraz wracając do problemu transportu poruszo- nego przez Jennie. Przedyskutowałem sprawę z Newmanem i postanowiliśmy dokonać kilku zmian w układzie konwoju. Chodzi o zmylenie przeciwnika. - Ja pojadę swoim BMW - nalegał Gaunt. - Najlepiej czuję się w tym au- cie. Eve, czy chcesz się do mnie przyłączyć? Jeśli nie... odwrócił się w stronę Jennie -.. .ty będziesz mile widzianym pasażerem. Dodatkowo doskonale nada- ję się jako eskorta - razem z moim godnym zaufania coltem. Wydawało się, że sprawiając wrażenie rozbawionego, Gaunt próbował roz- luźnić nieco panującą atmosferę. Obserwując go, Paula nie potrafiła się zdecy- dować, jakim był naprawdę człowiekiem. - Chciałabym wracać razem z Tweedem - odezwała się Eve, spoglądając na niego. - Czy nie masz nic przeciwko temu? - Newman i Marler pojadą na czele konwoju, tym razem furgonetką - od- parł Tweed. - Uzbrojeni w uzi, armalite oraz ręczny miotacz granatów gazowych. Waśnie dlatego furgonetka będzie przewodziła naszemu konwojowi. - A co z espace'em? - zapytała Paula. - Ja go poprowadzę, a ty będziesz mi towarzyszyć. Z tyłu usiądzie Cardon uzbrojony w granaty. Pozostają więc jeszcze Butler i Nield, którzy wyruszana motocyklach. Tym razem j ednak, nawet gdyby miał nastąpić koniec świata, kon- wój musi utrzymać raz ustaloną kolejność - z Butlerem stanowiącym czujkę przed 307 furgonetką oraz Nieldem zamykającym tyły. Eve zajmie miejsce obok Cardona w espasie. - Chwileczkę! - zagrzmiał Gaunt, podnosząc dłoń. - Ja też biorę udział w tej wycieczce, na wypadek gdybyś zapomniał. - Nie martw się - odgryzł się Tweed. - Pojedziesz jako samochód numer trzy, za espace'em. Nield będzie podążał za tobą. Aha, Philip - zwrócił się do Cardona - wiem, że w twojej torbie podróżnej kryje się zestaw krótkofaló- wek. Rozdaj po j ednej Marlerowi i Pauli, którzy maj ą sokoli wzrok, Butlerowi i Nieldowi oraz Jennie, która również udowodniła nam, że ma doskonałe oczy. Jennie spojrzała na Eve z nie ukrywaną drwiną, po czym odezwała się do niej szeptem: - Masz szczęście. Nie pozostaje ci nic innego, jak tylko podlizywać się Tweedowi. Nazywająto zbędnym bagażem. - Niezupełnie, moja droga - Eve sięgnęła za kanapę, skąd oburącz wyjęła automatyczny karabinek. Natychmiast uniosła lufę do góry, co spotkało się z mil- czącą aprobatą Tweeda. -Na dodatekjestem znakomitym strzelcem. - Skromność to już mitologiczna cnota - odcięła się Jennie. - Zaopiekuję się dla ciebie Gregiem. Tweed wychwycił ostrą wymianę zdań, dlatego podchodząc do obu kobiet, położył im dłonie na ramionach. - Liczę na was, że wspomożecie mój oddział w kryzysowych chwilach. Obie macie moje całkowite zaufanie. - A co ze mną? Odezwał się Amberg, który milcząc w bez ruchu przysłu- chiwał się podejmowanym ustaleniom dotyczącym konwoju. - Mam w garażu mercedesa... - I niech tam zostanie - odparł Tweed. Celowo nie wspominał dotąd o ban- kierze, chcąc wzmocnić psychologiczny nacisk na niego. - Usiądziesz w espa- sie, w drugim rzędzie, pomiędzy Eve i Cardonem. - Czy zamierzasz trzymać przy sobie tę strzelbę? - zwrócił się Szwajcar do Eve. - Naturalnie - odpowiedziała radośnie. - Dlatego, kiedy zostaniemy zaata- kowani, trzymaj głowę jak najniżej. A więc, na co jeszcze czekamy? - Czekam, aż się ruszycie - odrzekł obcesowo Tweed. - Amberg - warknął Newman - lepiej pędź zamknąć garaż. Czy ktokolwiek inny ma klucze do twojej posiadłości? - Tak. Kobieta, która podczas mojej nieobecności pełni rolę gospodyni i wpuszcza pozostałych służących. - Chyba nie chciałbyś, by kręcili się po garażu, biorąc pod uwagę jego za- wartość, oczywiście prócz mercedesa. - Nie, naturalnie, że nie... Cały konwój stał na ośnieżonym dziedzińcu gotowy do drogi, a wszyscy pa- sażerowie zajmowali swoje miejsca, kiedy Amberg, opatulony w futro, powró- cił z popielatą twarzą. Tylko Newman czekał na zewnątrz. Gestem nakazał Szwaj- carowi, by wsiadł do samochodu. 308 - Widziałem tamtą furgonetkę - napomknął Amberg. - Garaż przypomina kostnicę. - Czy mógłbym ci przypomnieć - odrzekł brutalnie Newman - że wszy- scy ci mężczyźni przybyli, aby nas zabić? Siadaj na swoim miejscu i się za- mknij. - To może być pamiętna podróż - stwierdziła Eve, trzymając na kolanach karabinek, kiedy bankier zajął fotel obok niej. - Kto wie? Może nawet uda się nam ją przeżyć... Rozdział 45 Kt V tórykolwiek ze szlaków Tweed i jego ludzie wybiorą, ^wracając z gór, muszą tędy przejeżdżać - powiedział Cord Dillon. Siedząc w swoim samochodzie przy otwartym oknie, Dillon naciągnął na głowę kaptur płaszcza. Mówił do mężczyzny na motocyklu stojącym tuż obok drzwi jego auta. Na kierownicy motoru powiewała brytyjska flaga przymocowana do wysuniętej ante- ny radiowej. Agent specjalny FBI, Barton Ives, miał kask i gogle, a dolną cześć twarzy okrył grubym, wełnianym szalikiem. Zaciągnął go na usta, rozmawiając z Dillonem. - Tweed wie, że flaga jest dowodem twojej tożsamości - kontynuował Dil- lon. - Ale będzie potrzebował czegoś więcej... - Mam przy sobie dokumenty... - One również nie wystarczą - ostrzegł dyrektor CIA. - Dlatego wie, jak wyglądasz. Gdy tylko się z nim skontaktujesz, natychmiast pokaż mu swą twarz i włosy. Ma ze sobą oddział twardzieli, którzy nie zawahają się zastrzelić każde- go podejrzanego osobnika. - Opowiem mu swoją historię, gdy tylko uda mi się zostać z nim sam na sam. Problem polega na tym - ciągnął dalej - że nigdy mi nie uwierzy. Wszystko jest zbyt wstrząsające. - Nic dziwnego - zgodził się Dillon. - Ja sam nie uwierzyłem ci, gdy powie- działeś mi pierwszy raz. Tu jest spokojnie, ale lepiej będzie, jeżeli nikt nas razem nie zobaczy. - Na tamtej stacji benzynowej - zaczął Ives -jest niewielki bar. Kupię sobie drinka i usiądę przy oknie. Będę miał stamtąd doskonały widok na drogę. - W porządku - zgodził się Dillon, sięgając ręką w stronę ręcznego hamulca. - Ale skontaktuj się z Tweedem, zanim wjedzie w gęsty ruch uliczny. Widziałem, jak wyruszał renaultem espace razem z furgonetką oraz dwoma motocyklami stanowią- cymi eskortę. Espace jest szary. Zostajesz sam, Ives, więc życzę ci szczęścia... 310 Podróż konwoju przebiegała jak dotąd spokojnie, nie licząc faktu, że lodo- waty wiatr w połączeniu z obniżeniem się temperatury uczyniły z krętej drogi ciągnący siew nieskończoność tor łyżwiarski. Wewnątrz espace'a, pomimo dzia- łającego pełną mocą ogrzewania, Paula wyczuwała chłód. Siedząc za kierownicą espace' a, Tweed kilkakrotnie ratował się z poślizgu. W pewnym momencie po lewej stronie drogi wznosiła się pionowa ściana, pod- czas gdy po drugiej ziała bezdenna głębia. Ślizgające się koła pojazdu przesunęły się zaledwie o kilka centymetrów od krawędzi przepaści. - O mój Boże! - wykrzyknął Amberg, podskakując do góry. - Zamknij się, tak jak ci mówił Newman - warknęła Paula. Kiedy zerknęła na Eve, zauważyła jej dłonie mocno zaciśnięte na karabinie. - Walter - powiedziała Eve lodowatym tonem - zaczynam podejrzewać, że to ty jesteś prawdziwym celem. Przecież, kimkolwiek byli tamci ludzie, zaata- kowali właśnie Chateau Noir. A więc to ty możesz być osobą, która naraża nasze życie na szwank. Skoro tak jest, czy mógłbyś łaskawie zamknąć buzię? Mam nadzieję, że mnie rozumiesz. Cardon powoli odwrócił się w bok i zanim przemówił, szturchnął bankiera. - Stary, naprawdę postaraj się zachować ciszę. Kierowca musi się maksy- malnie skoncentrować, przygotować do następnego poślizgu. Tweed drobną częścią świadomości rejestrował toczącą się rozmowę, jed- nocześnie obserwował krętą drogę, próbując odgadnąć, czy pod zdradliwą po- krywą śnieżną znajduj e się warstwa lodu. Przed nimi Newman, posuwając się wolno do przodu, także walczył z pośli- zgami. W pewnym momencie jeszcze bardziej zredukował prędkość. W kilka minut później wyjechali na prostą drogę, przecinając niewielką, płaską równinę. Bob zasygnalizował, że zamierza się zatrzymać. Tweed stanął za nim, dając wcześniej znak podążającemu z tyłu Gauntowi. Newman wysiadł i Tweed z radością przyłączył się do niego - bolały go bowiem ramiona z powodu ciągłego napięcia. Za nimi wyłonili się Paula i Cardon oraz Marler, który ani na moment nie wypuszczał z ręki karabinu armalite. Newman wskazał na dużą tablicę umieszczoną na j ednym z wielkich, parterowych budyn- ków, sprawiających wrażenie dawno opuszczonych. Paula przeczytała na głos. LASCHLUCHT1139. - Nie wierzę w to - powiedziała. - Wciąż znajdujemy się powyżej trzech tysięcy stóp nad poziomem morza. Zakładam, że wysokość podano w metrach. - Twoje założenie jest prawidłowe - odparł Tweed, uderzając dłoniąo dłoń, by przywrócić naturalną cyrkulację krwi. - W lecie zapewne otwierają tu skle- pik z napojami. Na mapach takie miejsca określają mianem panoramicznych punk- tów widokowych - czy coś w tym rodzaju. - Rzeczywiście wspaniały widok - zgodziła się Paula. W kierunkach północnym i południowym rozciągała się kraina wiecznych śniegów. Białe wierzchołki przypominały Pauli zęby rekina. Wynurzały się spo- 311 śród ponurych cieni i oświetlone promieniami słonecznymi połyskiwały niezli- czonymi iskierkami niczym miliony diamentów. Panowało przeraźliwe zimno i dlatego Paula, podobnie jak Eve oraz Jennie, która przybiegła od strony BMW, zaczęły przytupywać przemarzniętymi noga- mi. Podczas gdy Tweed rozmawiał z Newmanem, Marlerem i Cardonem, nad- szedł Gaunt. - Nie podoba mi się to - ostrzegł Tweed. - Jak dotąd ani śladu przeciwnika, ani jednej próby zatrzymania nas. Zapewne przygotowali coś naprawdę okropne- go. - Ach, nie byłbym taki przekonany - odezwał się Gaunt, który nie wziął udziału w obronie Chateau Noir. - Sądzę, że ich możliwości wyczerpały się tam na górze, kimkolwiek oni byli. Jedźmy dalej, nie zważając na nic. Zdążymy wró- cić do Colmar i bistro, zanim się ściemni. Nie mogę się już doczekać porządne- go drinka. Paula popatrzyła na niego z politowaniem. Jennie podniosła ze zdumienia brwi. Tweed zignorował go i przez krótkofalówkę wywołał Butlera. Dwaj skauci, Butler i Nield, ustawieni z przodu i z tyłu, zatrzymali swoje motory, nie przyłączając się jednak do odbywającej się konferencji. - Butler - powiedział Tweed - dobrze się rozglądaj. Nie podoba mi się do- tychczasowy spokój. - Zgoda. Mnie również - odrzekł Butler. Nield także potwierdził obawy Tweeda. - Ruszajmy - rozkazał Tweed. - Zachować maksymalną ostrożność... Poza Col de la Schlucht droga po kilku piekielnie ostrych zakrętach opadała w dół pod szalonym kątem. Paula siedziała wyprostowana, spoglądając przed sie- bie. Po lewej stronie wznosiła się wysoka góra, znajdująca się po prawo śnieżna otchłań wydawała się nie mieć dna. Jadący z Newmanem Marł er uważnie obser- wował zbocze. Pierwsze ostrzeżenie nadeszło od Butlera. - Wszyscy maksymalnie zwolnić. Przygotować się do natychmiastowego zatrzymania na mój rozkaz. Na szczycie, nad tamtym urwiskiem, widzę dwóch mężczyzn. - Zrozumiałem - odpowiedział Tweed, przez moment trzymając kierowni- cę jedną ręką. Jakieś trzydzieści sekund później usłyszał alarmujący głos Nielda. - Jesteśmy śledzeni. Pieprzona, wielka ciężarówka. Nestle. Jest pół mili za mną, ale zbliża się bardzo szybko. Z przodu, za kolejnym zakrętem, Butler zatrzymał motocykl pod ścianą i za- czął się wspinać w górę wąskim jarem. Marler kazał Newmanowi stanąć, po czym wyskoczył z karabinem w lewej dłoni, miotaczem granatów gazowych w prawej. Trzymając się blisko ściany, przebiegł oblodzoną drogą, dotarł do jaru, po czym ruszył w górę w ślad za Butlerem. 312 Paula patrzyła przez lornetkę. - Tamten ogromny, granitowy nawis nad drogą jest chyba niestabilny. Je- stem pewna, że przykrywa go stalowa siatka. Tweed skinął głową, zatrzymując espace'a. Informacje Pauli były niepokoją- ce. Przed sobą mieli nieznane niebezpieczeństwo, a z tyłu nadjeżdżała wielka ciężarówka Nestle, o której mówił Nield. Tweed nie sądził, by oba zdarzenia były czysto przypadkowe. Dostali się w pułapkę zastawioną przez Nortona. - Pójdę lepiej ich wesprzeć - zaproponowała Paula. Tweed obrócił się w swoim fotelu i chwytając ją za ramię, potrząsnął prze- cząco głową. - Zostań tutaj. Marł er i Butler bez trudu poradzą sobie z dwoma zbirami. Mam tylko nadzieję, że oczyszczą drogę, zanim nadjedzie tamta ciężarówka. Będzie próbowała zepchnąć nas w otchłań. - Jeżeli pobiegnę teraz w stronę BMW, być może uda mi się zastrzelić kie- rowcę - zasugerowała Eve. - Zostań na miejscu. Nikt się stąd nie rusza - rozkazał Tweed. - Po prostu mamy siedzieć i czekać? - dopytywał się Amberg. - Właśnie tak postąpimy. - Na pewno ktoś mógłby coś zaradzić - nalegał Amberg. W obliczu zagrożenia ludzie nie potrafili po prostu czekać. Aby uspokoić nerwy, potrzebowali jakiegoś działania - czegokolwiek, co wymagało ruchu. Butler i Marler dotarli na szczyt. Harry wyjrzał spoza krawędzi skały. Następnie ponownie przykucnął i spojrzał przez ramię na stojącego poniżej Marlera. - Sprytnie - relacjonował. - Dwaj bandyci oddaleni o jakieś dziesięć me- trów. Szczyt nawisu jest zupełnie płaski. Wokół porozrzucane spore głazy. - Mógłbym ich zlikwidować swoim armalite. - To nie takie proste - sprzeciwił się Butler. - Zainstalowali ładunki wybu- chowe, by zwalić skałę na drogę... - Skąd wiesz? - spytał zniecierpliwiony Marler. - Ponieważ widziałem kolejny spośród przedpotopowych detonatorów, ja- kiego użyli na szczycie wieży w Kayserbergu. Obaj znajdują się wystarczająco blisko dźwigni, którą wystarczy wcisnąć, by zwalić na dół całą skałę. Jestem tego pewien. A nasi na drodze maj ą za plecami zbliżaj ącą się ciężarówkę Nestle. Musimy zatem odciągnąć bandytów od detonatora - powiedział Marlerowi. - Tylko w jaki sposób mamy to zrobić? Krępy Amerykanin prowadzący ciężarówkę uśmiechał się do siebie zawa- diacko. Przez moment przed oczyma mignął mu nieruchomy konwój, odległość od niego malała bardzo szybko. Miał na głowie wełnianą czapkę, naciągniętą mocno na czoło. Mówił sam do siebie, podnosząc się w ten sposób na duchu. 313 - Już niedługo. Zepchnę was wszystkich wprost w przepaść. Skończyciejako miazga. Zanim odnajdą wasze szczątki, nadejdzie wiosna. Stare kości... Przy pomocy dwóch wspólników porwał wcześniej swój ogromny pojazd. Poderżnęli gardło kierowcy, a ciało wrzucili do jednej z licznych lodowych szcze- lin. Wpierw j ednak Amerykanin ściągnął z głowy ofiary wełnianą czapkę, zrobi- ło mu się bowiem zimno. Dzięki temu, że ciężarówka załadowana była po brzegi towarem, samochód znacznie lepiej trzymał się oblodzonej nawierzchni. - Jeszcze pięć minut - powiedział do siebie. - A potem będzie już dla was po wszystkim, głupcy... Marler podciągnął się w górę jaru, stając ramię w ramię z Butlerem. Wyj- rzał zza krawędzi wielkiego głazu, a następnie odwrócił wzrok w stronę zbocza, gdzie wyżłobili wyrwę w śniegu podczas swojej wspinaczki. Nagle zaczął roz- grzebywać śnieg, po czym chwycił za niewielki występ skalny. Gdy skałka oblu- zowała się, Marler ocenił jej ciężar i przytakująco skinął głową. - Przy odrobinie szczęścia to powinno zmusić ich do oddalenia się od de- tonatora. Ty zajmiesz się gościem w zamszowej kurtce, ja rozprawię się z tym w ortalionie, jeśli zadziała mój plan. - Musi - powiedział Butler, spoglądając na zegarek. Marler wciągnął się jeszcze wyżej, z ostrożnością kryjąc się za leżącym na krawędzi głazem. Facet w zamszu stał wyprostowany, trzymając przy oczach lor- netkę, wyraźnie zastanawiając się, dlaczego konwój się zatrzymał. Jego kompan kręcił się niebezpiecznie w pobliżu detonatora. W odległości około dziesięciu metrów od czekających zbirów, znajdowało się skupisko porozrzucanych bezładnie, dużych głazów. Marler uniósł rękę do góry i celując w środek rumowiska, rzucił kamieniem. - Hej, Don, co to było, do cholery? - zawołał mężczyzna w zamszowej kurt- ce, wypuszczając z rąk zawieszoną na szyi lornetkę. - To gdzieś tam - odparł drugi Amerykanin, wskazuj ąc na rumowisko skal- ne. - Lepiej sprawdźmy. Mogli kogoś przysłać. Przygotuj się do załatwienia go... Chwyciwszy pistolety maszynowe, obaj mężczyźni ruszyli ramię w ramię, wpatrzeni w leżące nie opodal kamienie. Marler uśmiechnął się do siebie, sku- lony za głazem. Używając go jako podpórki, wycelował. Maszerowanie obok siebie było bardzo głupie, pomyślał naciskając spust. Granat z gazem łzawiącym uderzył w kamień tuż przed Amerykanami, roz- syłając dookoła białawe opary. Już wcześniej Marler zauważył, że lodowaty wi- cher, który wiał na Col de la Schlucht, ustał. Obaj Anglicy wyskoczyli z szybko- ścią strzały, podczas gdy Amerykanie, wciąż nie wypuszczając broni z rąk, dusili się, kasłali i chwiejąc przykładali dłonie do oczu. Pomimo bólu wywołanego gazem łzawiącym, obaj bandyci z zaskakującą szybkością powracali w stronę detonatora. Marler zrozumiał, że znaczna część substancji chemicznej eksplodowała w niewłaściwym kierunku. Mężczyźni znaj- 314 dowali się już przerażająco blisko od dźwigni, kiedy Marler dosięgną! Dona. Zdolność widzenia Amerykanina była mocno nadwątlona, rozróżniał j edynie za- rysy sylwetek. Marler końcem karabinu z całej siły pchnął Dona, odrzucając go do tyłu i jednocześnie uniemożliwiając mu użycie broni. Don w ostatniej chwili zorientował się, że stał na skraju przepaści. - Nie! Na miłość boską... Marler, ostrożnie stawiając stopy, wykonał ostatnie, okrutne pchnięcie. Amerykanin runął do tyłu. Rozpaczliwym gestem zdołał jeszcze odrzucić od sie- bie broń, którą Marler chwycił w locie. Z piskliwym krzykiem Don poleciał w dół. Koziołkujące ciało, z rozłożonymi rękoma, ominąwszy wstęgę drogi, spadało coraz niżej i niżej w bezdenną otchłań. Niemalże w tym samym momencie Butler uderzył lufą swój ego lugera w dłoń Jessa, zmuszaj ąc go do wypuszczenia broni. Następnie znokautował go i popchnął w kierunku przepaści. Jess spadł w ślad za swoim partnerem. - Tweed. Nawis j est podminowany - powiedział Butler przez krótkofalów- kę. Później możemy zejść łagodnym zboczem na południu i dołączyć do oddzia- łu na drodze. Wyślij Cardona, żeby zabrał mój motocykl, jeżeli to możliwe. Pete może być przynętą dla ciężarówki. Załatwimy ją stąd... - Zgoda - odparł Tweed. Pozostało niewiele czasu. Tweed wydał Nieldowi krótkie polecenie, następ- nie zasygnalizował Newmanowi, by j echał naprzód, potem ruszył espace'em i przez krótkofalówkę powiedział Gauntowi, by trzymał siew pobliżu... Na szczycie Butler pokazał Marlerowi kilka miejsc, gdzie w niestabilnym nawisie skalnym wywiercono otwory oraz założono materiał wybuchowy - dy- namit, jak sądził. Marler, zajmując pozycję na krawędzi, spojrzał w dół. Na szczę- ście nigdy nie cierpiał na lęk wysokości. Urwisko przy drodze mogło przypra- wić o zawrót głowy. Ze swojego miejsca widział poruszający się konwój i, co ważniejsze, znajdującego się trochę dalej Pete'a Nielda, siedzącego na swoim motocyklu, spokojnie oczekującego na przybycie ciężarówki. Żywa przynęta. Należy wyliczyć wszystko z dokładnością do ułamków sekundy. Kierowca ciężarówki firmowej Nestle żuł gumę. Amerykanin już jakiś czas temu ustawił ogrzewanie na maksimum. Okna szo- ferki były pozamykane, dlatego wewnątrz panowała atmosfera stanowiąca odu- rzającą mieszaninę gorąca oraz zapachów potu i oleju silnikowego. Kierowca nie zdawał sobie z tego sprawy. Zamierzał właśnie otworzyć okno, by wypluć gumę, przed włożeniem do ust nowego listka, gdy pokonując zakręt, zauważył Nielda siedzącego na motocyklu, z rury wydechowej pojazdu wydobywał się stru- mień dymu. Na twarzy Amerykanina ponownie zagościł zawadiacki uśmiech, wdepnął mocniej gaz. Nield wystrzelił do przodu jak z procy i trzymając się blisko ścia- ny, pomknął, niemal unosząc się nad śniegiem. Kierowca ciężarówki zaniepoko- 315 ił się i rozzłościł nagłym startem motocyklisty. Jeszcze mocniej nacisnął pedał gazu. - Koleś, jesteś już papką- powiedział na głos. - Później przejdziemy do głównego dania. Ze szczególnym zniecierpliwieniem wyglądał okazji zepchnięcia w przepaść szarego espace'a. To będzie prawdziwa gratka. Goniąc Nielda znikającego za masywną skałą, nad którą był nawis, wzniecał tumany śniegu. Doskonała zabawa, pomyślał. Zakręt okazał się ostrzejszy, niż się spodziewał. By go pokonać, zmuszony był przyhamować. W tym momencie usłyszał głuchy huk. Zdziwiwszy się, pod- niósł wzrok do góry i wytrzeszczył oczy z przerażenia. Patrząc przez przednią szybę, ponad głową dostrzegł opadającą na niego, czarną kurtynę dymu pomie- szanego z kurzem. Ogromne głazy roztrzaskiwały się przed nim o nawierzchnię drogi, po czym odbijając się spadały w otchłań. Przerwał żucie gumy. Zęby zacisnęły się ze strachu. Coś uderzyło w dach szoferki, wgniatając blachę. Mały kamień stoczył się po szybie, po czym znikł w białym piekle poza krawędzią drogi. W szybkim tempie przednia szyba pokry- ła się łupkowym pyłem, ograniczając widoczność. Prowadził na ślepo. - Jezu! Nie...e....! Krzyczał. Kierownica przestała słuchać jego silnych dłoni. Rozległ się huk przypominający grzmot, kiedy tysiące ton granitu opadły na ciężarówkę niczym młot kowalski. Poczuł, że auto przesuwa się poza krawędź. Poprzez boczne okno dostrzegł biegnącą mu na spotkanie przepaść. Samochód dostawczy został ze- pchnięty z drogi i obracając się niczym koło gigantycznego wozu opadł w głębi- nę. Ciężarówka nabierała szybkości, mknąc w kierunku dna doliny położonego o ponad sto metrów niżej. Uderzając w pokryte lodem skały, a następnie wybucha- jąc morzem płomieni syczących w zetknięciu ze śniegiem, samochód dostaw- czy firmy Nestle przestał istnieć. Rozdział 46 N: a szczycie nawisu Butler czekał przy dźwigni detonato- ra, podczas gdy Marł er pobiegł skrajem urwiska w kie- runku przeciwnym do oddalającego się konwoju. Zatrzymał się w miejscu, skąd miał doskonały widok na wijącą się poniżej drogę. Trzymając wzniesioną do góry rękę, Marler obserwował dach furgonetki Newmana przejeżdżającej w dole, za którą podążał szary renault espace oraz na- leżące do Gaunta BMW. Zaczekał, dopóki nie zobaczył mknącego na swym mo- tocyklu Nielda. W chwili gdy jego przyjaciel znalazł się poza zwisającą nad dro- gą skałą, opuścił rękę i co sił w nogach popędził jak najdalej od krawędzi w stronę centralnej części płaskowzgórza. W tym samym momencie Butler wcisnął dźwi- gnię detonatora. Wypełniwszy swoje zadanie puścił się biegiem w kierunku Marlera. Kiedy nagle Butler poczuł pod stopami drżenie gruntu, w jego myślach pojawił się cień wątpliwości - czy zdąży uciec? Wreszcie dotarł do skalnego rumowiska, gdzie czekał na niego Marler, Harry odwrócił się, z ulgą głęboko oddychając. Amerykanie popełnili błąd, umieszczając w tamtym miejscu detonator. Bu- tler w osłupieniu przyglądał się pęknięciu zarysowujące mu w poprzek płaski szczyt, aż wreszcie niemal połowa skały odłamując się zwaliła siew dół, zabie- rając ze sobą prymitywny mechanizm. Rozległ się ogłuszający huk. Spod śniegu uderzyły w górę chmury skalnego pyłu, które zmusiły obu dławiących się męż- czyzn do ucieczki w kierunku łagodnego zbocza. Marler w biegu chwycił swoją broń. Huk spadającej w dół lawiny kamieni ani na moment nie ustawał, podczas gdy obaj mężczyźni zbiegali bądź ześlizgiwali się po ośnieżonym stoku w stronę czekającego na nich konwoju. Kiedy znaleźli się na drodze, Cardon przywitał ich okrzykiem skierowanym do Butlera: - Załadowaliśmy twój motocykl na espace'a. Paula mi pomogła. Mieliśmy zaledwie kilka sekund. - W takim razie wyciągnę go stamtąd - postanowił Butler. - Pojadę jak dotąd na tyle konwoju. 