Piers Anthony Smok na piedestale Cykl: Xanth tom 7 Tytuł oryginału: Dragon on a Pedestal Mojemu bratankowi, Patrickowi Jacobowi Engemanowi, który, jak mówią, jest do mnie podobny Rozdział 1 IVY LEAGUE Jadąc na centaurze, Iren tuliła do siebie dziewczynkę. Zbliżali się do Zamku Zombich i nie chciała żadnych niespodzianek. Ivy, mająca zaledwie trzy latka, jeszcze nigdy nie widziała zombiego i mogła zareagować w niefortunny sposób. Nagle Iren ujrzała straszliwą wizję. Wrzasnęła i sama o mało co, a spadłaby z centaura. Centaurzyca Chem obróciła przednią część ciała, usiłując złapać kobietę i dziecko, zanim upadną na ziemię. Jednocześnie doskoczył do nich Chet, wyciągając rękę, aby je podtrzymać. - Co się stało? - zapytał, sięgając wolną ręką po przewieszony przez ramię łuk. - Niczego nie zauważyłem. - Ty nie, ale ja tak - powiedziała Iren centaurowi, odzyskując panowanie nad sobą. Przyjaźnili się od dawna. - Miałam wizję. Przeraziła mnie. Król Dor, jadący na Checie, zerknął z ukosa na Iren. Najwidoczniej nie wiedział, czy ma ją brać poważnie, więc ograniczył komentarze do praktycznego minimum. - Zaczekajmy, aż będziemy w zamku. Tam wszystko nam opowiesz. Nie powiedział tego, ale chyba nie chciał, aby jego córka jeździła z osobą, która wrzeszczy bez żadnego widocznego powodu, gdyż odebrał Ivy Iren. Ta opanowała przypływ gniewu i wstydu, lecz nie sprzeciwiała się zmianie. Jechali w dziwnie niezręcznym milczeniu; centaury wybierały drogę. Iren zerknęła na męża i dziecko. Dor, kiedy się z nim zaręczyła, był młody i niezgrabny. Przed pięciu laty, gdy go w końcu poślubiła, nadal był niezbyt pociągający, ale miał już pozycję uznanego Maga. Iren z pewną czułością wspominała ich zaślubiny: odbyły się na cmentarzu zombich w Zamku Roogna. Większość tych zombich już zginęła w czasie najazdu okrutnych Mundańczyków. Zombi z trudem umierały, ponieważ nie były naprawdę żywe, ale można je było posiekać na kawałki. Jednakże te nowsze w zamku Mistrza Zombich nie doznały takiej zniewagi. Zaprzestała dalszych rozważań na ten temat, gdyż nie była miłośniczką zombich, jakkolwiek byłyby użyteczne i lojalne. Wróciła myślami do Dora. Objęcie tronu Xanth sprawiło, że nagle wydoroślał, przynajmniej w oczach Iren, a przyjście na świat ich dziecka dwa lata później uczyniło go dojrzałym mężczyzną. Teraz, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, Dor wydawał się osobą solidną i godną szacunku. Jeszcze kilka lat i może zacznie nawet wyglądać na króla! W przeciwieństwie do niego Ivy była jak pączek w maśle. Duża i zręczna nad swój wiek, o jasnych włosach z leciutkim zielonym odcieniem, wyraźniej widocznym w oczach. Jej ciekawość Xanth była wprost nienasycona. Oczywiście, to naturalne u każdego dziecka; rodzice Iren, którzy władali Xanth przed Dorem, wspominali o tym, że w dzieciństwie sprawiała wiele kłopotów. Magiczny talent Iren polegał na kierowaniu wzrostem roślin i zapewne dlatego miała zielone włosy. I wyglądało na to, iż jej dar objawił się wcześnie, bo zanim jeszcze nauczyła się mówić, sprawiła, że wokół Zamku Roogna wyrastało najrozmaitsze zielsko. Błękitne róże były w porządku, lecz skunks-kapusta potrafiła być nieprzyjemna, szczególnie po dotknięciu. Jednak dar Ivy był zupełnie innego rodzaju. Jej obecność zmuszała do zasadniczej zmiany pałacowego trybu życia, ponieważ... - Halsh! Był to zombi-centaur strzegący dojścia do zamku. Zdarzały się najrozmaitsze rodzaje zombich: większość była - albo niegdyś była - ludźmi, ale niektóre zaliczano do zwierząt lub mieszańców. Mistrz Zombich mógł ożywić każde martwe stworzenie, obdarzając je wiecznym pół-życiem. Skórę jego pokrywały plamy pleśni, a twarz częściowo wygniła, ale poza tym był w dobrej formie. - Przybywamy na debiut bliźniąt - rzekł Król Dor, jakby zwracając się do żywego stworzenia. - Przepuść nas, proszę. - Jasssne - powiedział zombi. Najwidoczniej przykazano mu, aby z tej okazji był gościnny. Zombi miały puste łby, ale potrafiły zrozumieć i zapamiętać proste polecenia. Ruszyli do zamku. Ten był naprawdę groteskowym przedstawicielem swego rodzaju. Miał fosę wypełnioną gęstym, zielonkawym szlamem, zamieszkaną przez zepsute potwory, a ściany z rozsypujących się łupków. Wyglądał na wiekowy, choć postawiono go niecałe dziesięć lat temu. Właśnie takim lubili go zombi. Oni go zbudowali, skrapiając tu każdy skrawek ziemi swoim... eee... potem. Bliźniaki Mistrza Zombich czuwały. Oba pospieszyły na spotkanie nadchodzących. Dopiero co skończyły szesnaście lat, były chude i jasnowłose, niemal tego samego wzrostu i z daleka prawie identyczne. Jednak, w miarę jak się zbliżały, widać było różnice. Hiatus był rodzaju męskiego, z zaznaczającymi się barami i pierwszymi śladami zarostu; należąca do rodzaju żeńskiego Lacuna miała okrąglejszą twarz i strój dobrany tak, aby podkreślał jej kształty, z których widocznie nie była całkiem zadowolona. Iren uśmiechnęła się pod nosem; niektóre dziewczęta, tak jak ona, wcześnie nabierają kształtów, podczas gdy inne nieco później. Lacuna też zaokrągli się tu i ówdzie w swoim czasie. - Witamy w Zamku Zombich, Wasze Wysokości - rzekł formalnie Hiatus. Bliźniaki były w fazie dobrego sprawowania; nie rzuciły żadnego złośliwego czaru. - Miło nam - odparł Dor. Tak naprawdę, król przybył tu w interesach; debiut bliźniąt stanowił jedynie pretekst, żeby obywatele Xanth nie zorientowali się, że coś jest nie w porządku, ponieważ naprawdę coś było nie tak i wizyta miała duże znaczenie. Był to prawdopodobnie pierwszy prawdziwy kryzys, od kiedy Dor na stałe zasiadł na tronie i Iren obawiała się, że Król może sobie nie poradzić. Jej ojciec, Król Trent, był wystarczająco kompetentny, aby uporać się ze wszystkim - ale Trent poszedł na emeryturę i przeprowadził się do Północnej Wioski, żeby nie wtrącać się do polityki swego następcy. Iren wolałaby, żeby ojciec mieszkał bliżej, tak na wszelki wypadek. Kochała Dora, teraz i zawsze, szczególnie kiedy była na niego wściekła, ale wiedziała, że nie był takim mężczyzną, jak jej ojciec. Oczywiście, nigdy publicznie nie zdradzała się z tym uczuciem, gdyż jej matka Iris dawno temu nauczyła ją, że nierozsądnie jest zbyt otwarcie omawiać wady mężczyzn, szczególnie mężów, a już na pewno nie tych, którzy przypadkiem są w dodatku królami. Lepiej kierować wszystkim zza sceny, w tradycyjny sposób. Na tym polega prawdziwa władza. - Oczyściliśmy dla was zombich - powiedziała wstydliwie Lacuna. Iren spojrzała na zombi-centaura, który szedł za nimi jako coś w rodzaju honorowej eskorty. Skrawki rozkładające się ciała odpadały z niego przy każdym ruchu, z obrzydliwym piaskiem padając na ziemię. Jednak stworzenie miało jasnoczerwoną wstążkę wplecioną w ogon. - Widzimy - powiedziała dyplomatycznie. - To bardzo miło z waszej strony. Do zombich trzeba się przyzwyczaić, ale to porządne stworzenia - na swój zgniły sposób. Nie ich wina, że umarły i zostały reanimowane jako żywe trupy. Przeszli przez fosę, korzystając z wygiętego drewnianego mostu. Iren nie mogła się powstrzymać od zerknięcia w zieloną maź pokrytą warstwą szlamu i zmarszczyła nos, czując straszliwy smród. Żaden wróg przy zdrowych zmysłach nie atakowałby tego ścieku! Zombi-wodny potwór uniósł swój w większości nie istniejący łeb, ale nie niepokoił ich: był przyzwyczajony do częstych spacerów żywych bliźniąt. To stworzenie nie nadawałoby się do prawdziwej obrony, ponieważ utraciło większość swoich zębów, ale, naturalnie, napomykanie o tym nie byłoby uprzejme ze strony gościa. Z zombi- potworami, tak jak z mężami, trzeba obchodzić się delikatnie. Wnętrze zamku było zupełnie inne, ponieważ tam rządziła Millie-zjawa. Kamienna posadzka była czysta, a ściany zasłonięte ładnymi draperiami. Zombi-centaur nie wszedł do środka i nigdzie nie było widać żadnych innych mieszkańców. Millie wyszła na powitanie gości. Miała na sobie miękką różową szatę, w której było jej bardzo dobrze. Przez osiemset lat jako nastoletni duch straszyła w Zamku Roogna, ale od tego czasu przeżyła już dwadzieścia dziewięć lat prawdziwego życia, co prawie potroiło jej ówczesny wiek. Była zdumiewająco smukłym stworzeniem, o czym Iren dobrze pamiętała i czego zawsze w sekrecie jej zazdrościła. Jednak teraz duszyca zrobiła się pulchna jak każda rozpieszczana żona. Nadal miała swój magiczny dar; Iren poznała to po tym, jak zareagował Dor. Poczuła silniejsze ukłucie zazdrości. Millie była pierwszą miłością Dora, w pewien sposób, gdyż pełniła obowiązki jego guwernantki, kiedy jego rodzice przez dłuższy czas byli nieobecni. Jednak Millie oddziaływała tak na każdego mężczyznę - a jedyną miłością zjawy był jej własny mąż - Mistrz Zombich. Tak więc zazdrość Iren była czysto odruchowa i została stanowczo opanowana. Iren dość dobrze poznała Millie w jej dorosłym życiu i polubiła ją. Zjawa była naprawdę bardzo miła i całkowicie niewinna. Jak jej się to udało po urodzeniu i wychowaniu dwojga dzieci - pozostawało tajemnicą, której Iren również jej zazdrościła. Na zewnątrz wszczęto jakieś zamieszanie i bliźniaki wybiegły, żeby wziąć w nim udział. Za moment wprowadziły do środka centaura Arnolda. Żywy centaur, żaden zombi, był znacznie starszy od Cheta i Chem, co zdradzał jego wygląd: kroczył nieco sztywno i nosił okulary, a sierść miał częściowo posiwiałą. Jako Mag został wygnany ze swej rodzinnej Wyspy Centaurów, lecz jego talent nie uwidaczniał się w samym Xanth. Arnold był bardzo dobrze wykształcony i inteligentny, a to już się uwidaczniało. Na krótko, podczas kryzysu Następnego Najazdu, objął stanowisko Króla i powszechnie przyznawano, że jego szczególna intuicja w decydującym stopniu wpłynęła na to, że wojna zakończyła się pomyślnie dla Xanth. Iren lubiła Arnolda; dzięki niemu ona również, choć jeszcze krócej, była Królem Xanth. Iren uśmiechnęła się do swoich myśli. Zwyczaje Xanth zabraniały panować Królowej, ale nie zakazywały wyboru Króla rodzaju żeńskiego. Między innymi w tym przejawiła się intuicja Arnolda - i chwała mu za to. Po uprzednim powitaniu, Chet i Chem wyszli z bliźniętami przejść się po posiadłości, zabierając ze sobą Ivy, natomiast pojawił się Mistrz Zombich. Pozostał równie trupio blady jak dawniej, lecz ubrał paradny mundański garnitur i wyglądał dość elegancko - na swój sposób. Korzystając z krótkiej przerwy, Dor odwrócił się do Iren. - Wizja? - zapytał delikatnie. Wizja! Prawie o niej zapomniała! Teraz wszystko wróciło do niej w całym swym koszmarze. - To... to był obraz albo scena z życia. Jakiś posąg. Dwa posągi. I niebezpieczeństwo. Mistrz Zombich powoli obrócił głowę. - Niebezpieczeństwo? Tutaj? - Przeżyła wizję, gdy zbliżaliśmy się do zamku - wyjaśnił Dor. - Pomyślałem, że lepiej zaczekać ze zbadaniem zjawiska, aż znajdziemy się w środku, ponieważ czasem takie rzeczy są ważne. - Istotnie - przytaknął Arnold. - Są pewne aspekty magii Xanth, które pozostają dla nas niejasne. Prorocze wizje są tego najlepszym przykładem. - Nie wiem, czy ta jest prorocza - rzekła Iren. - Może to tylko moja głupota. - Mamy najlepszą okazję, aby to sprawdzić - powiedział Dor. - Jeśli nam się nie uda, z pewnością zrobi to Dobry Mag Humphrey, kiedy przybędzie. Wyciągnął rękę i ujął dłoń żony. - Widziałaś posągi? - Jednym była Imbri Klacz Dnia - posąg, który postawiliśmy po tym, jak ocaliła Xanth od Jeźdźca. - Oczywiście - uspokajał ją Dor. - Wszyscy szanujemy Mare Imbrium. - Ten drugi... wyglądał na smoka. Na piedestale. Dor uścisnął jej dłoń. Umiał być bardzo miły, kiedy chciał. - I to cię przestraszyło? - Nie, niezupełnie. Nie posągi. Były z kamienia. Mistrz Zombich skrzywił cienkie wargi. - Może to sprawka Gorgony. - Nie sądzę - rzekła Iren - bo między nimi... Urwała, mając kłopot z przekazaniem tego, co widziała. - Otchłań? - podsunął Dor. - Klacz Imbri wpadła w nią i niebezpieczeństwo nadal... - Nie, nie Otchłań, ale coś równie strasznego. Nie wiem co. Dor wzruszył ramionami, nie rozumiejąc. Jednak teraz problemem zajął się Arnold, wykorzystując swój przenikliwy centaurzy intelekt. - Czemu ewentualne zagrożenie dla dwóch posągów miałoby cię przestraszyć? - Nie dla posągów - powiedziała Iren. - Ani nie z ich strony. Myślę, że one były tylko wskaźnikami. - A więc istnieje dokładna lokalizacja - jeśli tylko zdołamy ją znaleźć - rzekł Arnold. - Nie tutaj, w Zamku Zombich? - Nie tu - przyznała Iren. - Ani w żadnym znanym mi miejscu. Jednak zdecydowanie było tam niebezpiecznie. - Czy ktoś z nas jest zagrożony? - zapytał centaur, kierując śledztwo w nowym kierunku. - Nie sądzę. Nie bezpośrednio. - A zatem kto? - Nie jestem pewna - powiedziała Iren, czując jak jej twarz przybiera chmurny wyraz. - Podejrzewam, że wiesz - nalegał Arnold. - Jeśli coś grozi nie nam, i nie tobie, zatem może komuś, kogo kochasz... - Ivy! - wykrzyknął Dor. Odgadł. - Między posągami - przyznała z westchnieniem. - Wasza mała córeczka, między posągami - rzekł centaur. - Czy była ranna? - Nie. Po prostu była tam. Zdawała się prawie szczęśliwa. Jednak to mnie przeraziło. Wiedziałam, że coś strasznego... że Ivy... sama nie wiem. Wszystko razem, cała ta scena była okropna. - Klacz, smok i dziecko - powiedział Arnold. - Razem w niebezpieczeństwie. Może to wystarczające ostrzeżenie, żebyście mogli uniknąć takiej sytuacji. - Będziemy ją trzymać z dala od posągów - pocieszał żonę Dor. Teraz wszystko to wydawało się głupie. Wizja nie musiała niczego oznaczać, a jeśli tak, to nie posągi były za to odpowiedzialne. One po prostu tam stały. Klacz Imbri nigdy nie skrzywdziłaby Ivy, nawet złym snem, a smok... Ten przypominał Smoka z Wyrwy, bo miał sześć nóg, lecz zdawał się mniejszy. Taki smok byłby niebezpieczny, bo każdy smok był niebezpieczny - ale czy posąg mógł zrobić komuś krzywdę? A dlaczego ktoś miałby stawiać posąg smokowi? To bez sensu! Iren odprężyła się. Teraz byli już obecni czterej Magowie, więc mogli przystąpić do opracowywania planu przyjęcia z okazji debiutu bliźniąt. Które to zadanie natychmiast zignorowali. Millie osobiście wszystko zaplanowała i za godzinę miała urządzić wspaniały pokaz, podparty takimi rekwizytami, jak mówiące przedmioty i fantastyczne rośliny, dzięki talentom Dora i Iren. - Czy Humphrey nie powinien już tu być? - dociekał Dor tonem zdradzającym, iż jest lekko zagniewany. - Zdecydowanie - przytaknął Mistrz Zombich. - Nie mam pojęcia, co go zatrzymało. - Hugo - powiedziała ostro Iren. Hugo był opóźnionym w rozwoju synem Maga Humphreya i Gorgony, a jego imię powstało z połączenia ich imion: „HUmphrey i GOrgona. No cóż, poprawiła się w myślach Iren, może „opóźniony w rozwoju” to za mocne określenie. Oczywiście, chłopiec był powolny, a jego magia zupełnie bezużyteczna, więc ojciec przeważnie nie wypuszczał go z zamku - ale może poprawi mu się z wiekiem. Mimo wszystko, choć nieładnie myśleć o tym w ten sposób, Humphrey ukończył już ponad sto lat i dlatego mógł mieć kłopoty ze spłodzeniem całkowicie zdrowego dziecka. A może Hugo po prostu wolno się rozwijał; kto wie, kim może się okazać w wieku ośmiu czy dziesięciu lat? - Wszystko idzie źle, gdy Hugo się zjawia - napomknął Dor. - Ten chłopak to urodzony partacz. Humphrey wspomniał, że chce zabrać Hugo, żeby mógł tu spotkać inne dzieci. Gorgona przez jeden dzień zaopiekuje się zamkiem Humphreya. - Inne dzieci? - spytała Iren, unosząc brew. Jej brwi były umiarkowanie zielone, podobnie jak włosy, a wyćwiczony lekki ruch prawą najzupełniej wystarczał. Takim małym ruchem brwi można przekazać sterty uczuć - jeśli ktoś ma talent. - Bliźniaki mają szesnaście lat, a Ivy trzy. Hugo to ośmiolatek. Z kim ma się bawić? - Poprosiliśmy Humphreya, żeby przyprowadził chłopca - rzekł Mistrz Zombich. - Byli tak mili, że gościli nas w swoim zamku przez dziesięć lat, ale kiedy zjawił się Hugo, nadszedł czas, by się usunąć. Oni ścierpieli nasze dzieci i my zniesiemy ich pociechy. - Przynajmniej przez kilka godzin - wtrąciła Millie od progu. Iren zapomniała o jej obecności; Millie czasem nadal zachowywała się cicho jak duch! - Możemy rozpocząć bez niego - zdecydował Dor. Mimo wszystko był Królem; nie mógł sobie pozwolić na bezczynne przebieranie palcami. - Humphrey będzie znał wszystkie szczegóły, kiedy tu przyjdzie. Już udzielił nam pewnej rady, choć nie jesteśmy pewni, co miał na myśli. - To typowe dla jego rad - mruknęła Iren. - Są tak samo zrozumiałe, jak wizje. - No i dobrze - zgodził się Mistrz Zombich. - Mamy następującą sytuację; smok... - Smok! - wykrzyknęła Iren, prostując się na krześle. - ...najwidoczniej przeniósł się w tę okolicę i terroryzuje mieszkańców. Rozstawiliśmy znaki ostrzegawcze, jak zwykle, a moi zombi patrolują teren, lecz mamy do czynienia z niezwykle upartym stworzeniem, które nie uznaje żadnych konwencji. Dlatego też należy zastosować bardziej skuteczne środki. Iren ponownie rozluźniła się. Ten smok nie wyglądał na stworzenie z jej wizji. - W arsenale Zamku Roogna mamy silne zaklęcia - rzekł Dor. - Jednak Dobry Mag przysłał nam wiadomość, żeby nie zabierać żadnych czarów bojowych. To właśnie nas dziwi. Dlaczego nie użyć czegoś skutecznego na wałęsającego się smoka? - Mógłbym podać przypuszczalne... - zaczął Arnold. Przerwał im straszliwy ryk, który sprawił, że Iren znów zesztywniała. Dźwięk przetoczył się echem przez cały zamek, wstrząsając każdym kamieniem. Millie-zjawa podskoczyła. - Och, mówiłam dzieciom, żeby nie drażniły potwora pod łóżkiem! - zawołała i niemal wyszła z siebie spiesząc, by zająć się tą sprawą. - Drażnić potwora? - dociekała Iren, podnosząc drugą zieloną brew. Ten ryk naprawdę ją wystraszył! Mistrz Zombich uśmiechnął się przepraszająco. - Pod łóżkiem każdego dziecka chowa się jakiś potwór, ale nasz jest nieprzeciętnie wrażliwy. Łatwo biedaka zdenerwować. Dzieci lubią machać nogami tuż przed jego nosem, a potem gwałtownie je podrywają, gdy kudłate biedactwo próbuje je złapać. Albo oblewają go perfumami. Tego rodzaju psikusy! To naprawdę niegrzecznie z ich strony. Chcemy, żeby traktowały magiczne stworzenia z respektem, na jaki te zasługują. Iren stłumiła złośliwy uśmieszek. Zawsze obawiała się potwora spod łóżka i w dzieciństwie najczęściej wskakiwała do pościeli, nie żeby lubiła spać, lecz aby uniknąć złapania za nogi. Potwór zniknął, kiedy dorosła, aż w końcu zaczęła wątpić, czy kiedykolwiek istniał, ale ostatnio Ivy twierdziła, że go widzi. Kiedy Iren sprawdziła, niczego tam nie było, więc doszła do wniosku, że Ivy fantazjuje. Potwór pewnie umarł ze starości. Najdziwniejsze było to, że chociaż był najzupełniej prawdziwy, kiedy Iren była mała, jej rodzice udawali, że go nie widzą. Dlaczego dorośli nie chcieli widzieć prawdziwego potwora, a teraz jej dziecko udaje, że go widzi? W każdym razie nie darzyła tego stwora sympatią. Uważała, iż potwory spod łóżka, tak samo jak smoki czy niklonogi, należą do tego rodzaju stworzeń, bez których Xanth byłoby szczęśliwsze. - Czy on nie może sięgnąć na łóżko? - zainteresował się Arnold. - Centaury nie używają łóżek, więc taki potwór nie jest mi znany. - To nie leży w charakterze potworów spod łóżek - wyjaśnił Mistrz Zombich. - Nie mogą opuszczać swego legowiska. Rozumiecie, na górze jest zbyt jasno. Ich dominium kończy się wraz ze strefą cienia. Mogą podróżować nocami, ale nawet wtedy opuszczają legowiska tylko w ostateczności. Nie czują się bezpiecznie na otwartej przestrzeni. Iren domyślała się dlaczego. Gdyby tylko dopadła kiedyś takiego potwora na otwartej przestrzeni, przyłożyłaby mu szczotką! - Miałeś podać przypuszczalne motywy Humphreya - przypomniała Arnoldowi. - Ach, tak - zgodził się centaur. - Dobry Mag zawsze ma doskonałe powody swych działań lub bezczynności. Gdyby ten smok miał jakieś szczególne cechy, byłoby niemądrze tak po prostu go zabić. Moglibyśmy wyrządzić niepowetowaną szkodę Xanth. - Eliminując wałęsającego się smoka? - zapytała z niedowierzaniem w głosie Iren. - Smoki to pospolite stworzenia! - Jednak mamy kilka rodzajów smoków - przypomniał centaur. - Tak samo jak kilka typów humanoidów, od olbrzymów po elfy. Niektóre smoki są inteligentne. - Ale nie ten - rzekł Mistrz Zombich. - A jeśli nawet jest inteligentny, to nie ma ochoty tego okazywać. Tylko toczy się przed siebie i miota na oślep. - Dziwne - powiedział centaur. - Sądzę, że będziemy musieli poczekać, aż Dobry Mag Humphrey nas oświeci. Czy to dla niego normalne, żeby tak spóźniać się na naradę? - Dla Humphreya nie ma niczego niezwykłego - powiedział z uśmiechem Dor. - Robi wszystko na swój sposób i może zaniedbać lub pominąć rutynowe szczegóły. - Takie jak spotkanie z innymi Magami Xanth w celu opracowania programu wyjścia z kryzysu - rzekła ze złością Iren. - Kryzysu pogłębionego przez jego brak zgody na użycie skuteczniejszych środków. - O ile wiem, ma kilka spraw do załatwienia po drodze - łagodził Mistrz Zombich. - W tej okolicy rośnie kilka magicznych ziół. On zawsze zbiera czarodziejskie przedmioty. - No, powinien wiedzieć, gdzie je znaleźć - powiedziała Iren. - Przecież jest Magiem Informacji. Dor kręcił palcami młynka na kolanie, najwyraźniej zniecierpliwiony zwłoką. - Czy powinniśmy podejmować decyzje bez niego? Nie możemy czekać zbyt długo, inaczej dzieci... Rozległ się trzask, po którym nastąpił potworny łoskot. - O diable mowa! - rzekł Mistrz Zombich. - Teraz zabrały się za muzyczną skrzynkę. - To jest muzyka? - zapytała Iren, unosząc obie brwi. - Rodzaj mundańskiego urządzenia nazywanego walącą szafą - wyjaśnił. - Nastolatki z tym żyją. - Grającą szafą - delikatnie poprawił go Arnold. - Mój przyjaciel Ichabod Mundańczyk zajął się importem tego urządzenia, a Humphrey znalazł zaklęcie, które je uruchamia. Nie jestem pewien, czy w tym wypadku wykazali się rozsądkiem. - Jeżeli to jest mundańska muzyka, to cieszę się, że żyję w Xanth - mruknęła Iren. - Czy nie było innego problemu? - zapytał Dor Mistrza Zombich. Ten ponuro skinął głową. - Tak. W zamku pojawiali się ludzie z amnezją. - Amnezją? - Nie pamiętali, kim są i dokąd idą - wyjaśnił Mistrz Zombich. - Jakby dopiero co się urodzili, ale oprócz tego posiadają wszystkie inne umiejętności. Nie możemy odesłać ich do domu, ponieważ nie wiemy dokąd. Zwierzęta też - po prostu łażą sobie bez celu. - To brzmi jak czar zapomnienia - powiedział Arnold. - Taki jak ten w Rozpadlinie? - zapytał Dor. - Nie - odparł Mistrz Zombich. - Ten czar sprawia, że ludzie zapominają o istnieniu Rozpadliny, kiedy z niej wyjdą. Nie każe im zapomnieć o tym, kim są. - Ostatnimi czasy nawet nie każe im zapomnieć o Rozpadlinie - wtrąciła Iren. - Teraz wszyscy o niej pamiętamy. - Jednak to może być zaklęcie - rzekł Arnold. - Niestety, dotknięci nim ludzie nie pamiętają, co im się przytrafiło. - Czy ktoś poszedł ich śladem? - zapytała Iren. - Tak, oczywiście - odparł Mistrz Zombich. - Mamy kilka wspaniałych ogarów- zombich. Spory kawałek szły ich tropem przez las - lecz nie znalazły niczego ciekawego. Ślady wiły się bez celu. Odkryliśmy, skąd pochodzi paru z nich; jeden przybył z Południowej Wioski i poznała go żona - ale on jej nie pamiętał i nie potrafił powiedzieć, co mu się przydarzyło. Nigdzie po drodze nie znaleźliśmy niczego, co wskazywałoby na nieczyste zagranie. Wygląda na to, że wyszedł po potrzebne żonie do szycia igły z drzewa igłowego i nigdy nie wrócił. Przeszliśmy jego tropem kilka razy i znaleźliśmy miejsce, od którego zaczął błąkać się bez celu, ale nic ponadto. Nikogo innego nie dotknęła amnezją i nie odkryliśmy śladów przejścia żadnego niezwykłego zwierzęcia czy rośliny. - Przynajmniej mógł wrócić na łono rodziny - powiedziała Iren. Mistrz Zombich uśmiechnął się przelotnie. - Na szczęście ona jest atrakcyjną kobietą, inaczej mógłby zrezygnować z tej możliwości. - Przecząco pomachał chudą ręką. - Jednak wiele innych przypadków pozostaje bez wyjaśnienia, a poza tym nie chcemy, żeby ta dolegliwość stała się powszechna. Szczególnie teraz, kiedy grasuje smok. - Dobry Mag Humphrey udzieli nam odpowiedzi - rzekł Król Dor. - Zawsze je ma. - Uważaj, żeby nie policzył nam za nią po roku służby - powiedział Arnold ze słabym uśmiechem. Zazwyczaj Humphrey nie kazał płacić innym Magom, z uprzejmości lub przezorności, ale Dobry Mag często był roztargniony. Wszyscy inni Magowie starszej generacji przeszli na emeryturę, lecz Humphrey zdawał się wieczny. Iren zastanawiała się, na czym polega jego sekret. Rozważała też, czy nie zanadto przyzwyczaili się liczyć na jego odpowiedzi. Jak poradziliby sobie, gdyby zabrakło Dobrego Maga, mogącego udzielić rad? Ta myśl nie była przyjemna, jednak głupotą byłoby nie przygotować się na taką ewentualność. Ponownie zjawiła się Millie. - Musiałam wyprawić ich na zewnątrz - oznajmiła. - Jednak będzie lepiej, jeśli szybko skończymy naradę, inaczej znów wpadną w tarapaty. - Potrzebujemy tylko Dobrego Maga - rzekł Arnold. - Określiliśmy problem; teraz on powinien udzielić odpowiedzi. - Nie podoba mi się, że tak bardzo się spóźnia - powiedział Mistrz Zombich. - Szczególnie, że radzimy o niezwykle ważnej sprawie. On nie lubi opuszczać swego zamku, lecz gdy już to zrobi, ściśle trzyma się planu dnia. Może powinienem wysłać zombich... - Może podróżuje latającym dywanem - podsunęła Iren. - Albo telekinetycznie. Nie fatygowałby się tu pieszo. W drzwiach pojawił się zombi w obszarpanym fraku. - Tak, Jeeves? - spytał Mistrz Zombich. Wyglądało na to, iż w zamku przebywa tylko kilku zombich, wykonując drobne prace domowe. - Tyfun lezi - oznajmiło bełkotliwie stworzenie, wypluwając przy tym zmurszały ząb. - A więc otwórz okno - polecił Mistrz Zombich. Zombi zgubił kawałek rozmiękłego ciała z którejś części ciała ukrytej pod frakiem i podszedł do okna. Nie bez wysiłku, gdyż większość mięśni mu przegniła. Otworzył okno i usunął się na bok. W samą porę! Do komnaty wleciał latający dywan, na którym siedziały dwie postacie. Dobry Mag w końcu przybył. Dywan podskakując wylądował na podłodze. Siedział na nim Humphrey ze swym synem. Dobry Mag był małym, pomarszczonym człowieczkiem podobnym do gnoma, o łysej czaszce i z grubymi okularami na nosie. Hugo najwidoczniej szedł w ślady ojca; skórę miał gładką, włosy jasne, a twarz niewinną, był bardzo niski i już lekko się garbił. Nawet przy najlepszych chęciach nie można go było nazwać przystojnym i z całą pewnością miał wyrosnąć na mężczyznę niewiele ładniejszego od Humphreya. Szkoda, myślała Iren, że Hugo nie wdał się w matkę, gdyż Gorgona była wysoka, postawna, o pięknych rysach twarzy. Oczywiście, niewielu ludzi kiedykolwiek patrzyło na twarz Gorgony, a ci, którzy spojrzeli, ponieśli raczej surowe konsekwencje. Wokół Zamku Roogna nadal stało wiele posągów mundańskich najeźdźców - przypominających o udziale Gorgony w tej ostatniej wielkiej bitwie. Humphreya i Hugo dzieliła różnica co najmniej wieku, ale fizycznie byli do siebie podobni. Niestety, nie umysłowo! Humphrey był kimś w rodzaju geniusza, podczas gdy chłopiec... - Wejdźcie i siadajcie - przywitał ich Mistrz Zombich, wstając na powitanie Dobrego Maga. - Czekaliśmy na was. - Ja już siedzę, Jonathanie - burknął Humphrey. Kiedy mówił, zmarszczki na jego twarzy zdawały się falować. - Miałem inne sprawy. - Hugo może dołączyć do reszty dzieci - powiedziała dyplomatycznie Iren. Wiedziała, że dorośli nie będą rozmawiać swobodnie w obecności chłopca, chociaż niepodobna, by Hugo pojął cokolwiek ważnego. - Nie, mamy inne obowiązki i już jestem spóźniony - rzekł Humphrey. - Macie następujące problemy: Smok z Rozpadliny pustoszy kraj; nie wolno wam go zranić, gdyż jest on niezbędny dla zachowania Rozpadliny, szczególnie teraz, gdy nastąpiło przełamanie zaklęcia. - Zaklęcia? - zapytał Król Dor. - Czaru zapomnienia, rzecz jasna - rzekł Humphrey, jakby zirytowany jego tępotą. Podróżując ze swoim synem, musiał mieć tego po uszy. - Doznał fatalnego wstrząsu w Czasie Bez Magii dwadzieścia dziewięć lat temu i teraz rozpada się oraz mutuje. Świry zapomnień rozkręcają się i sprawiają kłopoty; mogą spowodować częściową lub całkowitą amnezję. Trzeba spryskać każdego świra tym płynem, żeby czasowo go zneutralizować, a potem przenieść z Xanth do Mundanii, gdzie są nieaktywne. Skrzywił się, przypomniawszy sobie coś. - No, przynajmniej znacznie słabsze; w wyniku ich oddziaływania Mundańczycy zapominają o tym, że czary działają - co nie jest dla nich niepowetowaną stratą. Podał Mistrzowi Zombich małą buteleczkę przezroczystego płynu z pneumatycznym rozpryskiwaczem. - Startuj, Hugo. Dywan poszybował w powietrzu w kierunku ściany. - Nie tędy! Przez okno, idioto! - warknął Dobry Mag tracąc cierpliwość. - Wyrównaj i leć prosto! - Zaczekaj! - krzyknął Dor. - Jak mamy spryskać i przenieść... Dywan wyrównał, zakołysał się, po czym wyfrunął przez okno. Dobry Mag odleciał. - ...świry zapomnień, których nie widzimy, nie słyszymy i nie czujemy? - dokończył sfrustrowany Dor. Pozostali wymienili spojrzenia. - Tyle co do naszej narady - powiedziała Iren. - Mamy naradę. - Ta amnezja - rzekł Mistrz Zombich. - A więc jednak jest wywołana czarem zapomnienia Rozpadliny! Zmutowany - nigdy bym na to nie wpadł! Nic dziwnego, że nie mogliśmy wytropić źródła problemów: świry zapomnień są niewykrywalne i nie zostawiają żadnych śladów oprócz luk w pamięci! - Właśnie o to pytałem - stwierdził Dor. - Niewidzialne, ciche i bez zapachu - jak zorientujemy się, że jeden ż nich jest blisko, zanim nie będzie za późno? - To rzeczywiście problem - zgodził się Arnold. - Nie przyszło mi do głowy, iż mogło dojść do tak niezdyscyplinowanego przełamania, lecz sądzę, że jeśli czar zapomnienia nie pełni teraz swej podstawowej funkcji... - Niezdyscyplinowany - rzekł Dor. - To określenie pasuje również do Smoka z Rozpadliny! Przełamanie zaklęcia sprawiło, że przypomniał sobie, gdzie jest wyjście z wąwozu, a tutaj, w normalnym Xanth, może poruszać się bez żadnych ograniczeń! - Trzeba znaleźć to ukryte wyjście - powiedział Mistrz Zombich. - Jednak to ryzykowne zajęcie. Smok z Rozpadliny jest jednym z największych i najdzikszych ze znanych nam stworzeń; w pobliżu niego nikt nie jest bezpieczny. - Będziemy musieli opracować jakąś strategię - stwierdził Dor. - Musimy jakoś załatwić zarówno smoka, jak i świry zapomnień. - Teraz przynajmniej znamy przyczynę naszych kłopotów - rzekł Arnold. - Humphrey nie był tu długo, ale dotarł do sedna sprawy. Może powinniśmy zabrać się do przyjęcia bliźniąt, zanim staną się nieznośne, żebyśmy pozbyli się chociaż tego kłopotu. Potem możemy ponownie się zebrać i spróbować... Przerwał mu zgiełk i zamęt na zewnątrz. Chyba doszło do jakiegoś dramatu! - Obawiam się, że już są nieznośne - stwierdził ze złością Mistrz Zombich. Pospieszyli do okna, przez które wyleciał Dobry Mag. Mieli stamtąd dobry widok na fosę i najbliższą okolicę. Iren ujrzała chmurę dymu wypływającą spośród drzew. - Nie jestem pewna, czy to sprawka dzieci - powiedziała. Nie, właściwie to nie był dym. Opar bardziej przypominał parę lub smugę skondensowanego powietrza. - Smok z Rozpadliny! - wykrzyknął centaur Arnold. - Idzie tutaj! - A my mamy nie robić mu krzywdy - rzekł z niesmakiem Dor. - Czego Humphrey od nas oczekuje - że zawiążemy mu żółtą kokardkę na ogonie i zabierzemy do domu? - Dzieci! - krzyknęła przerażona Iren. -- Dzieci są na zewnątrz! Przebiegła przez zamek i frontową bramę, nie zważając na nic. Wizja, jaką miała, smok... - Ivy! Ivy! - krzyczała. Lacuna siedziała na brzegu fosy, układając słowa, zdania i akapity na mulistej powierzchni wody. Na tym polegał jej dar; mogła tworzyć na wszystkim drukowane litery i dowolnie je zmieniać. Była tak zajęta swoim wypracowaniem, że najwidoczniej nie zdawała sobie sprawy z nadciągającego niebezpieczeństwa. - Ivy nic się nie stało, Wasza Wysokość. Poprawia zombich. Oni ją lubią. - Zbliża się Smok z Rozpadliny! - krzyknęła Iren, lecz nim wymówiła te słowa, potwór nadciągnął, otoczony wielkim obłokiem pary. Iren próbowała pobiec wzdłuż fosy do Ivy, ale dziecko było po drugiej stronie. Smok z Rozpadliny też. Ruszył w ich kierunku. Iren wrzasnęła. Ivy podniosła głowę i zobaczyła ją. Dziewczynka była odwrócona tyłem do smoka. Wtedy jeden z zombich dostrzegł smoka. Przystanął na dłuższą chwilę, powoli formułując myśl w niesprawnej tkance mózgowej, podczas gdy parujący smok zbliżał się coraz szybciej. Myśl miała szczęście; przedostała się do ośrodka ruchowego zombiego. Ten podniósł dziecko i powlókł się wzdłuż fosy, schodząc smokowi z drogi. Jak na takie stworzenie, był to akt niezwykłej rozwagi. Smok podtoczył się wprost do fosy - i wyciągnął nad nią przednią część ciała. Olbrzymi potwór z fosy zaatakował, będąc w stanie wykluczającym zarówno uczucie strachu, jak i zdrowy rozsądek, lecz jego zęby składały się głównie z ubytków i nie wywarły żadnego wrażenia na Smoku z Rozpadliny - okrytym twardymi jak stal łuskami. Smok strząsnął zombiego i rąbnął w zamkowy mur, pyskiem naprzód. Uderzył z taką siłą, że wbił kamienie do środka. Smok w końcu zatrzymał się, z łbem tkwiącym w murze. Jednak wcale nie był uwięziony; poderwał głowę i osypało się jeszcze więcej kamieni. Łupkowe ściany po prostu nie były w stanie znieść takiego traktowania! Zombi ruszyły bronić zamku, chwytając za zardzewiałe miecze i spróchniałe pałki. Bezskutecznie siekły i tłukły smoka po bokach i tylnej części ciała. Zirytowany tymi bzdurami potwór wyjął łeb z muru i wydmuchnął kłąb pary, który zupełnie zasłonił zombich. Gdy opar rozwiał się, zombi były w kiepskim stanie. Fragmenty rozkładających się ciał odpadły pozostawiając wygotowane kości, a wiele z tego, co pozostało, było zbyt rozgotowane, by dobrze funkcjonować. Zasadniczo zombi były niewrażliwe na uszkodzenia mechaniczne, oprócz rąbania na kawałki, ale są pewne granice. Zombi zachwiały się i wpadły do fosy, rozwścieczając innych jej mieszkańców, ale wzbogacając i tak stężony roztwór. Smok, uporawszy się z obroną, zdawał się utracić wszelkie zainteresowanie zamkiem. Obrócił się do Iren. Smok z Rozpadliny miał tułów nisko zawieszony na trzech parach nóg, dokładnie tak, jak w jej wizji. Jego metaliczne łuski błyszczały zielonkawo w cieniu i tęczowo w słońcu. Jedno ucho miał sterczące, z drugiego został tylko kikut, najwyraźniej pamiątka po jednej z wielu bitew. Istotnie, cały klocowaty tułów był pokryty bliznami. Ślepia paliły mu się złośliwą uciechą wandala. Teraz Iren zdała sobie sprawę z grozy sytuacji. Obserwując przebieg wydarzeń stała jak wryta, zapomniawszy o niebezpieczeństwie. Smok z Rozpadliny był jednym z najstraszliwszych potworów Xanth. Zazwyczaj nie stanowił żadnego zagrożenia dla ludzi poza Rozpadliną. Jednak teraz nie miało to żadnego znaczenia. Smok zrobił krok w jej kierunku, jakby zastanawiając się, czy warto się nią zająć. Najwyższy czas coś zrobić. Iren wyjęła nasionko szpilkoduszki. - Rośnij! - rozkazała mu i rzuciła przed smoka. Roślina natychmiast wykiełkowała, tworząc guzik, który napęczniał do rozmiarów poduszki z tuzinem sterczących na zewnątrz ostrych kolców. Smok przystanął, żeby ją powąchać. Szpilka wbiła mu się w nos. Prychnął strumieniem pary, lecz szpilki nie stopiły się. Poduszka nadal rosła. Szpilka w nosie powodowała swędzenie. Smok kichnął. Z poduszki poleciały szpilki i para. Kłęby pary uniosły się pod niebo, a szpilki jak deszcz posypały się w fosę, kłując mieszkające tam potwory. Ukłucia nie zaszkodziły zombiemu, ale ogołocona poduszka pisnęła ze złością. Smok z Rozpadliny, oczywiście, nie poniósł szwanku. Jego zbroja wytrzymywała ciosy miecza; szpilek nawet nie zauważał. Ponownie zerknął na Iren, nadal zastanawiając się, czy warto fatygować się połykaniem. Nie miała zamiaru czekać, aż się namyśli. Sięgnęła po następne nasionko. Smok postanowił udać się w przeciwnym kierunku. Odwrócił się i odszedł. Ironia losu sprawiła, że Iren poczuła się lekko dotknięta: czyżby nie była warta, by ją jeść? Z zamku wypadło więcej zombich, uzbrojonych w zapeklowane cuch-bomby. Widocznie Mistrz Zombich zdążył już zorganizować obronę. Nadbiegający zasypali gradem tych bomb smoka, który ze wzgardliwą łatwością złapał pierwszą w zębiska i zmiażdżył na papkę. Teraz Smok z Rozpadliny wydał dźwięk, którego pierwsze dwie głoski tworzyły jego inicjały. Nie grzeszył nadmiarem inteligencji, ale węch i smak miał bez zarzutu. Czuł obrzydliwy smród tak samo, jak każde inne stworzenie. Wykrztusił następny obłok pary, ale odór przywarł mu do zębów. Teraz już naprawdę zirytowany, smok skoczył i złapał najbliższego zombiego. Jednak przegniły obrońca nie smakował lepiej od cuch-bomby. Smok z Rozpadliny wypluł go, ponownie wykorzystując swoje inicjały. W końcu niechętnie zrezygnował z tej śmierdzącej roboty, prze-człapał z powrotem przez fosę i powlókł się w dżunglę. Najazd skończył się. - Lepiej zrobiłbyś przeżuwając mnie! - zawołała za nim złośliwie Iren. - Ja nie smakuję tak, jak cuch-bomba! Mimo to odetchnęła z ulgą - a potem przypomniała sobie o Ivy. To małej groziło niebezpieczeństwo w tej wizji! Dokąd zabrał ją zombi? Iren przebiegła przez zwodzony most i na drugi brzeg fosy, podążając w kierunku, w jakim udał się zombi. Skupiając się na tej czynności, zapomniała o wszystkim innym. Po drodze widziała ślady zniszczeń pozostawione przez Smoka z Rozpadliny, połamane drzewa i kawałki zombich, ale nie tę, której szukała - nie swoją ukochaną córeczkę. Gdzie jest Ivy? Po chwili dołączyli do niej inni, przeszukując cały teren. - Który zombi ją zabrał? - pytał Mistrz Zombich. - Mogę go przesłuchać. - Nie odróżniam jednego od drugiego! - odparła Iren, czując ucisk paskudnego przeczucia zaciskający się wokół klatki piersiowej. Wizja stawała się rzeczywistością! - Zatem przesłucham ich wszystkich - postanowił Mistrz Zombich. Przyniósł obtłuczony róg i zadął, wydobywając z niego dźwięk przypominający przedśmiertne skrzeczenie zdychającego sępa. Natychmiast zgromadzili się zombi z całej okolicy, kuśtykając tak spiesznie, że wszędzie rozsiewali swoje szczątki. Pojawiło się ich zdumiewająco wiele; niebawem wokół zebrał się gęsty i groteskowy tłum. Iren wiedziała, że każdy z nich to osoba, która umarła i została ożywiona; w ostatnich kilku latach umarło sporo ludzi! Czyżby miała umrzeć jeszcze jedna osoba? Nie! - krzyknęła w myśli. Nawet tak nie myśl! - Który z was niósł Ivy? - spytał Mistrz Zombich zgromadzony tłum. Nikt nie odpowiedział. - Który z was wie, kto niósł Ivy? - zadał następne pytanie. Uniosły się trzy cuchnące ręce. - Powiedz mi, kto niósł Ivy - rzekł Mistrz Zombich, wskazując palcem na jednego z nich. Iren zrozumiała, że przesłuchiwanie zombich wymagało specjalnej techniki; reagowały nazbyt rzeczowo. - Zzussh - odparł z wysiłkiem wskazany zombi, tracąc przy tym część wargi. - Zush, gdzie jesteś? Inny zombi wystąpił naprzód. - Dokąd zabrałeś Ivy? Zombi wzruszył ramionami, gubiąc fragment obojczyka. - Obawiam się, że on nie pamięta - rzekł Arnold. - Pewnie świr zapomnień... - Ale wtedy Ivy... - zaczęła przerażona Iren. Strach towarzyszący tamtej wizji... Czy mógł być lękiem związanym z utratą pamięci? To wyjaśniałoby tę nieokreśloną obawę. - Mogłaby zabłądzić w dżungli niczego nie pamiętając - dokończył za nią centaur. Teraz wszyscy zrozumieli. Zapadło głuche milczenie. W wir jakich niebezpieczeństw rzucił los bezradną Ivy? Rozdział 2 KOSZMARNY WYPADEK HUMPHREYA - Muszę pójść do Dobrego Maga po radę - postanowiła Iren. - Do tej pory powinien już wrócić do domu. Tak będzie szybciej i lepiej niż miotać się bez celu po puszczy. Tym wy możecie się zająć. Mąż spojrzał na nią z pewną znaną jej rezygnacją. Wiedział, że ona i tak zrobi po swojemu, nie zważając na jego obecność, więc unikał kłopotliwej sytuacji nie wyrażając otwarcie swojego sprzeciwu. Zdawał się nie pojmować, że proponowane przez nią wyjście było najlepsze; pod pewnymi względami mężczyźni są tacy niepraktyczni. - Zorganizuję tu ekipę, która głębiej przeszuka okoliczną dżunglę - rzekł Dor. - Ivy nie mogła daleko odejść. Nie sprawiał wrażenia nadmiernie przejętego, ale taki miał styl; Iren wiedziała, że mąż zajrzy pod każdy kamień w okolicy. - Pewnie znajdziecie ją; zanim wrócę - powiedziała, choć miała paskudne przeczucie, że tak się nie stanie. Ta wizja nie była przelotnym urojeniem; napomykała o straszliwie ciężkiej próbie i dotychczas nie dostrzeżonym niebezpieczeństwie. Iren szybko i z roztargnieniem pocałowała Dora, po czym zajęła się ważniejszymi sprawami. Wyjęła jedno z nasion, jakich planowała użyć, aby zabawić bliźnięta. Teraz zrobi z niego lepszy użytek. Było to nasionko krzewu rajskiego ptaka. - Rośnij! - rozkazała, rzucając je w powietrze. Nasionko skwapliwie usłuchało. Iren zawsze potrafiła wpływać na wzrost roślin, tak że w ciągu kilku minut przechodziły cykl życiowy, który normalnie trwałby całe miesiące lub lata. Kiedy była dzieckiem, Starsi Xanth uznali jej talent za wspaniały, ale poniżej poziomu Maga - ku jej ogromnemu rozczarowaniu. Jej matka, Iris, wściekała się, podejrzewając dyskryminację płci, lecz istotnie ten dar nie był równie użyteczny, jak magiczne zdolności rodziców Iren. Podczas kryzysu Następnego Najazdu oraz inwazji Mundańczyków przed pięcioma laty, gdy Królowie Xanth padali jak kostki mundańskiego domina, centaur Arnold zasiadł na tronie i ogłosił, iż talent Iren upoważnia ją do tytułu Maga. Do tego czasu jej matka nie była przychylnie nastawiona do centaurów; później ten stosunek uległ diametralnej zmianie. Ponadto, jakby w odpowiedzi na awans, magiczne zdolności Iren uległy wzmocnieniu; teraz mogła wyhodować w ciągu kilku sekund to, co przedtem rosło kilka minut. Naprawdę stała się pełnym Magiem. Może było to rezultatem urodzenia niezwykle utalentowanego dziecka. Ivy sprawiała, że wzmacniały się właściwości przebywających w pobliżu osób i dotyczyło to zarówno aspektów fizycznych, jak i magicznych. Iren wciąż była najbliższą Ivy osobą i wzmocnienie jej talentu objawiło się już w okresie ciąży. Zabawne, że zrozumiała to dopiero teraz, kiedy córeczka zaginęła. Ten długi ciąg myślowy logicznego rozumowania pomieścił się w bardzo krótkim przedziale czasu, ponieważ jednocześnie nasionko kiełkowało w powietrzu, wysuwając wici porastające wielkimi, gładkimi, płaskimi i owalnymi liśćmi, które zmieniły się w łopoczące skrzydła - utrzymując rozwiniętą roślinę, nim upadła na ziemię. Inny wyrostek zmienił się w barwny ptasi ogon, a jeszcze inny w głowę, będącą w rzeczywistości wspaniałym kwiatem o cudownych, delikatnie rozchylonych płatkach. - Jeszcze! - powiedziała i roślina ponowiła wysiłki, rosnąc, stając się o wiele większa niż w naturalnych warunkach. Po chwili miała rozpiętość skrzydeł dwukrotnie większą od wysokości Iren i masywny, choć powykręcany, łodygowaty tułów. Brązowe korzenie stały się nogami, łapami i szponami. Podmuch falujących skrzydeł rozpłaszczał trawę i podnosił tuman kurzu. Krzak rajski ptak był gotowy do lotu. Zombi obserwowali go z tępym zainteresowaniem, jeszcze nigdy nie widzieli tego typu magii. Może zastanawiali się, czemu rosło tylko jedno nasionko, a nie wszystkie w zasięgu jej głosu. Rzecz w tym, że wzrost był stymulowany nie tyle głosem Iren, ile jej umiejętnością koncentracji. Gdyby chciała, mogła kazać rosnąć w szybszym tempie każdej z otaczających ją roślin, lecz nakazała to jedynie temu jednemu nasieniu. Jednak nie było sensu wyjaśniać tego zombim; z trudem pojmowali najzwyklejsze rzeczy, nie mówiąc już o magii. - Mój drogi, wrócę za godzinę - obiecała Iren Dorowi, dosiadając ptaka. Zawsze starała się delikatnie przypominać mężowi, że bardzo jej na nim zależy, ponieważ wiedziała, jak bardzo mężczyźni potrzebują takich nieustannych zapewnień. Jeśli ich nie otrzymują, zaczynają myśleć o czymś innym, co nie wpływa dobrze na małżeństwo. Roślina dawała wiele punktów oparcia dla stóp oraz uchwytów dla rąk, więc Iren nie obawiała się, że spadnie. Usiadła w siodle i posłała Dorowi całusa. Król Dor skinął głową. Od dawna znał te numery z roślinami; jego własny talent był więcej niż równorzędny i Dor tak samo jak Iren przejmował się niebezpieczeństwem grożącym ich dziecku. W poszukiwaniu Ivy podkręci każdy stary i nowy liść w okolicy, choćby nie podobało się to drzewom. Iren trąciła ptakorośl kolanem i poleciała. Rajski ptak przez chwilę chybotał się, po raz pierwszy niosąc ładunek; potem wyrównał lot i poszybował w górę. Kołował, nabierając wysokości, podczas gdy zombi obserwowali go w kolejnym przypływie tępej ciekawości. Iren obciągnęła zieloną spódniczkę wokół kolan, uświadamiając sobie, że widok z dołu różni się od tego z góry. Gdy była młodsza, zareagowałaby gwałtowniej, gdyż była bardzo wyczulona na punkcie ludzi usiłujących zajrzeć jej pod spódniczkę w nieustannych próbach sprawdzenia, jakiego koloru ma majteczki. Teraz wiedziała, że już nikogo to nie obchodzi, a już na pewno nie takich zombich, lecz trudno się wyzbyć starych odruchów. Ptakorośl wzleciała nad najwyższą rozsypującą się kopułę Zamku Zombich, nad podartą i oślizgłą flagę zombich i większość drzew w tej okolicy. Z tej wysokości zombi w dole wyglądali jak rozgniecione ślimaki. Znacznie korzystniej niż zwykle. Zamek Dobrego Maga leżał na północny wschód stąd. Podróż Pieszo byłaby wręcz niemożliwa, gdyż większość dżungli pozostawała nieprzebyta. Nie wiadomo, jakie okropności czaiły się w tej niezbadanej dziczy! Jednak powietrzem było łatwo... Uff! Nadciągały chmury, paskudne szare obłoczki z mackowiciami czarnej pary. Najwyraźniej miały złe zamiary. W dzikszych rejonach Xanth rzeczy martwe potrafiły być złośliwe, a chmury często lubiły przemoczyć przechodnia dla elektrycznego dreszczu emocji. Burzowe chmury mogły zebrać w ten sposób spory ładunek: fukały i prychały z zadowolenia, potrzaskując z uciechy. Iren postanowiła wznieść się ponad takie problemy. Szturchnęła ptakorośl i zatoczyła kolejne koło, wznosząc się wyżej. Jednak te denerwujące chmury nie dawały się tak łatwo ominąć. Wypiętrzyły nowe warstwy i wydłużyły macki, usiłując otoczyć ją mgłą. Dmuchnęły wiatrem i Iren zadrżała pod chłodnym powiewem; na powierzchni skrzydeł skraplała się woda, zwiększając ciężar ptaka i ściągając go w dół. Och, do licha z tym! - pomyślała ze złością. Nie miała do tego cierpliwości. Nigdy nie lubiła głupich kawałów płatanych przez nieożywione obiekty, nasłuchawszy się w obecności Dora złośliwych uwag od skał, mebli, a nawet od wody. Jego talent sprawiał, że martwe przedmioty mówiły; to był wspaniały, naprawdę doskonały dar, dzięki któremu on był Królem, a ona Królową - tylko dlaczego te przedmioty są takie pyskate? Wyjęła jeszcze sześć nasion z torebki, którą zawsze miała przy sobie. - Rośnijcie! - rozkazała i rzuciła je. Nasionka wykiełkowały, puszczając korzenie i pnącza. Zakwitły i zaowocowały w powietrzu, tworząc olbrzymie baniaste owoce. Były to wodne arbuzy, wymagające ogromnych ilości wody do zamknięcia swego cyklu życiowego. Normalnie pobierały wodę z powietrza - a tu, w powietrzu, było pełno chmur, które, oczywiście, składały się z kropel wody. Arbuzy miały radochę. Ponieważ rosły jak zaczarowane, równie szybko piły. Pierwszy obłok dotknięty przez kiełkujące nasionko został wyssany w mgnieniu oka; skurczył się i zmalał, po czym zniknął z cichym westchnieniem. Inne spotkał ten sam los. Jeden większy obłok, zwieńczony srebrną koroną, próbował walczyć. Zapewne był przywódcą stada. Wyciągnął się i spowił arbuz parą, całkiem go zakrywając. Jednak arbuz tylko chciwie pił dalej, przeszywając wiciami chmurę, i niebawem to on ją otaczał. Obłok zniknął, a monstrualny arbuz poleciał w dół, aby rozbić się o ziemię. Kawałek chmury oderwał się w ostatniej chwili i umknął, biorąc pod siebie puszysty ogon. - Jeszcze zobaczymy! - zdawał się krzyczeć, zanim odpłynął za horyzont. - Jeszcze mnie popamiętasz, ty stała istoto! Iren uśmiechnęła się. Upłynie sporo czasu, zanim te resztki znów będą napastowały podróżnych. - Osusz się, Królu Chmur! - zawołała drwiąco, gdy znikał za wzgórzem. Nabrała zwyczaju rugania przedmiotów, ponieważ do niej pyskowały, kiedy była z Dorem. Kamienie i inne leżące na ziemi rzeczy potrafiły być szczególnie nieprzyjemne, kiedy się na nie nastąpiło. W dole rozległo się plaśnięcie i głuchy ryk. Arbuz spadł na drzemiącego w dole ognistego psa, niemal całkowicie przygaszając biedne stworzenie. Pozostałe rozproszone obłoki zrozumiały lekcję; nie przeszkadzały lecącej Iren. No i dobrze; długa znajomość z Dorem nauczyła ją, jak obchodzić się z nieożywioną materią, ale skończyły jej się nasiona arbuzów i nie wiedziałaby, co robić dalej. Mimo wszystko, wyruszając do Zamku Zombich, nastawili się na łączącą przyjemne z pożytecznym wycieczkę; większość nasiennego uzbrojenia zostawiła w domu. Bez dalszych przeszkód poleciała wprost do Zamku Dobrego Maga. W dole przesuwały się drzewa, jeziora i góry; okolica wyglądała pięknie, lecz Iren wiedziała, iż czai się tu wiele nieprzyjemnych potworów. Ta myśl wywołała nową falę niepokoju o los córeczki. Nieprzebyte dżungle Xanth to nie miejsce dla trzyletniego dziecka! Ptakorośl zniżała lot, wahając się. Iren zmarszczyła brwi: w czym problem? W dolince widać było wyraźnie wieżyczkę zamku Humphreya. Kolanami skierowała roślinę w górę, zamierzając wylądować na szerokim parapecie. Zamek wydawał się teraz inny niż dawniej, lecz to było normalne. Wciąż się zmieniał. Nigdy nie odkryła, w jaki sposób Humphrey to robił; po prostu stanowiło to część jego magii. Jako Mag Informacji najwidoczniej dysponował wiadomościami na temat nieustannej przebudowy zamków. Talent Maga zawsze robił wrażenie, kiedy poznało się jego pełne możliwości. Szkoda, że spotykało się tak niewielu ludzi tego kalibru! Zdolności Ivy nie zostały jeszcze zaklasyfikowane przez Starszych, lecz Iren miała przygnębiające wrażenie, że nie jest to dar na poziomie Maga. Obecność dziewczynki potęgowała właściwości innych; to miłe dla nich, ale co z samą Ivy? Ach, gdyby Ivy mogła zwiększać swoje zdolności, jakąż stałaby się istotą! Jednak to tylko nierealne marzenie. Marzenie? - Hej, Imbri! - powiedziała Iren i uznała, że Klacz Dnia lekko machnęła ogonem, odwzajemniając pozdrowienie. Iren poznała Mare Imbrium jako nocną klacz, ale teraz Imbri stała się roznosicielką snów na jawie, co było o wiele przyjemniejszym zajęciem. Klacz była niewidzialna; wielu ludzi nigdy nie wiedziało, kiedy ich odwiedzała. Nie przychodziło im do głowy, że każdy sen musi być gdzieś przez kogoś formułowany i roznoszony. Przynoszenie snów było często niewdzięcznym zajęciem. - Dzięki za sen, Imbri! - podziękowała z opóźnieniem Iren. Jednak klacz już odeszła. Musiała być w nieustannym ruchu, żeby wykonać plan dostaw, ponieważ tylu ludzi śni na jawie. Człowiek nie zdołałby nadążyć, ale konie były wprost stworzone do biegania. Ptakorośl lotem ślizgowym lądowała na parapecie, nadal usiłując wierzgać. Rozgniewana Iren mocniej ścisnęła ją kolanami; rośliny przeważnie nie grzeszyły mądrością, więc często nie były w stanie wykonać rozkazu, ale tu chodziło o prostą procedurę lądowania. Nie było powodu, aby zwlekać. Nogo- i stopokorzenie dotknęły lądowiska... nie łapiąc kontaktu. Ptakorośl leciała w dół, pogrążając się w kamieniu. - Co to? - spytała Iren, przestraszona widokiem swych nóg znikających w blance zamku. W następnej chwili całkiem się w nim pogrążyli. Zamek Dobrego Maga był kłębem mgły! Szturchnęła ptaka, który poderwał się gwałtownie, wypadając z ciemności, z przyjemnością opuszczając mrok. Teraz Iren zrozumiała, dlaczego zwlekał - wiedział, że coś jest nie tak. Królowa spojrzała w dół. Zamek stał tam, tak samo jak przedtem. - Złudzenie! - wykrzyknęła. - Ten zamek nie istnieje! Potem zastanowiła się. - Przecież on musi istnieć! Potrzebuję rady Humphreya na wypadek, gdyby Dorowi nie powiodły się poszukiwania! Ponownie skierowała ptaka w dół, nieco wolniej. I znów oboje przecięli zamek - nie znajdując nic trwałego. Zamku Dobrego Maga po prostu tutaj nie było. Iren potrząsnęła głową. - Jakiś dowcipniś stroi sobie żarty i jestem pewna, że to nie moja mama. Jej matka, Emerytowana Królowa Iris, była mistrzynią złudzeń, ale teraz rzadko używała swojego talentu, a już nigdy w złych zamiarach. To przykre, ale z wiekiem wszyscy Magowie Xanth miękli - oprócz najstarszego z nich, Humphreya. Iren często zastanawiała się, na czym polega sekret Dobrego Maga. Był już stary, zanim narodziła się Iren i pozostał stary - ale z wyglądu nie starszy niż przedtem. Może osiągnął apogeum wieku, szczyt, za którym lata nie mają już znaczenia. Jednak teraz nie miała czasu, aby to roztrząsać; musiała znaleźć go jak najszybciej, żeby dowiedzieć się, jak ma uratować dziecko. Dor może znaleźć i uratować Ivy lub nie, chociaż na pewno będzie się starał; rada Humphreya uczyni to ocalenie pewnym. - Jeżeli zamku nie ma tutaj, musi być gdzie indziej - zawyrokowała. - Wiem, że jestem we właściwym miejscu. Latała tu już wcześniej i znała ukształtowanie terenu, szturchnęła ptaka i poleciała na północny wschód. Teraz wpadła jej do głowy nowa myśl. Powinna była zapytać Mare Imbrium o wizję! Mimo wszystko, ujrzała wtedy posąg Imbri, więc może... Nie, Imbri już nie roznosiła złych snów, więc nie mogłaby tego zrobić. A jednak, kiedy następny raz zobaczy klacz, Iren zapyta ją. Imbri może wiedzieć albo dowiedzieć się, kto i dlaczego zesłał tę wizję oraz co miała ona oznaczać. Wkrótce w polu widzenia pojawił się następny zamek. Spłynęli w dół, wylądowali - i przelecieli na wylot. - Kolejne złudzenie! - wykrzyknęła z niesmakiem Iren. Uderzyła dłonią w tworzącą go mgłę, bez żadnego efektu, żałując, że nie ma więcej nasion arbuza wodnego, żeby wysuszyć opar. Potem szturchnięciem popędziła wierzchowca w górę. Po krótkiej chwili znaleźli się nad następnym zamkiem. I znów podleciała ostrożnie, żeby przekonać się, iż to nowa iluzja. Iren rzuciła słowo zupełnie nie pasujące damie. Krzew rajski ptak, przestraszony okrzykiem, zgubił kilka pierzastych wici. Wywodził się z linii stworzeń przywykłych do znacznie wznioślejszych rzeczy niż czynność opisana tym słowem, dlatego też przeżył prawdziwy szok. Iren ze złością zauważyła, że ptakorośl obniża loty, ale trzymała język za zębami. Ptak był zmęczony; nie ma sensu ranić jego uczuć. Musiała szybko znaleźć właściwy zamek, zanim roślina się zmęczy, bo nie miała przy sobie innego nasionka. Takie są skutki nieprzygotowania! Gdyby tylko wiedziała, co się stanie... Może tak okropna wizja przyszła za późno. Gdyby zaznała jej przed opuszczeniem Zamku Roogna, zapakowałaby kilka niszczących nasion... Jednak takie pojękiwania były bezużyteczne, a Iren była praktyczną kobietą. Skierowała ptaka z powrotem, tą samą trasą, którą tu przybyli, gdyż męczyło ją nowe podejrzenie. Oczywiście, trzeci zamek nie stał w tym samym miejscu co przedtem. Rozwiał się, kiedy odleciała. A zatem miraż przenosił się z miejsca na miejsce - albo z widoku do widoku - aby zawsze pojawiać się przed nią, wiodąc ją w złym kierunku. Zaskoczyła go cofając się niespodziewanie, ale zdołała jedynie odkryć jego prawdziwy charakter. Musiała pozbyć się go, zanim zdoła zlokalizować prawdziwy zamek. Tylko jak człowiek może pozbyć się iluzji? To jak usuwanie czegoś, czego tu nie ma. Iren skupiła się na problemie. Na pewno nie mogła zanegować nieistniejącego; musiał istnieć jakiś inny sposób rozwiązania tego problemu. Nie było sensu pozbywać się iluzji, kiedy już ją zobaczyła; musi powstrzymać powstawanie nowych, tak żeby mogła znaleźć prawdziwy zamek. Pstryknęła palcami. Załóżmy, że dosłownie zatrzyma złudzenie, umocuje je w miejscu, aby nie mogło posuwać się przed nią. Wyjęła nowe nasionko, po czym skierowała słabnącą ptakorośl do miejsca, gdzie widziała teraz trzeci widmowy zamek. Nadal tam był, Ponieważ jeszcze nie znalazł się poza zasięgiem jej wzroku. Najwidoczniej iluzja pozostawała na swoim miejscu, dopóki ktoś na nią patrzył. Gdyby nie to, działałaby znacznie słabiej. Wyobraźcie sobie złudzenie, które rozwiewa się na czyichś oczach; natychmiast utraciłoby swą wiarygodność! - Rośnij! - nakazała ziarenku i pstryknęła nim w powietrze. Nasionko upadło, odbiło się i wykiełkowało w czarnooki groszek. Czarne oczy spojrzały na zamek, gdyż te rośliny zawsze coś obserwują. Miraż zamku będzie intensywnie obserwowany przez długie tygodnie, aż groszek zestarzeje się, pochyli i straci wzrok. Poleciała dalej. Jeśli podstęp się udał, złudzenie zostanie unieruchomione, ponieważ nadal jest obserwowane. Nie będzie mogło przenieść się w inne miejsce i nadal jej przeszkadzać. Po chwili poczuła smak klęski. Oto znowu ujrzała przed sobą zamek! Miała jeszcze jedno nasionko czarnookiego groszku, ale po co je rzucać, skoro sztuczka nie udała się? Tymczasem ptakorośl szybko zniżała lot, nie mogąc dłużej utrzymać wysokości. Roślina zaliczała się raczej do ozdobnych niż wytrzymałych. Opadała ku widmowym blankom. Trzask! Uderzyli w ścianę. Ptakorośl runęła w dół, gubiąc kolejne pierzaste liście. Iren ledwie zdążyła zeskoczyć i wylądować na nogach. Ten miraż potrafił się bronić! Teraz nie miała wierzchowca i nie mogła szukać... Otwartą dłonią klepnęła się w czoło, jakby zabijała natrętnego owada. To nie złudzenie! To prawdziwy zamek! Numer z groszkiem wypalił. Nie musiała już dłużej szukać Humphreya. Wzięła się w garść i wzdłuż wewnętrznego brzegu fosy poszła w kierunku frontowej bramy. Niebawem będzie mogła uratować Ivy! Idąc, szukała w torebce kolejnego nasionka. Zlokalizowała zamek, bez pomocy złudzenia, ale na pewno będzie potrzebowała... Rozległ się przeciągły, huczący pisk. Z niszy w ścianie zamku wzbił się ogromny cień, rozprostowując skrzydła, którymi zdawał się zasłaniać pół słońca. Był to naprawdę monstrualny ptak. Palce przeszukujące torebkę Iren kurczowo zacisnęły się na nasionku. Była tak zdziwiona, że nawet nie drgnęła. Po prostu stała, trzymając ziarenko między kciukiem a wskazującym palcem, patrząc na gargantuicznego ptaka. Ten spłynął w dół, wyciągnął łapę i chwyciwszy Iren w szpony podniósł ją z ziemi. Nic jej się nie stało, gdyż grube jak metalowe pręty szpony nie dusiły, lecz zamknęły ją niczym w klatce. Ponownie znalazła się w powietrzu, tym razem nie z własnego wyboru. W końcu zaczęła działać. Rzuciła nasionko. - Rośnij! - krzyknęła. Jednak nawet nie wiedziała, co to za nasionko. Niósł ją ptak-rok, największy ze wszystkich ptaków! Czego od niej chciał? Rok zazwyczaj nie jadał ludzi; potrzebował czegoś pożywniejszego, na przykład smoków albo mundańskich słoni. Ptaszysko, w ciągu paru sekund wzniósłszy się na niebotyczną wysokość, teraz runęło w dół. Zanurkowało, przyhamowało i przez moment unosiło się w powietrzu, wypuszczając Iren tuż nad ziemią. Potem znowu rzuciło się w górę, aż podmuch powietrza odepchnął [ren kilka kroków w tył i zrujnował jej fryzurę. - Ptasi móżdżku! - wrzasnęła za nim, rozzłoszczona. - Niech gigantyczne pióro utknie ci w żołądku! Że też akurat jej musiało się przydarzyć coś takiego! I to właśnie teraz, kiedy miała wejść do zamku i zobaczyć się z Humphreyem. Urwała, rozgniewana nową myślą. To nie przypadek! Tak działał system obronny zamku! Wszyscy nowo przybyli musieli pokonać trzy przeszkody zanim weszli do środka i spotkali się z Dobrym Magiem. Działo się tak, ponieważ Humphrey nie chciał, aby zawracano mu głowę głupstwami. Każdy, kto naprawdę chciał się z nim widzieć, będzie wytrwale próbował, aż dostanie się do zamku. Przynajmniej teoretycznie, Humphrey był małomównym, podobnym do gnoma człowieczkiem, który zawsze wszystko robił po swojemu. Nikt nie rozumiał go naprawdę, może oprócz jego żony, Gorgony. Jednak Iren była Królową Xanth. Nie powinien traktować jej tak niegodnie! Wędrowne złudzenia, ptak-rok - to sztuczki dla pospólstwa. Zastanowiła się. Pospólstwa? Strzeż się arogancji władzy! Była po prostu kobietą, która poślubiła Króla i zjawiła się tu w sprawie osobistej. Nie mogła oczekiwać przywilejów nie należnych najskromniejszym z mieszkańców Xanth. Do licha, sama poradzi sobie z tym wyzwaniem. Już poradziła sobie z jednym - ze złudzeniem. Teraz upora się z drugim. Widocznie rok miał chwytać wszystkich intruzów i zrzucać ich daleko od zamku. Musiała jakoś załatwić tego ptaka. Tylko jak? Rok był o wiele za duży, aby pokonała go roślina mniejsza od wikłacza, a nie chciała robić ptakowi krzywdy. Mimo wszystko, on jej nie skrzywdził. To był rodzaj gry, wyzwanie, a nie wojna. Sprawdziła swoją kolekcję nasion. Purpurowa rzepa - na nic. Drzewo sodowe - nie. Nocne lilie - nie. Nagle pojaśniała. Miała przy sobie zestaw do skalniaka! Może ten się nada. W oddali usłyszała mdlący odgłos. To było beknięcie śmierdziorożca! Pewnie właśnie jego nasionko upuściła przy zamku. Teraz mogła wykorzystać ten paskudny dźwięk do natychmiastowego zlokalizowania zamku. Pomaszerowała z powrotem. Zajęło jej to sporo czasu, bowiem olbrzymi ptak podczas krótkiego lotu przebył znaczną odległość. Kiedy doszła do fosy, rzuciła nasiona na ziemię. - Rośnijcie! Skalniak zaczął rosnąć. Skalny mech rozpełzł się po ziemi, tworząc dywan. Kolorowe kamienie rozrosły się w śliczne, krystaliczne wzory. Piasek utworzył miniaturowe wydmy i pojawiły się maleńkie strumyczki. Nad całością unosiła się dziwna muzyka, przypominająca walącą szafę bliźniaków, tylko bardziej jazgotliwa. Iren nie znała się na muzyce rockowej, ale przecież ten koncert i tak nie był przeznaczony dla niej. Teraz wyhodowała w fosie lilię wodną. Ta wytworzyła szereg mocnych, szerokich liści, jak pomost przez wodę. Iren zaczęła przechodzić. Natychmiast ponownie pojawił się ptak-rok. Tym razem była przygotowana. - Posłuchaj, ptaku - powiedziała mu. - To muzyka rockowa. Ptak spojrzał, posłuchał - i prawie wpadł do fosy. - Rok! - skrzeknął. - Zgadza się, ptaku-roku - przytaknęła Iren. - Ogród i muzyka - wszystko twoje. Rok wylądował przy skalniaku i zapatrzył się nań, zafascynowany. Przechylił głowę, nasłuchując. Roki uwielbiają muzykę rockową! Iren wiedziała, że wielki ptak nie sprawi jej więcej kłopotów. Ruszyła przez fosę. Czekała ją jeszcze jedna przeszkoda. Kamienne mury zamku imponowały ogromem. Były nowe i mocne, niepodobne do tych z Zamku Zombich, i wzmocnione - całkiem niepotrzebnie - drewnianą kratownicą. Żadna zwyczajna istota nie wdrapałaby się na taką ścianę. Oczywiście, Iren nie musiała; jeżeli frontowe drzwi będą zamknięte, bluszczorośl zrobi to za nią. Wreszcie dotarła do drzwi. Były z solidnego drewna. Zapukała delikatnie. Żadnej odpowiedzi. Zapukała niedelikatnie, z nie lepszym rezultatem. Poszukała klamki lub rygla, ale nie znalazła. Popchnęła drzwi, lecz nie ustąpiły. Nie dostrzegła żadnego zamka; prawdopodobnie były zaryglowane od wewnątrz. Tego oczekiwała. To nie było zwyczajne drewno; dość dobrze znała się na różnych gatunkach drewna, ale tego nie rozpoznała. Wydawało się mocne i twarde jak kamień, lecz nie był to skalny klon ani drzewo żelazne. Bardzo dobrze; użyje swoich zdolności. Wyjęła nasionko bluszczorośli i umieściła je u podnóża muru. - Rośnij! Nic się nie stało. Pochyliła się, aby sprawdzić nasionko, lecz nie znalazła go. Zabawne: coś takiego nie przytrafiło jej się od lat. Nasionko musiało być niedobre. Wyjęła ziarnko pnącej fasoli i położyła je na dłoni. - Rośnij! Fasolka skurczyła się i zniknęła. Iren spojrzała na swoją pustą dłoń. To zdecydowanie osobliwe! Pnąca fasola zmieniła się w ginącą fasolę. Na próbę zasadziła nasionko krzaka ogni sztucznych. Było jednym z tych, które przeznaczyła na przyjęcie dla bliźniąt; szkoda, że zabawa została tak brutalnie przerwana. Ta roślina nie pomoże jej dostać się za mur, ale sprawdzi, czy z talentem Iren wszystko w porządku. - Rośnij! Nasionko kurczyło się, aż zniknęło. Nie usłyszała nawet najcichszych detonacji. Skutek był wprost przeciwny do zamierzonego. Nagle zrozumiała. - Drewno z odwracacza zaklęć! - wykrzyknęła. - Kiedy czaruję, moja magia działa wstecznie! Jej teść, Bink, mówił kiedyś o takim drzewie, znalezionym w zapadłym kącie Xanth. Widocznie Dobry Mag zrobił sobie zapas. Co za sprytna sztuczka! Teraz miała problem. Jeśli jej talent działa odwrotnie w pobliżu tego drewna, jak miała wyhodować coś, co mogłoby jej pomóc? Jeszcze raz obejrzała zamkowy mur i drzwi. Iren była zdrową kobietą, lecz pokonanie tej pionowej ściany przekraczało jej możliwości. Nie zdołałaby ani wdrapać się na nią, ani wybić w niej dziury. Mogłaby naznosić kamieni oraz kawałków drewna i ułożyć pod murem tworząc rampę, po której weszłaby na górę, lecz zajęłoby jej to wiele godzin - podczas gdy Ivy w każdej chwili mogła zostać pożarta przez jakiegoś leśnego potwora. Musiała dostać się do zamku teraz. Humphrey rzucił jej wyzwanie i zamierzała mu sprostać. Jednak płonęła z niecierpliwości, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w środku. Płonęła? Czy mogłaby podłożyć ogień pod drzwi i spalić je? Nie, ponieważ płonący krzew tylko ugasiłby się, zamiast płonąć. Nie wiedziała, jak rozniecić ogień bez pomocy magii. - Niech to licho! - zaklęła, tupiąc nogą ze złości. - Muszę jakoś pozbyć się tego paskudnego drewna! Chwyciła najbliższy fragment kratownicy, próbując go wyrwać, ale mocno przylegał do ściany. Teraz wiedziała już, po co ta krata - żeby zapobiec pokonaniu muru przy użyciu magii. Cała kratownica i drzwi były zrobione z tego samego gatunku drewna. Może powinna oddalić się od zamku, wyhodować coś użytecznego i wykorzystać do pokonania ściany. Jak widać, odwracacz nie działał na dokonany czar, gdyż krzew rajski ptak nie ucierpiał dopóki nie rąbnął o ścianę, doznając wstrząsu raczej w wyniku silnego uderzenia niż wpływu magii. Jednakże realizacja takiego planu również wymagała czasu, którego Iren nie miała w nadmiarze. Między murem a fosą rosła zwyczajna trawa. Może ona była odporna na odwracanie. - Rośnij! - powiedziała jej Królowa. Trawa skurczyła się i zniknęła, pozostawiając gołą ziemię. I tyle. Talent Iren działał - ale nie tak, jak trzeba. Zmniejszanie na nic jej się nie przyda. A co ze śmierdziorożcem? Przecież urósł! Nie - teraz go zauważyła, na drugim brzegu fosy. Wyrósł w pewnej odległości od zamku. Nie był wyjątkiem. Szkoda, że jej zdolności nie obejmowały zmniejszania roślin, ponieważ mogłaby tego spróbować, a kiedy drewno odwróciłoby działanie zaklęcia... Gruszkowaty rozbłysk światła, oświecił wnętrze jej czaszki. Kurczenie roślin? Odwracacz zaklęć to przecież drzewo, czyż nie? Jeśli jego drewno zachowało choć trochę życia, a mogło, skoro zachowało swoją magiczną moc... - Rośnij! - rozkazała drewnu odwracacza. Drewno natychmiast skurczyło się, odwracając jej magię. Kratownica zmieniła się w cienkie nitki, a masywne drzwi wygięły się i odsunęły od ościeżnicy, zmniejszone. Drewno odwróciło własny wzrost. Iren odepchnęła kurczące się szczątki na bok i weszła do zamku. - Dobrze ci to zrobi, drewno - rzekła bez cienia wdzięczności. - Nie trzeba ci było przeszkadzać osobie mającej talent kalibru Maga. Mąż nieraz zarzucał jej, że ona zawsze chce mieć ostatnie słowo; zarzut był słuszny i cieszył Iren. Nie ma lepszego słowa od ostatniego! Weszła do holu. Szybkim krokiem nadchodziła szczelnie zawoalowana kobieta. To była Gorgona, której spojrzenie mogło zamienić w kamień. - Och, Iren, tak się cieszę, że ci się udało! - Chciałaś, żebym weszła? - zapytała Iren. - To dlaczego nie wyłączyłaś urządzeń obronnych? Chyba wszystkie zniszczyłam! - Nie mogłam! Tylko Humphrey potrafi to zrobić! Iren nie była w nastroju do żartów, nawet z tak uderzająco piękną postacią jak Gorgona. - Zatem czemu tego nie zrobił? Strata czasu najmniej ze wszystkiego była mi potrzebna! - Och, to straszne! Nie wiem, co robić! Chciałabym to zmienić, ale nie mogę! - Co zmienić? - warknęła Iren. - Och, ty nic nie wiesz, oczywiście - powiedziała Gorgona z roztargnieniem. - Nie możesz wiedzieć. - Co wiedzieć? To było nie tylko denerwujące, ale i nadzwyczaj dziwne, gdyż Gorgona zwykle była najrozsądniejszą i najspokojniejszą z kobiet. - No tak, muszę ci pokazać. Chodź do bawialni. - Do bawialni? Słuchaj, Gorgono, moje dziecko... - Moje też. Gorgona już ją prowadziła. Sfrustrowana Iren poszła za gospodynią. Ładnie urządzoną bawialnię zastawiono mnóstwem kolorowych zabawek, a ściany i podłogę obito miękką wykładziną. Na środku siedział chłopczyk z założoną pieluchą, gryząc gumowego smoka. Dziecko wyglądało na mniej więcej dwunastomiesięczne. - Nie wiedziałam, że masz drugie dziecko - powiedziała ze zdziwieniem Iren. - Nie mam - odparła ponuro Gorgona. - Przecież to z pewnością dzieciak Humphreya! Takie same... - zawahała się. - Takie same gnomowate rysy twarzy? - zapytała Gorgona. - No... - Nie musisz się krępować. Od początku pokochałam Humphreya takiego, jakim jest. Jego wygląd fizyczny nigdy mnie nie obchodził. Tylko jego umysł, jego talent - w Xanth nigdy nie było drugiego takiego jak on! - Tak, oczywiście - zgodziła się zmieszana Iren. - Nie ma powodu, żebyście nie mieli drugiego... - To nie moje dziecko. - Nie...? Iren czuła mimowolny rumieniec oblewający jej policzki. Czyżby Humphrey zrobił dziecko innej kobiecie i dał je swojej żonie na wychowanie? Nic dziwnego, że Gorgona wyszła z siebie! - Nie mogę uwierzyć... - Iren stwierdziła, że nie jest w stanie wyrazić swoich podejrzeń. - Humphrey jest zbyt inteligentny i uczciwy, żeby... dlatego przyszłam się z nim zobaczyć... - Zobaczyłaś go. - Muszę zasięgnąć jego rady! - wybuchnęła Iren. - Dlaczego pokazujesz mi jego dziecko? I zaraz ugryzła się w język; nie chciała tego powiedzieć. Jednak Gorgona nie zareagowała. - To nie jest dziecko Humphreya. Zapewniam cię, on nigdy nie robiłby skoków w bok. Na pewno, jeśli chciał mieć ciało, a nie kamień! Czy właśnie to się zdarzyło? Nie, nie może być! Iren zmarszczyła brwi. Tego już za wiele. - Co mówisz? - spytała. - To Humphrey. Iren zaczęła się śmiać. Potem przestała, dostrzegając poważny wyraz zakrytej gęstym welonem twarzy. - Chyba źle cię zrozumiałam, i to na kilka stukniętych sposobów! - Niech lustro ci pokaże. Gorgona przyniosła magiczne lustro i oparła je o ścianę. - Odtwórz scenę! - rozkazała mu. W lustrze pojawił się obraz. Stało się oknem ukazującym scenę w dżungli. We wgłębieniu biło źródło, lecz woda nie płynęła, a raczej stała w miejscu. Wokół źródełka był tylko piasek; roślinność pojawiała się stopniowo, dziwnie regularnym kręgiem, nieco w oddaleniu od źródła, zwiększając się wraz z dystansem, i dopiero w znacznej odległości drzewa osiągały pełną wysokość. Iren przyszło do głowy, że ktoś musiał zadać sobie sporo trudu karczowaniu tego terenu, oczyszczając dostęp do źródła, a tymczasem teraz roślinność odrasta. Jednak to dziwne, że w pobliżu wody nie rośnie szybciej. W lustrze pojawił się jakiś mężczyzna: stary, skurczony i mały. - Humphrey! - wykrzyknęła Iren. - Kiedy wraca na zamek? Muszę natychmiast z nim porozmawiać! Wszystkie jej paskudne podejrzenia rozwiały się na widok Maga, czerstwego i zdrowego jak tylko to możliwe w przypadku gnoma w jego wieku. Jednak zdawała sobie sprawę z tego, że ten obraz nie zgadza się z informacjami Gorgony. Jak to wyjaśnić? - Zaczekaj chwilę - rzekła krótko Gorgona. Humphrey z przesadną ostrożnością podszedł do źródła. Wziął butelkę umocowaną na końcu długiego kija i uważnie zaczął ją napełniać źródlaną wodą. Kiedy była pełna, potrząsnął drągiem i uchylne zamknięcie zatrzasnęło się. - Trucizna! - krzyknęła Iren. - Przeciwieństwo żywej wody... - Nic takiego - powiedziała Gorgona. Pobrawszy próbkę, Dobry Mag otrząsnął ją do sucha, po czym przyciągnął butelkę i owinął luźno szmatą. Odszedł od źródła, a obraz w lustrze podążył za nim. Teraz doszedł do latającego dywanu. Siedział tam jego syn Hugo, ze swym zwykłym tępym wyrazem twarzy, przed stertą nadpsutych owoców. Naprawdę szkoda - pomyślała Iren - że chłopak ma taki podrzędny talent; wspaniałe umiejętności okupiłyby większość jego innych wad. Hugo próbował, ale po prostu nie potrafił wyczarować porządnego owocu. Musiał być okropnym rozczarowaniem dla swoich znamienitych rodziców. Mały, brzydki, głupi i nie posiadający użytecznych umiejętności - o czym tu jeszcze mówić? Humphrey niespiesznie odłożył kij. Chcąc mieć wolne ręce, podał Hugo zawiniętą butelkę, ostrzegając go, żeby uważał - lustro nie przekazało dźwięku, ale żaden nie był potrzebny. Jego worek z zaklęciami leżał na dywanie obok chłopca. Humphrey zbierał czary tak, jak Iren zbierała nasiona. Kij, najwidoczniej mający złożyć się teleskopowo, zaciął się. Z grymasem irytacji Humphrey oparł jego koniec o ziemię, chwycił oburącz i pchnął. Kij opornie zaczął się składać. Iren wiedziała, że gdyby na miejscu Maga znalazł się jej mąż, Dor, drąg głośno protestowałby na takie traktowanie. Przedmioty zawsze opierały się, jeśli uważały, że ujdzie im to na sucho. Humphrey zmienił chwyt, ponownie skracając kij. Stopniowo mu się udawało. Ta czynność zajęła mu trochę czasu, ponieważ był mały i stary, a kij stawiał zaciekły opór. Próbował wygiąć się i wyrwać z rąk Maga lub robił się śliski i usiłował z powrotem rozłożyć się na całą długość, gdy Humphrey zmienił chwyt. Jednak w końcu udało mu się go zmniejszyć do rozmiaru cylindra, a potem krążka przypominającego mundańską monetę, i włożyć do kieszeni. Ziemia zatrzęsła się. Hugo zakrył uszy rękami, reagując na jakiś okropny dźwięk. Dobry Mag Humphrey obrócił się na pięcie, aby stawić czoło niebezpieczeństwu. Obraz w lustrze przesunął się, ukazując... - Smok z Rozpadliny! - krzyknęła przerażona Iren. Miała świeżo w pamięci swoje niedawne spotkanie ze smokiem. - To tam się udał, kiedy zostawił Zamek Zombich! Kiedy szukałam Ivy... Smok ruszył na Humphreya i Hugo, tryskając parą z nozdrzy. W lustrze było widać, że padły jakieś słowa i latający dywan gwałtownie wzbił się w górę. Hugo nie zdążył się przytrzymać, stracił równowagę i spadł. Dywan poszybował w niebo, unosząc worek z zaklęciami. Po chwili zniknął z pola widzenia. - Och, nie! - wykrzyknęła Iren. - Humphrey stracił swoje czary! Gorgona ponuro skinęła głową. - Powinnam tam być - stwierdziła, znacząco dotykając welonu. - Mężczyźni są tacy nieporadni. Ale ktoś musiał zająć się zamkiem, kiedy ruszyli po wodę ze Źródła Młodości. Iren przeżyła następny wstrząs. - Źródło... - Och, nie powinnam tego mówić! - zmieszała się Gorgona. - To tajemnica. W lustrze wydarzenia toczyły się dalej. Smok z Rozpadliny zmierzał ku mężczyźnie i chłopcu. - Tajemnica? - zapytała Iren, której wzburzenie spowodowane odkryciem sekretu nie pozwalało skupić się na straszliwej scenie. Źródło Młodości właściwie nie było źródłem, lecz sadzawką lub strumieniem; być może tryskało tylko w pewnych godzinach albo wtedy, kiedy poziom wody opadał i wymagał podniesienia. Przez całe wieki wielu ludzi szukało Źródła; może nie znajdowali go, zmyleni jego podobieństwem do sadzawki. Każdy, kto natknął się na nie i nieopatrznie ugasił pragnienie, nie znając jego właściwości, zostawał wyłączony z akcji w wyniku przedawkowania młodości. - Czy wiesz, jakie ta woda może mieć znaczenie dla Xanth? Mój ojciec... Dobry Mag wrzeszczał coś do syna. Hugo niezdarnie gmerał przy owiniętej w szmatę butelce. Wydawało się, że upływa wieczność: smok zbliżał się buchając parą. Mężczyzna cofał się przed nim, a chłopiec odwijał butelkę. - Nie rozumiesz? To musi pozostać tajemnicą - wyjaśniała Gorgona. - Humphrey używa jej rozważnie, aby zachować formę stulatka, a Mistrz Zombich wykorzystuje wodę do poprawienia wyglądu swoich poddanych - wiedział o Źródle w dawnych czasach, w poprzednim życiu, i wyjawił sekret Humphreyowi. Niegdyś było prawdziwym źródłem, ale w ciągu wieków trochę wyschło... Jednak gdyby wiedziało o nim całe Xanth, nikt nie umierałby ze starości, a przecież niektóre stworzenia muszą - i wkrótce wszędzie byłoby tak