Steve Miller - Sharon Lee Sprawa Honoru Tytuł oryginału: Conflict of Honors Przełożył: Witold Nowakowski Cykl: Wszechświat Liaden tom 1 Schody Dziewic 1002 rok czasu lokalnego 1375 rok czasu standardowego Osiem śpiewów po Półpieśni, zmierzch. Tłum zbierał się powoli na placu przed Schodami Dziewic. Przybywali widzowie obojga płci, strojni w różnobarwne szaty. Tu i ówdzie powiewały zwiewne szafirowe i srebrne suknie członkiń Koła. Ostatnie echo ósmego śpiewu odbiło się od gładkich ścian Domu Koła. Tłum zamarł w pełnej oczekiwania ciszy. W wąskiej uliczce odchodzącej w bok od placu pojawiła się jakaś drobna postać. Poprawiła sakwę zwisającą z ramienia nie spuszczając oka ze Schodów, na których stały dwie Wiedźmy z Wewnętrznego Kręgu Koła. Niższa z nich uniosła ręce, wzywając do milczenia. Widzowie wstrzymali oddech, a nad placem zawirował kurz uniesiony niesfornym podmuchem wiatru. Postać w bocznej uliczce drgnęła i przywarła mocniej do muru. - Zebraliśmy się tutaj - zawołała wyższa z kobiet stojących na Schodach - aby polecić Matce dusze naszej siostry, córki i przyjaciółki. Od dzisiaj bowiem nie ma wśród nas tej, którą zwano Moonhawk. Rozpostarła ramiona. Niemal w tej samej chwili niższa opuściła ręce i zaintonowała drugą cześć inwokacji. - Nie martwcie się, bowiem Moonhawk została wezwana przez Tę, która jest nam Matką, która przekaże jej swoją wiedzę i przygotuje ją do następnego spotkania z nami. Cieszcie się zatem i radujcie, że Moonhawk miała tyle szczęścia, aby znaleźć się u boku Matki. Tłum odpowiedział cichym „oleee”, a niższa Wiedźma mówiła dalej hipnotycznym głosem, w którym czuło się potęgę wielkiej magii: - Odeszła do Matki po wiedzę i nauki. Nie ma już wśród nas Moonhawk. Przez całe pokolenie będzie siedziała u stóp Matki, pławiąc się w jej chwale. Już nie ujrzymy jej tu więcej. W tym Obrocie nikt z nas jej nie zobaczy, bowiem odeszła. Tak... odeszła, zdmuchnięta niczym pyłek. - Zdmuchnięta niczym pyłek - jak echo powtórzyła wyższa Wiedźma. - Zdmuchnięta niczym pyłek - głośno zawołali ludzie. Szczupła postać uparcie milczała, cofnięta w głąb uliczki. Odnalazł ją tam podmuch wiatru i przez chwilę igrał z jej krótko obciętymi włosami, zanim uciekł w poszukiwaniu innej zabawy. Wysoka kobieta stojąca na skraju tłumu drgnęła nagle, jakby czymś wzburzona. Postać w zaułku bezdźwięcznie wyszeptała: „mamo...”. I jeszcze głębiej cofnęła się w uliczkę. To na nic. Przecież Moonhawk umarła z rozkazu tej, która w tym Obrocie mieniła się jej matką. Stos pogrzebowy z jej dobytkiem podpalono dokładnie w czas Półpieśni, a matka patrzyła na to z nieruchomą twarzą i suchymi jak pieprz oczami. Moonhawk także tam była i płakała - trochę pewnie za matką. Ale pora łez już dobiegła końca. Dziewczyna westchnęła cicho. W torbie na ramieniu miała wszystkie rzeczy, które pozwolono jej zabrać z celi w Skrzydle Dziewic wielkiego Domu Koła. Ubranie kupiła w sklepie ze starzyzną na bulwarze. Ciemna koszula o trochę przydługich rękawach drapała ją w piersi, nieprzywykłe do tak zgrzebnego stroju. Obcisłe spodnie też były ciemne, z wyjątkiem jaśniejszej łaty na prawym kolanie. Buty z innego świata miały zdarte podeszwy. Kolczyki, wpięte przed wieloma laty przez dwie starcze dłonie, drżące z dumy były jej własne. Siedem srebrnych bransolet ukrytych w torbie nie należało do niej. W rękawie miała monetę - dziesięciobitówkę z Terry. Obie Wiedźmy zniknęły ze schodów. Tłum rozpadł się na mniejsze i bardziej hałaśliwe grupki. Szczupła postać odeszła w głąb zaułka, zaprzątnięta swoimi planami na przyszłość. Moonhawk nie żyje. Zdmuchnięta niczym pyłek. U wylotu uliczki skręciła w stronę odległej czerwonawej poświaty. Mogłabyś, pomyślała w duchu, iść do Milczących Sióstr z Caleithy. Nie zapytają cię o nazwisko, o to, skąd pochodzisz, ani też po co przyszłaś... Zostaniesz z nimi. Nie będziesz mówić, nie będziesz wychodzić - i nigdy już nie dotkniesz innego człowieka. - Raczej umrę! - warknęła i roześmiała się na całe gardło. Ostry, chrapliwy śmiech dziwnie zabrzmiał w jej uszach. Miał w sobie coś nienaturalnego. Dziewczyna wsunęła palce w dziwacznie postrzępione włosy i szarpnęła nimi tak mocno, aż łzy zapiekły ją pod powiekami. Już się nie śmiała. Poszła dalej w kierunku coraz mocniej jaśniejącego światła. 32 rok czasu pokładowego 148 dzień podróży Druga wachta Godzina 10.30 - Liadenowie! Banda obleśnych, bezbożnych kanalii! Zmięty kłąb ciuchów poleciał w stronę otwartego worka. Rzut był niecelny, bo wykonany bardziej ze złością niż precyzją. Priscilla zwinnym ruchem zerwała się z koi, przechwyciła pocisk i niemal od niechcenia włożyła go do worka. O dziwo, tym razem Shelly nie wspomniała, że to zwyczajna strata jej talentu i czasu. - Zasrana krypa! - piekliła się dalej, dając prawdziwy popis swoich możliwości. - Jedna wachta, druga wachta, na koniec Ziemianie, i p r o s z ę, zwracajcie uwagę na słowa, rozmawiając z jakimś Liadenem! Kara za to, kara za tamto... Żadnej przepustki, żadnej prywatności! Nic, tylko robota. Śpij na zmianę, rób na zmianę... Cholera by to wzięła! Spakowała ostatnią część garderoby, na wierzch wepchnęła pudło z wideoksiążkami i zamknęła worek z taką siłą, że Priscilla aż wzdrygnęła się mimo woli. - Pierwszy oficer to zwyczajna szuja, a drugi to kawał lesby... Masz! - Gwałtownym ruchem podała Priscilli grubą kopertę. Dziewczyna zamrugała oczami. - Co to jest? - Kopia mojego kontraktu i wykupne - kantra. A co, myślałaś, że pozwolę, żeby któreś z nich położyło na tym łapę? Oskubali mnie do gołej skóry, ale wolę nie mieć roboty i oszczędności, niż siedzieć dłużej na tej zawszonej łajbie! - Shelly pochyliła się groźnie w jej stronę i popukała ją palcem w ramię. - Pamiętaj, dziecko, oddaj to Kupcowi i powiedz mu, że mnie tu już nie ma. A jeśli masz choć trochę oleju w łepetynie, to przy okazji sama też poproś o zwolnienie. Priscilla pokręciła głową. - Nie stać mnie, żeby spłacić kontrakt, Shelly. - Ale uciekłabyś, gdybyś mogła, prawda? - westchnęła jej koleżanka. - No, pamiętaj, że cię ostrzegałam. Wytrzymasz jakoś do końca rejsu? - To tylko pół roku czasu standardowego, Shelly. - Priscilla wzięła ją za rękę. - Dam sobie radę. - Hmmm... - Shelly zarzuciła worek na ramię i w dwóch krokach pokonała przestrzeń dzielącą ją od drzwi. W korytarzu spojrzała przez ramię. - Trzymaj się, mała. Szkoda, że nie poznałam cię w lepszych czasach. - Trzymaj się, Shelly - odparła Priscilla. Chyba miała zamiar jeszcze coś powiedzieć, lecz Shelly odwróciła się i odeszła, garbiąc ramiona i nisko pochylając głowę, jakby w ten sposób chciała zaprotestować przeciwko panującej na statku ciasnocie. Priscilla poszła w drugą stronę - do kajuty Kupca. Też się pochyliła. Co prawda nie była tak wysoka, jak inni mieszkańcy Terry i między jej głową a sufitem pozostawało prawie dziesięć centymetrów luzu, ale „Daxflan” miał w sobie coś takiego, co odruchowo zmuszało wszystkich do pochylania się. Bzdury, pomyślała, skręcając za róg korytarza. Ale to nie były bzdury. Shelly mówiła prawdę. Pracownicy z Terry należeli na „Daxflanie” do drugiej kategorii. Kajuty mieli tuż obok luków towarowych, a w stołówce dostawali na wpół zimne ochłapy. Kupiec w ogóle nie mówił w ich języku, a kapitan znała tylko parę słów, więc rozkazy wydawała w języku handlowym, bez bawienia się w subtelności typu „proszę” i „dziękuję”. Priscilla westchnęła głęboko. Pracowała już z Liadenami na innych frachtowcach, ale na liadeńskim była po raz pierwszy. Ciekawe, czy na wszystkich dzieje się to samo? - pomyślała. Shelly niemal codziennie zarzekała się, że już nigdy więcej nie wsiądzie na liadena. W gruncie rzeczy radziła sobie dobrze, dopóki nie odszedł Medyk, zastąpiony przez zwykłego medbota. Mówili, że to tylko na chwilę. „Kolejne liadeńskie kłamstwo! - złościła się Shelly. - Kłamcy. Sami kłamcy!” Pierwszy oficer to zwyczajna szuja, a drugi to kawał lesby ... - Priscilla pokręciła głową. Liadenowie i Terrańczycy byli tak podobni, jakby wyszli z łona tej samej matki. A może Kupiec zatrudniał tylko określony typ ludzi? W takim razie ciekawe, co sobie pomyślał o niejakiej Priscilli Mendozie, cholernie napalonej na robotę przy nadzorze załadunku. Tak napalonej, że aż zapomniała rozejrzeć się, kiedy podpisywała kontrakt. Nic w tym dziwnego. W ciągu zaledwie dziesięciu lat awansowała z „asystentki ochmistrza” - czyli zwykłej pomywaczki - na pełnoprawnego członka załogi, a potem do cargo. W gruncie rzeczy marzyła o licencji pilota, ale dobrze wiedziała, że nie doczeka się tego, zostając na „Daxflanie". Kajuta Kupca była zamknięta. Dotknęła czujnika przy drzwiach, ale nikt nie zaprosił jej do wejścia. Czyli nic z tego. Westchnęła ciężko, kiedy zegar wydzwonił jedenastą. Znów zarwę kolejną wachtę przeznaczoną na spanie... Kapitan musi mi wystarczyć. Ruszyła w kierunku mostka, lecz nagle przystanęła, słysząc gdzieś z prawej dwa głosy. Mężczyzna mówił coś gniewnym, podniesionym tonem, a kobieta próbowała go cicho uspokoić. Priscilla skręciła w tamtą stronę. Koperta ciążyła jej w dłoni. Drzwi do świetlicy były otwarte na oścież. Wściekły jak diabli Sav Rid Ołanek wyciąga rękę i podsuwa swojej kuzynce, kapitan Chelsie yo'Vaade jakiś urzędowy papier. - Odmówili! - ryczał górnoliadeńskim. Głos łamał mu się z gniewu. - Bezczelni! Właśnie wtedy, gdy zostawiłem sobie wolny jeden palec na sygnet Handlomistrza! Błysnął kuzynce przed oczami upierścienioną dłonią. Mrugnęła odruchowo, oślepiona blaskiem klanowych i akademickich klejnotów oraz innych, mniej ważnych dla melant'i Sav Rida. - Piszą tutaj, że za jakiś czas możesz złożyć ponowną prośbę, kuzynie - powiedziała z wahaniem. - Musisz tylko odczekać standardowy okres. - Ba! - wrzasnął Sav Rid, tak jak się tego spodziewała. - Ponowną? Zaraz zobaczysz, co z tym zrobię! - Wyrwał jej z ręki list, przedarł go dwukrotnie i skrawki rzucił na podłogę. - W ich oczach nie jestem godzien? To dostaną dotkliwą nauczkę! Pokażę im, co potrafi „Daxflan” pod kierunkiem prawdziwego Kupca! Odwrócił się i w tej samej chwili zobaczył cień za drzwiami. - Hej, ty tam! - burknął w języku handlowym, szybkim krokiem podchodząc do progu. - Czego chcesz, Mendoza? Priscilla skłoniła się i podała mu kopertę. - Nie chciałabym panu przeszkadzać - powiedziała w tym samym języku - ale Shelly van Whitkin prosiła, żeby to panu oddać. - I co z tego? Rozerwał kopertę, bez zbytniego zainteresowania zerknął na dokument i od niechcenia potarł monetę w palcach. Potem wsunął ją za pas. Jedna kantra, pomyślała z rozpaczą Priscilla. Tyle forsy, że nawet nie ma co marzyć, żeby kiedyś pójść w ślady Shelly. Co prawda, zawsze mogła po prostu zwiać ze statku, ale to byłaby cholerna hańba. Na myśl o tym aż mocniej ścisnęło ją w dołku. - Możesz odejść, Mendoza - warknął Kupiec. Skłoniła mu się powtórnie. Na odchodnym usłyszała jeszcze, że znów coś powiedział do kapitan yo'Vaade. Z grubsza chodziło o to, że zarobił kantrę i pozbył się jednej gęby do żywienia. 32 rok czasu pokładowego 151 dzień podróży Pierwsza wachta Godzina 1.30 „Daxflan” był dwa dni od Alcyone. Kolacja wyglądała strasznie. Spedytor Priscilla Mendoza z ociąganiem wzięła swoją tacę i zaniosła ją do zatłoczonej i zadymionej mesy Terrańczyków. Kątem oka zauważyła, że macha do niej drugi oficer Dagmar Collier. Udała, że tego nie widzi, i podeszła do pustego stolika w samym rogu. Miała szczerą ochotę usiąść tyłem do sali, ale nie pozwalał jej na to instynkt samozachowawczy. Z kwaśną miną spojrzała na papkowatą zupę, odłożyła łyżkę i uniosła do ust popękany plastikowy kubek. Skrzywiła się, popijając mdłą „kawę”. Przypomniała sobie, że Shelly nigdy nie zaczynała jeść na „Daxflanie”, dopóki w dosadnych słowach nie powiedziała tego, co naprawdę myśli o armatorze statku, na którym serwują taką lurę zamiast prawdziwej kawy. Zdaniem Shelly, była to jeszcze jedna złośliwa zagrywka Kupca. Priscilla słyszała jednak rozmowę paru Liadenów, narzekających, że to, co tutaj nosi nazwę herbaty, na pewno nigdy nie widziało Solcintry. Shelly znała zaledwie kilka miejscowych wyrażeń w górno- czy niskoliadeńskim, więc po prostu nie wierzyła Priscilli, że cała załoga jest marnie traktowana. Priscilla odstawiła kubek i ponownie wzięła do ręki łyżkę. Na zdrowy rozum, musi zjeść kolację. Do wyboru miała zakalcowatą bułkę i kleistą pecynę sera, od której od razu dostawała mdłości. Z dwojga złego wolała już tę zupę. Nabrała pełną łyżkę i znów, po raz nie wiadomo który od przedostatniej wachty, pomyślała o ładunku zabranym z Alcyone Prime. Towar był zapieczętowany. Niby nic specjalnego - miała przecież listy przewozowe i specyfikacje z określeniem wagi i portu przeznaczenia. Wszystko na pozór zgodne z przepisami. A jednak... Z głośnym szuraniem i jeszcze głośniejszym stęknięciem Dagmar znalazła się przy jej stoliku. Priscilla drgnęła jak oparzona i wylała zupę na rękaw. Z całej siły zacisnęła zęby i wbiła wzrok w talerz, żeby tylko nie patrzeć na Dagmar. Ta skrzywiła usta w złym uśmiechu, rozparła się na krześle i wyciągnęła nogi przed siebie. - Przestraszyłam cię, Prissy? Priscilla lekko zesztywniała. Dagmar uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Zamyśliłam się. - Cichy głos spedytorki nie zdradzał żadnych emocji. - To cała nasza Prissy - lekceważąco powiedziała Dagmar. - Ciągle myśli. - Pochyliła się nad stolikiem i delikatnie dotknęła wąskiej dłoni swojej towarzyszki. Priscilla szybko cofnęła rękę. Dagmar uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Co robisz po kolacji? - spytała. - Może chociaż na chwilę zapomnisz o myśleniu i trochę się zabawimy? - Bardzo mi przykro - odparła Priscilla. Miała nadzieję, że zabrzmiało to przekonująco. - Niestety, mam spore zaległości w rozdzielnikach. Coś mi się zdaje, że większą część tej wachty przesiedzę przy papierach. Dagmar pokręciła głową. W duchu bawiło ją to, że kolejny raz dostała kosza. Podchody trwały już trzy miesiące, lecz wychodziła z założenia, że łup wart jest zachodu. Zapewne poszłoby jej łatwiej, gdyby dziewczyna nie była tak oddana pracy - i lubiana przez resztę załogi. Priscilla nie zadzierała nosa i nie sypiała z kim popadło. Ale Dagmar wiedziała, że w końcu ją dorwie. Przecież musi choć na chwilę zapomnieć o czujności, a wtedy nagroda będzie przyjemniejsza... - Nie ma sprawy - powiedziała łagodnym tonem. - Możesz harować, ile wlezie. Lubię pracusiów, zwłaszcza wśród nowych członków załogi. A jak się sprawdzisz, to pod koniec rejsu dostaniesz ode mnie nagrodę. - Lekko zmrużyła oczy. Chciała się upewnić, czy przez twarz Priscilli nie przemknął cień przerażenia. Uspokojona, wyciągnęła asa z rękawa. - Nagrodę - powtórzyła i ujęła chłodną dłoń dziewczyny. - Co powiesz na to, żeby po skończonym rejsie... tylko we dwie... spędzić razem pełne Sto Godzin? Sto godzin pieszczot i miłości, wystawnych drinków i obżarstwa. Podoba ci się? Pewnie, że podoba, westchnęła w duchu Priscilla. Tylko nie w tym towarzystwie. Ostrożnie zabrała rękę. - Hojny prezent - mruknęła. - Ale... Dagmar z powrotem zamknęła jej dłoń w swojej dłoni. - Przemyśl to. Masz mnóstwo czasu. - Ścisnęła ją nieco mocniej, aż chrupnęły kostki. - Masz ładne długie paluszki - powiedziała. - Powinnaś nosić jakąś biżuterię. - Z uśmiechem poruszyła ręką. Światło zamigotało mętnie na brudnych pierścieniach, których miała po trzy na każdym serdelkowatym palcu. - Kupię ci laki - dokończyła ciszej - gdy dobiegnie końca nasze Sto Godzin. Priscilla głęboko zaczerpnęła tchu, żeby zwalczyć ogarniającą ją chęć mordu. Wstała. - Już idziesz? Skinęła głową. - Kupa roboty na mnie czeka. - Czym prędzej opuściła mesę. Pierścień! Święta Matko! Priscilla niemal biegła niskim korytarzem. Zwolniła kroku, rozluźniła mocno zaciśnięte pięści i na pozór zupełnie spokojnie poszła do swojej kwatery. W głębi duszy wciąż jeszcze kipiała ze złości. Dzień po dniu musiała się opędzać od natrętnej Dagmar, ale to dopiero pół biedy. Nie dalej jak na poprzedniej wachcie odwiedził ją w kantorku pierwszy oficer, Pimm tel'Jadis. Im mniej będzie o tym myślała, tym lepiej... Znalazła się dosłownie między młotem a kowadłem. Kupiec i kapitan nie stawali po stronie Terrańczyków przeciwko Liadenom. Nie interweniowali także w wewnętrznych sporach Terrańczyków. Priscilla z rozmachem walnęła otwartą dłonią w czujnik przy drzwiach. Zanim weszła do maleńkiej kabiny, wcisnęła przełącznik światła na PEŁNĄ JASNOŚĆ. Kajuta była pusta. Oczywiście, mruknęła w duchu. Weszła do środka i zamknęła drzwi. Oparła głowę o framugę i na chwilę zamknęła oczy. Ciągły stres, podłe żarcie, niewyspanie... to wszystko razem cholernie działało jej na nerwy. Przecież tel'Jadis nie zakradnie się do jej kabiny i nie będzie tu na nią czekał. Przynajmniej jeszcze nie teraz. - Szlag by to trafił! - zawołała. Wśliznęła się do ciasnej kabiny prysznicowej. Zdjęła ubranie, wrzuciła je do czyścibota i przekręciła programator na EKSTRA CZYSTE. Ostrożnie wyjęła z uszu opałowe kropelki w srebrnej oprawie i schowała je do szuflady pod niewielkim lustrem. Ustawiła termostat na GORĄCO, siłę strumienia na BICZOWANIE i zanurzyła się w parującej cieczy. 32 rok czasu pokładowego 152 dzień podróży Trzecia wachta Godzina 19.45 Priscilla przetarła zapuchnięte oczy i ze zmarszczonymi brwiami spojrzała na monitor. Miała rację. Początkowo nie dowierzała swoim wyliczeniom, więc sprawdziła wszystko jeszcze dwa razy. Nie było żadnej wątpliwości. Zastanawiała się, co robić dalej. Nie chciała mieć nic wspólnego z przemytem narkotyków, a przecież jako spedytor, podpisała lewe papiery! Pokręciła głową i pochyliła się nad klawiaturą. Najpierw, powiedziała sobie, trzeba wszystkie dane umieścić w zbiorze z etykietką „tajne”. Potem warto wziąć zimny prysznic i przygotować się do bezsennej nocy. Dziewczyno, przecież za godzinę masz dyżur! Wstała i przeciągnęła się. Postanowiła poczekać z ostateczną decyzją aż do następnej wachty. Nie chciała popełnić błędu. - „Następujący członkowie załogi stawią się w doku numer dwa o dwudziestej zero zero - wychrypiał głośnik nad drzwiami. - Drugi oficer Dagmar Collier, pilot Bern dea'Maan, główny spedytor Priscilla Mendoza, ładunkowy Tailly Zeld ładunkowy Nik Laz Galradin.” - Co takiego?! - zawołała Priscilla. Razem z krzesłem odwróciła się w stronę głośnika. Drugi dok o dwudziestej? Przecież to za niecałe dziesięć minut! Wyłączyła monitor i omiotła szybkim spojrzeniem, nie większą od szafy kabinę. Popatrzyła na swój mały dobytek. Nic z tego nie przyda jej się na Jankalimie. Lekko przygładziła włosy i wyszła. Dopiero po drodze do doku numer dwa zastanawiała się, po co w ogóle ją wezwano? Jankalim był zaledwie punktem przeładunkowym. Takie rzeczy zazwyczaj załatwiał podoficer z dwoma lub trzema dokerami. Może zaszła jakaś pomyłka? Na liście dyżurów nie wpisano jej żadnego wyjścia. Tego była zupełnie pewna. Kiedy tak o tym myślała, doszła do wniosku, że to głupie ściągać głównego spedytora do tak prostej roboty. Równie głupie jak obecność Kupca. Gwałtownie skręciła za róg korytarza i niemal wpadła na idącego przed nią człowieczka. Kupiec Olanek zerknął przez ramię i bez uśmiechu skinął głową. - Mendoza - mruknął. - Jak zwykle punktualna. Mówił w języku handlowym, dziwacznie akcentując słowa. - Dziękuję panu - odpowiedziała i poszli dalej. Priscilla szła teraz wolniej, żeby Kupiec mógł jej dotrzymać kroku. Jakoś nigdy nie przyszło jej do głowy, by mu powiedzieć, że trochę zna liadeński. Popatrzyła na niego z ukosa. O humorach Kupca krążyły już na całym „Daxflanie” legendy. Dzisiaj wydawał się tak samo naburmuszony jak zwykle. - Pan też schodzi ze statku? - zapytała z należnym szacunkiem. - Pewnie, że schodzę. Inaczej by mnie tu nie było. Starała się nie zwracać uwagi na jego opryskliwość. - Zaszła jakaś zmiana w rozkładzie zajęć? - brnęła dalej. - Z moich danych wynika, że Jankalim to jedynie niewielki punkt przeładunkowy. Jeżeli mamy zabrać coś większego... - Z przykrością stwierdzam, że masz niekompletne dane - burknął Kupiec, już wyraźnie zirytowany. Priscilla zagryzła wargi. Nie należało się z nim kłócić. Lekko skinęła głową i przepuściła go pierwszego przy wejściu na prom. Potem z cichym westchnieniem zajęła pierwszy wolny fotel i zamknęła oczy. Pół godziny lotu na planetę. Przynajmniej zdąży się zdrzemnąć. - Cześć, Prissy - zabrzmiało tuż przy jej uchu. Nienawidziła tego głosu. - Nie śpisz? Czyjaś dłoń spoczęła wysoko na jej udzie. Priscilla zacisnęła zęby, otworzyła oczy i usiadła wyprostowana. Na Jankalimie był tylko jeden kosmodrom, wzniesiony na najbardziej wysuniętym na wschód cyplu najbardziej położonego na południe kontynentu. Było to o rzut kamieniem od brzegu morza i na skraju drugiego co do wielkości miasta na całej planecie. Jak większość kosmicznych portów, ten też był mocno zaniedbany. Priscilla ze znudzoną miną obserwowała dwójkę dokerów uwijających się przy rozładunku kontenerów i palet. W gruncie rzeczy jedynie po to tutaj zawinęli. W kosmodromie były trzy lądowiska dla statków żeglugi lokalnej, cztery stanowiska promowe i ze dwadzieścia stalowych hal magazynowych. Na lądowiskach panowała pustka, lecz przy ostatnim rękawie stał jakiś prom, na dodatek w zadziwiająco niezłym stanie. Priscilla popatrzyła na przeżarty rdzą hangar po prawej stronie. Napis głosił, że mieści się tam kapitanat portu. Kupiec Olanek zniknął za żelaznymi drzwiami zaraz po wylądowaniu, zabierając ze sobą Dagmar. Kroczyła za nim na kształt ogromnego cienia. Właśnie w tej chwili stanęła w progu hangaru, jakby przywołana myślami Priscilli. Powoli przeszła przez dziedziniec. - Pomożesz mi, Prissy? Kupiec chce wziąć kilka pudeł z tamtego magazynu. Przeniesiemy je razem. Chyba damy radę. Priscilla popatrzyła na nią ze zdumieniem, a potem spojrzała szybko na krępą Tailly i maleńkiego Nika, którzy właśnie w tym momencie uporali się z ostatnią paletą. - Daj im spokój! - burknęła Dagmar. - Niech sobie zrobią małą przerwę. Dosyć się już naharowali. Na ogół nie troszczyła się tak o podwładnych. Prawdopodobnie chciała zostać sam na sam z Priscilla i znów popróbować szczęścia. Tym razem nie było jak się wykręcić. Priscilla niechętnie kiwnęła głową i poszła z Dagmar, cały czas trzymając się od niej z dala. Światło zapaliło się automatycznie, kiedy weszły do pierwszej hali. Dagmar zdecydowanie skręciła w prawo. Priscilla czujnie trzymała się kilka kroków za nią. Po paru kolejnych zakrętach dotarły do jakiegoś bocznego, zapyziałego korytarza. Było tu ciemniej niż gdzie indziej i śmierdziało stęchlizną. Po obu stronach ciągnęły się dwa rzędy zwykłych żelaznych drzwi, bez żadnych oznaczeń. „Ciekawe, co też Kupiec znalazł w tej ruderze?” - zastanawiała się Priscilla. Potem wzruszyła ramionami. Była jedynie spedytorem. Na dobrą sprawę to nie jej interes. Byłoby jednak miło, pomyślała zaraz, gdyby Kupiec choć jednym słowem poinformował swojego spedytora, że zamierza coś zabrać z Jankalimu. Dagmar powoli szła korytarzem. Liczy drzwi, domyśliła się Priscilla. Nagle stanęła i wsunęła kartę w czytnik. Zamigotało zielone światełko, ale drzwi się nie otworzyły. - Ty lepiej znasz się na komputerach - mruknęła Dagmar. - Zrób coś z tym. Coś w jej głosie sprawiło, że Priscilla poczuła się nieswojo. Wzięła jednak kartę i wsunęła ją w szczelinę. Tym razem oprócz światełka rozległ się szczęk zamka. Dagmar pchnęła drzwi i znów zaburczała pod nosem. - Cholerny złom... Zaciął się. Chodź no tu, Prissy. O, właśnie. Ja pociągnę, żeby ruszyły z miejsca. Jak zobaczysz szczelinę, to właź i pchaj, rozumiesz? - Rozumiem. Mocno chwyciła rękami wystający fragment futryny i pociągnęła z całej siły. Przez chwilę wydawało się, że mechanizm jednak nie ustąpi. Potem pojawiła się wąska szpara. Priscilla wcisnęła w nią palce i popchnęła. Drzwi przesunęły się odrobinę. Szpara była już na tyle duża, że Priscilla mogła się w nią wepchnąć i oprzeć plecami o futrynę. Zaparła się nogami i naprężyła wszystkie mięśnie. Jakiś cień poruszył się za nią. - Gdzie twój wrodzony spryt, Prissy? - usłyszała głos Dagmar. Potem coś trzasnęło tuż przy jej uchu i ciężko zwaliła się na ziemię. Port kosmiczny Jankalim 209 rok czasu miejscowego Na szczęście w celi było małe okno. Na nieszczęście drzwi były zamknięte od zewnątrz. Głowa bolała ją jak cholera i to chyba było najgorsze. Mniej dokuczało jej mrowienie twarzy i ból ramienia, a także łupanie w żebrach. Z największą ostrożnością Priscilla podeszła do okienka, wspięła się na palce i wyjrzała na zewnątrz. Wiedziała, że tędy na pewno się nie wydostanie. W oknie była solidna kuloodporna szyba, a sam otwór wydawał się za mały, żeby mogła się przezeń przecisnąć. W porcie stał tylko jeden prom. Drugi, ten z „Daxflan”, zniknął. Zostawili mnie, pomyślała przez mgłę bólu i oszołomienia. Nagle dotarło do niej pełne znaczenie tej myśli odruchowo zaczerpnęła tchu i przez ułamek sekundy miała wrażenie, że ktoś wbija jej nóż w ciało. Zostawili mnie! Zostawili... zamkniętą na cztery spusty. Dlaczego? Przecież Kupiec zaraz by zauważył... A jeśli nawet nie Kupiec, to pozostali! Tailly, Nik Laz, Bern... Jak mogli tak odlecieć... Nie zwracając uwagi na ból, powtórnie wzięła głęboki oddech. - Nie będę histeryzować - powiedziała sama do siebie z powagą. Jej głos odbił się echem od pustych ścian i wrócił do niej jakby o wiele spokojniejszy. Priscilla zamknęła oczy i po chwili zapanowała nad zdenerwowaniem. Muszę się stąd wydostać, pomyślała rzeczowo. Zbadała swoje więzienie. Puste. Bez odrobiny kurzu. Ciemne. Jedyne światło wpadało przez okno. Musi zatem uporać się ze wszystkim jeszcze przed zmierzchem. Oparła się plecami o ścianę i przeszukała wszystkie kieszenie. Pisak, kartka papieru, identyfikator, taśma samoprzylepna, grzebień, dwie terrańskie całobitówki, miarka magnetyczna, scyzoryk, kalkulator - nic takiego, czym można by podważyć drzwi albo wybić potrójną szybę. Znowu wyjrzała na zewnątrz. Plac był zupełnie pusty, tak jak jej cela. Usadowiła się wygodniej tuż pod samą ścianą i ponownie dokonała małej inwentaryzacji. Pisak. W zasadzie do niczego. Powędrował z powrotem do kieszeni. W ślad za nim poszła kartka, grzebień, ID i pieniądze. Taśma? Na razie niech zostanie. Scyzoryk? Może... Miarka? Nie... tak. Zaraz, zaraz... Magnes... zamek... karta magnetyczna! Klęknęła przy drzwiach, żeby szczelinę zamka mieć na wysokości oczu, i spojrzała do środka. Może mi się uda... Rozwinęła miarkę i spróbowała oderwać palcami cieniutkie kwadratowe blaszki. Nie udało jej się. Musiała pomóc sobie scyzorykiem. Kwadrans później na drzwiach tuż przy zamku, na długich ogonkach z taśmy, wisiały równo cztery płaskie magnesy. Czubkiem noża pojedynczo wepchnęła je do szczeliny. Dzięki Bogini, mechanizm był wyposażony tylko w cztery łącza, bo przecież nikt nie planował, że magazyn będzie służył za więzienie. Umieściła ostatni magnes, wyciągnęła scyzoryk ze szpary i wstrzymała oddech... Nic. Zła kombinacja, westchnęła w duchu i cierpliwie pracowała dalej. Zmieniła polaryzację magnesów, przesuwając je jak najdalej w lewo. Wypróbowała w sumie dwanaście kombinacji, aż w końcu zaczęły jej latać przed oczami różnobarwne plamy. Nareszcie usłyszała delikatny szczęk. Serce podeszło jej do gardła i z niedowierzaniem spojrzała w górę. Nad drzwiami zapaliło się światełko. Priscilla wstała, machinalnie złożyła scyzoryk i schowała go do kieszeni. Wsparła ręce o blachę, natężyła siły - i w tej samej chwili drzwi otworzyły się z cichym szmerem. Priscilla zachwiała się, jęknęła i odzyskała równowagę, zanim stojący w progu człowiek zdążył ją podtrzymać. Chwycił ją za rękę. - Hola! - zawołał, szybko zmieniając uchwyt. - A kim ty, do diabła, jesteś? - Priscilla Mendoza... Główny spedytor z „Daxflan”. - Naprawdę? - popatrzył na nią spode łba. - To chyba nie twój teren? - Bez wątpienia. - Zagryzła zęby z bólu i zmusiła się, żeby mówić spokojnie. - Zaszła... pomyłka. Jestem pewna, że Kupiec Olanek będzie mnie szukał. Był tutaj, w kapitanacie portu... - Pewnie, że był - zgodził się nieznajomy. - A potem sobie poszedł. Nic nam nie mówił, że zaginęłaś. Musisz wymyślić lepszą bajeczkę. Teraz pójdziemy do pana Farleya. - Pociągnął ją za sobą. - Idziemy tędy. Priscilla zacisnęła zęby i starała się nie zostawać w tyle. Blask dnia zmusił ją do zamknięcia oczu. Wzdrygnęła się i skrzywiła z bólu. W gruncie rzeczy była nawet wdzięczna, że nie musi iść o własnych siłach. Na pewno by się przewróciła. Z blasku weszli w cień. Obcy zatrzymał się i przyłożył dłoń do czujnika. Drzwi rozsunęły się. Priscilla posłusznie przekroczyła próg i znalazła się w jakiejś wielkiej hali. Cztery terminale były zupełnie puste. Na wiszącej u góry tablicy odlotów połyskiwała w półmroku tylko jedna nazwa, wypisana wyraźnie pomarańczowymi literami: „KRYTY PASAŻ” SOLCINTRA LIAD. Priscilla przystanęła nagle i wlepiła wzrok w tablicę. Na Boginię, naprawdę odlecieli! Zeszli z orbity, opuścili sektor... Bez niej. Zostawili ją na pastwę losu w tej zapomnianej dziurze! - Chodź, chodź, panienko. Przecież nie będziemy tutaj sterczeć całymi dniami. - Obcy mocno pociągnął ją za rękę. Priscilla poszła za nim jak otępiała. W zasadzie powinna być wkurzona, ale zwyciężyło uczucie bólu i szok. Najchętniej położyłaby się gdzieś w kącie i zasnęła. Ale nie... Najpierw czeka ją rozmowa w kapitanacie portu i nudne wyjaśnienia. Kapitan Farley okazał się tęgawym mężczyzną o żółtych obwisłych wąsach i przepraszającym spojrzeniu. Na widok Priscilli zamrugał niebieskimi oczami i czym prędzej przeniósł wzrok na jej towarzysza. - Coś ty mi tu sprowadził, Liam? Liam w odpowiedzi mocniej ścisnął ją za rękę i stanął niemal na baczność, jakby za chwilę miał zamiar strzelić obcasami. - Komputer wskazał, że ktoś majstruje przy zamku w pomieszczeniu magazynowym numer trzy, korytarz siódmy, hala pierwsza - wyrecytował. - W pustym sektorze, panie kapitanie. Farley pokiwał głową. - Poszedłem sprawdzić... Pan rozumie, myślałem, że to jakaś usterka. - Pchnął Priscillę do przodu. - I znalazłem ją w środku. Twierdzi, że nazywa się Priscilla Mendoza i jest spedytorem na „Daxflanie”. A „Daxflan” właśnie odleciał. Kapitan ponownie zamrugał oczami. - Ale... Po coś ty tam polazła, dziewczyno? Magazyny od lat stoją puste... Priscilla wzięła głęboki oddech. Ból w boku jakby trochę zelżał. - Byli tu u pana Kupiec Olanek i drugi oficer Collier - powiedziała. - Ja zostałam na zewnątrz, żeby mieć nadzór nad rozładunkiem. Po pewnym czasie wyszła do mnie Collier i powiedziała, że Kupiec chce coś zabrać z magazynu. Otworzyła drzwi, ale musiałam jej w tym trochę pomóc, bo się zacinały... - Nic dziwnego - mruknął Liam. - W tej dekadzie nikt ich nie otwierał. - A potem - ciągnęła Priscilla - uderzyła mnie w głowę i zamknęła drzwi. Gdy odzyskałam przytomność, chciałam otworzyć zamek za pomocą magnesów z miarki... Farley gapił się na nią jak zaczarowany. - Uderzyła cię w głowę i zamknęła drzwi? Dlaczego? Przecież jesteście z tej samej załogi. - Skąd mam wiedzieć? - burknęła Priscilla, lecz chwilę później zdobyła się na bolesny uśmiech. - Pozwoli pan, że usiądę? Łeb mi pęka. - Ależ tak... tak. - Wyglądał na lekko speszonego. - Liam... Magazynier niechętnie puścił jej rękę i ustawił na wprost biurka krzesło. Priscilla usiadła ostrożnie, zaciskając dłonie na plastikowych poręczach. Liam stanął tuż za jej plecami. - Dziękuję. - Bardzo proszę. - Kapitan Farley westchnął ciężko i zabębnił palcami w metalowy blat biurka. Na moment zamknął oczy, skrzywił się i znów je otworzył. - Masz oczywiście jakiś dowód tożsamości. Skinęła głową i syknęła z bólu. Przed oczami zatańczyły jej czarne plamki. Drżącą ręką wyciągnęła identyfikator. Denerwowała ją własna niemoc. Farley wziął od niej pakiet i po kolei wsuwał karty do czytnika. Przez pewien czas wpatrywał się w monitor, po czym westchnął i spojrzał na dziewczynę. - Wygląda na to, że papiery masz w porządku. Spedytor na „Daxflanie”, zamustrowana na Liadzie, w Chonselcie. Wszystko czarno na białym - pokręcił głową. - Będę z tobą zupełnie szczery. Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś miałby cię tu zostawić. Spedytor to ważna funkcja, zwłaszcza na frachtowcu. Jeszcze do tego to uderzenie w głowę... Zupełnie mi to do siebie nie pasuje. Powiem ci coś: Kupiec Olanek gawędził ze mną przez chwilę. Ale tej... Collier nigdy nie widziałem. Tak samo jak ciebie. - I dlatego mi pan nie wierzy. Uspokajająco zamachał rękami. - Sama przyznaj, że to brzmi raczej mało wiarygodnie. - Przyznaję - odparła Priscilla. - Tak samo jak pan nie wiem, o co chodzi. Wprawdzie oficer Collier miała do mnie pretensje, ale nie takie, żeby zaraz rozbijać mi głowę. Stąd wniosek, że działała z polecenia Kupca, pomyślała nagle z przedziwną jasnością. Na własną rękę nie zrobiłaby czegoś takiego. Próbowałaby mnie raczej zgwałcić, gdybym zalazła jej za skórę. To bardziej w jej stylu. A skoro kupiec maczał w tym palce, to znaczy... Kapitan Farley poruszył się na skrzypiącym krześle. - Cóż, dziewczyno... Mogę tylko powiedzieć, że co się stało, to się nie odstanie. Wobec nas nic nie zawiniłaś. Prawda, Liam? - Tak, panie kapitanie - z nie ukrywanym żalem odparł magazynier. - Na to wygląda. Farley pokiwał głową. - Najlepsze, co mogę zrobić, to oddać ci ID i puścić cię wolno. Idź sobie w swoją stronę. Podał jej pakiet kart. Priscilla popatrzyła na niego. - W swoją stronę - powtórzyła jak echo. - Ale jak? Nie mam pieniędzy i nie znam tu nikogo. - To wszystko robota Kupca. Tak jak podejrzewała, „Daxflan” przewoził dużą dostawę narkotyków. W jaki sposób kupiec dostał się do danych chronionych jej osobistym hasłem? Nieważne. Znał ją na tyle, żeby wyczuć zagrożenie - i postanowił jej się pozbyć. - Idź do swojej ambasady - uprzejmie poradził jej kapitan Farley. - Na pewno wyślą cię do domu. Do domu? - Nie - odpowiedziała niemal bez tchu. - Muszę polecieć... do Arsdred. To był następny port na trasie „Daxflan”. A potem? - zapytała w duchu, zdziwiona swoją gorliwością. Na razie nie próbowała znaleźć odpowiedzi na to pytanie. - Arsdred - powtórzyła z przekonaniem. Farley zrobił zdziwioną minę. - Cóż, skoro mus, to mus. Nie mnie pytać, jak to zrobisz. Powiedziałaś, że nie masz pieniędzy... - A ten statek na waszej orbicie? „Kryty Pasaż”? To frachtowiec? Przytaknął zaskoczony, mrugając. - Znakomicie. - Wzięła głębszy oddech i zmusiła swój bolący łeb do myślenia. - Kapitanie Farley, wprawdzie nie ma pan wobec mnie żadnych zobowiązań, ale chcę pana o coś prosić. Pomoże mi pan się zamustrować? - To nie ten adres, dziewczyno. Lepiej porozmawiaj z agentem, panem Saundersonem. Cumują tutaj regularnie, raz na trzy lata. Co to za statek, co regularnie zawija na Jankalim? Na dodatek liadeński. Priscilla milczała przez chwilę, starając się wyobrazić sobie coś trochę mniej paskudnego od „Daxflan”. Niestety, nie udało jej się. Z lekkim przymusem uśmiechnęła się do kapitana. - Gdzie znajdę pana Saundersona? - Ma biuro w mieście - za jej plecami zabrzmiał głos Liama. - Każdy pokaże ci drogę. - Właśnie - bez pośpiechu zgodził się Farley. A potem wyprostował się i nastroszył wąsy. - Jak chcesz, to możesz stąd zadzwonić. Tym razem uśmiech Priscilli był zupełnie szczery. - Dziękuję bardzo. - Nie ma za co, dziewczyno. Cieszę się, że mogę ci jakoś pomóc - mruknął zaczerwieniony Farley. - Liam zaprowadzi cię do centralki. Zaczął dłubać coś przy komputerze z pozornie zaaferowaną miną. Priscilla wstała. Liam łypnął na nią ponuro, jakby chciał ją z powrotem złapać za rękę. Przeszli ramię w ramię krótkim korytarzem do kabiny komunikacyjnej. Liam wskazał jej monitor, zawahał się chwilę i wystukał numer do pana Saundersona. Spiekł raka, kiedy Priscilla uśmiechnęła się do niego. Pan Saunderson był stary, a jego twarz pokrywała sieć głębokich zmarszczek, wśród których, niczym dwa kawałki obsydianu, błyszczały czarne oczy. Priscilla podała mu swoje personalia, wspomniała, że do niedawna latała na „Daxflanie”, i że teraz chciałaby się zaciągnąć na statek orbitujący wokół Jankalimu. Wysłuchał jej ze spokojem. - Wydaje mi się, że „Kryty Pasaż” ma komplet załogi - odparł. - Jeżeli jednak poczeka pani chwilę, zaraz to sprawdzę. Nie chciałbym się pomylić. - Bardzo panu dziękuję i przepraszam za kłopot. - Nic nie szkodzi. Za moment się odezwę. Twarz starca zniknęła, a na monitorze pojawił się jakiś krajobraz w seledynowo- pomarańczowych barwach. Nie był to widok łagodzący dokuczliwy ból głowy. Priscilla zamknęła oczy, żeby go nie widzieć. - Panno Mendoza? Błyskawicznie otworzyła oczy i zaczerwieniła się ze wstydu. Pan Saunderson uśmiechał się do niej. - Kapitan chętnie porozmawia z panią osobiście i zaprasza do siebie - chrząknął w dystyngowany sposób. - Przy okazji przypomniał mi, że ma u siebie świetnego spedytora. Nie chciałby zatem robić pani zbyt wielkich nadziei, jeżeli interesuje panią wyłącznie ta funkcja. Priscilla zastanawiała się przez krótką chwilę. Nie wiedziała, co mogą jej zaproponować, lecz tak czy owak, musiała dostać się do Arsdred. Popatrzyła na pana Saundersona, który cierpliwie czekał na jej odpowiedź. Ciekawe, czy opisał mnie dokładnie kapitanowi? - pomyślała. Posiniaczoną gębę i to wszystko... Mimo woli uśmiechnęła się do własnych myśli. - Jest pan szalenie miły - powiedziała powoli do wiekowego dżentelmena. - Przyjmę każdą pracę na statku. Kiedy i gdzie mam się stawić u pana kapitana? - Wyślę po panią naszego pilota, pannę Dyson. Może być za dwadzieścia minut? Odwiezie panią na orbitę. Powiadomię kapitana yos'Galama o pani wizycie. - Jest pan szalenie miły - powtórzyła. - Ależ skądże - uśmiechnął się pan Saunderson. - Życzę szczęścia, panno Mendoza. Rozłączył się. Priscilla z głębokim westchnieniem opadła na oparcie fotela. Miała dwadzieścia minut do przylotu panny Dyson. Popatrzyła na Liama. - Mogę gdzieś tutaj umyć twarz i ręce? Parsknął pod nosem i wskazał głową za siebie. - W głąb korytarza, pierwsze drzwi na lewo. Ale bez luksusów. - Wystarczy, żeby działało. - Z trudem podniosła się z fotela i wyszła z kabiny. Liam poczłapał za nią. Przed drzwiami do łazienki oparł się o ścianę i skrzyżował ręce na piersiach. Priscilla ze zdumieniem rozejrzała się po ciasnym wnętrzu. Liczyła na to, że gorąca kąpiel orzeźwi ją trochę i pomoże zapomnieć o bólu. Prysznica jednak nie było. W zamian za to znalazła kran, umywalkę i mydło. Cóż, musi wystarczyć. Odruchowo uniosła ręce, żeby zdjąć kolczyki, i znieruchomiała, gdy jej palce dotknęły uszu. Powoli podeszła do niewielkiego lustra wiszącego na przeciwległej ścianie. Zobaczyła swoje odbicie: bladą owalną twarz, zmierzwioną chmurę czarnych jak heban włosów, duże czarne oczy pod cienkimi brwiami i kształtny nosek, rozdęty teraz ze złości. Delikatna skóra na prawym policzku była mocno zaczerwieniona. W zgrabnych uszach widniały dwie maleńkie dziurki. Wokół lewej zakrzepła kropla krwi. Jak ona mogła?! - Priscilla z furią pomyślała o Dagmar. Moje kolczyki, które dostałam w dzień inicjacji! Należały do mojej babki! Jak ona mogła?! Nagły gniew sprawił, że zapomniała o strachu i bólu. Zadygotała na całym ciele, marząc w tej chwili jedynie o tym, żeby zacisnąć ręce na gardle złodziejki. Arsdred, powtórzyła w duchu. Próbowała się uspokoić. Dopadnę oboje. Zabierzcie mnie tylko do Arsdred. Wreszcie udało jej się zapanować nad złością. Tak jak ją uczono, odłożyła swoje emocje na później, na odpowiedni moment. Podeszła do umywalki, pochyliła się i obmyła twarz zimną wodą. 65 rok czasu pokładowego 130 dzień podróży Czwarta wachta Godzina 18.00 - Śpisz, Mendoza? - odezwała się Dyson z fotela pilota. Priscilla otworzyła oczy i wyprostowała. - Trochę odpoczywałam. - Mnie to naprawdę nie przeszkadza. Dolatujemy za pięć minut. Słyszałam, że ktoś cię odbierze przy luku i zaprowadzi do kapitana. Wszystko jasne? - Tak, dziękuję. Dyson parsknęła pod nosem. - Nie musisz mi dziękować. Po prostu przekazuję informację. Włączyła komunikator, podała swoje namiary i wymruczała kilka słów potwierdzenia, po czym na powrót zajęła się sterami. Niemal od niechcenia, gładko i bez problemów weszła na orbitę. Priscilla przypatrywała się jej z niekłamanym podziwem i żal jej było, że sama wciąż nie ma licencji pilota. Rozległa się długa seria metalicznych zgrzytów i trzasków, zakończona głuchym stukotem. Dyson jednym ruchem ręki wyłączyła tablicę rozdzielczą. - Dobra, Mendoza. Wysiadka. Priscilla odpięła pasy i wstała. - Dzięki. - Daj spokój. Za co mi płacą? Priscilla uśmiechnęła się. - Do zobaczenia. Przeszła przez śluzę, otworzyła drzwi - i zatrzymała się ze zdziwienia. U jej stóp rozciągał się puszysty dywan. Liczne lampy oświetlały przestronny hol... lub raczej salę recepcyjną luksusowego hotelu albo restauracji. Trudno się było oprzeć takiemu porównaniu. Po lewej stronie, niecałe trzy metry od niej, stały fotele i kanapy - podzielone równo pomiędzy Liadenów i Terrańczyków. Pod ścianą był nieduży podest, a tuż za nim - ogromny mural przedstawiający rozłożyste zielone drzewo. Wyżej, jakby troszeczkę przytłoczony wielkością drzewa, czaił się odlany z brązu groźny skrzydlaty smok. Jego zielone oczy patrzyły wprost na Priscillę. W dole, pomiędzy korzeniami, napisano coś po liadeńsku. Priscilla westchnęła cicho. Przypomniał jej się mały Fin Ton, który w zamian za partię gry go uczył ją trochę liadeńskiego. Uczył mówić, ale nie czytać. Potem popatrzyła w prawo, na imponujący zbiór rycin i fotografii. Po prostu źle trafiła. Powinna chyba wrócić do śluzy i znaleźć inne drzwi, za którymi miał czekać ktoś z eskorty, żeby zaprowadzić ją do kapitana. Stwierdziła jednak, że odwrót jest niemożliwy. Nad wyjściem, jasnym światłem paliła się rubinowa lampka na znak, że w śluzie panuje idealna próżnia. „Drzwi na wprost?” - pomyślała. A może lepiej będzie skorzystać z interkomu? Przecież tak wielkie pomieszczenie musi mieć łączność z resztą statku. W głowie roiło jej się od natrętnych pytań. Na żadnym ze znanych jej frachtowców nie było foyer ani takiej sali. Na tej powierzchni zmieściłyby się ze trzy ładownie z „Daxflan”. Później się będziesz nad tym zastanawiać, powiedziała sobie w duchu. Teraz znajdź interkom. Nagle otworzyły się drzwi i z korytarza wpadła jakaś mała, zdyszana postać. Chłopiec. Zatrzymał się pół metra przed Priscillą i złożył niezgrabny ukłon. To nie Liaden, z ulgą pomyślała dziewczyna. Ale... dziecko? - Pani Mendoza? - zapytał chłopiec i nie czekając na odpowiedź, paplał dalej. - Cholera! Strasznie przepraszam. Miałem tu na panią czekać. Kapitan na pewno obedrze mnie ze skóry. Uśmiechnęła się do niego. Był pulchnym Terrańczykiem, nie starszym niż jedenaście standardów, ubranym w zwykłe spodnie i koszulę. Prawy rękaw i podbródek miał umazane jakimś smarem. Na lewym ramieniu widać było haftowaną naszywkę z napisem „Arbuthnot”. - Dopiero weszłam - powiedziała Priscilla. - Za to chyba cię nie ukarze? Chłopiec namyślał się przez chwilę, przechyliwszy głowę na bok jak jakiś mały ptaszek. - No nie wiem... Kazał mi tutaj być przed panią. Przecież to niegrzeczne - wychodzi sobie pani z promu, a tu nikogo nie ma - westchnął. - Naprawdę przepraszam. Chciałem zdążyć. - Przyjmuję przeprosiny - odparła Priscilla. - To właśnie z tobą mam iść do kapitana? - Cholera! - znów wykrzyknął chłopiec i wybuchnął śmiechem. - Zdaje mi się, że ostro namieszałem. Kazał mi także serdecznie powitać panią na pokładzie. - Piwne oczy z nadzieją spojrzały na Priscillę. - Udało mi się? - Bez wątpienia! - zapewniła go, walcząc z rzadką u niej ochotą do śmiechu. - To dobrze - odpowiedział z ulgą. Odwrócił się i dał znak, żeby poszła za nim. - Nazywam się Gordy Arbuthnot. Jestem tu chłopcem okrętowym. - Bardzo mi miło - mruknęła z powagą Priscilla. Starała się zanadto nie rozglądać po szerokim i widnym korytarzu. Ten statek regularnie raz na trzy lata zawija na Jankalim? Przecież już w tym, co widziała do tej pory, zmieściłby się cały „Daxflan”. Chciała zapytać Gordy'ego, ile tu mają ładowni, lecz w ostatniej chwili ugryzła się w język i zadała inne pytanie: - Co to było za pomieszczenie, w którym mnie przywitałeś? W pierwszej chwili myślałam, że pomyliłam śluzy. - Sala recepcyjna - rzucił niedbałym tonem. - Przeznaczona wyłącznie dla gości. Załoga zwykle woli wchodzić przez luki towarowe. - A ja jestem gościem? - Priscilla zmarszczyła brwi. – Często was... ktoś odwiedza? Gordy wzruszył