317 - Gratuluj ęwam - odezwał się krótko Tweed, wyskakując z samochodu na powitanie swoich ludzi. - Marler, wracaj do furgonetki. Powiedz Newmanowi, żeby ruszał. Chcę się wydostać z gór jeszcze przed zmierzchem. I powtarzam, niech każdy wypatruje dalszych niespodzianek przygotowanych przez przeciw- nika. - Pojadę przed Newmanem, tak jak poprzednio - odezwał się Butler po raz drugi. Z pomocą Cardona wydostał motocykl z espace'a. Amberg siedział na swo- im miejscu obrócony do tyłu, wpatrzony przed siebie. Butler pomachał w jego stronę, po czym szeptem odezwał się do Cardona: - Szwajcar zachowuje prawdziwie pokerową twarz. Wyraźnie nie jest przy- zwyczajony do podobnych podróży... Usiadłszy na swojej maszynie, Harry uruchomił silnik i pomknął do przodu, w chwili gdy od strony BMW, stawiając niewiarygodnych rozmiarów kroki, nad- szedł Gaunt. - Co się, do licha, stało? - warknął. - Lawina - odparł Tweed. - W zimie, w tych okolicach zdarzają się dosyć często. Wracaj do samochodu. Ruszamy... Wkrótce konwój ponownie znalazł się pośród ciągnących się w nieskoń- czoność morderczych zakrętów. Zapadał zmierzch. Po obu stronach drogi stały ogromne jodły, których gałęzie uginały się pod ciężarem zamarznię- tych, śnieżnych czap. Paula wzdrygnęła się na ich widok - przypominały jej Syberię. Ściana lasu z obu stron przybliżyła się maksymalnie do drogi. Korony drzew splatały się ze sobą ponad ich głowami, tworząc tunele pobudzające klaustro- fobię Pauli. Temperatura wewnątrz espace' a nieustannie spadała, pomimo że ogrzewanie pracowało na pełnych obrotach. Tweed wyjechał z leśnych tuneli. Ponieważ znajdowali się już dosyć nisko, zaczęły pojawiać się coraz liczniej sze światła niewielkich wiosek usadowionych na łagodniejszych zakrętach czy w odbiegających w bok wąwozach. Reflektory samochodów konwoju przesuwały się po małych domkach z czerwonymi dachów- kami odsłoniętymi w pobliżu kominów, gdzie ciepło wydobywające się z pie- ców roztopiło pokrywę śnieżną. Wiele domków miało na pierwszych piętrach balkony, które przywalone śnieżnymi czapami zdawały się z trudem utrzymywać przygniatający je ciężar. Z hukiem przejechali po bruku niewielkiego miasteczka Munster, a następ- nie zwolnili, zbliżając się do przedmieść Colmar. Minęli właśnie stację benzy- nową wraz z przyległą do niej małą kawiarenką, gdy nie wiadomo skąd do espa- ce^ podjechał motocyklista. Eve, która była dotychczas całkowicie opanowana, podniosła do góry swój karabin. Tweed zwolnił, gdy zauważył, że Paula wycelo- wała w intruza z browninga. - Na miłość boską, schowajcie broń! -wykrzyknął. 318 Kiedy espace zatrzymał się, motocykl z brytyjską flagą powiewającą na kie- rownicy przystanął tuż obok. Pozostawiając włączony silnik, Tweed, zanim otwo- rzył drzwi, odwrócił się do tyłu i wydał rozkaz: - Paula, osłaniaj mnie, ale nie strzelaj, chyba że wyciągnie broń. Uchylił drzwi. Motocyklista stanął na drodze i podtrzymując biodrem swoją maszynę, podniósł do góry obie ręce. - Nazywa się pan Tweed. Czekałem tu na pana całymi godzinami. Jestem Barton Ives, agent specjalny FBI... - Skąd pan wiedział, że będę wracał tą właśnie drogą? - zapytał stanowczo Tweed. - Cord Dillon powiedział mi, że wracając z gór, będzie pan musiał tędy prze- jeżdżać. Mam tutaj dokumenty... - Radzę panu zachować ostrożność, wyjmując cokolwiek z kieszeni - ostrzegła Paula nieznajomego sięgającego do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki. Powoli wyjął identyfikator, a następnie podał go Tweedowi, który uważnie obejrzał go przy świetle. Za plecami nieznajomego pojawił się Newman. Przycisnął lufę swojego Smith & Wessona do pleców mężczyzny. - To jest rewolwer - ostrzegł. - Tak, tak właśnie sądziłem. Widzę, że staracie się nie ryzykować. Ale czy nie narażamy się, stojąc tak w otwartym terenie? - Raczej nie-odparłNewman. Marler opuścił furgonetkę i ustawił się w pobliżu kawiarenki przylegającej do stacji benzynowej. Trzymając w ręku karabin armalite, z najwyższym skupie- niem obserwował okolicę. Butler, który powrócił na swoim motocyklu, zajął pozycję po drugiej stronie drogi. Tweed dokładnie zbadał identyfikator, który sprawiał wrażenie oryginalne- go, a następnie porównał fotografię z rzeczywistym wyglądem mężczyzny. Ame- rykanin zdjął z głowy kask, a także usunął zasłaniający twarz szalik. Najważniej- szym faktem, który przekonał Tweeda w sprawie tożsamości nieznajomego, był podany mu przez Dillona opis, idealnie pasujący do stojącego przed nim Amery- kanina. Wreszcie mógł poznać prawdziwego Bartona Ivesa. - Proszę wsiadać - rozkazał Tweed - obok mnie, ręce na kolanach. Za pa- nem siedzą uzbrój eni ludzie, których palce mogą zadrżeć na spustach. Bob, zała- duj jego motocykl z tyłu espace'a... - Muszę zostać z panem sam na sam - szepnął Ives. - Mam do opowiedze- nia cholernie nieprawdopodobną historię. Zgaduję, że nie macie pojęcia, prze- ciwko komu walczycie. Wątpię, czy uwierzy pan w choć jedno moje słowo. To wszystko jest tak niewiarygodne, a jednak prawdziwe. - Nie teraz - odpowiedział Tweed. - Spieszymy się, by opuścić Francję, przekraczając granicę ze Szwajcarią - będziemy podróżować bez przerwy przez cały wieczór. Norton jeszcze się nie poddał - tego możemy być pewni. - Tak, można postawić na to cały majątek - potwierdził Ives. 319 Wygląd oraz zachowanie agenta FBI wywarły na Pauli silne wrażenie. Wyda- wał się mieć niespełna czterdzieści lat; był wysokim mężczyzną o gęstych, ciem- nych włosach oraz wydatnych kościach policzkowych i mocnej, gładko ogolo- nej szczęce. Pomimo długiego pozostawania w ukryciu, jak również bezustannych ucieczek w obawie o życie, nie widać było żadnych oznak ciągłego napięcia. Jego głos był cichy, niemalże idealnie spokojny. - Będziemy musieli nieźle się pospieszyć - zauważył Ives. - Aby jeszcze dzisiaj dotrzeć do Szwajcarii. - To tylko kwestia dobrej organizacji - odpowiedział Tweed, prowadząc espace' a w niewielkiej odległości od furgonetki. Miejsce, skąd zabrali Bartona Ivesa, było doskonale wybrane. Stanowiło ono istną oazę spokoju; w pobliżu nie było żywego ducha. Zaledwie kilka minut póź- niej utknęli na przedmieściach Colmar w nasilonym o tej porze ruchu. Konwój zbił się w jedną całość - prowadzone przez Gaunta BMW znalazło się tuż za espace'em. - W jaki sposób uda nam się zdążyć? - zawołała Paula. - Wyjadę w ten sam sposób, w jaki tu przyjechałem - pociągiem do Bazy- lei. Chcę, żebyś pojechała ze mną i ty także, Eve. Philip razem z Butlerem i Niel- dem będą naszą ochroną. Ives, poj edzie pan z nami pociągiem. Tweed, po tak długim oczekiwaniu na spotkanie, nie miał zamiaru wypuścić z rąk nieuchwytnego dotąd Amerykanina. - Cokolwiek pan rozkaże - odparł Ives pogodnie. - A co z espace'em, furgonetką i bronią? - dopytywała się Paula, która za- wsze w mgnieniu oka dostrzegała wszelkie problemy. Tweed rzucił krótkie spojrzenie na Paulę, następnie przeniósł wzrok na sy- gnalizację świetlną. W jego oczach tlił się ognik podniecenia. - Zakładam, że komendant szwajcarskiej policji, Beck, będzie czuwał na granicy. Francuska kontrola graniczna zapewne wciąż ze szczególną uwagą wypatruje terrorystów wjeżdżających do Francji a nie na odwrót. Jeżeli New- man i Marler napotkają jakieś kłopoty, Bob natychmiast poprosi o kontakt z Beckiem. - A co z uzi, które ma przy sobie Bob? - naciskała Paula. - Całe nasze uzbrojenie zostanie ukryte pod podwoziem espace'a i furgo- netki - także uzi. Właśnie takie kłopoty mogą spotkać Newmana. Czuję, że broń może się okazać bardzo przydatna w ostatecznej rozgrywce. - Przenocujemy w Bazylei? - spytała. - Nie! Poj edziemy dalej. Umówimy się z Marlerem i Newmanem na bazy- lejskim dworcu. Stamtąd nie zatrzymując się poj edziemy do francuskojęzycznej części Szwajcarii. Z Bazylei do Neuchatel, wzdłuż jeziora aż do Yverdon, a po- tem na południe do Ouchy nad Jeziorem Genewskim. Amberg, powiedziałeś, że tam ukryłeś przedmioty, na których mi zależy, nieprawdaż? - Zgadza się - odparł krótko bankier. - Ale musimy się na parę minut za- trzymać w bazylejskim oddziale mojego banku - abym mógł wziąć stamtąd klucz do skrytki bankowej w Ouchy. 320 - Postaraj się, żeby rzeczywiście trwało to tylko kilka minut. Będzie ci to- warzyszyć dwóch moich ludzi. Paula, kiedy dojedziemy do głównego dworca w Bazylei, zatelefonujesz do dwóch hoteli w Ouchy - Hotel d' Angleterre, by zarezerwować pokoje dla Butlera i Nielda, oraz Hotel Chateau d'Ouchy, gdzie zrobisz rezerwację dla wszystkich pozostałych, włączając Amberga. - Wolałbym zatrzymać się w... - zaczął Amberg. - Twoje upodobania przestały się liczyć w momencie, gdy zamiast filmu obejrzeliśmy pusty ekran w Chateau Noir - warknął Tweed. - Zostaniesz razem z nami - przez cały czas. - Więc - myślała głośno Paula - wreszcie wyprzedzamy naszych przeciw- ników i być może nigdy już ich nie ujrzymy. - Tylko o tym marzę - przeciągając się odezwała się Eve. - A j eśli byś w to uwierzyła - ostrzegł Tweed - biorąc pod uwagę rozmiary organizacji, której stawiamy czoło, byłabyś niepoprawnąmarzycielką... Wysoko w Wogezach Norton, ledwie znosząc przeraźliwe zimno panujące wewnątrz jego samochodu, pomimo włączonego silnika oraz ogrzewania, zdążył odebrać raport Menckena dotyczący postępów w akcji. Postępów! Norton bez wahania udusiłby swój ego podwładnego, gdyby zna- lazł go gdzieś w pobliżu. Mencken bez ogródek doniósł swojemu szefowi o nie- powodzeniu głównej zasadzki zaplanowanej na drodze D417. - Mówisz, że ciężarówka Nestle została zmiażdżona i zepchnięta z drogi, kiedy zwalił się na nią nawis skalny? - zapytał Norton z niedowierzaniem. - To był cholerny pech... - zaczął Mencken, zadowolony, że znajdował się wiele kilometrów od Nortona, niedaleko Munster. - Pech? Gówno! wykrzyknął Norton. - Nie chrzań mi tu. A co się stało z fazą numer dwa? - Ogromny pień, który zamierzaliśmy na nich zrzucić, przymarzł na kamień. Zamarzła nam również koparka, jaką mieliśmy się posłużyć... - Więc gdzie jest teraz konwój Tweeda? - Norton rzadko tracił nad sobą panowanie i także teraz trzymał się mocno w garści, planując następne posunię- cie. - Zakładam, że wiesz, gdzie podziewają się nasi rezerwowi ludzie - dodał sarkastycznie. - Dwa samochody zamarzły. Musiałem wysłać trzeci, by pojechał pomóc je odpalić. Zajęło to sporo czasu. Potem wszystkie trzy pojechały drogąN415 przez Kayserberg. Miałem nadzieję, że przejmą Tweeda dalej, lecz zapewne się spóźnili. Nie mogli zjechać w dół drugim szlakiem - zostaliby zablokowani przez zwalony nawis. - Nie ruszaj się z miej sca, dopóki się z tobą ponownie nie skontaktuj ę. Mam do wykonania pewne zadanie - a ponieważ musi być zrobione dobrze, zajmę się nim osobiście. Zatrzymaj odwody w Colmar, aż się do ciebie zgłoszę... Władza-21 321 Norton, umówiwszy się na spotkanie z człowiekiem o skrzeczącym głosie nad Czarnym Jeziorem na godzinę osiemnastą, specjalnie przybył piętnaście minut wcześniej. Zgasiwszy światła samochodu, pozostawił silnik na chodzie, aby nie zamarzł. Zapadła noc i razem z nią temperatura powietrza obniżyła się znacznie poni- żej zera. Opuścił szybę kilka centymetrów w dół, chwytając jednocześnie drugą ręką za pistolet automatyczny browning HP35. Kiedy nadjechał, w światłach re- flektorów zauważył niski kamienny murek, za którym połyskiwały wody spokoj- nego jeziora. Niewiarygodna cisza oraz grobowa atmosfera działały Nortonowi na nerwy. Gdzie, do licha, podziewał się ten facet? Wokół nie było najmniejszego śladu ludzkiej obecności. Lewą ręką zapalił silną latarkę, po czym powoli przesunął promieniem świetlnym po murze. Wła- śnie wtedy dostrzegł stojące na nim drewniane pudełko. W pośpiechu wyskoczył z samochodu, błyskawicznie zatrzaskując za sobą drzwi, by jak najkrócej znajdować się w obrębie światła. Lodowate zimno prze- niknęło przez jego karakułowe futro. Ostrożnie zbliżył się do skrzynki. Było to stare drewniane pudełko o wymiarach trzydzieści na trzydzieści centymetrów, zamknięte prostym wieczkiem. Przez myśl przemknęło mu podejrzenie, że być może ma do czynienia z pułapką. Ale to nie miałoby sensu - przecież chciał chy- ba zdobyć forsę. Ogromna suma, jakiej żądał szantażysta, wciąż była strzeżona przez Louisa Sheena w jednym z pokojów hotelu Bristol. Nortona bawił fakt, że Sheen bezu- stannie przykuty był kajdankami do swój ej walizki. Rozstawał się z nią tylko, gdy szedł do ubikacji lub pod prysznic. Ale nawet wtedy ani na moment nie spuszczał jej z oczu. Norton z uwagąprzyjrzał się staremu pudełku. Ciągle jeszcze odnosił się do niego z podejrzliwością. W świetle latarki nie było widać żadnych drutów czy innych złowróżbnych instalacji. Koniuszkiem lufy swojego browninga, ostroż- nie odchylił wieczko, tak by mógł zajrzeć do środka. Skrzynka sprawiała wraże- nie pustej. Wziąwszy głęboki oddech, otworzył wieko na całą szerokość, spoj- rzał, po czym siarczyście zaklął. Na dnie leżała kartka papieru. Widniejące na niej słowa napisano flamastrem. To, co przeczytał, wywołało wściekłość Nortona. Panie Norton. Witam. Jeżeli rzeczywiście chce pan otrzymać przedmioty, którymi się interesuje, proszę przynieść pieniądze. Teraz niech się pan uda do Ouchy w Szwajcarii nad Jeziorem Genewskim. W Chdteau d'Ouchy zasta- nie pan zarezerwowany dla siebie pokój. Proszę z niego skorzystać. Skontak- tuję się z panem. Proszę nie zwlekać ani chwili. Tym razem niech pan na- prawdę przyniesie ze sobą pieniądze. To pańska ostatnia szansa. 322 Norton cisnął pudełko w nieruchome, czarne wody jeziora. Przyświecając sobie latarką, odczekał, aż zatonęło, po czym wrócił do samochodu, zatrzasnął drzwi i zasunął okno. Następnie sięgnął do schowka po mapę Szwajcarii. Znalezienie Ouchy nad Jeziorem Genewskim zajęło mu kilka chwil. Kiedy już mu się to udało, wziął do ręki telefon komórkowy. Dzięki jakiemuś cudow- nemu zarządzeniu losu Mencken odebrał niemal natychmiast, a połączenie było doskonałe. - Ouchy w Szwajcarii... - Norton przeliterował nazwę portu. -Przenieś całą naszą rezerwę do tej przeklętej dziury. Rozlokuj ich w tak wielu hotelikach, ile tylko zdołasz znaleźć. Zadzwoń do mnie jeszcze dzisiaj o jedenastej wieczorem, ale nie zbliżaj się do Chateau d'Ouchy. Zrozumiałeś? Co mnie to obchodzi, w jaki sposób zała- twisz sprawę? Bierz się do roboty, durniu... Norton skoncentrował się na układaniu planów zdobycia filmu i kasety - a to oznaczało konieczność jak najszybszego dotarcia do Ouchy. Ruszył z największą szybkością, z jaką odważył sięjechać po górskich dro- gach, kierując się w stronę N415 prowadzącej do Kayserbergu. Tam zatrzymał się na krótko w L'Arbre Vert, aby zabrać ze sobą kilka niezbędnych rzeczy oraz zapłacić rachunek. Następnie stanął na skraju pustej drogi, pozostawiając włą- czony silnik. Wyjąwszy cały zestaw map, przestudiował je, a następnie powziął decyzję, że pojedzie autostradą do Bazylei. Stamtąd, nie zatrzymując się, uda się nocą do Ouchy. Odkładając mapy postanowił, że na chwilę wstąpi również do Bristolu, by upewnić się, czy wszyscy jego ludzie już wyjechali. Ostrożny w każdym deta- lu, Norton z niemal fanatyczną dokładnością zwykł zawsze sprawdzać najdrob- niejsze szczegóły. Marvin Mencken podjął kilka decyzji na własną rękę. Po odebraniu wiado- mości od Nortona, zadzwonił do dowódcy jednego z oddziałów rezerwowych - Jasona, zawodowego mordercy z New Jersey. Z twarzą przypominającą buldoga oraz determinacją prawdziwej bestii, był prawdopodobnie najbardziej bezwzględ- nym spośród podległych Nortonowi i Menckenowi Amerykanów. Mencken umówił się z Jasonem w Miinsterze. - Jason - zwrócił się do niego przez otwarte okno, nie bawiąc się w żad- ne ceremonie - potem ruszysz tyłek i popędzisz jak strzała do tej dziury, Ouchy. Zaznaczyłem ci drogę na mapie. Umieść swoich ludzi w jakimś małym hote- liku. Byle nie w Chateau d'Ouchy - zapisałem tę nazwę na brzegu mapy. - Powiedział pan „później", a co mamy zrobić najpierw? Odezwał się Jason zachrypniętym głosem - wypalał średnio trzy paczki pa- pierosów dziennie. Jego wielka głowa oraz twarz widoczne były w słabym świe- tle pobliskiej latarni. Z błyszczącymi chciwością oczami, zadartym nosem oraz wystaj ącymi ponad dolną wargą zębami, nawet Menckenowi wydawał się okro- pny. 323 - Chcę - kontynuował Mencken - żebyś razem z trzema innymi ludźmi poj echał wprost do Bristolu. Macie się tam zakamuflować i wypatrywać Tweeda oraz jego bandy. - Pozbędziemy się go wreszcie - a z nim jego towarzyszy? - zapytał z na- dzieją w głosie Jason. - Macie tylko wykonać mój rozkaz. Ja pojadę za wami, dotrę na miejsce nieco później. Załatwcie sprawę po cichu. Potem być może uda się wam zająć się nimi po kolei w pokojach, gdy położą się spać. Zrobicie im małą, nocną nie- spodziankę. Rozdział 47 D, o bistro - zawołał Tweed, gdy zbliżyli się do Bristolu. - ' Na lampkę rieslinga! Była to próba rozweselenia pasażerów. Wyczuł, że zaczynają odreagowywać wydarzenia całego dnia. - Można by pomyśleć, że nie jadłeś niczego i nie piłeś od czasu wyjazdu z Colmar - zażartowała Paula. W rzeczywistości zabrali ze sobą prowiant. Rankiem, przed wyjazdem z Bri- stolu Paula przygotowała mnóstwo bagietek z szynką. Wzięła również sześć ter- mosów z kawą oraz j eden z zimnym mlekiem. Dodatkowo zapakowała także dwa- naście litrowych butelek z wodą mineralną. Zaspokoili głód podczas pierwszej fazy zjazdu z CMteau Noir oraz póź- niej po zawaleniu się nawisu skalnego. Niemniej jednak Paula zdała sobie spra- wę, że kanapki stanowiły właściwie tylko przekąskę i ona również poczuła głód. - Czy jesteśmy już bezpieczni? - niespodziewanie rozkazującym tonem zapytał Amberg. Nie - odpowiedział mu Tweed. - Będziemy bezpieczni dopiero, gdy w na- szych rękach znajdą się film i kaseta. Wszystko zależy tylko od ciebie, Amberg. - Nie zorientują się, że jedziemy do Ouchy - zasugerował bankier. - Na to także nie licz - odparł Tweed, zdecydowany trzymać Szwajcara w nie- pewności. - Walter, przestań marudzić - wtrąciła się Eve. Zachowywała się spokoj- nie, a jej głos był niezwykle świeży. - Jeżeli jesteś zdenerwowany, lepiej nie jedz i nie pij niczego na kolację. Mógłbyś dostać niestrawnośći - zakończyła sarkastycznie. Amberg, rzuciwszy jej pełne jadu spojrzenie, które nie umknęło uwagi Pau- li, ponownie pogrążył się w milczeniu. Panował bardzo duży ruch i Tweed, idąc w ślady Newmana, próbował umiejętnie zaparkować espace' a tuż przy samym krawężniku szerokiego chodnika znajdującego się przed sklepami vis-a-vis sta- cji kolejowej. 325 Zahamował, gdyNewman zatrzymał furgonetkę. Znajdowali się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie poprzedniego wieczora Jennie Blade spotkała swo- jego prześladowcę. Mężczyznę w długim czarnym płaszczu oraz kapelusz z sze- rokim rondem, który kompletnie zakrywał mu twarz. Czy mówiła prawdę? Do otwartego okna espace'a podszedł Newman. - Proponuję, abyśmy wszyscy weszli wprost do bistro, gdzie znajduje się sporo ludzi - powiedział Tweed. - Marł er zaparkuje furgonetkę kawałek dalej. Ja zajmę się espace'em. Paula, czy mogłabyś pobiec do BMW, które zatrzymało się z tyłu? Chcę, żebyś odprowadziła Jennie do bistro. Wpierw jednak powiedz Gauntowi, żeby pojechał za mną. I powiedz mu - że nie chcę żadnej dyskusji. Paula pobiegła w kierunku samochodu Gaunta, który zaczął trąbić klakso- nem, nie zwracając uwagi na fakt, że akurat w tym momencie nie chcieli, by kto- kolwiek zwracał na nich uwagę. Jennie, kiedy zauważyła zbliżającą się Paulę, opuściła szybę. Pula zatrzymała się i stanowczym tonem odezwała się do Gaun- ta: - Natychmiast przestań hałasować. Jennie, wysiadaj, zaprowadzę cię do bi- stro. Podczas gdy Jennie w pośpiechu otworzyła drzwi, Gaunt, pochylając się, popatrzył na Paulę z wściekłością. - Do kogo śmiesz się zwracać w taki sposób? - zapytał wyniośle. - Do ciebie, ty głupi, arogancki palancie! -wykrzyknęła. - Wystawiasz ży- cie naszych ludzi na niebezpieczeństwo. Do diabła z twoim własnym, po prostu rusz tę swoją blaszaną puszkę i to szybko. Gaunt był tak zdumiony, że bez dyskusji zastosował się do poleceń. Kiedy Paula zatrzasnęła drzwi, skinął głową, a następnie ruszył do przodu, za znikają- cym za rogiem espace'em. Paula chwyciła Jennie pod ramię, spoglądając w kie- runku potrącających się wzajemnie ludzi przechodzących przez ulicę, zmierza- jącychw stronę stacji. Gaunt zdążył przejechać w ostatniej chwili, zanim zapaliło się czerwone światło. Zaczęły się godziny komunikacyjnego szczytu. Na twarzach przechodniów malowało się znudzenie całodzienną pracą. Po koszmarnej podróży w góry, sza- rość zwykłego dnia wydawała siew jakiś szczególny sposób podnosić Paulę na duchu. Gdy otworzyły drzwi do bistro, uderzył je powiew ciepłego powietrza. Twe- ed zdążył już zająć jeden ze stolików w pobliżu korytarza wiodącego do hotelu. Towarzyszyła mu Eve. Cardon siedział na końcu długiego stołu, skąd mógł ob- serwować całe pomieszczenie. - Po lampce rieslinga dla każdego, kto ma ochotę - zaproponował Twe- ed. - Myślę, że przyda nam się taki środek pobudzający, zanim rozejdziemy się do swoich pokoi, by się odświeżyć przed kolacją. Cóż, przynajmniej jesteśmy tu bezpieczni, pomyślała Paula, siadając koło Cardona. Jennie zaj ęła miej sce obok niej. Paula zaczęła rozglądać się po restau- racji. Miejscowi mężczyźni mieli w zwyczaju wstępować po pracy na kielisze- czek. Nagle zmarszczyła brwi. 326 Przy jednym ze stolików, nie dalej niż trzy metry od niej, siedział samotnie mężczyzna o najbardziej odpychającym wyglądzie, jaki kiedykolwiek mogła so- bie wyobrazić. Jego twarz przypominała buldoga. Dojeżdżając do Kayserbergu, Norton zwolnił. Na starych, wąskich uliczkach zalegały śnieżne zaspy. Cóż to za kraj? Czy nie słyszeli jeszcze o pługach śnież- nych? Swojego renaulta zaparkował w bocznej uliczce w pewnej odległości od L'Arbre Verte. Im mniej będzie o nim wiedział właściciel hoteliku, tym lepiej. Brnąc przez śnieg, nie spotkał po drodze