tłoczno... Iren wyłączyła się. spoglądając w lustro. Chłopiec wreszcie wyjął i otworzył butelkę. Zgodnie z instrukcją machnął nią tak, że magiczny płyn trysnął szerokim strumieniem w kierunku smoka. - Uważaj! - zawołała niepotrzebnie Iren, wiedząc, jakie skutki może mieć taki niekontrolowany rozbryzg. Woda ochlapała szarżującego smoka, który natychmiast zaczął się zmniejszać. Oblała także mężczyznę. Iren patrzyła, oniemiała. Woda ze Źródła była potężną bronią, gdyż przedawkowana pozbawiała trafionego wszystkich umiejętności, jakie posiadał jako dorosły. Wyglądało na to, że nie musiała być spożyta: wystarczał sam kontakt ze skórą ofiary. Jednak broń może razić nie tylko wrogów, ale i przyjaciół. Zarówno smok, jak i Mag nieodwołalnie młodnieli. Smok z Rozpadliny stał się mniejszym potworem, o jaśniejszych łuskach i tryskającym gęściejszym strumieniem pary. Dobry Mag zmienił się w niemal przystojnego, około pięćdziesięcioletniego gnoma, mniej zgarbionego i z bujną grzywą włosów. Lecz czar działał dalej. Obaj zmierzali, a raczej cofali się, do wieku dziecięcego. - Obaj oberwali - powiedziała Gorgona. - Sądzę, że mamy szczęście, iż nie odmłodniełi do końca. Obaj mają ponad sto lat; chyba tylko to ich uratowało. Użyłam alarmowego zaklęcia, które zostawił mi Humphrey, żeby go ściągnąć z powrotem... Mały Mag w lustrze zniknął. Iren otrząsnęła się z szoku, zrozumiawszy, że nie w rezultacie ostatecznego odmłodzenia, lecz w wyniku zaklęcia Gorgony, Humphrey zniknął ze zwierciadła, ponieważ pojawił się tutaj, w zamku. Hugo, zatrwożony i zbity z tropu, zaczął płakać. Mały smok otrząsnął się, spojrzał wokół, rozłożył nieopierzone skrzydła i śmignął przed siebie, przerażony. Obraz w lustrze zniknął. Iren odwróciła się i spojrzała na dziecko w bawialni. - To naprawdę Humphrey! - wyjąkała. Gorgona westchnęła. - Istotnie. A Hugo nadal jest tam. Wygląda na to, że nie opryskał się wodą, ale to jedyny jasny punkt tej historii. Nie mogę nakierować na niego lustra, gdyż jest ustawione na Humphreya, i nie wiem, jak je przestawić. Gdy tylko zauważyło, że Humphrey zniknął ze sceny, wyłączyło się. Nie mogę nawet udać się na poszukiwanie mojego zaginionego syna, bo... Iren uświadomiła sobie, że Gorgona płacze pod woalką. Przez minioną godzinę wiele przeszła i potrzebowała pomocy. Iren dobrze wiedziała, jak tamta się czuje, lecz była zdziwiona, że Gorgona - starsza i bardziej doświadczona od niej, uderzająco piękna, gdy podniosła woalkę - w rzeczywistości była znacznie mniej przygotowana do znoszenia takich katastrof niż Iren. W złych chwilach magiczna i fizyczna siła miała mniejsze znaczenie od stabilności emocjonalnej. - Chodź, siądziemy i wymyślimy coś -- powiedziała Iren, biorąc Gorgonę pod ramię. - Moje dziecko też tam jest. Dlatego tu przyszłam. Najwyraźniej jednak niepotrzebnie się fatygowała; Humphrey w niczym jej teraz nie pomoże. Gorgona pozwoliła się prowadzić. Niebawem znalazły się w kuchni, ulubionym miejscu wszystkich mężatek, popijając H osłodzoną wyrobami B. Iren zerknęła na talerz z serem. Jeden kawałek był olbrzymi, z nakrapianą skórką, a kiedy po niego sięgnęła, groźnie zawarczał. - Nie bierz tego - ostrzegła Gorgona. - To potwór serowy, przeznaczony do otworów - chciałam powiedzieć dla potworów. Lepiej spróbuj tego. Obróciła talerz, pokazując inny ser. Iren wzięła kawałek i ostrożnie ugryzła. - Dobry. Co to za gatunek? - Gorgonzola. Sama go zrobiłam. Popatrzyłam na niego przez woalkę, aż na pół skamieniał. Iren musiała się uśmiechnąć. Oto efekt uboczny straszliwego talentu Gorgony. Wreszcie przeszły do rzeczy. - Najpierw musimy postarać się o dobrą opiekunkę dla Humphreya. Hmm, czy jest jakieś dobre lekarstwo na magiczne odmłodnienie? - Tylko czas - tak samo jak na wiosenne zakochanie - odparła ze smutkiem Gorgona. - Jednak zamierzam zaczekać, wiedząc, że z czasem odzyska władzę i będzie w kwiecie wieku. Tyle, że będzie to długie oczekiwanie, nawet jeśli sama zażyję trochę wody ze Źródła Młodości, żeby utrzymać się w średnim wieku. I kto przejmie rolę, jaką on pełni w Xanth? Perspektywy rzeczywiście nie wyglądały obiecująco. - Zazwyczaj istnieje jakiś przeciwczar - powiedziała Iren. - Gdyby była jakaś substancja lub zaklęcie odwracające ten efekt, które szybko by go postarzyło... - Jedynie Humphrey wiedziałby, gdzie czegoś takiego szukać - stwierdziła Gorgona. - A teraz on też tego nie wie. Ironia losu. Iren wzruszyła ramionami i jadła ser, nie potrafiąc zaproponować niczego innego. - Ale ja muszę uratować Hugo! - krzyknęła Gorgona. - Mówiłaś, że ktoś mógłby tu przyjść i zająć się Humphreyem, kiedy ruszę na poszukiwanie syna? - Lacuna, córka Mistrza Zombich, mogłaby się nadać. Właśnie skończyła szesnaście lat i lubi dzieci. Iren znowu odczuła przypływ żalu na myśl o tym, że debiut bliźniąt został tak brutalnie zakłócony: zamiast przyjęcia - katastrofa. - Och, tak, znam Lacunę. Nieznośne półdiablę. Wypisywała różności po całym zamku. Na przykład: NIGDY NIE ODKŁADAJ NA JUTRO TEGO, CO MOŻESZ ZROBIĆ DZIŚ. Teraz wydaje się to zabawne, ale wtedy było denerwujące. Iren zmarszczyła brwi. - Denerwujące? - Wypisała to w toalecie. Iren stłumiła chichot. - Wolę nie dociekać, co Hiatus zrobił w łazience. Talent Hiatusa polegał na zdolności wyczarowywania oczu, uszu, nosów i ust w ścianach i innych miejscach. - Lacuna opiekowała się Ivy i wierz mi, to nie jej wina, że Ivy zaginęła. Smok z Rozpadliny... Z trudem przychodziło jej mówić tak beznamiętnie, ale to było konieczne: liczył się czas. - Lacuna mieszkała tu jako dziecko; dobrze wie, jak unikać kłopotów i gdzie co jest. Nie będzie grzebać w czarach Maga. W myślach Iren rozdzieliła Dobrego Maga na dwie osoby: przeszło wiekowego starca, którym był przedtem, i dziecko, którym był teraz. Obecność dawnego Humphreya zawsze będzie tu wyczuwalna, obojętnie jak długo będzie nieobecny. - Możesz udzielić jej wszystkich potrzebnych wskazówek; reszta przyjdzie sama. To pozwoli ci z czystym sumieniem iść po Hugo. Niewyraźna twarz za grubym woalem pojaśniała. Teraz Gorgona miała konkretny plan działania. - Nie wiem, dlaczego sama na to nie wpadłam! - wykrzyknęła. - Musimy jak najszybciej sprowadzić tu Lacunę - mówiła dalej Iren. - Ta dzika dżungla jest niebezpieczna dla dzieci. Nie trzeba przypominać o ponurej rzeczywistości, lepiej nie rozwijać tego tematu. - Dywan przepadł; nie wiemy, jak wykorzystać zapas magicznych zaklęć Humphreya; czy mamy coś jeszcze? Gorgona zastanowiła się. - Rok - powiedziała. - Skoro udało ci się go ominąć, na pewno cię usłucha. Lata bardzo szybko. - Istotnie - zgodziła się Iren, niezbyt uradowana tym pomysłem, lecz nie miała innego. - Będę musiała wrócić do Zamku Zombich i powiedzieć Dorowi, co się tu stało, a potem sama poszukam Ivy. - Pomogę ci! - zaproponowała Gorgona. - Możemy wyruszyć razem i połączyć nasze siły! - To na nic. Twój syn zaginął przy Źródle Młodości, moja córka przy Zamku Zombich. Nie wiem, jak daleko od siebie... - Ja też nie wiem- przyznała Gorgona. - Tylko Humphrey znał położenie Źródła. Jednak musi ono znajdować się gdzieś w tamtym rejonie. - A co z Mistrzem Zombich? - spytała Iren. - Mówiłaś, że on wie... - Wiedział - osiemset lat temu. Jednak w czasie długiej egzystencji jako zombi zapomniał. Pamiętał tylko, że istnieje i znajduje się gdzieś tu; Humphrey wykorzystał tę informację i zlokalizował Źródło. - Ale Humphrey musiał powiedzieć... Gorgona potrząsnęła głową. - To nie w jego stylu. Niestety, miała rację. Dobry Mag był dobrze znany z niechęci do dzielenia się jakimikolwiek informacjami, budząc powszechne uczucie zawodu, nawet u królów. - Ponieważ zarówno Ivy, jak i Hugo są w niebezpieczeństwie - powiedziała Iren - musimy szukać ich osobno. Ty ruszysz ratować swoje dziecko, a ja moje - i módlmy się, żeby nam się udało. - Tak - przytaknęła słabo Gorgona i Iren zrozumiała, że tamta naprawdę chciała razem wyruszyć na poszukiwania. Pewnie potrzebowała moralnego wsparcia w godzinie kryzysu. Jednak w tych okolicznościach łączenie sił nie miało sensu; mogły znaleźć jedno dziecko, a zgubić drugie. - Poradzisz sobie sama w dżungli? - zapytała poważnie. Gorgona znacząco dotknęła woalki. - A kto mi stanie na drodze? Istotnie, kto? Gorgona mogła mniej obawiać się potworów niż jakakolwiek inna osoba. - Zatem zgoda. Pozwól mi wrócić do Zamku Zombich na roku, on przyniesie tu Lacunę, a potem możesz kazać mu, żeby zaniósł cię w pobliże Źródła, które - jak sądzę - leży na północ od zamku; w tym kierunku leciał Humphrey, kiedy nas opuścił. - Tak - przytaknęła Gorgona. - Och, Iren, tak mi pomogłaś! Dopóki nie przyszłaś, nie wiedziałam, co robić! Iren uspokajająco poklepała ją po ręce. Jednak dręczył ją skrywany niepokój. Przybyła tu po pomoc - i nie uzyskała jej. Koszmarny wypadek Humphreya jeszcze zwiększył jej obawy. Rozdział 3 JAK MÓWI TAK Ivy rozejrzała się wokół. Znajdowała się w ładnej dżungli, w której było wiele interesujących rzeczy, więc obejrzała kolejno każdą z nich. Uświadomiła sobie, że trzyma coś w ręce, więc włożyła to do kieszeni, żeby jej nie przeszkadzało. Najbliższa roślina pachniała piklami, ale jej gałęzie i liście były twarde jak z metalu. - Czym jesteś? - zapytała, ale roślina nie odpowiedziała. Ivy wydęła usta. Nie lubiła gruboskórnych. Poszła dalej, szukając czegoś, co z nią porozmawia. Usłyszała jakiś odgłos w krzakach i odkryła pasące się opodal duże zwierzę. Miało rogi jak krowa morska, ogon centaura, a boki okryte jedwabistymi, jak u pięknej kobiety, włosami. Krótko mówiąc - było to dziwne, skomplikowane stworzenie. Jednak Ivy była zbyt mała i niedoświadczona, żeby wiedzieć, jak obce jest to zwierzę i czy powinna się go obawiać. Podeszła do niego. - Czym jesteś? - spytała. To pytanie zawsze okazywało się użyteczne, ponieważ, kiedy ojciec był w pobliżu, rzeczy zawsze odpowiadały. Stworzenie podniosło łeb i spojrzało na nią ogromnym, ślicznym okiem. - Myślałem, że nigdy nie zapytasz! Jestem jak, rzecz jasna, najbardziej rozmowne ze wszystkich dzikich stworzeń. Będę mówił, aż uszy ci odpadną, jeśli nie znajdziesz sposobu, żeby mnie powstrzymać. Ivy przyłożyła dłoń do swojego delikatnego uszka. Wydawało się dobrze trzymać, więc poczuła ulgę. - A jak mam cię powstrzymać? Była zadowolona z tego, że udało jej się prawidłowo sformułować pytanie; mimo wszystko, nie była jeszcze duża. Jednak odkryła, że może zrobić znacznie więcej niż sądziła, że może, jeśli tylko wierzyła, iż może. Uwierzyła, że może mówić równie dobrze jak dorosła osoba i teraz mogła - prawie. Jednak nie robiła tego, kiedy rodzice byli w pobliżu, na wypadek gdyby mieli coś przeciwko temu. Dorośli mają dziwne wyobrażenia na temat tego, co dzieci powinny lub nie powinny robić, więc nauczyła się ostrożności. Jak potrząsnął głową. - Nie tak szybko, sprytny dzieciaku! To jedyne, czego ci nie powiem! W mojej naturze leży mówić dopóki znajduję chętne do słuchania ucho - ewentualnie może być i obojętne ucho - obojętnie, czy się to komuś podoba, czy nie. Nie zamkniesz mi pyska, chyba że wiesz jak; i co o tym sądzisz? Ivy obejrzała go. - Jesteś naprawdę ślicznym zwierzęciem. Lubię cię. Jak był zaskoczony. - Nie złościsz się? - Mówisz do mnie. Większość ludzi do mnie nie mówi. Nie mają czasu. Moi rodzice nie wiedzą, jak dobrze umiem mówić. Na szczęście. Jak zdawał się zastanawiać, czy Ivy nie żartuje. Podrzucił rogami. - No cóż, ja mam czas. Nie mam nic lepszego do roboty niż mówić. Wolę mówić niż jeść. - Jeść - Ivy uświadomiła sobie, że jest głodna. - Chcę; jeść. - Zatem będę mówił o jedzeniu. Jednak najpierw musimy zawrzeć bardziej formalną znajomość. Jak masz na imię? - Ivy. Jestem córką Króla Dora. Wargi jaka wykrzywiły się w tolerancyjnym uśmiechu. - Ach, z królewskiego rodu! Z pewnością masz królewskie gusta! - zażartował z niej, nie wierząc w jej pochodzenie. - Co byś zjadła? Ivy zastanowiła się. Ostatecznie konkluzja nie wymagała długich rozmyślań, ale taka rozmowa sprawiała jej zbyt wiele uciechy. - Ciasto czekoladowe. - Nigdy bym nie zgadł! Przypadkiem w okolicy jest czekoladowy łoś, ale nie lubi, kiedy go skubią. Kiedyś zaczęło go skubać stadko kaczek, a on powiedział... - Nie chcę niczemu robić krzywdy - powiedziała Ivy. - Ale nie wiem, co jeść. - A więc po prostu będziemy musieli poszukać. Na tej polance jest sporo soczystej trawy. Lubisz? Dla zilustrowania swoich słów jak ugryzł potężny kęs. Ivy pochyliła się i również ugryzła kęs. Przez chwilę żuła, potem wypluła źdźbła. Nie. Za bardzo przypomina szpinak. - Są też liście - rzekł jak, sięgając po liściastą gałąź i ściągając ją w dół. Ivy zerwała listek i zaczęła żuć. - Nie. Zbyt przypominają kapustę. - Trudno cię zadowolić! - biadał dobrodusznie jak. - Rozejrzyjmy się dalej. Poszli z powrotem drogą, którą przyszła Ivy. - Co to? - zapytała, wskazując na metaliczną roślinę o zapachu pikli, która przedtem nie raczyła się przedstawić. - No, to jest pancerzownik - rzekł jak. - Rosną na nim najlepsze pancerze, ale śmierdzi solanką używaną do ich konserwacji. Jednak niektóre stworzenia lubią ten zapach. Ivy zmarszczyła mały nosek. - Uff. Muszą być kwaśne. - Istotnie! Zapeklowują się co noc. Podeszli do rośliny, której ogromne konary kończyły się delikat- nymi ludzkimi dłońmi, o wymanikiurowanych palcach i pomalowanych jaskrawym lakierem paznokciach. - A to co? - Paluszkowiec, oczywiście - odparł jak. - Masz ręce; jeśli chcesz, możesz w typowo ludzki sposób uścisnąć mu dłoń. Ivy spróbowała, wyciągając prawą rękę do najbliższej gałęzi. Odróżniała prawą rękę od lewej, ponieważ jej ręce były na tej samej linii co stopy, a buty miała oznaczone literami P i L. Najbliższe paluszki natychmiast ścisnęły jej dłoń, jednak wtedy pozostałe hałaśliwym pstryknięciem palcami zaczęły domagać się podobnego traktowania, i musiała uścisnąć wszystkie. Po dłuższej chwili wycofała się, obiecując sobie, że od tej pory będzie ostrożniejsza. Ruszyła w kierunku dziwnie wyglądającego krzaka. - A to co? - Nie podchodź do niego! - ostrzegł jak. - To krzew transplantu. On nie jest stąd. - Dlaczego nie? - Rośnie gdzie indziej. Pewnie ktoś przyniósł go tutaj i postawił na ziemi, a on się zakorzenił. Każdy, kto podejdzie zbyt blisko, zostaje oszołomiony. Ivy zastanowiła się. Była naprawdę sprytną dziewczynką, kiedy chciała, a szczególnie wtedy, kiedy za taką się uważała. Przyjaciel jej ojca ogr Smash powiedział, że pewnie pnącze Warkocza Oczu upadło jej na głowę; Smash znał się na pnączach. Jednak to był ich sekret. Smash czasem zabierał ją na spacer, a ponieważ sam był taki, szybko odkrył, że Ivy jest czasami sprytniejsza niż na to wygląda, ale obiecał nie mówić o tym jej rodzicom, żeby nie narobić jej kłopotów. Prawdę mówiąc, to z powodu Smasha chciała zbadać dżunglę; on opowiedział Ivy, jakie to fascynujące miejsce. Teraz miała okazję! - Jak oni przenoszą trasplanta? Jak zastanowił się. - No wiesz, nigdy się nad tym nie zastanawiałem! Każdy niosący go zapadłby w trans. A przecież przypadkiem wiem, że wszystkie transplanty rosną gdzie indziej i zostają przeniesione w nowe miejsca. Zdaje się, że taki już jest ich styl życia. Muszą dysponować jakąś dodatkową magią umożliwiającą im podróżowanie. Rozejrzała się wokół. - Ach, oto i futbolówka. Gdy to mówił, w polu widzenia pojawiła się futbolówka. Była kulą utworzoną ze stóp. Można było tam znaleźć każdy ich rodzaj: smocze łapy, szpony ptaków i gryfów, ludzkie stopy, kopyta centaurów, odnóża owadów i tak dalej. Stopy deptały wszystko na swej drodze zostawiając szeroki ślad, więc łatwo było stwierdzić, gdzie była futbolówka, ale nie dokąd zmierza. Mając tyle stóp poruszała się dość szybko i niebawem zniknęła z oczu. Jednakże pozostawiona przez nią ścieżka ułatwiła wędrówkę Ivy i jakowi, ponieważ nie natrafiali już na ciernie i wądoły. Ivy dostrzegła błyszczącą szklistą kulę wielkości dwóch jej piąstek, nie gładką lecz wyrzeźbioną w wiele małych, płaskich twarzy. Zeszła na chwilę ze ścieżki, żeby podnieść tę rzecz. Owal skrzył się. gdy Ivy oglądała go w smudze słonecznego światła... - Co to takiego? - To bardzo szlachetny kamień, jeden z wielu klejnotów rozłożonych przez nimfę Jewel - rzekł jak. - Krystaliczny węgiel w sferycznej formie; bardzo twarde jajo. Dokładnie mówiąc, diament baseballowy. - Do czego to? Jest śliczny. - Ludzie grają nim w głupie gry. O ile wiem, najważniejsza gra jest bardzo męcząca - grupka graczy ustawia się wokół diamentu i tylko czeka, podczas gdy ktoś inny rzuca nim, a jeszcze inny stoi z kijem na ramieniu i patrzy jak diament przelatuje obok niego trzy bądź cztery razy, a potem albo wścieka się i rezygnuje, albo zaczyna biegać w kółko. Potem wszystko zaczyna się od nowa. Gładkie czoło Ivy zmarszczyło się w wiernej imitacji wyrazu twarzy, jaki w podobnych sytuacjach przybierała jej matka. - To żadna zabawa! Kto tak robi? - Głównie Mundańczycy. To dziwne stworzenia i podejrzewam, że niezbyt mądre. Inaczej bardziej zainteresowaliby się magią, zamiast udawać, że ta nie istnieje. Co można powiedzieć o osobie, która nie chce uwierzyć w czary? - Że zasługuje na swoje nudne towarzystwo. - To nadzwyczaj przenikliwa uwaga! - usłyszawszy coś. jak rozejrzał się wokół. - Uwaga! Chyba słyszę odgłosy gry! Poszli w kierunku dźwięku. Dwa centaury robiły coś niezwykłego. - Nie, nie grają w baseball. To musi być jakaś inna gra. Istotnie. Dwie drewniane tyczki wbito w ziemię, a centaury po kolei rzucały w nie butami z najbliższego drzewa butowego. Buty były takie, jakie noszą ludzie, ze sznurowadłami i tak dalej. Jeden upadł tak, że oparł się o tyczkę, ale następny odrzucił go dalej. W końcu jednemu centaurowi udało się zawiesić but na tyczce. Klasnął w dłonie, a ten drugi skrzywił się. - I co, wyglądasz tak kiepsko, że trzeba by cię wysłać na test antyurokowy - kpił z pokonanego zwycięzca. - Koński rodzaj regularnie poddaje się testom antyurokowym - wyjaśnił cicho jak. - Upewniają się, czy nie zostały zarażone magią. Bardzo niedobrze jest być zauroczonym. Ivy sama czuła się lekko zauroczona, chociaż nie była koniem. Niektórzy z jej najlepszych przyjaciół byli zarażonymi magią centaurami, lecz wiedziała, że centaury odrzucają czary równie zdecydowanie jak Mundańczycy. - W co gracie? - zawołała do centaurów. - W rzucanie butami - odparł z roztargnieniem jeden z pytanych, po czym potruchtał zebrać swoją kolekcję obuwia. Jak wzruszył barkiem. - Różne są gusta - mruknął. - Jedni lubią rozmawiać, inni rzucać butami. Ivy zgodziła się z tym, że świat jest dziwny. Poszli dalej. Wciąż napotykali nowe cuda Xanth i dziewczynka spędziła całe popołudnie na ich oglądaniu, podczas gdy jak bezustannie służył pomocnymi komentarzami. Przechodzący mlekowąż dał jej butelkę mleka na ugaszenie pragnienia, a Ivy zerwała sobie lizaka z drzewa lizakowego. Jedyny przykry moment nastąpił, gdy B oszołomiło ją tak, że potknęła się i zeszła ze ścieżki. Jak również potknął się, ponieważ był to ciężki bąk, w pobliżu którego wszystkie stworzenia stawały się ociężałe. Ivy poleciała pod pień dużego drzewa i poczuła się okropnie. - Och, ach! - krzyknęła. - Co mnie uderzyło? Jak też nie wyglądał na szczęśliwego, ale rozejrzał się wokół, szukając odpowiedzi. Znalazł. - To drzewo! - wykrzyknął boleśnie. - To sosna męczennica! Musimy uciekać! Ivy oddaliła się, utykając, a im dalej odchodziła od drzewa, tym lepiej się czuła. W końcu wróciła na ścieżkę, z której zboczyła i znów poczuła się dobrze. Będzie teraz uważała na inne B, aby już nie wpadać na drzewa. Jednak nadchodziła noc i Ivy była zmęczona. Zazwyczaj matka powstrzymywała ją, zanim mała zaspokoiła swój instynkt badacza, tak że córka była sfrustrowana, ale nie zmęczona. Tym razem było na odwrót. - Chcę do łóżka - powiedziała Ivy i urwała, wstrząśnięta wygłoszoną przez siebie herezją. Żadne dziecko nigdy nie chce iść do łóżka! Dlatego zaraz zastrzegła się: - Nie chcę, żeby potwór spod łóżka był samotny. - A więc powinnaś iść do domu - stwierdził jak. - Do domu? - zapytała ze zdumieniem. - A co to takiego? Jak spojrzał na nią z zakłopotaniem. - To chyba miejsce, gdzie mieszka twoja matka. I twój ojciec, który... - jak przerwał, aby uśmiechnąć się drwiąco - jest Królem Xanth. Gdzie przebywasz, kiedy nie masz nic lepszego do roboty. Gdzie stoi twoje łóżko. Nadal marszczyła brewki. - Gdzie? Jak był zdumiony. - Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? Jak możesz pamiętać swoją matkę i swoje łóżko, nie pamiętając o domu? Ivy potrząsnęła głową, zbita z tropu. - Skąd przychodziłaś, kiedy mnie spotkałaś? Zastanowiła się. - Nie pamiętam. - Jak mogłaś zapomnieć o swoim własnym domu? - nalegał jak. - Nie wiem. Ivy zaczęła płakać. Jak nie wiedział, co robić. - Zaczekaj, znajdę łóżkowego żuka. One robią bardzo ładne łóżka. Zaczął kręcić się wokół, szukając łóżkowego żuka. W powietrzu przeleciał najlżejszy z powiewów, nawet nie podmuch, a zaledwie jego zapowiedź. Ivy prawie przypomniała sobie, że już wcześniej znalazła się w pobliżu czegoś takiego - ale nie całkiem. Jak, zajęty swoimi poszukiwaniami, przeszedł wprost przez ten wir. Stanął i spojrzał ze zdumieniem. - Co ja tu robię? - zapytał, machając ogonem. - Jesteś moim przyjacielem - odparła Ivy, na chwilę przestając pociągać noskiem. - Szukasz... - Nie pamiętam cię! - krzyknął jak. - Nie pamiętam niczego! Zgubiłem się! Wystraszony, umknął galopem. Ivy popatrzyła za nim. Wyglądało na to, że znalazła sposób na uciszenie jaka - ale wcale nie była zadowolona. Straciła jedynego bliskiego przyjaciela. Pomaszerowała ścieżką, próbując dogonić jaka, lecz ten zapomniał o niej i już zniknął w oddali. Raz wydawało jej się, że to on, lecz to był tylko czekoladowy łoś, który zmierzał w przeciwnym kierunku i nie chciał na nią zaczekać. Ściemniało się już i te ładne drzewa robiły się paskudne. Zaczęła biec i potknęła się o korzeń, który podstawił jej nogę. Padając, zdarła sobie skórę z kolan i ubrudziła twarz. Tego już było za wiele. Ivy usiadła na ścieżce i zapłakała. Miała dopiero trzy latka. Coś posłyszało jej płacz i ruszyło ku niej, na pół pełznąc, na pół brnąc przez chaszcze. Miało sześć nóg i zielone, metaliczne łuski. Prychało parą - i było głodne. Ivy usłyszała hałas i uniosła wzrok w samą porę, by zobaczyć straszliwą fizjonomię odmłodzonego Smoka z Rozpadliny. Rozdział 4 ZOMBI ZORA Iren była wściekła. Straciła, jak się okazało, wiele cennego czasu udając się do zamku Dobrego Maga, a teraz traciła jeszcze więcej. Oczywiście, pomogła Gorgonie, co miało swoją wartość, ale co w tym czasie działo się z Ivy? Dżungla Xanth to nie miejsce dla samotnego trzyletniego dziecka! Spojrzała na małą roślinkę umieszczoną w górnej kieszeni. Była to miniaturowa odmiana Ivy, zaczarowana tak, aby przypominała Ivy. Jak długo roślinka była zdrowa, Ivy też nic nie było. Gdyby iwa przywiędła, oznaczałoby to tarapaty lub chorobę. Gdyby uschła... Iren potrząsnęła głową. Roślinka była zdrowa; nie ma sensu niepokoić się tym, co mogłoby być. Wiedziała, że córeczce nic nie jest - była tego pewna. Niepokoiła ją przyszłość. Musiała znaleźć córkę - i to niebawem. Rok wysadził ją przy Zamku Zombich. - Zaczekaj tu - powiedziała mu. - Zabierzesz coś wracając. Millie-zjawa wyszła jej na spotkanie. - Słuchaj uważnie - rzekła do niej Iren bez dłuższych wstępów. - Dobry Mag Humphrey zmienił się w dziecko, a jego syn Hugo zaginął. Gorgona poszuka Hugo, ale potrzebuje opiekunki do Humphreya. Na zewnątrz czeka rok, który zabierze tam Lacunę. Nie masz nic przeciwko temu? Dobrze. Idź powiedzieć Lacunie. Gdzie jest Dor? - Szuka Ivy - odpowiedziała Millie, oszołomiona nawałą informacji. - Wszyscy poszli... ale mają taki kawał dżungli do przeszukania... - Sama ją znajdę - przerwała jej niecierpliwie Iren. - Ty idź po Lacunę. Pospiesznie wyszła z zamku, zostawiając starszą kobietę z jej zmieszaniem. Prawdę mówiąc, była pewna, że Lacunę ucieszy przejażdżka rokiem; ten sposób podróżowania był naprawdę niezwykły dla większości ludzi. - Gdzie jest Dor? - zapytała najbliższego zombiego. Spróchniała szczęka poruszyła się, usiłując sformułować odpowiedź. Zombi chciał podrapać się po nosie i nos odpadł. - Ktoo? - zaświstał umarlak. - Mój mąż! - warknęła Iren. - Dor. Król, ty imbecylu! Gdzie jest Król? Na zmurszałej twarzy pojawiło się zrozumienie. - Kemmm - powiedział stwór i wskazał kościstym palcem na północ. - Tssięki - rzekła Iren, przedrzeźniając go, chociaż stworzenie mające galaretę zamiast mózgu i tak nie było w stanie pojąć tego kiepskiego żartu. Pospieszyła na północ. Wkrótce napotkała centaura. To była Chem. - Halo, Iren! - powiedziała klaczka. Chem była o kilka lat młodsza od Iren, ale centaury starzeją się wolniej od ludzi, tak więc osiągnęła właśnie wiek młodzieńczy. Według ludzkich norm, Chem była rówieśnicą Hiatusa i Lacuny albo trochę starsza. Z pewnością była atrakcyjną przedstawicielką swojego rodzaju, z jasnymi włosami opadającymi na koński bark oraz pełnym, obnażonym torsem centaura. Oczywiście, wygląd Chem nie był niczym nowym dla Iren; przyjechała na niej z Zamku Roogna do Zamku Zombich - kilka godzin podróży na centaurzym grzbiecie i nieco więcej na własnych nogach. Jednak zobaczywszy ją stojącą samotnie w lesie, widziała ją lepiej. Klaczka zdecydowanie była już warta starań jakiegoś samca swego gatunku, lecz na razie żadnego nie było widać na horyzoncie. Centaury uprawiające magię nie trafiały się często, a inne nie chciały mieć z nimi nic wspólnego. Co oznaczało, niestety, że Chem miała spore szansę na staropanieństwo, mimo całej swej urody. - No nie, nie! - wykrzyknęła Iren, skojarzywszy fakty. - Ten zombi powiedział „Chem”, zamiast „tam”. Centaurzyca zmarszczyła brwi. - O co chodzi? - Szukam męża! - Jak każda z nas - mruknęła Chem, znów marszcząc brwi. Jednak zaraz uśmiechnęła się. - Przeszukuje dżunglę na południu, razem z Chetem. Mogę cię do nich zaprowadzić. Grundy mówi, że Ivy i tak nie ma w tej okolicy. - Grundy? - spytała tępo Iren. - To ja - golem Grundy - odezwało się maleńkie stworzenie siedzące u stóp drzewa, bezczelnie sugerując, że Królowa go nie pamięta. Grundy rzadko robił coś uprzejmie, jeśli mógł nieuprzejmie, i dumnie obnosił się ze swoją arogancją. Jednak był wrażliwym stworzeniem, na którym można polegać w potrzebie. - Przyszedłem pomóc w poszukiwaniach. Chem przenosi mnie z polanki na polankę, a ja wypytuję miejscową florę. Podbiegł do Chem, która sięgnęła i podniosła go. Grundy był tak mały, że mógł wygodnie usadowić się na jej dłoni. - No dobrze, zanieś mnie do Dora - powiedziała Iren, za przykładem golema dosiadając centaurzycy. Nigdy naprawdę nie lubiła golema, ale musiała przyznać, że okazywał się niezwykle użyteczny w takich sytuacjach jak ta, i dobrze o nim świadczyło, iż zgłosił się na ochotnika. Chem pogalopowała na południe, omijając drzewa i głazy, przeskakując doły. Centaury lubiły biegać i robiły to dobrze. Niebawem cała trójka znalazła Króla Dora. Iren wytrajkotała swoją opowieść o losie Dobrego Maga. - Tak więc muszę sama znaleźć moją córkę - stwierdziła. Nawet nie musiała pytać, czy Dor znalazł Ivy; wiedziała, że nie. Od początku tego kryzysu w głębi serca była pewna, że tylko ona może się z nim uporać. Inaczej po co cierpiałaby tę okropną wizję? - Niekoniecznie - rzekł Dor, przejawiając ten swój denerwujący męski rozsądek. - Nasz sposób poszukiwań powinien w końcu... - Jestem jej matką! - wrzasnęła Iren, kończąc wszelką dyskusję. Na twarzy Dora pojawił się znajomy wyraz męskiego oszołomienia i rezygnacji. - No dobrze, jeśli pojedziesz na Chem, razem z Grundym... Iren nie przyszło do głowy, aby na dłużej przyłączyć się do centaurzycy, a już na pewno nie do golema, ale - prawdę mówiąc - nie była to zła myśl, szczególnie jeśli miała uśmierzyć wahania Dora. Zerknęła na Chem, sprawdzając, czy klaczka jest skłonna to zrobić. Była skłonna. - Oczywiście - przytaknęła Iren, jakby od początku miała taki zamiar. - I weźcie zombiego... - Zombiego! - Zna teren - przypomniał. - I możecie go odesłać z powrotem do zamku, jeśli wpadniecie w tarapaty. Chciałem powiedzieć, jeżeli będziecie potrzebowali przesłać nam jakąś wiadomość. Szybko poprawił swój błąd; oczywiście, ona na pewno nie wpadnie w tarapaty. - Wtedy Mistrz Zombich będzie wiedział, dokąd wysłać asystę. - Nie masz nic przeciwko temu, że pojadę? - zapytała Iren, tylko po to, żeby na pewno wiedział, że nie ma. - Moja droga, wiem, że na swój sposób zrobisz to najlepiej. Ja wrócę do Zamku Roogna, naradzę się z Crombim i sprawdzę arsenał. Powinno tam być coś użytecznego na wypadek, gdybyś nie znalazła Ivy szybko. Tymczasem skoro Humphrey jest załatwiony, lepiej jeśli będę uchwytny w domu, abyś wiedziała, gdzie mnie szukać. Ponadto mamy jeszcze ten problem ze świrami zapomnień. Musiała przyznać, że to miało sens. Spodziewała się dłuższego sporu, ale widocznie rozumiał bezcelowość takiej kłótni. W rzeczywistości w Zamku Roogna nie będzie w stanie pomóc zlokalizować Ivy, ponieważ Crombie był już tak stary i słaby, że jego żołnierskiemu talentowi, polegającemu na umiejętności wskazywania właściwego kierunku, nie można było ufać. Jednak mając Dora w Zamku Roogna Iren nie musiałaby martwić się o to, że coś mu się stanie, i mogłaby skupić się wyłącznie na swoim najważniejszym zadaniu. - Wrócę, jak tylko odnajdę Ivy - obiecała. - To nie potrwa długo. Nie mogła daleko odejść. - Racja - przytaknął blado Dor. Nagle Iren zrozumiała jego prawdziwe motywy - obawiał się, że Ivy ma większe kłopoty niż rozdzielenie z rodziną i chciał znaleźć jakieś magiczne sposoby potwierdzenia lub wykluczenia tych podejrzeń, nie denerwując Iren. Miał swoją własną iwę, więc wiedział, że dziewczynka jest zdrowa - lecz jej zniknięcie okazało się znacznie poważniejszą sprawą, niż wydawało się na początku. Wobec grasujących po okolicy świrów zapomnień, uderzających w przypadkowe osoby... Dor pozwalał Iren zachować nadzieję tak długo, jak to możliwe. Ona też pozwoli mu ją zachować. Pocałowała go w niemym podziękowaniu za to, czego nie powiedział, po czym ponownie dosiadła Chem. - Ty - rzekła, wskazując najbliższego zombiego. - Chodź z nami. Wszystko, aby zadowolić męża, który tak usilnie starał się robić to, co uważał za słuszne. Zombi będzie ciężarem, ale może szybko znajdą Ivy, więc to bez znaczenia. Centaur ruszył. Iren pomachała Dorowi na pożegnanie, po czym odwróciła się twarzą w kierunku jazdy, wiedząc, że mąż będzie za nią patrzył, dopóki nie zniknie mu z oczu. Wyznaczony zombi kroczył z tyłu. - Hej, rośliny! - zawołał Grandy. - Czy któraś z was widziała tu dziś po południu przechodzącą dziewczynkę? Powiedział to pod adresem towarzyszy; prawdziwa mowa roślin była w większości niesłyszalna i całkowicie niezrozumiała dla ludzkich uszu. Golem będzie powtarzał pytanie w dialekcie każdej rośliny i każdego zwierzęcia, jakie zobaczy. Po chwili Grundy potrząsnął głową. - Nie - powiedział. - Lepiej okrążmy zamek, aż wpadniemy na ślad Ivy. Musi gdzieś tu być. - Zobaczmy mapę tego terenu - rzekła Iren do Chem. - Możemy wybrać najlepszą drogę, którą okrążymy zamek. Chem stworzyła mapę. Ta uformowała się w powietrzu przed klaczka: trójwymiarowy obraz Zamku Zombich i obszaru wokół niego. Jednak niektóre fragmenty były niewyraźne. - Co z tym twoim obrazkiem, koński zadku? - zapytał Grundy, okazując swój zwykły brak dyplomacji. - Nie znam tego rejonu - wyjaśniła centaurzyca, nie dając się wyprowadzić z równowagi. Ogiery centaurów, podobnie jak samce ludzkiego rodzaju, miewały gwałtowny temperament, ale klaczki były po kobiecemu spokojne. - Nie miałam czasu, żeby wiele zobaczyć, zanim zjawił się Smok. Muszę widzieć teren, zanim stworzę mapę. - To jaki pożytek z twojego talentu, kobyli móżdżku? - zapytał Grundy. Iren zaczęło gniewać jego zuchwalstwo, ale trzymała język za zębami; Chem umiała zatroszczyć się o siebie. - Nigdy nie błądzę, szmaciany móżdżku - odparła spokojnie klaczka. Prawdę mówiąc, pierwotnie golem miał głowę z drewna, nie ze szmat, ale i tak była to spora obraza. Oczywiście, teraz Grundy był żywy i miał prawdziwy mózg. - Jeśli raz jestem w jakimś miejscu, umieszczam je na mapie. Dlatego zawsze znajduję powrotną drogę. Golem, zrozumiawszy, że centaurzyca odpowiedziała zniewagą na zniewagę, zamknął się i skupił na swoim zadaniu. Okrążali Zamek Zombich zgodnie z ruchem wskazówek zegara; gdy przebyli trzy czwarte drogi, Grundy trafił na ślad. W rzeczywistości poruszali się nieco spiralnym ruchem i teraz znajdowali się w znacznej odległości od zamku. - Pancerzownik widział, jak przechodziła! - wykrzyknął Grundy. Wskazał na wschód. - Tędy. Iren opanowała radość. Jeszcze nie zakończyli wyprawy ratunkowej . - Dziwny kierunek marszu - napomknęła Chem. - Czy nie mówiłaś, że widziałaś, jak zombi niósł ją na zachód, a nie na wschód? - Zgadza się - przytaknęła Iren i zdziwienie trochę zmniejszyło jej zadowolenie z powodu odnalezienia śladu córki. - Nie mogła przecież obejść zamku wkoło! - Spytaj pancerzownika, w jaki sposób przybyła tu Ivy - poradziła Grundy’emu Chem. Golem przesłuchał roślinę, wydając szereg szmerów, skrzypnięć i odgłosów przypominających chrzęst gniecionych pikli. - Po prostu przyszła od strony zamku - zameldował. - Nie wyglądała tak, jakby wędrowała długo. Iren zamyśliła się, stając przed dylematem. Chciała jak najszybciej odnaleźć swoje zaginione dziecko, ale wiedziała, że w dżungli Xanth lepiej nie lekceważyć żadnej zagadki. Jeżeli dowie się, w jaki sposób Ivy zaszła tak daleko, może zdobyć ważną informację wskazującą, dokąd zmierzała córka. - Lepiej sprawdźmy to - powiedziała, mając nadzieję, że niej straci cennego czasu na coś nieistotnego. - Wróćmy i sprawdźmy, jak Ivy się tu dostała. - Wiesz, że jest późno - przypomniał jej Grundy. - Jeśli zastanie ją tu noc... - Wiem - przytaknęła Iren. - Tego się obawiam. Jednak to może być ważne. Mamy tu tajemnicę, która może okazać się niezwykle ważna. W jakikolwiek sposób dostała się ze wschodniej strony zamku na zachodnią, może zrobić to ponownie, podczas gdy my będziemy szukać w złym miejscu. Golem wzruszył maleńkimi ramionami. - To jej pogrzeb. Iren opanowała chęć ciśnięcia miniaturowego człowieczka w objęcia najbliższego wijowca. - Zapytaj roślin - powiedziała przez zaciśnięte zęby. Chem ruszyła w kierunku zamku. Grundy wypytywał mijane rośliny. - Nie widziały jej tu - zameldował. Cała grupa cofała się, sprawdzając dokładniej. Zombi, który posłusznie szedł za centaurzycą, starał się okazać pomocny, zaglądając w chaszcze po obu stronach ścieżki. Ślad Ivy urywał się przy pancerzowniku. Tamtejsze rośliny powiedziały, że przyszła od zachodu, ale rośliny na zachodzie nie pamiętały jej. - Jest w tym coś nadzwyczaj dziwnego - rzekła Chem. - Nie mogła podróżować z przerwami. Iren dostrzegła coś na pobliskim polu. Było to jakieś duże zwierzę. Przez chwilę serce ścisnęło się jej w piersi, lecz zaraz zobaczyła, że jest to stworzenie roślinożerne, a nie drapieżnik. - Może ono - czymkolwiek jest - widziało Ivy. Chem spojrzała. - To łoś. Waniliowy... nie, czekoladowy. Nieszkodliwy. Podeszli i Grundy zapytał łosia. Zwierzę zmierzyło ich czujnym spojrzeniem. - Pyta, czy jesteśmy kaczkami - powiedział z niesmakiem Grundy. - Nie lubi kaczek, które go skubią. - Powiedz mu, żeby przestał kwakać i odpowiedział na pytanie - ponagliła Iren. Po chwili golem doniósł, że łoś widział dziecko odpowiadające podanemu opisowi, ale nie tutaj, tylko kawałek drogi na wschód, idące w przeciwną stronę. - Chodźmy dalej - rzekła Iren. - Przynajmniej wiemy, że nic jej się nie stało. Wkrótce tam wrócimy; teraz chcę dowiedzieć się, dlaczego jej ślad urywa się tutaj. Cofali się dalej tropem Ivy. Grundy zawęził go do dwóch mieczykowatych źdźbeł trawy. To na wschodzie pamiętało Ivy i powiedziało, że przybyła z zachodu; zachodnie źdźbło zaprzeczało temu. Szybko zaczęły się kłócić, a potem bić. Jedno cięło drugie, które odparowało cięcie i odpowiedziało na cios. Po chwili sąsiednie blaszki opowiedziały się po jednej lub drugiej stronie i przyłączyły się do potyczki. Pole zamieniło się w pole bitwy. - To nas do niczego nie doprowadzi! - protestowała Iren, uskakując, aby uniknąć pocięcia łydek. - Jedno z tych wesołych ostrzy musi kłamać. - Nie, trawa to pośledni gatunek - zaprzeczył Grundy. - Nie ma tyle sprytu, żeby łgać. Po prostu stoi i broni swojego trawnika. - Przecież ich opowieści są sprzeczne! Obie nie mogą być prawdziwe! Teraz wszedł do gry przenikliwy centaurzy umysł Chem. Trawa nie rozpraszała jej tak bardzo, gdyż kopyta kłaczki były niewrażliwe na cięcia. - Mogą - jeżeli przeszedł tędy świr zapomnień. - Świr zapomnień! - Oczywiście, to wszystko wyjaśniało. Zatarł ślad, ponieważ dotknięte przezeń rośliny nie pamiętały wydarzeń poprzedzających jego nadejście. - Jednak to oznacza... - Że świr mógł dotknąć również Ivy - dokończyła Chem. - Mam nadzieję, że tak się nie stało. - Przecież pozbawiona pamięci... Ta myśl była przerażająca, chociaż Iren już. wcześniej brała pod uwagę taką ewentualność. Po prostu nie chciała w to uwierzyć. - Nie pamiętając o niebezpieczeństwach... - Świr mógł przelecieć już po przejściu Ivy - przypomniała Chem. - Wtedy nie zrobiłby jej krzywdy, tylko zatarł część śladów. - Tak... - przytaknęła z ulgą Iren. - A może tylko ją musnął i nie wyrządził większej krzywdy, sprawiając, że zapomniała niektóre rzeczy, na przykład, jak wrócić do domu. Ta teoria była trochę naciągana, ale lepsza niż nic. Przecież to możliwe - mówiła sobie Iren. - Szybko ją wytropimy - uspokoiła ją centaurzyca, ucinając niepotrzebne spekulacje. Wszyscy wiedzieli, jak śmiertelnie niebezpieczna może być dżungla Xanth, nawet dla osoby o nietkniętej pamięci. - Pozwólcie, że spróbuję jeszcze raz - rzekł Grundy. - Ten kozłowiec stoi na wschód od linii zapomnienia, a te kozły łowią okiem wszystko, co obok nich przechodzi, szczególnie jeśli nosi kieckę. Może widział idącą Ivy i nie znalazł się na drodze świru. - Dobra myśl! - zgodziła się Chem. - Zapytaj! Golem wysłał w kierunku drzewa łosiopodobny ryk. Czekoladowy łoś w oddali gwałtownie poderwał łeb, po czym pojął, że nie jego wołają. Podobne do poroży konary drzewa poruszyły się. Zamrugały oczopodobne twory w pniu. Kozłowiec odpowiedział ryknięciem. Grundy był podekscytowany. Ryknął ponownie. Drzewo odpowiedziało długą serią szmerów i innych drzewnych odgłosów. Golem przetłumaczył: - Kozioł mówi, że łowił okiem na tym obszarze cztery godziny temu i widział opadający magiczny dywan niosący torbę i dziecko. - Nie mówi się tak o kobiecie! - warknęła Iren. - Torbę z zaklęciami - sprecyzował Grundy i Iren poczerwieniała. Sama się wpakowała! - Dywan! - powiedziała Chem. - To mógł być tylko... - Latający dywan Humphreya! - wykrzyknęła Iren. - Uciekł mu, kiedy zaatakował go Smok z Rozpadliny! - Musiał wylądować gdzieś w pobliżu Ivy - stwierdziła Chem. - Te dywany potrafią znikać, ale zawsze wracają. Nie wiedzą, co ze sobą począć. Tylko dlaczego ten nie wrócił do Humphreya? - Bo go tu nie było! - powiedziała Iren. - Gorgona przeniosła Maga do domu. Hugo pewnie gdzieś się oddalił, więc dywan po prostu poleciał ich szukać. Kiedy wyśledził Ivy... - Wylądował koło niej, żeby sprawdzić, czy mała jest jego właścicielem - dokończyła Chem. - A Ivy poleciała nim, chociażby dla zabawy. - Z pewnością - przytaknęła ponuro Iren. - Ona nie zwraca uwagi na niebezpieczeństwo, jeśli coś ją zainteresuje. Odziedziczyła to po ojcu. Centaurzyca zerknęła z ukosa na Iren, ale nie komentowała jej słów. - Wzięła też jakiś amulet - dodał Grundy. Kozłowiec widział i to. - Amulet?- spytała Iren. - Dlaczego więc wpadł na nią świr? - Tego drzewo nie widziało - rzekł Grundy. - Pewnie, że nie! Świry są niewidzialne! - Jednak ten świr mógł ją ominąć - przypomniała Chem. - Wiemy tylko, że przeszedł tędy, może zaraz po przejściu Ivy, ale nie musiał jej trafić. W zależności od swojej siły amulet mógł go odpędzić, a przynajmniej złagodzić jego skutki. Jeśli Ivy nie zacznie nagle błąkać się bez celu, możemy założyć, że świr nie wyrządził jej krzywdy. - No, nie wiem - mruknęła zaniepokojona Iren. - Tutaj, w Xanth, nie zawsze wszystko dzieje się tak, jak powinno. Ojciec Dora, Bink... To jednak była zupełnie inna sprawa; Bink zawsze miał zdumiewające szczęście i nie potrzebował żadnych amuletów. - Wiemy, że świr dopadł zombiego, który uratował Ivy przed Smokiem z Rozpadliny - powiedziała Chem, zerkając na zombiego, który cierpliwie szedł za nimi. To był inny zombi; rozkładał się zupełnie inaczej, co i tak nie miało żadnego znaczenia. Jeden zombi niewiele różnił się od drugiego. - Musi tu być kilka świrów zapomnień, uderzających na oślep. - Zapewne świry przyleciały tu za Smokiem z Rozpadliny - przytaknęła Iren. - Smok powinien być na nie odporny, żyjąc przez wieki w pobliżu czaru zapomnienia. Ten długotrwały związek mógł zrodzić powiązanie. W każdym razie, wydaje się, że rozwiązaliśmy zagadkę zniknięcia Ivy; przeleciała na dywanie na tę stronę zamku. Jednak teraz podróżuje pieszo; widocznie dywan znów odleciał, kiedy z niego zsiadła. Musimy ją odnaleźć, zanim... - Zanim zapadnie noc - podpowiedziała dyplomatycznie Chem. Teraz szybciej szli tropem dziewczynki. Golem uzyskał nowe wiadomości od paluszkowca, który językiem migowym opisał ludzkie dziecko i ogromne zwierzę. - Zwierzę? - spytała zaalarmowana Iren. - Może chodzi o czekoladowego łosia - podsunęła Chem. Grundy porozmawiał z miejscowymi roślinami, podczas gdy paluszkowiec załamywał ręce z rozpaczy, że nie potrafi zidentyfikować nie znanego stworzenia. Jednak inna roślina rozpoznała je. - Jak - zameldował w końcu golem. - One lubią mówić. Zasadniczo są nieszkodliwe, chyba że komuś odpadną uszy od ich gadaniny. Ivy miała szczęście trafiając właśnie na to zwierzę. - Amulet - stwierdziła Chem. - Pewnie miała go przy sobie, chociaż nie zorientowała się, do czego on służy. Sprowadził jej miłego towarzysza podróży. - Odpędziwszy uprzednio świr zapomnienia lub odepchnąwszy go. Ale te amulety wytrzymują tylko kilkugodzinną pracę - powiedziała zaniepokojona Iren. - Mają niewielką energię i każdorazowe wykorzystanie zasobów szczęścia zmniejsza ładunek. Ivy musiała tu potrzebować dużo szczęścia, więc amulet wyczerpie się, zanim zapadnie noc. Centaurzyca zerknęła na niebo. - Mamy jeszcze godzinę. Możemy poruszać się szybciej od niej. Znajdziemy ją. - Aku... - zaczął Grundy ze swą zwykłą wykalkulowaną bezczelnością, ale przerwało mu przypadkowe kaszlnięcie klaczki, które prawie strąciło go na ziemię. - Hmm, no tak, na pewno. Jechali dalej tropem wiodącym obok łowieckich terenów centaurów. - Gdyby tylko centaury wiedziały, że Ivy zaginęła - rzekła Chem. - Wiem, że zaraz odniosłyby ją do Zamku Zombich! - Moc amuletu słabnie - stwierdziła posępnie Iren. Usłyszeli ostrzegawczy pomruk gromu. Zbliżała się ku nim burza. Przyspieszyli kroku. Minęli sosnę męczennicę. Wtem, tuż za nią, ślad urwał się. Żadna roślina niczego nie pamiętała. - Następny świr zapomnienia! - wykrzyknęła Iren. - A może ten sam, krążący w kółko. Wytarł pamięć wszystkiemu na swej drodze. - Te świry nie wyglądają na duże - powiedziała Chem. - Powinniśmy odnaleźć trop po drugiej jego stronie. Żałuję, że nie wzięliśmy trochę tego przeciwświrowego środka, jaki dał wam Humphrey. - Co nagle, to po diable - odparła Iren. Ponownie zagrzmiało, tym razem bliżej. Chmura wyglądała jak ta, którą Iren okiełznała nasionami wodnych arbuzów, co zwiastowało kłopoty. Rzeczy nieożywione nie są zbyt mądre, ale bardzo uparte. Chmura musiała udać się po posiłki i teraz wracała do walki. Niebawem znaleźli ślad - ale to był tylko ślad jaka. - Czy jaki pozostawiają swoich towarzyszy? - zapytała Iren. - Nie, jeśli towarzysze nadal są w stanie słuchać - odparła Chem. - Jak nigdy dobrowolnie nie przestanie gadać. - Tak. Trzeba wiedzieć, jak kazać mu milczeć - wtrącił się Grundy. - A jak to się robi? - zapytała Iren. Golem potrząsnął główką. - Tego nikt nie wie. - Ivy na pewno nie wiedziała, a gdyby nawet - nie zrobiłaby tego. Ona uwielbia słuchać. Iren zmarszczyła brwi. - Wolałabym, żeby więcej mówiła. Słucha mnie, ale sama nie mówi wiele. Czasami boję się, czy nie jest opóźniona w rozwoju jak... - Jak Hugo? - Nie aż tak, rzecz jasna - dodała pospiesznie Iren. - Jestem pewna, że Ivy będzie mówić, kiedy przyjdzie na to czas. Mimo wszystko, ona ma dopiero trzy latka. Jednak cień wątpliwości pozostał. - Coś musiało się stać - powiedział Grundy. - Świr zapomnienia! - wtrąciła Chem, zanim Iren rozzłościła się bardziej. - Musiał zawadzić o jaka, a zwierzę zapomniało o Ivy i poszło sobie. Iren rozluźniła się. - Tak, oczywiście. Musimy cofnąć się i odszukać ślad Ivy. Łoskot gromu sprawił, że wszyscy podskoczyli; odczuli gwałtowny podmuch wiatru i zaczął padać deszcz. Zdecydowanie był to fragment Króla Chmur, wzmocnionego wieczorną rosą i oddziałami wiernych obłoków. Teraz rewanżował się Iren, która nic nie mogła na to poradzić. Zgrzytała zębami w niemej wściekłości - nie lubiła przegrywać z parą wodną. - Musimy zaczekać trochę z tropieniem - stwierdziła Chem. - Podczas burzy nie zdołamy dostrzec żadnych śladów. - Tak, to będzie prawdziwa ulewa - powiedział z entuzjazmem golem. - Zastanawiam się, kto tak rozwścieczył tę chmurę? One nie obrywają się tak bez powodu. Iren niechętnie wyjęła nasionko. - Rośnij! - kazała mu i krzew parasolowy zaczął rosnąć. Jego szerokie liście rozłożyły się, zachodząc na siebie, tworząc wodoszczelne schronienie. Niebawem urósł wystarczająco duży, aby dać schronienie całej trójce. W samą porę, bo istotnie lunęła ulewa. Deszcz lał jak z cebra, starając się zacinać pod parasol. Iren musiała wyhodować zasłoniaka, który miał zasłonić ich przed deszczem, lecz byli przemoczeni, zanim grzyb zdążył wyrosnąć. Strumyczki omywały im nogi. Chem wygrzebała kopytem kanaliki odprowadzające wodę, lecz ziemia tak namokła, że nieprzyjemnie było na niej stać. Iren wyczarowała kamienne róże jako krzesła dla siebie i Grundy’ego. Jednak wtedy wyroiły się swędzarki, jak zawsze, gdy ludzie są bezbronni, i musiała wyhodować olbrzymią żaborośl, która je połknęła. Kłopot w tym, że żaborośl łykała też zwisające kosmyki zielonych włosów Iren i blond ogon Chem, biorąc je za muchy lub pająki zawieszone na nitkach. Ogólnie rzecz biorąc, sytuacja była niemiła. Zombi stał tuż przed schronem, nie potrzebując go i wiedząc, że nie jest w środku pożądanym gościem. Siekący deszcz zmywał z niego kawałki ciała, ale jakoś nie mógł zmyć wszystkiego. Tak właśnie było z zombimi; nieustannie rozsiewali fragmenty swoich przegniłych ciał, a jednak wciąż mieli co rozsiewać. Był to jeden z najmniej apetycznych rodzajów magii w Xanth. Jednak Iren wiedziała, jak lojalnie zombi bronili Zamku Roogna podczas wielu kryzysów, chętnie oddając resztki pozostałego w nich życia, kiedy Król miał kłopoty. Były krańcowo bezinteresowne. I pamiętała, jak zombi będący sędzią pokoju - a może niepokoju, ze względu na sposób, w jaki się rozpadał - zgodził się poprowadzić ceremonię jej zaślubin z Dorem. Zombi to dobrzy ludzie, choć miewają robaczywe myśli. Deszcz nadal padał, szykując się do długotrwałej mżawki. Widocznie burza zamierzała trzymać ich tu całą noc. Nawet w piekle nie znajdzie się takiej furii, jak wściekłość rozgniewanej chmury - pomyślała Iren - bo piekło jest pełne ognia, a obłok pełen wody. Może Król Chmur miał nadzieję, że kiedy będzie ją więził, zdarzy jej się coś złego. Jednak nie mogła wrócić do domu, dopóki Ivy była tu gdzieś, sama. Coś trzeba zrobić. Iren dzwoniła zębami w narastającym zimnie. Chmura sięgnęła wysoko do nieba, żeby znaleźć lodowatą wodę! Iren wykorzystała ostatnie promienie słońca, żeby wyczarować kaganecznik i zapalić go za pomocą ognika. W ten sposób uzyskała dość sztucznego światła, aby wyhodować trochę bawełny. Większość roślin nie rosła w ciemnościach; potrzebowały energii słonecznej. Jednak w przypadku niektórych talent Iren mógł wymusić wzrost przy sztucznym świetle. Udało się jej wyhodować krzew ręcznikowca, tak że wszyscy mogli osuszyć się i trochę rozgrzać. Ponieważ Iren musiała zdjąć ubranie, żeby się wytrzeć, wyczarowała krzak- parawan, który zapewnił jej odrobinę samotności. Właściwie nie miała nic przeciwko temu, żeby oglądała ją Chem, ponieważ centaury nie grzeszą skromnością, a poza tym Chem była rodzaju żeńskiego. Przez cały czas pokazywała to, co Iren odsłoniła dopiero teraz. Jednak Grundy - to co innego. Czyniłby bezczelne uwagi, nie żeby był naprawdę zainteresowany, ale dlatego, że taki już miał charakter. Czułby się niekompetentny, gdyby przepuścił taką okazję nie robiąc uwag o niebieskich oczach czy innych wypukłościach. I kłapałby później swoim wielkim dziobem przed innymi samcami. Iren wiedziała, że nie powinna przejmować się takimi bzdurami, ale nie potrafiła się przemóc. Wysuszona, owinęła się dwoma ręcznikami i upięła je szpilkami z kolejnej szpilkoduszki. Ręczniki posłużą jej za ubranie aż do rana, kiedy będzie mogła wyhodować słoneczniki do wysuszenia swoich rzeczy i drzewo pantofelkowe, aby wymienić przemoczone obuwie. Zanim zgasło światło dnia, zdążyła wyczarować drzewo chlebowe, serowe i czekoladowe; wystarczy na kolację. Sytuacja była kiepska, ale jedną taką noc mogą znieść. Iren miała nadzieję, że jej mąż Dor nie martwi się za bardzo. Zdawał się uważać, iż Iren nie da sobie sama rady; to był jeden z jego nie zawsze miłych, męskich punktów widzenia. Już jej go brakowało; jego i przytulnego Zamku Roogna, z suchymi podłogami, przyjaznymi duchami i nieustanną radością dostarczaną przez magiczne gobeliny. Jednak bardziej brakowało jej Ivy. To słodkie, niewinne, niedoświadczone dziecko samo w dżungli! Jej dziecko! Iren dotknęła noszonej w kieszeni iwy; tylko widok zdrowej roślinki upewniał ją, że córka nadal ma się dobrze. Bez tej pociechy Iren pognałaby w noc, nie bacząc na niebezpieczeństwo, rozpaczliwie szukając czegoś, czego mogła nigdy nie znaleźć. A tak, wprawdzie nie była zbytnio uradowana, ale iwa czyniła sytuację znośną. Tuż za kręgiem migoczącego światła ujrzała zombiego. Wyglądał nieszczęśliwie. Oczywiście, zombi zawsze wyglądały kiepsko, praktycznie stojąc jedną nogą w grobie. Dosłownie - odpoczywały w grobie. Niektóre spały w nich całe wieki, rozkładając się powoli, i dopiero wtedy wstawały, odrzucając przykrywający je proch, gdy w jakiś dziwny sposób przeczuwały, iż są potrzebne. Mimo to widok tego zombiego budził w niej niepokój. - Jesteś głodny? - zapytała. - Ghhhyy? - powiedział stwór. - Głodny. Jeść. Jedzenie - Iren podała mu kawałek sera, nie wiedząc, czy te stworzenia w ogóle jedzą. Zombi wyciągnął zgangrenowaną rękę. Iren z trudem opanowała dreszcz obrzydzenia. - Jiceenii - wybełkotał zombi. - Tak, do jedzenia. Iren zilustrowała słowa odgryzając mały kawałek ze swojej porcji sera, choć nieoczekiwanie jakby straciła apetyt. Zombi spróbował. Złamał trzy zęby i odpadł mu kawałek wargi. Twardy ser oparł się wysiłkom zombiego. - Chyba nic z tego - orzekła Iren, powstrzymując gwałtowne skurcze żołądka. - Mało wiem o zombich. - Tak jak my wszyscy - przytaknęła Chem. - One nie są takie jak my, jeśli można tak powiedzieć. - Łatwo uzupełnić tę lukę - rzekł Grundy, wyczuwając okazję do drwin. - Mogę rozmawiać z nimi tak samo jak z innymi stworzeniami, chociaż nie są całkiem żywi. Tylko w tym przypadku talent Króla Dora pokrywa się z moim; on może z nimi rozmawiać, ponieważ nie są całkowicie żywi, a ja dlatego, że nie są całkowicie martwi. Uśmiechnął się złośliwie. - Jakie intymne dziewczęce sekrety chcecie wymienić z tą osobą? - No... - Iren stwierdziła, że wcale nie ma ochoty dowiedzieć się czegoś o zombich. Były takimi okropnymi stworzeniami! Tę odrazę częściowo wywoływała myśl, że pewnego dnia Iren również może zostać ożywiona jako takie stworzenie, jeśli przypadkiem umrze w pobliżu Zamku Zombich. Śmierć nigdy nie była wdzięcznym tematem rozważań, a ten rodzaj pół-śmierci tym bardziej. Z wilgotnych ciemności za schronem nadleciał głęboki, syczący ryk. - To bonnakon! - wykrzyknął przestraszony Grundy. - Ten dźwięk poznałbym wszędzie. - Bardziej przypomina mi ryk smoka - rzekła Chem, nerwowo machając ogonem. - Bonnakon jest smokiem, koński zadku - odparł golem. - Ma rogi bizona - to takie mityczne mundańskie zwierzę - a tył... Hmm, powiedzmy, że z przodu wygląda lepiej niż z tyłu. - Smoki pożerają ludzi! - przypomniała mu Iren. - A po ciemku nie mogę wyhodować wielu roślin. Mamy kłopoty! - Lepiej wyczaruj coś, ponieważ ten stwór nas zwietrzył - ostrzegł Grundy. - Bonnakon jest za duży i za szybki, abyśmy zdołali mu uciec; musimy go odpędzić. - Kawałkami sera? - pytała Iren. - Potrzebna nam broń, a wątpię czy mój nóż... Chem zdjęła z ramienia łuk. - Wskaż kierunek, a ja go zastrzelę - zaproponowała. - Nic z tego, koński ogonku - rzekł golem. - Twoje strzały tylko go rozzłoszczą. Musimy mieć jakąś potężniejszą roślinę, jak bokserowiec albo wikłacz. - Nie w nocy - rzekła Iren. - W tej chwili mogę najwyżej wyhodować nocne stroiczki. - A więc wyczaruj nocne stroiczki! - krzyknął Grundy. - Potwór jest tuż-tuż! Iren usłyszała chrapliwy oddech smoka. Nie była nieśmiałym kobieciątkiem, lecz teraz była przerażona. Zdrętwiała ze strachu, rzuciła nasionko. - Rośnij. - Może powinniśmy narobić hałasu, żeby go odstraszyć - powiedziała Chem. - Nie, tylko nie to - odparł Grundy. - Gdy bonnakon ucieka, wydala masę niestrawionych... Mówiąc po prostu... - Oszczędź nam potocznego określenia - powiedziała Iren. - Wiemy, o co chodzi. - Prosto w twarze prześladowców - ciągnął golem z pewnym entuzjazmem. - Wydzielina nie tylko śmierdzi pod niebiosa, cuchnie tak strasznie, że drzewa stają w ogniu. - Jeśli nie możemy uciec przed potworem ani go odstraszyć... - zaczęła centaurzyca, zrozumiale przejęta sytuacją. - Dlatego potrzebujemy roślin Iren. Czegoś, co powstrzyma smoka, a jednocześnie nie wystraszy go, tak żeby spokojnie sobie poszedł. O to chodzi: musimy go odstraszyć nie przestraszając. - Powodzenia - mruknęła Iren. - Patrzcie na nie! Przesunęła kaganek, aby oświetlić to, co wyrosło. - Moje nocne stroiczki! Były tam - kilka par różnokolorowych damskich majteczek, z rodzaju tych, jakie nosi się w nocy lub pod szerokimi spódniczkami. Grundy z trudem zatrzymał opadającą szczękę. - No, jeśli tylko uda nam się nałożyć je smokowi... - zaczął. Najwyraźniej żart tłukł mu się po głowie, usiłując wydostać się na zewnątrz. Stroiczki mające zapobiec wypróżnieniu się smoka! To był niesamowity pomysł; ludzie zostaną zjedzeni na długo przedtem, zanim stroiczki zadziałają, a ponadto smocza wydzielina i tak je spali. A jednak ten pomysł miał w sobie jakiś idiotyczny wdzięk. Smok w stroiczkach! To było niemal równie nonsensowne jak wizja smoka na piedestale. Teraz ogromny, rogaty łeb bonnakona majaczył tuż za kręgiem światła. Świetlne refleksy odbijały się od każdego gigantycznego kła. Iren natychmiast zorientowała się, że choć smok nie ział ogniem ani parą, był o wiele za groźny, aby mogli z nim walczyć. Nawet oczy miał osłonięte metalowymi powiekami, które zapewne zatrzymałyby strzały Chem. Nic nie mogli mu zrobić. Iren zamierzała wrzasnąć, chociaż pogardzała takimi bezużytecznymi kobiecymi reakcjami. Czasem nie było innego wyjścia. Smok przysunął się bliżej. Zombi stanął między nim a ukrytą pod parasolem grupką. - Sztoff! - krzyknął, wypluwając kawałek języka. Mówienie nie przychodziło mu łatwo. Bonnakon nie czekał ani sekundy. Chwycił zombiego w paszczę. Ogromne i straszne szczęki zwarły się z chrzęstem. Zombi spłaszczył się i trysnął cuchnącą mazią. Smok zawahał się. Na jego pysku powoli pojawił się wyraz niesmaku, niezwykle podobny do tego, jaki ukazał się na obliczu Smoka z Rozpadliny po rozgryzieniu cuch- bomby. Bonnakon wypluł zombiego. „Uff!” - westchnął, co było zupełnie zrozumiałe. Rozgnieciony zombi to nic przyjemnego. Zombi wylądował pod parasolem jak kupa nieszczęścia. Smok odwrócił się i poczłapał gdzie indziej, zapewne w poszukiwaniu lepszego pożywienia. Nie trysnął swoją zapalającą wydzieliną, gdyż nie był przestraszony - po prostu odszedł z niesmakiem. - Bonnakon uznał nas wszystkich za zombich! - odetchnęła Iren. - Niewiele się od nich różnisz - pospieszył z informacją Grundy. - Przynajmniej w tym ręczniku. Zapewne miał rację. Włosy przylgnęły Iren do czaszki, a ręczniki można było wziąć za złachmaniony całun. Wokół Zamku Zombich kręciło się tylu zombich, że pomyłka była zupełnie naturalna. Ten uratował ich, zniechęcając smoka. Tylko jakim kosztem? Iren nie przepadała za zombimi, ale doceniała poświęcenie tego osobnika. Gdyby nie on, Iren zostałaby schrupana przez potwora. Zombi postąpił rozważnie i sprawnie w niemal beznadziejnej sytuacji - płacąc za to straszliwą cenę. Uklękła, żeby go obejrzeć. Był w opłakanym stanie - lecz wszystkie zombi są w kiepskim stanie. To żywe trupy, nieustannie rozkładające się, ale nigdy nie rozpadające się do końca. Zazwyczaj dopiero całkowite rozkawałkowanie wyłączało zombiego z akcji. Jeśli ten osobnik nie odbiegał od normy, mógł przeżyć starcie ze smokiem. - Jesteś...? - zaczęła, wahając się między słowem „żywy” a „martwy”. Zombi, jak wykazał Grundy, nie zaliczały się ani do jednych, ani do drugich. - Bflii - odparło słabym głosem stworzenie. - Nadal funkcjonuje! - powiedziała ze zdziwieniem Chem. - Mówi, że ją boli! - przetłumaczył Grundy. - Pewnie, że boli! - warknęła Iren. Zapomniawszy o nieśmiałości, złapała zapasowy ręcznik i wytarła nim ropę, ślinę i inne soki pokrywające ciało ofiary. - Dopiero co została schrupana przez... Urwała w pół zdania. - Ona? - Jasne, to przedstawicielka twojej płci - rzekł golem. - Nie wiedziałaś? - Nie, nie miałam pojęcia - powiedziała Iren, zbita z tropu. - Jest tak bardzo... ee... posunięta w latach, że trudno to zauważyć. Jednak teraz, gdy wytarła tors zombiego, zobaczyła, że to prawda. Widziała parę czegoś, co niegdyś było atrybutem kobiecości. - Ja też nie wiedziałam - rzekła ponuro Chem. - Oczywiście, zombi muszą być zarówno rodzaju męskiego, jak i żeńskiego. Mistrz Zombich może ożywić wszystko, co kiedyś żyło. Zombi usiłował siąść. - Hej, nie rób tego! - zaprotestowała Iren. - Właśnie zostałaś strasznie zmiażdżona przez smoka. Straciłaś wiele... wiele krwi! Musisz mieć połamane kości! Masz szczęście, że... że jeszcze się ruszasz! - Ach, nie można zabić zombiego! - powiedział Grundy. - Możesz porąbać go na kawałki, ale te powoli zbiorą się i poskładają do kupy. Zombi istnieją dzięki magii, nie dzięki biologii. - Możliwe - powiedziała ponuro Iren. - Jednak ona dopiero co uratowała nam życie i jeszcze nie posunęła się tak bardzo, żeby nie doznawać bólu oraz innych ludzkich uczuć. Musimy coś dla niej zrobić. - Zgadzam się - powiedziała Chem. - Ale co można zrobić dla zombiego? - Zapytaj ją, Grundy - poleciła Iren. - Spytaj, jak ma na imię - dodała Chem. Iren nie przyszło do głowy, iż zombi może mieć imię. Teraz ganiła się za to, że w myślach odhumanizowała te stworzenia. Zombi, mimo wszystko, są ludźmi - a raczej były nimi, zanim umarły i stały się żywymi trupami. Golem wydał szereg mlaszczących sylab i bulgoczących głosek. Zombi odpowiedział kaszlnięciami, charkotem oraz dźwiękami przypominającymi odgłos śmieci zasysanych do na pół zapchanego kanału ściekowego. - Mówi, że ma na imię Zora - zameldował w końcu Grundy. - Zabiła się około piętnaście lat temu, kiedy jej prawdziwa miłość okazała się nieprawdziwa. Rodzice przynieśli jej ciało do Mistrza Zombich, który ją ożywił. Od tej pory jest u niego na służbie. Wolałaby być zupełnie martwa albo całkiem żywa, ale to niemożliwe, więc po prostu jakoś sobie radzi. Nazywa to życiem. Hmm, niezupełnie tak, ale trudno przetłumaczyć to określenie. No pewnie! Jak okropnie - pomyślała Iren - zostać na wieki półżywą! - No tak. ale jak możemy jej pomóc? - zapytała golema. - Musi być jakiś sposób. Golem ponownie przesłuchał Zorę. - Jedyną rzeczą, jaka częściowo przywraca życie tym istotom, jest miłość - zameldował, - Jakiś żywy człowiek musi ją naprawdę kochać, żeby przeciwdziałać złu wyrządzonemu przez tego, który ją porzucił. Wtedy stanie się prawie żywa, na tak długo, jak długo potrwa jego miłość. Chem gwizdnęła przeciągle. - To trudne! Nikt nie kocha zombich. Większość mężczyzn woli kobiety młode i w dobrym... ee... zdrowiu. - Tak, wiem - powiedziała Iren. - Kiedyś taka byłam. Potem wyszłam za mąż. Uśmiechnęła się, ale nie był to tylko żart. Małżeństwo przyniosło nowe obowiązki - oraz Ivy. Małżeństwo było kresem egzystencji nimfy oraz początkiem życia matrony, i nie była to korzystna zamiana. - No cóż, spróbujemy jakoś pomóc Zorze. Z pewnością na to zasługuje! Iren podparła ramieniem kościste łopatki zombiego, nie czując już wstrętu, i pomogła jej usiąść. Jeśli jakieś procesy gojenia zachodziły u zombiego, musiały przebiegać szybko, gdyż niebawem Zora znów stała na własnych nogach, kuśtykając niemal tak, jak przedtem. Wyszła na deszcz, gdzie chyba było jej najwygodniej. - Jeżeli jest coś, co mogę dla ciebie zrobić... - zawołała do niej Iren, nadal czując wyrzuty sumienia. - Sądzę, że już to zrobiłaś - mruknęła Chem. - Co zrobiłam? - Okazałaś trochę ludzkiego uczucia. To dlatego doszła do siebie tak szybko - i może jeszcze się jej polepszy, przy długotrwałej kuracji. Iren była zaskoczona i niezbyt zadowolona z siebie. Wiedziała, że dotychczas odnosiła się z pogardą do zombich. Czy zdoła to naprawić porządnym traktowaniem w przyszłości? No cóż, okaże się. - Myślę, że będzie lepiej, jeśli pójdziemy spać - orzekła. - I tak niczego nie możemy teraz zrobić, a wydaje się, że jesteśmy tu równie bezpieczni jak gdziekolwiek indziej. Pozostali zgodzili się z tym; ułożyli się na ręcznikach i stroiczkach, próbując zasnąć. Zora wyciągnęła nogi na mokrym głazie przed parasolem. Iren nie czuła się najlepiej, zarówno na duszy, jak i na ciele, ale była realistką. Zniesie, ile będzie trzeba, żeby odzyskać swoje dziecko. Żadna cena nie była zbyt wygórowana. Myślała, że przeleży bezsennie całą noc, lecz tak się nie stało. Przynajmniej nie całkiem. Myślała, że jeśli zaśnie, będą ją dręczyć koszmary; jednak okazało się, że miejscowa klacz z Mar nie zwróciła na nich uwagi i nie zesłała żadnych złych snów. Rozdział 5 COVEN-TREE Mały Smok z Rozpadliny był zaledwie trzykrotnie cięższy od Ivy - kruszyna w porównaniu z rozmiarami, jakie miał w dorosłej postaci. Jednak jego zasadnicze kształty pozostały nie zmienione: sześć nóg, długi ogon, para skrzydeł, za małych, by umożliwić latanie, oraz okropny łeb z mnóstwem zębów. Łuski miał metaliczne, w dość ładnym odcieniu zieleni, mieniące się wszystkimi barwami tęczy, a koniec ogona ostry jak brzytwa. Smok gapił się na Ivy. Ślinił się i oblizywał, zwilżając zęby i sprawiając, że błyszczały. Z jego gardła trysnął strumień czystej, białej pary. Duże stworzenia były teraz zbyt wielkie, aby smok mógł sobie z nimi poradzić, ale Ivy była mała i soczysta. Szykował się do uczty. Ivy spojrzała smokowi w ślepia. Z dziewczęcą uciechą klasnęła w dłonie. - O rany! - zawołała uradowana. - Towarzysz zabaw! Smok oniemiał. Podejrzewał, że ze strony samotnej ludzkiej istoty dowolnych rozmiarów nie była to właściwa reakcja na jego pojawienie się. Pamięć o dorosłym życiu utracił razem z wiekiem, tak więc nie przypominał sobie poprzednich spotkań z taką formą życia, ale i tak pierwotne instynkty były ważniejsze od wspomnień. Był nastawiony na ściganie przestraszonego i umykającego kąska, aby podgrzać go do smakowitego, na pół ugotowanego stanu, pogryźć na lekkostrawne kawałki umaczane w ciepłej krwi, połknąć smaczną całość, a potem czknąć i uciąć sobie miłą drzemkę. Był także nastawiony na ucieczkę przed każdym stworzeniem większym od siebie lub bardziej niebezpiecznym - takim jak człowiek z zaczarowanym mieczem. Z osobnikami w przybliżeniu równymi mu wagą i temperamentem będzie walczył, ustalając granice terytorium. Wprawdzie przypominał sobie, że kiedyś posiadał rozległe własne terytorium, ale nie miał pojęcia, gdzie ono się znajduje. Teraz nie miało to większego znaczenia, ponieważ napotkał żer, a nie potwora podobnego do siebie. Jednak smokowi brakowało doświadczenia i instynkt nie podpowiadał mu, co robić w wypadku przyjaznego przyjęcia. Jaka powinna być prawidłowa reakcja? Ivy podeszła do niego bez cienia obawy. - Mój własny smok! - zawołała. - Zielony jak mamine włosy! Będzie moim przyjacielem, towarzyszem i będzie mnie strzegł, kiedy będę się bała! Wyciągnęła rękę i poklepała brzydki pysk. - Jakie śliczne stworzenie! Smok wcale się nie uspokoił. Przeciwnie, stanął wobec potężnego dylematu. Ścigać, uciekać czy walczyć? Żaden z nadchodzących sygnałów nie pasował do wzorów. Jeszcze nikt nie nazwał go ślicznym i nie poklepał po pysku. Tak więc trwał w bezruchu, nie podejmując żadnego działania. Zdenerwowany, wypuścił obłoczek pary. - Ładna para! - powiedziała Ivy. - Jesteś parowcem, więc masz na imię Stanley! Opowiadano jej o obcej, dziwnej krainie Mundanii, gdzie można ujrzeć nieprawdopodobne dziwy, takie jak metalowe machiny podróżujące na kołach i ludzie pozbawieni magicznych zdolności. Pojmowanie nieprawdopodobieństw nie szło jej najlepiej, ale miała dobrą pamięć do nazw. - Stanley Parowiec - powtórzyła. - Jest cudowny. Ivy przeprowadzała prosty, lecz subtelny proces identyfikacji i przeniesienia. Po pierwsze, była stworzeniem pełnym miłości, ponieważ w jej rodzinie nigdy nie brakowało miłości, tak więc i ona promieniowała tym uczuciem. Darzyła swoje zabawki, maskotki i przyjaciół taką samą bezinteresowną miłością, jaką ją obdarzano. Ponadto wiedziała, w jaki sposób mężczyźni odnoszą się do kobiet, widząc, jak ojciec traktuje jej matkę. Król Dor umieścił Iren na piedestale, Iren często na to narzekała, ale w głębi duszy była z tego zadowolona. Ivy spędziła wiele godzin na daremnych poszukiwaniach tego piedestału w Zamku Roogna, lecz ten przedmiot wydawał się niewidzialny jak duchy. W końcu zrozumiała, że jest zaczarowany, jak potwór spod łóżka, którego tylko ona może dostrzec. Król Dor mógł postawić Królową Iren na piedestale, którego nikt inny nie byl w stanie zobaczyć czy namacać, a ona nie mogła z niego zejść, mimo narzekań. To był szczególny rodzaj magii. Ivy lubiła czary, próbowała więc stworzyć swój własny niewidzialny piedestał, na którym mogłaby umieszczać przyjaciół. Pilnymi staraniami doprowadziła go do doskonałości, lecz nie miała odpowiedniego przyjaciela, którego mogłaby na nim postawić. Ogr Smash był zbyt wielki, żeby się na nim zmieścić. Jednak teraz miała odpowiedniego kandydata, tak więc umieściła na piedestale Stanleya. Był najlepszym ze wszystkich małych smoków, jakie znała! Stanleyowi, podobnie jak matce Ivy, nie było najwygodniej na tym piedestale; jednakże, tak samo jak ona, nie był głęboko nieszczęśliwy. Piedestały mają swoje dobre strony, a ten był dla niego w sam raz. Talent Ivy uczynił ten postument szczególnie skutecznym. Jakiekolwiek zdolności posiadane - zdaniem dziewczynki - przez daną osobę czy stworzenie stawały się wyraźniejsze, silniejsze, mocniejsze i lepsze. Kiedy zauważyła, jak dobrze jej matka potrafi wyczarowywać wzrost roślin - matka zaczęła wyczarowywać je jeszcze lepiej. Kiedy Ivy spotkała przyjaznego, rozmownego jaka - stworzenie to stało się jeszcze przyjaźniejsze i rozmowniejsze. Teraz dostrzegła, jaki przystojny i miły jest w rzeczywistości Stanley Parowiec. Stanley przeżył chwilową dezorientację, jak każde stworzenie odkrywające nagle, że ustawiono je na piedestale. Nie wiedział, że ma na imię Stanley. Nie wiedział, że jest cudowny. Z całą pewnością nie wiedział, że jest śliczny. Po chwili talent Ivy zadziałał z pełną mocą, gdyż był to czar kalibru Maga, moc rozpoznawana przez niewielu śmiertelników, i smok stał się dokładnie takim, jakim go widziała - ładnym i lojalnym przyjacielem, towarzyszem zabaw i ulubieńcem. Jak wielu samców przed nim, poddał się urokowi słodkiej małej kobietki, nie zdając sobie sprawy z istoty jej czaru. Nie pojmował, że przegrał niezwykle ważną bitwę; nawet nie wiedział, że była jakaś bitwa. Ponieważ wrodzone instynkty nie dawały gotowego wzorca postępowania w takiej roli, musiał zaakceptować jej zasady. Stał się dokładnie tym, czego potrzebowała. Ivy - ponieważ była tym, czym była: istotą pełną miłości, niewinności i nieświadomą swej mocy - w mgnieniu oka oswoiła jednego z najstraszliwszych potworów Xanth - Smoka z Rozpadliny. Nikt jeszcze tego nie dokonał. Niektórzy ludzie mogliby uznać to za cud, lecz nie było w tym nic cudownego: po prostu wczesny objaw potężnych zdolności Ivy, nie ustępujących mocy jej dziadka Binka. - Musisz mieć bardzo twarde łuski - powiedziała Ivy, stukając w łuski na karku Stanleya; i już były twarde jak stal. - I takie kolorowe! Barwy pogłębiły się, przechodząc w eleganckie odcienie zieleni, błękitu i szarości, skrzące się wszystkimi kolorami tęczy. Stanley stał się tak piękny, że kopał po oczach. - Och, jesteś takim miłym smokiem! Objęła go za szyję i pocałowała w ucho. Zdumiony smok zaakceptował ten uścisk. Gdyby nie był tak twardołuski i ślicznokolorowy, pewnie wtopiłby się w ziemię, bo uczucie Ivy było czymś szczególnym, niezależnie od jej talentu. - I taka ładna, gorąca para - ciągnęła. Stanley zionął przegrzanym strumieniem, o wiele gorętszym niż kiedykolwiek przedtem. Ivy wkrótce zwróciła swoją uwagę gdzie indziej, bo - mimo wszystko - była tylko małą dziewczynką i nie miała wielkich zapasów uwagi. Nie potrzebowała ich. - Jestem głodna! A ty? Stanley skinieniem głowy potwierdził, że jest głodny, przy czym łuski na jego karku zamigotały urokliwie. W rzeczy samej, był potwornie głodny. - Zatem musimy znaleźć jakieś jedzenie - zdecydowała Ivy. - Na kolację. Rozejrzała się wokół. Stanley westchnął w duchu. Sama Ivy była najsmakowitszym z możliwych kąsków, ale teraz skręcało go na samą myśl o tym. Nikt jej nie skonsumuje, dopóki on czuwa! W pobliżu stało drzewo krabowe, obwieszone sporą ilością dojrzałych krabów. - Hej, założę się, że to dobre - powiedziała, sięgając po jednego. Jednak krab usiłował uszczypnąć ją wielkimi kleszczami, więc pospiesznie cofnęła rękę. Bolesne doświadczenia w Zamku Roogna nauczyły ją wystrzegać się wszystkiego, co szczypie. Mimo to kraby wyglądały naprawdę dobrze. - Wiem! - orzekła, ponieważ była dumna ze swej zdolności rozwiązywania problemów, kiedy się postarała; i rzeczywiście, ta zdolność zwiększyła się w stopniu usprawiedliwiającym dumę. - Mamusia gotuje kraby w gorącej wodzie. Wtedy nie ruszają szczypcami! Do tej pory nie pojmowała, dlaczego matka odprawia ten rytuał z wodą, sypiąc czerwony pieprz do garnka, żeby doprowadzić wodę do wrzenia, a potem wrzucając kraby. To rewelacyjne odkrycie warto wypróbować. Jednak nie miała gorącej wody. Prawdę mówiąc, nie miała żadnej wody ani czerwonego pieprzu, żeby ją ogrzać. Ivy zamyśliła się i po chwili rozwiązała problem, ponieważ usiłowała być nad wiek rozwiniętym dzieckiem. - Stanley, możesz je ugotować swoją parą! A potem oboje się najemy! Stanley spojrzał na drzewo krabowe, nie pojmując. On nie musi gotować krabów; może bez trudu schrupać je na surowo. Ich mięso stanie się jego ciałem, a ich skorupy jego łuskami, w naturalnym procesie asymilacji. - Och, daj spokój - powiedziała zachęcająco Ivy. - Wiem, że jesteś mądrzejszy! Smok odkrył, że istotnie jest mądrzejszy niż sądził i teraz rozumiał jej punkt widzenia. Ona nie mogła schrupać krabów na surowo i w całości. Ustawił się przed drzewem krabowym i zionął strumieniem gorącej pary. Trafił kraba, którego zielonkawa skorupka natychmiast przybrała jaskrawoczerwony kolor i stworzenie spadło na ziemię. Ivy podniosła go - i natychmiast upuściła, bo był bardzo gorący. Włożyła do buzi oparzone paluszki. Potem wymyśliła: użyła rąbka zielonej jak iwa spódniczki dla ochrony palców i ponownie podniosła kraba. Pachniał wspaniale. Jednak nie wiedziała, jak rozbić skorupkę, bo nie miała dziadka do orzechów. Spojrzała na lśniące zębiska Stanleya i przyszedł jej do głowy następny wspaniały pomysł. - Ty go rozgnieć! - wykrzyknęła. Wsunęła ugotowanego kraba w kąt smoczego pyska, gdzie miał zęby trzonowe. Stanley powoli zamykał paszczę, aż skorupa trzasnęła. Wtedy otworzył pysk, a dziewczynka wyjęła kraba. Problem został rozwiązany. Wybrała mięso i zaczęła jeść. - Tak, to bardzo dobre - orzekła. - Ugotuj sobie kilka, Stanley. Stanley wzruszył ramionami, ugotował jeszcze kilka krabów i przeżuł je, ze skorupami i wszystkim. Odkrył, że takie też są bardzo dobre. Poszerzyły mu się horyzonty; teraz wiedział, jak jeść zarówno surowe, jak i gotowane mięso. W rezultacie byli zadowoleni oboje: i on, i dziewczynka. Noc zapadała coraz szybciej. - Sądzę, że mamusia jeszcze mnie nie znalazła, a tatuś jest zajęty jakimiś ważniejszymi sprawami - stwierdziła spokojnie Ivy. Wiedziała, że Królowa Iren zjawi się, kiedy uzna za stosowne. Przecież rzadko się zdarza, aby kobieta zapomniała o porze kładzenia do łóżka. - Musimy znaleźć wygodne miejsce do spania. Naturalnie, smok zwykle spał tam, gdzie miał ochotę: nie zaatakowałoby go żadne inne stworzenie. Jednak teraz był o wiele mniejszy i nie tak doświadczony, a ponadto lękał się ciemności. Jak miał uciec potworowi spod łóżka, jeśli nie miał łóżka, na które mógłby się wspiąć? Jeśli zatem Ivy uważała, że trzeba znaleźć miejsce do spania, musiała mieć rację. Poszli dalej, szukając dogodnego miejsca. Dotarli do drzewa, na którym nie rosły kraby, lecz mali mężczyźni. Stanley na próbę puścił chmurę pary, sprawdzając czy są jadalni, i wielu z nich poczerwieniało i spadło. Gotowali się, ale nie byli ugotowani. Każdy spadający zrywał się na równe nogi i niebawem pod drzewem zebrał się cały ich oddział. - Och, dzieci! - zawołała Ivy, zauważając, że wszyscy nosili pieluszki. - To oddział niemowlęcy! Były to naprawdę trudne dzieci. Każde miało hełm i mały miecz lub dzidę. Zmarszczyły brwi i zaczęły maszerować, groźnie wysuwając oręż. Stanley zionął na nich nową chmurą pary, ale dziecięcy oddział napierał dalej, osłaniając się maleńkimi tarczami. Poczerwieniały ze złości, a nie w wyniku dojrzewania czy gotowania. - Chyba lepiej uciekajmy - stwierdziła inteligentnie Ivy. - Twoje łuski są twarde, Stanley, ale moja skóra jest delikatna, bo jestem śliczną, małą dziewczynką. Zresztą i tak robi się ciemno. Stanley nie był pewien, czy to logiczne, ale wiedział, że nie jest taki sprytny jak ona, ponieważ myślenie zazwyczaj nie było mocną stroną smoków. Jednak zrozumiał, o co jej chodzi. Znaleźli pień innego drzewa. Było ogromne; Ivy straciłaby dużo czasu obchodząc go wokół, gramoląc się przez monstrualne, sterczące korzenie. Miało gęste listowie, tworzące nieprzenikniony gąszcz rozchodzący się prawie poziomo tuż nad ziemią. - Będziemy na nim bezpieczni - zawyrokowała Ivy. - Ale jak na nie wejdziemy? Mieli szczęście. Za drzewem stał żuraw. Ptak miał długie, cienkie nogi oraz długą, cienką szyję i długi cienki dziób. Był to duży ptak; kiedy stał wyprostowany, głowę miał schowaną w gęstwinie liści. Zajmował się dźwiganiem kamieni z ziemi na koronę drzewa, unosząc głowę powolnymi, odmierzonymi ruchami. Ivy przystanęła, obserwując jego pracę. Po krótkiej chwili domyśliła się: ptak ćwiczył podnoszenie ciężarów. Oddziały niemowlęce ścigały ich zawzięcie, opóźniane jedynie przez wolne tempo marszu i konieczność omijania wystających korzeni, przez które Ivy i Stanley przechodzili bez trudu. Ivy nie traciła czasu. - Panie Żurawiu, czy dźwignie nas pan na drzewo? - spytała. - Dam panu... - zawahała się, szukając czegoś do zaoferowania, ponieważ wiedziała, że należy rewanżować się za przysługę. Znalazła w kieszeni metalowy krążek i pokazała go ptakowi. - To. Żuraw zerknął na krążek. Metal błyszczał w ostatnich promieniach słońca. Żuraw był oczarowany, bo lubił błyskotki. Przyjął krążek, po czym chwycił w dziób pasek spódniczki Ivy i umieścił ją w koronie drzewa. Od szybkiego wznoszenia zakręciło się jej w głowie, ale złapała się najbliższych gałęzi i ukryła w łagodnym mroku listowia. Żuraw opuścił dziób, złapał Stanleya za ogon i również umieścił go na drzewie. Po chwili smok był już przy niej, na szczęście, ponieważ nie lubiła siedzieć sama po ciemku. W koronie drzewa panowała już noc, lecz było tam wiele miękkich liści, więc Ivy po omacku ułożyła z nich dość wygodne posłanie. Nie widziała ziemi, więc nie bała się, że spadnie. Stanley umościł sobie gniazdko i zwinął się w kłębek w sposób właściwy osobnikom swojego gatunku. Po chwili oboje zasnęli. W nocy przeszła straszliwa burza, ale gęste listowie dobrze osłaniało przed deszczem, więc Ivy i smok nie przemokli i tylko niejasno uświadamiali sobie, że pada. Ivy szczelniej otuliła się kołderką z liści, a Stanley prychnął kłębem pary. Oboje byli zadowoleni z tego, że siedzą wysoko i w suchym miejscu; niewiele jest milszych rzeczy od dobrego schronienia w złą pogodę. Rankiem Ivy przez dłuższą chwilę nie mogła sobie przypomnieć, gdzie właściwie jest. Z początku wydawało jej się, że w domu, w swoim łóżku, ale nie zgadzał się kolor. Jej sypialnia była różowa, pełna iw wyhodowanych dla niej przez mamę. A to miejsce było zielone, z jasnoróżowymi plamkami światła w miejscach, gdzie przebijały się zuchwałe promienie słońca. I oczywiście, w domu nie miała oswojonego smoka. - Stanley! - wykrzyknęła z radością, wyciągając ręce, żeby go objąć. - Jesteś takim ładnym smokiem! Mały Smok z Rozpadliny obudził się prychając parą i machając ogonem. Środkowe nogi zwisały mu z gałęzi i przez chwilę gramolił się, odzyskując równowagę. - Podoba mi się to drzewo - zdecydowała Ivy. - Zostańmy tu! Stanley, który odkrył, że lubi być tulony przez ładne małe dziewczynki, zgodził się. Ivy rozejrzała się za toaletą, lecz nie znalazła jej. Jednak odkryła, iż wszystko, co zrobi, wpada w gąszcz liści, znikając z oczu i z serca, więc nie było problemu. W końcu ptaki też tak robiły; nic dziwnego, że tak wygodnie żyło im się na drzewach! Później poszukała kuchni, również bez powodzenia. W zasięgu ręki wisiały jednak przeróżne owoce i orzechy, więc zerwała kilka i zjadła. Stanley miał wątpliwości co do tego rodzaju diety, ale na jej nalegania skonsumował stertę owoców czerwonego pieprzu i przekonał się, że są wspaniałe. Lubił mocne przyprawy; ułatwiały mu puszczanie pary równie skutecznie, jak ogrzewały wodę mamie Ivy. Potem zjadł jeszcze trochę bardziej soczystych owoców, gdyż potrzebował też płynu do wytwarzania swojej pary. Potem ruszyli po drzewie, badając okolicę. Listowie było wszędzie, tworząc gęstą dżunglę, jednak dawało się zauważyć pewną prawidłowość. Konary przeważnie wypinały się w górę, a warstwy liści gęstniały na wyższych piętrach. Przypominało to nieco ogromny dom o wielu piętrach, ścianach i schodach, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Stanley nie miał kłopotów, gdyż jego ciało było długie, niskie i gibkie, lecz Ivy czuła się nieswojo na cieńszych gałęziach. W końcu dotarli na najwyższe piętro, gdzie świeciło słońce, gdzie gałęzie były tak gęste i posplatane ze sobą, a liście tak liczne i wielkie, że goście mogli bezpiecznie iść dokądkolwiek. Czubek drzewa był w przybliżeniu płaski, z wybrzuszeniami poszczególnych konarów przypominającymi wzgórza; skrajne gałęzie sięgały wyżej tworząc rodzaj barierki chroniącej przed upadkiem. Liście miały tu różne barwy, całość przypominała więc normalny krajobraz. Wśród szarej masy liści wyróżniało się kilka szczególnie wielkich egzemplarzy z widocznymi na nich czarnymi napisami. Najbliższy głosił: „WITA WAS COVEN-TREE”, a poniżej nieco mniejszy upominał: „NIE ŚMIECIĆ!”