MICHAŁ DĘBICKI SZEŚĆDZIESIĄT CENTYMETRÓW Wizja siebie wiszącego na rurze w kiblu... Pieprzony, głupi sen; zakichany koszmar... Obudziłem się w środku nocy zlany potem, śmierdzący i lepki. Żołądek ściśnięty, ale nie ze strachu; z głodu. Wczoraj jadłem ziemniaki z olejem; nic dziwnego - jem coś takiego od miesiąca. Ale tanio jest - koszt sześćdziesięciu groszy na dobę. Gdybym wystawił się na aukcję, taka byłaby cena wywoławcza - pomyślałem. Ponoć w głupio rządzonym kraju nie jest wstydem być biednym - tak mówił Konfucjusz, a to podobno był mądry facet. Kurcze, u nas bieda to 450 zł na miesiąc, a jak się nazywa 50 złotych miesięcznie? (tyle dostałem w skupie za puszki po piwie). Z trudem przełknąłem ciężkiego, gumowatego gluta. Wstałem napić się wody. Kurewska posenna wizja wisielca, w której rozpoznałem siebie, a właściwie nie rozpoznałem, tylko wiedziałem, że ten wzdęty kilkutygodniowy zezwłok, z obsranym i zaspermionym krokiem, z nienaturalnie przekrzywioną głową, dyndający na mięśniach i ścięgnach, to ja. Dziwne, ale jęzor wcale nie jest fioletowy. Jest szary i wygląda jak zwisający nieporadnie, gigantyczny ślimak powleczony suchą skórą. Do nosa trupa wchodzi mucha o tęczowo połyskującym, tłustym odwłoku. Tuż przed zatrzymuje się i pociera łapki, jakby miała wleźć do jakiegoś salonu. Wszyscy nieudacznicy tak kończą? (pomyślałem o wisielcu, a nie o musze). Jeszcze jedna szklanka wody. Cholernie chce się pić. Kolejna. Nie mogę wymacać zapałek. Cholera, gdzie je posiałem? Prąd wyłączyli dwa miesiące temu... a srać na nich - mam świeczkę, ale gdzie te pieprzone zapałki? Mam... W pudełku są dwie. Jutro pójdę do sąsiada spod 12; pożyczę z pięć złotych. U niego jeszcze nie byłem, może pożyczy. No i zapałki muszę kupić. A jak ten zakichany trup wisi w moim kiblu? Głupi jesteś; jak może wisieć? Przecież jeszcze żyjesz, więc jak możesz tam wisieć? Okey - to logiczne wytłumaczenie - idę się wysikać. Jak się rozwidni, jeszcze raz przeszukam kieszenie ubrań. Może gdzieś zawieruszyła się jakaś dwójka, a może nawet piątka... Gówno się zawieruszyła - nadzieja matką głupich. Kurde, dlaczego inni mają szczęście i coś znajdują na ulicy, a je nigdy? - Nie myśleć o jedzeniu. - W poniedziałek ta z dołu chwaliła się, że znalazła pięćdziesiąt złotych przy sklepie. Zakichane szczęście; jej na cholerę, a mnie by się przydało... Może się ubiorę i pójdę poszukać butelek? Nie, nie ma sensu; od trzech dni pada; zimno; lujki nie piją na dworze, nic nie znajdę. - Nie myśleć o jedzeniu. - Poza tym gnojki złośliwie je tłuką... Jak będę szperał po ciemku, to znowu sobie palucha rozkwaszę jak miesiąc temu. Obrzmiała stopa wisielca jest szarobrązowa. Czarne włoski ściśle przylegają do golenia i układają się w esy - floresy. Na dużym paluchu sterczą jak szczecina. Ohyda. Skóra wygląda jak pokryta wydzieliną - woskiem, czy jakąś inną cholerą. We śnie jakoś nie mogłem przemóc się i spojrzeć trupowi w twarz. Bałem się jego zżółkłych już, zabielmionych oczu. Bo gdyby zakichaniec łypnął na mnie, to chyba umarłbym na atak serca. A może on już nie ma gałek? Może już wyschły? Dotknięcie jego łapska, podobnego do nadmuchanej, gumowej rękawiczki, również nie należałoby do najprzyjemniejszych... Spuściłem wodę. Jak ślepiec, macając ścianę, wróciłem do pokoju. Z daleka wisielec, zaczyna zdawać się nawet trochę komiczny - taki groteskowy koszmarek - nieszczęśliwy idiota z nieproporcjonalnie małą główką i wzdętym brzuchem - taka zapomniana, zakurzona kukiełka wisząca na wieszaku w zakurzonym, zapomnianym magazynie. Ciekawe, po jakim czasie korpus odrywa się od szyi? Jak spada, to wydaje galaretowato - mlaszczący dźwięk? Nigdy nie słyszałem, ale tak to sobie wyobrażam. A