ramionami. - Kapitan czasem urządza przyjęcia. Poza tym zdarza się, że mamy pasażerów. Lecą z nami, bo docieramy tam, gdzie nie dochodzą zwyczajne liniowce, albo dlatego, że jesteśmy szybsi. - Aha. Weszli do windy. Chłopiec nacisnął szybko kilka przycisków. Po pewnym czasie drzwi otworzyły się na znacznie węższy korytarz. Tutaj zmieściłoby się zaledwie czterech Liadenów ramię w ramię. Priscilla pociągnęła nosem i poczuła wyraźny zapach cynamonu, żywicy i skóry. Wzięła głęboki oddech i na moment zatrzymała powietrze w płucach. Gordy wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Najładniejszy zapach na całym statku. To z luku numer sześć. - Potem wyciągnął rękę. - Tam jest kajuta kapitana. Priscilla westchnęła ciężko i zagryzła usta, bo znów ją załupało w głowie. Nie ma się czego bać, wmawiała sobie. Kapitan chce tylko z tobą porozmawiać. Najgorsze, co się może zdarzyć, to że nie dostaniesz pracy. Wtedy pomyślisz, jak inaczej dostać się do Arsdred. Gordy zbliżył dłoń do czujnika na czerwonych drzwiach kabiny. Rozległ się cichy gong, a po nim stłumione: „proszę”. Drzwi rozsunęły się. Priscilla weszła za chłopcem do środka i stanęła w progu jak wryta. Znowu poczuła się przytłoczona ogromem przestrzeni. Po jednej stronie zauważyła wielki regał pełen wideoksiążek, oprawnych druków i taśm z nagraniami. Po drugiej wisiał ciemnoczerwony gobelin, połyskując starym złotem, nefrytową zielenią i błękitem. Pod nim był barek, a obok znów pełna taśm i bibelotów półka. Na wprost, pośrodku, stały dwa fotele i duże drewniane biurko z monitorem oraz stosem płyt i dyskietek. W lewo od biurka widać było oznaczone ukośną czerwoną linią drzwi. W rogu stał jeszcze jeden głęboki i wygodny fotel, a na dywanie leżały rozrzucone książki i szkicownik. Jeszcze więcej książek piętrzyło się na niewielkim stoliku. Na drugim rozstawiona była szachownica, nad którą pochylał się siwowłosy mężczyzna w granatowej koszuli. A więc kapitan jest stary. Priscilla odetchnęła z ulgą. Gordy Arbuthnot podszedł do stolika i chrząknął. - Panie kapitanie? - powiedział po terrańsku. - Przyprowadziłem pannę Mendozę. - Już? Tak szybko? Tym razem Dyson przeszła samą siebie. - Kapitan westchnął i pokręcił głową nad szachownicą. - Coś mi się zdaje, że nie ma wyjścia z tej głupiej sytuacji. Podszedł do Priscilli i lekko skłonił się na powitanie. - Jestem Shan yos'Galan, panno Mendoza. Był wysoki. Prawdziwy olbrzym wśród Liadenów. Spoczęło na niej czujne spojrzenie srebrnych oczu, okolonych gęstymi czarnymi rzęsami. Do tego wcale nie był starcem - zmyliły ją siwe włosy. Sprawiał wrażenie, że jest mniej więcej w jej wieku. Lecz, na Boginię, cóż to za wygląd! Ogromny nos, wystające kości policzkowe, wydatne usta, szerokie czoło, trójkątna broda i cienkie białe brwi nad dużymi oczami... nie przypominało to w niczym delikatnych rysów Liadenów, jakie spotykało się po tej stronie Yxtrangu. Priscilla drgnęła i ukłoniła się dość sztywno na terrańską modłę. - Kapitanie yos'Galan - powiedziała. - Cieszę się, że pana widzę. - W takim razie należy pani do wyjątków - zauważył. Mówił jak wykształcony Terrańczyk, bez najmniejszego śladu liadeńskiego akcentu. - Tylko rodzina mnie toleruje. Ale oni od dawna mogli się przyzwyczaić. Gordy, panna Mendoza chciała się czegoś napić. I... gdzieś zniknął mój kieliszek. Nie szukaj go, i tak jest pusty. Za co ja ci właściwie płacę? Chłopiec uśmiechnął się i podszedł do barku. Po drodze zerknął przez ramię na Priscillę. - Polecam czerwone wino - powiedział poważnym tonem. - Chociaż białe też jest całkiem niezłe. Nie jestem pewny co do koniaku... - Skąd ty to wszystko wiesz? - spytał kapitan. - Popijasz sobie, jak nie patrzę? Kto ci powiedział, że właśnie czerwone jest najlepsze? Polegasz na swoim smaku? - Pan zwykle pija czerwone wino, panie kapitanie. - Prostak bez czci i wiary. Proponujesz koniak, gdy mamy rozmawiać o pracy? Weź się w garść. - Tak jest - odparł Gordy, na którym tyrada kapitana nie zrobiła żadnego wrażenia. - Panno Mendoza? Mamy tutaj czerwone wino, białe, żółte, zielone, niebieskie... to znaczy misravot... kawę i herbatę... Priscilla mało co znów nie parsknęła śmiechem. To na pewno histeria, pomyślała, zmuszając się do powagi. - Poproszę białe - powiedziała. Gordy skinął głową i zajął się kieliszkami. - Proszę usiąść - uprzejmie odezwał się kapitan i wskazał jej fotel przed biurkiem. Światło zamigotało w jego sygnecie - wielkim, kunsztownie rzeźbionym ametyście Handlomistrza. Priscilla posłusznie przeszła we wskazane miejsce i z ulgą usiadła na fotelu. Handlomistrz? Ten brzydki, przerośnięty obywatel Liadu ma być Handlomistrzem? I na dodatek kapitanem statku? Z nieobecnym uśmiechem odebrała kieliszek z rąk Gordy'ego. Na „Daxflanie” zwykły Kupiec, Sav Rid Olanek, i kapitan yo'Vaade dzielili się swoimi obowiązkami wobec statku i załogi. „Daxflan" nie różnił się pod tym względem od innych frachtowców. Kapitan miał mnóstwo roboty, a Kupiec jeszcze więcej. Tymczasem tutaj stał przed nią człowiek, który łączył obie te funkcje. Ba, na pewno robił jeszcze coś więcej. W całej galaktyce były zaledwie ze dwa deksony - dwa tuziny tuzinów - Handlomistrzów. - Gordy... - W czystym i pięknym głosie kapitana zabrzmiała łagodna nuta wyrzutu. Priscilla oderwała się od własnych myśli i wróciła do rzeczywistości. - Panie kapitanie? - Chłopiec znieruchomiał, podając mu kieliszek. Shan yos'Galan westchnął i dotknął palcem tłustej plamy na jego rękawie. Gordy spłonął rumieńcem i zagryzł usta. - A drugą plamę masz na brodzie. Czyżby zabrakło nam wody albo mydła? Czy też ciąży na tobie jakiś atawistyczny zwyczaj paradowania w miejscach publicznych z taką usmarowaną twarzą? A może chodzi o względy religijne? Może zrobiłeś to specjalnie, przekonany, że tym zdobędziesz względy obecnej tu panny Mendozy? Miałeś nadzieję, że jak się jej spodobasz, to nie zwróci uwagi na twoje spóźnienie? - Skąd pan wie... - Gordy urwał nagle i uniósł głowę, żeby spojrzeć na kapitana. - Nie jestem Liadenem, panie kapitanie. - Zauważyłem to. Twoim zdaniem to coś tłumaczy? - Yos'Galan wziął kieliszek i wygodnie rozsiadł się w fotelu. - Tak jest. - Intrygujące... Proszę zatem o dalsze wyjaśnienia. Gordy zaczerpnął tchu i wyprostował zgarbione ramiona. - Liadenowie uważają twarz za... za „zwierciadło charakteru”. Z tego powodu, w odróżnieniu od mieszkańców Terry, nie używają żadnych kosmetyków. Nie upiększają się i nie maskują... - przerwał. Kapitan zachęcającym ruchem ręki, w której trzymał kieliszek, ponaglił go, żeby mówił dalej. - Twarz ma dla nich także pewne znaczenie... erotyczne. Są sytuacje, w których Liadenowie ściskają się nawzajem w sposób zakazany przez zwyczaje Terry, lecz z drugiej strony, muszą być naprawdę zżyci - jak na przykład członkowie rodziny - by dotknąć ręką twarz drugiego lub przytulić się policzkiem do policzka. - Znów wziął głęboki oddech. - Wniosek stąd, że przywiązują nadmierną wagę do czystości twarzy. Terrańczycy, nie skrępowani tak silnym tabu, podchodzą do tego swobodniej. Nastąpiła króciutka pauza. Shan yos'Galan uniósł do ust kieliszek. - „Tabu” to zbyt mocne słowo - zauważył. - Wolałbym raczej określenie „tradycja”. Tak, Liadenowie kochają tradycję. Zbytnio wszystko uogólniasz, Gordy. - Znowu uniósł kieliszek, lecz tym razem pociągnął łyk wina. - Ale jak dotąd, twój wywód nie odbiega od prawdy - powiedział z namysłem. - Niestety, coś mi podpowiada, że wyciągasz niewłaściwe wnioski. Zauważyłem - poprzez obserwację, żeby nie powiedzieć: doświadczenie - że przyjemniej być czystym aniżeli brudnym. Przyjemniej też popatrzeć na czyste oblicze. Ale spiszmy to na karb moich upodobań. Mogę się przecież mylić. Jestem jednak kapitanem statku, więc nikt mnie nie ukarze za ekstrawagancję, zwłaszcza tak nieszkodliwą. Powtarzam zatem po raz czwarty: Gordonie, wolałbym na przyszłość widzieć cię bez żadnych plam i kropek, o ile to możliwe. - Ponownie upił łyk wina. - Następnym razem będę zmuszony cię ukarać. Jaką grzywnę uznasz za odpowiednią? Chłopiec spuścił wzrok i potarł plamę na rękawie. Po chwili znów uniósł głowę. - Dziesięć bitów? - Uczciwa propozycja - uśmiechnął się kapitan. - Masz w sobie zadatki na hazardzistę. Albo na Kupca. Podaj nam lunch za mniej więcej pół godziny. Gordy zamrugał oczami. - Lunch? - Właśnie tak, lunch. Czyżbym użył niewłaściwego słowa? Ser, owoce, pieczywo... i tak dalej. Przekaż to Billy Jo. A teraz znikaj. - Tak jest. - Gordy wyszedł. Drzwi zamknęły się za nim z cichym stuknięciem. Shan yos'Galan pokręcił głową. - Opieka nad małymi dziećmi... - westchnął. - Takie już moje przeznaczenie. - Uniósł kieliszek. - No cóż... Gotowa pani do rozmowy? Może zmieniła pani zdanie? Priscilla wypiła łyk wina i spojrzała mu prosto w oczy. - Jestem gotowa, panie kapitanie. - Dzielna dziewczyna. - Wyciągnął rękę i pokręcił na biurku dwie gałki. - Proszę podać nazwisko i planetę pochodzenia. - Nazywam się Priscilla Delacroix y Mendoza. Urodziłam się na Sintii. Jestem obywatelką Terry. - Zatem wierzy pani w Boginię? - zapytał z nagłym zainteresowaniem. - Postępuje pani w myśl jej nauk? - Postępowałam - odparła ostrożnie. - W gruncie rzeczy była częścią naszej codziennej egzystencji... Ale od szesnastego roku życia służę na frachtowcach, a w galaktyce moc Bogini jest mniejsza niż na Sintii. - Od szesnastego roku życia - powtórzył. - Co pani umie? Uniosła brwi. - Umiem gotować dla dwudziestu osób, prać dla trzydziestu trzech, czytać kody i szyfry i szyfrować. Umiem jeździć busem, przeliczać miary i wagi, prowadzić spis towarów. Wszędzie, gdzie tylko mogłam, brałam udział w kursach pilotażu. Dziewięćdziesiąt razy na sto trafiam z wiatrówki w cel odległy o dwieście kroków. Znam język handlowy, dialekty Terry, krenijski i sinti. Liadeński rozumiem lepiej, niż się nim posługuję. W razie potrzeby mogę prowadzić astrogację. Pokiwał głową. - Ostatni przydział? - Główny spedytor na ,,Daxflanie”, port macierzysty Chonselta. - Jak długo pani tam służyła? - Cztery miesiące - odpowiedziała z wymuszoną beztroską. - Zamustrowałam się w Tulonie. - Naprawdę? - Sięgnął po kieliszek. - A co sprawiło, że chce pani pracować właśnie dla mnie? - Nie mam innego wyjścia. - Pan Saunderson wciąż prowadzi przymusowy pobór? Daję pani słowo honoru, że już dawno kazałem mu odwołać wszystkich werbowników. Po raz trzeci w ciągu godziny Priscilla miała szczerą ochotę się roześmiać. Upiła łyk wina. - Przepraszam. To niegrzeczne z mojej strony. Chciałam powiedzieć, że zostałam... zwolniona z „Daxflana”, a pański statek był jedynym w pobliżu Jankalimu. - Rozumiem. - Wypił nieco wina. - Zwolniono panią nagle? - Bardzo nagle, można powiedzieć. Ponownie skinął głową, poprawił się w fotelu i wsparł ręce o blat biurka. - Panno Mendoza, mam przed sobą kopię pani dokumentów... - Odwrócił monitor w jej stronę. Priscilla przebiegła wzrokiem długą listę danych. „Biedronka”... „Jak wam się podoba”... „Tyrunner”... „Salda”... „Dante”... „Daxflan”. - Bezbożny, kłamliwy pomiot... - krzyknęła i umilkła. Dopiero teraz dotarła do niej cała potworność tego, co zobaczyła... Popatrzyła w oczy Shana yos'Galana. - To kłamstwo. Kapitan odwrócił monitor do siebie. - Kiepska sprawa. „Podejrzenie o kradzież. Zbiegła ze statku na Jankalimie, standard 1385”. - Rozparł się wygodniej w fotelu i popijał wino, nie odrywając wzroku od jej twarzy. - Żaden porządny kapitan nie zatrudniłby kogoś z taką opinią, chociaż pozostałe wpisy są raczej pochlebne. Co się stało z pani kolczykami? - Dagmar Collier uderzyła mnie w głowę - odparła Priscilla, usiłując zapanować nad zdenerwowaniem. - Kiedy doszłam do siebie, już ich nie miałam. - Dziwne zachowanie jak na oficera - zauważył. - Ale może istniał ku temu jakiś powód. Nie lubiłyście się nawzajem? - Ja jej nie lubiłam. Ona wręcz przeciwnie. - Bawił się z nią i wciągał do rozmowy, choć w gruncie rzeczy wszystko już sobie powiedzieli. Priscilla ścisnęła kieliszek w ręce i próbowała zachować spokój. Na jego statku, w jego władzy... Kto uwierzy złodziejce, która po cichu zwiała ze statku? Kto jej uwierzy, gdyby go chciała o coś oskarżyć? Na pewno spojrzał w jej dokumenty podczas rozmowy z Saundersonem i od razu znalazł tę opinię. Yos'Galan poruszył się gwałtownie. - Lubiła panią - mruknął - a jednak dała pani po głowie i ukradła kolczyki. - Upił łyk wina. - Z całym szacunkiem, panno Mendoza, lecz to brzmi dziwnie. - Kupiec jej kazał - powiedziała. Doszła do wniosku, że tylko prawda może ją ocalić. Niech mnie wysłucha, o Bogini, błagała w duchu. Niech mi uwierzy. - Ach, drogi Sav Rid. - Na twarzy kapitana pojawił się wyraz zakłopotania. - Faktycznie, lubi robić kawały. Lecz, gdyby naprawdę chciał mieć pani kolczyki, to przecież znalazłby jakiś inny sposób, żeby je dostać. Dlaczego miałby wysługiwać się swoją podwładną? Nie mógł ich po prostu kupić? - Lekko strzelił palcami. - A może zaproponował pani grubszą sumkę, lecz mimo wszystko spotkał się z odmową. W nagłym przypływie desperacji... - Dość! - Priscilla pochyliła się nad biurkiem i spojrzała mu prosto w oczy. - Kapitanie yos'Galan, proszę... Muszę się dostać do Arsdred. Mam nadzieję, że pan też tam zmierza. Przyjmę każdą robotę. Odpracuję przelot, choćby mnie pan wyznaczył do pomocy w kuchni i na noc zamykał w szafie! Wcale nie musi mi pan wierzyć. Niech pan myśli, co chce... Moim zdaniem, nie ma w tym nic śmiesznego, że ktoś został porzucony na obcej planecie z opinią, która uniemożliwia podjęcie... uczciwej pracy - dokończyła łamiącym się głosem. Zagryzła usta i mocno zacisnęła pięści, żeby powstrzymać drżenie rąk. - Muszę się dostać do Arsdred. Yos'Galan odwrócił wzrok, wypił nieco wina i zamieszał resztką na dnie. - Zemsta - powiedział cicho, zwracając się do kieliszka. - Jest dla Liadenów niemal dziełem sztuki. Ale w tym przypadku obowiązują nas pewne reguły. Uważamy, że niektóre kary nie są odpowiednią zemstą. - Zerknął na Priscillę. - Na przykład śmierć. Czy wyrządzona krzywda była aż tak wielka, że nie mamy innego wyboru... - Wzruszył ramionami. - No cóż... - Odstawił kieliszek i spojrzał na nią z bardzo bliska. - Na moim statku nie ma miejsca dla morderców. Priscilla wytrzymała jego spojrzenie. - Ale przyjąłby pan złodzieja? - Przecież powiedziała pani, że to kłamstwo. A może się przesłyszałem? Dygotała niemal na całym ciele. Bolały ją napięte mięśnie ramion i łydek. Wierzył jej, czy dokumentom? Z jego twarzy nic nie mogła wyczytać. - Zapis z „Daxflan” jest wierutnym kłamstwem - wycedziła. - Niczego nie ukradłam i nie uciekłam ze statku. - Potwierdzi to pani publicznie? Pokręciła głową. - Przecież nie mogę tego udowodnić. „Podejrzenie o kradzież”? Jego zeznania przeciw moim... W dodatku on jest Kupcem. „Ucieczka”? - Zdobyła się na wątły uśmiech. - Rzeczywiście, teraz mnie tam nie ma. Dlaczego jednak ktoś przy zdrowych zmysłach miałby uciekać w tak zapadłej dziurze jak Jankalim, z dwoma bitami przy duszy... - ...i bez kolczyków - dokończył yos'Galan. - A może panią przyłapali i musiała pani uciekać? Jankalim był ostatnią okazją do zachowania wolności... bo kajdany z reguły strasznie krępują. Wszystko da się logicznie wytłumaczyć. Dlaczego Sav Rid miałby panią krzywdzić? W gruncie rzeczy śmiem twierdzić, że to zrobił ze względu na kolczyki. - Nic mu nie mogę udowodnić - powtórzyła - ale podejrzewam, że chodzi tutaj o grubszy przemyt. - Naprawdę? Cóż za osobliwy pomysł! Powiedziała to pani Sav Ridowi, a on - co jest zupełnie zrozumiale - poczuł się trochę urażony. - Nie jestem aż tak głupia - mruknęła. - W ostatnim porcie zabraliśmy zapieczętowane cargo. Dostałam listę przewozową, więc teoretycznie wiedziałam, co jest w środku. Ale coś mi nie pasowało. Sprawdziłam zatem wszystko od początku, żeby mieć pewność, że tylko mi się przywidziało. - I coś pani znalazła? - Z moich wyliczeń wynikało, że kapitan albo jest głupia, albo dokładnie wie, o co chodzi. - Głęboko zaczerpnęła tchu. - Porównałam gęstość ładunku... - Tak? - pochylił się w jej stronę. - Ale w jaki sposób... Prawda, ma pani za sobą parę kursów pilotażu. Proszę wybaczyć, że przerwałem. Sprawdziła pani zatem stan faktyczny z wyliczeniami kapitana i... - I wyszło na to, że mam rację. Dane na liście były sfałszowane. „Daxflan” przewozi głównie lekarstwa. - Pokręciła głową. - Moim zdaniem to bellaquesa, zapisana jako aserceryna. To w żadnym razie nie jest aserceryna. W grę wchodzi tylko bellaquesa... no i cukier. Ale po co ktoś miałby ukrywać, że wiezie cukier? Wzruszyła ramionami. - Niestety - powiedziała - nie mam żadnych dowodów. Nigdy na własne oczy nie widziałam, co naprawdę jest w tych pojemnikach. I założę się o ostatniego bita, że wszystkie moje dane zniknęły z komputera, mimo tego że założyłam hasło. Kapitan odchylił się w fotelu i wbił nie widzące spojrzenie w sufit. Priscilla dopiła wino i starannie odstawiła kieliszek. „Co dalej?” - pomyślała. Starała się, by choć na zewnątrz zachować pozory spokoju. Ręce ułożyła swobodnie na kolanach. Yos'Galan nagle odwrócił się w jej stronę. - Za czternaście godzin odlatujemy z Jankalimu - powiedział powoli. - Zanim przejdziemy do szczegółów, muszę panią poddać kilku testom. To niestety zabiera trochę czasu, a ja na dzisiejszy wieczór jestem umówiony w porcie. Jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu, to badania zaczną się po lunchu. Każę oddać kajutę do pani dyspozycji i o siódmej wrócimy do rozmowy. Zgoda? - Zgoda. Skinął głową. Priscilla odniosła wrażenie, że chciał jeszcze coś dodać, lecz w tej samej chwili w drzwiach ukazał się czysty jak łza Gordy, pchając wózek pełen wiktuałów. - W samą porę! - zawołał Shan yos'Galan, wyłączając monitor. - Teraz już możesz podać koniak... 65 rok czasu pokładowego 131 dzień podróży Pierwsza wachta Godzina 1.30 Były spedytor Priscilla Mendoza rozsiadła się wygodnie w fotelu i upiła z kubka łyk prawdziwej kawy. Przed nią stał talerz z resztkami wyjątkowo smacznego posiłku. Badania trwały długo - i okazały się raczej dziwne. Poza powszechnie stosowanym testem na skojarzenia i definicje różnych wyrażeń, musiała także opowiedzieć o swoich upodobaniach z dziedziny literatury, sportu, malarstwa i muzyki. Pytano ją też o opinię w najprzeróżniejszych sprawach. Z lubością popijała kawę. Była zmęczona, myśli leniwie snuły jej się po głowie. Czekał ją jeszcze powrót do kajuty przez plątaninę długich korytarzy. Ale nareszcie mogła odpocząć. Siedziała zatem, zadowolona, i od niechcenia rozglądała się po wielkiej, niemal pustej sali. Dyżurny kucharz dał jej do zrozumienia, że rzadko mu się zdarza karmić kogoś o pierwszej godzinie. Usiłowała go przeprosić, ale on tylko się roześmiał i nałożył jej na talerz kopiastą porcję jedzenia. Potem postawił na tacy biały kubek z parującą kawą. - To na początek - oznajmił z szerokim uśmiechem. - A gdyby pani jeszcze była głodna, to proszę przyjść i powiedzieć. - Dziękuję - odparła Priscilla i ze zdumieniem spojrzała na tace. Zdarzało się, że przez cały miesiąc nie widziała tyle jedzenia. Kucharz roześmiał się ponownie i zajął się swoją robotą. Powieki ciążyły jej jak ołów. To zabawne, pomyślała sennie, że czuje taki błogi spokój... Drgnęła, usiadła prosto i jednym haustem wypiła do końca kawę. W gruncie rzeczy jej poranna rozmowa z kapitanem mogła zakończyć się powrotem na Jankalim. Co wtedy? Nic, poza wspomnieniami o sutym posiłku. Wróci do punktu wyjścia. Wszystko zależy od wyników badań - i od samego kapitana. Czy jej uwierzył? Niby dlaczego miałby mi wierzyć? Westchnęła i uniosła głowę. Przed nią stał jakiś niewysoki Terrańczyk, też z kubkiem kawy w ręku. Przypatrywał jej się z wyraźnym zachwytem. Priscilla poczuła znajomy ucisk w dołku. Znów się zacznie... - przebiegło jej przez głowę. - Cześć - rzucił zdawkowym tonem. - Jesteś jedyną osobą na pokładzie, która do tej pory nie wysłała żadnych wiadomości. - Pewnie dlatego, że właściwie nie jestem na pokładzie - powiedziała Priscilla i uśmiechnęła się. - Przyleciałam na krótką rozmowę... - Tak? - spytał z zainteresowaniem i wyciągnął pulchną prawicę. - Rusty Morgenstern, radiotechnik. Bardzo mi miło. A pani? - Mendoza. - Witając się z nim, z zadowoleniem stwierdziła, że nie próbował przytrzymać jej dłoni dłużej niż potrzeba. - Priscilla Mendoza. I darujmy sobie tę „panią”. - Dzięki. - Klapnął na krzesło, oparł ręce na stole i zamknął kubek w obu dłoniach. - Nie chcę być wścibski, ale ciekawi mnie, kogo już znasz z załogi. Jak mogli cię zostawić samą tutaj, w mesie? - Może nie wyraziłam się zbyt jasno. Szukam roboty. Przed chwilą odbębniłam parę obowiązkowych testów, a o siódmej czeka mnie pogawędka z kapitanem. Zobaczymy, co z tego wyjdzie - westchnęła. - Nie wiem, czy mi się uda, bo pan Saunderson, agent z Jankalimu, wyraźnie stwierdził, że macie kompletną załogę. - To prawda. - Przerwał na chwile, żeby przełknąć łyk kawy. - Czym się zajmujesz? - Na poprzednim statku byłam spedytorem. Rusty pokręcił głową. - Mamy takiego. Świetny facet, Ken Rik. Czterdzieści lat starszy od Szatana i co najmniej dwa razy cwańszy. Nie graj z nim w karty. - Znów wypił nieco kawy. - Ale to jeszcze nic nie znaczy. Jeśli kapitan dojdzie do wniosku, że się nadajesz, to na pewno dostaniesz przydział. Priscilla zamrugała oczami. - Słucham? - Na przykład... - Wycelował w nią palcem. - Chłopiec okrętowy. Poznałaś Gordy'ego? Uśmiechnęła się. - Zaraz po wejściu na pokład. - Fajny chłopak. Sęk w tym, że miał już wielu poprzedników. Jeden był astrogatorem. Dziewczyna, która po nim przyszła, więcej czasu spędzała z Kenem Rikiem wśród tabel i dokumentów, niż przy kapitańskim barku. Przedostatni... Głównie grał w szachy. A Gordy? Uczy kapitana... zaraz, zaraz, jak to się nazywa? Odtworzony celtycki? Coś w tym guście. Jakiś pradawny terrański dialekt. Zdaje się, że mówią tym na co dzień w jego kraju. - Kapitan bierze lekcje od Gordy'ego? - Priscilla smutno zerknęła w głąb pustego kubka. - Po co? Rusty wzruszył ramionami. - Lubi sobie pogadać. - Zauważyłam. Ale... po terrańsku? Jakąś dawną gwarą? - Sama go spytaj. Ja tam nie wiem. Ale wracając do tematu... Jeśli wyniki badań będą pomyślne, to zostaniesz z nami. I będziesz miała pracę. - Uśmiechnął się. - Tu wszyscy pracują. - Ale to Gordy jest teraz chłopcem okrętowym - przypomniała mu Priscilla. - Kapitan coś wymyśli - odparł zdecydowanym tonem. - Chcesz jeszcze kawy? Podziękowała mu uśmiechem. - Tak, poproszę. - Żaden kłopot. Jaką pijasz? Czarną? Za moment wracam. Rzeczywiście niemal natychmiast zjawił się z powrotem i podał jej kubek. Przez chwilę stał przy stoliku, mierząc ją bacznym spojrzeniem. Priscilla ostrożnie upiła pierwszy łyk. Miała nadzieję, że Rusty nie wyskoczy z czymś głupim. - Jeśli masz odrobinę czasu... - zaczął. Mocno zacisnęła zęby. - To przejdźmy się do świetlicy. Mamy tam duży ekran. Pospekujemy trochę i może podsuniesz mi jakiś dobry pomysł, jak szybko zarobić grubszą forsę. Mówiłaś przecież, że byłaś spedytorem. Priscilla westchnęła z ulgą, uśmiechnęła się i wstała. - Zgoda. - Tędy. Poszli razem. - Co to jest spekowanie? - zapytała. - Inaczej: spekulacja - wyjaśnił Rusty i roześmiał się, widząc jej zdziwione spojrzenie. - Każdy z nas, jeśli tylko zechce, może dać zastaw pod spodziewany procent zysków ze sprzedaży towaru. Mnie na przykład najbardziej interesuje drewno. Są też perfumy... ale z nimi nigdy nic nie wiadomo, choć Lina radzi sobie całkiem nieźle. Instrumenty muzyczne... Sam nie wiem. Jakiś czas temu mieliśmy kawior z Grestwellinu. To odkrycie Gordy'ego. Całość rozeszła się w najbliższym porcie. - Pokręcił głową. - Ten chłopak będzie kiedyś znakomitym Kupcem. Chodzi o to, żeby przewidzieć, co się dobrze sprzeda na następnym postoju - chociaż nikt poza kapitanem nie wie, dokąd lecimy. No, jesteśmy na miejscu. Drzwi rozsunęły się przed nimi. W świetlicy panował przyjemny półmrok i słychać było dźwięk stłumionych rozmów. Rusty pomachał w stronę jaśniejszego kąta, gdzie kilku mężczyzn grało w karty. Dwóch lub trzech odpowiedziało mu skinieniem głowy. Inni, gawędzili cicho, albo siedzieli sami przy lekturze lub innych zajęciach. - Tam jest Lina - oznajmił Rusty i skręcił w stronę wygodnego fotela, w którym siedziała z książką w ręku ciemnowłosa Liadenka. Z uśmiechem uniosła głowę. - Ra-sti! Tak szybko cię wypuścili z klatki? - O wiele za późno - odparł i dał znak Priscilli, żeby podeszła bliżej. - To jest Priscilla Mendoza. Podczas tej wachty będzie naszym gościem. Potem czeka ją rozmowa z kapitanem. Priscillo, to Lina Faaldom, nasza bibliotekarka. Lina skierowała na nią spojrzenie złotych jak miód oczu. Pod wpływem jakiegoś niejasnego impulsu Priscilla zrobiła to, na co nigdy nie odważyłaby się w obecności Sav Rida Olanka lub innych członków załogi „Daxflan”. Złożyła ukłon obowiązujący „między równymi sobie”, tak jak ją uczył Fin Ton, i powiedziała, zwracając pilną uwagę na akcent: - Jestem szczęśliwa, że mogę cię poznać, Lino Faaldom. Liadenka klasnęła w dłonie. - Mówi po naszemu! Nie wstyd ci, Ra-sti? - Wstała i z wdziękiem odwzajemniła ukłon. - Cała przyjemność po mojej stronie, Priscillo Mendoza. Wyprostowała się i dodała po terrańsku: - Może przekonasz tego lenia, żeby też się trochę poduczył. - Nie... - odpowiedział bez entuzjazmu Rusty. - Teraz idziemy zagrać na giełdzie. Pokibicujesz? - Nie wiem, a co to znaczy. - Popatrzysz nam przez ramię - wyjaśniła Priscilla. - Rusty chce, żebym mu pomogła zgarnąć większą sumę. - Forsa, forsa... Ra-sti ma już więcej, niż mógłby kiedykolwiek przegrać. Po co mu jeszcze! Ale dobrze, pokibicuję. Ekran był w drugim rogu pomieszczenia. Rusty przesunął dłonią nad czujnikiem i wstukał swoje hasło. Lina przysiadła obok niego na poręczy fotela, a Priscilla usadowiła się wygodnie na pufie, podciągając nogi pod siebie. - Co my tu mamy? Luk szósty. Dwadzieścia kilo mahoniu, dziesięć kilo żółtej sosny... pięćdziesiąt osiem galonów perfum „Szał pożądania”... „Szał pożądania”? - Rusty skrzywił się i popatrzył na siedzącą przy nim kobietę. - To taki zapach - z powagą wyjaśniła Lina. - Ty tu jesteś ekspertem od zapachów. Czterysta buszli surowej bawełny i trzysta osiemdziesiąt cztery butelki „Esencji z Themngo”. - Pokręcił głową. - Lepiej, żeby chłopak się nie pomylił... Co ty na to, Priscillo? - Prawidłowy wybór - powiedziała szczerze. - Same luksusy. Ale zupełnie nie znam się na drewnie. Trzydzieści kilo to dużo, czy mało? - Tu chodzi o artystów - wyjaśniła jej Lina. - Spotykamy ich dosłownie wszędzie i wciąż poszukują czegoś nowego. Ra-sti zaczął od drewna... och, dawno temu, jak jeszcze ojciec kapitana był naszym kapitanem. Teraz już mamy zamówienia. Drewno stało się czymś... czymś normalnym. Czekają na nas. - Czy cały fracht podlega spekulacji? A co z opłatą za składowanie? - To już należy do kapitana. Statek przed nami zabiera swoją część wypracowanego zysku... a także uczestniczy w stratach. To chyba uczciwy układ. - O wiele bardziej niż uczciwy. - Przełknęła łyk stygnącej kawy. - Wasz kapitan to doprawdy niezwykły człowiek. - A do tego jest świetnym dowódcą - powiedziała Lina. - „Pasaż” to dobry statek - dodał Rusty i odwrócił się od ekranu. - Większość drewna idzie do Arsdred na zamówienie tamtejszej Gildii Rzeźbiarzy. Może coś tam weźmiemy... Chociaż jest mała szansa, bo w Arsdred stają niemal wszystkie statki. Obawiam się, że odlecimy z zupełnie pustym lukiem. - Popatrzył na Priscillę. - W ten sposób się nie zarabia. - Sam mówiłeś, że drewno jest już zamówione - odparła. - Dostaniesz więc swoją dolę. - Chyba tak. - Poweselał nagle. - Wiesz, co ci powiem? W porcie wyjdziemy na przepustkę i rozejrzymy się po okolicy. A nuż trafi się coś fajnego? Priscilla obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem. - Jeszcze nie wiem, czy w ogóle polecę do Arsdred - mruknęła. Wypiła resztkę kawy i pokręciła głową. - Wy wszyscy dbacie o zyski armatora? To co robi Handlomistrz? Lina wybuchnęła śmiechem. - Jak to co? Handluje - z powagą odpowiedział Rusty. - My nie, ale każdy może na coś trafić. A kapitan jest tylko jeden, wiec nie da rady być w trzech miejscach naraz. Miałby przez to przegapić jakiś dobry kontrakt? Nie... Wszyscy schodzimy na ląd i jak ktoś zobaczy coś ciekawego, to w te pędy gna do wideofonu i dzwoni do kapitana albo Kyazin Ne'Zame. To pierwszy oficer - dodał tonem wyjaśnienia. - Po spisaniu umowy, szczęśliwy znalazca dostaje należną działkę. - Zamrugał oczami. - Co ci się nie podoba? - Nic. Po prostu... na ostatnim statku, na którym służyłam, nikt nie zachęcał załogi do takich poszukiwań. Wszystkim zajmował się Kupiec. - To głupie - sucho stwierdził Rusty. - Zupełnie bez sensu - spokojnie przytaknęła Lina. - Przecież taki frachtowiec jest naszym wspólnym dobrem. Wszyscy po trochu korzystamy i tylko od nas zależy, czy zyski będą odpowiednio duże. To nas zmusza do lepszej pracy. - Uważnie spojrzała na Priscillę. - Może ostatnio byłaś na gorszej jednostce? - Być może - zgodziła się Priscilla i zakryła usta dłonią, żeby ukryć ziewnięcie. - Przepraszam. Miałam dzisiaj naprawdę ciężki dzień. Lepiej poszukam swojej kajuty... - Rozprostowała nogi i wstała. Rusty zdawkowo skinął głową, wyłączył ekran i podniósł się z fotela. Jeden z karciarzy zerknął w jego stronę i przywołał go ruchem ręki. - Zaraz przyjdę! - krzyknął Rusty i odwrócił się do Priscilli. - Chętnie założę się o trzy bity, że polecisz z nami do Arsdred. - Nie mam trzech bitów - przyznała ze wstydem. - Ale dzięki za dobre słowo. Miło było cię poznać. - Do zobaczenia - mruknął i odszedł. - Wybacz mu - Lina machnąwszy dłonią w jego stronę. - Wiesz, jak stąd dojść do kajuty? - Miałam gdzieś plan... - powiedziała Priscilla i zaczęła szperać po kieszeniach. Lina roześmiała się. - Chcesz wracać na okrągło głównym korytarzem? Znam krótszą drogę. Nie będziesz miała mi za złe, jeśli cię odprowadzę? Coś mi się zdaje, że już dawno powinnaś być w łóżku... - Nie chciałabym ci robić kłopotu... - bąknęła Priscilla. - To żaden kłopot - zapewniła ją Lina. - Poczekaj, tylko wezmę książkę. Po wyjściu ze świetlicy od razu skręciły w lewo, a nie w prawo, tak jak na planie, i pokonały kilka krótkich, krętych korytarzy. Szybko dotarły do głównego holu. Minęły zamknięte drzwi, jedne z napisem „SALA GIMNASTYCZNA”, drugie z napisem „BASEN”, i znalazły się w znacznie węższym i ciemniejszym przejściu. Miłym uśmiechem i lekkim ukłonem Lina pożegnała Priscillę pod trzecimi drzwiami po prawej stronie. - Śpij dobrze, Priscillo Mendoza. Zobaczymy się jutro. - Śpij dobrze, Lino Faaldom - odpowiedziała Priscilla po liadeńsku. - Dziękuję za opiekę. Była tak zmęczona, że wnętrze kajuty rozmazywało jej się przed oczami w jedną kolorową plamę. Znalazła czyścibota i wrzuciła doń swoje ubranie. Miała nadzieję, że czarna plama na żółtym mankiecie zejdzie po pierwszym praniu. Na półce przy łóżku stał budzik. Nastawiła go na godzinę szóstą i z cichym westchnieniem zwinęła się w kłębek pod mięciutką kołdrą. Sennym ruchem machnęła dłonią nad czujnikiem. Zasnęła, zanim w kajucie zapanowała ciemność. 65 rok czasu pokładowego 131 dzień podróży Druga wachta Godzina 6.55 - Priscilla Mendoza? Drgnęła, nieomal rozlewając resztkę kawy, i ze zdumieniem spojrzała na drobną osóbkę, która znienacka wyrosła tuż przy jej stoliku. Była to Liadenka, mniej więcej w średnim wieku, o złotej cerze, głębokich zmarszczkach wokół ust i oczu i jasnych włosach, gęsto przetykanych siwizną. Priscilla uśmiechnęła się. - Przepraszam. Trochę się zamyśliłam. Czym mogę służyć? Na poważnej twarzy Liadenki nie drgnął ani jeden mięsień. - Ukłony od kapitana, panno Mendoza. Jeżeli jest już pani po śniadaniu, to pan kapitan zaprasza do siebie. - Po chwili milczenia lekko skinęła głową. - Jestem Kayzin Ne'Zame - pierwszy oficer. Priscilla odsunęła krzesło od stołu i wstała z promiennym uśmiechem. - Właśnie skończyłam. Tylko sprzątnę tacę i już idę. - Znała drogę, bo przy śniadaniu dokładnie przestudiowała plan wszystkich korytarzy. - Odprowadzę panią - nie znoszącym sprzeciwu tonem oznajmiła Kayzin Ne'Zame. Powróciło uczucie strachu. Priscilla nie wiedziała, czy w gruncie rzeczy chce stąd uciec, czy pozostać na statku. Co gorsze? Śniadanie zaciążyło jej w żołądku jak kamień. Nagle przypomniała sobie inną, poznaną minionej nocy Liadenkę. Chętnie by z nią porozmawiała. Odstawiła tacę na taśmociąg i odwróciła się do swojej towarzyszki. - Dziękuję pani, Kayzin Ne'Zame. Jestem gotowa. Kapitan siedział za biurkiem i bębnił w klawiaturę. W zasięgu ręki miał kieliszek z winem. Obok stosu wczorajszych papierów pojawiły się dwa bliźniacze stosy. - Przyszła panna Priscilla Mendoza, panie kapitanie - oficjalnym tonem zakomunikowała Kayzin Ne'Zame. - Chciał pan z nią porozmawiać. Popatrzył na nią z roztargnieniem. - panna Mendoza... Dzień dobry. Za chwilę się panią zajmę. Kayzin, kochana, zajrzyj do nas za jakąś godzinę, dobrze? - Wedle rozkazu, panie kapitanie. - Kayzin skłoniła się z wyraźnym niezadowoleniem, ale on już z powrotem wpatrywał się w monitor i tego nie zauważył, zmarszczyła więc brwi, odwróciła się na pięcie i wyszła. Priscilla miała wrażenie, że drzwi zamknęły się za nią głośniej niż zwykle. Mdliło ją ze zdenerwowania. Stała pośrodku kajuty, zagryzała wargi i patrzyła na zajętego pracą kapitana. Odczuwała strach pomieszany z ciekawością. Shan yos'Galan stanowił nie lada zagadkę. Był wysoki, cerę miał raczej ciemną niż złotą. Jak wszyscy Liadenowie, których wcześniej spotkała, nie nosił brody. Twarz miał gładką jak dziecko, bez śladu zarostu. Kontrastowały z tym siwe brwi i niemal biała czupryna. Wydatne usta i kości policzkowe nie sprawiały przykrego wrażenia. W gruncie rzeczy, pomyślała Priscilla, gdyby nie był Liadenem, mógłby nawet uchodzić za przystojniaka. Pod luźną koszulą prężyły mu się mięśnie barków i ramion. Siedział prosto, ale nie sztywno, a jego duże dłonie niemal z gracją poruszały się po klawiaturze. Nie były tak dziecięco miękkie, jak Rusty'ego Morgenstema. Nagle oderwał się od monitora, rozparł w fotelu i wyciągnął rękę po kieliszek. Zmarszczył krzaczaste brwi. - Sav Rid cierpiał na manię wielkości? Niech pani siada. Jadła już pani? A może drinka? Dobrze się pani spało? Priscilla spojrzała na niego. - Nie wiem. Dziękuję. Tak. Nie. Bardzo. A panu? - Nie najgorzej - powiedział i uniósł kieliszek. - Chociaż przyjęcia u Saundersona bywają ryzykowne. Było nieco zabawy i śpiewów. Najmłodsza z panien Saunderson zmuszała mnie do obietnicy, że ją poślubię, kiedy dojdzie do odpowiedniego wieku. - Pokręcił głową. - Bardziej jednak jest zakochana w podróżach międzygwiezdnych, niźli w mojej pięknej osobie, tak więc radosne swaty zmieniły się w błagania. Mam już wyniki pani testów. Chce je pani przedyskutować? Priscilla uczyniła niemały wysiłek, by utrzymać zawartość żołądka na miejscu. - Tak, panie kapitanie. Przebiegł palcami po klawiszach. - Fizyka, matematyka, astrogacja... Tak. Kolory: czerwień... błękit. Upodobania literackie... Tak - Zerknął na nią. - Prebatut. Pamięta pani to pytanie? „Ile palców powinien mieć prebatut?”. I odpowiedź Priscilli Mendozy: „Tyle, ile uzna za stosowne”. Oprócz pani, tylko jedna znana mi osoba odpowiedziała w podobny sposób. - Naprawdę? - priscilla miała ręce zimne jak lód. - Też była domniemaną złodziejką? - Raczej był. Nie, zwiadowcą. Chociaż te dwie profesje są trochę podobne... Zwłaszcza w handlu. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym. Kiedy spotkamy się następnym razem, muszę go spytać... - Mrucząc coś pod nosem, znowu wbił wzrok w monitor. Priscilla pomaleńku zacisnęła palce na poręczach fotela. Nie dała się złapać na przynętę - o ile to była przynęta. Niech sobie gada, pomyślała. Od razu widać, że to lubi. Shan yos'Galan przeciągnął się i po raz ostatni stuknął w klawiaturę. Potem wygodnie rozparł się w fotelu. - Nie ma pani licencji pilota? To niedobrze. Pomyślmy... Czterdziestu ośmiu członków załogi, wliczając w to kapitana. Ośmiu pilotów. To za mało. Będzie pani musiała przyłożyć się do nauki, panno Mendoza. Co dziewiątą wachtę przyjdzie pani na mostek na niewielką lekcję. - Chwileczkę. - Wzięła głębszy oddech. - Chce mnie pan przyjąć? Na pilota? - Na pilota? - powtórzył. - Nie, tego mi nie wolno. Przecież nie jest pani pilotem, prawda? Stąd wziął się pomysł z lekcjami. O licencję proszę się nie martwić. Jestem dyplomowanym instruktorem, mam wszelkie zezwolenia... Coś nie tak? - Bardzo przepraszam - powiedziała ostrożnie. - Sądziłam, że jest pan kapitanem... i oczywiście Handlomistrzem. Ale pilotem? - Trochę tym, trochę tamtym. „Pasaż” to nasze wspólne rodzinne przedsięwzięcie. Właścicielem i armatorem statku jest klan Korval. A latanie mamy we krwi, jeżeli można tak powiedzieć. Pierwszy stopień pilotażu zdałem jako szesnastostandardowy młokos. Oczywiście już dużo wcześniej siedziałem za sterami. Prowadziłem ten statek samodzielnie, jak miałem czternaście standardów. Ale przepisy są przepisami, więc na licencję musiałem jeszcze poczekać dwa pełne standardy. Mówiłem jednak... Właśnie, o czym to ja mówiłem? Ach, prawda. Ponieważ jestem instruktorem, niech się pani niczym nie martwi. Dostanie pani certyfikat. Na pewno nie ma pani licencji? Nawet pilota trzeciej klasy? - Na pewno, panie kapitanie. - To wszystko działo się zbyt szybko. - Zatem... kim bym była? - Hmmm? Och... bibliotekarką. Od zwierząt. - Od zwierząt?! - Mamy całkiem niezłe zbiory - odpowiedział zupełnie poważnie. - A teraz trochę o szczegółach. Jesteśmy prawie w połowie rejsu. Mogę pani zaoferować gołą pensję z Jankalimu do Solcintry... To wychodzi około jednej dziesiątej kantry. Poza tym ma pani prawo do najniższej stawki procentowej od zysku wypracowanego przez statek. Znaleźne i premie takie same dla wszystkich członków załogi, są wyliczane na podstawie wartości towarów oraz osobistych zasług. Tu decyduje wola większości. - Uniósł kieliszek. - Jakieś pytania? Miała ich całe mnóstwo, lecz w tym momencie tylko jedno przyszło jej do głowy: - Dlaczego cały czas macha pan kieliszkiem, a nie pije? - warknęła z irytacją. Uśmiechnął się. - Ależ piję... Czasami. Inne pytania? Westchnęła ciężko. - Ile mnie będzie kosztował wspomniany kurs pilotowania? - Jeśli nie zgłosi się pani na lekcję po dziewiątej wachcie, kapitan wyznaczy grzywnę w wysokości dwudziestu bitów. Trzy nieusprawiedliwione nieobecności spowodują natychmiastowe zerwanie kontraktu. Proszę zrozumieć, panno Mendoza, że trening pilotażu będzie należał do pani obowiązków. Nie dopuszczę do żadnych zaniedbań. Za to grożą surowe kary. - Przerwał, patrząc jej prosto w twarz. - Czy to jasne? - Tak, panie kapitanie. - Zagryzła usta. - Chodzi o to... że na innych statkach płaciłam za takie kursy. Mało tego, mogłam w nich uczestniczyć tylko w godzinach wolnych, poza służbą. Na „Daxflanie” w ogóle odmówiono mi nauki. - Sav Rid, Sav Rid... - Pokręcił głową. - Tak czy owak, to nie „Daxflan” i nie musimy stosować się do ich reguł. Idźmy dalej. Armator udzieli pani kredytu na zakup potrzebnej odzieży. Stosowna kwota zostanie odliczona od pani wypłaty na zakończenie rejsu. Proszę wziąć z magazynu wszystko, co pani potrzebne. Pani zwierzchniczką będzie szefowa biblioteki, Lina Faaldom. - Poznałam ją wczoraj wieczór... - Tak? Zapozna panią z naszą kolekcją i wyznaczy zakres obowiązków. Pewnie nie będzie pani miała zbyt wiele do roboty, więc w miarę potrzeb proszę uczestniczyć we wszelkich innych zadaniach. Kurs pilotażu poprowadzi Janice Weatherbee. Zastąpię ją, gdyby była potrzebna gdzieś indziej. To chyba wszystko... Przyjmuje pani te warunki? - Byłam pewna, że dziś rano z powrotem trafię na Jankalim -odpowiedziała szczerze. - Tak, panie kapitanie, przyjmuję. - Przerwała i przyjrzała mu się nieco uważniej. W czasie rozmowy pozbyła się obaw i poczuła niemal obezwładniającą błogość. - A tak prywatnie, po co panu taka... bibliotekarka? - Bo jej nie mamy - odparł krótko i odwrócił monitor w jej stronę. - Zatem doszliśmy do porozumienia. Odcisk dłoni poproszę. Shan yos'Galan odchylił się w fotelu i założył ręce za głowę. Patrzył na kryształową, ruchomą konstrukcję, wiszącą w rogu na suficie. Miał niemal rozmarzony wyraz twarzy. Nawet nie drgnął, kiedy stuknęły drzwi, jakby w ogóle nie zauważył, że ktoś wszedł do kabiny. Ale Kayzin Ne'Zame za dobrze go znała, żeby się na to nabrać. Sztywno zajęła miejsce, w który jeszcze przed chwilą siedziała Priscilla Mendoza, i obrzuciła go niechętnym spojrzeniem. Jej plecy były odsunięte od oparcia fotela o dobre pięć centymetrów. - Przyjąłeś ją? - spytała po górnoliadeńsku zimnym i pełnym dezaprobaty tonem. - Przecież mówiłem ci już wcześniej, że mam zamiar ją przyjąć - odparł po terrańsku Shan yos'Galan, nie odrywając oczu od mobila. Potem odwrócił się powoli razem z fotelem, przeciągnął i usiadł prosto. - O co chodzi, Kayzin? - Jest zbyt piękna. - Terrańskie słowa zabrzmiały nie mniej chłodno. - To nie jej wina. Ludzie nie wybierają sobie twarzy. Gdyby tak było, to pierwszy chciałbym o tym wiedzieć. Kayzin zrobiła taką minę, jakby usiłowała ukryć rozbawienie. - W gruncie rzeczy, szkoda mi jej. - A co złego może ją spotkać? - Co złego? Jeszcze pytasz? Czy to jeszcze jedna z twoich głupawych zagrywek? Proszę cię, nie pakuj się w kłopoty... - Urwała, żeby zapanować nad narastającym zdenerwowaniem. - Czy nie pomyślałeś, jak ucierpi statek i załoga, twój klan i sam Shan yos'Galan, jeżeli Sav Rid Olanek okaże się równie sprytny jak podły? Co będzie, jeśli to piękne i nieszczęsne dziecko okaże się sztyletem wymierzonym prosto w twoje gardło? Co się stanie... - Kayzin... - powiedział Shan yos'Galan uspokajająco. Widać było, że się o nią martwi. Ne'Zame zapadła się w fotelu. - To mój ostatni rejs, Shan. Nie chcę niepotrzebnych przygód. - Czego się boisz, moja droga? Myślisz, że Sav Rid chciałby podrzucić mi... bo ja wiem kogo? Mordercę? Szpiega? Przecież już dopiął swego. Śmieją się ze mnie we wszystkich knajpach i tawernach. Ależ głupi ten Shan yos'Galan... - Uśmiechnął się kwaśno. - i mają trochę racji, prawda? Niecierpliwe machnęła dłonią, lecz nic nie powiedziała. - Niepotrzebnie się martwisz, Kayzin. Zupełnie bez powodu. Moim zdaniem, to zwykły zbieg okoliczności. Sav Rid na pewno nie zamierzał podrzucić mi Mendozy. Chyba już prędzej wolałby ją widzieć martwą. Drugi raz postąpił w takiej sytuacji niemal w ten sam sposób i ciekawe, że w pewnym momencie ofiary się spotkały... Lecz we wszechświecie wszystko jest możliwe. - Możliwe także, że Olanek stał się ostrożniejszy - albo bardziej chciwy. Miałby olbrzymią satysfakcję, gdyby udało mu się rzucić klan Korval na kolana... Shan zmarszczył brwi. - Myślisz, że mógłby? Cóż, bez wątpienia jest chciwy... i bardzo lekkomyślny. Lecz obiecuję ci, że reszta rejsu przebiegnie bez zakłóceń. Zadbam o to choćby ze względu na te wszystkie lata, kiedy mnie wychowywałaś i kiedy byliśmy razem. Tymczasem, proszę cię, bądź miła dla Priscilli. - Wziął do ręki kieliszek i wypił łyk wina. - Nie sądzisz, że o wiele lepiej jest widzieć ostrze noża, niż narażać się na cios w plecy? Oczywiście, o ile w tym wypadku w ogóle mamy do czynienia z nożem... Uśmiechnęła się. - Dasz mu właściwą zapłatę? - Już podjąłem odpowiednie kroki w celu wyrównania naszych rachunków - odparł i wysączył kieliszek do końca. 