. Ivy była za mała, żeby umiała czytać, a smok nigdy nie posiadał tej umiejętności, więc oboje zignorowali te liście. Ujrzeli szereg liściastych klatek mieszczących dziwne zwierzęta. Tabliczoliść przy pierwszej oznajmiał: GI-ANTS. Wewnątrz było kilka ogromnych i dziwnych zwierząt, każde wielkości Ivy. Wyglądem przypominały mrówkolwy, lecz miały inne łby. Ivy zastanawiała się chwilę, aż przypomniała sobie, gdzie już widziała takie stworzenia. - Na obrazku! - zawołała triumfalnie. - W książce o dziwnych mundańskich potworach. Mama mówiła na nie „ants”. Muszą być mieszańcami mrówkolwów i... i... Tutaj zawahała się; nie miała pojęcia, jakie stworzenie mogło mieć taki łeb. - Tylko myślałam, że one są mniejsze. Stanley zerknął na dziwne stworzenia, równie zafascynowany jak Ivy. Jedna z olbrzymich mrówek kłapnęła żuchwami na smoka, który zionął na nią strumieniem pary. Mrówka zamachała długimi czułkami, a Stanley machnął ogonem. Mundańskie potwory budziły w nim niepokój; były wybrykiem natury. Następną klatkę oznaczono tabliczką: „MA-MOTHS”. Wewnątrz znajdowało się kilka ciem o włochatych czułkach, tak wielkich, że podobnych Ivy nie widziała w swoim życiu. Ich złożone skrzydła istotnie były ciemne. Smacznie spały, mimo iż słońce dopiero co rozproszyło ciemność. Kolejna klatka zawierała ENOR-MOUSE chrupiącą wielki kawał sera. W innej znajdowały się TREMEN-DOES, będące wielkimi zwierzętami o rozdwojonych kopytach, nieco podobne do jaka i jedzące liście; GIGAN-TICS ssące wielki korzeń krwawnika; STUPEN-DOES, jeszcze większe od innych łań, oraz IM-MENS, którzy byli ludźmi wielkości ogrów. Ivy przystanęła przy ostatnich okazach. Wydało jej się, że żaden rodzaj ludzi nie powinien być więziony w klatce. Miała małą główkę, więc jej myśli szybko zmieniały się w czyny. - Stanley, uwolnij te stworzenia - powiedziała. Smok tylko na to czekał. Puścił tak gorący strumień pary na liściasty zamek klatki, że ten stopił się i drzwi otwarły się na oścież. Mensy wypadły na zewnątrz, ucieszone uzyskaną wolnością. Przekonawszy się, jak łatwo można oswobodzić mieszkańców klatek, Ivy i Stanley wrócili tą samą drogą, którą przyszli, topiąc po drodze każdy zamek. Niebawem wszystkie uwięzione stworzenia były wolne i biegały wokół jak oszalałe. Rozpętało się takie pandemonium, że Ivy i Stanley niemal ogłuchli. Cofnęli się na sam skraj korony i wspięli na barierkę ochronną. Ta przylegała do barierki sąsiedniego drzewa, na którym było spokojniej, więc oboje przeskoczyli na drugą stronę, zostawiając za sobą całe zamieszanie. Nowe drzewo było bardzo ładne. „WITA WAS BLICH-TREE” - głosił napis na liściu, który oczywiście zignorowali. Za bardzo ciekawiły ich te wszystkie śliczne kolory listowia, o wiele jaśniejsze od tych na poprzednim drzewie, oraz zdumiewające formy tutejszych liści. Były tu też ruchome chodniki, każdy z nich zrobiony z materiału sznurka lub gumy i mający nóżki maszerujące równym krokiem trochę przypominającym pochód trudnych dzieci z oddziału dziecięcego. Ivy była oczarowana i Stanley też się tym zainteresował, ponieważ ona uważała, że powinien. Jednak po pewnym czasie nawet radość życia w przepychu przygasła, bo życie to nie tylko blichtr, więc przeskoczyli na następne drzewo. To, obwieszczał napis, była PALMA DAKTYLOWA, której liście reprezentowały wszystkie dni roku. Dzienne lilie rosły w małych wgłębieniach z ziemią, lecz codziennie zakwitała tylko jedna z nich. zawsze wskazując dokładną datę. W samym centrum rosła wielka centuria, o grubych, długich, zielonych liściach rozłożonych kuliście, opatrzonych kolcami na krawędziach i końcach. Wewnątrz centurii znajdowało się coś naprawdę fascynującego. Wyglądało na kolejną roślinę o prostych łodyżkach okrytych wieloma małymi, okrągłymi Usteczkami, które lśniły w słońcu jak złote monety. - Och, jakie śliczne! - wykrzyknęła Ivy. - Chcę taką! Małe dziewczynki pod jednym względem przypominają żurawie: lubią ładne rzeczy. Ivy próbowała dostać się do monet, ale nie przepuściły ją ostróżki centurii. Te ostróżki były bardzo twarde, więc nie mogła ich po prostu odepchnąć na bok. Stanley ruszył na pomoc, zmiękczając ostróżki strumieniem pary, co pozwalało Ivy przejść. Jednak poruszała się bardzo wolno, gdyż roślina miała wiele ostróżek. Stanley musiał trzymać się blisko dziewczynki, ponieważ jak tylko przeszli, ostróżki znów twardniały. Smok próbował odgryzać liście, lecz sok roślinny w smaku przypominał zombiego, więc szybko zrezygnował, zanim dostał mdłości. I tak gramolili się i przeciskali przez gęstwę grubych liści, a Stanley zużył sporo pary, zanim wreszcie dotarli do jasnej rośliny w samym środku. Z uśmiechem niewinnego zadowolenia na twarzy Ivy sięgnęła po monetę. Jednak w tej samej chwili, gdy dotknęła delikatnymi paluszkami złotego liścia, roślina rozbłysła światłem, które oblało zarówno dziewczynkę, jak i smoka, napełniając powietrze niesamowitą poświatą. Był to ten blask, który matka Ivy widziała w swojej wizji, lecz nie całkiem pojęła, gdyż był tylko jednym z wielu elementów obrazu. Dziewczynka i smok stanęli jak wryci, zmieniając się w żywe posągi, nieruchome i zastygłe. Zostali pochwyceni przez jedną z najmniej okazałych, lecz najpotężniejszych roślin Xanth, tę, która obezwładniała lub uśmiercała niemal każdą żywą istotę: tymianek. Rozdział 6 XANTHIPPE Do rana burza uspokoiła się, lecz zemściła się na Iren zacierając wszystkie możliwe znaki oraz tropy i tak stłukła roślinność, że ta nie mogła sobie przypomnieć wydarzeń z poprzedniego dnia. Ślad był teraz zupełnie zimny i mokry. A w dodatku, słońce nie spieszyło się z przechodzeniem przez warstwę chmur, więc Iren nie mogła dobrze wysuszyć swoich rzeczy. Wyhodowała nowe stroiczki i pantofelki, a z suchych ręczników zrobiła spódniczkę i kaftan, odpowiednio przycinając je i spinając guzikami. Nie było jej w tym najwygodniej, ale dzielnie ruszyła naprzód, każąc Grundy’emu przepytać każdą roślinę w okolicy, na wszelki wypadek. Żadna z pytanych nie pamiętała Ivy. - Zastanawiam się - zaczęła Chem - czy nie zaproponować... - Zatem nie proponuj! - warknęła Iren. Wiedziała, co centaurzyca chce powiedzieć - że coś złapało Ivy i zabrało ją, że może już nigdy nie odnajdą dziewczynki. Jednak iwa pozostała zielona, sygnalizując, że dziecko jest zdrowe, a Iren nie spocznie, póki jej nie uratuje. Szukali godzinami. W pewnej chwili jakiś gryf dostrzegł ich i obniżył lot, chcąc przyjrzeć im się bliżej. Gryfy zaliczały się do najgroźniejszych mieszkańców puszczy, ponieważ miały ciała lwów i skrzydła orłów, a przy tym były zawsze głodne i dzikie. Jednak Iren nie dała mu szansy. Rzuciła nasionko bokserowca, nakazując, by rosło. Z nasiona wyrosło drzewko z wieloma twardymi, sękatymi kułakami. Krzew zaczął wymachiwać pięściami, boksując gryfa. Bokserowiec był agresywny - lubił walkę w zwarciu. Wystarczyło kilka ataków i stwór umknął jak niepyszny. W końcu Grundy trafił na trop. - Ta kotew widziała ją! Bardzo trudno ją wytrącić z równowagi, więc deszcz nie zatarł jej pamięci. Ale... - Ale co? - krzyknęła Iren, doskakując do golema. - Ale miała towarzystwo - niechętnie wyjawił Grundy. - I nie był to jak. - Ale nic jej nie jest! - powiedziała Iren, jakby wyzywając golema, żeby temu zaprzeczył. - Tak. Jednak stworzenie, które spotkała... - Nie zaatakowało jej! - powiedziała tym samym tonem Iren. Iwa miała się doskonale, uspokajając jej obawy. - Właściwie nie... - Może lepiej ja go zapytam... - zaproponowała Chem. Jednak Iren nie życzyła sobie pomocy zrównoważonej centaurzycy. Nocne niewygody wyczerpały ją fizycznie i psychicznie, a cierpliwość nigdy nie była jej mocną stroną. - Mów, sękaty łbie! Jakie stworzenie? - Sądząc z opisu - Smok z Rozpadliny. Teraz Iren zareagowała. Była przygotowana na wszystko. Wszystko, tylko nie to. Ciężko oparła się o Chem, niemal osuwając się na ziemię. Klaczka złapała ją i podtrzymała. - Smo... Smok..? - Pomniejszony - powiedział szybko Grundy. - Pamiętasz, mówiłaś nam, że oberwał eliksirem młodości i odmłodniał do niemowlęcia, tak samo jak Humphrey. - A... ale to Smok z Rozpadliny! - protestowała Iren. - Najgroźniejszy potwór w Xanth! Nieważne, jakie ma teraz rozmiary! - Tak. Ten sam. Iren opanowała się. - Co się stało? Grundy zapytał kotew. - Najwidoczniej zaprzyjaźnili się - zameldował z powątpiewaniem. - Poszli dalej razem. - Smok z Rozpadliny nie ma przyjaciół! - powiedziała Iren, wbrew sobie spierając się z Grundym. - To samotnik. Zjada wszystko, co zdoła schwytać. - Chyba nie masz racji - rzekła Chem. - Jeżeli smok nie jest nieśmiertelny, musiał mieć rodziców i musi wydawać na świat potomstwo, żeby się reprodukować. Dlatego w jego życiu musi też być miejsce na towarzystwo. A teraz został odmłodzony. Istotnie mógłby być nieśmiertelny, gdyby regularnie używał Źródła Młodości - jednak wątpię, aby to robił. Mimo wszystko, może czuć się samotny, tak samo jak czułoby się dziecko w jego sytuacji. - Ładne mi dziecko! - zawołał Grundy. - Dzieci naprawdę różnią się od dorosłych - upierała się centaurzyca. - Są bardziej podatne na wpływy, bardziej otwarte... - Bardziej prawdopodobne, że smok akurat w tej chwili nie był głodny, więc zostawił ją na następny posiłek - podsunął nieoceniony Grundy. Chem wierzgnęła przednią nogą, mierząc w golema, ale chybiła. Iren, która właśnie zaczynała wierzyć, że jej dziecku może nic się nie stanie, znów poczuła ukłucie niepokoju. Smok z Rozpadliny był podstępnym, szczwanym stworzeniem, sprytniejszym od przeciętnego smoka. - Lepiej znajdźmy ich szybko! - powiedziała ponuro. Szli tropem młodzików do oddziału niemowlęcego. Kilka trudnych dzieci zapamiętało poszukiwanych. - Pewnie, że ich goniliśmy - przetłumaczył Grundy. - Gnaliśmy jak oparzeni! Na taką bestię trzeba iść kupą! - A dokąd oni poszli? - pytała Iren. - Co cię to obchodzi, stara? - zapytało inne dziecko, pozostając w luźnym zwisie. - Odpowiadaj, jak pytają, bujaczu - powiedziała stanowczo Iren. Dzieciak przestał się bujać. - Uciekli za wiedźmie drzewo - rzekł. - Zanim dotarliśmy tam forsownym marszem, trop był już zimny. Mamy ciekawsze rzeczy do roboty niż uganiać się za głupkami. - Jedno z tych głupków to moja córka! - krzyknęła gniewnie Iren. - To masz kupę kłopotów, siostro - odparł dzieciak. - Ja ci dam kupę kłopotów, ty tłusty bachorze! - wrzasnęła Iren. Rzuciła nasionko. - Rośnij! Z nasionka wyrósł kurzyślad. Już po chwili zostawiał wszędzie śliskie i śmierdzące kurze ślady. Gdy dzieciaki znowu pomaszerują, odkryją, że marsz w kupie to śliska sprawa. - To nie było miłe, Iren - rzekł z uznaniem Grundy. Lubił świństwa, obojętnie kto komu je robił. - Pilnuj swego nosa, golemie, albo wyhoduję ci brodawczycę na głowie! Grundy zamknął się i pilnował swojego nosa. Jednak trop istotnie był zimny. Wiedźmie drzewo przeżywało właśnie atak wielkich owadów czy też dzikich zwierząt w swoim listowiu i nie odpowiadało na pytanie Grundy’ego. Zdaje się, że te owady były zamknięte i niedawno zostały wypuszczone, bo siały spustoszenie pośród górnych warstw i listowia. Trawa pod drzewem była całkiem zmyta. Tak więc grupka Iren musiała iść dalej, pilnie rozglądając się w nadziei znalezienia rośliny lub drzewa, które pamiętałyby dziecko i małego smoka. Dotarli na obszar, gdzie nie padało, lecz nadal nie znaleźli żadnego śladu. Iren była zbyt uparta, aby przyznać, że zgubili trop i zapewne podążają w złym kierunku. Jej córka musiała gdzieś tu być! Weszli na posępną, żółtawą równinę, gdzie zwykłe drzewa ustępowały miejsca dziwnym roślinom o grubych pniach, z których wyrastały długie, cienkie, trawiaste liście ze wzniesionymi kłosami ozdobionymi na szczytach białawymi kwiatkami. Grundy przepytał jedną i dowiedział się, iż jest to trawodrzew zwany Xanthorrhoed. - O, to ciekawe - powiedziała Chem. Centaury chronicznie fascynowały się niezwykłą florą i fauną. - Xanthorrhoed, jak sama nazwa wskazuje, jest jedną z najprymitywniejszych, pierwotnych roślin Xanth. - Horror Xanth? - spytała Iren. - Nie mam takich nasion. - Może powinnaś włączyć kilka do swojej kolekcji. Sądzę, że ten gatunek roślin towarzyszy... - Wiedźmom - rzekł nowy głos. Rozejrzawszy się wokół, Iren ujrzała chudą, żółtą staruchę. Zajęci trawodrzewiem, nie zauważyli tej kobiety. - Co wy, stworzenia, robicie w moim ogrodzie? - Szukam dziewczynki - powiedziała krótko Iren. - Widziałaś ją? Ma trzy latka, być może towarzyszy jej mały smok... - Ach tak - rzekła czarownica. - Może i mam o nich jakieś wiadomości. One są twoje? - Moja córka - powiedziała Iren. - Gdzie ona jest? Muszę odnaleźć ją zanim.. Wiedźma spojrzała jej w oczy. Była brzydkim, starym babsztylem, zgarbionym i brudnym, z brodawką na nosie. - Idź tam, do mojej chaty, wejdź do klatki i zamknij się w niej - powiedziała. Iren próbowała oprzeć się tym śmiesznym poleceniom, lecz nie zdołała. Czarownica posiadała umiejętność natychmiastowego hipnotyzowania albo inny podobny dar; Iren musiała usłuchać. Podeszła do chaty, weszła do środka i znalazła tam klatkę. Otworzyła drzwi i zamknęła je za sobą; usłyszała szczęk zamka. Teraz, gdy wykonała polecenie wiedźmy, uwolniła się spod zaklęcia. Odzyskała kontrolę nad swoim ciałem, jednak była zamknięta, a drewniane kraty klatki były zbyt grube, aby mogła je złamać. Miała nóż, ale wiedziała, że przecięcie jednego z tych prętów zabrałoby wiele czasu. No cóż, poradzi sobie z tym! Rzuciła nasionko na podłogę. - Rośnij! Roślina wystrzeliła w górę, jarząc się czerwonym kwieciem. Był to ognik. Za moment podpalił klatkę i przepalił kilka prętów. Czekając, aż ognik zrobi swoje, skulona w drugim końcu klatki Iren była bardzo zajęta. Wyhodowała okazały polip, który powinien spełnić zadanie. Kiedy wiedźma wejdzie do chaty, sama stanie się więźniem. Jako dodatkowe zabezpieczenie Iren wyczarowała pałkę wąskolistną. Po kilku minutach wiedźma weszła do środka. Polip owinął ją swoimi czułkami, a Iren przy groziła jej pałką. - Teraz, paskudne stworzenie, powiesz mi... - zaczęła Iren. Wiedźma spokojnie spojrzała jej w oczy. - Odłóż pałkę. Każ swojemu stworzeniu, żeby mnie uwolniło. - Do licha! - zaklęła Iren. - Zapomniałam o twoim spojrzeniu. Jednak odłożyła pałkę, po czym kazała polipowi puścić czarownicę. W pewnym ograniczonym zakresie mogła wydawać polecenia wyhodowanym przez siebie roślinom, chociaż musiała uważać z najbardziej agresywnymi spośród nich. Na przykład wikłacz nie przyjmował rozkazów od nikogo. Postanowiła odwrócić się plecami do czarownicy, gdy tylko uwolni się spod uroku, aby nie dać się znów zahipnotyzować. Jednak zanim zdążyła to zrobić, wiedźma znowu ją zahipnotyzowała. - Siadaj, kobieto. Słuchaj, co ci powiem. Iren siadła na koślawym drewnianym krześle i słuchała, pieniąc się ze złości. Popełniła oczywisty błąd, pozwalając, aby wiedźma ponownie spojrzała jej w oczy. - Najpierw przedstawię się - rzekła czarownica. - Jestem Xanthippe, zła czarownica z puszczy. Towarzyszę drzewom Xanthorrhoed, które - jak wskazuje ich nazwa - są pierwotnymi roślinami Xanth. Weszliście na mój teren i jesteście w mojej mocy. Widzę, że ty też jesteś czarodziejką, co cieszy mnie bardziej, niż sobie w tej chwili wyobrażasz, lecz i tak zrobisz, co ci każę. Ponieważ ja mam twoją córkę. Iren nie mogła nic powiedzieć, ponieważ kazano jej słuchać. Jednak ta wiadomość zelektryzowała ją, więc nachyliła się, nadstawiając uszu. - Ona i ten mały smok są więźniami mojego tymianku - ciągnęła czarownica. - Naruszyli granicę mojej posiadłości, tak samo jak wy, i wyrządzili poważne szkody, zanim zostali złapani. Rozpuścili moją kolekcję sargan-tuów. Teraz tuy szaleją po całym Coven-tree, gdzie trzymam najcenniejsze okazy. Dlatego musiałam ich ukarać. Pozostaną zaklęci na zawsze, dopóki nie zechcę ich uwolnić, a przynajmniej przez sto lat - nie wiem, co wybiorę. Z namysłem spojrzała na Iren. - Och, na pewno, z twoją zdolnością kontrolowania roślin, mogłabyś ich uwolnić - ale jedynie ja wiem, gdzie jest ukryty mój tymianek i jakie strzegą go niebezpieczeństwa. Mogę zabić twoją córkę, zanim zdołasz ją uratować. Jeżeli chcesz ją uratować, musisz uzyskać moją pomoc - a otrzymasz ją tylko na moich warunkach. Teraz Iren mogła wreszcie mówić. - Masz czelność mówić mi, że wzięłaś moją córkę jako zakładniczkę? Czy wiesz, kim ja jestem? - Nie - odparła wiedźma. - Kim jesteś? Iren nagle uświadomiła sobie, że będzie jej znacznie trudniej poradzić sobie z tym starym babsztylem, jeśli wiedźma dowie się, że ma w swojej mocy Królową Xanth. Lepiej niech pozostanie nieświadoma tego faktu. Iren stwierdziła, że moc staruchy może wpływać na jej działania, ale nie na słowa - chyba że słowa wiązały się z działaniem, kiedy na przykład kazała swoim roślinom rosnąć lub puścić kogoś - tak więc nie musiała mówić więcej niż zamierzała. - Jestem... Iren. Co mam zrobić, żeby odzyskać moje dziecko? Czarownica znów zmierzyła ją taksującym spojrzeniem. - To właściwe nastawienie. Widzę, że mam przed sobą ładną, zdrową, młodą kobietę, mającą dobry magiczny talent i kilka praktycznych umiejętności, takich jak robienie sobie ubrania z ręczników. Powinnaś być wspaniałą towarzyszką dla mojego syna, a twoje umiejętności hodowania roślin wspomogą moją kolekcję. Iren osłupiała. - Ttowa...! - nie była w stanie wypowiedzieć tego słowa. - Przecież jestem mężatką! Mam dziecko! Dlatego tu jestem! - Tak, potrzebna mi kobieta, która może rodzić. Chcę, żeby mój syn ustatkował się i założył rodzinę. Aby dostał się pod wpływ kompetentnej kobiety zdolnej do rodzenia. Nadasz się. - Na pewno nie! - wybuchła Iren. - Może uda ci się nakazać mi coś przez pięć minut, ale nigdy nie zmusisz mnie, żebym została z mężczyzną, którego nie kocham! - Doświadczona kobieta może wiele zrobić z mężczyzną w ciągu pięciu minut, z miłością czy bez - napomknęła Xanthippe. - Postaram się, żebyś to zrobiła, a potem znowu, i znowu... Tyle razy, ile będzie trzeba, a kiedy już będziesz nosiła dziecko mojego syna - nie będziesz taka chętna, żeby go opuścić. Iren była zaszokowana bezpośredniością i brakiem skrupułów wiedźmy. - To niemożliwe! - Zapewniam cię, że możliwe. A myślisz, że jak urodziłam mojego syna. Istotnie, jak? Nawet jako młoda dziewczyna Xanthippe musiała być zbyt brzydka, aby zwrócić uwagę mężczyzny. Jednak z jej umiejętnościami nie musiała być atrakcyjna; mężczyzna spełni każde jej życzenie. Iren spróbowała jeszcze raz. - Chcę powiedzieć, że mój mąż... - Co zrobi, kiedy dowie się, że nosisz dziecko innego? - zapytała wiedźma. Iren wolała o tym nie myśleć, więc nie myślała. - Nie mówisz poważnie! Zniszczę go, gdy tylko odwrócisz się ode mnie plecami! - I co wtedy stanie się z twoją córką, która jest w mojej mocy? - pytała wiedźma. - Zwrócę ci ją dopiero wtedy, gdy jej rodzeństwo będzie w drodze. - Rodzeństwo! - Iren z trudem ogarniała potworny plan wiedźmy. - Nigdy nie... - Nie potrafiłaś odnaleźć swojej córki przedtem; możesz to zrobić teraz? Iren milczała. Nie mogła znieść myśli o niepotrzebnym narażaniu Ivy na niebezpieczeństwo. Nie mogła ryzykować i załatwić wiedźmy, zanim córeczka nie będzie bezpieczna. - Przedstawię cię mojemu synowi, Xavierowi - powiedziała Xanthippe. - Może ci się spodoba, chociaż to i tak jest bez znaczenia. Tyle że byłoby ci łatwiej. Chodź ze mną. Odrętwiała Iren poszła za nią. Porzuciła myśl o wyrządzeniu krzywdy wiedźmie. Ivy była zakładniczką; wiedźma trzymała je w garści - na razie. Xanthippe doszła do pomarańczowego drzewa. Pień i wszystkie jego liście były pomarańczowe, czym wyróżniało się spośród innych. Pod nim stała centaurzyca Chem, przykuta żelaznym łańcuchem za przednią nogę, oraz golem Grundy, zamknięty w klatce z siatki o drobnych oczkach. Wiedźma schwytała całą grupkę, oprócz zombiego. - Zaczekaj tu - powiedziała Xanthippe. - Przyprowadzę ci mojego syna. I Iren musiała posłuchać. - Idź wymocz swój brodawkowaty pysk, starucho! - wrzasnął Grundy z klatki. Czarownica zignorowała go i poszła do walącej się, żółtej stodoły. - Zahipnotyzowała cię? - zapytała Iren centaurzycy. Klaczka ponuro skinęła głową. - Sama założyłam sobie obręcz na nogę - przyznała. - Nie mogłam jej się oprzeć, chociaż rozpaczliwie próbowałam. I Grundy też sam wszedł do klatki. Po prostu spojrzała nam w oczy... - Wiem. Szkoda, że nie poszła z nami Gorgona. Grundy skręcił się ze śmiechu, chociaż Iren mówiła poważnie. Mogła zabrać ze sobą Gorgonę - gdyby tylko wiedziała! Jednak miały mało czasu na wymianę informacji. - Co się stało z zombim Zora? - zapytała. - Czary wiedźmy nie działały na nią - rzekła Chem. - Sądzę, że zombi nie ma tyle oczu czy mózgu, żeby można go zahipnotyzować. Poszła sobie. I tak w niczym nie mogła nam pomóc. - Pewnie nie - rzekła Iren, sprawdzając łańcuch, którym skuto centaurzycę. Był o wiele za mocny, aby zdołała go zerwać, ale wiedziała, że może tego dokonać odpowiednią rośliną. - Szybko wyhoduj coś i uwolnij nas! - krzyknął Grundy. - Zanim ta sfara wróci. Powiedziała ci, żebyś tu na nią czekała, ale nie mówiła, żebyś nam nie pomagała. Miał rację, przynajmniej częściowo. - Nie mogę - odparła ze smutkiem Iren. - Wzięła Ivy jako zakładniczkę. - Ooo, to naprawdę problem - przyznała Chem. - Czego ona od nas chce? Zanim Iren zdążyła odpowiedzieć, czarownica wróciła. Za nią szedł hipogryf niosący młodego człowieka, zapewne syna wiedźmy. Rzucał się w oczy fakt, iż zarówno mężczyzna, jak i zwierzę mieli ciała tego samego koloru. Obaj byli złociście żółci. Hipogryf miał przednią część ciała gryfa, z wielką złotą głową drapieżnika i wspaniałymi złotopiórymi skrzydłami, teraz złożonymi wzdłuż boków; pozostałość przypominała centaura o potężnych końskich mięśniach i bujnym żółtym ogonie. Mężczyzna także był żółty, a przynajmniej na żółto ubrany, o gęstych blond włosach i jasnej brodzie, opalony tak, że zdawał się błyszczeć jak polerowane złoto. Naprawdę był bardzo przystojny. - Co za stworzenie! - westchnęła Chem z niechętnym podziwem. Iren nie była pewna, które stworzenie centaurzyca ma na myśli, ale podejrzewała, że klaczka mówi o tym spokrewnionym z koniem. Tamci podeszli bliżej. - Zsiadaj, Xavier - rzekła Xanthippe. - Chcę, żebyś poznał tę kobietę. - Aj, mamucha - powiedział mężczyzna. - Xap i ja właśnie wybieramy się polatać! - Ty niewdzięczny, tchórzliwy żółtku! - wrzasnęła wiedźma w nagłym przypływie wściekłości, która przerażała przez kontrast z jej poprzednim zachowaniem. - Złaź stamtąd! Xavier, posłuszny syn, skrzywił się i zsiadł z wierzchowca. Wyglądał na młodzieńca tuż po dwudziestce, a pod zbrązowiałą skórą grały mu węzły mięśni. Iren w duchu zdziwiła się, że kobieta tak brzydka jak Xanthippe mogła mieć tak przepięknego syna jak Xavier. Cóż za mężczyznę musiała zaczarować, żeby spłodził jej takiego syna! A dlaczegóżby nie? Mogła sobie pozwolić na wszystko, co najlepsze! Czarownica najwidoczniej miała dobry gust, jeśli chodzi o ludzkie ciało. Ta myśl sprawiła, że Iren lekko zaczerwieniła się, gdyż wiedźma wybrała ją na... nieważne. - Widzisz tę kobietę? - powiedziała Xanthippe do syna, wskazując na Iren. - Podoba ci się? Xavier ledwie spojrzał na Iren. - Och, pewnie, mamucha - przyznał. - Byłaby naprawdę ładna, gdyby zdjęła te ręczniki. A teraz mogę już lecieć? - Jeszcze nie, synu. Zwróć uwagę na jej ciało. Dobre nogi, niezły przód, ładna twarz. Miło taką wziąć w ramiona. - Jasne, mamucha. Jest wspaniała, jeśli lubisz ten typ. A teraz mogę...? - Zamknij się, ty imbecylu! - wrzasnęła wiedźma i potężny młodzian skulił się ze strachu. - Ależ masz ostry języczek, babciu! - zawołał Grundy ze swojej klatki. - Mogę kazać jej zdjąć te ręczniki, żebyś mógł zobaczyć... - ciągnęła Xanthippe normalnym tonem. - Ee, to za wiele fatygi, mamucha. Ja i Xap właśnie zamierzamy... - Myślę, że ona będzie dobrą żoną dla ciebie - powiedziała stanowczo starucha. - Ee, mamucha, ja nie potrzebuję żony! Chcę tylko latać. - Xavier znów odwrócił się do wierzchowca, zamierzając go dosiąść. Iren nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy martwić wyraźnym brakiem zainteresowania ze strony młodzieńca. Mimo wszystko, nie była jeszcze aż tak stara! - Stój, ty groszkomózga kreaturo! - skrzeknęła Xanthippe i jej syn zamarł. - Poślubisz tę, jak jej tam... - Iren!- powiedział Grundy. - Milcz, ty groszkomózga kreaturo! - warknęła na niego Iren, doskonale udając wściekłość. - Tę kobietę Iren - stwierdziła wiedźma. - Będzie ci dobrą towarzyszką. Jest czarodziejką roślin, ma charakter i może rodzić. - Ee, mamucha, ja nie mam pojęcia o... - Nie musisz mieć! Ona ma doświadczenie. Po prostu wydam jej rozkaz, a ona go wykona. Przekonasz się, że to bardzo łatwe, a nawet przyjemne, więc rób, co trzeba. Potem możesz sobie latać. Pomimo okropności sytuacji, Iren znalazła czas, aby zadziwić się naiwnością tego młodego człowieka. Czyżby naprawdę nie miał pojęcia o tych sprawach? Potem przypomniała sobie, że Dor z początku też był prawie tak samo niewinny. Mężczyźni rzadko wiedzieli o życiu tyle, ile sądzili, że wiedzą; może Xavier miał tylko zdrowszy pogląd na swoją ignorancję niż większość z nich. - Ee, mamucha, ja chcę latać teraz! - protestował. - Czy nie możemy zaczekać z tym na deszczowy dzień, albo co? Deszczowy dzień! Iren ugryzła się w język. Przy jej szczęściu ta niesforna chmura gotowa znów ją dostrzec i lunąć deszczem. Wiedźma rozważała problem. Najwidoczniej nie zamierzała być zbyt surowa dla swojego przystojnego syna ani zbyt gwałtownie zapoznawać go z faktami życia. Iren zauważyła, że Xanthippe nie użyła swej mocy na Xavierze, lecz zamiast tego próbowała perswazji. Zdawała się naprawdę o niego dbać i rzeczywiście chciała dla niego jak najlepiej. Wprawdzie to nie usprawiedliwiało jej okrucieństwa wobec innych ludzi, ale świadczyło, że nie jest całkiem zła. Iren darzyłaby ją większą sympatią, gdyby postępowanie czarownicy nie zagrażało jej dobru. Xanthippe spróbowała kusić inaczej. - Twój rumak też potrzebuje dobrej towarzyszki. Dam mu tę klaczkę centaura, jak jej tam... - Chem, stara raszplo! - wtrącił się Grundy. - Zamknij się, tym imbecylu! - warknęła Chem, dziko machając ogonem. - Tę klaczkę Chem - dokończyła czarownica. - Jest młoda, ale centaury to sprytne zwierzęta; wyda ładne potomstwo. Może z ludzkim mózgiem i skrzydłami gryfa. Nie chciałbyś tego, co? Hipogryf, też nie głupi, cofnął się nerwowo i na pół rozłożył wspaniałe skrzydła. Wcale nie chciał rozmnażać się z centaurzycą! - Ee, mamucha - powiedział Xavier. - Teraz przestraszyłaś Xapa. On nie chce żadnego potomstwa! Czy zamiast tego nie możemy polatać? - Nie, nie możecie, półgłówku! - wrzasnęła wiedźma. - Zamierzam was obu skojarzyć z tymi ładnymi samicami. Chcę zostać babcią, zanim kopnę w kalendarz. Bierzcie się do roboty! Iren, zaszokowana sytuacją, siedziała cicho. Teraz pojęła, że mimo wszystko mogą mieć wspólny interes z synem czarownicy. - Xanthippe, Xavier nie chce się żenić, szczególnie z taką starą mężatką jak ja. Nie możesz zmusić syna do czegoś takiego i mieć nadzieję, że zachowasz jego miłość. - Zrobi, co mu powiem! - warknęła wiedźma. - Możliwe. Jednak na pewno zrazisz go i gdy ciebie zabraknie, on zrobi to, co zechce. Nie widzisz, że to na nic? On nie chce mnie, ja nie chcę jego. Takie związki nigdy nie udają się, jeśli nie są dobrowolne. Miłość to coś, czego nie wyczarujesz swoim spojrzeniem. Niczego nie zyskasz, a możesz wiele stracić. - No, nie wiem - rzekł Grundy. - Sprytny złoty wnuk z charakterem, który może się rozmnażać... Chem, stojąca najbliżej niego, trzasnęła kopytem w klatkę golema. Rozległ się dźwięk przypominający huk pomniejszego gromu. Golem pojął aluzję i zamknął się. - Niech go licho, nie mogę doczekać się, aż on spoważnieje! - narzekała wiedźma. - Myśli tylko o lataniu! Przy żonie oraz przy dzieciach dorósłby i ustatkował się. Iren musiała zgodzić się z tym rozumowaniem. Jej mąż Dor znacznie ustatkował się po ślubie, przez co stał się lepszym Królem. Jednak czarownica wybrała złą kandydatkę! - Ee, mamucha, ja nie chcę... - Cicho, ty kretynie! - wrzasnęła Xanthippe. - Ale mu powiedziałaś, stara! - entuzjazmował się Grundy. Iren rozpaczliwie szukała wyjścia z sytuacji. Wiedźma mogła mieć źle w głowie, ale miała też władzę. - Może mogłabym zrobić dla was coś innego - zaproponowała. - Mogłabym wyhodować dla was ładne drzewa, a nawet cały ogród z roślinami, które inaczej potrzebowałyby długich lat... - Mam dosyć drzew - powiedziała wiedźma. - A twój bachor narobił okropnego zamieszania w moim ogrodzie! - Spróbuję odzyskać twoje okazy - powiedziała Iren. - Nie, i tak zamierzałam urządzić nową wystawę. Jednak chciałam to robić stopniowo. Nie masz niczego, czego bym potrzebowała, oprócz twojego ciała dla mojego syna. - Zatem wyczaruj mu nimfę! - Nimfy nie rodzą dzieci. To kochanki, a nie reproduktorki. Już dość się wybawił. To stwierdzenie wydawało się w pewnym stopniu uzasadnione. Iren wytężała umysł w poszukiwaniu jakiejś innej propozycji, mogącej przemówić do myślącej tylko o jednym czarownicy, lecz nic nie przychodziło jej do głowy. - Musi być coś, czego ci trzeba! - powiedziała Chem. Ważył się także i jej los. - Czarownice zawsze potrzebują jakichś dziwnych rzeczy do swoich kolekcji. - Jedynej rzeczy, jakiej potrzebuję, nie zdołacie zdobyć - odparła krótko wiedźma. - Tymczasem jako towarzyszki dla mego syna i jego rumaka jesteście jak te wróble w garści. - Spróbuj - powiedziała Chem. - Możemy cię zaskoczyć. - Tak, spróbuj, stara wiedźmo - przytaknął Grandy. - Cicho, ty karłowaty szmaciany kołku - powiedziała mu wiedźma. - Właśnie zamierzam je wypróbować! Xavier, stań przed tą kobietą, tak, żebym mogła kazać jej... - Miałam na myśli inne usługi! - krzyknęła Chem. - Odpowiednie słowo, końskogrzywa - stwierdził Grundy. - Co to za inna rzecz, jakiej potrzebujesz? - zawołała Iren, pochwytując myśl Chem. - Ee, mamucha, ja chcę tylko... - zaczął Xavier. - Cicho, idioto! - warknęła na niego Iren. Xanthippe zastanowiła się. - No dobrze, powiem wam, tylko po to, żebyście przekonały się o daremności wszelkich starań. Przez całe moje długie i złe życie pragnęłam trzech nasionek z Drzewa Nasion... - Nasion! - wykrzyknęła Iren. - Ja znam się na nasionach! Wiedźma zastanowiła się, mierząc ją wzrokiem. - No tak, na pewno! Umiesz obchodzić się z roślinami. Jednak to nie są zwyczajne nasiona i mam poważne wątpliwości... - Co to za Drzewo Nasion? - zapytała Chem, z większą ostrożnością podchodząc do nie znanego zadania niż Iren. - Nie wydaje mi się, żebym miała o nim jakieś informacje. Iren zrozumiała, że musi to być niezwykle rzadkie drzewo, ponieważ centaury są niezwykle dobrze wykształcone, szczególnie w dziedzinie taksonomii, a Chem specjalizowała się w geografii. Istotnie, w ramach swoich centaurzych badań klaczka sporządziła mapy większości obszaru Xanth. Za jej sprawą zostały zbadane nie znane niegdyś obszary Żywiołów na północy Xanth. Powinna znać większość ważnych stworzeń i roślin Xanth. - Rośnie na Mount Parnassus, ukryte w kompletnej dziczy - wyjaśniła wiedźma. - Tylko hipogryf mojego syna wie, jak się tam dostać. Drzewa strzeże Semiurg. - Semiurg! - wykrzyknęła Chem. - Najmądrzejszy z żyjących ptaków! Trzykrotnie widział zagładę wszechświata i posiadł całą wiedzę wszystkich wieków! Nie wiedziałam, że pozostał w Xanth; myślałam, że odleciał przed wiekami. Jakże chciałbym przeprowadzić z nim wywiad, choćby godzinny! - Co łączy się z drugą częścią mojego życzenia - powiedziała Xanthippe. - Chciałabym mieć piórko z jego ogona. Te pióra mają magiczne właściwości i mogą leczyć rany. Jednak droga na Mount Parnassus jest tak niebezpieczna... - To Drzewo Nasion - powiedziała Iren. - Jaki rodzaj nasion ono rodzi? - Wszystkie nasiona wytwarzane przez wszystkie dziko żyjące rośliny - powiedziała czarownica i jej paskudne oczka na chwilę zamgliły się z rozmarzenia. - Z niego pochodziło nasionko, z którego przed wieloma wiekami wyrosło moje Coven-tree. Podobnie jak blich- tree, geome-tree, indus-tree i psy-chia-tree. - Bardzo chciałabym zobaczyć to psychia-tree - mruknęła Chem. - Podejrzewam, że byłoby to przeżycie silnie oddziaływujące na rozwój umysłowy. - Na Drzewie Nasion rosną nasiona, jakich nie ma nigdzie indziej - dokończyła wiedźma. - Nasiona, jakich zwykły człowiek nie zdoła sobie nawet wyobrazić! - Jestem pewna, że centaur zdoła - rzekła Chem. - Takie jak ex-seed, pro-seed i inter-seed - powiedziała Xant-hippe. - Wszystkie istniejące nasiona! - westchnęła Iren. - Jakże chciałabym zobaczyć to Drzewo! - Nie zdołacie doń dotrzeć - zapewniała ją wiedźma. - Parnassus jest strzeżony przez Pytona, który zjada każdego, kto postawi tam stopę. Od dziesiątków lat nikt, kto ma choć odrobinę oleju w głowie, nawet nie zbliżył się do Parnassusu. - Ale my nie jesteśmy tacy mądrzy - stwierdził Grundy. - Możemy się zbliżyć. Chociaż raz gadatliwy golem miał rację. - Załóżmy, że zawrzemy umowę - rzekła Iren. - My dostarczymy ci te trzy nasiona i piórko, a ty oddasz mi dziecko i puścisz nas wolno. Xanthippe potrząsnęła głową. - Zbyt ryzykowny interes. Możesz nigdy nie wrócić. - Przecież wrócę po moje dziecko! - Nie, jeśli zginiesz. Och, istotnie. Jednak jedynym rozwiązaniem było wymuszone małżeństwo z synem czarownicy... - Zrobimy to - zdecydowała Iren. - Przyniesiemy ci nasiona i piórko. Jeśli nie wrócimy, przegrałaś. Jeżeli nam się uda, otrzymasz to, o czym zawsze marzyłaś i czego inaczej nigdy nie zdobędziesz. - Podwójna stawka albo nic, stara torbo - podkreślił Grandy. - Nie jestem pewna... - wahała się Xanthippe. - Tylko powiedz nam, jak dotrzeć do Parnassusu. - Nie mogę wam powiedzieć - odparła wiedźma. - Tylko hipogryf zna drogę i jedynie mój syn umie nim kierować. Iren domyśliła się jeszcze jednego powodu, dla którego Xanthippe starała się w miarę delikatnie postępować z Xavierem. Syn dysponował pewnym środkiem nacisku. Xap mógł być naprawdę niebezpieczny, gdyby wyrwał się spod kontroli. - A więc Xav i Xap pójdą z nami, ty stare czupiradło - rzekł Grundy. - Nie ma problemu. Iren skrzywiła się. Nie ma problemu? Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było poprzestawanie z synem czarownicy i wątpiła, aby stosunek Chem do hipogryfa był inny. A jednak wyglądało na to, iż jest to jedyny sposób dotarcia na Mount Parnassus, zaś Parnassus zdawał się jedynym wyjściem z obecnej sytuacji. Jeśli musi zdobyć Mount Parnassus, żeby odzyskać swoje dziecko, zrobi to. - Tym razem Grundy ma rację - przyznała niechętnie. - Oni muszą pójść z nami. - Co masz na myśli, mówiąc „tym razem”? - zawołał Grundy. - Cicho, ty półgłówku! - warknęła Chem, podnosząc kopyto nad klatkę. - Xavier i Xap pokażą nam drogę, a my... - zaczęła Iren i urwała, gdyż zobaczyła zombiego. Zora szła w ich kierunku, niosąc coś w rękach. Iren westchnęła w duchu. Zapomniała o Zorze! Oczywiście, nie powinna odrzucać pomocy zombiego, który w nocy uratował ich przed potworem. A jednak podczas tej wyprawy Zora byłaby tylko zbytecznym ciężarem. Zombi przywlókł się bliżej. Wyciągnęła rękę, pokazując Iren trzymany w niej przedmiot. Była to łuska ryby lub gada, najwidoczniej złamana w trakcie jakiejś kłótni lub wypadku. - Smok - powiedziała, wypluwając kawałki nagłośni. - Ten zombi jest członkiem naszej grupki - powiedziała Iren do wiedźmy. Postanowiła zrobić to, co należy, chociaż bez entuzjazmu. - Ona pójdzie z nami. - A jak będzie podróżować? - zapytała Xanthippe. - Ten hipogryf porusza się szybko; tylko centaur zdoła dotrzymać mu kroku, jeśli Xap będzie trzymał się ziemi. - Zatem ona pojedzie na gryfie, stara ruro - rzekł Grundy. - Ee, mamucha, Xap nie chce nosić na grzbiecie żywego trupa! - protestował Xavier. Jednak perspektywa zdobycia nasion przemówiła do wyobraźni Xanthippe. - Dobrze - zdecydowała. - Gryf może ponieść jedną osobę więcej. Przynieś mi piórko i nasiona, a ja uwolnię twojego bachora z mojego tymianku. Dotknęła obręczy opinającej nogę Chem i łańcuch spadł, uwalniając nogę kłaczki. Potem podobnie otworzyła klatkę golema. - Jakie nasiona chcesz? - zapytała Iren, gdy razem z Grundym wsiedli na centaurzycę. - Nasiona Zwątpienia, Niezgody i Wojny - oznajmiła stanowczo stara wiedźma. - Zwątpienia, Niez... - powtórzyła wstrząśnięta Iren. - Chyba nie zamierzasz... - Chcesz odzyskać swoją córkę? - spytała Xanthippe marszcząc twarz w złośliwym uśmiechu. Chem podbiegła i posadziła Zorę za Xavierem. Ani mężczyzna, ani rumak nie wydawali się uszczęśliwieni jej towarzystwem, lecz wiedźma uciszyła ich jednym spojrzeniem. Iren miała nadzieję, że zombi na tyle dobrze jeździ konno, żeby utrzymać się na grzbiecie gryfa. Hipogryf poleciał - dosłownie. Rozłożył skrzydła i wzbił się w powietrze. Zora zaczęła się ześlizgiwać, ale objęła zmurszałymi ramionami Xaviera i utrzymała się w siodle - chociaż może zgubiła to i owo. Iren stłumiła śmiech, zastanawiając się, jak złoty młodzieniec zareagował na ten uścisk. Chem ruszyła naprzód kłusem, aby dotrzymać kroku gryfowi. - Do zobaczenia, stara krowo! - zawołał Grundy do Xanthippe. Xap ostro wzbił się w niebo, rozłożywszy ogromne skrzydła, tak potężne, iż bez trudu unosiły spory ciężar zwierzęcia i dwóch jeźdźców. Oczywiście, jego lot wspomagała magia; w Mundanii takie zwierzę nigdy nie oderwałoby się od ziemi. Chem musiała przejść w galop, aby utrzymać ich w zasięgu wzroku. - Ten zwierzak ma zdrowie! - powiedziała, wyraźnie pod wrażeniem. Iren musiała się z nią zgodzić. Wiedźma mogła być hałaśliwą staruchą bez skrupułów, a jej syn muskularnym ciemięgą, ale hipogryf był wspaniałym przedstawicielem swojego gatunku. Obciążony dwojgiem jeźdźców żeglował w przestworzach, jakby nie dźwigał żadnego ciężaru. Gryfy wywierały wrażenie, lecz hipogryf tym bardziej, gdyż wielkością równał się raczej z koniem, a nie z lwem. Xap odnalazł właściwy kierunek i pomknął na południowy wschód. Chem podążyła za nim, wybierając najdogodniejszą drogę. - Czy zrozumieliście znaczenie odkrycia Zory? - spytała biegnąc. - Mówisz o tej głupiej rybiej łusce? - rzekł lekceważąco Grandy. - Tylko stworzenie cierpiące na rozmiękczenie mózgu mogło uznać, że to jest coś warte! - Mała, jasna smocza haska! - poprawiła go centaurzyca. - Mózg Zory musi być w pierwszorzędnym stanie, skoro pojęła, jakie to ważne. Trochę znam się na faunie Xanth, więc potrafię rozpoznać różne rodzaje łusek. Ta może należeć wyłącznie do Smoka z Rozpadliny, ale jest za mała. Tak więc musiał ją zgubić odmłodzony smok. - Który towarzyszy Ivy! - zawołała Iren, nagle skojarzywszy fakty. - Czy Zora ich znalazła? - Musiała przynajmniej znaleźć dowód, że tędy przeszli - rzekła Chem. - Dlatego przyniosła ci łuskę. Usiłowała powiedzieć „smok”. Miałam nadzieję, że wiedźma się nie zorientuje. Grundy uderzył się maleńką dłonią w czoło. - I nie zorientowała się! Ja słyszałem i nie zwróciłem uwagi! - Jeśli nie uda się nam wypełnić misji, może Zora zdoła pomóc nam uratować Ivy! - powiedziała z ulgą Iren. - Na to wygląda - przytaknęła Chem. - Jednak mimo to starajmy się najlepiej, jak umiemy. Zawarliśmy umowę, a na ślad Ivy niełatwo będzie wpaść, nawet mając tę wskazówkę... Ponadto bardzo chciałabym spotkać Semiurga. - Ale te nasiona! Zwątpienia, Niezgody, Wojny! Jak mogłabym dostarczyć takie okropności podobnej osobie? Pomyśl, ile zła mogłaby wyrządzić za ich pomocą! - Nie potrafię na to odpowiedzieć - przyznała centaurzyca. - Sądzę, że po prostu musimy pozwolić, aby wydarzenia toczyły się swoim tokiem. Iren niechętnie skinęła głową. Zgodziła się dostarczyć Xanthippe nasiona, a zawsze dotrzymywała umów, nawet jeśli później tego żałowała. Tego nauczył ją ojciec, Król Trent. Rozdział 7 NAGRODA HUGO Ivy była małą Czarodziejką, chociaż jeszcze nie uznaną. Jej magiczny talent był jednym z kilku wybranych, wykraczał poza przeciętność i miał właściwości, które byłyby zupełnie niewiarygodne wszędzie poza Xanth. Te umiejętności były darem Demona X(AN)th, którego niewyobrażalna magia przenikała Krainę Xanth, chociaż Demon nie interesował się sprawami Xanth. Na prośbę matki Chem, centaurzycy Cherie, demon obdarował potomków Binka i jego żony Cameleon statusem Magów. Tak więc Magiem był ich syn Dor, od urodzenia przeznaczony do objęcia tronu Xanth, i ich wnuczka Ivy, obdarzona podobnymi zdolnościami. Jednak Demon nie fatygował się i nikogo o tym nie informował, pozwalając każdemu dowiedzieć się o tym w swoim czasie. W ulotnych dziejach Xanth przeszkadzanie Magom zawsze okazywało się kiepskim pomysłem. Stara wiedźma Xanthippe powinna o tym wiedzieć, ale straciła kontakt z rzeczywistością i nie wiedziała, komu przeszkadza; z pewnością przyjdzie jej za to zapłacić. Ivy została schwytana przez tymianek i uwięziona jego ponad-czasowością. Z tej pułapki można było wydostać się trzema sposobami; przeżywszy ogólny holocaust niszczący cały obszar, zostawszy uwolnionym przez wiedźmę, albo doczekawszy się kwitnienia kwiatu. Holocaust nie był pożądany, ponieważ zniszczyłby Ivy i Stanleya razem z tymiankiem, znaczną częścią Xanth, a nawet z częścią Mundanii. Co do wiedźmy - ta nie zamierzała uwolnić dziecka, dopóki nie otrzyma jednego piórka i trzech potężnie działających nasion; ta perspektywa również nie wyglądała zachęcająco, ponieważ szansę uzyskania przez nią tych przedmiotów były niewielkie. Zaś agawie pozostało jeszcze dziewięćdziesiąt trzy lata do kwitnienia. Jednak Ivy była Czarodziejką, jak nazywają seksiści Maga rodzaju żeńskiego. Jej talent polegał na umiejętności intensyfikowania cech najbliższego otoczenia. I tak, chociaż została zaczarowana przez tymianek, ona również na swój dziwny sposób oddziaływała na roślinę. Ponadczasowość tymianku została nadzwyczajnie zagęszczona - co wpłynęło na agawę, w której rósł. Agawa sądziła, że starzeje się w tempie pięćdziesięciu dwóch tygodni na rok, plus minus dzień lub dwa; a nie w tempie dwunastu miesięcy rocznie. Jednak nasilenie upływu czasu w pobliżu tymianku wykrzywiło i zagięło otoczenie w sposób, o jakim może tylko bystry mundański ekspert mógłby teoretyzować, i teraz agawa naprawdę starzała się w tempie jednego roku na minutę. Zaledwie dziewięćdziesiąt trzy minuty od chwili, gdy Ivy dotknęła tymianku i znalazła się w jego mocy, tymianek znalazł się w jej mocy. Agawa zakończyła swój stuletni cykl i zakwitła. Wypuściła środkową łodyżkę, która rozgałęziła się i okryła kwiatami. Łodyżka znalazła się wprost pod tymiankiem, gdyż ten rósł w samym środku agawy. Wiedźma umieściła tu tymianek, ponieważ wiedziała, że w tym miejscu nikt nie przeszkodzi mu przez sto lat, po którym to czasie nie powinno jej to już dłużej obchodzić - i w rzeczy samej, przez pierwsze siedem lat nikt go nie znalazł. Tymianek był bardzo ważny dla osoby tak starej jak Xanthippe. Teraz łodyga kwiatu wydłużyła się, unosząc tymianek. Łodyga nie podniosła zaklętej dziewczynki i smoka, ponieważ ci byli dlań obcymi ciałami. I tak, po pewnym czasie, kontakt między tymiankiem a dziewczynką i smokiem został zerwany. Tymianek był niewielki i miał ograniczony zasięg; może to i dobrze, gdyż w przeciwnym wypadku całe Xanth oraz część Mundanii doświadczyłyby gwałtownego przyspieszenia czasu i związanych z tym komplikacji. Gdy kontakt został zerwany, prysnął też czar ponadczasowości. Ivy i Stanley obudzili się jednocześnie. Nie ziewali i nie przeciągali się, ponieważ nie spali. Wydawało im się, że nie upłynęła nawet chwila. Nie postarzeli się nawet o dziewięćdziesiąt trzy minuty, ponieważ tymianek nie działa na wszystkich identycznie, a szczególnie na Czarodziejki oraz na ich towarzyszy. Nie zauważyli, że słońce na niebie przesunęło się o półtorej godziny, ponieważ akurat schowało się za chmurą. - Hej! - poskarżyła się Ivy. - Właśnie miałam wziąć śliczny krążek, a on uciekł mi z ręki! To nieładnie! Smok prychnął parą, zgadzając się z tym. Nie lubił, jak jego przyjaciółka się martwi. Próbował wdrapać się na łodyżkę kwiatu, żeby przynieść krążek dziewczynce, ale łodyga była zbyt cienka, aby mógł ją dobrze złapać i zbyt mocna, aby ją przygiąć. - Och, daj spokój, Stanley - powiedziała zniechęcona Ivy. - I tak nie zależało mi na tym krążku. Chwyt z kwaśnymi winogronami - określenie pasujące do sytuacji. - Mam dość tych wielkich drzew; zejdźmy z powrotem na ziemię. Przypadkiem Stanley również lepiej czuł się na ziemi, więc chętnie usłuchał. Ostrożnie wydostali się z agawy, która teraz była większa niż przedtem, chociaż nie zauważyli, kiedy urosła. Stanley zmiękczał kolce parą, jak przedtem. Przystanęli, żeby zjeść trochę owoców. W końcu opuścili się po wielkich gałęziach blich-tree, aż mogli wystawić głowy z listowia i zobaczyć ziemię. Teraz mieli problem. Znajdowali się zbyt wysoko, żeby bezpiecznie zeskoczyć, a potężny pień drzewa był zbyt stromy - nie zdołaliby zejść po nim na ziemię. Jednak Ivy pozostała bardzo sprytnym dzieckiem, niemal tak sprytnym, jak sądziła, że powinna być, i niebawem znalazła wyjście z sytuacji. - Musimy wezwać pomoc. Zawsze ktoś przybywa, kiedy dama wzywa pomocy. A w każdym razie, dotychczas zawsze ktoś przybywał. - Może zawołam Błędnego Rycerza. Stanley nie był pewien, czy to dobry pomysł, ale ponieważ ocalanie nie było jego specjalnością, złożył sprawę w ręce Ivy. Dziewczynka nabrała tchu i wrzasnęła! - RATUNKU! Za moment w dole coś się poruszyło. Jakaś osoba, najwidoczniej przychodząca z pomocą. Ivy była zadowolona z siebie. Spojrzała w dół, pozytywnie usposobiona do swego dobroczyńcy, kimkolwiek lub czymkolwiek mógłby się okazać. Zgodnie z oczekiwaniami, Błędny okazał się przystojnym młodym człowiekiem o inteligentnych rysach twarzy. Widocznie zostawił gdzieś swoją lśniącą zbroję, pewnie było mu w niej za gorąco w tym upale; nieważne. Zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia, ponieważ zawsze robiły to ocalane damy przebywające w towarzystwie smoków. Teraz nadeszła pora, żeby się przedstawić. W takich sprawach należy przestrzegać etykiety. - Cześć, Błędny Rycerzu, jak masz na imię? - zawołała. Zbawca spojrzał w górę. - Hugo - odparł po krótkim namyśle. - Ja jestem Ivy. To Stanley. On jest smokiem - powiedziała, dopełniając formalności. - Pomóż nam zejść, przystojniaku. Hugo ponownie zamyślił się. Prawdę mówiąc, nigdy nie uważano go za bystrego, a już na pewno nie za przystojnego, więc nie miał pojęcia, co to ma znaczyć. Popatrzył na swoje ubranie, brudne i poszarpane. Mimo to, w przedziwny sposób, nie wyglądał w nim tak okropnie, jak się spodziewał. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że już działał na niego czar Ivy. Z góry uznała każdego, kto przyjdzie jej na pomoc, za wzór intelektu, urody i odwagi, więc Hugo nabrał tych cech, czy mu się to podobało, czy nie. Istotnie, jego tępota zaczęła ustępować i umysł pracował jak nigdy przedtem. Musiał pomóc im zejść. Jaką strategię powinien obrać? Nad jego głową pojawił się gruszkowaty twór, który rozbłysnął światłem i zniknął. - Coś, na co można upaść - rzekł. - Coś miękkiego. Na przykład sterta przejrzałych owoców! Jednak Ivy nie była tego taka pewna. - Nie lubię przejrzałych owoców. Kiedy była mała, nie tak dawno temu, matka karmiła ją czymś - Ale on nie będzie bardzo smaczny. Ivy nie chciała w to uwierzyć. - Ja wiem, że wszystko robisz dobrze, Hugo, ponieważ jesteś taką przystojną, cudowną i utalentowaną osobą. Wyczarujesz doskonały owoc. Nie taki przejrzały, jaki dorośli dają za karę dzieciom. Istotnie, miała rację; tyle że Hugo mniej ufał swoim umiejętnościom niż ona. - Nie spodoba ci się - ostrzegł i wyczarował jabłko. Jabłko pojawiło się w jego dłoni. Był to ładny, duży, czerwony, świeży owoc, wyglądający naprawdę wspaniale. Hugo spojrzał nań ze zdumieniem. Wszystkie jego poprzednie jabłka bardziej przypominały sos jabłkowy zamknięty w pomarszczonych torebkach ze skórki. Co się nie udało? - O rany! - wykrzyknęła Ivy, biorąc owoc z ręki oniemiałego Hugo. Otworzyła małe usta i ugryzła potężny kęs. Jabłko zachrzęściło donośnie. - Wspaniałe! - oznajmiła z pełną buzią. - Wyczaruj jeszcze kilka! Hugo potrząsnął głową, jakby otrząsając się z wody. Z niedowierzaniem wyczarował banana. Ten pojawił się w jego ręku - wielki, twardy i żółty. Chłopiec zamierzał go obrać ze skórki, lecz zabrakło mu wiary i zamiast tego podał go smokowi. Stanley dopiero po spotkaniu Ivy nauczył się lubić owoce i ten banan był pierwszym, jaki napotkał. Położył go na ziemi i trysnął parą. Owoc ugotował się i pękł, roztaczając wspaniały zapach. Smok uznał, że lubi banany i połknął go w całości. Skórka nie była taka chrupiąca jak kości, ale całkiem niezła. Nabrawszy odwagi, Hugo wyczarował śliwkę. Wyglądała równie dobrze, jak poprzednie owoce. Odważył się i ugryzł kawałeczek. Owoc był soczysty i smaczny. - Nie rozumiem tego - rzekł. - Zazwyczaj moje owoce przypominają zombich. - Zombi to zabawne stworzenia - orzekła Ivy. - Znają różne gry, takie jak zabawa w chowanego i w zielone. Hugo nigdy przedtem nie myślał o tym w taki sposób, ale doszedł do wniosku, że to prawda. - Jesteś dobrym czarownikiem - ciągnęła z przekonaniem Ivy. I oczywiście, w jej obecności, był. Jego talent został spotęgowany w stopniu umożliwiającym kompetentne użycie. Upojony swoimi nowo odkrytymi możliwościami, Hugo wyczarowywał jeden owoc po drugim, tak że najedli się wszyscy. Stworzył cały stos befsztykowych pomidorów dla smoka, gdyż Stanley wolał mięso, jeśli miał jakiś wybór. Po raz pierwszy w życiu Hugo czuł się kompetentny. Podjęli wędrówkę, teraz nieco wolniej ze względu na mroczniejszy i groźniejszy teren oraz obolałe nogi. Żadne z nich nigdy nie zdawało sobie sprawy z tego, jak wielkie jest Xanth. Dotychczas zawsze byli przenoszeni z miejsca na miejsce na latających dywanach lub grzbietach centaurów, więc odległości wydawały się niewielkie. Podróż na piechotę to coś zupełnie innego. Jednak byli przekonani, że dojdą tam, dokąd zmierzali, jeśli będą iść. Ivy rozmyślała o różnych rzeczach, gdyż nie miała nic innego do roboty. Myślała o swoim ładnym pokoju w Zamku Roogna, z magicznymi gobelinami ukazującymi różne sceny z bajecznej historii Xanth. Rozmyślała o ładnych drzewach czereśniowych w zamkowym sadzie, z ich eksplodującymi czerwonymi owocami. Myślała o przyjaznych duchach zamku. Nie myślała o Millie jako o duszycy, gdyż Millie wróciła do życia długo przed jej narodzinami, ale kochający zabawę Jordan nadal tam był. Mówiono jej, że Jordan pomógł ocalić Xanth przed Następnym Najazdem, cieszył się więc teraz znakomitą reputacją i czasem pozwalano mu pełnić rolę opiekunki do dziecka, kiedy rodzice Ivy wychodzili z domu. To zdumiewające, o ile bardziej interesujący wydawał się dom, kiedy znalazła się daleko od niego! Ivy oderwała się od tych myśli. Czyżby dostrzegła ducha centaura? Pewnie nie, skoro teraz nigdzie nie było go widać, jednak Hugo też przystanął. - Hej, tu jest Imbri! - zawołał. - Kto? - Klacz z Jaw. W domu przez cały czas przynosi mi sny na jawie. - Czy ona jest centaurem? - Oczywiście, że nie; jest koniem. Mitycznym stworzeniem, którego przednia połowa ciała przypomina konia morskiego, a tylna - centaura. Niegdyś była z Mar i sprowadzała złe sny na śpiących. Ale teraz jest z Jaw i przynosi dobre sny na jawie. Lubię ją, ponieważ często odwiedza mnie, kiedy jestem sam, i nigdy nie powiedziała mi nic przykrego - na przykład, żebym posprzątał mój pokój albo umył uszy. Jednak nie spodziewałem się, że odnajdzie mnie tutaj w dżungli. - Och, sądzę, że to mnie znalazła. Możemy na niej pojechać? - Nie, tumanie...To zjawa. Ivy jeszcze nigdy nie słyszała słowa „tuman”, ponieważ nie używano go w jej domu, więc uznała je za komplement, jaki Błędni Rycerze prawią ratowanym damom. Lekko spąsowiała z radości. - Czy ona może powiedzieć naszym rodzicom, gdzie jesteśmy? - Może mojemu ojcu. On potrafi rozmawiać ze zjawami, kiedy użyje odpowiedniego zaklęcia. Ale on jest dzieckiem. - Och! - Ivy niezupełnie zrozumiała jego wypowiedź, więc zignorowała ją. - Jednak mogę z nią chwilę porozmawiać, ponieważ przynosi mi tyle snów. Czasem spędzam całe dnie sam w moim pokoju i Imbri dotrzymuje mi towarzystwa. Ona jest wspaniałą towarzyszką. - Czy może pokazać nam najlepszą drogę do domu? - Nie wiem. Jej praca to sprowadzanie snów; w innych porach tak jakby stawała się niewidzialna. Hugo skupił się. - Nie. Ona mówi, że nie wolno jej pokazać nam, dokąd iść. Jednak ostrzega, żebyśmy byli ostrożni, gdyż przed nami jest coś okropnie złego. - Coś okropnego? - spytała zaniepokojona Ivy. - Och, ja nie lubię okropnych rzeczy! Smok był innego zdania: on uwielbiał okropne rzeczy! Nastawił uszu i przygotował parę. - Racja - Stanley nas obroni - rzekła Ivy z zadowoleniem. - On poradzi sobie ze wszystkimi! Poklepała smoka po gorącej, okrytej łuskami głowie, a ponieważ tak powiedziała - wydawało się to prawie możliwe. Poszli dalej. I, rzecz jasna, pojawiło się coś okropnego. Z początku Ivy myślała, że to potwór spod łóżka, lecz nie miał wielkich, zrogowaciałych ani stwardniałych łap, a więc to nie był on. Stwór miał wiele odnóży, skrzydeł i czułków oraz ogromny i straszny pysk. - To żuk pedalec! - krzyknął przerażony Hugo. Jeśli ten potwór był jakoś spokrewniony z innym żukiem, którego spotkali, łóżkowym żukiem, to naprawdę nie dawał tego po sobie poznać. Jak na potwora nie był wielki, ale nie musiał, gdyż specjalizował się w porywaniu dzieci, szczególnie tych niegrzecznych. A ponieważ bycie niegrzecznym jest częścią dzieciństwa - zagrażał każdemu dziecku na świecie. Żuk pedalec sunął ku Ivy, która wiedziała, że była niegrzeczna, ponieważ zgubiła się rodzicom. Owadzie ślepia mierzyły ją złowrogim spojrzeniem, a owadzia szczęka rozwarła się, ociekając śliną. Ivy wrzasnęła, nie tylko dlatego, że tak powinna postąpić dama w niebezpieczeństwie. Właściwie nie obawiała się smoków; były dorosłymi, żyjącymi gdzieś daleko stworzeniami - oprócz Stanleya, który był jej przyjacielem. Jednak pedalec był taki jak ona i był blisko; dobrze wiedział, jak ją przestraszyć. W miarę jak podchodził, stawał się większy i okropniejszy. Hugo wyczarował dojrzały pomidor i cisnął nim w potwora. Wycelował lepiej niż kiedykolwiek, ponieważ Ivy wierzyła, że Błędni celnie rzucają, i owoc rozprysnął się na pysku pedalca. Dzięki temu pysk stał się tylko odrobinę mniej brzydki niż przedtem. Mimo to stwór nadal zbliżał się, wyciągając włochate owadzie odnóża. - Pędź stąd! - krzyknął Hugo, rzucając jeszcze dojrzalszym pomidorem. Lecz potwór tylko strząsnął maź z nosa i wyciągnął łapy po Ivy. Teraz nadeszła kolej Stanleya. Wycelował swój pysk, zwiększył ciśnienie, aż zawór bezpieczeństwa zaczął gwizdać ostrzegawczo, po czym wypuścił długi strumień przegrzanej pary. Od kiedy przebywał w towarzystwie Ivy, miał znacznie więcej pary. Strumień trafił w straszliwy pysk stwora i odbił się, lecz żar i siła uderzenia były tak potężne, że pysk pedalca zaczął się topić. Ociekający różnokolorową mazią potwór cofnął się. Stanley ruszył naprzód, szykując następną porcję pary. Żuk pedalec wziął ogon pod siebie i uciekł. Jego ogon wcale nie był straszny. Takie potwory są strasznie tylko z przodu, a kiedy uciekają - stają się niczym. Rzeczywiście, ten wyraźnie kurczył się z każdym krokiem i niebawem zniknął zupełnie. - Och, Stanley, jesteś taki cudowny! - krzyknęła Ivy, obejmując szyję smoka. Wypolerowała piedestał, który był teraz wyższy i ładniejszy, chociaż nadal niewidzialny. Smok ponownie odkrył, że lubi być tulony przez śliczną dziewczynkę, a piedestał był niezwykle wygodnym miejscem do spoczywania na laurach. Stanley wydał cichy, mruczący dźwięk. Ratowanie dam przed wyłupiastookimi potworami to sama radość. Jednakże Hugo nie czuł się usatysfakcjonowany. Uważał, że Stanley został szczodrzej obdarzony względami, niż na to zasługiwał. Prawdę mówiąc, był odrobinę zazdrosny, co było dziwne, gdyż przecież to smok był zielony. Zjedli kilka nowych owoców wyczarowanych przez Hugo i nieco odważniej ruszyli w dalszą drogę. Napotkali i pokonali wroga! Dżungla rzedniała w miarę, jak wchodzili wyżej. Niebawem zaczęli wspinać się na dość strome wzgórze. Smok sapał cały czas, ale teraz Ivy i Hugo także sapali. - Uff, jak gorąco! - narzekała Ivy. Właściwie powietrze miało normalną temperaturę; to Ivy zgrzała się w marszu. Potem zrobiło się chłodniej, gdy weszli w obszar mgły. Mokre powietrze owiało ich, pokrywając wilgocią. Smokowi to nie przeszkadzało, gdyż potrzebował pary i chłonął mgłę, uzupełniając zapas wody. Mgła przypominała zimną parę. Prawdziwa para, jako woda w postaci gazowej, była niewidzialna, więc mogła się kryć jak zaczarowana; ale i tak tworzyły się w niej krople wody, zdradzając jej obecność. Gdyby mgła zdołała pozostać niewidzialna, Stanley nie mógłby wykorzystać jej do własnych celów. Jednak dzieci nie doceniały tej zalety mgły i czuły się nieswojo. - Och, odpocznijmy trochę - powiedziała Ivy. - Mam nogi jak makaron. Istotnie, nogi zdawały się uginać pod nią, zmuszając ją do klapnięcia na ziemię. Pozostali też chętnie odpoczęli. Jednak nie pisane im było długo odpoczywać. We mgle za nimi coś było, coś nieprzyjemnego. Nie mogli tego dostrzec, ani usłyszeć, mimo to wiedzieli, że tam jest. Stanley zionął za siebie strumieniem pary, bez żadnego rezultatu. Problem z parą polega na tym, że jej zasięg jest ograniczony; tego, co znajduje się poza zasięgiem wzroku, nie można dosięgnąć parą. Nagle huknął grom, powiększając ich zdenerwowanie. Tym razem Ivy i Stanley nie byli bezpiecznie ukryci w koronie drzewa; mogli zmoknąć. To niepokoiło Ivy bardziej niż Stanleya. Błyskawica przeorała pobliską skałę. - Och, wcale mi się to nie podoba! - powiedziała Ivy, zrywając się z ziemi. Pospiesznie oddalili się od gromu i błyskawicy, wychodząc na wzgórze. Dobrze zrobili, bo grom nadal huczał za nimi przyświecając sobie kolejnymi błyskawicami. Zdyszani, gramolili się na wierzchołek pagórka. W końcu wydostali się z mgły. Okazało się, iż była to nisko wisząca chmura. W górze widzieli inne obłoki, ale między warstwami niebo było czyste. Rozejrzeli się wokół. Szczyt stromego wzgórza przypominał wyspę pośród morza chmur. Ze wszystkich stron, jak okiem sięgnąć, rozpościerała się sfalowana biała powierzchnia. Widok był piękny, na swój sposób. Ivy potrafiła natychmiast dostrzec piękno, jeśli gdzieś występowało. Tak została wychowana. - Czy sądzisz, że Imbri ześle nam marzenie, iż nasz dywan rozbił się na tej wyspie i nie możemy jej opuścić dopóki nie opadnie mgła, więc musimy tu zostać na zawsze i jeść owoce? - zapytała Ivy. Hugo wzruszył ramionami. - Wątpię - powiedział. Coś mignęło, znikając, jakby ogon czarnego konia; marzenie zostało odwołane w ostatniej chwili i klacz musiała pójść precz. Jednak teraz z górnej warstwy chmur spłynął szary obłoczek. Przybrał formę nieżyczliwej twarzy pod spiczastą koroną. Otworzył usta, z których wydobył się cichy grzmot. Klacz znów się pojawiła. Tym razem Ivy widziała ją wyraźnie. Imbri była czarną klaczą, ulotną jak cień, z rozwianą grzywą i ogonem. - Chcę wiedzieć, kim jesteś, ziemska istoto - rzekł centaur w głowie Ivy. Zdziwiona i zmieszana jego pojawieniem się, Ivy nie odpowiedziała. - Tak właśnie mówi Imbri - wyjaśnił Hugo. - Daje ci marzenie, i postać z tego marzenia mówi. Imbri nie może rozmawiać, jest bowiem koniem. Natomiast postać z marzeń może mówić. Po prostu odpowiedz mu. Ivy ucieszyła się, że Hugo jest taki mądry i wszystko wie o takich sprawach. - Centaurowi? - Nie, tumanie, obłokowi! Imbri przetłumaczy rozmowę. Ivy ponownie zarumieniła się słysząc czułe słówko. Wszystko to było dla niej czymś nowym, ale doszła do wniosku, że tak ma być. Ładnie ze strony Imbri, że zamierza im pomóc. - Jestem Ivy - rzekła do chmury. - Kim ty jesteś? Klacz musiała ukazać obłokowi jakąś mówiącą zjawę, gdyż zaczekał chwilę, potem zachmurzył się i wydmuchnął następny grzmot. Ivy trochę się bała, kiedy tak robił, lecz starała się nie okazywać tego po sobie, ponieważ nie była pewna, czy Stanley zdoła przepędzić tę rzecz. - On mówi, że powinnaś rozpoznać Króla Chmur, kiedy go widzisz, i oddać mu hołd - rzekł zjawiskowy centaur. Ivy wbiła wzrok w ziemię i zaczęła grzebać w niej czubkiem buta, usiłując zgłębić znaczenie słowa „hołd”. - Teraz lepiej - rzekł centaur. - Obłok widzi, że kłaniasz się lub dygasz. Mówi, że jest Jego Wysokością Cumulo-Fracto-Nimbusem, Panem Przestworzy. Mówi, że przypominasz mu kogoś, kogo nie lubi - kobietę o zielonych włosach. Ivy pojęła, że chodzi o jej matkę, Iren. Już miała zapytać, gdzie obłok ją widział, ale Hugo odezwał się pierwszy. - Ee, Fracto to pędziwiatr - powiedział lekceważąco. Obłok usłyszał go i najwidoczniej nie potrzebował tłumacza. Nadął się i zrobił purpurowo-czarny. Z nosa jego Wysokości wystrzeliła błyskawica, po której nastąpiło czknięcie gromu i rozprysk śliny deszczu. Hugo musiał uskoczyć, unikając osmalenia. Wyglądało na to, że chmury nie lubią przezwisk. - Jak śmiesz nazywać Pana Przestworzy pędziwiatrem! - przetłumaczył centaur ze snu. - On chce, abyście wiedzieli, iż wywodzi się z długiej i mglistej linii podniebnych efektów meteorologicznych, od Cirrusa po Stratusa. Jego krewni przerabiają wodę zapewniającą wzrost wszystkich roślin Xanth i wypełniają wszystkie jeziora! Oświadcza wam, iż bez takich jak on cała ta ziemia byłaby pustynią, a wy bylibyście prochem! On jest Królem Fracto, Gromogłowym! - Sromogłowym - przytaknął Hugo niezwykle błyskotliwie. Błędni Rycerze są z tego znani. Obłok stał się tak czarny, że prawie zmienił się w Czarną Dziurę. Dmuchnął gęstym tumanem mgły zmieszanej z grzmotami, prawie wywracając się przy tym na zewnątrz. - Och, teraz Hugo doigrał się - powiedział widmowy centaur - Król Chmur łatwo się unosi i ma wybuchowy temperament. Zmykajcie, zanim uderzy. - Ale tam w dole jest więcej piorunów! - protestowała Ivy spoglądając na warstwę zalegającej niżej mgły. Król Fracto uformował się na tyle, żeby dobrze wycelować w Hugo. Wyglądał teraz jak gigantyczne kowadło. Jednak nim zdołał wykuć śmiercionośny grom, Stanley wysunął się naprzód i trysnął potężnym strumieniem pary w dolną część gęstej chmury. Każdy zwyczajny potwór ryknąłby wniebogłosy z bólu, ale strumień pary nie przyniósł większych efektów przeciw chmurze. Obłoki są zbudowane z wody, tak samo jak para smoka; jej strumień tylko dodał Fracto sił. Nagle nad głową Ivy znów rozbłysnął gruszkowaty twór. - Hugo! - zawołała. - Wyczaruj jakiś owoc! Hugo wyczarował wodny arbuz i cisnął nim w chmurę. Cumulo-Fracto-Nimbus cofnął się, lecz zaraz zobaczył, że to tylko owoc, nie roślina, i znowu zaatakował. Melon przeleciał przez obłok i rozprysnął się na ziemi, a jego sok wzmocnił siłę Fracto. - Nie tym, Hugo! - wyjaśniła Ivy. - Granatem! Hugo pojął jej myśl, gdyż Błędni szybko łapią wojenne strategie. -- Tak, teraz mogę to zrobić! - krzyknął. W jego ręku pojawił się olbrzymi, dorodny, ciężki granat. Zanim Fracto zdążył wypluć kolejną błyskawicę, Hugo rzucił owoc. Granat zniknął w ustach obłoku w tej samej chwili, gdy wyskakiwała z nich błyskawica. Nastąpiło zderzenie - i granat eksplodował. Wybuch był potworny. Rozerwał Króla na kawałki. Fragmenty Fracto prysnęły na wszystkie strony tworząc rozchodzącą się kulę, przetykaną włóczniami błyskawic jak promieniami słońca, a piorun trzasnął o ziemię, odbił się i zamarł. - Och, zniszczyłeś go! - wykrzyknęła Ivy, nerwowo zagryzając palec. Nie przywykła do oglądania takich scen, pełnych przemocy. - W ten sposób nie można zniszczyć chmury - rzekł centaur ze snu. - Fracto jest czymś w rodzaju demona. Ponownie sformuje się, jeszcze groźniejszy, za kilka minut. Uciekajcie! Ivy zobaczyła, że to prawda. Gnane wiatrem obłoczki już zbierały się razem, tworząc większe skupiska, każde z pojedynczym zębem spiczastej korony Fracto. Tu nie byli bezpieczni! - Wyczaruj kilka świeżych bomb czereśniowych! - zawołała do Hugo. - Ogłosimy strategiczny odwrót! Prawie zdziwiła się padającym z jej ust słowem „strategiczny”; przedtem nie była w stanie go pojąć, chociaż słyszała jak używał go ojciec w dyskusji o starożytnej Wojnie Następnego Najazdu, która toczyła się dwa lata przed jej przyjściem na świat. Jednak teraz sama znalazła się w ogniu walki i znaczenie tego słowa stało się wystarczająco jasne. - Kapuję - powiedział chłopiec, w wyszukanej mowie typowego Błędnego. Pojawiła się ogromna ilość czereśni: dwie pełne garści. Rzucił jedną na północno- wschodni kraniec wyspy i kiedy bomba wybuchła, warstwa zalegających tam chmur zniknęła. Wprawdzie natychmiast zaczęły się zasklepiać, lecz wyraźnie straciły na jakiś czas ochotę do walki. Hugo pomaszerował w dół, torując drogę szeregiem detonacji. Ilekroć zagrażał im piorun, Hugo ciskał czereśnię i zagrożenie rozwiewało się, zmiecione wybuchem. Niebawem znaleźli się poniżej dolnej warstwy chmur. Obłok miał dość wstrząsów. Uniósł się wysoko w niebo, poza zasięg czereśni i urażony odpłynął w dal. Ivy była poruszona zwycięstwem. - Zwyciężyłeś Fracto! - wykrzyknęła. - Och, niech ci dam nagrodę, Hugo! Zarzuciła mu ręce na szyję i swoim zwyczajem ucałowała mocno w lewe ucho. Może trochę mieszały jej się pojęcia, ale chłopiec był całkiem zadowolony z nagrody. Pierwszy raz otrzymał coś takiego. Niemal zaczął wierzyć, że może być coś wart. Stanley mógł mieć odmienne zdanie, a jego piedestał jakby lekko się skurczył, jednak z takim zadowoleniem przyjął ucieczkę chmur, że nie kwapił się głośno wyrażać swojej opinii. Spodobały mu się czereśnie; oto owoce w jego guście. Granat też; co za wybuch! Poszli dalej doliną. W dżungli nadal roiło się od niebezpieczeństw znanych - takich jak wikłacze i drzewa pętli wisielczych; nieszczęsne zwierzę schwytane przez tę ostatnią roślinę przedstawiało niemiły widok - oraz nie znanych, takich jak podejrzanie spokojne połacie ziemi. Cienie były coraz dłuższe, jeśli w ogóle się pokazywały. Nie ulegało wątpliwości, że cała trójka potrzebuje jakiegoś miejsca, gdzie mogłaby bezpiecznie spędzić noc. Stanley powąchał ziemię. Miał wspaniały gadzi węch. Obwąchiwaniu towarzyszyły wydychane, małe obłoczki pary. Chwycił jakiś zapach i skręcił za nim w bok. Ivy i Hugo poszli za nim. Dolina tutaj zwężała się, przechodząc w rodzaj parowu. Nagle w ścianie parowu ukazał się otwór - wielka jaskinia. W gasnącym świetle ujrzeli, iż jest to dobre, suche miejsce, z płynącym ze środka podmuchem ciepłego powietrza. Wyglądało na to, że znaleźli schron, jakiego szukali. Weszli, znaleźli wygodną półkę i przynieśli trochę wonnych gałęzi, z których umościli sobie wygodne posłanie. Hugo wyczarował kilka gatunków owoców, które zjedli, rzucając pestki na podłogę jaskini. Potem, w ciemności, ułożyli się do snu. Wydawało się, że jest już środek nocy, gdy u wejścia jaskini pojawił się jakiś ogromny i przerażający stwór. Nie widzieli go, lecz ziemia trzęsła się pod jego krokami, a w powietrzu unosił się smród jego cielska, zaś chrapliwe posapywanie odbijało się echem od sklepienia jaskini. Raptownie rozbudzona trójka wędrowców skuliła się na posłaniu, uświadomiwszy sobie, że rozbili obóz w legowisku potwora. W najgorszym możliwym miejscu! Potwór nie dostrzegł ich. Przyniósł coś ze sobą, najwidoczniej jakieś martwe zwierzę. Słyszeli trzask łamanych kości, gdy potwór konsumował swój łup. Potem stwór poczłapał, rozłożył się u wylotu jaskini i zachrapał. Dźwięk przypominał odległy ryk stada cierpiących na niestrawność sfinksów. Byli uwięzieni w jaskini potwora i nadchodzący świt ukaże ich jego oczom. Jak wydostaną się z tej marynaty? Rozdział 8 TYS, ALEK & MEG Podróżowali na południowy wschód, w głąb Nieznanego Xanth. Chem cieszyła się, ponieważ jej zadaniem było sporządzanie map całego półwyspu, szczególnie tych obszarów, które jeszcze nie zostały zbadane. Od czasu do czasu wyczarowywała swoją magiczną mapę. dodając nowe szczegóły i zaznaczając marszrutę równą, czarną, kropkowaną linią. Grundy, w swoim stylu, irytował ją wynajdując drobne pomyłki. - Te twoje głupie kropki zakrywają najważniejsze - rzekł wskazując na fragment linii. - Ta kropka ścisnęła tygrysią lilię! - Dobrze jej to zrobi - odparła Chem. - Ugryzła mój ogon, kiedy ją mijałam. Iren spojrzała w górę, śledząc lecącego hipogryfa. Trochę obawiała się, że zwierzę zniknie im z oczu, lecz widocznie Xavier wziął poważnie słowa matki i prowadził ich uważnie. Nie ulegało wątpliwości, że gryf mógł latać jeszcze szybciej i wyżej, gdyby chciał. Przynajmniej im spełniło się życzenie; mogli sobie latać. Nawet jeśli musieli to robić razem z zombim. - Hej, to ładne! - rzekł Grundy, sięgając po kwiatek małej roślinki rosnącej na pobliskim brzegu. - Nie dotykaj tego! - ostrzegła Iren. Naturalnie, golem i tak dotknął kwiatu. - Iii! - wrzasnął przenikliwie kwiatek, wyrywając mu się. Przestraszony Grundy spojrzał na protestujący kwiat. - Co to takiego? 