nikogo. Kute, żelazne latarnie oświe- tlały ściany starych budynków zbudowanych z pruskiego muru. Tynk każdego z nich był innego koloru - jasnopurpurowy, brunatnożółty, jaskrawopomarańczo- wy. Kayserberg to piękne miasteczko, lecz Norton nie zauważał tego faktu. Jego zdaniem należałoby tam wszystko zburzyć, a następnie wybudować nowoczesne domy z metalu i szkła. Wkroczył do hoteliku. Ignorując umieszczoną przy drzwiach wycieraczkę, zabrudził śniegiem leżący w hallu dywan. Stojąca za ladą recepcji kobieta zawo- łała:. - Były do pana telefony. Za każdym razem ta sama osoba. Dzwoniła sze- ściokrotnie. Zostawiła wiadomość. Pilnie proszę o kontakt. Powtarzam, pilnie proszę o kontakt. Sara. - Do diabła. Idź się powieś - powiedział Norton głośno. Spojrzał na zegarek. W Waszyngtonie była druga po południu. Miał ochotę zignorować otrzymaną wiadomość. Po namyśle po stanowił jednak zadzwonić, mimo że zapewne połączenie okaże się na tyle kiepskie, iż jego wysiłek będzie bezcelowy. Na przekór jego pragnieniom połączenie okazało się idealne. Odebrała Sara. - Niecierpliwił się, czekając na telefon od ciebie. Na twoim miejscu za- chowałabym ostrożność... - Nie jesteś na moim miejscu - odparł Norton ze złością. - Jak sobie życzysz - ton Sary wyrażał całkowity spokój, właściwie obój ęt- ność. - Łączę. I nie waż się mi powiedzieć, że cię nie ostrzegałam. Norton, który zwykle wykazywał wyjątkową odporność, miał bardzo zły na- strój. Przeżył dziś ciężki dzień. Wszystkie próby zlikwidowania Tweeda zakoń- czyły się fiaskiem. Nie udało mu się również zdobyć filmu ani kasety. Nie za- mierzał korzyć się i bić pokłonów. - Norton? - głos prezydenta Bradforda Marcha był agresywny. - Jakimi bzdurami zechcesz mnie teraz nakarmić? Słucham! - Wiem, gdzie znajdują się przedmioty, które chce pan zdobyć. Wyjeżdżam do jakiejś dziury w Szwajcarii - Ouchy. Są właśnie tam. Podam panu mój nowy numer telefonu, kiedy dojadę na miejsce. Jeszcze dziś w nocy, czasu europej- skiego. Jesteśmy już prawie u celu. 327 - Sram na twój e „prawie"! - wykrzyknął March. - Powinienem był wysłać zamiast ciebie boya hotelowego. Ktoś się z tobą bawi w kotka i myszkę. March miał rację, pomyślał Norton. Człowiek o skrzeczącym głosie stoso- wał technikę typową dla porywaczy. Ciągle wysyłał go w jakieś nowe miejsce, aby go zmęczyć. Trafność słów prezydenta nie poprawiła mu humoru. - Niech mnie pan choć raz posłucha - odciął się. - To ja znajduję się w cen- trum wydarzeń. Znam wszystkie okoliczności. Niech się pan ode mnie odczepi. Słyszy mnie pan? Czy w ogóle mnie pan słucha w tym swoim eleganckim gabi- necie? March nie dotarłby do Gabinetu Owalnego, gdyby tracił panowanie nad sobą w kryzysowych momentach. Jego wybuchy były zawsze chłodno wykalkulowa- ne. Odchylając się do tyłu w swoim fotelu, oparł nogi na biurku i krzyżując je w kostkach, zamyślił się. - Czy j est pan tam j eszcze? - zapytał Norton ostrym tonem. - Pewnie, że jestem - odpowiedział March cicho. - Czy Mencken wciąż jest gdzieś w pobliżu? - zapytał niby przypadkowo. Tym razem z kolei Norton pogrążył się w zamyśleniu. Zastanawiał się, czy prezydent chce postawić Menckena na jego miejscu. - Jesteś tam jeszcze? - spytał March. - Tak. Miejmy nadzieję, że połączenie nie zostanie zerwane. Musi pan zro- zumieć, że ponieśliśmy duże straty... - A więc ten Tweed jest sprytniejszy, niż myśleliśmy? - skomentował pre- zydent, nadal mówiąc po cichu. - Ma po prostu dużo szczęścia - Norton próbował oddalić prezydenta od tematu Marvina Menckena. - Ponieśliśmy duże straty - powtórzył. - Przecież nie można zrobić omletu bez stłuczenia kilku jajek-odparł March ze znudzeniem. - Chciałem przez to powiedzieć, że przydałyby się nam jakieś posiłki. - Czy Mencken również potrzebowałby posiłków? Nie odpowiedziałeś mi - czy Mencken jest jeszcze gdzieś w pobliżu? - Tak. - Nie mam już wolnych ludzi. Ci, którzy zostali w Waszyngtonie, sami po- trzebni. Należy się pozbyć pewnych facetów. Już wcześniej mówiłeś, że Tweed miał po prostu szczęście - przypomniał March, by jeszcze bardziej dogryźć Nortonowi. - Powiedziałbym raczej, że jest bardzo sprytny, bo wciąż pozostaje przy życiu - nastąpiła przerwa. - Nie słyszę, byś zaprzeczał. Norton, dałem ci limit czasu. Powoli dobiega on końca. Chcę mieć ten film i kasetę. Chcę także, by Tweed, Joel Dyson, Cord Dillon i Barton Ives zostali wyeliminowani raz na zawsze. Weź się do roboty... Połączenie z Waszyngtonem zostało przerwane. W swoim gabinecie w posiadłości w Chevy Chase senator Wingfield spoj- rzał na dwóch gości siedzących za okrągłym stołem. Jego goście, bankier oraz 328 mąż stanu, przyglądali mu się z uwagą, zdając sobie sprawę, że musiało wydarzyć się coś ważnego. Senator niespodziewanie zwołał posiedzenie Trzech Mędrców. A jednak inny czynnik powodował napięcie panujące w owym pełnym wygód pomieszczeniu. Zazwyczaj twarz Wingfielda pozostawała niewzruszona niczym u posągu. Rzad- ko dawał po sobie poznać j akiekolwiek emocj e, i to właśnie zawziętość maluj ą- ca się na jego arystokratycznym obliczu przykuwała uwagę zebranych. - Panowie - przemówił Wingfield - właśnie otrzymałem niezwykle pouf- ną wiadomość od wiceprezydenta. Jeb Calloway dostał znajdujący siew tej tecz- ce raport z Europy. Jest to niewiarygodna wręcz lektura - mam nadzieję, że sta- nowi jedynie dzieło szaleńca. - Aleczy sądzisz, że naprawdę nimjest? Szaleńcem? -zapytał mąż stanu. - Jeśli nie - mam okropne przeczucie, że j est tak samo przy zdrowych zmy- słach jak każdy z nas -nasz kraj stanąłw obliczu najpoważniejszego kryzysu w ca- łym bieżącym stuleciu. - Czy wiesz, od kogo pochodzi ów raport? - spytał bankier. - Tak. Od niej akiego Bartona Ivesa, agenta specj alnego FBI - wydobył z tecz- ki kartki maszynopisu i podał je bankierowi. - Oceńcie sami. - W tych dokumentach twierdzi się, że ów Barton Ives zna tożsamość czło- wieka odpowiedzialnego za całą serię szczególnie bestialskich morderstw do- konanych na terenie kilku południowych stanów - bankier, który potrafił czytać bardzo szybko, skomentował po paru minutach drżącym głosem. - Wszystkich morderstw dokonano na kobietach przez poderżnięcie gardła - po uprzednim dokonaniu gwałtu, jak donoszą raporty medyczne. Wszystkie przypadki pozosta- jąnie rozwiązane, mimo że miały miejsce przed kilkoma laty. To niewiarygodne. - Co mianowicie? - spytał ze zniecierpliwieniem polityk, gdy bankier prze- kazał mu dokumenty. - Nazwisko oskarżonego o dokonanie tych zbrodni. Każdej ofierze nie tyl- ko podcięto gardło ząbkowanym nożem kuchennym, ale także dokonano podob- nych, sadystycznych okaleczeń na całym ciele. - Kim jest ten Barton Ives? - dopytywał się polityk, nadal nie otwierając raportu. - Zdaje mi się, że słyszałem już gdzieś jego nazwisko. - Jest agentem FBI o dużym doświadczeniu - poinformował go Wingfield. - Wszcząłem dyskretne śledztwo, zanim was wezwałem. Ives dowodził postępo- waniem w sprawie owych sześciu morderstw. Miał właśnie złożyć szczegółowy raport, kiedy odwołano jego przełożonego z biura w Memphis do Seattle. Nowy szef rozkazał Ivesowi przerwać śledztwo i zniszczyć wszelkie akta. Oddelego- wano go do Memphis na bezpośredni rozkaz Waszyngtonu. Ives twierdzi, że zmu- szony był uciekać do Europy w obawie o życie. Moje śledztwo potwierdza jego relację. Zapadła głęboka cisza, podczas gdy mąż stanu zajęty był przeglądaniem do- kumentów. Każdą z kartek trzymał koniuszkami palców, by nie pozostawić wła- snych odcisków. Włożywszy ostatnią z nich z powrotem do teczki, łokciem pchnął ją do Wingfielda po gładkiej powierzchni stołu. 329 - Jest tu wzmianka o odcisku kciuka znalezionym na drzwiach samochodu lincoln Continental, należącego do szóstej spośród zgwałconych i zamordowa- nych kobiet - powiedział. - Barton Ives twierdzi, że posiada ów odcisk oraz że wciąż można go zdjąć z samochodu ofiary. Więc gdzie, do licha, jest ten samo- chód? - Dowiadywałem się także i w tej sprawie - odpowiedział Wingfield. - Za- nim Ives opuścił Memphis, uciekając do Europy, ukrył go gdzieś. Dosyć trudne zadanie - biorąc pod uwagę rozmiary takiego samochodu - lecz Ives miał spore doświadczenie. Twierdzi, że jest jedyną osobą znającą położenie owej kryjówki. - No cóż - odezwał się polityk - miewaliśmy już różnych prezydentów i nie chodzi mi tylko o aferę Watergate. Prezydentów z kochankami - to dość częsty przypadek. Niektórych z dziećmi z nieprawego łoża. Jeszcze inni wchodzili w progi Gabinetu Owalnego, posiadając jedynie ubranie noszone na grzbiecie, a do cza- su, gdy składali urząd, dorabiali się wielomilionowych fortun. Dlatego przypusz- czam, że biorąc pod uwagę niebywałe nasilenie się przemocy w ostatnich cza- sach, należało spodziewać się takiego rozwoju wypadków. - Jeżeli to prawda, nie można pozostawić go na stanowisku - powiedział senator z naciskiem. - Ale nie masz jeszcze wystarczających dowodów do podjęcia działania - zaprotestował mąż stanu. - Dlatego właśnie muszę sprowadzić Bartona Ivesa do tego pokoju, aby go przycisnąć. Sądzę również, że powinienem zamienić słowo z wiceprezy- dentem. - Czy Barton Ives jest człowiekiem Jeba Callowaya? - zapytał bankier. - Ja tego nie powiedziałem - odparł ostrożnie Wingfield. - Jakich środków zamierzasz użyć, gdyby cała ponura sprawa dotycząca sze- ściu morderstw okazała się prawdą? - zapytał polityk jak zwykle bez ogródek. - Oskarżenie przed Kongresem? - Nie wolno nam splugawić dobrego imienia naszego narodu. To jedyna pewna rzecz w tym momencie - odparł senator. - Jeśli chodzi o metodę działa- nia - proponuję odroczyć posiedzenie, nikomu nie mówić o naszych podejrze- niach i czekać na dalszy rozwój wypadków... Bradford March dopijał właśnie butelkę piwa, kiedy Sara odpowiedziała na jego wezwanie. Zaczekała, dopóki nie otarł ust grzbietem swojej owłosionej dłoni. - Docierają do mnie liczne pogłoski, że Święta Trójca spotyka się ostatnio coraz częściej - napomknął. - Nie podoba mi się to. Prezydent posługiwał się często tym określeniem w odniesieniu do Trzech Mędrców. Wzdąwszy usta, przyglądał się Sarze. Natychmiast zrozumiała, że ocze- kuje od niej jakiejś reakcji. - Więc co powinniśmy zrobić? Czy o to ci chodzi? Jeżeli tak, w jaki spo- sób załatwimy sprawę? Może się okazać, że igramy z ogniem, siedząc na beczce 330 prochu. Ci trzej mogą sobie być dinozaurami, niemniej jednak na pewno wciąż cieszą się cholernym poparciem. Daj im spokój, Brad. - Sara, czasem twoje rady są dobre, naprawdę dobre - March odchylił się do tyłu, bawiąc się butelką po piwie. - Ale czasami są do kitu, zupełnie do kitu - tak jak teraz. - To będzie twój... - zamierzała powiedzieć „pogrzeb", lecz w pośpiechu zmieniła słowo - .. .twoja decyzja. Czekam na rozkazy. - Niech trzech ludzi z Oddziału Pierwszego - każdy we własnym samo- chodzie - śledzi Wingfielda, polityka i bankiera. Ustal grafik, według którego będą zmieniani przez innych - mają być w najlepszej formie. Chcę codziennie dostawać pełny wykaz osób, z którymi kontaktował się każdy ze Świętej Trój- cy - podniósł głowę do góry, bombardując Sarę spojrzeniem. - Na co jeszcze czekasz? Sara natychmiast przystąpiła do organizowania najnowszego zadania. W cią- gu godziny trzej wyznaczeni członkowie Oddziału Pierwszego zajęli punkty ob- serwacyjne przed domem senatora Wingfielda w Chevy Chase. Do Sary dotarły właśnie pogłoski o odbywającym się tam spotkaniu. Obserwatorzy spóźnili się dokładnie pół godziny. Dwie limuzyny zdążyły już zabrać swoich sławnych pasażerów. Rozdział 48 Pomimo ciepła panującego w bistro siedzący samotnie przy stoliku Jason, Amerykanin z twarzą przypominającą bul- doga, ubrany był w krótki płaszcz. Nie miał innego wyjścia, jeżeli chciał ukryć kaburę z lugerem. Popijając piwo i zagryzając je omletem, cieszył się ze swojego szczęścia. Jego główny cel - wskazany osobiście przez Menckena - siedział vis-a-vis w to- warzystwie dwóch atrakcyjnych panienek oraz nieszkodliwego młodzieńca, któ- remu nie dałby więcej niż trzydzieści lat. Pomiędzy kolejnymi kęsami omletu wkładanymi do szerokich ust jeszcze raz popatrzył na Paulę i Jennie. Główny cel - Tweed - to zwykły słabeusz, po- myślał. W tym momencie jego oczy napotkały wzrok Anglika, który odpowie- dział mu niezwykle przenikliwym spojrzeniem. Jason w pośpiechu odwrócił gło- wę. Zaniepokoiły go oczy mężczyzny, którego miał zabić. Na szczęście nikt nie strzela oczyma, pomyślał. Spojrzał w kierunku wyjścia prowadzącego na ulicę i doszedł do wniosku, że dzielącą go od drzwi odległość bez trudu pokona w ciągu kilku sekund. Wpierw jednak wpakuj e w Tweeda parę pocisków - co powinno zagwarantować, że An- glik zamelduje się na pobyt stały na miejscowym cmentarzu. Barton Ives wszedł w towarzystwie Newmana od strony hotelu. Podziw, jaki Tweed odczuwał dla człowieka z FBI wzrósłjeszcze bardziej, gdy spostrzegłjego obecny wygląd. Ives założył sobie ortopedyczny gorset, używany do podtrzymy- wania głowy i ograniczania ruchów szyi. Ze szczęką uniesioną do góry, w berecie skrywającym j ego czarne, krótko przystrzyżone włosy wyglądał zupełnie inaczej. Siadając koło Tweeda, odezwał się niespokojnym szeptem. - Im szybciej porozmawiamy ze sobą na osobności, tym lepiej. Moje in- formacje dotyczą obecnego lokatora Białego Domu... - Później - odpowiedział Tweed szeptem. - Po namyśle postanowiłem zmienić nieco ustalenia. Do Szwajcarii pojedzie pan razem ze mną pociągiem, będzie nam towarzyszył Newman. Proszę nie patrzeć na twardziela siedzącego naprzeciw mnie, przy sąsiednim stoliku... 332 W tej chwili do bistro weszli Butler i Nield. Tweed przyglądał się obu męż- czyznom, którzy nagle się zatrzymali. - Nie podoba mi się zbytnio facet siedzący naprzeciw Tweeda - zauważył Nield. - Przypomina mi pitbulla - odpowiedział Butler, który praktycznie nie od- różniał psich ras. - Musi się nieźle pocić w tym palcie. Dziwne, że go nie zdjął. - Być może powodem j est to wybrzuszenie pod lewą pachą. Przysiągłbym, że ma przy sobie broń - napomknął Butler. - Na dodatek jest jankesem - w typie zatrudnianych przez Nortona. Popatrz, w jaki sposób posługuje się widelcem. Żadnych dobrych manier. Sądzę, że j ego obecność oznacza kłopoty. - Nie będę się z tobą sprzeczał - potwierdził Nield. - Myślę, że powinni- śmy mieć na oku naszego Pitbulla. Oskrzydlijmy go. Przestraszmy go. Przy odro- binie szczęścia wyniesie się na zewnątrz i będziemy mogli pójść za nim... Na oczach Tweeda jego ludzie rozdzielili się. Jason zauważył już ich przyby- cie i to, że bezustannie spoglądali w jego kierunku. Stracił dotychczasową pew- ność siebie. Nield umyślnie narobił dużo hałasu, przesuwając stojące przy stoliku za ple- cami Amerykanina krzesło. Butler wybrał trochę odleglejszy stolik znajdujący się ukośnie za Jasonem. Aby zobaczyć nowych przybyszów, zmuszony był od- wracać siew dwie całkowicie różne strony -jednocześnie zwracając na siebie uwagę. Tweed obserwował wykonany przez Butlera i Nielda manewr z mieszaniną rozbawienia i ulgi. Przybycie Bartona Ivesa, pomimo doskonałego przebrania, niepokoiło go. Wokół znajdowało się wielu nieznajomych. Ives odezwał się: - Zauważyłem go. Zawodowy morderca. Prawdopodobnie na usługach Nor- tona. Zimny jak lód. Choć teraz widzę, że siedzi jak na rozżarzonych węglach - zdaje się, że tak się u was mówi. Dosłownie pot cieknie mu po twarzy. Ci dwaj faceci, którzy właśnie weszli, pracują dla pana? Tak myślałem. Podoba mi się ich taktyka... Jason doszedł do wniosku, słusznego zresztą, że wyciągnięcie lugera byłoby samobójstwem. Zapłacił rachunek, i zostawiając połowę piwa, ruszył w stronę drzwi. - Proszę uprzejmie... Amerykanin zatrzymał się przed otwartymi drzwiami, przytrzymywanymi przez Nielda, który dotarł do nich pierwszy. Mężczyzna się zawahał. A gdyby powiedzieć, że się rozmyślił i wrócił do restauracji? Nie. Musiał wyjść z lokalu na opustoszałą ulicę - była to ewentualność, która nie bardzo mu się podobała. - W porządku, koleś... Amerykanin wpatrywał siew Nielda, który trzymając lewą ręką drzwi, uśmie- chał się do niego. W końcu wyszedł na zewnątrz. Nield natychmiast podążył za nim, skradając się cicho niczym kot za swoją ofiarą. Jason poczuł na kręgosłupie ucisk czegoś twardego i okrągłego. Zamarł w bezruchu. 333 - To jest ośmiostrzałowy walther kaliber 7.65 mm- poinformował go Nield spokojnym tonem. - Jestem gotów opróżnić cały magazynek. Obróć się powoli w prawo, przejdź dwanaście kroków, również powoli, a następnie za- trzymaj się. Już! - Co to za pieprzony napad? - zaklął Jason. - Nie zadawaj pytań. Po prostu wykonuj moje rozkazy... Kiedy Jason zaczął liczyć kroki, u jego boku pojawił się Butler. Miał taki wyraz twarzy, że Amerykanin przestraszył się j eszcze bardziej. Po dwunastu kro- kach zatrzymał się wreszcie. Nield docisnął mocniej lufę pistoletu, by przypo- mnieć o swojej obecności, a Butler zabrał mu lugera. - Mówiłeś coś o napadach - odezwał się Harry. - Czy właśnie takim bizne- sem się trudnisz? - Potrzebuj ę ochrony... - zaczął Amerykanin. - Zamknij się - warknął Nield. - W pobliżu miejsca, gdzie stali, pod ścianą znajdowały się dwa krzesła. W czasie lepszej pogody na chodniku ustawiano stoliki dla klientów, którzy pra- gnęli napić się lub zjeść coś na świeżym powietrzu. Wetknąwszy lugera za pasek, Butler szybko ustawił oba krzesła, jedno obok drugiego, tak by można było na nich usiąść. Następnie ponownie podszedł do Jasona. - Odwróć się przodem do mojego partnera - rozkazał. Kiedy Amerykanin stanął tyłem do niego, Butler uderzył go w głowę lufą lugera. Przy pomocy Nielda chwycił osuwające się ciało nieprzytomnego Ame- rykanina, zaciągnął do ustawionych krzeseł i posadził. Nield wydobył wyniesioną z bistro, wypełnioną do połowy winem butelkę. Odkorkowawszy ją, wylał część zawartości na podbródek i palto Jasona. Tym- czasem Butler sprawdził puls Amerykanina - był równomierny. Wsadził mu pi- stolet do kabury, po czym obaj mężczyźni powrócili do bistro. Rozprawiając się z Jasonem, Butler i Nield nie zauważyli zaparkowanego w cieniu renaulta. Marvin Mencken, maksymalnie cofnąwszy do tyłu fotel kierowcy, skulił się, gdy zobaczył trzech mężczyzn wychodzących z bistro. Zszokowany natychmiast się ukrył. Zawiódł kolejny dopracowany w najdrobniejszych szczegółach plan. Mencken powiedział Jasonowi, że będzie czekał na zewnątrz, by wywieźć go z Colmar po zabiciu Tweeda. Na j ego twarzy malowała się nienawiść, kiedy wy- siadł z renaulta zabranego jednemu z ocalałych oddziałów. W zamian ofiarował im land-rovera z roztrzaskaną przednią szybą. Wokół panowała cisza. O tak póź- niej porze nie było nawet przejeżdżających samochodów. Pochylając się nad nieprzytomnym, przyłożył palce do tętnicy szyjnej. Wy- czuł równomierne tętno. Jego twarz stała się spokojna, kiedy zakładał rękawicz- ki. Podobnie jak Butler sięgnął pod palto Jasona i wydobył lugera. W przeci- wieństwie do Anglika, który zadał cios, by ogłuszyć przeciwnika, Mencken, ponownie upewniwszy się, że jest sam, podniósł dłoń z bronią wysoko ponad 334 głowę, a następnie uderzył w głowę podwładnego z przerażającą siłą. Mencken ponownie sprawdził tętno. Tym razem nic nie wyczuł. Mężczyzna był martwy. Jason nie wykonał zadania, a na dodatek doszło jeszcze niebezpieczeństwo odkrycia zwłok przez policję. Wetknąwszy lugera z powrotem do kabury, Menc- ken zamierzał właśnie zepchnąć bezwładne ciało na chodnik, kiedy usłyszał nad- j eżdżaj ący samochód. W mgnieniu oka znalazł się z powrotem w swoim renaul- cie, pochylając głowę, by nikt go nie zauważył. Przejeżdżający samochód zniknął w ciemności. Mencken wyprostował się, poprawił siedzenie, zapalił silnik i o- djechał. Jego celem było teraz Ouchy nad Jeziorem Genewskim. - Wtajemniczcie mnie w wasze sekrety - zagrzmiał głos Gaunta, który nie- proszony przysiadł się do stolika Tweeda. - Jaki jest następny punkt naszej pod- róży? Ouchy i dalej na południe? Eve umiera z ciekawości. - Nic podobnego - odcięła się Eve Amberg, odpowiadając na zaczepkę wyraźnie podpitego już Gaunta. - To ty nie możesz wytrzymać z ciekawości - spojrzała na Tweeda. Paula nadstawiła uszu. - Zamówiłem największy na świecie omlet - kontynuował Gaunt, sadzając swoje cielsko na wolnym krześle. - Eve, ufam, że dotrzymasz mi towarzystwa w moim BMW Nie potrafię podróżować bez obecności jakiejś kobiety. - Pokładasz swoją ufność w niewłaściwej osobie - odpowiedziała Eve. - Pojadę pociągiem razem z Tweedem. - Może więc przyjmiesz moje towarzystwo? - zaproponowała Jennie. - Pewnie, że tak, do licha! - wykrzyknął Gaunt. -Nadajemy na tych samych falach. Paula zerknęła na Jennie, a następnie ponownie na Gaunta. Odniosła wraże- nie, że wiedział, iż Eve mu odmówi, a Jennie zaoferuje się w jej miejsce. Być może współpracują ze sobą, starając się zachować pozory. Stosunki panujące między Gauntem i obiema kobietami intrygowały ją. Na początku sądziła, że to Eve była bliższa dziedzicowi. Teraz wydawało jej się, że Gaunt posłużył się nią j edynie dla zamaskowania swój ej zażyłości z Jennie. Eve przyłączyła się do Tweeda wkrótce po incydencie z mężczyzną o twarzy przypominającej psa. Kończyli właśnie posiłek, popijając kawę, gdy Butler, któ- ry po raz drugi wyszedł na ulicę, wrócił w pośpiechu i położył dłoń na ramieniu swojego szefa. - Przepraszam - powiedział Tweed. - Muszę załatwić parę spraw - spoj- rzał na Newmana. -Zajmij się moim rachunkiem, Bob. Wychodził przez drzwi prowadzące do restauracji hotelowej, kiedy podąża- jący za nim Butler skinął głową do Nielda samotnie popijającego kawę. Zapłaciwszy wcześniej rachunek, Nield wstał od stolika i ruszył za nimi. Przy stole Tweeda Gaunt skupiał na sobie uwagę wszystkich obecnych, opowiadając jakąś niesamowitą historię. Wszystkich prócz Newmana, który dostrzegł wy- chodzącego Nielda. 