65 rok czasu pokładowego 135 dzień podróży Druga wachta Godzina 9.30 Z kieliszkiem w ręku Shan yos'Galan zmierzał w kierunku świetlicy. Przed sobą dostrzegł smukłą postać w malinowej tunice przepasanej seledynową szarfą. Przyspieszył kroku i dogonił ją przed salą gimnastyczną. - Witaj, Lino. Popatrzyła na niego z promiennym uśmiechem. - Shan! Cieszę się, że cię widzę. - I nawzajem. Jak zwykle wyglądasz wyjątkowo pięknie. Idziesz na jakąś imprezę? A może weźmiesz mnie ze sobą? Przyrzekam, że nie wykorzystam swojej władzy. Jak ci się podoba nowa asystentka? Roześmiała się. - Właśnie o niej chciałam z tobą porozmawiać! Masz chwilę czasu? Wiem, kapitan zwykle jest zajęty. Rzadko mam okazję podziwiać... - Jak się lenię? - Zerknął na nią i lekko uniósł kieliszek w żartobliwym toaście. - Ale mów, mów... Zwłaszcza o Priscilli. Jak ją przyjęli nasi ulubieńcy? Dajesz sobie z nią radę? A może lepiej będzie odesłać ją do Ken Rika? - Och, tylko nie do niego. Maleństwa są wniebowzięte. Master Frodo aż mruczy z rozkoszy. Dobrze wiedziałeś, że tak będzie. - Zatrzymała się nagle i spojrzała mu prosto w oczy. - Mimo wszystko z nią jest coś nie tak. Możesz mi zdradzić, o co chodzi? Są chwile, gdy wyczuwam, że chciałaby się cieszyć... ale nie może. A może nie chce? - Też straciłabyś chęć do śmiechu, gdyby ktoś walnął cię w głowę i zostawił zupełnie samą, bez pieniędzy i przyjaciół, z zapaskudzoną kartoteką. - Tu jednak chodzi o coś więcej - nie ustępowała Lina. - Ona wymaga Uzdrowienia. - Co ty powiesz? - Wypił łyk wina. - Więc może zdołasz... - Nie. Nic z tego. Może ty ... - Ja? - Wybuchnął śmiechem. - Oj, Lino, Lino... Wolę być kapitanem, niż Uzdrawiaczem. - Zbyła jego słowa lekceważącym machnięciem ręką. - Mówisz tak, jakbyś nie miał talentu i nie był przeszkolony. - Przekrzywiła głowę i spod oka popatrzyła na jego smętną minę. - Shan? Wzruszył lekko ramionami i zmarszczył czoło. - Co to za perfumy? - Te, które kupiliśmy. „Szał pożądania”. - Zachichotała. - Ra-sti nie lubi tej nazwy. - Nie dziwię mu się. - Yos'Galan cofnął się o dwa kroki. - Niezwykle silne! Nie mówiłaś, że mogą być afrodyzjakiem. - Bo nie mogą! - Uśmiechnęła się pod nosem. - Jesteś pewny, że to tylko wpływ perfum? - Wybacz - mruknął. - Od dawna mi się podobasz, ale akurat dzisiaj nie mam ochoty na amory. A skoro to nie afrodyzjak, to co takiego? Mogłabyś mi powiedzieć, jak to naprawdę działa? - Chodzi o zapach... - Przeprosiła go ruchem ręki i przeszła na niskoliadeński, używany w rozmowach między przyjaciółmi. - Potęguje woń ciała. Jeżeli kogoś lubisz, to perfumy wzmacniają to uczucie. Możesz mi wierzyć, to zupełnie niegroźna zabawa. - Nie jestem do końca przekonany - powiedział po terrańsku. W wielu światach obowiązuje zakaz używania perfum oraz innych substancji, które... zaraz, jak to brzmiało? „Stanowią groźbę dla ludzkiej woli i skłaniają do nie zamierzonych czynów”. Coś mniej lub bardziej pompatycznie. - Upił nieco wina i jeszcze bardziej się cofnął. - Zrób mi przysługę, Lino, i oddaj resztę fiolki do laboratorium. Nie mam zamiaru iść za kratki. - To zupełnie niegroźne - powtórzyła ze zmarszczonymi brwiami. - Nikomu nie odbiera woli - nie bardziej niż Uzdrawiaczka namawiająca do radości... Shan uśmiechnął się. - Pytałem wcześniej, czy idziesz na imprezę. Chętnie pójdę z tobą - ze względów czysto naukowych. Chciałbym wiedzieć, jak twoje zapachy podziałają na grono niczego nie podejrzewających osób. - Idę popatrzeć, jak Ra-sti i Priscilla grają w ping- ponga. Jeśli chcesz, to możesz się przyłączyć. Choć z drugiej strony, kiedy widzę, jak ciągle się cofasz... Roześmiał się na całe gardło i podsunął jej ramię. - Już mi przeszło - powiedział. - Zajmijmy się ping- pongiem. Rusty pocił się i sapał z wyczerpania. Priscilla natomiast odwrotnie, grała spokojnie i niemal od niechcenia, prawie nie patrząc na piłkę. A jednak co pewien czas przełamywała jego zaciętą obronę i zdobywała kolejne punkty. - Dwadzieścia jeden - powiedział lekko łamiącym się głosem. - Nie wierzę. - To lepiej uwierz, Ra-sti - pospieszyła z pomocą Lina. - Dwadzieścia jeden dla Priscilli. Ja też liczyłam. - Właśnie dlatego w to nie wierzę! - Rusty ciężko oparł się o stół i pokręcił spoconą głową. - Już dawno tak nie dostałem w dupę. Zdarzało się, że w ogóle nie widziałem lecącej piłki. - To dlatego, że ruszasz się jak mucha w smole - mruknął Shan. Rusty łypnął na niego ponuro. - Wielkie dzięki. - Zawsze do usług... - A może właśnie nie powinieneś patrzeć na piłkę? - zapytała Priscilla, żeby zażegnać sprzeczkę. - Ja nigdy tego nie robię. - To skąd wiesz, gdzie jest? - Otarł czoło rękawem i westchnął głośno. - Och, Cilla... Naprawdę jestem niezły w te klocki. W ping- ponga grywam od lat! - Ale nie z pilotami - wtrącił kapitan, popijając wino. - A co to ma do rzeczy?! - Bardzo dużo. Po pierwsze, masz długi czas reakcji. Po drugie, brak ci płynności. Poruszasz się seriami krótkich, gwałtownych ruchów i nie jesteś w stanie przewidzieć, gdzie nadleci piłka. - Uniósł kieliszek. - Ale nie przejmuj się, mój przyjacielu. Każdy z nas w końcu odnajdzie swoje miejsce... Ja na przykład nie mogę się doczekać, kiedy nareszcie trafisz do nas na mostek lub zajmiesz się... - Jeszcze długo sobie poczekasz - mruknął Rusty, leniwie kręcą rakietką po stole. - Słucham? - Nic takiego. - Wyprostował się nagle i podał rakietkę Shanowi. - Niech pan z nią zagra. Yos'Galan zamrugał powiekami. - Dlaczego? - Jest pan pilotem. Ona także. Może się czegoś nauczę. - Rusty uśmiechnął się i usiadł na bocznym krzesełku. - A poza tym muszę odpocząć. Chce pan, żebym tu padł z wyczerpania? - Nie, to byłaby tragedia. Taki młody, przystojny i bogaty... Niech sobie żyje jak najdłużej. Co pani na to, panno Mendoza? Rozegramy małą partyjkę? Proszę jedynie nie znęcać się nad zgrzybiałym starcem. Priscilla z trudem powstrzymywała się od śmiechu. - Oczywiście, panie kapitanie. Z radością zagram z panem. Da mi pan jakieś fory? - To raczej ja powinienem je dostać - odparł. Odstawił kieliszek i podszedł do stołu. - Aha... Mam bardzo delikatną skórę i łatwo robią mi się siniaki. Proszę o tym pamiętać. Pani serwuje? Priscilla skinęła głową i piłka gładko pomknęła nad siatką... po to tylko, by wrócić, odbita z ogromną siłą. Zatańczyła tuż przy krawędzi stołu i znów, wirując w zawrotnym tempie, poszybowała z powrotem, wyłapana w powietrzu, skoczyła na drugą stronę. Z trudem zmieściła się w polu, dotknęła rakietki i już była tam, gdzie przedtem - po stronie kapitana. - Dwadzieścia siedem do dwudziestu pięciu - oznajmiła Priscilla prawie czterdzieści minut później i uśmiechnęła się do przeciwnika. - Dobra gra, panie kapitanie. - Dzielnie walczyła pani o każdą piłkę - mruknął z uznaniem i wrócił do swojego wina. - Zauważ, Rusty, że z trudem wygrałem. Nauczyłeś się czegoś? - Nie... Raczej mam zamiar wybrać się do domu starców. - Rusty pokręcił głową. - Za szybcy jesteście dla mnie. Gdybym nie słyszał stuku piłki, zacząłbym podejrzewać, że to zwykłe oszustwo. Że tylko udajecie, że gracie. Priscilla podeszła do Liny i usadowiła się na poręczy krzesła. Liadenka uśmiechnęła się do niej. - Znakomicie grałaś, kochana. Kochana. W ustach Liny było to czymś normalnym, a jednak Priscilli zrobiło się cieplej na sercu. Znów pozwoliła sobie na lekki uśmiech. - Dziękuję. - Poruszyła się, bo coś ją zabolało w plecach. - Ale to jeszcze nie powód, żeby nie spać w nocy. Lina założyła nogę na nogę. - Nie możesz spać? Na naszym statku? Priscilla nie przestawała się uśmiechać. Sama nie wiedziała, dlaczego. - Sypiam tutaj o wiele lepiej... niż gdziekolwiek. - Znowu poruszyła ramionami. - To nic takiego. Można się przyzwyczaić. - Za dwa dni będziemy w Scandalous - powiedziała pozornie bez związku Lina. - Ale tylko na krótko. Trzy dni później zacumujemy w Arsdred. Przyznaj: przez ten tydzień zdążyłaś nas polubić? - To już tydzień? - W uszach zabrzmiał jej głos Shana yos'Ga-lana i uśmiechnęła się jeszcze szerzej, niemal z rozmarzeniem. -Strasznie was wszystkich lubię... - Oczywiście z wyjątkiem Kayzin Ne'Zame. To temat na oddzielne rozważania. Priscilla poczuła, że złotoskóra dłoń Liny spoczywa na jej kolanie. Dziwna rzecz, sprawiało jej to przyjemność i dawało poczucie bezpieczeństwa. Niewiele myśląc, położyła rękę na dłoni Liadenki i - zdumiona swoim zachowaniem - spojrzała jej prosto w oczy. Lina popatrzyła na nią z uśmiechem. Priscilla westchnęła. Kochana, pomyślała, ściskając palce Liny. Poczuła ciepły dotyk i znów się uśmiechnęła, chyba już czwarty raz w ciągu ostatnich pięciu minut. Jakby z oddali słyszała cichy szmer głosów: to Rusty mówił coś do kapitana. - Chyba jestem bardziej zmęczona, niż sądziłam... - Tak? Chcesz się już położyć? Jeśli się nie pogniewasz, to mogę cię odprowadzić. Priscilla spojrzała na przyjaciółkę. O Bogini, ciężko mi będzie ją pożegnać... -Chodź ze mną - powiedziała cicho. - Będzie mi bardzo miło. - Mnie również - odparła Lina i wstała, ciągle trzymając ją za rękę. Rusty westchnął z nie ukrywanym bólem. - Myślałem, że mnie trochę lubi - poskarżył się kapitanowi. - A teraz poszła sobie z Liną! Shan rozejrzał się po sali, jakby wyrwany z zamyślenia. - Nie miałeś najmniejszej szansy - mruknął. - Lina użyła nowych perfum. - Serio? - Rusty poderwał głowę z nagłym zainteresowaniem. - O, cholera... W takim razie będziemy bogaci. Doszły do kajuty i razem weszły do środka. Drzwi zamknęły się za nimi jak zwykle bezszelestnie. Lina stanęła tuż za progiem i z uśmiechem spojrzała na o wiele wyższą przyjaciółkę. Delikatnie dotknęła sińca na bladym policzku Priscilli. - Kochana, tak mi przykro, że musiałaś tyle wycierpieć... - W gruncie rzeczy nic się nie stało - wymruczała Priscilla, patrząc jej prosto w oczy. Pomalutku, z niezwykłą czułością, pochyliła się i pocałowała Linę prosto w usta. 65 rok czasu pokładowego 136 dzień podróży Trzecia wachta Godzina 11.30 W pobliżu Scandalous Master Frodo, zamruczał uszczęśliwiony i pognał w kierunku wejścia tak szybko, na ile pozwalały mu na to krzywe łapy. Pozostała trójka o wiele wolniej podniosła się z legowiska i podreptała za nim. Tiny zdobył się nawet na dostojne i ciche „bwrrr” na powitanie. Priscilla starannie odmierzyła trzy porcje karmy i postawiła miski w wyznaczonych miejscach. Tiny, Delm Briat i Lady Selph zajęły się jedzeniem. Master Frodo, drżąc z niecierpliwości, czekał na swoją kolej. Wreszcie wyciągnął małą pazurzastą łapkę i delikatnie szarpnął Priscillę za rękaw. - Myślisz, że o tobie zapomniałam? - spytała, kiedy wgramolił się na jej rękę. W odpowiedzi potarł łebkiem o jej palce. Z uśmiechem posadziła go sobie na ramieniu. Skulił się i przycupnął na tylnych łapkach, przytrzymując się włosów nad jej uchem. Podała mu kawałek kukurydzy. Natychmiast wypchał nim policzek. - Dziś muszę być na wieży - oznajmiła po skończonym karmieniu. - O dwunastej mam się zameldować u Tonee sig'Elli. Jej rozmówca nie odpowiedział, lecz swoim zachowaniem dał jej do zrozumienia, że Tonee sig'Ella cieszy się szacunkiem wszystkich porządnych zwierzątek. Priscilla wcale nie była tym zaskoczona, bo skądinąd wiedziała, że Tonee czasem odwiedza ich siedliska. Podziękowała za rekomendację i lekko podrapała zwierzątko za uszami, zanim włożyła je z powrotem do kojca. Master Frodo z cichym westchnieniem usadowił się na piaszczystej podściółce, przekrzywił łepek i proszącym gestem uniósł przednią łapkę. Priscilla uśmiechnęła się. - Nic z tego - powiedziała i delikatnie dotknęła palcem jego brzuszka. - Robisz się coraz grubszy. Master Frodo wyjaśnił prędko, że uważa otyłość za całkiem atrakcyjną. Oczywiście Priscilli to nie dotyczy, chociaż, jego zdaniem, mogłaby czasem zjeść nieco kukurydzy i w ten sposób poprawić swoje wątłe kształty. Priscilla, pogrążona w tej niemej rozmowie, powoli pokręciła głową. - Zawsze byłam chudzielcem - powiedziała i zamknęła kojec. Gadam do siebie jak Seer, pomyślała. Ktoś mnie na tym przyłapie i powędruję do czubków, zanim Master Frodo udzieli mi następnej rady. Ale wcale się tym nie przejmowała. Prawdę mówiąc, Lina już widziała taką „rozmowę”. Pociągnęła wówczas zwierzaka za okrągłe uszko i ostrzegła Priscillę, żeby nie dała się nabrać na jego błagania. - To mały łobuz - powiedziała, śmiejąc się z jego zabawnych ruchów. - Tylko się w nim nie zakochaj, bo wykorzysta to bez wahania. Priscilla wyszła z „czytelni dla zwierząt” drzwiami wiodącymi do głównej biblioteki. Lina siedziała przy swoim biurku, z powagą patrząc w monitor, lecz na widok przyjaciółki uśmiechnęła się. Priscilla wciąż nie mogła przywyknąć do objawów sympatii, jaką jej tu okazywano. - Skończyłam obchód - rzuciła lekkim tonem. - Teraz idę na wieżę. - Tak? Ciekawe, czy Tonee wciąż mnie jeszcze pamięta? Rzadko go widywałam podczas tego rejsu. - Lina lekko dotknęła wąskiej dłoni Priscilli. - Spotkamy się na kolacji, kochana? - Tak - odpowiedziała cicho Priscilla. Serce waliło jej jak oszalałe. Lina uśmiechnęła się. - W takim razie do zobaczenia w stołówce. Bywaj, Priscillo. - Bywaj, Lino. Wieża wznosiła się po przeciwnej stronie statku niż biblioteka, sześć pięter w górę, stanowiąc jakby swoistą przeciwwagę dla głównego mostka, zlokalizowanego kolejne sześć poziomów niżej. Priscilla wsiadła do windy, nacisnęła odpowiednie przyciski i oparła się plecami o ścianę. Bibliotekarka od zwierząt. Jak dotąd, spędziła zaledwie jedną wachtę wśród swoich podopiecznych. Zaraz po przebudzeniu, czytała listę dziennych obowiązków, wypisaną na stojącym w jej kabinie monitorze. Na nakarmienie wszystkich stworzeń miała wystarczająco wiele czasu. Potem z reguły odsyłano ją do innych zadań - do sekcji technicznej, żeby pomogła przy przeglądzie wysokiemu i chudemu Sethowi, do kuchni, gdzie królowała gadatliwa Billy Jo, i do ładowni, w której stary, złośliwy Ken Rik zazwyczaj ślęczał nad dokumentami. No i były jeszcze obowiązkowe lekcje pilotażu z drugim oficerem i zarazem pierwszorzędnym pilotem, Janice Weatherbee. W ciągu tygodnia byłam już chyba wszędzie, pomyślała Priscilla. Taka różnorodność zajęć wcale jej nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie, działało to na nią kojąco. Śmieszyła ją wielorakość ludzkich charakterów. Ludzie. Ktoś pewnie mógłby tu znaleźć przyjaciół. Ona znalazła sobie jedną przyjaciółkę. Ale do tej pory nie wiedziała nawet, co to jest „przyjaźń” ... Winda stanęła i za otwartymi drzwiami ukazał się fragment żółtego korytarza. Priscilla poszła nim do samego końca. Miękka wykładzina tłumiła echo jej kroków. Pchnęła kolejne drzwi i weszła. Wokół niej migotały rozmaite lampki, buczała głośno jakaś maszyna. Na dużym ekranie połyskiwały pomarańczowe liczby: siedem cyfr, przerwa i powtórka. Nie widać było nikogo z załogi. -Halo? - Tak! Chwileczkę! - Coś zaszeleściło za centralną tablicą rozdzielczą. Priscilla dała krok w tamtą stronę i niemal zderzyła się z wychodzącym stamtąd człowieczkiem. - Priscilla Mendoza, tak? - Zgadza się - odparła, składając stosowny ukłon. - Tonee sig'Ella? - A niby kto? Chociaż... Chyba jeszcze się nie znamy, zatem nie możesz mnie pamiętać. - Ukłonił się zdawkowo. Ciekawe, co by na to powiedział Fin Ton, pomyślała, ale Tonee już chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę konsoli. Był silniejszy, niż przypuszczała. - Znasz się na szyfrach, prawda? Obsługiwałaś kiedyś szyfrator? Pamiętasz wszystkie symbole? Mam tu niewielką dłubaninkę przy systemie łączności wewnętrznej. Zajmie mi to nieco czasu, a listy nie mogą czekać. Wiesz, o co chodzi? Musisz po prostu odszyfrować nadchodzącą pocztę i zakodować to, co jest do wysłania. Ja zajmę się swoją robotą i w ten sposób nie będzie opóźnienia. Wszystko się uda! - zakończył triumfalnie i podsunął jej krzesło. Priscilla usiadła i omiotła spojrzeniem monitory, odbiorniki i nadajniki. Zwykłe wyposażenie, nie powinna z tym mieć kłopotu. - A jak przekazać pocztę ludziom na pokładzie? - zapytała. - Skoro łączność wewnętrzna na razie nie działa... - Rozmawiałem o tym z kapitanem - przerwał jej Tonee, zacierając chude ręce. - Przyśle nam tutaj Gordy'ego, żeby zabawił się w posłańca. Będzie odbierał listy od ciebie. To jak? Dasz sobie radę? - Dam. Na pewno - odparła Priscilla śmiertelnie poważnym tonem, chociaż z trudem powstrzymywała się od śmiechu. Głośno przełknęła ślinę. - Lina Faaldom prosiła, żeby cię pozdrowić. Nie widzieliście się już kupę czasu. - Lina! - Uśmiech rozjaśnił pospolite rysy mechanika. Oczy mu zabłysły. - Pójdę do niej! Przyrzekam! Będę błagał o wybaczenie! - Roześmiał się i w przelocie dotknął ramienia Priscilli. Nagle została sama. Tonee był już w drugim kącie wieży i zdejmował pokrywę z buczącej maszyny. Priscilla pokręciła głową i zajęła się swoją robotą. Gordy przed chwilą wybiegł z trzecim naręczem listów. Priscilla usłyszała odgłos otwierania drzwi, ale nawet nie oderwała się od monitora. To nie mogło być nic ważnego. Odczytanie ostatniej depeszy sprawiało jej pewną trudność. Czy to naprawdę będzie: „wymaga dopełnienia obrzędów religijnych”? - zastanawiała się z palcami na klawiszach. List skierowany był do Handlomistrza „Krytego Pasażu”. Lepiej posiedzieć nad nim trochę dłużej i mieć całkowitą pewność... - Co ty tu robisz? - rozległ się nagle silnie zabarwiony akcentem głos. Priscilla poderwała głowę. Aż ją zemdliło ze zdenerwowania. Koło pulpitu stała Kayzin Ne'Zame. Była wyraźnie rozgniewana. - Dostałam przydział... - zaczęła Priscilla. - Nie masz dostępu do tych danych! - warknęła Kayzin. - Kto cię tu przysłał? - Przed rozpoczęciem każdej wachty dokładnie czytam listę zadań z mojego monitora - wyjaśniła Priscilla, starając się zapanować nad drżeniem głosu. - O dwunastej miałam się zgłosić do Tonee sig'Elli. - Kto jest twoim przełożonym? - sucho spytała Kayzin. - Lina Faaldom. - Lina Faaldom. Uważasz, że bibliotekarka ma prawo przysłać cię na wieżę do szyfrowania i deszyfrowania listów? - Głos pierwszego oficera pobrzmiewał jawnym sarkazmem. - Miała prawo wysłać mnie do maszynowni, do luków towarowych, do kuchni i do cieplarni hydroponicznej - odcięła się Priscilla. - Skąd mogłam wiedzieć, że ten przydział różni się od pozostałych? - Tak? - Kayzin spojrzała na nią z zagadkowym wyrazem twarzy. Odwróciła się i rozejrzała po całej kabinie. Z błyskiem w oku dostrzegła skulonego w odległym kącie człowieczka. -Radiomechanik! Tonee podbiegł z westchnieniem. - Na rozkaz. - Skąd się tu wzięła ta dziewczyna? Wybałuszył oczy ze zdziwienia. - Takie były rozkazy, pani oficer. Czekałem na nią o dwunastej, tak jak przykazał mi kapitan. - Kapitan... - Nadal jest mi potrzebna! - zawołał nagle Tonee, jakby dopiero teraz wpadło mu do głowy, do czego mogą prowadzić te pytania. - Bez niej nie dałbym sobie rady. Przyrzekam, że naprawię łącza, zanim zejdziemy z orbity, ale ona musi tu zostać! Chodzi o korespondencję... Na pewno zdaje sobie pani sprawę, jakie to cholernie ważne! Kayzin bez wątpienia wiedziała, o co chodzi. Widać to było po jej minie. Przeniosła wzrok z sig'Elli na siedzącą sztywno Priscillę i niemal niedostrzegalnie skinęła głową. - Chodziło mi tylko o potwierdzenie dostępu do danych. Nie ma o czym mówić, skoro oboje dostaliście zgodę kapitana. Odwróciła się na pięcie i wyszła. Priscilla i Tonee popatrzyli na siebie. Mały mechanik zamachał rękami w geście zdumienia. - Znakomita robota. Ekrany będą zupełnie puste, zanim zejdziemy z orbity. A jeśli chodzi o Ne'Zame... - Wzruszył chudymi ramionami. - Jak zwykle trochę nerwowo. Nie przejmuj się. Delikatnie klepnął ją w ramię i odszedł. Priscilla została sama ze swoim zdziwieniem i robotą. 65 rok czasu pokładowego 137 dzień podróży Pierwsza wachta Godzina 1.30 Priscilla odwróciła się - i zamarła ze zgrozy. Gęsty tłum wypełniał całą szerokość uliczki. Widziała groźnie zaciśnięte pięści i poważne twarze. Cofnęła się, zapominając o niebezpieczeństwie za jej plecami... Ktoś wydarł jej z ręki cenną torbę i tak mocno walnął między łopatki, że aż upadła na kolana. Zerwała się w jednej chwili i z wściekłością spojrzała na Dagmar. - To moje! Oddaj mi to! - Twoje? - wycedziła Dagmar. Dołączył do niej rechoczący Pimm tel'Jadis. - Słyszałam raczej coś innego, Prissy. Szarpnięciem otworzyła torbę i wsunęła rękę do środka. Potem z głośnym okrzykiem triumfu wyjęła siedem srebrnych bransolet Koła Dziewic. Tłum zafalował z oburzenia. Ciśnięty kamień, trafił Priscillę w udo. W tej samej chwili twarda pięść Dagmar wylądowała na jej twarzy. Drugi kamień uderzył ją mocno w prawą rękę. Trzasnęła kość. Trzeci trafił ją w żebra. Z głośnym krzykiem padła na brudną ulicę i zwinęła się w kłębek, chroniąc głowę przed gęstym gradem pocisków, padających z coraz większą siłą. Tłum ryczał na całe gardło: - Oszustka! Tchórz! Bydlę! - Priscillo! Poczuła na sobie czyjeś ręce, więc zaczęła walczyć. - Priscillo! Nie, tak nie wolno... - Głos był znajomy i pełen troski. - Lina? - Skamieniała w bezruchu, nie wierząc własnym uszom. - Oczywiście, że Lina. A któż by inny? - Miękka dłoń dotknęła jej twarzy i włosów... - Otwórz oczy, denubia. Nie bój się na mnie spojrzeć. - Nie, ja... - Priscilla uniosła powieki i ujrzała nad sobą strapioną twarz przyjaciółki. - Przepraszam, Lino. - Ja też. Strasznie się bałaś. Co to było? - Lina gładziła ją po głowie. Priscilla poczuła, jak fala kojącego ciepła rozlewa się po całym jej ciele. Westchnęła ciężko. - Nic takiego. Zły sen. - Naprawdę? - Smukłe palce musnęły jej policzek i przebiegły po szyi. Lina wsunęła dłoń między jej nagie piersi. - Bardzo zły. Serce ci wali jak młotem. - Śniło... śniło mi się ... że chcą mnie ukamienować. - Priscilla zadygotała i wzięła głęboki oddech, żeby się trochę uspokoić. - Ukamienować? - powtórzyła Lina. - To taki zwyczaj z mojego... świata. Z mojej planety. Ludzie rzucają w przestępcę kamieniami... aż umrze. - Qua'lechi! - Lina wyprostowała się gwałtownie i przesunęła palcem po czole Priscilli. - Nic dziwnego, że się przeraziłaś. - Lekko przechyliła głowę. - Ale w rzeczywistości to ci się nigdy nie przytrafiło? Priscilla zdobyła się na wątły uśmiech. - Oczywiście, że nie. - Wreszcie odnalazła mocno wydeptaną ścieżkę do spokoju i wkroczyła na nią bez wahania. - Nie jestem za bardzo odważna - cicho powiedziała do Liny. Po chwili zamknęła oczy i zaczęła równo oddychać. Liadenka zmarszczyła brwi. Pomału zaczęła rozwijać psychiczną wić Uzdrawiaczki i prowadzić wzdłuż niej przyjaciółkę... Niemal krzyknęła, kiedy Priscilia dotarła na miejsce. Starannie zamknęła drzwi. Wysoki, barczysty mężczyzna wszedł do biblioteki i z kieliszkiem w ręku stanął pośrodku sali. Sącząc powoli wino, w milczeniu obserwował drobną postać pochyloną nad głównym komputerem. Minęło dobre pięć minut, zanim Lina z westchnieniem wyprostowała się w fotelu i spytała swobodnym tonem, świadczącym o łączącej ich zażyłości. - Powiedz mi, czy wśród Terrańczyków są Uzdrawiacze? Zamyślił się i podszedł bliżej. - Można rzec... nieoficjalnie. - Pochylił się nad monitorem i zmrużył oczy, czytając do góry nogami. - Szukasz „empaty”, moja droga. Zajrzyj pod „paranormalne”. - Paranormalne! - Lina popatrzyła nań z błyskiem w oku. - Ja go tam nie zapisałem - łagodnie zauważył Shan. - To tylko moja dobra rada. Ostatnim razem widziałem go właśnie w tym miejscu. A ów „ostatni raz” mógł być przed wieloma laty, pomyślała Lina i uśmiechnęła się. - Wybacz. Marnie mi wszystko idzie, chociaż bardzo się staram. Jestem trochę... podminowana. Skłonił się lekko. - Mógłbym ci pomóc. - Mógłbyś. - Uśmiechnęła się znowu i dotknęła jego gładko wygolonego policzka. - Dziękuję, przyjacielu od łoża i stołu. Wyświadcz mi tę przysługę i daj więcej czasu. - Proszę bardzo. - Wypił łyk wina. - Tylko nie zarwij całej wachty, Lino. - Ba! A co z tobą? Kapitan wcale nie sypia? - Parsknęła śmiechem, lecz zaraz spoważniała. - Kayzin skarżyła mi się, że Priscilla dostaje niewłaściwe zadania. - Tak, słyszałem. - Shan pokręcił głową. - Czego ona właściwie ode mnie chce? Najpierw mi mówi, że to jej ostami rejs i żebym jej o nic nie pytał, a potem wścieka się, gdy postępuję zgodnie z jej zaleceniami. Mówię ci, Lino, strasznie ciężki jest żywot kapitana! - W to nie wątpię. - Z trudem powstrzymała się od śmiechu. Wyszczerzył zęby i wzniósł toast. - Owocnych poszukiwań... i śpij dobrze. - Ty też śpij dobrze, Shan. Ale on już odszedł. 65 rok czasu pokładowego 139 dzień podróży Trzecia wachta Godzina 16.00 „Kryty Pasaż” gładko ześliznął się z orbity, bez najmniejszych kłopotów pokonał starannie wytyczoną drogę do punktu Skoku i wszedł w nadprzestrzeń. Priscilla jeszcze raz sprawdziła wyliczenia, potwierdziła kurs i spodziewany czas przybycia, i wreszcie z ulgą rozparła się w fotelu. Nie kryła uśmiechu zadowolenia. - Całkiem nieźle, Mendoza - odezwała się siedząca na miejscu drugiego pilota Janice Weatherbee. Popatrzyła na zegar na tablicy rozdzielczej. - Na dzisiaj koniec. Do zobaczenia. - Do zobaczenia - odruchowo odpowiedziała Priscilla, wciąż gapiąc się na szary ekran. Tym razem to nie była symulacja lotu, ale główny ekran i główny mostek na wielkim frachtowcu. I wszystko działo się naprawdę. To ona, Priscilla Delacroix y Mendoza, obliczyła kurs, wyznaczyła współrzędne i podała odległość od miejsca przeznaczenia, korzystając tylko z własnej wiedzy i umiejętności. Zamknęła oczy i przez chwilę siedziała nieruchomo, ciesząc się z odkrytej na nowo wiary w siebie. To było dziwne uczucie. Na kilka sekund przestała być bezimiennym wyrzutkiem, mającym takie samo prawo do nazwiska Mendoza, co na przykład Rusty Morgenstern. - Śpi pani, panno Mendoza? To faktycznie wygodny fotel, lecz może ktoś jeszcze chciałby na nim usiąść? Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do kapitana. Shan yos'Ga-lan, z kieliszkiem wina w ręce, stał oparty o pulpit sterowniczy. - Przepraszam, panie kapitanie. Najzwyczajniej w świecie wpadłam w samozachwyt. - To mnie pani trochę pocieszyła - odparł z uśmiechem. - Bo już się bałem, że jest pani osobą bez skazy. Moim zdaniem, nasza współpraca układa się całkiem nieźle. Janice na ogół bywa lakoniczna, prawda? - W przeciwieństwie do pana - wyrwało się Priscilli. Z przerażeniem zagryzła usta. Shan yos'Galan wybuchnął śmiechem. - Może, może... Dobrze, że jest ktoś taki, choćby dla równowagi. Pracuje pani na dwie zmiany? Tu obowiązuje panią przerwa na posiłek. Kwestia przepisów. A poza tym... nie pozostało tutaj już nic do roboty. - Od niechcenia rzucił okiem na ciemny ekran. - Wszystko w porządku. Proszę odpocząć przez jedną lub dwie wachty. - Dziękuję, panie kapitanie - odpowiedziała. - Tak zrobię. Do widzenia. - Do widzenia, panno Mendoza. - Lekko uniósł kieliszek. O siedemnastej Lina i Rusty mieli czekać na nią w stołówce. Priscilla skręciła z windy w lewo. Zamierzała pójść nieco dłuższą drogą, by rozprostować nogi zdrętwiałe po długim siedzeniu w fotelu pilota. Pogrążona w przyjemnej zadumie, przeszła dobre czterysta metrów i dotarła do końca korytarza. Zjechała piętro niżej i powędrowała dalej, po drodze uśmiechając się do skwaszonego jak zwykle Ken Rika. Dobrze mi, mam przyjaciółkę. Pierwszą prawdziwą przyjaciółkę od czasów dzieciństwa na Sintii. Ta przyjaźń była niezależna od ich intymnego związku. W przeszłości Priscilla miewała już kochanków. Wielokrotnie była kochana i pieszczona, ale teraz najbardziej cieszyło ją, że w miarę swoich możliwości odwzajemnia to niezwykłe uczucie przyjaźni. Coraz częściej myślała nad zmianą swoich planów. W jej uszach znów zabrzmiał ciepły głos: - Priscillo? Śpij spokojnie, denubia. Nic się nie stało. Nic się nie stało. Po raz pierwszy od wielu lat przyszło jej do głowy, że być może znalazła przystań. Może powinna zostać na tym statku, w towarzystwie dziwnego kapitana, niezgrabiasza Rusty'ego Morgensterna, Gordy'ego, starego spedytora, zwierzaczka imieniem Master Frodo. Oczywiście, Liny. Gdyby została... Gdyby udało jej się zapomnieć o Dagmar Collier i Sav Rid Olanku... Gdyby skupiła się wyłącznie na myślach o przyjaźni i budowaniu własnej przyszłości, to może kiedyś... - Co ty tu robisz? Drgnęła na dźwięk ostrego głosu i rozejrzała się po zupełnie nie znanym jej otoczeniu. Nie pamiętała, kiedy skręciła w ten korytarz. Przed nią stała Kayzin Ne'Zame. Priscilla powitała ją lekkim skinieniem głowy. - Bardzo przepraszam. Zamyśliłam się i pewnie zgubiłam drogę. Nie wolno mi tutaj wchodzić? To już sobie idę. - Naprawdę? - wycedziła Kayzin przez zaciśnięte zęby. - Tak po prostu sobie pójdziesz? Nie słyszałaś, o co pytałam? Co tutaj robisz? Żądam odpowiedzi. - Przepraszam, Kayzin Ne'Zame - ostrożnie powtórzyła Priscilla. - Już odpowiedziałam. Zamyśliłam się i zgubiłam drogę. - Tak się zgubiłaś, że doszłaś do głównego komputera? Powiesz mi prawdę, i to natychmiast. Po co tu przyszłaś? - A co to panią obchodzi? - nie wytrzymała Priscilla. - Skoro mi pani nie wierzy, to po co mam powtarzać w kółko to samo? - Ty mała... - Kayzin nie posiadała się z wściekłości. - Ile ci płaci? - spytała. Pod wpływem gniewu mówiła z coraz wyraźniejszym obcym akcentem. Priscilla popatrzyła na nią ze zdumieniem. - Jedną dziesiątą kantry, kiedy dotrzemy do Solcintry... - Dosyć! - Nastąpiła chwila milczenia. Kayzin zmierzyła dziewczynę pogardliwym wzrokiem. Wciąż z tym samym wyrazem twarzy otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nagle spojrzała gdzieś ponad jej ramieniem. - Idź stąd! - warknęła. - Na drugi raz postaraj się nie pomylić. Nie przychodź tutaj. Słyszałaś? - Słyszałam, Kayzin Ne'Zame - spokojnie odparła Priscilla. Skinęła głową i odwróciła się, żeby odejść. Za nią stał Shan yos'Galan z nieodłącznym kieliszkiem w dłoni. Ręce miał nonszalancko skrzyżowane na piersiach. Priscilla głęboko zaczerpnęła tchu. - Dobrej wachty, panie kapitanie. - Dobrej wachty, panno Mendoza - odpowiedział beznamiętnym tonem. Minęła go i skręciła w boczny korytarz. Shan spojrzał na Kayzin. - Popraw mnie, jeśli się mylę... - mruknął półgłosem. - Załodze wolno poruszać się po całym statku? - Tak, panie kapitanie. - Tak, panie kapitanie - powtórzył, przypatrując jej się leniwie. - Priscilla Mendoza należy do załogi. Nie mam pojęcia, dlaczego o tym zapomniałaś, ale na przyszłość unikaj takich luk w pamięci. Poza tym sądzę, że należą jej się przeprosiny. Wzięła długi, niemal bolesny oddech. - Powiedz w dodatku, że jej ufasz! - Ufam jej - powiedział sucho. - Jesteś pijany! - Zapewniam cię, że jestem całkiem trzeźwy - odparł zimno po terrańsku. A potem przeszedł na górnoliadeński niczym szlachcic, zwracający się do wasala. - Czynię to, co powinienem, to co jest konieczne. Kayzin skłoniła się głęboko. Pomimo poniżenia, była z niego naprawdę dumna. Niektórzy powiadali, że pewna dama podsunęła Er Thoma yos'Galanowi terrańskie dziecko, twierdząc, że to jego pierworodny. Ech, gdyby teraz zobaczyli Shana stojącego dumnie z marsem na twarzy i lodowatym błyskiem w oku! Któż by wątpił, że to prawdziwy Korval z krwi i kości? - Proszę o wybaczenie, panie kapitanie - wymruczała. - Będzie tak, jak pan rozkaże. - Cholernie miło mi to słyszeć - odparł po terrańsku. Port Arsdred 728 rok czasu lokalnego Pora południowego targu W porcie Arsdred huczało jak w ulu. Gród rozpychał się, piał, jodłował, śpiewał, błyszczał, tu i ówdzie kusił nagością, i pławił się od stóp do głów w kolorach i deszczu klejnotów. Barw przydawały mu nieprzebrane tłumy kłębiące się wśród straganów, sklepów i wozów załadowanych Bogini wie, jakimi różnościami. Wśród kupców i przechodniów przeważali rodowici mieszkańcy Arsdredu, gładkoskórzy, o wielkich oczach i haczykowatych nosach. Ubrani byli w ciężkie, wielowarstwowe szaty z błyszczącej materii, ale żaden się nie pocił w duszącej spiekocie słońca. Niezmordowanie dobijali targu. Najwięcej hałasu wyczyniali nie przekupnie, ale ich klienci. Na wąskich uliczkach portu widać było z pół tuzina rozmaitych nacji: Terrańczyków wszelkiej odmiany, wdzięcznych Liadenów, ciemnookich Peladinów, bezwłosych Trimuwatów i milczących Uhlworanów. Priscilla zwolniła kroku, widząc kątem oka gigantyczną sylwetkę górującą nad ludzką ciżbą. Czyżby nawet Ykstrang tutaj zawitał? Nie, to był wysoki Aus z jasną czupryną i złocistą brodą, pochylony w stronę maleńkiej przekupki i tłumaczący jej coś dudniącym jak dzwon głosem. - Ogniopławy, piękna pani? Mam najwspanialsze... W sam raz dla twojej białej skóry i kruczoczarnych włosów! Tobie, prześliczna, pasuje tylko lazur! Za jedyne dwadzieścia bitów... Niech to będzie z mojej strony ofiara na ołtarzu twojej urody! Sprawdź i zobacz, że to ci pasuje... - Stroje, nadobna damo? Szale? Szkarłat, złoto, serpentynowa zieleń, ksantyna, indygo! Można je nosić na głowie, na ramionach, w pasie... Uczciwa cena, szlachetna pani. - Porcelana, panienko? Mapy... Lody... Kadzidła... Biżuteria... Priscilla skręciła w mniej uczęszczaną uliczkę i odetchnęła z ulgą. Dostała przepustkę na pierwszy dzień postoju w porcie. Rusty i Lina mieli wolne dopiero pojutrze, co Liadenka przyjęła z lekko nadąsaną miną, a Rusty zbył wzruszeniem ramion. - Może następnym razem... Ale Priscilla była w duchu zadowolona. Nie chciała, żeby ktoś wiedział, że nie ma pieniędzy. Nie zamierzała martwić przyjaciół swoimi kłopotami i czułaby się głupio, gdyby któreś z nich z dobrego serca zaproponowało jej pożyczkę, albo - co gorsza - datek. Tak jest lepiej, pomyślała, wlokąc się pomału rozgrzaną uliczką. Dzień odpoczynku. Z rozkładu dyżurów wynikało, że na jutro wyznaczono ją do wyładunku. Miała pomagać spedytorowi yo'Lannie. Zdążyła dojść do skrzyżowania, kiedy usłyszała radosny okrzyk: - Panno Mendoza! Pani też ma dziś wolne? Pobuszujemy trochę razem? Odwróciła się i zobaczyła roześmianą - i kryształowo czystą - twarz Gordy'ego Arbuthnota. - Boję się, że tylko bym ci przeszkadzała - powiedziała ostrożnie. Potem dodała lżejszym tonem: - Tylko mi nie mów, że jesteś tu zupełnie sam. Roześmiał się. - Coś w tym rodzaju. Kapitan mówi, że mam dość rozsądku, by nie pakować się w kłopoty, lecz z drugiej strony wypadki przecież się zdarzają, a mój dziadek dałby mu w gębę, gdyby coś mi się przytrafiło. Poszliśmy zatem na kompromis. - Wyjął coś zza pasa i pokazał jej. Był to przenośny komunikator. - Dzięki temu mam stałą łączność z kapitanem. Prywatnym kanałem. Jeśli wdam się w najmniejszą choćby awanturę, mam od razu włączyć nadajnik i wrzeszczeć. - Gordy westchnął ciężko, robiąc dobrą minę do złej gry. - Mam nadzieję, że to nie najgorsze, co mogło mnie spotkać. Jak pani myśli, panno Mendoza? - Powinieneś być dumny z takiego kapitana - odparła zupełnie szczerze. - To bardzo rozsądny pomysł, zwłaszcza, że wielu ludzi widzi w tobie małego chłopca. - Cóż, to prawda - przyznał. - Nawet mama powiedziała coś takiego, kiedy dziadek obgadał wszystko z kapitanem. A przecież mogła się wkurzyć, wciąż słysząc, że Shan nie należy do rodziny - no i nie jest Liadenem - dokończył niemal bez tchu. - Takie głupoty każdego mogą wyprowadzić z równowagi. - W to nie wątpię - zgodziła się z rozbawieniem. - Kapitan jest twoim krewnym? Gordy pokiwał głową i z powrotem zawiesił nadajnik u pasa. - Mama Shana była siostrą mojego dziadka. Zatem jesteśmy kuzynami - Shan, Val Con, Nova i Anthora. Nie - poprawił się. - Nie Val Con. On jest wychowankiem. Ale jego też traktuję jak kuzyna. A poza tym jest spokrewniony z Shanem, więc w pewnym sensie także z nami. - Roześmiał się. - To co? Idziemy w miasto? Priscilla pokręciła głową. - Chyba raczej powłóczę się po okolicy, odpocznę trochę i spróbuję pozbierać myśli. Jutro mam pomóc Ken Rikowi. Gordy znów zachichotał. - W takim razie niech pani rzeczywiście odpocznie. Ken Rik to fajny facet, ale potrafi zaleźć za skórę. Takie ma hobby i jest w tym niezły. Coś pani powiem. Wracam na statek ostatnim promem, w ostatniej godzinie wachty. Może polecimy razem? Co pani na to? - Zgoda. - Uśmiechnęła się do niego. - I możesz mi mówić: Priscilla. Wszyscy tak mówią. - Oprócz kapitana - zauważył i ruszył w swoją stronę. - Nie ma sprawy. Zatem do zobaczenia... Priscillo. - Do zobaczenia... panie Arbuthnot. To wywołało u niego kolejny wybuch śmiechu. Priscilla pokręciła głową i wciąż uśmiechnięta skręciła w lewo, w boczną uliczkę, z dala od głosów targowiska. Było tuż po dziewiętnastej czasu pokładowego. Priscilla czuła błogie rozleniwienie. Przed chwilą wyszła z miejskiego parku i powoli wędrowała sobie wąziutką ulicą wiodącą do portu. Większość sklepów była już zamknięta właśnie mijała rzęsiście oświetloną wystawę, na której stał komplet szachów, kunsztownie rzeźbionych z czerwonego i białego drewna i wysadzanych drogimi kamieniami. Przystanęła, żeby na nie popatrzeć. Bardzo się różniły od szachów kapitana. Tamte były co prawda z kości i hebanu - lecz były dla zwykłego gracza, a nie kolekcjonera egzotycznych osobliwości. Poszła dalej. W następnym oknie pod szyldem „SKARBIEC TEELI” piętrzył się stos rozmaitych rzeczy. Rzeźbiony wachlarz z kości słoniowej leżał tuż obok bogato wysadzanej klejnotami tiary. Złoty naszyjnik o lekko zielonkawym odcieniu jakby przypadkiem upadł na, starą i na pewno nie mniej odeń cenną książkę, a plastikowy wazon kontrastował z filigranową miską z przedniej porcelany. Priscilla z ciekawością przytknęła nos do szyby i patrzyła. Tu drewniane puzderko z pękniętym zawiasem, tam para antycznych okularów i - aż jej dech zaparło w piersiach - kryształowy tryglant, który przycupnął na wysokiej stercie talerzyków malowanych w kwiaty ze zwiniętymi do połowy skrzydłami i ogonem ułożonym zgrabnie na przednich łapach. Wspaniałe dzieło sztuki - i w dodatku jej własność. Najcenniejsza z tych niewielu rzeczy, które mogła zabrać ze sobą z Sintii. Zrobiona na jej zamówienie i opłacona własną pracą. To ona wykonała aksamitne puzderko, w którym zazwyczaj spoczywał tryglant. Złodziej widocznie myślał, że puzderko nie jest nic warte. Priscilla weszła do sklepu, zaciskając w dłoni dwie całobitówki. Kwadrans później wyszła ze starannie zawiniętą w papier figurką w kieszeni. Nadłamaną, przypomniała sobie, i czekała na przypływ strachu. Ale poczuła jedynie zadowolenie. Miała tryglanta. Miała koję na statku. Miała jedną dziesiątą kantry, czekającą na nią do chwili, kiedy zawiną do Solcintry. To wystarczy. Miała przyjaciółkę... nie, troje przyjaciół. Miała tyle, że nie było już w niej miejsca na rozpacz - no, może na niewielki żal, że reszta skradzionego jej dobytku wciąż pozostaje w rękach właściciela Skarbca Teeli. Skręciła w najbliższą przecznicę. Teraz chciała jak najszybciej dostać się do portu. Jakiś cień poruszył się po jej prawej stronie. Spojrzała w bok. - Cześć, Prissy - z szerokim uśmiechem powiedziała Dagmar i podeszła dwa kroki bliżej. - Do widzenia, Dagmar - rzuciła Priscilla przez zaciśnięte zęby i poszła dalej. Dagmar, uśmiechając się jeszcze szerzej, zastąpiła jej drogę. - Ależ, kotku... Nie pozwolisz chyba, żeby tak lekki ból głowy zniszczył naszą długotrwałą przyjaźń? Wykonywałam tylko rozkazy. Bardzo się cieszę, że znów cię widzę. - A ja nie. Do widzenia. - Priscilla próbowała ją wyminąć. Dagmar złapała ją za ramię, szarpnęła w przód i drugą ręka sięgnęła do jej piersi. Priscilla zamachnęła się i z całej siły walnęła ją w twarz, prosto w ten przeklęty uśmiech. Potem zrobiła nagły obrót, żeby wyrwać się z jej uścisku. Dagmar skoczyła za nią i przytrzymała ją za koszulę. Rozległ się głośny trzask dartej tkaniny i Dagmar zatoczyła się w tył, wymachując rękami, by złapać równowagę. To była dobra okazja do ucieczki. Priscilla rzuciła się naprzód. Dagmar była większa - i bez wątpienia silniejsza. Na pewno bardziej przywykła do takich sytuacji. Lecz brakowało jej szybkości. Priscilla patrzyła na wszystko oczami pilota i poruszała się z szybkością pilota. Zdążyła zadać niewiarygodną liczbę ciosów, chociaż sama też nieźle oberwała. Uchyliła się kolejny raz i uderzyła Dagmar w głowę - ale za słabo. Niemal w tej samej chwili poczuła tępy ból w prawym ramieniu. Jeszcze chwila i będzie po wszystkim, pomyślała. Z wolna zdobywała przewagę. Zrobiła obrót, by przyjąć stabilną pozycję... ...i usłyszała złowieszczy dźwięk. Bez namysłu rzuciła się na ziemię i ciężko przetoczyła na bok. Żałowała, że nie posłuchała głosu rozsądku i nie uciekła wcześniej. Dagmar wyciągnęła wibronóż. Gordy był już spóźniony. Przebiegł przez park, stadko miejscowych pseudokaczek, i wpadł na Parkton. Nawet nie spojrzał na pyszniące się na wystawie szachy, chociaż zwolnił na wysokości Skarbca Teeli, ho niecałą przecznicę dalej zobaczył policjanta. Boczna uliczka wiodła w stronę portu. Skręcił w nią bez wahania - i stanął jak wryty. Przed sobą miał Priscillę, w rozdartej koszuli i przyczajoną niczym piękny dwunożny drapieżnik. Jej przeciwniczką była dużo większa, mocno umięśniona baba. Obie stanęły teraz w taki sposób, że Gordy wyraźnie je widział. Większa kobieta trzymała w ręce nóż. Gordy z trudem przełknął ślinę i pognał z powrotem. Priscilla beznamiętnie spojrzała na połyskujące ostrze. Na pewno mi się uda, pomyślała. Była szybka - w przeciwieństwie do Dagmar. Musiała jednak bardzo uważać. Nie znała zasad walki na noże. Skoczyła. Dagmar szarpnęła się w bok - o wiele za wolno - i palce Priscilli zacisnęły się na jej przedramieniu. Brzęczący nóż poszybował w powietrzu i zniknął gdzieś w jakimś cieniu. Dagmar chwyciła Priscillę w pół i próbowała objąć jej nadgarstki swoją wielką łapą. Dziewczyna traciła oddech... - Dosyć! Spokój! Wystarczy tej zabawy! - zamajaczyły przed nią czyjeś silne ręce. Uścisk zelżał. Znów mogła swobodnie oddychać. Była tak wdzięczna za ten łyk powietrza, że nawet nie protestowała, gdy policjant z trzaskiem założył jej kajdanki. Zobaczyła, że Dagmar jest w dużo gorszym stanie. Zdaje się, że dostała paralizatorem, bo stała teraz pod ścianą i rzygała. Policjant skuł ją, odwrócił się i ze zdziwioną miną znów sięgnął po paralizator. - Żarty skończone, chłopcze. Najlepiej zrobisz, jak oddasz mi to po dobroci. Gordy zamrugał oczami, obrócił wibronóż w dłoni i podał go policjantowi. Ten ostrożnie, wziął broń, a potem nagłym ruchem odebrał chłopcu nadajnik i przyczepił go do własnego pasa. - To moje! W takim razie dostaniesz po przesłuchaniu. Wyciągnij ręce - Nie dam się zakuć w kajdanki. - Gordy zacisnął zęby. - To cię ogłuszę i zaniosę - ostrzegawczo mruknął policjant. - po drodze mogę cię upuścić... Gordy spojrzał pytająco na Priscillę. Zdobyła się na wątły uśmiech i skinęła głową. Posłusznie wysunął ręce do przodu. Port Arsdred, Sala Posiedzeń Miejskich 728 rok czasu lokalnego Pora wieczornego targu Na podłużnym stole pod lewą ścianą spoczywały dowody: wibronóż, przenośny komunikator i kupka kryształowych odłamków, które jeszcze niedawno były tryglantą. Więźniowie siedzieli po prawej. Szczupła dziewczyna trzymała się blisko chłopca i jak najdalej od krępej kobiety z posiniaczoną twarzą. Z polecenia sędziego całej trójce podano środki uspokajające. Choć siedzieli spokojnie, policjant nie spuszczał ich z oka. Z obcoziemcami nigdy nic nie wiadomo. Priscilla z trudem walczyła z otępieniem. Nie potrafiła zebrać myśli. Policjant stwierdził, że muszą poczekać na wyższych rangą oficerów z „Daxflan” i „Pasażu”. Dopiero przy nich można będzie rozpocząć przesłuchanie. Kayzin Ne'Zame... - z wysiłkiem pomyślała Priscilla. Nie lubi mnie... Teraz sama Bogini daje jej okazję, żeby się mnie pozbyć... Lina. Co powie na to Lina? Czy dadzą mi choć przez chwilę szczerze z nią porozmawiać? Wszystko wyjaśnić, zanim statek na dobre zejdzie z orbity? Dopiero teraz w pełni zdała sobie sprawę z tego, co ją może spotkać. Miała ochotę rzucić się na ziemię i płakać. Głupia, zwymyślała się w duchu. Powinnaś była uciekać! Na korytarzu rozległy się jakieś głosy. Gordy pochylił się w jej stronę. - Mam nadzieję, że to wreszcie sędzia - szepnął. - Oby... Crelm! Wiesz, ile już jesteśmy spóźnieni? Shan obedrze mnie ze skóry! Nie zdążyła mu odpowiedzieć, bo policjant zawołał: - Proszę wstać! Sąd idzie! Czcigodny sędzia Kelbar! Priscilla wstała. Drgnęła lekko, kiedy Gordy niespodziewanie wziął ją za rękę. - Ty też! - warknął na Dagmar przedstawiciel prawa. Zamruczała coś gniewnie pod nosem i podniosła się z ławki. Sędzia Kelbar dostojnie wkroczył na salę, wystrojony w obszerną żółtą togę. Jego wejście zrobiło na wszystkich wrażenie. Groźnie spojrzał piwnymi oczami na trójkę winowajców i usadowił się na swoim tronie. Potem machnął ręką. - Więźniowie, siadać! - przetłumaczył to policjant. Dagmar z głuchym pomrukiem opadła ciężko na ławkę. Priscilla usiadła cicho, a Gordy westchnął teatralnie. „O Bogini, niech to się jak najszybciej skończy...” - błagała w myślach Priscilla. W tej samej chwili, jakby w odpowiedzi, do sali wszedł jakiś niewielki człowiek. Był to Sav Rid Olanek. Chyba go ściągnięto z jakiegoś przyjęcia, pomyślała Priscilla. Kupiec miał na sobie błyszczącą jedwabną koszulę różowej barwy i jasne aksamitne spodnie. Klejnoty połyskiwały mu na palcach, w uszach i na sprzączce od szerokiego paska. Na szyi miał tytanową kryzę, wartą co najmniej dwie pensje Priscilli. Pensje... - przebiegło jej przez głowę. Jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie dotrę do Solcintry... Sędzia od razu zauważył Kupca, więc machnął na więźniów, by znowu wstali i podeszli bliżej. - Dobry wieczór łaskawemu panu! - zawołał znośnym językiem handlowym. - Bardzo mi przykro, że musieliśmy pana tu sprowadzić. To drobna sprawa, którą w mig załatwimy, kiedy tylko zjawi się pański szanowny