104 - Mówiłam ci, żebyś nie ruszał tej mimozy - powiedziała z satysfakcją Iren. - To delikatne kwiaty i nie lubią być dotykane przez niezdary. Golem chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się. Szli dalej, przez pole roślinnych istot, zasadniczo nieszkodliwych, ale czasem niepokojących. Kaczeńce kwakały, wilczomlecz szczerzył do nich kły - oczywiście, miał do tego dwie żuchwy, nie tylko górną, lecz i dolną - wiatracznik obracał wielkimi liśćmi dmuchając na nich wiatrem, prosienicznik kwiczał, kocimiętka oddalała się kocim krokiem na miękkich łapkach, pływacz odpływał, kilka rzęśli rzęziło w agoni, a pieniężnik wymachiwał do nich zielonymi papierowymi listkami. Potem powietrze wypełniło się białymi płatkami śnieżycy; płatki zaplątały się w mysi ogon, ku wielkiemu oburzeniu myszy. Wzięła grzebienicę i wyczesała płatki, po czym upudrowała się pyleńcem. Chem, zajęta nowymi roślinami, potknęła się o kamyki. Na szczęście były to kamyki rzekome, więc nie zraniła się w kopyto. Prawdziwe kamyki byłyby o wiele gorsze. Przestraszony tym odgłosem wędrownik uciekł, gdzie oczy poniosą. Pobliski orzech śmiał się, imitując ten dźwięk trzaskaniem drewnianych sęków i skrzypieniem gałęzi. - Taak? - zapytał go Grundy, zawsze gotowy do kłótni. - Ty też nie jesteś taki twardy, orzechu! Kawałek dalej naradka pilnie notowała coś na papirusie. Iren uśmiechnęła się; widocznie dla tych roślin widok centaurzycy, kobiety i golema był godny odnotowania. Goście wydawali się równie dziwni roślinom, jak rośliny im. Jednak te notatki nie były naprawdę potrzebne, gdyż wokół rosło kilka zapamiętujących wszystko niezapominajek. Na skraju pola pajęcznica ścigała muchotrzew, a dzwoneczki dzwoniły na trwogę. To przestraszyło koński ząb, który pogryzał pechową koniczynę. Kurze proso gdakało, gdy kobyli ząb uciekał gdzie pieprz rośnie, a podejźrzon wyciągał łodygę, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Musimy zbliżać się do Drzewa Nasion, pomyślała Iren, ponieważ wszystkie te niezwykłe rośliny musiały wyrosnąć z nasion pochodzących z niezwykłego źródła. Myśl o Drzewie ekscytowała ją. Spróbuje dostarczyć wiedźmie te trzy niedobre nasiona, ale spróbuje też zebrać sobie kilka egzotycznych gatunków. Będą tam wszystkie rośliny dżungli! Gdy ponownie zagłębili się w gąszcz, Grundy wyciągnął rękę po rzewień dłoniasty, wyraźnie zamierzając wyrządzić mu jakąś krzywdę, ale rzewień wachlarzowaty odwachlował go na bok. Golem zamachnął się na dłoń, lecz ta cofnęła się zaciskając palce i Grundy trafił w pobliską męczennicę. Roślina upuściła swą cierniową koronę na głowę golema. Iren nie zrozumiała tego, co powiedział golem zrywając z głowy koronę, ponieważ mówił w języku roślin, ale rumianek zarumienił się, trędownik zatrąbił do odwrotu, salwinia wystrzeliła salwę, a nicennica przenicowała się i zwiędła. Zatrzymali się, żeby coś zjeść, gdyż zgłodnieli w podróży. Xap i Xavier spłynęli z nieba; może gardzili towarzystwem, ale z pewnością nie jedzeniem, i wiedzieli, że lądując uwolnią się od zombiego, przynajmniej na chwilę. Iren wyhodowała cukrową jabłoń, miodownik oraz serecznik dla Xaviera, Chem i dla siebie; czerwony pieprz dla Xapa i prawdziwą fanzolkę dla Grundy’ego. Nadchodził wieczór. - Jak daleko jeszcze mamy iść? - zapytała Iren Xaviera. - Och, Xap mógłby tam dolecieć w godzinę - odparł uprzejmie żółty mężczyzna. - Jednak wam zajmie to chyba więcej czasu. - Tak - zgodziła się Chem. Nie ulegało wątpliwości, że zmęczył ją długi bieg po nierównym terenie. Skrzydła zdecydowanie przydałyby się na takie wycieczki. - Zatem lepiej rozbijmy obóz - rzekł Grundy. - A rankiem wyruszmy na Parnas. - Tak, myślę, że... - zaczęła Iren i urwała, krańcowo przerażona. Tam, u podnóża beczkowatego kaktusa, leżało zmasakrowane ciało dziecka. Wyglądało na dziewczynkę i Iren poczuła mdlącą i okropną pewność, że wie, kim jest to dziecko, gdyż miało zielone włosy. Wizja, jaką miała w drodze do Zamku Zombich... - czyżby stała się prawdą? Wprawiła w ruch zastygłe kończyny, podbiegła do ciała... i niczego nie znalazła. Tylko nie naruszoną ściółkę. - Co zobaczyłaś? - zapytała zatroskana Chem. - Ja nie zauważyłam niczego niezwykłego. - Chyba... chyba pomyliłam się - odparła słabym głosem Iren. - Ujrzałam... Ivy. Była... wyglądała na martwą! - Przecież twoja iwa pozostała zdrowa - przypomniała centaurzyca. - Zatem cokolwiek to było, nie mogła to być twoja córka. - Tak, oczywiście - przyznała Iren dotykając maleńką iwę. - Powinnam wiedzieć. Jednak zobaczyłam zielone włosy i... - Och, to sobowtór - rzekł Xavier. - Nie zwracaj na niego uwagi, pani. - Co takiego? - zapytała oszołomiona Iren. - Sobowtór. Jest tu wszędzie, przez cały czas. Jak powiedziałem, nie zwracaj na niego uwagi. Chem nerwowo poruszyła ogonem. - Jestem pewna, że masz rację, Xavier. Ale czym jest ten sobowtór? Zjawą? - Niee. To wtedy, kiedy widzisz żywą osobę jako martwą. Mamucha lubi sobowtóra; odpowiada jej poczuciu humoru. - Oczywiście - wtrącił się Grundy. - I osoba, którą widzisz - w rzeczywistości żyje? - pytała Iren, czując, jak opuszcza ją lęk. Takie drobiazgi zwykle nie wytrącały jej z równowagi, ale ta wizja nałożyła się na poprzednią, ożywiając drzemiące w duszy obawy, przez co z trudem doszła do siebie. - Jasne. Zawsze - rzekł Xavier. - To żadna uciecha dla sobowtóra pokazywać naprawdę martwą osobę. - Uciecha! - wykrzyknęła z urazą w głosie Chem. - Nie lubię sobowtóra - wyznał Xavier. - W dawnych czasach, w początkach Xanth, widok sobowtóra zapowiadał śmierć; teraz jedynie przynosi pecha. Mamucha lubi pecha, ale ja nie. Iren zerknęła z ukosa na przystojnego młodzieńca, coraz bardziej go lubiąc mimo jego zaściankowości. - Nie zgadzacie się z matką? - Och, jakoś się zgadzamy. Ona mówi mi, co mam robić, a ja jej słucham, więc nie używa na mnie oka. Jednak wolę latać. Iren domyślała się dlaczego. Każda normalna osoba szukałaby pretekstu, aby spędzać jak najwięcej czasu z daleka od takiej jędzy. - Dziękuję za informacje o sobowtórze - powiedziała mu. To dla mnie wielka ulga. - No, jesteś śliczna dziewczyna, naprawdę śliczna, nawet jeśli tak mówi mamucha - powiedział, jakby miało to coś do rzeczy. Iren rozważyła implikacje tej wzmianki, zanim odpowiedziała. Jego matka wiedźma chciała ich połączyć, czemu oboje, zarówno Xavier, jak i Iren, sprzeciwiali się. Dlatego powiedział jej komplement, chociaż zawoalowany przeczeniem. Spodobało jej się, że choć ma już dwadzieścia osiem lat, ktoś nazwał ją „śliczną dziewczyną”. Jej dziewczęce dni dawno minęły i czasem odczuwała ich brak. Tuzin lat temu była strojnisią i flirciarą, i chociaż wspominała te czasy z zażenowaniem, musiała przyznać, że dobrze się bawiła. Dlatego jeśli ktoś teraz postrzegał ją jako taką osobę, nie było jej specjalnie niemiło. Nawet jeśli robił to ignorant i gbur, a ona była wierną żoną swojego męża i matką wspaniałego dziecka. Tak więc postąpiła zuchwale i zrewanżowała się komplementem. - A ty jesteś przystojnym facetem. - Ej, nie zaczynaj tych ckliwych kawałków - powiedział z niesmakiem. Iren uśmiechnęła się w duchu. Xavier naprawdę był jeszcze chłopcem! Wiedźma musiała strzec go przed niebezpieczeństwami życia. Grundy zachichotał, chociaż teoretycznie nie słuchał. Xavier skrzywił się. - Może lepiej będzie, jeśli wyjaśnię to nieporozumienie. Nie potrzebuję pomocy mamuchy, żeby wiedzieć, co robić z nimfą, kiedy do tego dojdzie. Po prostu małżeństwo to zbyt poważna sprawa, żeby postępować pochopnie. Mam zamiar sam wybierać sobie kobiety - a kiedy to zrobię, to na zawsze. Mamucha tego nie pojmuje; może ty rozumiesz. Znowu urósł w oczach Iren. Miał o wiele więcej rozsądku, niż sądziła. - Tak, doskonale - potwierdziła. - Życzę ci wszystkiego najlepszego. - I to samo dotyczy Xapa. On ma swoje zdanie; po prostu jeszcze nie napotkał samicy, którą by lubił. Iren nie odezwała się; wolała na tym poprzestać. Mimo wszystko podróż z tymi dwoma samcami nie była taka nieprzyjemna. Wyhodowała ładny drzewny dom i poduszkowy kaktus na posłanie - ten gatunek miał tak miękkie igły, że ledwie łaskotały - po czym zamiotła dom mietlicą, którą wyczarowała w tym celu. Xavier z nie skrywanym podziwem spoglądał na jej dzieło. - Naprawdę jesteś w tym dobra! - wykrzyknął. - Powinnam - mruknęła Iren. - To mój talent. Potem, żeby zwrócić w innym kierunku jego zainteresowanie, które uznała za nazbyt osobiste, zapytała: - A jaki jest twój talent, Xavier? - Och, mogę zapnąć różne rzeczy - odparł nonszalancko. - To nic takiego. - Xapnąć? Twoim hipogryfem? - Nie xapnąć. Zapnąć. Wydając dźwięk „z”. Iren nie wychwyciła różnicy w wymowie, ale doszła do wniosku, że pierwsze słowo dotyczy zwierzęcia, a drugie czynności. - Zapujesz różne rzeczy - powtórzyła. - Nigdy nie robię tego przyjaciołom - wyjaśnił. - Nie lubię robić komuś krzywdy, ale kiedy poluję albo coś takiego, lub kiedy atakuje mnie potwór... - wzruszył ramionami. Wyglądało na to, że mówił o jakiejś broni. Iren była coraz bardziej zaciekawiona. Znajdowali się w głębi niezbadanych obszarów Xanth i w każdej chwili mogli napotkać jakiegoś potwora. Najwidoczniej Xavier często tutaj bywał i nie obawiał się niczego, zatem jego zapowanie musiało być skuteczne. Oczywiście, hipogryf stanowił wystarczająco skuteczną ochronę, więc może jego dar nie miał większego znaczenia. - Mógłbyś mi pokazać? - Chyba tak. Rozejrzał się wokół. - Widzisz ten kobrokrzew szykujący się do ukąszenia klaczki w nogę? Iren spojrzała wystraszona. Rzeczywiście, roślina stała na spłaszczonej łodydze, błyskając dwoma kolcokłami widocznymi w kwiecie. Kiedy kobrokrzew przybierał tę pozycję, każda rozsądna osoba oddalała się jak najszybciej. Jednak Chem była zajęta rozmową z Xapem, wykorzystując Grundy’ego jako tłumacza. Chem chciała nanieść na mapę dogodną drogę na Parnas, aby góra przestała być nieosiągalna. Nie widziała niebezpiecznej rośliny, a Iren obawiała się, że jeśli krzyknie i ostrzeże klacz, przestraszony kobrokrzew zaatakuje. Sytuacja była niezwykle groźna. - Widzę - szepnęła. Xavier wycelował wskazujący palec prawej dłoni. Coś wystrzeliło zeń z szybkością światła, a może jeszcze szybciej, i przeszyło uniesioną główkę kwiatu. Roślina syknęła i wyparowała, brocząc jadowitym sokiem. - No... - powiedziała zdumiona Iren. - Możesz tym zabić! - Och, oczywiście. Cokolwiek, w każdej chwili. Jednak nie lubię ranić stworzeń. Chcę powiedzieć, że one mają uczucia i w ogóle, tak samo jak ja. Dlatego jeżdżę na Xapie i zapuję chmury. Wcale nie robię im krzywdy, a ćwiczę sobie oko. Fajna zabawa. Oczywiście, jest jeden obłok, Król Fracto, który tego nie lubi; odzapowuje błyskawicami. Xap stracił kiedyś kilka piór z ogona... no, on nie ma ogona, ale z tej części ciała. Fracto zawsze szuka awantury. - Zdaje mi się, że go spotkałam - powiedziała Iren, przypominając sobie chmurę napotkaną po drodze do zamku Dobrego Maga. - Ma paskudny charakter. - Nie mam nic przeciwko zapowaniu Fracto. Jednak nie zzapowałbym ptaka. Ani żadnej innej istoty - miała nadzieję Iren. - To świetnie, Xavier - powiedziała ostrożnie. - Na pewno nie chciałbyś skrzywdzić żadnych przyjaźnie nastawionych stworzeń. Popatrzył na nią uważnie. - Rany, naprawdę jesteś ładna, pani. Masz kształty nimfy. A wcześniej powiedział, że wie, co robić z nimfą. Wyglądało na to, że - chociaż opierał się naciskom matki i zamierzał sam dokonać wyboru - w myślach nie wykluczył jeszcze kandydatury Iren. Nie mogła pozwolić, aby jego zainteresowanie zwróciło się w jej kierunku. Nawet jeśli był bardziej niewinny, niż twierdził, nie ulegało wątpliwości, że niewinni młodzieńcy nie muszą pozostać takimi w nieskończoność. - Jestem starą mężatką, szukającą swojego dziecka - powiedziała pospiesznie. - Och, jasne, dostaniesz dzieciaka całego i zdrowego - odparł pocieszająco. - Niedobrze, że mamucha cię złapała, tak jak wszystkich; inaczej pewnie już znalazłabyś małą. Zapewne miał rację - pomyślała ze smutkiem Iren. Wydarzenia w trakcie tej wyprawy na Parnas trochę odwróciły jej uwagę, ponieważ najpierw musiała zająć się sprawami nie cierpiącymi zwłoki, lecz wiedziała, że nie zazna spokoju, dopóki Ivy nie będzie bezpieczna. To, czego dowiedziała się od Xaviera, również było ważne. Przed tą rozmową nie przyszło jej do głowy, że ten prowincjusz mógł być niebezpieczny. Był potężnym człowiekiem, obdarzonym śmiercionośnym talentem, a jego rumak był jednym z najokazalszych stworzeń Xanth. Jeżeli miał temperament swojej matki, albo gdyby z jakiegoś powodu zwrócił się przeciw Iren... Kroczyła po cienkiej linie. Nie mogła pozwolić, aby Xavier zbytnio się z nią zaprzyjaźnił, i nie mogła go zrazić. Byłoby najlepiej, gdyby syn wiedźmy i Xap polecieli w swoją stronę, gdy tylko dotrą na Parnas. Chem odwróciła się i podeszła do niej, niosąc Grundy’ego. - Xap mówi, że między nami a Parnasem rozpościera się trudny teren - powiedziała. - On nad nim przeleci, ale ja nie, więc muszę pójść na zwiady. Dopiero po tym będę mogła bezpiecznie tamtędy przejść. Twierdzi, że niedaleko stąd jest pagórek, z którego można zobaczyć górę i sporządzić mapę okolicy. Jeśli wyruszymy natychmiast, dotrzemy do wzgórka przed zmierzchem. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, Iren... - Chcesz, żebyśmy poszli tam wszyscy? - spytała zbita z tropu Iren. - Po ciemku nie zdołam dokończyć budowania domu... - Nie, sama pobiegnę znacznie szybciej - odparła centaurzyca. - Przecież jesteś zmęczona... - Już nie. - Mnie też nie potrzebujesz, prawda? - zapytał Grundy. - Chciałbym odpocząć. - Tak, oczywiście, zostaniesz tu - rzekła Chem, uśmiechając się z przymusem. - Tłumacz nie będzie mi teraz potrzebny. - To dobrze - stwierdził Grundy, zeskakując na ziemię. - Tylko czy jesteś pewna, że chcesz... że chcesz iść tam sama z tym stworzeniem...? - pytała z niepokojem Iren. Ponownie ten nieszczery uśmiech. - Jestem pewna. Zdumiewająca myśl przyszła Iren do głowy, gdy zerknęła na potężnego ptako-konia stojącego opodal. Od dawna nie widziała tak wspaniałego stworzenia jak Xap - cały z mięśni, piór i blasku. Czyżby Chem miała ochotę na randkę z hipogryfem? Niemożliwe! A przecież centaury były mieszańcami, tak samo jak hipogryfy, tak więc miały wspólnych końskich przodków. Chem nie znalazła odpowiedniego centaura, a Xap samicy swojego gatunku. Czyżby Chem chciała potomstwa mogącego latać?. Iren porzuciła te rozważania. To nie jej interes. - Jestem pewna, że poradzimy sobie jakoś do waszego powrotu. Musimy znaleźć dogodną drogę na Parnas. Między innymi - dodała w myśli. - Doskonale - Chem obróciła się i pokłusowała z powrotem do Xapa. Istotnie, zdawała się zapomnieć o zmęczeniu. Później oboje przeszli w galop i szybko zniknęli z oczu. Iren potrząsnęła głową. - A ja sądziłam, że rozumiem centaury! - zawołała do siebie. Wyszło na to, że rzucone przez wiedźmę ziarno mimo wszystko padło na żyzny grunt. Xavier też patrzył za tamtymi. - No, jak babcię kocham! Uziemiła go! Sądziłem, że on nie ugania się za nielotnymi klaczkami! - Nie wolno nie doceniać potęgi płci - mruknęła Iren. Nadal dziwił ją taki obrót wydarzeń, ale mówiła sobie, że to jedynie podejrzenia. Mogła wyciągnąć błędne wnioski. Życzyła Chem powodzenia, cokolwiek klacz miała zamiar zrobić, ale w dwójnasób denerwowała się własną sytuacją. Była sam na sam z mężczyzną, który umiał zapować inne stworzenia. Oczywiście, mogła wyczarować rośliny na swoją obronę - ale nie chciała tego robić, dopóki nie będzie zupełnie pewna, że to niezbędne. Teraz, gdy o tym myślała, sposób, w jaki Xavier zzapował kobrokrzew, wytrącił ją z równowagi. Nie byłaby w stanie poradzić sobie z nim samymi wierzbowymi kotkami! Oczywiście, był tu Grundy i zombi Zora, ale wolałaby Chem. Jednakże centaurzyca była teraz zajęta czymś innym, o ile można tak powiedzieć. Drzewo-dom było prawie gotowe. Iren wiedziała, że urosłoby znacznie szybciej, gdyby była tu Ivy. Pod nieobecność córki jej moc słabła. Nie zanikała zupełnie, lecz osłabienie było zauważalne. Miała dość czasu, gdyż słońce jeszcze nie zaszło. U podstawy drzewa zasadzi trochę mieczyków, aby zapobiec wizytom nocnych drapieżników; rośliny nie urosną wiele przez noc, ale nie muszą; każda następująca na nie noga zostanie ucięta. Teraz trzeba rozwiązać problem spania. Nie zastanawiała się nad tym wcześniej, zajęta swoją misją i niezwykłymi relacjami towarzyskimi między członkami wyprawy. Przedtem sądziła, iż wypad na Parnas zajmie im kilka godzin, może jeden dzień. Najwidoczniej pomyliła się. Tak więc musieli rozbić obóz. W drzewie-domu było dosyć miejsca dla czworga. Jednak, gdy w skład tej czwórki wchodziła kobieta, golem, zombi i obcy mężczyzna... Oczywiście, mogła się zabezpieczyć. Wspięła się na drzewo-dom i zasadziła krzyżownik. Wiedziała, jaki będzie miał układ, kiedy wyrośnie, będzie mogła w każdej chwili wczołgać się lub wyczołgać z jego zawikłanych pędów, a inni nie. U wejścia zasadziła kilka parzydeł; nie będą parzyć jej, tylko innych. Będzie miała w drzewie-domu stosunkowo bezpieczny, dość odosobniony pokój, nie żądając tego wprost. Wiele można dokonać z roślinami, jeżeli ma się talent i choć niewielką zdolność przewidywania. Och, jakże chciałaby być z powrotem w Zamku Roogna, razem z Dorem i Ivy! Niepokoiła się, jak Dor sobie bez niej radzi. On naprawdę nie miał głowy do rządzenia; niewielu mężczyzn to potrafiło, poza jej ojcem. Dlatego kobiety są tak potrzebne. No, właściwie to z pewnością nie jest główny powód tego, że kobiety są niezbędne! Jednakże mężczyźni również do czegoś się przydawali. Iren zeskoczyła z drzewa-domu i nadstawiła ucha, słysząc jakiś głos. Dźwięk przypominał wrzask zranionej hydry. Xavier też nasłuchiwał. - Hej, to mi się nie podoba - powiedział. - Może to stado harpii. Jeśli podejdzie bliżej, będę musiał to zzapować. Teraz Iren była zadowolona, że syn wiedźmy posiada taki dar, gdyż niesamowite dźwięki jeżyły włosy na głowie. Dotychczas mieli szczęście i nie napotkali żadnego potwora; widocznie teraz miało się to zmienić. - Zbliża się - rzekł Grundy. - Iren, lepiej szybko wyhoduj jakąś roślinę. Jednak zmrok zapadał gwałtownie, ograniczając jej moc. Ponadto, dopóki nie znała rodzaju zagrożenia, nie mogła wybrać odpowiedniego nasionka - a obawiała się, że potem może być za późno. - Myślę, że musimy polegać na Xavierze - powiedziała niechętnie. Nie dlatego, aby wątpiła w możliwości czy odwagę młodzieńca; po prostu nie podobało jej się, że musi w jakiejś sprawie polegać na mężczyźnie nie będącym jej mężem. Wrzask zbliżał się. To nie harpie, doszła do wniosku, ale coś podobnego. Potem, w półmroku, pojawiły się trzy postacie - staruchy w płaszczach z kapturami, wrzeszczące do siebie kłótliwymi, skrzeczącymi, wściekłymi głosami. - Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe - mruknął ponuro Xavier - przysiągłbym, że to moja matka Xanthippe. Ale ona jest żółta, a ponadto tylko jedna. Ostatnie promienie słońca oświetliły ich twarze. - To prawdziwe suki - rzekł Grundy. Wyraził się dosłownie. Twarze tych trzech stworzeń były typowo psie, o sterczących pyskach, włochatych uszach i szeroko rozstawionych, przekrwionych ślepiach. W przerwach między wrzaskami oblizywały długimi, czerwonymi jęzorami psie kły, jakby zwilżając je przed następnym wysiłkiem. Nie to jednak było w nich najdziwniejsze. Ich włosy wiły się jak sploty węży, odsłonięte nogi i ramiona były tak czarne, że prawie nie odbijały światła, a ich płaszcze okazały się ogromnymi, nietoperzymi skrzydłami. Każda z kobiet niosła coś w rodzaju laski z kilkoma zwisającymi rzemieniami. - Tutaj jesteście, wy niewdzięczne łobuzy! - krzyknęła na ich widok jedna z tych istot. - Wytłuczemy z was wasze grzechy! Przygotujcie się na śmierć w męczarniach! - Zaraz, czekajcie! - zawołała zaalarmowana Iren. Gdyby tylko był dzień, kiedy dysponowała pełnią mocy! Czuła się taka bezbronna. - Kim jesteście i dlaczego niepokoicie niewinnych wędrowców? - Niewinnych wędrowców! - zaskrzeczał psi pysk, drąc się gorzej od harpii. - Ty, dziewczyno, która byłaś takim utrapieniem dla swojej samotnej matki-czarodziejki przez blisko trzydzieści lat, a teraz całkowicie ją zaniedbujesz! Jakież złudzenie może biedna wywołać, aby osłoniło jej świadomość przed wężowymi kłami twojej niewdzięczności? Cóż ją pocieszy na łożu śmierci, samotną i opuszczoną, gdy córka morduje ją lekceważeniem? Iren cofnęła się o krok, jak smagnięta batem. To był najmniej spodziewany rodzaj ataku i rzeczywiście okrutnie precyzyjny. Istotnie, zaniedbywała swoją podstarzałą matkę! Skąd ta stara suka mogła o tym wiedzieć? - Nie mów tak do tej damy, ty nędzny upiorze! - powiedział ze złością Xavier. - Zadała ci pytanie! Kim, u licha, jesteście? I uniósł palec, gotowy zzapować staruchę. - I ty, ty zasmarkana namiastko syna! - skrzeknęła druga starucha, ruszając na niego i unosząc pejcz. - Kiedy wreszcie usłuchasz swojej matki wiedźmy, nie zmuszając jej, by groziła ci użyciem oka, czego, jak wiesz, nie chce zrobić? Przez te dwa tuziny lat, kiedy starała się dobrze cię wychować - czy kiedykolwiek jej podziękowałeś, ty nieczuły i gburowaty pętaku? Kiedy ona poświęciła swoją dumę, żeby w twoim bezwartościowym życiu pojawiła się inna kobieta, aby nakłonić cię do ożenku, ustatkowania się i zostania kimś użytecznym, co ty zrobiłeś? Jak głęboki jest jej smutek, gdy odrzucasz wszelkie obowiązki statecznego życia, żeby sobie polatać? Xavier cofnął się podobnie jak wcześniej Iren i opuścił palec; twarz miał zastygłą w wyrazie zdumienia i poczucia winy. Jędza trafiła go równie celnie, jak jej siostra uderzyła Iren. Skąd tyle wiedziały? Jednak teraz odezwał się Grundy. - Strasznie dużo gadacie, wy stare torby! - wrzasnął. - Ale ja was znam! Jesteście Furie i próbujecie obwiniać każdego, kogo napotkacie, o ojcobójstwo - o zamordowanie rodziców! Jednak mnie nie możecie dostać! Znam wasze imiona - Tysyfona, Alekto i Megera! Jesteście córkami Matki Ziemi, starymi jak świat. Nazywacie się łagodnymi, ale to kłamstwo! Jesteście złośliwe! Jesteście stworami zemsty i źle ukierunkowanego odwetu! Jednak nie możecie obwinie mnie o zaniedbywanie mojej matki, ponieważ nigdy jej nie miałem! Zrobiono mnie z patyków i gałganów, ożywiono czarami, i dzięki jeszcze większej magii obdarzono prawdziwym życiem. Co na to powiecie, psie pyski? A więc taka była historia tych nędznych wiedźm? Były legendarnymi Furiami! Iren spodziewała się, iż to Xavier będzie obrońcą, tymczasem bronił ich Grundy - swoją znajomością charakteru tych kobiet. Trzecia Furia wystąpiła naprzód, wygrażając swoim bykowcem. - Golemie, czy sądzisz, że skoro zostałeś zrobiony, a nie urodzony, to nic nie jesteś winien swojemu stwórcy? Czym były twoje patyki, szmatki i sznurek, zanim ożywił cię Dobry Mag? Czy kiedykolwiek podziękowałeś mu za nieoceniony dar świadomości? Czyż nie uciekłeś w chwili, gdy cię obudził, i nie odmówiłeś służenia celowi, dla jakiego zostałeś zrobiony? Czy twoje zachowanie nie kosztowało go utraty kilku cennych dni na wymyślanie alternatywnego sposobu porozumiewania się ze zwierzętami i roślinami, aby mógł dokończyć swój projekt? Czy nie wróciłeś dopiero wtedy, kiedy odkryłeś, że nie ma innych takich jak ty, więc chciałeś stać się prawdziwy? Dopiero wtedy wróciłeś, aby służyć w zamian za Odpowiedź Maga, której przecież wcale nie był ci winien, ale udzielił z czystej dobroci serca! I czy cię to obchodziło? Czy obchodziło cię cokolwiek lub ktokolwiek oprócz ciebie? Ile razy obrażałeś Maga, nazywając go gnomem? Ilu innych niewinnych ludzi znieważył twój niewyparzony ozór? Ile razy twoje oszukańcze tłumaczenie sprowadziło nieszczęście na tych, którzy ci zaufali? Gdzie byłeś, kiedy Dobry Mag potrzebował cię, żebyś ostrzegł i odstraszył Smoka z Rozpadliny, dzięki czemu mógłby uniknąć nieszczęścia z eliksirem młodości? On pomógł ci w niemowlęctwie twojej świadomości, jaką przysługą odwdzięczyłeś mu się w jego dzieciństwie? Czyż on nie miałby powodu przeklinać dnia, w którym cię zrobił i obdarzył świadomością oraz twoją własną wolą? Ukorz się, nędzniku, gdyż ten pejcz musi spaść na twą grzeszną skórę! Grundy istotnie ugiął się, bowiem Furia pokonała go straszliwą słusznością oskarżenia. Oto były trzy straszliwe istoty zemsty, a ich słowa równie zabójcze jak ich broń. Zbliżały się do trójki oniemiałych wędrowców, szykując bicze do wytoczenia czegoś więcej niż tylko krwi. Iren wiedziała, iż żadna z jej roślin nie powstrzymałaby tych strasznych staruch, których głosy uosabiały narzekania wszystkich zaniedbywanych rodziców, i że Xavier nie zdołałby nic im zrobić swoim zachowaniem. Nawet sarkastyczny język Grundy’ego był teraz bezużyteczny! Jeszcze nigdy nie widziała, żeby ktoś tak osadził golema! Jednak Xavier też został ukorzony, tak samo jak ona. Wszyscy troje - Iren, Xavier i Grundy - cofali się. Za chwilę spadną na nich bicze, a Iren przeczuwała, że ich rzemienie są zatrute. Samo ich dotknięcie spowoduje obfite krwawienie i potworny ból; rany zaognią się i rozjątrzą, aż ofiary będą marzyć o szybkiej i bezbolesnej śmierci. Teraz Iren przypomniała sobie opowieści o Furiach karzących zabłąkane dzieci; nawet wymienianie ich imion przynosiło pecha. Tys, Alek i Meg - trzy koszmary winy, smutku i cierpienia! A co najgorsze, Iren nie miała pewności, że ich okrutny odwet był pozbawiony powodu. Zawsze uważała, iż ludzie powinni być karani za gruboskórność, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, że sama jest równie winna i zasługuje na podobne traktowanie. Potknęła się o korzeń i upadłszy na plecy nie była w stanie dalej się cofać. Tys pochyliła nad nią ociekający śliną, psi pysk, zionący podobnym do palącej mgły, zwierzęcym oddechem. Na pół rozłożyła czarne skrzydła i uniosła do ciosu bicz, którego każdy rzemień błyskał żądzą krwi. Jednak zagrożenie emocjonalne było groźniejsze od fizycznego. Iren uświadomiła sobie, że nigdy nie powiedziała matce jak ważna ona, Czarodziejka Iris, jest i zawsze była dla córki! Iren nigdy nie będzie miała okazji, by naprawić te lata zaniedbań. To był najokrutniejszy aspekt kary - brak możliwości odkupienia win. Och, Iris, droga matko, wybacz mi! - krzyknęła w duchu, gdy bicz opadał na jej twarz, wiedząc, że ta prośba nie zostanie usłyszana. Nie miała już nawet siły, aby odwrócić twarz; była zgubiona. Jednak bat nie opadł. Zdumiona zwłoką, Iren spojrzała w górę... i ujrzała jakąś nową postać. Był to zombi! Zora osłoniła Iren przed ciosem. Kawałki rozłożonego ciała zombiego zwisały teraz, zdarte smagnięciem rzemieni, lecz wyglądało na to, że Zora nawet tego nie poczuła. Zombi nieustannie traciły kawałki ciała. Tys spojrzała w przegniłą twarz stworzenia i cofnęła się. - Jesteś żywym trupem! - wrzasnęła. - Nie mogę cię ukarać! Trucizna na ciebie nie działa, bicz nie wytoczy twej krwi, prawda cię nie ogłuszy! Zora ruszyła ku następnej Furii, Alek, przechwytując cios zadany Xavierowi. Druga starucha również cofnęła się, nie wiedząc, jak poradzić sobie z żywym trupem. - Nawet gdybyś żyła, nie mogłabym cię smagnąć! - protestowała. - Ty nigdy nie zaniedbywałaś swoich rodziców! Potem Zora uratowała Grundy’ego, odpychając go na bok i przejmując na siebie cios Meg, który zerwał jej kilka następnych kawałków ciała. - To pomyłka! Pomyłka! - wrzasnęła zbita z tropu Meg. - Wycierpiałaś więcej, bez żadnego powodu, niż jakakolwiek żywa istota! Nie mogę zadawać ci bólu! Jednak teraz staruchy na nowo poderwały się do ataku na pierwotne cele. Zombi zaskoczył ich, lecz nie mógł ich powstrzymać, jeśli będą działać zgodnie. - Uszekac! Uszekac! - krzyknęła Zora, gubiąc trochę wargi i okazując nadmiar emocji, jak na przedstawicielkę swojego rodzaju. Zazwyczaj uczucia zombich były tak samo obumarłe, jak ich ciała. - Ni nee waszi! Trzy straszliwe Furie zawahały się, powstrzymane okrzykiem ożywionej z martwych kobiety o nie zbrukanej duszy. Nie miały nad nią ani fizycznej, ani duchowej władzy. Wszystkie trzy zbiły się w kupkę, naradzając się niezrozumiałymi wrzaskami i szczęknięciami. Później, obmyśliwszy nową taktykę, Furie odwróciły się, stanęły twarzami do ofiar i jednocześnie uniosły lewe ręce, jakby zamierzały coś rzucić. Jednak ich dłonie były puste. - Uważajcie! - wrzasnął Grundy. - To klątwa! Te wstrętne wiedźmy chcą rzucić... Ramiona opadły szerokim łukiem. Iren i Xavier przypadli do ziemi, zderzając się ze sobą. Zora skoczyła naprzód, ponownie osłaniając ich własnym ciałem przed Furiami. Trawa wokół nich poruszyła się, jak przygnieciona wiatrem. Iren stwierdziła, że leży na ziemi obejmując Xaviera, a zombi przygniata ich oboje. Złośliwe Furie ponownie zostały pokonane. Ich klątwa spadła na Zorę zamiast na ofiary. I prawdopodobnie każda z wiedźm mogła rzucić tylko jedną klątwę. W następnej chwili wszystkie trzy odwróciły się i uciekły, kuląc czarne skrzydła. Straszliwe natarcie skończyło się. Iren wstała i otrzepała się z kurzu. Ledwie uszli cało! Zobaczyła, że Xavier spogląda na Zorę tak, jakby jej nigdy przedtem nie widział. - To... ten zom... Ona zasłoniła mnie przed ciosem! - wykrzyknął z niedowierzaniem. - Dwukrotnie - przytaknęła Iren. - Mnie też. Zombi są niewrażliwe na fizyczny ból i bardzo trudno je zranić. Są żywymi trupami - ożywionymi ciałami niegdyś żywych ludzi. Wcale nie są złe, o ile zmusisz się, aby je bliżej poznać. Mówiła w tym samym stopniu do niego, co do siebie. Już drugi raz Zora uratowała jej życie, a może drugi i trzeci jednocześnie, jeśli uznać bicz i klątwę za osobne zagrożenia. Zora zdawała się ich nie słyszeć; podniosła się i usiłowała stać prosto. Impet uderzenia klątwy był niewidoczny, lecz z pewnością potężny. - Cóż to musiała być za kobieta, kiedy żyła! - rzekł Xavier. - Lepsza od każdego z nas. - Zapewne tak. Nigdy nie znałam jej żywej. Jednak z tego, co powiedziały Furie, wnioskuję, że wiodła nieskazitelny żywot i została okrutnie skrzywdzona przez kogoś, kto nie był jej wart. - Przez jakiegoś mężczyznę - powiedział ponuro Xavier. - Wstrętnego robaka! - Tak. Zora chwiała się na nogach i Iren podeszła do niej, żeby wziąć ją pod rękę. - Nic ci się nie stało. Zora? - spytała z niepokojem. - Kkltwa... - odparł zombi. - Spadła na ciebie klątwa - przytaknęła Iren. - Jaka? Co ma się zdarzyć nam - lub tobie? - Ja mogę wam powiedzieć - rzekł Grundy, gramoląc się z ziemi. - Mnie też objęła. Iren zrozumiała, że to prawda. Zombi osłonił ją i Xaviera, ale Grundy stał za nią. Tym razem nic go nie osłoniło. A jednak wyglądał na sprawnego, więc przekleństwo nie sprowadzało natychmiastowej śmierci. - Czy to... czy możemy unieważnić? - To klątwa sprowadzająca nieszczęście - rzekł golem. - Wydarzy się coś takiego, że ofiara pożałuje, iż nie jest martwa. Zrozumiałem ich skrzeczenie; dlatego wiedziałem, co zamierzają zrobić. - Obronimy cię! - powiedziała Iren. Grundy potrząsnął główką. - Wątpię czy to możliwe, skoro klątwa już na mnie spadła. Mogę tylko mieć nadzieję, że znajdziecie sposób, żeby złagodzić jej skutki, kiedy zacznie działać. W przypadku zombiego zdarzy się to dwa razy, ponieważ przeklęto go dwukrotnie. O tym Iren nie pomyślała. Oczywiście, przekleństwo nie było czymś, co można by strząsnąć jak strzęp ciała! - Co mogłoby sprawić, żeby zombi pożałował, iż nie jest martwy? - spytała. - Nie wiem - odparł Grundy. - Jednak sądzę, że dowiemy się, kiedy spadnie to nieszczęście. Niestety, prawdopodobnie miał rację. Iren spojrzała na Zorę z żalem pomieszanym ze zdziwieniem. Zombi był - nadal był - naprawdę miłą osobą, pełną poświęcenia. Jak zostanie ukarana za swoją dobroć? Na razie Iren odsunęła od siebie tę myśl, ponieważ nic na to nie mogła poradzić. Sprawdziła drzewo-dom. - Chodźmy spać; Xap i Chem mogą wrócić późno. Xavier bez słowa skinął głową. Widocznie sam nie wiedział, co myśleć o tym, co robi jego rumak. Może nie był zbyt zadowolony z tego, że ktoś inny ujarzmił hipogryfa. - W domu jest miejsce i dla ciebie, Zoro - powiedziała Iren. - Możesz wejść po drabinie? Zombi zawahał się. Po ataku Furii był w złym stanie, nawet jak na przedstawiciela swojego rodzaju. W miejscach, gdzie bicze zerwały ciało, prześwitywały próchniejące kości, a porwane w strzępy ubranie odsłaniało tyle, że każdą inną kobietę uznano by za bezwstydną. - Ni czepa srnieni... - zaczęła. - Nie potrzebujesz schronienia? - zapytała Iren. - Zostaniesz na zewnątrz, ponieważ chcesz tego, czy dlatego że takich jak ty zwykle niechętnie zapraszają do domu? Zora stała, nawet nie próbując odpowiadać. - Dwukrotnie pomogłaś mnie i moim przyjaciołom - powiedziała stanowczo Iren. - Może ocaliłaś mi życie przed bonnakonem i Furiami. Byłoby paskudnie z mojej strony, gdybym traktowała cię jak... Urwała, nie chcąc powiedzieć: jak zombiego. - Wiesz co, robi się ciemno - wtrącił się Xavier. - Ledwo ją widzę. Wydaje się szczuplejsza i bledsza. Wcale nie wygląda tak źle. I zapach też nie jest taki okropny. Podobny do zapachu ziemi. Komplement był dosyć niewyszukany, ale Iren pojęła, że młodzieniec mówił w dobrej wierze; nie miał doświadczenia w takich sprawach. Zważywszy jego pochodzenie, trudno się dziwić. - Bicz rozerwałby mnie na strzępy - napomknął Grundy. - Dosłownie. Są gorsze rzeczy od towarzystwa zombich. Iren ponownie zwróciła się do Zory. - A więc wejdź razem z nami do drzewa-domu. Pod dachem szybciej dojdziesz do siebie. Potrzebujesz snu, prawda? Iren nie była tego wcale pewna, jednak uznała, że powinna zrobić ten gest. Może było to spowodowane poczuciem winy z powodu zaniedbywania matki - o tak, tu Furie trafiły w czuły punkt! - ale także zwykłą wdzięcznością. Zora uratowała ją przed bonnakonem i Iren niemal zdążyła o tym zapomnieć; teraz ocaliła ją ponownie, i tym razem na pewno tego nie zapomni. Ten zombi nie był już nieprzyjemnym stworzeniem, które trzeba tolerować, ani złem koniecznym, lecz przyjacielem. Zora naprawdę, jak przypuszczał Xavier, musiała być za życia nie lada kobietą; była nią i teraz. Zora przyjęła zaproszenie i powlokła się do drabiny wiodącej na drzewo-dom. Próbowała wejść po niej, lecz po biczowaniu jej ciało było mniej sprawne niż zwykle i niezgrabne, kościste palce ślizgały się na szczebelkach. Iren skręciła się na widok ran od bata, wiedząc, że niewiele brakowało, a jej własne ciało wyglądałoby podobnie. Widocznie trucizna na rzemieniach działała nawet na regenerację tkanek zombich. Może Zora zdołałaby wejść na górę, gdyby była w lepszej formie; teraz nie było to możliwe. Xavier stanął za nią, ujął mocnymi dłońmi nieco zniekształconą talię i podniósł. Iren ponownie zauważyła, jaki z niego silny mężczyzna; wydawało się, że nie włożył w to najmniejszego wysiłku, uniósł zombiego jak piórko. Pod tym względem Xavier był podobny do swojego wierzchowca - również wspaniałego okazu swojego gatunku. Z jego pomocą Zora zdołała wdrapać się po drabinie do wejścia, którego młodzieniec na szczęście zdołał dosięgnąć, i na czworakach weszła do domu. Zniknęła w środku, gubiąc kilka strzępów ciała. - Jeszcze nigdy nie dotykałem żadnego z nich - mruknął, na pół do siebie, Xavier. - Nie własnymi rękami. Oczywiście, trzymała się mnie, kiedy lecieliśmy na Xapie, ale wtedy nie myślałem o tym; jakby była workiem śmiecia przeznaczonym do wyrzucenia. Jednak teraz, kiedy oberwała za mnie tym batem... Sądzę, że gdyby cios spadł na mnie, ciało odpadłoby mi aż do kości. Potrząsnął głową. - Nigdy nie zdarzyło się, żebym nie odwdzięczył się komuś za przysługę. Ale jak można odwdzięczyć się za dar życia, jeśli... Chcę powiedzieć, że ona straciła życie na długo przedtem, zanim ją poznałem. Zacisnął pięści w poczuciu bezsilności, podzielanym również przez Iren. Był porządnym człowiekiem, który stanął przed nierozwiązywalnym problemem etycznym. - Dotykanie jej nie jest aż tak nieprzyjemne. Nie gorsze niż dotknięcie wnętrzności jednego potwora, którego zabiłem. Kontakt ze sztywniakiem... to nie ma żadnego znaczenia. Chodzi tylko o odpowiednie nastawienie. Ona naprawdę niewiele waży. Xavier, na swój niezręczny, lecz uczciwy sposób, wyrażał uczucia, jakich doznała wcześniej Iren, ku jej lekkiemu zawstydzeniu. Jego zdanie pokrywało się z jej opinią. Wobec żadnego mieszkańca Xanth nie żywiono takich uprzedzeń, jak względem zombich, a ona podzielała je, chociaż powinna wiedzieć lepiej. Nawet Millie-zjawa, która kochała zombiego przez osiemset lat, dopóki wreszcie nie odzyskał swej pierwotnej postaci jako Mistrz Zombich - nawet ona nie wpuszczała wielu zombich do ich zamku, chociaż oni go wybudowali, a teraz go bronili. Zamek Roogna zawsze był broniony przez zombich, a jednak nigdy nie wpuszczano ich do środka. Nikt nie chciał zbliżać się do zombich. Jeśli jednak zombi nie byli całkiem żywi, nie byli też całkiem martwi. Mieli uczucia, byli wierni i odważni, co udowodniła w tak dramatycznych okolicznościach Zora. Dokonała więcej, prosząc w zamian o mniej, niż którykolwiek z pozostałych członków tej dziwnej wyprawy. - To porządne stworzenie - powiedziała Iren, wiedząc, iż jest to niedopowiedzenie graniczące ze zniewagą. - Taak. Szkoda, że jest martwa. Na tym właśnie polegała tragedia. Jak można odwdzięczyć się komuś, kto nie żyje? Oto mur, o który rozbiją się wszelkie koncepcje. Iren weszła na górę i do zabezpieczonej krzyżownikiem komnaty. Xavier i Grundy też się umościli. Iren leżała w ciemności. Rzeczywiście, zombi roztaczał zapach przypominający woń gnijących liści albo martwego zwierzątka zostawionego na słońcu. Jednak Xavier miał rację; nie było aż tak źle, szczególnie jeśli pamiętało się o tym, czego Zora dokonała. Rozdział 9 PARNAS Xap i Chem wrócili nad ranem. Iren słyszała ich przybycie i postanowiła o nic nie pytać; to nie jej interes. Właśnie dlatego była tak okropnie zaciekawiona! Może to tylko złudzenie - pomyślała Iren - ale w świetle poranka Zora wyglądała znacznie lepiej. Bruzdy po smagnięciach bata zagoiły się, zakrywając kości, jej ciało nie wisiało już w strzępach, a oczy odtworzyły się w stopniu umożliwiającym normalne widzenie. Nawet jej ubranie było teraz całe; widocznie odnawiało się podobnie, jak sam zombi. Włosy miała dłuższe, gęściejsze i mniej skołtunione, miejscami ukazujące dawną, jasną barwę. Wyglądało na to, że odpoczynek pod dachem dodatnio wpłynął na stan zombiego. Był to pierwszy znany Iren przypadek, aby w miarę upływu czasu zombi stawał się mniej, a nie bardziej zgniły. Ale, oczywiście, jeszcze nigdy nie przebywała przez kilka dni tak blisko zombiego. A właściwie, co ona o nich naprawdę wiedziała? Niewiele więcej poza żartami typu: Ile potrzeba zombich, żeby zasadzić świetlną gruszkę? Nie pamiętała puenty i wcale tego nie żałowała; była pewna, że teraz ten kawał wcale już by jej nie śmieszył. Był jeszcze jeden czynnik, przypomniała sobie: ludzkie współczucie i troska. To jedyne, co mogło pomóc zombiemu - i właśnie z tym zombi spotykali się bardzo rzadko lub wcale. Jednak wszyscy troje chętnie zaliczyli Zorę do grupki po incydencie z Furiami. Może jednak zwrócili część długu, jaki u niej zaciągnęli. Ubranie Iren zdążyło już wyschnąć, więc nie musiała już nosić ręczników czy innych namiastek, co znacznie poprawiło jej wygląd. Na śniadanie wyhodowała mleczaje i solanki dla tych, którzy chcieli jeść. Xap i Chem nie byli głodni; zapewne jedli podczas długiej nocnej wycieczki. Chem wyczarowała mapę. Ukazał się miniaturowy model terenu, który mieli przebyć. - Oto góra Parnas - wyjaśniła, wskazując duży, nieregularny obszar. Wyglądało to tak, jakby oglądali widok z wysoka; musiała szczegółowo wypytać Xapa o wszystko, co widział z powietrza, aby uzupełnić szczegóły, które zaobserwowała z pagórka. - Ma dwa wierzchołki. Ten, który nas interesuje, leży na południu. Żyje na nim dziewięć Muz; tutaj jest jaskinia Wyroczni, lecz my ominiemy ją i dotrzemy na szczyt, gdzie rośnie Drzewo Nasion. To trudna wspinaczka, ale damy sobie radę, jeśli... Iren nie podobało się wahanie centaurzycy. - Jeśli co? - Jeśli nic nam nie przeszkodzi - odparła niechętnie Chem. - A co miałoby nam przeszkodzić? - No cóż, Xap mówi, że na tym drugim szczycie Parnasu... Oczywiście, nie będziemy tamtędy przechodzić... - Jednak lepiej, jeżeli będziemy przygotowani - dokończyła Iren. - Szczególnie, że wisi nad nami ta klątwa. Oczywiście, opowiedziała Chem o wieczornych odwiedzinach oraz o roli, jaką odegrała Zora. - Cokolwiek przydarzy się Zorze i Grundy’emu, może zdarzyć się i nam, ponieważ podróżujemy w grupie. Zatem dowiedzmy się wszystkiego. Co jest na tym drugim wierzchołku? - Muszę wyjaśnić to trochę szerzej - powiedziała przepraszająco Chem. W przeciwieństwie do innych centaurów niechętnie popisywała się swoim gruntownym klasycznym wykształceniem. - Wyduś to wreszcie, końska podkowo - rzekł Grundy. - Jeśli to coś złego, z pewnością rąbnie najpierw mnie. - Świątynia Wyroczni była początkowo strzeżona przez Pytona, który dobrze rozeznawał się w ludzkich słabostkach. Jednak ogromny gad został zaatakowany, poważnie zraniony i przepędzony; przeżył tylko dlatego, że umknął na drugi szczyt Parnasu, gdzie rośnie Drzewo Nieśmiertelności, i zjadł liść z tego drzewa. Teraz Pytonowi nie wolno wejść do jaskini Wyroczni, lecz ten gad jest niezwykle roztropny i uczyniłby wszystko, żeby tam wrócić. Dlatego krąży wokół, szukając jakiegoś przejścia. Gdybyśmy weszli na jego terytorium... - Nie wejdziemy - powiedziała stanowczo Iren. - Tym bardziej, że mamy teraz twoją mapę. Co jeszcze? - Menady. To dzikie kobiety - bachantki. Tańczą rytualnie na północnym stoku, rozszarpując na kawałki i pożerając każde stworzenie, jakie złapią. Niegdyś służyły bogowi urodzaju, lecz teraz dawni bogowie odeszli i menady służą jedynie Drzewu Nieśmiertelności, które zapewnia im wieczne życie i młodość. - To mi wygląda na nimfy - napomknął Xavier. - Mogą być spokrewnione, lecz charakterem bliższe są harpiom lub ogrom. Są drapieżnikami, nie ofiarami, chociaż są nagie i piękne. - Rozumiem - powiedziała Iren, marszcząc brwi. Często niemądrze zazdrościła wiecznie młodym, pięknym, nagim dzikuskom. Kiedyś i ona... Odsunęła od siebie tę myśl. - Zatem po stokach Parnasu biegają jakieś dzikuski. Od nich też będziemy trzymać się z daleka. Na pewno! - Oto właściwa ścieżka - stwierdziła Chem, wskazując wykropkowaną linię na mapie. - Będziemy musieli trzymać się jej, jeśli mamy być bezpieczni. Szkoda, że nie możesz polecieć na Xapie do samego Drzewa Nasion. Jednak Semiurg nie pozwala nikomu dotrzeć na Parnas z powietrza, ponieważ smoki i gryfy wciąż próbują napadów. Hipogryf w locie przypomina trochę gryfa, więc Xap wie, że latanie tam nie byłoby dla niego bezpieczne. Nie doleci tam nic większego od ptaszka. Xap może poradzić sobie prawie z każdym latającym stworzeniem, ale Semiurg to co innego. - Jestem tego pewna - przytaknęła Iren, coraz bardziej ciekawa tego słynnego ptaka. - Musimy zbliżyć się powoli, pieszo, żeby Semiurg miał czas obejrzeć nas i zobaczyć, że nie jesteśmy rabusiami, ale poważnymi gośćmi. - Ten Parnas wydaje się bardzo grymaśny - skomentowała Iren. - Tak. Zamieszkują tam wybrane i niezwykłe istoty. Musimy przestrzegać ich praw, inaczej do niczego nie dojdziemy. Dlatego czarownica Xanthippe nie mogła się tam dostać; Semiurg poznałby, z kim ma czynienia, i nigdy nie dopuściłby jej do Drzewa Nasion. - Nie jest to misja, jakiej podjęłabym się dobrowolnie - przyznała ponuro Iren. - Jednak skoro trzeba, to trzeba. Rozpoczęli ostatni etap drogi na Parnas, nakreślony na mapie Chem. Zora znów podróżowała z Xavierem na Xapie, zaś Iren i Grundy jechali na Chem. Kłusowali na południowy wschód, nieco szybciej niż przedtem, ponieważ Chem znała już drogę. Xap pozostał teraz na ziemi; wcale nie dlatego, że był zmęczony. Iren nie wiedziała, czy nie chciał zwracać na siebie uwagi Semiurga, czy po prostu wolał dotrzymywać towarzystwa Chem. Podejrzewała, że chodziło raczej o to drugie. Te dwa koniopodobne stworzenia musiały spędzić upojną noc - pomyślała. Xap odzywał się tylko krótkimi piśnięciami, lecz Chem zdawała się doskonale go rozumieć, a i on rozumiał ją. Iren nadal dziwiła się, iż Chem mogła okazać takie zainteresowanie nie- centaurowi, jednakże ludzie również nie byli centaurami, a wciąż z nimi poprzestawała. Czy człowiek był więcej wart od hipogryfa? Mądry centaur z pewnością zdołałby to rozsądzić. Jednak Iren podejrzewała, że matka Chem, Cherie, nie aprobowałaby takiego zachowania. Ciekawe, co Furie powiedziałyby Chem? Po pewnym czasie dotarli do podnóża Mount Parnassus. Dżungla kończyła się tu, jakby z szacunku dla wielkiej góry, ukazując rozległy widok. Rzeczywiście, były tam dwa wierzchołki; na każdym, na pół skryte we mgle, rosło wielkie i rozłożyste drzewo. Ominą Drzewo Nieśmiertelności na północnym szczycie; już dość szkody wyrządziła woda ze Źródła Młodości, rzucającego podobny czar. - Nie wygląda tak strasznie - rzekł Grundy. - Miejmy nadzieję, że masz rację - powiedziała Chem. - Chcę tylko porozmawiać z Semiurgiem - nic więcej. A Iren chce zdobyć te nasiona. Przeszli przez przesmyk u stóp góry. Było to koryto wyschniętego strumienia wypełnione otoczakami. Kamienie nie dawały dobrego oparcia dla kopyt, więc Xap rozłożył skrzydła i ryzykując krótki lot przeskoczył na drugą stronę, podczas gdy Chem ostrożnie wybierała drogę. Mimo to, kamienie raz po raz usuwały jej się spod nóg, jeszcze bardziej spowalniając marsz. - Tędy, niezdaro, znajdę ci dobrą drogę! - rzekł niecierpliwie Grundy. Zeskoczył na ziemię i zaczął popychać kamienie, sprawdzając czy nie są ruchome. Coś zaatakowało golema. Grundy odskoczył. - Ukąsił mnie! - zawołał z urazą, spoglądając na szybko umykającego małego węża. - To na pewno nie Pyton - stwierdziła Iren. Golem masował sobie nogę, ale nie wyglądało, żeby okulał. Chem znieruchomiała, stojąc pewnie czterema kopytami na ziemi. - Ten wąż był bardzo podobny do dipsasa. Mam nadzieję, że to tylko złudzenie. - To świństwo mnie ukąsiło! - powtórzył Grundy, obmacując nogę. - Wiecie, że już nie jestem prawdziwym golemem; mam teraz ciało. Boli mnie! Mówił prawdę. Grundy, podobnie jak Millie-zjawa, dzięki bardzo szczególnym czarom, od pewnego czasu był żywy. Furie wiedziały o tym. Szkoda - pomyślała Iren - że nie ma podobnego czaru, żeby wskrzesić Zorę! Jednak Dobry Mag Humphrey był zajęty czym innym i czasowo nieosiągalny. Lepiej zająć się bieżącym problemem. - Co to za dipsas? - zapytała centaurzycy, która znów ruszyła naprzód. - Przeklęty stwór - mruknęła Chem. - I nie jest to jedynie zwrot retoryczny. - Nie rozumiem - powiedziała rozzłoszczona Iren. - Hej, macie coś do picia? - zapytał golem. - To naprawdę był dipsas! - powiedziała ze zgrozą Chem. - Miałam nadzieję, że się mylę albo że opowieści o tym wężu są przesadzone. Jego ukąszenie sprawia, że ofiarę dręczy ustawiczne pragnienie. - Przeklęty - powtórzyła Iren, zrozumiawszy. - Klątwa rzucona przez Furie! - Tak - skinęła głową klaczka. - Mówiłaś mi, że Furie zjawiły się podczas nieobecności mojej i Xapa oraz o tym, że rzuciły klątwę na Grundy’ego. Zapewne gdyby klątwa spadła na ciebie, to ty zostałabyś ukąszona - lub ja, gdybym spotkała Furie. Na pewno zaatakowałyby mnie! Miała rację! - Moją klątwę nosi Zora - powiedziała Iren. - Nie została ukąszona, więc myślę, że ten wąż był przeznaczony specjalnie dla Grundy’ego. - Umieram z pragnienia! - krzyknął Grundy. - Niech mi ktoś znajdzie jezioro! Iren rozejrzała się wokół. - Tam z tyłu rośnie drzewo beczka piwa. Zsiadła z klaczy, ostrożnie przeszła po kamieniach wyschłego strumyka, nerwowo wypatrując węży, po czym podeszła do ogromnego, napęczniałego drzewa. Teraz zrozumiała, dlaczego koryto strumienia wyschło - magiczny wąż sprawił, że wszystkie stworzenia w okolicy piły, aż skończyła się woda. Szkoda, że nie zorientowała się wcześniej! Za pomocą noża wycięła otwór w korze. Trysnęło żółte piwo. Może nie był to najlepszy płyn dla golema, ale było go mnóstwo; wystarczy, aby ugasić pragnienie stu golemów. Grundy podbiegł i podstawił usta pod strumień piwa. Zaczął łapczywie pić. Iren spoglądała z rosnącym zdumieniem na golema, który połknął więcej piwa niż sam ważył i pił dalej. Strumień zdawał się wpływać w dziurę bez dna. Brzuch Grundy’ego napęczniał jak wodny arbuz, lecz golem pił dalej. W końcu beczka opróżniła się i strumień piwa wysechł. - Jeszcze! Jeszcze! - krzyczał Grundy, chociaż ubranie pękało na nim w szwach. Iren nigdy nie widziała mniejszego i grubszego człowieczka. - Umieram z pragnienia. Ble! Iren ponownie zerknęła na wyschły strumyk, a potem na puste drzewo. To pragnienie rzeczywiście było okropne! Widocznie samym płynem nie da się go ugasić. - Nie wiem, skąd wziąć więcej. - Usycham! - zawołał Grundy, gubiąc guzik. - Chciałbym być martwy! Oczywiście, to był inny aspekt klątwy. - Nie potrzebujemy więcej wody, lecz lekarstwa - powiedziała. - Inaczej Grundy będzie pił, aż eksploduje. Chem zdołała przejść przez koryto rzeki i znalazła się bezpiecznie na Mount Parnassus. - O ile pamiętam, jedynym lekarstwem jest łyk żywej wody, a nie wiem, gdzie... Xap pisnął. - On mówi, że winne źródło menad gasi wszelkie pragnienia - rzekła centaurzyca. - Tryska niedaleko stąd. - Ale to źródło musi być... - Na północnym stoku Parnasu - powiedziała ponuro Chem. - Tam, gdzie nie chcemy iść - westchnęła Iren. - Jednak Grundy’emu grozi śmierć w wyniku odwodnienia lub rozpęknięcia. Nie możemy tego zignorować! Istotnie, golem żuł miejscową roślinność, usiłując wycisnąć wodę z liści. Iren rzuciła nasionko i kazała mu rosnąć. Po chwili wyrosła wodna lilia, pękająca od nadmiaru wody. Golem chwycił ją i zachął wpychać sobie do ust - zarówno kwiaty, jak i liście. Jednak rośliny nie utrzymają go długo przy życiu. Jego nabrzmiałe kończyny już wyglądały na wyschnięte -jakby traciły wodę. Cierpiał jednocześnie męki pragnienia i przesytu. - Chciałabym mieć tu teraz Króla Fracto - mruknęła Iren. - Grundy połknąłby go w całości. - Może ja i Xap zaniesiemy go do winnego źródła - zaproponował Xavier. - Przecież Xap nie odważy się tutaj latać - zaprotestowała Chem w trosce o dobro hipogryfa. - Taak, ale może galopować. - Racja - przyznała Chem, ze swoim zagadkowym uśmiechem. - Może powinniśmy rozdzielić się i ponownie połączyć na górze, kiedy Grundy zostanie wyleczony. Pokazała mapę. - Źródło powinno być gdzieś tu - powiedziała, sprawiając, że zaczęło migotać. Naprawdę poduczyła się geografii od hipogryfa! - Jeżeli pójdziecie tędy... Kropkowana linia przecięła migoczącą plamkę. - ... możecie dołączyć do nas w wyższych partiach góry, o tu! Ciągła linia przecięła wykropkowaną trasę na południowy wierzchołek. - Nie podoba mi się pomysł dzielenia naszej grupy - rzekła Iren. - Ale sądzę, że nie mamy w tej chwili wyboru. Nie możemy pozwolić, aby Grandy umarł z pragnienia czy czegoś innego, a Xap potrafi najlepiej omijać menady. Nie było innego wyjścia. Zora zsiadła z hipogryfa, a Grundy zajął jej miejsce. Xap pomknął galopem za północny stok góry. - Oto odeszły trzy dzielne i niemądre samce - mruknęła Chem, gdy Zora sadowiła się za Iren. Ruszyły w górę zbocza. Parnas nie był gładkim szczytem; przecinały go skalne granie, parowy, szczeliny i jaskinie, a porastała dziwna roślinność. Kiełkowały tu niezwykłe nasiona, zapewne z Drzewa Nasion. Rosło tu mnóstwo papirusów i czernidlaków, wśród których ptaki-sekretarze uwijały się w pozornie bezsensownej krzątaninie. Iren zastanawiała się, jakie miejsce zajmował ten obszar w naturalnym porządku rzeczy Xanth, gdyż wszystko zazwyczaj łączy się ze sobą, ale nie doszła do żadnych sensownych wniosków. Parnas zdawał się mocno zajęty własnymi sprawami, które niewiele miały wspólnego z otaczającym go światem. Z przodu dobiegł głośny i złowrogi syk. Chem stanęła jak wryta, wbijając w ziemię wszystkie cztery kopyta. Szlak biegł tu małym wąwozem o piaszczystych zboczach, tak że niełatwo było zmienić kierunek marszu - lecz centaurzyca obawiała się tego, co znajdowało się przed wędrowcami. Zdjęła łuk z ramienia i założyła strzałę na cięciwę; jak wszystkie centaury, była doskonałą łuczniczką. Powoli ruszyła naprzód. Tam, za zakrętem, leżał monstrualny wąż. Jego łeb miał wielkość połowy ciała Iren i wznosił się na wysokości ludzkiej głowy, zaś okropne cielsko sięgało aż do następnego zakrętu parowu. - To Pyton! - szepnęła przerażona Iren. - Co on tu robi? - Jestem przeznaczeniem i radością wszystkich kobiet - syknął wąż. - Ja sprawiłem, że pierwsza kobieta zaczerwieniła się i zawstydziła żądzy, jaką w niej wzbudziłem. Ja posiądę ostatnią kobietę zdolną jeszcze rodzić dzieci. Skłońcie się przede mną, wy nędzne stworzenia! To nie był zwykły wąż! Iren usiłowała protestować, lecz Pyton przeszył ją swym straszliwym wzrokiem. Chem zachwiała się na nogach, zmierzona tym samym spojrzeniem. Te ogromne ślepia zdawały się zawierać całą złowieszczą męską mądrość wszystkich wieków, wraz z wszelkimi męskimi obietnicami, groźbami i żądzą, równie nienasyconą jak pragnienie golema, która zniszczy je, nim zdołają ją zaspokoić; jednak ani Iren, ani Chem nie mogły oderwać od nich oczu. Pyton złowrogo sunął naprzód, hipnotyzując je spojrzeniem. Wysunął bladoczerwony jęzor. Wkrótce ta straszliwa paszcza rozchyli się, ukazując okropne kły... - Szczco? - zapytała Zora, tracąc kawałki nagłośni, jak zwykle, gdy chciała wyrazić się jaśniej. Kiedy Iren nie odpowiedziała, zombi wyciągnął szyję i pustym wzrokiem popatrzył przed siebie. W następnej chwili Zora na pół zsunęła się, a na pół spadła na ziemię i powlokła się naprzód. Stanęła między Chem a niemal dotykającym jej łbem Pytona. - Ssmykaj, ffęszu! - krzyknęła. Przez chwilę zombi i Pyton spoglądali sobie w oczy. Teraz wąż skamieniał, gdyż stanąć oko w oko z podnieconym zombim to naprawdę nieprzyjemne przeżycie. Iren i Chem wyrwały się z transu. Zora osłoniła je przed hipnotyzującym spojrzeniem Pytona, uwalniając spod jego mocy. Na wspomnienie tej chwilowej fascynacji Iren czuła przerażenie i wstręt, połączone jednak z pewnym zainteresowaniem. Schwytana w sidła hipnotycznego spojrzenia węża, nie chciała ich zerwać, chociaż wiedziała, że czeka ją śmierć. Czyżby to objawiała się chęć samozniszczenia, czy też był to tylko efekt działania wężowego zaklęcia? Centaurzyca odwróciła się tak gwałtownie, że Iren musiała złapać ją za wiotką talię, żeby utrzymać się na jej grzbiecie. Chem potrąciła wielkim zadem zarówno zombiego, jak i Pytona, wywracając oboje na skalną skarpę. - Łap Zorę! - krzyknęła Iren, widząc, że zombi chwieje się na nogach. Chem złapała Zorę za ramię i pociągnęła za sobą. Na pół niosąc, na pół wlokąc zombiego, centaurzyca pomknęła ścieżką w dół, jak najdalej od niebezpieczeństwa. Za nimi olbrzymi wąż miotał się wściekle, budząc lawinę zagrażającą jego własnemu cielsku. Iren wiedziała, że potwór zaraz ruszy w pościg. Pyton został zbity z tropu, ale nie pokonany; zwyczajne kobiety nie były w stanie dać mu rady. Szperała w swoim woreczku z nasionami, szukając czegoś, co zatrzymałoby gada. Miała nasionko wikłacza, lecz ten rósł za długo... Ach! Oto nasionko jeżopłotu. Rzuciła je za siebie. - Rośnij! Jeżopłot wykiełkował, wysuwając kolce, które wystawały na wszystkie strony. Przypominał przerośniętą poduszkę do szpilek. Trudno będzie go ominąć w pośpiechu! Jednak, gdy się obejrzała, osłaniając oczy dłonią, żeby w razie potrzeby zasłonić je przed śmiertelnie niebezpiecznym spojrzeniem gada, ujrzała jak Pyton gładko prześlizguje się obok jeżopłotu. Roślina miała za mało czasu, aby urosnąć i zablokować cały przesmyk. Hmm. Wyjęła jeszcze dwa nasionka. Pierwsze z nich było nasionem nibyskoczków; kiedy wyrosło, podzieliło się na tuzin maleńkich kangurów, które zaczęły skakać dookoła jak opętane. Oczywiście, nie były prawdziwe; kangury to mityczne zwierzęta nie występujące w Xanth. Kiedy Pyton porwał jednego z nich w paszczę, złapał tylko liście i łodygę. To odciągnęło uwagę agresywnego gada i zatrzymało go na chwilę. Następnie rzuciła ałunowiec. Nie był efektowny, ale jeśli dopisze im szczęście, wąż także chwyci go w paszczę, choćby po to, żeby usunąć korzeń z drogi. Chwycił. Korzeń został wyrwany z ziemi i pogryziony na tryskające sokiem kawałki. Iren ze zgrozą przypomniała sobie jak bonnakon chrupał Zorę. Nagle wąż zaprzestał konsumpcji, tak samo jak bonnakon. Iren uśmiechnęła się. Ałun miał szczególny magiczny wpływ na żywe istoty. Działał ściągająco. Pysk Pytona skurczył się, gdy miękkie tkanki przywarły do siebie. Jednak twarde tkanki, takie jak zęby, nie uległy zmianie. Po chwili łeb gada był zupełnie zniekształcony, a skóra ciasno opinała mu kości. Przestraszony Pyton cofnął łeb i usiłował wypluć korzeń, ale nie zdołał przepchnąć go przez zaciśnięte wargi. Zrozpaczony gad spróbował innego sposobu i połknął korzeń. Uśmiech Iren poszerzył się. Ałun był także emetykiem. Po chwili wielki wąż zwracał wszystko, co przechodziło mu przez ściśnięte gardło i pysk. Zaczął puszczać bańki uszami. Połknięcie ałunu było najgorszą rzeczą, jaką mógł zrobić! To dało uciekającym wystarczająco dużo czasu, aby przystanąć i dobrze usadowić Zorę. - Znowu nas uratowałaś - powiedziała jej Iren. - Może i wisi nad tobą podwójna klątwa, ale nam z pewnością przynosisz szczęście! Przez chwilę zastanawiała się, czy skonsumowanie przez Pytona miało być jednym z nieszczęść, jakie klątwa miała sprowadzić na zombiego, ale pojęła, że to niemożliwe, ponieważ do niego nie doszło. - Zastanawiam się, co może być nieszczęściem dla zombiego? - napomknęła Chem, najwidoczniej zastanawiając się nad tym samym problemem. - Nie może to być coś zwyczajnego. Na pewno nie ukąszenie węża czy upadek... - Ta klątwa może w ogóle nie podziałać - uznała Iren. - Dla nas śmierć lub kalectwo byłoby nieszczęściem, lecz zombi jest już martwy albo półmartwy. Zostanie zombim wielu łudzi uznało- by za najokropniejsze nieszczęście - tymczasem Zora już nim jest. Odwróciła głowę i zwróciła się bezpośrednio do zombiego: - Co jest dla ciebie nieszczęściem? - Nnits - odparła Zora. - Nic - powtórzyła Iren. A więc miała rację! Zora już padła ofiarą najokropniejszego nieszczęścia. Klątwa musiała być bez znaczenia. Jednak nie była tego taka pewna. - Sądzę, że udało nam się uciec - powiedziała Chem. - Tylko, że teraz zmierzamy w złym kierunku, w dół zbocza. - To przedtem musiałyśmy podążać w złym kierunku - rzekła Iren. - Prawdopodobnie zboczyłyśmy za daleko na północ i wkroczyłyśmy na terytorium Pytona. - Nie, jesteśmy na wytyczonej trasie - upierała się klaczka. - To Pyton jest na południowym szczycie. Widocznie sprawdza granice, wracając do swoich pierwotnych siedlisk. Tego nie przewidzieliśmy. Został wygnany dawno temu, a wszystko się zmienia. - No cóż, teraz już wiemy - stwierdziła Iren. - Nie chcę ponownie napotkać tego spojrzenia! Mimo to w głębi duszy pozostał jej cień powątpiewania. Nienawidziła tej wątpliwości. - Musimy znaleźć inną ścieżkę na szczyt. Możemy wrócić na szlak wysoko nad Pytonem, który będzie nas szukał tu, na dole. W ten sposób spotkamy się z chłopcami. Chem wyczarowała mapę. - Możemy przejść opodal jaskini Wyroczni - zdecydowała. - Nie nadłożymy wiele drogi. Dotarły do rozgałęzienia, gdzie zaczynał się wybrany szlak. Na ścieżce Iren zasadziła nasionko pełzającej figi, aby oszukać Pytona, który - jak wiedziała - niebawem dojdzie do siebie po zażyciu ałunu. Korzeń był niewielki, niewystarczający, aby wyrządzić prawdziwą krzywdę ogromnemu wężowi, a zresztą ałun i tak nie powodował śmiertelnego zatrucia. Pyton będzie bardziej głodny niż kiedykolwiek, z powodu utraty całej zawartości żołądka. Figa popełznie w kierunku podnóża góry, sprawiając wrażenie, że ścigana grupka udała się tam. Oczywiście, zapach figi będzie inny, lecz mimo to warto spróbować; może gad nie tropił ofiar węchem. Pęknięcia w skale stawały się wyraźniej zarysowane, aż w końcu otworzyły się w szczeliny i szpary, z których wydobywały się odurzające opary. Mijały je pospiesznie, nie chcąc wdychać ich dłużej niż to konieczne. - O ile wiem, Wyrocznia wącha te pary i wygłasza zwariowane przepowiednie, które zawsze się sprawdzają - wspomniała Chem. - Nasza wyprawa na pewno tego nie potrzebuje. - Na pewno nie - przytaknęła Iren. - Może moce zamieszkujące Parnas lubią szaleć po wąchaniu oparów, ale my jesteśmy rozsądniejsze. Miała nadzieję, że to prawda. Dostały się powyżej jaskini, gdzie teren stawał się nieco równiejszy, i niebawem zbliżyły się do pierwotnego szlaku. Nie dostrzegły śladu kopyt Xapa, więc posuwały się wolno, aby tamci mogli je dopędzić, kiedy wejdą na ścieżkę. Jednakże Iren nie przestawała się martwić; a jeśli towarzysze popadli w tarapaty i nie wrócą? Nagle usłyszały dochodzący z północy krzyk. - Sądzę, że to nowe kłopoty - oznajmiła posępnie Chem. Jak do tej pory, na Parnasie spotykały je same kłopoty! - To menady - powiedziała Iren. - Ścigają kogoś. Powinniśmy wiedzieć, że samce nie skorzystają z winnego źródła nie budząc jego strażniczek. Lecz i tak odważnie postąpili próbując, napomniała siebie w myśli. - Nie możemy ukryć się, dopóki nie mamy pewności, że Xap, Xavier i Grundy nie potrzebują pomocy. Iren obejrzała się. - O nie! Pyton nie dał się zwieść! Znów nas goni! - Czy masz odpowiednią roślinę? - zapytała nerwowo centaurzyca. - Nie chcę dostać się między dwa potwory. Iren sprawdziła - Kończą mi się zapasy, ale te powinny pomóc. Rzuciła na ziemię kilka nasion. - Rośnijcie! Rośliny urosły gwałtownie, pokrywając spory kawałek terenu. - Co to takiego? - spytała Chem, zerkając przed i za siebie. - Coś, co powinno odsunąć każde zagrożenie - kurdybanki i wężymordy. Chem zmierzyła spojrzeniem sterczące psie i wężowe łby roślin. - Czy nie zagrażają nam tak samo jak naszym wrogom? - Nie. Wężymordy kąsają jedynie węże, a kurdybanki dybią tylko na... Nagle w polu widzenia pokazał się hipogryf, gnający jak wicher, ścigany przez stado nagich kobiet. Były młode i zdrowe, oraz - o tak! - podobne do nimf, o zgrabnych, długich nogach, wąskich taliach i obfitych biustach. Jednak miały też zmierzwione włosy i błędne spojrzenia, a z ich ściągniętych, czerwonych warg płynął potok okropnych złorzeczeń. Kilka z nich niosło coś, co bardzo przypominało kawały surowego mięsa. Pyton powoli podpełzał bliżej, wyczekująco wystawiając język. Teraz wyraźnie się ożywił. Poruszył szczękami i zaczął się ślinić. Pomknął w kierunku menad. - Nie wiem, co gorsze - niebezpieczeństwo grożące nam ze strony samca czy kobiet - stwierdziła zafascynowana Iren. - Lepiej zmykajmy stąd galopem! - odparła Chem, wprowadzając słowa w czyn. Pogalopowali. Obrana przez Chem trasa zbiegała się z wybraną przez Xapa i pędzili ramię w ramię aż stało się jasne, że nikt ich nie goni. Stanęli i spojrzeli za siebie. Wyglądało na to, że Pyton i menady nie są przyjaciółmi. Wielki wąż gryzł jedną kobietę po drugiej, podczas gdy dzikuski szarpały jego wijące się cielsko zębami i pazurami, wydzierając krwawe ochłapy. Wąż nie miał czasu, aby połknąć choć jedną z nich, ale i menadom nie wiodło się lepiej, gdyż ogromne zwoje miotały się zbyt gwałtownie, uniemożliwiając łatwą konsumpcję. Walka wydawała się wyrównana - potwór pożerający kobiety przeciw najbardziej drapieżnym przedstawicielkom kobiecego rodu. Raz po raz któraś z nich nieruchomiała pod wpływem straszliwego spojrzenia Pytona, lecz zaraz zasłaniały ją trzy inne, łamiąc zaklęcie. Gadowi udało się zafascynować Iren i Chem, ale menad było o wiele za dużo, aby mógł zahipnotyzować wszystkie naraz. Jednocześnie wężymordy i kurdybanki gryzły jednakowo obie walczące strony, czyniąc rzeź jeszcze bardziej krwawą. Żlebami Parnasu spadały kawałki ciał i lała się krew. To nie były żarty! Iren poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła i musiała odwrócić twarz; naprawdę nienawidziła takich aktów przemocy, choćby nie wiem jak częste były na Parnasie, i nie chciała oglądać tych okropnych stworzeń w akcji. Ich zachowanie w najmniejszym stopniu nie poprawiało „wizerunku męskiego i kobiecego rodu. - Parnas to niebezpieczne miejsce, szczególnie dla tubylców - rzekł Grundy, wyrażając jej myśl. Jednak golem cieszył się oglądanym widokiem. To przypomniało jej o czymś. - Grundy! Czy zostałeś wyleczony? - Tak myślę - zaczął golem i beknął. Wydawał się znowu normalny; z pewnością nie był już wzdęty. - To winne źródło ma potężną moc! - Wszystko szło dobrze, dopóki nie popił ze źródła - powiedział Xavier. - Wtedy pojawiły się te damy... - Damy?! - wykrzyknęła Iren. - To su... hmm, złe kobiety! - No, nie wiem - rzekł Grundy. - Jak rozumiem, dzikuski mogą dostarczyć przedniej zabawy. Iren nie odpowiedziała, wiedząc, że golem ją podpuszcza. Wyraźnie przyszedł do siebie. - Wrzeszcząc i wymachując pazurami - ciągnął Xavier. - Nie chciałem zapować tych fantastycznych istot, gdyż należały do słabej płci... - Też mi słaba płeć! - zaprotestowała Iren, patrząc jak następny krwawy ochłap wylatuje w powietrze nad kłębowiskiem. - Tak jak ty - mówił Xavier. - Po prostu nie chciałem... - Ja jestem jak menada, jak dzikuska? - wrzasnęła rozwścieczona Iren. I zaraz musiała roześmiać się, wiedząc, że zachowała się dokładnie tak, jak menada. - Jesteś przedstawicielką słabej płci - wyjaśnił Xavier. - Śliczną. Zmrużył oczy. - Prawdę mówiąc, może mamucha miała rację... - Ruszajmy wykonać zadanie - powiedziała szybko Iren. Powinna była trzymać dziób na kłódkę. Xavier naprawdę był bardzo miłym młodzieńcem i nadal pochlebiało jej jego zainteresowanie, lecz na nic więcej nie mogła pozwolić. Przecież miała męża i dziecko. Wznowili wspinaczkę, pozwalając odgłosom rzezi ucichnąć w oddali. Wkrótce szlak stał się bardziej stromy, aż nie mogli iść dalej i musieli obejść południowy stok góry. - Xap mógłby tam wlecieć - rzekł Xavier. - I może zostałby przy tym zniszczony przez Semiurga - odparła Chem. - To nie jest rozsądne rozwiązanie. Dotarli do czegoś w rodzaju pałacu wykutego w zboczu góry. Nie miał wysokich wież, ale bogato zdobione kolumny i krużganki z mozaikami oraz rzeźbami zwierząt i łudzi. Nie była to prymitywna kryjówka, lecz siedziba jakiejś niezwykle kulturalnej osoby. Na małym dziedzińcu przed pałacem jakaś osoba siedziała za stołem, mając u boku kufer pełen książek. Nosiła białą togę sięgającą ziemi i wyglądała na dobrze zakonserwowaną kobietę w średnim wieku - dokładnie taką, jaką Iren chciałaby być, kiedy zmusi ją do tego czas. Gdy grupka podróżnych podeszła bliżej, kobieta podniosła głowę. - W czym mogę pomóc? - zapytała bez cienia obawy. Mówiła głosem wykształconej osoby, spokojnej i całkiem panującej nad sytuacją. Iren zsiadła z centaura i podeszła do stołu, nie wiedząc, w jakim stopniu może wierzyć pozorom. Mimo wszystko, menady wyglądały jak nimfy, ale wcale nie zachowywały się tak jak one. Jeżeli to była kolejna pułapka... Jednak najpierw trzeba się upewnić. - Szukamy Drzewa Nasion i Semiurga - wyjaśniła. - Nie możemy znaleźć ścieżki wiodącej na szczyt góry. Kobieta skinęła głową. Miała kręcone, czarne włosy zręcznie upięte w kok i ładny, prosty nos. - A kimże jesteście? - spytała z umiarkowanym zainteresowaniem. - Ja jestem Iren, a to moi przyjaciele: Chem, Zora, Grundy, Xavier i Xap. - Ach, to ty jesteś obecną Królową Xanth! - wykrzyknęła kobieta. - Jak to miło z twojej strony, że zaszczyciłaś nas swoją wizytą! Iren zdziwiła się. - Skąd wiesz? O ile pamiętam, nikt z Parnasu nie był w Zamku Roogna i pierwszy raz... - Jestem Klio, Muza Historii. Jestem, oczywiście, dobrze zaznajomiona ze znaczącymi wydarzeniami w królestwie. - Muza Historii! - wykrzyknęła z podnieceniem Chem, podchodząc bliżej. - Ta, która pisze magiczne teksty? Klio skłoniła się uprzejmie. - Niektóre z nich, centaurzyco. Ostatnio opracowałam epizod z Klaczą z Jaw oraz ocalenie Xanth przed inwazją Następnego Najazdu. Te teksty cieszyły się sporym zainteresowaniem twoich pobratymców oraz, oczywiście, Dobrego Maga. - Już nie - mruknęła ponuro Iren. - On dojdzie do siebie we właściwym czasie; zadba o to wasza przyjaciółka - powiedziała Muza, zerkając na Zorę. - Naprawdę? - zapytała z niedowierzaniem Iren. - Przecież nie ma szybkiego lekarstwa na Źródło Młodości? - Ale jej talent zrównoważy jego moc. Iren ze zdziwieniem spojrzała na Zorę. - Jej talent? Przecież ona jest... Klio przyłożyła dłoń do ust. - Ojej, to jest dopiero w następnym tekście historycznym, którego jeszcze nie skończyłam! Mamy długi okres produkcyjny i czasem gubię się trochę. Nie powinnam była o tym mówić. Następny tekst historyczny? To była magia wyższego rzędu! Co zombi Zora mogła mieć wspólnego z Dobrym Magiem, którego nawet nie widziała na oczy? - I pozostałe Muzy też tu są? - pytała Chem. - Kaliope, Melpomena, Erato, Urania... - Istotnie - przytaknęła Klio. - Mieszkamy tutaj, na Mount Parnassus, siedzibie sztuk, nauk i pamięci. Pozostałe w tej chwili odpoczywają, lecz możesz się z nimi spotkać, jeśli chcesz. Nigdy nie zamierzałyśmy izolować się od społeczeństwa, aczkolwiek stwierdzamy, iż pewna izolacja ma swoje zalety. Chem z ubolewaniem potrząsnęła głową. - Jeżeli zacznę rozmawiać z innymi Muzami, upłyną lata, zanim skończę, a muszę wykonać zadanie nie cierpiące zwłoki. Będę musiała zadowolić się naniesieniem położenia waszej siedziby na moją mapę. Czy powiesz nam, jak dotrzeć na szczyt Parnasu? - Z żalem muszę powiedzieć, że nie ma łatwej drogi - rzekła Klio. - Sam talent już nie wystarcza. Większość utalentowanych ludzi nigdy tam nie dochodzi; pożera ich Pyton albo menady - dosłownie lub w przenośni. - Już to odkryliśmy - rzekła Iren. - Wiemy też, iż latanie jest niebezpieczne. Jednak muszę uratować moją córkę Ivy, a najpierw muszę zdobyć trzy nasiona z... - Ivy? - zapytała Klio. - Sprowadzę Thalię. Wstała, obróciła się wdzięcznie i ruszyła w kierunku wejścia do pałacu. - Kim jest Thalia? - spytała Iren. - Muzą Komedii - mruknęła Chem. - I zasiewów. - Zasiewów? No, to na pewno mamy coś wspólnego! Ale... Klio wróciła z Thalią. Druga Muza trzymała śmiejącą się maskę i pasterską laskę, a na głowie miała wianek uwity z czegoś, co przypominało gałązki iwy. - Sądzę, że iwa jest kluczem do całej sprawy - orzekła Chem. - Zobacz, czy zdołasz uzyskać pomoc Muzy. - Nie ma potrzeby - powiedziała Thalia, usłyszawszy jej słowa. - Wiem o Czarodziejce. Tylko dlaczego szukacie jej tutaj, skoro ona jest w jaskini Cyklopów? - W jaskini Cyklopów! - wykrzyknęła zdumiona Iren. - Myślałam, że więzi ją wiedźma Xanthippe! - Już nie - odparła Thalia. - Wymknęła się z sideł Xanthippe, zanim wyruszyliście na tę wyprawę. To zabawny zbieg okoliczności. I na moment podniosła do twarzy uśmiechniętą maskę. - Wszystko to... niepotrzebnie? - pytała gwałtownie Iren. - Ta wiedźma oszukała mnie? - Nie - rzekła Thalia. - Xanthippe myślała, że ma Ivy. Jednak żadna osoba o pospolitych umiejętnościach nie powstrzyma na długo Czarodziejki. Ivy i smok uciekli w sposób, jaki mógł wymyślić tylko ktoś prawdziwie utalentowany. Jednakże niebawem popadną w poważniejsze tarapaty. Twoja wyprawa tutaj ma z tym coś wspólnego. - Muszę wracać! - krzyknęła Iren. - Nie zdołalibyśmy wrócić na czas - przypomniała jej Chem. - Zakończenie naszej misji nie powinno zabrać dużo więcej czasu, niż gdybyśmy ją teraz przerwali. Może Semiurg udzieli nam dobrej rady, ponieważ ten ptak wie wszystko. - Tak, często wymieniamy informacje z Demiurgiem - przyznała Thalia. - Och, mam tego dość! - tupnęła nogą Iren. - Chcę tylko odzyskać Ivy! - Łatwiej uratować całe Xanth - mruknęła Klio. - Co chcesz przez to powiedzieć! - wybuchnęła Iren. - Dziecku o takim imieniu i mocy oraz przez wzgląd na twój talent pomogę - rzekła Thalia, dotykając wieńca. - Bardzo miło z waszej strony, że nazwaliście takim imieniem wybitną jednostkę. Był to przypadek, gdyż Iren nawet nie wiedziała o tej Muzie. Potrzebowała imienia zaczynającego się na „I” i mającego coś wspólnego z roślinami, ponieważ dziecko okazało się dziewczynką. Gdyby było chłopcem, wybraliby imię na „D”, po ojcu, i łączące się z przedmiotami martwymi. Jednak wyjaśnianie tego teraz nie wydawało się sensowne, a poza tym może nie był to jedynie zbieg okoliczności, jak sądziła dotychczas. W Xanth rzadko coś działo się zupełnie przypadkowo. A ponadto, dlaczego Thalia mówiła o Ivy jako o Czarodziejce? I co miała na myśli Klio, wspominając o ocaleniu Xanth? Iren miała niemiłe wrażenie, iż te wiadomości nie były pozbawione znaczenia. Jednak była pewna, iż nie otrzyma odpowiedzi, jeśli zapyta o to wprost. Muzy znały przyszłość równie dobrze jak przeszłość, co wynikało z rzuconych uwag, ale nie wolno im niczego wyjawiać zwykłym ludziom. - Jak możemy szybko dostać się na Parnas? Thalia zastanowiła się. - Niektórzy dostają się na szczyt za pomocą księgi. - Wskazała na jeden z tekstów Klio, które wyleciały z kufra i unosiły się w powietrzu. - Jednak to ryzykowne, ponieważ nigdy nie wiadomo, która księga wzniesie się na szczyt. Iren spojrzała na unoszący się przed nią tom. Zdawał się bardzo małym i niepewnym oparciem. - Wolałabym nie powierzać mu swojej osoby, nawet jeśli Semiurg pozwala na takie loty! Na pewno zaraz bym spadła. - Większość spada - przyznała Thalia. - Mają tak wysokie aspiracje, a potem upadają tak nisko, szczególnie w niesprzyjających warunkach. Niektórym udaje się, awansem. Lecz jej przesadnie wesoły uśmiech sugerował, że w tym wypadku i ten sposób jest nie do przyjęcia. - Inni po prostu mają szczęście. Jednak jedyna rozsądna droga wymaga czasu i wytrwałości. - Nie mamy czasu! - protestowała Iren. Thalia przechadzała się tam i z powrotem. - A zatem chyba będziecie musieli wybrać trudniejszą drogę. Myślę, że dla ciebie wystarczy ten wianek. Zdjęła stroik z głowy i położyła go u podnóża urwiska na skraju świątyni. Nie wolno mi używać mojej mocy na korzyść wędrowca, lecz ty możesz użyć swojej. Iren pojęła, o co Muzie chodzi. - Rośnij! - rozkazała roślinie. Ta zaczęła energicznie rosnąć. Z wianka wystrzeliło kilka odnóg, które szybko odnalazły ścianę urwiska. Przyczepiły się do jej powierzchni, a drobniejsze pędy przytrzymywały łodygę. Gałązki grubiały, stawały się mocniejsze i wciąż pięły się w górę. - Ale Xap i ja nie umiemy się wspinać! - protestowała Chem. - Nasze kopyta... - Przyniosę ci pióro - rzekła Iren. - Możesz zaczekać tutaj i porozmawiać z Muzami. Będziemy tędy wracać i wtedy do nas dołączycie. - Pewnie tak będzie najlepiej - odparła centaurzyca bez specjalnego żalu. Pragnęła spotkać Semiurga, ale chciała też porozmawiać z Muzami, a nie ulegało wątpliwości, że nie może się wspinać. Jej rodzaj wyspecjalizował się w bieganiu, co czyniło ją kiepskim wspinaczem. - Myślę, że i Zora powinna tu zostać. Iren spojrzała na zombiego, przypominając sobie uwagę Muzy. Stan Zory nadal zdawał się polepszać, ale nie chodziło przecież o krótką wspinaczkę po drabinie do drzewa- domu! - Tak, chyba miałaby z tym zbyt wiele kłopotów. - Ale ja dam sobie radę! - rzekł z zadowoleniem Grundy. Miał rację: niski wzrost, mały ciężar i mocne ręce były poważnymi atutami. Niedobrze: Iren byłaby szczęśliwsza bez jego ciętych uwag, jakimi mógł rozzłościć Semiurga. Kiedy roślina była już wystarczająco mocna i wysoka, Iren, Xavier oraz Grundy wspięli się po niej, znajdując w rozwidlonych gałęziach mnóstwo uchwytów dla rąk i punktów oparcia dla nóg. Będąca darem Muzy Zasiewów odmiana rośliny była niezwykle bujna i silna, tak że Iren nie wątpiła, iż wejdą po niej na samą górę. Przypomniała sobie, jak ponad tuzin lat wcześniej, w Mundanii, wspięła się na inną roślinę, żeby pomóc Dorowi użyć jego talentu. Zdarzyło się to w czasach, gdy była młoda, porywcza, niemądra i lubiła zabawę. Były to miłe, spokojne dni, gdy wszyscy tak bardzo chcieli wiedzieć, jakiego koloru nosi majteczki. Teraz, oczywiście, nikogo to nie obchodziło. Jej młodość minęła. - Hej, mała, pamiętasz, jak wtedy, w Onesti, Dor był taki zmieszany widząc twoje... - zaczął kpiąco Grundy. Iren nachyliła się i pocałowała go w czubek małej głowy. - Pamiętam. Golem zbladł. - Chyba wychodzę z wprawy - mruknął. Była to trudna wspinaczka, ale Iren dobrze radziła sobie z roślinami, szczególnie tego gatunku, i wciąż przypominała sobie, że robi to dla swojej córki. Oczywiście, Ivy nie była już w mocy wiedźmy; mimo to, im prędzej Iren wykona zadanie, tym szybciej wyruszy na ratunek córce. Według słów Muz, ta misja łączyła się jakoś z Ivy i wyglądało na to, że mogą się o tym dowiedzieć. Pięła się w górę, ustawicznie powtarzając sobie w myśli: Ivy! Ivy! Ivy! - co pomagało mobilizować zmęczone mięśnie. Grundy nie miał żadnych kłopotów, ponieważ wciąż wspinał się na różne rzeczy. Był jak mały, małpi figiel. Xavier, jak zawsze w kwitnącej formie, sprawnie posługiwał się swoimi mięśniami; zdawał się cieszyć tą przyjemną wycieczką. Szybko pięli się na szczyt góry. Iren spojrzała w dół, sprawdzając jak wysoko zaszli, i natychmiast zakręciło jej się w głowie; lepiej więcej tego nie robić! Dotarli do łagodniejszego stoku pod szczytem i mogli zejść z rośliny, chociaż Iren upewniła się, czy zdoła się jej chwycić, gdyby odpadła od ściany. Na tej górze czuła się mniej bezpiecznie, niż kiedy leciała na ptakoroślu, ponieważ przepaść ziała tuż pod nogami. Ręce bolały ją, lecz nie zdrętwiały; była w dobrej formie. Obejrzała się ponownie, zobaczyła znikającą w dole ścianę Parnasu i ponownie zakręciło jej się w głowie. Z wysokiego szczytu przepaść wyglądała znacznie gorzej niż z dołu. Nigdy nie oglądaj się, kiedy jesteś na szczycie - pomyślała. Potem spojrzała przed siebie - i zobaczyła Drzewo. Drzewo Nasion było naprawdę olbrzymie. Korzenie wbijały się w kopulasty wierzchołek góry, pień wznosił się jak masywna kolumna, a konary rozpościerały się, jakby chciały objąć cały świat. Listowie było bardzo różnorodne, gdyż było to drzewo wszystkich gatunków, wytwarzające wszelkie istniejące owoce i nasiona. Dla Iren było najcudowniejszym z kiedykolwiek istniejących drzew. Spojrzała na północ, na drugi szczyt Parnasu, i ujrzała Drzewo Nieśmiertelności. Z tej odległości wydawało się mniejsze, lecz była pewna, że wielkością dorównywało Drzewu Nasion. Te drzewa z bliska wyglądały na jeszcze większe! Znów skierowała wzrok na Drzewo Nasion. Tam, na wielkiej i wysokiej gałęzi, siedział Semiurg, ptak wielkości roka, którego pióra przypominały woale światła i cienia, a grzebieniasty łeb był jak z ognia. Stwór ruszał się, rozkładając ogromne skrzydła, które jak mgła rozpościerały się nad górą. - Co to za stworzenie! - westchnął Xavier. Istotnie. Iren oczekiwała, że będzie pod wrażeniem, lecz niesamowite rozmiary i piękno Semiurga niemal ją oszołomiły. Jeżeli Drzewo Nasion było królem