335 Mijając restaurację hotelową - chwilowo pustą - Tweed udał się w kierunku niewielkiej poczekalni nie opodal recepcji. Za ladą nie było nikogo, kiedy nade- szli Butler i Nield. - Kłopoty? - spytał Tweed spokojnym głosem. - I to poważne - odpowiedział Butler cicho. - Płatny morderca, z którym się rozprawiliśmy na zewnątrz, nie żyj e. - Więc cóż z tego? - Razem z Pete'em załatwiliśmy sprawę czysto. Ogłuszyłem go jego wła- snym lugerem, którego zostawiłem przy nim po usadowieniu faceta na stojących w pobliżu krzesłach. - Rozlałem wino po jego brodzie i palcie - dodał Nield. - Nikt by nie ru- szał śpiącego pijaka. - Czy jesteście pewni, że zostawiliście go nieprzytomnego? - dopytywał się Tweed. - Po pierwsze - zaczął Butler - sprawdzałem tętnicę szyjną. Było wszyst- ko w porządku. Po drugie, po moim uderzeniu nie krwawił. Teraz ma połowę twarzy we krwi a drugie uderzenie, jakie otrzymał, rozwaliło mu czaszkę. Jest z całą pewnością martwy. - W takim razie natychmiast wyj eżdżamy. - Tweed wydobył notes, po czym sprawdził spisany wcześniej przez Paulę rozkład j azdy pociągów. - Za pół godzi- ny odjeżdża ekspres do Bazylei. Pojadę nim razem z Paulą, Eve, Ambergiem, Bartonem Ivesem, Newmanem i Philipem Cardonem. Wiecie obaj, co robić i gdzie mamy się spotkać. - Pojadę do Bazylei espace'em, Pete weźmie furgonetkę - odparł Butler. - Zaparkujemy przed dworcem kolejowym i będziemy na was czekać w dworco- wej restauracji pierwszej klasy. - Zatelefonowałem do Becka - poinformował ich Tweed. - podałem mu numery rejestracyjne obu naszych pojazdów, a on nakazał straży granicznej prze- puścić was. Możecie więc bez obaw przymocować całą naszą broń do podwozi samochodów. A teraz się pospieszmy. Wstał spoglądając na zegarek. Muszą wydostać sięz Francji, zanim ktoś znaj- dzie leżące na zewnątrz zwłoki. W bistro znajdowało się mnóstwo miejscowych, którzy z pewnością zainteresują się martwym ciałem na zewnątrz. Tweed w po- śpiechu powrócił do swojego stolika, by zabrać pozostałych. Czekał ich praw- dziwy wyścig z czasem: dotrzeć do granicy, zanim jakiś gliniarz zainteresuje się zwłokami. Wsiedli do pociągu na dwie minuty przed odjazdem i bez trudu znaleźli wolny przedział pierwszej klasy. Tweed usiadł razem z Bartonem Ivesem. Cardon, który opuścił bistro przed kolacją, by przypilnować Amberga (bankier został zamknięty w pokoju Tweeda), usiadł obok Szwajcara w dalszej części wagonu. Newman ulokował się tak, by móc obserwować w ej ście do przedziału. Paula zabawiając Eve pogawędką, wybrała siedzenia w takiej odległości od Tweeda i Ive- 336 sa, by nikt nie słyszał ich rozmowy. Wcześniej Tweed poinstruował ją, że chciał- by pozostać z Ivesem na osobności. Marler opuścił Colmar znacznie wcześniej, odjeżdżając swoim mercedesem. - Uważaj - przestrzegł go Tweed. - Zakładam, że w jakiś sposób Norton domyśli się, iż Ouchy jest celem naszej podróży. Dotychczas odkrywał wszyst- kie nasze plany. - Pognam jak wicher - naturalnie nie łamiąc przepisów odrzekł Marler. - A kiedy już dotrę do Ouchy? - Stosując dowolną metodę - możesz uchodzić za Francuza, a Ouchy leży we francuskojęzycznej części Szwajcarii - sprawdzisz wszystkie otwarte o tej porze roku hotele. Poszukasz niedawno przybyłych Amerykanów. Mówiąc „nie- dawno", mam na myśli "dzisiaj". Kiedy przyjadę, będę chciał znać położenie przeciwników, jeżeli dotrą tam przede mną. Przechodzimy do ofensywy. - To Szwajcaria - Marler powiedział w zamyśleniu - więc strzelanina mo- głaby ściągnąć nam na głowę lokalną policję. Jeśli dojadę do Bazylei przed za- mknięciem pewnego sklepu, kupię kilka szwajcarskich noży wojskowych. To idealne narzędzie do cichego zabijania. - W tych okolicznościach pozostawiam ci wolną rękę. Choć w zasadzie zwykle masz wolną rękę bez względu na okoliczności. - Powiedziałeś, że przechodzimy do ofensywy - przypomniał mu Marler. Droga ekspresem z Colmar do Bazylei trwa zwykle około czterdziestu mi- nut. W czasie podróży Barton Ives zaczął swoją opowieść, mając nadzieję, że Tweed uwierzy jego słowom. - Panie Tweed, kilka lat temu stacjonowałem w kwaterze FBI w Mem- phis, stan Tennessee. Otrzymałem promocję na starszego agenta, podlegające- go jedynie Humphriesowi, lokalnemu dyrektorowi. Wkrótce po moim przyby- ciu na terenie stanu dokonano ohydnego morderstwa. Atrakcyjna kobieta, prowadząca cadillaca jedną z pustych, bocznych dróg, w jakiś nie znany nam sposób została nakłoniona do zatrzymania samochodu, mimo że było już po zmroku. Zdążyłem poznać już miej scowego lekarza sądowego wy nazwaliby- ście go anatomopatologiem. Zaznajomił mnie ze szczegółami autopsji. Twe- ed, czy jest pan odporny na podobne opisy? - W pewnym sensie. Niech pan spróbuje. - Owa kobieta, pochodząca z zamożnej rodziny, została bestialsko zgwał- cona. Następnie poderżnięto j ej gardło. Narzędziem zbrodni był nóż o ząbkowa- nym ostrzu - zdaniem specjalisty, najprawdopodobniej kuchenny. W końcu jej zwłoki zostały ze szczególnym sadyzmem zmasakrowane, co wskazywałoby, że sprawcąbył psychopata. Dosyć obrzydliwe. Mogę pana zapewnić, że po obejrze- niu ciała nie byłem w stanie nic przełknąć tamtego wieczora. Charakter okale- czeń zastanawiał patologa. Twierdził, że wyglądały dokładnie tak, jakby ktoś prze- prowadził sekcję zwłok ofiary. - Ktoś posiadający wykształcenie medyczne? - zasugerował Tweed. Władza-22 337 - Lekarz nie brał pod uwagę takiej możliwości. Sądził raczej, że morderca zapewne był kiedyś świadkiem takiej operacji. To był pierwszy przypadek. - Prowadził pan śledztwo? - Nie. Sprawą zajęła się lokalna policja, ale nie znaleźli nawet podejrzane- go. Sądzę, że doskonale pan wie, iż FBI podejmuje śledztwo jedynie, jeśli prze- stępca przekroczy granicę stanu. Moja rola zaczęła się, gdy w sześć miesięcy później popełniono kolejny gwałt połączony z morderstwem. - Dlaczego wtedy mógł się pan włączyć? - Druga ofiara - także bogata kobieta powracająca do domu po zmroku - została napadnięta w innym, południowym stanie. Sprawdziłem szczegóły: do- kładnie ta sama krwawa jatka, jak za pierwszym razem. Sugerowało to, że spraw- cąjest ta sama osoba. Dlatego śledztwo przekazano FBI i ja się nim zająłem. - Czy znaleziono jakieś ślady? Tweed przypomniał sobie sprawy, które kiedyś rozwiązał, w czasach gdy był jeszcze oficerem wysokiej rangi w Wydziale Zabójstw Scotland Yardu. Często przestępca przypadkowo popełniał błąd. - Nie - westchnął Ives. - Było to niezwykle frustrujące. Wreszcie po sze- ściu miesiącach dotarły do mnie szczegóły trzeciego morderstwa. Tym razem w jeszcze innym stanie na południu. Dlatego dane dotyczące trzeciego przypad- ku dostarczono mi niemal natychmiast. Dokonano kolejnej autopsji. Ofiarą znów okazała się zamożna, atrakcyjna kobieta samotnie powracająca po zmierzchu do domu. Jechała drogim samochodem poprzez nie zamieszkaną okolicę. Po obej- rzeniu zwłok - zacząłem się zastanawiać, zadawać sobie pytania. - Komu mogło się udać zatrzymać po zmroku tego rodzaju kobietę na po- dobnym odludziu? - domyślił się Tweed. - Tak - Ives wydawał się zaskoczony - to było moj e główne pytanie. Widzia- łem pana kiedyś na Konferencji Bezpieczeństwa w Waszyngtonie i jeden z moich przyjaciół, znający pana, powiedział mi, że jest pan dobry. Bardzo dobry... Tweed nie odpowiedział. Zauważył, że Paula wpatruj e się w panuj ącą za oknem ciemność, dlatego spojrzał w tym samym kierunku. Spowite śniegiem szczyty i przełęcze były z łatwością dostrzegalne w świetle księżyca. Gdzieniegdzie błysz- czały światła odległych wiosek. Z wyrazu twarzy dziewczyny Tweed domyślał się, że porównywała właśnie piękno widoku z okropnościami doświadczonymi na krętych drogach Wogezów. Ives wznowił swoje opowiadanie, podczas gdy pociąg powoli zaczął wytracać szybkość. - Później mieliśmy jeszcze trzy podobne przypadki - niesamowicie podob- ne. Każdy w innym z południowych stanów. Nigdy nie wrócił do Tennessee. Za każdym razem bogata kobieta jadąca samotnie po zmroku przez odludzie. W każ- dym przypadku posłużył się tą samą ohydną techniką. Był wielo- krotnym mordercą - uderzał sześciokrotnie. - I nigdy żadnego dowodu? - dziwił się Tweed. - Niebywałe. Zwykle przy- najmniej raz popełniająbłąd. - Ten nie był wyjątkiem. W ostatnim przypadku zostawił wyraźny odcisk palca pod klamką zatrzymanego samochodu marki Lincoln Continental. Dotarły 338 do mnie wówczas plotki, że Humphries, mój były szef, ma zostać odwołany, zastąpiony przez kogoś nowego z Waszyngtonu. Szósty zmysł podpowiedział mi wtedy, żebym ukrył samochód ofiary na odludziu, w pewnej starej stodole. Wciąż się tam znajduje, jestem pewien. Mam również fotografię odcisku palca mor- dercy. .. Newman wstał opierając się o ścianę. Rozpiął u góry palto, by mieć lepszy dostęp do schowanego w kaburze rewolweru. Ekspres doj eżdżał do dworca w Ba- zylei. Gdyby ktoś miał zamiar zaatakować, zrobiłby to teraz - by po pociągnię- ciu za spust móc j ak naj szybciej wyskoczyć z pociągu i zniknąć w tłumie. Tweed doskonale zdawał sobie sprawę z intencji przyjaciela. Zwracając się do Ivesa, wstał, by założyć płaszcz. - Dokończymy naszą rozmowę nieco później - zaproponował. - Nadcho- dzi Cardon. Będzie pana chronił. A pan może zajmie się Ambergiem. - Nie powinno nam już nic grozić, skoro wróciliśmy do Szwajcarii. - Zapomniał już pan, jak w Zurychu uciekał z j ednego hotelu do drugiego? - odświeżył mu pamięć Anglik. Tweed oraz Newman opuścili pociąg idąc ramię w ramię. Tuż za nimi podą- żała Paula razem z Eve Amberg. Cardon strzegł tyłów za plecami Bartona Ivesa pilnującego szwajcarskiego bankiera. Francuski punkt odprawy celno-paszportowej świecił pustkami. Kiedy prze- szli przez szwajcarski punkt kontrolny, obawy Tweeda potwierdziły się. Za ple- cami urzędnika stał Arthur Beck w cywilnym ubraniu. Szef policji szwajcarskiej nie zareagował na ich widok nawet najmniejszym gestem. Kiedy ruszyli w kie- runku restauracji, pojawił się Harry Butler. Zrównał krok z Tweedem. - Jestem zaskoczony, że dojechaliście tak szybko - skomentował Tweed. - Biorąc nawet pod uwagę, że nasz ekspres zatrzymał się bez wyraźnego powodu zaraz po wyjeździe z Colmar. - Ciężka noga na gazie - odparł krótko Butler. - Na autostradzie to nie j est trudne. Czy naprawdę chcecie iść do restauracji? Czeka tam Pete Nield - obser- wuje członka opozycji, który śledził nas kiedyś. Człowieka o głowie przypomi- nającej trupią czaszkę. Widziałem go jeszcze w Bristolu, jak wydawał rozkazy swoim ludziom... Rozdział 49 O puszczając Colmar w drodze do Bazylei Marvin Men- cken, w przeciwieństwie do Butlera i Nielda, miał dużo szczęścia. Po zabiciu podwładnego, któremu nie udało się zlikwidować Tweeda, Mencken skierował się na autostradę. Odjechawszy zaledwie kawałek drogi od Bristolu, zauważył stację benzynową. W tym samym momencie silnik jego re- naulta zaczął się dławić. Zatrzymawszy się przy stacji, Mencken poprosił mechanika, by podczas na- pełniania baku wyregulowano również zapłon. Zamierzał właśnie odjechać, kie- dy dostrzegł dwa znajome pojazdy - szarego espace'a oraz furgonetkę. Mencken uśmiechnął się i ruszył za nimi. - Mamy ogona - Nield ostrzegł Butlera za pomocą krótkofalówki. - Wiem - odparł Butler. - Nic na to nie poradzimy. Musimy jak najszybciej dotrzeć do Szwajcarii. Jedziemy dalej. Zostawmy ten problem na później... Kiedy dotarli do Bazylei, zaparkowali przed dworcem samochody i poje- dynczo weszli do dworcowej restauracji pierwszej klasy. Każdy z nich usiadł przy osobnym stoliku i zamówił kawę. Wkrótce wszedł za nimi osobnik wyglą- dem przypominający szkielet. Mężczyzna ubrany w trencz wybrał stolik pod naj- dalszą ścianą i zamówił drinka. - Przysłużę się Nortonowi - powiedział do siebie Mencken. - Ci dwaj cze- kają zapewne na resztę swojej bandy... Nie przejmował się zbytnio, że opóźni swój przyjazd do Ouchy. Jego lu- dzie byli już w drodze do szwajcarskiego kurortu nad Jeziorem Genewskim. Zatroszczył się już również o Louisa Sheena, który, strzeżony, wraz z waliz- ką zawierającą niewyobrażalną fortunę miał zostać przetransportowany do Ouchy. Wydawało się, że właśnie tam miało dojść do wymiany. Mencken zmarszczył brwi, gdy po jakimś czasie zauważył, że Butler wstaje i wychodzi z restauracji. Pete Nield pozostał przy swoim stoliku. Mencken spojrzał na szczupłego mężczyznę z krótko przyciętym wąsikiem, który zdawał się obserwować siedzą- cą dalej blondynkę. 340 Doszedł do wniosku, że jego przeciwnicy popełnili błąd. Zaczeka, aż znaj- dzie się z tamtym człowiekiem sam na sam w jakimś bardziej odludnym miej- scu. Nie miał wątpliwości, że bez trudu mógłby mu wyprać flaki. - Gdy widziałeś tego Amerykanina wydającego rozkazy - kontynuował Tweed rozmowę z Butlerem - czy odniosłeś wrażenie, że posiada dużą władzę? - Sądzę, żejestjednymz najważniejszych zastępców Nortona. Wiem także, gdzie zaparkował swego renaulta - dodał Butler. - Zaraz po wejściu wskażesz mi go. Następnie zabierzesz Ivesa, Paulę, Eve, Amberga i Cardona do espace'a. A potem zajmij się samochodem Amerykanina. - Co zamierzasz zrobić? - spytał Butler. - Już czas, żebyśmy razem z Bobem porozmawiali oko w oko z przeciwnikiem... Tweed postanowił, że należało już zaprzestać ciągłej ucieczki. Jeszcze w Col- mar stwierdził, że przejdą do ofensywy. Nadarzyła się właśnie okazja. W progu Butler wskazał Tweedowi Menckena, chociaż ten rozpoznał go niemal natych- miast - ten sam mężczyzna wkroczył kiedyś do baru w Baur-en-Ville w Zurychu, a gdy zauważył Paulę i Tweeda, szybko wycofał się do hotelu. W tej chwili Ame- rykanin obserwował Nielda. Z rękoma w kieszeniach płaszcza, Tweed z Newmanem u boku ruszył wprost do stolika Amerykanina. Wyciągając jedną dłoń, odsunął sobie krzesło i usiadł twarzą w stronę Menckena, który w tym momencie zesztywniał. Newman usiadł z boku mężczyzny i używając lewej ręki, uniemożliwił mu odsunięcie krzesła. Prawą dłoń trzymał pod rozpiętym paltem na rękojeści rewolweru. - Spokojnie - odezwał się Newman. - Nie gorączkuj się, jak to ciągle po- wtarzająu was w Nowym Jorku. - Co ma tu do rzeczy Nowy Jork? - odparł szyderczo Mencken. Amerykanin sięgnął do wewnętrznej kieszeni trencza. Lewa dłoń Newmana zacisnęła się na nadgarstku mężczyzny. - Uważaj, żebyś nie wyjął czegoś niewłaściwego - ostrzegł ponownie. - Zaczynają puszczać nerwy? - zakpił Mencken. Powoli wysunął dłoń. Trzymał paczkę marlboro i zapalniczkę. Przypalając papierosa, wypuścił dym w kierunku Tweeda, który, zanim przemówił, odpędził go dłonią. - Być może mój przyjaciel powinien powiedzieć w Waszyngtonie. - Przestańcie chrzanić - warknął Mencken, zdenerwowany wzmianką o Wa- szyngtonie. - Mam nadziej ę, że nie przeszkadza ci nasze towarzystwo kontynuował Twe- ed - zresztą ty już od dawna trzymasz się nas. Może zechciałbyś wyjaśnić mi dlaczego? - Co to, do cholery, ma znaczyć? - Jak się wyrażasz - skarcił go Newman. - Powinieneś zwracać większą uwagę na swoje słownictwo. Pytaliśmy, dlaczego kręcisz się za nami od czasu wyjazdu z Zurychu. Mój przyjaciel bardzo chciałby usłyszeć odpowiedź. 341 - Kimkolwiek j esteście, i tak nie muszę z wami rozmawiać... - Nie myślałbym teraz o ucieczce - ostatnia uwaga pochodziła od Nie- lda, który tymczasem usiadł przy stoliku za plecami Amerykanina, odwracając krzesło w jego stronę. - Nigdy nie miałeś wrażenia, że ściany walą ci się na głowę? - To jest wolny kraj. Jesteśmy w Szwajcarii. Agresywność Menckena powoli traciła na sile. Jeszcze kilka minut temu był pewny, że uda mu się przygwoździć gdzieś Nielda. Teraz sam został przygwożdżony. Przeklinał fakt, że wszystkich swoich ludzi wysłał do Ouchy. Nagle zorientował się, że wraz z opuszczeniem restauracji przez blondynkę, został jedynie w obec- ności przesłuchujących go mężczyzn. Zniknęła nawet obsługa. Był już przecież późny, marcowy wieczór. - Czy w dzisiejszych czasach Ameryka jest naprawdę wolnym krajem? - zapytał Tweed. - Biorąc pod uwagę ludzi znajdujących się u władzy? Gdy już mówimy o władzy, jak się miewa mój stary znajomy, pan Norton? - Słuchaj cie... Mencken mówił szybko, j akby chciał przekonać Tweeda, że nie ma pojęcia, o co im chodzi. - Słuchajcie, jestem pracownikiem firmy zaj- mującej się sprzedażą urządzeń mechanicznych. Kiepski interes... - Dużo urządzeń mechanicznych udaje się wam sprzedać w Wogezach? - spytał Tweed z naciskiem. - Jeżeli się ode mnie nie odczepicie, wezwę policję... Oczy Menckena, sposób palenia papierosa - uważał, by nie wydmuchiwać dymu w twarz Tweeda - a także drżenie ukrytych pod trenczem ramion zdradzały stan najwyższego napięcia. Marvin Mencken rozłaził siew szwach. - Ależ proszę, wezwij policję - zaproponowałNewman. -Najlepiej od razu kogoś ważnego. Tak się składa, że na stacji widzieliśmy głównego komendanta Policji Federalnej. Chcesz, żebym poszedł po niego? Nie ma sprawy. - Chłopaki, słuchajcie, spotkanie z wami było troszkę nieoczekiwane. Mia- łem dziś ciężki dzień. Pełen napięć - odwrócił się w stronę Newmana. - Rozu- miecie. Zawsze tak jest, gdy przebywa się z dala od domu. Stres. O co wam wła- ściwie chodzi? - Może zaczęlibyśmy od twój ego nazwiska? - zaproponował Tweed. - Pewnie. Czemu nie? Nazywam się Marvin Mencken... - Dla jakiej firmy pracujesz? - Dla fabryki ze Środkowego Zachodu. Myślę, że wzięliście mnie za kogoś innego. Zgadza się? - Nie zgadza się - zaprzeczył Tweed, wciąż zachowując całkowity spokój. - Mógłbyś spędzić Bóg wie ile lat w szwaj carskim więzieniu, a to nie j est naj - wygodniejsze miejsce. Wierzą tu w skuteczność surowych kar za przestępstwa. - Jakie przestępstwa? - Mencken zgasił papierosa i natychmiast zapalił na- stępnego. - Powiedziałem już, że chyba bierzecie mnie za kogoś innego... - Granat na Bahnhofstrasse rzucony przez fałszywego kalekę - kontynu- ował Tweed, nie zważając na tłumaczenia Amerykanina. - Sprawę prowadzi sam szef policji, Beck. To twardy człowiek. 342 - Nic nie wiem o żadnym granacie - protestował Mencken. Pocił się. Na czole tworzyły mu się duże krople. Newman podał mu chusteczkę. - Otrzyj twarz. Mencken przyjął chustkę. Nie chciał wyjmować własnej, bojąc się, że okaże strach. - Widzicie, do jakiego stanu mnie doprowadziliście? Co to znaczy? Prze- słuchanie? Nie muszę tego znosić... - Dochodzi jeszcze masakra w Kornwalii. Osiem osób zastrzelonych z zimną krwią przez zamaskowanego mordercę. - Masakra? W Anglii? - Mencken poprawił się na krześle. - Wy chyba osza- leliście. Powiedziałeś: „w Kornwalii"? A gdzie to jest? Nigdy tam nie byłem. Coś się wam popieprzyło. Bierzecie mnie za kogoś innego! Tweed z uwagą obserwował reakcje Amerykanina, przysłuchując się jego odpowiedziom. Po raz pierwszy w jego głosie dała się zauważyć pewność siebie człowieka mówiącego prawdę. Niedjednym okiem obserwował wejście do restauracji. W pewnym momen- cie w drzwiach pojawił się na chwilę Butler, pokazując ręką, że spełnił swoje zadanie. Uporał sięjuż z renaultem Menckena. Kiedy Butler zniknął, Nield dwu- krotnie skinął głową, przekazując znak Tweedowi. Jego szef westchnął, spojrzał na zegarek, po czym podniósł się i włożywszy dłonie do kieszeni odezwał się do Amerykanina. - Radzę ci skorzystać z porannego lotu do Zurychu. Tam będziesz się mógł przesiąść na bezpośredni samolot do Waszyngtonu. Możesz po prostu zostawić Nortona. - Do Waszyngtonu? Już wam mówiłem -jestem ze Środkowego Zachodu. 0 co chodzi z tym Waszyngtonem? I ciągle Norton, Norton i Norton. Kim on, do cholery, jest? Mencken mówił już tylko do siebie, gdyż Tweed opuścił restaurację. New- man podążył za nim, zostawiając jedynie Nielda, by obserwował Amerykanina. Kiedy zniknęli, Nield również podniósł się, pochylił i poklepał Menckena po ramieniu. - Na twoim miejscu, nie wychodziłbym przez najbliższe dziesięć minut. W przeciwnym wypadku mógłbyś natknąć się na czekającą na zewnątrz policję 1 zostać zaaresztowany. Zainteresowałaby ich szczególnie broń, którą trzymasz pod pachą. Więc zrób sobie sam przysługę i zacznij już odliczać... - Myślę, że osiągnąłem swój cel - zwrócił się Tweed do Newmana, gdy szli w kierunku wyjścia ze stacji. - A mianowicie? - Wstrząsnąć panem Menckenem. I ponad wszystko sprawić wrażenie nie- udolnego. Wcześniej czy później będzie musiał złożyć Nortonowi raport z na- szego spotkania. Chcę, żeby byli bardzo pewni siebie w chwili ostatecznej kon- frontacji... Butler odprowadził ich do espace' a. Barton Ives zastosował się do sugestii Tweeda wypowiedzianej j eszcze w pociągu. Odeskortował Amberga do espace'a 343 zaparkowanego tuż przed dworcem. Obaj mężczyźni siedzieli teraz z tyłu i Ives, czujny jak zwykle, z uwagą obserwował zbliżającego się Tweeda i jego towarzy- szy. Paula, zakładając, że Tweed znowu osobiście poprowadzi samochód, sie- działa samotnie z przodu. Eve wybrała miejsce w rzędzie za nią, przy drugim boku Amberga. Czyżby i ona podejrzewała, że Szwajcar zamierza podjąć próbęucieczki przy pierwszej nadarzającej się okazji? Tweed wskoczył za kierownicę, podczas gdy Newman usiadł na samym tyle. Zamknąwszy za sobą drzwi, Tweed podniósł się nagle, przeszedł do tyłu w kie- runku milczącego Amberga i klepnął bankiera w kolano. - Powiedziałeś, że klucz do sejfu w Ouchy przechowywany jest w oddziale twój ego banku na Bankverein. Pojedziemy tam teraz. W towarzystwie Newmana otworzysz bank, wejdziesz do środka, zabierzesz klucz i wrócisz do samochodu. Zrozumiałeś? - O tej porze włączone są alarmy... - zaczął bankier. - Które doskonale potrafisz wyłączyć, tak aby nie obudziły połowy Bazylei. Amberg, nie próbuj ze mną swoich sztuczek. Straciłem już do nich cierpliwość. - Gdzie j est Philip Cardon? - zapytał Newman. - Za chwilę wsiądzie do samochodu. Na własne życzenie obserwował oko- licę z drzwi wejściowych tamtego hotelu. Cardon jest sprytny... Tweed usadawiając się z powrotem za kierownicą rozejrzał się dookoła. W chłodzie zimowej nocy nie zauważył żadnych spóźnionych przechodniów. Na pobliskim przystanku zatrzymał siej eden z ostatnich, brunatno-żółtych tramwa- jów - znacznie mniejszy od swoich zuryskich odpowiedników. Wewnątrz nie było żadnego pasażera. Nikt również nie czekał na przystanku. Paula zachowywała milczenie, wyczuwając, że Tweed pochłonięty był swoimi najskrytszymi myśla- mi. Zauważył Butlera i Nielda śpieszących w stronę furgonetki, zaczekał, dopó- ki nie wsiedli, po czym ruszył w drogę do Zuricher Kredit Bank. Jechał wzdłuż linii tramwajowej po ulicy opadającej w dół, w kierunku Renu i Drei Kónige, gdzie zatrzymali się podczas poprzedniego pobytu. Od tamtego czasu upłynęło już chyba z milion lat. Po drodze nie napotkali żadnego samo- chodu. W bocznym lusterku Tweed przez cały czas widział jadącą za nimi furgo- netkę z Butlerem i Nieldem. - To powinno być za następnym rogiem, jeśli się nie mylę odezwał się, wyczuwając niepokój Pauli. - W Bazylei wcześnie chodzi się spać - napomknęła. - Nie ma zbyt wielu atrakcji - odparł. - Zatrzymaj samochód! W moim banku pali się światło. Ktoś się włamał... Głos Amberga zabrzmiał zdumiewająco żywym i rozkazującym tonem. Twe- ed włączył kierunkowskaz, po czym podjechał do krawężnika. Odpinając pasy, odwrócił się do tyłu, by popatrzeć na Amberga. - Może to ta kobieta, która prowadzi dla ciebie ten oddział... zaczął Tweed. - Mówię ci, to nie może być ona. Karin powinna pójść do domu już kilka godzin temu. Wychodzi zawsze o tej samej porze. Mieszka w pobliżu. 