głowa pewnie wydaje odgłos mięsa przygotowywanego na kotlet, bitego drewnianym młotkiem. Takie głuche: puk! (bo chyba się nie odbija od ziemi i nie robi: puk, puk, pyk... - to przecież nie ping - pong, no nie? Zjadłbym pierogi... albo naleśniki... albo przypieczoną pierś kurczaka; tak, tak... przypieczoną na brązowo. Jak byłoby miło wbić w nią zęby, oderwać kawałek i wolno, wolniutko przeżuwać... Nie! ta pieprzona noga trupa jest brązowa. Nagle wizja pieczonej piersi zmienia się w obraz napęczniałej i nadgryzionej ludzkiej nogi, śmierdzącej nadpalonymi włoskami i niedomytym brudem zalegającym między palcami. W gardle pęcznieje obrzydliwa kula, nadmuchiwana przez wyobraźnię. Kwas żołądkowy zaczyna palić w przełyku. Do kibla nie pójdę. Biegnę do kuchni. Torsje; duszę się, ale nic nie chce wylecieć. W ustach czuję swąd palonych włosów i zjełczałego tłuszczu. Oczy łzawią. Wyginam plecy, czuję mdlące skurcze, przepona napięła się tak, że mało nie pęknie; wpycham paluchy go gardła, niech to wreszcie ze mnie wylezie... Nie chce... No wyłaź! Kurwa... No wyłaź!!! No... Nareszcie! Do zlewu ścieka gęsta maź. Zamykam oczy, żeby nie widzieć paskudztwa, ale ten smród... Odkręcam wodę i palcami przetykam sitko. Zimna woda z oporem zmywa lepkie „coś”. W gardle cały czas coś wyczuwam... Czuję muchę. Wiem, że jej tam nie ma, ale ją czuję. Łazi tam i składa tłustobiałe jajeczka. To ta sama kurwa, która wlazła do nosa wisielca. Próbuję odchrząknąć - nie pomaga. Próbuję wymacać ją palcami - nie mogę dosięgnąć. Wody! - Nachylam się nad stróżką z kranu - Dużo wody! Utopię zdzirę! zaleję zakichaną trupojadkę i połknę, a potem wysram! Znowu torsje, ale w żołądku już nic nie mam - wylatuje sama woda o mdłym, słodko - kwaśnym zapachu ścieku. Z osłabienia kręci mi się w głowie. Jakoś dowlokłem się do łóżka; padłem i nakryłem głowę kołdrą. Pół godziny. Godzina. Nie śpię. Zimno. Próbuję wyobrazić sobie jakąś kobietę. Miętoszę fiuta, ale nic nie wychodzi. Jakieś zamazane twarze. Ich imiona pamiętam, ale ciała? Jak wyglądały ich ciała? A ich twarze? Piersi? Pośladki? Wiotki kutasik trochę pęcznieje. Rozpaczliwie próbuję mu pomóc. Nic z tego. Pieprzony wisielec śmieje się... Daję za wygraną. Przewracam się na plecy. Gdybym jutro zdobył dwa złote, to kupiłbym kostkę smalcu za złoty dziesięć i kilogram ziemniaków za sześćdziesiąt groszy. Zostanie jeszcze trzydzieści. Będzie na zapałki... Albo nie; dokupię jeszcze pół kilograma ziemniaków, a zapałki skombinuję. Ambitne plany budżetowe, kurwa jego mać! A jakbym tak sprzedał Gombricha, albo Tatarkiewicza i... co ja tam jeszcze mam? Białostockiego... zdekompletowanego Eliadego, Gombrowicza... ale kto to kupi? Pięciotomówka Witkiewicza poszła dwa miesiące temu za piętnaście złotych. Jeszcze wcześniej pełny zbiór z „Biblioteki Klasyki Filozofii”, „Biblioteki Współczesnych Filozofów”, „Biblioteki Psychologii” i „Plus Minus Nieskończoność”... W sumie dostałem za wszystko dwieście złotych... No i bardzo dobrze! na cholerę mi były te książki; po kiego gwinta zbierałem je przez dwadzieścia lat; po chuj było ścigać je po antykwariatach. I co? mądrzejszy jestem? Gówno! Gdybym był mądrzejszy, to teraz wpieprzałbym kotleta z surówką albo pizzę... - Jesteś życiowy złamas - usłyszałem swój głos - złamas - powtórka była głośniejsza - zła - mas, zła - mas, mas - zła - zła - mas... Łajzowaty złamas. Nie chciałem, ale rozpłakałem się. Nie, nie rozpłakałem, bo nic nie ciekło z oczu... Dławiłem się tylko. Jak się rozwidni, to sprawdzę kieszenie... tak na wszelki wypadek. Wyobraziłem sobie, że w garniturze, w którym wystąpiłem ostatnio rok temu, znajduję zapomnianą kieszonkę, a w niej zmiętoszoną setkę. Uśmiechnąłem się