drzew, to Semiurg był królem ptaków. - Spróbuję z nim porozmawiać - rzekł nerwowo Grundy. - W końcu to moja praca. - NIE FATYGUJ SIĘ, GOLEMIE. Zdumiona Iren rozejrzała się wokół i zobaczyła, że Xavier robi to sarno, podczas gdy Grundy’ego dosłownie zwaliło z nóg. - To ptak! - wykrzyknął, siadając. - To mówi Semiurg! - MÓWCIE, CZEGO WAM TRZEBA - powiedział Semiurg w ich umysłach. Ani Grundy, ani Xavier nie zdołali wykrztusić słowa. Iren miała zadanie do wykonania, a jako jedyna obecna teraz kobieta była, oczywiście, przywódcą grupki. Przełknęła ślinę i zaczęła mówić. - Po pierwsze potrzebujemy pió... - CZEGO? - zapytał ogromny ptak. - Pió... - zaczęła znów Iren. - KTO CIĘ DO TEGO NAMÓWIŁ, ŚMIERTELNA KOBIETO? W sposobie, w jaki ptak przesłał słowo „śmiertelna”, było coś złowieszczego; życie niekoniecznie musi być drugie. Zbita z tropu Iren zaczęła jeszcze raz: - To... - POWINIENEM WIEDZIEĆ; TA WIEDŹMA XANTHIPPE ZAWSZE BYŁA ZŁODZIEJKĄ. ZAWSZE CHCIAŁA TEGO, NA CO NIE ZASŁUGUJE. - Hej, ptasi móżdżku, obrażasz moją matkę - zaprotestował Xavier z lekkomyślnością właściwą swej płci. Spojrzało na niego jedno gigantyczne i błyszczące oko. Xavier był wyraźnie wystraszony, ale trzymał się dzielnie. Ubodły go oskarżenia Furii; teraz stanął w obronie matki. - CZY TO TY JĄ O TO PROSIŁEŚ, CZŁOWIEKU O DOBRYM SMAKU? Tym razem zostało zaakcentowane słowo „smak”. - No cóż - rzekł nerwowo Xavier. - Jeszcze nigdy nie zrobiłem niczego dla mojej matki, więc najwyższy czas... - SKORZYSTAŁEŚ Z LEKCJI UDZIELONEJ PRZEZ ALE-KTO - zawiadomił go Semiurg. - CHCESZ BYĆ POSŁUSZNYM SYNEM. - Chyba tak - przyznał Xavier. - Wiem, że niewielki ze mnie pożytek i nie mogę powiedzieć, żebym zgadzał się ze wszystkim, co mówi mamucha, ale chciała dla mnie dobrze i sądzę, że nigdy nie jest za późno, żeby zacząć. Te trzy staruchy... ehm, te trzy Furie... naprawdę miały odrobinę racji, wiecie? Dlatego... - SYNOWSKI SZACUNEK TO DOBRA RZECZ, NAWET JEŚLI JEGO OBIEKT NIE JEST TEGO WART - przekazał im Semiurg. - DOBRZE JEST OŻENIĆ SIĘ I USTATKOWAĆ, LECZ PLAN TWOJEJ MATKI MA JEDNĄ WADĘ: NIE MOŻESZ WZIĄĆ SOBIE KOBIETY, KTÓRA JEST JUŻ MĘŻATKĄ. Xavier zerknął na Iren, która zaczerwieniła się bez widocznego powodu. Semiurg czytał myśli; co ujrzał w myślach Xaviera? Młodzieniec był zaskoczony. - Nie mogę? Ale mamucha powiedziała... - ZNAJDŹ SOBIE INNĄ KOBIETĘ. - Tak, proszę pana, ja... - TAK, PROSZĘ PANI - poprawił go ptak. - TYLKO SAMIEC MOŻE NIE WIEDZIEĆ, IŻ TO SAMICE TROSZCZĄ SIĘ O NASIONA. - Tak, proszę pani - przytaknął wystraszony Xavier. - Jakąś inną kobietę. - ZATEM ZANIESIESZ PIÓRKO XANTHIPPE. Semiurg poruszył skrzydłem, z którego wyleciało małe piórko i poszybowało ku trojgu podróżnym. W miarę jak nadlatywało, zdawało się rosnąć; to, co na gigantycznym ptaku wydawało się niewielkie, wcale nie było małe gdzie indziej. Pióro podleciało prosto do Xaviera, który pospiesznie wyciągnął ręce, żeby je pochwycić. Piórko miało długość męskiego ramienia. Chociaż pozbawione własnej barwy, migotało jaskrawo, przepięknie, wszystkimi kolorami tęczy. Xavier zatknął je za pas, gdzie sterczało niczym miecz. - Hej, piękne dzięki, pani. Ja... - A TY - przekazywał dalej Semiurg, ponownie zwracając się do Iren. - CZEGO JESZCZE ZAŻĄDAŁA WIEDŹMA I DLACZEGO NA TO PRZYSTAŁAŚ? - Ona... Ja myślałam, że ona ma moją córkę - odparła Iren. Czuła się tak, jakby miała pięć lat i stała przed prababką wszystkich prababek, próbując usprawiedliwić swoją lekkomyślność. - Teraz pewnie nie dostanę tych nasion, skoro... - JAKICH NASION? - Nasion... - CO?!! Wielki ptak rozłożył skrzydła i na pół uniósł się z gałęzi, błyskając wokół jasnymi i ciemnymi pasmami mgły. - Ooo, teraz doigrałaś się, zielonomajtka! - mruknął Grundy. - ŻADEN ŚMIERTELNIK NIE OŚMIELI SIĘ POSIĄŚĆ NASION ZWĄTPIENIA, NIEZGODY I WOJNY! - zagrzmiał w myślach ptak. - Taak, pani - przytaknęła słabo Iren, czując ulgę. Ona też miała wątpliwości, czy dostarczyć takie potężne nasiona takiej osobie. - Dlaczego nie, ptasi móżdżku? - spytał Grundy, odzyskawszy zwykłą bezczelność. - Zamknij się! - krzyknęli jednocześnie Iren i Xavier. - INTRYGUJĄCE PYTANIE - odparł Semiurg. Najwyraźniej określenie „ptasi móżdżek” nie gniewało jej, gdyż ten móżdżek prawdopodobnie był najpotężniejszym umysłem w całym Xanth. - MOŻE WIEDŹMA ISTOTNIE ZASŁUGUJE NA TE NASIONA. Nie, nie ma potrzeby... - zaczęła Iren. - OTRZYMA JE - postanowił ptak. Podskoczył na gałęzi i całe drzewo zatrzęsło się. Kilka owoców spadło i potoczyło się pod nogi Iren. Zbliżając się, nabierały szybkości i podskakiwały na nierównościach terenu. Iren patrzyła na to z rosnącym lękiem, obawiając się, że nie zdoła ich chwycić. Trzy owoce wylądowały u jej stóp i pękły. Wyleciały z nich nasiona. Jedno ze świstem plasnęło w żołądek Grundy’ego, obalając go na ziemię. Drugie śmignęło w kierunku głowy Xaviera, błyskawicznie sięgnął ręką i złapał je w powietrzu. Trzecie poleciało łukiem w kierunku Iren; chwyciła skraj spódniczki, rozłożyła ją i złapała nasiono w jej fałdy. - Zwątpienie - rzekł niepewnie Xavier, podając jej swoje. Miało dziwny kształt; trudno było powiedzieć, czym naprawdę jest. - Niezgoda - dodał kłótliwym tonem Grundy, podając swoje nasionko. Miało ostre kolce, które sprawiały, że trudno je było utrzymać w ręku nie kalecząc się. - I Wojna - dokończyła ostrzegawczo Iren, wyławiając trzecie z podołka. Przypominało chmurę w kształcie grzyba. Ostrożnie włożyła je do kieszeni. Miała nadzieję, iż Semiurg nie mylił się, dając jej te nasiona. Wiedziała, iż ich zdolności czynienia zła są ogromne. - A DLA CIEBIE, DOBRA KOBIETO - przesłał Semiurg - TYLE, ILE ZDOŁASZ ZŁAPAĆ. Ptak rozłożył skrzydła, załopotał nimi z gromowym łoskotem, na moment uniósł się w powietrze, po czym runął jak głaz. Spadł z powrotem na gałąź. Drzewo Nasion zatrzęsło się tak mocno, że jego liście zmieniły się w rozmazane plamy. Wypadające z owoców nasiona posypały się na wszystkie strony tak gęsto, że na moment przysłoniły słońce. Gromady cieni przeleciały po kopulastym szczycie Mount Parnassus, tworząc ulotne sylwetki ptaków i drzew. Za moment deszcz nasion dotarł do Iren, obsypując ją jak grad. Krzyknęła - na pół ze zdumienia i zachwytu, na pół ze strachu - uradowana sposobnością zebrania nowych cudownych nasion gatunków, jakich może jeszcze nigdy nie hodowano w Xanth; przestraszona utratą większej części daru. Jednocześnie uświadomiła sobie, że teraz wiele niezwykłych roślin może wyrosnąć w miejscach, gdzie nigdy przedtem nie rosły; Semiurg potrząsnął gałęzią i strącił ich owoce z Drzewa Nasion. Kto wie, gdzie spadnie ten deszcz nasion i jakie niezwykłe okazy pojawią się w przyszłym roku? Grundy otworzył usta, żeby coś powiedzieć - i połknął jakieś nasionko. To go zatkało. Iren ponownie rozpostarła spódnicę, łapiąc wszystko, co się dało. Mające nieocenioną wartość nasiona uderzały o jej ciało i wpadały do tego prowizorycznego pojemnika; mała część przelatywała obok. Po chwili deszcz owoców ustał. Oszołomiona Iren rozejrzała się wokół. Na szczycie góry nie pozostało ani jedno nasionko; wszystkie potoczyły się w przepaść i Iren domyślała się, że nie zdoła ich odzyskać. Jednak spódniczkę miała pełną. W podołku spoczywały najprzeróżniejsze nasiona. Wiele było maleńkimi pyłkami; inne przypominały płatki śniegu lub ziarnka piachu czy kłębuszki waty; jeszcze inne były podobne do małych strączków. Miały wszelkie możliwe barwy, rozmiary, kształty, rodzaje powierzchni i konsystencje. Rozpoznała niektóre, takie jak chińska herbata (malutkie filiżanki), samorod (ze skrzydełkami i śmigiełkami), złotokap (niezwykle jasno świecący), gumodrzew (wydymający bańki), rajgras (z pięknym, szerokim ogonem) oraz wierzba płacząca (o nieszczęśliwym wyglądzie); jednak wielu w ogóle nie znała. Do jakiej rośliny należało to, które wyglądało jak dwie skrzyżowane kości, albo to przypominające szpilki do włosów? Będzie musiała zabrać je do domu i sprawdzić w kluczach do oznaczania roślin, zanim odważy się je wyhodować. Cóż to za skarb! - Powinnaś przejrzeć się w lustrze! - zawołał Grundy. - Nasiona w twoich zielonych włosach, nasiona w pantofelkach, nasiona w cy... - pochwycił jej gniewne spojrzenie i poprawił się: - Na biuście. Teraz mieli problem. - Jak zdołam zanieść wszystkie te nasiona? - pytała Iren. - Nie mogę puścić spódniczki! Gdyby próbowała użyć rąk, spódnica opadłaby i zawartość wysypałaby się. Wiedziała, że straci wszystkie, które dotkną tu ziemi; świadczyło o tym zniknięcie innych nasion. Semiurg obdarował ją, ale nie ułatwił zadania. Mogła zatrzymać jedynie te nasiona, które złapie - i utrzyma. - Pomogę ci - zaproponował uprzejmie Xavier. Zaczął wyjmować jej nasiona z włosów i wrzucać do rozpostartej spódniczki. Kiedy sięgnął po te znajdujące się niżej, musiała się sprzeciwić: - Dzięki Xav, powoli powyjmuję je sama. Miała dość kłopotów; nie chciała, żeby szukał nasion na jej biuście, podczas gdy ona stoi z podwiniętą spódnicą i ma zajęte ręce. Wprawdzie przyznał, że powinien znaleźć sobie inną kobietę, ale po co go kusić. Tymczasem Grundy wrzucał do podołka nasiona zbierane z jej butów. - Dziewczyno, naprawdę masz tu istne skarby! - napomknął, zaglądając jej pod spódnicę. Iren ponownie zmierzyła go wściekłym spojrzeniem i golem znów szybko poprawił się: - Chciałem powiedzieć - mnóstwo nasion. Nie upuściłem ani jednego. Teraz większość nasion znalazła się w jednym miejscu, ale Iren nadal miała zajęte ręce. Co robić? Nie mogła znieść myśli o utracie choćby jednego, najmniejszego nasionka; mogło okazać się akurat najcenniejszym. Nasiona były dla niej najważniejszą rzeczą po mężu i córce; musiała uratować wszystkie! - Jak zamierzasz zejść na dół? - dociekał Xavier. O rany! Właśnie w tym cały problem. Iren miała kłopot typowy dla wszystkich bogaczy i nie wiedziała, co począć. Westchnęła. Najpierw nasiona. Zrobiła parę płytkich oddechów, po czym zwróciła się do Xaviera: - Xav, czy mógłbyś zdjąć mi spódnicę? Rozpina się z boku. Młodzieniec rozdziawił usta. - Och nie, proszę pani! Nie zrobię tego! Wielki ptak kazał mi... - ...nie zadawać się z mężatkami - dokończyła Iren. - To doskonała rada, a ja z pewnością jestem mężatką, więc nie musisz się tym przejmować. Teraz proszę cię o przysługę, jak przyjaciela, który ma zamiar znaleźć sobie inną kobietę, więc nie interesuj się moją osobą. Chcę tylko, żebyś pomógł mi zanieść te nasiona do domu. W tym celu muszę je zawinąć w moją spódnicę, a żeby to zrobić, muszę ją zdjąć. Ponieważ mam zajęte ręce, ty i Grundy będziecie musieli mi pomóc. Ty ściągniesz ze mnie spódnicę, a Grundy zwiąże ją. Wszystko będzie w najlepszym porządku. Miała nadzieję, że wyraziła się dostatecznie jasno i nie spłonęła rumieńcem. Nie była to sytuacja, jaką chciałaby wyjaśniać swojemu mężowi. Xavier zastanowił się. - Hmm, taak. Pewnie tak. Mimo to, chyba nie powinienem. - Zatrzask jest z boku. Odepnij go ostrożnie i powoli odwiń spódnicę, żeby nie wysypało się ani jedno nasionko - powiedziała stanowczo, zdecydowana zrobić to, co należy. - Jasne, proszę pani. Młodzieniec gmerał przy jej talii. Nie szło mu najlepiej; tak samo jak większości mężczyznom. - Masz bardzo ciasną... - Uważaj, co mówisz - przerwał mu Grundy, szczerząc zęby. - ...spódnicę - dokończył Xavier. W przeciwieństwie do golema, właśnie to miał na myśli. Wreszcie odpiął zatrzask spódnicy. Grundy gwizdnął. - Spójrzcie co za... - zaczął, nim przerwało mu ostrzegawcze spojrzenie Iren. Spojrzenia naprawdę przydawały się w takich sytuacjach! - ...kostki - dokończył, trochę kulawo. Xavier powiedział: - Masz nasionko w... Chiałem powiedzieć pod gumką twoich... zielonych.... - To są majtki, chłopie - rzekł Grundy, nim Iren zdążyła zmierzyć go wzrokiem. - Jeszcze nigdy nie oglądały ich ludzkie oczy. - Zostaw to nasionko - powiedziała spokojnie Iren. - Grundy, zawiąż węzeł. Xavier zbierał razem fałdy materiału. Iren trzymała boki, a Xavier resztę spódnicy, tworząc teraz mniej więcej podłużny worek. Grundy wdrapał się na zawiniątko powstałe w wyniku owinięcia nasion materiałem i związał rogi w ciasny węzeł. Golem początkowo był zrobiony z powiązanych ze sobą patyków i gałganów, więc znał się na robocie. Jego węzeł będzie trzymać. Otrzymali sakwę i nie stracili nawet jednego nasionka. Teraz Iren wyjęła nasionko spod gumki majteczek. - Widzę, że nadal nosisz tę samą parę - rzucił niewinnie Grundy. - Czy nie są już trochę za stare? - Pasują mi do cery - odparła Iren, mając nadzieję, że jest dowcipna. Nie miała zamiaru dyskutować o zaletach posiadania zmiany odzieży. Wystarczająco przykro wspominała, jak przemoczyła sobie w nocy jedyne ubranie i musiała nosić ręczniki, dopóki nie wyschło. Zwykle codziennie zmieniała bieliznę. Golem wiedział o tym; po prostu chciał zmusić ją do rozmowy na frywolne tematy w obecności Xaviera. Grundy zdawał się posiadać niewyczerpane pokłady złośliwości. - Teraz zejdźmy ze szczytu - powiedziała, obracając się do pnia iwy rosnącej przy ścianie urwiska. Napotkała kolejny problem. Niosła dość duży węzełek, który sporo ważył. Mogła trzymać go w jednej ręce - ale potrzebowała obu, aby zejść na dół. Nie odważyłaby się zrzucić zawiniątka; pękłoby przy uderzeniu o ziemię, a nasiona rozsypałyby się i przepadły na zawsze. Co tu robić? Xavier pojął w czym rzecz. - Poniosę pani tę sakwę. Dla mnie to żaden ciężar. Iren spojrzała na niego, rozważając propozycję. Nadal był krzepkim, muskularnym mężczyzną. Jednak on też potrzebował obu rąk do wspinaczki, więc nie mógłby bezpiecznie nieść sakwy. Coś mniejszego mógłby wziąć w zęby, ale nie to. Na szczęście Grundy rozwiązał problem. - Jedno z was zejdzie kawałek, a drugie poda mu worek. Potem to drugie zejdzie poniżej pierwszego i znów weźmie od niego sakwę. Krok po kroku, aż na sam dół. Potrwa to nieco dłużej, ale nasiona znajdą się na dole. - Taak, pewnie, to musi się udać! - przytaknął Xavier, odrywając oczy od torsu Iren. Przeszedł za krawędź i chwyciwszy gałęzie, opuścił się sprawnie. Kiedy nad krawędzią wystawała mu już tylko głowa, mocno przytrzymał się lewą ręką i zawołał: - Daj mi! - Ma na myśli węzełek - poinformował Iren Grundy. Tym razem nie fatygowała się i nie zmierzyła go groźnym spojrzeniem; dała Xavierowi to, czego chciał. Młodzieniec bez trudu trzymał węzełek - przynajmniej dopóki nie musiał się ruszać. Teraz nadeszła jej kolej. Niechętnie chodziła po drzewie w majteczkach, ale właściwie niewiele różniło się to od noszenia kostiumu kąpielowego. Kiedy była nastolatką, wierzyła, że już sam widok tych uwielbianych zielonych majteczek doprowadzi mężczyzn do szaleństwa, więc oczywiście korzystała z każdej okazji, żeby błysnąć nimi przez króciutką chwilkę. Teraz miała już - niestety - ponad dwadzieścia lat i dawno pozbyła się takich złudzeń. Gdyby wiedziała, co ją czeka, przygotowałaby się lepiej! Przygotowała - jak? Gdyby nie miała spódniczki, nie złapałaby tych nasion. Głupio byłoby taszczyć wielki wór. A więc może dobrze się stało, tak jak się stało. Nie ma co marudzić. Przełożyła nogi za krawędź urwiska i znalazła punkty oparcia w gałęziach. Wiedziała, że Xavier gapi się na jej nogi, ale nic na to nie mogła poradzić; ponadto, on martwił się, że ona może spaść. I tak za chwilę znajdzie się pod nim. Zatrzymała się i spojrzała na Drzewo Nasion oraz na siedzącego tam wielkiego, rozumnego ptaka. - Żegnaj, Semiurgu! Dziękuję! - zawołała. - ŻEGNAJ, DOBRA KOBIETO - odpowiedział ptak. - PAMIĘTAJ O WŁAŚCIWOŚCIACH NASION, KTÓRE NIESIESZ. Mało prawdopodobne, aby zapomniała! Stanowiły skarb przechodzący jej wszelkie oczekiwania! Iren znów zaczęła schodzić, wiedząc, że zapewne już nigdy nie spotka kogoś takiego jak Semiurg. Rozdział 10 CYKLOPOWE OKO Ivy wraz z Hugo i Stanleyem wyjrzeli rankiem ze swej kryjówki, żeby upewnić się, iż doszło do najgorszego. Przekonali się. Potwór spał przy wejściu do jaskini. Rozejrzeli się wokół, szukając innego wyjścia. Nie znaleźli. Było to domostwo o jednych drzwiach, które tarasował potwór. - Czy możemy prześlizgnąć się koło niego? - zapytała Ivy. - Zanim się zbudzi? Hugo obejrzał potwora. Był to humanoid, owłosiony i ogromny. Między nim a ścianami wylotu jaskini nie pozostała nawet szparka. - Musielibyśmy przejść po jego nogach - orzekł. - A wtedy pewnie nie spałby długo. - Może zaraz sobie pójdzie - powiedziała Ivy. Jednak nim skończyła mówić, gigant przetoczył się tak, że zwrócił do nich swe okropne oblicze i otworzył oko. - Oho - rzekł Hugo. Był to celny komentarz, ponieważ gigant ich spostrzegł. - Ha! - ryknął głosem przypominającym pomruk gromu i niezdarnie stanął na nogi. Wejście do jaskini było tak wysokie, że mogli wejść przez nie dwaj dorośli ludzie i jedno dziecko stojący sobie na głowach, lecz kudłaty łeb giganta niemal sięgał stropu. - Karły w jaskini! - ryknęły wielkie usta. - Uciekajmy! - krzyknął Hugo w przypływie natchnienia. Spróbowali. Ześlizgnęli się na dno pieczary - lecz mogli biec jedynie w kierunku potwora, a jego ogromne, owłosione, pałąkowate nogi zagradzały im drogę. Ogromne oko zdawało się błyskać, gdy na nich patrzył, groźnie unosząc gigantyczną drewnianą maczugę, sporządzoną z pnia średniej wielkości żelaznego drzewa. Trójka bohaterów straciła resztki odwagi i zaczęła się cofać. Lecz gigant poszedł za nimi, kołysząc maczugą. - Co robicie w jaskini? - zagrzmiał, sprawiając, że piasek posypał się ze sklepienia. Ivy była przerażona, lecz wiedziała, iż ma dzielnych przyjaciół. - Będziemy z nim walczyć! - oznajmiła. - Zmusimy go, żeby nas wypuścił! Hugo i Stanley spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. Kobieca logika jest niepojęta! Hugo rzekł do Ivy: - Walczyć z nim? - Rzuć w niego owocem! - zachęcała. - Ale mój owoc jest zgniły! - Nie, nie jest! Hugo przypomniał sobie. - Racja - nie jest! Jednak do tego najlepsze są przejrzałe! Wyczarował wielkiego przejrzałego pomidora i cisnął nim w giganta. Pocisk trafił w tułów olbrzyma, opryskując mu ubranko z nie-wyprawionych zwierzęcych skór miękkim, czerwonym mózgiem pomidora. - A ty, Stanley, możesz przypiec mu pięty swoją przegrzaną parą! - zachęcała. Mały smok przyszykował parę. Teraz istotnie była bardzo gorąca i poczuł, że wraca mu odwaga. Jeśli Ivy uważa, że on może skutecznie walczyć z tym gigantem, to pewnie może. Zaparł się, starannie wycelował pysk i puścił strumień gorącej, białej pary, trafiając w zgrubiały, brodawkowaty paluch lewej nogi olbrzyma. Gigant przystanął, gdyż potrzebował dłuższej chwili, żeby zorientować się, iż coś jest nie tak. W końcu duży palec jego nogi dzieliła od głowy spora odległość, więc ból musiał długo wędrować kiepsko utrzymanymi drogami nerwowymi. Ze sparzonego palucha uniósł się aromat gotowanego mięsa. Gigant powęszył. Oblizał wargi długim, mokrym jęzorem. Miły zapach! Wtem ból przedarł się przez muł zalegający ostatni kanalik nerwowy i dotarł do ośrodka bólowego. Olbrzym znów ryknął. Stalaktyty podchwyciły impuls, wibrując jak kamertony, a stos starych rybich łusek podskoczył, notując stosunkowo silne trzęsienie ziemi. Podmuch przewrócił małego smoka i przeszkodził mu celować; końcówka strumienia pary trysnęła w górę jak gejzer i zniknęła. Hugo cisnął następnym owocem - tym razem przejrzałym wodnym arbuzem. Nie zdołał daleko rzucić ciężkim owocem, który rozprysnął się na sparzonym paluchu giganta, chłodząc go. Ivy uświadomiła sobie, że nie osiągnęli znacznego postępu. - Wymyśl coś, Hugo! - krzyknęła. - Jesteś sprytny! - Jestem? - Hugo nadal z trudem mógł w to uwierzyć, szczególnie z rana. Jednak odkrył, że istotnie jest sprytniejszy niż sądził, i wymyślił coś. - Czereśnie! - zawołał. Przecież zupełnie dobrze podziałały na Fracto, złą chmurę, kiedy przed nią uciekali. Zaczął rzucać bomby czereśniowe, które wybuchały wokół giganta ślicznymi czerwonymi rozpryskami. Jednak były za małe, żeby wyrządzić jakąś szkodę tak wielkiemu celowi. - Granat! - krzyknął Hugo. Ten owoc w przeszłości również okazał się użyteczny; działał naprawdę słodko. Hugo zamachnął się. Ten owoc był znacznie większy od poprzedniego i eksplozja podpaliła strój ze zwierzęcych skór. Pożar wybuchł blisko ośrodka bólowego, a kanały nerwowe już zostały przepchane, więc ledwie zapach pieczeni zaczął się rozchodzić, gdy następny ryk wstrząsnął jaskinią. Gigant skakał jak opętany, tłukąc płomienie pięściami i pałką. W trakcie tych czynności, w pewnej chwili pochylił się. Przez moment jego oko znalazło się blisko smoka. Stanley zionął strugą pary, która spowiła oko. - Auuu! - wrzasnął gigant, wypuszczając pałkę i łapiąc się rękami za twarz. - Ach, piecze! - Teraz możemy uciekać! - zawołał uradowany Hugo. - Stanley go oślepił! - Och! - wykrzyknęła Ivy. Przystanęła, aby zerknąć na łzy cieknące między palcami potwora. - Biedaczysko! - Hej, musimy zmykać! - rzekł Hugo. - Zanim znów zatarasuje wyjście! - Ale jego oko! - powiedziała. Współczuła każdemu, kto płakał z jakiegokolwiek powodu. Kiedyś wpadł jej pyłek do oka i strasznie wtedy płakała. - A jeśli to mu nie przejdzie? - I co z tego? Kogo obchodzi, co stanie się z paskudnym, starym potworem? Buntowniczo wydęła wargi. - Mnie obchodzi! Nie chciałam robić mu krzywdy! Hugo i smok wymienili zdumione, pełne niesmaku spojrzenia. Znajdowali tę kobiecą wrażliwość równie zdumiewającą, jak jej magiczny talent. - Chcesz pomóc potworowi? - No, sądzę, że potrzebuje opieki - rzekła Ivy. - Przynajmniej dopóki nie odzyska wzroku. - A wtedy nas zje! - powiedział Hugo. Ivy nie mogła wykluczyć takiej ewentualności, więc zignorowała ją. Zawołała do giganta, stojącego teraz w milczeniu i mrugającego obolałym okiem, z którego płynęły ogromne łzy: - Czy to bardzo boli, olbrzymie? Przykro mi. Gigant wydawał się równie zdumiony, jak przedtem Hugo i Stanley. - Ja? Mówisz do mnie? - A widzisz tu jakiegoś innego wielkiego, okropnego, jednookiego, włochatego giganta? - zapytał sarkastycznie Hugo. - Teraz nic nie widzę - odrzekł gigant, trąc gałkę oczną potężnym kułakiem. - Nie rób tego! - zawołała Ivy, przypomniawszy sobie ostrzeżenia matki. - Wetrzesz sobie kurz i będzie jeszcze gorzej! Gigant natychmiast przestał. Wyglądało na to, że reaguje na autorytatywny żeński głos. - Boli, ale przestanie - powiedział. - Zaparowano mnie gorzej i zagoiło się. - To dobrze. Nie zamierzaliśmy cię skrzywdzić, naprawdę. Chcieliśmy tylko uciec stąd, żebyś nas nie zjadł. - Dlaczego nie mówiliście? - zapytał gigant. - Ja nie jadam ludzi! Są za mali i mają kiepski smak! Puszczam was. - Nie wierzę ci - rzekł Hugo. - Pytałem tylko, co robicie w jaskini - przypomniał gigant, mrugając okiem. - Czemu nie odpowiedzieliście? Teraz Ivy wymieniła spojrzenie z Hugo, po czym razem popatrzyli na smoka, który wzruszył długim ciałem. - Chyba nie przyszło to nam do głowy - wyznała Ivy. - Myśleliśmy, że zechcesz nas... Wiesz, my jesteśmy tylko dziećmi. Gigant w końcu przejrzał na oko, chociaż było jeszcze mocno zaczerwienione i nadal łzawiło. Usiadł z łoskotem, od którego rybie łuski znów podskoczyły. - Nie wiedziałem, inaczej nie krzyczałbym. Przychodzą tu małpy, kradną kości... - Nie zrobilibyśmy czegoś takiego - powiedziała szybko Ivy. - Potrzebowaliśmy tylko miejsca na nocleg. Nie wiedzieliśmy, że to twoja jaskinia. Nachyliła się do niego, gdyż twarz giganta nie była już teraz tak daleko, i powiedziała konfidencjonalnie: - Wiesz, tu wszędzie roi się od potworów. - Pewnie - przytaknął gigant. - I dobrze. Muszę coś jeść. - Nie ufam mu - rzekł Hugo. - Hugo ci nie ufa - poinformowała Ivy giganta. - No, ja też mu nie ufam! - odparł urażony wielkolud. - Podpalił mi wdzianko! - Jestem pewna, że Hugo jest przykro. - Nie jest! - zawołał Hugo. - Toczyliśmy wojnę! - Och, to co innego - orzekł gigant. - W miłości i na wojnie wszystko dozwolone. - Tak! - przytaknął ugłaskany Hugo. - Tak mówi moja matka. - Ona dobrze wie. Matki zawsze wiedzą. Co to była za bomba? - Granat. - Hugo wyczarował następny i trzymał go w ręku: czerwono-brązowy, błyszczący. - Wyczarowuję owoce. - To dobry talent - rzekł gigant. - Chciałbym mieć jakiś dar. - Dlaczego nie zostaniemy przyjaciółmi? - zaproponowała Ivy, gdyż była przyjacielskim stworzeniem. Gigant zaśmiał się. - Prawdziwi ludzie nie przyjaźnią się z Cyklopami! - Dlaczego? Zdumiał się. Teraz, kiedy kazała mu się nad tym zastanowić, przyjaźń zdawała się bardziej możliwa. Nie wiedział, że była Czarodziejką i to, co postrzegała, stawało się faktem. - Chyba tak każe tradycja. - Jesteśmy za mali, żeby znać taką tradycję - przypomniała Ivy. - No cóż, dobra. Bądźmy przyjaciółmi. Zjedzmy jakiegoś potwora. Cyklop sięgnął w kąt jaskini i złapał martwego gryfa, którego przyniósł w nocy. Zwierzę było na pół zjedzone, ale pozostało jeszcze sporo mięsa. Ivy wzdrygnęła się. - To jest lepkie od brudu! - Od krwi - wyjaśnił olbrzym. - Dobrze smakuje. Obliżę wam kawałek. Będzie ładny i czysty. - Dziękuję - powiedziała Ivy przypomniawszy sobie o dobrym wychowaniu. - Chyba nie jestem taka głodna. Obejrzała się. - Może Stanley zje trochę. Smok przystał na to bez wahania. Cyklop urwał tylną nogę gryfa i rzucił ją Stanleyowi, który wgryzł się w nią z ochotą. - Może chcesz trochę owoców? - spytał Hugo, czując się niepotrzebny. - Mogę je wyczarować. Cyklop zerknął na granat. - Hm, dziękuję; to źle robi na zęby i piecze w język. - Och, nie mówiłem o tym - rzekł Hugo, ostrożnie kładąc granat. - Myślałem o zwyczajnych owocach. Wyczarował kiść bananów i podał je gigantowi. Ten wybałuszył oczy. - Banany! Nie jadłem od lat! A te duże? - Och, pewnie. Co tylko chcesz. Hugo, zadowolony, że może pochwalić się swoimi umiejętnościami, wyczarował owoce bananowca olbrzymiego. Gigantyczna kiść wyglądała jak ogromna ręka, której palcami były potwornie wielkie banany, zbyt twarde, aby zwykły człowiek mógł jeść je na surowo. Cyklop oderwał jeden owoc i wepchnął go do ust, ze skórką i wszystkim. - Och, pyszne! - wykrzyknął z pełnymi ustami. - Wspaniałe! Hugo wyczarował różne gatunki jagód dla siebie i Ivy. On wolał czerwone, a ona czarne. Wszyscy jedli z apetytem. Stanley miażdżył zębami kości, zadowolony jak nigdy. Potem opowiedzieli swoje historie. Ivy powiedziała, jak poszła na spacer z zombim i poleciała na latającym dywanie, i o wędrówce z jakiem, i o tym, że wszystko tak jej się pokręciło, iż nie wiedziała, którędy ma iść do domu. Hugo opowiedział, jak przypadkowo oblał wodą ze Źródła Młodości nie tylko Smoka z Rozpadliny, ale i swojego ojca, a po jego zniknięciu uciekał, aż napotkał Ivy i dalej podróżował razem z nią. Oboje wyjaśnili, jak przyłączyli się do małego smoka, którym - jak już wiedzieli - był niegdysiejszy Smok z Rozpadliny, obecnie Stanley, i jak pokonali pedalca oraz Króla Chmur- Fracto. - Król Cumulo-Fracto-Nimbus? - zapytał Cyklop. - Znam tego pędziwiatra i nie lubię go. I rozpoczął swoją własną opowieść, którą, oczywiście, począł opowiadać od początku. Nazywał się Brontes i niegdyś był jednym z władców przestworzy, wraz ze swoimi braćmi - Steropesem i Argesem. Byli dziećmi Nieba i Ziemi, i wykuwali pioruny dla swego ojca. Lecz Niebo pozazdrościł im, pozbawił ich władzy i wygnał. Matka Ziemia dała im schronienie w swoim królestwie, lecz nic więcej nie mogła dla nich zrobić, gdyż nie była tak silna jak ich ojciec; ponadto lubiła go. - Ma trochę porywczy charakter - przyznała - ale te jego piękne, błękitne oczy... Poza tym, potrzebuję deszczu, jaki mi zsyła. Tak więc Brontes od dłuższego czasu ukrywał się w tej nędznej norze, obawiając się wyjść z niej za dnia, żeby nie narazić się na gniew Nieba, a jego władzę nad gromami zagarnął Król Chmur - Fracto, który przedtem był zaledwie pomniejszą mgiełką. Brontes był sam; najbardziej brakowało mu towarzystwa braci, ale nie wiedział, gdzie oni są i nie ośmielał się odchodzić zbyt daleko od jaskini w obawie, że zostanie zaskoczony przez dzień na otwartej przestrzeni i zniszczony jednym z tych piorunów, jakie pomagał wykuwać przed laty, gdy był młody. - Och, cóż za smutna historia! - wykrzyknęła Ivy. - Musimy pomóc ci odszukać braci. Miała bardzo czułe serduszko dzięki temu, że tak ją wychowano. - Jak to zrobisz? - zapytał Brontes z ciekawością, lecz bez zbytniej nadziei. Jego bracia zaginęli już dawno temu. - Ona ma coś w sobie - rzekł Hugo. - Dopóki się nie zjawiła, nigdy nie szło mi wyczarowywanie owoców i przypuszczam, że i Stanley nie cierpiał na nadmiar pary. - Potrzeba tylko odrobinę pozytywnego myślenia - rzekła mądrze Ivy, zadowolona z tego, że udało jej się zbudować takie okrągłe zdanie. - Kiedy pomyślę, że mogę coś robić dobrze, na przykład dobrze mówić, próbuję i okazuje się, że naprawdę mogę. Kiedy Hugo naprawdę postarał się wyczarować dobry owoc, dokonał tego. Stanley też zdołał wytworzyć gorętszą parę, kiedy spróbował. Zatem gdybyś ty naprawdę popróbował rozejrzeć się za swoimi braćmi, może zdołałbyś ich wypatrzeć. - Usiłowałem ich znaleźć, od kiedy nas wygnano - zawołał Brontes. - Dlaczego teraz miałoby mi się udać? Jak zwykle, Ivy zignorowała pytanie, na które nie potrafiła odpowiedzieć. Był to bardzo wygodny sposób. - Masz takie ładne, duże oko. Jestem pewna, że możesz nim wiele zobaczyć. Dlaczego nie spróbujesz? - Dobrze - zgodził się Cyklop, nie chcąc jej denerwować, ponieważ była niezwykle śliczną dziewczynką. Światło wpadało przez otwór jaskini nadając jej włosom zielonkawy odcień, a jej oczy miały tę samą barwę. Brontes wyjrzał z jaskini na otaczający ją las. - Naprawdę widzę! - zawołał. - Mogę widzieć przez pnie! Nigdy w ten sposób nie widziałem! - I mówi też lepiej niż przedtem - zauważył Hugo. - Po prostu nigdy naprawdę, ale tak naprawdę nie próbowałeś - powiedziała mu Ivy. Przywykła do ludzi, którzy nie doceniają swoich możliwości. Brontes rozejrzał się wokół. - Mogę widzieć przez ścianę jaskini! - rzekł ze zdumieniem. - Przez całą górę! Mam oko na promienie Y! Hugo zmarszczył brwi. Miał pewne pojęcie o magii, ponieważ jego ojciec trudnił się nią zawodowo. - Chyba myślisz o promieniach Z? - powiedział - Dla mnie to są promienie Q! - rzekł Cyklop. - Teraz widzę cały Xanth! Nadal rozglądał się wokół, omiatając wszystko spojrzeniem. - A tam... tam jest mój brat Steropes! Och, tak się postarzał! Mieszka w jaskini po drugiej stronie tej samej góry! Nie miałem o tym pojęcia! I Arges...! Tam, pod następną górą! Musieliśmy polować w innych stronach! Tak blisko i tak daleko od siebie! - Wiedziałam, że potrafisz! - powiedziała Ivy, klaszcząc w rączki z uciechy. Hugo wyjrzał z jaskini. - Dzień mija - powiedział. - Lepiej chodźmy. - Jeśli zaczekacie do nocy, mogę ponieść was kawałek - zaproponował Brontes. Ivy rozważyła propozycję. - Nie, wtedy musisz pójść spotkać się ze swoimi braćmi. My lubimy dzień; Niebo nie chce nas zniszczyć. Pójdziemy już. Uśmiechnęła się nieśmiało. - Zawsze będziemy przyjaciółmi, prawda? - Prawda - zgodził się Cyklop. Pogrzebał w zanadrzu swojego wdzianka i wyjął kawałek lekko osmalonej kości. - Ugryź ją, gdybyś potrzebowała mnie którejś nocy, a przybędę na pomoc. To mój jedyny magiczny dar. Jeszcze nigdy nie miałem okazji go użyć - ale też jeszcze nigdy nie miałem przyjaciół. - Dziękuję, zrobię tak - powiedziała Ivy, przyjmując kość. Wpięła ją sobie w lekko skołtunione włosy, skąd na pewno nie wypadnie, gdyż nie ma niczego trwalszego od kołtuna. - Teraz jestem dziewczynką jaskiniową! Z tymi słowami rozstali się. Cyklop ponownie zapadł w drzemkę w swojej jaskini, a trójka podróżnych znów ruszyła na północny wschód. Szli teraz szybciej, gdyż byli wypoczęci i najedzeni, a dzień był słoneczny. Ivy spoglądała na spłachetki błękitnego nieba widoczne między drzewami, dziwiąc się w duchu, że coś tak ładnego mogło być niedobre dla takiego miłego stworzenia jak Cyklop. Jednak wiedziała, że jest jeszcze za mała, żeby zrozumieć wszystko w Xanth. Las wydawał się znacznie mniej groźny niż minionej nocy. Jednak w Xanth pozory zazwyczaj myliły. Obeszli drzewo - i stanęli jak wryci! . Dziewczynka! - krzyknął Hugo, jakby jeszcze nigdy żadnej nie widział na oczy. Rzeczywiście, wyglądała na dziewczynkę. Jednak chociaż wzrostem nie dorównywała Hugo, nie była dzieckiem. Była małą, ciemnowłosą, śliczną kobietką. Gdy ich ujrzała, sięgnęła do biodra i wyjęła błyszczący, ostry nóż. - Trzymaj się ode mnie z daleka, potworze! - krzyknęła. Ivy pojęła, w czym rzecz. - To Stanley - wyjaśniła. - On jest moim przyjacielem. - Przecież to smok! - To mały Smok z Rozpadliny - wyjaśnił Hugo. - Smok z Rozpadliny! - powtórzyła z rosnącym przerażeniem nieznajoma. - Wyglądał znajomo! Cofała się, trzymając w ręku nóż. Ivy wiedziała, że większość kobiet nie umie posługiwać się bronią, lecz ta najwyraźniej wiedziała, co się robi z takim nożem. Może dlatego, że była tak oszałamiająco piękna, mimo niedbałego stroju. Mama Ivy zawsze powtarzała jej, że ładna dziewczyna powinna umieć się bronić. - Och, daj spokój - powiedziała Ivy. - Jeżeli on nie gryzie mnie, to dlaczego miałby ugryźć ciebie? Przecież jesteś człowiekiem. Poklepała Stanleya po głowie. - Smok z Rozpadliny zjada wszystko, a szczególnie ludzi - powiedziała kobietka. - A zresztą, ja nie jestem człowiekiem. Jestem goblinem. Ivy zmarszczyła brwi. - Przecież gobliny są brzydkie! - Nie dziewczęta - rzekł Hugo. - Mój ojciec mówi, że dziewczyny goblinów są śliczne, a on wie prawie wszystko, więc to musi być prawda. - Tylko Dobry Mag wie wszystko - stwierdziła dziewczyna. - Właśnie o nim mówię. Spojrzała na niego ze zdumieniem. - Tak, dziewczęta goblinów są ładne, a mężczyźni paskudni - przyznała po chwili. - Dlatego opuściłam moje plemię, żeby szukać romantycznej przygody. Jesteś pewna, że ten smok nie gryzie? Ivy zwróciła się do Stanleya. - Czy gryziesz dziewczyny goblinów? Smok wymijająco puścił obłoczek pary. - No widzisz... A zresztą i tak nie jest głodny. Zjadł sporą porcję gryfa i... - wzruszyła ramionami, nie pamiętając, czy tym razem Stanley jadł jakieś owoce. Kobietka przyjęła jej słowa z wyraźną ulgą. - Solidny posiłek - powiedziała i nagle znów zesztywniała. - Ten smok zabił gryfa? Ivy roześmiała się. - Och, nie! Dał mu go Cyklop, kiedy Stanley dmuchnął mu parą w oko. - Cyklop! - jęknęła kobietka, prawie potykając się w pospiesznym odwrocie. - Opacznie nas zrozumiałaś - rzekł Hugo. - Jesteśmy przyjaciółmi Cyklopa. Jednak on nigdy nie opuszcza swej jaskini za dnia. Tamta ponownie rozluźniła się. - Jesteście niezwykli! - rzekła i odgarnęła z twarzy pukle włosów. - Och, burczy mi w brzuchu! - Gdzie burczy? - zapytała zdumiona Ivy. - Jestem głodna. Padam z nóg. Hugo wyczarował garść malin. - Mamy dużo owoców. - Naprawdę od wczoraj nic nie jadłam! - wykrzyknęła kobieta, jakby oznajmiała jakąś nadzwyczajną nowinę. Miała niezwykły sposób mówienia, dodający jej uroku. - Usiądź, jedz i opowiadaj nam twoją historię - zaprosiła ją Ivy. - Ja jestem Ivy, a to jest Hugo. Dziewczyna goblinów przyjęła maliny i wdzięcznie usiadła na omszałym kamieniu. - Jestem Glory, córka Gorbage’a, wodza goblinów z Rozpadliny mieszkających na północnym zboczu. Moja opowieść to sama żałość. Teraz zdziwili się Hugo i Stanley. - Jaka ość? - zapytała Ivy. Glory uśmiechnęła się, jedząc maliny, których sok nie był ciemniejszy od jej warg. - Żałość. Budząca litość. - Znowu jakaś ość? - pytała Ivy. - My też widzieliśmy rybie łuski w jaskini Cyklopa. Kobieta zmarszczyła brwi; wciąż wyglądała uroczo. - Chciałam powiedzieć „smutna” - wyjaśniła. - Smutna opowieść z morałem. - Och - rzekła Ivy. - Nie lubię smutnych historii. Czy nie mogłabyś przerobić ją na wesołą? - Może będzie miała szczęśliwe zakończenie - powiedziała Glory. - Och, pysznie! Ivy usiadła wygodnie, nastawiając uszu, a Hugo wyczarował więcej owoców dla nowej znajomej. Rozdział 11 STRASZLIWE NASIONA Iren opadły wątpliwości. Najpierw martwiła się, że upuszczą węzełek z nasionami podczas jednej z częstych zmian; kiedy tak się nie stało, obawiała się, że wypuści gałąź z ręki i spadnie. Ponadto denerwowała ją myśl o wrażeniu, jakie robi na tych na dole, łażąc po gałęziach w bluzce i zielonych majteczkach. W wieku piętnastu lat byłaby zachwycona taką sytuacją; teraz była zakłopotana. Nie była pewna, czy wolałaby, aby ludzie podziwiali jej odsłonięte nogi i wszystko, czy też krytykowali je. Starała się trzymać w dobrej formie, ale... Zeszli bez wypadku. Xap, Chem i Zora czekali na nich razem z kilkoma Muzami. Gdy wraz z nasionami znalazła się bezpiecznie na dole, Iren wyhodowała drzewo ubraniowe oraz nową parę pantofelków i ubrała się odpowiednio. Jednak poprzednie obawy ustąpiły miejsca nowym troskom. Gdzie teraz była Ivy? Czy pożarł ją Cyklop? Nie, pewnie że nie: mała iwa - cóż za kontrast między tą noszoną w kieszeni a tą, po której się wspinała! - pozostała zdrowa. Mimo to powrotna droga zajmie im co najmniej jeden dzień, chyba że Iren wyhoduje następną ptakorośl i poleci z powrotem. Jednak Chem i Zora nie mogłyby jej towarzyszyć, a potrzebowała ich. Ponadto żadna z jej latających roślin nie udźwignęłaby dodatkowego ciężaru wielkiego worka z nasionami. Lepiej wracać w ten sam sposób, w jaki tu przybyli, godząc się ze stratą czasu. A jeśli znów spotkają Pytona albo menady? Tyle niebezpieczeństw stało na jej drodze do dziecka! Iren wzięła się w garść i zajrzała do wielkiego worka z nasionami. Wyjęła kilka znanych i parę nie znanych, na wszelki wypadek. Zużyła tak znaczną część swojego zapasu, że nie mogła już na nim polegać. Muzy były przyjaznymi, cywilizowanymi, inteligentnymi kobietami i Iren odwiedziłaby je z przyjemnością, ale nie miała czasu na pogaduszki. Każda chwila zwłoki mogła okazać się fatalna dla Ivy! I tak mogło już być za późno. - Ruszajmy! - warknęła. Pozostali spojrzeli na nią z ukosa, lecz nie spierali się. Pospiesznie pożegnali Muzy i ponownie ruszyli najlepszym ze szlaków. Mimo to Iren wciąż była niespokojna. A jeśli Chem potknie się i złamie nogę? Może im się przytrafić tyle nieszczęść! Grundy obejrzał się. - Co się stało, Iren? - zapytał. - Wyglądasz na wystraszoną. - Zamknij się, mały szmaciarzu! - warknęła. - On tylko pytał... - zaczęła Chem. - Ty też, koński zadzie! - powiedziała Iren. Urażona centaurzyca zamilkła. Iren jeszcze nigdy nie mówiła do niej w taki sposób, w dodatku zupełnie bez powodu. - To te nasiona! - wykrzyknął Xavier. - Wielki ptak powiedział, żeby pamiętać, czym one są! Nagle wszystko zrozumiała. - Zwątpienie, Niezgoda i Wojna! - zawołała Iren. - Wątpiłam od chwili, gdy je otrzymałam! - Łagodnie powiedziane - mruknął ponuro Grundy. Iren pojęła, iż nie wystarczy odkryć przyczynę jej problemów. Musiała znaleźć sposób na wyeliminowanie złowrogiego oddziaływania nasion. - My możemy je ponieść - podsunął Xavier. - Rozdaj je nam, po jednym, aby zadanie nie było zbyt ciężkie dla nikogo. Pomimo wątpliwości, irytacji i wzrastającej skłonności do przemocy, Iren dostrzegła sensowność tej propozycji. Wręczyła nasiono Zwątpienia Grundy’emu, nasiono Niezgody Xavierowi, a nasiono Wojny Zorze. Nie chciała, aby otrzymał je któryś z wierzchowców; były zbyt ważne jako środek transportu, a Xap byłby bardzo niebezpieczny, gdyby przyszła mu ochota wojować. Pozbywszy się nasion, poczuła natychmiastową ulgę. Odzyskała pewność siebie i równowagę ducha. Uda się im. - Po drodze napotkamy liczne przeciwieństwa - rzekł Grundy. - Może powinniśmy wybrać inną drogę. To było nasionko Zwątpienia. Dobrze było to wiedzieć; mogła zignorować golema. - Dalej, Xap, wyrównaj - rzekł z irytacją Xavier. - Wytrzęsiesz z nas bebechy, ptasi móżdżku! - Nie pozwól, aby kierowało tobą nasiono Niezgody! - ostrzegła Iren, która niedawno poczuła na sobie jego działanie. - Zamknij japę, stara ruro! - warknął na nią. Iren poczuła rumieniec oblewający jej twarz i szyję. Znała powód tego zachowania, ale z trudem utrzymała język za zębami. Spojrzała bacznie na zombiego, który znowu jechał za Xavierem. Zora, jak każdy zombi, nie wyglądała na krewką, choć co prawda zombi nie mieli wiele krwi. Widocznie nasiona nie działały na żywe trupy. - Dajcie wasze nasiona Zorze - zawołała Iren. - Ona sobie z nimi poradzi. Przynajmniej taką miała nadzieję. Tak też zrobili. Problem wydawał się rozwiązany. Teraz Iren zrozumiała: te trzy straszliwe nasiona nie przydadzą się Xanthippe na nic! Zapewne dlatego Semiurg postanowił posłać je wiedźmie. Uporawszy się z nasionami i znając drogę, wędrowcy powinni szybko dotrzeć z powrotem w okolicę, gdzie zaginęła Ivy. Samopoczucie Iren poprawiło się. Jeżeli będą mieli szczęście... Nie mieli. Na ścieżce leżał zwinięty Pyton. Ogromny wąż był poraniony i brakowało mu kilku sporych kawałków skóry, ale przeżył napaść dzikusek. Uniósł okropny łeb i rozdziawił wielką paszczę. - Jeszcze jesteśmy na Parnasie! - mruknął Xavier. Iren szybko wyjęła nowe nasionko smoczego drzewa i rzuciła je przed Pytona. - Rośnij! - zawołała. Nasionko wykiełkowało energicznie - lecz coś stało się z głową Iren. Dotknęła ręką głowy - i odkryła, że rosną tam jakieś rośliny. Przeoczyła trzy nasionka, które wpadły jej we włosy i zaczęły rosnąć na rozkaz! Zazwyczaj wyrastało tylko to, na które kierowała uwagę - dlatego nie zakiełkowały wszystkie nasiona w worku - lecz czar miał pewien efekt uboczny i nasiona będące w kontakcie z jej ciałem również mogły urosnąć, chociaż znacznie wolniej! Założyła ogródek na głowie! Co gorsza, inne nasionko zostało jej na piersiach. Musiało wpaść tam, gdy ptak potrząsnął Drzewem. Rosło pod bluzką, owijając się wokół pewnej części ciała. Szybko włożyła rękę w dekolt, szukając rośliny. - Co to takiego? - zawołał szyderczy głos spod ubrania. - Czy to góry, piramidy, czy też worki piasku? Coraz gorzej! To nasionko czarciego ozora! Musiała znaleźć roślinę i wyjąć ją, zanim zauważą to pozostali. - Słyszałem o ciepłych posadkach - mamrotał ozór, wpełzając trochę głębiej. - Jednak to miejsce jest aż nazbyt dobre! Nie mogę dobrze zapuścić korzeni w tej pulchnej glebie! Iren w końcu złapała roślinę. Ozór był śliski i kąśliwy, ale wyrwała go. Kłapał jeszcze, gdy trzymała go w ręce, ale nie mógł się wyrwać. - Co tam masz? - spytał Xavier, spojrzawszy na Iren. - A co cię to obchodzi, wiedźmi synu? - zapytał czarci ozór. Iren odrzuciła go pospiesznie. Wpadł w słoniową trawę, która zatrąbiła ze złością. - Och, każ się wypchać! - poradził trawie ozór. Teraz Grundy popatrzył na Iren. - Hej, zmieniłaś uczesanie! Iren ponownie dotknęła włosów. Ozór odciągnął jej uwagę, lecz teraz głównym problemem były trzy rośliny na głowie. Rozpoznała je dotykiem: zawilec, milek oraz gniazdosz. Pyton syknął i popełznął naprzód, znużony oczekiwaniem aż podróżni podejdą bliżej. Niewiele większe od krzaka smocze drzewo kłapnęło na niego wściekle. Włosy będą musiały poczekać! Xap stanął dęba i runął naprzód, rwąc się do walki. Iren złapała inne nasionko - tym razem śnieguliczki. - Rośnij! - powiedziała mu i rzuciła je w otwartą paszczę Pytona. Gad, oczywiście, połknął kiełkujące nasionko. Przez chwilę nic się nie działo; roślina nadal rosła. Nagle olbrzymi wąż zastygł. Fragment jego ciała zsiniał. Znowu rozdziawił pysk, z którego wydobyły się kłęby zimnej pary. Na górnych zębach tworzyły mu się sople. Smocze drzewo gryzło zmrożonego węża, lecz napotykało tylko zimny lód. Potrwa dłuższą chwilę, zanim gad odtaje. Xap i Chem przejechali obok, nie zaczepiani. Jedna przeszkoda pokonana! Lecz już pojawiła się następna. Na ścieżce zaroiło się od menad, które widocznie nadal ścigały Pytona. Miały zakrwawione wargi i pazury; w kilku przypadkach musiała to być ich krew, gdyż niektóre utykały. Jednak pozostały równie groźne jak zawsze. Iren szukała odpowiedniego nasionka. Miała afrykańską pałkę, której nie użyłaby przeciw żadnemu człowiekowi, ale te dzikuski to zupełnie coś innego. Złapała kilka nasion i rzuciła je przed siebie. - Rośnijcie! Nasiono wykiełkowało wysoko, rozpościerając zielone liście i srebrne łodyżki. Roślina obsypała się złotymi krążkami owoców, lśniącymi w słonecznym blasku. Na pędach pojawiły się jasno błyszczące kamienie. Menady wrzasnęły i rzuciły się na owoce. Zrywały złote krążki i ciskały nimi w nadjeżdżającą grupkę. Rzucały w powietrze garście zieleniny. - Co to za roślina? - zapytał Grundy. Iren przyjrzała się uważniej i jęknęła. Wybrała nie to nasionko! - To pieniężnik! - Ci mieszkańcy Parnasu naprawdę lubią pieniądze - zauważył golem. - Spójrz, jak się nimi bawią. Istotnie, dzikuski rozrzucały wokół monety i banknoty, jakby opryskiwały się wodą. Sypały sterty pieniędzy i tarzały się w nich. Wydzierały sobie co grubsze banknoty; widocznie kobiety właśnie takie lubią. Jednak te, które jeszcze nie zgromadziły odpowiednich fortun, znów z błyskiem w oczach zwróciły się ku nadjeżdżającej grupce. Iren wiedziała, że nie ma niebezpieczniejszego stworzenia od wygłodniałej kobiety. Wreszcie znalazła właściwe nasionko i rzuciła je. - Rośnij, pałko! Roślina natychmiast usłuchała. Pojawiły się purpurowe pałki, młócące wszystko, co znalazło się w ich zasięgu. - Au! - wrzasnęła jedna z menad, gdy pałka trafiła ją w palec. Odskoczyła na jednej nodze. - Uch! - krzyknęła druga, gdy pałka z łoskotem uderzyła ją w tylną część ciała. - Ąj! - pisnęła trzecia wylatując w powietrze, gdy następna Pałka wyrosła dokładnie pod jej nogami. - Naprawdę jesteś niebezpieczna! - rzekł z podziwem Xavier, gdy ominęli kłębowisko i pojechali ścieżką w dół. - A ty myślałeś, że kobiety są delikatne - przypomniał mu zjadliwie Grundy. Xavier wyglądał na zakłopotanego. - No, nasza klaczka centaura jest... Xap wydał zabawny przeczący pisk i Chem zaczerwieniła się. Widocznie niektóre aspekty prywatnego życia centaurów są drażliwą sprawą. Zdumiony Xavier zmienił zdanie i dokończył: - ...prawdziwym okazem zdrowia. To zadowoliło zarówno hipogryfa, jak i centaurzycę. Iren pokiwała głową. Te dwa stworzenia musiały włożyć wiele serca w nocne zwiady! Xavier rozpromienił się. - Zora! - zawołał. - Ona jest delikatna! Łagodna do szpiku kości! - Bo wszystkie kości ma spróchniałe - przypomniał Grundy. - Łatwo być łagodnym, kiedy jest się trupem. - Żywym trupem - powiedziała Iren, stając w obronie Zory. - To nie to samo. Przyszło jej do głowy, że nawet Zora nie wyglądała na łagodną, gdy stawiła czoło Furiom i odpędziła je. Wolała jednak nie poruszać tego tematu; zbyt wiele zawdzięczała zombiemu. - Zgadzam się. Zora to miła dziewczyna. - Jeśli ktoś lubi właśnie ten typ - mruknął Grundy. - Bardzo nam pomogła - rzekł Xavier. - W tej chwili niesie nam te paskudne nasiona! Gdyby miała w sobie choć trochę zwątpienia, niezgody czy wojowniczości - byłaby już straszliwym zombim! - Tak, to prawda - przytaknął golem, zerkając na Zorę. Iren też popatrzyła, sprawdzając, jak zombi reaguje na tę dyskusję. Zora na szczęście wydawała się nie słuchać; prawdę mówiąc, wyglądała nawet zdrowiej. Jej ciało zdawało się teraz bardziej ubrudzone niż rozłożone, wszystkie części twarzy były na swoim miejscu, a włosy lśniły jakby dopiero co zostały wymyte i wyszczotkowane - brakowało jej zaledwie paru kosmyków. - Ale niektóre zombi są groźne - napomknęła Chem. - Podczas Wojny Następnego Najazdu walczyły jak szalone. Wyraźnie była zadowolona, że rozmowa zeszła z jej osoby na Zorę. - A zatem to sama Zora musi być łagodna. Nawet Furie o tym wspominały. Musiała być bardzo miła za życia. Właściwie Furie nic nie mówiły o łagodnym usposobieniu Zory - pomyślała Iren - ale o jej lojalności wobec rodziców. Chem opierała się wyłącznie na tym, co usłyszała od Iren i innych, ponieważ nie było jej przy tym; zaszło drobne nieporozumienie. - A ten dureń, który doprowadził ją do samobójstwa, musiał być niewiarygodnym idiotą - stwierdziła z uczuciem Iren. - Popełniła samobójstwo? - zdziwił się Xavier. - Złamane serce-powiedziała mu Iren. - Jej prawdziwa miłość okazała się nieprawdziwa. Xavier zmarszczył brwi. - Wiecie co, nigdy nie zzapowałem człowieka. Jednak temu chyba zrobiłbym to. Mężczyzna zawsze powinien dotrzymywać obietnic, jakie składa. Zasady tego młodzieńca, wyrażane z taką prostotą, ponownie wywarły wrażenie na Iren. Wcale nie darzyła go jakimś romantycznym uczuciem, lecz z przyjemnością stwierdzała, że gdyby było inaczej, jej zainteresowanie nie zostałoby ukierunkowane niewłaściwie. Xavier żył zgodnie ze swoimi zasadami, które były szlachetne. Żadna kobieta nie popełni z jego powodu samobójstwa. Jadąca za nim Zora nadal nic nie mówiła. Z kolejnym przypływem wstydu Iren uświadomiła sobie, że nadal traktowali zombiego jak kogoś pozbawionego uczuć. A co gorsza, żadne z nich nie robiło tego celowo; po prostu łatwo było traktować zombich jak zombich, jak rzecz. - Zastanawiam się, jakie nieszczęścia sprowadzi na nią klątwa - rzekł po chwili Xavier. - Mówię o klątwie Furii, przed którą nas uchroniła. - Albo nie podziałały na nią, tak samo jak te trzy nasiona zła - odparła Iren - albo jeszcze nie działają. Byliśmy w opałach, ale jej nic się nie stało. - Szkoda, że spadły na nią te klątwy - rzekł Xavierl - Powinienem przyjąć swoją jak mężczyzna. Iren stwierdziła, że nie może z tym się zgodzić ani spierać, więc pozostawiła jego słowa bez komentarza. W końcu ona też uniknęła klątwy dzięki interwencji Zory. Bardzo możliwe, że nieszczęście, jakie zabiłoby Iren, wywrze niewielki lub żaden wpływ na Zorę - lecz było również możliwe, iż okaże się równie zabójcze dla zombiego, jak dla człowieka. Po prostu nie znała odpowiedzi na to pytanie, dlatego nie wiedziała, co powinna odczuwać. Tyle zawdzięczała Zorze, a nie miała pojęcia, jak i czy kiedykolwiek zdoła się jej odwdzięczyć. Niegdyś można było przywrócić zombiego do życia, lecz tylko dwaj ludzie znali skład potrzebnego eliksiru - Mistrz Zombich i Dobry Mag Humphrey. Mistrz Zombich zapomniał recepty podczas ośmiuset lat, które spędził jako zombi; ta informacja musiała być w tej części jego mózgu, która mu nie odrosła. Dobry Mag był teraz do niczego. Tak więc nie mogli wynagrodzić w ten sposób Zory - a nawet gdyby było inaczej, ona być może nie chciałaby tego, ponieważ nie miała po co żyć. Iren próbowała przypomnieć sobie jakąś większą tragedię, lecz nie zdołała. Dlaczego tak jest, że najlepszych czeka czasem najgorszy los? Czyż mimo całej tej magii nie ma w Xanth sprawiedliwości? Dotarli do podnóża góry i przejechali przez koryto wyschniętego potoku. Tym razem Iren zabezpieczyła się wyczarowując trzęślicę, która zapuściła korzenie w koryto sprawiając, że wszystkie chybotliwe kamienie zadrżały i potoczyły się. Wszystkie węże i inne niebezpieczne czy drażniące stworzenia musiały uciec w pośpiechu. Przeprawa nie była teraz problemem; wystarczyło stawiać nogi tam, gdzie nic się nie trzęsło, gdyż trzęślica gwarantowała, że wszystko, co może się ruszyć, będzie drżało. Teraz znaleźli się w lepiej zbadanym rejonie Xanth i podążali szybciej. Iren z przyjemnością zostawiła Parnas za sobą; to nie miejsce dla cywilizowanych istot, no, może z wyjątkiem samego szczytu. Xap pozostał na ziemi, biegnąc u boku Chem. Najwidoczniej piskliwa uwaga o niedelikatnych centaurach była komplementem, nie zniewagą. Hipogryf lubił centaurzycę. W zadowalająco krótkim czasie wrócili na miejsce swojego ostatniego obozowiska. Dzień zbliżał się do końca, lecz oni nie zamierzali znów nocować w tym miejscu. Ledwie je minęli, gdy usłyszeli wrzaski trzech Furii. - Naprawdę nie chcemy ich znów widzieć! - rzekł ponuro Xavier. - Miały rację co do mnie i mamuchy - muszę to przyznać tym starym wronom - ale sam się tym zajmę i nie potrzebuję drugiej lekcji. Iren przytaknęła, przypominając sobie własne poczucie winy wobec matki. - Nie jestem pewna, czy Furie zawsze słusznie rzucają swoje uwagi - powiedziała. - I klątwy. Jeśli tak... Chcę powiedzieć, że jeśli bardziej interesuje je wyklinanie i ranienie ludzi niż wychowywanie ich - to w pewnym stopniu są hipokrytkami. Przypadkiem mam nasionko, które może je powstrzymać. Znalazła je już i trzymała w pogotowiu. - Kiedy je zobaczycie, jedźcie prosto na nie. Gdy trzy Furie pojawiły się, Iren uderzyła Chem kolanem i centaurzyca pomknęła na psiogłowe trio. - Stój, paskudny koniu! - zawołała Tys, groźnie rozpościerając płaszcz skrzydeł. - Czy twoja mama Cherie wie, co robiłaś z tym... Iren rzuciła nasionko. - Rośnij! - zawołała. Zakiełkowało tuż przed staruchami. - Co to? - krzyknęła przerażona Alek. - Ach! - wrzasnęła Meg. - Znam tę roślinę! To ziele prawdy! - A jak wy, staruchy, traktowałyście wasze matki? - odkrzyknęła Iren. - To na nic - powiedziała Chem. - Furie nie miały matek. Wyrosły z krwi ich zamordowanego ojca. Dlatego tak ich obchodzi... Znalazłszy się w zasięgu czaru rzucanego przez ziele prawdy, Furie były przerażone. - Ach, och! - wrzasnęła jedna. - Zaprawdę zaniedbałyśmy grób naszego rodzica! - Byłyśmy takie zajęte karaniem innych za grzechy, że zapomniałyśmy o naszych własnych! - przyznała druga. - I musimy za to zapłacić! - krzyknęła trzecia, wywijając swoim bykowcem. - Ooo, ależ narozrabiałaś! - rzekł uszczęśliwiony Grundy. - Muszą się nawzajem wybatożyć i przekląć! - Prawda czyni z ludźmi dziwne rzeczy - mruknęła zadowolona Iren. - Jednak żal mi ich, jeśli nie miały matek. Stwierdziła, że trudno kogoś potępiać, jeśli poznało się dobrze jego punkt widzenia. Furie również nie miały lekkiego życia. Zostawili je za sobą, po czym znaleźli zaciszne miejsce opodal strumyka i rozbili obóz. Iren wyhodowała wokół pierścień zachyłki dzwonkowatej, aby każdy skradający się chyłkiem intruz potknął się o nią i wprawił w ruch ostrzegawcze dzwoneczki. Potem wyczarowała kilka roślin jadalnych i kocankę, z której zrobili sobie posłania. Nie musiała się fatygować i zabezpieczać na noc przed ewentualnymi zalotami Xaviera; teraz poznała go już na tyle dobrze, aby wiedzieć, że poważnie potraktował przestrogę Semiurga przed zadawaniem się z mężatką. Gdy tylko wyprawa się zakończy, młodzieniec skieruje swoje zainteresowania gdzie indziej, a jego wybranka będzie prawdziwą szczęściarą. Teraz zapragnęła znów znaleźć się u boku męża, Dora, który na pewno bardzo się o nią martwił. Mógł jednak, gdyby wpadło mu to do głowy, odszukać magiczne lustro, które pokazałoby mu, że nic jej nie jest. Niedobrze, myślała, z trudem zapadając w niespokojny sen, że Dor nie może w ten sposób stwierdzić, gdzie dokładnie przebywa Ivy. Dobry Mag Humphrey potrafił nastawić lustra na wszystko i wszystkich, ale innych ludzi nie słuchały tak chętnie. W Zamku Roogna znajdowało się zwierciadło ukazujące Dora lub Iren, jeżeli którekolwiek z nich znajdowało się poza zamkiem, ale nikogo oprócz nich. Zakładali, że Ivy zawsze będzie z jednym z nich - i rzeczywiście, dotychczas zawsze była, przynajmniej w zasięgu głosu - więc nie nastawili lustra i na nią. A tym razem okazałoby się to niezwykle użyteczne! Jednak przynajmniej mała iwa w kieszeni Iren upewniała ją o dobrym samopoczuciu córki. Bez niej chyba dawno już straciłaby panowanie nad sobą. O świcie podjęli podróż, kończąc posiłek w marszu. Iren chciała jak najszybciej dostarczyć Xanthippe trzy nasiona i piórko, zwrócić jej Xaviera i Xapa, po czym zająć się szukaniem i ratowaniem Ivy. Do tej pory mieli szczęście, że żadnemu z nich nic się nie stało, ale szczęście to niepewny sprzymierzeniec. Byli już niedaleko od domostwa wiedźmy, gdy dostrzegli śliczny, zasilany strumykiem stawek i podjechali do niego odpocząć. Iren udała się w pobliskie krzaki gnana nieodpartą potrzebą, podczas gdy Xap, Xavier i Zora podeszli do skrzącej się toni. Hipogryf pochylił dziób i wypił łyk czystej wody, podnosząc głowę jak to robią ptaki, żeby spłynęła im do gardła. Zerknął na Chem, ruchem skrzydła zachęcając ją do pójścia w jego ślady, ale ona czekała na Iren, osłaniając ją przed oczyma samców. - Jeśli Xap twierdzi, że woda jest dobra, to jest dobra - rzekł wesoło Xavier. - Chociaż i tak to nie ulega wątpliwości; spójrzcie, jak tu zielono. W tym strumyku nie ma smoków! Skoczył do brzegu i przyłożył usta do wody, jak to robią ludzie. Tuż przy nim Zora potknęła się o kamień i runęła jak długa do wody. - Hej! - krzyknął Xavier, odskakując przed fontanną bryzgów. - Mówiłem, żeby ją pić, a nie pływać w niej! Zora niezdarnie wygramoliła się z płytkiej wody i wyszła na brzeg. Gdy spojrzała na Xaviera, jej głęboko wpadnięte oczy zdawały się płonąć. - Jest w niej coś dziwnego - rzekł Grundy. - Czy zombi świecą? - Może kiedy są zakochane - zażartowała Iren, wyłaniając się z zarośli. Ona też byłaby zmieszana, gdyby wpadła do stawku! - Zakochane? - zapytała Chem. - Wiecie co, niektóre strumyki... - Nie pij tej wody, Xav! - wrzasnął Grundy. Xavier zamarł z ustami tuż nad powierzchnią wody. - Dlaczego nie? Nie przeszkadza mi to, że dała w nią nura. Miała po prostu pecha. - Dlatego, że to może być źródło miłości! - powiedziała Iren. - Spójrz na Zorę! Istotnie, Zora patrzyła na młodzieńca z takim niemym podziwem, że wszyscy musieli już dostrzec jej przemianę. Źródła miłości sprawiały, że każdy, kto się z nich napił, natychmiast zakochiwał się w pierwszej napotkanej istocie przeciwnej płci. Jeśli ofiara kochała przedtem kogoś innego, poprzednia miłość nie gasła, lecz słabła; nowe uczucie było silniejsze. Źródła miłości były odpowiedzialne za istnienie większości mieszanych gatunków Xanth i wiązało się z tym wiele zabawnych i tragicznych opowieści. Działania źródła miłości nie można było zmienić przyprowadzając bardziej interesujący obiekt i wypijając kolejny łyk w jego czy jej obecności. W ten sposób tylko dodałoby się nową miłość do kolekcji, jeszcze bardziej komplikując sytuację. Podobnie jak śmierć, miłość była czymś ostatecznym. - Co za nieszczęście! - wykrzyknął przerażony Xavier. - Oto klątwa przeznaczona dla mnie! Teraz spadła na nią! Iren pojęła, że Xavier ma rację. Klątwa Furii wyraźnie była przeznaczona dla niego; już zamierzał się napić i tylko przypadkowy upadek zombiego sprawił, że Zora napiła się zamiast niego. Można by to uznać za zbieg okoliczności, ale przekleństwo Furii wykluczało takie wyjaśnienie. - Cóż gorszego mogłoby spotkać zombiego - mruknęła Chem - niż miłość do żywego mężczyzny? Istotnie, cóż? Szczególnie w przypadku zombiego, która popełniła samobójstwo z powodu nie odwzajemnionej miłości. Miłość Zory do tamtego mogła przeminąć po śmierci, lecz to jedynie czyniło ją bardziej podatną na nowe uczucie. - Może powinna udać się do Mundanii - rzekł Grundy. Jednak Iren natychmiast zrozumiała, że to nie jest dobre rozwiązanie. Jeśli to prawda, że w Mundanii nie działają czary - ta kraina była pod tym względem niezwykle zacofana i Iren często zastanawiała się, jak jej mieszkańcy mogą tam wytrzymać - wtedy każde zaklęcie zostanie tam złamane. Tyle że Zora nie była zwyczajną osobą. Była zombim, żyła jedynie dzięki magii. W Mundanii byłaby zupełnie martwa. Znalazła się więc między beznadziejną miłością a śmiercią, skazana na wieczne męki. - Te Furie nie żartowały - stwierdziła Chem. - Trudno wyobrazić sobie okrutniejszą karę dla bardziej niewinnej istoty. Nikt się z nią nie spierał. Przyznali, że Zora była najlepsza z nich wszystkich i cierpiała niezasłużenie - a teraz jej cierpienia zostały straszliwie spotęgowane. - Przecież one zamierzały przekląć mnie - powtórzył Xavier. - Chciały, żebym zakochał się w zombim. Dopiero teraz pojął okropność takiego zamysłu. - Nigdy nie powinniśmy byli zbliżać się do Furii - rzekła Iren. - Ich kara sprawia, że ludzie naprawdę żałują, iż nie są martwi - nawet wtedy, gdy już umarli. - Przecież woda miała być dobra! - spierał się Xavier. - Xapowi nic się nie stało! - Coś w tym jest - przyznał Grundy. - Zapytam go. Golem pisnął do hipogryfa. Xap odpowiedział. Grundy roześmiał się. - Co cię tak śmieszy? - spytała Iren, wstrząśnięta wypadkiem. Wymuszona miłość to nie żarty. A gdyby to ona... - Xapowi nic się nie stało, ponieważ pierwszą osobą przeciwnej płci, jaką ujrzał, była Chem - wyjaśnił Grundy. - A on już się w niej kochał. Chem uśmiechnęła się ze smutkiem. - Oczywiście. Iren zrozumiała problem centaurzycy. Xap był wspaniałym zwierzęciem - ale tylko zwierzęciem. Chem była pół-człowiekiem. Mogła zadawać się ze zwierzęciem, a nawet mieć z nim potomstwo - centaury były w tych kwestiach niezwykłe otwarte, w przeciwieństwie do ludzi. Ale miłość? Małżeństwo? To znacznie poważniejsza sprawa. Samce mogły zakochiwać się o wiele łatwiej, gdyż nie wpływało to w tak wielkim stopniu na ich życie. Nie musiały rodzić dzieci. Samice były ostrożniejsze, ponieważ ich ewentualne obowiązki były znacznie większe. Chem będzie musiała sama się z tym uporać i na pewno sobie poradzi, jak większość kobiet. Jednakże Zora sobie nie poradzi. Nie była jej dana możliwość wyboru. Zmuszono ją do nieszczęśliwej miłości. Iren nie wiedziała, jak ją z tego wyleczyć. Przebywając z Zora nauczyła się, że zombi mają uczucia. Lecz jeśli Zora już kiedyś popełniła samobójstwo z miłości, co jej teraz pozostało? - Została jeszcze jedna klątwa - rzekł Grandy. Iren wolałaby, żeby jej o tym nie przypominał. Na Zorę spadły dwie klątwy: jedna za Xaviera, druga za samą Iren. Teraz przekonali się, że podziałały one na zombiego. Jakie dodatkowe nieszczęście - przeznaczone dla Iren - spadnie na Zorę? Cóż gorszego mogło jeszcze przydarzyć się zombiemu? Iren miała nieprzyjemne przeczucie, że niebawem się dowiedzą. Przekleństwo nie odwzajemnionej miłości ciążyło teraz na sumieniu Xaviera, choć nie była to jego wina; następne obciąży sumienie Iren. - Upewnij się, że Zora rozumie, co się stało i dlaczego - powiedziała Grundy’emu centaurzyca. - Rozumie - rzekł golem. - Ona i tak chyba lubiła Xaviera. To porządny facet, wiesz. - Wiem - przytaknęła Iren. Xavier był o wiele lepszym człowiekiem niż można by oczekiwać po synu czarownicy, może dlatego, że nie ulegał jej wpływom. Wolał latać - i może to stanowiło jego główną obronę przed zepsuciem. Furie skrytykowały go za przeciwstawianie się matce, ale prawdopodobnie postępował słusznie. Niektóre matki nie zasługują na szacunek. Teraz Iren zdała sobie sprawę z tego, co zaszło. Furie zamierzały zmusić Xaviera, żeby zakochał się w zombim! Ten okropny pomysł przejmował ją zgrozą. Pozostała jeszcze klątwa przeznaczona dla niej i wiedziała, że będzie straszna, nieproporcjonalnie okrutna do winy - i że znowu spadnie na Zorę. Mimo usiłowań nie potrafiła znaleźć jakiejkolwiek jasnej strony tego wydarzenia. Pojechali dalej, ale teraz Zora jechała za Iren. Pozostali milcząco zgodzili się, że zombi nie powinna jechać z Xavierem, który byłby zakłopotany jej towarzystwem. Dotarli na obszar, którego przedtem nie widzieli, ponieważ zdobiła go znaczna ilość kamiennych posągów. Zdumiona Chem pokazała swoją mapę. - Nie, na pewno idziemy dobrze. Tak też mi się wydawało. Widzicie, według mapy znajdujemy się tutaj, na tej wykropkowanej linii. Tych posągów przedtem nie było. - Może to robota mamuchy - rzekł Xavier. - Kolekcjonuje dziwne zwierzęta i rośliny. Co prawda, dotychczas nie zbierała posągów, ale może zaczęła. - Są bardzo wiernie oddane - mruknęła Chem. - Patrzcie, tu jest nawet kilka insektów. Chwyciła jedną z rzeźb i podniosła do światła. Był to karaluch; wszystkie jego nogi oraz obie cienkie antenki zostały idealnie wyrzeźbione w kamieniu. - To robota bardzo dobrego artysty. - Może elfów - podsunął Grandy. - Niektóre są niezwykle utalentowane. Mogę popytać... Iren dostrzegła idącą przed nimi postać. Wyglądała znajomo. Była to wysoka kobieta o dość bujnych kształtach. - Sądzę, że znam odpowiedź - rzekła Iren i szturchnęła Chem, żeby podjechała bliżej. Kobieta chyba ich nie słyszała. Gdy znaleźli się całkiem blisko, Iren zawołała: - Hej, Gorgono! Tamta powoli odwróciła się. Chem gwałtownie zawróciła i Iren z trudem utrzymała się na jej grzbiecie. Wolniej reagująca Zora zaczęła spadać. Iren przytrzymała ją i spuściła oczy. Zombi zesztywniał, jego ciało zaczęło twardnieć. - Zamknijcie oczy! - krzyknęła Chem. - Ona nie ma woalki! Iren zacisnęła powieki, zanim podniosła głowę. - Gorgono! - zawołała. - To ja, Iren! Załóż woalkę! - Dlaczego? - zapytała Gorgona. - Ponieważ w przeciwnym razie zamienisz nas wszystkich w kamień! - Zgadza się, tak zrobię - odparła Gorgona z lekkim zdumieniem. - No pewnie, że zrobisz! - warknęła Iren, wstrząśnięta swoim cudownym ocaleniem. Założyła... Jednak założenia mogły okazać się błędne, co udowodniły ostatnie wydarzenia przy Źródle Miłości. - Dlaczego nie nosisz woalki? Wiesz, że nie wolno ci chodzić z odsłoniętą twarzą! - Ja... Zapomniałam - powiedziała Gorgona, jakby przypominając sobie coś, co było ważne bardzo dawno temu. - No dobrze, już zakładam woalkę. Iren powoli otworzyła jedno oko, nie wiedząc czy to ją uratuje, jeśli zobaczy twarz Gorgony. Może tylko w połowie obróci się w kamień! Jednak teraz wszystko było w najlepszym porządku; przyjaciółka była bezpiecznie zasłonięta. - Jak mogłaś zapomnieć o czymś takim? - pytała wstrząśnięta Iren. - No cóż, szłam sobie, szukając czegoś... nie pamiętam czego... kiedy nagłe... to wszystko jest takie mętne. Nie pamiętałam ciebie, dopóki... - Świr niepamięci! - wykrzyknęła Chem. - Wróciliśmy na ich obszar! Została potrącona i... - I zapomniała o swoim zadaniu! - dokończyła Iren. - Moim zadaniu? - spytała zdumiona Gorgona. - Masz odnaleźć i uratować twojego syna, Hugo! Przez woal było widać, że Gorgona rozdziawiła usta. - Hugo! - Natomiast my zapomnieliśmy, że wróciliśmy między szalejące świry - rzekła Chem. - Przez jej wymuszoną amnezję i naszą nieostrożność o mało co nie doszło do okropnego nieszczęścia. Jednak jej amnezja nie wygląda na całkowitą, ponieważ odzyskuje pamięć, kiedy jej o czymś przypominamy. - Musiało ją tylko musnąć - przytaknęła Iren. - Pewnie znalazła się na skraju świru i nie dostała pełnej dawki. Jednak to spotkanie było bardzo niebezpieczne! Niewiele brakowało, a zostałabym obrócona w... Iren urwała, przypomniawszy sobie o siedzącym za nią zombim. Zora spojrzała w twarz Gorgony! - Zora wzięła na siebie twoją klątwę! - powiedziała Chem. - Ona... Podjechali do nich Xavier i Grundy. - Dobrze, że nie jesteś sztywna - orzekł golem. - Kiedy zobaczyłem, co się dzieje, powiedziałem Xavierowi i Xapowi, żeby trzymali się z daleka. - Zora spojrzała - rzekła głucho Iren. - Spadło na nią nieszczęście przeznaczone dla mnie. Xavier zeskoczył z hipogryfa i zsadził zombiego, na pół zwisającego w ramionach Iren. - Ona nie może być martwa! - zawołał. - Przecież nie była żywa! - Nasiona nieszczęścia zasiane przez Furie niosą śmierć - mruknęła Chem. - Chcieliśmy uniknąć ich klątw, a tymczasem zrzuciliśmy je tylko na najniewinniejszych spośród nas. Centaurzyca była uprzejma. Była wtedy nieobecna, więc nie ponosiła za to odpowiedzialności. Jednak stało się. - Zbudź się, Zoro! - wołał Xavier, trzymając zombiego w ramionach. - Nie zasłużyłaś na taki los! Nigdy nikogo nie skrzywdziłaś! - Jednak znajduję w tym pewną filozoficzną prawidłowość - ciągnęła Chem. - Klątwy przeznaczone dla Xaviera i dla Iren - przekleństwo miłości i śmierci - spadły na tę samą osobę. Śmierć jest jedynym lekarstwem na nieszczęśliwą miłość. Zora teraz nie cierpi. - Do licha z tym! - krzyknął Xavier. - Nie pozwolę jej umrzeć, nie po tym, co dla mnie zrobiła! Zora, wracaj! Mocno objął posąg zombiego i ucałował kamienne usta. Pozostali patrzyli, zasmuceni, lecz pogodzeni z tym faktem, wiedząc, że młodzieniec ma dobre chęci, ale Zora jest już zgubiona - i była zgubiona od chwili, gdy rzucono na nią klątwy. Straszliwe Furie dopięły swego. Nagle zdarzyło się coś zdumiewającego. Posąg zaczął uginać się. Iren wytrzeszczyła oczy. Kamień nie może się zginać! Nawet kamienny zombi będzie się kruszył lub odłupywał, ale nie zmięknie. Xavier nadal całował posąg, trzymając go w ramionach. Ożywcze ciepło jego ciała było niemal namacalne. I Zora wracała do swego pół-życia. - Spójrzcie na to! - rzekł Grundy. - Gorgona nie może obrócić w kamień zombiego! Chem wykręciła przednią część ciała w ten sposób, że spojrzała w oczy Iren. - Może to prawda. Zora okazała się niewrażliwa na spojrzenie Pytona. Ona nie widzi dobrze, więc może kiepski wzrok stał się rodzajem woalu zasłaniającego przed spojrzeniem Gorgony. Może skamieniała tylko częściowo - a i przedtem jej ciało nie było tak twarde jak nasze. Jednak... - Czyżby...? Czyżby istniało logiczne uzasadnienie? - szeptała oniemiała Iren. - Gdybyś była z kamienia, albo prawie z kamienia, a ukochany mężczyzna objąłby cię, całował i błagał, żebyś wróciła - nie odpowiedziałabyś? Iren wyobraziła sobie, że zmieniła się w kamień, a jej mąż Dor całuje ją namiętnie. - Sądzę, że... Jeżeli w ogóle jest jakiś sposób... Jakikolwiek... - mamrotała niepewnie. - Miłość to siła, której nie rozumiemy... Xavier oderwał się od ust Zory. - Mówiłem wam, że nie dam jej umrzeć! - powiedział. Zora znów miała ciało. Stała sztywno, mrugając oczami, jakby jej powieki były zbyt ciężkie. Przedtem jej ciało było zbyt miękkie, teraz było zbyt twarde. Jednak w przeważającej części było ciałem, nie kamieniem. Nie mogli się spierać z Xavierem, chociaż Iren nie była pewna, czy wyjaśnienie Chem nie było bliższe prawdy. Widok twarzy Gorgony obracał żywych ludzi w kamień - lecz zombi był żywym trupem, a to co innego. A jednak sami przekonali się, że niektóre zaklęcia działały na zombich. - Tylko po co przywróciłeś ją do życia? - zapytała Chem. - Aby cierpiała męki nie odwzajemnionej miłości? Xavier puścił Zorę, która pewnie stała na nogach, rozglądając się wokół. Wyglądała teraz nieco lepiej, jakby czar Gorgony zmienił jej rozkładające się ciało w zdrowe. Dziwne, lecz wydawała się teraz bardziej żywa niż kiedykolwiek. - Myślałem o tym - rzekł Xavier. - O wszystkim, co dla nas uczyniła. Nie jestem specjalnie mądry jeśli chodzi o kobiety, ale uważam, że dobra zombi jest lepsza od złej kobiety. Ta jest naprawdę dobra - i wcale już nie wygląda na zombiego. Miał rację. Stan Zory wciąż poprawiał się. Miłość i (lub) czar Gorgony zmieniły ją w istotę znacznie bardziej podobną do człowieka niż przedtem. Rysy twarzy stały się wyraźne, a ciało silne. Istotnie, była kobietą, i to dość atrakcyjną. - Przecież... - protestowała słabo Iren. - Przecież nie kochasz... - Wiem, gdzie znajduje się Źródło Miłości - rzekł Xavier. - I wiem, co powinienem zrobić. Nikt nie powstrzyma mnie od napicia się z niego. Już wcześniej chciałem to zrobić. Przecież ta klątwa miała spaść na mnie. Nigdy nie pozwalałem, żeby kto inny płacił moje długi. Szacunek Iren do Xaviera wzrósł jeszcze bardziej. Xavier miał sumienie i jasną koncepcję tego, co powinien uczynić. Postanowił spełnić życzenie matki i ustatkować się, wybierając sobie, osobę, z którą to zrobi. Był to dziwny i nieoczekiwany związek - niemniej dość sensowny. I doskonale odwracał podwójną klątwę, jaka spadła na Zorę. - Powodzenia - szepnęła. Xavier zwrócił się do Zory. - Lubisz latać? - zapytał - Lubię - powiedziała wyraźnie. Uśmiechnęła się, pokazując zęby - białe i lśniące jak polerowany kamień. - Oto prawdziwie wzniosłe oświadczyny - mruknęła Chem. Xavier wsadził Zorę na grzbiet hipogryfa. Widać było, że ona waży więcej od młodzieńca, lecz ten był wystarczająco krzepki. Potem siadł za nią i objął ją w pasie. - Zaniesiemy nasiona do mamuchy - powiedział Iren. - I tak trzyma je Zora, a ja mam piórko. Wy, ludzie, możecie zająć się swoimi sprawami. - Dziękuję - szepnęła wciąż oszołomiona Iren. Hipogryf rozłożył swe potężne skrzydła. - Zobaczymy się jeszcze - powiedziała Xapowi Chem. Xap kiwnął dziobem i załopotał skrzydłami. Wzbił się w powietrze, kierując się z powrotem do Źródła Miłości. - Twojej matce to się nie spodoba! - zawołał za nimi Grundy. - Na pewno! - odkrzyknął Xavier, szczerząc zęby w uśmiechu. - Jednak nic na to nie poradzi, że jestem posłusznym synem! Zniknęli im z oczu. Nie było nic do dodania. Iren łzy napłynęły do oczu - bynajmniej nie ze współczucia. Rozdział 12 GLORY - Jestem najmłodszą, najładniejszą i najsłodszą córką goblina Gorbage’a, wodza goblinów z Rozpadliny - powtórzyła Glory, pogryzając czarne, czerwone i szare jagody oraz owoce guavy i świdośliwy wyczarowane przez Hugo dla zaspokojenia jej apetytu. - Dręczy mnie miłość do cudownej istoty. - Miłość - to żałość czy litość? - zapytała Ivy. - Cudownie smutna - odparła stanowczo Glory. - Miłość nie jest smutna - rzekła Ivy, myśląc o swojej rodzinie. Była zadowolona z okazji do odpoczynku, ponieważ nie przywykła do pokonywania pieszo takich dużych odległości, jakie przebywała przez ostatnie dwa dni. - Mój tata twierdzi, że miłość to frajda, a mama mówi, że to zależy od pory dnia. Glory uśmiechnęła się. - Oni na pewno wiedzą. Tylko, że ja mówię o zakazanej miłości. To czyni ją smutną. - Jak miłość może być zakazana? - zapytał Hugo. - Mój ojciec mówi, że magia rozwiązuje wszystkie problemy, może oprócz paradoksu, a i nad tym właśnie pracuje. - To, co jest możliwe, nie musi być dozwolone - rzekła Glory. - Miłości nie powinno się zabraniać. Jednak on nie jest goblinem. Połknęła kolejny owoc. Nie ulegało wątpliwości, że kiedy wspominała o „burczeniu w brzuchu”, mówiła o tym, iż jest naprawdę bardzo głodna. - No cóż, mój ojciec twierdzi, że gobliny są spokrewnione z elfami, gnomami i karłami - rzekł Hugo. - Powiada, iż są przekształconymi humanoidami. Zatem mogą się krzyżować, jeśli chcą, a kiedy padną ofiarami Źródła Miłości... - To prawda - powiedziała Glory. - W Xanth każde dwa gatunki mogą krzyżować się ze sobą, ale zazwyczaj nie dzieje się tak dobrowolnie. Nawet jeśli dane osobniki to aprobują, reszta ich rodzaju zwykle ich potępia. A niektóre związki są kategorycznie zakazane. Ja kocham harpię. Dzieci spojrzały na nią pustym wzrokiem. Glory westchnęła. - Widzę, że muszę to wyjaśnić. Gobliny i harpie są wrogami. Ta wrogość trwa od przeszło tysiąca lat. - Musisz być starsza niż na to wyglądasz - stwierdziła zdumiona Ivy. Glory znów uśmiechnęła się. I tak była niezwykle ładna, a kiedy się śmiała - las wokół wydawał się jaśnieć. - Nie, mam dopiero szesnaście lat. Chcę powiedzieć, że waśń jest tak stara. Ivy zmarszczyła brwi. - Mój ojciec wspominał coś o jakiejś dawnej wojnie. Był tutaj, kiedy budowano Zamek Roogna. Zaklęcie... Teraz Glory zmarszczyła się lekko. - Naprawdę, nie powinnaś tak zmyślać, Ivy. Dobrze wiesz, że on nie mógł tam być. - No, był na arrasie z tym wielkim pająkiem... - Och, chcesz powiedzieć, że oglądał to na magicznym arrasie w Zamku Roogna! Słyszałam o tym i bardzo chciałabym to kiedyś zobaczyć. - Ja oglądam to cały czas - rzekła Ivy. - Tylko zawsze zasypiam, zanim zacznie dziać się coś ciekawego. - Rozumiem, że twój ojciec pracuje na Zamku Roogna. - Tak, przeważnie. Glory wzruszyła ramionami bez specjalnego zainteresowania. - No cóż, niegdyś gobliny i harpie żyły w pokoju. Nawet mieszkały we wspólnych jaskiniach. Gobliny na dole, a harpie na półkach pod sklepieniem. Jednak z czasem zrobiło się ciasno i gobliny narzekały na odchody. Widzicie, gobliny śpią z otwartymi ustami, żeby chrapać jak należy, więc... Znów wzruszyła ramionami. Robiła to bardzo dobrze. - Harpie rozgniewały się i rzuciły klątwę na naszych samców, czyniąc ich bardzo brzydkimi... No, tak naprawdę to przeklęły nasze kobiety, każąc im wybierać brzydkich mężczyzn. O ile wiem, znacznie łatwiej rzucić urok zmieniający percepcję niż w magiczny sposób zmienić czyjś wygląd zewnętrzny - stąd tak popularne są złudzenia. W każdym razie dziewczęta pozostały śliczne, lecz mężczyźni goblinów, w wyniku doboru naturalnego... Uch! Wtedy gobliny wyrównały rachunek, zwabiając wszystkie samce harpii - które najwidoczniej miały pociąg do grubych nóg, nie podobnych do kurzych nóżek harpich samic - aż nie pozostał ani jeden, tylko same osobniki rodzaju żeńskiego. Teraz Hugo zmarszczył brwi. - Tylko samice? To