kolega. Jestem sędzia Kelbar. Kupiec łypnął na niego bladymi oczami i skinął głową tak nieznacznie, że tylko przy odrobinie dobrej woli można to było wziąć za ukłon. - Jestem Sav Rid Olanek, Kupiec z „Daxflan”, z Liad - powiedział chłodno. - Pański optymizm, panie sędzio, jest nieco przesadny. Tu wskazał na Priscillę. Popatrzyła na niego z wymuszonym spokojem. - To groźny przestępca. Bez wątpienia złodziejka. Co jeszcze może mieć na swoim... - Dobry wieczór! - rozległ się wesoły okrzyk po terrańsku i na sali zjawiła się kolejna postać. Sav Rid Olanek urwał w pół zdania, a Gordy nerwowo przestąpił z nogi na nogę. To nie była Kayzin Ne'Zame. Przybysz odziany był w koszulę odrobinę jaśniejszą niż jego białe włosy i miękkie czarne spodnie. Ornament na srebrnej klamrze u jego pasa raz przypominał Priscilli kwiat, a raz fantastycznego ptaka. Ametystowa łezka, którą nosił w prawym uchu, pasowała barwą do kamienia zdobiącego sygnet Handlomistrza. Priscilla odetchnęła z ulgą. Na ten właśnie widok czekała. Teraz już wszystko będzie dobrze, pomyślała, sama nie wiedząc, dlaczego. Kapitan uśmiechnął się do sędziego, skłonił z gracją i podszedł z wyciągniętą ręką. - Jestem Shan yos'Galan, panie sędzio. Spóźniłem się? Proszę mi wybaczyć. Byłem u Herr Sasoniego... ale być może nie powinienem mówić więcej. Wspomnę tylko, że zamierzałem właśnie dobić... hmmm... dobrego targu. Pański posłaniec miał dużo szczęścia, że mnie znalazł. Sędzia roześmiał się na całe gardło i potrząsnął jego prawicą. - Ależ to straszne! - krzyknął. - Drogi panie, nigdy bym sobie nie wybaczył... - Nic się nie stało - przerwał mu łagodnie kapitan. - Jestem pewny, że w ciągu kilku minut załatwimy sprawę i wrócę... Właśnie! Co to w ogóle za sprawa, panie sędzio? Ja... - Spojrzał w bok i jakby po raz pierwszy spostrzegł swojego adwersarza. - Dobry wieczór, Sav Rid - powiedział grzecznie po górnoliadeńsku. - To ty! - burknął Kupiec. - Pewnie, że ja. Przecież nie mogę nagle stać się kimś innym. Ale widzę, że się denerwujesz. To z powodu tej małej scysji? Cóż, za moment będzie po wszystkim. Sędzia sprawia dobre wrażenie. Tak jak przed chwilą mu mówiłem... Zaraz, prawda, zupełnie zapomniałem, że nie znasz terrańskiego! Trochę szkoda, bo wiele osób się nim posługuje, lecz widocznie masz swoje powody. - Mam, tylko że to nie twoja sprawa. - Kupiec Olanek niecierpliwie machnął ręką w stronę aresztantów, ale nie spuszczał wzroku z kapitana. - Zmuś do wysiłku swój ograniczony umysł i skup się na tym, po co tu przyszliśmy. Zaraz ci przejdzie ochota do śmiechu. - Tak? - Srebrzyste oczy kapitana spoczęły na całej trójce. - Cóż, widzę raczej, że to twoja podopieczna - bo podejrzewam, że to o nią chodzi - wygląda nieszczególnie. Popiła sobie, prawda? Ale ty przecież jesteś zbyt doświadczonym Kupcem, żeby przez jakieś błahe wybryki załogi marnować sobie cały wieczór. - Panowie - odezwał się w języku handlowym sędzia Kelbar. - Czy możemy rozpocząć przesłuchanie? Jestem pewny, że każdy z nas wolałby być gdzie indziej. - Z łopotem szat wrócił na swoje miejsce i ruchem ręki wezwał oskarżonych. - Zechcą panowie potwierdzić tożsamość tych osób? Kupiec Olanek pierwszy wyciągnął palec. - To Dagmar Collier, drugi oficer na„Daxflanie”. - Czy jako jej przełożony zechce pan za nią odpowiadać? - Tak - odparł po krótkim wahaniu. - Zaś dwójka pozostałych - wesołym tonem dodał kapitan - to moi ludzie. Ten młody dżentelmen to Gordon Arbuthnot, chłopiec okrętowy na „Krytym Pasażu” i zarazem mój krewniak... - Przyznajesz się do tych koligacji?! - warknął Kupiec, tonem wyrażającym najgłębszą dezaprobatę. - Przecież to pochodzi z Terry! Nie masz poczucia przyzwoitości wobec własnego klanu? - W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy na wpół Terrańczykami - łagodnie odpowiedział kapitan. - Wiedziałeś o tym, zalecając się do mojej siostry, prawda? A Gordy to dobry chłopak. - Chyba nie mówisz tego poważnie. - Jest pod opieką klanu Korval. - Głos kapitana zmienił się niedostrzegalnie, nabierając chłodniejszych tonów. - Nie ma tu mowy o pomyłce. - Phi! Klan Korval tak rozciąga nad nim skrzydła, że nie wyjdzie mu to na zdrowie. A ta suczka obok niego? Priscilla aż zesztywniała z nagłej złości... - Priscillo! - rzucił ostro kapitan. Zaczerwieniona, rozluźniła napięte mięśnie. - Lepiej trzymaj to na krótkiej smyczy - mruknął Kupiec. - Ile to zarabia? A może służy ci za darmo, dla czystej rozkoszy oglądania twojej pięknej twarzy? Kapitan pokręcił głową. - Za tę zniewagę na jej planecie zapłaciłbyś własnym życiem. Masz szczęście, że nie poznała jeszcze wszystkich niuansów naszego języka. A niech mnie! - zawołał nagle. - Znów zapomniałem o dobrych obyczajach! - Popatrzył na Priscillę. - Nie powitasz szanownego Kupca? Przyjrzała mu się. Czyżby naprawdę wymagał od niej... A potem przypomniała sobie lekcje Fin Tona. Puściła rękę Gordy'ego i ukłoniła się głęboko. - Wybacz mi nietakt, Handlomistrzu - powiedziała po górnoliadeńsku, starannie wymawiając każde słowo. - Uwierz mi, że to dla mnie szczęście znowu cię oglądać. - Co takiego?! - ryknął wyraźnie wstrząśnięty Sav Rid. - Jak śmiesz... - Panowie - wtrącił sędzia. - Nalegam, byśmy wrócili do sprawy. - Oczywiście, panie sędzio. - Kapitan był wzorem uprzejmości. - Z całego serca proszę nam przebaczyć. Mój kolega zajmuje się genealogią i właśnie doznał olśnienia, ustaliwszy miejsce Gordona na gałęziach rodowego drzewa. Ale kontynuujmy... Ta dama w podartej koszuli to Priscilla Dealcroix y Mendoza. Podpisała umowę z kapitanem „Krytego Pasażu”. Jest bibliotekarką i pilotem przyuczanym do objęcia funkcji drugiego oficera. - uśmiechnął się. - Odpowiadam za chłopca i za nią. Co takiego? Pilotem? Z perspektywami na drugiego oficera? Priscilla próbowała przypomnieć sobie dokładnie treść kontraktu, ale rozpraszał ją głos sędziego. - A zatem... skoro cała trójka może odpowiadać za popełnione czyny, wysłuchamy teraz zarzutów. Oto fakty: rzeczony nóż należy do Dagmar Collier. Potwierdzają to odciski palców i ona sama też temu nie zaprzecza. Warto tu jednak zauważyć, że na trzonku noża znaleziono odciski jeszcze dwóch innych osób oprócz policjanta, który dokonał aresztowania. Jedne z nich należą do Gordona Arbuthnota, drugie zaś, mocno rozmazane, prawdopodobnie do Priscilli Mendozy. Sędzia umilkł na chwilę i chrząknął z powagą. - Teraz wysłuchamy zeznania policjanta. Oświadczenie było niezwykle krótkie i rzeczowe. Policjant został wezwany przez Gordona Arbuthnota okrzykiem, że na Halvington wybuchła jakaś bójka. Po przybyciu na miejsce zdarzenia zobaczył „dwie obecne tutaj osoby płci żeńskiej” w mocnym uścisku. Większa z osób wyraźnie chciała udusić mniejszą. Policjant doszedł do wniosku, że ten zamiar ma wszelkie szansę powodzenia, więc użył służbowego paralizatora do ogłuszenia większej osoby. Potem założył kajdanki uczestniczkom bójki, odwrócił się i zobaczył Gordona Arbuthnota - „z tym tutaj nożem, panie sędzio” - w ręku. Dla porządku wspomniany Gordon także został skuty i cała trójka trafiła na posterunek. Policjant przerwał, podrapał się po głowie i dodał, że tuż przed aresztowaniem odebrał Gordonowi niewielki przedmiot z zaczepem do paska. Prawdopodobnie był to zupełnie nieszkodliwy przenośny komunikator, ale w takich razach nigdy nic nie wiadomo. - Bardzo słusznie - powiedział z uznaniem kapitan, a policjant uśmiechnął się nieśmiało. Sędzia odprawił go ruchem ręki. - Dagmar Collier. Co macie nam do powiedzenia? Dagmar wstała powoli i rzuciła szybkie spojrzenie na Kupca Olanka. Nie patrzył na nią. Usiłowała stanąć prosto, ale nie bardzo jej się to udawało. Mówiła chropawym głosem, bardzo niewyraźnie. Mam nadzieję, że ci wybiłam wszystkie zęby, pomyślała Priscilla. - Prissy jest moją starą przyjaciółką - oznajmiła Dagmar. - Służyłyśmy razem na „Daxflanie". Kiedy ją zobaczyłam dzisiaj na ulicy, podeszłam i powiedziałam „cześć”. Wydawało mi się to czymś normalnym. - Wzruszyła ramionami. - Chyba była pijana, proszę Wysokiego Sądu, bo zaczęła mnie bić i szarpać. Nastąpiła krótka chwila ciszy. - To już koniec waszej wypowiedzi? - sucho zapytał sędzia. Dagmar skinęła głową. - Tak jest. - Rozumiem. Być może przypomnicie sobie coś jeszcze po zeznaniach Priscilli Mendozy. Priscilla dala krok naprzód. - Nigdy nie byłam przyjaciółką pani Collier - powiedziała z przejęciem. - Okradła mnie i cały łup sprzedała... sprzedała w graciarni przy Parkton... Sędzia uniósł rękę. - To nie należy do sprawy. Interesuje nas wyłącznie przebieg wypadków na ulicy Halvington. Priscilla zagryzła usta. - Spotkałam panią Collier właśnie na Halvington, w drodze powrotnej do portu - zaczęła. - Odezwała się do mnie. Odpowiedziałam na jej pozdrowienia i chciałam odejść, ale pani Collier nagle złapała mnie w objęcia. Podejrzewam, że chciała mnie zgwałcić... Mogę się mylić, ale w tamtej chwili byłam o tym przekonana i... - urwała, żeby spojrzeć na kapitana - i trochę mnie poniosło - dokończyła sucho. Skinął głową, więc z powrotem przeniosła wzrok na sędziego. - Próbowałam się bronić przed jej atakami. W pewnym momencie pani Collier wyjęła z kieszeni nóż. Rozbroiłam ją, ale wtedy zaczęła mnie dusić. Dalszą bójkę przerwało dopiero nadejście policjanta. - Westchnęła. - To całe moje oświadczenie, Wysoki Sądzie. - Jasne i przejrzyste, panno Mendoza. Dziękuję. - Chciałbym podkreślić - gwałtownie wtrącił Sav Rid Olanek - że wspomniana bójka była wynikiem wcześniejszego zatargu... - Właśnie - przerwał mu kapitan. - Nic więc dziwnego, że obie przeciwniczki nabrały ochoty, że się tak wyrażę, do „rozładowania” nabrzmiałych emocji. Grzywna, rzecz jasna, jest całkiem na miejscu jako kara za zakłócanie porządku publicznego. Lecz z drugiej strony, wziąwszy pod uwagę, że nie spotkają się już nigdy więcej... Rozpromieniony sędzia Kelbar uśmiechnął się do niego. - Jestem pewien, że panowie dopilnują swoich załóg do końca postoju. W tej sytuacji nawet nie będę się domagał, by obie uczestniczki zajścia dostały ścisły zakaz schodzenia z pokładu, ale nie wolno im poruszać się poza obrębem portu. A teraz grzywna... - chrząknął dystyngowanie. - Za bójkę w miejscu publicznym po sto bitów na głowę. Za użycie niebezpiecznej broni dwieście pięćdziesiąt bitów. Za posiadanie wymienionej broni bez zezwolenia wystawionego przez władze miasta Arsdred sześćset bitów. Za opór w czasie aresztowania... - Uniósł głowę i z uśmiechem najpierw popatrzył na Gordy'ego, a potem na kapitana. - To możemy sobie darować. Opłata za przewóz po pięćdziesiąt bitów. W sumie od Dagmar Collier, za pośrednictwem jej przełożonego, Sav Rida Olanka, wpłynie do kasy miejskiej równo tysiąc bitów. Od Priscilli Mendozy, za pośrednictwem jej przełożonego, Shana yos'Galana, sto pięćdziesiąt bitów. Od Gordona Arbuthnota, za pośrednictwem jego przełożonego, Shana yos'Galana, pięćdziesiąt bitów. Każdy z panów może zapłacić gotówką w kasie przy wyjściu. Wstał i dostojnie opuścił salę. Policjant podreptał za nim. Olanek stał z zaciętą miną. Shan zerknął na niego spod oka. - Tysiąc bitów - mruknął współczująco, posługując się językiem handlowym. - Wysupłasz tyle z kieszeni? Jak chcesz, mogę ci pożyczyć. - Wielkie dzięki! Nie trzeba! - warknął Kupiec i gwałtownym ruchem głowy wezwał Dagmar do siebie. Shan westchnął. - Co się tak wściekasz, Sav Rid? Mam nadzieję, że nie jesteś chory. Nie podejrzewam, że dręczy cię poczucie winy. A przy okazji... Panna Mendoza zgubiła gdzieś szczególne kolczyki. Znasz Calintaka, tego z Medusy? Wspaniały człowiek, taki grzeczny... Spec od miniaturyzacji. Żebyś ty widział, co on potrafi zmieścić w maleńkiej przestrzeni! Czujniki, nadajniki, i tak dalej. Polecani ci go, gdybyś kiedyś potrzebował czegoś ekstra. Znam twoje zamiłowanie do biżuterii... Dagmar podeszła bliżej, mrużąc podpuchnięte oczy. - Czujniki? - zapytała drżącym z napięcia głosem. - Jak małe? - Ciekawi cię to? Ale uprzedzam, Calintak nie jest tani. Jak małe? Maciupeńkie. Znajdzie dość miejsca nawet w oczku pierścionka lub kolczyka. Artysta pełną... - Och, dość tego! - burknął Sav Rid i odwrócił się na pięcie. - Nie słuchaj go, to skończony głupiec. Chodź już! Odszedł, zabierając ze sobą Dagmar. Shan pokręcił głową i wyciągnął rękę do Gordy'ego. Chłopiec natychmiast do niego podbiegł. - A zatem, dzieci... Panno Mendoza? Priscilla pieczołowicie zbierała ze stołu maleńkie okruchy kryształu. Jeden po drugim układała je na dłoni. - Crelm! - mruknął Gordy i podszedł do niej. - Co ty robisz? Tego nie da się już naprawić. Nie przerwała swojej pracy. - To wszystko, co mi pozostało. Chcę to zabrać. - Mówiła cichym, beznamiętnym tonem, który sprawił, że Shanowi włosy zjeżyły się z przerażenia. Podszedł szybko i wyjął z rękawa jedwabną chusteczkę. Rzucił ją na stół. - Zawiń w to szkło, bo się pokaleczysz. - Dziękuję - odparła na pozór obojętnie, lecz jemu wydawało się, że coś dosłyszał... Gordy cierpliwie czekał, trzymając go za rękę, póki ostatni okruch kryształu nie trafił do zawiniątka. Potem ujął dłoń Priscilli i całą trójką, ramię przy ramieniu, udali się do kasy. 65 rok czasu pokładowego 143 dzień podróży Pierwsza wachta Godzina 2.00 - Mogę cię o coś prosić, Gordy? - mruknął kapitan. - Nie mów nic mamie o tym, że cię aresztowano, dobrze? - Aresztowano? - zająknął się chłopiec. - Eee... To nieprawda. Przecież nic mi się nie stało. Shan roześmiał się. - Mimo to byłeś aresztowany. Na innych światach ta procedura różni się nieco szczegółami, ale zasady są te same: kajdanki, przesłuchanie, sędzia oraz grzywna. Nie wszystkie matki lubią o tym słuchać, nawet kiedy nie było w tym naszej winy. Właśnie... Coś sobie przypomniałem. Skąd na nożu twoje odciski palców? - Priscilla przegrywała - spokojnie wyjaśnił Gordy. - A nóż leżał obok mnie na ziemi. Zastanawiałem się, jak on działa... - Tak? I co zamierzałeś zrobić? - Pomyślałem sobie, że dziabnę Dagmar w rękę, żeby puściła Priscillę. - Po śniadaniu, zgłosisz się do Pallina Kornada - oznajmił kapitan. - Najwyższa pora, żebyś nauczył się samoobrony. - Tak jest, panie kapitanie. - Gordy umilkł na chwilę. - Shan? - Tak, acushla? - A... dziadkowi mogę powiedzieć? Chyba niczego złego nie zrobiłem... - dodał z wyraźnym powątpiewaniem. Kapitan przyklęknął na jedno kolano i spojrzał chłopcu prosto w oczy. - Oczywiście, że możesz - powiedział zdecydowanym tonem i położył mu ręce na ramionach. - Na pewno będzie z ciebie dumny. Postąpiłeś bardzo rozsądnie i honorowo, spiesząc na pomoc przyjaciółce. Przecież Priscilla należy do naszej załogi. - Lekko uszczypnął go w policzek. - Dobra robota, Gordy. Dziękuję. - Właśnie. - Priscilla miała wrażenie, że jej głos dobiega gdzieś z dala. - Dziękuję, Gordy. Ocaliłeś mi życie. Spojrzał na nią ponad ramieniem kapitana. - Naprawdę? Skinęła głową. - Dusiła mnie. Zupełnie nie mogłam oddychać. Dobrze zrobiłeś. Pomyślała, że może powinna powiedzieć coś więcej, ale okazało się to niepotrzebne. Gordy od razu poweselał i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Jestem bohaterem. - Jesteś niepoprawną małpą! - Kapitan wstał i wyciągnął rękę. - I już dawno powinieneś być z powrotem na statku. Chodź. Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu. Priscilla potknęła się, wciąż jeszcze była pod działaniem środków uspokajających. Pokonała nieśmiałość i zapytała ponad głową Gordy'ego. - O co chodziło z tą pańską siostrą? - To taki dowcip Sav Rida - beztrosko odparł kapitan. - Oświadczył się mojej najstarszej siostrze. Pewnie myślał, że to zabawne. - Co takiego?! - ze zgrozą zawołał Gordy. - Ten... osobnik i kuzynka Nova? - W rzeczy samej. Kuzynka Nova. A kto, twoim zdaniem, lepiej pasowałby do Anthory? Ona śniada, on blondyn... Ale wolał blondynkę. Nie można go za to winić, Gordy. O gustach się nie dyskutuje. - Ale co ty zrobiłeś? - dopytywał się dalej Gordy. Kapitan spojrzał na niego. - A co mogłem zrobić? Nawet mnie nie było w domu. Poza tym Nova umie sama z każdym sobie poradzić. Oznajmiła konkurentowi, że prędzej by się przespała ze śluzojadem z Gethy, i kazała mu się wynosić. - Westchnął. - Nie przypadło mu to gustu. Skąd miała wiedzieć, że czuł wyjątkowy wstręt do śluzojadów? Gdyby wiedziała, na pewno porównałaby go z czymś innym, chociaż nie mniej paskudnym. To bardzo mądra dziewczyna. Wiesz, Gordy, chyba miałeś rację... Im dłużej o tym myślę, tym bardziej mi się to podoba. Anthora byłaby dużo lepsza! Doprawdy szkoda, że Sav Rid sam nie wpadł na ten pomysł, tylko rozglądał się za jakąś ładną buźką. A może mu zaproponować... - Ładną buźką?! - Chłopcu aż dech zaparło. - Kuzynka Nova jest przepiękna! - Pewnie masz rację - przytaknął brat wspomnianej damy. - Ale nie powinieneś tak się tym przejmować. To się zdarza. Najważniejsze, że nie brak jej rozumu. Doszli do lądowiska i w milczeniu zbliżyli się do promu. Jakiś cień zamajaczył w otwartych drzwiach kabiny. Pilot z szacunkiem przytknął dwa palce do daszka czapki. - Dobry wieczór, panie kapitanie. - Dobry wieczór, Seth. Mam dla ciebie dwoje pasażerów. Uważaj na nich, bo zaraz zadziwią się na śmierć. To dobre słowo? - Oczywiście - odparł z humorem zapytany. - Pan nie leci? - Interesy, Seth. Obowiązek wzywa. - Nie dała mu klucza - usłużnie podsunął Gordy. - Utrapienie z tobą - westchnął kapitan. - Nie zapomnij na następnej wachcie poćwiczyć z Pallinem. - Nie, panie kapitanie... To znaczy: tak, panie kapitanie. Nie zapomnę. Shan roześmiał się i już miał odejść, kiedy nagle zawrócił i sięgnął do kieszeni. - Ach, ta przeklęta pamięć! Wiedziałem, że mam coś jeszcze do załatwienia. Panno Mendoza? Drgnęła. - Tak, panie kapitanie? Podał jej jakiś płaski przedmiot, coś w rodzaju karty. Odruchowo wyciągnęła rękę. - Niech pani tylko tego nie zgubi - powiedział z ledwo uchwytną drwiną. - Bo potem będzie pani żałować. Dobranoc. - Odszedł. Priscilla zerknęła na prezent, ale w przyćmionym świetle nic nie mogła dojrzeć. Wetknęła prezent do kieszeni, w której miała potłuczony kryształ, wzięła Gordy'ego za rękę i weszła na pokład promu. Gordy spał, kiedy dobili do burty statku. Szczęk zapadających sworzni wyrwał Priscillę z drzemki, ale jego nie mogła dobudzić, choć bardzo się starała. Westchnęła ciężko, wyplątała się z uprzęży i rozpięła pasy Gordy'ego. Kilka razy usiłowała podnieść go z fotela. Ta szarpanina obudziłaby nawet umarłego, pomyślała sennie. Gordy zamruczał coś niezrozumiale i głębiej wtulił się w oparcie. Priscilla otarła czoło wierzchem dłoni i próbowała się zastanowić, co robić. - Zaczynani odliczanie - usłyszała z boku głos Setha. - Muszę lecieć na dół. Zaniesiesz go czy mam wezwać Vilta? Priscilla uśmiechnęła się do niego. Przynajmniej miała nadzieję, że to był naprawdę uśmiech. - Zaniosę. Problem w tym, jak go wziąć na ręce. - Problem? Coś ty... Chłopak śpi jak zabity. Pochylił się, dźwignął Gordy'ego i odwrócił się do Priscilli. Przejęła chłopca i pozwoliła się odprowadzić aż do luku. Drzwi stanęły przed nią otworem. Weszła i zmrużyła oczy przed żółtym, beznamiętnym światłem. Tuż przed sobą ujrzała ciemną sylwetkę skrzydlatego smoka. Nie. To było tylko ścienne malowidło, zmniejszona kopia fresku z sali recepcyjnej. Pod skrzydłami Korvalów... - przypomniała sobie. Poprawiła swój bagaż i rozpoczęła długą wędrówkę do kwater załogi. Szła, co pewien czas się potykając. Ledwo zdążyła skręcić w stronę kajuty Gordy'ego, kiedy usłyszała za sobą kroki i zaniepokojony okrzyk: - Priscillo! Czy to... Gordon? Co się... Wszystko w porządku, kochana? - W porządku? - Błędnym wzrokiem patrzyła na Linę. Minęło kilka sekund, zanim dała sensowną odpowiedź. - Gordy... w porządku. To tylko ten głupi zastrzyk, który nam dali na posterunku. Robi... wodę z mózgu i usypia. Sama też śpię. - Och... - zająknęła się Liadenka. - Na posterunku? Kapitan wie o tym? Priscilla najpierw energicznie pokiwała głową, a potem znieruchomiała, żeby odzyskać równowagę. - Wykupił nas... o, Bogini! - Urwała i nieomal rozpaczliwie przycisnęła chłopca do piersi. Mruknął coś, nie otwierając oczu. - O, Bogini! - zawołała znowu, choć zdaniem Liny, nie zabrzmiało to zbyt nabożnie. - Sto pięćdziesiąt bitów! Potrąci mi to z jednej dziesiątej kantry. A koszula... - Wzięła głęboki oddech i ruszyła w dalszą drogę. - W strzępach. Jestem zupełnie spłukana. Lina powstrzymała się od dalszych pytań. Kiedy doszły do kajuty Gordy'ego, przytknęła rękę chłopca do czujnika. Priscilla położyła go na koi, zdjęła mu buty i otuliła dokładnie kołdrą. Lina stanęła w drzwiach i obserwowała ją w milczeniu. Gordy poruszył się przez sen. Priscilla pochyliła się nad śpiącym chłopcem i pogładziła go po głowie. - Mama? - wymruczał, nie otwierając oczu. Priscilla znieruchomiała na chwilę, a potem znów go pogłaskała. - To ja, Priscilla. Śpij dobrze. Lina wyszła za nią na korytarz. Ledwie mogła dotrzymać jej kroku. Priscilla bowiem prawie biegła. Skręciła w prawo. Lina złapała ją za rękę. - Dokąd idziesz? Twoja kajuta jest w drugą stronę. - Muszę zajrzeć do biblioteki - zaprotestowała. - Teraz. - Nic z tego - zdecydowanie odpowiedziała Lina. - Najpierw odpoczniesz. Do biblioteki pójdziesz na następnej wachcie. Priscilla pokręciła głową. - Muszę przeczytać mój kontrakt. - Kontrakt? Priscillo, przecież to czysty... conselem... absurd! Co ci przyjdzie teraz z przeczytania go? Lecisz z nami aż do Solcintry. W ciągu najbliższych czterech miesięcy na pewno zdążysz go przeczytać. Chodź do łóżka. - Kłamał. - Piękne usta Priscilli mimo woli skrzywiły się w podkówkę. Lina westchnęła. - Kto? Kapitan? - Popatrzyła na swoją przyjaciółkę. - To do niego zupełnie niepodobne, denubia. Na pewno źle go zrozumiałaś. - Dość mam wszelkich nieporozumień - oznajmiła Priscilla bardzo wyraźnym głosem. - Muszę przeczytać kontrakt. - Pewnie, że musisz - zgodziła się Lina. - Nie powinnaś mieć żadnych zatargów z kapitanem. Ale chodźmy do ciebie. Przeczytasz kontrakt na swoim monitorze. - Objęła ją w pasie. Priscilla zesztywniała i odsunęła się trochę. Lina spojrzała na nią ze zdziwieniem i bez słowa cofnęła rękę. - Niech ci będzie - nieco przytomniej odparła Priscilla. - Dobry pomysł. Dziękuję, Lino. - Przecież wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć - powiedziała ostrożnie Lina, kiedy skręciły w lewo. - Co się stało? Nastąpiła długa chwila ciszy. Wreszcie Priscilla wyznała: - Napadnięto mnie na ulicy. Gordy próbował mi pomóc i wszystkich nas aresztowano. Potem ściągnięto kapitana z jakiegoś przyjęcia... żeby nas bronił. - Bardzo słusznie - odparła Lina. Przystanęła, czekając, aż jej przyjaciółka otworzy drzwi kajuty. Priscilla przez moment sprawiała wrażenie, że nie wie, co się dzieje. Wreszcie dotknęła dłonią zamka. Rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Lina weszła za nią do środka. - Bardzo słusznie - powtórzyła Priscilla, stając pośrodku pomieszczenia i rozglądając się po wszystkich kątach, jakby niczego tu nie poznawała. - Zapłacił za mnie sto pięćdziesiąt bitów! - krzyknęła z niespodziewaną pasją. - Sto pięćdziesiąt! A ja... w Solcintrze miałam dostać dziesiątą część kantry. Już i tak mam długi za ubrania... i... i... skradziono mi cały mój dobytek... Nagle usiadła na łóżku i niecierpliwym ruchem wsunęła palce w kędzierzawe włosy. Lina podeszła i położyła jej rękę na ramieniu. Priscilla wzdrygnęła się. - To nie ja cię napadłam - z powagą powiedziała Lina. Priscilla uniosła głowę i spojrzała na nią przepraszająco. Lina uśmiechnęła się i końcami palców delikatnie musnęła jej pobladły policzek. - Nie mogłabym tego zrobić. Jestem za dobrze wychowana - zażartował i leciutko pociągnęła ją za kosmyk włosów. - A jeśli chodzi o pozostałe sprawy... Statek ma pewien, że tak powiem, „oficjalny” fundusz. Ponieważ to ty zostałaś napadnięta, armator zapłaci za ciebie grzywnę. Porozmawiaj o tym z kapitanem. Był na ciebie zły? Priscilla przymknęła oczy. - Chyba nie. A w ogóle bywa? Lina wybuchnęła śmiechem. - Na pewno byś zauważyła, gdyby naprawdę się rozgniewał. Na twoim miejscu nie martwiłabym się o pobory. Moim zdaniem, dostaniesz całą sumę. A teraz poczekaj chwilę, ściągnę kopię umowy. Podeszła do monitora. Priscilla chwiejnym krokiem powlokła się do toaletki i wyjęła wszystko z kieszeni. Zawiniątko z okruszkami kryształu położyła obok pozostałych rzeczy. Jej ręka trafiła na coś jeszcze. Była to karta, którą kapitan wręczył jej na przystani promowej tuż przed rozstaniem. Obejrzała ją i serce zamarło jej w piersiach. - Lina! Liadenka błyskawicznie znalazła się przy niej. - Tak? Priscilla wyciągnęła do niej trzęsącą się rękę. - Co to jest? Lina wyjęła kartę z jej dłoni i zerknęła na nią z jednej i z drugiej strony. Uśmiechnęła się. - To tymczasowa licencja pilota drugiej klasy, wystawiona na nazwisko Priscilli Delacroix y Mendozy. Ge'shada, wspaniale się spisałaś! - Wspaniale. Wspaniale... - Priscilla gapiła się na nią przez chwilę, a potem odrzuciła głowę w tył i wydała jakiś dziwny dźwięk, którego w żadnym wypadku nie można było nazwać śmiechem. Potem zwinęła się w kłębek i wybuchnęła płaczem. Lina objęła ją i z niezawodnym instynktem Uzdrawiaczki sięgnęła wicią w głąb jej jaźni i chlasnęła po tłumionym bólu. Priscilla krzyknęła głośno i osunęła się na kolana. Linie wystarczył ten jej wybuch emocji. Po pewnym czasie szloch ucichł. Lina pomogła Priscilli trafić do łóżka i położyła się koło niej. Znów ją delikatnie zbadała. Priscilla poruszyła się, otworzyła załzawione oczy i ostrożnie przesunęła palcem po twarzy przyjaciółki, zdziwiona własnym wyczerpaniem. - Widzę cię, siostro - wymruczała. A potem zasnęła, utulona ciepłym, przyjemnym uczuciem. 65 rok czasu pokładowego 143 dzień podróży Druga wachta Godzina 6.00 - Dlaczego nie możemy tutaj sprzedać tych perfum? - zapytał Rusty, patrząc na Linę. Całkiem zapomniał, że przed chwilą zamierzał spróbować znakomitego deseru lodowego. Liadenka westchnęła głośno. - Bo to... no i masz, zapomniałam słowa. Takie coś, co zmusza do miłości... - Afrodyzjak - podpowiedziała jej Priscilla, zajęta śniadaniem. - Na niektórych planetach nielegalny. Zdaje się, że także i w Arsdred. Rusty ponuro spojrzał w talerz. - Nie przejmuj się! - zawołała ze śmiechem Lina. - I jedz, bo się zmarnuje. Sprzedamy to w następnym porcie. - Z udawaną powagą pogroziła mu palcem. - Myślałeś, że przeze mnie poniesiesz stratę? Sam się przekonasz, mój kochany — wszystko pójdzie, i to za dobrą cenę! Nie wydawał się zbytnio przekonany. Lina znów się roześmiała. - Priscillo? - rozległ się zdyszany głos za plecami dziewczyny. Obejrzała się. Za nią stał chłopiec okrętowy z jakimś pudłem w rękach. - Dzień dobry, Gordy - powiedziała i obdarzyła go uśmiechem. - Myślałam, że dziś od rana jesteś na lekcji samoobrony. - Crelm! - rzucił z westchnieniem. - Ależ byłem godzinę temu! Wręczył jej pudło. Popatrzyła nań ze zdziwieniem. - Z pozdrowieniami od pana kapitana - oświadczył oficjalnym tonem. - Proszę przyjąć jego najszczersze przeprosiny za to, że puścił panią do portu bez opieki. - Przechylił głowę. - Prawdę mówiąc, powiedział, że zachował się jak skończony dureń, ale chyba nie chciał, żeby ci to powtarzać. - Na pewno nie chciał - przytaknęła. - Więc udawajmy, że nic nie wiem. - Ekstra. Muszę już lecieć. Na razie, Lino! Cześć, Rusty! Priscilla siedziała nieruchomo z pudłem na kolanach. Siedziałaby tak pewnie jeszcze dłużej, gdyby Rusty nie zapytał jej, czy nie zamierza sprawdzić, co jest w środku. - Już, już... - mruknęła, w dalszym ciągu nie wykonując najmniejszego ruchu. Za to, że nie dał mi opieki? To jakiś sprawdzian, na Boginię? - przemknęło jej przez głowę. Chciał się przekonać, czy mimo wszystko nie zrezygnowałam z zemsty? Coś mi się zdaje, że kapitan czuwa nade mną bardziej, niż myślałam. Pokręciła głową i wzięła nóż ze stołu. Bez trudu rozcięła taśmę i zajrzała do pudła. Zobaczyła kilka przedmiotów owiniętych w cienką bibułkę. Wyjęła niezwykle powoli pierwszy z nich. Wydawało jej się, że rozpoznaje znajomy kształt i ciężar. Był to grzebień z różanego drewna, kunsztownie rzeźbiony w roje gwiazd i kwiatów, o zębach wygładzonych przez lata czesania długich do pasa włosów, a potem krótkiej, wiecznie zmierzwionej czupryny. Priscilla wzięła głęboki oddech. Położyła grzebień przed sobą i z powrotem wsunęła rękę do pudełka. Znalazła szczotkę i lusterko, tej samej roboty co grzebień, kilka figurek z palonej gliny, cienki album z flatpiksu, oprawny w mosiądz kalejdoskop, cztery drukowane książki, dziewięć audiokaset i trzy cienkie srebrne bransolety. Przez chwilę trzymała je w dłoni. Kiedyś miała ich siedem, jak przystało Pannie- prawie-Żonie. Cztery sprzedała w różnych odstępach czasu, zależnie od potrzeby. Komplet byłby wart więcej, zwłaszcza dla kolekcjonera magicznych utensyliów. Za każdym razem, kiedy którąś z nich sprzedawała, doznawała prawie fizycznego bólu. Dołożyła je do pozostałych przedmiotów. Na dnie pudła było coś jeszcze - małe puzderko z czerwonego aksamitu. Zmarszczyła brwi i wzięła je do ręki. - Co to jest? - spytał Rusty, przerywając ciszę. - Mój... dobytek - odparła z wahaniem Priscilla. - Moje rzeczy, które zostały na „Daxflanie”. - Uniosła czerwone puzderko. - Z wyjątkiem tego. Zdjęła wieczko. Kolczyki. Ale nie jej kolczyki. Tamte były bogato zdobione i stare. Te były nowe i bez żadnych ozdób - ot, dwa zwykłe kółka, lecz ich waga i połysk zdradzały, że są z platyny. Jubiler musiał być z nich bardzo dumny, bo na obu wygrawerował swój podpis. Priscilla popatrzyła na Linę. - To nie moje. - Aha. - Dlaczego? - szepnęła. Lina wzruszyła ramionami. - Pewnie w ramach przeprosin. Poczuwa się do winy. Najlepiej sama go o to spytaj. - Dobrze... - Priscilla zamknęła wieczko i położyła pudełko na stole. Rusty wziął kalejdoskop i przytknął go do oka. - Fajne - mruknął. - Matko, wiecie, która godzina?! - krzyknęła nagle Priscilla, zrywając się z krzesła. - Jestem gorsza od Gordy'ego! Ken Rik na pewno obedrze mnie ze skóry! Lino... - Wszystkim się zajmę - zapewniła ją przyjaciółka. Z powrotem zawinęła lusterko w bibułę i z uśmiechem spojrzała na Priscillę. - Leć. I ucałuj ode mnie Ken Rika. - Fe! Sama go sobie ucałuj! - zawołała Priscilla i uciekła. Rusty niezgrabnie zapakował kalejdoskop w serwetkę. - Kapitan zachowuje się co najmniej dziwnie - powiedział z namysłem. Lina uniosła głowę. - Tak sądzisz? - Tak. - Patrzył na nią przez chwilę, zanim na powrót zajął się resztkami śniadania. - I nie próbuj mi wmawiać, że tego nie dostrzegasz. Za dobrze się znamy. - Cóż - westchnęła Lina. - Podejrzewam, że ma swoje powody. Mogłabym wyliczyć ich co najmniej kilka. Rusty wyszczerzył zęby i wypił do końca kawę. - Wiedziałem, że masz kosmate myśli! - zawołał triumfalnie. Wstał od stołu. - Przyjdź potem na wieżę. Musisz mi o tym opowiedzieć. Priscilla niemal bez tchu wpadła do ładowni. Ken Rik ledwie rzucił na nią okiem, po czym wręczył jej plik formularzy i wysłał ją do nadzorowania rozładunku luku numer cztery. Mruknął tylko z wrodzoną sobie złośliwością, że do tej pory już chyba zdążyła dobrze poznać ładowność poszczególnych promów transportowych. Popatrzyła na niego spod oka. - Dziękuję, że mi przypomniałeś - szepnęła. - Lina miała rację. Porządny z ciebie facet. Ken Rik zerknął na nią podejrzliwie. Odparł naburmuszony, że Lina na pewno nigdy w życiu nie powiedziałaby nic takiego. Nie zabrzmiało to jednak zbyt przekonująco. W czwartym luku były przede wszystkim produkty rolne: belemkit i trasweld, przeznaczone - zgodnie z zapisem w karcie przewozowej - do magazynów Herr Polifanta Sasoniego, Bazar Planetarny, Arsdred. Zawartość ostatniego kontenera została określona jako „próbki”. Priscilla poszła za wózkiem aż do promu. Myślami wciąż była przy śniadaniu. Ken Rik spojrzał w formularze, sprawdził jej obliczenia, pociągnął nosem na znak, że wszystko się zgadza, i ruchem ręki odesłał ją do promu. Z przyzwyczajenia chciała usiąść w fotelu drugiego pilota. Ken Rik popatrzył na nią jak na wariatkę. - Odbiło ci? - spytał i zajął jej miejsce. Priscilla gapiła się na niego, aż wreszcie burknął coś niecierpliwie i wskazał jej stery. - Rusz się, dziewczyno! Tracimy czas. - Mam... poprowadzić? - Nie, skądże. Prom sam poleci - odparł zgryźliwie. - Słyszałem, że jesteś pilotem. No to pilotuj. - Zapiał pasy, skrzyżował ręce na piersiach, odchylił głowę w tył i zamknął oczy. Priscilla usiadła w fotelu pilota. Najpierw nieśmiało, a potem coraz pewniej zaczęła przebiegać palcami po klawiszach. Sprawdziła kąt lotu, odległość i siłę wiatru w górnych warstwach atmosfery. Wybrała trajektorię, odłączyła przewody i dała sygnał gotowości do startu. Prom delikatnie oderwał się od statku i łagodnym łukiem pomknął w stronę planety. Chwilę później z niemal niewyczuwalnym drgnieniem wszedł w atmosferę i zaczai schodzić zgodnie z wytycznymi kontroli lotów w Arsdred. Silny wiatr sprawiał Priscilli odrobinę kłopotów, ale nie dała się zepchnąć z kursu. Mocno zagryzła dolną wargę i pewną ręką wodziła po głównym pulpicie. Wylądowali gładko jak na stole. Priscilla przebiegła wzrokiem wszystkie wskaźniki i przyrządy, wyłączyła silniki, odblokowała pokrywę luku i odpięła pasy. Ken Rik już stał koło niej. - Jak na pierwszy raz to całkiem nieźle - burknął. Uśmiechnęła się. - Dziękuję za pochwałę. - Hmmpf! - mruknął i poszedł sobie. Bazar Planetarny, Arsdred 728 rok czasu lokalnego Pora porannego targu - W dodatku - powiedział tłuścioch w szkarłatnym elektrycznym burnusie - mamy jeszcze czternaście tuzinów najpiękniejszych ogniopławów. Podwójna tęcza! Multikolor! Jestem przekonany, że tak szacowny Kupiec nie odmówi sobie niebiańskiej przyjemności zakupu takich klejnotów! Shan spokojnie pyknął z wodnej fajki, podsuniętej mu przez gospodarza. Słodki dym działał jak narkotyk - bardziej jednak na rozmówcę niż na niego. Przed przyjściem tutaj nafaszerował się antytoksynami. - Ogniopławy - mruknął z namysłem, puszczając kółka z dymu. - Szacowny Kramarz raczy żartować. Dlaczego miałbym je kupować, skoro są w całej galaktyce? Równie dobrze mógłbym przewozić lód. Albo atmosferę. Grubas uśmiechnął się, ani na chwilę nie tracąc dobrego humoru. - Widzę, że szacowny Kupiec jest człowiekiem wyrafinowanym, ceniącym rzadkie i piękne przedmioty. Tak się składa, że w naszych magazynach leżą jedwabie pierwszej jakości, dowiezione z Tuso, beczki przedniego wina elbam, praqilly furleng, tytoń, który w tej chwili wdychamy z taką lubością... Szacowny Kupiec ziewnął i znowu dmuchnął dymem. - Proszę łaskawie mi wybaczyć, Herr Minata! Herr Sasoni mówił mi o panu... o pańskich składach i osobliwościach... Ale chyba źle go zrozumiałem. To moja wina, że posiadłem tak słabą znajomość waszego języka. Tysiąckrotnie przepraszam za to nagłe najście i za to, że zabrałem panu tyle czasu! Proszę mi wierzyć, pański uniżony... - Wstał, skłonił się bardziej z kurtuazją aniżeli wstydem i odwrócił się, żeby odejść. - Handlomistrzu! Z zatroskanym wyrazem twarzy obejrzał się przez ramię. - Tak, Herr Minata? Czym mogę panu służyć? Tłuścioch spuścił wzrok i przez chwilę bawił się rąbkiem burnusa. - Może znajdziemy kiedyś chwilę czasu, by znowu porozmawiać? - zaproponował delikatnie. - Sprawiłoby mi to ogromną radość - odparł Shan z zadowoleniem. - Jak zwykle będę w naszym stoisku na Placu Ochry, w obrębie portu. Każdy pokaże panu drogę. Proszę tam zajrzeć. Wyświadczy mi pan wielką przysługę. Jeszcze raz się ukłonił i wyszedł. Kramarz go nie zatrzymywał. Po wyjściu Shan głęboko wciągnął w płuca haust rozgrzanego powietrza i pogratulował sobie w duchu. Tę rybę miał już w sieci. Praqilly furleng - wonny olej, który dla jednych był zwykłym pachnidłem, a dla innych boskim darem... Jedwabie z Tuso. W myślach ujrzał smukłą postać Priscilli spowitą w zwiewną, niemal przezroczystą szatę... Musi się udać, pomyślał twardo, odpędził marzenia i wtopił się w tłum przechodniów zmierzających w kierunku Bazaru. Skrzynia z próbkami na pewno już dotarła, a Ken Rik śmiertelnie się obrazi, jeśli kapitan nie będzie osobiście asystował przy stawianiu stoiska na Ochrze. Towar dotarł do magazynów Herr Sasoniego. Przystojny młodzieniec z posępną miną starannie sprawdził i policzył wszystkie kontenery, podpisał kwit i oddał go Priscilli. Wracała z wolna na Plac Ochry i do Ken Rika. Wokół niej przemykali ludzie i pojazdy, ona jednak jechała bez pośpiechu, pogrążona w głębokiej zadumie. Pierwszy raz od czasu wczorajszej bójki z Dagmar znalazła okazję do zastanowienia. Tymczasowa licencja nie była fałszerstwem ani tworem wyobraźni. Została wydana wczoraj i zarejestrowana przez miejscowe biuro Galaktycznego Związku Pilotów na wniosek mistrza astronautyki i astronawigacji, Shana yos'Galana. Każdy pilot - nawet tymczasowy pilot drugiej klasy - wszędzie mógł znaleźć pracę. Priscilla skręciła ostrożnie na zatłoczonym skrzyżowaniu. Czerwono-żółta plastikowa karta, którą miała przy sobie w kieszeni, była dla niej przepustką do przyszłości. Otwierała przed nią zupełnie nowe przestrzenie, zwłaszcza, gdyby w Solcintrze chciała odejść z „Pasażu”. Musiała jeszcze bardziej zwolnić w gęstniejącej ciżbie. Wreszcie utknęła w korku. Jakiś pojazd stał w poprzek jezdni, usiłując zawrócić. To na pewno zajmie mu nieco czasu, pomyślała. Westchnęła, oparła się wygodniej i powiodła wzrokiem po ruchliwej ulicy. Jaka różnica w porównaniu z Jankalimem! Zewsząd dobiegało stłumione buczenie silników i nieco głębszy pomruk wagonów jednoszynowej kolejki nadziemnej, śmigającej po estakadach zawieszonych nad całym portem. I oczywiście zgiełk ludzkich głosów: śpiewy, kłótnie, rozmowy... Priscilla ziewnęła i wróciła do poprzednich rozmyślań. Przypomniała sobie, że nie przeczytała ponownie kontraktu. Postanowiła zrobić to jak najprędzej, już na następnej wolnej wachcie. Dopiero potem pomówi z kapitanem. Popatrzyła na ruchliwą, kolorową masę przelewającą się chodnikiem. Miała co najmniej kilka spraw do obgadania z Shanem yos'Galanem. Na przykład jak wszedł w posiadanie rzeczy, które zostały w jej kajucie na „Daxflanie”? Zdaniem Liny, czuł się za nią odpowiedzialny. Bzdura. Była Terranką, żaden prawdziwy Liaden nie dbałby o nią ani w taki, ani w żaden inny sposób. Co zatem chciał jej udowodnić swoim postępowaniem? I dlaczego, w imię Bogini, dał jej w prezencie kolczyki? Priscilla drgnęła nagle i zmrużyła oczy, bo wyłowiła z tłumu znajomą przysadzistą postać, która właśnie skręcała w Aleję Turmalinu. Dagmar. Priscilla kurczowo chwyciła drążek sterowy i ze świstem wciągnęła oddech przez zaciśnięte zęby. Stój! - rozkazała sobie w duchu. Ten, kto kiedyś był w służbie Bogini, nie powinien czuć nienawiści wobec innych istot... Głośno przełknęła ślinę i wróciła myślą do stworzonej przez jej przyjaciółkę zacisznej przystani. - Hej, maleńka! Rusz się wreszcie! Droga wolna! Priscilla drgnęła, odruchowo włączyła silnik i pojechała dalej. Powstrzymała się od dalszych rozważań. - Wyraźnie ci się nie spieszyło - wycedził Ken Rik takim tonem, jakby nie oczekiwał żadnej odpowiedzi. - Flirtowałaś z magazynierem? - Mikrobus stanął w poprzek ulicy, tuż przed Placem Koralowym - sucho odparła Priscilla. Wysiadła i podała mu podpisane kwity. Wziął je do ręki i obrzucił ją ostrym spojrzeniem. Wzruszyła ramionami. Zwłaszcza u niego ostre spojrzenia wcale jej nie dziwiły. - Dobra - mruknął po chwili. - Pomóż mi przy rozładunku próbek i eksponatów. Stoisko rozstawimy po przyjściu kapitana. - A kapitan już przyszedł, więc możecie od razu brać się do roboty - powiedział Shan yos'Galan, podchodząc do nich z uśmiechem. - Dzięki bogom. A już myślałem, że się naprawdę spóźnię i że solidnie mnie ochrzanisz, mistrzu! - Jest pan cholernie niepoprawny, panie kapitanie - z naganą w głosie zauważył Ken Rik. - Jednak się doczekałem! Serdeczne dzięki, kochany druhu. A teraz... - Pomaleńku obrócił się na pięcie, uważnie mierząc wzrokiem otoczenie. - Pięknie, pięknie... Tuż obok mamy biuro pośrednictwa pracy. Nie zwracajmy na to uwagi i polegajmy na własnym poczuciu estetyki. Moim zdaniem, najlepiej się ustawić tam, w południowo- wschodnim narożniku. Prawda, Ken Rik? Dostarczyłeś towar do Herr Sasoniego? - Priscilla właśnie wróciła z magazynu. Lot do portu wypadł nienagannie. - Nienagannie?! - krzyknęła. - A do mnie warknąłeś tylko: „nieźle”! Ken Rik pociągnął nosem i zagrzebał się w skrzyni z towarami. - Ot, czasami mówi kwiecistym stylem - wyjaśnił yos'Galan. - To mu się zdarza dosyć często. Mój ojciec lubi z nim rozmawiać. Stary spedytor nie mógł ścierpieć tak okrutnego pomówienia. Poderwał głowę i ponurym wzrokiem popatrzył na kapitana. - Rozstawi pan w końcu ten pawilon? - Już się robi! Za nic w świecie nie przegapiłbym takiej okazji! Przed chwilą miałem krótką pogawędkę z Kramarzem Herr Minatą. Mogłaby pewnie potrwać kilka godzin, bo znaleźliśmy wspólny temat, lecz twardo powiedziałem: nie! Przepraszam, ale musze zająć się stoiskiem. Mistrz Ken Rik trzyma mnie żelazną ręką. Priscilla wydała jakiś dziwny odgłos, coś pomiędzy kaszlem a kichnięciem. Kapitan spojrzał na nią podejrzliwie. - Dobrze się pani czuje? - Znakomicie, panie kapitanie. Dziękuję. - Pochwyciła śliskie płótno namiotu i wbiła wzrok w ziemię. Ken Rik wręczył kapitanowi drugą zwiniętą płachtę. - Można zaczynać. Trochę trwało, zanim ustawili rogi tak, żeby był zadowolony. Wreszcie im się udało. Zamknęli zawory i pawilon zaczął się nadymać. Priscilla stanęła z boku i patrzyła na rosnące ściany. Zobaczyła brązową plamę na żółtej tkaninie i radośnie skinęła głową, jakby pozdrawiała starego przyjaciela. - Korval to smok czy drzewo? - zapytała. - Ani jedno, ani drugie - odparł kapitan. - A może wszystko naraz? Drzewo to Jelaza Kazone, w przeszłości symbol klanu Torvin, z Unii yos`Thelium. Smok to Megelaar z klanu Alkia, linia yos'Galan. Razem stanowią klan Korval. Lekko zmarszczyła brwi. - Dwa rody dały początek trzeciemu? - Właściwie nie miały wyboru - odpowiedział z uśmiechem. - Cantra yos`Thelium dotarła na Liad jako jedyna z klanu - z wyjątkiem nie narodzonego dziecka. Tor An yos'Galan znalazł się w tej samej sytuacji. Chociaż nie... Ponieważ nie był w ciąży, to jego sytuacja była jeszcze gorsza. On pełnił funkcję pierwszego pilota, ona drugiego. Kiedy wylądowali bezpiecznie na planecie Cantra spytała go, czy zajmie się maleństwem, gdyby przypadkiem coś jej się stało. Tor An zgodził się bez wahania, gotów porzucić Alkię na rzecz Torvinów, ale Cantra chciała być uczciwa. Tak więc klan Torvin i Alkia przestały istnieć, a na ich miejsce powstał klan Korval. - Wzruszył ramionami. - takie były te rodzinne dzieje. - Zatem klan powstał po tym, jak ich statek doleciał do Liadu? - Popatrzyła na niego z zadumą. To musiało być bardzo dawno temu. - To młody ród - odparł wesoło. - Klan parweniuszy. Znam takich, co swój rodowód wywodzą jeszcze ze Starego Świata. Taki Sav Rid na przykład... - Kapitanie? - odezwał się Ken Rik, wsiadając do transportera. - Skoczę do Thessel zapytać, co nowego. Chyba, że pan woli jechać? - Wolę urobić ręce po łokcie przy rozstawianiu pawilonu - powiedział Shan. - Jedź do Thessel i przekaż jej ode mnie wszystkie słodkie słówka, które tak uwielbia. Ken Rik niespodziewanie uśmiechnął się. Transporter gładko wśliznął się w sznur pojazdów i odjechał na zachód. Kapitan podszedł do kontenera, pogrzebał w nim trochę i wyjął skrzynkę z narzędziami i ciemny nerligig. Potem usiadł na jakimś pudle przed powoli rosnącym pawilonem i położył nerligig na kolanach. - Równie dobrze można posiedzieć i poczekać - mruknął. - Spokojnie może pani iść na spacer, panno Mendoza. Na razie nie ma tu nic do roboty. Zawahała się, lekko zdziwiona tą nagłą odprawą. Kapitan siedział nisko schylony nad mechanizmem i wydawał się być całkiem pochłonięty swoją pracą. Odeszła więc powolnym krokiem. Wokół placu kłębiło się mnóstwo ludzi, dlatego że tuż obok - A w zasadzie ponad placem - była stacja kolejki jednoszynowej. Panował tu ciągły hałas. Priscilla oglądała stoiska i namioty innych Kupców z takiej odległości, aby wyraźnie dać do zrozumienia, że nie jest potencjalną klientką. Z drugiej strony kusiło ją wiele rzeczy i bardzo żałowała straconych pieniędzy. Dagmar prawdopodobnie zatrzymała wszystko, co tylko znalazła w jej kabinie. Kiedy wróciła ze spaceru, pawilon był już napompowany, za to Shan jeszcze nie skończył dłubaniny. Wygląda... tak kojąco, pomyślała nagle Priscilla. Po prostu sobie siedzi, precyzyjnie manipulując olbrzymimi dłońmi przy delikatnej aparaturze. Priscilla poczuła się raźniej na widok kapitana. Nie była pewna, czy ma się z tego cieszyć. Zirytowana, odwróciła głowę. Nagle zobaczyła transporter bez kierowcy. Jechał coraz szybciej, trzymając w przednich kleszczach podwójny ładunek. I zmierzał wprost na namiot. Priscilla nie pamiętała później, jak przebiegła odległość dzielącą ją od kapitana. Wpadła na niego z brutalną siłą, strąciła go z pudła i sama wywinęła zgrabnego fikołka. Shan yos'Galan znalazł się na ziemi. Tuż koło nich rozległ się głośny huk. Priscilla poturlała się jeszcze trochę dalej, aż rąbnęła plecami o mur pośredniaka. Z przerażeniem uniosła się na kolana. Shan leżał opodal niej z zamkniętymi oczami, oparty o ścianę. Oddychał wyjątkowo cicho. - Panie kapitanie? - szepnęła i ostrożnie pogładziła go po policzku. Zmarszczył krzaczaste brwi i gwałtownie otworzył powieki. - Nie rób tego, Priscillo. Cofnęła rękę i popatrzyła nań niepewnie. - Jest pan ranny? - Nie - odpowiedział krótko. - Nie jestem. Usiadł i szeroko rozwartymi oczami spojrzał ponad jej ramieniem. Odwróciła się. Pawilon zniknął, zastąpiony jakimś skotłowanym kłębem, w którym coś wyło i piszczało niczym schwytany w potrzask wilmab. Wokoło gęstniał tłumek gapiów. - Podaj mi rękę, Priscillo - powiedział kapitan, nie spuszczając wzroku z miejsca wypadku. Wstała i wyciągnęła do niego dłoń. Złapał ją za nadgarstek i ciężko dźwignął się z ziemi. - Panie kapitanie... - zaczęła cicho. Musiała to powiedzieć. - Widziałam przedtem Dagmar w Alei Turmalinu... - Miała do tego pełne prawo. Przecież to jeszcze w obrębie portu, Priscillo. O, jest policjant. Jak miło. - Ciągle trzymając ją za rękę, podszedł do przedstawiciela prawa. Priscilla, chcąc nie chcąc, musiała iść za nim. 65 rok czasu pokładowego 143 dzień podróży Druga wachta Godzina 10.30 Na szczęście w bibliotece nikogo nie było. Priscilla nie miała najmniejszej ochoty na rozmowy, nawet z Liną. Usiadła przy monitorze w pobliżu drzwi do zwierzyńca i stuknęła palcami w klawisze. Spotkanie z policjantem okazało się bardzo ciekawe. Po wyplątaniu transportera z resztek namiotu jakiś chuderlawy jegomość w wiśniowo- białej szacie rozpoznał go jako własność swojego pryncypała, niejakiego Herr Reyesa. Wehikuł zniknął ponoć dwadzieścia minut wcześniej. Jegomość zgłosił kradzież i piechotą wracał do miasta. Przypadkowo znalazł się na Placu Ochry dokładnie w tej chwili, w której Smok i Drzewo krzyknęły wielkim głosem, zadrżały i upadły. Dokonane przez policję szybkie oględziny, nie wykazały żadnych odcisków palców na drążku sterowniczym. W tym momencie Priscilla otworzyła usta, ale kapitan lekko ścisnął ją za rękę. Powtórzyło się to jeszcze trzykrotnie podczas rozmowy Shana z policjantem i raz w trakcie późniejszej konwersacji z wyraźnie przejętym Ken Rikiem. Potem kapitan kazał mu zabrać Priscillę z powrotem na statek. - Co?! - wrzasnęła. - Dlaczego? Popatrzył na nią bez mrugnięcia okiem. - To był dla ciebie ciężki dzień, Priscillo. Zrób sobie wolne i bądź u mnie jutro rano. Ken Rik! Jak ją odwieziesz, natychmiast wracaj. Trzeba tu trochę posprzątać. Porozmawiam z człowiekiem od Kramarza Reyesa. - Odwrócił się i odszedł. Monitor nagle zamigotał. Priscilla drgnęła, wyrwana z zamyślenia. Wpisała polecenie i przez chwilę czekała, aż komputer odszuka i wyświetli odpowiednie dane. PRZEBIEG SŁUŻBY. PRISCILLA DELACROIX Y MENDOZA. Niecierpliwie skrollowała dokument. Nagle wcisnęła PAUZĘ i spojrzała na ekran. STANDARD 1385, TULON. OKRESOWO ZAMUSTROWANA NA „DAXFLANIE”, GŁÓWNY SPEDYTOR. JANKALIM, PRZENIESIENIE ZA POROZUMIENIEM STRON, „KRYTY PASAŻ”, PILOT (TYMCZ. 