smętnie... A powiedz ty mi, optymisto drogi, czyj portret wydrukowano na setce? Hmmm.... nie pamiętam. A z innych rzeczy coś jeszcze pamiętam? Dilthey dowodził, że jest możliwe przekraczanie nieskończoności bez wiedzy absolutnej. Postulował zerwanie z hermeneutyką i czysto psychologicznym wnikaniem w cudzą jaźń... albo coś podobnego.... Rozumienie jest całkowicie oderwane od problemu komunikacji... Pytać należy o SENS BYCIA. Kartezjusz wywodził istnienie JA w swoim słynnym „Myślę, więc jestem”. Kurcze, no i co z tego? Daj, o pani, o boska Mnemozyno, pi liczbę, którą też zowią ponętnie ludolfiną, pamięci przekazać tak, by jej dowolnie oraz szybko do pomocy użyć, gdy się problemu nie da inaczej rozwiązać, pauza - to zastąpić liczbami [1]. Za 3 złote i czternaście groszy można kupić pół chleba, margarynę i cztery jajka... Gdybym pożyczył od sąsiada pięć złotych, to może zafundowałbym sobie pasztet? Taki w puszcze, za dwa dwadzieścia... i chleb. Chleb kosztuje złoty trzydzieści. Hmmm... chleba bym zjadł... dawno nie jadłem. To nic, że potem bolałby mnie brzuch - chrzanić to - za smak chleba można trochę pocierpieć. Rozumienie i wyjaśnienie, to dwie fazy tego samego procesu interpretacyjnego, który jest ruchem od rozumienia „naiwnego” do wyjaśniania, a następnie - od wyjaśniania do nowej, kontrolowanej fazy rozumienia. To chyba z Ricoeura. Chyba, ale głowy nie dam.... Głowy?... Głowa?... Szybko odrzuciłem wspomnienie trupiej głowy z przylepionymi do policzków strąkami włosów... ...Przykład: pierwszy raz w życiu widzę chleb; widzę jego kształt i kolor, czuję zapach i wyczuwam, że można go zjeść - to etap rozumienia wstępnego - naiwnego... Kurde! Przestań pieprzyć takie teorie. Nie myśl o jedzeniu! Nie myśl o jedzeniu! ... Świeży chleb z masłem... Prawdziwym masłem. Nie musi być wiejskie; może być takie ze sklepu (cztery czterdzieści)... Przestań! ...Nawet mogłoby być takie twarde, wprost z lodówki... Kiedyś nie cierpiałem takiego zamarzniętego, które nie dawało się rozsmarować... Pasztet też można rozsmarowywać po chlebie... i serek topiony, albo lepiej biały utarty ze śmietaną i szczypiorkiem... albo pasta rybna. A paprykarz na ciepło, albo ryba po grecku... Kuuuurwaaaaa! Przeeeeestań! Przestań, do jasnej cholery! Przestać, przestać, przestać... Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć... jedenaście... Na wigilię zawsze było dwanaście potraw... Skuliłem się. Czy czegoś dokonałem w życiu? Nie - jakbym słyszał głos z kibla. Po cholerę jestem? No właśnie... Chodź tutaj... Człowiek to jeden wielki przewód pokarmowy, długi od pyska po samą dupę, a w środku jeszcze poskręcany; nic więcej. Jest tym, co żre. Ja żrę ziemniaki, więc jestem ziemniakiem; pieprzoną bulwą, warzywem. Guzik! nawet nie jestem „pieprzoną”, ani nawet posoloną. Fajnie jest przestać myśleć... - Stul pysk - krzyknąłem w kierunku sracza - ty, kurwa, nie żyjesz. A ty? Ty żyjesz? - Stul mordę, mówię. Po co te nerwy? Pomogą w czymś? Przycisnąłem głowę do poduszki. Nie chciałem słuchać tego zasrańca. Boisz się tego, jak będziesz wyglądał, gdy cię znajdą? Nie martw się; nikt nic nie powie... - Nie słucham cię! A myślisz, że teraz lepiej wyglądasz? Jesteś nędzarz; jesteś zerem, jesteś nikim - tak cię widzą i tak o tobie mówią. - Mogę jeszcze coś zrobić... Co, na przykład? - .... Pobijesz komornika, jak przyjdzie zlicytować mieszkanie? Z tymi, którzy przyszli po telewizor i resztę sprzętu jakoś ci się nie udało... hehehe... sklepali ci maskę, aż miło. - Nie mogą mnie wyrzucić w zimie. Może i nie mogą, ale wiosna już za dwa miesiące... Piękna, urocza, ciepła wiosenka. Hehehehe... Proponuję, abyś już teraz rozejrzał się po śmietnikach za jakimś gustownym