jak... - Nie wiem dokładnie, jak się reprodukowały. Może znosiły partenogenetyczne jaja. - Co? - Harpie wykluwają się z jaj - wyjaśniała cierpliwie Glory. - Jeśli nie ma samca, samica i tak może znieść jaja - ale wylęgną się z nich wyłącznie samice. Tak mi się zdaje. Nie znam się za bardzo na partenogenezie - to nie jest ten typ magii, jaki do mnie przemawia. W każdym razie zostały same samice, przeważnie stare, brzydkie i zgorzkniałe - i może miały prawo takie być. Były na nas strasznie wściekłe, chociaż gobliny tylko zrewanżowały się za to, co one zrobiły nam. I tak zaczęła się wojna. Wszystkie gobliny ze swymi sprzymierzeńcami na ziemi przeciw harpiom i ich sojusznikom w powietrzu. W tych czasach gobliny i harpie były najliczniejszymi stworzeniami w Xanth i posiadały największą władzę. Jednak po bitwie nie zostało ich tak wiele i władzę przejęli ludzie. - W końcu działanie klątwy ustało i dziewczęta goblinów znów lubiły przystojnych mężczyzn, a harpie miały kilku samców. Lecz naprawa wyrządzonych szkód zajmie wiele czasu, ponieważ nie pozostał ani jeden przystojny goblin, co wywołuje zrozumiałą niechęć dziewcząt. Zaś u harpii jeden kogut przypadał na sto lub więcej kur, a wszystkie kury były brudne i brzydkie, co zniechęcało samce. I tak przez osiemset lat liczebność goblinów i harpii wzrosła tylko nieznacznie. Mężczyźni goblinów przeważnie są brzydcy, tak samo jak stare samice harpii. Przez cały ten czas nadal walczą ze sobą, powodowani zadawnioną urazą, chociaż już nie tak zaciekle, gdyż jest ich tak niewiele... A ponadto przeszkadza Rozpadlina. Stanley nadstawił uszu. Przypomniał sobie Rozpadlinę! - W jaki sposób? - pytał Hugo. - Przecież nikt o niej nawet nie pamięta! - O to chodzi - odrzekła Glory. - Bardzo trudno przejść przez Rozpadlinę, jeśli nie pamięta się o niej. Szczególnie jeżeli zamieszkuje w niej smok pożerający każdego, kto próbuje przejść. Stopniowo gobliny osiadły na północ od Rozpadliny, harpie na południe od niej, a wojna wygasła. Xanth zawdzięcza pokój Rozpadlinie. Stanley prychnął parą, która skłębiła się niebezpiecznie blisko jej drobnych stóp. - I Smokowi z Rozpadliny - dodała pospiesznie Glory. Stanley odprężył się. - Oczywiście, harpie mogły przelatywać nad Rozpadliną, więc zdarzały się potyczki - dostatecznie często, żeby stara waśń nie wygasła - lecz przez kilka wieków panował względny spokój. Stanley mógł być usatysfakcjonowany, ustaliwszy znaczenie pełnionej przez siebie funkcji dla dobra Xanth, ale Ivy to nie wystarczało. - Przecież jesteś teraz po drugiej stronie Rozpadliny! - Zgadza się. Jednak zaklęcie zapomnienia zostało złamane - a ponadto moje plemię mieszka na skraju Rozpadliny, więc jesteśmy częściowo odporni na ten czar. Często siadałam na krawędzi urwiska i patrzyłam, jak dołem pędzi Smok z Rozpadliny, wielki i straszny. Widziałam, jak bucha gęstymi kłębami pary. Stanley z zadowoleniem puścił obłoczek pary. Zaczynała mu się podobać ta dziewczyna goblinów, tak ładna, że można by ją schrupać. - Jednak ostatnio zobaczyłam, że Smok zniknął, więc uznałam, iż mogę przejść na drugą stronę. - Glory zerknęła na Stanleya. - Czy to naprawdę Smok z Rozpadliny? Jest taki mały. - Tak - odparł Hugo. - Oblałem go wodą ze Źródła Młodości i teraz jest małym Smokiem. Jest naszym przyjacielem. Sądzę, że dzieciaki są milsze od potworów. - To musi być prawda - stwierdziła Glory. - Mój lud zawsze podejrzliwie odnosił się do ludzi, tych dużych, lecz wy, dzieci, wydajecie się całkiem miłe. Zjadła jeszcze kilka owoców. - Myślę, że każdy jest miły, jeśli się go pozna - rzekła Ivy. - Ja lubię wszystkich, których spotkałam, może oprócz paru obłoków. - Tak, chmury mogą być nieprzyjemne, szczególnie te, które moczą mi fryzurę - zgodziła się Glory. - Musiałaś wychowywać się w domu pełnym miłości. - A czy są inne? Dziewczyna goblinów znowu uśmiechnęła się swoim smutnym uśmiechem, wyrażającym żałość. - Niestety, są. Mój ojciec jest brzydki i złośliwy, jak większość goblinów, i moja matka zawsze się go bała. Och, nie twierdzę, że Gorbage jest zły; w końcu to mój ojciec. Po prostu taki ma sposób bycia. Widzicie, chociaż my, dziewczyny goblinów, wolimy teraz przystojnych i łagodnych mężczyzn, oni nie są dobrymi wojownikami i rzadko przeżywają w tej okolicy. Gorbage jest wodzem, gdyż jest gwałtowny, bezlitosny i okrutniejszy od innych goblinów. Był dobrym ojcem rodziny, lecz nie rozumiał, czym jest miłość. Kiedy moja starsza siostra Goldy osiągnęła odpowiedni wiek, Gorbage wysłał ją pod eskortą różnych stworzeń do goblinów mieszkających na północy, żeby złapała sobie męża. - Przecież ładna dziewczyna nie musi uganiać się za mężem! - protestowała Ivy. - Nie taka śliczna jak ty. - W Goblinlandii musi, niestety. I to mnie najbardziej przeraża. A Goldy nie jest tak ładna jak ja, więc będzie jej jeszcze trudniej. - W jaki sposób Gorbage skłonił inne stworzenia do eskortowania dziewczyny goblinów? - zapytał Hugo. - Zagroził, że je zje, jeśli się nie zgodzą. I zrobiłby to. Jednym był ogr, ale ten ogr niedawno walczył ze Smokiem z Rozpadliny... Stanley znów zastrzygł uchem, zainteresowany, chociaż wyraźnie nie przypominał sobie niczego takiego. Ivy nie była pewna, czy spowodowała to utrata pamięci związana z odmłodzeniem, czy też smok walczył z tyloma potworami, że nie mógł sobie przypomnieć tej jednej potyczki. - A ogr właśnie wydostał się z Rozpadliny, niosąc centaura, i był bardzo zmęczony, więc nie mógł walczyć. To bardzo rzadko zdarza się ogrom. - Przecież ogry też pożerają ludzi! - sprzeciwił się Hugo. - Zjadają też gobliny, potwory, drzewa, ziemię i wszystko! Połknąłby taką smakowitą dziewczynę goblinów, jak nic. - To był zabawny ogr. Towarzyszyło mu pięć młodych samic, więc Gorbage uznał, że skoro ogr nie pożarł ich, to może nie zje i Goldy. Ryzyko wydawało się niewielkie. Nie większe od wdawania się w walkę lub ucinania macek wikłaczowi. Mój ojciec jest bardzo praktyczny. Posłał z nimi moją siostrę i udało się, ponieważ później otrzymaliśmy wiadomość pocztą pantoflową... - Moja mama hoduje piękną pantoflorośl - powiedziała Ivy. - Niektóre pędy sięgają na samą górę zamku, a my mówimy do pantofli na każdym końcu i dźwięk doskonale przechodzi z końca na koniec. - Tak, oczywiście - przytaknęła Glory, lekko rozeźlona, że tak często jej przerywają. - My mamy pnącza, które sięgają aż do Smokolandii, a tam łączą się z końcami tych z północy, lecz i tak często nie można uzyskać połączenia, gdyż gdzieś po drodze jakiś smok przerwie linię. W każdym razie dowiedzieliśmy się, że Goldy złapała wodza goblinów z północy i jest stosunkowo zadowolona. Tak pobiera się większość goblinów. Ale ja jestem zbyt romantyczna, żeby mi to wyszło na dobre. Moja siostra jest silna; zawsze potrafiła zrobić to, co konieczne. Ja nie; ja jestem bardziej marzycielskim stworzeniem. Tak więc, kiedy przyszła moja kolej... - Urwała, krzywiąc się, a była tak piękna, że nawet ten grymas nie ujmował jej wdzięku. - Zakochałam się w kimś, kto był bardziej zbliżony do mego ideału. - W harpii - rzekł Hugo, błyskając inteligencją. - W harpii imieniem Hardy - rzekła. - Pewnego wieczora siedziałam na krawędzi Rozpadliny kołysząc nogami i snując głupie rozmyślania, gdy ujrzałam w dole lecącego ptaka. Tyle że nie był to ptak, lecz harpia, więc przestraszyłam się, bo te samice harpii mają naprawdę paskudne dzioby. Położyłam rękę na rękojeści noża na wypadek, gdyby chciała mnie zaatakować, i byłam gotowa narobić wrzasku. Podkasałam sukienkę, żeby szybciej uciekać, lecz ta harpia była jakaś inna. Nie mogłam wyczuć zwykłego paskudnego zapachu, więc czekałam dłużej niż powinnam i nagle zorientowałam się, że ta harpia była młoda, czysta i płci męskiej. Jeszcze nigdy nie widziałam samca harpii. Są tak nieliczne i rzadko poprzestają z innymi stworzeniami. Byłam tak zdumiona, że po prostu czekałam, dziwiąc się, z podkasaną sukienką. Lekko uniosła sukienkę dla zobrazowania swej opowieści. Miała zdumiewająco kształtne nogi. - Przyleciał i usiadł koło mnie, i powiedział, że mam zgrabne nogi, więc nie uciekłam. Nogi naszych mężczyzn nie są ładne - czarne, żylaste i krzywe - a nogi samic harpii są jeszcze brzydsze. Dobrze rozumiem, dlaczego kogut harpii może zrezygnować na widok takich pazurów. A on powiedział prawdę o moich nogach. Zerknęła na nie z uznaniem, do czego miała pełne prawo. - A czy jego nogi nie były ptasimi nogami? - zapytała Ivy. - Oczywiście, były. Ale samce nie muszą mieć ładnych nóg. Miał takie cudowne skrzydła, piękną twarz i męski tors. I mówił tak czule i inteligentnie. Wzruszyła ramionami. - Później często spotykaliśmy się tam, na skraju Rozpadliny, aż w końcu wpadliśmy w otchłań... - Ale nic wam się nie stało? - zapytała przerażona Ivy. - Rozpadlina jest taka głęboka... - W otchłań miłości - ciągnęła pogodnie dziewczyna goblinów. - Och, wiedzieliśmy, że źle czynimy, bowiem gobliny i harpie toczą wojnę, która rozpoczęła się przed wieloma wiekami właśnie z powodu wzajemnych związków. Jednak tak pasowaliśmy do siebie, że po prostu nie mogliśmy z tym skończyć. Chcieliśmy się pobrać, lecz wiedzieliśmy, iż nie możemy, dopóki jestem związana z moim plemieniem. Gobliny wytarzałyby Hardy’ego w smole i obdarły z piór, a potem potraktowały jeszcze gorzej. Nic nie mogliśmy zrobić - a tymczasem mój ojciec szukał sposobności, aby wyprawić mnie na północ, gdzie usidliłabym jakiegoś wodza goblinów i żyła z nim z coraz mniejszym zadowoleniem, jak moja siostra. Wiedziałam, że muszę uciekać. Wtedy Smok z Rozpadliny zniknął - i oto jestem, po drugiej stronie Wyrwy, szukając mojego ukochanego. Mam nadzieję, że szybko go znajdę! Jeśli tak się stanie, moja opowieść zakończy się szczęśliwie, jak wam obiecałam. - Ale dżungla jest taka duża! - zawołała Ivy. - Jak zdołasz go odnaleźć? Xanth jest ogromne! - Przekonałam się o tym - przyznała Glory. - Moje nogi są stworzone do oglądania, nie do takich wędrówek! Hardy nawet nie wie, że nadchodzę; chciałam jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie Rozpadliny, nie wiedząc jak długo potrwa nieobecność smoka. - Ale jeśli Hardy nic nie wie - rzekł Hugo - a ty nie masz pojęcia, gdzie on jest... - Mówił, że mieszka tam, gdzie są organy ustne, więc poszukuję ich, ale obawiam się, że zgubiłam drogę. Nigdzie nie mogę ich znaleźć, chociaż szukam od wieków. Wyglądało na to, że istotnie szuka ich od dawna. - Co to są organy ustne? - zapytała Ivy. Glory zarumieniła się prześlicznie. - Nie mam pojęcia i nawet nie chcę wiedzieć. Jednak muszę je znaleźć. - Hugo może ci pomóc - rzekła Ivy. - On jest bardzo mądry! Hugo, wywołany do tablicy, wytężył pamięć. - Mój ojciec ma taką książkę z różnymi obrazkami - potworów oraz roślin - i wydaje mi się, że były tam jakieś organy ustne. To wielka roślina lub zwierzę, czy coś takiego, co wydaje donośne, niskie dźwięki, które rozchodzą się godzinami. - A więc powinniśmy je usłyszeć! - zawołała podniecona Ivy. - Znajdziemy je dla Glory! - Jeśli znajdziemy się dostatecznie blisko i jeżeli będą grały - rzekł Hugo. - Słuchajmy! Słuchali, lecz nie usłyszeli żadnych dźwięków w żadnym rozmiarze. Ivy nie traciła ducha. - Stanley usłyszy! - oświadczyła. - Ma potwornie dobry słuch! Dostrój się do tych organów, Stanley. Pokaż nam, gdzie one są. Jednak Stanley nie zwracał na nią uwagi. Węszył z zainteresowaniem, jakby próbując zidentyfikować coś niezwykłego. - Hej, Stanley! - rzekła władczo Ivy. - Słuchaj organów! Mały smok nastawił uszy i zastrzygł nimi powoli. Widocznie jeszcze nigdy do niczego się w ten sposób nie dostrajał, lecz obecność i wymagania Ivy uczyniły zadanie wykonalnym. Wkrótce wychwycił strzęp jakiegoś dźwięku i wskazał pyskiem na wschód. - Widzicie? Mówiłam, że potrafi! Teraz znajdziemy je dla ciebie i wszystko będzie dobrze! -- Mam szczerą nadzieję, że masz rację - powiedziała niepewnie Glory. Po prostu muszę znaleźć Hardy’ego! Pomaszerowali na wschód, przez pagórek i dolinkę, omijając wikłacze i tym podobne przeszkody. Mieli do przebycia spory kawałek, więc co jakiś czas przystawali, aby coś przegryźć i odpocząć. Słońce stało już wysoko na niebie i zerkało na dół, usiłując podejrzeć, co robią. Po pewnym czasie wszyscy usłyszeli organy: ciężkie, wibrujące, stanowcze dźwięki, które dosłownie wstrząsały dżunglą. Z tego, co słyszę, musi to być coś dużego - zawyrokowała Ivy i raźniej ruszyła naprzód. Obeszli wielkie stare drzewo i niemal potknęli się o chłopca zjadającego z miseczki kremowy pudding z groszkiem. Przestraszony chłopiec podskoczył, wylewając pudding. Groszki wyskoczyły z miski i potoczyły się w dal, zadowolone, że uniknęły smutnego losu. Chłopiec był wściekły. Jego włosy z jasnych zmieniły się w jaskrawoczerwone. - Przez! - wykrzyknął i przemienił się w ogromnego, włochatego pająka pokrytego czerwoną sierścią, miejscami ciemniejącą do czerni. - Was! - zaskrzypiał pająk i stał się wychudłym faunem o czarnych rogach i pozieleniałych kopytach. - Wylałem! - krzyknął faun i zmienił się w małego, płowego gryfa. - Mój! - pisnął gryf i stał się człowiekiem z zieloną głową węża. - Sssmaczny! - syknął wężolud i zniknął w kuli ognia. - Lunch! - ryknął ogień, buchając żółtymi płomieniami. Och, to coś naprawdę się rozgniewało! Hugo szedł pierwszy, więc jemu oberwało się najbardziej. - Przykro mi - powiedział. - Nie zauważyłem cię. Mogę ci wyczarować trochę smacznych owoców do jedzenia zamiast... W jego wyciągniętej ręce pojawił się ogromny, apetyczny owoc. Kula ognia z powrotem zmieniła się w chłopca. - Dajesz lutynie jakiś nędzny owoc, kretynie? - wrzasnął, wytrącając go z ręki Hugo. Przemienił się w gigantyczną ćmę, wściekle łopoczącą skrzydłami. - Zamknę cię za to w kokonie! - trzepotała ćma. - Wepchnę cię w płomień! Pokażę wam wszystkim! - Och, uwielbiam pokazy! - zawołała Ivy. - Pokaż mi zaraz! - Wypchaj się jedwabiem, bachorze! - wrzeszczała ćma, blednąc ze złości. - Ja was załatwię! Już nigdy nie ujrzycie Xanth! - Przecież my jesteśmy w Xanth! - protestował nieśmiało Hugo. - Zostaniecie oślepieni! Ćma zniknęła, a jej miejsce zajęło monstrualne oko. Było białe, pocięte na obrzeżach błękitnymi żyłkami, a na środku miało błyszczącą czerwoną źrenicę. Z niej dobywała się żółta mgła, tworząca coraz gęściejszą chmurę. - Ślepi, ślepi, ślepi! - powtarzało oko, mówiąc przez źrenicę. - Zrób coś! - krzyknęła przestraszona Ivy Glory chwyciła za nóż i zrobiła krok do przodu. - Nie, nie ty! - zawołała Ivy. - Nie przejdziesz przez tę mgłę! Stanley potoczył się naprzód, ziejąc parą. - Ty też nie! - wysapała Ivy, łapiąc go za ogon i odciągając w tył. - Nie chcę, żebyś oślepł! Mówiłam do Hugo! - Pięknie dziękuję! - rzekł przerażony Hugo. - Ja też nie chcę być ślepy! - Wyczaruj jakiś owoc, który nas ocali! - Och. Tak. Wyczarował granat. - Nie, tumanie! Żółć rozpryśnie się wszędzie! Coś innego! Hugo nie wydawał się równie zadowolony z czułego słówka, jak Ivy. - Przecież nie mogę... - Możesz! - nalegała Ivy. Żółć rozlewała się groźnie. Hugo skupił się - i wpadł na pomysł. W jego ręku pojawiła się tykwa. - Spójrz no tu, lutyno! - krzyknął, ciskając ją w unoszącą się gałkę oczną. Oko mimowolnie spojrzało, gdyż leżało to w jego charakterze - i ujrzawszy dziurkę, znieruchomiało w powietrzu. Żółta mgła rozwiała się bez śladu. Hugo ostrożnie postawił tykwę, a oko powiodło za nią spojrzeniem. - Co to takiego? - zapytała zdumiona Glory. - Hipnotykwa - rzekł Hugo. - To też owoc, więc mogę go wyczarować, ale po raz pierwszy udało mi się zrobić to dobrze. Wycelował dziurkę w lutynę. Glory roześmiała się z ulgą. - Oczywiście! W Goblinlandii mamy całe pola takich tykw. Po prostu nie poznałam jej takiej, wyrwanej z kontekstu. Cóż za sprytny sposób unieszkodliwienia potwornego oka! - A co to jest hipnotykwa? - pytała Ivy. Miała dopiero trzy lata i widziała mnóstwo różnych roślin, lecz z jakiegoś powodu matka nigdy nie wyhodowała jej takiej, która rodzi tykwy, więc jej edukacja nie była jeszcze kompletna. - To tykwa z dziurką do patrzenia - wyjaśniła Glory. - Powinnam rozpoznać ją od razu. Każdy, kto zajrzy w ten otwór, zostaje zahipnotyzowany, aż ktoś zabierze tykwę lub usunie ją z jego pola widzenia. To dobry, całkiem nieszkodliwy sposób poskramiania niebezpiecznych stworzeń, chociaż lepiej nie zostawiać nikogo zahipnotyzowanego zbyt długo, jeśli nie ma pozostać w tym stanie na zawsze. - Wynieśmy się stąd, zanim stanie się coś, co uwolni lutynę - rzekł nerwowo Hugo. - Jakiś liść może spaść i zakryć dziurkę, albo jakieś zwierzę potrąci tykwę. Kiedy potwór uwolni się, będzie okropnie wściekły. Pozostali zgodzili się z nim. Jeszcze nigdy nie napotkali takiego gwałtownika, jak to magiczne stworzenie. Pospieszyli dalej, zostawiając za sobą nabiegłe krwią oko i tykwę. - Myślałam, że każdy ma tylko jeden magiczny talent - zastanawiała się Ivy. - Oczywiście, moja droga - powiedziała Glory. - Gobliny nie mają nawet jednego takiego daru. - A ta lutyna umiała zmienić kształt i czarować - chciała nas oślepić. - Racja! - przytaknął Hugo. - W jaki sposób? - Może blefowała z tym oślepieniem - powiedziała niepewnie Glory. - Nie wyglądało na to, że blefuje - rzekł Hugo. - Może miała jakieś ziele albo trochę soku ze ślepowrona, żeby nas oślepić. - W każdym razie cieszę się, że ją powstrzymałeś, Hugo - powiedziała Glory. - Wykazałeś się wielką inteligencją, a twój talent jest bardzo użyteczny. Hugo zaczerwienił się z zadowolenia zmieszanego z poczuciem winy. Nie przywykł do takich komplementów, szczególnie prawionych przez osobę tak ładną jak dziewczyna- goblin. Dźwięki organów rozbrzmiewały coraz głośniej, aż ich huk stał się ogłuszający. Słychać było teraz wiele tonów - wysokich i niskich, przelatujących tam i z powrotem, i wokół, i jedne przez drugie, tkających arras dźwięku. Rezultat był dziwnie porywający, poruszał ukryte uczucia przyjemności, niepokoju i winy. Zdumiewające, co może sprawić czysty dźwięk. - Ciekawe, czy to umie grać romantyczne kawałki - mruknęła Glory. - Po co? - zapytała Ivy. - Nieważne, moja droga, to taka pusta myśl. Jednak powiedziała to w sposób każący Ivy przypuszczać, że nie była to zupełnie pusta myśl. Stanley znów rozglądał się wokół, węsząc i szukając czegoś, czego nie mógł dokładnie określić. - Zajmij się swoimi sprawami - skarciła go Ivy. W końcu dotarli do organów ustnych. Był to obiekt wielkości drzewa, złożony z ust. Ogromne, szerokie, szczerbate, brzydkie, ogrze usta wypuszczały grube, niskie dźwięki, podczas gdy mniejsze zwierzęce wargi wydawały dźwięki średnich rozmiarów, a maleńkie, wydęte, kobiece usteczka piszczały najcieńszymi i najwyższymi nutkami. Na niebie pojawiła się jakaś postać. Była to harpia. Krzyknęła coś i nagle organy ustne zamilkły, niemal ogłuszając ciszą. Ivy prawie upadła; była przygotowana na odbiór dźwięków, które nagle przestały napływać. Harpia podleciała bliżej. Był to samiec; Ivy jeszcze nie widziała tak wspaniałych skrzydeł i takiej pięknej twarzy. - Glory! - wykrzyknął. - Hardy! - zawołała z radością dziewczyna goblinów. Wylądował obok, owinął ją skrzydłami jak połami płaszcza i pocałował. Ich ciała miały podobną wagę, lecz znacznie różniły się budową. A jednak wcale nie wydawało się dziwne, że tych dwoje zakochało się w sobie, gdyż trudno byłoby orzec, które z tych dwojga jest atrakcyjniejsze. Po chwili harpia puścił lubą i lekkimi ruchami skrzydeł unosił się w powietrzu. - Co to za jedni? - To moi przyjaciele, którzy pomogli mi cię odnaleźć - wyjaśniła Glory. - Ivy, Hugo i Stanley. Hardy przyjrzał im się uważnie. - Sprawiają wrażenie młodych. - Tak też jest - odparł Hugo. - Najlepiej właśnie tak wyglądać. - Smok wydaje mi się znajomy. - To mały Smok z Rozpadliny - wyjaśniła szybko Glory. - Jednak teraz jest przyjazny. Dostroił się do dźwięków organów, żebym mogła cię odszukać. - No to chyba jest w porządku - rzekł Hardy. - Zauważyłem, że w Rozpadlinie było ostatnio dziwnie cicho. Ale dlaczego znalazłaś się tutaj, Glory? Gdybym wiedział, że przyjdziesz, wyleciałbym ci na spotkanie. A tak, martwiłem się twoją nieobecnością na skraju Rozpadliny; obawiałem się, że spadłaś, lecz nie znalazłem... Urwał, nie chcąc mówić o takich okropnościach. - Zobaczyłam, że Rozpadlina jest opuszczona, więc przebiegłam na drugą stronę - wyjaśniła Glory. - Byłam przerażona. Nie wiedziałam, że smok został odmłodzony. Miałam okazję uciec od ojca, zanim każe mi poślubić jakiegoś odrażającego i brutalnego, krzywonogiego wodza goblinów. - Strasznie ryzykowałaś przychodząc tutaj! - protestował Hardy. - Wszędzie czyha tyle niebezpieczeństw: smoków, gryfów, a nawet złośliwa lutyna... - Spotkaliśmy ją. - Gdyby coś ci się stało... - Po prostu musiałam przyjść - rzekła Glory. - To była moja jedyna szansa na szczęście. - Racja - przyznał przystojny harpia. - Chodź do mego gniazda, niedaleko stąd, i zabierz swoich przyjaciół. Wynagrodzę ich kilkoma ślicznymi błyskotkami, jakie porwałem ze smoczego legowiska. A potem nastawię organy ustne, żeby grały coś romantycznego... - Tak - westchnęła Glory. Teraz Ivy zaczęła pojmować, co to oznacza. Całowanie musi być większą frajdą niż muzyka! Hardy poprowadził ich przez las, lecąc nisko i wolno, więc bez trudu mogli za nim podążać. Z jego skrzydeł unosił się przyjemny męski zapach, zupełnie inny od zwykłego smrodu harpich samic. Nagle w powietrzu śmignęła sieć, spowijając całą grupkę. Zanim zrozumieli, co się dzieje, cała piątka była zwinięta w ciasny kłąb. Ivy miała pod nosem zielony ogon Stanleya, sama stała na jednym ze skrzydeł Hardy’ego, a Glory siedziała na głowie Hugo. Ze wszystkich stron pędziły odrażające ludziki, wymachujące maczugami. - Teraz was mamy! - wrzasnął jeden z nich. - Ojciec! - krzyknęła boleśnie rozczarowana Glory. Stanley zionął parą, lecz udało mu się jedynie wystraszyć Hardy’ego; pysk smoka był zwrócony do wewnątrz zamiast na zewnątrz, więc nie mógł razić napastników. Teraz Ivy rozpoznała te stworzenia. Były to gobliny rodzaju męskiego. Każdy był tak smagły, że niemal czarny, o olbrzymiej głowie, wielkich płaskich stopach, niezgrabnym krągłym ciele i z okropnym grymasem na twarzy. Co one robiły aż tutaj, na południe od Rozpadliny? Wódz goblinów odpowiedział na to nie zadane pytanie. - Wreszcie mamy tego harpię - przestępcę! - wykrzyknął Gorbage z grymasem mającym zapewne być zwycięskim uśmiechem. - Za dużo gadasz - rzekł inny goblin. - Wszystkie harpie to przestępcy. Rozległ się chóralny ryk śmiechu. - Tak, są ptaszyskami z nędznego gniazda - zgodził się Gorbage. - I powiesimy go - rzekł trzeci goblin, robiąc znaczący gest szarpania za sznur i wywalając czerwony język, jakby się dusił. - Nie, on po prostu odleciałby - rzekł inny. - Zadźgamy go! I wykonał ruch imitujący pchnięcie nożem w brzuch. - Lepiej go zatłuc! - Wytarzać w smole i obedrzeć z pierza! - Nakarmić go wilczą jagodą! - Przywiązać kamień do nóg i wrzucić do bezdennego stawu! Tłoczyli się wokół, szydząc i zgłaszając okropne pomysły, jeden gorszy od drugiego. - Och, Hardy! To moje plemię! Musieli mnie śledzić! Nie wiedziałam! Nagle Ivy zrozumiała, co zwęszył Stanley. Gobliny przez cały czas szły za Glory i za nimi - nie tak blisko, żeby smok mógł ich zidentyfikować, lecz mimo to coś wyczuł. Gdyby tylko zwróciła na to uwagę, zamiast karcić Stanleya za to, że nie trzyma się wyłącznie zapachu organów! Powinna była spytać smoka, co go niepokoi, i poprosić, żeby nastawił się na ten dziwny zapach - może wtedy zauważyliby gobliny i zdołali im umknąć. A z pewnością uchroniliby Hardy’ego od nieszczęścia! A teraz wszyscy mieli kłopoty. Zaledwie trzyletnia Ivy nie miała wiele doświadczenia z przebiegłością rozzłoszczonych stworzeń. Jednak szybko nadrabiała zaległości. - Najpierw musimy przeprowadzić proces tego ścierwojada - rzekł Gorbage. - Musimy uczynić z niego przykład, żeby reszta tych ptasich móżdżków wiedziała, że z goblinami nie ma żartów. Wyjęli więźniów z sieci, jednego po drugim, po czym związali pnączami Hugo i Ivy, smoka owinęli siecią, że ledwie mógł się ruszyć, a Hardy’emu owinęli nogi liną przymocowaną do wbitego w ziemię pala, tak że mógł podskakiwać, ale nie zdołałby odlecieć. Glory pozostawili swobodę ruchów. W końcu była tylko dziewczyną goblinów, ładną, ale bezbronną. - Teraz musimy zrobić to, co trzeba - rzekł Gorbage. - Powinniśmy mieć wyrok sądowy, zanim go zakatrupimy. Kto chce być sędzią? Wszystkie gobliny podniosły ręce w górę. Było ich tuzin; jeden brzydszy od drugiego i chętniejszy do wykonania brudnej roboty. - Dobrze; będziecie ławą przysięgłych - rzekł Gorbage. - A ja będę sędzią. - To nie w porządku! - zaprotestowała Glory. - Zamknij się - łagodnie powiedział jej Gorbage i zamilkła. Z trudem przychodziło jej sprzeciwiać się ojcu. - Zrób coś, Hugo! - szepnęła Ivy. - Jesteś sprytny; możesz coś wymyślić, żeby uratować naszych przyjaciół! Hugo był blady i przestraszony; pewnie lepiej od niej rozumiał, o co toczy się gra. Świadomość Ivy nie ogarniała koncepcji ataku przemocy, ponieważ dziewczynka nigdy z czymś takim się nie spotykała. Hugo chodził po świecie dwukrotnie dłużej; doświadczenie pozwalało mu trzeźwiej ocenić sytuację. Wiedział, że nie tylko Hardy znalazł się w niebezpieczeństwie. Mimo to spróbował. - Hej, gobliny! -zawołał. - Nie możecie tego zrobić! Mój ojciec mówi... - A kim jest twój ojciec, głupku? - zapytał Gorbage. - To Dobry Mag Humphrey. Gobliny zamarły. Słyszały o Humphreyu. Przemijały potwory i królowie, lecz Dobry Mag był właściwie nieśmiertelny. - Nie może być - orzekł w końcu Gorbage. - Stary gnom już dawno skończył sto lat. Nie może mieć dzieciaka w tym wieku. Zaczynajmy proces. - I tak wszystko pokręciliście - powiedział z determinacją Hugo. - Musicie mieć o... oskarżyciela i obrońcę, świadków i wszystko, inaczej... Gorbage nadął się jak cierpiąca na niestrawność ropucha. - Inaczej co, głupku? Hugo zadrżał, lecz Ivy była pewna, że chłopiec będzie miał odwagę mówić dalej, gdyż był jej Błędnym Rycerzem w Lśniącej Zbroi, nawet jeśli ta zbroja pozostawała niewidoczna, tak samo jak piedestał Stanleya. Jak okazało się, Hugo istotnie miał odwagę. - Inaczej wszystko będzie nieważne - rzekł stanowczo. - A kto tak mówi? - zapytał wyzywająco Gorbage. Hugo ponownie musiał zebrać całą pewność siebie, lecz Ivy wierzyła w niego, więc udało mu się. - Prawo. A ludzie, którzy nie przestrzegają prawa, są łotrami, złodziejami, mordercami i zupełnymi nędznikami, którymi gobliny chyba są i tak. - Co takiego? - wykrzyknął wódz goblinów, wygrażając czarną pięścią. - To harpie są nędznikami! Zlikwiduję cię, ty pyskaty głupku! - Tak, oczywiście - zgodził się Hugo. - Tak właśnie robią mordercy. Gorbage ponownie zawahał się. Był dostatecznie chytry, aby pojąć, że nie może zaprzeczyć oskarżeniu o morderstwo mordując oskarżającego. Hugo wymanewrował go werbalnie. - Dobra, smarkaczu! Będziemy mieli oskarżyciela, obrońcę i świadków. Rozejrzał się wokół, lecz nie pozostał już ani jeden wolny goblin, cała dwunastka wchodziła w skład ławy zaprzysięgłych wrogów oskarżonego. - Nie mam więcej ludzi! - To niedobrze - odparł Hugo. - A zatem nie możesz przeprowadzić porządnego procesu i wszyscy będą wiedzieli, kim jesteś: tchórzliwym mordercą, który zabija niewinnych ludzi. - Będziemy mieli proces! - upierał się Gorbage, nadęty tak, że zdawał się bliski pęknięcia. - Ty, spryciarzu - ty będziesz obrońcą. A... a moja córka będzie oskarżycielem. Wtedy mor... egzekucja będzie legalna. - Ja nie... - zaczęła Glory, lecz Hugo przerwał jej. - Tak, zrobisz to - rzekł. - Tak będzie uczciwie. - Co!? - wrzasnęła Glory. - On do czegoś zmierza - szepnęła jej Ivy. - Jest bardzo sprytny. Lepiej rób, co mówi. Dziewczyna goblinów umilkła, stropiona. - No dobrze, możemy zaczynać - powiedział Gorbage, krzywiąc się szyderczo. - Oskarżycielu, staraj się wygrać tę sprawę. Glory niechętnie podeszła i stanęła przed Hardym. Ivy zobaczyła, jak dziewczyna sięgnęła po nóż, lecz nie wydobyła go. Każda próba przecięcia więzów Hardy’ego ściągnęłaby im na głowę zgraję dzikich goblinów. - Zamierzam... udowodnić temu głupiemu sądowi, że oskarżony jest najprzystojniejszym, najlepszym, najmilszym ze wszystkich żyjących osobników rodzaju męskiego, lepszym od każdego krzywonogiego goblina... - Niezgodnie z procedurą! - orzekł sędzia Gorbage. - Masz udowodnić, że ten pierzasty nędznik jest winny deprawowania oraz zbezczeszczenia porządnej gobliniej dziewczyny i musi zostać natychmiast uśmiercony w możliwie najokrutniejszy sposób. Stanley cichaczem gryzł sieć. Już przegryzł kilka oczek i pracował nad innymi. Po pewnym czasie uwolni się - o ile zdąży dokończyć dzieła, zanim to zauważą. Glory spojrzała na niego z uznaniem. Szalejący smok mógł na moment zakłócić proces, co pozwoliłoby jej przeciąć więzy Hardy’ego! Odeszła kilka kroków dalej, odciągając uwagę goblinów od smoka. Była taka śliczna, że dokonała tego bez trudu; oczy wszystkich przysięgłych nie odwracały się od niej, gdy potrząsnęła bujną czarną grzywą i odetchnęła głęboko. - Tak, udowodnię to i nie tylko to - rzekła z emfazą. - W całej rozciągłości. Na pierwszego świadka wezwę ludzkie dziecko - Ivy. Niech ktoś ją rozwiąże, żeby mogła złożyć zeznanie. - O nie! - krzyknął Gorbage. - Tylko bez sztuczek! Może równie dobrze zeznawać związana! Ivy podeszła. Związano jej tylko ręce. Gorbage zmierzył ją wściekłym spojrzeniem. - Kłamliwy bachorze, czy przysięgasz mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, bo inaczej? - Jasne - zgodziła się Ivy, zainteresowana procedurą. Jeszcze nigdy nie była na procesie. Stanley przegryzł kolejne oczko. Teraz zabrała głos Glory. - Czy widziałaś, żeby ten pierzasty nędznik, siedzący na tej grzędzie, deprawował jakieś niewinne goblinie dziewczyny? Hardy skrzywił się, ale nawet nie pisnął - zrozumiał, o co chodzi. - Nie - powiedziała stanowczo Ivy. - Co takiego? - spytał wielce urażony Gorbage. - Jedyne co zrobił, to pocałował ją - rzekła Ivy. - Mój ojciec cały czas całuje mamę, tylko nie wtedy, kiedy wiedzą, że ja patrzę. Wśród sędziów rozległy się okrzyki wzburzenia. - Zbezczeszczenie! - mruczały gobliny. Ivy zmarszczyła brwi. - Myślałam, że w sądzie nie wolno trzeszczeć. - Masz rację, kochanie - mruknęła Glory, uśmiechając się krzywo. Znów obciągnęła sukienkę, przykuwając spojrzenia sędziów. - Teraz wzywam na świadka podsądnego. - Ten kłamca nie może przysięgać! - sprzeciwił się Gorbage. Glory uśmiechnęła się kątem ust. - Podsądny, czy to prawda? Czy nie jesteś w stanie przysięgać? Hardy zaczął przysięgać na wszystkie świętości i nie-świętości. Przy tych drugich okoliczna roślinność przywiędła, a ze słupa, na którym siedział, uniosły się smużki dymu. Uszy Glory zrobiły się jasnoczerwone, a wargi zacisnęły się, jakby próbowała połknąć swoje zęby, ale zwróciła się do ojca. Po kilku próbach udało jej się przemówić. - Rzecz jasna, nie rozumiem ani słowa. Powiedz, ojcze, czy to ci wystarczy, czy nie? Gorbage pospiesznie starł z twarzy wyraz głębokiego podziwu. - Muszę przyznać, że to jedyne, co harpie umieją robić naprawdę dobrze - burknął. - Doskonale - powiedziała z zadowoleniem. - Przyjmuję oświadczenie sędziego, że zostałeś należycie zaprzysiężony. Podsądny, czy całowałeś kiedyś jakieś dziewczyny goblinów? - Tylko jedną - odrzekł Hardy. Wśród sędziów znów zaczęło się poruszenie. - Kogucik przyznaje się! - mruknął jakiś goblin. - Szykujcie linę! - A jakie są twoje zamiary wobec rzeczonej dziewczyny? - zapytała Glory. - Chcę ją poślubić i zabrać jak najdalej od tego wszystkiego - wyznał harpia. Gorbage zrobił się czerwony w ciemne cętki. - Zuchwałość tego kretyna przekracza wszelkie pojęcie! Egzekucja to dla niego za mało! - Ojcze - protestowała niewinnie Glory - przecież zawsze mówiłeś, że jedynym losem gorszym niż śmierć jest małżeństwo. Wśród sędziów rozległy się stłumione śmiechy. Gorbage zmierzył ich wściekłym wzrokiem i śmiechy ucichły. - Dalej! - zgrzytnął zębami. - Ufam, że dowiodłam swego - powiedziała Glory ze spokojnym zadowoleniem. - Teraz oddaję głos obrońcy. Hugo, nadal mający związane z tyłu ręce, wyszedł na środek. Stanley z cichym chrupnięciem przegryzł następne oczko sieci. Siatka była mocna, ale smok miał zdrowe zęby. Ivy wiedziała, że Hugo dokona cudów w tej beznadziejnej sytuacji; mimo iż związany, był przystojny i pewny siebie. Zobaczyła, że kilku sędziów wybałuszyło oczy, jakby widzieli go pierwszy raz - nie mieli pojęcia, że okaże się tak kompetentny. - Czy istnieje jakieś prawo zabraniające małżeństwa między harpiami i goblinami? - zapytał retorycznie. Ivy wiedziała, że słynni prawnicy byli doskonałymi retorykami, chociaż nie była pewna, co właściwie kryje się pod tym terminem. Gorbage i sędziowie przysięgli ryknęli śmiechem. Turlali się po ziemi, płacząc czarnymi łzami z uciechy. - Sądząc po tym wybuchu radości, nie ma takiego prawa - stwierdził gładko Hugo, dokładnie tak, jak spodziewała się po nim Ivy. Obrońca jego kalibru nie przejmie się złymi manierami audytorium. - Istotnie, historia zna wiele takich związków. Każdy z was mógłby poślubić harpię, gdyby chciał. To wzbudziło jeszcze gwałtowniejszy wybuch radości. Nawet bazyliszek nie ożeniłby się z harpią! - A więc i dziewczyna z rodu goblinów może poślubić samca harpii, jeśli chce - wywiódł zręcznie Hugo. - Nie ma powodu do tego procesu, nie mówiąc już o egzekucji. W oparciu o ten fakt wnoszę o odwołanie rozprawy i uwolnienie podsądnego. Nagle gobliny otrzeźwiały. - Oburzające! - wykrzyknął Gorbage. - Poślubić harpię? Równie dobrze można by zjadać resztki zombich! - Przecież nie ma takiego prawa! - upierał się Hugo. - A zatem Hardy nie może zostać skazany za... - Owszem, może! - spierał się Gorbage. - Za zdeprawowanie i zbezczeszczenie mojej córki! Goblini sąd owacyjnie przyjął jego słowa. Ivy musiała przyznać, że sytuacja wyglądała źle, lecz nie traciła wiary w zdolności Hugo. Sprawy zawsze wyglądają najgorzej przed świtem; tak jest w scenariuszu. Stanley prawie uwolnił się już z sieci. Niebawem ruszy do walki i Ivy była pewna, że przygotował sobie mnóstwo gorącej pary. - Doskonale - rzekł spokojnie Hugo. - Wzywam na świadka podsądnego. - Jasne, ten kogucik obciążył się już wcześniej - powiedział Gorbage. - Niech ten ptasi móżdżek wkopie się jeszcze bardziej. Hugo obrócił się do słupa. - Pt...eee... podsądny, czy małżeństwo między tobą a dziewczyną goblinów było wcześniej tematem rozmowy? - W miarę jak Ivy darzyła go coraz większym zaufaniem, Hugo zaczynał wyrażać się jak prawdziwy prawnik. - Tak - odparł Hardy. - Kto go poruszył? - No, prawdę mówiąc, ona. Chcę powiedzieć, że oświadczyłbym się jej, ale ona oświadczyła się pierwsza. Gorbage zmarszczył brwi, lecz nie protestował. - I podsądny przyjął jej rękę? - nalegał Hugo. - Oczywiście. Byłem zaszczycony. Taka ślicznotka, o cudownych nogach... Hugo obrócił się do sędziów, którzy spoglądali na rzeczone nogi. - Proszę zwrócić uwagę na to, kto kogo deprawował. To ona oświadczyła się jemu. Zatem, jeśli jedno z nich ma zostać skazane... - Nie! - krzyknął Hardy. - Nie próbujcie jej obwiniać! Nie chcę wolności jej kosztem! To najsłodsza, najniewinniejsza z żyjących istot! Nigdy nikogo nie deprawowała! To ja jestem winien! Gorbage skinął głową. - Sam nie ująłbym tego lepiej. Hugo z namysłem spojrzał na Hardy’ego, jakby obrońca był smokiem bawiącym się schwytaną ofiarą. - Czy podsądny zaprzecza poprzedniemu oświadczeniu? Zbił harpię z tropu. - No, właściwie nie... - Zatem proszę opuścić ławę świadków - rzekł Hugo i zerknąwszy na słupek i sznur dodał: - Oczywiście, w przenośni. Na następnego świadka wzywam Ivy. Ivy znów wyszła na środek. Próbowała poluzować więzy, ale nie mogła oswobodzić rąk. - Kto kogo szukał? - zapytał Hugo. - Czy harpia wyruszył na spotkanie goblina w twojej obecności? - No, Glory mówiła... Zmarszczył brwi. - Proszę nie powtarzać pogłosek. Co świadek naprawdę widziała? - No, widziałam Glory idącą... - Czy w poszukiwaniu harpii? - No tak, pomogliśmy jej znaleźć go przy organach ustnych. - A zatem w obecności świadka to ona go szukała, a nie vice versa? - Ta wersja wcale mi się nie podoba! - zawołał Gorbage. - A więc - wyjaśnił Hugo na użytek mniej inteligentnych goblinów - to ona szukała jego, a nie odwrotnie! - Tak, ale... - To mi wystarczy. Hugo ponownie zwrócił się do sądu. - Jak wysoki sąd widzi, harpia jest gotów obciążyć się winą, żeby osłonić dziewczynę goblinów, jednakże ustalono ponad wszelką wątpliwość, iż to ona była stroną aktywną w rzeczonej sprawie, nie on. Tak więc podsądny jest niewinny oskarżenia o deprawację, gdyż w istocie to on został zdeprawowany. Sąd nie ma innego wyboru jak puścić go wolno. Sędziowie niepewnie patrzyli na Gorbage’a. - Śmieszne! - wykrzyknął wódz goblinów. - Unieważniam tę wypowiedź! To to brudne ptaszysko jest tu sądzone; to na nim wykonam wyrok. - Och, nie!- krzyknęła Glory. - To ja! Przyznaję się! Ja go zdeprawowałam! To na mnie wykonajcie wyrok! - Jako gobliny - rzekł gładko Hugo - możecie odrzucić zeznanie harpii, lecz nie możecie wątpić w słowa innego goblina. Zatem... - Nigdy! - powiedzieli zgodnie Gorbage i Hardy. Ivy wiedziała, że wódz goblinów nie chciał karać rodzonej córki; chciał tylko, żeby poślubiła mężczyznę ze swego plemienia. Hugo i Glory przyparli go do muru. Jednak Gorbage był chytry i pozbawiony skrupułów - idealny wódz goblinów. - Taka decyzja nie leży w gestii oskarżyciela czy obrońcy - oznajmił - lecz sądu. Zwrócił się do pozostałych goblinów. - Sędziowie - ogłoście swój wyrok. Wiecie, jaki ma być. Usadzeni sędziowie zastanawiali się chwilę, po czym zrozumieli. - Winny! - wrzasnęli. - Tak nie wolno! - protestował Hugo, tracąc odrobinę wystudiowanego spokoju. - Nie martw się - ciebie też załatwimy, głupku, kiedy usmażymy tego ptaszka! - rzeki Gorbage i zwrócił się do Hardy’ego: - Podsądny, zostałeś uznany winnym zdeprawowania i zbezczeszczenia tej niewinnej gobliniej dziewczyny. Z powyższych powodów skazuję cię... Urwał, zastanawiając się nad najokrutniejszą karą. - Na upieczenie na rożnie i podanie na kolację! Następnie zwrócił się do pozostałych goblinów. - Idźcie przynieść drzewa na ognisko. Wyprawimy ucztę! Gobliny ochoczo skoczyły po chrust. - Nie! - wołała ze łzami Glory. - Nie rób tego, ojcze! Zrobię, co zechcesz...! - Poślubisz wodza goblinów - powiedział jej Gorbage. - Jak twoja siostra. Kiedy tylko oporządzimy tego ptaszka. Stanley już prawie uwolnił się z sieci, lecz wyglądało na to, że nie zdołają pomóc Hardy’emu. Proces nie trwał dostatecznie długo. Gobliny poukładały stos gałęzi wokół grzędy harpii. Po chwili stos gałęzi był gotów do zapalenia. Gorbage wyjął jeden ze swych skarbów - ogromną mundańską zapałkę. Mundańczycy rzadko uprawiali magię, lecz ta zapalająca pałeczka była jednym z nielicznych wyjątków. - A teraz, komu przypadnie zaszczyt podpalenia stosu? - zapytał dramatycznie. - Nigdy się do ciebie nie odezwę! - krzyknęła do niego Glory. Nie przejmując się tą straszliwą groźbą, Gorbage powiedział córce: - Ach, tak, oskarżyciel! Któż nadaje się lepiej do tego zadania? I wręczył jej zapałkę. Jesteś stuknięty! - krzyknęła. - Ja nigdy...! Jak sądzisz, co zrobimy z tym ptakiem, zanim go upieczemy, Jeśli tego nie zrobisz? - zapytał ją Gorbage. Glory pobladła. Widocznie gobliny umiały zadawać straszliwe cierpienia. Nie mogła pozwolić, żeby męczyli Hardy’ego! Ivy rozglądała się za czymś, czym mogłaby ich powstrzymać, ale ona i Hugo nadal byli związani. Stanley jeszcze się nie oswobodził, a wszędzie wokół było pełno goblinów. Glory podeszła do stosu - i sięgnęła po nóż. Gorbage, przewidziawszy to, wytrącił jej ostrze z ręki, zanim zdołała przyłożyć je do sznura pętającego Hardy’ego. - Nie byłabyś goblinem, gdybyś nie spróbowała takiej sztuczki - rzekł z aprobatą Gorbage. - Pewnego dnia unieszczęśliwisz jakiegoś wodza goblinów. Teraz zapal tę zapałkę. Glory opuściła głowę. Łzy pociekły jej z oczu. Znalazła kamień i potarła o niego zapałkę. Ta buchnęła płomieniem, głośno sycząc. Cisnęła ją na stertę gałęzi, gdzie od zapałki zajęły się powrzucane tam suche liście i mech - po czym sama rzuciła się na stos. - Nie! - wrzasnął Gorbage, który tym razem nie zdążył jej powstrzymać. - Zabierzcie ją stamtąd! Lecz Glory chwyciła się pala, a ogień już chciwie pożerał suchy chrust. Dziewczyna zamierzała umrzeć ze swym ukochanym. Ivy skoczyła do stosu, nie wiedząc, co robić. Nie mogła ugasić ognia; nawet gdyby nie miała związanych rąk, byłaby bezradna. Nagle zdała sobie sprawę z ujemnych stron młodego wieku. A jednak coś... Gobliny były wszędzie, wrzeszcząc, próbując ugasić ogień. Glory, ze sprytem właściwym swemu plemieniu, naprawdę zdołała pokrzyżować im plany! Ivy skoczyła w stertę chrustu od jeszcze nie palącej się strony i dopadła Glory, która ściskała łapę Hardy’ego, płacząc i nie dając się oderwać. - Nie możesz tego zrobić! - zawołała Ivy, nagle pewna tego, że miłość zwycięża wszystko. - Możesz go jakoś ocalić! Glory spojrzała na nią. Hardy popatrzył na nią ze swej grzędy. Dym snuł się wokół, wciskając się Ivy do oczu i zmuszając, aby je zamknęła... a kiedy je otworzyła - ujrzała przez łzy, że Glory i Hardy zniknęli. Ivy zamrugała oczami. Widziała pnącza, którymi związano nogi harpii. Teraz były owiązane wokół niczego - i szybko się odplątywały. Za moment upadły na chrust, puste. Co się dzieje? Zdumione gobliny także wytrzeszczały oczy. - Gdzie ptak? - zapytał jeden z nich. - Gdzie moja córka? - ryczał Gorbage. - Znajdźcie ich! Gobliny znów rozbiegły się wokół, szukając zbiegów. Ivy poczuła coś. Pociągnęło ją do tyłu, ściągając ze sterty płonących gałęzi, zanim dosięgnął ją ogień. Czyjeś ręce gmerały przy j jej pętach i wkrótce była wolna. Jednak kiedy obejrzała się za siebie, nie zobaczyła nikogo. Hugo, który teraz stał obok niej, wyglądał na zdumionego. Jego więzy też same się rozwiązywały! Ivy widziała, jak odkręcają się i rozluźniają węzły. Stanley wyrwał się z siatki i dołączył do nich. - Hej, smok się uwolnił! - krzyknął jakiś goblin. Gobliny zawróciły i rzuciły się na trójkę wędrowców - lecz Stanley powitał ich potężnym strumieniem pary, odrzucając z powrotem. - Biegnijcie! - zawołał jakiś głos. Zdawał się należeć do Glory, ale przecież jej tu nie było. - My ich odciągniemy! Uciekajcie! Pomogliście nam, teraz my wam pomożemy! Ivy, Hugo i Stanley pobiegli ile sił w nogach. Dwa gobliny rzuciły się za nimi - i upadły potknąwszy się o leżący na ziemi konar, który uniósł się niespodziewanie. Z ogniska wyskoczyła płonąca gałąź i zaczęła groźnie wywijać na prawo i lewo. Zdumione gobliny cofnęły się; wydawało się, że wszystkie martwe przedmioty budzą się do życia, żeby ich zaatakować! Trójka młodych bohaterów schroniła się za pobliskim drzewem. - Co się dzieje? - zapytała zdyszana Ivy. - Nigdy nie widziałam takiej magii! - Oni są niewidzialni - wyjaśnił Hugo, używszy swego wzmocnionego intelektu do rozwiązania tej zagadki. - Widzisz, Stanley ich słyszy i czuje; on się nie boi. Istotnie, mały smok szczerzył ostre ząbki, patrząc, jak płonąca gałąź podpala spodnie jednego z goblinów. Ponieważ gobliny nie noszą spodni, efekt był wprost wstrząsający. - Przecież gobliny nie umieją czarować! - dziwiła się Ivy. - Harpie też nie! - Teraz umieją - rzekł Hugo. - Tylko ludzie mają magiczne talenty - upierała się Ivy. Potem przypomniała sobie o centaurach. - I pół-ludzie. - No cóż, ona jest pół-człowiekiem, a i on też - przypomniał jej. - Razem muszą mieć jakiś talent - a jest nim niewidzialność. Ivy zrozumiała, że kiedy doskoczyła do pary i podbudowała ich wolę ratowania się - wzmocniła ich ukryty wspólny talent. Teraz Glory i Hardy stali się niewidzialni. Ponieważ nikt ich nie mógł dojrzeć, bez przeszkód uwolnili siebie oraz Ivy i Hugo. Gorbage, który nie był tumanem - Ivy powoli poznawała pełne znaczenie tego określenia - zorientował się prawie w tej samej chwili. - To oni! - wrzasnął. - Widzicie ślady jej stóp? W tym stosie musiała być gałąź niewidzialnego drewna i nawdychali się jego dymu! Idźcie po śladach! -- Niewidzialne drewno? - zapytała Ivy. - Mnie wydawało się zupełnie dobrze widoczne! - Gorbage nie zna twoich umiejętności - odparł Hugo. - Dlatego podejrzewa działanie innych czynników. To i dobrze. Gobliny ruszyły po śladach, lecz zaraz przystanęły. - On niesie ją w powietrzu! - rzekł uradowany Hugo. - Nie sądzę, żeby zdołał ją nieść długo, ale to powinno wystarczyć, żeby zgubić gobliny. Lepiej zmykajmy, zanim przypomną sobie o nas! Uciekli, nasłuchując cichnącego za plecami zgiełku. Potem organy ustne znów zaczęły grać, zagłuszając wszelkie dźwięki swoją łagodną, spokojną melodią. - Cieszę się, że Glory i Hardy zdołali uciec - powiedziała Ivy, gdy znaleźli się w bezpiecznym miejscu. - Ja cieszę się, że my zdołaliśmy uciec - rzekł Hugo. - Gorbage nas też chciał zabić! Ivy zadrżała, wiedząc, że to prawda. Zawsze myślała jak najlepiej o nowych znajomych, lecz przekonywała się na własnej skórze, że nie wszyscy ludzie na to zasługiwali. Kiedy spotkali Glory - wzięli na swoje barki więcej, niż byli w stanie unieść. Jednak postąpili właściwie. W końcu miłość zatriumfowała, i tak powinno być. Poszukiwania, uwięzienie, proces i ucieczka zajęły większość dnia. Zjedli kolację złożoną z najróżniejszych wyczarowanych owoców, znaleźli kilka hamakowców i ułożyli się w nich na noc. Stanley miał trudności z przyzwyczajeniem się do hamaka, ale kiedy opanował sztukę posługiwania się tym sprzętem, był nim zachwycony. Spali względnie wygodnie i mieli tylko kilka złych snów. Rozdział 13 HARPIA HARDY Teraz zostało ich czworo! Chem, Grundy, Gorgona i Iren. Tak było lepiej, chociaż tamci też zrobili to, co do nich należało. W otoczeniu przyjaciół Gorgona szybko odzyskiwała pamięć. Pytania i komentarze Iren pomagały jej przypomnieć sobie fakty zatarte przez świr zapomnienia. Jednak Iren wiedziała, że niewiele brakowało; gdyby Gorgona wpadła w środek świni, nie dałoby się jej uratować. A gdyby zombi Zora nie wzięła na siebie klątwy przeznaczonej dla Iren, ta byłaby teraz kamiennym posągiem. - Możemy szukać razem - zaproponowała Iren. - Grundy może pytać rośliny, czy mają jakieś wiadomości o Ivy i Hugo, a kiedy dowiesz się, gdzie on się znajduje, ruszysz prosto do niego. - To wydaje się sensowne - przyznała Gorgona. Od początku chciała połączyć siły, przypomniała sobie Iren; może byłoby lepiej, gdyby to zrobiły. - Według ostatnich wieści, jakie o niej otrzymałam, Ivy znajduje się w jaskini Cyklopa - ciągnęła Iren. - Tam więc zaczniemy poszukiwania. Mam małą iwę, która pokazuje, że córka jest nadal zdrowa, więc jestem pewna, iż nic jej się nie stało. Jednak Muza mówiła, że Ivy niedługo wpadnie w tarapaty. Chcę ją znaleźć przed północą, jeśli to możliwe. - Pozostała nam jeszcze spora część dnia - przypomniała pocieszająco Chem. Grundy przepytał okoliczną faunę i florę. Miał szczęście; wiele z nich wiedziało, gdzie mieszka jednooki potwór. Nienasycony apetyt Cyklopa na świeże mięso sprawił, że w całej okolicy nie został ani jeden smok czy gryf. Mniejsze stworzenia doceniały to i twierdziły, że właściwie Cyklop nie jest takim złym facetem. Mimo to wolały unikać bliższego kontaktu z olbrzymem, na wszelki wypadek. Słysząc to, Iren jeszcze bardziej zapragnęła szybko odnaleźć córkę. Też nie zamierzała ryzykować. W miarę jak szli, otrzymywali coraz dokładniejsze wskazówki. Wyglądało na to, że Cyklop polował wyłącznie nocą, lecz wtedy był straszny. Ivy albo umknęła mu i do końca dnia była bezpieczna, albo nadal pozostawała uwięziona w jaskini. Ku rozczarowaniu Gorgony nie otrzymali żadnych informacji o Hugo. Pod woalką wyglądała na zaniepokojoną. Gorgona nie miała pewności, że jej syn jest zdrowy, a zważywszy jego umysłową ociężałość i brak użytecznego talentu - Iren doskonale rozumiała jej niepokój. Wreszcie odkryli coś nowego. Grundy przystanął. - Nie wiedziałem, że w tych okolicach są jakieś organy ustne! - Organy ustne? - zapytała Iren. - To naturalny instrument muzyczny - wyjaśniła Chem. - Po części roślina, po części zwierzę, a częściowo skała. Ma wiele ust wydających oddzielne dźwięki. Jest rzadki, lecz występuje w odludnych miejscach i może osiągać znaczne rozmiary. Powiadają, że robi wrażenie. Kiedy się rozmnaża, małe usteczka można zrywać i poruszać nimi ręcznie, gdyż są za małe, żeby same mogły wydawać dźwięki. Jednak dotyk ogranicza ich wzrost i nieliczne osiągają wiek dojrzały. - Trudno odnieść sukces, gdy się jest zabawką - przytaknął Grundy. Iren nadstawiła ucha. Teraz słyszała cichy, dobiegający gdzieś od wschodu dźwięk - głębokie, potężne tony, ozdobione przyjemną, utrzymaną w wyższej tonacji melodią. - Ta brzmi dojrzale - powiedziała krótko. - Bardzo ładna. Któregoś dnia musimy je sobie obejrzeć. Ale teraz mamy ważniejsze sprawy. - Nie jestem pewien - rzekł Grundy. - Organy mówią melodyjnie i mogę je zrozumieć ze względu na to, że częściowo są żywą istotą. Mówią, że są tu gdzieś gobliny. - Gobliny? - zapytała Iren. - To niemożliwe. Wszystkie większe plemiona goblinów osiadły na północ od Rozpadliny. Kilku zuchwalców mogło zawędrować na południe, ale nie tylu, żeby mogli nam sprawić jakieś kłopoty. - Organy twierdzą, że to wyprawa wojenna - upierał się golem. - Mówią, że wczoraj, podczas wypadu na terytorium harpii, gobliny złapały jednego samca. Zamierzały go zgładzić. - Zgładzić samca harpii? - zapytała Chem. - Ależ to strasznie wzburzyłoby wszystkie pozostałe harpie! Samce są bardzo nieliczne i niezwykle cenne. Teraz i Iren przyszło coś do głowy. - Gobliny na wojennej ścieżce - tutaj? Ivy mogła wpaść w ich ręce! Co jeszcze mówią organy? - Niewiele więcej. Po prostu ostrzegają harpie, że od minionej nocy nie widziano samca, że powinny sformować eskadrę i zetrzeć gobliny z powierzchni ziemi. Niedługo wybuchnie wojna. - Tylko tego nam trzeba! - powiedziała Gorgona. - Wznowienia dawnych swarów między goblinami i harpiami! Mój mąż ma księgi opisujące okropności ich starożytnych wojen; Xanth jest dziś znacznie spokojniejszym miejscem. - Rozpadlina rozdzielała ich przez całe wieki - rzekła Chem. - Przerzucono przez nią kilka mostów, lecz tych strzegą ludzie, którzy nie pozwalają przechodzić goblinom. Jeden z tych mostów jest jednostronny, więc gobliny i tak po nim nie przejdą, a drugi jest niewidzialny, więc go nie dojrzą. Praktycznie jedyną drogą jest przejście przez Rozpadlinę, jednak Smok z Rozpadliny... Urwała; błysnął gruszkowaty twór. - A więc taką rolę pełnił smok! Nie pozwalał goblinom przechodzić na drugą stronę i utrzymywał pokój w Xanth! Wojny goblinów z harpiami były największym nieszczęściem Xanth, oprócz mundańskich najazdów, a i te Smok z Rozpadliny pomagał odpierać! Jestem pewna, iż nieprzypadkowo Zamek Roogna został wzniesiony na południe od Rozpadliny i tam też znajduje się większość osad cywilizowanych ludzi i centaurów. Może przetrwanie cywilizacji Xanth zawdzięczamy w znacznym stopniu Smokowi z Rozpadliny! - Dlatego Dobry Mag miał powody, żeby oszczędzać smoka, mimo iż ten szalał po okolicy - powiedziała Iren, zdumiona tą rewelacją. Ten potwór był ostatnim stworzeniem, któremu spodziewała się cokolwiek zawdzięczać. - Humphrey niczego nie robi bez powodu - rzekła poważnie Gorgona. - I zawsze tak robił, obojętnie co sądzili o tym inni. - Zawsze - przytaknęła Iren. - Jednak teraz zaklęcie zapomnienia zostało złamane, smok opuścił Rozpadlinę, Humphrey jest wyłączony, a nam grozi wybuch nowej wojny. Mamy więcej kłopotów, niż sądziliśmy. - Król Dor z pewnością będzie musiał coś zrobić, żeby unieszkodliwić gobliny - rzekła Chem. - Jednak to czyni naszą misję jeszcze pilniejszą. Musimy jak najszybciej ocalić dzieci! Nie wiadomo, co może się stać, jeśli wpadną w łapy goblinów! Pospieszyli w kierunku jaskini Cyklopa. Niebawem z góry nadleciał ochrypły wrzask. Na niebie pojawiły się wielkie, brzydkie, ptakopodobne stwory. - Gobliny! Zniszczyć! - skrzeknął niemiły kobiecy głos. Wielkie, opasłe harpie spłynęły z nieba, wyciągając brudne szpony. Było ich dwanaście lub piętnaście. Chem trzymała łuk w pogotowiu, ale nie strzeliła, wiedząc, że jeśli zabije jedną brudną samicę, pozostałe rozedrą ich na strzępy. Gorgona chwyciła rąbek woalki; ona może sobie z nimi poradzić, jeżeli będzie musiała. - Nie jesteśmy goblinami! - zawołała Iren, rozpaczliwie usiłując przemówić napastniczkom do rozsądku. Przywódczyni harpii unosiła się przed nimi, mrużąc oczy. Miała ohydną i brudną twarz, obwisłe, workowate piersi, brudne pióra ogona i okropnie śmierdziała. Była najbardziej odrażającym stworzeniem, jakie można sobie wyobrazić, nie tyle ze względu na swoje kształty, ile przez brak higieny i paskudny charakter. - No i co z tego, że nie! - wrzasnęła harpia. - Przez was straciłyśmy cenny czas! I tak rozszarpiemy was na strzępy! - Ja z nimi porozmawiam - rzekła Chem. - Przygotuj się. Gorgono; jeszcze możemy cię potrzebować. Gorgona kiwnęła głową, trzymając jedną ręką woalkę, gotowa zerwać ją i spojrzeć. -- Słuchaj mnie - rzekła Chem do przywódczyni stada. - Nie jesteśmy goblinami i nie mamy z nimi nic wspólnego. Nie chcemy z wami walczyć - lecz potrafimy się obronić, jeśli nas zmusicie. Zostawcie nas w spokoju, a i my was zostawimy. Harpie unosiły się w cuchnącym od ich smrodu powietrzu. Odór osiągał maksymalne natężenie. - Potraficie się obronić? - zaskrzeczała harpia. - Udowodnijcie! - To wam się nie spodoba - ostrzegła ją Chem. - Blefujesz! - wrzasnęła tamta. Harpie najwidoczniej umiały jedynie wrzeszczeć; dłuższa konwersacja z nimi nieuchronnie powodowała ból głowy. Ta kobieta to Gorgona -- powiedziała spokojnie centaurzyca. - Jedno spojrzenie na jej twarz zmieni każdego w kamień. - Nie wierzę! - wrzasnęła harpia. - Hatty, zerwij jej tę szmatę z twarzy, a potem wydłub jej oczy! Jedna z harpii zanurkowała, sypiąc małymi, tłustymi piórami, gnana chęcią pokosztowania smakowitej przekąski. Iren patrzyła na harpie, nie na Gorgonę, tak samo jak pozostali uczestnicy wyprawy. Jednak kątem oka dostrzegła, że Gorgona poruszyła ręką. Harpia Hatty zawisła w powietrzu i runęła jak kamień na ziemię. I nic dziwnego; zmieniła się w kamień. Gorgona ponownie zasłoniła twarz. Pozostałe harpie podleciał}’ niżej, aby popatrzeć na upadłą koleżankę. Hatty zmieniła się w brzydki posąg, który wyglądał tak, jakby zbyt długo służył za grzędę gołębiom. Jej zwapniałe oczy patrzyły ze ślepą nienawiścią, a cienkie wargi zastygły w gniewnym grymasie. Nawet kropelka brudnej śliny na jej wardze obróciła się w kamień. - Jest skamieniała! - wrzasnęły harpie. - Zupełnie sztywna - przytaknął Grundy. - Wy, brudne wrony, nie mówcie, że was nie ostrzegaliśmy. - Na sadzę! A kim ty jesteś, przykurczu? - Jestem golem Grundy - oznajmił dumnie golem. - Mogę rozmawiać z każdą żywą istotą, nawet z waszego rodzaju, ty śmierdząca krowo, chociaż muszę zatykać nos. Kim ty jesteś, na wymiociny? - Jestem harpia Haggy, przywódczyni tego stada - wrzasnęła harpia. - Szukamy goblinów. Kim są pozostali z was? Iren ponownie wolała nie ujawniać do końca, kim jest. - Jestem Iren. Hoduję rośliny. - A ja jestem Chem. Robię mapy. Haggy unosiła się w powietrzu, rozmyślając, a podmuch jej skrzydeł owiewał podróżnych zaduchem brudnego cielska. - Obracanie w kamień - rozmawianie ze wszystkim - hodowanie roślin - sporządzanie map! - podsumowała. - Wspaniały zbiór talentów. Macie szczęście; nie każdy posiada jakiś dar. Obejrzała się na pozostałe harpie. - Hannah, przeprowadź plan PA - powiedziała. Potem znów zwróciła się do Iren: - Co tu robisz, na terytorium harpii? - Szukam mojego zaginionego dziecka - odrzekła Iren. - Dziewczynki, ma trzy latka. Nie widziałyście jej? - Czy któraś widziała jej bachora? - wrzasnęła Haggy do pozostałych, wykonujących skomplikowane ewolucje, w wyniku których w dół płynęły bezustannie fale okropnego smrodu. Iren miała nadzieję, że się nie udusi. Usłyszała nieskładny chór głosów. Nikt nie widział żadnego zabłąkanego ludzkiego dziecka. - PAAAA! - wrzasnęła Hannah. Nagle wszystkie harpie jednocześnie runęły w dół. Dwie niosły worek, który zarzuciły na głowę Gorgonie, zanim ta zdążyła odsunąć woalkę. Inne trzymały pnącza, które zarzuciły na innych członków wyprawy. Ich atak był tak szybki i zdradziecki, że Chem nawet nie zdążyła strzelić z łuku. - Rośnij! - zawołała rozpaczliwie Iren do wszystkich roślin dokoła. Trawa pod kopytami Chem strzeliła w górę, a pobliskie drzewa pokryły się nowymi liśćmi, lecz nie rosło tu nic takiego, co mogłoby przeszkodzić harpiom. Oczywiście, nasiona w worku nie wykiełkowały; na szczęście, gdyż byłoby to groźniejsze w skutkach od ataku harpii. Po chwili wszyscy czworo byli jeńcami. - Plan PA - Podstępny Atak - rzekł z niesmakiem Grundy. - Powinienem się był połapać. Iren w duchu karciła się za to samo przeoczenie. Wiedziała przecież, że gobliny i harpie to stworzenia bez krzty honoru. Postąpili lekkomyślnie, osłabiając czujność. - Dlaczego nas złapałyście, wy wstrętne ptaszyska? - pytał Grundy. - Nic wam nie zrobiliśmy, jeśli nie liczyć zmiany Hatty w kamień, ale same nas do tego zmusiłyście i ostrzegaliśmy was. Ona będzie jak nowa, jeśli zaniesiecie jej posąg do Mundanii, gdzie zaklęcie straci moc. - Nie obchodzi nas Hatty! - wrzasnęła Hannah. - Kogo obchodzi jakaś harpia? Chcemy was! - Ponieważ potrzebujemy waszych umiejętności - wrzeszczała zadowolona Haggy. - Teraz szybciej wytropimy tych goblinów! - Przecież... Przecież nie możecie nas więzić i zmuszać, żebyśmy dla was pracowali! - wyjąkała Iren. - Dlaczego nie? - zapytała trzeźwo Haggy. - Po pierwsze, odmówimy wykonywania waszych poleceń - rzekła Chem, z irytacją machając ogonem. - Żadnych poleceń, stara kwoko - przytaknął golem. - Och, naprawdę? - wrzasnęła przywódczyni harpii. - No dobrze, więc rozszarpiemy waszą rzeźbiarkę na kawałki, powolutku. I tak zbliża się nasza pora posiłku. Obróciła się do swoich podwładnych. - Hannah, stara gęgało, sprawdź, jak szybko uda ci się wyrwać rękę temu stworzeniu. Tylko nie zbliżaj się do jej kaptura! Hannah zaskrzeczała z zachwytu. - Trzymajcie ją, kury! Nie chcę, żeby się szarpała, kiedy wezmę się do roboty. Rozlałoby się za dużo smakowitej krwi. Może zacznę od jej brzucha; łatwiej go rozszarpać! Pozostałe stłoczyły się wokół zakapturzonej i związanej Gorgony, chwytając ją brudnymi szponami i szykując się do kaźni. Iren wiedziała, że nie żartują; harpie naprawdę lubiły rozszarpywać i dręczyć swoje ofiary. - I przynieście jakąś misę! - wrzasnęła Haggy. - Wykąpiemy się potem we krwi! Żołądek Iren usiłował wzbić się w niebo jak harpia. Nie, one nie blefowały! - Dobrze! Będziemy współpracować! - powiedziała szybko Iren. - Nie róbcie jej krzywdy! Haggy bluznęła stekiem obrzydliwych epitetów. - Och, popsułaś nam zabawę! Nie mogłaś poczekać, aż z nią skończymy? To ładny, zdrowy okaz i jestem pewna, że ma sporo krwi. - Nie, nie mogę czekać! - krzyknęła zrozpaczona Iren, głosem podobnym do skrzeczenia harpii. - Nie ruszajcie jej! - No dobra, psujo! - wrzasnęła Haggy. - Sądzę, że jednak wykorzystamy jej zdolności przeciw goblinom, tak jak zaplanowałyśmy. Hannah, musisz zaczekać. - Idź ssać jajka! - odwrzasnęła tamta. Unosiła się w powietrzu, czekając, aż pozostałe unieruchomią ofiarę i przygotują Gorgonę do operacji brzucha. - Chcę krwi! Rzuciła się na Gorgonę, wystawiając szpony i rozdziawiając dziób, opętana żądzą krwi. - Ty mi każesz ssać jajka, rozdęta torbo? - wrzasnęła Haggy, śmigając za nieposłuszną. Poruszała się błyskawicznie; harpie od wielu pokoleń praktykują porywanie różnych rzeczy i umieją śmigać w mgnieniu kaprawego oka. Obie zderzyły się w powietrzu. Haggy uniosła szpon i tak silnie zamachnęła się na przeciwniczkę, że kilka zatłuszczonych piór wypadło jej z ogona. Hannah straciła równowagę, z trudem ominęła drzewo i wylądowała na grzbiecie, nakrywając się chudymi nogami. Zaklęła tak straszliwie, że trawa wokół pożółkła i uschła. Potem zatrzepotała skrzydłami i uniosła się w górę, zostawiając na ziemi brązową plamę zeschniętej roślinności. Przysiadła na gałęzi, sypiąc wydartymi piórami. Harpie we właściwy sobie sposób utrzymywały dyscyplinę w swych szeregach. - A teraz, oto co macie zrobić - skrzeknęła Haggy do Iren. - Wyhodujesz nam kilka krwawników i dzbaneczników na obiad, a ten koński zad pokaże nam mapę, żebyśmy mogły zobaczyć, gdzie może być wróg, zaś chochlik... - Jestem golemem, nie chochlikiem! - rzekł Grundy. - ...rozpyta się o gobliny - dokończyła Haggy. - A jeśli nie znajdziemy ich do północy, zamiast nich rozszarpiemy Kamiennooką. To chyba dobra umowa, nie sądzisz? Założę się, że te węże na jej głowie to pyszne kąski! Iren nawet nie pytała, czy harpie puszczą ich wolno, jeśli odnajdą gobliny. Harpie niczego nie obiecują, tylko wygrażają. - Musicie rozwiązać mi ręce, żebym mogła wybrać odpowiednie nasiona - powiedziała. - Nie mogę wyczarować tego, co chcecie, jeśli nie będę miała odpowiednich nasionek. - Rozwiążemy - wrzasnęła Haggy. - Ale jeśli wyczarujesz nie taką roślinę, twoja zakapturzona przyjaciółka zostanie wypatroszona, zanim mrugniesz okiem, a tobie każemy pić jej krew. - Nie zgadzam się! - oburzyła się Hannah. - To mnie obiecałaś krew! - Och, dobrze. Damy tobie krew, a więźniom wepchniemy do gardeł jej wnętrzności - zdecydowała wielkoduszna Haggy. Przerażona Iren wiedziała, że skutecznie zapobiegły wyczarowaniu przez nią wikłacza czy czegokolwiek innego, co mogłoby się przydać przeciw temu strasznemu stadu. Otworzyła worek z nasionami i zaczęła je przeglądać, szukając odpowiedniego. Miała szczęście, jeśli można tak to nazwać; znalazła potrzebne nasionka. Rzuciła je na ziemię. - Rośnijcie! Krwawniki wyrosły i obsypały się ciemnoczerwonymi owocami, podczas gdy dzbanecznik wytworzył dzbanki pełne płynu zabijającego muchy. Harpie dorwały się do nich chciwie i zaczęły żłopać. Te brudne ptaszyska wyglądały jeszcze ohydniej, kiedy jadły. Korzystając z chwilowego zamieszania, Iren naradziła się z Grundy m. - Sądzisz, że uda ci się zlokalizować hordę goblinów? Od tego może zależeć nasze życie. - Coś znajdę - obiecał golem. - Mogę zacząć od podejścia do organów ustnych; ponieważ one ich widziały, wiem, że były w tej okolicy. - Doskonale - rzekła Iren. - A jeśli gdzieś po drodze nadarzy ci się okazja, żeby zerwać kaptur Gorgonie... - Wy, podstępne kobiety, wszystkie jesteście takie same - rzekł Grundy. Iren uśmiechnęła się cynicznie. - Pewnego dnia napotkasz taką, która będzie twojego wzrostu i uszczęśliwi cię, podstępnie chwytając w sidła - jeżeli przeżyjesz tę wyprawę. - Nie mogę się doczekać - rzekł golem, lecz zaraz zamyślił się. Wkrótce harpie zeżarły wszystko. - No, dalej, chochliku! - wrzasnęła Haggy. - Znajdź te gobliny! Grundy zeskoczył na ziemię i urządził przedstawienie, wypytując miejscowe rośliny. Oczywiście, żadna nie widziała goblinów. - Tędy - oznajmił, wskazując w kierunku, gdzie znajdowały się organy ustne. Harpie tak zaślepiała żądza krwi i walki, że nie zauważyły, iż we wskazanym kierunku wznosi się miejscowa rozgłośnia. - Mapa! Mapa! - wrzasnęła Haggy. Chem pokazała mapę tego obszaru. Mapa nie była za bardzo szczegółowa, gdyż centaurzyca nie zdążyła dobrze obejrzeć terenu. Jednak ukazała wystarczająco dużo szczegółów, aby harpie uznały ją za przydatną. Harpie musiały rozwiązać Chem nogi, żeby mogła iść, lecz ręce nadal miała związane, a jedna z harpii leciała tuż nad nią, gotowa zaatakować w wypadku próby ucieczki. Znów związano Iren i wsadzono na centaurzycę. Zakapturzona Gorgona musiała iść osobno i odnajdywać drogę kierując się wskazówkami innej harpii. Iren ze smutkiem i gniewem patrzyła, jak przyjaciółka potyka się, idąc po omacku ze związanymi rękami, lecz nic nie mogła na to poradzić. Powoli podążali na północ, ustawicznie popędzani przez harpie. Sytuacja zmieniła się, gdy Grundy trafił na ślad goblinów. Trzynastoosobowy oddział podążał na południowy zachód. Nie było z nimi harpii. - To oznacza, że na pewno go zabili - wrzasnęła Haggy. - Powyrywamy im serca i wepchniemy im w... Reszta była niezrozumiała, i dobrze, bowiem liście najbliższych drzew pożółkły i zaczęły usychać. Harpie mają w tym kierunku szczególne uzdolnienia. Wpadłszy na trop, harpie zwiększyły odstępy w szyku i umilkły. Wiedziały, że ich wrzask natychmiast ostrzegłby wroga i nakazał goblinom czujność. Jedna z nich wzleciała wysoko nad drzewa, usiłując wypatrzeć nieprzyjaciół, lustrując okolicę złowrogim spojrzeniem. I niebawem udało się jej. Opadła niżej. - Przed nami, na spłachetku suchego gruntu pośród mokradła - zameldowała przenikliwym szeptem. - Możemy ich otoczyć. Myślą, że są tam bezpieczni, ale nie umieją latać. Iren pojęła, że to typowy błąd; stworzenia nie umiejące fruwać zazwyczaj nie zdawały sobie sprawy z niebezpieczeństwa, dopóki nie było za późno. - Nie będziemy ryzykować - zdecydowała Haggy. - Trzynastu na trzynaście - to prawie równe siły. Nie chcemy uczciwej walki, lecz rzezi. Każemy popatrzeć na nich Kamiennookiej. Iren domyśliła się, że opacznie pojmowały zdolności Gorgony; nie rozumiały, iż to nie wzrok Gorgony obracał ludzi w głaz, lecz widok jej twarzy. Iren nie miała zamiaru prostować tej pomyłki. - Ale ona popatrzy i na nas - ostrzegła druga. - Racja. Lepiej na razie nie ryzykować. Zamiast tego, zbombardujemy ich. Przygotujcie jaja. Iren nie miała pojęcia, gdzie harpie chowały jajka, lecz wyglądało na to, że mają ich spory zapas. Zastanawiała się też, co chcą osiągnąć obrzucając nimi gobliny, chyba że zamierzały oślepić wroga bryzgami białka i żółtek. Harpie wzbiły się w niebo, zostawiając za sobą ślad z przetłuszczonych piór. - Och, Hannah - przypomniała sobie Haggy. - Teraz możesz zająć się tymi stworzeniami; stały się zbędnym balastem. - Pysznie! - odwrzasnęła Hannah. Zatoczyła koło i pomknęła ku grupce Iren. Leciała trochę niepewnie z powodu niedawnej utraty piór. lecz nadal mogła dość dobrze manewrować. Na jej ohydnym obliczu malowała się radość. - Grundy! - krzyknęła Iren. Jednak golem był za daleko, żeby dopaść Gorgony przed harpią. Zamiast niego, na pomoc skoczyła Chem. Ręce miała związane, więc usiłowała posłużyć się zębami, pochylając się, by chwycić kaptur. Jednak Hannah nie podleciała blisko. Zahamowała, szeroko rozpościerając skrzydła, i złożyła w powietrzu jajko. - Gińcie! - wrzasnęła, gdy pocisk poszybował w dół. - Uwaga! - zawołał jednocześnie Grundy. - Właśnie przypomniałem sobie, co robią te jajka! Chem uskoczyła przed spadającym jajem, pociągając za sobą Gorgonę. Jajko uderzyło o ziemię obok nich i eksplodowało. Rozległ się głuchy huk i krzaki wraz z murawą wyleciały w powietrze, pozostawiając mały krater. To były naprawdę bombowe jaja! Iren pojęła, że formując eskadrę harpie musiały odżywiać się owocami granatu, dla uzyskania materiałów wybuchowych. Naprawdę były przygotowane do wojny! Grundy, cały i zdrowy, ominął krater i dotarł do nich. Wdrapał się na owiniętą głowę Gorgony, szarpiąc kaptur. Jednak ten był zawiązany, a mocno zasupłany sznur nie puszczał. Tymczasem harpia zatoczyła krąg. Czy miała jeszcze jedno jajko? - Nic dziwnego, że słabo się rozmnażają! - wykrzyknęła Chem. Grundy zaśmiał się. Trudno sobie wyobrazić, żeby z takiego wybuchowego jajka wylęgła się żywa harpia! Jednak niebezpieczeństwo było realne. - Grundy, podaj mi nasionko! - zawołała Iren. - Szybko! Golem wdrapał się do worka i na chybił trafił wyjął garść nasion. - Rośnijcie! - nakazała im Iren. Nasiona natychmiast wykiełkowały. Iren, oczywiście, mogła wyczarowywać rośliny nawet ze związanymi rękami. Jednak te nasiona zostały wybrane zupełnie przypadkowo. Mogło z nich wyrosnąć cokolwiek, a rezultat mógł być fatalny lub żaden. Na dłoni golema zaczął formować się koral i Grundy pospiesznie upuścił nasiona. Trzcina cukrowa wypuściła trzcinki z cukru. Żelazne drzewo strzeliło w górę; na skutek bliskości moczarów końce jego gałęzi już pokrywała rdza. Kubek prążkowany rozstawiał swoje kubki. Rogatek zadął donośnie. Palusznik grzebał w ziemi paluchem i strzelał strąkami nasion. A rozchodnik zapuścił korzenie w najbliższy kamień i rozłupał go na dwa kawałki o ostrych krawędziach. Grundy podskoczył i złapał jeden z nich. Przyłożył go do związanych rąk Gorgony i zaczął piłować. Jednak Hannah znów nadlatywała. Widocznie miała przygotowane nowe jajo. Chem wyczarowała mapę pokazującą głaz w miejscu, gdzie byli ludzie i ludzi w miejscu, gdzie leżał najbliższy głaz. Harpia zamrugała oczami, po czym zmieniła kurs i upuściła jajko. Pocisk trafił w głaz i rozwalił go na kawałki. Sypnęło piachem. Gorgona miała już wolne ręce. Chwyciła kaptur chcąc zdjąć go z głowy, lecz był zawiązany z tyłu i opierał się jej niecierpliwym palcom. - Przetnij go kamieniem! - rozkazała Iren. Harpia pojęła, że coś jest nie tak. Mapy Chem były dobre, lecz nie były doskonałym złudzeniem; można było dostrzec pod nimi rzeczywistość, jeśli ktoś dobrze się postarał. Hannah zatoczyła krąg, szykując się do złożenia następnego jajka, które już nie chybi. - Znów nadlatuje! - rzekł Grundy. - Ta stara kwoka ma śmierć w swych kaprawych oczkach! Iren była pewna, że golem ma rację. Pozostała im jeszcze jedna szansa. - Gorgono! Jeżeli w ogóle coś widzisz - rzuć kamieniem! Gorgona potarła kaptur ostrym kantem kamienia, rozdzierając materiał. Teraz widziała co nieco przez wydarty otwór. Rzuciła kamieniem w nadlatującą harpię. Wycelowała znakomicie. Kamień sięgnął celu - i jajko wybuchło. Harpia jeszcze nie zdążyła go spuścić. Eksplozja była stłumiona. Na troje wędrowców spadł deszcz obrzydliwych szczątków, a smród przeszedł wszelkie pojęcie. Iren otarła sadzę z oczu i zerknęła w górę. Z Hannah nie zostało nic prócz chmury brzydkiego dymu. Obłok był ciemnoszary, poprzecinany czerwonymi pasmami. - Hej, jeńcy uciekają! - wrzasnęła inna harpia. - Musimy stąd zmykać! - powiedziała zwięźle Iren. Od mokradeł dobiegł nagły zgiełk. Pozostałe harpie z przeraźliwym jazgotem i wyciem zaatakowały gobliny. Gorgona zostawiła na głowie swój porozrywany kaptur, mogła więc widzieć nie ukazując zabójczej twarzy, i zajęła się więzami Chem. Niebawem centaurzyca była wolna. Wzięła łuk i wymierzyła w niebo; pierwsza harpia, która przyleci, aby złożyć jajo, zostanie przeszyta strzałą. Teraz Gorgona podeszła do Iren i rozwiązała jej ręce. Mogli już ruszać, ale Iren wahała się. - Las jest zbyt rzadki; jeżeli uciekniemy, będziemy narażeni na atak z tyłu. Nie chcę, żeby jedno z tych jajek trafiło mnie od tyłu! Lepiej ukryjmy się i poczekajmy, aż będzie bezpiecznie. Chem przyznała jej rację. Weszli na mokradła, będące rozległą równiną zgalaretowaciałej wody pokrytej suchą skorupą. Powierzchnia była sinozielona i uginała się pod nogami, lekko falując. Po drugiej stronie mokradła stała horda groźnie wyglądających goblinów, uzbrojonych w maczugi, włócznie i kamienie. Harpie nadlatywały lotem koszącym, usiłując ich zbombardować, lecz grad ciskanych kamieni był wystarczająco skuteczny, by je powstrzymać. Gejzery wody trysnęły w miejscach, gdzie jaja chybiły celu. Skorupa pokrywająca mokradło była mocna i elastyczna, lecz eksplozje wyrwały w niej dziury, które zasklepią się dopiero po dłuższym czasie. Trzy harpie oderwały się od głównych sił i skierowały na grupkę Iren. Ta zanurzyła dłoń w sakwie z nasionami i rozrzuciła kilka wokół. - Rośnijcie! Nasiona wykiełkowały w powietrzu i upadły na mokradło, gdzie ukorzeniły się, znajdując obfitość wody umożliwiającą szybki wzrost. Skórzaste paprocie rozpostarły na ziemi swe skórzane liście. Złotokap opryskał wszystko chmurą złotych kropel. Lisi ogon machnął kosmatym ogonem i zrobił chytrą minę. Szafirki sformowały szafirowe kryształy, które skrzyły się w słońcu. Czernidłak kołpakowaty wypuścił spod mchu różnej wielkości czapy, które Iren i pozostali natychmiast zerwali, aby użyć je jako hełmów na wypadek bliskiego wybuchu jajka. Kościenica grzechotała swoimi gnatami. Lilia wodna ogłosiła dzień sportu i zaczęła rozwijać się tak szybko i okazale, iż niebawem zakryła większą część tafli. Pnącza i liście stały się tak duże i tak ciasno splecione ze sobą, że dostarczyły zbiegom dobrej osłony. Mokradło zmieniło się w gęstą dżunglę. Gobliny ujrzały dżunglę i ruszyły ku niej, zamierzając wykorzystać ją jako osłonę. - Oho! - rzekła Iren. - O tym nie pomyślałam! Teraz będziemy musieli walczyć i z goblinami! Istotnie. Kiedy gobliny przybyły i przekonały się, że dżungla nie jest bezludna, zaczęły rzucać kamieniami w nowe cele. Rozpoczęła się trójstronna bitwa. Gęsta osłona okazała się wątpliwym dobrodziejstwem. Skrywała Iren i jej towarzyszy przed wzrokiem harpii, które wywrzaskując przekleństwa kołowały w górze, gotowe ujaić każdego, kto im odpowie - ale gobliny również były ukryte, zarówno przed wzrokiem harpii, jak i podróżników, a Królowa Xanth wiedziała, że gobliny umieją walczyć w dżungli. Przed Chem pojawił się jakiś goblin - i zniknął, zanim zdołała wymierzyć doń z łuku. Gęste zarośla skrywały zbyt wiele! Harpia dostrzegła ruch, podleciała blisko i złożyła jajko. Wybuchło obok, wysadzając krzaki, z których posypał się grad zielonych szczątków. Ciemna, sękata dłoń chwyciła Iren za ramię. Królowa obróciła się na pięcie, nie śmiejąc krzyknąć z powodu nasłuchujących harpii, i stanęła twarzą w pysk z paskudnym goblinem. Goblin otworzył usta. ukazując ostre, żółte kły. Skoczył, zamierzając ugryźć Iren w nogę. Odsunęła nogę i kopnęła go kolanem w ucho. Au! Goblinowi nic się nie stało, a ją zabolała noga! - Nie bij ich po głowach! - zawołał Grundy. - Są twarde jak skała! Wal ich po rękach i nogach! Iren nadepnęła goblinowi na wielką stopę, lecz grunt był tak grząski, że noga stwora po prostu zapadła się w wodę. Nie wiedząc, co robić, złapała goblina za rękę, wykręciła ją i trzasnęła nią o jego łeb. - Auuu! - zawył goblin. - Złamałaś mi rękę! Harpia usłyszała go i zaczęła krążyć, usiłując zlokalizować źródło dźwięku. Bluznęła siarczystym przekleństwem. Zaraz jajko zleci im na głowę! Iren wiedziała, że musi szybko pozbyć się tego stwora. Teraz poruszyła ramieniem, za które ją złapał, i trzepnęła ręką goblina o jego kamienny łeb. Czaszka okazała się twardsza od ręki. Wreszcie puścił Iren. Wtedy doskoczyła do nich Chem i odrzuciła go celnym kopniakiem w głowę. Nie wyrządziła goblinowi takiej krzywdy, jaką spowodowałoby kopnięcie w siedzenie, lecz posłała go tak daleko w listowie, że Iren znów mogła się ukryć. - Musimy się stąd wydostać albo zginiemy! - wysapała Iren. Nie miała wielkiego doświadczenia w tego rodzaju walce i nie była nią zachwycona. - Chyba lepiej użyję mojej mocy - rzekła Gorgona, dotykając głowy. Iren westchnęła. - Sądzę, że nie mamy innego wyboru. Nagle wśród wrzeszczących harpii wszczęło się jakieś zamieszanie. - To on! To on! - piszczały. Iren zerknęła przez listowie. Dostrzegła jedynie następną harpię, przybywającą na pomoc tamtym. Niedobrze! - On? - spytała Chem. - Ten samiec, którego ponoć zabiły gobliny? Teraz Iren pojęła znaczenie tego faktu. - A więc nie mają powodu, żeby toczyć wojnę! - Och, i tak będą się bić - rzekł Grundy. - Harpie i gobliny zawsze walczą ze sobą, przy każdej okazji. - No, nie powinny tego robić, jeśli my znajdujemy się między nimi! - zawołała Iren. - Może uda mi się doprowadzić do zawieszenia broni - rzekła Chem. - Chwila zdaje się odpowiednia i sądzę, że już kiedyś widziałam wodza goblinów. - Warto spróbować! - stwierdziła Iren. Jej dłonie były zimne i lepkie, ale miała nadzieję, że nie wygląda tak podle, jak się czuje. Chciała tylko wydostać się z zamętu bitwy i wznowić poszukiwania dziecka. Chem skupiła się. Pojawiła się mapa - tym razem nie ukazująca terenu, lecz wielkie