344 - I zawsze chodzi tą samą drogą? - Tak. Nawet gdy musi zrobić zakupy, najpierw idzie po koszyk... - Zawsze o tej samej porze i tą samą drogą? - powtórzył Tweed. - Tak. Już ci powiedziałem... A więc nawet szwajcarskie zabezpieczenia mogą zawieść, pomyślał ponuro Tweed. Scenariusz wydarzeń był oczywisty. Ktoś, poznawszy wcześniej zwycza- je Karin, zapewne śledziłjąw drodze do domu. Następnie, grożąc bronią, zmusił do powrotu do banku już po zmroku razem ze wszystkimi kluczami. Odgadli, że wewnątrz zainstalowano alarm, więc posłużyli się Karin. Obecnie znajdowali się w środku, a ona niewątpliwie wiedziała o kluczu umożliwiającym otwarcie sejfu w Ouchy. Tweed pomyślał, że już wie, dlaczego Mencken pojawił siew restaura- cji dworcowej - chciał umożliwić swoim ludziom wykonanie zadania. - Będzie lepiej, jeżeli pójdę sprawdzić, co się dzieje. Newman już wcześniej wysiadł z samochodu i teraz stał przy oknie od stro- ny Tweeda. W prawej dłoni trzymał rewolwer Smith & Wessona. - Weź ze sobą Butlera i Nielda - rozkazał Tweed. - Wewnątrz może być kilku uzbrojonych mężczyzn. - Więc ja też pójdę z nimi - odezwał się Cardon, który nagle pojawił się u bokuNewmana. - Pójdę i ja - dodała Paula, trzymając w dłoni swojego browninga. - Zostajesz tutaj, żeby mnie chronić - nakazał jej Tweed. Paula przygryzła wargę, otworzyła usta, by coś odpowiedzieć, lecz zmieniła zdanie. Tweed sprytnie zapędził ją w kozi róg. Newman zmuszony był prowadzić Amberga za ramię, by „nakłonić" go do pójścia z nimi. - Zastanawiam się, jakie piekło rozpęta się, gdy wejdą do środka. - Pójdę przodem - poinformował Newman pozostałych. - Nie podoba mi się ta sprawa. Zapomnieli zamknąć za sobą drzwi... Na pierwszym piętrze paliły się wszystkie światła, ale w hallu wejściowym panowała całkowita ciemność. Newman zatrzymał się, lewą ręką nakazując in- nym, by również stanęli. Czekał, aż jego wzrok przyzwyczai się do ciemności. Chętnie posłużyłby się kieszonkową latarką, ale włamywacze mogli pozostawić strażnika na szczycie schodów. Z boku biegła balustrada z kutego żelaza, a pod- łogę w hallu wyłożono marmurem. Niektóre szwaj carskie banki udowadniały w ten sposób swoim klientom, że dokonali właściwego wyboru. - Nic nie słychać - szepnął mu do ucha Cardon. - Jest zbyt cicho. Może zdążyli już wyj ść... - Przyjmij lepiej, że na górze czeka na nas cała armia - odparł również szep- tem Newman. Trzymając się balustrady, rozpoczął wspinaczkę. Jego buty na gumowych podeszwach nie wydawały najmniejszego dźwięku - pierwsze piętro wydawało się zdumiewająco wysoko ponad parterem. Nagle usłyszał męski głos. 345 - Zrób to, moj a droga, nie mamy na to całej nocy. Otwórz ten cholerny sej f, zanim zeszpecę ci na zawsze twarzyczkę... Mężczyzna posługiwał się angielskim z niemal arystokratycznym akcentem. Newman pomyślał o Gauncie, który złapawszy Butlera na bazylejskim dworcu, powiedział, że zamierza j echać prosto do Ouchy. Dotychczas nie przykładał wagi do wspomnianej mu przez Harry'ego informacji. - Nie! Proszę! Zrobię to... Ton głosu kobiety, która również mówiła po angielsku, zdradzał stan najwyż- szego przerażenia. Newman ruszył do przodu. Przeskoczył ostatnie schodki z Car- donem tuż za plecami. Pozostali biegli za nimi. Przemknąwszy przez korytarz, sta- nął z bronią w ręku w otwartych drzwiach oświetlonego pomieszczenia. Nad pochyloną kobietą, zajętą otwieraniem szyfrowego zamka sejfu, stał niski szczupły mężczyzna, przykładając jej nóż do gardła. Z pulchną twarzą, wy- dętymi ustami oraz cofniętym podbródkiem wyglądał na trzydziestolatka. Ob- serwując śmiertelnie przerażoną kobietę, uśmiechał się szyderczo. Rozległo się stuknięcie i masywne drzwi kasy zostały otwarte. - Rzuć nóż! - rozkazał Newman. - Jest nas czterech. - Odsuń się albo poderżnę jej gardło - powiedział mężczyzna piszczącym głosem. Newman uśmiechnął się, podszedł bliżej i przystawił lufę rewolweru do j ego skroni, po czym docisnął nieco mocniej. - Niczego nie będziesz podcinał - powiedział po cichu. - Ponieważ gdybyś to zrobił, w następnej sekundzie połowa twój ej głowy rozprysnęłaby się na tamtej ścianie. Skończ już swoje głupie gierki. Rzuć to! - zagrzmiał. - Albo zginiesz. Nóż uderzył o podłogę. Cardon zauważył, że trzymająca go ręka drżała ni- czym liść na wietrze. Napastnik wpatrywał się w Newmana, jakby zobaczył du- cha. - Kim, do cholery, jest ten palant - spytał zniecierpliwiony Cardon. - Poznajcie pana Joela Dysona, nałogowego poszukiwacza sensacji. Na ze- wnątrz czeka osoba, która bardzo chciałaby cię poznać, Joel. Część trzecia Władza Rozdział 50 W Waszyngtonie było późne popołudnie, a światła lamp ulicznych rozmazywały równomiernie padające płatki śniegu. Prezydent Bradford March przechadzał się właśnie po Gabinecie Owal- nym, kiedy w drzwiach stanęła Sara. - O co chodzi tym razem? - warknął. - Kolejne kłopoty? Aha, kiedy wresz- cie dostanę raport w sprawie zdrady Świętej Trójcy? - Być może to dobra wiadomość - odpowiedziała uspokajającym tonem. - Norton na linii. - Zostaw mnie samego, gdy będę rozmawiał z tym skurwielem... March, siadając w fotelu, wziął głęboki oddech, a następnie podniósł słu- chawkę. Był w okropnym nastroju. - Zgłasza się Norton. Dotarłem do Neuchatel... - Naprawdę? Wspaniale. A gdzie to, do cholery, jest? - W Szwajcarii. We francuskojęzycznej części... - Obcujemy teraz z żabojadami, tak? Chyba nie masz tam żadnej kobiety, co? Gdybyś miał, Mencken na pewno by mi powiedział i... - Jestem sam i bardzo mi się spieszy. Zechce mnie pan wysłuchać, czy mam się rozłączyć? - Norton... - ton głosu Marcha stał się niebezpiecznie miękki. - Jeślijesz- cze raz spróbujesz mi grozić, Mencken natychmiast przejmie dowodzenie. Zro- zumiano? - Jestem niedaleko od Ouchy - gdzie ma doj ść do skutku wymiana. Pienią- dze w zamian za dwa poszukiwane przez pana przedmioty. Cała okolica została obstawiona przez moj e oddziały. Być może uda mi się wszystko załatwić j eszcze tej nocy... - Lepiej, żeby tak było. Oczywiście, jeżeli uda ci się zdobyć poszukiwane przedmioty bez utraty forsy, czekać cię będzie spora nagroda. - Czy jest sens pytać ile? - zaryzykował Norton. - Myślałem, że ci się spieszy to tego Ołchy. W porządku. Skoro już zapyta- łeś. Pięćdziesiąt patoli - odrzekł March, biorąc obiecaną sumę z przestworzy. 349 - Jeszcze zadzwonię. Mój nowy numer w hotelu w Ouchy to... - Zapisałem. A teraz dosiadaj swojego rumaka... W pokoju hotelowym w Neuchatel, wynajętym na całą noc, by móc swobod- nie telefonować, Norton odłożył słuchawkę. Przynajmniej tym razem zdołał pokonać Marcha, kontaktując się z nim z własnej woli i podając mu swój nowy numer telefonu. Następnie, włożywszy futro, zszedł na dół, poinformował recepcjonistę, że wróci na kolacj ę, po czym znikł w ciemnościach z zamiarem natychmiastowego wyjazdu do Ouchy. W Waszyngtonie March zamyślił się głęboko. Nagroda? Jedyną nagrodą cze- kaj ącą na Nortona po powrocie będzie kulka w tył głowy. March nigdy nie podejmował zbędnego ryzyka. Zakładał, że Norton - pomi- mo otrzymanych rozkazów - zechce rzucić okiem na cały film i przesłuchać kasetę, gdy tylko je zdobędzie. Wszelkie ryzyko przestanie istnieć wraz z jego śmiercią. Być może sytuacja zaczynała się poprawiać. Prezydent otworzył bu- telkę piwa, napił się, po czym zamyślił nad Świętą Trójcą. Senator Wingfield przebywał samotnie w swoim gabinecie przy zaciągnię- tych zasłonach. Podobnie jak prezydent również zaspokajał pragnienie, lecz w j ego przypadku napojem była brazylijska kawa w serwisie Royal Doulton podana na srebrnej tacy. Czytał właśnie napisaną na maszynie wiadomość, która nadeszła specjalną przesyłką z Europy. Prócz szwajcarskich pieczątek na kopercie, nie było żadnej innej, nawet najdrobniejszej wskazówki mogącej zdradzić miejsce pobytu nadawcy. - Masz rację, Calloway - powiedział do siebie głośno, zwracając się do nieobecnego wiceprezydenta. - Trzymaj głowę jak najniżej, kiedy zaczną świ- stać kule. Dostarczenie przesyłki wprost do Chevy Chase wywoływało cyniczny uśmiech na ustach senatora. Z łatwością mógł sobie wyobrazić krótką rozmo- wę telefoniczną odbytą pomiędzy Jebem Callowayem i j ego człowiekiem z FBI. - Barton, najlepiej będzie, jeżeli począwszy od dzisiaj, wszelkie informa- cje przesyłać będziesz wprost do senatora Wingfielda... Wiadomość była nieskomplikowana, lecz zarazem niezwykle niebezpiecz- na, gdyby przypadkiem trafiła w niepowołane ręce. Na przykład do Gabinetu Owalnego. Przesilenie wydawało się bardzo bliskie. Senator zdawał sobie spra- wę, że wkrótce zmuszony będzie do poważnego zastanowienia się nad dalszym postępowaniem. Inicjatywa spoczywała w jego dłoniach. Mam niezbity dowód dotyczący tożsamości sześciokrotnego mordercy z Po- łudnia. Spodziewam się zdobyć wkrótce więcej danych. Skontaktuję się wtedy ponownie — osobiście, jeżeli będzie to możliwe. Barton Ives. 350 - Poznaj Joela Dysona - powiedział Newman, przedstawiając Tweedowi swojego więźnia, kiedy powrócili do espace'a. - W końcu - dodał po chwili. Jeszcze wewnątrz banku Cardon, zawsze zaopatrzony we wszystko, co ewentualnie mogłoby się przydać, wydobył kajdanki, którymi skuł Dysonowi ręce za plecami. Niski, szczupły mężczyzna z rozczochranymi włosami spoj- rzał na Tweeda. - Złożę zażalenie w konsulacie brytyj skim. Wciąż j estem obywatelem Wiel- kiej Brytanii. - Mam lepszy pomysł - zaproponował Tweed. - Możemy przekazać cię ambasadzie amerykańskiej w Bernie. W Waszyngtonie jest pewien bardzo wy- soko postawiony człowiek, który ucieszyłby się ze spotkania z tobą. - Niech pan tego nie robi, na miłość boską. To byłoby jak rzucenie chrze- ścijanina na pożarcie lwom - błagał, naśladując sposób mówienia mieszkańców wschodniego Londynu. - Proszę, jaki chrześcijanin - skomentował Newman. Potem dodał szorst- kim głosem: - Nie próbuj bawić się w głupie gierki z moim przełożonym. On nie żartuje. - Boże, nie! Błagam was... Dyson załamał się zupełnie. Tweed spojrzał na klęczącego mężczyznę, który drżał z przerażenia. Z niesmakiem zacisnął usta, po czym polecił Butlerowi: - Zabierz go do furgonetki. Upewnij się, żeby siedział cicho w drodze do Ouchy. Później go przesłucham. Dyson otworzył usta do krzyku. Nim zdołał wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk, odziana w rękawiczkę dłoń Newmana zamknęła mu usta. Nield zakne- blował Dysona, a potem razem z Butlerem odnieśli go do furgonetki. Przez ten czas Tweed i Paula wysłuchali krótkiej relacji Newmana z wydarzeń wewnątrz banku. - Karin, porwana asystentka Amberga, j est w lepszym stanie niż by się można spodziewać - dodał Newman. - Nalegała na pozostanie w banku, by mogła zapa- rzyć kawę dla siebie i strażnika, którego Dyson ogłuszył, kiedy przyjechali ra- zem z Karin. - Sądzę, że powinniśmy jak najszybciej wynieść się z Bazylei podjął decy- zję Tweed. - Im wcześniej dotrzemy do Ouchy, tym lepiej. - Kim jest ten zabawny, mały człowieczek, którego zabrali twoi ludzie? - rozległ się z tyłu espace'a głos Eve. - Jeden z mniej ważnych przeciwników - odpowiedział szybko Tweed. - Eve rzeczywiście lubi być zorientowana w sytuacji - skomentowała Pau- la. - W przeciwieństwie do Amberga, który robi wrażenie, jakby mu na niczym nie zależało. Trzasnęły drzwi. Newman i Cardon wsiedli do środka. Cardon zajął miejsce u boku bankiera, podczas gdy Newman usiadł za Paulą. Tweed odpowiedział na uwagę swojej przyjaciółki, dopiero gdy ruszył i wyjechał na drogę prowadzącą do Ouchy. 351 - Amberg ma ponurą minę. Nawet nie zapytał Karin o samopoczucie. To typowe. Z obu braci on zawsze był bardziej oziębły. A teraz pozwól mi skoncen- trować się na prowadzeniu zakończył. Znajdowali się już dość daleko na południe od miasta, kiedy Tweed ode- zwał się do Pauli, starając się, by inni nie mogli dosłyszeć jego słów. - Miałem rację, sugerując istnienie dwóch różnych, a jednocześnie wiążą- cych się ze sobą zagadek, z których j edna nie mogłaby istnieć bez drugiej. Pope- łnione dotąd morderstwa można podzielić na dwa typy, co wskazuje na istnienie dwóch różnych sprawców. - Dwa typy zbrodni? - Wysadzenie naszej kwatery głównej w Park Crescent, granat rzucony w centrum Zurychu, pułapki bombowe na moście w Kayserbergu i w Wogezach. Takich grupowych akcji może dokonać jedynie duża organizacja dysponująca ogromnymi siłami. Krótko mówiąc Norton i jego Amerykanie. To jeden wyraź- ny styl działania. Tweed nieco przyspieszył. Na biegnącej u podnóża gór drodze nie było żad- nych innych pojazdów. Chciał jak najszybciej dotrzeć do Ouchy, przesłuchać Joela Dysona, zmusić Amberga do wydania im kasety i filmu oraz usłyszeć pozostałą część opowieści Bartona Ivesa. Paula zerknęła na Ivesa zapatrzonego w panującą za oknem ciemność. - Powiedziałeś - dwa typy morderstw - przypomniała Tweedowi. - Jaki jest drugi? - Uważam, że do Tresillian Manor przybyła jedna osoba przebrana za listo- nosza, zasztyletowała lokaja, weszła do kuchni, unieszkodliwiła obsługę za po- mocą gazu łzawiącego, a następnie wkroczyła do jadalni z pistoletem maszyno- wym i z zimną krwią zastrzeliła siedem siedzących za stołem osób. - Uważasz, że to nie Norton? - Inny styl niż w przypadku Nortona. Weź również pod uwagę uduszenie garotą Helen Frey oraz jej przyjaciółki, Klary. Sądzę, że zabójca miał garotę z drutu zamaskowaną j ako sznur pereł - stąd poj edyncza, poplamiona krwią per- ła znaleziona w mieszkaniu Helen. - Garota w sznurze pereł... - Proponuj e Helen założenie pereł na szyj ę, by mogła sprawdzić, j ak w nich wygląda. Która kobieta oparłaby się takiej propozycji? Tą samą techniką po słu- żył siew przypadku Klary. - Mężczyzna - powiedziała w zamyśleniu. - Być może nawet ofiarował im te perły w prezencie. Wtedy nie mogłyby się oprzeć. - A więc znowu sprawcą była pojedyncza osoba - w przeciwieństwie do masowych ataków Nortona. - Co jednak powiesz na zamordowanie miłego detektywa, jakim był Theo Strebel? Został zastrzelony - przypomniała mu. 352 - W przypadku mężczyzny nie można było zastosować triku z garotą ukrytą w sznurze pereł, nieprawdaż? Jednak z całą pewnością zastrzelił go ktoś znajomy, nie wzbudzający podejrzeń. Ponownie samotny morderca. Nie zapominaj też o czło- wieku w kapeluszu z szerokim rondem, który prześladował Jennie Blade. - Mam wobec niej mieszane uczucia. Ten typ kobiet zawsze wzbudzał we mnie podejrzenia. - Czy nie chodzi po prostu o zwyczajną antypatię? - zapytał. - Mężczyźni potrafią być bardzo naiwni, gdy chodzi o kobiety. Szczególnie gdy taka kobieta spogląda zalotnie. Na dodatek znacznie wcześniej Jennie wspo- mniała, że widziała w Padstow Eve, w czasie gdy wydarzyła się masakra. Myślę, że kłamie, a to mogłoby być niezwykle istotne kłamstwo. - W jakim sensie?-dopytywał się. - Sugeruje, że Jennie mogła być w Padstow w czasie masakry. - Możesz mieć rację. - Poza tym - kontynuowała podekscytowana Paula jedynie przez chwilę widziałam fałszywego listonosza, kiedy nadjeżdżał. - A więc jakie wnioski wyciągasz? Pamiętaj, że Jennie ma długie, złote włosy. - Nawet w tej dziedzinie mężczyźni mało wiedzą o kobietach. Jennie mo- gła spiąć sobie włosy na czubku głowy. Fałszywy listonosz nosił czapkę, która z łatwością mogła ukryć włosy. Było wtedy chłodno, więc nie wydało mi się dziwne, że listonosz miał na głowie czapkę - było naprawdę zimno. - Nadal j ednak nie chce mi się wierzyć - odrzekł Tweed. - A teraz odjechała z Gauntem, który jak twierdzi Butler, diabelnie spieszył się swoim BMW do Ouchy. - Jeżeli do wszystkiego dołączysz Gaunta, twoje przypuszczenia nabierają dużego prawdopodobieństwa - przyznał Tweed. - Mam wrażenie, że rozwiąże- my całą zagadkę w dwóch etapach. Po pierwsze film i kaseta, które wyjaśnią nam zaangażowanie Waszyngtonu - usilne starania Nortona, by nas zatrzymać. Póź- niej zapewne poj edziemy do Padstow, by przyskrzynić osobę odpowiedzialną za masakrę. Nie mówiąc już o morderstwach Helen Frey, Klary i Theo Strebla. - Myślisz, że wiesz, kto popełnił wszystkie te zbrodnie, nieprawdaż? - rzuciła Paula wyzwanie. - Wiem już od pewnego czasu. Kluczem jest wzmianka Jennie Blade o po- jawieniu się człowieka w czarnym kapeluszu w Colmar. Kiedy Marvin Mencken opuścił restauracj ę na dworcu w Bazylei - nie chcąc ryzykować, odczekał wcześniej kwadrans - natychmiast pospieszył do zaparko- wanego renaulta. Zamierzał właśnie wsiąść za kierownicę, gdy zauważył, że w pra- wym przednim kole nie ma powietrza. Głośno przeklął, a następnie wziął się do wymiany. Podczas gdy Tweed prze- słuchiwał go wewnątrz restauracji, Butler posłużył się najprostszą metodą unie- ruchomienia samochodu. Władza-23 353 Mencken pracował z mozołem w próżnej nadziei, że zdoła dotrzeć do Ouchy przed Nortonem. Pocąc się z wysiłku, pomimo przenikliwego zimna, wreszcie usiadł za kierownicą i zapalił silnik. Opóźnienie sprawiło, że kiedy Norton doj e- chał do celu, nie było nikogo, kto mógłby podać mu adresy hoteli, w których zatrzymali się członkowie oddziału. Hotel Chateau d'Ouchy był jednym z najdziwaczniejszych i najbardziej in- trygujących hoteli, jakie Paula kiedykolwiek widziała. Tweed zjechał espace'em ze stromego wzgórza, skręcił na drogę biegnącą po równym terenie i kiedy księ- życ wynurzył się zza chmur, Paula po raz pierwszy ujrzała Jezioro Genewskie - największe ze szwajcarskich jezior. Ciągnąca siew dal w kierunku odległej Francji powierzchnia wody była spokojna, bez najmniejszej zmarszczki. Kiedy Tweed zatrzymał się, prowadzona przez Butlera furgonetka wyminęła espace'a i pomknęła dalej, by spenetrować teren. W czasie gdy Tweed czekał, Paula wyjrzała przez okno na Chateau d'Ouchy. W świetle lamp hakowych widać było kamienne ściany koloru płowego oraz dach pokryty czerwoną dachówką poprzecinaną gdzieniegdzie ozdobnymi, lecz wyglądającymi ponuro zygzakami. Na rogach budowli strzelały w niebo wieżyczki. - Wydaje się stary jak świat - skomentowała. -W dwunastym wieku był warownym zamkiem -poinformowałjąTweed. - Jest tu dość spokojnie. Paula pomyślała, że „spokojnie" to za mało powiedziane, biorąc pod uwagę zgiełk Zurychu. Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się półkolisty port oto- czony dziwacznymi, zielonymi latarniami, których światło odbijało się w wo- dach j eziora. Łodzie okryte na zimę niebieskimi plandekami z plastiku stały przy- cumowane do boi. Szczególnie uderzył ją panujący wokół bezruch. Na jeziorze nie było żywej duszy, nie przej eżdżały żadne samochody, w zasięgu wzroku nie było ani j ednego człowieka. Przy drodze, którą przyjechali, stał rząd małych hoteli i kawiarni, wszystkie wyglądały na zamknięte. Kiedy Tweed opuścił szybę, do wnętrza sa- mochodu wpadło świeże powietrze -jakże różne od lodowatego powietrza w Wogezach. Niespodziewanie przy oknie pojawił się Marler. - Możecie zejść na ląd- zażartował, jednocześnie wręczając Tweedowi kartkę. - Jest to lista okolicznych hoteli, w których zatrzymali się ludzie Norto- na. Chateau d'Ouchy, jeśli się nie mylę, jest czyste... Tweed zaparkował espace'a na dziedzińcu, obok czerwonego mercedesa Marł era. Wszedł do hotelu razem z Paulą, która nawiązała rozmowę z recepcjo- nistką, przypominając jej o dokonanej telefonicznie rezerwacji. - Mówiła pani, że będziemy mogli zjeść kolację, nawet gdybyśmy przyje- chali bardzo późno. - Jadalnia jest do państwa dyspozycji, gdy tylko państwo zechcą. 354 - Sądzę, że najpierw wszyscy chcieliby udać się do swoich pokoi, by się nieco odświeżyć - włączył się Tweed. Zauważył, że do środka wszedł już Ives w towarzystwie Amberga i Cardona. Za nimi pojawili się Butler i Nield ciągnący przygnębionego Joela Dysona. Nakazał im obu na zmianę pilnować więźnia w j ego pokoju. Fotograf miał otrzymywać j e- dynie kanapki i wodę mineralną. Następnie poprosił Paulę i Newmana, by razem z Ivesem po zameldowaniu się przyszli do jego pokoju. Nie wolno było zmarno- wać ani chwili. Jeden Bóg tylko wiedział, co miał przynieść poranek. - Na wezwanie jakiej osoby samotne kobiety byłyby skłonne zatrzymać się w ciemności, na pustkowiu? Tweed powtórzył kluczowe pytanie, które zadał Bartonowi Ivesowi w ek- spresie z Colmar do Bazylei. Wcześniej, ze względu na Paulę i Newmana, w skró- cie powtórzył historię opowiedzianą przez Ivesa. Agent FBI siedział wyprosto- wany na kanapie obok Pauli. Naprzeciw nich Tweed i Newman zajęli miejsca na krzesłach. - Tak, właśnie takie pytanie nieustannie sobie zadawałem. W końcu, w dwóch ostatnich przypadkach, fatalnej nocy w pobliżu znajdowały się również inne oso- by. Wyprzedzały one samochody ofiar - a następnie mijały zaparkowanego na po- boczu brązowego cadillaca. Nagle doznałem niespodziewanego olśnienia - mo- żecie to nazwać szczęściem, jeśli chcecie. Zacząłem sprawdzać ruchy pewnego mężczyzny, by upewnić się, czy przypadkiem podczas sześciu nocy, kiedy pope- łniano kolejne morderstwa, nie przebywał w tych samych stanach. Ives zamilkł, by zapalić papierosa. Paula rozejrzała się po apartamencie, który zarezerwowała dla Tweeda. Składał się z wygodnego, przestronnego salonu oraz znajdującej się za hakowatymi drzwiami sypialni. Następnie ponownie skoncen- trowała się na Ivesie, który wznowił swoją opowieść. - Znalezienie danych nie było trudne. Prawdziwy problem stanowiło utrzy- manie dochodzenia w tajemnicy. Wiedziałem, że gdybym miał rację, zagrożone by było moje własne życie. Władza daje ogromne wpływy. - A więc sprawdzał pan kogoś wysoko postawionego? - spytała Paula. - Wysoko postawionego i bezwzględnego - potwierdził Ives. - To koniecz- ne, by dotrzeć na zajmowane przez niego wówczas, a tym bardziej na obecne stanowisko. Sprawdzając stawałem się coraz bardziej podekscytowany - doszu- kałem się więcej, niż się spodziewałem. Mój podejrzany wygłaszał polityczne przemówienia wczesnymi wieczorami w tych samych stanach, w których kilka godzin później popełniono trzy pierwsze morderstwa. Miasta, w których prze- mawiał, nie były zbyt odległe od miej sc, gdzie zgwałcono i zamordowano kobie- ty. - To ważna poszlaka, ale nie dowód - skomentował Tweed. - Proszę zaczekać! - Ives podniósł dłoń do góry, wyjmując z ust papiero- sa. - Wziąłem się do sprawdzania pozostałych trzech przypadków z przekona- niem, że podobne okoliczności się nie powtórzą. Ale, niestety, stało się wręcz przeciwnie. Senator X - gdyż wówczas zajmował właśnie takie stanowisko - ponownie wygłaszał przemówienia w każdym z trzech stanów, gdzie kilka godzin 355 później zaatakowano i zamordowano kobiety. Później zaczął ubiegać się o naj- wyższy. .. - Ives przerwał na moment. - Wrócę do tego za chwilę. - A co z ruchami senatora po przemówieniach? - spytał Tweed. - Czy uda- ło się panu sprawdzić j e także? - To było moje następne zadanie. Nawet jeszcze trudniejsze do utrzymania w taj emnicy. Podejrzany ma bardzo sprytną asystentkę, która zorganizowała so- bie całą siatkę informatorów. Jednak po jakimś czasie zdołałem czegoś doko- nać. Zawsze podrywał słuchaczy z miejsc - prawdziwy demagog. Słynął ze swe- go upodobania do chwili samotności po każdej z porywających mów. Zawsze powtarzał, że musi podładować swoje baterie, pojechać gdzieś samotnie, wypić butelkę piwa. Właśnie w taki sposób postępował po wszystkich swoich sześciu przemówieniach. Każdej nocy, w odległości, jaką można pokonać samochodem w ciągu paru godzin - zgwałcono i zamordowano kobietę. - Więc przynajmniej nie ma alibi - zauważył Tweed. - Ma za to brązowego cadillaca, którym uwielbia j eździć. Na dodatek, o tym jeszcze nikomu nie mówiłem, przeszukałem okolicę, gdzie znaleziono szóstą ofiarę. Przeczesywałem trawę całymi godzinami. Miałem już zamiar darować sobie, kie- dy znalazłem butelkę po piwie, z całym zestawem odcisków. Właśnie takie piwo lubi mój podejrzany. Znalezioną butelkę - zawiniętą w foliową torebkę schowa- łem w bagażniku lincolna, którego ukryłem w starej stodole. - Te dowody są niezwykle słabe - zwrócił uwagę Tweed. - Niech się pan nie obrazi, ale kłopot polega na tym, że sąd mógłby polegać j edynie na pańskich zezna- niach w kwestii miejsca znalezienia butelki. Czy udało się panu zdobyć odciski palców podejrzanego? - To nie takie proste - Ives zapalił kolejnego papierosa. - Nie takie proste - powtórzył. - Ciężko jest zdobyć odciski palców byłego senatora Bradforda Mar- cha, obecnie prezydenta Stanów Zjednoczonych. Rozdział 51 N astępnego ranka Marł er zdobył na polecenie Tweeda pro- jektor filmowy, ekran oraz inne niezbędne urządzenia. Wróciwszy do hotelu o 8.30 zastał Tweeda razem z Paulą i Newmanem przy śnia- daniu. - Nie spałam przez pół nocy - uskarżała się właśnie Paula. - Wciąż nie mogę uwierzyć, że prezydent Stanów Zj ednoczonych j est odpowiedzialny za tak okropne zbrodnie. - Niech pani przeczyta historie o poprzednich lokatorach Białego Domu - zaproponował Barton Ives, który podchodząc do ich stolika, usłyszał strzępek roz- mowy. - Dzięki naszej szalonej ordynacji wyborczej musieliśmy kiedyś doczekać się psychopaty na stanowisku prezydenta. - Jakie mamy na dzisiaj plany? - zapytała Paula. - Zdobyłeś wszystko? - zapytał Tweed Marlera. - Wszystko. - Teraz musimy zabrać Amberga do j ego banku i zmusić go do przekazania nam filmu i kasety powierzonych mu w Zurychu przez Dysona. Film obejrzymy w banku. Amberg pozostawał wciąż w swoim pokoju pod czujnym okiem Cardona. Śnia- danie dostarczyła im obsługa hotelowa. Również Joel Dyson uwięziony był we wła- snym pokoju razem z niezwykle niesympatycznym Butlerem w roli strażnika. - Wiesz, że byliśmy śledzeni przez całą drogę z Bazylei? - ostrzegł swój ego szefa Newman. - Nie ma się czym przejmować - samochód był nie oznaczony, ale na pewno j echali nim ludzie Becka. Nie należy on do ludzi, którzy zobaczywszy nas na bazy- lej skim dworcu, choć na chwilę spuściliby nas z oczu. O wilku mowa... Arthur Beck, ubrany w szary garnitur, wszedł właśnie do sali restauracyjnej. Odmówiwszy zaproponowanej kawy, pochylił się, by szeptem porozmawiać z Twe- edem. - Przywiozłem ze sobą do Ouchy niewielką armię. Zauważyliśmy powracają- cych Amerykanów. Tak zwani dyplomaci oczekujący na nominacje. Tego już za wiele. Zamierzam spenetrować wszystkie hotele. 