2 KL.), BIBLIOTEKARKA. UWAGI: TALENTY PRZYWÓDCZE, WDROŻONE PRZYGOTOWANIE DO FUNKCJI DRUGIEGO OFICERA. Przeczytała to jeszcze dwa razy od początku do końca, linijka po linijce. Nie było ani słowa o ucieczce ze statku i kradzieży. JANKALIM, PRZENIESIENIE ZA POROZUMIENIEM STRON. Dobrnęła do samego końca dokumentu i popatrzyła na elektroniczny stempel biura rejestrowego w YanDyk. Widniała na nim data sprzed standardowego tygodnia. - To niemożliwe - powiedziała Priscilla do ekranu. Stempel nie zniknął. Znów przeczytała cały fragment i wypisała nowe polecenie. UMOWA POMIĘDZY PRISCILLĄ DELACROIX Y MENDOZĄ, ZWANĄ DALEJ PRACOWNIKIEM, I SHANEM YOS'GALANEM, KAPITANEM „KRYTEGO PASAŻU”, ZWANYM DALEJ PRACODAWCĄ. PRACOWNIK ZGADZA SIĘ PODJĄĆ PRACĘ W BIBLIOTECE ZWIERZĄT I PRZYSTĄPIĆ DO LEKCJI PLIOTAŻU TRWAJĄCYCH JEDNĄ WACHTĘ CO DZIEWIĘĆ WACHT ORAZ DO WYKONYWANIA WSZELKICH DODATKOWYCH ZAJĘĆ I UDZIAŁU W SZKOLENIACH UZNANYCH PRZEZ PRACODAWCĘ ZA KONIECZNE. Priscilla odchyliła się w krześle. No i proszę... Zbyt późno przypomniała sobie dane jej kiedyś ostrzeżenie: - Posłuchaj mnie uważnie, dziecko. Nigdy w życiu nie podpisuj liadeńskiej umowy, choćby zdawało ci się, że znasz ją na pamięć. Jeśli nie zechcą podpisać twojej, to lepiej zrezygnuj z kontraktu. Tak jest bezpieczniej. Oczywiście w samym szkoleniu nie było nic złego. Szkoda tylko, że kapitan wcześniej jej o tym nie powiedział. Ale na pewno chciał jak najlepiej. Dopiero, kiedy wyłączyła monitor i wyszła z biblioteki, zadała sobie pytanie: dlaczego ,,na pewno”? 65 rok czasu pokładowego 143 dzień podróży Trzecia wachta Godzina 16.00 Priscilla wyszła z windy i śmiałym krokiem ruszyła w stronę kajuty kapitana. Ubrana była w tę samą żółtą koszulę i spodnie koloru khaki, które miała na sobie przy ich pierwszym spotkaniu. W kieszeni miała tymczasową licencję pilota drugiej klasy. Resztę dobytku zostawiła w kabinie. Wszystkie ubrania poskładała starannie i położyła na koi obok plastikowego pudła. Muszę pamiętać, żeby mu powiedzieć o bransoletach, pomyślała. Niech je sprzeda jakiemuś zbieraczowi. Ich wartość na pewno przekracza mój dług wobec armatora. Skręciła przy luku szóstym i niemal wpadła na Kayzin Ne'Zame. Liadenka pierwsza odzyskała rezon i złożyła zaskakująco niski ukłon, jakby witała się z kapitanem, w dodatku kończąc go zakrętasem, który zupełnie zbił dziewczynę z tropu. - Miło cię widzieć, Priscillo Mendoza - powiedziała dźwięcznym głosem, całkiem odmiennym od jej zwykłego sposobu mówienia. - Niestety kompletnie zaniedbałam przeprosiny za moje zachowanie w czasie rozmowy, którą odbyłyśmy kilka wacht temu w pobliżu głównego komputera. - Nabrała tchu i uniosła głowę. - Serdecznie proszę cię o wybaczenie. Byłam w błędzie i źle postąpiłam. Priscilla gwałtownie zamrugała i natychmiast też się ukłoniła, chociaż nie tak głęboko i bez zawijasa, którego nie umiałaby nawet powtórzyć. - Zrób mi ten zaszczyt i zapomnij o tym, Kayzin Ne'Zame. Ja zrobię to samo. Liadenka skinęła głową. - Jesteś łaskawa. Niech tak będzie, jak mówisz. - Bywaj, Kayzin Ne'Zame - wyszeptała Priscilla i dotknęła drzwi kajuty kapitana. - Proszę! Shan stał, wsunąwszy dłonie zapas i pochylał się nad szachownicą. Rozwiązywał kolejny problem. Całkiem nowy. Ciekawe, czy rozwiązał tamten? - zastanawiała się Priscilla. Shan spojrzał w stronę drzwi i uśmiechnął się. - Cześć, Priscillo. Wypoczęłaś przez ostatnią wachtę? - Zajrzałam do Mastera Frodo - powiedziała i stanęła między fotelem i kanapą. - Bardzo słusznie. To dobry kumpel. W każdym bądź razie też go lubię. Ken Rik śmieje się z niego, że jest obrzydliwie słodki, ale on woli węże. Czego się napijesz? - Niczego. Dziękuję, panie kapitanie. — Wybrała fotel koło biurka. Dała dwa kroki i przycupnęła na poręczy. - Niczego? - Shan zmarszczył białe brwi i przeszedł na drugą stronę kajuty. - Jesteś zła? A może to ja się gniewam? Nie... jeśli chodzi o mnie, to mogę cię zapewnić, że nic mi nie dolega. Ty natomiast... No chyba zdajesz sobie sprawę, że musiałem cię stamtąd odesłać. I tak cię naraziłem na masę niebezpieczeństw. - Pan mnie naraził? - spytała ze zdziwieniem. - Było odwrotnie, panie kapitanie. To przeze mnie ma pan kłopoty. Właśnie dlatego nie chcę drinka. Nie zabawię tu długo. - Zmusiła się, żeby spokojnie popatrzeć mu w oczy. - Moim zdaniem, najmądrzej będzie, jak natychmiast zejdę z pokładu. - Serio? - Milczał przez chwilę. - Ciekawy przejaw mądrości. A gdybyś jednak została na tyle, żeby się napić, to co wybierasz? Czysto teoretycznie, rzecz jasna. - W jego oczach zamigotały kpiące ogniki. - Nie mam czasu na takie spekulacje - odparła sucho. - Przyszłam tylko, żeby powiedzieć... - ...że najmądrzej będzie, jak natychmiast zejdziesz z pokładu - przerwał jej, unosząc obie dłonie. - Już powiedziałaś. Słyszałem. Teraz ty mnie posłuchaj. To bardzo ważne. Mogłabyś przy okazji wziąć pod uwagę także moje uczucia? Pić mi się chce, a ty pleciesz bzdury, których równie dobrze mógłbym wysłuchiwać jak cywilizowany człowiek, przy kieliszku wina. - Przechylił głowę. - Zdobądź się na uprzejmość, moja droga. Bezskutecznie usiłowała zachować powagę. Wprawdzie udało jej się nie roześmiać, ale wydała z siebie dziwny odgłos, przypominający czkawkę. - Dla mnie czerwone - mruknęła, patrząc na niego wilkiem. - Czerwone - powtórzył i podszedł do barku. - Wspaniały wybór, nawet Gordy ci to powiedział. Oczywiście, nic nie brakuje też białym, nefrytowym i niebieskim trunkom. - Podał jej kryształowy kieliszek. Odruchowo zacisnęła palce na filigranowej nóżce. - Co ważniejsze, czerwone wino nie psuje apetytu przed posiłkiem. Masz czas, żeby zjeść ze mną, Priscillo? Szczerze przyznaję, że chyba powinienem najpierw zapytać cię o plany, ale nie chciałem być niegrzeczny. Nie powinnaś wyłącznie dla mnie rezygnować z dobrej kolacji. Pociągnęła łyk wina i spróbowała od początku: - Panie kapitanie... Moja obecność na tym statku stwarza dla pana zagrożenie. Jeśli odejdę, to... - Wiesz, Priscillo, że czasami w kółko powtarzasz wciąż to samo? - przerwał jej, usiadł na krawędzi biurka i zaczął wymachiwać nogą. Priscilla zacisnęła zęby i wstała. - Bardzo dziękuję za wszystko, co pan dla mnie zrobił, ale już sobie pójdę. - Sęk w tym, że nie możesz, Priscillo. Zawarliśmy pisemną umowę. Musisz pozostać z nami przynajmniej do Solcintry. To na dobrą sprawę jeszcze cztery miesiące. Masz wykupne? Nie sądzę. - Uniósł swój kieliszek. - Utknęłaś tu na dobre, dziecko. Lepiej usiądź i dopij wino. - Nie jestem dzieckiem! - A niby skąd mam o tym wiedzieć, skoro nie postępujesz jak dorosła? Na pierwszy ogień pozbądź się skłonności do rezygnacji i melodramatu. - Melodramatu! - Spojrzała nań z wściekłością i zacisnęła palce na kieliszku. - Pan za to jest wyniosły i... -Wyniosły?! - Tak, wyniosły - zapewniła go z mściwą satysfakcją. - Despotyczny i uparty. Jakby pan o tym nie wiedział... - Ja wyniosły? O wszystko można mnie... Wiesz, Priscillo? Kiedy dotrzemy na Solcintrę, to przedstawię cię ciotce Kareen. Wtedy nazwij mnie wyniosłym! Ale zanim z nią porozmawiasz, poćwicz górnoliadeński. Akcent masz wprost obrzydliwy. Jeszcze jedno! Kto ci dał prawo do wystawiania mi cenzurki? Brak ci poczucia wstydu? Przecież prawie się nie znamy. - I nie zdążymy poznać lepiej - oznajmiła z nagłym opanowaniem. Odstawiła kieliszek na biurko. - Właśnie odchodzę, bez względu na umowę. Proszę mnie podać do sądu. - Nie podam. Ale na pewno każę cię aresztować, jeżeli mnie do tego zmusisz. - Z poważną miną stanął przed nią. - Pomyśl przez chwilę. Dziś mi uratowałaś życie. Zdajesz sobie z tego sprawę? Popatrzyła na niego z rozpaczą. Miała chęć chwycić go za ramiona i potrząsnąć. - A pan? W pańskim postępowaniu nie ma krzty... Kapitanie yos'Galan! Skoro pan wie o tym, to dlaczego pan mi nie pozwala odejść? Przecież im szybciej sobie pójdę, tym szybciej będzie pan bezpieczny! Ludzie przestaną na pana czyhać... - Nie, zaczekaj. - Silną, ciepłą dłonią pochwycił ją za rękę. - Proszę cię... Zrób mi tę przysługę. Chodź tu, usiądź... Weź kieliszek. Teraz mi opowiedz o tym, co się wydarzyło w porcie. Usiadła ostrożnie, wypiła łyk wina i odczekała chwilę, by uspokoić puls i oddech. - Sam pan wie, co się stało. Był pan przy tym. - Byłem - przytaknął i znów usadowił się na biurku. - Ale jestem Liadenem, a ty Terranką. Z tego, co mi powiedziałaś, wnoszę, że mamy różny pogląd na tę sprawę. - Pochylił się lekko i z napięciem popatrzył jej w oczy. - Opowiedz mi o tym, Priscillo. Bardzo proszę. Wypiła następny łyk i odpowiedziała mu równie poważnym spojrzeniem. - Wczoraj, ktoś z premedytacją próbował pana zabić. Rozpędził transporter, zablokował stery i wyskoczył. Dzięki Bogini, byłam wystarczająco blisko, żeby odepchnąć pana na bok. - Głęboko zaczerpnęła tchu. - Moim zdaniem, chociaż nie umiem tego udowodnić, zrobiła to Dagmar Collier. Właściwym sprawcą jest jednak Sav Rid Olanek, który wprost nienawidzi pana za to, że udzielił mi pan schronienia. Wniosek nasuwa się sam z siebie. Jeśli natychmiast zejdę ze statku, to nie będzie więcej zamachów. - Więc to tak... - mruknął cicho, z zamyśloną miną. - Dobrze, na chwilę przyjmijmy, że masz rację. Powiedz mi w takim razie, dlaczego chcesz się poświęcić? - Jestem dla pana zagrożeniem - odparła cierpliwie. - Zatem powinnam odejść. To dla mnie sprawa honoru. - Tak? - Uniósł kieliszek, pomyślał chwilę i odstawił go z powrotem. - W takim razie, tu mamy sprzeczne zdania. Mnie także wychowano w głębokim poczuciu honoru. Skoro już dopuściłem do takiej sytuacji, w której musiałaś ratować mi życie, to zaciągnąłem wobec ciebie ogromny dług wdzięczności. Zdążyłem już na tyle poznać panią Collier, aby wiedzieć, że gdybym teraz zostawił cię zupełnie samą, dopuściłbym się morderstwa. Winien ci jestem najlepszą ochronę. Nie wolno mi cię tu zostawić samotnej i bezbronnej. To szaleństwo. Okazałbym się człowiekiem bez czci i wiary. Lepiej więc będzie - zgodnie z honorem i w ramach twoich obowiązków - żebyś została tu, gdzie bezpieczniej. - Tym razem wypił powoli, opuścił rękę i pokręcił głową. - Sęk w tym, Priscillo, że nie znasz całej prawdy. Owszem, przyznaję, że i pani Collier też ma niewielki wkład w tę sprawę, lecz to w zasadzie niczego nie zmieniło. Główne punkty są wciąż te same. Wystarczająco cię już nastraszyłem, czy powinienem raczej włożyć pelerynę i wydać z siebie nieprzyjemny rechot? - A umie pan rechotać? - zapytała z zaciekawieniem. - Chyba nie. - Uśmiechnął się. - Ale spróbuję cię przekonać do moich despotycznych, wyniosłych i... co tam jeszcze było? - Upartych - usłużnie podpowiedziała mu Priscilla, choć przy okazji sama spiekła raka. - Całkiem rzetelny wykaz wad i przywar. Zapomniałaś tylko o wścibstwie i gadatliwości. A przy okazji, wydaje mi się, że zupełnie niesłusznie podejrzewasz Sav Rida. Na pewno nie kazał mnie zabić. Podejrzewam, że pani Collier działała na własną rękę. Byłoby głupio, gdyby Sav Rid chciał mnie zamordować, a przecież nawet jego głupota ma gdzieś swoje granice. - Wypił łyk wina. - Nie przestraszyłem go aż tak bardzo. Priscilla zamrugała oczami. - Co pan próbuje przez to... Och, chodzi o kolczyki? - O kolczyki. Miałem nadzieję, że pani Collier popełni jakąś niedyskrecję. To tymczasem zmusiło ją do działania. Bardzo przykre. Sav Rid powinien trochę lepiej dobierać swoich ludzi. Widziałem akta pani Collier. Tak sobie, z czystej ciekawości... Kiedyś była w piechocie morskiej. Zdegradowana i usunięta ze służby z powodu ciągłych utarczek w oddziale. - Przechylił głowę. - Powiedziałem, że była w wojsku, Priscillo. Słuchasz mnie? Niewiele brakowało, żebyś ją zabiła. - Wcale nie... - zaczęła i urwała. Kłamstwo nie przeszło jej przez gardło. Spojrzała w dół, a potem znów podniosła wzrok na kapitana. - Za wolno się poruszała. Mimo to, kiedy wyciągnęła nóż, miała nade mną przewagę. To ona prawie mnie zabiła. - Najzwyczajniej zabrakło ci doświadczenia. Ale na przyszłość będzie inaczej. W gruncie rzeczy miałaś dobry pomysł... Wybacz. Znów coś kręcił, i to o wiele bardziej niż zwykle. Ale teraz chodzi o ważniejszą sprawę... - pomyślała Priscilla. Tamto może poczekać. - Jak zatem wygląda prawda, panie kapitanie? - prawda... - Urwał i przyjrzał jej się badawczo. – Komu wczoraj ocaliłaś życie? - Shanowi yos'Galanowi - odpowiedziała ze zdziwieniem. - Naprawdę? Dobrze. To trochę nam uprości pewne zagadnienie. Pora zatem na chwilę prawdy... A nie wolałabyś wysłuchać przedtem pewnej śmiesznej historii? Wiedziałabyś, czego się trzymać, bo pamięć mi nie dopisuje. Może masz lepszą? - Bardzo wątpię - mruknęła ze śmiertelną powagą. - Ale posłucham pańskiej historyjki. Uśmiechnął się. - Nieźle, Priscillo. Przy odrobinie wprawy staniesz się przekonująca. Dolać ci wina? Nie? To trudno. Dopił do końca, odstawił kieliszek i splótł dłonie na kolanie. - Dla dobra sprawy - zaczął uroczystym tonem - powiedzmy sobie, że znaczącą rolę odgrywa tutaj familia Sav Rida, czyli klan Plemia. To jeden z najstarszych i najbardziej szanowanych rodów, który w ciągu ostatnich stu standardów przeżywał wyjątkowo ciężkie chwile... nie zarabiając tyle, co poprzednio. Fortuny rosną i upadają, lecz sytuacja Plemii, chociaż trudna, nie należała do najtragiczniejszych. Kilka udanych związków małżeńskich wyprowadziłoby ich na prostą. Przynajmniej po pewnym czasie. - Przerwał i wzruszył ramionami. - Niestety, Sav Rid nie grzeszy cierpliwością. Wymyślił zatem, że tu i teraz dźwignie rodzinę na wyżyny i przywróci jej dawny splendor. Chyba dość długo zastanawiał się, jak to najlepiej zrobić. Wreszcie doszedł do wniosku, że weźmie sobie żonę. Mógł się pochwalić szacownym rodowodem, obejściem, elegancją i urodą. Jednym słowem - stanowił znakomitą partię. Nie trzeba dodawać, że zwracał na siebie uwagę całej Plemii. Priscilla uśmiechnęła się. - I oświadczył się pańskiej siostrze. Kapitan skinął głową. - W gruncie rzeczy, to nie był najgorszy pomysł. Nova jest w odpowiednim wieku. Może wybrać na towarzysza życia każdego kandydata, który jej się spodoba. Ma rodowód, obejście, elegancję, urodę - i na dodatek, całkiem przypadkowo, jest strasznie bogata. Na dobrą sprawę, mogliby być ze sobą ogromnie szczęśliwi. Priscilla znów wydała jakiś podejrzany odgłos, ale tym razem nie była to ani czkawka, ani tym bardziej kichnięcie. Brzmiało to raczej jak stłumiony chichot, pełen nieskrępowanej wesołości. - Ale ona dała mu kosza i posłała do diabła. - Owszem. Chociaż szczerze mówiąc, to sam się o to doprosił. Nie zrozumiał, kiedy mu powiedziała ,,nie” i dalej ją nachodził. Ostatnim razem zjawił się z samego rana, wyłącznie po to, żeby znów popróbować szczęścia. - Shan westchnął. - Niestety, moja rodzina nie należy do najspokojniejszych. Wszyscy yos'Galanowie są trochę narwani, a yos`Theliumowie chyba jeszcze gorsi. W każdym bądź razie, wspomniana wizyta trwała bardzo krótko i Sav Rid wyleciał na zbity pysk. - Z niepokojem zerknął na Priscillę. - Nie miej jej tego za złe. Starała się jak mogła. - Bez wątpienia. To strasznie wkurzające, kiedy ktoś nie rozumie tego, co się do niego mówi. - Spoważniała. - Lecz w takim razie... Kupiec Olanek... miałby powód do zemsty. Prawda, panie kapitanie? Gdyby przypadkiem uznał, że został obrażony... - Powinienem cię ostrzec, że to długa opowieść - odparł Shan, wziął do ręki pusty kieliszek i westchnął. - Chcesz jeszcze trochę wina? W gardle zasycha od gadania. - Myślałam, że dla pana to wcale nie pierwszyzna. - I tu się mylisz. Na ogół jestem strasznym milczkiem. A już przez sen to podobno w ogóle nic nie mówię. - Stanął przy barku. Priscilla odwróciła się razem z fotelem. Popatrzyła na jego elegancką koszulę, skórzany pas i spodnie, rozszerzane poniżej linii kolan. Zawsze ubierał się prosto, lecz nienagannie. Zauważyła teraz, że wszystkie jego stroje szyte były na miarę z najlepszych materiałów. Żadnej „tandety” ze sklepu lub nawet bazaru. Odwrócił się z zafrasowaną miną. - Tak? - Mówił pan wcześniej, że pański klan - Korval - to ród... parweniuszy? - Urwała nagle. Chciała zapytać o coś więcej, lecz nie wiedziała, jak to zrobić, żeby go czasem nie urazić. Uśmiechnął się i wręczył jej kieliszek. - Mimo to, cieszymy się sporym poważaniem. Jak by nie było, wywodzimy swoje pochodzenie od Torvinów i Alkiów, a to nas pośrednio łączy ze Starym Światem. Można mieć za złe memu ojcu, że zadał się z Terranką, choć sam nie widzę w tym nic zdrożnego. Terrańska krew jest równie dobra, jak każda inna. Puryści tu się trochę krzywią, ale przecież na dobrą sprawę, niemal w każdym klanie znajdzie się domieszkę Terry. Brat mi mówił, że żółwie-Clutche wszystkich nas nazywają najzwyczajniej „ludźmi” i „klanami ludzi”. Z ich punktu widzenia jesteśmy jedną rasą. Nie ma Terrańczyków, nie ma Liadenów, nie ma mieszańców. - Uniósł kieliszek. - Gotowa na rozdział drugi? - Jak najbardziej. - A zatem znów zaczniemy od Sav Rida. Dlaczego nie? Od niego i Chelsy yo'Vaade, także z klanu Plemia. Chelsa jest nawet niezłą pilotką, ale brak jej rozumu. Zrobi wszystko, co Sav Rid jej każe. Trochę szkoda. W tej historii ważny jest także Shan yos'Galan, który, pamiętaj, zasłużył sobie na miano skończonego głupca. - Przerwał i uniósł brwi. - Co mówiłaś, Priscillo? - Zapytałam, jak głupiec stał się Handlomistrzem? - powtórzyła. Uśmiechnął się. - To łatwiejsze, niż myślisz. Zresztą musiałem spełnić wolę ojca. - Nagle spoważniał odrobinę. - Wiele osób uważa mnie za głupca. Mają do tego pełne prawo. Inni z kolei sądzą, że wcale nie brak mi rozumu, lecz zaraz mogę cię pocieszyć, że Sav Rid do nich nie należy. Idźmy więc dalej. Podczas któregoś rejsu, Sav Rid trafił na spory ładunek korzeni mezzika - nietrwałych, ale bardzo cennych, jeśli ktoś tylko zdoła dowieść je do Brinix. Sav Rid nabył korzenie. Wszedł w nadprzestrzeń w pobliżu Tulonu i poleciał do Brinix. Wrócił jakąś godzinę po tym, kiedy „Pasaż” zacumował przy Tulon Prime. Spotkaliśmy się w miejscowym barze i tam opowiedział mi swoją wersję zdarzeń. Ponoć „Daxflan”, na pilne wezwanie klanu, musiał zboczyć z trasy i lecieć gdzie indziej. Korzenie mogły się zmarnować. Nie wybierasz się czasem do Brinix? - spytał mnie Sav Rid. A może byś tak wziął cały transport po cenie zakupu? W ten sposób trochę mi pomożesz i przy okazji się wzbogacisz. Kapitan wzruszył ramionami. - Gra była warta świeczki, więc przystałem na jego propozycję. Czasem się zdarza, że dla dobra rodu trzeba na pniu odsprzedać całe cargo. Nic nie wiedziałem o szacownym Kupcu. Nic - ponadto, że pokłócił się z moją siostrą. Ale zupełnie tym się nie przejąłem. Sam też z nią ciągle koty darłem. Zapłaciłem więc, ile żądał i przeniosłem towar do ładowni. A ponieważ już przedtem załatwiłem wszystkie pozostałe sprawy, zabrałem statek i czym prędzej poleciałem do Brinix. Tam zaś się okazało, że port i miasto objęte są kwarantanną, która miała potrwać coś około miejscowego roku. Korzenie nigdy nie wytrzymałyby tak długo. - Przerwał i wypił nieco wina. - Dyżurny z kontroli lotów potraktował mnie bardzo uprzejmie. Zdziwił się, że o niczym nie wiem, bo przecież przed paroma dniami był tu „Daxflan", dowodzony przez kapitan yo'Vaade. Obiecała mu, że przekaże do Tulonu wiadomość o kwarantannie. Priscilla zaczerpnęła tchu. - Ile pan stracił? - Czterdzieści kantr. Ale w zamian zdobyłem niemałą popularność i sławę, jako skończony dureń. W sumie wiec wyszedłem na swoje. - Pokręcił głową. - Kiedy wróciłem do Tulonu, o niczym innym nie mówiono. Wieść gruchnęła dokładnie dwie minuty po tym, jak „Pasaż” wszedł w nadprzestrzeń. „Daxflan” odleciał, z nowym spedytorem na pokładzie. - I wszystko po to, żeby... wyrównać rachunki z pańską siostrą? - z napięciem zapytała Priscilla. - Nie byłbym tego taki pewny - odparł kapitan. - Nova jest wystarczająco duża, aby zadbać o własną godność. Gdyby tylko nawymyślała Sav Ridowi, to miałby żal wyłącznie do niej. On chyba jednak nabrał przekonania, że ja też maczałem w tym palce, i że jako „głowa rodu” sprzeciwiałem się ich małżeństwu. A to nieprawda! Nigdy bym się nie sprzeciwiał, gdybym wiedział, że Nova go kocha. O wszystkim usłyszałem dopiero po fakcie, po kawałeczku, od Val Cona, który uprzejmie wskazał Sav Ridowi drzwi tuż po jego rozmowie z Novą. - Próbował wzruszyć ramionami, ale nie bardzo mu to wyszło. - Tak czy owak, mam pewien dług wobec Sav Rida. Jego zdaniem, jestem za głupi, żeby mnie uważać za porządnego... - urwał nagle, ze zmarszczonym czołem. - To mi się rzadko zdarza... - mruknął. - Wybacz, Priscillo, ale zabrakło mi terrańskiego słowa. Może być „partnera w długu”? - Powoli sącząc wino, wbił skupione spojrzenie w dywan. - Niech tak będzie - oznajmił po chwili. - Brzmi mniej głupio od innych sformułowań. Priscilla poruszyła się w fotelu. - To stało się w Tulonie? Uniósł głowę. - Tak. Na początku rejsu. - I w dalszym ciągu wysokość długu wynosi... o Bogini... czterdzieści kantr? - Kwota była wręcz przerażająca. - Zaledwie czterdzieści. Winien mu jestem przede wszystkim lekcję dobrego wychowania, szacunku dla kontrahentów i zwykłej uczciwości. - Popatrzył na nią. - A takie rzeczy wymagają czasu i pilnych przygotowań. - Zatem ucieszył się pan, kiedy przyszłam poprosić o pracę? - zapytała, nareszcie widząc pewną logikę w jego zachowaniu. - Byłabym pożyteczną bronią. - Priscillo! Na litość wszechświata, tylko mi znowu nie leć w jakiś obłęd! - Stanął tuż przed nią i rozpostarł ręce. - Przyjąłbym cię nawet, gdyby Sav Rid był moim najlepszym przyjacielem! Tylko idiota mógłby z ciebie zrezygnować. - Uśmiechnął się. - A ja kolei może jestem głupi, ale daleko mi do idioty. Wcale też się nad tobą nie lituję. Zarobiłaś na swoją pensję. - Tak? - zapytała, walcząc z nagłą ochotą, by dłużej być pocieszana. - A kiedy zacznę kurs na oficera? - Już zaczęłaś - odparł i powoli opuścił ramiona. - Ken Rik bardzo cię chwali. Tak samo Tonee. I Lina. I Seth, Yilobar, Gordy, Billy Jo, Vilt, Rusty i Master Frodo. Tylko tak dalej, a dostaniesz awans w Solcintrze. Masz w sobie duży talent. Gniewasz się, Priscillo? Nie chcesz się więcej uczyć? - Pewnie, że chcę - odpowiedziała poirytowanym tonem. - Ale wolałabym nie dowiadywać się tego przez przypadek. - Fakt, jestem troszeczkę za despotyczny i wyniosły - mruknął ze skruchą. - Staram się nad tym zapanować, ale od razu nie oczekuj cudów. Zbyt długo żyłem własnym życiem. - Nie jest pan dużo starszy ode mnie - rzuciła cierpko. - A jak udała się ta sztuczka z moją kartoteką? Tam widnieje data zaledwie sprzed tygodnia! I ani słowa o kradzieży, ani ucieczce ze statku. - Och... - Wrócił do biurka, usiadł i sięgnął po kieliszek. - To znowu ten mój arogancki upór. Spróbuj jednak ze mną wytrzymać, Priscillo. - Wypił nieco wina. - Na moją prośbę, kapitan „Dantego” dał ci drugą rekomendację. Przyjąłem jego słowa za dobrą monetę i przekazałem optycznie wiadomość do YanDyk, z adnotacją, że ten wpis anuluje wszystkie poprzednie. Uśmiechnął się. - Sav Rid próbował zniszczyć ci reputację w całym sektorze. Ale to sknera, a kurier leciałby do YanDyk przez co najmniej parę miesięcy. Wyobraź sobie jego minę, gdy dostanie moją aktualizację. Może myślisz, że złoży oficjalną skargę? Że zaryzykuje oficjalne śledztwo w sprawie twoich domniemanych „zbrodni”? Że naprawdę chciałby znów zobaczyć swój niepochlebny wpis wśród tylu pochwał? - Wzniósł toast. - Nie sądzę. - Optycznie... Kapitanie, czy zdaje pan sobie sprawę, ile kosztuje takie połączenie? - Nie. Powiedz mi. - Srebrne oczy śmiały się z jej zmieszania. Priscilla zmarszczyła brwi, złapała swój kieliszek i pociągnęła solidny łyk wina. - Nie przejmuj się tym, dziewczyno. Mamy własny nadajnik. To ulubiona zabawka Rusty'ego. Mniej nowoczesne porty chętnie korzystają z naszego pośrednictwa przy przesyłaniu danych. Oczywiście, za pewną opłatą. A mnie wystarczy miła świadomość, że Sav Rid przeczyta... No, nareszcie kolacja! - przerwał na szmer otwieranych drzwi. Gordy uśmiechnął się, pchając stolik na kółkach. - Przychodzę punktualnie - oznajmił ze zrozumiałą dumą. Zaparkował i podszedł do Priscilli. - Teraz ty także jesteś bohaterką. - Nie - odparła stanowczym tonem. - Nie jestem, Gordy. Przekrzywił głowę z wyraźnym zdumieniem i popatrzył na kapitana. - To prawda, Shan? - Przecież sama ci to powiedziała. Ludzie na ogół mają pełne prawo, żeby o sobie decydować. Jeśli Priscilla teraz nie chce być bohaterką, to nią nie jest. A wszystko przez to, że zgłodniała. Sam powiedz, czy na głodnego byłbyś bohaterem? Gordy roześmiał się, wrócił do stolika i zaczai odsłaniać półmiski i talerze. W powietrzu uniósł się smakowity zapach. Priscilla poczuła nagle, że naprawdę jest okropnie głodna. - Ken Rik kazał ci przekazać, że nerligig pracuje bez zarzutu - rzucił chłopiec przez ramię pod adresem kapitana. Shan spojrzał na niego. - Naprawdę? Dokładnie sprawdził wszystkie ustawienia? Gordy skinął głową. - pokrywa mocno się pogięła, ale to wcale nie szkodzi, bo i tak ma zwracać uwagę. - Przerwał na chwilę i popatrzył na kuzyna. - Naprawdę tak powiedział. - Wierzę. Ken Rik nigdy nie liczył się ze słowami. Zląkłbym się o jego zdrowie, gdyby to zrobił właśnie teraz. A poza tym, poznałem go, gdy byłem młodszy od ciebie i dwa razy bardziej niezdarny. W takim przypadku trudno domagać się szacunku. A co z namiotem? Udało się na nowo skompletować towar? Ciekawe, czy... Zresztą nieważne. Później tam się wybiorę i sam z nim porozmawiam. Dania gotowe? - Tak jak rozkazał Johnny Galen - mruknął Gordy z przesadnym akcentem. Kapitan roześmiał się i pociągnął z kieliszka. - utrapienie z tobą, hultaju! Ale to wszystko wina twojego dziadka. Pamiętaj tylko, że jestem troszeczkę większy i silniejszy. - Brutal - powiedział Gordy i zaczął rozstawiać nakrycia, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. - Raczej despota - poprawił go Shan yos'Galan i uśmiechnął się do Priscilli. Czym prędzej spuściła wzrok. Gordy dał krok do tyłu. - Już. Mam zostać? Kapitan popatrzył nań z zaskoczeniem. - Czyżbym zapraszał cię na kolację, Gordonie? Wybacz, chyba o tym na śmierć zapomniałem. Słyszałem właśnie, że masz spore zaległości w nauce, a na to ci, niestety, nie mogę pozwolić, choćby przez wzgląd na mojego wuja, a twojego dziadka. Zrobimy mały sprawdzian, dobrze? Przy śniadaniu. Gordy głośno przełknął ślinę. - Tak jest, panie kapitanie. - Aż tak źle? - Shan uniósł kieliszek. - Zatem zaczniemy od powtórki. I pamiętaj, żebyś był w łóżku o rozsądnej godzinie. Na dzisiaj cię już nie potrzebuję. - Tak jest, panie kapitanie - powtórzył Gordy z komiczną rozpaczą. Priscilla szybko wypiła łyk wina, żeby się nie roześmiać. - Dobranoc, panie kapitanie. Dobranoc, Priscillo. - Dobranoc, Gordy - odpowiedziała z ciepłym uśmiechem. - Dobranoc, Gordy. - Kapitan wyciągnął rękę i lekko poczochrał go po czuprynie. - Śpij dobrze. Chłopiec uśmiechnął się do niego, skłonił się niezgrabnie i uciekł. Drzwi zamknęły się za nim z sykiem. - Przysuń się z fotelem bliżej, Priscillo, i pozwól, że ci nałożę. Mam nadzieję, że dorównasz mi apetytem. Jakiś czas później, po zaspokojeniu głodu, odchyliła się do tyłu i przez chwilę spoglądała na jego gęste, równo przystrzyżone włosy, połyskujące w miękkim świetle. - Johnny Galen? - spytała. Z uśmiechem uniósł głowę. - To fantazje wuja Richarda. Dla niego wszyscy Liadenowie są „małymi ludźmi” z legend Starej Terry. Stąd wziął się Arthur Galen, Johnny, Nora i Annie Galen. I oczywiście ich przyrodni brat, władca Krainy Elfów. - O, nie! - wyrwało jej się mimo woli. - O, tak! - zapewnił ją Shan. - Razem ze zwrotami typu „łaskawy panie” i „wasza wysokość”. Bardzo zabawne. Mój ojciec w końcu tego zabronił. Podejrzewam, że uciekł się wręcz do groźby. - Ale przedtem pozwalał nazywać się Arthurem i mówić do pana per „Johnny”? - No... niezupełnie - odparł i sięgnął po kieliszek. - Nie reagował na imię „Artur”. Jeśli wuj Dick naprawdę chciał z nim porozmawiać, to zwracał się doń „Er Thom”. „Joanny” mi wcale nie przeszkadzał. Mama najczęściej wołała do mnie „Shannie”, a Anthorę zawsze nazywała „Annie”. O ile sobie dobrze przypominam, to Nova nie chciała być Norą. - Upił łyk wina. - Val Con chyba nie czuł się skrzywdzony „królewskim” pochodzeniem. Bardzo w to wątpię. Wuj Richard, mimo swoich wad, jest wspaniałym bajarzem. Val Con zawsze lubił go słuchać. Priscilla przez moment wpatrywała się w stół. - Panie kapitanie? - spytała. - Kto to jest „partner w długu”? Odstawił kieliszek i wziął do ręki szczypce, jakby na powrót zamierzał zająć się jedzeniem. Priscilla czekała chwilę, a potem też zerknęła w talerz. Nie była pewna, czy kapitan przypadkiem się nie obraził. - „Partner w długu” - powoli odezwał się Shan - to ktoś, z kim masz rachunek do wyrównania. - Spojrzał na nią przelotnie spod wpół przymkniętych powiek. - Jak już ci kiedyś wspominałem, istnieje bardzo wiele zasad dotyczących zemsty... czy raczej „bilansu”. Jedna z nich głosi, że prawo do bilansu mają jedynie „szanowani ludzie”. Żadne zwierzę nie może domagać się zemsty. - Przerwał, obserwując ja pilnie spod oka. Ręka Priscilli zawisła w powietrzu. - „To”... - szepnęła dziewczyna. - Tak nas nazywał w magistracie. Mnie i Gordy'ego. - Owszem - ostrożnie przytaknął kapitan. - Niestety, w górnoliadeńskim łatwo kogoś poniżyć. To jedna z nieprzyjemnych cech tego języka. - Popatrzył na nią całkiem otwarcie. - Ja nie mówię o tobie „to”, Priscillo. Byłbym ostatnim z wszystkich ludzi w galaktyce, który ośmieliłby się to zrobić. Ale Sav Rid uważa, że ci z nas, którzy nie są Liadenami, nie są w ogóle ludźmi. - uniósł do ust kieliszek. - Nie zrobiłby innemu Liadenowi tego, co zrobił ci w Jankalimie. Nawet takiemu, którego w gruncie rzeczy uważałby za głupca i zaprzańca, nie dbającego o swój ród i statek. - Uśmiechnął się. - Na pewno mu się wydawało, że ci umknął, Priscillo. Wyobraź sobie, jakim szokiem był dla niego mój widok. Nie tylko ci dałem pracę, ale też zapłaciłem kaucję i wspomniałem coś o kolczykach, o winie i karze... To niby w sumie nic takiego, lecz jednocześnie dostatecznie wiele, żeby zrozumiał, że się nie wywinie. Najwyżej może powątpiewać, czy naprawdę zdołam go dopaść. Ale wie, że będę próbował. Priscilla powoli odłożyła łyżkę. - Ale... zwierzę... nic nie może zdziałać. Shan, nie spuszczając z niej wzroku, spokojnie popijał wino. - Przecież nie jesteś zwierzęciem. Należy ci się szacunek! Będziesz zwierzęciem tylko wtedy, kiedy sama się do tego przyznasz. Możesz to pokazać Sav Ridowi, że jesteś dzielną i mądrą o s o b ą, ze wszech miar godną przebywania w gronie innych szacownych osób. - Odstawił kieliszek i zacisnął usta. - Okradł cię. Zabrał ci godność, pieniądze i dobytek. A ty chcesz teraz być zwierzęciem? Chcesz się poświęcić dla mnie? Czyżbyś naprawdę nie chciała się zemścić? Jakim prawem Sav Rid dopuścił się przemocy? Jakim prawem odebrał ci pieniądze, które uczciwie zarobiłaś, rzeczy, które przy sobie miałaś, i twoją reputację? A przede wszystkim jakim prawem naraził na szwank twój honor, robiąc cię spedytorem na statku przemytników? - Wyciągnął rękę. - Nie wolisz zostać, Priscillo? Odpłacimy mu razem. Uścisnęła mu dłoń bez wahania. - Tak - powiedziała dobitnym tonem. - Na pewno to zrobimy. 65 rok czasu pokładowego 143 dzień podróży Czwarta wachta Godzina 18.00 Priscilla przyłożyła dłoń do drzwi. Otworzyły się na dźwięk dobiegającego z wewnątrz cichego „proszę”. Lina z uśmiechem zerwała się zza biurka. - Priscilla! Witaj, kochana przyjaciółko! - Witaj. - Priscilla uśmiechnęła się i ścisnęła lekko jej szczupłe i drobne dłonie. - Jesteś zajęta? W zasadzie to nic pilnego... - Ależ nie! Chodź, porozmawiaj ze mną. Jeśli jeszcze chwilę spędzę nad tym raportem, to na pewno dostanę potwornej migreny - odpowiedziała ze śmiechem Lina i pociągnęła ją za ręce. - Ratuj mnie! Usiadły na koi. Lina na samym środku, podwijając nogi pod siebie, a Priscilla na brzeżku. - Mów. Co to za sprawa? - Może to ci się wyda bez sensu... - przepraszającym tonem zaczęła Priscilla, miętosząc w rękach rąbek kołdry. - Powiedz mi, Lino, czy Shan yos'Galan jest kapitanem tego statku? Liadenka popatrzyła na nią ze zdumieniem. - Oczywiście! Żartujesz ze mnie, kochana? - Mówiłam, że to bez sensu - westchnęła Priscilla. - Jadłam dzisiaj kolację z kapitanem... - Przerwała. Lina skrzyżowała ręce na piersiach i czekała. - Jadłam dzisiaj kolację z kapitanem - powoli powtórzyła Priscilla. - Przed wyjściem zapytałam go o moje rzeczy. Powiedział, że zostały kupione przez armatora i stanowią rodzaj premii lub rekompensaty za przykrości, których przedtem doznałam. - Znów urwała i zmarszczyła brwi. - Potem spytałam o kolczyki. Oświadczyłam, że nie są moje. - I…? - łagodnie ponagliła ją Lina. - Odparł, że kolczyki są prezentem od Shana yos'Galana, a kapitan nie ma z tym nic wspólnego. - Tak powiedział? - Wzruszyła ramionami. - Więc to prawda. Priscilla westchnęła ciężko. - Ale, Lino... Skoro Shan yos'Galan jest kapitanem... - Zapewne wiesz, że kapitan działa... w imieniu statku - z powagą wyjaśniła Lina. - Natomiast Shan odpowiada wyłącznie za siebie. To... Nie znam odpowiedniego terrańskiego słowa... Powiedzmy, że Shan yos'Galan... odgrywa rozmaite role! Jest kapitanem, Handlomistrzem, pilotem - czyli trzema osobami naraz. Na Liadzie jest także lordem yos'Galanem. W tym przypadku wyraźnie dał do zrozumienia, która z tych trzech postaci zrobiła ci ten prezent. Priscilla patrzyła na nią szeroko rozwartymi oczami. - A co to za różnica? Przecież to zawsze ten sam człowiek, bez względu na tytuły! - Zgadza się. Ale kapitan ma zupełnie inne obowiązki niż Handlomistrz. To samo dotyczy pilota. - Lina niepewnie zagryzła wargę. - To tylko melant'i, Priscillo. - Westchnęła, widząc spojrzenie przyjaciółki, i spróbowała od początku. - Posłuchaj... Shan yos'Galan naprawdę jest kapitanem. Ale kapitan nie jest Shan yos'Galanem. - Przemyślę to — powiedziała Priscilla z przepraszającym uśmiechem. - Może w terrańskim nie ma podobnego słowa? - przekrzywiła głowę. - Czy ja mam straszny akcent? - Wcale nie. Kto ci to powiedział? Po prostu widać, że wciąż jeszcze się uczysz. - Wiem to od kapitana... To znaczy myślę, że od kapitana, choć równie dobrze mógł to być yos'Galan. Zarzucił mi, że mój akcent jest wręcz obrzydliwy... i że zapozna mnie ze swoją ciotką... lub ciotką brata. - Lady Kareen? Illanga kilachi... No nie, Priscillo, naprawdę chce to zrobić? - Tak powiedział - odparła z leciutkim rozbawieniem. - To takie straszne? - Nawet sobie nie wyobrażasz. Lady Kareen jest straszną purystką... Musisz na dobre wziąć się do nauki. Pomogę ci. Jutro wybierzemy odpowiednie taśmy. Możesz się uczyć przez sen? Tak? To dobrze. Do tego lekcje etykiety... - Lina gwałtownie za machała dłońmi i popatrzyła na Priscillę. - Co go do tego skłoniło? Lady Kareen... - Wytknęłam mu, że jest wyniosły - przyznała się dziewczyna. - A on chce ci pokazać, co to rzeczywiście znaczy - uśmiechnęła się Lina. - Będziesz miała za swoje. Ale dlaczego byłaś taka niegrzeczna? - Nie wiem. Poniosło mnie, kiedy powiedział, że mam skłonności do melodramatu... Lina śmiała się już na dobre. - To musiała być niezła kolacja! Same komplementy! - Przyda mi się nauka zasad etykiety - zgodziła się Priscilla. Nagle spoważniała. - Lino? A co złego w tym, że ktoś powie do kapitana albo Handlomistrza, że... że to dla niego szczęście znowu go oglądać? Lina spojrzała na nią z przerażeniem. - Tak powiedziałaś? Do Shana? Przy ludziach? - W górnoliadeńskim - ze wstydem przytaknęła Priscilla. - Nie da się tego odkręcić? - Nic dziwnego, że dał ci kolczyki! - krzyknęła Lina, chwytając ją za rękę. - Pamiętaj, nigdy więcej tego nie rób, Priscillo! To zwrot zastrzeżony... dla brata lub kogoś, z kim się razem dorastało... dla towarzysza albo towarzyszki życia! - Naprawdę? W takim razie, cieszę się, że to powiedziałam. Nie pomyliłam się. - Priscillo... - jęknęła Lina. - To wbrew zasadom. Nie wolno ci tego robić! - Dobrze. Chyba nie będę musiała. - Roześmiała się cicho. - Biedny Sav Rid! Lina znalazła Shana w sali gimnastycznej. Stanęła w progu i patrzyła, jak ćwiczy. Ruch rakietki, uderzenie, odbicie o ścianę, obrót, uderzenie, odbicie, wypad, uderzenie - i coraz szybciej, aż piłka stała się białą smugą, rozciągniętą pomiędzy rakietką i ścianą. Shan poruszał się płynnie, bez chwili przerwy. Nigdy nie pudłował. Odczekała chwilę, a potem podeszła dalej, do ściany. Usłyszała stuk piłki tuż nad swoim ramieniem. - Lino! Niewiele brakowało, żebym cię uderzył! - Nie - powiedziała spokojnie. - Na to jesteś za szybki, przyjacielu. - Wypadki chodzą po ludziach. - Shan podszedł do niej. W jednej ręce trzymał rakietkę, w drugiej piłkę. Przylepione do czoła mokre włosy nadawały mu lekko diabelski wygląd. Dyszał ciężko, na jego bordowej koszuli widać było ciemne plamy potu. Lina w duchu przegnała odruch współczucia i spojrzała na niego z powagą. - Zabawiasz się w pocieszyciela! - powiedziała w górnoliadeńskim jak senior do młokosa. - Zawsze to robię - odparł łagodnie po terrańsku. - Nie powinnaś tym być zaskoczona. - Masz przestać. Natychmiast! - rzuciła ostro rozkazującym tonem. - A niech mnie... - mruknął Shan i przyjrzał się jej rozbrajająco cielęcym wzrokiem. - Pozwolisz może, że usiądziemy? Roześmiała się i podeszła do ławki. Shan podążył za nią. - Jesteś niemożliwy! - powiedziała po terrańsku. - Powinieneś dostać porządną burę! - Jak zwykle - zgodził się bez wahania. Wrzucił rakietkę i piłkę do schowka w ścianie, usiadł i wyciągnął nogi przed siebie. - Zaczynaj. Lina zmarszczyła brwi. Był w buntowniczym nastroju. - Shan - zaczęła ostrożnie. - To poważna sprawa. Proszę cię... Możesz wyrządzić komuś krzywdę. Wysunęła swoją psychiczną wić. I od razu spotkała się z oporem z barierą Uzdrawiacza. Rzadko bronił się w ten sposób. Przez wszystkie lata, które spędzili razem, nie bronił jej do siebie dostępu. Ani tuż po tragicznej śmierci matki, ani później, kiedy Er Thom yos'Galan odwrócił się od rodziny i nie poszedł w jej ślady. Cofnęła wić i przyjrzała mu się w milczeniu. - Uzdrawiacze nie powinni się kłócić o sposób leczenia - powiedziała cicho. - Zwłaszcza wówczas, kiedy Kuracja już się rozpoczęła. - To prawda - odparł. - Świetnie. Wiec przyznam się, że jestem bardzo zdumiona. Przecież rozmawialiśmy o tym na początku. Ustaliliśmy, że to ja zajmę się Priscillą. Stwierdziłeś wówczas, przyjacielu, że wolisz być kapitanem. - Zgadza się. W tym przypadku nie pełnię roli Uzdrawiacza. Lina stłumiła westchnienie. To właśnie cały Shan... Skryty i uparty jak większość Korvalów. W pewnym sensie miało to swoje dobre strony. Wprawdzie ona nie mogła go odczytać, ale on też nie mógł jej odgadnąć. Mur działał na obie strony. Jak cała Kuracja. Zastanowiła się nad tą ostatnią myślą. Uzdrawiacz nawiązuje silną więź z uzdrawianym... A Priscillą? Chociaż otumaniona bólem, może boi się swojej własnej, nowo nabytej siły? - Czego naprawdę chcesz, przyjacielu? - spytała. - Być jej przyjacielem. - I jej kochankiem! - warknęła. Jeśli sam jeszcze tego nie wiedział... - Nie jestem z kamienia - odparł powoli. - Nie muszę ci tego mówić. - W takim razie to ty powinieneś zająć się jej leczeniem! Dobrze wiesz, że Kuracja przez seks jest szybsza. Dlaczego zatem... - Miała sobie pomyśleć, że przyjąłem ją tylko po to, żeby z niej zrobić kapitańską flamę? Nie, dziękuję - powiedział lodowatym tonem niczym prawdziwy Korval. Lina spojrzała na niego ze zdumieniem. - Skąd te obawy? Shan westchnął. - Przyszła do mnie - do kapitana - z prośbą o opiekę. Pewien Liaden pozbawił ją ludzkiej godności. Chyba nie byłaby zadowolona, gdyby następny... - Zrobił gest zniecierpliwienia. - Priscillą jest Terranką, Lino. Nie rozumie pojęcia melant'i. Dla niej to ja jestem kapitanem. Wierzy w to. Moje starania poczytałaby za próbę gwałtu. Za najpodlejszą zdradę zaufania... - Głęboko zaczerpnął tchu i przeczesał dłonią posklejane od potu włosy. - popełniłem błąd, przyjaciółko. Zachowałem się jak Uzdrawiacz, chociaż wcale tego nie chciałem. - Ja też jestem Liadenką - powiedziała cicho Lina - i jej przełożoną. - Ale wy darzycie się przyjaźnią. Poza tym - wybacz, że to mówię - jest pewna różnica między kapitanem i bibliotekarką. Zapadła długa, nabrzmiała cisza. Nagle Shan pochylił się do Liny i wziął ją za ręce. - Chcę, żeby była zdrowa. Radosna.... To dla mnie najważniejsze. Chcę, żeby została moją przyjaciółką, lecz do niczego nie będę jej zmuszał. Para kolczyków? Uznaj, Lino, że to jedynie drobna spłata tego, co jej zrobił Kupiec Olanek. - Sam już jej powiedziałeś, że to prezent - zauważyła. - Ale chyba nic się nie stało. - Uśmiechnęła się ciepło. - Dobrze mieć przyjaciół. - Też tak uważam. - Odchylił się. - Całkowicie oddaję ci Kurację. Masz na to moje słowo. - Dzięki - odparła z zadowoleniem. - O mały włos byłabym zapomniała o jeszcze jednej sprawie. Nie miej jej za złe czułego powitania w sądzie. Wyjaśniłam jej, o co chodzi, i to na pewno już się więcej nie powtórzy. Mam nadzieję, że się nie gniewasz. - Gniewam? - Wybuchnął śmiechem. - Jestem wręcz zachwycony! Spisała się o wiele lepiej, niż mógłbym oczekiwać. Miałem ochotę ją ucałować. Co za bolesny cios dla Sav Rida! Szkoda, że nie widziałaś jego miny. - Nie wolno ci jej zachęcać do złego zachowania - z naganą w głosie powiedziała Lina. - I chcesz być jej przyjacielem? A gdzie nauka dobrych manier? Przecież masz zamiar przedstawić ją lady Kareen! - Tak, Lino - odparł z udawaną skruchą. Pokręciła głową. - Sama zajmę się jej edukacją. Popracujemy nad akcentem. Będzie się uczyła we śnie. Lady Kareen padnie z wrażenia. - Podrażniłem twoją ambicję? Roześmiała się i wstała. - Jesteś zupełnie niemożliwy. Dobranoc, przyjacielu. - Lekko dotknęła jego policzka, czując, że Mur między nimi ciągle stoi na swoim miejscu. - Śpij dobrze. 