litery: ROZEJM. Jednocześnie centaurzyca zaczęła krzyczeć: - Gorbage! Goblinie Gorbage! Tylko nieliczne harpie umiały czytać, lecz przywódczynie były lepiej wykształcone od reszty. - Rozejm? - wrzasnęła rozwścieczona Haggy. - Rozejm? Kto tak twierdzi? A wódz goblinów odkrzyknął: - Kto mnie woła? - Jestem centaurzyca Chem - odparła klaczka. - Ogłaszam rozejm, gdyż gobliny i harpie nie mają się o co spierać, co chcę wam udowodnić, zanim zniweczycie wszelkie szansę na pokój. - Pokój! - wrzasnęli jednocześnie Gorbage i Haggy. - Nie chcemy pokoju! - ciągnęła Haggy. - Chcemy wojny! - dokończył Gorbage. - Przecież... - protestowała zdumiona Iren. - Ta stara kwoka ma rację - rzekł Gorbage. - Nie mieliśmy porządnej wojny od ośmiuset lat. Trzeba nadrobić zaległości! - Na pewno! - wrzasnęła Haggy. Nowo przybyły samiec opadł niżej. Teraz Iren dostrzegła, że jego twarz i pióra były czyste, a on sam był przystojnym okazem mężczyzny. - I tak porozmawiamy o pokoju - zawołał, a jego głos również w niczym nie przypominał wrzasków samic. - Ogłosimy rozejm i posłuchamy centaurzycy, ponieważ centaury słyną z inteligencji. Harpie niepewnie trzepotały skrzydłami, gdyż nie mogły spierać się z cennym samcem. - Jeśli tak mówisz - rzekła z urazą Haggy. - Ale ja tak nie mówię! - zawołał Gorbage spod osłony krzaków. - Chcę wykończyć wszystkie harpie, poczynając od tego ptasiomózgiego kogucika! Wskazał na samca harpii. Wtem pojawiła się śliczna kobieta-goblin. - A więc będziesz musiał wykończyć i mnie, ojcze! - zawołała. - Ja go kocham! Romans goblinki z harpią? Kolejna niespodzianka! - Goblinia ladacznico! - skrzeknęła obrażona Haggy. - Zasypiemy cię jajami! - Na pewno nie! - zawołał samiec. - Zamierzam ją poślubić. Iren była zdumiona. - Zatem to prawda! Nic dziwnego, że te stworzenia są takie wzburzone! Dla nich taka miłość jest absolutnie zakazana! - Lepiej doprowadźmy do rozejmu! - powiedziała Chem. - Za moment zostaną tu tylko nogi i pióra. Iren poszperała w sakwie. Znalazła to, czego szukała: kilka roślin należących do ściennych. Rozrzuciła nasiona na cztery strony świata, uważnie wymierzając kierunek i odległość. - Rośnijcie! Urosły. Jedna ściana powstała tuż za grupką Iren, rozciągając się ze wschodu na zachód, rozpychając na boki roślinność. Inne powstały po bokach, biegnąc z północy na południe. Czwarta wyrosła na północy, od wschodu na zachód. Niebawem połączyły się, tworząc rogi i zamkniętą - w przybliżeniu kwadratową - przestrzeń. Mury grubiały i wyciągały się w górę, ukwiecone na szczytach, aż ze środka widać było tylko niebo. - Chem, obróć się na północ i miej łuk w pogotowiu - rzekła Iren. - Gorgono, ty stań twarzą na południe i trzymaj rękę na welonie...eee, na kapturze, czy co tam masz. Ja spróbuję obserwować niebo. Grundy, wdrap się na ścianę i powiedz Gorbage’owi, Haggy oraz tym dwojgu... e... kochankom, żeby tu przyszli rokować. Uważaj na jaja. - Kapuję - rzekł golem i wspiął się na ścianę. - Mam nadzieję, że zdołasz posłużyć się w tej sytuacji swoją centaurzą logiką, Chem - mruknęła Iren. - Jeśli nie zdołasz ich przekonać, nadal będziemy w opałach. Czuła ssanie w dołku; źle znosiła tę napiętą sytuację. Wiedziała, że rośliny zapewniły im tylko chwilowe schronienie. - Logika to dobra rzecz - jeżeli zechcą słuchać - odparła Chem. - Jednak żadna z walczących stron nie słynie z umiejętności słuchania. Grundy wspiął się na ścianę i stanął na szczycie, jak maleńka figurka. - Hej, śmierdzielu! - wrzasnął. - Chodź tu, popisz się swoją ignorancją! Ty też, brudnopióra! Uchylił się przed ciśniętym kamieniem i odłamkami zrzuconego jajka. __Myślę, że wybrałaś nieodpowiedniego dyplomatę - stwierdziła Chem. - Grundy uważa, że to mistrzostwa w bluzganiu. - Powinnam wiedzieć - przyznała ze złością Iren. - Będę musiała sama zostać mediatorką. - Tylko nie strać głowy - ostrzegła Chem. __Może my możemy pomóc - odezwał się nowy głos. Iren rozejrzała się wokół, lecz nie dojrzała nikogo. - Kto to powiedział? - Jesteśmy niewidzialni - rzekł głos. - Nie chcemy, aby nas zastrzelono lub ukamienowano. - Niewidzialni! No cóż, jeżeli jesteście przyjaźnie nastawieni, pokażcie się - nie zaatakujemy was! Powoli z powietrza wyłoniły się dwie postacie - samiec harpii i dziewczyna- goblin. - Kochankowie! - zawołała Iren. - Ale jak...? - Odkryliśmy nasz magiczny talent - odparła z lekkim zawstydzeniem dziewczyna. Była bardzo ładna. - Gobliny nie mają magii, tak samo harpie - w przeciwieństwie do ludzi - ale razem możemy być niewidzialni. Przysunęła się do harpii i znowu oboje zniknęli. - Zapewne geny recesywne - rzekła Chem, gdy para pojawiła się ponownie. Uważniej przyjrzała się dziewczynie. - Wyglądasz znajomo. Widziałam dziewczynę goblinów prawie tak ładną jak ty... - Moją starszą siostrę Goldy - powiedziała dziewczyna. - Ja jestem Glory, najładniejsza i najmilsza z mojego plemienia. A to jest Hardy - najprzystojniejszy i najlepiej wychowany ze wszystkich harpii. Iren przedstawiła siebie i swoich przyjaciół. - Szukamy mojej zaginionej córki... - Ivy! - wykrzyknęła Glory. - To urocze dziecko z kością we włosach! Iren była zdumiona. - Spotkałaś ją? - Pomogła mi odnaleźć Hardy’ego - rzekła Glory. - Teraz dostrzegam rodzinne podobieństwo. Jej włosy są lekko zielone, podczas gdy twoje... - Kiedy jest zazdrosna, zielenieje cała - wspomniał Grundy, wróciwszy ze ściany. - Z kością we włosach? - dopytywała się Chem. - Powiedziała, że dostała ją od Cyklopa - wyjaśniła Glory. - Bardzo nam pomogła! Ona, Hugo i Stanley... - Hugo? - zapytała Gorgona. - On jest z nimi? - Och, tak! Ma taki cudowny talent! - Przecież on potrafi wyczarować tylko zepsute owoce! Glory roześmiała się. - Nie mówiłabyś tak. gdybyś go znała! - No cóż, jestem jego matką. Glory wytrzeszczyła oczy, zdumiona. - Chyba stawiasz mu niezwykle wysokie wymagania! Bardzo smakowały mi jego owoce! I jest taki inteligentny... - Inteligentny? - zapytała Gorgona. - Och, tak! I przystojny... Gorgona potrząsnęła zakapturzoną głową, zakłopotana. - Stanley? - spytała Iren, przypomniawszy sobie drugie wymienione przez Glory imię. - Stanley Parowiec, mały smok. On też jest bardzo miły. - Miły? - powtórzyła oniemiała Iren. - Odmłodzony Smok z Rozpadliny? Glory uśmiechnęła się i wokół pojaśniało. - To żarty, prawda? - Najwyraźniej - potwierdziła słabym głosem Iren. Na pewno było to dziwne, ale nie zabawne. - Gdzie ich spotkaliście? - Ja szłam na południe od Rozpadliny szukając Hardy’ego i chyba zabłądziłam, a przynajmniej zeszłam ze ścieżki. Jednak smok zlokalizował organy ustne i odnaleźliśmy Hardy’ego... - I wpadliśmy w zasadzkę zastawioną przez gobliny - podjął harpia. - Sądzili mnie za deprawowanie Glory, ale Hugo bronił mnie tak błyskotliwie... - Nie rozumiem - przerwała mu Gorgona. - Oczywiście, życzę mojemu synowi jak najlepiej, ale muszę powiedzieć, że on nigdy nie był błyskotliwy, przystojny czy utalentowany. Chciałabym, żeby było inaczej, ale... - Wygląda na to, że jego zalety zostały znacznie poprawione - skomentowała Chem. - Ivy! - zawołała Iren. - To ona jest odpowiedzialna! - Tak też myślałam - rzekła centaurzyca. - Podejrzewam, iż jej dar poprawiania jest znacznie potężniejszy, niż myśleliśmy. Przy niej Hugo osiągnął pełnię swoich możliwości. - Ale ten smok - mówiła Iren. - On też powinien stać się jeszcze groźniejszy! - Nie, jeśli jej talent działa selektywnie - wykazała Chem. - Może, na przykład, wzmacnia tylko te cechy, jakie dostrzega, chce dostrzegać lub jakie pragnie widzieć u danej... - Zrobienie z mojego chłopca geniusza wymagałoby talentu godnego Maga - powiedziała ze smutkiem Gorgona. - Długo łudziłam się, że rozwinie się z wiekiem, ale teraz ma już osiem lat i nie wykazuje... - Osiem? No, jeśli nie jest geniuszem, to niewiele mu brakuje! - powiedziała Glory. - Wychwycił wszystkie istotne fakty! - I wygrał moją sprawę przed sądem - mówił Hardy - ale wtedy wódz gobłinów, ojciec Glory, narzucił inny werdykt i chciał wykonać wyrok... - A ja rzuciłam się za nim w ogień - ciągnęła Glory z błyszczącymi oczami. - Ivy skoczyła za nami - i nagle odkryliśmy nasz dar i byliśmy niewidzialni. W ogólnym zamieszaniu udało nam się uciec. - To talent Ivy - rzekła Chem. - Znacznie silniejszy, niż sądziliśmy! Ten połączony harpio-goblini czar niewidzialności musiał być utajony. Nacisk okoliczności i magia Ivy musiały wydobyć go na jaw. Kto mógłby podejrzewać, że taki łączny talent międzygatunkowy może w ogóle istnieć? - No, jeśli istnieją pół-ludzie - powiedziała Iren - może są i pół-talenty. Centaurzyca uśmiechnęła się. - Z pewnością! Tyle jeszcze musimy się nauczyć o magii Xanth! I wygląda na to, że Glory i Hardy pasują do siebie, skoro i ich talenty są do siebie dopasowane! Iren przyszło do głowy, że być może wszystkie gobliny i wszystkie harpie mają półtalenty niewidzialności, które objawiają się jedynie łącznie z drugą połową, więc niekoniecznie musi stanowić to dowód dopasowania tych dwóch osobników. Jednak lepiej nie zgłaszać tych obiekcji; nikomu nie przyniosłyby pożytku. - I tak uciekliśmy hordzie mojego ojca - zakończyła Glory. - Ivy, Hugo i Stanley też uciekli, gdyż gobliny szły po naszych śladach. Hardy niósł mnie kawałek, chociaż ważę prawie tyle co on i nie mógł nieść mnie długo. Jednak gdy zapadł zmrok, rozbiliśmy obóz w drzewie, do którego oddział ojca nie zdołałby dotrzeć, i przespaliśmy spokojnie całą noc. Zaczerwieniła się lekko. - No, prawie całą. - Wymknęliśmy się im - podjął Hardy. - Jednak nadal przeszukiwali okolicę, więc nie mieliśmy dziś ani chwili spokoju. - Byliśmy już bardzo zmęczeni - rzekła Glory. - Ale teraz, skoro harpie... - Usłyszeliśmy poruszenie - powiedział Hardy. - Rozpoznałem wrzaski i pomyślałem, że powinienem powiedzieć, iż wiadomość przekazana przez usta organów jest już nieaktualna... - Sądzę, że mam już wystarczająco jasny obraz sytuacji - przerwała mu Chem. - Jednak niczego nie osiągniemy, jeśli nie zmusimy przywódców obu stron do rokowań. - Mogę przyprowadzić tu ojca rzekła Glory. - Jednak on nie da się przekonać. - A ja mogę sprowadzić tu Haggy - powiedział Hardy. - W krainie harpii każdy samiec jest księciem; musi przyjść na moje wezwanie. Ale i ona nie zechce słuchać. - Przyprowadźcie ich i nie pozwólcie im walczyć - mówiła Chem - a ja spróbuję przemówić im do rozumu. Nie jestem tak elokwentna jak Hugo, ale może uda mi się zapobiec tej wojnie. Dziewczyna-goblin i harpia wzruszyli ramionami. Warto spróbować wszystkiego. Potem Glory wdrapała się na ścianę, pokazując trochę wspaniałych okrągłości, podczas gdy Hardy wzbił się w niebo. W trakcie toczonej rozmowy obie walczące strony zachowały spokój, być może dlatego, iż żadna nie była pewna, kto obecnie ma przewagę. - Ojcze - zawołała Glory ze szczytu muru. - Musisz tu przyjść i porozmawiać z przywódczynią harpii. - Nigdy! - odparł Gorbage z oddali, słabo słyszalnym lecz ochrypłym głosem. - Inaczej będę chyba musiała rzucić się z tego muru - oznajmiła Glory, udając, że zamierza skoczyć. Wprawdzie ściana nie była dostatecznie wysoka, żeby upadek okazał się śmiertelny, ale blef podziałał: Gorbage zgodził się przyjść. Hardy’emu poszło łatwiej. - Chodź tu negocjować - powiedział do Haggy. - Inaczej powiem Królowej Harpii, że wysysasz jaja. Tym ją przeraził. - Ja nie ssę niczyich jaj! - wrzasnęła i z łopotem usiadła na północnej ścianie. Teraz byli obecni przywódcy obu stron: strosząca poplamione pióra Haggy i zwieszający pałąkowate nogi z południowego muru Gorbage. Oboje mierzyli się gniewnymi spojrzeniami. Było oczywiste, że żadne z nich nie ma zamiaru okazywać rozsądku. - Po pierwsze - zaczęła Chem - proszę, żebyście wyjaśnili swoim, że jesteśmy uzbrojeni w celne strzały oraz w spojrzenie Gorgony. Każdy, kto spróbuje zdobyć ten bastion, poniesie konsekwencje tego kroku. Gorbage i Haggy, wiedząc, że klaczka mówi prawdę, poinformowali swoje oddziały. Jednak żadne z tych dwojga nie wykazywało najmniejszej ochoty do zawarcia pokoju. Iren wiedziała, iż właśnie to stanowi główny problem. Ludzie szukaliby sposobu uniknięcia przelewu krwi, lecz gobliny i harpie naprawdę chciały walczyć. - Przez ponad tysiąc lat gobliny i harpie toczyły wojnę - zaczęła Chem. - Zaczęła się ona na skutek przeludnienia i nieporozumienia, i obie strony wyrządziły sobie wzajemnie wiele krzywd. Lecz Król Roogna poprawił sytuację i przez osiemset lat wojna ledwie się tliła. Dzięki istnieniu Rozpadliny oraz Smoka z Rozpadliny obie strony były oddzielone od siebie, więc nie było wiele okazji do sporów. Jednak teraz wygląda na to, że między przedstawicielami obu gatunków nawiązał się romans... - Zabiję tego kogucika! - krzyknął Gorbage. - Zbrukał moją córkę! - Chyba powinieneś powiedzieć „brykał”, a nie „brukał”, tato - mruknęła pod nosem Glory. - Słuchaj, bulwonosy! - wrzasnęła Haggy. - Twoja rozpustna, smarkata córka bezwstydnie skusiła go swoimi nogami, zupełnie jak w dawnych czasach! Powinna połknąć jajko w poprzek! - A co jest nie tak z jej nogami? - zapytał Hardy. - Zaraz ją ujaję! - wrzasnęła Haggy, unosząc się w powietrze. Jednak Chem nie spuszczała jej z oka, gotowa wypuścić strzałę, a Gorgona stanęła twarzą do harpii, trzymając ręką kaptur. Haggy z powrotem usiadła na murze, mamrocząc coś pod nosem. - Czy wy naprawdę sprzeciwiacie się małżeństwom między gatunkami? - Oczywiście! - krzyknął Gorbage. - Dlaczego mielibyśmy pozwolić, żeby w wyniku mieszania ras skażono naszą czystą goblinią krew! Moja córka poślubi wodza goblinów! - Nigdy! - krzyknęła Glory. - Mamy dość kłopotu z zachowaniem naszego gatunku - wrzasnęła Haggy. - Nie chcemy, żeby ladacznice goblinów uwodziły naszych mężczyzn! Co więcej - nie chcemy, żeby gobliny wkraczały na nasze terytorium i zabijały nam nielicznych, cennych samców! - No to trzymajcie te koguty z daleka od naszych niewinnych dziewic! - odkrzyknął Gorbage. - Nasi mężczyźni nie uganiają się za wami, cuchnące kwoki! - I tak nie złapaliby żadnej! - odcięła się Haggy. - Mimo to - zdecydowanie przerwała im Chem - mamy tu romans między gatunkami. Wiele stworzeń Xanth to mieszańce. Gryfy, syreny, chimery, bazyliszki, mantikory - i oczywiście my, centaury. Innym starożytnym gatunkiem mieszańców są harpie - nie powinnyście mieć nic przeciwko dalszemu krzyżowaniu się ras. - Ale nie my, gobliny! - rzekł Gorbage. - My wywodzimy się bezpośrednio z półludzkiej linii. - Tak samo jak elfy, gnomy i ogry - przytaknęła Chem. - Myślę, że jest tyle samo humanoidalnych odmian, co gatunków mieszańców. Wolałbyś, żeby twoja córka wyszła za ogra? Gorbage zapluł się, a Haggy wybuchła złośliwym śmiechem. - Poślub ogra! - wrzeszczała. - Popraw inteligencję i urodę swoich dzieci! - Słuchaj, jajomózga... - Chcę powiedzieć - rzekła Chem, ponownie przerywając potok obelg - że mieszańce i humanoidy nie powinny wstydzić się kontynuowania tradycji Xanth. Może w tej okropnej Mundanii gatunki nie mieszają się ze sobą, lecz Xanth to nie Mundania. I dlatego w Xanth jest o wiele lepiej! My. istoty Xanth. mamy większą swobodę... - A ty zadawałabyś się z jakimś innym mieszańcem, nie z centaurem? -- zaskrzeczała wyzywająco Haggy. - Tu cię ma ta stara kwoka, konino! - zawołał Gorbage. - Zrobiłabyś to? - Tak - odparła Chem. - Gdyby był wart zachodu, przy obopólnym szacunku i uczuciu. - Centaury nie kłamią! - krzyknęła Haggy. - Tak? - pytał Gorbage. - Na przykład z kim? - Na przykład z hipogryfem - odparła. Iren obserwowała ją, rozważając, jak daleko posunie się Chem, żeby dowieść swego. Centaury były dość otwarte w pewnych kwestiach, które ludzie woleli trzymać w sekrecie, lecz związek centaurzycy z Xapem nie powinien być omawiany z tymi ordynarnymi stworami. Obie harpie ze zdziwieniem popatrzyły na centaurzycę; to samo zrobiły oba gobliny. Najwidoczniej nie oczekiwały takiej odpowiedzi. - Ee, ona zmyśla - rzekł po chwili Gorbage. - Nie ma latającego konia, żeby zdemaskował jej blef. - Przecież jest jeden! - wrzasnęła triumfalnie Haggy. - Należy do tego chłopca czarownicy... - Xap - powiedziała Chem. - Na którym jeździ Xavier, syn Xanthippe. Haggy rozdziawiła dziób. - Ona go zna! Gorbage był równie zdziwiony. - Ona naprawdę zadawała się z hipogryfem? - Widocznie tak - wrzasnęła Haggy. Oboje spojrzeli na Iren. - Co ty o tym powiesz? - zapytał Gorbage. - To prawda - powiedziała Iren. - Chem podróżowała z Xapem. - A więc jest gorsza od nas! - wrzasnęła oburzona Haggy. - Z całą pewnością! - przytaknął Gorbage. Popatrzyli na siebie ze zdumieniem. Zgodzili się w czymś! - Czy zauważyliście - powiedziała Chem - jak niewiele pozostało goblinów i harpii w porównaniu z dawną liczebnością? A jak wiele powstało nowych mieszańców i jakie są energiczne? Teraz zarówno goblin, jak i harpia zapadli w ponure milczenie. - Czy przyszło wam do głowy, iż rozmnażanie w obrębie tej samej, wąskiej grupy może powodować osłabienie waszych gatunków? - ciągnęła klaczka. - Ludzie tracili władzę w Xanth, aż otworzyli granicę i zmieszali się z przybyłymi Mundańczykami. Nie chcieli tego robić, ponieważ zawsze obawiali się mundańskich Najazdów i gardzili Mundańczykami za ich brak magicznych talentów. Jednak skrzyżowali się - i teraz ludzie są silni, a gobliny i harpie słabe, podczas gdy niegdyś było odwrotnie. Niedługo historia pokaże, iż znikniecie zupełnie - szczególnie jeśli będziecie się wzajemnie zabijać. Zrobilibyście lepiej gdybyście zawarli pokój i pozwolili swoim krzyżować, się z kim chcą. - To śmieszne! - zaskrzeczała Haggy. - Odrażające! - zawołał Gorbage. Ponownie popatrzyli na siebie, odkrywając zgodność poglądów. - Niech wam coś pokażę - rzekła Chem. - Oboje wiecie, że ani gobliny, ani harpie nie mają magicznych umiejętności. Także z tej przyczyny obu tym gatunkom nie powodzi się w Xanth najlepiej. Bez słowa skinęli głowami. - Spójrzcie, proszę, co Hardy i Glory mogą razem zrobić. - Och, nie! - wrzasnęła Haggy. - Jesteśmy porządnymi stworzeniami! Nie zgadzamy się na takie świństwa, prawda, Gorbage? - Pewnie, że nie! - potwierdził energicznie wódz goblinów. - Jesteśmy poważnymi, przestrzegającymi prawa obywatelami! Harpia rozłożyła skrzydła, a goblin przełożył drugą nogę przez ścianę, oboje gotowi ruszyć do walki w obronie moralności. Jednak Gorgona obróciła się po kolei do obu, trzymając ręką kaptur, więc usiedli z powrotem bez dalszych protestów. Moralność nie jest aż tak ważna! Hardy i Glory podali sobie ręce - i zniknęli! Haggy o mało nie spadła z muru. - A więc to tak uciekli! - powiedział Gorbage. - Myślałem, że znaleźli jakąś maść lub coś podobnego. - Razem mają magiczny dar - oznajmiła Chem, gdy para pojawiła się ponownie. - Razem dysponują zdolnościami, jakich nie posiada żaden osobnik obu waszych gatunków. Po raz pierwszy gobliny i harpie mogą współzawodniczyć w magii z ludźmi i centaurami. Jednak tylko razem. Osobno jesteście tylko zwykłymi stworzeniami, nie mogącymi się równać z tymi, które dysponują magią. Haggy wytrzeszczała oczy na młodych, którzy znów spletli dłonie i zniknęli. - Dałabym wszystko za taki dar! - pisnęła słabo. - A połączyłabyś się z goblinem? - Nigdy! - Nigdy? - No... - Jednak może powinnaś pozwolić innym harpiom szukać swoich talentów na wszystkie możliwe sposoby - podsunęła Chem. - Może... - przyznała niechętnie harpia, wyglądając tak, jakby połykała cuchnącego robaka. - A ty - rzekła Chem zwracając się do Gorbage’a. - Twoja starsza córka poślubiła wodza goblinów i dostała czarodziejską różdżkę, pozwalającą różnym rzeczom latać. Twoja młodsza córka ma okazję wyjść za księcia i czarować bez pomocy różdżki. Zabronisz jej tego? - No cóż... - wymamrotał Gorbage z taką miną, jakby cuchnący robak sam właził mu do ust. - A co z ich potomstwem? - ciągnęła Chem. - Może połączy najlepsze cechy obu gatunków. Może będą to skrzydlate gobliny, mogące latać jak harpie i mające zgrabne nogi. Być może każde z nich będzie miało samodzielny magiczny talent, jak ludzie. Może znów wzmocnią wasze gatunki, posiadając zdolności, jakich nie mają żadne inne stworzenia. Wasi potomkowie mogą kiedyś znów panować w Xanth. Możecie znowu być wielcy. Czy pozbawisz tej szansy twoją córkę i twój gatunek? Gorbage zmarszczył brwi. - Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Był raptusem i dogmatykiem, ale naprawdę chciał dla córki jak najlepiej. - Więc dlaczego nie zakończycie wojny i nie pobłogosławicie związku tych dwojga młodych? Dla waszych gatunków może to okazać się początkiem nowej ery. - No tak, może, ale skandal... Glory podskoczyła, klaszcząc w ręce. - On w ten sposób mówi „tak”! - zawołała. - A ty? - klaczka zapytała Haggy. - Nie mam żadnej władzy nad samcami mojego gatunku - skrzeknęła niechętnie harpia. - Jestem tylko zwykłą kurą domową. - W ten sposób ona mówi „tak” - rzekł Hardy. - Wszystkie te baby są takie same. Jeśli Haggy się zgadza, to pozostałe też, nawet sama królowa. - To świetnie - rzekła Chem i Iren zrozumiała, że klaczka tak kieruje rozmową, żeby obie strony nie zdążyły zmienić zdania. - Teraz ogłośmy zakończenie tej długotrwałej, wyniszczającej wojny i ruszajmy w swoje strony. - Zaczekaj chwilę, końskonoga - rzekł Gorbage. - Wojen nie kończy się w ten sposób! Trzeba przestrzegać tradycji. - Oczywiście, wiem, że potrzebne będą narady z innymi wodzami i formalne umowy - - powiedziała Chem. - Jednak nie ma powodu, żeby nie zacząć... - Chcę powiedzieć, że musi być porządna zadyma - rzekł Gorbage. - Ponadto właśnie ogłoszono zaręczyny - wrzasnęła Haggy. - Trzeba to uczcić. - Wyprawimy ochlaj! - zawołał goblin. - Zwalą się całe kupy gości! - przytaknęła harpia. - Byle nie na moją głowę! - mruknął Gorbage. Odwrócił się i pomachał swoim wojownikom. - Koniec wojny! - ryknął. - Chodźcie na ochlaj! Haggy poleciała zwoływać swoje stado. Niebawem na południowym murze zaroiło się od goblinów, a na północnej ścianie kłębiły się harpie, zlatujące się na ubaw. - Mam nadzieję, że to wszystko dobrze się skończy - mruknęła zaniepokojona Iren. - Nie martw się - rzekła Glory. - Będzie bal, jakiego świat nie widział. - Właśnie tego się obawiam. Mimo wszystko, lepsze to od wojny! - Ruszaj się, kobieto! - zawołał Gorbage. - Wyczaruj parę rozrywkowych roślin! - I postaraj się o muzykę! - wrzasnęła Haggy. - Nic nie dorówna organom ustnym, ale... Iren wyszukała nasionko i posiała je. - Rośnij! - rozkazała. Nasiono wykiełkowało w kaktus o pofałdowanych bokach i igłach w każdej fałdzie. Roślina wypuściła kilka odnóg, krótszych i dłuższych; gdy osiągnęła odpowiednią wielkość, zaczęła grać. - Co to takiego? - zapytał Grundy. - To kaktus-organy. Tony stawały się głębsze i donośniejsze w miarę jak roślina rosła, aż w końcu słyszeli melodyjne dźwięki organów. - Będziemy potrzebowali trzewików do tańca - rzekła Glory. - I grzebieni do uczesania włosów. Iren wyhodowała drzewo butowe, grzebieńczyki, a na dodatek perełkowca, tak że wszyscy mogli się wystroić. - I zakąski! - wrzasnęła Haggy. Iren wyczarowała piklokrzew. - I perfumy - mruknęła Gorgona. Iren zmarszczyła nos, zgadzając się z przyjaciółką. Powietrze było gęste od odoru harpii, a i gobliny nie grzeszyły czystością. Stworzyła trochę słodko pachnących kwiatków, w tym kilka takich, które były spokrewnione z różą i pachniały równie przyjemnie. - I każdy powinien wpisać się do księgi pamiątkowej - rzekł Hardy. - Jednak nie mamy... Iren wyhodowała drzewo autografowe. Było na nim dość miejsca, żeby każdy mógł się wpisać. - I inne różności potrzebne na przyjęcie - rzekł Grundy, podchwytując pomysł. Iren wybrała jeszcze więcej nasion, z których wyrosło świętojańskie ziele, barwinek, aksamitka, perłówka, nieśmiertelnik, lubczyk oraz kilka workowców na śmieci po przyjęciu. Teraz plac wyglądał wystarczająco wesoło, a wszędzie unosił się silny zapach kwiatów, zagłuszający odór harpii. - Ruszać się! Ruszać! - wołał Gorbage, klaszcząc w dłonie. - Zaczynać ochlaj! Hardy i Glory stanęli na środku placu, na małej polance porośniętej dywanem trawy. Kaktusie organy zagrały głośniej i młoda para zaczęła tańczyć. Hardy unosił się w powietrzu, migocząc skrzydłami, a Glory wirowała obok, znów ukazując śliczne nogi. Iren poczuła silne ukłucie zazdrości - kiedyś ona miała takie nogi! Tańczący połączyli się, łopocząc skrzydłami i spódniczką jak częściami jednego stroju, po czym rozdzielili się i ponownie złączyli w pląsie. Następnie ruszyli w przeciwne strony, odbiegając pod ściany, na których siedzieli widzowie. Glory wyciągnęła ręce do ojca, który po krótkim oporze zszedł na dół. Ona była śliczna, a on brzydki, lecz mimo to łączące ich pokrewieństwo było wyraźnie widoczne. On przytupywał, a ona pląsała, zgodnie wybijając stopami takt o miękki dywan. Przyjemnie było na to patrzeć. Hardy podleciał do ściany, na której przysiadła Haggy. - Rusz ogon, stara kwoko! - zawołał. Rzuciła się w powietrze i machnęła brudną szponiastą łapą, lecz on obrócił się w locie, okrążył ją i popchnął na środek placu. Obdarzyła go epitetem, od którego na moment przygasło słońce, lecz nie mogła się sprzeciwiać woli samca. Zawirowali, przyłączając się do tańca. Okazało się, że stara harpia umie tańczyć; ani razu nie dotknęli ziemi, ale nie zgubili kroku. Iren uśmiechnęła się pod nosem. Nie ulegało wątpliwości, że najniższy rangą samiec harpii był równy samicom stojącym najwyżej w ich hierarchii. Haggy protestowała, lecz byłaby urażona, gdyby Hardy poprosił do pierwszego tańca inną samicę. Iren wpadła na nowy pomysł. Poszukała w sakwie i znalazła nasionko, którego szukała. - Rośnij! - powiedziała, rzucając je pod północną ścianę, gdzie siedziały harpie. Wyrósł z niego krzew kadzidła, który szybko oczyści każdą harpię w okolicy. Znalazła jeszcze jedno i rzuciła pod mur na południu. Obie pary wirowały na murawie lub nad nią, tańcząc w rytm muzyki. Harpia tańczyła z harpią, a goblin z goblinem, skocznie wywijając, radując serca, jak to zawsze w tańcu. Biesiada istotnie stawała się wesoła. Potem obie pary rozdzieliły się i każde z tańczących poszło prosić następną osobę. Gorbage podszedł do północnej ściany i celnym epitetem zwabił następną harpię; Glory poprosiła nowego goblina, Hardy harpię, a Haggy wyzwała jeszcze jednego gobliniego samca. Z dwóch par zrobiły się cztery. Tancerzy przybywało w postępie geometrycznym. Wkrótce pląsały już wszystkie harpie i gobliny, zmieniając partnerów. Jakiś goblin poprosił do tańca Gorgonę, która zdumiała się, lecz poszła za nim. - Ale ja niewiele widzę - protestowała słabo. - I dobrze - stwierdził goblin przyciskając ją w tańcu, głową sięgając jej mniej więcej do talii. - I tak robisz na mnie olbrzymie wrażenie! Jakaś harpia poprosiła Grundy’ego. Po prostu porwała go i zawirowała w powietrzu. Iren zauważyła, że pióra tancerki były już czyste - kadzidło zaczęło działać. Teraz, gdy ich pióra odzyskały barwę, stare kwoki nie wyglądały tak źle; nie były ani takie stare, ani tak brzydkie jak poprzednio, chociaż nie można by ich nazwać młodymi i ładnymi. Potem Hardy poprosił Chem. - My, mieszańce, musimy zatańczyć ze sobą! - powiedział. - Chcę ci podziękować za wspaniały wywód! W końcu Gorbage zaprosił Iren. Był o połowę od niej niższy i okropnie się krzywił, lecz był również czysty i bezwonny, więc nie mogła mu odmówić. Wojna przerodziła się w zabawę i chciała, żeby tak zostało! Wirowała w tłumie, imitując goblinie przytupy. Gorbage był zdumiewająco dobrym partnerem, obdarzonym poczuciem rytmu. Na chwilę niemal zapomniała, że znajduje się w dżungli. - Hej, masz nogi jak moja córka! - napomknął Gorbage i ku swemu zmieszaniu Iren poczuła, że zarumieniła się. - Wiesz co? - rzekł wywijając w idealnym rytmie z muzyką, wcale nie przejmując się różnicą wzrostu. - Kiedy tańczyłem z jedną z tych starych kwok, kilkakrotnie poczułem, że nogi odrywają mi się od ziemi. - A nie powinny? - spytała Iren, lekko rozbawiona tą niewinną uwagą. - Chcę powiedzieć, że latałem - troszeczkę - rzekł goblin. - Pozostałem w powietrzu przez dwa, trzy kroki, zamiast natychmiast opaść. Kiedy jej dotykałem, miałem magiczną moc. Iren zastanowiła się. To było bardzo ważne. - Jesteś pewien? Nie był to po prostu bardzo wysoki podskok? - Oczywiście, że jestem pewien - tak sądzę. Jednak mogłem się unieść tylko trochę, nie tracąc równowagi, i nikt tego nie zauważył. Jestem starym goblinem, za starym, żeby uczyć się czarów. Jednak sądzę, że koński zadek miała rację - naprawdę posiadamy połowę talentów. A harpie mają drugie połówki. - Zdumiewające! - powiedziała mu. To oznaczało, iż jej ciche obiekcje odnośnie do znaczenia wzajemnego dopasowania Glory i Hardy’ego nie były uzasadnione. Talenty niekoniecznie muszą do siebie przystawać, a jeśli goblin umiejący połowicznie lewitować spotka harpię z połową daru niewidzialności... hm, nie była pewna, co wtedy może się stać - prawdopodobnie nic. Zatem - przynajmniej w pewnym zakresie - zdarzały się właściwe i niewłaściwe dopasowania, a Hardy i Glory dobrali się dobrze. To było pocieszające. - Zdumiewające! - powtórzyła, przypomniawszy sobie o Gorbage’u. - Przed oboma waszymi gatunkami otwierają się nowe horyzonty - i lepszy wgląd w charakter magii Xanth! Przez długi czas gobliny walczyły z harpiami zamiast współpracować, aby odkryć i użyć wspólną magię. Teraz to może się zmienić. Jeszcze nigdy... - No cóż, zobaczymy - odparł. - Nie powiem, że lubię harpie, ale lubię czary, a szczególnie władzę. Wy, ludzie, macie tego zbyt wiele i od zbyt dawna. Może teraz będziecie mieli konkurencję. - Może - przytaknęła spokojnie Iren. Te wydarzenia dostarczyły obu walczącym stronom najsilniejszej motywacji do zmiany postępowania. Dlaczego zabijać stworzenie, które może umożliwić nam nabycie nowych, wspaniałych, magicznych umiejętności? A jeśli gobliny i harpie nie będą więcej wojować, Xanth stanie się bezpieczniejszym miejscem. Może oba gatunki staną się w miarę cywilizowane i dołączą do ludzi i centaurów jako odpowiedzialni członkowie społeczeństwa Xanth. Teraz Iren naprawdę cieszyła się tym dzikim tańcem. Straszliwą wizję, która tak przeraziła ją w Zamku Zombich, zastąpiła wizja cudownej przyszłości. Nad placem pojawiły się nowe sylwetki. Przybywały kolejne harpie, zwabione dźwiękami muzyki. Haggy podleciała, by podzielić się z nimi radosnymi wieściami. Jej skrzydła migotały w słońcu; czysta i zadowolona - wydawała się inną istotą. - Lepiej ruszajmy w drogę - mruknęła Iren, gdy taniec się skończył. - Dzień mija... Pożegnali się i wspięli na mur. Haggy sprezentowała Chem gwizdek z dutki pióra. - Zagwiżdż, jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała naszej pomocy - powiedziała stara harpia. Chem z wdzięcznością przyjęła prezent. Wyruszyli w drogę, zostawiając rozbawionych biesiadników. Rozdział 14 OGIEŃ I PARA Zanim spotkali Glory i skręcili na wschód, podążali na północny wschód. Hugo dokonał w myśli kilku sprytnych obliczeń i stwierdził, że powinni teraz ruszyć prosto na północ, żeby wrócić na poprzedni szlak. Było to lepsze wyjście niż wracanie kawał drogi po własnych śladach. Nie spieszyli się. Przystawali, aby odpocząć i pojeść, więc nie posuwali się szybko. Mimo to, koło południa Ivy zmęczyła się i rozmyślała, czy powinna ogłosić popołudnie porą drzemki. Postanowiła poczekać, aż wpadnie na to któryś z towarzyszy. Weszli na niski pagórek i wkroczyli na polankę - i stanęli jak wryci słysząc wściekły syk. Przestraszeni, rozejrzeli się wokół. Opodal, ze złością tłukąc ogonem o ziemię, siedział latający smok - małe, różnobarwne, skrzydlate, ziejące ogniem stworzenie. Nieświadomie wkroczyli na jego teren, więc nie miał zamiaru pozwolić im uciec. Smok podszedł bliżej, nadal kołysząc ogonem. Zmierzył wzrokiem Hugo i Ivy, po czym oblizał jęzorem pysk - widocznie był głodny. - Może zdołamy uciec - powiedziała bez większej nadziei Ivy. Smok był mały, lecz mimo to znacznie większy od Stanleya. Latające smoki zazwyczaj bywały lekkie i miały duże skrzydła, mogły więc poruszać się znacznie szybciej od człowieka. Dzieci nigdy nie zdołałyby uciec przed nim pieszo. Jednak stok pagórka był porośnięty chaszczami. Rośliny rosły tu bardzo gęsto, dlatego nazywano to gąszczem. - Może jeśli skryjemy się tam... - zaproponował Hugo. Jednak choć smok ważył więcej niż ich troje razem, jego ciało miało niewielki obwód. Mógł przycisnąć złożone skrzydła do tułowia, uzyskując opływowy kształt, i przedrzeć się przez krzaki jak wąż. Zarośla nie dadzą im żadnej osłony. - Przecież nie możemy pozwolić, żeby nas pożarł! - zaprotestowała gorąco Ivy, bliska łez. Sięgnęła ręką po wpiętą we włosy kość Cyklopa, ale powstrzymała się; był dzień i Brontes nie wyjdzie ze swojej jaskini. Stanley wysunął się naprzód, prychając parą. Ważył może ćwierć tego co tamten smok, jego skrzydła nie nadawały się do latania i nie ział ogniem. Siły były zdecydowanie nierówne, a jednak Stanley był gotów bronić swoich przyjaciół. - Och, Stanley! - zawołała Ivy, klaszcząc w rączki. - Zapomniałam o tobie! Oczywiście, ty możesz pokonać potwora! Śmieszny pomysł, a jednak Stanley zamierzał spróbować; wiara Ivy czyniła to bardziej możliwym. Mały, zionący parą smok nie może stawić czoła dorosłemu ogniodysznemu, lecz ma na to szansę, jeśli wspiera go potężna i subtelna moc Czarodziejki. Byłoby znacznie lepiej, gdyby Stanley wiedział o jej poparciu. Właśnie zamierzał popełnić szaleńczo odważny czyn. Stanął między dziećmi a smokiem. Jego zielone ciało lekko drżało, a uszy przylgnęły do czaszki. - Jesteś taki odważny! - powiedziała entuzjastycznie Ivy. Stanley przestał się trząść, postawił uszy i przyjął bardziej stanowczą pozę. Wiara Ivy w jego odwagę niepomiernie ją zwiększyła. - A twoje łuski są takie twarde i mocne - dodała. Łuski Stanleya zabłysły jak hartowana stal i zdawały się grubsze niż przedtem. - Twoja para jest taka gorąca - mówiła. Stanley trysnął strumieniem pary, która z niemal słyszalnym trzaskiem przecięła chłodne powietrze. - I masz takie wielkie, ostre zęby! Stanley wyszczerzył zdumiewająco drugie i ostre kły. - A w dodatku jesteś taki szybki - dokończyła. Stanley tak gwałtownie i z takim impetem rzucił się na smoka, że tamten nie zdążył skorzystać ze swojego paleniska. Zanim zdążył zareagować, Stanley odgryzł mu koniec ogona. Smok nie zamierzał puścić płazem takiej zniewagi. Ryknął i zionął ogniem, który przygrzał ogon Stanleya. Mały szybko cofnął się z pola rażenia. Z ogniem nie ma żartów. Rozpoczęła się walka. Oba smoki krążyły po pagórku, usiłując wymanewrować przeciwnika. Teoretycznie chwyt za szyję mógł natychmiast zakończyć walkę, lecz wszystkie smoki mają w tym miejscu grube pancerze, a ponadto jest prawie niemożliwe złapać za kark wroga, który w każdej chwili może osłonić się przed tym barierą ognia lub pary. Najpierw trzeba wyłączyć z akcji miotacz gorąca. Zasoby tego ciepła nie są niewyczerpane. Zazwyczaj ogniodyszny smok ma paliwa na około tuzin dobrych strzałów, podczas gdy parowiec szybko wyczerpuje swoje zapasy wody i zaczyna go męczyć pragnienie. Gaszenie ognia parą to ciężkie zadanie! Dlatego żaden ze smoków nie szafował swoimi zasobami. Cała sztuka w tym, żeby celnie trafić przeciwnika, samemu skutecznie unikając jego ognia. Hugo i Ivy wycofali się w krzaki, nerwowo spoglądając na walczących. Żadne z nich nie pomyślało o tym, aby uciec korzystając z tego, że Stanley odwrócił uwagę napastnika - mały smok był ich przyjacielem. Obcy smok zionął białym strumieniem ognia. Szybki jak błyskawica Stanley skoczył w górę, przepuszczając płomień pod sobą. Gdy tamten szykował się do następnego prychnięcia, Stanley trysnął strugą swojej pary. Trafił przeciwnika w bok; para musiała być gorętsza niż tamten oczekiwał, bo uskoczył i rozłożył skrzydło, ochładzając je. Stanley ponownie rzucił się na ogon wroga, lecz tym razem smok był na to przygotowany. Obrócił łeb, gotów osmalić małego smoka. - Uważaj! - zawołała Ivy. Stanley błyskawicznie poderwał głowę, lecz struga ognia już leciała w jego stronę. Mógł jedynie zionąć parą w rozpaczliwym kontrataku. Ivy struchlała, mimo głośno wyrażanej wiary w Stanleya, gdyż wiedziała, że ogień jest gorętszy od pary. Oba strumienie spotkały się w powietrzu - i para powstrzymała ogień tuż przed nosem Smoka z Rozpadliny. Uniosła się chmura dymu, nie spalone paliwo zamieniło się w gęsty opar, i granica zasięgu ognia zaczęła powoli przesuwać się w kierunku nosa większego smoka. Para zwyciężała ogień! Smok przerwał ten pojedynek ognia z parą i rzucił się ku tylnej części ciała Stanleya. Rozdziawił paszczę i zacisnął zęby na środkowej parze nóg malca. Ivy znów skrzywiła się boleśnie. Te kły mogły okulawić małego smoka, a nawet przeciąć go na pół! Lecz wzmocnione łuski wytrzymały. Smok nie zdołał przegryźć hartowanego pancerza Stanleya, który nagle przeturlał się na grzbiet, wysunął pazury i celnie walnął przeciwnika w pysk, wychodząc ze zwarcia. Stanley miał więcej nóg niż przeciwnik, więc mimo mniejszych rozmiarów w tej pozycji miał nad nim przewagę. Znów się rozdzielili. Walka była zadziwiająco wyrównana. Smok wyglądał na zdumionego: zwykle szybko rozprawiłby się z przeciwnikiem ważącym czterokrotnie mniej. Stanley jednak należał do niezwykle rzadkiej odmiany smoków, jednej z najładniejszych i najtwardszych, a moc Ivy jeszcze dodała mu sił. Był znacznie groźniejszy niż na to wyglądał. Obcy smok spróbował innej taktyki. Rozłożył skrzydła, zamachał nimi - i wzbił się w powietrze, gdzie Stanley nie mógł go ścigać. Nie uciekał - latające smoki nie mają w swych małych czaszkach wiele miejsca na mózg, a ten, który mają, zwykle jest podgotowany na ich własnym ogniu, więc nie wiedzą, kiedy rozwaga powinna górować nad odwagą. Po prostu zmienił kierunek ataku. Okręcił się, wycelował pysk i zionął ogniem w głowę Stanleya. Zamierzał ugotować mu mózg i uzyskać w ten sposób niewielką przewagę. Stanley rzucił się naprzód, usiłując umknąć przed ogniem, bo nie mógł na tyle wygiąć szyi, żeby wycelować parę we wroga unoszącego się nad nim. Nie nadawał się do wojny powietrznej. Jednak płomień był zbyt szybki; przysmażył mu tułów w okolicy trzeciej pary nóg. Ivy skrzywiła się po raz trzeci; widziała dym unoszący się z łusek i wiedziała, że choćby nie wiem jak były twarde, nie zdołają uchronić ciała przed poparzeniem. Istotnie, Stanley teraz lekko kulał i powłóczył ogonem. Obcy smok ryknął triumfalnie i szykował się do następnego ataku. - Och, Stanley jest ranny! - wrzasnęła Ivy, sama czując ten ból. - Musimy mu pomóc! - Przecież jesteśmy tylko dziećmi! - rozsądnie argumentował Hugo. - Nie możemy walczyć ze smokiem! - Tak, możemy - upierała się. - Stanley nas potrzebuje! Jesteś sprytny, Hugo, wymyśl coś. Szybko! Hugo westchnął w duchu na kobiece wymagania, ale usłuchał. Skupił się i kolejny raz odkrył, że jest sprytniejszy niż sądził. - Owoc! - krzyknął i nad jego głową rozbłysła kolejna jasna bulwa. - Jagody dławiszowca! Trzymał w ręku garść ciemnoczerwonych owoców podobnych do wiśni. Obrzucił nimi smoka. Kilka jagód odbiło się od łusek pancerza. Takiej zbroi nie uszkodziłyby nawet bomby czereśniowe. Lecz jeden owoc wylądował w pysku smoka, gdy ten otworzył go, żeby znów zionąć ogniem. Nagle skrzydlaty zaczął się dusić. Zakaszlał, puszczając ogniste kółko, po czym stanął dęba w powietrzu. Kłęby dymu trysnęły mu z uszu oraz nosa i wpadł w korkociąg. Jednak zaraz wyszedł z niego i ponownie wzbił się w górę, unikając roztrzaskania o ziemię. Jeden owoc dławiszowca to za mało, żeby strącić smoka. Mimo to, działanie jagody umożliwiło Stanley’owi zebranie sił i przygotowanie się do dalszej walki. Znalazł kamień i stanął na nim przednią częścią ciała. Teraz mógł zionąć parą w nadlatującego wroga. Tamten przez chwilę trzymał się z daleka. Później, niezwykle sprytnie jak na takiego gamonia, poleciał na drugi stok pagórka i złapał mniejszy kamień. Wzbił się w górę, poleciał w kierunku Stanleya, zanurkował i upuścił kamień. Był to atak bombowy z lotu koszącego i mały smok musiał pospiesznie zeskoczyć z głazu, żeby uniknąć trafienia. - Stanley potrzebuje większej pomocy - orzekła Ivy. - Mimo wszystko, to tylko mały smok. Rzuć jeszcze jakieś owoce, ale nie takie same. Hugo był gotowy. Wyczarował garść owoców i cisnął je. Jeden trafił w ogon smoka, który właśnie szukał nowego kamienia. Skrzydlaty wściekle skrzeknął i omal nie wyrżnął w drzewo, ale był raczej obrażony niż zraniony. - Co to był za owoc? - zapytała zdziwiona Ivy. - Agrest. - Wypróbuj coś silniejszego - poradziła. Wprawdzie agrest kłuje, ale Ivy wiedziała, że to nie wystarczy, żeby wyłączyć smoka z akcji. Hugo wyczarował wilczą jagodę i rzucił w potwora. Owoc ucapił zębatymi szczękami skrzydło smoka, rozwścieczając go jeszcze bardziej. - Jeszcze silniejszy - rzekła Ivy, gdy smok obrócił się i zmiażdżył szczękami zębaty owoc. - Spróbuję biegunecznika - rzekł Hugo. Wyczarował nasiona i cisnął je garścią. - Są takie małe! - protestowała Ivy. - Poczekaj chwilę. Poczekała. Jeden biegun wpadł smokowi do ucha. Drugi uczepił się skrzydła. Miały przeciwne znaki, więc popłynął między nimi prąd, rażąc smoka. Ten postanowił wycofać się na z góry upatrzoną pozycję. Stanley, niesiony bitewnym zapałem, skoczył za nim. Skrzydlaty, oszołomiony elektrowstrząsami, nie był w stanie unieść się w powietrze i zmykał trzepocząc skrzydłami w dół pagórka, a Stanley deptał mu po ogonie. - Stanley, stój! - wołała Ivy. - Teraz możemy uciec! Jednak mały, zielony smok nie słyszał. Całkowicie owładnął nim bitewny szał. W końcu, smoki właśnie do tego są stworzone. Nie przerywał pościgu, sadząc krótkimi susami dla uzyskania większej szybkości. Ivy i Hugo ruszyli za nim, wspiąwszy się na pagórek. Przeciwległy stok opadał do małego, usianego wysepkami jeziorka, nad którym unosiły się delikatne mgły. Widok był niezwykle malowniczy, ale Ivy myślała tylko o tym, jak powstrzymać Stanleya, zanim narobi sobie kłopotów. Nigdy nie wiadomo, co może kryć się w leśnym jeziorku. Skrzydlaty odbił się od ziemi i chwiejnie wleciał w mgły, ciężko dysząc. Bieguny nadal oddziaływały na jego centrum ruchowe, ale powoli dochodził do siebie. Zdołał wylądować na najbliższej wysepce; wprawdzie prawie się przy tym rozbił - wyorał brzuchem długą bruzdę w darni, a spod ogona trysnął mu pióropusz dymu - lecz wyhamował z piskiem. Leżał bez ruchu, stygnąc. Stanley podbiegł do brzegu, zanurzył pysk w jeziorze i uzupełnił swój zapas wody. Teraz naprawdę miał parę! Ivy doskoczyła do niego. - Musimy uciekać! - zawołała. - Zanim smok dojdzie do siebie! Jednak Stanley przecząco pokręcił głową. Był zmęczony, miał poparzoną tylną część ciała i wciąż utykał, ale zamierzał dokończyć walkę. - Porozmawiaj z nim, Hugo! -- poprosiła stanowczo Ivy. - Każ mu pójść! Hugo zastanowił się. - To mogłoby być niemądre. - Co? - Ivy z trudem oswoiła się z myślą, iż Hugo może podzielać zdanie smoka. - Myślę, że rozumiem Stanleya - rzekł Hugo, gdyż zachował spryt, jakim obdarzyła go Ivy. - On wie, że smok ruszy za nami, gdy tylko odzyska siły, i zaatakuje nas z powietrza. Dopóki tamten bezwzględnie panuje w powietrzu, jesteśmy w opałach. Zatem musimy powstrzymać go teraz, kiedy on ma kłopoty. Dopiero wtedy będziemy mogli podróżować bezpiecznie. Stanley kiwnął głową. W końcu miał pewne pojęcie o zwyczajach smoków. - Przecież nie zdołasz go dopaść - przekonywała smoka Ivy. - On jest na wyspie. Stanley ześlizgnął się w wodę i popłynął. Ogniodyszne nie lubią pływać, lecz smok parowy czuje się w wodzie jak w domu. Jego ciało zanurzyło się w wodzie, tak że na powierzchni wystawały jedynie łuski okrywające kręgosłup, oczy oraz koniec pyska. Coś poruszyło się w wodzie. - Uważaj! - krzyknęła Ivy. - Dostrzegłam alegorię! Widocznie alegoria wzięła płynącego smoka za coś podobnego do siebie i spieszyła dokonać porównania. Ivy widziała obrazek alegorii w swojej magicznej książeczce do kolorowania: był to zielony stwór z wielką paszczą pełną zębów, żyjący w wodzie, ale na pewno nie był smokiem. Był... no, nie miała pojęcia, czym był, ale był. Stanley uniósł głowę i obejrzał się. Zobaczył alegorię i - zaniepokojony - puścił kłąb pary. Najwyraźniej nie miał pojęcia jak sobie radzić z czymś takim; w rzeczy samej, niewiele żyjących stworzeń wiedziało, jak ujarzmić alegorię w jej żywiole. Powszechnie wiedziano, iż alegoria mogła całkowicie zmienić sytuację, nawet jej nie dotknąwszy - takie było jej magiczne oddziaływanie. - Trzymaj się od niej z daleka! - zawołał Hugo. Stanley posłuchał, skręcając do brzegu. Jednak tam l’enfant terrible właśnie schodził do wodopoju. Był ogromny, z czterema nogami jak kłody i nosem tak drugim, że sięgającym aż do ziemi. Oczywiście, ten stwór lubił wtykać ten nos w cudze sprawy. Stanley nie miał ochoty zadawać się z nim, więc ponownie skręcił. Jednak teraz podążał w kierunku hipotezy, która wylegiwała się na płyciźnie. Hipoteza była potwornie gruba i miała wielką, trójkątną paszczę. Ponieważ Stanley raz i drugi musiał skręcić pod ostrym kątem zmieniając kierunek, w jakim podążał - zmierzał teraz wprost ku hipotezie. - Biedny Stanley! - krzyknęła Ivy. - Hugo, musisz coś zrobić! Hugo znów posłusznie wysilił mózg. - Nie wiem, jaki owoc mógłby powstrzymać takiego potwora! Co gorsza, smok na wyspie doszedł do siebie. Wzbił się w powietrze i krążył, gotów z góry plunąć ogniem na Stanleya. Ten mógł zanurkować, lecz nie zdoła długo wytrzymać pod wodą, a kiedy się wynurzy, trafi go struga ognia. Ivy nie była zadowolona z rozwoju sytuacji. W końcu chodziło o jej smoka, na jej piedestale. Co pocznie, jeśli przytrafi mu się coś naprawdę okropnie niedobrego? - Pospiesz się! - popędzała Hugo. - Tylko ty możesz go uratować! Zrób coś fantastycznego! Wiedziała, że on może, ponieważ potrafił to każdy Błędny Rycerz w Lśniącej Zbroi. Zachęcony Hugo skupił się i stworzył - kiść winogron. Ivy miała do Hugo ogromne zaufanie, lecz nawet ona musiała w tym momencie doznać lekkich wątpliwości. - Grona? - To grona gniewu - rzekł dumnie Hugo. - Jeszcze nigdy nie udało mi się ich wyczarować. Są niebezpieczne w użyciu. Czy jesteś pewna...? Smok pikował na Stanleya, a alegoria i hipoteza brały go w kleszcze. - Użyj ich! Użyj! - krzyknęła Ivy. - Możemy tego pożałować - ostrzegł ją Hugo i cisnął kiść winogron do jeziora w tej samej chwili, gdy smok zionął ogniem w kierunku nosa Stanleya. Mały smok uchylił się przed strumieniem. Ogień trafił w jedno z pasm mgły. Mgła zapaliła się, buchając płomieniem. Płomień przeskakiwał od jednego pasma mgły do drugiego. Po chwili nad całym jeziorem stały słupy ognia. Obcy smok rozpaczliwie trzepotał skrzydłami, usiłując uniknąć płomieni, które pojawiły się przed nim. Wprawdzie ział ogniem, ale jego skrzydła nie były ognioodporne. Ominął najbliższą chmurę płomieni, lecz musiał nadal wymijać następne. Zapomniał o Stanleyu; musiał teraz zatroszczyć się o własną skórę. Pozostałe stworzenia również miały teraz kłopoty. Hipoteza szybko zanurkowała, kryjąc się przed ogniem, a alegoria pospiesznie odpłynęła w dal. Przerażony l’enfant zatrąbił i umknął ciężkim kłusem w dżunglę. Właśnie nadleciała parodia. Miała zielone skrzydła i gruby, wygięty ku dołowi dziób. - Co to toto? - wrzasnęła i umknęła w pośpiechu. - Poly nie chce dostać! W tym momencie nie było tu miejsca dla parodii. Jednak mgły dopiero zaczęły szaleć. Gdy grona gniewu wpadły w wodę, ta zaczęła się wściekle burzyć. Pieniła się i wrzała. Jej powierzchnia zmarszczyła się, wzburzyła i niebawem zaczęła gwałtownie falować. Fale tłukły rozbuchane mgły, a te podgrzewały wodę, zmieniając się przy zetknięciu w parę. Ta potyczka tylko jeszcze bardziej poruszyła obie siły, które podwoiły gniewne wysiłki. - Te grona rzeczywiście są mocne - stwierdziła Ivy, na której ten widok wywarł głębokie wrażenie. - Pochodzą z wyjątkowo paskudnego zbioru - przytaknął Hugo. - Musiałem upewnić się, że otrzymam właściwe, bo gdybym przez pomyłkę wyczarował te ze zbioru skończonego, mogłoby się to naprawdę źle skończyć. - Stanley ma kłopoty! - powiedziała. - Te fale...! - Mówiłem ci, że to ryzykowne! Nie znam owocu, który mógłby tu pomóc. - To znajdź coś innego! Hugo rozejrzał się wokół. - Ach, na brzegu widzę pędy groszku. Możemy ich użyć. - Jesteś wspaniały, Hugo - powiedziała. I rzeczywiście, teraz już był. Powyrywali rośliny z ziemi i rozplatali je. Otrzymali długie, mocne pędy - zbyt mocne, aby można je przeciąć nożem czy przegryźć zębami. Powiązali pnącza w jeden jeszcze mocniejszy sznur i rzucili go w wodę. Hugo użył grochowej tyczki, żeby popchnąć linę do Stanleya, który chwycił ją zębami. Razem wyholowali go na brzeg, a wściekłe fale nie zdołały im przeszkodzić. Stanleyowi nic się nie stało, gdyż uniknął ogni dając nura, ale był bardzo zmęczony. Dzień zrobił się upalny przez wszystkie te ognie, więc wycofali się znad płonącego jeziora i poszukali cienia za następnym pagórkiem. Tu, pod rozłożystym dębem, było wygodnie i nie zagrażało im żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo, więc Ivy nawet nie musiała proponować pozostałym odpoczynku. Po prostu położyli się i za-chrapali. Ivy oparła głowę o ciepły bok Stanleya, czując się przy nim najbardziej bezpieczna. - Jesteś cudownym smokiem, w sam raz na mój piedestał - powiedziała mu. - Jesteś po prostu doskonały. A Stanley napęczniał z zadowolenia. Ivy powtarzała to, co sama często słyszała od swoich rodziców, lecz jej czar sprawiał, że smokowi było naprawdę przyjemnie. Czas szybko mijał, jak cisza przed burzą. Bzz! Ivy obudziła się nagle. Coś przeleciało w pobliżu, budząc ją ze snu, lecz niczego nie widziała. Wstała. Wiedziała, że coś tędy przelatywało, zapewne zwykły gzik żołądkowy, lecz nie zdoła już zasnąć, jeśli nie umiejscowi źródła tego dźwięku. Tak objawiała się jej dziecinna ciekawość, może i głupia, ale nieodparta. Mimo wszystko, niektóre z tych latających owadów bywały bardzo ładne. Bzz! Dźwięk rozlegał się gdzieś w pobliżu drzewa. Ivy podbiegła do niego - i odkryła małą dziurkę w pniu. Dziwne... nie przypominała sobie niczego takiego! Otwór przechodził na wylot, w idealnie prostej linii - no, może odrobinę nierównej. Ivy obeszła pień. Tam, w odległości ramienia od drzewa, wisiał mały, lekko spiralny robal. Widywała już przedtem takie stworzenia, zazwyczaj w ziemi lub w zepsutych owocach, więc przesunęła ręką nad robakiem, chcąc zerwać niewidoczną nitkę, na której wisiał. Nic się nie stało. Sprawdziła ze wszystkich stron, podejrzewając, że robal zawisł na włóknie biegnącym poziomo, ale okazało się, że nie. W jaki sposób utrzymywał się w powietrzu? Trąciła robala palcem. Był średnio twardy i tkwił w miejscu, nie ustępując pod dotknięciem. To było jeszcze dziwniejsze! Pochyliła się, chcąc go dokładnie obejrzeć. Bzz! Stwór zniknął. Powiodła wzrokiem w kierunku, w którym ścichł dźwięk i po chwili znałazła następnego, unoszącego się w powietrzu jeszcze dalej od drzewa. Ivy wróciła i obudziła Hugo. - Jesteś sprytny - powiedziała mu. - Chodź i powiedz mi, co znalazłam. Hugo skrzywił się. Wolałby jeszcze trochę pospać; bycie inteligentnym wcale nie jest takie zabawne, jeżeli wciąż trzeba wykorzystywać mózg do rozwiązywania trudnych problemów. Za bardzo przypominało to pracę. Wstał jednak i poszedł za nią tam, gdzie unosił się robal. Bzz! Robal zniknął. Hugo wytrzeszczył oczy. Jego irytacja zmieniła się w przerażenie. - Mój ojciec mówił, że one wymarły! - krzyknął. - Taki śliczny, mały robaczek! - powiedziała Ivy. Identyfikowała się ze wszystkimi ślicznymi maleństwami. - To nie jest śliczny, mały robaczek! - rzekł z naciskiem. - To świdrzak! Gdzieś tutaj musi być ich rój. - Świdrzak? - powtórzyła tępo Ivy, kręcąc na próbę tułowiem. - Najgroźniejsze stworzenia w Xanth - wyjaśnił Hugo. - Niszczą wszystko. Widzisz, ten już przewiercił dąb! Nie stawaj przed świdrzakiem, bo i w tobie zrobi dziurę. Musimy pozbyć się go! - Stanley może potraktować go parą - powiedziała bez śladu niepokoju w głosie. Stanley już się zbudził i dołączył do nich. Powąchał świdrzaka. Robal wyglądał jak mały, poskręcany kawałek łodyżki i trudno było go dojrzeć z odległości paru kroków. - Daj mu czadu! - zawołał Hugo. - Zniszcz go! Mały smok wzruszył barami i zionął strumieniem pary. Gaz otoczył robaka, gotując go we własnym sosie. Po chwili świdrzak spadł na ziemię martwy. - Co za ulga - rzekł Hugo. - Ojciec mówi, że minęło już trzydzieści lat od ostatniego rojenia się świdrzaków, i ma nadzieję, iż następnego nigdy więcej nie będzie. Mówi, że jeśli świdrzaki wyrwą się kiedyś spod kontroli, żadne stworzenie w Xanth nie będzie bezpieczne. Muszę mu powiedzieć... - urwał, wstrząśnięty. - Przecież on jest teraz dzieckiem! Nic nie może zrobić! - Ale co robią te świdrzaki? - spytała Ivy, nie rozumiejąc. Nie było jej na świecie, gdy roiły się ostatni raz. - Nic. Chcę powiedzieć, że one tylko roją się. Po prostu przemieszczają się, aż dotrą do celu, a wtedy znów roją się i we wszystkim zostawiają dziury. - Och! - Ivy nie chciała, aby jej przyjaciele zostali podziurawieni. - Przecież zabiliśmy go, więc już wszystko w porządku. - Nie sądzę - rzekł Hugo. - świdrzaki zawsze występują w rojach i... - urwał, nasłuchując. Bzz! - to był dźwięk następnego robaka. W pobliżu był rój, niewątpliwie. Xanth miało kłopoty. Rozdział 15 PANI ROZPADLINY - Czy twój małżonek przeklina? - zapytała Chem, gdy podążali do jaskini Cyklopa. Iren z ulgą oderwała się od rozmyślań o zakończonym dopiero co spotkaniu z goblinami i harpiami. - Czy Dor przeklina? Mówisz o wulgarnych słowach? Oczywiście, że nie! Dlaczego pytasz? - Chodzi o coś, o czym wspomniała Muza. Klio zajmuje się historią i opowiedziała mi, jak pisze książki historyczne przedstawiające wszystko, co wydarza się w Xanth. Jednak mówiła mi, że ma mnóstwo roboty, a ponieważ historia nie zatrzymuje się nawet na chwilę, Klio wciąż nie może nadążyć. Kiedy więc trzeba było zrobić korektę księgi opisującej pobyt Dora w czasach Króla Roogny, zleciła to innej Muzie. Później, kiedy sama ją przejrzała, znalazła pomyłki - błędy maszynowe, których ta druga Muza nie zdołała wychwycić wskutek nieznajomości zagadnienia. Jedynie Klio, dobrze zorientowana w temacie, wyłapała te błędy, ale wtedy - jak twierdzi - księga już została ukończona i było za późno. Kiedy jakieś dzieło zostało sfinalizowane na Parnasie, nie można go zmienić, nawet jeśli jest kiepskie. Iren nie miała pojęcia, że taka księga istnieje; Dor nigdy o niej nie wspominał, chociaż Iren wiedziała o jego wyprawie w przeszłość Xanth. - I ta księga wspomina o tym, że Dor klnie? - Niezupełnie tak. To było chyba na... Sądzę, że na stronie sześćdziesiątej, jakieś dziesięć linijek od góry - Klio bardzo dba o takie szczegóły - kiedy Dor rozmawiał ze swoim mieczem. Używał tego wielkiego mundańskiego ciała, wiesz - tak dostał się w przeszłość, wcielając się w postać z arrasu... - Wiem o tym arrasie! - wykrzyknęła Iren. - Chciałabym zobaczyć tę księgę! - No cóż, mam ją w domu - rzekła Gorgona. W końcu zdjęła kaptur i znów osłaniała twarz woalką. - Humphrey trzyma ją w aktach. Przeczytałam ją zaraz po tym, jak została wydana. Fascynująca historia, pełna barbarzyńskiej brutalności, seksu i niebywałej głupoty. Uwielbiam takie książki! - Hmm - mruknęła Iren. - Zaczynam rozumieć, dlaczego mąż nic mi o niej nie mówił. Chyba wpadnę do ciebie po zakończeniu wyprawy i przeczytam tę historię. - Dor ma kłopoty! - zanucił wesoło Grandy. - Czytam wszystkie, jakie się ukazują - ciągnęła Gorgona. - Jedna mówiła o wyprawie do Mundanii, inna o ograch i, oczywiście, była jeszcze ta o Mare Imbri. Nie mogę się doczekać, kiedy zostanie opisana ta historia! Humphrey wspominał, że dostał zapowiedź następnego tomu, który opowiada o Jordanie-duchu i jego własnym pobycie w arrasie, czy coś takiego... - Hej, ja znam Jordana! - rzekł Grandy. - Pomógł Imbri pokonać Jeźdźca podczas Następnego Najazdu! - A co z tym przeklinaniem? - spytała Iren, lekko rozdrażniona. Myślała, że zna wszystkie najważniejsze fakty z życia małżonka. - Jak już mówiłam - podjęła Chem - na tej stronie jest napisane, że miecz powiedział Dorowi, iż niewątpliwie musi być szalony, a Dor na to: „Siedź cicho, bo i tak mam cię w ręku. Zrobisz, co każę” - albo coś w tym sensie. - To nie jest przeklinanie - powiedziała Iren. - Z przedmiotami martwymi trzeba postępować stanowczo, inaczej robią się bezgranicznie złośliwe. Dor po prostu pokazał mu, kto tu rządzi. - Tyle że w tekście zapisano to jako „Siedź, licho, bo i tak mam cię w ręku” - L zamiast C. Iren skrzywiła się. - Chcesz powiedzieć, że wszyscy, którzy przeczytają tę książkę, będą myśleć, iż mój mąż przeklinał swój miecz? - Obawiam się, że tak - odparła przepraszająco Chem. - Wygląda na to, że wtrącił się do tego jakiś chochlik, zmieniając tekst w sposób właściwy chochlikom, a w tych okolicznościach korekta... - A niech to! - powiedziała zirytowana Iren i zastanowiła się, czy i to zostanie zapisane jako przekleństwo, gdy chochlik znów zabierze się do roboty. Jednak zaraz pocieszyła się. - Może niewiele osób przeczyta tę księgę, więc reputacja Dora zbytnio nie ucierpi. W końcu, ja nigdy nie widziałam tej księgi, więc... - Ach tak? - wtrącił się Grandy. - Przypadkiem wiem, że ktoś przemycił kilka kopii tych tekstów do Mundanii, włącznie z tym egzemplarzem, więc musiało ją czytać wielu ludzi! Czerwone plamki zawirowały przed oczyma Iren, ale opanowała się, nie chcąc dać golemowi satysfakcji. - Niewielu ludzi, którzy się liczą - poprawiła się. - Och - powiedział skwaszony Grundy. To prawda - nikt, kto miał choć odrobinę oleju w głowie, nie przejmował się dziwactwami Mundańczyków. - Może nie powinnam o tym wspominać - dodała przepraszająco centaurzyca. - To był tylko jeden z kilku takich błędów... - Kilku! - krzyknęła zdenerwowana Iren. - Nie wszystkie dotyczą Dora - szybko dopowiedziała Chem. Maszerowali w milczeniu. Kiedy do jaskini Cyklopa pozostało im pół godziny drogi, coś im przeszkodziło. Jakieś ogromne stworzenie przedzierało się przez las, zmierzając w ich kierunku. - Jeżeli to jakiś potwór, wyhoduję wikłacza! - powiedziała Iren, mając dość zwłok spowodowanych takimi spotkaniami. - Gdybym nie wiedziała, że to niemożliwe - rzekła Chem - sądziłabym, iż to Smok z Rozpadliny. To jedyne stworzenie, jakie znam, łamiące wszystko na swej drodze. - Tak - powiedziała Gorgona, nagle wspominając to, o czym jej przypomniano. - Humphrey i smok - obaj są teraz dziećmi. Lacuna opiekuje się... - No cóż, to istotnie wygląda mi na Smoka z Rozpadliny - orzekł Grundy. - Lepiej przygotuj się do zdjęcia woalki, Kamienno-oka, tak na wszelki wypadek. Stwór pojawił się w polu widzenia. - Smok z Rozpadliny! - zawołała Iren. - To on! Istotnie, na to wyglądało. Smok był słusznego wzrostu, miał lśniące metalicznie łuski, trzy pary nóg, szczątkowe skrzydła i prychał parą. Dostrzegł intruzów i runął na nich jak burza, gruchocząc wszystko na swej drodze. Nie było czasu zastanawiać się nad nieprawdopodobieństwem tego faktu! Iren wyjęła nasionko. - Chyba lepiej wyhoduję tego wikłacza! - stwierdziła. - Albo wiesiołka! - Nie, zaczekaj! - sprzeciwiła się Gorgona. - Teraz przypominam sobie! Humphrey mówił, że Smokowi z Rozpadliny nie wolno zrobić krzywdy! On jest potrzebny w Rozpadlinie! Iren zawahała się. - Racja. Tak powiedział. Wtedy nie byłam w stanie tego zrozumieć, lecz teraz wiemy, że Smok z Rozpadliny rozdziela harpie od goblinów. Nawet gdyby nie o to chodziło, Humphrey zawsze dobrze wiedział, co mówi, zatem usłuchajmy go i tym razem. Tylko jak zdołamy powstrzymać potwora, jeśli ja nie użyję moich najgroźniejszych roślin, a ty nie pokażesz mu swojej twarzy? - To pytanie sprawiło, że czuję się naprawdę zagrożona - przyznała Gorgona. - Wyczaruj rośliny obronne - podsunęła Chem, również zaniepokojona. Co innego rozpatrywać teoretyczną wartość smoka dla społeczeństwa Xanth, a co innego patrzeć, jak ten potwór pędzi na ciebie, ziejąc parą. - Niech powstrzymają go, żeby Grundy mógł z nim porozmawiać. Może dowiemy się, w jaki sposób odwrócił działanie Źródła Młodości. - Zneutralizował wodę młodości! - wykrzyknęła Gorgona. - Tak, koniecznie musimy to wiedzieć! Mogłabym doprowadzić męża do poprzedniego stanu! Zastanowiła się chwilę. - No, może częściowo. Chciałabym, żeby miał czterdzieści lub pięćdziesiąt, a nie ponad sto lat. - Mały smok był z dziećmi - rzekła Chem. - Skoro teraz wrócił do poprzedniej postaci, mam nadzieję, że... - Dzieci! - wykrzyknęła Iren. Jednak zaraz dotknęła noszonej w kieszeni iwy. Roślinka pozostała zdrowa. - Nie, dzieciom nic nie jest. Przynajmniej Ivy nic się nie stało, a więc Hugo również, skoro byli razem. - Oczywiście - przytaknęła z ulgą Gorgona. - Dawajcie te rośliny obronne, dziewczyny! - zwołał Grundy, widząc nadciągającego smoka. Potwór zbliżał się cały czas, lecz miał spory kawałek do przebycia. Teraz był już potwornie wielki i przerażający. Kłęby pary otaczały jego długie cielsko. Iren pospiesznie wybrała nasionko i wyjęła je z sakwy. - Rośnij! Rośnij! - zawołała. Jak mogła wdawać się w pogawędki, gdy potwór szarżował na nich? Popędzone podwójnym rozkazem, nasionko dosłownie wystrzeliło, a nie wykiełkowało. Iren zdawała sobie sprawę z tego, iż jej moc powoli słabnie w wyniku rozłąki z utalentowaną córką Ivy, ale jej dar był jeszcze wystarczająco silny. Roślina ukorzeniła się, puściła grubą, szarobiałą łodygę i rozłożyła koronę białawych liści. Nie była wielka ani efektowna: niska i rozłożysta, nie posiadała żadnych kolców ani groźnych kwiatów. - Potwór rozdepta ten krzaczek! - rzekł nerwowo Grandy. - Wątpię - odparła Iren. - Stańmy za nim. Wszyscy czworo stanęli tuż za krzakiem. Smok potoczył się na nich, zionąc gorącą parą. Jednak jej strumień odbił się od liści, które pokryły się kroplami wilgoci - nie uschły. Zdziwiony smok zwolnił kroku. Zwykle miażdżył takie krzaki nogami, lecz nauczył się ostrożności wobec nie znanych roślin. Niektóre z nich umiały się dobrze bronić. Smok na zmniejszonej szybkości podszedł do krzaczka. I odbił się jak piłka. Smok był wstrząśnięty; krzak pozostał nienaruszony. - Ta roślina jest jakaś dziwna - stwierdziła Chem, pojąwszy, co się stało. - Co to takiego? - spytała Gorgona. - Powinnaś wiedzieć - rzekła Iren. - To cementownik. - Nie, nic nie wiem o cementownikach - rzekła Gorgona. - Rośliny nie mają oczu, więc nie mogą mnie zobaczyć, zatem nie mogą obrócić się w kamień na widok mojej twarzy. W przeciwnym razie łatwo moglibyśmy osłonić się przed smokiem; wystarczyłoby schować się za pierwszymi lepszymi krzakami i zamienić je w kamień. Tymczasem smok zorientował się, że ten krzak jest jakiś dziwny i obchodził go, parując wściekle. Iren szybko rzuciła kilka następnych nasion. - Rośnijcie! Wyrosły paprocie. - Cóż nam po paprociach? - spytał Grundy. - To szpaler paproci - wyjaśniła Iren. Po chwili paprocie wytworzyły metalowe ogniwa, połączone ze sobą, tworzące mocny łańcuch zagradzający drogę smokowi. Jednakże łańcuch wisiał zbyt nisko; smok obwąchał go, namyślał się dłuższą chwilę, po czym przetoczył się nad nim. Iren jednak zdążyła już wyczarować kilka innych roślin. Lilie-amazonki atakowały nogi smoka, dźgając go małymi włóczniami liści. Jednak smok miał zbyt twarde stopy, żeby mogły go w nie zranić, więc nie udało im się go zatrzymać. Natomiast inne rośliny sprawiły mu więcej kłopotu. Ognicha wylądowała na głowie smoka, grzejąc nieprzyjemnie; kolcowój owinął mu się wokół palców, wbijając w nie kolce; górska róża wyrosła przed nim, tworząc małą czerwoną górę, zagradzając mu drogę, a jednocześnie pachnąc równie słodko jak jej kuzynki. Wężymord zagrzechotał, syknął i dał smokowi w nos; gwiazdnica podgrzała smokowi łuski tysiącami płonących gwiazdeczek; szczotlicha po- drapała mu odsłonięte części ciała swoimi małymi szczoteczkami; to tylko mile połechtało potwora. - Ten drobiazg tylko trochę go spowalnia - rzekł Grundy. - Potrzeba czegoś silniejszego. - No wiesz, jeszcze nie przejrzałam wszystkich nowych nasion! - narzekała Iren. - Nie chcę ryzykować z nie znanymi roślinami. Smok strząsnął resztę chwastów i trysnął strumieniem pary. Chem uskoczyła, lecz Iren poczuła falę gorąca. Golem miał rację: potrzebowali czegoś silniejszego, i to szybko, inaczej będą mieli poważne kłopoty, jednak wikłacz był za silny. Będzie musiała zaryzykować z jakimś nie oznaczonym rodzajem. Wzięła się w garść i rzuciła jakieś przypadkowe nasiono. - Rośnij! Wyczarowała ogromne drzewo, przy którym wszystko inne zaczęło się niebawem wydawać stosunkowo małe. - Och, to cis karłowaty - powiedziała Iren. Lecz smok po prostu obszedł roślinę, wcale nie karlejąc. Rzuciła inne nasionko. Drzewko obrodziło licznymi cylindrycznymi, czerwonymi owocami, które wybuchły w chwili, gdy smok je mijał, przerażając go. - To rokietta - powiedziała Iren, rozpoznawszy gatunek. Trzecia roślina wyglądała jak paproć, lecz niebawem wykorzeniła się i odeszła w dal. - To cykoria podróżnik! - rzekła Iren. - Och, tracę tu tyle cennych nasion! Gdybym tylko miała czas je poklasyfikować, żeby wiedzieć, do jakich należą gatunków, zaraz znalazłabym coś użytecznego! - Ja z nimi porozmawiam - zaproponował Grundy. - Może uda mi się coś znaleźć. Zniechęcona Iren, nie mogąc wymyślić nic lepszego, pozwoliła golemowi włożyć rękę do worka i wyjmować po jednym nasionku. Nie wiedziała, że Grundy może rozmawiać z nasionami, ale on przecież umiał porozumieć się ze wszystkim, co żyje. Potrzebował jednak na to czasu, gdyż mógł rozmawiać tylko z jednym na raz, a smok był już blisko. Chem cofała się i w każdej chwili mogła uciec przed smokiem, lecz idąca pieszo Gorgona miała kłopoty. Nie zmieściła się na grzbiecie centaurzycy razem z Iren, Grundym oraz workiem nasion, gdyż była bardziej przy kości niż zombi Zora. Smok najwyraźniej postanowił zająć się najbliżej stojącą osobą. Musieli wyciągnąć ją z opresji, inaczej Gorgona podniesie woalkę i w obronie własnej zamieni smoka w kamień. Iren niespokojnie rozejrzała się wokół. Z boku znajdowało się podnóże dość stromego stoku porośniętego roślinnością. Tam łatwiej będzie się ukryć. - Tam! - zawołała, wskazując ręką. Pobiegli na zbocze. Chem brodziła w wysokim poszyciu, szukając pewnego oparcia dla kopyt. Pełno tu było jeżyn i pnączy. Gorgona również miała kłopoty. Jednak Iren miała nadzieję, iż zarośla zatrzymają impet smoka. Kiedy potwór poniecha prób pożarcia ich, może Grandy zdoła się z nim dogadać. Chem złapała Gorgonę za ramię, pomagając jej wspinać się na stok. - Och! - zawołała Gorgona. - Welon zaczepił mi się o jeżyny! Zamknijcie oczy! Iren zamknęła oczy i na wszelki wypadek odwróciła głowę. Nie był to najlepszy czas na bieganie po omacku, lecz tego ostrzeżenia należało usłuchać! Wiedziała, że pozostali zrobili to samo. Słyszała syk rozzłoszczonych węży będących włosami Gorgony; one nie lubiły wstrząsów. Po chwili Gorgona oznajmiła, że znów zasłoniła twarz woalką. Iren otworzyła oczy, obejrzała się - i stwierdziła, że znalazły się już w zasięgu rażenia smoka. - Rośnijcie! - zawołała do roślinności między sobą a potworem. Ta urosła. Och, i to jak! Jeżyny stały się ogromne i dwukrotnie bardziej kłujące niż uprzednio, a pnącza splątały się jeszcze bardziej. Wspięły się w górę, wokół smoka, korzystając z jego ciała w wyścigu po słońce. Za moment smok wyglądał jak głaz omotany pnączami. Gadowi nie spodobało się to. Tłukł potężnym ogonem, zrywając pędy, jakby były bawełnianymi nitkami. Ział parą sprawiając, że zielone liście usychały. Miażdżył wszystko wokół, ubijając wiele warstw roślinności w jedną. Rośliny nie mogły mu sprostać. - To rzeczywiście potężny smok! - mruknęła Iren. - Najpotężniejszy - zgodziła się Chem, usiłując trzymać się poza zasięgiem pary. Dyszała, tak samo jak Gorgona, wkładając wiele siły we wspinaczkę po stromym zboczu. - Byłam (uff!) przy tym (uff!), jak ogr Smash (uff!) walczył z nim w Rozpadlinie dziewięć lat temu. (Uff!) Była to wyrównana walka. - Ogr jest silniejszy od smoka tej samej wagi - rzekła Iren. - Przeważnie - przytaknęła centaurzyca. Smok dał kolejnego susa. Teraz miał ich już w zasięgu skutecznego rażenia. Nadął się, szykując decydujący cios. - Mam je! - zawołał Grandy. - Nasiono oplątwy! Iren porwała nasionko z szybkością, jakiej nie powstydziłaby się harpia. - Rośnij! - rozkazała, rzucając nim w smoka. Wykiełkowało w powietrzu, tworząc szeroką sieć lśniącą jak stal w słonecznym świetle. To nie była wątła roślinka! Sieć opadła na smoka i zapuściła korzenie, oplątując go ze wszystkich stron. Iren jeszcze nigdy nie widziała takiego ziela; w worku zebranym pod Drzewem Nasion znajdowało się trochę zupełnie nie znanych gatunków! Smok runął naprzód, usiłując przerwać krępującą go sieć - i został odrzucony w tył. Nie pękł ani jeden pęd. Tej rośliny smok nie zdoła pokonać brutalną siłą. Rozwścieczony smok wyciągnął łapę czy dwie i szarpnął sieć pazurami. Nie ustąpiła. Zionął gorącą parą - nie zwiędła i nie stopiła się. Gryzł sieć zębami, ale nie udało mu się jej przegryźć. - Chyba go mamy - rzekł Grundy. - No cóż, porozmawiaj z nim! - warknęła Iren. Zaledwie metry dzieliły ich od nieszczęścia. Grundy spróbował. Wydał cichy ryk, zignorowany przez smoka. Trzeba zaczekać, aż potwór ochłonie. Czekali, radzi z okazji do odpoczynku, i smok powoli przestał się szamotać. Wkrótce zacznie słuchać Grundy’ego. - Dziwne - wspomniał niewinnie golem. - Nie słyszałem, żebyście podziękowali mi za znalezienie potrzebnego nasiona. Iren pohamowała złość wywołaną zaczepkami golema. - Och, dziękujemy bardzo uniżenie! - warknęła. Jednak Grundy istotnie odegrał główną rolę w tym wydarzeniu; musiała mu to przyznać, chociaż był taki nieznośny. - Przyjmuję wasze uniżone... - zaczął Grundy i urwał, nasłuchując. Bzz! Chem zesztywniała. - Co to takiego? - Jakiego, piło-kobyło? - spytał golem, chociaż na pewno też słyszał ten dźwięk. - Chyba mi się przywidziało - orzekła centaurzyca. - Przez chwilę myślałam, że... historyczne zjawisko, o którym opowiadał mi ojciec... - Kogo obchodzi historia? - przerwał jej Grundy. - Mamy smoka do ujarzmienia! - Nie jestem pewna - rzekła Gorgona. - W pewnych sprawach nadal zawodzi mnie pamięć, ale pamiętam, że Humphrey wspominał o pewnym poważnym niebezpieczeństwie... Bzz! Teraz i smok znieruchomiał, nadstawiając uszy. - Patrzcie! Ten smok ma dwoje uszu! - wykrzyknął Grundy. - Zgadza się! - zawołała Chem. - Zatem to nie może być Smok z Rozpadliny! Ogr Smash urwał mu jedno ucho; w niebezpieczeństwie używaliśmy tego ucha do... - Są dwa Smoki z Rozpadliny? - spytała zdumiona Iren. - Zapytam - ofiarował się golem. Znów wydał głuchy ryk. Teraz smok odpowiedział mu ryknięciem. Zaskoczony Grundy przetłumaczył:. - Ona nie jest tym smokiem, o którego nam chodzi. - Ona? - wykrztusiła Iren. Grundy wymienił ze smoczycą kilka kolejnych porykiwań. - To samica. Dość często przychodzi do Rozpadliny, aby przespać się ze Smokiem. Wchodzi ukrytym przejściem, o którym on nic nie wie. - Tak jej się wydaje! - wtrąciła Chem. - Kiedy czar zapomnienia zaczął ustępować, on przypomniał sobie o tym przejściu i stąd wzięły się wszystkie nasze kłopoty. - Tym razem, kiedy przyszła, jego nie było. Poszła więc go szukać. W oddali czuje jego zapach - chociaż dość nieuchwytny. - Nic dziwnego! - powiedziała klaczka. - Przecież on odmłodniał! Powiedz jej o tym. - A więc nie ma lekarstwa na Źródło Młodości... - rzekła ze smutkiem Gorgona. - Gdyby to był dawny Smok z Rozpadliny... Grundy powiedział smoczycy. Zareagowała gadzim przerażeniem, puszczając uszami gęste kłęby pary. - Chce wiedzieć, jak - naszym zdaniem - ma teraz sypiać z dzieciakiem - przetłumaczył golem z drwiącym uśmiechem. - Sama chciałabym wiedzieć! - powiedziała Gorgona. Bzz! Smoczyca ponownie nastawiła uszu. Grundy zapytał ją o to - i na jego twarzy pojawił się grymas przerażenia. - Ona już słyszała ten dźwięk! Mówi, że to świdrzak! - Świdrzak! - westchnęła Chem. - Moje obawy stały się rzeczywistością. Największe zagrożenie dla Xanth! - Tak, teraz przypominam sobie - przytaknęła Gorgona. - To straszne! Iren była zdziwiona. - Wydaje mi się, że słyszałam takie określenie, ale nic o tym nie wiem. Dlaczego świdrzaki są takie niebezpieczne? Bzz! Chem znalazła na stoku dwa kawałki drewna, podniosła je i nie przestając mówić skradała się do źródła dźwięku. - Świdrzaki są małymi spiralnymi robakami, które okresowo roją się. Czasem nie pojawiają się przez sto lat; czasem jedynie przez kilka dziesięcioleci. Ostatnio wyroiły się przed około trzydziestu laty; mój wuj Herman Pustelnik kierował wtedy akcją zapobiegawczą i stracił podczas niej życie. Żywiono nadzieję, iż plaga świdrzaków została na zawsze opanowana, lecz wygląda na to, że nie. Będziemy musieli zająć się tym teraz - i to niezwłocznie. - Przecież słyszałam tylko ciche bzyknięcie! - powiedziała Iren. - Co w tym złego? - To dźwięk towarzyszący przemieszczaniu się świdrzaka - wyjaśniła centaurzyca. - On unosi się w powietrzu przez około minutę - ten czas jest zmienny, a może każdy robak ma indywidualną częstotliwość - po czym błyskawicznie przenosi się naprzód po linii prostej, na różną odległość, zazwyczaj niewielką. Ponieważ... Bzz! - Och, jest przy sieci - powiedziała Chem. - Grundy, szybko powiedz narzeczonej Smoka z Rozpadliny, że... Jednak smoczycą pilnie nasłuchiwała bzyknięć. Widocznie była w tej okolicy podczas ostatniego lub poprzedniego rojenia się świdrzaków i wiedziała, co należy robić. Kłapnęła na małego robaka, który pojawił się obok, i zmiażdżyła go zębami. Potem wypluła resztki, krzywiąc się okropnie. - Rozumiem, że smakują okropnie - rzekła Chem. - Ale można je rozgnieść - w odpowiednim momencie. Grundy, spróbuj dogadać się ze smoczycą. Obawiam się, że mamy problem przerastający nas wszystkich. Golem zaczął mówić coś do uwięzionego stworzenia, które słuchało go pilnie. - A więc świdrzaki poruszają się zygzakiem - powiedziała Iren, rozzłoszczona swoją ewidentną niewiedzą w tak istotnej sprawie. - I co w tym złego? Czemu zabijać niewinnego latającego robaka, który nikomu nie wadzi? - Chodzi o to, jak one się poruszają - wyjaśniła klaczka. - Przechodzą przez wszystko, zostawiając dziury. Gdy przebijają się przez powietrze, zostawiają za sobą próżnię. Dźwięk „bzz” powstaje w wyniku zapadania się tego tunelu próżni. Kiedy przechodzą przez drzewo, przebijają je na wylot. Kiedy ktoś znajdzie się na ich drodze... - Zaczynam rozumieć - rzekła Iren, otrząsając się. - I nie ma sposobu, żeby je zatrzymać? - Tylko zabijając je - odparła Chem. - Mają twarde ciała, ale można je zmiażdżyć. Zamierzałam rozgnieść tego robaka między kawałkami drewna, ale smoczyca rozgryzła go. Dobrze jest też przyprzeć świdrzaka do skały i uderzyć czymś twardym. Jednak zauważyliśmy tylko jednego. Świdrzaki nigdy nie podróżują samotnie, lecz w rojach liczących tysiące osobników wylatujących z macierzystej kolonii. Musimy znaleźć tę kolonię i zniszczyć ją, a ponadto zmiażdżyć każdego świdrzaka, jaki już z niej wyleciał, ponieważ każdy z nich może dotrzeć do celu, zahibernować się na całe dziesięciolecia, a potem utworzyć nową kolonię, która się wyroi. Nikt dobrze nie wie, co świdrzaki robią między migracjami, lecz cykl życiowy roju wydaje się podobny do cyklu jednego osobnika - zawieszenie wszelkich funkcji, przerywane nagłymi, groźnymi ruchami. Jeśli ucieknie zbyt wiele świdrzaków, następnym razem wyroi się wiele kolonii, w różnych miejscach. - Wszystkie te bzyczące larwy, przebijające rośliny, zwierzęta i ludzi, mogłyby zagrozić całemu życiu w Xanth - stwierdziła Iren. - Teraz już rozumiem! Musimy zorganizować akcję zapobiegawczą! - Rzeczywiście, musimy - przyznała Chem. - Obawiam się, iż musimy przerwać nasze poszukiwania Ivy i Hugo, gdyż teraz całe Xanth jest w niebezpieczeństwie. - Ivy i Hugo! - wykrzyknęła wstrząśnięta Iren. - Moja wizja... To straszne, niewidzialne niebezpieczeństwo...! Gorgona była równie przerażona. - Jeśli kierują się w stronę roju, nie wiedząc... - Jednak nie możemy zignorować świdrzaków - nalegała Chem. - Jeśli teraz podążymy za dziećmi, świdrzaki rozlecą się po Xanth i całkowicie wymkną się spod kontroli. Dobro ogółu wymaga... - Nie próbuj przekonywać zaniepokojonej matki - rzekł Grundy. - Zrobię jedno i drugie! - stwierdziła rezolutnie Iren. - Nie pozwolę zginąć ani Xanth, ani mojemu dziecku! Jak najskuteczniej walczyć ze świdrzakami? - Musimy wezwać na pomoc wszystkie mieszkające w tej okolicy stworzenia - rzekła Chem. - Każde musi rozgryzać, rozdeptywać lub w inny sposób miażdżyć i zabijać jednego robaka po drugim. To ciężkie i niebezpieczne zadanie, gdyż każdy, kto znajdzie się w pobliżu roju świdrzaków, może zostać przedziurawiony, ale nie ma innego wyjścia. I trzeba to zrobić szybko, gdyż w tejże chwili z kolonii na pewno wylatują już nowe robaki, które nie będą czekać na nic, prócz swego wewnętrznego nakazu. Problematyczne jest, czy ktokolwiek zdoła dotrzeć do gniazda nie dając się podziurawić, ale trzeba spróbować. - Smoczyca rozumie - oznajmił Grundy. - Nie urodziła się dzisiaj. Widziała już świdrzaki. Pomoże je zwalczyć. - Czy przestanie nas ścigać, jeśli ją wypuścimy? - spytała Gorgona. Golem zawarczał do smoczycy. - Jak zniszczono poprzednią kolonię? - zapytała tymczasem Iren. - Sądzę, że użyli salamandry, która wznieciła magiczny ogień - rzekła centaurzyca. - Pożar płonął do wewnątrz zamkniętego kręgu i spalił wszystkie świdrzaki. Jednak bardzo wątpię, abyśmy zdołali w porę znaleźć jakąś salamandrę: to bardzo rzadkie i lubiące samotność stworzenia. - Mogę wyczarować ognika... - zaczęła Iren. - Nie, o ile wiem, tylko magiczny ogień może je zniszczyć - przerwała jej Chem. - Zwyczajny ogień może zabić część, ale też i wymknąć się spod kontroli. Płomień salamandry spala wszystko i wszystkich, w przeciwieństwie do zwykłego ognia, a ponadto rozchodzi się tylko w jednym kierunku, więc sam ogranicza swój zasięg. Obie właściwości są zasadnicze; inaczej przyniósłby więcej szkody niż pożytku. - Smoczyca powiada, że nas oszczędzi - zameldował Grundy. - Goniła nas tylko dlatego, że dokuczał jej głód. Była tak zajęta poszukiwaniem swojego narzeczonego, że zapomniała o jedzeniu... - Doskonale ją rozumiem - rzekła Gorgona. - Powiedz jej, że jeśli nam pomoże, my odnajdziemy jej narzeczonego. Ale powiedz jej też o jego odmłodnieniu. - Jej narzeczony podróżuje z moim dzieckiem - powiedziała Iren. - Mamy zbieżne cele. - Zgadza się z tobą. Jednak jest bardzo głodna. To był problem. W towarzystwie głodnego smoka nikt nie może czuć się bezpieczny! - Wyhoduję dla niej mięsiste pomidory - zaproponowała Iren. Wyłowiła z worka nasionko. - Rośnij! Roślinka zaczęła rosnąć i niebawem zaowocowała. Smoczyca połykała mięsiste kęsy, które Gorgona zrywała i rzucała jej. Iren znalazła nasionko kwaśnych jabłek i zasadziła je przy zakorzenionej oplątwie. Kwas wgryzł się w siatkę, rozpuszczając pędy i wkrótce Pani Rozpadliny zdołała z niej wypełznąć. Bzz! - Dajcie mi spróbować! - powiedziała Gorgona. Podążyła za dźwiękiem, umiejscowiła larwę i przysunęła do niej twarz. Potem uniosła woalkę, podczas gdy pozostali odwrócili oczy. Grundy ostrzegł smoczycę, która również spojrzała w bok. Świdrzak runął na ziemię jak kamień. - Działa! - krzyknęła Gorgona, z powrotem zasłaniając twarz. - Mogę je zamienić w kamień! - Tylko nie próbuj tego w chwili, gdy robak zechce bzyknąć! - ostrzegł ją Grundy. - Miałabyś dziurawą buzię. - Będę uważała - obiecała Gorgona. - Bardzo dobrze - rzekła Iren. - Zabierajmy się do roboty. Musimy zrobić trzy rzeczy. Musimy zniszczyć świdrzaki, uratować dzieci - całą trójkę - i zawiadomić resztę Xanth o niebezpieczeństwie. Sądzę, że możemy zrobić wszystko to naraz, jeżeli rozdzielimy się. Gorgono, może ty i Pani Rozpadliny zaopiekujecie się świdrzakami? Ona może cię szybko przenosić z miejsca na miejsce, zapewniając kontrolę nad sytuacją, a ty możesz zamieniać w kamień każdego napotkanego robaka. Pójdzie wam lepiej bez nas, ponieważ... - Rozumiem - przerwała jej Gorgona. - Nie chcę tu tłumów, kiedy uniosę woalkę! - A co na to smoczyca, która szukała prawdziwego Smoka z Rozpadliny? - spytała Chem. - Jeśli pomoże nam tu ze świdrzakami, reszta z nas będzie mogła zająć się poszukiwaniami dzieci, idąc ich śladem od jaskini Cyklopa - wyjaśniła Iren. - Jeżeli znajdziemy małego smoka razem z Ivy i Hugo, a wydaje się, że powinien z nimi być, Grundy powie mu, gdzie znaleźć smoczycę, więc wszystko będzie w porządku. Pokiwała głową. - Wiecie co, coraz lepiej rozumiem, dlaczego Humphrey kazał oszczędzić Smoka z Rozpadliny. W tej głuszy zachodzą wzajemne oddziaływania, o jakich nie mamy pojęcia, nierozerwalnie łączące się z pomyślnością całego Xanth. - Totalna ekologia - przytaknęła Chem. - Ignorujemy ją na własną zgubę. Wszystko łączy się ze sobą. Grundy wyjaśnił wszystko smoczycy, która skinęła łbem. Dobrze rozumiała potrzeby chwili i wiedziała, że Iren szybciej odszuka dzieci niż ona. Teraz, kiedy zaspokoiła pierwszy głód, okazała się zupełnie rozsądnym stworzeniem. Niebawem razem z Gorgoną wyruszyła na poszukiwanie robaków, nasłuchując następnych bzyknięć. Smoki mają niezwykle dobry słuch; mogła zlokalizować więcej świdrzaków i w znacznie krótszym czasie niż pozostali uczestnicy wyprawy. - Teraz sprawa posiłków - rzekła Iren. - Grundy, potrzebujemy cię jako tłumacza, lecz chyba bardziej potrzebny nam ktoś, kto rozgłosi wiadomość o świdrzakach. Jeśli napotkamy odmłodzonego Smoka z Rozpadliny przed twoim powrotem, spróbujemy jakoś dogadać się z nim. Może Ivy znalazła na to jakiś sposób. Wyhoduję przelot, który zaniesie cię na Parnas, gdzie opowiesz o wszystkim Semiurgowi. Jestem pewna, że wielki ptak zejdzie ze swej grzędy. Potem wrócisz do nas... - Semiurg nikomu nie pozwala latać nad Parnasem! - protestował Grundy. - Musisz zaryzykować. Spróbuj przekazać jej wiadomość, jak tylko cię zauważy; powinna ci darować. To naprawdę mądry ptak i pamiętaj, że umie czytać w myślach. Dlatego zbliżając się, krzycz w myślach: ŚWIDRZAKI! ŚWIDRZAKI! - Mądry ptak - powtórzył słabym głosem Grundy. Chem zachichotała. Mądry ptak? Semiurg była najmądrzejszym ptakiem - i istotą - wszechczasów! - Zrobisz to? - zapytała Iren, widząc jego opory. Grundy skrzywił się. - Tak. Spróbuję. Iren wyhodowała przelot. Roślinie wyrosły sztywne skrzydełka, uniesiony ogon i kanalik powietrzny, którym zasysała powietrze, aby ogrzać je i wydmuchnąć drugim końcem, popychając się do przodu. Nie była na tyle duża i silna, żeby unieść zwykłą osobę, lecz Grundy nie był zwykłą osobą. Wszedł na pokład i roślina wystartowała ze świstem. Mógł nią kierować zmieniając środek ciężkości wagą swojego ciała. - ŚWIDRZAKI! ŚWIDRZAKI! - wołał. - Teraz ruszajmy do jaskini Cyklopa - powiedziała Iren do Chem. - Wiemy, gdzie jej szukać. Jeżeli po drodze usłyszymy jakieś świdrzaki, zniszczymy je. I miejmy nadzieję, że Grundy wróci do nas na czas, żeby tłumaczyć rozmowę z Cyklopem! Musimy powiedzieć olbrzymowi o pladze świdrzaków i zapytać go, gdzie jest Ivy. W obliczu takiego kryzysu trzeba zapomnieć o animozjach. Chem ruszyła galopem. Iren była spięta i zaniepokojona, a jednak poczuła pewną ulgę. Czymkolwiek groził atak świdrzaków, na pewno nie nudą! Rozdział 16 ŚWIDRZAKI, ŚWIDRZAKI - Musimy coś zrobić - powiedziała Ivy. - Możemy wziąć kamienie albo coś twardego i rozgniatać znajdowane świdrzaki - rzekł Hugo. - Jednak myślę, że jest ich dla nas zbyt wiele. Bzz! - Masz - rzekł Hugo, wyczarowując dwa twarde jak kamień owoce. - Rozbij go między nimi. Ivy wzięła owoce, które dobrze leżały w jej małych rączkach, i zaczęła tropić świdrzaka. Znalazła go i roztrzaskała między kamieniami. - Ble, marmolada! - stwierdziła kręcąc noskiem, gdy obejrzała rezultat. - To jedyny sposób - powiedział Hugo, wyczarowując dwa kolejne owoce dla siebie. - Mój ojciec powiada, że świdrzaki można powstrzymać tylko niszcząc ich kolonię. Jednak każdy, kto się do niej zbliży, zostaje podziurawiony przez świdrzaki. Mówi, że tak zginął Niewidzialny Olbrzym. Był naprawdę wielkim, wielkim człowiekiem, ale świdrzaki zrobiły w nim osiemnaście dziur i padł. - Biedny olbrzym - powiedziała ze współczuciem Ivy. - Nigdy go nie widziałam. - Nikt go nie widział, tumanie! Był niewidzialny! A więc musimy po prostu roztłukiwać wszystkie przybywające świdrzaki. Bzz! Bzz! - Och, teraz nadlatują szybciej. - Jasne - przytaknął Hugo. - Rozlatują się promieniście, wielkim kręgiem, który robi się większy i większy. Może lepiej uciekajmy. - Nie! - sprzeciwiła się Ivy. - Musimy zniszczyć kolonię! - Przecież ci mówię! Nie zdołamy do niej podejść! - Wymyślimy jakiś sposób! - warknęła władczo. Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale w tym momencie bardzo przypominała swoją matkę - i nie tylko kolorem włosów. - Jesteś wystarczająco sprytny! Rzecz jasna, to twierdzenie opierało się na wątpliwych założeniach, ale Hugo zdążył je już uznać za prawdziwe. Skoncentrował się. Zdumiewające, jaki stawał się bystry, kiedy na to nalegała. - No cóż, nie możemy po prostu podejść, ponieważ zostaniemy podziurawieni, chyba że Stanley ziałby cały czas parą, tworząc dla nas korytarz... Nie, szybko skończyłaby mu się woda. Nie wiemy, jak daleko stąd znajduje się gniazdo; może to być kilka godzin marszu stąd. Ponieważ nie znamy sposobu zasłonięcia się przed świdrzakami, próba bezpośredniego podejścia jest skazana na niepowodzenie. Hugo przemawiał mądrzej niż kiedykolwiek w swoim życiu, może z wyjątkiem chwili, gdy był obrońcą Hardy’ego. Prawdę mówiąc, przypominał teraz swojego ojca. Nawet Stanley, który przeważnie unikał kontaktów z inteligencją, usiadł i uważnie słuchał. Ivy jednak nie była zachwycona. Chciała wyników, a nie dialogu. - Wymyśl jakiś sposób! - nalegała. - Możesz to zrobić, jeśli naprawdę postarasz się; wiem, że możesz! - Jeśli podejdziemy do kolonii - rzekł Hugo - sądzę, że Stanley może potraktować gniazdo parą i ugotować pozostałe świdrzaki. Jedynym problemem jest transport. Jeśli dobrze rozumiem, robaki rozlatują się promieniście, po płaszczyźnie - chcę powiedzieć, że poruszają się w płaskim kręgu, a nie kuliście. Nie przemieszczają się w górę czy w dół, tylko na boki. Zatem powinno być możliwe dotarcie do ich gniazda od góry lub od dołu. Z dołu nie uda się, ponieważ nie zdołamy wykuć tunelu w skale, ale od góry... Zastanawiam się, czy Stanley mógłby tam dolecieć? Ivy spodobał się ten pomysł, istotnie wspaniały. - Stanley, ty masz skrzydła! - zawołała. - A więc możesz latać, prawda? Mały smok rozłożył skrzydła i zamachał nimi. Wzbił trochę kurzu i spowodował łagodny podmuch, ale nie zdołał oderwać się od ziemi. - Dalej, Stanley! - dodawała mu otuchy. - Ja wiem, że ty to potrafisz! Postaraj się! I smok postarał się. Jego skrzydła zdawały się powiększać, wypełniać i rozszerzać. Na moment uniósł się w powietrze, lecz zaraz stracił równowagę i plasnął o ziemię. Wyglądało na to, że Ivy w końcu napotkała granice swej mocy. - On nie jest latającym smokiem - przypomniał Hugo. - Jego skrzydła są szczątkowe. Gdyby poleciał, prawdopodobnie spadłby i poranił się. Ivy rozważyła to. Nie chciała, żeby Stanley zrobił sobie krzywdę. Bardzo obawiała się bólu. - A więc znajdź inny sposób latania - powiedziała. Hugo znów skupił się. -- Mogę wyczarować owocowe muszki - rzekł. W jego ręku pojawiła się brzoskwiniowa mucha-owocówka. Miała owłosioną różową skórę i dwa zielone liście, łopoczące jak skrzydła. Puścił brzoskwinię, która odleciała bzycząc. - Czy one mogłyby unieść Stanleya? - Nie. Mogą udźwignąć tylko swój własny ciężar. Istotnie - brzoskwinia już zaczynała opadać, gdyż jej liścio-skrzydła zmęczyły się. Wyraźnie nie nadawała się na środek transportu. - Znajdź więc inny sposób - nalegała stanowczo Ivy. - Jesteś sprytny; możesz to zrobić. Wiem, że możesz. Hugo westchnął. Inteligencja miała swoje dobre i złe strony, jednak cieszyło go, że Ivy uważała go za sprytnego, a teraz był już wystarczająco bystry, żeby domyślić się, na czym polega jej talent. Umiał wyczarować dobre owoce, ponieważ ona sądziła, że on to potrafi. Stawał się przystojny, gdyż za takiego go uważała. Był inteligentny, bo nalegała, aby taki był. Ona była małą Czarodziejką, bez której znów stałby się niczym. W subtelny choć zobowiązujący sposób był od niej uzależniony i bardzo chciał sprawić jej przyjemność. Wiedział jednak, że w żaden sposób nie zdołają bezpiecznie dolecieć do kolonii świdrzaków. Czy istniała jakaś inna droga? Wytężał mózg, lecz ten odpowiadał mu tylko, że ów problem nie ma rozwiązania. W jaki sposób dokonać niemożliwego? Trójka dzieci po prostu nie miała środków, aby zniszczyć świdrzaki. Bzz! - Ja go załatwię - rzekła Ivy, ściskając twarde owoce. - Ty myśl. Ruszyła za świdrzakiem. Bzz! Jeszcze jeden! Za tym poszedł Stanley. Hugo mimochodem zauważył, że oba świdrzaki zdawały się podróżować po lekko rozbieżnych torach. Jego wzmocniony intelekt natychmiast znalazł wyjaśnienie tego faktu. Oczywiście, że tory były rozbieżne, gdyż świdrzaki wylatywały ze wspólnego gniazda. Im dalej poleciały, tym dzieląca je odległość rosła. Wystarczyło za pomocą triangulacji obliczyć lokalizację kolonii, która rzeczywiście znajdowała się niedaleko. On, Ivy i Stanley mogliby szybko do niej dotrzeć - gdyby znaleźli jakiś sposób na uniknięcie przy tym podziurawienia. Wyczarował kiść winogronowych much-owocówek i patrzył jak lecą. Przeważnie były mniejsze od brzoskwiniowej i ciemnopurpurowe; liścio-skrzydła miały proporcjonalnie większe, co sprawiało, że lepiej latały. Niektóre wprost przeciwnie: były większe od brzoskwiniowych i jasnożółte, z małymi listkami. Te wcale nie umiały dobrze latać. Wszystko zależało od tego, czy były to muszki winogronowe, czy grejpfrutowe *. [* Nieprzetłumaczalna gra słów: (ang.) grape fruite - winogrona, grape-fruits - grejpfruty.] Ich zróżnicowane umiejętności fruwania były konsekwencją podstawowych praw fizyki, będącej naukową magią, co Hugo zaczynał teraz pojmować. Jednak ciężar, jaki mogły udźwignąć te małe grona, nie przekraczał wagi brzoskwini; w żaden sposób nie uniosłyby małego smoka. No, gdyby Hugo wyczarował owocowe muszki gron gniewu... Nie! To zdecydowanie zbyt niebezpieczne! Kilka owoców zabrzęczało sennie i spadło na ziemię. Nie wyglądały na zmęczone, lecz na oszołomione. Innym nic nie było. Dlaczego? Hugo wyczarował garść czereśni. Miały mniejsze, lecz silniejsze liście i trzepotały nimi energiczniej niż słabo ulistnione grona, więc latały lepiej. Pogoniły za gronowymi muszkami - i kilka z nich spadło na ziemię w tym samym miejscu, gdzie upadły te pierwsze. Wróciła Ivy. Twarde owoce w jej rękach ociekały mazią. - Załatwiliśmy je - zameldowała z zadowoleniem. Podświadomość Hugo flirtowała z pewnym pomysłem. Muszki i świdrzaki... Istniało między nimi jakieś powiązanie, którego nie mógł znaleźć, jednak był wystarczająco sprytny, żeby poprosić o potrzebną mu pomoc. - Ivy, zrób mnie jeszcze sprytniejszym - powiedział jej. - Uczyń mnie superinteligentnym. Ivy, jak każda kobieta, nie doceniała potęgi swoich możliwości. - Oczywiście, że jesteś superinteligentny! - powiedziała. - Jesteś najmądrzejszą osobą w Xanth. Ja o tym wiem. I teraz, kiedy o tym pomyślała, rzeczywiście w to wierzyła. Błędni Rycerze byli supermądrzy, czyż nie? A ponieważ ona była Czarodziejką i posiadała moc, w którą mógłby uwierzyć jedynie Dobry Mag Humphrey - gdyby nie był dzieckiem - to, w co ona wierzyła, przeważnie stawało się prawdą. Hugo stał się tak bystry, że niemal niewiarygodny. - Te owocowe muszki - rzekł, zastanawiając się nad problemem. - Działa na nie jakaś niewidzialna siła pozbawiająca je orientacji, ale nie powodująca fizycznych obrażeń. Spójrz, tam lecą czereśniowe. - Czereśniowe! - zawołała wystraszona dziewczynka. - Nie, to czereśniowe muszki, a nie bomby - wyjaśnił. - One tylko latają, nie wybuchają. - Och, wspaniale! - uspokoiła się. - Jednak czynnik dezorientujący jest zlokalizowany. Wygląda na to, iż mamy tu obszar, przez który muszki nie mogą przelecieć. Ten czynnik, sądząc w oparciu o inne, wcześniejsze wypadki, to świr zapomnienia -jeden z tych, które opisał mój ojciec, zanim odmłodził się do niemowlęcia. - Czy to jest takie niebezpieczne? - spytała przejęta Ivy. - I tak, i nie. Dla nas jest groźny i musimy go unikać. Gdybyśmy weń wpadli, doznalibyśmy natychmiast zaniku pamięci. Hugo wiedział o świrach zapomnień, ponieważ był z Dobrym Magiem Humphreyem, gdy ten mówił o nich Królowi Dorowi na Zamku Zombich. Teraz, jako geniusz, w pełni pojmował ich charakter. - Jednakże powinniśmy wykorzystać ten świr do naszych celów, gdyż on powinien tak samo działać na świdrzaki, jak na muszki. To nie jest pewne, ale wysoce prawdopodobne. Musimy jedynie przesunąć go do gniazda świdrzaków, a on sprawi, że zapomną o celu swej migracji, a pewnie nawet tego, jak się poruszać. W ten sposób uporamy się z zagrożeniem. - Cudownie! - przyznała Ivy. - Przesuńmy go! - Przecież nawet go nie widzimy! - przypomniał Hugo, okazując ostrożność właściwą każdej mądrej osobie. - A on jest naprawdę niebezpieczny. Może nas załatwić równie szybko, jakby miał ogromne zęby. Jak go przesuniemy? - Na pewno wymyślisz jakiś sposób! - odparła zachęcająco. Hugo westchnął. Nie wiedzieć dlaczego, był pewien, że ona to powie. - Zdaje się, że jest sporo tych świrów, które przeważnie przesuwają się na południe od słabnącego zaklęcia zapomnienia zalegającego w Rozpadlinie. Widocznie ich charakter zmienił się, gdyż powodują całkowitą amnezję, a nie tylko zapomnienie o istnieniu Rozpadliny. Prawdopodobnie mógłbym wyjaśnić ten efekt... - Trzymaj się tematu - przerwała mu stanowczo Ivy. Hugo ponownie westchnął. - Te świry zdają się mieć luźny związek ze Smokiem z Rozpadliny, czy też jego odmłodzoną postacią, być może w wyniku jego wyjścia stamtąd jakimś wygodnym przejściem - dogodnym zarówno dla niego, jak i dla nich. Zapewne Smok jest chociaż częściowo odporny na działanie zaklęcia zapomnienia, skoro spędził pod nim całe życie. Zatem obecność świru w tej okolicy może nie być czysto przypadkowa. Jednak ten fakt sugeruje dwie możliwości: że kierunek wiatru i ukształtowanie terenu w pewnym stopniu oddziaływują na świry oraz że Stanley ma na nie większy wpływ niż jakiekolwiek inne stworzenie. Jeśli założymy, że to prawda, Stanley powinien bez trudu przesunąć świr machając skrzydłami i korzystając z ukształtowania terenu. Ivy klasnęła w dłonie. - Wiedziałam, że potrafisz, Hugo! - krzyknęła wesoło. - A teraz wytłumacz mi, co powiedziałeś. Hugo przetłumaczył. - Możemy przedmuchać świr do gniazda świdrzaków. - Och, wspaniale! Zróbmy to. I zrobili, po dalszych dyskusjach i przygotowaniach. Hugo wyjaśnił, że powinni być bezpieczni przed bzykającymi świdrzakami, jeżeli będą utrzymywali świr zapomnień między sobą a kolonią, gdyż wlatujące w świr świdrzaki - o ile jego założenia były prawidłowe - natychmiast zapomną o celu migracji i przestaną być groźne. Oni troje będą musieli trzymać się razem, nie ryzykując niszczenia pojedynczych robaków, gdyż tylko za świrem będą bezpieczni. Ponadto Ivy i Hugo muszą iść za Stanleyem, gdyż świr, który zapewne nic nie zrobi smokowi, wytarłby im pamięć do czysta. Zadanie było dość trudne i ryzykowne. Jednak Ivy nie należała do przesadnie ostrożnych. Wiedziała, że kolonia świdrzaków musi zostać zniszczona, więc musiała to zrobić. Gdyby jej matka wiedziała, co tu się szykuje, miałaby następną wizję, jeszcze gorszą od pierwszej. Ruszyli. Stanley szedł pierwszy, używając skrzydeł do przesuwania świru. Nie umiał latać, lecz mógł wytwarzać łagodny, stały podmuch, który powoli przesuwał świr. Czar zdawał się bardziej reagować na ten powiew niż na sporadyczne podmuchy wiatru. Hugo szedł za Smokiem, wyczarowując stada czereśniowych muszek, które rozsyłał wokół i w niewidzialny świr. Spadające na ziemię muszki pokazywały, gdzie znajduje się czar; tylko tak można było go umiejscowić. Ivy trzymała się między Smokiem a Hugo, wzmacniając ich zdolności. Postronnemu widzowi mogłoby się zdawać, iż dziewczynka nic nie robi, lecz bez niej - jak zapewnił ją Hugo - ani on, ani Stanley nie poradziliby sobie. W jej obecności zarówno smok, jak i chłopiec wykazywali większą inteligencję i talenty. Piedestał i Błędny Rycerz wymagali teraz stałej opieki. Hugo za pomocą triangulacji lokalizował kolonię, słuchając bzyknięć przelatujących robaków i szybko dokonując w myślach odpowiednich obliczeń. W miarę jak szli, bzyknięcia stawały się coraz częstsze. Jednak nie mogli podejść wprost do gniazda świdrzaków, gdyż na drodze stały drzewa, głazy i pagórek, z którego ześlizgiwał się świr, oraz stawek, zbyt głęboki, żeby przezeń przejść. Musieli więc okrążać przeszkody, co oznaczało konieczność popychania świru bokiem. To nie było łatwe. Stanley mógł przesuwać go do przodu, lecz nie wtedy, kiedy stał do niego bokiem. Świdrzaki całymi chmarami wypadały z gniazda, nie pozwalając Stanleyowi ustawić się inaczej. Mógł być odporny na działanie świru, ale nie na bzykające świdrzaki. Utknęli. Ivy, oczywiście, znalazła wyjście. - Wymyśl coś, Hugo! - zawołała, kuląc się, gdyż świdrzaki bzykały coraz bliżej i głośniej. Bzz! Bzz! Bzz! - Czy Stanley może dmuchnąć łukiem? Hugo ponownie wytężył szare komórki. Dmuchnąć łukiem? Śmieszne! Może gdyby miał jakiś deflektor... a nie było skąd go wziąć. Co minutę przelatywało obok nich pół tuzina robaków; gdyby tylko wychylił się zza osłony świru, zaraz zostałby podziurawiony. Ponadto, musiał uważnie obserwować swoje muszki, ponieważ wiele z nich strącały świdrzaki. Jeśli źle określi położenie świru, biorąc przedziurawiony owoc za zapomniany, będzie katastrofa! Nagle znalazł rozwiązanie. - Wektory! - zawołał. - Nowe zagrożenie? - pytała zaniepokojona Ivy. - Nie. Wektory to linie sił - wyjaśnił. - Mój ojciec-dziecko, zanim zdziecinniał, kiedyś pilnując mnie wyczytał o nich w mundańskiej książce. Hugo zamilkł na moment i uśmiechnął się. - Teraz ja mogę być przy nim opiekunką do dziecka! Jeśli kiedyś wrócę do domu. Wrócił do tematu: - Wektory to taki rodzaj magii działającej w Mundanii. Podmuch wytwarzany przez Stanleya to jeden wektor - popychający świr do przodu. Stok pagórka to drugi wektor, odpychający świr w przeciwną stronę. Te wektory są przeciwnie skierowane, dlatego nie posuniemy się naprzód. Jednak stok nie jest całkiem równy, lecz lekko skośny. Zatem jeśli dmuchniemy prosto, a pagórek odepchnie świr w bok - rezultatem będzie ruch ukośny. - Cieszę się, że jesteś taki mądry - powiedziała niepewnie Ivy. - Niczego nie zrozumiałam. - Pokażę ci. Stanley, poruszaj skrzydłami, powoli. Mały smok zatrzepotał skrzydłami, powodując silny podmuch. Świr przesunął się naprzód, o czym świadczyły spadające muszki, po czym zaczął skręcać. Po chwili coraz wyraźniej zbaczał w prawo. - Ześlizguje się w bok! - wykrzyknęła zdziwiona Ivy. - Właśnie - przytaknął Hugo. - Powoli, lecz skutecznie. W miarę jak będziemy okrążać pagórek, wektory zaczną się zmieniać i pójdzie nam nieco szybciej. Dotrzemy do kolonii - po pewnym czasie. Wszystko przebiegło zgodnie z jego oczekiwaniami. Obły kształt wzgórka trochę ułatwiał im zadanie. Ponadto odkryli, że jeśli podmuch będzie padał na świr pod ostrym kątem, spowoduje ruch wirujący lub toczny, co przyspieszy proces. Szło im coraz lepiej. Gdy okrążyli wzgórze i przecięli znajdującą się po przeciwnej jego stronie polankę, zdali sobie sprawę z rozmiarów zagrożenia ze strony świdrzaków. Ivy obejrzała się i zobaczyła, że cały pagórek jest przez nie podziurawiony. Drzewa były postrzępione, a niektóre leżały na ziemi, bowiem ich pnie zostały tak uszkodzone, że złamały się. Świdrzaków było zatrważająco dużo! Hugo też obejrzał się. - Dobrze, że nie próbowaliśmy latać - napomknął. - Dlaczego? - Ponieważ teraz widzę, że wiele świdrzaków jednak leci w górę. Dziury nie są rozłożone równomiernie; większość tworzy mniej więcej równą linię, ale niektóre znajdują się wyżej lub niżej. Niektóre świdrzaki lecą w górę lub w dół, a inne zapewne śmigają prosto w niebo. Gdyby Stanley próbował przelecieć nad gniazdem, pewnie zostałby wcześniej przedziurawiony tyle razy, że nie zdołałby nawet do niego dotrzeć. - Och, to okropne! - przyznała Ivy, otrząsając się ze zgrozy. Bzz! Bzz! Bzz! Coraz lepiej zdawała sobie sprawę z liczebności świdrzaków. Były wszędzie, a przechodząc zostawiały za sobą całkowitą ruinę. Widziała martwe ptaki i zwierzęta, zabite przez robaki. Nawet ziemia była przeorana ich uderzeniami. Puszcza zmieniała się w pustynię. Jednak teraz ujrzeli w końcu kolonię. Była to ciemna kula wielkości dorosłego mężczyzny, spoczywająca na ziemi za parowem. Wokół niej unosiła się mgiełka i Ivy pojęła, iż w rzeczywistości jest to masa świdrzaków unoszących się nad gniazdem przed bzyknięciem w dal. Większość z nich tworzyła pierścień równoległy do ziemi, dzięki czemu kolonia wyglądała jak planeta Saturn - ale, oczywiście, była znacznie większa od Saturna, który, jak każdy wie, jest zaledwie małą plamką na nocnym niebie i nigdy nie odważy się pokazać w dzień. Ogólnie rzecz biorąc, gniazdo było ogromne i straszne. Co za pech, że nikt nie odkrył „go, kiedy rosło, i nie zniszczył, zanim świdrzaki zaczęły się roić! Jednak znajdowało się w samym sercu Nieznanego Xanth, gdzie nie zapuszczał się nikt z tych, którzy byli kimś. Kolonia rosła i rosła, bez przeszkód, może przez całe trzydzieści lat. Teraz Xanth za to zapłaci! Obejście pagórka i przepchnięcie świru aż tutaj zabrało im sporo czasu. Byli zmęczeni, gdyż wszyscy troje byli dziećmi, a dzień dobiegał końca. Mimo to powinni wkrótce dotrzeć do gniazda, chyba że... - Stójcie! - zawołał Hugo. - Nie możemy tam iść! Ivy zrozumiała, co miał na myśli. Parów nie był małą bruzdą, lecz stromą i głęboką szczeliną w ziemi, opadającą w ciemność. Był zbyt szeroki, żeby mogli go przeskoczyć, i zbyt głęboki, żeby go przejść. Boczne krawędzie opadały łagodnie, tak samo, jak krawędź po ich stronie; jednak po drugiej stronie widzieli tylko stromo opadającą ścianę. Oczywiście, mogli wepchnąć świr do wąwozu - lecz gdy opadłby na dno, nie zdołaliby go już stamtąd wytoczyć. Przystanęli, bojąc się iść dalej, żeby świr nie stoczył się w przepaść. - I co teraz zrobimy? - spytała przygnębiona Ivy. Była urodzoną optymistką i wierzyła w swoich przyjaciół, lecz odległa krawędź urwiska stanowiła niezwykle pesymistyczny widok. - Niech pomyślę - rzekł Hugo. Kiedy Hugo zastanawiał się, zmęczona Ivy powędrowała myślami gdzie indziej. Chciałaby teraz być w Zamku Roogna i patrzeć na historyczny gobelin z jego nieustannie zmieniającymi się obrazkami. Prawie widziała się, jak tam siedzi, z zadowoleniem śledząc ukazywane przez arras historyjki. Nagle dostrzegła niewyraźną sylwetkę konia. Poznała, kto to. - Klacz z Jaw! - wykrzyknęła. - Widzę cię, Mare Imbri! Masz taką ładną sierść, czarną jak cień! I - jak często zdarzało się w obecności Ivy - obiekt, na który zwróciła uwagę, nabierał dostrzeganych przez nią cech. Imbri Klacz z Jaw, która sprowadzała Ivy sny na jawie, stała się wyraźniejsza, czarniejsza i ładniejsza. Łatwiej było ją teraz zauważyć. - Hej, ona może zanieść wiadomość naszym rodzicom! - rzekł Hugo, nadal błyszcząc intelektem. - Potrzebujemy rady, co mamy teraz robić. Jednak klacz smutnie potrząsnęła głową i ciemną grzywą. Nadała swoim myślom kształt nimfy i Ivy usłyszała w głowie jej cichy głos, niczym odległe wspomnienie. - Noc już bliska, a ja już nie mogę roznosić marzeń nocą. I nie wolno mi przenosić wieści od jednej osoby do drugiej; mogę jedynie ukazywać im to, co myślą o sobie nawzajem. Zdążę tylko powiadomić waszych rodziców, gdzie jesteście. I zniknęła, ścigając się z szybko nadciągającym mrokiem. Ivy potrząsnęła głową. Utknęli na dobre! Po ciemku nie zobaczą latających muszek i świr odleci, a wtedy świdrzaki... Co robić? Wszystkie ich wysiłki lada chwila zakończą się katastrofą. Mieli za mało czasu, żeby wycofać się za pagórek, ani żadnej możliwości powrotu pod osłoną świru. Rozdział 17 ZBIOROWY WYSIŁEK Późnym popołudniem znalazły jaskinię Cyklopa. Potwór spał wewnątrz, zostawiwszy u wejścia stertę kości z ostatniego posiłku. Iren poważnie obawiałaby się o los córki, gdyby nie zielona iwa, nadal zdrowo rosnąca w jej kieszeni. Ivy miała się dobrze - gdzieś. - Przygotuj się - rzekła do Chem. - Zamierzam porozmawiać z potworem. Centaurzyca nałożyła strzałę na cięciwę i stanęła w pogotowiu. Iren podeszła do jaskini. - Cyklopie! - zawołała. Stwór poruszył się. - Hę? - spytał, ziewając. - Kto woła Brontesa? A więc to coś umiało mówić ludzkim językiem. Dobrze. - Gdzie moja córka? - zapytała Iren. Cyklop usiadł. Wyjrzał wielkim niebieskim okiem na świat. Zobaczył wycelowaną w to oko strzałę Chem. Mrugnął. - Córka? - Ivy. Była z małym smokiem. Cyklop rozpromienił się. - Jasne. Ona, smok i ten chłopiec. Mili goście, dobry owoc. Przyjaciele. - Czy są bezpieczni? - Jasne. Miłe dzieci. My mówić, opowiadać historie. Ale nie zostać. - Gdzie są teraz? - naciskała Iren, nie mająca wiele zaufania do potworów. - Pójść do domu - rzekł Cyklop. - Tędy. Wskazał na północny wschód. - Przecież to najgłębsze ostępy Nieznanego! - zaprotestowała Iren. Ponadto - dodała w duchu - ta droga nie prowadzi do organów ustnych, gdzie dzieci napotkały oddział goblinów. Czyżby Brontes ją oszukiwał? - Tak. Miłe dzieci. Ja mówię ponieść je w nocy, ale oni nie czekać. Spieszyć się do domu. - Byli cali i zdrowi, kiedy stąd odchodzili? - pytała wciąż niepewna Iren. Niepokoiło ją to, że olbrzym pokazywał w złym kierunku. Jeszcze raz odruchowo spojrzała na małą iwę. Oczywiście, dzieciom nic się nie stało! - Oni nie czekać na noc. Ja nie wychodzić w dzień. Niebo... Chem opuściła łuk. - Nie sądzę, żeby nas oszukiwał - powiedziała. - Nie mógł nic wiedzieć o goblinach. Dzieci musiały zmienić kierunek marszu, kiedy spotkały Glory. Iren skinęła głową. Historia Cyklopa zgadzała się jednak z dotychczasowymi informacjami. - A co z niebem? - Mój ojciec - Niebo... on zabić mnie, jeśli... - Twój ojciec jest w niebie? - zapytała Chem, podchodząc. - Czy to eufemistyczne... - On mnie wygnać i zabić jeśli... - Już mówiłeś - przerwała mu. - A więc twoim ojcem jest Niebo i jest na ciebie zły. Jak dawno go rozzłościłeś? Cyklop zakłopotał się. Zaczął liczyć na swych ogromnych palcach. - Aż tak dawno? - zapytała Iren. - Tyle wieków - odparł Cyklop, dodając palce drugiej ręki. - Wieków! - wykrzyknęła klaczka. - Twój gatunek musi być bardzo długowieczny! Brontes wzruszył ramionami. - Łyk Wody Młodości od czasu do czasu; źródło niedaleko, dla mnie, lecz nie pożyć długo, jeśli pokazać się Niebu! Zdumiewające, jak powszechna wśród mieszkańców tego obszaru była znajomość położenia Źródła Młodości, podczas gdy cywilizowani ludzie nie mieli o tym pojęcia. Jednak tego stwora niepotrzebnie ograniczała obawa przed Niebem. - Czy sprawdzałeś kiedyś tę... tę długotrwałą wrogość? - Nie ośmielać się wychodzić za dnia! - Słuchaj - rzekła niecierpliwie Iren. - W tej chwili Xanth grozi straszliwe niebezpieczeństwo i potrzebujemy wszelkiej możliwej pomocy. Czy słyszałeś o świdrzakach? - Świdrzaki! - wykrzyknął Brontes. - Wiele razy, od początku czasu! Bardzo złe! - Znowu się roją. Jeśli nie wyjdziesz i nie pomożesz nam, do nocy mogą podziurawić tę jaskinię. W nocy trudniej z nimi walczyć, ponieważ nie widać ich. Musisz więc wybrać jedno z dwóch niebezpieczeństw - Niebo lub świdrzaki. - Musieć ostrzec braci! - krzyknął olbrzym. - Steropes i Arges też są w niebezpieczeństwie! Znaleźć ich dopiero zeszłej nocy! Iren zastanawiała się, dlaczego Cyklop nie znalazł swoich braci wcześniej, na przykład wtedy, gdy przelatywał tędy poprzedni rój świdrzaków. Zapewne walczyli na różnych odcinkach, a potem wycofali się do swoich jaskiń, tak samo jak Brontes. Te niby- ludzkie stworzenia mają dziwne zwyczaje. - Zrób to - powiedziała. - Ale najpierw musisz wyjść z jaskini. - Ale Niebo... - Zapomnij o Niebie! - warknęła Iren. - Wyjdź i zobacz, co się stanie. Jeśli nie zostaniesz zabity, będziesz wiedział, że nic ci nie grozi. W końcu minęło już sporo czasu. Wielkie oko zabłysło. - Prawda. Sporo czasu. Wyszedł jedną nogą na zewnątrz, a potem zawahał się, jakby coś przyszło mu do głowy. - Ale jeśli Niebo zabije... - Wtedy nie będziesz musiał martwić się świdrzakami. Przekonany logiką argumentacji, aczkolwiek wyraźnie żywiąc jeszcze pewne wątpliwości, Cyklop wyszedł z jaskini, kuląc się w świetle, lękając się, że niebo porazi go gromem. Jednak padło na niego tylko światło dnia, nic więcej. - Widocznie Niebo zapomniał o tobie - rzekła Chem. Zdumiony i uradowany Brontes zerknął w górę, osłaniając oko dłonią. - Sporo czasu - powtórzył. - Och, teraz ja uwolnić moich braci! Wszyscy walczyć ze świdrzakami! Rozejrzał się wokół. - Nie widzieć tak dobrze jak wtedy, kiedy dziewczynka Ivy pomagać. Gdzie świdrzaki? - Wydaje nam się, że w przybliżeniu na północny wschód stąd - odparła Chem. - Trafiliśmy na skraj roju i jeszcze go nie zlokalizowaliśmy. Jednak nie może być daleko - i przez cały czas zbliża się! - Dzieciaki! - zawołał. - Idą prosto na rój! I pomknął na zachód szukać swoich braci. - Ma rację - powiedziała zaniepokojona ponownie Iren. - Dzieci muszą być bardzo blisko gniazda świdrzaków! Pospieszmy się! Pospieszyły. Iren żałowała, że nie ma z nimi Grundy’ego, gdyż ślad był jeszcze świeży i miejscowe rośliny mogłyby dostarczyć nowych informacji. Jednak nie mogła czekać na powrót golema. Zagrożenie ze strony świdrzaków zmuszało do pośpiechu. Jadąc na grzbiecie klaczki, Iren zaczęła marzyć. To było u niej niezwykle, gdyż jako kobieta praktyczna musiała dbać o to, żeby Dor niechcąco nie rozłożył królestwa. Tymczasem teraz, w obliczu niebezpieczeństw zagrażających jej dziecku i całemu Xanth, oddawała się snom na jawie. Musiała być bardziej zmęczona niż sądziła. Przypomniała sobie, jak uczestniczyła w obronie Xanth przed ostatnim wielkim zagrożeniem wywołanym mundańskim Następnym Najazdem - który teraz, oczywiście, był już Ostatnim Najazdem, lecz stare nawyki i określenia umierają powoli - i przez jakiś czas sama była Królem, jako że w Xanth nie rządzą Królowe. Kluczem do zwycięstwa była Imbri - Klacz z Mar, uhonorowana za to pomnikiem, która oddała życie za sprawę, a teraz była duchem, Klaczą z Jaw, przynoszącą... - Mare Imbrium! - wykrzyknęła nagle Iren. - To ty! Rzeczywiście - to była ona. Teraz Iren widziała widmową postać przyjaciółki biegnącej obok Chem. - Myślałam, że wiesz - powiedziała Chem. - Imbri przyłączyła się do nas kilka minut temu. - Nie wyczuwam jej tak dobrze jak ty - mruknęła niechętnie Iren. - Łączy was pokrewieństwo dusz. - Racja - przytaknęła centaurzyca. - Jednak ona przyniosła wiadomość dla ciebie, tyle że nie chce tego tak nazywać. - A więc niech ją przekaże! - krzyknęła Iren. - Zaklinam na wszystko! Teraz wróciła myślami na ziemię i nie mogła bezpośrednio porozumiewać się z Mare Imbri. Chem musiała tłumaczyć, gdyż pokrewieństwo dusz sprawiało, iż doskonale rozumiała Klacz z Jaw. - Imbri mówi, że Ivy, Hugo i Stanley są bezpieczni, ale... - Stanley? - Pamiętasz, Glory i Hardy opowiadali nam o tym. Odmłodzony Smok z Rozpadliny. Są bezpieczni, ale potrzebują naszej pomocy. Chcą zniszczyć gniazdo świdrzaków. - To niemożliwe! - zaprotestowała Iren. - Nikt nie zdoła podejść do kolonii! - Tak sądziliśmy - przytaknęła Chem. - Ale Imbri mówi, że oni używają świru zapomnienia jako tarczy i zamierzają użyć go do zniszczenia gniazda. Musimy obiecać, że nikomu nie powiemy, od kogo dowiedzieliśmy się o tym, ponieważ jej nie wolno... - Obiecuję! Ale jak... świr zapomnień...? - Uważam, że to może się udać - rzekła Chem. - Jeśli świr działa na świdrzaki tak, jak na większość innych stworzeń, one zapomną jak bzykać i przestaną być zagrożeniem dla Xanth. Sądzę, że to genialny pomysł, chociaż nie mam pojęcia, jak na to... - Przecież tych świrów nawet nie widać! - spierała się Iren. - To zdumiewające - przyznała centaurzyca. - Imbri mówi, że Hugo lokalizuje świr używając łatających owoców... - Przecież wszystkie owoce Hugo są zepsute! - Już nie. Zgodnie z tym, co mówi Glory i Cyklop, Imbri potwierdza fakt, że Hugo udoskonalił swój talent i jest teraz znacznie mądrzejszy oraz przystojniejszy niż przedtem. To na pewno wpływ jakiejś kobiety. - Albo dziewczynki - przytaknęła Iren. - Wciąż zapominam, jaką moc zdaje się posiadać Ivy. - A mały smok porusza skrzydłami wytwarzając podmuch, który przesuwa świr... - Przecież Smok z Rozpadliny ma szczątkowe skrzydła! Ledwie je widać! Nie zdołałby... - Widocznie urosły mu. Podejrzewam, że twoja córka i z tym ma coś wspólnego. Iren w końcu zrozumiała. - Tylko talent na miarę Czarodziejki mógł dokonać tych wszystkich zmian! - Tak, Ivy to Czarodziejka - stwierdziła Chem. - Nie zauważyłaś tego, gdyż stykałaś się z nią na co dzień. Pewnego dnia Ivy zostanie Królem Xanth. - Kiedy nas zabraknie - mruknęła Iren, przejęta tą wizją. To więcej niż oczekiwała! Zdrowy rozsądek ściągnął ją na ziemię. - Dzieci nie powinny podejmować takiego ryzyka! - powiedziała. - Nie możemy na to pozwolić! Te świdrzaki to najgroźniejsze stworzenia w Xanth! Musimy wydostać stamtąd dzieci! - Nie możemy - rzekła Chem. - Imbri mówi, że wokół dzieci jest tyle świdrzaków, że nikt nie zdoła się tam przedrzeć. - Ale... - Możemy jedynie niszczyć wszystkie napotkane robaki i mieć nadzieję, że Ivy jakoś wydostanie się z opresji razem ze swoimi przyjaciółmi. - Przecież ona ma dopiero trzy latka! - Ale jest Czarodziejką. Iren ugryzła się w język, gdyż cisnąca się na usta odpowiedź mogła tylko zakończyć długotrwałą przyjaźń i nie pomogłaby uratować dziecka. Chciała odzyskać żywą córkę, a nie martwą Czarodziejkę! Szybko posuwały się naprzód, przebywając w ciągu godziny znacznie większą odległość, niż dzieci były w stanie przejść. Dzięki wskazówkom Imbri Iren wiedziała, że są już bardzo blisko. Dotarli do trawiastej polanki. Stał na niej mały latający smok - wyglądał nędznie. Chem zerwała z ramienia łuk i nałożyła strzałę na cięciwę; wiedziała, że żadnemu smokowi nie należy ufać. Jeśli ten skoczy w jej kierunku, ona wpakuje mu strzałę w oko, zanim jego łapy oderwą się od ziemi. Iren też sięgnęła po nasionko; jego działanie będzie wolniejsze od strzały Chem, ale równie skuteczne. Bzz! Chem i Iren zamarły, próbując umiejscowić świdrzaka. Smok uniósł łeb, dostrzegł robaka i zionął nań ogniem. Spalona larwa upadła na ziemię. - Sądzę, że jesteśmy po tej samej stronie - powiedziała cen-taurzyca, ale nie opuściła łuku. - Zbliżamy się do roju - rzekła Iren, czując dziwne ssanie w żołądku. - I nie dogoniliśmy Ivy. - Imbri zapowiadała, że tak będzie. Dzieci są przed nami, przy samym gnieździe. W sensie geograficznym są blisko, ale praktycznie bardzo daleko od nas. Musimy walczyć ze świdrzakami tutaj i mieć nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Bzz! Iren zsiadła z centaurzycy. - Chyba tak. Jednak nie podoba mi się to. Dzieci... Chem znalazła dwa kamienie i na próbę trzasnęła jednym o drugi. - Trzeba uderzać mocno - powiedziała. - I szybko. Będziemy bardzo zajęte. Iren rzuciła nasionko. - Rośnij - powiedziała rzeczowo. Z nasiona wyrósł włochaty żabikrzew. Owłosione żaby wytrzeszczały oczy, wypatrując żeru. - Gryź świdrzaki - poleciła roślinie Iren. Żaby skrzywiły się i zarechotały, najwidoczniej wiedząc, jak okropny smak mają świdrzaki, ale wydawało się, że są gotowe usłuchać. Iren znalazła sobie dwa kamienie i czekała na następne bzyknięcie. Chem miała rację; nic innego im nie pozostawało. Zrobiła, co mogła, kiedy wysłała Grundy’ego, żeby zawiadomił Parnas. Teraz po prostu musiały bronić fortu, aż nadejdą posiłki. Świdrzaki nadlatywały coraz częściej. Wyroiły się, a rój był widocznie bardzo duży. Chem i Iren zaczęły się cofać. Musiały stać na zewnątrz rozszerzającego się kręgu, gdyż każdy przepuszczony robak po pewnym czasie da początek nowej kolonii. Jednak Iren wiedziała, że zmagają się jedynie z małym fragmentem ogromnego kręgu. Świdrzaki rozlatywały się we wszystkie strony, nie tylko w tym kierunku. - Potrzebujemy pomocy! - wykrzyknęła Iren. - Sporej pomocy, i to szybko! - Imbri poszła zawiadomić Króla Dora - rzekła Chem, podchodząc świdrzaka. - Uznała, iż sprawa jest wystarczająco poważna, aby naruszyć zasady porozumiewania się Klaczy z Jaw. - A jak szybko może dotrzeć tu Król Dor? Zanim zdąży zorganizować kampanię, zapadnie noc, a wtedy... - Nie będziemy widzieli świdrzaków - dokończyła Chem. - Zaś do rana tak się rozpełzną, że nie zdołamy już wyłapać wszystkich. Podejrzewam, że po pewnym czasie niektóre z nich spadają, przestają bzykać i ulegają hibernacji; mamy niewielkie szansę wyłapać takie osobniki. Do rana bitwa może już być przegrana, nawet jeśli wytłuczemy wszystkie świdrzaki, które jeszcze bzykają. Możemy tylko mieć nadzieję, iż Grundy uzyska pomoc Semiurga. - Gdybyśmy tylko mogły wezwać innych na pomoc! - zawołała Iren. - Same... Urwała. - Ależ jestem głupia! Możemy! Czy harpia Haggy nie dała ci...? - Gwizdek! - krzyknęła Chem. - Jak mogłam o nim zapomnieć! Wzięła świstawkę z dutki i dmuchnęła w nią. - Harpie zawiadomią gobliny, a może ogłoszą wiadomość przez organy ustne. Ziemia za ich plecami zatrzęsła się. Nadbiegali trzej Cyklopi. Brontes znalazł braci i przybywał na pomoc. - Rozstawcie się! - zawołała Iren. - Każdy pilnuje jednego odcinka i niszczy wszystkie świdrzaki, które tamtędy przelatują! Musimy zniszczyć tyle, ile się da, zanim zrobi się zbyt ciemno, żeby je dostrzec! - My dobrze widzimy w ciemności - powiedział Brontes. - Cudownie! - rzekła z ulgą Iren. To byli naprawdę cenni sojusznicy. Teraz było ich już pięcioro i mimo wzrastającego naporu świdrzaków utrzymywali pozycję. Każdy Cyklop miał wielką maczugę, którą roztłukiwał robaki na marmoladę. Iren nigdy nie przypuszczała, że będzie taka szczęśliwa w pobliżu tak straszliwych potworów, dopuszczających się takiej przemocy! Ziemia dygotała od ich ciosów, lecz każde uderzenie oznaczało kolejne małe zwycięstwo. Mimo to było ich za mało. Świdrzaki nadlatywały tak często, że stawały się realnym zagrożeniem dla ludzi, gdyż każdy stojący na drodze przemieszczającego się robaka zostanie przedziurawiony, być może śmiertelnie. Do tej pory stali poza głównym kręgiem migrującego robactwa, podbiegając i rozgniatając zauważone osobniki, lecz ta metoda nie była skuteczna. Gdyby ktoś stanął przy samym kręgu, mógłby miażdżyć dwa lub trzy na raz, zamiast jednego - tylko jak długo by przetrwał? Opodal wylądowało jakieś ogromne stworzenie. Był to hipogryf niosący trójkę pasażerów. Iren zerknęła na nich - i zdziwiła się. - Xanthippe! - wykrzyknęła. Wiedźma zsiadła i skrzywiła się. - Mój syn obiecał, że jutro ożeni się, jeśli wam pomogę - powiedziała. - Poza tym, nie chcę żadnych dziur w moich eksponatach. Kiedy więc usłyszałam, jak biegły cyklopy i pojęłam, co się dzieje... Bzz! Xanthippe podeszła do świdrzaka i zmierzyła go wściekłym spojrzeniem. - Żebyś padł! - powiedziała. Robak posłusznie padł trupem. Doskonale. - Zajmij miejsce w szeregu - powiedziała jej Iren. - Musimy otoczyć rój - jeśli znajdziemy tylu pomocników. - Zrobimy tak - rzekł Xavier. - Chodź, moja droga. Iren spojrzała na młodą kobietę, która z nimi przyleciała. Dziewczyna była przystojna i nieznajoma. - Kim ona jest? - Moją żoną, od jutra - oznajmił dumnie Xavier. -- Czyż nie jest nadzwyczajna? - Przecież... Bzz! Iren z przerażeniem ujrzała dziurkę, jaka pojawiła się w ciele kobiety. Podeszła zbyt blisko roju i znalazła się na drodze pędzącego robaka! Jednak tamta nie zwróciła na to uwagi. - Świdrzaki nie mogą mnie zranić - stwierdziła i za pomocą dwóch kamieni zmiażdżyła tego, który ją przedziurawił. Była to zombi Zora - tak zmieniona dzięki odwzajemnionej miłości, że wyglądała zupełnie normalnie! Włosy miała czarne i gęste, ciało jędrne i zdrowe, o całkiem przyjemnych kształtach, a oczy jasne. Nawet jej ubranie było porządne; nie nosiła już przegniłych łachmanów. Jednak nadal zachowała właściwą zombim odporność na lekkie zranienia. Wyglądało na to, że z martwej-od-miesięcy, jaką była w chwili, gdy Iren spotkała ją po raz pierwszy, przez martwą-od-tygodni, kiedy podróżni przyjęli ją do swego grona, i martwą-od-paru-dni, gdy zakochała się w Xavierze - stała się teraz martwą od kilku godzin lub minut. Bezsprzecznie była śliczną dziewczyną, kiedy umarła. - Żywa dziewczyna byłaby po czymś takim martwa - zauważył z satysfakcją Xavier. - Czyż Zora nie jest wspaniała? Żadna żywa kobieta nie jest od niej lepsza! Konfidencjonalnie nachylił się do Iren. - I wcale nie jest zimna. Właściwie jest całkiem ciepła. - Tak - przytaknęła niepewnie Iren. Pamiętając groteskowy wygląd zombiego poczuła chwilową odrazę, która zaraz minęła na widok wspaniałego rezultatu tej przemiany. Był to swego rodzaju czar - a nawet cud. Później musiała zająć się swoim odcinkiem, gdyż świdrzaki nie przestawały nadlatywać. Przybyły inne stworzenia. Niektóre były ogromne i straszne, lecz Xanthippe zdawała się je poznawać. - Wy, gi-ants, idźcie tam! - krzyknęła. - Rozgryzajcie świdrzaki w żuchwach i wypluwajcie resztki; one nie są jadalne. Ma-moths - polecicie i wyłapiecie te u góry. Gigan- tics wpełzną pod liście i zajmą się tymi, których my tam nie widzimy. Uważajcie na siebie - te robaki są małe, ale śmiertelnie niebezpieczne! Dziwne, wielkie stworzenia rozstawiły się i zaczęły tępić świdrzaki. Hipogryf Xap także był bardzo użyteczny, miażdżąc robaki dziobem. Zajął stanowisko obok Chem, która sprawiała wrażenie zadowolonej z jego obecności. Z tyłu dobiegły jakieś wrzaski. Iren ponownie obejrzała się, gdyż i tak lokalizowała świdrzaki bardziej słuchem niż wzrokiem - i ujrzała trzy Furie. Teraz dopiero będą kłopoty! Bzz! - Przeklinam cię! - krzyknęła Tys. Świdrzak zawirował w powietrzu i bezsilnie odbił się od drzewa. Przedarł się następny. - Biada ci! - zawołała do niego Meg. - Co zrobiłeś dla swojej matki, która wybzykała resztki sił, żebyś kiedyś mógł się wyroić? Uniosła bicz i celnym uderzeniem wytrąciła świdrzaka z równowagi. Iren odetchnęła. Furie również przybyły tu na pomoc. Wyglądało na to, że wszyscy mieszkańcy Xanth zjednoczyli się w obliczu wspólnego zagrożenia. Robiąc swoje, Iren rozglądała się wokół, obserwując kolejnych przybyszów. Ujrzała czekoladowego łosia rozdeptującego świdrzaki ostrymi kopytami, a za nim stado kaczek dziobiących inne robaki. Dalej dostrzegła kilka nieprawdopodobnie dziwnych stworzeń o ogromnych, włochatych łapach. Wyglądały jakoś znajomo. Nagle zrozumiała, kim są. - Potwór spod łóżka! - wykrzyknęła. - A więc ty istniejesz - wy istniejecie! Jeden z nich pomachał jej łapą. Zapewne był to ten, który mieszkał pod jej łóżkiem, zanim zrobiła się zbyt stara, aby w niego wierzyć. Kolejny dziwny stwór znalazł się w polu widzenia. Zdumiona Iren pojęła, iż jest to piłka nożna. Wszystko przybywało na pomoc! Jednak słońce stało już bardzo nisko; nadchodziła noc. Niektóre stworzenia, takie jak potwory spod łóżek, dobrze radziły sobie w ciemności, ale inne nie. Jeśli wymknie się choć jedna dziesiąta świdrzaków, nastąpi zagłada Xanth - a w nocy mogło ich uciec znacznie więcej. Nad drzewami pojawił się naprawdę monstrualny cień, jeszcze bardziej zasłaniający słońce. Był to ptak rok, nie rok, ale... - WITAJCIE, WOJOWNICY! To była Semiurg! Grundy przedostał się i wiekowy ptak opuścił swą gałąź na Drzewie Nasion, żeby przyjść z pomocą. - PRZYBYWA PARNAS! - Och, dziękuję, dziękuję, Semiurgu! - zawołała Iren. - Jednak jest już prawie ciemno i wiele stworzeń zostanie podziurawionych... - NASIONA ŚWIATŁA. I ze szponów ogromnego stwora spadł deszcz maleńkich pyłków, a każdy z nich lśnił jak mała gwiazdka. - ZACZYNAJ, DOBRA KOBIETO - nakazał ptak. - Rośnijcie! - krzyknęła do nich Iren. Gwiazdy urosły, powiększając się do rozmiarów sporych gruszek, jarzących się światłem. Jedne upadły na ziemię, oświetlając ją; inne zawisły na drzewach, rozjaśniając okolicę. Było ich tak wiele, że wokół zrobiło się jasno jak w dzień. Problem ciemności został rozwiązany. - Uważaj, Semiurgu! - zawołała Chem. - Niektóre świdrzaki latają wysoko. - ONE PRZELECĄ DO MUNDANII - wyjaśniła Semiurg. - NIE WYRZĄDZĄ ŻADNEJ SZKODY. CO DO TYCH POMIĘDZY... Zjawiło się stado ptaszków, widocznie sprowadzonych przez wielkiego ptaka. Każdy z nich miał ogromny dziób. - To kleszczodzioby - rzekła Chem, dobrze wykształcona jak wszystkie centaury. - Właśnie one nam są tu potrzebne! Kleszczodzioby, krążyły w górze, tuż nad głowami stojących na ziemi stworzeń i nad unoszącymi się wokół obrońców mamucimi ćmami, chwytając bzykające tam świdrzaki. Nie ruszały przelatujących wysoko robaków i teraz Iren wiedziała dlaczego; tylko te poruszające się nisko stanowiły prawdziwe zagrożenie. W jasnym świetle Iren widziała, jak przybywają kolejni pomocnicy. Zjawił się wielki, przyjacielski jak, zagadujący świdrzaki na śmierć; pedalec śmiertelnie je przerażał, a... - Hiatus! - krzyknęła. - Co ty robisz na tym dywanie? Syn Mistrza Zombich podleciał bliżej. - Przybyłem pomóc szukać Ivy - wyjaśnił. - Nie znalazłem jej, ale natknąłem się na dywan Dobrego Maga Humphreya, więc poleciałem do domu - i dowiedziałem się o świdrzakach. Teraz... - Doskonale - przytaknęła Iren. Cieszyła się, że Hiatus znalazł sposób, aby być przydatny. Bzz! Opodal unosił się świdrzak. Hiatus skupił się na nim - robakowi wyrosło wielkie niezgrabne ucho. Tracąc równowagę, świdrzak spadł na ziemię, nie mogąc utrzymać kursu. Mimo to obrońców było za mało, żeby zamknąć pierścień otaczający rój. Iren była przekonana, że jej mąż Król Dor nie przybędzie z posiłkami wcześniej jak za kilka godzin, a wtedy będzie już za późno; musieli powstrzymać świdrzaki, zanim wszystkie opuszczą swoje gniazdo. Wszystkie stworzenia pracowały ciężko i z oddaniem, nie zważając na osobiste bezpieczeństwo, ale potrzeba było znacznie więcej obrońców. Po ziemi przesunął się jakiś ogromny kształt. To Pyton z Parnasu przybył na rozkaz Semiurg. A za nim biegło stado wrzeszczących, rozczochranych, nagich dzikusek. Menady! Wielki ptak naprawdę rządził na Parnasie! Dzikuski weszły do akcji, znacznie wzmacniając szeregi obrońców. Wyglądały na uradowane zadaniem, radośnie tłukąc każdego nadlatującego robaka. Teraz przyłączyły się również dzikie zwierzęta zamieszkujące tę okolicę. Wszystkie stworzenia szybko pojęły potrzebę wspólnego działania. Jednak wciąż walczono tylko na połowie kręgu; z drugiej strony świdrzaki mogły rozchodzić się bez przeszkód. Iren miała mnóstwo roboty po tej jednej stronie! Linia walczących przesuwała się i świdrzaków było coraz więcej. Bzyknięcia rozlegały się bezustannie. Kilka stworzeń zostało podziurawionych i rosła liczba rannych. Chem miała zakrwawiony bok w miejscu, gdzie zadrasnął ją robak, a jedna z menad leżała na ziemi z dziurą w głowie. Po śmierci dzikuska wyglądała nawet ładnie i Iren poczuła ukłucie żalu. To nie była dziecinna zabawa! Dziecinna zabawa... To aż nazbyt boleśnie przypomniało jej o Ivy, ukrytej za niepewną osłoną świru zapomnień gdzieś w środku straszliwego kręgu. Jak długo zdoła tam przetrwać, nawet jeśli uda im się opanować rój? - Co my tu mamy? Iren ponownie odwróciła się - i zobaczyła Mistrza Zombich wskrzeszającego martwą menadę. Teraz straty, chociaż bolesne, nie będą krytyczne: ożywione ofiary podejmą dalszą walkę. Szereg powoli posuwał się naprzód, zwierając się, w miarę jak przyłączali się nowi obrońcy. Rój świdrzaków przyciągał niczym magnes wszystkich mieszkańców Xanth, przybywających w potrzebie ryzykować życiem. Iren pojęła, iż Semiurg przekazywała wiadomość, wzywając wszystko, co żyło w zasięgu jej myśli. Wielki ptak dobrze rozumiał, jakim zagrożeniem są świdrzaki! Iren usłyszała jakiś nowy dźwięk - przypominający łoskot wielu podków. Spojrzała - i zobaczyła w oddali stado centaurów, z których każdy niósł na grzbiecie dwóch jeźdźców. Dor znalazł jakiś sposób, żeby przybyć szybciej i teraz może uda im się zamknąć pierścień! Zarówno ludzie, jak i centaury potrafią skutecznie walczyć z robakami, a jeśli będzie ich za mało... Wyglądało na to, że jest ich wystarczająco wielu. Stopniowo zamknęli krąg. Świdrzaki nadlatywały coraz szybciej, lecz tylko dlatego, że obrońcy zbliżali się do kolonii. Mieszkańcy Xanth zwyciężali! Powoli zacieśniali pierścień, korzystając z mocnego blasku świetlnych gruszek, przy którym widać było nawet najmniejszego świdrzaka. Te rośliny nie zawsze świeciły tak dobrze i długo, lecz Semiurg dostarczyła nasiona pierwszorzędnej jakości. Szereg obrońców zaczął zaginać się i okrążać ceł. Musieli ominąć jeziorko, na którego powierzchni unosiła się warstwa popiołu; coś musiało spalić się na tej tafli, niszcząc przy tym część robaków. W pobliżu stawu l’enfant terrible tłukł świdrzaki trąbą, a alegoria rozgryzała je zębami, tak samo jak hipoteza, podczas gdy parodia wiernie je naśladowała. Iren z zadowoleniem zauważyła, że i one okazują się pomocne; jeszcze nigdy nie miała z nich żadnego pożytku. Teraz znaleźli się na skraju równiny za niskim pagórkiem, podziurawionym przez świdrzaki. Robaki narobiły tu strasznego bałaganu! Iren pomyślała, że tak wyglądałby cały Xanth, jeśli nie zdołaliby zniszczyć roju, i wzdrygnęła się. Rój musi zostać zniszczony! Pierścień obrońców zacieśnił się tak, że mogła dojrzeć gobliny i harpie trudzące się z drugiej strony. A jednak przybyły na dźwięk gwizdka! Gobliny walczyły na ziemi, ustawione w bojowym szyku, skutecznie niszcząc straszliwe robaki. Harpie unosiły się nad nimi trzymając w szponach kamienie, którymi miażdżyły świdrzaki lecące górą. Obie grupy broniły dużego odcinka, chyba po raz pierwszy od ponad ośmiuset lat zgodnie współpracując ze sobą. Patrząc wstecz, można było uznać spotkanie z harpiami za szczęśliwy, chociaż wówczas denerwujący przypadek. A tam, za parowem, znajdowało się samo gniazdo. Iren przystanęła, aby spojrzeć na straszliwy twór. Oto źródło całego nieszczęścia. W pobliżu, po tej stronie szczeliny, stała mała i dziwna grupka: chłopiec, mała dziewczynka oraz mały smok o sześciu nogach. Dzieci - nareszcie! Wydawało się, że nic ich nie chroni, a jednak byli bezpieczni za swą niewidzialną tarczą, osłaniającą ich przed bzyczącymi wokół świdrzakami. W powietrzu było tak gęsto od robaków, że Iren wiedziała, iż nikt nie zdoła dotrzeć do tej trójki, zanim zagrożenie nie zostanie zlikwidowane. Powinien tam być korytarz wolny od świdrzaków powstały w wyniku działania świru zapomnień - ale Iren nie mogła go dostrzec i podejrzewała, że stworzenia te poruszają się w dostatecznie zróżnicowany sposób, aby wypełnić wytworzoną lukę. Niektóre mogły lekko zakrzywić swój lot, nie umiejąc wykreślić geometrycznie prostej linii. W każdym razie nie warto było próbować, gdyż świr zapomnień mógł w każdej chwili zdryfować w bok, przepuszczając nowy strumień śmiercionośnych larw. Dzieci znalazły się w zasięgu wzroku, lecz nie poza zasięgiem niebezpieczeństwa. Wyglądało na to, że pierścienia nie da się już bardziej zacisnąć. Próba podejścia bliżej byłaby samobójstwem, gdyż świdrzaki unosiły się tam bardzo blisko siebie, uniemożliwiając wszelkie takie próby. Obrońcy znaleźli się w impasie; powstrzymali rój, lecz nie zdołali go zniszczyć - a byli coraz bardziej zmęczeni. Musieli szybko zadać decydujący cios, inaczej pierścień pęknie, a świdrzaki przedrą się przezeń i wygrają. Rzucono do walki wszelkie możliwe siły, które jednak okazały się niewystarczające. Rozdział 18 BOHATERSKI SMOK Nagle rozbłysło światło, gdy tysiące świetlnych gruszek posypało się z ciemniejącego nieba i oświetliło całą okolicę. Ivy zamrugała oczyma, przyzwyczajając je do tego blasku, po czym rozejrzała się wokół. Świdrzaki były dobrze widoczne, każdy rzucał kilka małych cieni. Było ich tu tyle, że wystawienie zza osłony świru zapomnień choćby ręki byłoby wielce ryzykowne. Jednak teraz nie groziło im to, gdyż w jaskrawym świetle latające owocówki Hugo były dobrze widoczne, pozwalając umiejscowić świr. Dzieci były bezpieczne; nadejście nocy nie oznaczało już zguby. Nieco dalej krąg przemieszczających się świdrzaków rozpościerał się nad zniszczoną okolicą. Ivy wydawało się, że na horyzoncie widziała jakieś skrzydlate postacie, ale nie była tego pewna; leciały za daleko i zbyt szybko. Zastanawiała się, kto zrzucił świetlne gruszki - naprawdę były przydatne! Jednak dzieci nadal nie mogły dotrzeć do gniazda! Majaczyło groźnie w ostrym świetle, ogromne i śmiertelnie niebezpieczne, jak gigantyczny granat w trakcie spowolnionej eksplozji. Tak blisko - tuż za szczeliną - a jednocześnie tak daleko! Jak mogliby się tam dostać? Ivy wyprostowała się i zrobiła to, co należało zrobić. - Hugo, wymyśl jakiś sposób przejścia na drugą stronę. - Kiedy dorośniesz, będziesz straszna - mruknął Hugo. - Słucham? - Nic, nic. Próbuję myśleć. Zmarszczył brwi i pomyślał. - Musimy zasypać szczelinę - stwierdził, jeszcze raz używszy swego intelektu. - Trzeba zrobić rampę, po której przejdziemy. - Dobry pomysł! - przyznała Ivy. - Czym ją wypełnimy? - Jeszcze pracuję nad tym szczegółem - wyznał Hugo. - No to postaraj się skończyć, zanim te gruszki przestaną świecić. Wiedziała, że na tym źródle światła nie można polegać - zawsze gaśnie, kiedy jest najbardziej potrzebne. Hugo znów skupił się. Rozumiał, iż nie mogą wyjść zza osłony świru, aby nazbierać kamieni, a jeśli zaczną zapełniać szczelinę ziemią z miejsca, gdzie stali, niebawem znajdą się zbyt nisko, żeby przejść na drugą stronę. Potrzebowali czegoś innego - łatwo osiągalnego i w dużych ilościach. Co by to mogło być? - Owoc! - zawołał w przypływie natchnienia, gdy nad jego głową rozprysła się szczególnie jasna gruszka. - Owoc! - przytaknęła Ivy, klaszcząc w dłonie i uchylając się przed odłamkami. Zapewne świdrzak przedziurawił gruszkę; jeśli zgaśnie ich zbyt wiele, znów zapadnie ciemność. To był jeszcze jeden powód, dla którego powinni działać szybko. Hugo wyczarował brzoskwinię i przerzucił ją nad świrem w szczelinę. Usłyszeli głuchy łoskot, gdy spadła na dno. - Potrzebujemy czegoś więcej - stwierdziła Ivy. Była praktyczną dziewczyną, pod tym względem podobną do matki - a może i pod innymi względami też. Hugo stworzył jeszcze kilka brzoskwiń i wrzucił je do parowu. W dole rozległo się jeszcze kilka głuchych pacnięć. - Coś większego - podsunęła Ivy. - Największy, jaki masz. - Chyba potrzebny nam gigafrut - rzekł Hugo po chwili namysłu. Wyczarował jeden owoc, który był tak wielki, że prawie zmiażdżył go swoim ciężarem. Chłopiec położył go na ziemi i popchnął. Gigafrut powoli wtoczył się w szczelinę i zniknął. PLASK! - Ten był mały - rzekł Hugo. - Wyczaruj kilka dużych. - Przecież nie dam rady ich ruszyć! - No to wymyśl jakiś sposób! - odparła Ivy, nie lubiąca wymówek; pod tym względem też była podobna do matki. - Może gdybyśmy zrobili rowek... Bzz! - świdrzak przewiercił rąbek spódniczki Ivy. Przeleciał niebezpiecznie blisko! - Pilnuj świru! - krzyknęła przestraszona i poważnie rozzłoszczona zniszczeniem kreacji. Hugo pospiesznie wyczarował następną garść skrzydlatych czereśni i patrzył, jak lecą. Oczywiście, świr zdryfował na prawo. Cała trójka przesunęła się trochę, żeby znów znaleźć się dokładnie za nim. Potem zaczęli kopać rowek. Stanley, rozumiejąc o co chodzi, użył swoich sześciu szponiastych łap i bardzo szybko wygrzebał płytkie wgłębienie. Hugo ponownie sprawdził czereśniami położenie świru, upewniając się, że pozostał na miejscu, po czym wyczarował największy owoc, jaki mógł stworzyć jego wzmocniony talent. Gigafrut miał obwód równy wysokości chłopca i był ogromną żółtą kulą o pomarszczonej skórce. Wylądował w rowku i powoli wtoczył się w szczelinę. PLASK. Potem poszło już szybko. Garść czereśni, jeden gigafrut, i od nowa, aż stopniowo zapełni się parów. Po chwili owoce przestały się rozpryskiwać i tylko spadały, aż w końcu jeden potoczył się do krawędzi. Szczelina była pełna! Ostrożnie podeszli i wrzucili jeszcze kilka gigafrutów po obu stronach rampy. Dodali trochę mniejszych owoców, żeby ją wyrównać. W końcu mogli przedostać się na drugą stronę, do gniazda. Ivy rozejrzała się wokół - i dostrzegła w oddali rząd sylwetek! Inni także przybyli walczyć ze świdrzakami! Mare Imbri zaniosła wiadomość! Jednak robaki bzykały tak gęsto, że obrońcy nie zdołają dotrzeć do kolonii. Tak więc nadal zwycięstwo zależało wyłącznie od nich. - Przejdźmy tam - rzekła Ivy. - Dobrze uważaj na świr, Hugo. Stanley, przedmuchaj go przez rampę. Mały smok wypoczywał. Teraz zamachał skrzydłami, wytwarzając lekki podmuch. Świr wtoczył się na rampę. Hugo nieustannie słał przed siebie strumień latających owoców. Czereśnie leciały tak gęstą chmurą, że przysłoniły najbliższe światła. Znaczna część głupiała w świrze i spadała w szczelinę, wyrównując rampę. Niewidzialny świr wolno i z namysłem przesunął się do połowy drogi. Wszystko szło dobrze! Nagle powiał wiatr. Nadleciał z małej szarej chmury, która przydryfowała, aby przyjrzeć się dziwnemu zamieszaniu. - Och! - powiedziała stropiona Ivy. - To Fracto! Istotnie. Król Cumulo-Fracto-Nimbus, rozpoznawszy ich natychmiast i nie dbając o Xanth nawet tyle, co o pasemko mgły - ponieważ świdrzaki nie robią chmurom krzywdy - zamierzał narobić im kłopotów. Dmuchał i chuchał z lewej na wolno idącą trójkę. - O nie! - krzyknął Hugo. - Inny wektor! Świr zboczył na prawo. Zaczął zsuwać się z rampy. Za chwilę runie na dno szczeliny i przepadnie - a oni razem z nim. Świdrzaki już bzykały zbyt blisko po lewej, zmuszając Hugo i Ivy do odsuwania się w prawo. Fracto wyszczerzył się i wypuścił następny powiew zimnego powietrza. - Popchnij go z powrotem, Stanley! Z powrotem! - krzyknęła Ivy. Jednak Stanley nie mógł sparować silnego podmuchu nie opuszczając rampy - i osłony świru. Trzema prawymi łapami stał już na krawędzi gigafrutowego pomostu. Wtedy Fracto dmuchnął jeszcze raz, popierając cios nikczemnym łomotem gromu, tak że świr osiągnął krawędź i zaczął staczać się w dół. Ivy wrzasnęła, gdy strumień świdrzaków przeleciał po lewej, zmuszając ją i Hugo do usunięcia się na sam skraj. Stanley skoczył. Ześlizgnął się z rampy i zjechał po jej nachylonym stoku. Znalazł się na prawo od świru, zaparł się i energicznie zamachał skrzydłami. Świr zwolnił, przystanął i z powrotem wrócił na pomost, zapewniając lepszą osłonę Ivy i Hugo, lecz mały smok był teraz zupełnie odsłonięty. Rozgniewany Fracto rzucił włócznią błyskawicy. Nabrał tchu, szykując następny podmuch wichru. Ivy dostrzegła to i w tym przypływie słusznego gniewu wskazała chmurę palcem. - Hugo, zniszcz go! - krzyknęła. Chłopiec wiedział, że lepiej nie spierać się z nią, gdy mówi tym tonem. Wyczarował granat i z całej siły cisnął nim w unoszący się obłok. Owoc eksplodował z głuchym hukiem i Fracto rozpadł się na kawałki. Strzępy szarej mgły rozpłynęły się na boki; Król Chmur będzie potrzebował czasu, żeby się pozbierać. Jednak zdążył narobić szkody. Stanley miał poważne kłopoty. Bzz! Bzz! - w skrzydłach smoka pojawiły się dziury. Skrzywił się, ale dalej machał. Teraz, kiedy ustał przeciwny wiatr, wytwarzany przez Stanleya podmuch zrobił swoje. Świr - ponownie lokalizowany przez puszczane przez Hugo czereśnie - powoli przesunął się po rampie na drugą stronę rozpadliny. Bzz! Świdrzak przedziurawił ogon Stanleya, gdyż smok nadal był odsłonięty. Pisnął, ale wciąż poruszał skrzydłami. - Stanley! - zawołała Ivy. - Wracaj na rampę, za świr! Smok zaczął gramolić się po gigafrutach. Jednak robiąc to, na moment przestał łopotać, gdyż nie mógł wykonywać dwóch tych skomplikowanych czynności jednocześnie. Świr opadł w tył i chybotał na skraju szczeliny. Stanley zobaczył spadające czereśnie i wiedział, co to oznacza. Stanął, zaparł się i znów energicznie zamachał. Świr począł sunąć naprzód, wtaczając się na wzniesienie. Bzz! Świdrzak przedziurawił Stanleyowi szyję. Z otworu trysnęła ciemna krew, plamiąc łuski. Smok opuścił głowę i ledwie machał skrzydłami. Świr ponownie zaczął zsuwać się. - Idź dalej, Stanley! - krzyknęła zrozpaczona Ivy. - Wiem, że możesz! Jednak łzy płynęły jej z oczu tak obficie, jak krew ze zranionej szyi smoka. Z trudem zebrała całą swoją wiarę. - Jesteś za duży, żeby dać się robakom! Może gdyby Ivy była dorosła, jej talent mógłby tego dokonać, ale była dopiero dzieckiem. Stanley próbował unieść głowę, ale nie zdołał. Mimo to najsilniej jak mógł, poruszał skrzydłami. Podmuch przestał pełnić swoją rolę, gdyż smok nie widział już spadających czereśni i świr zaczął wymykać się spod kontroli. - Na lewo! Na lewo! - krzyknęła Ivy i smok wycelował w tym kierunku; silnie pomachał, choć w skrzydłach miał już więcej dziur, a oczy zachodziły mu mgłą. Świr wrócił na dawny kurs. Wszystko to nie wystarczało. Stanley był w połowie rampy, siedząc na stercie owoców, podczas gdy świr znajdował się już za szczeliną. Podmuch przestawał działać. - Wdrap się, szybko! - wołała Ivy. - Możesz to zrobić, Stanley! Ledwie widziała go przez łzy. Hugo nadal posyłał czereśnie, wiedząc, że nic innego nie może zrobić. Stanley zmusił swoje sześć nóg do marszu. Wlókł łeb po rampie, brudząc się resztkami gigafrutów, lecz dźwigając swe niskie, długie ciało. Niezdarnie wygramolił się ze szczeliny, zostawiając za sobą krwawy ślad. Świr osuwał się z powrotem, spychany przez stok niewielkiego wzniesienia za parowem. Wektory nigdy nie dawały za wygraną! Smok znalazł się na krawędzi szczeliny jednocześnie ze świrem. - Machaj, Stanley, machaj! - wrzasnęła przerażona Ivy. Czereśnie padały wokół smoka, odbijając się od jego zielonych łusek. Stanley zamachał. Jednak teraz był w środku świru i ranny; niewiele pozostało mu siły. Wywoływany przez niego podmuch ledwie utrzymywał świr w miejscu. Wybitny umysł Hugo nadal pracował i teraz wymyślił nową taktykę. - Wyciągnij skrzydła! - zawołał chłopiec. - Idź naprzód! Smok usłyszał go. Powlókł się naprzód, wyciągając skrzydła, obsypywany spadającymi czereśniami. Świr poruszał się z nim. - Zapomni! - wykrzyknęła Ivy, przypominając sobie o działaniu świru. - On wszystko zapomni! Jest w środku. Hugo spojrzał na nią z przerażeniem. - Nawet jeśli przeżyje, straci pamięć! Gniazdo było już blisko. Stanley zobaczył je i zebrał resztki sił w ostatnim wysiłku. Odbił się wszystkimi sześcioma nogami, skoczył, przeleciał w powietrzu - i wylądował na gnieździe. Popchnął przed sobą świr, który przesunął się i stanął na kolonii świdrzaków. Bzykanie wewnątrz kolonii ucichło. Robaki wokół gniazda nadal przemieszczały się, ale nowe z niego nie wychodziły. Świr sprawił, że zapomniały o wszystkim i stały się nieszkodliwe. Kolonia została zniszczona dzięki heroicznemu, ostatniemu skokowi Stanleya. Trojgu dzieciom nic już nie groziło ze strony świdrzaków - tak samo Xanth, gdy pierścień obrońców rozprawi się z pozostałymi robakami. Nie było to takie łatwe zadanie, ale teraz stało się przynajmniej wykonalne. Stanley leżał na wielkim gnieździe jak na piedestale; krople krwi ściekały mu po bokach i spadały na ziemię. - Och, Stanley! - zawołała Ivy, podbiegając do smoka. Hugo złapał ją za ramię i przytrzymał. - Nie! - krzyknął. - Nie wchodź w świr zapomnień! - Och, świr! - kiwnęła głową. - Nie chcę być zapomniana! Biedny Stanley! Smok poruszył lekko jednym uchem. Stanley zawsze miał doskonały słuch, szczególnie gdy mówiono o nim; taki już był. Otworzył jedno oko. Ivy klasnęła w ręce. - Och, on żyje! Pamięta! - To wcale nie oznacza, że... - zaczął ostrożnie Hugo, u którego rozum spierał się z uczuciem. - Och, tak! - upierała się. - Na pewno! Wytłumacz to, Hugo! Wezwany, znów zaprzągł swój umysł do roboty. Potrafił dokonać naprawdę nieprawdopodobnych rzeczy, kiedy prosiła o nie Ivy. - No cóż, skoro on jest Smokiem z Rozpadliny i przez całe wieki żył pod zaklęciem zapomnienia, które rzucono na Rozpadlinę, przypuszczaliśmy, iż jest częściowo odporny. Jednak może również być na nie całkowicie niewrażliwy, a w takim wypadku... - Och, tak! Na pewno! On nie może zostać zapomniany! - zawołała Ivy, podbiegając do smoka i spoglądając na niego. - Ale on jest ciężko ranny, Hugo. Krwawi, i w ogóle! Musimy mu pomóc! Hugo wiedział, że w tej chwili niczego nie są w stanie zrobić, Rozejrzał się - i ujrzał Smoka z Rozpadliny. Kogo? Hugo zamrugał oczami. Potem, obok dorosłego smoka, zobaczył Gorgonę. - Mamo! - zawołał i pomachał ręką. Gorgona z daleka odpowiedziała znanym mu sygnałem. - Zasłoń oczy - powiedział do Ivy. - Ty też, Stanley. Nie patrz. Nadchodzi mama. Ona tu zrobi porządek. Ivy posłusznie odwróciła się i zamknęła oczy, a Stanley stracił przytomność. Był dzielnym, małym smokiem, ale odniósł poważne rany. Czekali przez jakiś czas. Potem usłyszeli dźwięk przypominający grzechot osypujących się na ziemię kamyków. - Mama patrzy na świdrzaki - domyślił się Hugo. - A one obracają się w kamień! Zbliżały się też dudniące kroki. - W jaki sposób Smok z Rozpadliny może być jednocześnie duży i mały? - spytał Hugo, po czym sam odpowiedział na swoje pytanie: - To musi być inny osobnik tego gatunku. - Pani smokowa - błysnęła kobiecą intuicją Ivy. Odgłos spadających kamyków ustał. - Już możecie patrzeć - powiedziała Gorgona. - Założyłam woalkę. Ivy otworzyła oczy i spojrzała. Gorgona i smoczyca przechodziły przez rampę z gigafrutów. Gorgona przystanęła i pomachała ręką do obrońców po przeciwnej stronie. - Oczyściłam przejście! - zawołała. Z ich szeregów wyłoniła się jakaś postać. Był to centaur niosący na grzbiecie jeźdźca. Ivy wiedziała, kto nim jest. Gorgona dotarła do nich i porwała Hugo w ramiona. - Jeżeli zaginiesz mi tak jeszcze raz - powiedziała groźnie - to pokażę ci moją twarz! Potem ucałowała go przez woalkę. - O rany, ale jesteś przystojny! Co ci się stało? - Ech, mamo, ale mieliśmy zabawę! - protestował Hugo. - Ale teraz musimy pomóc Stanleyowi! - Komu? - Stanleyowi Parowcowi - wyjaśniła Ivy, wskazując małego smoka. - On uratował Xanth - i jest ciężko ranny! - Ach tak, oczywiście. Gorgona usunęła się na bok, gdy wielki smok podszedł, obwąchał Stanłeya, a potem otworzył wielką paszczę i chwycił go zębami. Smoczyca zdjęła go z gniazda i położyła na ziemi. - Ale świr... - Ona też jest odporna - zapewniła ją Gorgona. Po niebie przepłynął jakiś monstrualny cień: największy ptak, jakiego Ivy kiedykolwiek zdołała sobie wyobrazić. Przechylił skrzydła i poszybował w dal. Z góry opadło jedno barwne piórko. - Dziękuję, Semiurgu! - zawołała Gorgona. Podniosła piórko, zawahała się i przez woalkę spojrzała na Ivy. - Będzie lepiej, jeżeli ty to zrobisz, Ivy - powiedziała. - To twój przyjaciel i w twoich rękach piórko podziała najlepiej. Wręczyła jej dar Semiurga. Ivy spojrzała na pióro. Na niebie wydawało się małe, lecz teraz, kiedy miała je w rękach, sięgało jej do czubka głowy, chociaż nie było ciężkie. - Co mam robić? - Dotknij Stanleya. - Och! - Ivy wzięła piórko i przytknęła jego koniec do nosa małego smoka. - Tak? - zapytała z zakłopotaniem. - Wszędzie, gdzie go boli, kochanie. - Aha! - Ivy pogładziła piórkiem ranę na szyi Stanleya - i otwór natychmiast zagoił się. - Och! - zawołała podniecona. Przytykała piórko do każdej dziury zrobionej przez świdrzaka i niebawem uleczyła smoka. Znów udało mu się unieść głowę. - Och! - wykrzyknęła po raz trzeci i uściskała go z radości. - Hugo, jak udało ci się wyczarować dobre owoce? - zapytała Gorgona syna, lecz sposób, w jaki zadała to pytanie, wskazywał, że już znała odpowiedź. Takie właśnie są matki. - To przez Ivy - odparł Hugo. - Kiedy jestem przy niej, mogę prawie wszystko. Nawet myślę rozsądnie. To Czarodziejka. Gorgona przyjrzała się Ivy przez woalkę. - Tak, sądzę, że masz rację. - Ona ma taką samą moc jak mój ojciec - Mag - ciągnął uszczęśliwiony Hugo. Nagle sposępniał. - Tylko że... - On znowu będzie Magiem - rzekła Gorgona. - Oczywiście, upłynie trochę czasu, zanim urośnie... Zjawiła się następna osoba, wyraźnie nie zwracająca uwagi na pozostałe świdrzaki. Była to ładna, młoda kobieta, której Ivy nie poznawała. - Czy mogę w czymś pomóc? - zapytała nieznajoma. - Dziękujemy, nie - odparła Gorgona, spoglądając na nią ze zdumieniem. - Tutaj chyba wszystko już jest w porządku. - Kto to? - zapytała Ivy, zauważywszy, że kobieta została kilkakrotnie trafiona przez robaki. - Dlaczego nie bolą ją dziury po świdrzakach? - Jestem zombi Zora - odpowiedziała kobieta. - Dziury nie bolą zombich, więc przyszłam tu na wypadek, gdybym mogła w czymś pomóc. Mówiła trochę rozwlekle, jakby jej usta nie domykały się. - Nie wyglądasz na zombiego - stwierdził Hugo. - Prawdziwa miłość prawie przywróciła mnie do życia - rzekła Zora. - I usztywnił mi się kręgosłup, kiedy zobaczyłam twarz twojej matki. - To dlatego nie poznałam cię! - wykrzyknęła Gorgona. - Tak bardzo zmieniłaś się... - Jestem w takim stanie, w jakim mogliby być wszyscy zombi w odpowiednich warunkach. Teraz mogę nawet rzucać mój czar. - A na czym on polega? - zapytała Ivy. Zora uśmiechnęła się skromnie. - Obawiam się, że mój talent nie jest zbyt użyteczny. Mogę sprawiać, że stworzenia szybciej starzeją się. - Szybciej starzeją się? - Kiedy użyję mojego daru, każde zwierzę postarzeje się o dwa lata w ciągu roku - wyjaśniła Zora. - Jednak skoro nikt przy zdrowych zmysłach nie chce skrócić sobie życia - a z pewnością nie chciał tego mężczyzna, którego kochałam za życia... Zmarszczyła brwi, po czym odsunęła tę myśl od siebie. - Tak więc nigdy nie miałam okazji skorzystać z moich umiejętności. Gorgona nastawiła ucha. - Czy mogłabyś sprawić, żeby dziecko rosło dwukrotnie szybciej niż normalnie, nie robiąc mu krzywdy? - Och, na pewno - potwierdziła Zora. - Mój talent nigdy nikogo nie skrzywdził, tyle że większość ludzi uważa starzenie się za krzywdę. - Gdybyś robiła to w pobliżu Ivy, mogłabyś postarzyć dziecko dziesięciokrotnie szybciej - rzekł z przekonaniem Hugo. - Dziesięć razy szybciej! - wykrzyknęła Gorgona. - Zoro, musisz przyjść i popilnować mojego męża! - Oczywiście, jeśli chcesz - powiedziała Zora. - Zawsze lubię pomagać ludziom, szczególnie starszym, jak moi rodzice. Ale czy twój mąż nie ma już ponad stu lat? - I tak, i nie - odparła Gorgona. - Wierz mi, będziesz naprawdę mile widziana w naszym zamku! Ty i Ivy! Przybyła centaurzyca. Ivy usłyszała stuk kopyt i podniosła głowę, nadal obejmując ramionami zagojoną szyję Stanleya. To była Chem, a na niej... - Mama! - wykrzyknęła Ivy, płacząc z radości i ulgi. Wiedziała, że teraz wszystko będzie już dobrze. - Musisz poznać mojego przyjaciela, Stanleya! On ocalił Xanth! - Tak, rzeczywiście - przyznała Iren, zsiadając. - I jednocześnie pokazał nam, jak usunąć z drogi świry zapomnień, tak że nikt już nie zostanie zapomniany. Zostanie uwieczniony w kamieniu. - Nie! - krzyknęła Ivy, patrząc z przerażeniem na Gorgonę. Iren roześmiała się i poklepała Stanleya po głowie. - Nie, nie tak - zapewniła córkę. - Wyrzeźbimy go z prawdziwego kamienia i postawimy obok statuy Klaczy z Mar, jak widziałam to w mojej wizji. Stanie na piedestale, na którym wykujemy słowa SMOK BOHATER. Będzie sławny. Zerknęła na dużego smoka. - Ktoś zastąpi go w Rozpadlinie przez jakiś czas, dopóki Stanley nie będzie w stanie znów podjąć swoich obowiązków. - Och, pysznie! - rzekła Ivy, klaszcząc w dłonie. - Zostanie ze mną! Stanley jest moim przyjacielem! - Tym też - przytaknęła Iren i podeszła, aby uścisnąć zarówno dziecko, jak i smoka. KONIEC tomu 7