357 - Mogę oszczędzić ci czasu - Tweed wydobył listę dostarczoną mu po- przedniego dnia przez Marlera. - To j est spis hoteli, w których zamieszkali. Będą uzbrojeni. - Moi ludzie też - uśmiechnął się Beck. - Czy mogę spytać, w jaki sposób ich wyśledziliście? - Marł er, opowiedz naszemu przyjacielowi o swoich metodach. - To nie było trudne - odpowiedział z charakterystycznym dla siebie no- sowym akcentem Marler. - Odwiedziłem po kolei wszystkie hotele. Za każdym razem mówiłem w recepcji, że mieli przyjechać moi amerykańscy przyjaciele, którym chciałem zwrócić dług. Informowałem również, że pragnę wynająć po- kój na jedną noc i pytałem o cenę. Miałem przy sobie garść szwajcarskich mo- net - najwyższe nominały - które puszczałem po ladzie na jej przeciwległy ko- niec. Kiedy recepcjoniści odchodzili, by je zabrać, zaglądałem do książki meldunkowej i zapamiętywałem wszystkie nazwiska, gdzie podano narodowość amerykańską. Następnie mówiłem, że zostawiłem paszport w samochodzie i za chwilę wrócę, by zapłacić za pokój. I do kolejnego hotelu. Całkiem proste. - I bardzo sprytne - żeby naciągnąć w taki sposób obsługę w szwajcarskim hotelu. - Beck zerknął na otrzymaną listę. - W ciągu godziny wszyscy zostaną zatrzymani w celu natychmiastowej deportacji z genewskiego lotniska. Zepsuję im śniadanie... Ledwie komendant policji zdążył odejść, pojawił się Gaunt wraz z wiszącą u jego ramienia Jennie. Podszedłszy prosto do stolika zajętego przez Tweeda, przysiadł się bez zaproszenia. - Witam serdecznie - przemówił pełen animuszu. - Wspaniały dzień. Pa- smo Haute Savoie po drugiej stronie jeziora skąpane w cudownym słońcu. Pełne angielskie śniadanie dla dwojga - zamówił. - Poproszę tylko rogaliki - sprostowała zdenerwowana Jennie. - Bzdury! Musisz się najeść. Czeka nas pracowity dzień, mam rację, Twe- ed? Zeszłej nocy widziałem grupę amerykańskich zbirów wchodzących do Her- re naprzeciwko. Trzeba będzie na nich uważać. - Jesteśmy umówieni - Tweed otarł serwetką usta. - Spotkamy się później. Nie odezwał się ani jednym słowem, gdy nadeszła Eve Amberg i spytała, czy może się przy siąść, lecz po prostu gestem wskazał jej wolne krzesło. Paula do- strzegła spojrzenie, jakim Jennie przywitała nowo przybyłą. Co było między obie- ma kobietami? Eve ubrała się w podkreślający figurę purpurowy sweter oraz nar- ciarskie spodnie wetknięte w cholewy skórzanych butów. Zaskakujący strój, przyznała w duchu. - Gdzie jest Walter? - zapytała Eve, biorąc z tacy bułkę. - Poproszę kawę - zwróciła się do kelnera. - Więc gdzie jest Walter? - powtórzyła. - Jest wykończony - skłamał Tweed. - Miał zamiar spać do dziesiątej. - Biedaczek - zagrzmiał Gaunt. - Brak mu energii... Mówił już do mniejszej grupy słuchaczy. Tweed wraz z Paulą i Newmanem opuszczali właśnie restaurację i skierowali się wprost do pokoju Amberga. Twe- 358 ed wystukał umówiony sygnał, a gdy Cardon otworzył im, weszli do środka. Był w niezwykle agresywnym nastroju. - Jadłeś śniadanie? - warknął do Amberga. - Dobrze. Czas się ruszyć. Chcę widzieć film i kas etę wyjęte z sejfu najdalej w pięć minut po naszym przyjeździe do banku. Będziemy ci towarzyszyć na każdym kroku. Gdybyś przypadkiem pra- gnął złożyć zażalenie, Beck, komendant policji, jak wiesz, przebywa w Ouchy. Z przyjemnością porozmawia z tobą o morderstwach popełnionych w Zurychu. - Nie miałem nic wspólnego... - zaczął Amberg. - Policja nigdy nie uwierzy w ani jedno twoje słowo. A teraz w drogę. Tyl- nym wyjściem, na parking. W ten sposób ominiemy z dala restaurację. Widzia- łem tam trzech amerykańskich twardzieli jedzących śniadanie. Nie masz chyba także ochoty na spotkanie z nimi? Marvin Mencken, zatrzymawszy się na noc w d Angleterre, wstał wcześnie i udał się na śniadanie do innego hotelu. Lubił wstawać wcześniej niż jego pod- władni, a dodatkowo starał się unikać przewidywalnych zachowań. Nigdy nie ja- dał w miejscu, gdzie nocował. Wracając ze spaceru nad brzegiem jeziora, zauważył dwa samochody audi zatrzymujące się przed hotelem. Wysiedli z nich mężczyźni w cywilnych ubra- niach i pomaszerowali do wnętrza. Kilka sekund później przed dwa inne hotele, gdzie zatrzymali sięjego ludzie, podjechały auta z umundurowanymi policjanta- mi, uzbrojonymi w broń maszynową. - Jezu Chryste! - powiedział do siebie. Bez pośpiechu przeszedł przez ulicę, by dotrzeć do samochodu. Usiadłszy za kierownicą, wyjął szwajcarski kapelusz, zakupiony jeszcze w Bazylei, po czym za- łożył go na głowę i pochylając się, by nikt go nie rozpoznał, zapalił silnik. Zaczekał, dopóki policja nie wyprowadziła jego ludzi z rękoma skutymi za plecami. Nadjechało więcej samochodów, w których znajdowali sięjedynie kie- rowcy. Amerykanin nie musiał się martwić, że jego podwładni mogliby wydać go przez przypadek - upewnił się wcześniej, by żaden z nich nie wiedział, j akim samochodem j eździ. Kiedy konwoje policyjne odjechały, powoli ruszył w kierunku Chateau dm- uchy. Norton wydał mu wyraźne polecenie, żeby się z nim nie kontaktować. Nie znał też wyglądu przełożonego. Wiedział jednak, że Norton zamierzał podawać się za dra Glena Fleminga. Musi do niego zadzwonić, ostrzec go jak naj szybciej. Kiedy Tweed, wraz z Ambergiem u boku, zatrzymał espace'a, okazało się, że należący do Szwajcara bank był już otwarty. Paula, Newman, Ives i Butler przyje- chali z nimi. Na samym końcu siedział Marł er, trzymając w rękach projektor i resztę wyposażenia. W jadącej tuż za nimi furgonetce znajdowali się Cardon, pilnujący Joela Dysona, i Pete Nield za kierownicą. Przed odjazdem z Chateau d'Ouchy Tweed 359 zamienił kilka słów z Dysonem, by upewnić go, że znalazł się w beznadziejnej sytuacji. - Cardon ma broń i nie zawaha się jej użyć, jeżeli wykonasz choć jeden fałszywy ruch. Chociaż bardziej prawdopodobne jest, że na lotnisku Cointrin w Genewie wsadzilibyśmy cię na pokład samolotu lecącego do Waszyngtonu. Przyglądaj ąc się więźniowi z uwagą, Tweed zauważył błysk triumfu w j ego oczach. Joel Dyson, podczas swoich częstych podróży, najwyraźniej doskonale poznał Europę oraz linie komunikacyjne łączące jąz Ameryką. Nie istnieje lep- szy sposób na złamanie człowieka niż wzbudzenie w nim nadziei, by po chwili zdusić ją w zarodku. - Oczywiście - kontynuował - nie ma bezpośrednich połączeń między Waszyngtonem i Genewą. Dlatego Cardon odeskortowałby cię lotem z Cointrin do Zurychu. Tam upewniłby się, że skorzystałeś z najbliższego lotu do Waszyng- tonu. Naturalnie zatelefonowalibyśmy pod właściwy numer, by zorganizować ci odpowiednie powitanie na Dulles Airport. Dyson, coś się stało? Zbladłeś, jak- byś zobaczył ducha... Amberg skinął głową na powitanie stojącemu w drzwiach strażnikowi. Kie- dy Marler wszedł do środka ze sprzętem, mężczyzna zatrzymał go z zamiarem sprawdzenia zawartości torby. - Nie martw się, Jules! - zawołał przez ramię Amberg. - Ten pan jest ze mną, podobnie jak wszyscy idący za nim. Stosując się do poleceń Tweeda, zaprowadził wszystkich wprost do swojego gabinetu, informując sekretarkę, żeby nie przeszkadzano mu pod żadnym pozo- rem. Pozostawiając innych w przestronnym pomieszczeniu, Tweed razem z Pau- lą i Newmanem w towarzy stwie Amberga udali się do skarbca, gdzie Szwajcar otworzył prywatną skrytkę. Wewnątrz znajdowały się dwa pojemniki o znajo- mym wyglądzie. Czy naprawdę zbliżali się wreszcie do końca swej długiej drogi, zastanawiał się Tweed, gdy powracali do gabinetu bankiera. Podczas ich nieobecności Marler zasłonił okna. Po włączeniu światła usta- wił projektor, zawiesił ekran i podłączył amerykański magnetofon umożliwiają- cy zsynchronizowanie dźwięku z obrazem. Zabrawszy kilka krzeseł z sali konfe- rencyjnej , poustawiał j e w krótkich rzędach na podobieństwo niewielkiego kina. Następnie odebrał od Amberga pojemniki, podczas gdy Tweed osobiście spraw- dził, czy drzwi zostały dobrze zamknięte. Paula razem z Tweedem zaj ęła miejsce w pierwszym rzędzie. Z drugiej stro- ny Tweeda usiedli Amberg oraz Barton Ives. Następny rząd zajęli Joel Dyson oraz Newman i Cardon. Trzeci rząd stanowili Pete Nield, trzymający w dłoni pi- stolet, oraz Butler. W czasie gdy Marler przygotowywał projekcję, Nield stuk- nął lufą swojego walthera w plecy Dysona. - Chciałem ci tylko przypomnieć, że nawet przez chwilę nie jesteś sam - poinformował fotografa. - Gotowe! - zawołał Marler spokojnym głosem, wyłączając światła. 360 Na pustym ekranie pojawiło się ostre, białe światło. Do uszu Tweeda do- biegał odgłos wydawany przez obracające się szpulki kasety. Następnie poja- wiły się ostre, wyraźne postaci... Chata na środku leśnej polany. Niski, potężnie zbudowany mężczyzna w roz- piętym od góry palcie, szamoczący się z długowłosą blondynką. Jedną ręką chwy- cił dziewczynę za włosy, podczas gdy drugą popychał ją uderzeniami na wysoko- ści krzyża. Słysząc głośne krzyki kobiety, Paula zgrzytnęła zębami. Mężczyzna wepchnął dziewczynę do wnętrza chaty, zanim jednak zniknęli, widać było doskonale obie twarze. Drzwi z hukiem zatrzasnęły się. Wciąż jed- nak, pomimo zamkniętych okiennic, słychać było przeraźliwe krzyki. Nagle za- padła całkowita cisza. Obecnie do uszu Pauli dobiegał tylko jednostajny szum obracającej się ka- sety. Dlaczego cisza wydawała się trudniej sza do wytrzymania niż wszystko, co dotąd usłyszeli? Zdziwiła się, gdy krępy mężczyzna po chwili wyszedł, zamknął drzwi na klucz, który następnie rzucił na dach. Dlaczego? - Mój Boże, nie! - szepnęła. Odpowiedź na zadane przed momentem pytanie stała się przerażająco oczywi- sta. Spoza zamkniętych okien zaczął wydobywać się dym. Niemal natychmiast dom stanął w płomieniach. Kamera wykonała zbliżenie mordercy, na którego twarzy ma- lowało się sadystyczne zadowolenie. Z czoła spływały mu strumienie potu. Kolejne ujęcie ukazywało całą sylwetkę mężczyzny. Wydawało się, że pa- trzy wprost w obiektyw. Wyciągnąwszy zza paska pistolet, podszedł bliżej. Paula skuliła się na krześle. Jej dłoń zacisnęła się, gdy cały domek przemienił się w go- rejące piekło. Pozostawiona wewnątrz dziewczyna spłonie na popiół. Głośne trzaski i ryk pożaru sprawiły, że morderca zatrzymał się i spojrzał w stronę domku. Mężczyzna z bronią w dłoni ponownie odwrócił się do kamery, po czym ruszył w jej kierunku. Jego sławna twarz była doskonale widoczna, ła- twa do zidentyfikowania... Ekran opustoszał. Na chwilę powrócił blask białego światła, by zniknąć wraz z wyłączeniem przez Marlera projektora. Wszyscy pozostali w bezruchu. Jedy- nym dźwiękiem, jaki zmącił ciszę, było pstryknięcie kontaktu. Paula mrugnąw- szy kilkakrotnie oczyma spojrzała na Tweeda, potem na Ivesa. Nie sposób było orzec, który z nich miał bardziej ponury wyraz twarzy. Tweed pierwszy przerwał ciszę. Pochyliwszy się do przodu, zwrócił się do Ivesa siedzącego po drugiej stronie bankiera. - Ma pan teraz swój dowód. To był Bradford March, prezydent Stanów Zjed- noczonych - odwrócił się, by zerknąć na Joela Dysona, którego wydatne usta drżały z przerażenia. - To ty nakręciłeś ten film. Nie zaprzeczaj. Chcę wiedzieć - kim była jego ofiara? - Jego kochanką. To Cathy Willard, córka magnata prasowego z San Fran- cisco. 361 - Więc bogata - skomentował Ives. - Och, to bardzo zamożna rodzina. Słyszałem później, że całą. sprawę na- zwano wypadkiem. Zatrzasnęła się w drewnianym domku. Było zimno, dlatego w kominku płonął ogień - ton głosu Dysona powoli stał się normalny - sko- czyła iskra, zapaliła dywanik i stało się! Cała chata spłonęła. Zamknięte okien- nice uniemożliwiły ucieczkę. - Wydaj e się, jakbyś sam napisał tę historię - powiedział Newman. - Nie! Ale właśnie taka była oficjalna wersja... - Ives, ma pan swój dowód - powtórzył Tweed, przerywając Dysonowi. - Styl zbrodni zgadza się idealnie, nieprawdaż? - Rzeczywiście. Widzi pan, March to wiejski prostaczek. Robienie tego z bo- gatymi kobietami było pochlebstwem dla ego prezydenta. Ma pan teraz odpowiedź na swoje pytanie - na czyje wezwanie zamożna kobieta zatrzymałaby siew środku nocy na pustkowiu? Mężczyzna oświetlony przez reflektory swój ego cadillaca, zna- ny senator i kandydat do urzędu prezydenckiego; jego podobizna na każdym plakacie przy autostradzie. Być może udawał, że zepsuł mu się samochód. Z senatorem Brad- fordem Marchem czuły się bezpieczne. Oto znalazłem wielokrotnego mordercę, zabójcę sześciu kobiet Muszę zabrać film i kasetę z powrotem do Waszyngtonu. - Zginie pan najpóźniej w trzydzieści minut po opuszczeniu samolotu - ostrze- gł go Newman. - Mam potężnego sojusznika. Będzie na mnie czekał na Dulles Airport z liczną ochroną, a następnie przeszmugluje mnie do swojego domu. Później wszystko zależeć będzie już od niego. - Sądzę, że lepiej będzie, jeśli pojedziemy z panem - stwierdził Tweed. - Ja nie jadę-zaprotestował Dyson. - Zostaniesz odstawiony na przechowanie do Wielkiej Brytanii. Po zło- żeniu zeznania na temat wydarzeń, których byłeś świadkiem odpowiedział szorstko Tweed. - Zaprzysiężone zeznanie w obecności szwajcarskiego nota- riusza. W przeciwnym wypadku będziesz zmuszony towarzyszyć nam do Wa- szyngtonu. - Nie jestem pewien, czy oddanie wam obu przedmiotów byłoby etycznie słuszne - stwierdził Amberg. - Etycznie słuszne? - Tweed spojrzał ze zdumieniem na bankiera. - Chyba żartujesz. Gdybyś przekazał mi je wcześniej, pomyśl, jak wiele ludzkich istnień mógłbyś ocalić. W jakim celu chciałeś to zatrzymać? Obejrzałeś sobie ten film już dawno, nieprawdaż? - Tak. Kiedy go zobaczyłem, zrozumiałem, że zagrożone jest moje własne życie... - Więc zgodnie z etyką siedziałeś cicho. Jeżeli to ma być etyka, wolałbym się obyć bez niej. Amberg, lepiej będzie, jeśli odtąd przestaniesz w ogóle się odzywać -jeżeli chcesz żyć... Rozdział 52 M ężczyzna o rozczochranych siwych włosach obserwo- wał poprzez swe półokrągłe okulary wejście do banku. Norton był zbyt sprytny, żeby pozostać w samochodzie, którego użył do śledze- nia Tweeda i jego przyjaciół w drodze z Chateau d'Ouchy. Wzmożony w godzi- nach szczytu ruch dopomógł mu w ukryciu się za furgonetkąNielda podążającą za znajomym espace'em. Stał przed drzwiami księgarni, udając zainteresowanie zakupioną właśnie, przypadkową książką. Teraz, siedząc samotnie przy stoliku, obserwował Tweeda jedzącego śniada- nie. Był pewien, że zmiana wyglądu, jakiej dokonał, całkowicie uniemożliwi roz- poznanie. Wezwany do telefonu opuścił restaurację i udał się do pokoju, by tam odebrać. - Mówi Mencken - usłyszał naglący głos. - Zakazałem ci dzwonić, chyba że w obliczu wyjątkowego kryzysu. - Właśnie dlatego telefonuję. Wszyscy nasi ludzi zostali zatrzymani i wy- wiezieni samochodami. Władza... - Mencken unikał używania słowa „policja" podczas rozmów telefonicznych. - Cieszę się, że wszystko idzie tak doskonale. Dziękuję za telefon... Dla Nortona sytuacja była beznadziejna, lecz jako były agent FBI nigdy nie wpadał w panikę. To on stworzył szkielet Oddziału Pierwszego, gdy prezydent Bradford March zaoferował mu ogromną pensj ę oraz stanowisko szefa ochrony. Właśnie on zorganizował pierwsze próby zamachów na Bartona Ivesa, zanim tam- ten uciekł do Europy. Norton działał metodycznie. Zapłacił rachunek hotelowy, zaniósł torbę do wynajętego renaulta, po czym wrócił do restauracji. Pięć minut później obserwował wychodzącego Tweeda. Następnie czekał w samochodzie do śledzenia Anglików. Wreszcie zauważył Marlera wynoszącego długą tubę, mogącą zawierać ekran, oraz magnetofon i płó- cienną torbę. Przez ciasno opięte płótno odznaczał się okrągły przedmiot o rozmiarach zbliżonych do szpuli filmowej. Przewracając stronę w książce, Norton zaczął kalkulować. 363 Gdybym tak miał swoich ludzi... Niestety nikt już mu nie został. Policja zabrała, wszystkich. Trzymając nadal książkę w dłoni, Norton podjął ważną decyzję. Nie mógł donieść Marchowi, że jego misja zakończyła się całkowitą klęską- równałoby się to samobójstwu. Nadszedł czas, zmienić stronę, przetrwać za wszelką cenę. Film, który March chce koniecznie zdobyć, musi stanowić ogromnie niebez- pieczny materiał. W przeciwnym wypadku nie posłałby do Europy większości członków Oddziału Pierwszego. March stoi na straconej pozycji - podpowiadał Nortonowi jego szósty zmysł wyszkolony podczas wieloletniej służby w FBI. Wspomniał pewnego wpływowego senatora, któremu niegdyś przysłużył się, przechwytując kompromitujące go dokumenty mogące zrujnować mu karierę. Tak, nadszedł czas, by skontaktować się z senatorem Wingfieldem, ponownie zaofero- wać mu swoje usługi. Oczywiście za pokaźnym wynagrodzeniem... Norton śledził espace'a oraz furgonetkę, nie zdziwił się wcale, kiedy oba pojazdy wjechały na parking hotelowy przy Chateau d'Ouchy. Zatrzymawszy sa- mochód w pobliżu przystani, skąd odpływały promy do Evian we Francji, wrócił do hotelu. Dotarł w pobliże recepcji akurat, by usłyszeć Tweeda wydającego polecenia pełniącej dyżur dziewczynie. - Zamierzamy wyj echać j eszcze dzisiaj. Czy mogłaby pani przygotować ra- chunek dla mnie i panny Grey. Nie ma pośpiechu. Zostaniemy j eszcze na obiad... Dzięki temu Norton mógł zająć się nie dokończoną sprawą. Menckenem. Norton zawsze załatwiał wszystko do końca. Nie zamierzał ryzykować, że Menc- ken przyjedzie do Waszyngtonu wcześniej niż on sam. Na dodatek jego podwład- ny mógłby powiedzieć Marchowi, że za wszystkie niepowodzenia odpowiedzial- ny jest właśnie Norton. Wróciwszy do samochodu, założył szwajcarski kapelusz, nasuwając go mocno na czoło. Na siedzeniu obok, oprócz telefonu komórkowego, leżała również la- ska, którą specjalnie zakupił. Następnie podniósł telefon i wystukał numer Menc- kena z nadziej ą, że j ego podwładny znaj duj e się wciąż w zasięgu urządzenia. - Słucham, kto mówi? - głos Menckena odezwał się po dłuższej chwili. - Norton. Gdzie jesteś? Musimy się spotkać, pilnie. Ułożyć plany na przy- szłość. - Jestem w połowie drogi między Ouchy a Vevey. Z dala od pola bitwy. - Bardzo mądrze. Aktualnie panuje spokój. Ale masz rację lepiej trzymać się z daleka od miasta. Biegnąc wzdłuż j eziora w stronę Vevey, w pewnym mo- mencie droga skręca oddalając się od jeziora. Zauważyłeś to miejsce? Dobrze. Spotkamy się tam za trzy kwadranse. Upewnij się, by twój samochód był niewi- doczny z drogi. I jeszcze raz powtarzam, że sprawa jest pilna. - Zrozumiałem - odparł Mencken krótko. 