pudłem; przyda się pod mostem... hehehe.... hahahahahahaha... - ... Dlaczego nic nie mówisz? - głos był ironiczny - Co, myślisz o tym, że pomogą ci znajomi? Przecież ty już nie masz znajomych... Ale pomyśl tylko: jak się dowiedzą, to sobie przypomną o tobie... Może nawet pokiwają ze współczuciem głową i powiedzą: „Jaka szkoda, jaka szkoda... a kiedyś taki fajny chłop był... Tak dobrze się zapowiadał... A pamiętacie, jakie fajne kawały opowiadał? No i ta jego książka to nawet ciekawa była. Mam nawet z autografem...” - Gówno prawda. Fakt, gówno; nawet tego nie powiedzą... To twoja ostatnia szansa, żeby odejść z twarzą... To wcale nie boli... Hehehehe... mnie możesz wierzyć; mam przecież doświadczenie, hehehe... - ... Wiem, wiem... boisz się... brak wiary, niepewność, strach przed piekłem i te rzeczy, ale pomyśl tylko: sam mówiłeś wcześniej „Myślę, więc jestem”, a ja - mimo, że mnie nie ma, to myślę... Jaki z tego wniosek? Prosty: myśleć można nawet wtedy, gdy się już nie istnieje, a to jest sytuacja wprost wymarzona dla ciebie... Przecież ty nadajesz się tylko do myślenia... teoretyk życia jesteś, bo z praktyką to jakoś ci nie wychodzi... Miałbyś święty spokój; nikt dupy nie zawraca; jeść się nie chce... Ha, jest wręcz odwrotnie: sam stajesz się strawą dla innych - to niemal misterium... „Jedzcie - oto ciało moje... - Przestań bluźnić, gnojku! Oooo, przepraszam szanownego pana... nie wiedziałem, że nagle stał się pan zwolennikiem mistycyzmu. - .... No, chodź tu... Zobacz. Mnie tu nie ma... No bo jak mogę tu być, gdy leżysz w łóżku. Ja to przecież ty... Przecież... przecież moje myśli, to twoje przekonania. - Ale tyle jeszcze mogę zrobić... Nie łudź się. Co będziesz robił i komu to potrzebne? - Komu? Mnie samemu. Przecież dla siebie już zrobiłeś wszystko. Wiesz, to co wiesz; przeżyłeś swoje i koniec- kropka. Innym to nie jest potrzebne... Przecież nikt nic od ciebie nie chce. Nikt nie chce kupić, ani nawet wziąć za darmo. Nikogo nie interesuje, co masz do powiedzenia. A ta cała książkowa wiedza? Czy ty naprawdę jeszcze się łudzisz, że kogoś interesują różnice w teoriach Huserla i Diltheya lub podzwonne „Krytyki władzy sądzenia”? Nie musisz odpowiadać... A tak zmieniając temat, to jaką ostatnio otrzymałeś propozycję pracy w pośredniaku? Niech sobie przypomnę... Acha, rozbieracz w rzeźni, czy coś podobnego - zaszczytna funkacja krojenia mięcha i przygotowywania innym papu... A wcześniej? Hmmm, czy czasem nie chodziło o obsługę wózka widłowego? Jaka szkoda, że pan platono-, arystotelo-, heglo-, kano-, huserlo-, ingardeno- jaspersofil i jeszcze innofil nie ma prawa jazdy na wózek widłowy; byłby z niego niezły kierowca... hahahaha... kierowca bombowca! Takiego obrazka to nawet Mrożek by nie wymyślił, a Topor nie narysował! Chciałem zaprzeczyć, powiedzieć coś mądrego, coś moralnie poprawnego, ale w głowie miałem pustkę... Cały byłem pusty... dosłownie. Skurcz i ból żołądka, śmierdzący, niezdrowy pot, lodowate stopy, cuchnący oddech - teraz to byłem JA. Hahahaha... Koń by się uśmiał, gdyby to JA chciało teraz wypiąć pierś i powiedzieć: „Myślę, więc jestem”. Prawdziwy JAizm. Hahahaha... Ecce homo, kurwa jego mać... Homo, co brzmi dumnie... Hahahaha... Wstałem z łóżka. Poszedłem do kibla. Po drodze wziąłem pasek. Sam się nawinął pod rękę. Z godnością zająłem swoje miejsce. Było to niezbyt wysokie stanowisko, ale to mi nie przeszkadzało; nigdy nie byłem chorobliwie ambitny. Sześćdziesiąt centymetrów nad ziemią w pełni mnie satysfakcjonowało. Przez jeden ułamek sekundy będę miał swój moment wzlotu... No i co z tego, że w dół? KONIEC Wawa 2004 [1] Tekst W. Rybczyńskiego; ilość liter w wyrazach to kolejne cyfry składające się na liczbę ?.