65 rok czasu pokładowego 144 dzień podróży Pierwsza wachta Godzina 1.30 Nie spał dobrze. Nie pomogła mu nawet wieczorna rozmowa z Gordonem. Od początku warczał na niego i wściekał się na siebie w duszy, że w takich chwilach najbardziej przypomina ojca. Ze złością podszedł do barku i nalał sobie kieliszek wina. Przed lotem na planetę miał jeszcze kilka ważnych spraw do załatwienia. Potem czekał go tydzień targów. Usiadł w fotelu i włączył monitor. Bzzzt! Shan uniósł głowę. Nie potrafił zlokalizować źródła tego dźwięku. Bzzzt! Gwałtownym ruchem przełożył zaśmiecające biurko papiery i odsłonił błyszczący niebieski pulpit z dwoma klawiszami. Nacisnął jeden na chybił-trafił. - Tak? Bzzzt! Westchnął i nacisnął drugi. - Tak? - Panie kapitanie? Tu Rusty. Przepraszam, że przeszkadzam. - Rusty? Przecież miałeś dzisiaj iść na przepustkę. Myślałem, że już od dawna tańczysz na ulicy z kochanką pod pachą. - Chciałem - z powagą odpowiedział Rusty. - Ale w porcie czekało na nas dwóch... hrnmm... osobników. Powiedzieli, że cała załoga „Pasażu” została objęta zakazem zejścia na ląd, panie kapitanie. Zamierzają przylecieć na statek. - Nastąpiła maleńka przerwa. - Podobno mają nakaz. - Naprawdę? I co to ma wspólnego z urlopem dla załogi? Mów trochę jaśniej, Rusty. Dzisiaj mam niewielkie kłopoty z myśleniem. - Oświadczyli, że muszą się z panem widzieć. Resztę powiedzą sami. - Cudownie. Co to za... ludzie? Z Ambasady? Zwykli policjanci? A może zatroskani mieszczanie? -Hmmm... Kapitan Er Thom powiadał zawsze, że gdy ktoś taki przychodzi z nożem, lepiej mieć nóż i sztylet. - To do niego całkiem podobne. - W takim razie niech pan weźmie co najmniej trzy sztylety i maczetę. Shan uśmiechnął się. - I to mają być moi goście? Zrób mi przysługę, Rusty, i poproś Setha, żeby dostarczył ich tu jak najprędzej. Niech Gordy ich przyprowadzi. Ty nie musisz. - Dziękuję. Nie mam zamiaru z ich powodu tracić śniadania. Chyba zabiorę się z Ken Rikiem, bo jego też stąd przegnali. - Wyśmienicie. Wielkie dzięki za pogawędkę, Rusty. Ty zawsze znajdziesz jakiś ciekawy temat do rozmowy. Rusty roześmiał się i w głośniku zapanowała cisza. Shan obrócił się z fotelem, nacisnął przycisk wzywający Gordy'ego i zaczął grzebać w papierach leżących w szufladzie. W otwartych drzwiach stanął pobladły chłopiec okrętowy. - Panie kapitanie? Shan przepraszającym gestem wyciągnął do niego rękę. - Wybacz mi, acushla. To wszystko przez ten mój cholerny temperament. Wcale nie chciałem, żeby to zabrzmiało aż tak groźnie. Gordy uśmiechnął się nieśmiało. - Nie ma sprawy. Sam wiem, że nie uczyłem się tyle, co potrzeba. Możesz mi urwać głowę. - To rozumiem! - radośnie zawołał jego kuzyn, strzelając palcami. Zaraz jednak spoważniał. - Alarm, Gordy. Pędź do Selny i przynieś próbkę drewna. O, taką. W powrotnej drodze weź od Calypso kilka antyków. Migiem! Gordy zniknął w mgnieniu oka. W zadziwiająco krótkim czasie zjawił się z powrotem ze wszystkim, o co go proszono. Złożył swój łup na biurku. - Świetnie - pochwalił go Shan, oglądając dokładnie każdy przedmiot. - A teraz następne zadanie. Idź do głównego holu, zaczekaj tam na dwóch panów i przyprowadź ich do mnie. - Tak jest! - krzyknął chłopiec i ruszył w stronę wyjścia. - Och...Gordy! - Tak, panie kapitanie? Shan błysnął zębami w uśmiechu. - Tym razem nie musisz się spieszyć. Goście nie byli zachwyceni. Szli za swoim przewodnikiem, głośno szeleszcząc szatami barwy surowej siarki. Dłonie trzymali na rękojeściach mieczy. Wreszcie stanęli przed czerwonymi drzwiami. Nie zorientowali się, że aż dwukrotnie przeszli cały statek. Gordy przyłożył dłoń do czujnika. - Proszę! - rozległ się donośny głos Shana. Gordy wszedł pierwszy. Shan siedział wygodnie rozparty w fotelu za biurkiem, z którego zniknęły wszystkie papiery, a pozostał jedynie dębowy pieniek z głęboko wbitym toporem. Kapitan uniósł kieliszek w geście powitania i zrobił zdziwioną minę. Gordy, pamiętając o dobrym wychowaniu, skłonił się z kurtuazją. - Kapitanie yos'Galan, to Budoc i Relgis. Chcą z panem porozmawiać. - Witam szanownych panów. Piękny dzień dzisiaj, prawda? Czym mogę służyć? Łysy Relgis wyszedł przed Gordy'ego i wykonał kanciasty ukłon. - Dzień dobry, panie kapitanie - powiedział chrapliwie po terrańsku. - Jesteśmy urzędnikami Trybunału w Arsdred. Mam obowiązek poinformować pana, że na mocy nakazu sądowego pańskim ludziom nie wolno schodzić z pokładu przez czas potrzebny władzom Arsdred na inspekcję pańskiego ładunku. Ten sam nakaz zabrania panu prowadzenia w tym czasie wszelkich transakcji handlowych, a to ze względu na podejrzenia ciążące na frachtowcu „Kryty Pasaż” i osobie jego kapitana, Handlomistrza Shana yos'Galana. - Przerwał i nastroszył krzaczaste brwi. Shan wypił łyk wina. - Oskarżenie - ciągnął Relgis oskarżającym tonem - dotyczy przemytu niedozwolonych środków farmakologicznych i zakazanych zwierząt. - „Kryty Pasaż” ma coś przemycać? - z przesadną łagodnością zapytał kapitan. - Chciałbym wiedzieć, kto wysunął takie oskarżenie. Relgis spojrzał na niego, zastanawiając się nad odpowiedzią. Jego kolega skorzystał z chwili przerwy, żeby wyjaśnić, że na razie nie ma mowy o oskarżeniach wobec statku lub kapitana. - Relgis się przejęzyczył. Do sądu wpłynęło pismo zawierające pewne podejrzenia. Mam nadzieję, że pan zgodzi się ze mną, że to bardzo poważna sprawa. - Zgadzam się - odparł Shan i sięgnął po kieliszek. - Zwłaszcza wtedy, gdy podejrzenia dotyczą mojego statku. Budoc zrobił zbolałą minę. - To... całkiem zrozumiałe - przyznał, wymieniwszy spojrzenie z Relgisem. - Dobrze zdajemy sobie sprawę, że zakaz urlopów i handlu może spowodować pewne komplikacje w pańskich najbliższych planach. Ale z drugiej strony, jeśli jest pan niewinny - a wierzę, że tak jest w istocie - nie stanie się przecież nic złego. Za kilka dni spokojnie wróci pan do interesów. - Rada Miejska musi w jednoznaczny sposób potwierdzić lub odrzucić wspomniane podejrzenia - oświadczył Relgis. - Do tego czasu wzmożona czujność nie zawadzi. - Rozumiem. Coś jeszcze, panowie? - Regis znowu zapomniał języka w gębie, zbity z tropu zdawkowym tonem kapitana. Budoc chrząknął głośno i pospieszył mu z pomocą. - Mamy także zabrać stąd niejaką Priscillę Delacroix y Mendozę z załogi„Krytego Pasażu”. Po wstępnym przesłuchaniu zostanie zatrzymana do dalszych wyjaśnień. - Pod jakim zarzutem? - cicho zapytał Shan. Pochylił się nad biurkiem i odstawił kieliszek. - Jest podejrzana o kradzież. - Relgis odzyskał rezon. - Naprawdę? - Shan przyjrzał mu się z nagłym zainteresowaniem. - Moim zdaniem, panna Mendoza odznacza się wyjątkową - wręcz przesadną - uczciwością. Kto ją oskarża? - Sprawa została zgłoszona przez Kupca Sav Rida Olanka. Po otrzymaniu wszystkich dokumentów sąd wyda orzeczenie, czy rozprawa odbędzie się przed naszym Trybunałem, czy zostanie skierowana do władz galaktycznych. - A jeśli panna Mendoza okaże się niewinna? - spytał Shan, podpierając ręką brodę. Druga ręka spoczęła tuż obok pieńka. - Wtedy na pewno ją zwolnimy - wielkodusznie obiecał Budoc. - Co niewątpliwie ją ucieszy, zwłaszcza, gdy stwierdzi, że ,,Pasaż” już odleciał. - Shan przesunął palcem po stylisku topora. - Niby co ukradła Kupcowi Olankowi? Ubranie? Bo nic innego nie miała przy sobie, kiedy ją pierwszy raz ujrzałem. Urzędnicy spojrzeli po sobie. - To bez wątpienia będzie opisane... - W papierach dostanych przez Olanka - podsunął Shan. - Oczywiście. Czy mogę zobaczyć ów nakaz? Przyznam szczerze, że wątpię w winę panny Mendozy. Chcecie tak sobie zabrać ją ze statku i osadzić w areszcie? Ile potrwa, zanim nadejdzie komplet dokumentów? - Nie mówiliśmy jeszcze o tym - warknął Relgis. - Nie dłużej niż dziesięć dni miejscowych. Potem Relgis łypnął spode łba, wyjął zza pazuchy plik jakichś papierów i nie siląc się zbytnio na uprzejmość, wręczył je yos'Galanowi. - Dziękuję - powiedział Shan. Wziął nakaz niedbałym ruchem i zerknął na wyraźnie zdenerwowanego chłopca okrętowego. - Gordonie, z łaski swojej, sprowadź tu pannę Mendozę. - O, nie! Nic z tego! - warknął Relgis i zastąpił Gordy'emu drogę. Groźnie położył dłoń na rękojeści miecza. - To sprytny pomysł, panie kapitanie, ale na pewno się panu nie uda! Wysłać chłopaka! Może z ostrzeżeniem? Za chwilę wróci z wieścią, że uciekła! - Uciekła? - Shan zrobił minę wyrażającą tępe zdumienie. - Niby dokąd? Przed chwilą usłyszałem na własne uszy, że nikt z mojej załogi nie może zejść z pokładu. - Wziął do ręki kieliszek i z głęboką zadumą pociągnął łyk wina. – Oczywiście „Pasaż” to całkiem spory statek - dodał po dłuższej chwili. - Ale chyba nie aż tak wielki? Jestem pewny, że gdyby nawet gdzieś się schowała, znaleźlibyśmy ją bez najmniejszego trudu. Zobaczył krople potu na łysej głowie Relgisa i trochę spuścił z tonu. - Idź po pannę Mendozę - cichym głosem zwrócił się do Gordy'ego. - Powiedz jej, że ma się tu natychmiast stawić. I nic nie mów o tych dwóch panach. Gordy oniemiał na krótką chwilę, po czym bąknął „tak jest”, skłonił się i wyszedł. Relgis przepuścił go, skarcony ostrym spojrzeniem swojego towarzysza. Shan wypił następny łyk wina i od niechcenia zagłębił się w lekturze sądowych dokumentów. Nie minęło nawet pięć minut, gdy zabrzęczał dzwonek. - Proszę! - zawołał Shan, nie odrywając oczu od papierów, choć znał już całą treść na pamięć. Obaj urzędnicy wsparli dłonie na mieczach, gotowi stawić czoło groźnemu przestępcy. Priscilla weszła sama do kajuty. Relgis potrafił ukryć swoje zaskoczenie. Budoc po prostu się na nią gapił. Priscilla obdarzyła ich ciepłym, chociaż lekko zdziwionym uśmiechem, i podeszła do biurka. - Chciał się pan ze mną widzieć, panie kapitanie? Uniósł głowę i z bólem zauważył, że w dalszym ciągu nie nosi kolczyków. Przyjął to jednak mężnie. - Dzień dobry, panno Mendoza. Przepraszam, że tak nagle panią tu wezwałem, lecz ci panowie... - Urwał i ze zmarszczonym czołem popatrzył na Budoca i Relgisa. - Gdzież moje wychowanie! Panno Mendoza, to są panowie Relgis i Budoc, urzędnicy miejscowego Trybunału. Przyszli dostarczyć pani ten dokument. - Podał jej papier. Priscilla rzuciła mu szybkie spojrzenie, zanim zaczęła czytać. Poczerwieniała jak piwonia, a potem nagle pobladła. Shan miał ochotę chwycić ją za rękę. Powstrzymał się jednak, sięgnął po kieliszek z winem i zasłonił Murem swoje wewnętrzne oko. - Czy on nigdy nie przestanie? - zawołała Priscilla i rzuciła dokument na biurko. - Napada na mnie, wyzywa od kryminalistek, zostawia na pewną śmierć... A teraz jeszcze każe mnie aresztować i poddać przesłuchaniu?! Co on tym osiągnie? Kupiec na statku pełnym zboczeńców i bezbożnych głupców! - Odwróciła się jak tygrysica w stronę obydwu urzędników. Relgis cofnął się pół kroku, Budoc nerwowo oblizał usta. - „Podejrzana o kradzież”? - zapytała z gniewem. - „Dalsze informacje”? Chcą mnie traktować jak złodziejkę na podstawie fałszywych oskarżeń? Reszta papierów nigdy nie nadejdzie! Możecie być pewni! - Wyprostowała się jak struna. - Nie weźmiecie mnie stąd. - Nie ma pani wyboru - ostrożnie powiedział Budoc. - To legalny nakaz aresztowania. Musimy panią zabrać. Takie jest prawo. - To liadeński statek. Nie macie tu żadnej władzy. - Ale pani jest Terranką - zauważył Budoc z rozbrajającą logiką. - Może udzielę pewnych wyjaśnień - delikatnie wtrącił się Shan. - Panna Mendoza służy na moim statku na mocy kontraktu zawartego między nią i spadkobiercą klanu Korval. Zapadła chwila ciszy. Wreszcie napiętym głosem, w którym pobrzmiewał jednocześnie zachwyt i groza, Budoc zapytał, czy może chodzi o ród Drzewa i Smoka, handlowych przedstawicieli Świata Trellenów? - Właśnie Drzewa i Smoka! - ucieszył się Shan yos'Gallan. -Właśnie Trellenów! Nasza umowa obowiązuje już od prawie dwustu standardów. Ależ pan jest inteligentny! Rełgis nie podzielał jednak uczuć swego partnera. Widział w tym jedynie zgoła bezczelną próbę ominięcia przepisów prawa. Sprężył się i dał krok w stronę Priscilli. - Być może - powiedział twardo. - Jednak prawo musi być prawem. Ta kobieta pochodzi z Terry, a zatem pójdzie z nami. - przeniósł wzrok na mężczyznę za biurkiem i dorzucił przez zaciśnięte zęby: - Nie jest Liadenką, chociaż może jest nim ten... następca. Nie zabieramy jej kontraktu. Przyszliśmy tu tylko po nią! - Spadkobierca - grzecznie poprawił go Shan. - Dziękować bogom, nie następca. Wie pan co? Moim zdaniem, to jednak my mamy rację. Taki kontrakt czyni spadkobiercę prawnym opiekunem obecnej tu panny Mendozy. Jest więc chroniona przez klan Korval. A klan Korval, jakby nie patrzeć, należy do liadeńskiego świata. - Dopił wino i odstawił kieliszek. - Ciekawe, prawda? Coś mi się zdaje, że prawnikom nie wystarczy dziesięć miejscowych dni na pełne omówienie tej kwestii. - Ależ panie kapitanie! - zawołał Budoc. - Niech pan będzie rozsądny. Nikomu z nas nie zależy na takich dyskusjach. Nie lepiej będzie, jak ją zabierzemy? Może sędzia odeśle ją z powrotem, zaraz po przesłuchaniu? Choćby przez wzgląd na wspomniany kontrakt. - Ponownie nerwowo oblizał usta. - Jestem pewny, że coś wymyślimy. - Świetnie. Ja też pomyślę. - Shan chwycił leżący na biurku nakaz i przez chwilę udawał, że się zastanawia. - Nic tu nie ma o kaucji... - zamruczał. Czuł na sobie uważne spojrzenie Priscilli. - Pewnie to zwykłe przeoczenie. Kto to podpisał?... Och! Sędzia Zahre? Co za cudowny zbieg okoliczności! - Wyszczerzył zęby w głupawym uśmiechu, starannie omijając wzrokiem dziewczynę. - Zaraz wszyściutko załatwimy! - zaświergotał. - Znam sędziego. Co za przypadek! - Przesunął przełącznik na biurku. - Wieża - odezwał się cierpki głos. - Witam wieżę. Bardzo jesteście zajęci? Czy moglibyście znaleźć mi sędziego Abrahanthana Zahre z portu Arsdred? Chciałbym z nim porozmawiać. - Już się robi, panie kapitanie. Przełączyć obraz do kajuty? - Byłbym niezmiernie wdzięczny. Dziękuję. Zróbcie to w miarę szybko, bo mam gości i nie chciałbym ich przetrzymywać. - Tak jest. - Połączenie zostało przerwane. Shan z zadowoleniem pokiwał głową i wysunął ze szczeliny w biurku płaski ekran komunikatora. Potem popatrzył na komputer. Nacisnął kilka klawiszy. Kątem oka dostrzegł, że Priscilla przysiadła na poręczy jego krzesła. Patrzyła raz na niego, raz na urzędników. Budoc i Relgis bez słowa wymienili spojrzenia. Relgis miał nadzieję, że sędzia wygłosi jedno z jego grzmiących kazań i zrobi z dowódcą „Pasażu" porządek. Zabrzęczał komunikator. Shan nacisnął fioletowy przycisk po lewej stronie ekranu. Skinął głową posępnej postaci w rubinowych szatach. Sędzia Zahre nosił także rubinowy turban spięty nelafanową broszą. Oczy miał ciemne, blisko osadzone, a nos - chyba nawet większy od Shana. - Jestem sędzia Zahre - oznajmił beznamiętnie. - Oczywiście! - podchwycił Shan. - Znamy się, chociaż wątpię, żeby mnie pan pamiętał. Razem z moim ojcem, Er Thomem yos'Galanem, podejmowaliśmy pana na „Krytym Pasażu”. To było kilka standardów temu. Świętowaliśmy pański awans do miejskiej palestry. Twarz na ekranie trochę odtajała. Usta drgnęły. - Pewnie, że pana pamiętam. Z przyjemnością wspominam tamten wieczór. Jakże się miewa pański ojciec? A może wpadniecie do mojej rezydencji? Oczywiście jeśli nie macie jakichś innych planów. Byłbym niezmiernie zaszczycony. Shan wziął nieco głębszy oddech. Słowa: „ojciec nie żyje!” straciły już swój emocjonalny wydźwięk i powodowały tylko niewielką iskierkę bólu. - Przykro mi - powiedział wolno, czerpiąc słowa z górnoliadeńskiego - ale serce mojego ojca przestało bić już prawie trzy standardy temu. Zahre pochylił głowę. - Niezmiernie przykro mi to słyszeć. Znajomość z nim, chociaż tak krótka, na zawsze wzbogaciła moje życie. - Powtórzę pańskie słowa krewnym. Dziękuję. Zahre pokiwał głową. - A teraz proszę mi powiedzieć, w czym mogę pomóc synowi Er Thoma yos'Galana. Shan uśmiechnął się. - Zaszło pewne nieporozumienie. Przynajmniej moim zdaniem. - Podniósł nakaz w ten sposób, żeby sędzia mógł go zobaczyć. - Przynieśli to dwaj urzędnicy Trybunału w Arsdred, Budoc i Relgis. To nakaz aresztowania i przesłuchania mojej podkomendnej, panny Priscilli Delacroix y Mendoza. Kupiec Sav Rid Olanek oskarżył ją o kradzież. Sędzia Zahre ponownie skinął głową. - Przypominam go sobie. Nie bardzo mi się podobało, że odleciał zaraz po złożeniu zeznań, ale upierał się, że ma jakieś pilne sprawy, więc złożył przysięgę i wniósł wszystkie opłaty skarbowe plus grzywnę za nieobecność podczas konfrontacji. Obiecał, że w ciągu dziesięciu dni dośle kurierem resztę dokumentów. Wszystko było zgodnie z kodeksem, więc dopełniłem swojego obowiązku. - W to nie wątpię - szybko zapewnił go Shan. - Jest jednak kilka dodatkowych kwestii, o których pan może nie wiedzieć. Otóż Kupiec Olanek nie lubi panny Mendozy. Nie znam dokładnie przyczyny tej niechęci, ale naprawdę to on ją okradł, a nie ona jego. W dniu wczorajszym czasu lokalnego podkomendna Kupca Olanka sprzedała rzeczy należące do panny Mendozy w sklepie „Skarbiec Teeli” przy ulicy Parkton. Właścicielką sklepu jest Frau Pometraf. Ma bardzo dobrą pamięć. - Jestem panu niezmiernie wdzięczny za tę informację - odparł sędzia. - Oczywiście zaraz każę to sprawdzić. - Uniósł głowę i lekko zmrużył powieki. - Nie powiedział pan jeszcze, czym mogę panu służyć, yos'Galanie. - To naprawdę drobnostka. Zwykłe przeoczenie. - Shan zaszeleścił papierami. - Nie ma tu mowy o wpłacie kaucji. Panna Mendoza jest mi bardzo potrzebna na statku. Nie chciałbym jej zwalniać nawet na dziesięć minut, a co dopiero na dziesięć dni... Więc co mam zrobić? Sędzia zacisnął usta, ale po chwili musiał przyznać się do błędu. Powiedział, że w istocie chodzi tu o przeoczenie. - Musi pan jednak zrozumieć, panie kapitanie, że dokument nabrał mocy prawnej - dodał. - A prawa należy przestrzegać. - Oczywiście! - Shan odwrócił w jego stronę monitor komputera. - Omal nie zapomniałem... Tutaj są akta panny Mendozy. Pytam pana: czy ktoś taki ryzykowałby swoją reputację na rzecz zwykłej kradzieży? Nastąpiła dłuższa przerwa. - Moim zdaniem, wystarczy kaucja w wysokości kantry - rozległ się wreszcie głos sędziego. - Płatna gotówką, ma się rozumieć. Daje pan słowo, że panna Mendoza stawi się w sądzie, gdyby doszło do rozprawy? - Ma pan gwarancje klanu Korval - odpowiedział oficjalnie Shan i ruchem głowy wskazał na dwóch otępiałych ze zdumienia urzędników. - Mogę dać im pieniądze? Czy wolałby pan raczej... - Relgis i Budoc to ludzie ze wszech miar godni zaufania. - Bez wątpienia. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby ich podejrzewać. Ale... kantra, mówił pan, prawda? A może lepiej przydzielić im uzbrojoną eskortę? Relgis wydał gniewny pomruk, a sędzia uśmiechnął się pod wąsem. - To na pewno zupełnie zbędne, panie kapitanie. Dziękuję za pańską troskę. - Wzmożona czujność nigdy nie zawadzi - odparł z przejęciem Shan. - Zdarza się, że niewinny człowiek pada na ulicy ofiarą napadu. - Westchnął i rozłożył ręce. - Był pan dla mnie bardzo uprzejmy. Niestety, muszę pana zapoznać z jeszcze jedną sprawą. - Uniósł do góry drugi dokument. Sędzia szybko przebiegł pismo wzrokiem i pokręcił głową. - To już nie leży w moich kompetencjach. Ale znam dobrze sędziego Bearmerta, którego podpis widzę tu pod spodem. Poproszę go, żeby osobiście z panem porozmawiał. - Jest pan niezwykle uprzejmy - powtórzył Shan. - Przepraszam za kłopot. - To żaden kłopot. Mam obowiązek stać na straży prawa, a nie ścigać niewinnych ludzi. - Skłonił się sztywno. - Bywaj, Shanie yos'Gałanie. Zapraszam jutro na kolację. - Z chęcią bym przyszedł, panie sędzio, ale obawiam się, że nie mogę. Cała załoga, łącznie ze mną, dostała ścisły zakaz schodzenia z pokładu statku. - Bzdura - cierpko odpowiedział sędzia. - Mój jacht przewiezie pana prosto do mojego domu. Nie będzie pan miał żadnych kłopotów. Shan uśmiechnął się. - W takim razie przyjdę z przyjemnością. Bardzo dziękuję. - Świetnie. Zatem do jutra. - Ekran pociemniał. Shan nacisnął żółty przycisk i komunikator zniknął w szczelinie biurka. Kapitan wysunął prawą szufladę i wyciągnął poobijane puzderko z laki. - Kantra... - zamruczał i wysypał zawartość na biurko. Zabrzęczał metal. Monety toczyły się po blacie i uderzały o pieniek z toporem. Terrańskie bity wszystkich nominałów, pieniądze z Liadu i lokalne waluty z pół tuzina światów. Znalazło się nawet kilka grubo ciosanych cytrynów i kawałek przewierconego w środku malachitu. - Kantra... - ponownie mruknął Shan, po czym z przesadną pieczołowitością oddzielił od sterty dziesięć monet o wartości jednej dziesiątej kantry każda i ruchem ręki wezwał urzędnika. - Raz, dwa, trzy... - Starannie liczył błyszczące krążki spadające na spoconą dłoń Budoca. - Dziesięć. Zgadza się? - Tak, panie kapitanie - wysapał Budoc. - To znakomicie. - Shan wskazał na Relgisa. - Teraz pan. Proszę pokwitowanie. Relgis spojrzał na niego spode łba, ale posłusznie sięgnął po kwitariusz. Shan przełączył coś na biurku i niemal w tej samej chwili brzęknał dzwonek przy drzwiach. - Proszę - powiedział kapitan. W progu stanął ponury Gordy. Shan uśmiechnął się. - Ci panowie wychodzą, Gordonie. Odprowadź ich do sali recepcyjnej i podaj coś do picia. Seth odwiezie ich na planetę. - Odwrócił się do urzędników i popatrzył na ich miny. - Wielkie dzięki za odwiedziny. Miło mi było panów poznać. Do widzenia. - Do widzenia, panie kapitanie - z niskim ukłonem odparł Budoc. Relgis parsknął pod nosem i bez słowa pochylił głowę. Potem wyszli, poprzedzani przez Gordy'ego. Priscilla odczekała chwilę, aż drzwi się zamknęły, po czym wstała z wyciągniętą ręką. - Dolać panu wina, panie kapitanie? Przyjrzał jej się uważnie. - Tak, dziękuję, Priscillo. Czerwonego, jeśli jesteś tak uprzejma. I sobie też nalej. Przez moment patrzyła na pieniek z toporem, a później odwróciła się i podeszła do barku. - To Pendragon - powiedziała nagle. Shan wlepił wzrok w jej plecy. - Pendragon? Ach, ten od stołu. To jedna z ulubionych baśni Val Cona. Któregoś ze swoich kotów nazwał imieniem Merlin. - Zmarszczył czoło. - Bajania wuja Richarda. Sama wiesz, że praktycznie w całej galaktyce można usłyszeć tylko o smokach. Podała mu kieliszek i usadowiła się w fotelu. - Przedwczoraj sto bitów, wczoraj chwila prawdziwej grozy, a dzisiaj kantra. Ile pan wyda na mnie jutro? - Mówiła cicho i patrzyła na niego z powagą. - Zapewne nic, Priscillo. Prawdę mówiąc, dzisiaj też nic mnie nie kosztowałaś. Sav Rid chce mi utrudnić życie, a to znaczy, że nareszcie traktuje mnie poważnie. Bardzo się z tego cieszę. -Wypił nieco wina. – Oskarżył „Pasaż” o przemyt. To pewna nowość, prawda? Na pokład wejdą kontrolerzy Trybunału z Arsdred. - Chyba, że przyjaciel pańskiego przyjaciela skorzysta ze swoich wpływów - zauważyła cierpkim tonem. - Szczerze wątpię, bo niby po co? Oczywiście warto spróbować. Naszego agenta, pana dea'Gaussa, wezwiemy tylko w razie potrzeby. Moja siostra, Pierwsza Mówczyni, wymaga, aby był zawsze pod ręką. Swoim taktem oraz finezją równoważy jej temperament. A propos, spisałaś się znakomicie. - Tak myślałam. - W jej czarnych oczach wciąż widać było tłumiony gniew. Nagle pokręciła głową i uśmiechnęła się leciutko. - Naprawdę jest pan spadkobiercą Korvalów? - Oczywiście. W takich sprawach na ogół nie kłamię. Miałbym się z pyszna, gdybym to zrobił. Z drugiej strony, jeżeli chcesz znać prawdę, to wolałbym być raczej kimś innym. Zwłaszcza, że Val Con wciąż włóczy się gdzieś po wszechświecie, bada planety i nie zamierza wcisnąć własnego spadkobiercy między mnie i przeznaczenie. - Westchnął. - Boję się, że nie będę dobrym Delmem. Nastąpiła chwila milczenia. Priscilla, popijając wino, spoglądała na topór. Naraz przeniosła wzrok na Shana i spytała jakby z wahaniem: - Wyświadczy mi pan pewną grzeczność? - Bez wątpienia spróbuję - odparł ostrożnie. - A o co chodzi? - Chciałabym, żeby pan wymienił wszystkie... swoje wcielenia. Żebym w końcu wiedziała, kogo o co prosić. Uśmiechnął się. - Niestety, pełna lista nie będzie zbyt krótka. Kilka funkcji jest tak podobnych, że tylko Liaden dostrzeże różnicę. - Odstawił kieliszek i zaczął wyliczać na palcach: - Głowa rodu yos'Galan. Spadkobierca Korvalów. Strażnik kontynuacji rodu... nie, żartuję. Brat Val Cona, Novy i Anthory. Kuzyn Val Cona. Strażnik Anthory. Ojciec Padi. Mistrz pilotowania... Znowu westchnął. - To nudne, Priscillo. Mów mi po prostu Shan, a ja już całą resztę jakoś dopasuję. - A nie mogę mówić do pana „kapitanie”? - Wiedziałem, że to powiesz - jęknął. Uśmiechnęła się niespodziewanie i wskazała na topór. - Co to za pomysł? -„Kiedy ktoś przychodzi z nożem, lepiej mieć nóż i sztylet”. Tak mawiał mój ojciec. Prawdopodobnie myślał o czymś innym, ale dziś rano, tuż przed przybyciem naszych miłych gości, znów usłyszałem to od Rusty'ego. - Wyrwał topór z pnia. Rozłupane kawałki drewna poturlały się po wypolerowanym blacie. - Mój brat z kolei lubi powtarzać, że nagie ostrze skłania do refleksji. - Machnął toporem. Priscilla odruchowo wtuliła się w fotel. - Widzę, że miał rację. Pomyślałem sobie, że dobrze będzie postawić na widoku taką oznakę władzy. - Błysnął zębami w uśmiechu. - Liadeńskie sztuczki, Priscillo. Wybacz. Wzruszyła ramionami. - Najważniejsze, że podziałało. Ale ich repertuar wcale nie był gorszy. Zachowywali się tak, jakby mieli za sobą calutką sprawiedliwość tutejszego świata. - Faktycznie, byli wręcz wyniośli. - Chyba już nigdy się od tego nie uwolnię - westchnęła. - Może wystarczy, jeżeli powiem, że mi naprawdę przykro? - A jest ci przykro? Lepiej powiedz „wybacz”, jeśli uważasz, że czuję się dotknięty. Liadenowie na ogół nie mówią, że im przykro. To w pewnym sensie przyznanie się do winy. Prosząc o wybaczenie uznajesz, że twój rozmówca ma prawo czuć się urażony, lecz jednocześnie dajesz dowód, że nie jesteś winna. Popatrzyła na niego ze zdumieniem. - To dlatego Kayzin Ne'Zame była taka wściekła, gdy mnie zastała przy głównym komputerze! Wciąż powtarzałam: przykro mi, przepraszam... - Pociągnęła łyk wina i zapadła w milczącą zadumę. Shan bawił się toporem. Wymachiwał nim, obracał, ważył w dłoni... Wreszcie odłożył go na biurko i sięgnął po kieliszek. Z przyjemnością patrzył spod oka na Priscillę. Chyba poczuła jego spojrzenie, bo nagle uniosła głowę i uśmiechnęła się do niego. - Czy coś jeszcze, panie kapitanie? Za chwilę mam lekcję latania. - Uczysz mnie, jak dowodzić statkiem? - Machnął kieliszkiem w stronę drzwi. - Wracaj do pracy. Dziękuję ci, że przyszłaś. - Proszę bardzo, panie kapitanie - odparła pogodnym tonem. - To żaden kłopot. Port Arsdred Pora południowego targu Pan dea'Gauss rozparł się w fotelu i pogratulował sobie w duchu. Jak dotąd wszystko szło świetnie. Nie pogodził się wprawdzie z myślą, że w ciągu godziny wysłano go z Liadu na krańce galaktyki, ale ucieszył go fakt, że jego następczyni zawarła właśnie kontrakt małżeński wiążący ją z planetą. Gdyby nie to, interesy klanu spoczęłyby teraz w młodszych i mniej sprawdzonych rękach dea'Gaussów. Z satysfakcją poinformował Pierwszą Mówczynię Korvalów, że jest do jej dyspozycji. Lady Nova przyjęła jego oświadczenie lekkim skinieniem głowy i dźwięcznym głosem przedstawiła mu plan działania. Pan dea'Gauss poczuł przyjemne ciepło w okolicy serca. Była bardzo podobna do ojca i dojrzała jak na swoje lata. Da sobie radę, z zadowoleniem pomyślał pan dea'Gauss. Wszyscy sobie poradzą. To naprawdę szkoda, że tak potężny klan jak Korval przedwcześnie trafił w ręce ludzi zbyt młodych, aby mogli podołać wszelkim obowiązkom. Nawet najstarszy, Shan, obecnie Thodelm yos'Galan, nie osiągnął pełnej dojrzałości. A młody pro-Delm, Val Con, jest zupełnym młokosem, choć sprawdził się jako zwiadowca. Starszy dżentelmen dźwigał na swoich barkach niemały obowiązek. Linia dea'Gauss od pokoleń dbała o interesy Korvalów - oczywiście z obopólną korzyścią. Mądre dzieciaki, pomyślał z dumą. Szybko się uczą. Mój ród okazałby się niegodny swojego stanowiska, gdyby dopuścił do upadku klanu, zanim Val Con włoży Wielki Sygnet na palec. Taksówka stanęła. Pan dea'Gauss otworzył oczy i wyjrzał przez okno. Zadowolony, zabrał swoją teczkę i pulpit podróżny, wcisnął terrańską monetę w łapę taksometru i wysiadł. Zamrugał oczami, przez chwilę przytłoczony feerią barw, dźwięków i zapachów unoszących się nad Bazarem. Potem dystyngowanym krokiem ruszył w stronę przystani promowej. Przy stanowisku siedemset dwanaście stała zbrojna warta. Pan dea'Gauss wcale się tym nie przejął. Spodziewał się, że tak będzie. Zdumiała go natomiast obecność dwóch innych osób, toczących zawzięty spór ze strażniczką. - Nic mnie to nie obchodzi! - wołała gruba dama z wplecionymi w warkocze klejnotami. - Możesz mieć rozkazy nawet od Czterech Tysięcy Gospodarzy Nieba! Jestem ambasadorem! Grittle ze Skansion! Oglądałaś mój paszport! Potwierdziłaś moją tożsamość! Mam ważną sprawę do załatwienia na pokładzie... - Nie wolno - lakonicznie odpowiedziała strażniczka. - Polecenie sędziego Bearmerta. Twarz kobiety nabrała barwy głębokiej czerwieni, nawet przyjemnie kontrastującej z cienkimi srebrnymi liniami namalowanymi wokół jej oczu. Głos zabrał drugi z petentów. - Jestem Chon Lyle, miejscowy przedstawiciel Świata Trellenów. Koniecznie muszę wejść na statek. Klan Korval oficjalnie reprezentuje nasze interesy w całej galaktyce. Zarzut przemytu pod adresem ich flagowego statku jest ciosem wymierzonym także w Trellenów. Pan dea'Gauss natychmiast się rozchmurzył. Dostrzegł w tym rękę Pierwszej Mówczyni Korvalów. Podszedł bliżej i skłonił się lekko strażniczce, jak przystało ważnej osobistości w kontaktach z najemnikami. Popatrzyła na niego ze znudzeniem. - Nic pan nie musi mówić. Chce pan wejść na pokład „Pasażu”. - Właśnie - odparł z niezmąconym spokojem. Podał jej złożony na trzy pomarańczowy pergamin. - Oto pismo sędziego Bearmerta, przyznające mi ten przywilej. Co więcej, mogę zabrać ze sobą każdego, kto mógłby mi się przydać w czasie wypełniania moich obowiązków. - Wskazał na panią ambasador i agenta Trellenów. - Mam na myśli tych państwa. Proszę dokonać niezbędnych formalności. Spieszy mi się. Wartowniczka westchnęła ciężko, wzięła dokument i go rozwinęła. Szybko przebiegła pismo wzrokiem, po czym wróciła do początku i przeczytała je trochę wolniej. Nie odrywając oczu od pergaminu, sięgnęła po komunikator, wcisnęła kciukiem jakiś przycisk i wymruczała parę słów do mikrofonu. Potem słuchała chwilę i w końcu skinęła głową. - Dobra, konusie - powiedziała, oddając papier panu dea'Gaussowi, który na powrót złożył go starannie i schował do rękawa. - Droga wolna. - Zajrzała do korytarza. - Hej, Seth! Masz pasażerów! - Potem znów stanęła w bojowej pozycji, na szeroko rozstawionych nogach, z dłońmi splecionymi pod brzuchem. Na skraju rampy pojawił się wysoki Terrańczyk o szczurzej twarzy. Spojrzał na trójkę pasażerów i skłonił się starszemu Liadenowi. - Tak, psze pana? Liaden uśmiechnął się w odpowiedzi. Korvalowie zatrudniali starannie dobranych ludzi. Wszystko było tak, jak być powinno. - Nazywam się dea'Gauss i jestem plenipotentem Korvalów. Lord yos'Galan mnie oczekuje. - Wskazał na swoich towarzyszy. - A to pani ambasador Grittle ze Skansion i pan Chon Lyle ze Świata Trellenów. Jego lordowska mość z radością ich przyjmie. Seth skinął głową i odsunął się na bok. - Witamy na pokładzie, panowie... i pani. Polecimy, jak tylko wieża da nam zgodę. 365 rok czasu pokładowego 147 dzień podróży Trzecia wachta Godzina 15.00 - Ten ładunek jest opieczętowany! Wyższy z dwóch kontrolerów odwrócił się z westchnieniem i już dziewiąty raz zaczął tłumaczyć, że jego obowiązkiem jest sprawdzić... - ...wszystkie ładownie, towary, wyposażenie i przesyłki przewożone przez statek ,.Kryty Pasaż”, dowodzony przez kapitana i Handlomistrza, Shana yos'Galana - wyrecytował Ken Rik i rozłożył ręce w geście desperacji. - Wiem. Ale wiem także, że ten ładunek jest opieczętowany. Rozumie pan, co to znaczy? Po pierwsze: towar został dostarczony przez firmę, która wykupiła przewóz, załadowała go na statek i opieczętowała. Po drugie: w takich przypadkach przewoźnik udziela gwarancji - za którą zresztą trzeba zapłacić - że towar dotrze nienaruszony do miejsca przeznaczenia. Po trzecie: jeśli wy dwaj złamiecie tę pieczęć, armator straci opłatę przewozową w wysokości piętnastu kantr - A to, dla waszej wiadomości, aż pięćset dwadzieścia pięć tysięcy bitów! - i w przyszłości co najmniej dziesięć razy tyle, bo nikt nie zechce powierzać mu towaru. Wyższy kontroler znów westchnął. - Znam kursy walut, proszę pana. Znam także swoje obowiązki. Na pewno pan rozumie, że w przypadku kontrabandy nie możemy polegać wyłącznie na manifeście statku. Ken Rik aż się zająknął. - Jak pan śmie... - Zabrakło mu terrańskich słów, żeby wyrazić swoją irytację. Zacisnął zęby, przeszedł kilka kroków, stanął przed wejściem do ładowni i skrzyżował ramiona na piersiach. - Ten towar jest zapieczętowany - powiedział z kamiennym spokojem, w którym czaiła się ukryta groźba. - I takim też pozostanie. - Całkiem słusznie - odezwał się jakiś głos z lewej strony. - Chyba, że któryś z panów jest oficjalnym przedstawicielem firmy, której pieczęć widnieje na drzwiach ładowni. - Pan dea'Gauss! Plenipotent Korvalów skłonił się. - Pan yo'Lanna. Miło mi pana widzieć. - Mnie również, proszę pana - zawołał Ken Rik, uśmiechając się z okrucieństwem do obu kontrolerów. - Czym mogę panu służyć? Dea'Gauss zastanawiał się przez chwilę. - Potrzebuję miejsca do pracy. Jak rozumiem, ci dwaj panowie to kontrolerzy, hmmm... z Trybunału? - W rzeczy samej! - wykrzyknął wyższy z nich i podszedł do niego z wyciągniętą ręką. - Jestem Jenner Halothi, a to Krys William. Musimy... - z napięciem rzucił okiem na spedytora - sprawdzić, czy na tym statku nie są przypadkiem przemycane jakieś niedozwolone medykamenty lub towary. - Mam nadzieję, że ów nakaz nie obejmuje ładowni opieczętowanych przez firmy niezależne od klanu Korval - odparł dea'Gauss, udając, że nie widzi ręki kontrolera. - Chyba, że za zgodą i w obecności reprezentanta danej firmy. - Potoczył wkoło bacznym wzrokiem, jakby gotując się do bitwy. - Powód tego jest dwojaki. Przedstawiciel musi potwierdzić zgodność towaru ze specyfikacją i występuje w roli świadka złamania pieczęci oraz przeszukania. Po drugie, jeżeli się okaże, że wymieniony towar, w części lub całości jest nielegalny, będą panowie mogli od razu aresztować sprawcę. Czy mamy tutaj przedstawiciela - spojrzał na napis na pieczęci - manufaktury Pinglit, panie yo'Lanna? - Nie, proszę pana - z niekłamaną radością odpowiedział Ken Rik. - Jest jednak ambasador May z Winegeldu, gdzie mieszczą się zakłady Pinglit. Są także ambasadorowie Sharpe, Sunagaki i Gomez z kooperujących planet. - Świetnie, świetnie... - W oczach starego dżentelmena zamigotały wojownicze błyski. - W takim razie zapraszam wszystkich... Pan wybaczy, panie yo'Lanna, ale gdzie moglibyśmy się tu ulokować? - Najlepiej w moim biurze, proszę pana - serdecznie zaproponował Ken Rik. - Tędy, proszę. - Z całym szacunkiem, panie... hmmm... dea'Gauss? Mamy swoje obowiązki... - Ależ wiem! - zgodził się bez wahania Liaden. - Wszyscy je mamy. Lecz w tym momencie moje obowiązki są ważniejsze od pańskich. - Ukłonił się zdawkowo, ledwo zachowując pozory grzeczności. - Proszę panów do siebie. Shan yos'Galan leniwym krokiem skręcił za załom korytarza. W prawym ręku trzymał kieliszek z winem, a pod lewą pachą dźwigał dużą doniczkę z jakąś zieloną rośliną. Nagle stanął i z głupawą miną gwałtownie zamrugał oczami. Badyl zachwiał się lekko tuż nad jego głową. - Kontrolerzy już poszli, Ken Rik? Czy też może, starym zwyczajem, zrobiłeś sobie przerwę na herbatkę? Nie to, żebym ci wymawiał... Ken Rik wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Jest tutaj pan dea'Gauss. - Tak? To znakomicie. Pokazaliście mu kajutę? A teraz idziesz w odwiedziny? Głupiec ze mnie... Pewnie, że idziesz. Przecież jesteście przyjaciółmi. Rozegracie ze dwie partyjki, pogadacie, popijecie wina. Ale...kontrolerzy? - Pan dea'Gauss się nimi zajął. Szukał waszej lordowskiej mości, przyszedł do ładowni i przejął sprawy w swoje ręce. Wysłał mnie po nadajnik i kolorowe monitory, żeby móc lepiej pracować. - Zostawiłeś ich samych z dea'Gaussem? - Shan uśmiechnął się szeroko. - Biedni... A może powinienem iść im na ratunek? Nie chcę, żeby do listy poprzednich zarzutów dopisano mi jeszcze znęcanie się nad ludźmi. Zwłaszcza takimi, co w gruncie rzeczy niewiele rozumieją. - Chyba na razie są bezpieczni. Pan dea'Gauss wezwał też na wykład czworo obecnych tu ambasadorów. - Ken Rik pociągnął nosem. - Wie pan, że wynajęliśmy kilku księgowych z Arsdred, żeby nam obliczyli straty portu i statku, wynikające z kwarantanny? Shan popatrzył nań z podziwem. - Serio? To bardzo sprytne z naszej strony. A jak to zrobiliśmy? - Zamieściliśmy ogłoszenie w gazecie gospodarczej - odparł Ken Rik nieco mniej pewnym głosem. Kapitan ryknął tak donośnym śmiechem, że aż donica zachybotała się niebezpiecznie w jego dłoniach. - A niech mnie! Niemożliwe! W miejscowej gazecie?! Ken Rik, to padnie czarną plamą na nasze nieśmiertelne dusze! Dopuściliśmy zawodowca do ligi amatorów! Powinienem tam się pojawić, przynajmniej jako sędzia. Moja lordowska mość nie może przegapić takiego pokazu... Zresztą, nieważne. - Uniósł donice. - Zrób mi te przysługę i zanieś to do kwatery ambasador Kelmik. Żaliła mi się, że nie potrafi żyć bez zieleni... Ken Rik westchnął. - W bibliotece wszystko w porządku? - Lina i Priscilla dają sobie radę. Przyznam ci się, że naprawdę mamy wspaniałą załogę. Gdy wychodziłem, obaj kontrolerzy wili się w krwi na ziemi. Paniom jak dotąd nic się nie stało. - I się nie stanie - z zadowoleniem zawyrokował spedytor. - Niech pan przekaże panu dea'Gaussowi, że o nim nie zapomniałem. Zaraz przyniosę wszystko, o co prosił. - Nie ma sprawy - odparł Shan i odszedł długim, nonszalanckim krokiem. Ken Rik uśmiechnął się i skręcił w stronę gościnnych kwater. Nad jego głową ustawicznie chwiał się zielony badyl. - Należy także wziąć pod uwagę to - mówił pan dea'Gauss do grupki słuchaczy, kiedy Shan yos'Galan wkroczył do kantorka - że ludzie zatrudniani przez klan Korval otrzymują uposażenie wyższe o około dziesięć do piętnastu procent, niż członkowie załóg innych statków. Dzięki temu, oczywiście wydają dużo więcej podczas postoju w porcie. Dokładne liczby podam państwu za... Wasza miłość! - Wstał natychmiast i pokłonił się głęboko. Shan westchnął w duchu i pochylił głowę. - Bardzo się cieszę, że pana widzę, panie dea'Gauss. Proszę wybaczyć, że od razu nie powitałem pana osobiście. - Wasza lordowska mość jest bardzo łaskaw. Są przecież ważniejsze sprawy. Pan yo'Lanna nadzwyczaj dzielnie mi pomaga. Chyba nie będę zbytnim optymistą, jeżeli powiem, że zbliżamy się do szczęśliwego końca tej całej niepotrzebnej awantury. - Wszyscy mamy taką nadzieję - posępnie mruknął jego lordowska mość. - Lecz proszę sobie nie przerywać. Zawsze lubiłem obserwować pana podczas pracy. To dla mnie bardzo inspirujące. Pan dea'Gauss podziękował mu skinieniem głowy i usiadł z powrotem. Shan przeszedł na lewą stronę kabiny, wymienił uprzejme uśmiechy z czworgiem ambasadorów i usiadł tak, żeby widzieć ekran, obsługiwany przez dea'Gaussa, i twarze kontrolerów. - Wkrótce powinniśmy otrzymać odpowiedź z firmy Pinglit - podjął mówca. - Jeśli wyrażą zgodę na naszą propozycję... Chodzi o to, wasza miłość, że obecni tu dyplomaci: May, Sharpe, Gomez i Suganaki, zastąpiliby przedstawiciela wymienionej firmy na czas inspekcji. Powtarzam zatem, jeśli wyrażą zgodę, to przystąpimy do przeszukania luku czterdzieści trzy. A tymczasem, moi panowie... - Zerknął na zgnębionych kontrolerów. - Proszę o spis wszystkich zrewidowanych pomieszczeń, razem z pisemnym orzeczeniem - oddzielnym dla każdego pomieszczenia. - Orzeczeniem? - jęknął niższy z nich. William, pomyślał Shan. - Jakim orzeczeniem? Pan dea'Gauss spojrzał na niego spod ściągniętych brwi. - Chodzi mi o świadectwo, że kontrola nie wykazała żadnych nieprawidłowości - wyjaśnił cierpliwie. - Że nie znaleziono nic nielegalnego. Proszę o to, bo wiem, że tak jest w istocie. Przecież nie może być inaczej. Kontrolerzy spojrzeli po sobie. - Było inaczej? - zaniepokoił się pan dea'Gauss. Niższy gwałtownie przełknął ślinę. - Ależ skądże! W tamtych... w tamtych ładowniach nie znaleźliśmy żadnej kontrabandy. Tylko... otrzymaliśmy polecenie najpierw przeszukać cały statek, a na końcu spisać raport. - To nie wystarczy - oznajmił pan dea'Gauss i odwrócił się w stronę ekranu. - Poza tym, muszę stwierdzić, że dwie ekipy kontrolerów to grubo za mało. Na statku tej wielkości? Przecież to po prostu śmieszne. W czasie, kiedy trwa rewizja, klan Korval traci... - Musnął klawisz tak czułym ruchem, jakim ktoś inny wolałby zapewne pogładzić policzek kochanki. - Siedem kantr na dobę. Port Asrded w tym samym czasie traci cztery przecinek osiem dziesiątych kantry. To nie uwzględnia strat tych kontrahentów, którzy wcześniej, znając naszą rzetelność, podpisali umowy odbioru towarów. Moim zdaniem, potrzeba jeszcze co najmniej dwóch ekip. - Byłabym zaszczycona, mogąc nadzorować pracę kontrolerów - odezwała się cicho ambasador Suganaki. - Choćby jednej ekipy. To niedorzeczne, aby załoga statku brała na siebie cały ciężar związanych z tym obowiązków. Jest nas tutaj wystarczająco wielu, aby zapewnić państwu odpowiednią pomoc. Dobrze wiem, że niezależnie od zaistniałej sytuacji, załodze nie wolno lekceważyć rutynowych zadań. Shan skłonił się. - Bardzo pani dziękuję. Rzeczywiście, przyda nam się każda para rąk do pomocy. Gdybym przewidział taką sytuację, to już na początku rejsu zatrudniłbym więcej osób. - Nikt z nas nie mógł tego przewidzieć, kapitanie - z powagą powiedziała Suganaki, ale w jej oczach zamigotały iskierki wesołości. - Przy kolacji wspomnę o tej sprawie pozostałym członkom korpusu dyplomatycznego. - Odwróciła się do dea'Gaussa. - Proponowałabym ściągnięcie tutaj nawet czterech dodatkowych ekip. Jak pan już wcześniej słusznie zauważył, „Pasaż” to bardzo duży statek. - Cenna uwaga, pani ambasador. Dziękuję z całego serca. Spytam sędziego Bearmerta jak szybko może przysłać tutaj swoich ludzi. A teraz... - Przerwał mu brzęk komunikatora. Pan dea'Gauss wcisnął klawisz połączenia. - Tak? - Tu wieża - oficjalnym tonem oznajmił Rusty. - Firma Pinglit przystała na pańską propozycję. Statek kurierski przywiezie pisemne potwierdzenie. Są gotowi do dalszej współpracy i proszą o natychmiastowy kontakt w razie wątpliwości. - Znakomicie. Dziękuję bardzo. - Pan dea'Gauss przerwał połączenie i z satysfakcją spojrzał na zebranych. - Chodźmy zatem do luku numer czterdzieści trzy. Dużo później, gdy kontrolerzy odlecieli na nocny spoczynek, Shan spotkał się z dea'Gaussem w gościnnym salonie. -Wasza lordowska mość... Mam wiadomość od Pierwszej Mówczyni - mruknął stary dżentelmen po górnoliadeńsku. - Zawiadamia pana, że klan pokryje wszelkie wydatki związane z tą sytuacją. Jej zdaniem jest to atak wymierzony we wszystkich Korvalów, a nie tylko w ,,Pasaż” lub pana. Shan machinalnie pokiwał głową. - Pierwsza Mówczyni, czyli moja siostra, jest doprawdy niezwykle hojna. To była najwłaściwsza odpowiedź. Pan dea'Gauss chrząknął z cicha, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć. Rzadko zdarzało się, aby jego lordowska mość był tak potulny. Zazwyczaj zaraz potem następował jakiś nieprzemyślany wybryk. - Druga wiadomość pochodzi od lorda yos'Phelium. Wydatne wargi Shana skrzywiły się w cierpkim uśmiechu. - Naprawdę? Ciekawe, co też tym razem mój brat ma mi do powiedzenia. Dea'Gauss milczał przez chwilę. Wiadomość była niezwykła - wręcz osobliwa, do granic obrazy. Ale z drugiej strony, młody Val Con odziedziczył po ojcu skłonność do aluzji, wiec prawdziwa wiadomość zapewne była skryta pomiędzy wierszami. Dea'Gauss skupił się, żeby powtórzyć wszystko dokładnie, słowo w słowo. - Jego zdaniem, dobry zwiadowca ma w sobie coś z dobrego złodzieja. Szczerze dziękuje za poradę i pyta, co w najbliższym czasie mógłby ukraść dla waszej lordowskiej mości. Shan roześmiał się. - Renegat. Trzeba go było utopić tuż po narodzinach. Długo tym razem zabawił w domu? Pan dea'Gauss pozwolił sobie lekko parsknąć, co wyrażało jego niezadowolenie ze sposobu, w jaki lord yos'Galan wyrażał się o dziedzicu Korvalów, i odpowiedział sztywno: - Był na Liadzie zaledwie ćwierć relummy i musiał nagle wracać do swoich obowiązków. Opuścił planetę w tym dniu, w którym zostałem wezwany przez Pierwszą Mówczynię. Przypadek sprawił, że widziałem go przez krótką chwilę i przekazałem swoje pozdrowienia. Shan spod oka spojrzał na rozmówcę. - Musiał nagle wracać do swoich obowiązków? - Tak, milordzie. Lady Nova przyjęła to z prawdziwym bólem, bo zaprosiła lady Imeldę. Chyba chodziło jej o zawarcie kontraktu małżeńskiego albo przynajmniej umowy wstępnej, tak, aby jego lordowska mość mógł dopełnić powinności wobec klanu. - Lepiej się czuje? - troskliwie zapytał Shan. Pan dea'Gauss wybałuszył oczy. - Bardzo przepraszam, milordzie... ale kto? - Moja siostra. Poza nią nikt nie próbuje przydusić Val Cona. - Lady Imelda pochodzi z bardzo dobrego rodu – sucho stwierdził stary dżentelmen. - Jest kobietą godną szacunku i uprzedzająco grzeczną. - Uprzedzającą grzeczną - powtórzył Shan. - A z drugiej strony brak jej rozumu i sprytu, żeby dać sobie z tym spokój. Przecież Val Con siedział tam jak na szpilkach! - Stanęli przed ciemnoniebieskimi drzwiami. - Założę się o każdą wymienioną przez pana stawkę, że to niby „nagłe” wezwanie przyszło na jego prośbę. Na takie dictum znalazłoby się parę odpowiedzi, lecz żadna z nich nie przypadła do gustu panu dea'Gaussowi. Zachował więc chłodne milczenie. Jego lordowska mość skłonił się z uśmiechem. - Oto pańska kajuta. Mam nadzieję, że przygotowano ją zgodnie z pańskim życzeniem. O dwudziestej rozpocznie się spotkanie z korpusem dyplomatycznym. Liczę na to, że pan do nas dołączy. Panu dea'Gaussowi nie pozostawało już nic innego, jak ukłonić się i wejść do kajuty. Shan skierował się do własnej kwatery. Pożerał przestrzeń długim krokiem, zatopiony w głębokiej zadumie. To prawda, że Val Con miał obowiązki wobec klanu. Każde z nich musiało postarać się o następcę. Nawet on sam, chociaż grzesznik i cynik, dał Korvalom córkę, która we właściwym czasie zajmie jego miejsce na czele linii yos'Galan i przejmie stery „Pasażu”... A żeby ich pokręciło za ten głupi upór! - pomyślał pod adresem siostry i Val Cona. Już on by o siebie zadbał, gdyby Nova chociaż na chwilę dała mu wolną rękę... Shan westchnął, zatrzymał się pośrodku sypialni, zamknął oczy i zaczai oddychać powoli, tak jak go tego nauczyły przed wielu, wielu laty Mistrzynie Uzdrawiaczki. Wszelkie kłopoty - rodzinne, zawodowe i osobiste - zamarły. Nie wszystko naraz, przypomniał sobie z wymuszonym spokojem. Wewnętrznym okiem zobaczył nagle obraz Priscilli, takiej samej, jak ta, którą widział po raz ostatni, z bojowym błyskiem w oku, w momencie konfrontacji z urzędnikami Trybunału. Z jękiem rzucił się na łóżko. Za wiele żądasz, wasza lordowska mość, szepnął w duchu. Spróbuj zasłużyć sobie na jej przyjaźń. Przy odrobinie szczęścia może ci się to udać. Wstał i poszedł do łazienki, po drodze zdejmując ubranie. Wsunął się pod siekący strumień wody. Starał się myśleć wyłącznie o wieczorze i o spotkaniu z ambasadorami. Ciekawe, co z tego wyniknie? 