364 W swoim pokoju w Chateau cTOuchy Tweed wydawał pilne rozkazy wszyst- kim swoim współpracownikom. Barton Ives również przysłuchiwał się. Nadsze- dł czas działania, pomyślała Paula. - Wszyscy - oprócz Philipa Cardona, który pilnuje Joela Dysona -jadą pro- sto na lotnisko Cointrin w Genewie. Stamtąd polecimy do Londynu. W ten sposób złapiemy jeszcze popołudniowy lot concordem do Waszyngtonu - Tweed zerknął na Ivesa. - Znam senatora Wingfielda, poznałem go podczas Konferencji Bezpie- czeństwa w Waszyngtonie, ale czy jest pan pewien, że można mu zaufać? - Wingfield - zapewnił go Ives - od urodzenia wychowywany był na patrio- tę. Nie zostało już wielu z nich. Nie znaczy to oczywiście, że prowadzi żywot świętego, na pewno nie zdobyłby wtedy takiej władzy. Chce pan przez to powiedzieć, że potrafi być bezwzględny - zasugerowała Paula. Być może właśnie tak należy to określić, lecz obecna sytuacja w pewnym sensie wymaga bezwzględnych posunięć. Zatelefonowałem do niego - poinfor- mował Tweeda. - Oczekuje mojego przybycia. Z dowodami. Nie wspomniałem mu jednak ani słowem o panu. Dzięki Bogu! - zawołał Newman. - Zanim wylądujemy na Dulles Airport, będę chciał zadepeszować, by wynaj ęto dla nas kilka samochodów. Nalegam rów- nież, bym razem z Butlerem, Nieldem i Marł erem wszedł na pokład concorde'a, udając, że się z wami nie znamy. - Jakież niebezpieczeństwo mogłoby tam na was czekać? - spytał Ives. - Wszyscy widzieliśmy ów film mogący zniszczyć cały rząd Stanów Zjed- noczonych. Przewiduję, że podjęte zostaną liczne środki zaradcze. - Newman spojrzał na Tweeda. - Podróż wymagać będzie szczegółowego przygotowania... - Wszystko już załatwione - wtrąciła się Paula. - Już jakiś czas temu Tweed nakazał mi rozpocząć przygotowania do podróży. Zarezerwowane bilety czekają na lotnisku. Nie marnowałam czasu odwróciła się w stronę Tweeda. - W takim razie zabieramy ze sobą film i kasetę? - Tak, żeby zaprezentować je Wingfieldowi. Marł er zabierze ze sobą sprzęt dla zaoszczędzenia czasu. Chcę jak najszybciej mieć już tę podróż z głowy. - Dobrze by było, gdybyśmy powrócili z niej żywi - ostrzegł Newman. - A co z Joelem Dysonem? - ponownie wtrąciła się Paula. - Zarezerwowa- łam osobne bilety na lot z Genewy do Londynu dla niego i Cardona. - Po przybyciu Cardon zawiezie go w bezpieczne miejsce, gdzie obecnie znajduje się Howard - dodał Tweed. - A co mam zrobić z tym? - spytał Marł er, podnosząc do góry drugą torbę podróżną. - Razem z bronią, którą nam odebrałeś, stała się dosyć ciężka. Nagle rozległo się pukanie. Newman poderwał się, otworzył zamek, a na- stępnie ostrożnie uchylił drzwi. Powiedział: - Proszę chwilę zaczekać - ponownie dokładnie zamknął drzwi, po czym wręczył Tweedowi kopertę. - Szwajcar w garniturze - opisał nieznajomego mężczyznę. Tweed rozerwał kopertę, przeczytał list i wreszcie skinął głową. 365 - Od Arthura Becka. Jeden z zatrzymanych mężczyzn miał przy sobie waliz- kę zawierającą dwadzieścia milionów dolarów. Jej otwarcie powierzył eksper- tom, którzy rozbroili znajdujący się wewnątrz ładunek termitu. Czekający na ze- wnątrz detektyw ma zabrać naszą broń. Nie możemy wejść z nią na pokład samolotu... - A co z Gauntem, Eve i Jennie? - zapytał Newman, po przekazaniu Szwaj - carowi torby oraz zamknięciu drzwi. - Zamieniłem parę słów z Gauntem, nim się tutaj zebraliśmy odparł Twe- ed. - Zmienił zdanie w sprawie poszukiwania mordercy Amberga. Obecnie twier- dzi, że to beznadziejne zadanie - przynajmniej tak mi powiedział. Razem z Eve i Jennie zamierza pojechać z powrotem do Bazylei. Pamiętacie, jego jacht- Mayflower III - stoi zacumowany na Renie w Bazylei. Chce nim wrócić do Pad- stow. - Razem z Eve i Jennie? - zdziwiła się Paula. - Tak twierdził. - Wydaje mi się to ciekawe i bardzo dziwne zarazem - skomentowała. - Mnie również. Natychmiast po powrocie z Waszyngtonu udamy się wła- śnie tam. Do Padstow. Wciąż musimy jeszcze wykryć sprawcę masakry w Tre- sillian Manor oraz motywy zbrodni. Nie mówiąc już o biednej służącej, Celii Yeo, zepchniętej ze szczytu High Tor... Siedzący przy otwartym oknie, za kierownicą swojego renaulta, Marvin Mencken był podekscytowany. Zgodnie z otrzymanymi instrukcjami zaparkował na poboczu, za rosnącymi tam krzakami. Jego samochód był całkowicie niewi- doczny z przebiegającej tuż obok drogi. Podniecenie Menckena brało się z faktu, że wkrótce miał po raz pierwszy ujrzeć twarz tajemniczego Nortona. Nigdy nie lubił otrzymywać rozkazów od człowieka, którego nie byłby w stanie rozpoznać. Pomimo świecącego słońca, dzień był bardzo zimny. Mencken nie gasił sil- nika, by umożliwić działanie ogrzewania na pełnych obrotach. Kiedy wewnątrz zrobiło się duszno, opuścił szybę. Nie omieszkał jednak zabezpieczyć się - spod leżącej na fotelu pasażera poduszki wystawała kolba lugera. Słysząc stukot obcasów o asfalt, zesztywniał. Uspokoił się jednak, gdy od- krył, że zbliżająca się osoba jest kobietą. Po chwili, poprzez zarośla, dostrzegł atrakcyjną blondynkę zmierzającą wąską ścieżką w stronę Vevey. Amerykanin westchnął. Był ostatnio tak zajęty, że nie miał nawet czasu na swoją ulubioną rozrywkę - kobiety. Dróżką, w kierunku samochodu Menckena szedł powoli nieznajomy Szwajcar w starszym wieku noszący jeden z popularnych w tym kraju, śmiesznych kapelu- szy. Spod nakrycia głowy wysuwały mu się siwe, zaniedbane włosy. Na nosie męż- czyzny tkwiły dziwaczne okulary o szkłach w kształcie półksiężyców. Staruszek szedł, podpierając się laską i podziwiając piękno jeziora. Prawdo- podobnie przechodził tędy każdego dnia, j eśli tylko była ładna pogoda. Wyglądał 366 na niezwykle znudzonego życiem. Mencken poprzysiągł sobie, że zazna mnó- stwo uciech, zanim osiągnie taki stan. Kiedy nieznajomy skręcił na ścieżkę, Mencken wetknął w usta papierosa. W następnej sekundzie Norton poprzez otwarte okno przystawił lufę automatycznego browninga do klatki piersiowej podwładnego i pociągnął za spust. Odgłos strzału stłumiony został przez gruby szal wiszący na szyi i opadający na pierś Menckena. Głowa Amerykanina opadła na kierownicę. Odziana w rękawiczkę dłoń Nortona sięgnęła przez otwarte okno. Wycią- gnąwszy nie zapalonego papierosa z ust ofiary, cisnął go w pobliskie zarośla. Kiedy otworzył drzwi, w twarz uderzyła go fala ciepła. W pośpiechu pchnął cia- ło na podłogę, chwycił lugera, naciskając guzik automatycznego podnoszenia szyb, zasunął okno i na koniec zatrzasnął drzwi. W pobliżu nie było nikogo, kiedy Norton wrzucał lugera, a później swój ego browninga jak najdalej w wody jeziora. Zanim odszedł, rzucił jeszcze okiem na zaparkowanego renaulta. Szyby samochodu z wolna zaparowywały, chroniąc spo- czywające wewnątrz ciało przed ciekawskimi przechodniami. Już jakiś czas temu zatelefonował do senatora Wingfielda. Przy odrobinie szczęścia znajdzie się na pokładzie samolotu lecącego do Waszyngtonu, zanim ciało Menckena zostanie odnalezione. Tak, należy załatwiać nie dokończone sprawy. Rozdział 53 Senator Wingfield wyświetlając film, osobiście obsługi- wał projektor. Kiedy zobaczył głównego bohatera horro- ru przedstawiającego spalenie drewnianego domku w lesie, ucieszył się, że nie zatrudnił nikogo obcego. Widownia zebrana w gabinecie w Chevy Chase - ban- kier oraz mąż stanu - siedziała oszołomiona widokiem oraz krzykami przerażo- nej dziewczyny. Wingfield zapalił światła, po czym szybko zapakował film i kasetę do pude- łek. Pierwszy odezwał się zachrypniętym głosem bankier. - Mój Boże! Muszę się napić. Burbona... Wingfield, który rzadko pijał alkohol, przyłączył się z kieliszkiem do sie- dzących za stołem przyjaciół. Polityk chrząknąwszy przemówił, starając się utrzy- mać kontrolę nad swoim głosem. - Cóż, wiemy już wszystko. Gdybym miał wymyślić scenariusz koszmaru, nigdy nie udałoby mi się stworzyć czegoś bardziej przerażającego. - Na dodatek ten człowiek wciąż powiększa deficyt budżetowy - przypo- mniał im bankier, nie wiedząc, co mógłby jeszcze powiedzieć. - Nie podejmuje również żadnych poczynań w sprawie zagrożenia ze Wscho- du - skomentował mąż stanu. - To głupstwa - warknął Wingfield. - W porównaniu z filmem, który przed momentem obejrzeliśmy. Widziałem go już raz, zanim przyjechaliście. To jest kryzys na skalę międzynarodową. Nie wolno pozostawić Marcha w Gabinecie Owalnym ani chwili dłużej. Podjąłem właśnie najtrudniejszą decyzję w swoim życiu. - A mianowicie? - spytał polityk. - Były agent FBI o nazwisku Norton przybył do Waszyngtonu. Poznałem go wiele lat temu. March ogłosił, że leci jutro w podróż na Południe. Wydałem Nortonowi pewne rozkazy. Wielokrotny morderca w Białym Domu - to wyma- ga ostrych środków zaradczych. - W jaki sposób zdobyłeś ten przerażający film? - spytał bankier. 368 - Przysłał mi go nasz ostrożny agent FBI, Barton Ives. Dostarczył go posła- niec razem ze szczegółowym raportem dotyczącym sześciu nigdy nie rozwiąza- nych morderstw w sześciu południowych stanach. Obciążające dowody przeciwko Bradfordowi Marchowi. - Dlaczego ostrożny? - spytał kpiąco mąż stanu, domyślając się, jaką uzy- ska odpowiedź. - Ponieważ Ives ukrywa się gdzieś w Waszyngtonie. Wątpię, czy kiedy- kolwiek uda mi się go wyśledzić. Na dodatek w swoim liście pisze, że Tweed, jeden z najwyższych stopniem oficerów brytyjskich służb specjalnych, ma za- miar mnie odwiedzić. Pamiętam go - należy do ludzi, których nigdy się nie zapomina. To właśnie jemu udało się zdobyć film i kasetę. - Więc co, do cholery, zamierzamy zrobić? - spytał zdesperowany bankier. - Nie wyobrażam sobie, żebyście mogli cokolwiek uczynić. Ktoś musi wziąć na siebie odpowiedzialność za podjęcie drastycznych posunięć. Sądzę, że to mój obowiązek. Posłużę się Nortonem. Spotkałem się z nim potajemnie dzisiaj rano. Otrzymał szczegółowe instrukcje. Prezydent odlatuje dziś na Po- łudnie z Bazy Sił Powietrznych w Andrews. - Co to oznacza? - spytał bankier, zdradzając niezwykłe zdenerwowanie. - Jesteś pewien, że chcesz wiedzieć? - Senatorma wystarczające kwalifikacje, by rozwiązać zaistniały problem - powiedział z naciskiem polityk. - Przypomnij sobie, jak załatwiono sprawę Joh- na F. Kennedy'ego, gdy zagrożone było wewnętrzne dobro kraju. - Nie sądzę, żebym chciał się jeszcze czegoś dowiedzieć odparł bankier, opróżniając kieliszek. - Czas, bym powrócił do swoich obowiązków... - A co z tym Nortonem? - spytał mąż stanu, kiedy pozostał sam na sam z Wing- fieldem. - Jego wiedza mogłaby ci zaszkodzić. - O tym także pomyślałem. Nie musimy się przejmować panem Nortonem. Jest profesjonalistą najwyższej klasy, opłaconym do wykonania zadania, lecz nie łudzę się, że mógłbym kupić j ego wieczne milczenie. Poczyniłem pewne kroki. Zaczekaj - my do wieczora... W Gabinecie Owalnym prezydent Bradford March sprawdzał w lustrze stan swojego zarostu - należy wyglądać schludnie, gdy ma się przemawiać. Sara wkro- czyła bez pukania. March uśmiechnął się, odwracając się w jej stronę. - Powiedz mi, że dobrze wyglądam przed podróżą. - Wyglądasz dobrze, ale sądzę, że powinieneś odwołać swoją podróż - mó- wiła z szybkością karabinu maszynowego. - Słyszałam mnóstwo plotek dotyczą- cych spisku w najwyższych sferach. Krążąpogłoski o powtórce z Dallas... - Gówno! Strzegą mnie teraz zawodowcy z Odziału Pierwszego. Nawet za- łoga Air Force One składa się z członków Oddziału Pierwszego. Już czas, bym przemówił do ludzi, zdobył poparcie głupich wyborców. - Nie pozwól, by zorientowano się, że nazywasz ich głupcami - ostrzegła go Sara. Władza-24 - Przecież nimi są- obdarował ją swoim słynnym uśmiechem. - Wiem doskonale, właśnie spośród nich się wywodzę. Wiem, jakie bzdury sprawiają, że zaczynają rzucać kapelusze na wiwat. - Posłuchaj mnie - Sara czuła się zobowiązana spróbować jeszcze raz. - Nasi obserwatorzy donieśli, że godzinę temu odbyło się spotkanie Trzech Mędr- ców. Ponownie w posiadłości Wingfielda... Ten zgnuśnialy starzec... - Tym razem obaj goście przybyli z obstawą FBI - agenci osłaniali każdego z nich w drodze między limuzyną a budynkiem. - A więc zaczynaj ą się bać. Czy moj a limuzyna j est gotowa? Norton opuścił samolot prezydencki niosąc walizeczkę, która powinna zawie- rać aparaturę do wykrywania materiałów wybuchowych. Schodząc po schodach, przymrużył oczy porażone ostrym słońcem. Ubrany w pomarańczowy kombine- zon zapięty po samą szyję - z plakietką Ol oznaczającą Oddział Pierwszy - siłą woli opierał się pokusie, by uciec jak najdalej od samolotu,,Air Force One". Był ostatnim człowiekiem z obsługi naziemnej opuszczającym pokład. Po chwili nadj echał prezydencki konwój. Ekipy telewizyjne stłoczyły się za pleca- mi ochrony, która starała się nie przesłaniać operatorom kamer widoku scho- dów prowadzących do wnętrza samolotu. Prezydent Bradford March poświęcał wiele uwagi telewizji - źródłu jego popularności. Pod kombinezonem Nortona krył się szary, elegancki garnitur. Wchodząc na teren lotniska nie miał żadnych problemów z przejściem przez punkt kontro- li - posłużył się identyfikatorem członka Oddziału Pierwszego, otrzymanym j esz- cze przed wyjazdem do Europy. Potem czekał w pobliżu budynku obsługi technicznej, wypatrując mechani- ka o odpowiednim wzroście oraz budowie ciała, ubranego w pomarańczowy kom- binezon i ogłuszył go uderzeniem w potylicę. - Śpij dobrze, dziecinko - wyszeptał po zdj ęciu z mechanika kombinezonu i wrzuceniu nieprzytomnego do kontenera ze śmieciami. W ten sposób po ponownym okazaniu legitymacji Oddziału Pierwszego do- stał się na pokład samolotu, wybierając moment, kiedy większość ludzi z obsłu- gi zdążyła już wyjść. Teraz, znalazłszy się poza zasięgiem wzroku tłumu, który zaczął w tym czasie wiwatować, ściągnął kombinezon, wepchnął go do kontene- ra, gdzie leżał jego nieprzytomny właściciel, po czym wygładziwszy zgnieciony miejscami garnitur, okazując ponownie identyfikator, opuścił lotnisko głównym wyjściem. Ponownie dobiegły do niego wiwaty tłumu. Idąc w kierunku zaparkowanego samochodu, Norton wyobrażał sobie, co działo się na płycie lotniska. Bradford March wchodzi wolno po schodach, zatrzymuje się na szczycie. Następnie odwraca się i gwałtownie wyrzuca wysoko do góry obie ręce z zaci- śniętymi pięściami. Rozległ się kolejny, jeszcze głośniejszy okrzyk zebranego tłumu. Norton uśmiechnął się do siebie, wsiadł za kierownicę i ruszył. Po prze- 370 jechaniu około pół mili, zatrzymał samochód, ustawiając go tak, by mieć jak najlepszy widok na bazę Sił Powietrznych. Nagle ujrzał wznoszący się ostro Air Force One. Norton wyglądał poprzez otwarte okno, przysłuchując się rykowi silników oraz obserwując zmniejszającą się sylwetkę odrzutowca, który docierał już do wysokości półtora tysiąca me- trów. Amerykanin założył przyciemniane okulary, by uniknąć oślepienia nagłym, potężnym błyskiem. Wkrótce potem ogłuszający huk rozdarł ciszę. Samolot pre- zydencki przestał istnieć. Jedynie niewielkie odłamki kadłuba wystrzeliły z wnę- trza chmury czarnego dymu, naruszającej jednostajny błękit nieba. Norton, któ- ry ani na moment nie zgasił silnika, wyjechał z bocznej drogi, by skierować się do swojego domu w Georgetown. Podczas służby w FBI był funkcjonariuszem wydziału materiałów wybuchowych. - No cóż, nie straciłeś jeszcze wyczucia - powiedział do siebie na głos. Posługując się pilotem, otworzył drzwi garażu umieszczonego pod domem. Zaparkowawszy samochód, wyszedł na zewnątrz, zamknął drzwi, a następnie wspiął się po schodkach prowadzących do frontowego wejścia. Z okna na pierwszym piętrze w domu naprzeciwko wyjrzała kobieta. Nie zdziwiła się widząc swój ego sąsiada - agenta ochrony w jakimś wielkim, międzynarodowym banku, który czę- sto spędzał długie okresy poza domem. Odeszła od okna, by zejść na dół. Trzymając w dłoni klucz, Norton dotarł do drzwi. Włożywszy go do zamka, zmarszczył brwi, gdy zauważył, że dosyć ciężko się obraca. Po raz pierwszy in- stynkt ostrzegający Nortona przed grożącym niebezpieczeństwem zawiódł go. Jego umysł pochłonięty był sukcesem osiągniętym w Andrews. Przekręcił klucz i w tym momencie drzazgi z rozerwanych drzwi przeszyły mu ciało. Ogromna siła eksplozji rzuciła zmasakrowanego mężczyznę na drugą stronę ulicy. Wyglą- dając przez okno, sąsiadka z naprzeciwka ujrzała leżące na jej progu zwłoki. Rozdział 54 T weed nie stawił się na umówione spotkanie z Wingfiel- dem, ponieważ usłyszał o wybuchu bomby na pokładzie samolotu prezydenckiego. - Czas wynosić się z Ameryki, dopóki jeszcze żyjemy - powiedział, wyłą- czając telewizor. - Lepiej będzie, jeśli pojedzie pan z nami, Ives. - Chyba ma pan racj ę - zgodził się Amerykanin. - Nikt nie zawraca sobie tu głowy delikatnością - zresztą mówiłem wam, że Wingfield to patriota, który potrafi być bezwzględny. Ale czy nam się uda? Być może już po nas jadą... - Dlatego wprowadzimy w życie Plan Omega - odparł Tweed. - Opracowa- ny wcześniej przez Newmana i Paulę na taką właśnie okazję, chociaż nigdy nie przewidywaliśmy zamachu. Ives, niech się pan po prostu nas trzyma i zapamięta, że odtąd pańskie nazwisko brzmi Chuck Kingsley. Szczególnie przy odprawie na lotnisku. - Dulles? - Nie, nie Dulles. Właśnie to stanowi istotę Planu Omega. Muszę teraz zadzwonić do pokoju Marł era, powiadomić go, że za pół godziny wyjeżdżamy. Nie ma czasu na dalsze wyjaśnienia... Pojechali okrężną drogą, która mogła zaprowadzić ich na lotnisko Dulles. Newman prowadził wynajętego lincolna, miejsce obok niego zajmował Tweed. Paula i Barton Ives siedzieli z tyłu. Choć nie było jeszcze godziny szczytu, na ulicach panował wzmożony ruch. Paula bezustannie patrzyła przez tylną szybę. - Te dwa czarne sedany, które usiadły nam na ogonie jeszcze przy hotelu, wciąż tam są. Jadą w nich mężczyźni, których wygląd mi się nie podoba. - Widzisz te trzy chewolety? - spytał Newmana Tweed. - Tak, posuwają się teraz za nami, a wyjechały z bocznej uliczki. Marł er w zielonym, Butler w białym i Nield w niebieskim. Marler dokładnie przestu- diował plan miasta, by wybrać miejsce, w którym odegrają swoje przedstawie- nie. Już za chwilę mężczyźni w czarnych sedanach przeżyją szok... 372 Pierwszy z dwóch czarnych samochodów prowadzony był przez brzydkiego, łysego zbira o przezwisku Łysek. Miał ze sobą trzech uzbrojonych mężczyzn jako pasażerów, a w bliźniaczym pojeździe znajdowało sięjeszcze czterech. Kiedy dotarli do skrzyżowania, Łysek zauważył, że Newman nie- spodziewanie skręca w prawo. Zamierzał właśnie pójść w jego ślady, gdy drogę zablokował mu zielony chewolet, któremu nagle zgasł silnik. Łysek zaklął i gwał- townie zahamował. Jadący za nim drugi sedan uderzył w j ego tylny zderzak. - Zjeżdżaj ztej cholernej drogi! - wrzasnął Łysek na Marlera, który wysia- dłszy z samochodu szedł powoli w jego stronę. - Przyjacielu - odezwał się Marler w swoim arystokratycznym stylu - bar- dzo mi przykro. Zgasł mi silnik i musiałem się zatrzymać. Te jankeskie wozy są niewiele warte. - Powiedziałem, spływaj... Łysek zamilkł, gdy dostrzegł, że tuż za drugim sedanem zatrzymał się brązo- wy chewolet, z którego wyskoczył Butler i potrząsając pięścią krzyczał: - Koleś, powinieneś nauczyć się jeździć. Przez ciebie nie załapaliśmy się na przeklęte światła... Patrząc w lusterko Łysek zrozumiał, że brązowy chewolet całkowicie unie- możliwił drugiemu sedanowi cofnięcie się. O co tu, do cholery, chodziło? Mar- ler powrócił już do swojego samochodu, podczas gdy Butler wciąż nie przesta- wał krzyczeć. Po dwóch próbach Marler pozwolił silnikowi zaskoczyć i odj echał. Łysek z całej siły nadepnął na gaz, by zdążyć przejechać na zielonym świetle, skręcił w prawo, lecz po lincolnie Newmana nie było już ani śladu. - Złapiemy skurwieli na Dulles - poinformował swoich pasażerów. - Wie- my, że zarezerwowali miejsca na lot do Londynu... Wykonując nadal Plan Omega, Newman zatrzymał się przed biurem firmy wynajmującej samochody, znajdującym się w pobliżu postoju taksówek. Odda- wał właśnie lincolna, kiedy zjawili się Marler, Butler i Nield. Następnie dwie taksówki zabrały ich na dworzec kolejowy, skąd ekspresem mieli odjechać do Nowego Jorku. - W jaki sposób to załatwiliście? - spytał Tweeda Ives, kiedy siedzieli w po- ciągu. - Myślałem, że już po nas. - Postaraliśmy się o małe zabezpieczenie. Paula zarezerwowała bilety na prawdziwe nazwiska na dwa kolejne loty z lotniska Dulles do Londynu. Dodat- kowo zabukowała jeszcze bilety na dwa loty z Nowego Jorku, również używając prawdziwych nazwisk - na wypadek, gdyby dokładnie sprawdzali. W rzeczywi- stości polecimy lotem British Airways z lotniska Kennedy'ego o siódmej wie- czorem. Miej sca są zarezerwowane na nasze przybrane nazwiska. Posłużymy się fałszywymi paszportami przygotowanymi w "Maszynowni" stąd pańskie nowe nazwisko, Chuck Kingsley. - Skąd pan wiedział, że możemy stać się zwierzyną łowną? - Wiemy o sześciokrotnym morderstwie. Przede wszystkim Wingfield zdaj e sobie sprawę, że obejrzeliśmy film, który mógłby zniszczyć reputację Ameryki. Dlatego wszyscy świadkowie powinni zostać zlikwidowani. Zrozumiałem to, gdy 373 usłyszałem o wysadzeniu samolotu Bradforda Marcha. Uzyskałem próbkę bez- względności Wingfielda - tego nie byłem w stanie przewidzieć. - A te trzy różnokolorowe chewolety? - Newman wynajął je oraz lincolna telefonicznie. Wybrał takie kolory, aby ułatwić zauważenie ich w obliczu niebezpieczeństwa. - Co zamierza pan teraz robić? - spytała Paula Ivesa. - Myślę, że pozostanę w Europie. Żeby zachować życie. Nawet podoba mi się moje nowe nazwisko, Chuck Kingsley. Chybaje sobie zatrzymam. I bio- rąc pod uwagę obrót, jaki przybierają sprawy na całym świecie, pewnie założę agencję ochrony. Wy zapewne z radością wracacie do domu na zasłużony od- poczynek. - Prosto z lotniska pojedziemy do miasteczka zwanego Padstow, w Korn- walii - odrzekł Tweed. - Dokonano tam masakry, w której mogła zginąć Paula, a j a już wiem, kto j est mordercą. Rozdział 55 W Padstow dął silny wiatr. Walcząc z porywistymi po- dmuchami, szli powoli drogą prowadzącą z Metropolii do centrum miasta. Paula trzymała się kurczowo ramienia Newmana, podczas gdy Tweed podążał przed nimi raźnym krokiem. - Patrzcie, Stary Urząd Celny - Paula krzyknęła, by było ją słychać. - Wstę- powaliśmy tu, żeby się napić. Jak wspaniale widzieć go znowu. - Sądzę, że Tweed właśnie tam zmierza - odrzekł Newman. - No nie, a te- raz, co on knuje? Tweed zatrzymał się, skinął rękaw kierunku wewnętrznego portu, a następ- nie wszedł do budki telefonicznej, z której często korzystał podczas poprzed- niej wizyty w mieście. Ze środka wskazał na Stary Urząd Celny. Ogromne fale uderzały w zewnętrzny falochron i rozbijając się o kamienie, rozbryzgiwały się wysoko w górę. Paula pociągnęła ramię Newmana, by zatrzy- mał się w tym samym miejscu, co Tweed. W wewnętrznym porcie stał przycu- mowany Mayflower III nieustannie kołysany w górę i w dół, lecz nie zagrożony przez szalejący po drugiej stronie tamy żywioł. - Widocznie Gaunt zdążył już wrócić! - krzyknęła Paula. - Schrońmy się wewnątrz przed zawieruchą. Ciekawe, do kogo on dzwoni? Tweed wykręcił numer komendy policji w Launceston po przeciwnej stro- nie wrzosowiska. Połączono go natychmiast z nadinspektorem Royem Bucha- nanem. - Czy przygotował pan w Tresillian Manor wszystko, o co prosiłem? - za- pytał Tweed. - Od czasu pańskiego telefonu z londyńskiego lotniska biegam bez prze- rwy, wprowadzając w życie pański szalony (żeby nie powiedzieć makabryczny) pomysł. - Chce pan aresztować sprawcę ohydnej zbrodni? Potrzeba szoku, by wyku- rzyć mordercę. Niech pan natychmiast pojedzie do posiadłości. Trzymajcie się w ukryciu, poza zasięgiem wzroku. Pojawię się tam razem z podejrzanymi, gdy tylko uda mi się ich zebrać. 375 - Nie wiem, dlaczego zgodziłem się na takie szaleństwo... - Ponieważ samemu nie udało się panu niczego odkryć w sprawie pope- łnionego morderstwa... Wchodząc pospiesznie razem z Newmanem do wnętrza ciepłego baru, Paula zatrzymała się gwałtownie. Czekało ich prawdziwe deja vu. Na podwyższeniu naprzeciw baru, w jednym z największych, skórzanych fote- li siedział Gaunt. żywo gestykulując, wiódł prym wśród zebranych. Obok niego zajmowała miejsce Eve Amberg, ubrana w białąbluzępolo, która doskonale uwy- datniała jej kształtne piersi. Miała na sobie także szarą, układaną spódniczkę oraz szare pantofelki. Na oparciu j ej fotela spoczywała zamszowa kurtka. Jennie siedziała bokiem i przysłuchując się rozmowie, zabawiała się zawie- szonymi na szyi perłami. Sznur pereł... Obecność czwartej osoby zdumiała Pau- lę. Amberg siedział wyprostowany, ubrany w czarny, elegancki garnitur, jak zwy- kle starannie przyczesany. Czy on nigdy nie ubiera się inaczej niż na czarno - i skąd się wziął w Padstow, zastanawiała się. - Odbyliśmy Mayflowerem cudowną podróż po Renie - powiedział Gaunt, zwracając się do Amberga. - Płynęliśmy w dzień i w nocy. Wykorzystywałem to, że wystarczą mi jedynie cztery godziny snu dziennie. Eve przejmowała ster, kiedy potrzebowałem się przespać. Stanowimy znakomity zespół, nieprawdaż, Eve? - No cóż, dotarliśmy tu w całości - odrzekła bez entuzjazmu. - Opływania Land's End przy takim wietrze nie nazwałabym cudowną podróżą. - Nonsens! Przez cały czas świetnie się bawiłaś. Aż ci błyszczały twoje cudowne oczy... - Czy żeglowanie nocą po Renie nie j est przypadkiem zabronione? - spytał Amberg. Paula odniosła wrażenie, że bankier nie odzywał się dotąd wcale. Przez cały czas siedział nad nietkniętym drinkiem. - Ach te bzdurne przepisy - westchnął z pogardą Gaunt. - Jeżeli człowiek nie wykaże odrobiny inicjatywy, nigdzie nie dotrze. Nie w świecie rządzonym przez otyłych pełnomocników, siedzących w Brukseli - spojrzał w stronę drzwi. - Patrzcie, któż się pojawił! Twój ulubiony mężczyzna, Eve. - A może byś się tak zamknął? - warknęła. Newman skinąwszy dłonią na powitanie, poprowadził Paulę w kierunku baru, gdzie zamówił dla siebie szkocką oraz wino dla przyjaciółki. Kiedy przysiedli na stołkach, szepnął do niej. - Nie mam pojęcia, co kombinuje Tweed. Lepiej będzie, jeśli na niego za- czekamy. - Nie mogę pojąć stosunków panujących pomiędzy tą trójką powiedziała po cichu. - Mam na myśli Gaunta, Eve i Jennie. Między nimi dzieje się coś bar- dzo dziwnego... Kiedy otrzymali zamówione napój e, wszedł Tweed. Stając przy barze popro- sił o wodę mineralną. Odbierając szklankę, wydał rozkazy. - Przyłączmy się do nich. Chciałbym zadać im kilka pytań. Paula zaparko- wałaś land-rovera w pobliżu portu, prawda? 376 - Za rogiem, aby był niewidoczny. Zgodnie z twoją sugestią. - A więc wszyscy wróciliśmy do punktu wyj ścia - Tweed przywitał wesoło grupę Gaunta. Przysiadł na oparciu fotela Eve, tak, by widzieć bankiera. - Oprócz ciebie, Amberg. Co cię sprowadza w tak odległe miejsce? - Przyjechałem, by zobaczyć miejsce, gdzie zginął Julius. Czułem, że po- winienem zrobić dla niego przynajmniej tyle. Później zamierzam zabrać jego ciało, aby urządzić mu w Szwajcarii godziwy pogrzeb. - Powiedziałeś Julius, zgadza się? Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Jennie przewróciła swój kieliszek z wi- nem. Zerknęła na bankiera, którego twarz przybrała popielaty kolor, po czym odezwała się dziwnie nieobecnym głosem do kelnera, spieszącego, by wytrzeć rozlaną ciecz. - Przepraszam. Zachowałam się jak niezdara. Niech pan uważa, żeby sienie skaleczyć - niektóre kawałki szkła są niemal niewidoczne. - Proszę się nie przejmować. Za chwilę podam pani nowy kieliszek na koszt firmy... Paula obserwowała Tweeda, oczekując z j ego strony współczucia dla zawsty- dzonej wypadkiem Jennie. Onjednak siedział nieruchomo przyglądając się wszyst- kim po kolei. Paula wyczuła nagłą zmianę w panującej dotychczas spokojnej at- mosferze. Narastało napięcie. Gdyby tak mogła zlokalizować j ego źródło. Tweed czekał, aż kelner zakończy sprzątanie i przyniesie dla Jennie nowy kieliszek. - Myślę, że wiem, dlaczego wszyscy się tu zebraliśmy - zaczął mówić au- torytatywnym tonem. - To zrozumiałe, że każdy pragnie wrócić do Tresillian Manor, miejsca, gdzie rozegrała się tragedia. Skoro tak, im szybciej tam dotrze- my, tym lepiej. To się nazywa wywoływanie duchów. - Cholera jasna! - wykrzyknął Gaunt. - Gdybyś przypadkiem zapomniał, zważ, że to ja jestem właścicielem posiadłości. - A jednak poprzedniej nocy po wpłynięciu do portu, zabrałeś Eve i Jennie do Metropolu, odkładając powrót do domu. To zrozumiałe - powtórzył. - Skąd, do licha, o tym wiesz? - spytał Gaunt zduszonym głosem. - Sprawdziłem w hotelowej książce meldunkowej, a potem zamieniłem kilka słów z kierownikiem portu. Ponieważ chodzi o twój dom, naturalne jest, że czu- jesz się nieswojo. A teraz dosyć już protestów. Dopijcie drinki i ruszamy w dro- gę- Paula przez moment przyglądała się zebranemu towarzystwu. Poświęciła chwilę uwagi Jennie zabawiającej się perłami, wykrzywiającej usta. Wreszcie gdy dziew- czyna zorientowała się, że jest obserwowana, uśmiechnęła się chłodno. Wyraz twarzy Amberga mógł być zakłopotaniem lub okiełznaną wściekłością. Gaunt siedział rozparty w swoim fotelu, patrząc w dal nie widzącym wzrokiem. Jednego mogła być pewna. Dzięki sile swej osobowości Tweed całkowicie zdominował ich i nakłonił do przyjęcia jego propozycji. Zanim dał Pauli i New- manowi znak do wyjścia, jeszcze raz przemówił: - Nalegam, by mój land-rover j echał na czele wycieczki. Gaunt, nie próbuj mnie wyprzedzać. A teraz w drogę... 377 Szalejący po Bodmin Moor wicher wzmagał się coraz bardziej. Pochylony nad kierownicą Tweed prowadził land-rovera, ocierając się o limity dozwolonej prędkości. Zwolnił dopiero wówczas, gdy skręcił w boczną drogę wiodącą do Tresillian Manor. Paula wsunęła dłoń do torebki, aby chwycić za kolbę swojego browninga kaliber 0.38 cala, ukrytego w specjalnej kieszonce. Jeszcze z Waszyngtonu za- telefonowała do Moniki i kiedy przeszli przez kontrolę celno-paszportową, Monika wręczyła jej małe zawiniątko zawierające zamówioną broń. - Brama j est otwarta - zauważyła. - To Buchanan. Poprosiłem go o otwarcie, żebym nie musiał marnować czasu... Zatrzymał land-rovera u podnóża schodów prowadzących na taras wejścio- wy. Na górze zaczekali na Gaunta, który nadjechał swoim BMW. Tweed wycią- gnął rękę po klucz do drzwi frontowych. - To jest mój dom... - zaczął Gaunt. - Klucz. My wejdziemy pierwsi - Tweed spojrzał na Jennie wysiadającą powoli z samochodu. - Chcesz się dowiedzieć, kto jest mordercą, zgadza się? - Dlaczego zwracasz się do mnie? - warknęła. - Zaczekajcie wszyscy- zawołała Eve, ubrana teraz w swoją zamszową kurt- kę do jazdy konnej, kierując się w stronę pobliskiej stajni. Odwróciła się, spo- glądając na Gaunta. - Obiecałeś mi, że zaopiekujesz się Rusty, moją prześliczną klaczą. - Ned, godny zaufania chłopiec, przychodził tu codziennie, karmił ją, za- bierał na przejażdżki po wrzosowisku, czyścił jej boks. - Daj ę ci dwie minuty - poinformował j ą Tweed. - Czekamy na tarasie... Eve dotrzymała słowa i wracając po dwóch minutach, obdarowała Gaunta promiennym uśmiechem. - Jest we wspaniałej kondycji. Ucieszyła się na mój widok. - A teraz wszyscy wejdziemy do środka - oznajmił Tweed. Otworzywszy masywne drzwi, wkroczył do hallu. Pewnym krokiem podsze- dł do wejścia prowadzącego do jadalni. Nim chwycił za klamkę, obejrzał się. Tuż za nim stała Eve, obok niej Jennie z ponurym wyrazem twarzy. Za nimi szedł Amberg popychany przez Newmana. Tweed otworzył szeroko drzwi i szybko wszedł do środka. Pozostali poszli w jego ślady, lecz po chwili, wszyscy zamarli w bezruchu. Ich zdumionym oczom ukazała się groteskowa scena. Wokół stołu znajdowało się siedmiu martwych mężczyzn w czarnych garniturach. Dwaj z nich nadal siedzieli oparci o blat w ka- łużach ciemnoczerwonej krwi. Kolejni czterej spadli ze swoich krzeseł i spo- czywali na podłodze w podobnych, krwawych j eziorach. Najbardziej makabrycz- na postać znajdowała się na końcu stołu, gdzie podczas obiadu siedział Amberg. Ciało zwisało oparte na połamanym krześle z twarzą wytrawioną przez kwas. Odsłonięte kości czaszki błyszczały niczym stal. Epilog 0; i dpowiedzialny za tę zbrodnię potwór znajduje się po- ' śród nas - oznajmił Tweed. - W dniu morderstwa widzia- no ją w Padstow - mimo że powinna być wtedy w Zurychu. Zginęło osiem osób - wliczając lokaja. Należy jeszcze dodać Helen Frey, Klarę i Theo Strebla i w ten sposób mamy jedenaście osób, którym z zimną krwią odebrała życie. Nie zapo- minajmy również o Celii Yeo oraz prawdziwym listonoszu... Jennie krzyknęła. Eve wziąwszy głęboki oddech, z kieszeni kurtki wydobyła berettę kaliber 6.35 mm. Wycelowała prosto w Tweeda, podczas gdy Paula chwy- ciwszy swojego browninga, wymierzyła w klatkę piersiową Eve. - Spróbuj tylko pociągnąć za spust - ostrzegła Eve - a Tweed będzie mar- twy. Zupełnie martwy. Rzuć tę cholerną broń, ty suko. Głos dziewczyny zmienił się, przechodząc w niski pomruk, a jej oczy wyrażały stan bliski szaleństwa. Paula zachowując swoją pozycję, odpowiedziała. - Nie pójdzie ci tak łatwo, Eve - opuściła nieco lufę. - Strzel do Tweeda, a dostaniesz kulę w żołądek. Możesz się męczyć całymi dniami, zanim umrzesz. - A więc rozegramy to w inny sposób, kochana - twarz Eve wyglądała jak wykuta z marmuru. - Za chwilę wyjdę z tego pokoju. Jeżeli ktokolwiek spróbu- je mnie zatrzymać, Tweed zginie. Jeżeli wszyscy zachowacie rozsądek, nikomu nic się nie stanie. Niech wszyscy oprócz Tweeda i Pauli odsuną się od drzwi... Newman chwycił za ramię Amberga, którego sparaliżował i pociągnął w głąb jadalni. Gaunti Jennie zastosowali się do rozkazu. Wycofując siew stronę drzwi, Eve trzymała oburącz pistolet wycelowany przez cały czas w Tweeda. Broń Pauli powoli przesuwała się, bezustannie podążając za celem. Dotarłszy do wyjścia, Eve ujęła berettę w jedną rękę, a drugą zatrzasnęła drzwi, wykrzykując w ostatniej chwili: - Pierwsza osoba, która za mną wyj dzie, zginie na miej scu... Paula zareagowała najszybciej. Spoglądając na dziedziniec dostrzegła po- chyloną Eve zmierzającą w kierunku stajni. Podbiegła do okna, otworzyła je, po czym wyskoczyła na zewnątrz. Zamiast podążyć w stronę stajni, ruszyła do za- 379 parkowanego land-rovera, a następnie usiadła za kierownicą. Tweed zapomniał zabrać kluczyki ze stacyjki. Mężczyźni bywają tacy nierozważni. Od strony domu nadbiegał Newman. - Zaczekaj na mnie! - Nie ma czasu... Jedną ręką wcisnęła pistolet pomiędzy oparcie a siedzenie podczas gdy dru- gą poprowadziła samochód w kierunku dróżki przedzielającej dom i stajnię. Kiedy dostrzegła Eve pędzącą na swoim koniu, ruszyła za nią. Klacz przebyła domem łączkę, po czym przemknęła przerwą między jodłami i wybiegła na wrzosowi- sko. Paula nacisnęła mocniej na pedał gazu i przylgnąwszy plecami do oparcia, podążyła tą samą drogą... Tylko samochód o napędzie na cztery koła mógł sobie poradzić z nierówno- ściami wznoszącego się stopniowo terenu. Paula z uporem kontynuowała po- ścig. Sprawa nabrała dla niej osobistego charakteru - Eve ośmieliła się grozić, że zabije Tweeda. Kiedy odległość dzieląca obie kobiety zaczęła się stopniowo zmniejszać, Eve kilka razy odwróciła się w siodle i skrupulatnie liczyła strzały, by upewnić się, że jej przeciwniczce skończyła się amunicja. Ani jeden z pocisków nie trafił choćby w przednią szybę. Strzelając z galopującego konia, Eve nie zdołała za- chować niezbędnego spokoju. W pewnej chwili Paula zorientowała się, że żona bankiera kieruj e się w stronę Five Lanes, gdzie znajduje się należący do niej dom. Ponad nimi wznosił się High Tor. Kiedy przybliżyły się do skupiska pobielanych domów, Paula zauważy- ła jaguara zaparkowanego przed jednym z nich - stanowił on dla Eve szansę ucieczki. Przyspieszając jeszcze bardziej, zmniejszyła dystans dzielący ją od pę- dzącego zwierzęcia, zmuszając w ten sposób Eve do porzucenia nadziei związa- nych z samochodem oraz zmiany kierunku. Uciekająca kobieta ruszyła pod górę w stronę szczytu High Tor. Paula poj echała za nią i już niemal doganiała galopującą klacz, kiedy j edno z przednich kół land-rovera najechało na spory głaz. Zahamowała automatycz- nie, gdy tylko poczuła, że przód samochodu gwałtownie unosi się do góry, ale wyrzucona siłą bezwładności wypadła z auta. Przetoczywszy się niczym lądujący skoczek spadochronowy, zatrzymała się, by po chwili, ku swojemu przerażeniu, spostrzec, że znajduje się na skraju przepaści, gdzie zepchnięto służącą - Celię Yeo. Ogłuszona częściowo upadkiem przypatrywała się land-roverowi, który powoli wyprostował się, stając z powrotem na czterech kołach. Następnie do- strzegła Eve galopującą w jej stronę z twarzą wykrzywioną w triumfalnym uśmiechu. Zamierzała posłużyć się koniem, aby zabić Paulę. Kopyta Rusty z pewnością roztrzaskałyby jej czaszkę. Pędzące w kierunku przepaści zwie- rzę przestraszyło się na widok bezdennej otchłani i niespodziewanie stanęło jak wryte. Paula zobaczyła, jak wyrzucona z siodła Eve przelatuje ponad kra- wędzią. Do jej uszu dobiegł przeciągły krzyk. Stała wpatrzona w koziołkującą w dół kobietę. Głowa Eve roztrzaskała się na jednym z ogromnych głazów le- 380 żących poniżej. Z rozrzuconymi ramionami, nieruchome ciało morderczyni do złudzenia przypominało Celię Yeo, którą wcześniej zepchnęła w tę samą przepaść. - Scena w jadalni została skonstruowana przy użyciu manekinów w peru- kach - wyjaśniał Pauli nadinspektor Roy Buchanan. - Jako krew posłużyła czer- wona farba olejna - gęsta i lepka. Skorzystałem również z pomocy przyjaciela, który przed przejściem na emeryturę pracował w Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud. Wykonał doskonałą robotę. - Ale co z twarzą Amberga - czy też użyto manekina? Przecież także była zniszczona kwasem. Spojrzała dookoła na wszystkich zebranych w salonie Tresillian Manor. Tweed razem z Newmanem siedzieli w pobliżu. Amberg, nieco oszołomiony, na krze- śle obok Boba. Jennie przypatrywała się bankierowi, jakby nie mogła uwierzyć w to, czego była świadkiem. - Tak, użyliśmy kwasu - kontynuował Buchanan. - Odsłonił on metalowy szkielet, więc pokryliśmy go czerwoną farbą. - Potrzebny był silny szok, by złamać Juliusa Amberga oraz Eve - wyjaśnił Tweed. - Nasze przedstawienie stało się katalizatorem. - Juliusa Amberga? Masz chyba na myśli Waltera - przerwała mu. - Julius zginął w masakrze. - Nie, wtedy zabito Waltera. Siedzący tam mężczyzna to Julius Amberg. Identyczne bliźnięta - kontynuował Tweed. - Julius przyznał się do wszystkie- go, w czasie gdy ścigałaś Eve. Kiedy obejrzał film i przesłuchał taśmę, oddane mu na przechowanie przez Joela Dysona, był przerażony, lecz Eve, siła napę- dowa całego przedsięwzięcia, dostrzegła okazję zdobycia fortuny - wymóc szantażem na Bradfordzie Marchu dwadzieścia milionów dolarów. Julius za pomocą pieniędzy należących do banku spekulował na giełdach walutowych. Stracił dziesięć milionów. Druga połowa miała zapewnić im luksus do końca życia. - Ale j aka była rola Waltera? - zapytała Paula. - Powiedziałem już, że Julius był przerażony - wyzwanie rzucone prezy- dentowi Stanów Zjednoczonych to niebezpieczna zabawa. Eve wymyśliła roz- wiązanie. Przekonali Waltera, który nie wiedział nic o filmie, by udając brata, przyjechał tutaj. Powiedzieli mu, że jestem specjalistą w dziedzinie zabezpie- czeń i mógłbym także pokazać mu, jak pomnożyć pieniądze. Wyjaśnili mu rów- nież, że ufam jedynie Juliusowi, który akurat rzekomo zachorował. Walter był kozłem ofiarnym. Liczyli, że wiadomość o śmierci Juliusa zostanie rozpowszech- niona przez media zainteresowane skalą zbrodni. Strażnicy podróżujący z Wal- terem mieli utrzymać nasze spotkanie w tajemnicy. Sądzili, że kiedy wiadomość o śmierci Juliusa dotrze do prezydenta Marcha, będą bezpieczni - celem stanie się Joel Dyson. - Co wywołało twoje podejrzenia? - spytała. 381 - Napij siej eszcze herbaty - powiedział Newman, napełniając jej filiżankę. - Podejrzenia, że Walter w rzeczywistości jest Juliusem? Po pierwsze kwas: po cóż niszczyć twarz? Aby uniemożliwić identyfikację. Potem Eve bez przerwy towarzyszyła Ambergowi. Rzekomo po to, by odzyskać pieniądze. Każdy adwo- kat mógł to za nią załatwić. Na dodatek, uduszenie garotą dwóch dziewcząt wy- magało dużej siły. Ich głowy zostały niemal odcięte. Na basenie w Chateau Noir dowiedziałem się o jej prawdziwej sile... - A więc to ona zabiła Helen Frey i Klarę w tak okropny sposób? - Tak. Podejrzewała Juliusa o romanse z innymi kobietami. Dlatego zatrud- niła Theo Strebla, detektywa, który miał śledzić jej męża. Eve nigdy nie podej- mowała zbędnego ryzyka. Zorientowała się, że prostytutki znały Juliusa lepiej niż ktokolwiek z jego pracowników i mogłyby go rozpoznać w Zurychu. - Sądziłam, że posłużenie się garotą udającą sznur pereł wskazywałoby ra- czej na mężczyznę - stwierdziła Paula. - Eve odwiedziła każdą z dziewcząt, oferując im pieniądze, by nie spotyka- ły się więcej z Juliusem. Następnie pokazywała im perły i proponowała je za- miast pieniędzy. Stawała z tyłu, by założyć j e na szyj ę ofiary, a następnie z całej siły zaciągała drut. - Dobrze, a co z Theo Streblem. Został zastrzelony. - Oczywiście w jego przypadku nie mogła posłużyć się perłami. Istotnym czynnikiem był fakt, że znał Eve, dlatego wpuścił ją do biura, nie spodziewając się złych zamiarów. Zauważyłem również, że Eve często wypowiadała imię Wal- ter - troszkę zbyt często - w celu podkreślenia, że żyjący mężczyzna rzeczywi- ście był Walterem. Nawarstwienie się malutkich wskazówek zwróciło na nią moją uwagę. - Zamierzała także zabić mnie - powiedziała Jennie drżąc. - Wiedziała, że byłam w Padstow rano w dniu masakry. To ona była człowiekiem w czarnym ka- peluszu. - Skąd o tym wiesz? - zapytała Paula. - Ponieważ - wtrącił się Buchanan - za radą pani szefa poj echałem do Me- tropolu zaopatrzony w nakaz od prokuratora, żeby przeszukać jej bagaż. Kiedy ścigała pani Eve - niezwykle lekkomyślne posunięcie - odebraliśmy telefon od moich ludzi, którzy potwierdzili znalezienie dużego męskiego kapelusza z sze- rokim rondem oraz płaszcza. - Stąd różniące się opisy pochodzące od różnych świadków - wyjaśnił Tweed. - Czasami człowiek ów był szczupły, czasem dobrze zbudowany. Używa- ła płaszcza, by zmieniać wygląd. - Znaleźliśmy także sznur pereł ukryty w zamaskowanej kieszonce - dodał Buchanan. - Zdaje się, że znajdują się na nim ślady zaschniętej krwi. Specjaliści to potwierdzą, jestem pewien. - A więc rzeczywiście mieliśmy do czynienia z dwiema wzaj emnie warun- kuj ącymi się łamigłówkami - skomentowała Paula. - Zgadza się - potwierdził Tweed. - Do pierwszej z nich należał Joel Dy- son razem ze swoim przeklętym filmem przedstawiającym Bradforda Marcha 382 mordującego swoją kochankę, późniejsza ucieczka fotografa do Europy, przeka- zanie kopii Monice i podróż do Zurychu, by oddać oryginały na przechowanie Juliusowi. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że w pierwszej kolejności to Dyson zamierzał szantażować prezydenta, lecz uprzedziła go Eve. Bez Dysona kompro- mitujący materiał w ogóle by nie istniał. Jego czyn zmusił Marcha do zorganizo- wania największego w historii świata polowania na człowieka. Częścią drugiej łamigłówki byli bankier i j ego żona w roli szantażystów. Jedna sprawa wywołała drugą. - Skąd wiemy to wszystko? Paula po kolei popatrzyła na każdego z zebranych. Jej wzrok ostatecznie spo- czął na Gauncie. - Ponieważ - wtrącił się ponownie Buchanan - Amberg do wszystkiego się przyznał. - Mam zamiar wrócić do Szwajcarii - powiedział Julius swoim zwykłym, rozkazującym tonem. - Nie sądzę - zapewnił go Buchanan. - W świetle zeznania, jakie pan zło- żył, zostanie pan oskarżony o współudział w dziesięciu morderstwach - wszyst- kie zdarzyły się na terenie tego kraju. Człowiek podejmuj e ogromne ryzyko rzu- cając wyzwanie prezydentowi Stanów Zjednoczonych. - Byłem zdesperowany. Straciłem dziesięć milionów należących do banku. Być może brytyjskie więzienia są mniej surowe niż szwajcarskie. - Spodziewam się, że będzie miał pan sporo czasu, by się o tym przeko- nać - odparł Buchanan bez cienia współczucia. - Odpływ. Ujście rzeki to ponownie sam piasek - powiedziała Paula. - Mam nadzieję, że się już spakowałaś - odrzekł Tweed, stojąc razem z New- manem w swoim pokoju w Metropolu. - A propos, Cord Dillon powrócił szczę- śliwie do Langley - oficjalnie mówi się, że wyjeżdżał na dłuższy urlop. Nikt nie wiąże go z ostatnimi wydarzeniami. Zadzwoniłem także do Howarda na czas od- budowy naszej kwatery głównej przeprowadzamy się do budynku położonego nieco dalej przy Park Crescent. Twierdzą, że odbudowa zajmie osiem miesię- cy - czyli praktycznie cały rok. Premier przyjmuje Howarda codziennie, czuje, że popełnił błąd. - Zgadza się - rzuciła krótko Paula. - Dobre wieści z Waszyngtonu - włączył się Newman. - Prasa donosi, że Jeb Calloway został zaprzysiężony jako prezydent w dniu przylotu z Nowego Jorku. Wysyła do Europy posiłki, by wzmocnić NATO. To powinno rozwiązać kryzys na Wschodzie. Krążą plotki, że bombę na pokładzie samolotu Marcha podłożyli terroryści z Bliskiego Wschodu. - To efekty działania propagandy Wingfielda - skomentował Tweed. - Teo- rie o różnych spiskach będą wysuwane całymi latami, podobnie jak po zamachu naKennedy' ego. Wyjedźmy stąd jak najszybciej. - Skąd taki pośpiech? - spytała Paula. - Gaunt chce zjeść z nami obiad w Starym Urzędzie Celnym. Czuje się nie- co jak idiota, który dał się wykorzystać Eve w celu odwrócenia uwagi od Walte- 383 ra, czyli w rzeczywistości Juliusa. Poza tym Howard twierdzi, że zostałem za- proszony na obiad przy Downing Street. - Oczywiście nie możesz odmówić - zakpiła Paula. - Howard przekazał mi j eszcze j edną informacj ę. Ludzie Crombiego, prze- kopujący gruz przy Park Crescent, odnaleźli mój sejf. Został przeniesiony do naszej tymczasowej siedziby. Monika po stwierdzeniu, że jest nietknięty, otwo- rzyła go i wydobyła film oraz kasetę w doskonałym stanie. Aha, Bob! Dyson spła- tał ci figla mówiąc, że to kopie. Tak naprawdę zostawił ci oryginały. - Niech to licho! - wykrzyknęła Paula. - Wszystko, Co przeżyliśmy, było zupełnie niepotrzebne. - Jesteś pewna? - Tweed wyraził swoją wątpliwość. - Pozbyliśmy się psy- chopaty urzędującego w Gabinecie Owalnym. Czy Premier zezwoliłby na prze- słanie filmu do Waszyngtonu? Na pewno nie. March pozostałby prezydentem. A tak, film i kaseta zostaną zakwalifikowane jako ściśle tajne na następne trzy- dzieści lat. Mieliśmy do czynienia z klasycznym przypadkiem potwierdzającym maksymę lorda Johna Actona „Władza demoralizuje, absolutna władza demora- lizuje absolutnie".