65 rok czasu pokładowego 148 dzień podróży Czwarta wachta Godzina 17.00 - Musisz mieć suknię! - Lino... - Nie! - krzyknęła mała kobietka i chwyciła przyjaciółkę za rękę. - Pójdziesz na przyjęcie stosownie ubrana. Nie chcę słyszeć żadnych sprzeciwów! Priscilla zagryzła usta i stanowczo pokręciła głową. - Przepraszam, Lino... Naprawdę przepraszam. Nie mam pieniędzy. Żadnych. Zaciągnęłam niemały dług na zakup ubrań, które na sobie noszę. Ale... suknia... - Ba! - Lina machnęła drobną rączką i nagle z całej siły przytuliła się do boku wysokiej Terranki. - Dam ci suknię, a ty zrobisz mi tę przyjemność i ją włożysz, co? - zaszczebiotała. -Wszystko załatwione! Priscilla uśmiechnęła się. - Nie mogę cię o to prosić, Lino. Niby dlaczego... - A dlaczego nie? - przerwała jej Liadenka. - Przecież jesteśmy siostrami... Sama to powiedziałaś! Nie pozwolę siostrze iść na bal w łachmanach. I wcale nie zamierzam się dłużej z tobą kłócić! - Roześmiała się i pociągnęła Prisciłlę za sobą w stronę okrętowego sklepu. - Chodź, denubia. Naucz się we właściwy sposób przyjmować prezenty. Dziewczyna parsknęła śmiechem. - Jeszcze jedna lekcja etykiety? Następnym razem każesz mi włożyć kolczyki od kapitana! - Właśnie! - zawołała Lina. - Przecież są bardzo ładne. Pasują do ciebie. Shan to człowiek honoru, nie daje prezentów tylko po to, by potem powiedzieć: „To moje!” - Głęboko spojrzała w oczy przyjaciółce. - Kolczyki są twoje, Priscillo. To podarek ze szczerego serca. Nic się nie stanie, jeśli je włożysz. - Przeszły przez pierwszą salę, pełną drelichów, butów i kombinezonów. W drugiej były już tuniki i zgrabne pantofelki, ale dopiero w trzeciej dał się poczuć powiew Festiwalu. Stroje kusiły oko barwą i wykończeniem... - Chyba nie... - zaczęła Priscilla, strzelając na boki wystraszonym wzrokiem. - Ba! - Lina krótkim okrzykiem ucięła jej dalsze protesty. -Suknia musi do ciebie pasować. - Znowu podeszła do Priscilli, wzięła ją za rękę i jednocześnie zarzuciła wić, żeby zdusić narastającą w niej panikę. - Jesteś piękna. Strój powinien podkreślać twoją urodę. Sprawisz tym radość sobie i wszystkim, którzy będą cię w nim oglądali. Przecież okazja tego wymaga! Ale Priscilla już jej nie słuchała. Pochyliła się i lekko pogładziła Liadenkę po włosach. Potem ujęła ją pod brodę i uniosła jej twarz do światła. Lina bez wahania spojrzała w czarne oczy dziewczyny. Wszystkie Drogi stały otworem, a Mur majaczył gdzieś za nią. - Jesteś z Koła - zamruczała Priscilla, bardziej do siebie, niż do niej. - Czuję bijące od ciebie ciepło... jak z ogniska, kochana. Przedtem: ból. Potem: uzdrowienie... - Cofnęła rękę. Lina ciągle patrzyła w górę, spokojnym i jasnym wzrokiem. - Jesteś Żoną, Lino? Czy też Wiedźmą? - Byłam żoną - tak jak wypada, dwa razy, na mocy kontraktu. Jestem matką dwóch synów: Bey Lora i Zaca. Pracuję w bibliotece i wyuczono mnie na Uzdrawiaczkę. Nie wiem, czym lub kim jest Wiedźma. - Uzdrawiaczka? - Priscilla zmarszczyła brwi. - Uzdrawiaczka to... Tkaczka duszy, jak powiadamy na Sintii. Kiedy ktoś ma chorą duszę... - Kiedy zatracił radość życia - przytaknęła Lina. - Shan mi mówił, że właściwym terrańskim słowem jest „empatia”. - Zawahała się. - Ale nie jestem pewna, czy to prawda. Z moich doświadczeń wynika, że Uzdrawiaczka nie pomaga wszystkim. Są tacy, których nie czuję. A poza tym, żeby dobrze leczyć, trzeba przejść odpowiedni trening. Poznać właściwe techniki... - Oczywiście - z namysłem wtrąciła Priscilla. - Ale ja... - Ale ty - nie dała jej dokończyć Lina - wciąż walczysz. Wciąż się opierasz. Odpychasz śmiech i wszelkie przejawy ludzkiej życzliwości. Dość tego! Mam sposoby, żeby cię wyleczyć. Zabronisz mi? - Podeszła bliżej, nie zwracając uwagi na innych klientów. Drogi były wciąż otwarte. - Priscillo? Siostry. To twoje słowa. Ja temu nie zaprzeczam. Owionęła ją fala gryzącego bólu, lecz zaraz potem eksplodowała radość. Lina chwyciła Prisciłlę w pasie i przytuliła się z całej siły. Poczuła, że dziewczyna ściska ją jeszcze mocniej. - Siostra i przyjaciółka... - Po ostatnim serdecznym uścisku Priscilla opuściła ręce. Śpiew szczęścia rozlegał się na wszystkich Drogach. Lina zachowała na tyle przytomności, żeby uchronić swoją jaźń od nagłego oszołomienia. - Chodź - powiedziała z uśmiechem i wzięła Prisciłlę za rękę. - Wybierzemy ci najpiękniejszą suknię! 65 rok czasu pokładowego 148 dzień podróży Czwarta wachta Godzina 20.00 Priscilla stała przed lustrem jeszcze długo po wyjściu Liny. Przyglądała się sobie z zachwytem przemieszanym ze zgrozą. Suknia naprawdę była bardzo piękna, z błyszczącego czarnego jedwabiu, przeszywanego z rzadka srebrną nicią, która zdawała się drżeć i tańczyć przy każdym ruchu Priscilli. Znakomicie podkreślała jej kształty, przylegając ściśle od kolan do szyi i od ramion aż do nadgarstków. Wąskie rozcięcie po prawej stronie dawało swobodę ruchów i kusząco odsłaniało fragment kremowego uda. Bogini wie, ile kosztowała... Lina zachowała to w ścisłej tajemnicy. Priscilla z marsową miną popatrzyła na swoje odbicie. Na prawej ręce nosiła trzy ocalałe bransolety, a na lewej - pierścionek z niebieskim oczkiem, pożyczony od Liny. Srebrna wstążka we włosach wyglądała niczym błyskawica, przecinająca skłębione chmury. Ale wciąż czegoś brakowało... Niespiesznie podeszła do szafy i przetrząsnęła jej zawartość. Zamknęła w dłoni aksamitne puzderko. Z łupem w ręku, z powrotem podeszła do lustra. Powoli wpięła w uszy platynowe kółka i dała krok do tyłu, żeby się lepiej widzieć. Po chwili skinęła głową. Kolczyki zatańczyły lekko. Odłożyła puzderko na bok i wyszła z kajuty. Rusty gapił się na nią przez dłuższą chwilę, zanim podszedł z wyciągniętą ręką. - Cudnie wyglądasz, Cillo. A może zawrzemy jakiś krótkoterminowy kontrakt? Uśmiechnęła się. - Chyba trochę za długo siedziałeś na wieży. - To prawda - przytaknął ze zgnębieniem. - Między kapitanem i panem dea'Gaussem. Myślałem, że już nigdy nie skończą konferować! Bywały chwile, że obsługiwałem czternaście połączeń naraz. Przysięgam! - Mój ty biedaku - westchnęła. - Przyjdź do biblioteki i stań w obronie norbera. Chcieli go uśpić. - Nadgorliwcy - burknął Rusty. - Nie mają nic więcej do roboty? Zachowują się, jakbyśmy naprawdę coś przemycali! Coś mi się zdaje, że pomału zaczęli gonić w piętkę. W tym samym momencie podeszła do nich Lina, trzymając pod ramię starszego wiekiem Liadena, w wizytowej ciemnej tunice i aż do bólu przepisowych popielatych spodniach. - Priscillo, to pan dea'Gauss, plenipotent klanu Korvalów - odezwała się urzędowym tonem, złagodzonym jednak przez uśmiech. - Panie dea'Gauss, przedstawiam panu moją przyjaciółkę, Priscillę Mendozę. Wymienili stosowne ukłony. Pan dea'Gauss wyprostował się i pozwolił sobie na mały uśmiech. - Lady Mendoza... Bardzo mi miło, że mogę panią poznać. Słyszałem od lady Faaldom wiele ciepłych słów pod pani adresem. - Ja też się cieszę z naszego spotkania, panie dea'Gauss - serdecznie powiedziała Priscilla i dodała dyplomatycznie: - Jestem pewna, że przyjaźń Liny zacieśni więź między nami. - Też tak uważam - odparł stary dżentelmen, wyraźnie zadowolony z jej zręcznej odpowiedzi. Skinął głową Rusty'emu. - Pan Morgenstern. Jak się pan miewa? - Nieźle, dziękuję - odparł Rusty, jakby nie musiał przez cały dzień wykonywać jego poleceń. - A pan? - Także dziękuję, zdrowie mi nie dokucza, chociaż ostatnio najwięcej czasu spędzam w różnych podróżach. Och, jest ambasador Kung. - Dea'Gauss skłonił się stosownie między Priscilla i Liną. - Muszę państwa na chwilę przeprosić. Wpierw obowiązki, potem przyjemność. - Biedny ambasador Kung - mruknął Rusty, kiedy dea'Gauss odszedł w stronę ofiary. - Nie przesadzaj - roześmiała się Lina. - Pan dea'Gauss wcale nie jest najgorszy. W gruncie rzeczy przepada za ludźmi. Nie jego wina, że bardziej lubi pracę. - Skoro tak twierdzisz - odparł powątpiewającym tonem. -W każdym bądź razie mniejszy z niego sztywniak niż... jak jej tam? Lady Kareen. Pamiętasz, jak się pokłóciła z synem? Shan zamknął się w pokoju i nawet nosa stamtąd nie wysunął, dopóki nie wyjechała. Kapitan Er Thom też wyglądał na lekko przejętego. Lina popatrzyła na niego z rozbawieniem. - To było tylko parę tygodni. Pozostała część rejsu minęła nam bardzo miło. Ba! Teraz ja muszę prosić was o wybaczenie. Przyrzekłam, że zamienię kilka słów z panem Lyle'em. Musimy być dla nich mili, skoro dla nas pracują. - Skłoniła mu się i uśmiechnęła do Priscilli. - Lady Mendoza, panie Morgenstern... Rusty pokręcił głową i westchnął. - Ma rację. Lepiej poszukam tej dziewczyny, która mnie wciąż wypytywała o łączność optyczną i na chwilę zapomnę o manierach. - Skrzywił się przepraszająco i uniósł rękę. - To na razie. Priscilla rozejrzała się. Pan dea'Gauss z zapałem rozmawiał z wychudłym i niezwykle wysokim Terrańczykiem. Janice Weatherbee i Tonee dołączyli do grupki czterech czy pięciu mniej ważnych osobistości. Dobiegały stamtąd głośne wybuchy śmiechu. Ken Rik cierpliwie słuchał paplaniny grubej, mocno umalowanej niewiasty, z biżuterią wplecioną w warkocze. Lina natomiast uśmiechała się ciepło do jakiegoś pana, który wyraźnie był nią zauroczony. To pewnie Lyle, pomyślała Priscilla. Rusty zniknął gdzieś w tłumie po drugiej stronie sali. Innych znajomych też nie było widać. Z irytacją wzruszyła ramionami i wybrała się na mały spacer. Co z tego, że Shan yos'Galan nie przyszedł? - To byłoby nieszczęście - konfidencjonalnym szeptem mówił ambasador Gomez do jakiegoś podstarzałego dygnitarza, którego ubiór zdradzał stałego mieszkańca Arsdred. - Gdyby klan Korval powiadomił swoich kontrahentów i przyjaciół, że zamierza w przyszłości omijać tę planetę... - Przez kilka kolejnych pokoleń nie stanęliby dobrze na nogi... - usłyszała, mijając kolejną grupkę. - Katastrofa ekonomiczna... Drugorzędna dziura... Czyżby klan Korval był aż tak potężny? - przemknęło jej przez głowę. Zobaczyła, że Janice i Tonee uśmiechają się do niej, więc odpowiedziała im też uśmiechem. Mogliby zrujnować ogromny port kosmiczny? Tysiące ludzi pozbawić pracy? Ale jak? Po prostu mówiąc, że nie będą tu więcej zawijać? Na zdrowy rozum wydawało się to niewiarygodne. A jednak Shan yos'Galan za sprawą Sav Rida Olanka stracił niemałą fortunę i nie wydawał się tym przejęty. To szczery facet, pomyślała Priscilla. Powiedziałby mi, gdyby go trapiły kłopoty finansowe. Po chwili napatoczył jej się samotny ambasador, w ozdobionej wstążkami tunice, przepasany wzorzystą szarfą. Ukłoniła się mu z uśmiechem. - Dobry wieczór. Jestem Priscilla Mendoza, z załogi „Pasażu”. Ambasador, jak się okazało, był niesłychanie chłonny wiedzy. Wciąż wypytywał o statek, kapitana, klan Korval, bibliotekę i całą załogę. Priscilla udzielała mu na pozór szczerych i wyczerpujących odpowiedzi, ale po prawdzie pomijała niektóre szczegóły - tam, gdzie uznała, że tak będzie lepiej. Chociaż raz była wdzięczna Bogini, że obdarzyła ją urodą. Dzięki temu mogła bez przeszkód udawać głupią i nikt się tym nie przejmował. Co prawda, nie dorównywała Shan yos'Galanowi, ale na potrzeby chwili zupełnie to wystarczyło. Przy kolejnym przetasowaniu, do ambasadora podszedł ktoś z jego ziomków i Priscilla odzyskała swobodę. Zobaczyła Setha, który zgięty w pół coś tłumaczył na ucho maleńkiemu Tonee. Rusty, w postawie zasadniczej, stał obok Kayzin Ne'Zame, plecami do ściany roślin, i wygłaszał jakąś przemowę do grupki słuchaczy. A po przeciwnej stronie, tuż pod skrzydłami smoka, opierał się o ścianę nikt inny, jak Shan yos'Galan. Rozmawiał z ładną blondynką w stroju ambasadora. Sam był ubrany na pół po liadeńsku, pół po terrańsku - w marszczoną białą koszulę, brokatową marynarkę i ciemne obcisłe spodnie. W prawym uchu połyskiwała mu łezka ametystu. Priscilla westchnęła z ulgą i bezwiednie dała krok w jego stronę. Uniósł głowę i uśmiechnął się. Priscilla zamarła w bezruchu. Poczuła, że się czerwieni. - Pani Mendoza? - rozległ się tuż przy niej czyjś nieprzyjemny, piskliwy głos. Odwróciła się i zobaczyła grubą niewiastę z warkoczami. - Tak. Czym mogę pani służyć? Niewiasta uśmiechnęła się, co natychmiast zmieniło układ kolorowych kresek na jej twarzy i szarpnęła się lekko w przód. Priscilla zrozumiała, że to miał być ukłon. - Jestem ambasador Dia Grittle ze Skansion. Pan yo'Lanna wspominał mi, że pochodzi pani z Sintii. Uśmiech zastygł na twarzy dziewczyny. Zbladła jak ściana, ale na szczęście pani Grittle niczego nie zauważyła. - To prawda - chrząknęła Priscilla. - W istocie... - pytająco zawiesiła głos. Pani Grittle energicznie pokiwała głową. - Zaraz jak pani weszła, tak sobie pomyślałam. Jest pani strasznie podobna do matki. Priscilla z trudem wciągnęła oddech przez zaciśnięte gardło. Nie tutaj... - jęknęła w myślach. O, Bogini... Nie teraz. - Lady Mendoza, pani ambasador Grittle... Bardzo przepraszam, że przeszkadzam. - Pan dea'Gauss wyrósł przy nich jak spod ziemi. - Jest tutaj ktoś, kto bardzo chciałby panią poznać, lady Mendoza. Priscilla westchnęła z ulgą. Ledwo stała na miękkich nogach. W duchu zaniosła dziękczynne modły do Bogini. Z niekłamaną wdzięcznością uśmiechnęła się do plenipotenta Korvalów. - Oczywiście. Pani ambasador Grittle zamruczała coś niezrozumiale tonem przyzwolenia. Pan dea'Gauss skłonił się i wskazał na swojego towarzysza. - Pani Priscillo, lady Mendoza, przedstawiam pani sędziego Abrahanthana Zahre. Sędzia z szelestem rubinowych szat dał krok naprzód i wyciągnął wąską, delikatną rękę. - Bardzo mi miło, lady Mendoza. Rad jestem, że mogę przeprosić panią osobiście. - Przeprosić? - z zaskoczeniem powtórzyła Priscilla, a potem nagle pokiwała głową. - Ach, za nakaz! - Postarała się, aby jej zdumienie wyglądało na całkiem szczere. - Zupełnie o tym zapomniałam. Niech pan się nie przejmuje. - Cenię pani wyrozumiałość. - Sędzia z uśmiechem pochylił głowę. - Muszę jednak pani wyjaśnić, że nie zawsze słucham oskarżeń opartych na tak kruchych podstawach. Kupiec Olanek praktycznie wymógł na mnie ów nakaz. Jako człowiek, który powinien bronić prawa, wstydzę się, że go posłuchałem. Ów dokument nigdy nie powinien powstać. - Nakaz?! - Ambasador Grittle patrzyła na sędziego wzrokiem, który według niej miał wyrażać bezbrzeżne zdziwienie. - Chciał pan ją aresztować? Nie zastanowił się pan przez chwilę? Czy pan w o g ó l e wie, z kim pan ma do czynienia?! - Głęboko zaczerpnęła tchu, a jej piskliwy głos wzniósł się ponad szmer pozostałych rozmów. - Lady Mendoza z Sintii miałaby być złodziejką?! Skansion od dawna pozostaje w handlowej unii z Sintią. Znam osobiście Mendozów! To potwarz, mój drogi panie! Niemal niewybaczalna potwarz! Ze wszystkich... Wyznaczono kaucję? - rzuciła w twarz przerażonej i bladej Priscilli. - W wysokości kantry - wymamrotał Zahre. - Zapłacona przez armatora. Klan Korval zagwarantował obecność lady Mendozy w sądzie, na ewentualnej rozprawie. - Uśmiechnął się słabo. - Jestem pewny, że do tego nie dojdzie. - Mendozom z Sintii nie potrzeba gwaranta! - krzyknęła pani ambasador. Sięgnęła do jedwabnej sakwy, wiszącej jej u pasa, wyjęła stamtąd matowo połyskującą monetę i wcisnęła ją w dłoń sędziego. - Skansion podwaja kaucję! W ten sposób traktujemy swoich sojuszników! Priscilla przesunęła językiem po spierzchniętych wargach i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć... Ale co? Pan dea'Gauss po raz drugi wybawił ją z opresji. Z miłym uśmiechem podał ramię pani ambasador i powiedział: - Lady Mendoza musi być szczęśliwa, mając takich przyjaciół. Warto to uczcić. Zapraszani panią na małą lampkę wina. Priscilla ukłoniła się sędziemu. Unosząc głowę, zobaczyła, że przygląda jej się z rozbawieniem. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Teraz to ja muszę pana prosić o wybaczenie. Roześmiał się całkiem otwarcie. - Ależ nic podobnego! Nie ma w tym pani winy. - Zerknął za siebie. - Podano świeże przekąski. Pozwoli pani? - Dziękuję, jest pan bardzo miły - odparła zdławionym głosem. - Ale... muszę z kimś porozmawiać. Zobaczymy się później. Sędzia spoważniał odrobinę. - Tak. Na pewno. Skłonił się sztywno i odszedł. Priscilla z szybkością i gracją pilota przemknęła przez rozgadany tłumek i wypadła na korytarz. Za najbliższym rogiem oparła się o ścianę, zamknęła oczy i próbowała uspokoić oddech. Co za potworny babsztyl! Kto ją słyszał? Prawdopodobnie cała sala. Przyznała się do znajomości z Ammary Mendozą! Wszechmatko, co mam teraz zrobić? - Dobry wieczór, Priscillo. Straszny tam tłok, prawda? Moja lordowska mość nigdy nie miała zacięcia do takich imprez. Siostra się za mnie wciąż wstydzi. Żadnej ogłady, ani wychowania... Gwałtownie rozwarła powieki. - Pan kapitan... - bąknęła. - Czasami - zgodził się z ledwie uchwytną drwiną. - Nie podoba ci się przyjęcie? Pan dea'Gauss jest wręcz zachwycony. Rozluźniła się trochę i skrzywiła usta w leciutkim uśmiechu. - Jakoś nie mogłam mu powiedzieć, że nie jestem prawdziwą damą - wyznała, siląc się na wesołość. - Nie chciałam, żeby poczuł się zażenowany. Shan skwitował to wybuchem śmiechu. - pan dea'Gauss nigdy nie myli się w tych sprawach. Lepiej zacznij się przyzwyczajać. - Przekrzywił głowę. - Przecież to nie takie trudne. Mendozowie z Sintii... Zbladła jak płótno, szeroko otworzyła oczy i nerwowo zrobiła przeczący ruch dłonią. - Nie... - Priscillo! - Podszedł do niej z wyciągniętą ręką. - To tylko żarty! Wcale nie chciałem cię przestraszyć! - Dał jeszcze jeden krok i zagryzł usta. - Przykro mi. Przepraszani - powiedział z naciskiem. Jakby z wahaniem uścisnęła jego prawicę. - Wszystko w porządku - powiedziała wciąż jeszcze roztrzęsionym głosem. Ręka jej drżała. Głęboko wciągnęła oddech. - proszę, niech pan nie pyta... - Nie będę pytał. Nie mam do tego najmniejszego prawa. Żartowałem. Chciałem cię trochę rozweselić... - Uśmiechnął się nieśmiało. - Zawsze miałem niewyparzoną gębę. Jej usta drgnęły lekko. - Pani ambasador Grittle... - Prawda, że to ciekawa postać? Na jej widok człowiek zaczyna powątpiewać w prawdziwy sens dyplomacji. Jak się wdrapała na to stanowisko? A może kogoś zamordowała? - W takim razie nie wszystko stracone - powiedziała Priscilla. Shan spostrzegł z zadowoleniem, że wreszcie się uśmiechnęła. Ciągle trzymała rękę w jego dłoni. - Sama też może zginąć. Roześmiał się. - Pozostaje nam zatem czekać. - Westchnął ciężko. - Niestety, moja lordowska mość musi wracać do gości. Pójdziesz ze mną? Czy wolisz trochę odpocząć? Cofnęła rękę, ale nie przestawała się uśmiechać. - Zostanę tutaj jeszcze przez chwilę i przyjdę. - Jak chcesz. - Odwrócił się z ociąganiem. Po kilku krokach ponownie spojrzał na nią. - Priscillo? - Tak, panie kapitanie? Jakiś cień przemknął po jego twarzy, ale zniknął szybciej niż się pojawił. Shan skłonił się lekko. - Nic takiego. Do zobaczenia. Została sama. Oparła się o ścianę, zamknęła oczy i zaczęła oddychać tak, jak ją tego uczono tuż po Inicjacji. Wdychaj spokój, wydychaj troski. Wdychaj siłę, wydychaj słabość. Wdychaj nadzieję, wydychaj rozpacz... Po chwili potrząsnęła głową, wyprostowała się i poszła z powrotem na przyjęcie. 65 rok czasu pokładowego 155 dzień podróży Pierwsza wachta Godzina 4.00 Shan jęknął głośno i przewrócił się na bok. Wyciągnął rękę i z całej siły walnął pięścią w budzik. Kajuta jednak wcale nie przejęła się tym zachowaniem. Za moment zamigotały światła i zabrzmiała muzyka. Głośna muzyka. - A dajże spokój... - mruknął Shan, usiadł i palcami przeczesał włosy. Muzyka przycichła trochę, co było prawdziwym zbawieniem dla jego skołatanej głowy. - Co to za świństwo? Najpierw daje prawdziwy odlot, a potem wali w łeb obuchem. Jak ktoś to w ogóle może palić? Kajuta powstrzymała się od odpowiedzi. Handlowy tydzień był udany. Mieszkańcy Arsdred zrobili wszystko, aby w dwójnasób wynagrodzić jemu i sobie każdą „straconą” kantrę, zanotowaną przez księgowych. Szkoda jedynie, że przy okazji nie wymyślili środka na ból głowy. Shan znowu jęknął. Poczuł się jeszcze gorzej, kiedy przypomniał sobie, że pan dea'Gauss zażyczył sobie z samego rana szczerej rozmowy na temat spraw „pierwszorzędnej wagi” dla klanu Korval. Przecudownie. Skrzywił się, spuścił nogi z łóżka i wstał powoli. A może mógłbym jeszcze zrezygnować ze wszystkich tytułów i apanaży? - pomyślał bez przekonania. Niestety, był potrzebny siostrom i bratu. A zatem lord Shan zostanie. - Prysznic - powiedział na głos. - I śniadanie. Kawa. Dobra, gorąca kawa. Miał świetny pomysł z tym śniadaniem. Dzięki kawie odzyskał jasność myślenia. Nalał więc sobie drugi kubek i udał się do pracy, witając skinieniem głowy napotkanych członków załogi. Chociaż to dobre, pomyślał pod drzwiami gabinetu, że spotkanie z dea'Gaussem musi być bardzo krótkie. „Pasaż” otrzymał zgodę na odlot i w ciągu godziny miał zejść z orbity. Lecz z drugiej strony, przez godzinę, pan dea'Gauss potrafił w elegancki sposób palnąć takie kazanie, którego nie powstydziłby się prozelita Moreleków. Już sama wzmianka o „sprawach pierwszorzędnej wagi” miała w sobie coś złowieszczego. Shan był więc święcie przekonany, że czeka go mycie głowy. Odstawił kubek na biurko i usadowił się w fotelu. Jakie to dziwne, myślał, że władza i przywileje nie chronią mnie przed utyskiwaniem kogoś, komu rzeczywiście zależy na przyszłości klanu. Rozległ się brzęczyk przy drzwiach. Shan westchnął. Przez chwilę miał ochotę udawać, że go nie ma, ale potem z westchnieniem rezygnacji sięgnął po kubek z kawą. - Proszę. Pan dea'Gauss stanął trzy kroki od progu i złożył niski, przepisowy ukłon. Shan skinął głową i pociągnął łyk kawy. Już zaczynała powoli stygnąć. - Witam, panie dea'Gauss. Miło mi widzieć pana w dobrym zdrowiu. Widać niedole panu sprzyjają. Proszę siadać. - Wasza lordowska mość raczy żartować - cierpko odpowiedział starzec. - A zatem nic się nie zmieniło. Jednak sprawa, z którą przychodzę, należy do poważnych. Mam nadzieję, że wasza miłość zechce mnie posłuchać przez kilka następnych minut. - Oczywiście - łaskawie mruknął Shan. Pan dea'Gauss popatrzył na niego podejrzliwie. Sam siedział prosto jak świeca, nie dotykając plecami fotela, z dłońmi złożonymi na kolanach. - W trakcie wykonywania obowiązków powierzonych mi przez Pierwszą Mówczynię klanu Korval - zaczął surowym tonem - zauważyłem, że podjął pan pierwszą próbę wyrównania rachunków z Sav Ridem Olankiem z klanu Plemia. Chciałbym wiedzieć, czy tak jest w istocie. Zaczęło się, pomyślał Shan. Nieznacznie skinął głową. - Owszem. Pan dea'Gauss zachłysnął się powietrzem. - To chyba niedobrze - powiedział bez cienia delikatności w glosie - że przed podjęciem tak poważnego kroku, wasza miłość nie zechciał zasięgnąć rady od tych z nas, którzy mają większe doświadczenie w sprawach podobnej natury. Gdybym od razu zjawił się na miejscu, dług zostałby spłacony szybciej i -że tak powiem - czyściej. W istocie... - W istocie - wpadł mu w słowo Shan, pozwalając sobie na małą irytację - to ja jestem kapitanem statku. Jako kapitan, mam obowiązek zadbać o honor „Pasażu”, załogi i swój własny. - To prawda - zgodził się pan dea'Gauss. - Jednak tu mamy do czynienia z nieco bardziej skomplikowaną sytuacją. Nie powinien pan wciągać statku i załogi w taką rozgrywkę bez wiedzy Pierwszej Mówczyni. To przede wszystkim na niej ciąży obowiązek obrony honoru klanu. Moim zdaniem ostatni atak skierowany był przeciw Korvalom. - Przerwał i zatarł ręce. - Pamięta pan, że to Pierwsza Mówczyni ma pewien dług do spłacenia wobec Sav Rida Olanka? Shan wypił łyk kawy i wzruszył ramionami. - Pamiętam, że to raczej Sav Rid Olanek uważa się za jej dłużnika. Ale nieważne. W gruncie rzeczy, to i tak niczego nie zmienia. - Właśnie tę sprawę chciałbym poruszyć trochę głębiej - szorstko powiedział dea'Gauss. - Zestarzałem się w służbie Korva-lów. Uważam, że ktoś tak młody i nieopierzony jak wasza lordowska mość powinien jednak skorzystać z rady i pomocy kogoś o większym doświadczeniu. - Urwał, bowiem w tej samej chwili przyszło mu do głowy, że być może wybrał nienajlepszy sposób rozmowy z Shanem. Nie sposób było przewidzieć reakcji kapitana. - Zwracam uwagę - dodał łagodniejszym tonem - że wasza lordowska mość rzeczywiście jest jeszcze młody. Doświadczenie przychodzi z wiekiem, po latach obserwacji i naśladownictwa starszych. Życzyłbym sobie jak najdłużej służyć panu, pańskiej rodzinie i całemu klanowi Korvalów. Robiłem to przez całe życie. A jeśli teraz mówię zbyt otwarcie, to wynika to wyłącznie z wiedzy, że młodość zwykle błądzi tam, gdzie się najbardziej stara. Nastąpiła długa chwila ciszy. Wystarczająco długa, aby pan dea'Gauss zaczął się obawiać, że tym razem naprawdę przeholował. Na dobrą sprawę, Shan mógł w każdej chwili - zgodnie ze swoim charakterem - zrezygnować z jego pomocy i odesłać go wprost na Liad. Wolałby wówczas nie spotkać się z Pierwszą Mówczynią. Nova yos'Galan bardzo poważnie traktowała swoje obowiązki. Nie zniosłaby takiej porażki. - Czego pan w takim razie ode mnie oczekuje? - zapytał Shan tonem swobodnej pogawędki. - Mam oddać dowodzenie „Pasażem" w pańskie godniejsze ręce? Czy też odwołać poprzednie działania i święcie wierzyć, że to wystarczy? Dea'Gauss przypomniał sobie, że Shan bywał nieobliczalny w obie strony. - Zdaniem przyjaciół i załogi jest pan naprawdę świetnym kapitanem - odparł cicho - i Kupcem pierwszej wody. A na tę chwilę... Czy wasza lordowska mość mógłby mi powiedzieć, jakie dokładnie kroki zostały poczynione? - Do czterystu dwudziestu ośmiu światów wysłano ostrzeżenie, z krótką notatką relacjonującą niefortunny udział „Daxflan” w wydarzeniach w Arsdred. Do dzisiaj otrzymaliśmy trzysta potwierdzeń, laserem i przez radio. Powiadomiłem także Izbę Handlową. Obiecali wszcząć dochodzenie. - Przerwał. - Przyzna pan chyba, że to nie są działania bez pokrycia. Pan dea'Gauss ostrożnie zaczerpnął tchu. - Pozwoli pan, że dla spokoju ducha przejrzę pańskie raporty. - Milczał przez chwilę, przed następną próbą. - Lady Mendoza uczestniczy w pańskich przedsięwzięciach? - Lady Mendoza - niespodziewanie warknął Shan przez zaciśnięte zęby - została oszukana i zdyskredytowana z rozkazu i na skutek bezpośrednich działań Sav Rida Olanka. Szczegóły znajdzie pan w jej aktach. - Pochylił się i jednym palcem wystukał jakieś hasło na klawiaturze komputera. Potem wstał. - Proszę usiąść przy moim biurku. Tu znajdzie pan wszystkie dane. Mam nadzieję, że po tej lekturze trochę pan zmieni o mnie zdanie. - ukłonił się zdawkowo. - A teraz przepraszam. Muszę iść na mostek. Za chwilę „Pasaż” schodzi z orbity. - Oczywiście, wasza lordowska mość - odparł pan dea'Gauss, również unosząc się z fotela. Nisko pochylił głowę przed wychodzącym Shanem. Później usiadł za biurkiem i wyjął cyfropis z rękawa. 65 rok czasu pokładowego 155 dzień podróży Druga wachta Godzina 6.00 - Opuszczamy orbitę Arsdred - powiedział Rusty. - Najwyższy czas. Szczerze ci powiem, Cillo, że już miałem serdecznie dość tego miasta. Cholerna strata kasy. Co prawda Kayzin mówiła mi przy śniadaniu, że statek sporo zarobił. - Uśmiechnął się. - Wniosek z tego, że nasz kapitan złapał byka za rogi. Priscilla roześmiała się niemal bezgłośnie. - I to mają być złe wieści? Większą działkę dostaniesz w Solcintrze. A poza tym nic nie straciłeś na swoim towarze. Sam mówiłeś, że drewno szło na zamówienie. - To prawda. Ale z drugiej strony zapłaciliśmy małą... hmmm... grzywnę, aby przekonać kontrolerów, że na Arsdred świat się nie kończy i że perfumy Liny są legalne na paru innych planetach. — Przerwał na chwilę i zbolały wyraz pojawił się na jego pucołowatej twarzy. - Wiesz co? Dobrze, że kapitan się wtrącił, bo mieliśmy je tutaj sprzedać. Ale by wtedy było! Cudem uniknęliśmy klęski. Shan jest niesamowity. Możesz mi wierzyć. - Cóż - mruknęła Priscilla, wchodząc na mostek. - W końcu jest Handlomistrzem. - Właśnie. Co robisz po skończonej wachcie? Zgarnij Linę i urządzimy sobie piknik w parku. Ja stawiam. - Czemu nie? Ale Lina może mieć inne plany. Rusty odstawił kubek z kawą. - Sprawdzę, zanim się umówimy. Do zobaczenia, pilocie. - Trzymaj się, radiotechniku. - Priscilla poszła dalej, mijając po drodze sekcję nawigacji i meteorologii. Z uśmiechem zasiadła na fotelu pilota i skinęła głową trzeciemu oficerowi, Gil Donowi B alanino wi. Odpowiedział jej ukłonem. - Wcześnie przyszłaś - zauważyła Janice Weatherbee, chociaż sama też była przed czasem. - Możesz rozpocząć obliczenia. - Odchyliła się w swoim fotelu, skrzyżowała ręce na piersiach i ostentacyjnie wlepiła wzrok w pusty ekran nad swoją głową. Priscilla wsunęła kartę do czytnika, załogowała się i przebiegła palcami po klawiszach. Uważnie popatrzyła w obraz na monitorze, dokonała paru poprawek i sprawdziła wszystko od początku. Smukłym palcem wcisnęła klawisz „wyślij”, przenosząc dane na ekran Janice. Potem z przyjemnością zamknęła oczy. - Może być, Mendoza. Wprowadź to teraz do komputera. Priscilla skinęła głową i znów pochyliła się nad klawiaturą. W ustach Janice słowa: „może być” stanowiły najwyższą pochwałę. Pewnie to głupie, pomyślała, ale choć raz chciałabym usłyszeć, że coś zrobiłam naprawdę dobrze. Zabrzmiało uderzenie dzwonu. Szmer rozmów przycichł i rozległ się donośny, ciepły głos: - Witam wszystkich. Proszę meldować. Mam nadzieję, że jesteśmy w pełni gotowi do lotu? Ekran był zupełnie szary, jeśli nie liczyć czerwonych cyfr w prawym dolnym rogu, odliczających „czas realny” spędzony w nadprzestrzeni. Priscilla niespokojnie poruszyła się fotelu, czując znajomy ucisk w brzuchu. Sama sprowadziła statek z orbity i doleciała do punktu Skoku. Janice obserwowała ją przez całą wachtę, ale nie powiedziała ani słowa. Nie próbowała też jej pomagać. Wreszcie wstała i przeciągnęła się. - Dobra, Mendoza. Wychodzę na małą kawę. Powinnam wrócić przed końcem Skoku. Gdybym przypadkiem nie wróciła, działaj sama. I tak siadamy na stojącej wodzie. Nic tam się nie wydarzy. Przynieść ci coś? - Nie, dziękuję. Drugi oficer skinęła głową. - Jak chcesz. Za parę minut będę z powrotem. - Mogę prosić o chwilę rozmowy, Wasza Miłość? Shan westchnął i przystanął, czekając na dea'Gaussa. - Dobry wieczór panu - przywitał go łaskawie. - Czym mogę służyć? - Dwa słowa w sprawie konfliktu pomiędzy klanem Korval i Sav Ridem Olankiem. Zażądałem sprawdzenia rachunków „Daxflan” we wszystkich portach w tym sektorze. To w ramach wsparcia przyjętej przez pana taktyki. Shan uniósł rękę. - Bardzo mi przykro, panie dea'Gauss, ale mniej więcej za pięć minut wchodzimy w normalną przestrzeń. Znów muszę być na mostku. - Oczywiście - zamruczał starzec. - Mogę iść z panem? Nie było szans ucieczki. Shan skinął głową. - Proszę bardzo. - Ruszył w swoją stronę, powstrzymując się od stawiania swoich zwykłych długich kroków. - Jestem pewny, że Wasza Miłość powie lady Mendozie o naszych poczynaniach - odezwał się dea'Gauss. - Przy okazji moglibyśmy się dowiedzieć, czy powiadomiła własny Dom o obecnym sojuszu z Korvalami. W końcu chodzi o sprawę honoru. Wydaje mi się, że ród Mendozów ma na Sintii niemałą władzę, obejmującą wiele melant'i. Byłoby dobrze zadzierzgnąć z nimi nieco bliższe więzi. - Przerwał, a Shan odruchowo skinął głową. Idąc w tym tempie, nie zdążyli wejść na mostek przed Skokiem. Wokół nich cicho zabrzęczały dzwonki alarmowe. Skręcili, w długi korytarz prowadzący prosto na mostek. Pan dea'Gauss chrząknął niespokojnie, kiedy statek wpadł w lekką wibrację. - Pierwsze pana posunięcia były znakomite. Kupiec Olanek straci sporo czasu, pieniędzy i kontaktów. Oczywiście, tak jak w przypadku pana ulubionych szachów, musimy myśleć kilka ruchów naprzód i przewidzieć ewentualną kontrę przeciwnika... Drgania wzmogły się. Zewsząd - z każdego kąta - wyły syreny. Światło nad głową Shana zmieniło się z żółtego na czerwone. Kapitan w jednej chwili popędził na mostek. Liczby w rogu ekranu błysnęły i zgasły. Niewielkie drżenie przebiegło przez mostek, kiedy statek wyszedł z nadprzestrzeni. Priscilla wyciągnęła rękę w stronę przełączników. Czerwony napis KURS NA ZDERZENIE. Dłonie Priscilli przemknęły po klawiszach. Ekrany ochronne w górę, podać szczegółowe dane. Szybko zerknęła na monitor, żeby sprawdzić, co to jest, jak jest szybkie i jak wielkie... GROŹBA ATAKU. „Aktywacja ekranów pomocniczych, alarm, nowe koordynaty ... Szybciej!” - Widziała już obcy statek. Rzuciła na główny ekran maksymalne zbliżenie. Maleńka jednostka, najeżona lufami armat. Za nią druga... trzecia... „Pasaż” był już prawie gotowy do nowego Skoku. Potrzebował jedynie nieco więcej miejsca. Teraz... - Znakomicie, Priscillo. - Shan wsunął się na drugi fotel i wepchnął swoją kartę do czytnika. - Seria A dwadzieścia dziewięć, poprawka czterdzieści dwa... drugie ekrany w górze? Oczywiście. Priscilla stuknęła w klawisze, przekazując mu pełną kontrolę nad statkiem. Shan rzucił kilka krótkich rozkazów. Zażądał od Rusty'ego łączności wizyjnej, a komuś innemu kazał obrócić wieżyczkę numer siedem. - Pospiesz się, Rusty, z łaski swojej. - Już ich mam, panie kapitanie. Daję na pański ekran. Obraz pojawił się na obu monitorach. Przedstawiał mostek wrogiego statku, kilka razy mniejszy niż mostek „Pasażu”. Jakiś człowiek uwijał się przy sterach. Gdzieś zza ekranu dobiegł głos kobiety: - ...żeby zaczęła strzelać? - Popatrzcie lepiej na wieżyczkę na naszej sterburcie - powiedział spokojnie Shan yos'Galan. Pilot obcego statku gwałtownie poderwał głowę, szybko przesunął rękami po niewidocznych przyrządach i zaklął. - Nie! Wstrzymać ogień! - krzyknął przez ramię. - Słuszna decyzja - mruknął kapitan. - Bez przesady, ale wydaje mi się, że co najmniej pięć naszych dział celuje w waszą stronę. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę. Pilot ze świstem wciągnął powietrze. - Ma pan rację. - Popatrzył za siebie. W polu widzenia pojawił się jakiś inny człowiek, starszy, spokojny i o twardych rysach twarzy. - W czym problem, Klaus? Pilot bez słowa wskazał na coś niewidocznego na ekranach „Pasażu”. Jego szef przyglądał się temu przez chwilę, po czym spojrzał w monitor i lekko skinął głową. - To nic osobistego, panie kapitanie. Zwykły kontrakt. - Kontrakt - powtórzył Shan. - Z kim? Szef uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - To tajemnica. Ale powiem jedno: zależało mu na tym, żeby pana zlikwidować. - Naprawdę? Mam nadzieję, że dostał pan całą zapłatę z góry i gotówką. Nie? - Pokręcił głową na widok zgnębionej miny dowódcy najemników. - To z pańskiej strony bardzo nieostrożnie. Skąd pan wiedział, że chodzi właśnie o mój statek? - Podano mi pański kurs, spodziewany czas wyjścia z nadprzestrzeni i przybliżony tonaż. - Żadnej nazwy? Apan nie zapytał... Więc powiem panu. „Kryty Pasaż”, klan Korval, ród Drzewa i Smoka. Proszę mi przerwać, kiedy usłyszy pan coś znajomego. - „Zuchwałość” - dał się słyszeć zza kadru drżący z przejęcia głos kobiety. - Mamy tu miłośniczkę heraldyki? W rzeczy samej. „Zuchwałość”. Szef najemników zrobił skwaszoną minę. Zerknął w bok, na tablicę kontrolną, po czym znowu niepewnie spojrzał na kapitana. - Co dalej? - spytał. - Ma pan przewagę. Przytłacza pan nas siłą ognia. Zaczniecie strzelać? - Wszystko zależy od pana. Nie chcę pana nakłaniać do zdrady tajemnicy, ale spytam wprost, czy pańskim kontrahentem był może Olanek z „Daxflan”. Nie musi pan odpowiadać „tak”, wystarczy, że pan zaprzeczy. Zapadła cisza. Shan pokręcił głową. - Dobrze chociaż, że wziął pan połowę z góry. Nie? Czterdzieści procent? Trzydzieści? Dwadzieścia pięć? - Roześmiał się na całe gardło, widząc ponurą twarz najemnika. - Wstyd mi za pana! Czyż matka nie mówiła panu, że za nic w świecie nie wolno podpisywać liadeńskich kontraktów? Niech pan spyta swojej załogi, czy ród z zawołaniem „Zuchwałość” w herbie tak łatwo uległby bez walki? Kapitan obcego statku wzruszył ramionami. - Nie było żadnego kontraktu - mruknął. - Tylko umowa na gębę. Ale już ja wiem, gdzie go znaleźć. - Ani przez chwilę w to nie wątpiłem - wesoło powiedział Shan. - Sęk w tym, że „Daxflan” też jest uzbrojony. I potrafi dobrze strzelać. Najemnik spuścił głowę. - Ile to będzie kosztowało? - Zabierajcie się stąd - warknął kapitan niespodziewanie ostrym i tonem. - Zarejestrowaliśmy wygląd waszych statków i przed chwilą wysłaliśmy pełne dane do Federacyjnej Izby Handlowej. Radzę na przyszłość znaleźć sobie jakieś inne zajęcie. Najemnik obejrzał się. - Odwrót. Zrobimy to samo, jak tylko pan kapitan przestanie w nas celować. Ostatni z obcych statków dotarł do punktu Skoku i w mgnieniu oka zniknął. Odczyt wskazywał, że w promieniu kilku minut świetlnych od „Pasażu” rozciąga się pusta przestrzeń. Shan yos'Galan głęboko zaczerpnął tchu i rzucił lodowatym tonem: - Drugi oficer. Po króciutkiej chwili ciszy się tuż zza jego pleców odezwała się Janice: - Tak, panie kapitanie? - Po zmianie wachty proszę się zgłosić do mnie z kopią umowy o pracę. Odmaszerować na kwaterę. Priscilla wstrzymała oddech. Niemal wyczuwała przerażenie Janice. Przez ułamek sekundy bała się, że któraś z nich zaraz zacznie krzyczeć. Janice chrząknęła cicho. - Tak jest, panie kapitanie. Rozległ się szmer zamykanych drzwi. Priscilla poczuła obezwładniającą ulgę, pomieszaną z gniewem, smutkiem i prawie wariacką radością. Zacisnęła dłonie na poręczach fotela i próbowała się uspokoić. - Panno Mendoza? - Tak, panie kapitanie? - wykrztusiła. - Dziękuję pani w imieniu statku i klanu Korval. Na pani miejscu nie zachowałbym się lepiej, zważywszy na środki, które oddano do pani dyspozycji. - Wyjął kartę z czytnika i machinalnie wetknął ją za pas. - Tuż po kolacji odbędzie się krótkie zebranie załogi. Później chciałbym zobaczyć panią w moim biurze. - Tak jest, panie kapitanie. - Pomalutku odzyskiwała spokój ducha. Odważyła się nawet odwrócić głowę - i napotkała spojrzenie bladych oczu. Zalała ją fala uczuć. Miała ochotę śmiać się i płakać, krzyczeć, paść mu w ramiona... Zanim jednak poczuła, że przegrała, odnalazła swoją ścieżkę. Pobiegła w głąb własnej jaźni, trafiła na drzwi i zatrzasnęła je głucho za sobą. Shan westchnął ciężko, podniósł się energicznie z fotela i oddał stery w ręce zmiennika. - Przejmujesz dowodzenie - burknął. Yilobar skłonił się w odpowiedzi. - Zmiana pilotów. Priscilla także wstała, wciąż z lekka skołowana natłokiem zbyt wielu wrażeń. Nie mogła odejść, bo kapitan zagradzał jej drogę, stojąc przed panem dea'Gaussem. - Słucham? - spytał ponuro. Stary dżentelmen z szacunkiem pochylił głowę. - Mam powiadomić Pierwszą Mówczynię, Wasza Lordowska Mość? - To należy do mnie - chłodno zauważył Shan. - Ale dziękuję panu za troskę. Pan dea'Gauss ukłonił się jeszcze niżej. - proszę wybaczyć moją nadgorliwość. Wasza Lordowska Mość ma rację. - Miło to słyszeć - uciął Shan i poszedł do radiowców. Priscilla odprowadziła go rozmarzonym wzrokiem. Nagle oprzytomniała, zaczerwieniła się i szybko spuściła oczy. Pan dea'Gauss skłonił się jej, wprawdzie nie tak głęboko jak kapitanowi, lecz z odpowiednim ruchem ręki wyrażającym uszanowanie. Priscilla poszukała w myślach liadeńskiego zwrotu używanego przy takich powitaniach. - Pan dea'Gauss... Czym mogę panu służyć? - To raczej ja chciałbym pani w czymś pomóc, milady. Może na przykład skontaktuję się z pani rodziną? Chyba powinni wiedzieć, co tu się dzieje. - Przyjrzał jej się uważniej. - Proszę wybaczyć, jeśli niechcący panią uraziłem. Priscilla przez chwilę gapiła się na niego z niemym przerażeniem. Potem pokręciła głową. - Ależ skąd. Jest pan chodzącym wzorem uprzejmości, panie dea'Gauss. Dziękuję panu za tę propozycję, lecz to zupełnie niepotrzebne. Nie zamierzam kłopotać Mendozów swoimi problemami. Dea'Gauss zawahał się przez moment, lecz po rozmowie z lordem yos'Galanem nabrał przesadnej ostrożności. Skłonił się z uszanowaniem. - Będzie tak, jak pani sobie życzy, milady - wymamrotał i zrobił krok, żeby ją przepuścić. 65 rok czasu pokładowego 155 dzień podróży Trzecia wachta Godzina 12.00 - Nic z tego - odparł Gordy, zwracając się do Liny. Wypił zadziwiająco duży łyk mleka. - Może jestem zwyczajnie głupi, a może po prostu za słaby. Ciągle próbuję i nic mi nie wychodzi. Codziennie idę do sali gimnastycznej, łapię się drążka i wołam Pallina, żeby spróbował mnie oderwać. - Westchnął. - Za każdym razem to mu się udaje. Wciąż powtarza, że powinienem potraktować siłę niczym rzekę spływającą do dłoni. Wiecie co? To nie ma sensu! Rzeki nie czepiają się drążków! - Fakt - całkiem poważnie przytaknęła Lina. - Ale Pallinowi na pewno chodzi o to, że siła jest zjawiskiem płynnym. Jakby to powiedzieć... zmiennym. Gordy popatrzył na nią tępo. - To też bez sensu - zawyrokował. - Albo ktoś jest silny, albo słaby. Ja jestem szybki, ale Pallin mówi, że musze wzmocnić ręce, zanim nauczy mnie biegać i uderzać. Lina poczuła się zbita z tropu. Wzięła do ręki kubek z herbatą i zerknęła spod oka na trzecią osobę przy ich stole. Priscilla siedziała nieruchomo, wpatrzona w stojącą przed nią kawę. Nawet nie tknęła kolacji. Przez cały czas wydawała się zatopiona w myślach. Teraz jednak niespodziewanie uniosła głowę i z zainteresowaniem spojrzała na Gordy'ego. - Znam pewien sposób, żeby ci pomóc - przemówiła cicho. - Na pierwszy rzut oka wygląda to trochę głupio, ale naprawdę działa. - Spróbujemy - oświadczył Gordy i dla podkreślenia swoich słów postawił energicznie szklankę na stole. - Nie może być nic głupszego, niż rzeka płynąca po ręku. Priscilla uśmiechnęła się smutno i wypiła łyk kawy. - Żeby to zrobić - powiedziała powoli - musisz zamknąć oczy, usiąść prosto, ale nie sztywno, i wziąć dwa duże oddechy. Gordy wypełnił jej polecenie. Złączył stopy i wyprostował krągłe ramiona. Lina zastygła nieruchomo, patrząc na nich wewnętrznym okiem Uzdrawiaczki. Gordy'ego otaczała aura dziecięcej miłości i zaufania, nie skażona żadnymi obawami. Priscillę zaś... Gdzieś zniknął niepokój i chłód odtrącenia. Dziewczyna była teraz zarzewiem - wręcz pochodnią - współczucia i pewności siebie. To tak, jakby ktoś nagle otworzył drzwi ciemnej piwnicy i zalał ją blaskiem słońca, pomyślała Lina. A tymczasem Priscilla oplotła swoją jaźnią chłopięcą ufność Gordy'ego i z połyskującej siatki jego uczuć wysupłała osnowę wiary. Potem zasiadła do tkania. - Teraz... - powiedziała, a Linie wydało się, że słyszy w jej głosie jakąś głębszą nutę, której jeszcze przed chwilą tam nie było. - Teraz staniesz się drzewem. Pomyśl o drzewie. O silnym i ogromnym drzewie u szczytu swojej potęgi. O drzewie, którego wiatr nie zegnie i mróz nie powali. Chłopiec zmarszczył brwi. - Jak Drzewo Korvalów? - Właśnie - przytaknęła Priscilla niezwykle mocnym głosem. - O takim jak Drzewo Korvalów. Pomyśl, jak ono głęboko zapuszcza korzenie, jak czerpie siłę z głębi ziemi i padającego deszczu. Pomyśl o księciu drzew. Podejdź do niego w swoich myślach. Połóż dłoń na jego korze. Poczuj zapach zieleni. Poczuj siłę. - Przerwała i z bliska popatrzyła na Gordy'ego. Lina ostrożnie odstawiła kubek. Ze zdumieniem obserwowała przyjaciółkę. Sama Mistrzyni Uzdrawiaczek nie zrobiłaby tego lepiej... Z twarzy chłopca zniknął wyraz skupienia, zastąpiony radosnym uśmiechem. - To mój przyjaciel. - Twój przyjaciel - powtórzyła Priscilla. - Twoje drugie ja. Podejdź jeszcze bliżej. Oprzyj się plecami. Poczuj siłę swojego przyjaciela. Pozwól, żeby cię przygarnął... żebyście stali się jednym. Poczuj, jak jesteście silni - ty i twój przyjaciel. Masz plecy niczym pień drzewa. Czujesz w sobie moc ... zieloną, czystą, bez skazy. Jesteś silny... Nastąpiła chwila ciszy. Rozradowany Gordy siedział nieruchomo, chłonąc podsuwane mu przez Priscillę wizje. Obrazy pojawiały się i zajmowały swoje miejsce. Delikatny trzask oznaczał, że przemiana została dokonana. Priscilla powoli się wycofywała. Lina spojrzała na Gordy'ego i w jego umyśle nie znalazła nawet najmniejszych śladów tego, co się wydarzyło. Priscilla wyciągnęła rękę i nakreśliła jakiś znak w powietrzu przed twarzą chłopca. - Pora pożegnać się z nowym przyjacielem, Gordy. Weźcie jeszcze jeden wspólny oddech... Teraz zrób krok. Jeszcze jeden. Możesz tu wracać tak często, jak tylko zechcesz. Twój przyjaciel zawsze będzie czekał. Sięgnęła po kubek z kawą. - Zjesz deser? - normalnym głosem zwróciła się do Gordy'ego. Otworzył oczy i błysnął zębami w uśmiechu. - Całkiem fajnie - powiedział. - Powtórzysz to ze mną jutro? Priscilla uniosła brwi. - Ja? Przecież nic nie zrobiłam. To wyłącznie twoja zasługa. Następnym razem wystarczy, że tylko zamkniesz oczy i pomyślisz o swoim drzewie, a od razu przybędzie ci siły - Uśmiechnęła się. - Wypróbuj to jutro z Pallinem. - Crelm! Ale się zdziwi! - zachichotał Gordy i spojrzał na zegar. - Nici z deseru. Muszę pędzić do sali odpraw i sprawdzić, czy wszystko gotowe do zebrania załogi. Do zobaczenia, Lino! Dzięki, Priscillo! - I pobiegł. - Podziała? - ostrożnie zapytała Lina. Priscilla uśmiechnęła się. - Zazwyczaj działa. To maleńkie zaklęcie, ale pożyteczne. Jedno z pierwszych, wpajanych Nowicjuszkom wchodzącym do Koła. - Zaklęcie? - Lina nie znała tego słowa. Priscilla osłoniła swój wewnętrzny ogień, choć nadal go nie ukrywała. - Tak to się nazywa... przynajmniej na Sintii - usiłowała wytłumaczyć Linie. - Zaklęcie. Inni mówią na to „hipnoza”... albo „zwykła sztuczka”, albo „psychologia”. Słowa są nieistotne, najważniejsze, że działa poprzez prostą i silną wizję. - Znów się uśmiechnęła. - Nowicjuszka... musi być silna? - zapytała Lina. Otworzyła szeroko wszystkie swoje ścieżki, na wypadek, gdyby Priscilla zechciała w nią wejść, jak Uzdrawiaczka w głąb Uzdrawiaczki. Dziewczyna dopiła kawę i pokiwała głową. - Musi nauczyć się podejmowania właściwych decyzji, używania swojego głosu i symboli magicznych... Potężniejsze czary wymagają czasem pełnej koncentracji dziesięciu lub dwunastu sióstr z wewnętrznego Kręgu. Tak, muszą być silne. Lina zamyśliła się i dopiero gong na koniec przerwy wyrwał ją z zadumy. Priscilla wyciągnęła do niej szczupłą rękę. - Pójdziemy razem na odprawę, przyjaciółko? Lina z radością podała jej swą drobniutką dłoń. Jej wewnętrzne drogi nadal były puste. Priscilla z nich nie skorzystała. - Oczywiście - mruknęła Lina, unosząc się z krzesła. - I zatrzymamy jeszcze jedno miejsce. Ra-sti zawsze się spóźnia. 65 rok czasu pokładowego 155 dzień podróży Trzecia wachta Godzina 12.30 Janice przyjęła decyzję ze stoickim spokojem. W pełni rozumiała powody zwolnienia. Zaniedbała swoje obowiązki. Tak, to poważna sprawa. Nie, nie przyjmie posady pilota na promie obsługującym inne statki floty handlowej klanu Korval, ale dziękuje za tę propozycję. Ma przyjaciół na Angelusie, czwartej planecie układu, do którego właśnie dotarli. Postanowiła ich odwiedzić, zanim poszuka nowej pracy. Po krótkim milczeniu dodała, że Priscilla Mendoza ma zadatki na naprawdę dobrego pilota - nawet pierwszej klasy. Shan skinął głową, licząc pieniądze za spłatę kontraktu. Janice poinformowała go, że jest już spakowana i w każdej chwili może zejść z pokładu. Nie zamierzała się z nikim żegnać. Drugi raz skinął głową, stuknął palcem w przełącznik i po cichu porozmawiał z Sethem. Odlot Janice wyznaczono na czternastą. Wtedy mieli już być w zasięgu Angelusa. Zabrzęczał dzwonek przy drzwiach. Shan zerwał się z fotela. - Proszę! Weszła Kayzin Ne'Zame. Powiodła wzrokiem po kajucie i złożyła stosowny ukłon. - Panie kapitanie... - Jeśli chcesz mi przypomnieć, że zaraz zaczyna się odprawa, to fatygujesz się całkiem niepotrzebnie. Pamięć mam jeszcze w miarę dobrą. Nie okazała zaskoczenia. Z kamienną twarzą ponownie się skłoniła. Shan westchnął i podszedł do barku. Nalał sobie kieliszek misravota rzucił nieco przyjemniejszym tonem: - Czego się napijesz, Kayzin? - Dziękuje, niczego - odpowiedziała sucho. Zaczekała, aż odwróci się w jej stronę, i dopiero wtedy zaczęła mówić: - Jeśli panu nie przeszkadza, panie kapitanie, chciałabym panu towarzyszyć w drodze na odprawę. Mam pewną rzecz do omówienia. Chodzi o nagły wakat na stanowisku drugiego oficera. - Proszę bardzo. - Podszedł do drzwi i z ukłonem przepuścił ją przodem, mimo że ranga i stopień jemu dawały ten przywilej. - Trzeci oficer nie chce awansu na drugiego - powiedziała mimo urazy. - Twierdzi, że brak mu odpowiedniej wiedzy i - co gorsza - jego czas reakcji jest zbyt długi jak na ostatnie wydarzenia. - Ponieważ Shan nic nie odpowiedział, mówiła dalej, - W gruncie rzeczy zgadzam się z tą oceną. Znam jego plusy i minusy. Chętnie weźmie na siebie część obowiązków administracyjnych należących dotychczas do Janice. - Popatrzyła na niego spod oka. - Jako pierwszy oficer mogę kogoś rekomendować... na wyznaczony okres i pod pewnymi warunkami. - Słucham - mruknął Shan. - Co to za warunki? - Wziąwszy pod uwagę odejście pierwszego oficera - powiedziała oschle - brak drugiego i niechęć trzeciego do przejęcia obowiązków, dobro naszego statku wymaga, aby jak najszybciej wdrożyć szkolenie nowej kadry. Wnoszę, aby pan kapitan odkomenderował Priscillę Mendozę pod mój bezpośredni nadzór, z zaleceniem przygotowania jej do funkcji drugiego oficera. - Uzasadnienie wniosku? - Drzemią w niej spore możliwości. Z moich obserwacji wynika, że wspomniana Priscilla Mendoza ma silny charakter, zdolność podejmowania trafnych decyzji i szybki refleks. Może zdziałać wiele dobrego dla statku i armatora. A jeśli nie - Kayzin wzruszyła ramionami - to i tak nie będzie już gorzej niż teraz. - Istnieje jednak coś, co Terrańczycy nazywają „niezgodnością charakterów”. Zauważyłem objawy tej niezgodności między pierwszym oficerem i Priscilla Mendoza. - Pierwszy oficer już się poprawił. Shan skinął głową. - Przyjmuję więc rekomendację. Decyzja zostaje wprowadzona w życie od jutra, od godziny pierwszej, pod warunkiem wyrażenia zgody przez Priscillę Mendozę. Oczekuję od pierwszego oficera raportów dziennych z uwagami na temat postępów - lub ich braku - w procesie szkolenia. - Z ukłonem zatrzymał się przed drzwiami. - Wybacz mi mój cięty język, droga przyjaciółko. Nie chciałem sprawić ci przykrości. Kayzin uśmiechnęła się do kapitana. - Już wybaczyłam. - Ja również - odparł i pierwszy wszedł na odprawę. Shan odchylił się w fotelu i spokojnie popijał wino. Sala była pełna po brzegi. Dyżurni, którzy ze względu na swoje obowiązki nie mogli przyjść na zebranie, widzieli na monitorach wszystko, co działo się w sali odpraw. Powszechny gwar świadczył o zadowoleniu i dobrych nastrojach. Shan spojrzał w głąb siebie, na swój wewnętrzny Mur, a potem zrobił w nim maleńką szczelinę. Natychmiast poczuł ostry i lodowaty powiew. Zaczerpnął tchu, zwęził otwór i zaczął przemykać wśród barwnych pajęczyn, niby wolny, a jednak trochę od nich zależny. Wreszcie zadowolony zasklepił szczelinę, pociągnął łyk wina i potrzymał go chwilę w spierzchniętych ustach. Nagły atak zaskoczył i rozgniewał załogę. Nie było jednak śladu przerażenia, ani paniki. Darzyli zaufaniem swój statek - i jego kapitana. On sam chciałby podzielać tę ufność. Światła ściemniały i rozjarzył się główny ekran. Rozmowy przycichły. - Jak zapewne wszyscy zauważyli - zaczął Shan tonem swobodnej pogawędki - mieliśmy dzisiaj dwa alarmy ostrzegające nas przed Skokiem. Chciałbym, abyśmy wspólnie obejrzeli taśmę z zapisem wydarzeń, które zmusiły pilota do podjęcia próby ucieczki w nadprzestrzeń. - Kątem oka zobaczył podrywającą się z miejsca Priscillę. Lina natychmiast ujęła ją za rękę i Terranka opadła z powrotem na fotel. - Mamy minus dwadzieścia sekund do wyjścia z zaplanowanego Skoku. Przy sterach siedzi pilot Mendoza. Teraz... normalna przestrzeń. KURS NA ZDERZENIE pokazał ekran, i ręce Priscilli jak błyskawica przemknęły po konsoli. Osłony w górę. - Aktywowano pierwszą linię obrony. GROŹBA ATAKU. - Drugie osłony w górze, ustawione koordynaty, włączony alarm. Można lecieć. Na ekranie, wielka dłoń kapitana powstrzymała Priscille przed Skokiem. Obraz zamarł i zgasł. Pojaśniały światła. - Czas reakcji - powiedział Shan na użytek obecnych tu pilotów - od pierwszego ostrzeżenia do pełnej obrony: półtorej sekundy. Od pełnej obrony do zakończenia przygotowań do Skoku: dwie sekundy. Ogółem rzecz biorąc, byliśmy gotowi do odlotu w dwadzieścia cztery sekundy. Większość tego czasu zabrało nam oczekiwanie na ponowną aktywację zwojów. Ciszę, która zapadła w sali odpraw, przerywał tylko cichy odgłos bębnienia placami w niewidzialne klawisze. To piloci odruchowo sprawdzali własny refleks. Nagle wstał Seth. Shan wskazał na niego. - Tak? - Stawiam wniosek, aby Priscilla Mendoza otrzymała premię. Wybawiła nas z ciężkiej opresji. Tamci mierzyli prosto w nasz zespół napędowy. Narobiliby niezłej szkody, gdyby tylko trafili. Seth nie zdążył jeszcze usiąść, gdy wstał Rusty. - Popieram. - Ja też - dodał Ken Rik. - Plus zwiększony udział w zyskach statku. Mamy dług, panie kapitanie. Gil Don Balatrin poparł ich nieśmiało. Shan skinął głową. - Jakieś uwagi? Sprzeciwy? Dyskusja? Nie? Zarządzam głosowanie. Kto za? Odczekał chwilę. - Pierwszy oficer? - Jednogłośnie, panie kapitanie. - Ja też otrzymałem taki wynik. Dziękuję. - Podpisał leżący przed nim papier. - Postanowione i zanotowane. - Uśmiechnął się do zebranych. - A poza tym: dwa punkty premii za ryzyko, płatne dla całej załogi po przybyciu do Solcintry. Postanowione i zanotowane. Są inne sprawy? Nie było. - Dziękuję. Rozejść się. 65 rok czasu pokładowego 155 dzień podróży Trzecia wachta Godzina 14.00 Napięcie wisiało w powietrzu. Priscilla dostała na rękach gęsiej skórki. Zmuszała się, żeby spokojnie patrzeć na wiszący nad barkiem gobelin. - Koniak? Drgnęła i wykrzywiła usta w nieszczerym uśmiechu. - Tak, dziękuję. - Proszę bardzo. - Shan wręczył jej kieliszek i podszedł do biurka. Zajęła fotel po prawej stronie. W dalszym ciągu nie potrafiła w pełni zapanować nad zdenerwowaniem. Kapitan wypił łyk koniaku. - Gordy mówił mi, że uczyłaś go, jak być drzewem - mruknął. - Wcale nie twierdzę, że to zły pomysł, ale co na to powie jego matka, gdy do niej wróci cały porośnięty liśćmi? Zachichotała mimo woli. - Nie, nie... tu chodzi o wewnętrzne drzewo. Zdaniem Pallina, siła powinna płynąć niczym rzeka. Gordy uważa ją za zjawisko stałe, nie podlegające przemianom. - Rozumiem. - Blade oczy przyglądały się jej uważnie. - To bardzo miło z twojej strony. Dziękuję, że tak się troszczysz o mojego krewniaka. Priscilla poruszyła dłonią tak, jak się tego nauczyła z dostarczonych jej przez Linę taśm. - To nie uprzejmość ani troska. Po prostu go lubię. Na swój sposób przypomina mi mojego młodszego brata, Branda... z czasów, kiedy widziałam go po raz ostatni. - Szczerze współczuję. Ale z drugiej strony, może się zdarzyć, że po powrocie, zamiast chłopca zastaniesz młodzieńca. Pamiętam, jak Val Con się zmienił... - Wybuchnął śmiechem i napięcie odrobinę zmalało. - To było straszne. Priscilla także roześmiała się, cicho i bez przekonania. Popijając koniak, poczuła jakieś wewnętrzne ciepło, którego nie odczuwała od dnia banicji ze Świątyni. - Poprosiłem cię tutaj - powiedział kapitan - żeby porozmawiać o pewnych zmianach w strukturze administracyjnej statku. Czekała. - Odeszła od nas Janice Weatherbee, pozostawiając wolne stanowisko drugiego oficera. Sama przyznasz, że to poważny kłopot. Trzeci oficer kategorycznie - można powiedzieć, że wręcz z pośpiechem - odrzucił możliwość awansu. W tej sytuacji pierwszy oficer zwrócił się do kapitana z następną kandydaturą. - Energicznie wycelował w nią palcem. - Twoją. - Moją?! - Otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. - Nie mam kwalifikacji na drugiego oficera. - A czy ja powiedziałem, że masz? Chodzi mi o to, że Kayzin chce cię wziąć pod swoje skrzydła i przyuczyć do przewidzianej funkcji. Jak brzmi to słowo? Niech szlag trafi moją pamięć... Mam! - Strzelił palcami. - Będziesz praktykantką. Najpierw napięcie, potem przyjemne ciepło, a teraz prawdziwa groza. Priscilla wychyliła solidny łyk koniaku. - Nie wiem... Dlaczego ja? - A dlaczego nie? Przecież i tak uczyłaś się na oficera. Kayzin na pewno da ci lepszą szkołę, zapewni większą intensywność zajęć. - Przerwał. - Kayzin jest dobrą instruktorką. Od ponad pięćdziesięciu lat służy na „Pasażu”, a od trzydziestu jest pierwszym oficerem. Wiele zdołała mnie nauczyć, choć była to niewdzięczna praca. Priscilla zaczerpnęła tchu. - Nie lubi mnie. - Nie. Raczej ci nie ufała. Ale moim zdaniem, to już przeszłość. A gdyby nawet było inaczej, to w jej przypadku osobiste względy nic nie znaczą wobec obowiązków. - Uniósł do ust kieliszek i popatrzył na nią. - To co, Priscillo? Chcesz tę pracę? „Chcę?” Zszokowana, zerknęła w głąb własnej jaźni i odnalazła tę samą pewność, która zawiodła Gordy'ego do Drzewa. - Tak - powiedziała. - Świetnie. Możemy zatem wyjaśnić sobie pozostałe sprawy. - Urwał na chwilę i pokiwał głową. - Po pierwsze, musisz jak najszybciej stać się pilotem pierwszej klasy. Masz być na mostku zaraz po każdej swojej wachcie. Sam cię poduczę. Nie widzę przeszkód, żebyś nie miała dostać licencji, zanim jeszcze dotrzemy do Solcintry. Zastanawiała się przez chwilę. - Shan? Napięcie zmieniło się w pewien nieuchwytny sposób, lecz ciepło nadal pozostało. - Tak, Priscillo? Westchnęła i zaczęła: - Panie kapitanie... - Co, droga przyjaciółko? - Skoro mam lekcje po każdej mojej wachcie, to znaczy... że kapitan aż przez trzy wachty będzie na nogach. - Czasami. - Uśmiechnął się. - Kapitan jest ulepiony z twardej gliny. Kiedy sam poznawałem statek, nieraz pracowałem na dwie zmiany, uczony kolejno przez Kayzin i przez ojca. A potem jeszcze zarywałem połowę czasu przeznaczonego na spoczynek, przygotowując się do następnych zajęć. Przechylił głowę. - Masz jakieś zastrzeżenia do nauk kapitana? - Nie, skądże... - Poczuła echo napięcia i echo ciepłej życzliwości. Wiedziała, że musi uważać, żeby nie w pełni poddać się nastrojom. - Zatem to też mamy załatwione. Idźmy dalej. Drugi oficer podpisuje umowę ze statkiem. To znaczy, że od tej pory już nie będziesz pod moją opieką, lecz pod opieką „Pasażu”... Co takiego?! Do miłych doznań dołączył lodowaty powiew przerażenia. Zatem nie będzie już bezpieczna pod skrzydłami Korvalów, gdzie znalazła przyjaźń i współczucie. Wyrzucą ją. Odtrącą... - Priscillo. - Głos kapitana był niczym płomień zdrowego rozsądku, topiący lodową barierę strachu. - Właścicielem i armatorem „Pasażu” jest klan Korval. Kontrakt ze statkiem daje ci możliwości, jakich nie miałaś na mocy umowy wyłącznie z Shanem yos'Galanem. Oczywiście przeczytasz treść kontraktu przed jego podpisaniem. - Oczywiście... - powtórzyła jak echo i znów wypiła łyk koniaku. - Pewnie chcesz poznać swoje zarobki. - Stuknął w klawisze i obrócił monitor w jej stronę. - Drugi oficer dostaje netto trzy kantry za zwykły rejs plus pół procent zarobków statku. Premie i podwyżki na razie cię nie dotyczą. Zaczniesz, rzecz jasna, od najniższej pensji. Mamy przed sobą jeszcze cztery miesiące rejsu, to daje... dodać kwotę wynikającą z poprzedniego kontraktu... i dzisiejsze punkty za ryzyko... aha, jeszcze udział w zyskach... i premię okolicznościową... odjąć spłatę kredytu. Cóż, pewnych rzeczy nie da się dokładnie wyliczyć, zanim nie staniemy w Liadzie, ale na razie to chyba wszystko. Czy to ci odpowiada? Priscilla jak zaczarowana gapiła się w monitor. Pomarańczowe cyfry układały się w niewiarygodną liczbę. Nigdy w życiu nie widziała takiej sumy. Trzy razy zdołałaby odkupić sprzedane bransolety. Wystarczyłoby nawet na pełne Sto Godzin dla niej i dla Liny, i jeszcze by zostało na książki i stroje, taśmy, kasety, jedzenie... Ten jeden rejs przyniósłby jej więcej pieniędzy, niż zarobiła przez całe życie! - To... niemożliwe. - Nie? - Shan zmarszczył brwi i odwrócił monitor do siebie. - Zaraz sprawdzimy. Pensja drugiego oficera... plus... Zalewały ją fale sprzecznych uczuć: podziwu, zdenerwowania, radości i zmęczenia. To broniła się przed nimi, to znów wzywała je do siebie. I tak w kółko. Nigdy nie czuła takiego podniecenia od czasu, kiedy Moonhawk... Moonhawk nie żyje. O, Bogini... Wyobraziła sobie Drzewo. Do jej uszu wciąż dobiegał monotonny głos Shana. Wzięła głęboki oddech i oparła się o twardą korę. Drzewo przyniosło jej ukojenie. Taniec też mógł być pomocny. Przywołała pierwsze obrazy. Wizja zaczęła żyć własnym życiem i z wolna nabierać rozpędu. Dzięki, Bogini. Sen był odwiecznym dopełnieniem Spokoju, prawdziwym końcem Tańca. - Priscillo, wszystko się zgadza.. Pamiętaj, że to zwykły rejs, a nie jakaś porządna wyprawa. Za cztery miesiące staniemy w Solcintrze. Jeżeli wówczas odnowisz kontrakt, od razu zarobisz więcej. W następnym rejsie będziesz z nami od samego początku, a podróż potrwa przynajmniej z rok... Priscillo? Przeszła przez Pierwsze i Drugie Drzwi. Następne były Drzwi do Spokoju. Tam mogła zabawić chwilę, zanim zapadnie w Sen. - To więcej, niż się spodziewałam, panie kapitanie - wymamrotała. - Zaskoczyła mnie tak ogromna suma. - No cóż... „Pasaż” to flagowy okręt floty Korvalów. Chyba nie chciałabyś zarabiać tyle, co pilot promu? - Nie, panie kapitanie. - Dostrzegła Spokój... Był już w jej zasięgu. Zaczęła swobodniej oddychać i z powrotem wzięła do ręki kieliszek. Kapitan gwałtownie pokręcił głową i zerwał się zza biurka. - Chyba omówiliśmy najważniejsze sprawy. O pierwszej rozpoczniesz zajęcia z Kayzin. O szóstej zgłosisz się do mnie na mostek. Gdy się obudzisz, na swoim monitorze znajdziesz tekst kontraktu. Dobranoc. Nigdy nie był tak szorstki. Pewnie też odczuwa skutki zmęczenia, pomyślała i ukłoniła się z uśmiechem. - Dobranoc, panie kapitanie. - Drzwi zamknęły się za nią. Ze zduszonym jękiem Shan opadł na fotel i ukrył twarz w dłoniach. Z najwyższym trudem opanował się, wstał i podszedł do czerwono oznaczonych drzwi, wiodących do jego prywatnej kajuty. Nagle przystanął. Zawrócił i wyszedł na korytarz. Na pokładzie załogi było pusto i cicho. Paliły się przyćmione światła. Shan przycisnął rękę do skołatanej głowy. Znalazł drogę do znajomych drzwi i dotknął czujnika. Nikogo nie ma... - pomyślał przez moment z rozpaczą. Drzwi uchyliły się i z ciemnej kajuty wyjrzała para miodowozłotych oczu. - Shan? - Lina objęła go ciasno w pasie i pociągnęła za sobą. - Mój ty biedaku! Co się stało? Och, denubia... Nie protestował, gdy posadziła go na łóżku. Wtulił twarz w ciepłe zagłębienie między jej szyją i ramieniem - i bez sprzeciwu poddał się Kuracji. - Dwa razy zamknęła się, Lino. Odepchnęła mnie. Dwa razy. 65 rok czasu pokładowego 155 dzień podróży Czwarta wachta Godzina 20.00 Kontrakt był jasny i przejrzysty. W załączniku widniały zarobki drugiego oficera, płatne w Solcintrze, wraz z zasadami ich wyliczenia. W oddzielnej klauzuli znalazła się uwaga, że wyżej wymieniona suma może ulec zmianie po uwzględnieniu w dniu zacumowania wszelkich dodatkowych premii, znaleźnego, udziałów i kredytów. Priscilla przyłożyła dłoń do ekranu. Poczuła lekki dreszcz, kiedy komputer rejestrował jej podpis. Pip! Umowa stoi. Oderwała dłoń od monitora, zacisnęła ją w pięść i gestem zwycięzcy uniosła na wysokość oczu. Potem z radosnym uśmiechem zaczęła się ubierać. Priscilla skręciła za róg korytarza i zobaczyła wychodzącą ze swojego pokoju Linę. Natychmiast przyspieszyła kroku. - Dzień dobry! - Priscilla! A już myślałam, że sama zjem śniadanie. Trochę za długo się wylegiwałam. Dobrze ci to zrobiło, pomyślała Priscilla. Lina emanowała jakimś wewnętrznym światłem. Jej oczy błyszczały zadowoleniem, a usta same układały się do uśmiechu. - Jesteś piękna - powiedziała nagle Priscilla, ujmując ją za małą rączkę. Lina roześmiała się. - Przykro mi odmówić ci racji, lecz muszę stwierdzić, że członkowie klanu uważają mnie tylko za średnio atrakcyjną. - Banda ślepców - mruknęła Priscilla, co Lina skwitowała nowym wybuchem śmiechu. - Słyszałam, że za godzinę będziesz już naszym drugim oficerem! - zawołała wesoło. - Ge'shada, denubia. Kayzin bardzo się stara, lecz nie jest zbyt serdeczna. Takie już ma usposobienie. Nie zwracaj na to uwagi. - Nie będę - obiecała Priscilla, nie mogąc napatrzeć się na przyjaciółkę. - Szkoda tylko, że będziesz rzadziej zaglądać do zwierzaków - ciągnęła Lina. - Dobrze się spisywałaś. Naprawdę nigdy nie myślałam, że ktoś zdoła oswoić młodego sylfoka. Inni też to zauważyli. Na przykład Shan mówił mi dziś rano... Priscilla aż jęknęła z bólu, kiedy chciała przeskoczyć z zazdrości do Spokoju odbiła się od przeszkody. Szczupła ręka objęła ją w talii. - Nie wolno! - krzyknęła Lina. Priscilla znieruchomiała - w środku i na zewnątrz. - Tak jest lepiej - uśmiechnęła się Liadenka. - Shan i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi. Sama powiedz, do kogo miałby przyjść ranny i w potrzebie? A ty... Denubia, nie możesz się tak zamykać bez ostrzeżenia! To niegrzeczne. To boli. Przecież wiesz... Nigdy nie uczono cię zasad zachowania w stosunku do innych Uzdrawiaczy? - Chcesz powiedzieć... że ty przez cały czas jesteś otwarta? Lina przyjrzała jej się. - Dlaczego miałabym schować się za Murem i nie korzystać z tego, co jest mi dane? Wolałabyś być całkiem ślepa, chociaż masz dwoje oczu? Jestem Uzdrawiaczką i muszę być otwarta! Na Priscillę zwaliła się nawałnica uczuć. Zakłopotanie, afektacja, rozgoryczenie i jakaś tęskna rozkosz... Zaparła się, żeby w nich nie zginąć, i w tej samej chwili usłyszała westchnienie Liny. - Nie wszystko naraz, moja droga. Na początek wystarczy niewielka szczelina. Chwilę trwało, zanim znalazła właściwą metodę. Czuła się jak nowicjuszka. Gwałtowny przekaz zszedł na dalszy plan i stopił się z otoczeniem. Priscilla zaczerpnęła tchu. Przypomniała sobie, że to wcale nie koniec niespodzianek. - Mówisz, że Shan... jest Uzdrawiaczem? Mężczyzna?! Lina uśmiechnęła się jakby z rozmarzeniem. - Tak, mężczyzna - mruknęła i Priscilla znów drgnęła jak dźgnięta nożem. - Ale poza tym jest wykształconym i zdolnym Uzdrawiaczem. Denubia, to, że kocham innych, wcale nie zmnienia moich uczuć do ciebie! -Wiem... - Ponownie wzięła głębszy oddech, usiłując to wszystko zrozumieć. - Tylko... na Sintii nawet ci mężczyźni, którzy weszli do Koła, nie potrafią tkać duszy. Mówi się, że nie posiedli tej umiejętności. - Może tak jest na Sintii - zauważyła Lina. - Shan na szczęście pochodzi z Liadu. Ci z nas, którzy posiadają dar, są zawsze czujni i czerpią wiedzę dostarczaną im przez wszystkie zmysły. Shan nigdy nie chciał żyć w odosobnieniu, otoczony nieprzebytym Murem. Ja też nie. Musisz wiedzieć, że to bardzo boli, kiedy ktoś chce przyjść do ciebie, a ty przed nim się zamykasz bez powodu i bez ostrzeżenia. Nie rób tego więcej, denubia. Co innego, gdy poczujesz się zagrożona. Wtedy naprawdę musisz się ratować. Ale w kontaktach z innym Uzdrawiaczem powiedz po prostu: „Wybacz, na tę chwilę chciałabym zostać sama” i dopiero ukryj się za Murem. Priscilla zwiesiła głowę. - Nie chciałam mu zrobić krzywdy. Próbowałam tylko się bronić. Byłam zmęczona, więc stworzyłam... coś w rodzaju fałszywego echa. Ogarnęło ją ożywcze ciepło przyjaźni i zaufania. Uniosła głowę i napotkała roześmiane spojrzenie Liny. - On wie, że to stało się zupełnie niechcący. A na przyszłość po prostu tego nie rób. - Lina wyciągnęła rękę. - Chodź, bo ledwie zdążymy coś przekąsić! Trealla Fantrol, Liad Rok zwany Trolsh Trzecia relumma Drugi dzień banim Taam Olanek z uznaniem pociągnął łyk wyśmienitego koniaku. Nova yos'Galan przed chwilą wyszła z przyjęcia. „Interesy” - mruknęła do Eldemy Glodae, z którym wcześniej gawędziła. Ciekawe, co takiego mogło wyciągnąć Pierwszą Mówczynię pierwszego klanu Liadu z przyjęcia, którego na dodatek była gospodynią? Jej nieobecność trwała już dość długo. Co prawda pozostała jeszcze lady Anthora, świeżo po studiach, pełna swobody, rezolutna i mądra, jakby były co najmniej dziesięć lat starsza. Teraz z poważną miną słuchała lady yo'Hathy. Może ją wybawić ze szponów tej starej wiedźmy? - pomyślał Olanek. Nie potrzeba... Świetnie daje sobie radę. Przypatrywał jej się z podziwem. Może była brzydsza od siostry - Miała za duży biust i zbyt krągłe biodra, ale na pewno nie brakowało jej energii i rozumu. To zresztą dotyczyło wszystkich z jej rodziny, przyznał w duchu Olanek. Nawet najstarszy sęp umiał zadziwić gości elokwencją i ciętym dowcipem. Ich główną wadą - wszystkich razem i każdego z osobna - była młodość. Ale to mogą przecież zmienić, dorosną i z woli bogów poprowadzą swój klan do chwały. Tymczasem Plemia coraz bardziej znikała w pomroce dziejów. Olanek gniewnym ruchem sięgnął po kieliszek. To niesprawiedliwe. - Eldema Olanek? - nad jego uchem zabrzmiał cichy i uwodzicielski głos. Odwrócił się i skłonił grzecznie, ale bez przesadnej uprzejmości. Z przyjemnością zauważył, że nazwała go „Pierwszym Mówcą”, nie zaś „Delmem Plemii” lub „lordem Olankiem”. Uśmiechnął się. - Eldema yos'Galan. Czym mogę pani służyć? - Przede wszystkim chwilą rozmowy - mruknęła, robiąc grymas, który miał przypominać uśmiech. - Proszę mi wybaczyć, że panu przeszkadzam, ale to pilna sprawa. Czy mógłby pan na moment zapomnieć o zabawie i porozmawiać ze mną o interesach? Robi się coraz dziwniej, pomyślał Olanek, ale kiwnął potakująco głową. - Jestem do pani dyspozycji. - Nova chciała chyba rozmawiać o ich współpracy. Ale dlaczego klan Korval miałby szukać sojuszu z klanem Plemia? Przecież obracali się w zupełnie innych kręgach. I skąd pomysł, żeby rozmawiać o tym na przyjęciu? Mogli spotkać się na przykład jutro, w biurze. To naprawdę takie pilne? Odmówił drugiej porcji koniaku i wyszedł z Novą. Ramię w ramię przeszli przez kilka pokojów i korytarzy. Ta część domu, w której się znaleźli, była wyraźnie starsza. Olanek spojrzał na drewniane, bogato rzeźbione drzwi z dużą zdobioną klamką. Nova yos'Galan z lekkim ukłonem wpuściła go przed sobą. Szczyt uprzejmości. Co chciała tym osiągnąć? Olanek pochylił głowę i wszedł do pokoju. Zatrzymał się tuż za progiem i powiódł wokoło wzrokiem. Był to gabinet urządzony w drewnie i wyłożony szkarłatnym dywanem. Nad kominkiem, w którym wesoło trzaskał ogień, wisiało godło Korvalów - Smok nad rozłożystym Drzewem. Nova wykonała zaprzepraszający ruch ręką i podeszła do biurka. - Niech pan z łaski swojej przeczyta tę wiadomość. Nadeszła kilka minut temu. KAPITAN SHAN YOS'GALAN Z POZDROWIENIAMI DLA ELDEMY NOVEJ YOS'GALAN głosił pomarańczowy napis. Początek typowy dla listu brata do siostry - a później... Rzeczywiście chodziło o jakieś interesy. Olanek wypił resztkę koniaku i czytał dalej. Kiedy skończył, w milczeniu podniósł się z fotela. Głos odzyskał dopiero w kilka sekund później. - Szczerze wątpię, aby ten dowcip rozśmieszył kogoś z klanu Plemia - powiedział zimno w odmianie górnoliadeńskiego. - Żądamy... - Chwileczkę - przerwała mu z niezmąconym spokojem. -Wiem, że mój brat lubi rubaszne żarty, ale nie wierzę, aby dla zabawy wysunął takie oskarżenie i domagał się, jako kapitan „Krytego Pasażu”, pomocy Pierwszej Mówczyni. - Zaczerpnęła głęboko tchu, aż szafiry zamigotały na jej szyi. - Nie jest głupcem i zdaje sobie sprawę z konsekwencji każdego czynu. Dał tego dowód wtedy, gdy sam był Pierwszym Mówcą. Powinien pan chyba wiedzieć, że w chwili ataku na mostku przebywał również pan dea'Gauss. Pozostawiam pańskiej ocenie, czy ktoś taki wziąłby na siebie ciężar odpowiedzialności za nieprawdziwy raport. - Porozmawiam z nim. - Proszę bardzo - odparła beznamiętnie. - Już wie, że ma zaraz wracać. - Pani brat też powinien zjawić się jak najszybciej - powiedział groźnym tonem. Nova zrobiła zdziwioną minę. - Nie widzę ku temu powodu. Rejs i tak już dobiega końca. Kapitan yos'Galan otrzymał, zgodnie ze swoim życzeniem, odpowiednie instrukcje od Pierwszej Mówczyni. - Skierowała na niego znaczące spojrzenie swoich wielkich fioletowych oczu. - Nie muszę dodawać, że klan Plemia powinien w poczuciu honoru i sprawiedliwości jak najszybciej zająć się tą sprawą. Oczy niech widzą, a uszy niech słyszą. Tego domaga się klan Korval. Ha! To dziecko ośmielało się prawić mu morały! Pouczała go, chociaż był Pierwszym Mówcą... i... i Delmem dłużej niż ona żyje! Z najwyższym trudem opanował się, wysączył resztkę trunku z kieliszka i zdawkowo skinął głową. - Klan Plemia, jak to jest w zwyczaju, sam dokona oceny sytuacji przed podjęciem dalszych rozmów z klanem Korval. - Tu zrobił krótką pauzę. - Chciałbym jedynie prosić - o ile Pierwsza Mówczyni Korvalów w swej mądrości już tego nie zrobiła - aby kapitan yos'Galan... eee... powstrzymał się od dalszych działań, dopóki obie strony nie poznają wszystkich okoliczności tych wydarzeń. Nova yos'Galan skłoniła się z godnością. - Tak mniej więcej brzmiały instrukcje Pierwszej Mówczyni dla kapitana yos'Galana. Jestem pewna, że klan Plemia udzieli podobnej rady kapitan yo'Vaade. - Oczywiście - odparł przez zaciśnięte zęby. Z uśmiechem pochyliła głowę. - W takim razie dobiliśmy targu, Eldemo. Bardzo dziękuje, że poświęcił mi pan aż tyle czasu. Możemy wracać na przyjęcie. Mam nadzieję, że będzie się pan dobrze bawił. Olanek jakoś nie podzielał jej zdania. 65 rok czasu pokładowego 155 dzień podróży Druga wachta Godzina 6.00 Kayzin Ne'Zame okazała się dobrą i surową nauczycielką. Z powagą podchodziła do swoich obowiązków. Priscilla miała już głowę pełną nauk, a przecież jeszcze nawet na dobre nie zaczęła! Spieszyła się, żeby zdążyć na lekcję z kapitanem. Kapitan! Wbiegła do windy, która miała zawieść ją na mostek, i wcisnęła odpowiednie klawisze. Niemal zupełnie o nim zapomniała, karmiona przez sześć godzin wartkim strumieniem wiedzy. Był Uzdrawiaczem. Tkaczem Duszy - choć nigdy dotąd nie słyszała, aby jakiś mężczyzna posiadał ów talent. Był otwarty, chłonny i czujny... Znał jej uczucia. Od samego początku patrzył w głąb jej jaźni i obserwował jej emocje. Poznał ją tak dobrze jak... jak Siostra-Wiedźma. Nie! To nieprawda! To bluźnierstwo! Umiejętność czytania w duszy pochodziła od samej Bogini i była przekazywana wyłącznie przez wybranki. Moonhawk - ta, która nie żyła - należała do tego grona. A Priscilla Mendoza była jej naczyniem. Winda stanęła i Priscilla wymknęła się na korytarz. Wskoczyła w pierwszą lepszą wnękę i zamarła. Serce waliło jej jak młotem. Matko, ratuj... - krzyczała w duchu. Ratuj mnie... Jestem zgubiona... Drzewo, Taniec, Izba Spokoju i Obserwatorium - wszystko to wykorzystała wczoraj. Była niczym i nikim, z wyjątkiem ducha, który ją zamieszkiwał. Niepomna na upływ czasu, zamknęła oczy i powędrowała do samego Wnętrza. Moonhawk? Echo myśli rozpłynęło się w milczącej ciszy. Nie było tam nikogo, z wyjątkiem Priscilli. A Priscilla nie znała magii. Ale magia działała. Dziewczyna otworzyła oczy i uczepiła się tej nadziei. Trzy czy cztery razy wybroniła się za pomocą czarów. Nie zapomnę o obietnicy, którą dałam dziś rano Linie, pomyślała. Nie zamknę się przed kapitanem. Przytrzymam Kaptur, aby stłumić każdy gwałtowny wybuch i oszczędzić mu nieco bólu. Zegar wybił kolejną szklankę. Priscilla jęknęła głucho. Tarin Skepelter szła właśnie do warsztatu numer dwadzieścia osiem, żeby wymienić uszkodzony czujnik, kiedy jej oczom ukazał się niepowtarzalny widok. Drugi oficer pędziła co sił w nogach w głąb korytarza, w stronę mostka. - Nie! Nic z tego! Wiedziała o tym, zanim się odezwał, więc w ostatniej chwili zdołała stłumić wybuch gniewu. Kapitan pochylił się i wielką ręką przesunął po pulpicie. Po chwili stanął nad nią. - Jesteś zła, Priscillo? Skrzywiła się. - Tak. - I bardzo dobrze! Stać cię na więcej! Nawet Gordy jest lepszy! - Pan spisałby się zapewne lepiej, pilnując sterów i jednocześnie słuchając echa... - A kto ci kazał słuchać echa? Miałaś wyłącznie czuwać nad sterami! Coś ci powiem, pilotko... Jeśli nie potrafisz skupić swoich myśli na tym, co się dzieje tylko tu i teraz, to nici z dalszych lekcji! Nie zostawię statku na łasce pilota, który podczas wachty zajmuje się nie tym, czym powinien! - Kipiał z gniewu. Priscilla poluźniła więzy własnej złości. - Nie pchałam się pod opiekę empaty! Co mam robić? Zapomnieć o przekazie?! - Tak! Właśnie tak masz zrobić! Szlag by... - Opadł na sąsiedni fotel i wyciągnął przed siebie ręce. - Czy ja jestem ze szkła? Myślisz może, że rozlecę się pod dotykiem twojej niechęci? Priscilla nie odpowiedziała. Nie ukrywała, że próbuje skłonić go do spokoju. Kapitan westchnął, było w nim już mniej gniewu. - Nie jestem wciąż otwarty, Priscillo. To niepotrzebne. Ale i tak masz do mnie dostęp. A po drugie, nie jestem kretynem. Umiem regulować poziom postrzegania, jeśli mój umysł stara się za bardzo wędrować. Po trzecie, jestem pilotem! Od samego początku miałem do czynienia z rozmaitymi ludźmi. Jeden z najlepszych pilotów, jakich w życiu widziałem, zawsze trząsł się ze strachu, siedząc za sterami. Pewna dziewczyna spała, choć obok działy się najstraszniejsze rzeczy - ale jej reakcje były wręcz bezbłędne. Kiedy ktoś ją zapytał o to, co zrobiła, wpadała w popłoch... - Poruszył się w fotelu i uśmiechnął lekko. - Nie jestem kruchy. Słowo. Miała szczerą ochotę wybiec mu naprzeciw i otoczyć się jego ciepłem. - Ja... Lina mi mówiła... że wasi Uzdrawiacze są zawsze otwarci. Mnie z kolei uczono, że muszę być zamknięta, póki nie ma potrzeby naprawy czyjejś duszy. I że natychmiast potem mam odzyskać Spokój. Jego odpowiedź była tyleż dziwna, co zaskakująca. - Więc jak ty się kochasz? - To nie ma nic do rzeczy! Wzruszył ramionami. - Wybacz, Priscillo. Wygląda na to, że przeszliśmy inne szkolenia. Ale bądź pewna, że potrafię sam zadbać o siebie. Mam cię wyuczyć na pilota. Następnym razem w mojej obecności myśl tylko o pilotowaniu! Jeśli chcesz pozostawać na zewnątrz Spokoju, nie tłum rozpaczy lub radości. Jeśli chcesz się zamknąć, schowaj się za Murem, ale zrób to, zanim tu przyjdziesz. Wstał. - Na dzisiaj koniec. Zobaczymy się jutro, Priscillo. Trealla Fantrol, Liad Rok zwany Trolsh Trzecia relumma Szósty dzień cheletha Taam Olanek z niechęcią dowiadywał się prawdy. Nawet zeznania nieskazitelnego pana dea'Gaussa nie zmieniły jego nastawienia do sprawy. Nova z wrodzoną powściągliwością nie zabierała głosu, chociaż niektóre punkty sprawozdania wałkowano już po kilka razy. Dla zabicia czasu przypominała sobie dawne wybryki Shana. Najpierw zrobiła listę zdarzeń, w czasie których najbardziej zalazł jej za skórę, a później z nudów zaczęła liczyć, ile razy zdenerwował ojca. Cały świat wiedział, że Thodelm yos'Galan jest nie do wytrzymania. Każda wzmianka o powinnościach głowy rodu yos'Galan wywoływała nową serię jego psot i sztubackich figli, wymyślanych wyłącznie po to, żeby jej dokuczyć. Gdybym była na miejscu Taama, pomyślała nagle także wolałbym wierzyć, że Shan przesadził. To łatwiejsze do przełknięcia, niż zbrojny zamach Plemii na Korvalów. - Ta... Mendoza - mruknął Olanek do pana dea'Gaussa. - Nie do końca rozumiem jej rolę. Kim ona właściwie jest? Jaki ma związek ze sprawą? A zatem już skończyli z Shanem i zaczęli drążyć nieco głębiej. Czyli wszystko w porządku, pomyślała Nova. Śledztwo toczy się dalej. Wyśmienicie. Pan dea'Gauss chrząknął. - Lady Mendoza pochodzi z dobrego rodu z planety o nazwie Sintia w sektorze Thardom. Zapis w dzienniku okrętowym głosi, że doznała krzywdy od klanu Plemia, a konkretnie od Sav Rida Olanka i osób, które mu podlegały. Zarzuty są w trakcie weryfikacji. Moim zdaniem, dziennik „Pasażu” nie kłamie. Umilkł. Delm Plemii w milczeniu skinął głową, czym zasłużył sobie na niemą pochwałę Pierwszej Mówczyni Korvalów. Ktoś inny na jego miejscu zapewne próbowałby zaprzeczać albo coś w tym rodzaju. Klan Plemia czekał na dalsze wyjaśnienia. Nastąpiły po chwili. - Należy tu dopuścić możliwość melant'i. Lady Mendoza jest pochodzenia terrańskiego, zatem upłynie nieco czasu, zanim dowiemy się szczegółów. Przed powrotem na Liad wysłałem do rodu Mendoza wiadomość na temat ostatnich wydarzeń. Nie otrzymałem jeszcze odpowiedzi. Na razie lady Mendoza idzie ścieżką Korvalów, wiec mówię także w jej imieniu. - A jej status? - naciskał Olanek. - Część melant'i wydaje się wręcz oczywista. Raport wyraźnie mówi o jej prywatnych kontraktach z kapitanem. Wniosek stąd, że Shan yos'Galan otacza opieką Korvalów także swoje kochanki? Całkiem rozsądne pytanie, pomyślała Nova. Ci, którzy nie znali Shana, nie wiedzieli, że przygarniał wszystkie bezdomne psy i koty wałęsające się po galaktyce. Pan dea'Gauss zupełnie niepotrzebnie wzdychał i robił obrażone miny. - W chwili mojego odlotu - zimnym głosem poinformował Plemię - lady Mendoza pełniła na „Pasażu” funkcję pilota drugiej klasy i odbywała przeszkolenie na stopień oficera. To właśnie ona pilotowała statek w momencie napaści i dzięki niej uniknęliśmy ofiar i uszkodzeń. Kapitan yos'Galan darzy ją przyjaźnią, a lady Faaldom wyraża się o niej z najwyższym szacunkiem. Wielce wątpliwe, aby osoba, o której tu mówimy, popełniła coś niegodziwego. Bogowie, co za pean! Nova spojrzała ze zdumieniem na swojego plenipotenta. Taam Olanek wykonał uspokajający ruch ręką. Światło zalśniło przez moment w sygnecie z symbolem klanu. - Nie zamierzam podważać honoru kapitana ani wspomnianej damy, drogi panie. Pytam jedynie po to, aby wyjaśnić okoliczności całego zajścia. Sam pan wspomniał o melant'i. Pan dea'Gauss nieznacznie skinął głową. - Melant'i przejawia się w różnych postaciach. Bez wątpienia odpowiedź od Mendozów rozwieje pańskie wątpliwości. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania? Czym jeszcze mogę panu służyć? Olanek szybkim ruchem ręki usunął dane z monitora i westchnął. - Resztę pytań zadam raczej mojemu krewniakowi. Eldemo, wybieram się teraz na „Daxflan”, żeby usłyszeć ich wersję wydarzeń. W interesie Korvalów i Plemii proszę, by towarzyszył mi pan dea'Gauss. - Jestem okiem i uchem Korvalów - mruknął stary dżentelmen tonem ostrzeżenia. - Właśnie dlatego chcę pana zabrać ze sobą. Wiem, że jest pan przewidującym i mądrym doradcą. Tacy ludzie są nam potrzebni dla dobra obu klanów. - Korval nie zgłasza sprzeciwu - spokojnie powiedziała Nova. Pan dea'Gauss spojrzał jej prosto w oczy i jego usta drgnęły w skrywanym uśmiechu. Z szacunkiem skinął głową Olankowi. - Będę gotowy do podróży, gdy tylko pan rozkaże. 65 rok czasu pokładowego 171 dzień podróży Trzecia wachta Godzina 14.00 Priscilla podeszła doń z gracją pilota. Wyciągnęła szczupłą rękę i radosny uśmiech zajaśniał na jej pięknej twarzy. Shan czekał z zapartym tchem. Z przejęcia kręciło mu się w głowie. Nie było Muru. Zdecydowała o tym sama, bez żadnej namowy! Poczuł jej dłoń na policzku i poddał się tej pieszczocie. Jego rzęsy łagodnie muskały jej skórę... - Shan... - Ujęła jego twarz w obie ręce i przyjrzała mu się uważnie. Pieśń uczuć zabrzmiała między nimi i uleciała gdzieś pod niebiosa. Serce waliło mu jak oszalałe. Pocałowała go. Przez ułamek sekundy stał bez ruchu, zniewolony jej zachowaniem. A potem wyczuł jej pytanie i oddał pocałunek. Z całej siły przyciągnął ją ku sobie, aż dźwięki pieśni zlały się w nierozerwalną całość. Jęknął alarm. Priscilla drgnęła - i uciekła, chociaż próbował ją zatrzymać. - Priscilla! Obudził go własny krzyk, chociaż budzik piszczał jeszcze głośniej. Przeturlał się po skotłowanym łóżku i gwałtownie go uciszył. Zmrużył oczy przed światłem. - Niech to szlag! Rozległy się dźwięki muzyki. „Uroki festiwalu” Artelmy, odgrywane z pasją na omnichorze przez Val Cona. - Niech to szlag - warknął jeszcze raz Shan i poszedł pod prysznic. Jakiś czas później zajrzał do stołówki, wracając od spedytora. Ken Rik był dzisiaj jakoś mniej drażliwy. Chyba doszedł już do siebie po nagłym wyjeździe dea'Gaussa. Priscilla i Rusty siedzieli przy stoliku w rogu, zatopieni w cichej rozmowie. Shan poczuł na ten widok tępy ucisk zazdrości. Wziął sobie kawę i kawałek świeżego melona. Też mi Uzdrawiacz! - pomyślał z przekąsem. Nawet nie umiesz kontrolować swoich własnych uczuć. I co takiego w niej wyczuwasz, że gotujesz się z zazdrości? Przyjaźń? Maleńkie ślady zaufania, porozumienia, pożądania... Z furią wbił zęby w owoc. Trochę rozsądku, mój kochany... Przecież to nic nie znaczy. To emocje dostępne dla wszystkich. - Witam, witam kapitana! – Billy Jo stanęła w drzwiach wiodących do kuchni. - Nie ma pan ochoty na prawdziwe śniadanie? Na jednym jabłku nie wyżyje pan nawet do obiadu. Uśmiechnął się do niej. Przez chwilę rozmawiali o zwykłych kuchennych sprawach. Za jej namową wziął nawet słodki rogalik i drugą filiżankę kawy. Potem wyszedł bocznymi drzwiami, starając się nie patrzeć na stolik w rogu sali. Na monitorze połyskiwał napis MASZ WIADOMOŚĆ. Shan położył rogalik na barku, wdusił klawisz odtwarzania i usadowił się w fotelu. Żadnych listów od Novej, zauważył. Na razie jeden kłopot z głowy. Wypił łyk kawy i przejrzał resztę poczty. Nic pilnego, może z wyjątkiem listu od Dorthy. Chyba tym razem dobiją targu? A to co? Pilny przekaz z Sintii do pana dea'Gaussa. Z zainteresowaniem spojrzał na nagłówek. Ach, to odpowiedź na nasze wcześniejsze pismo, przypomniał sobie. Priscilla pochodziła ze znacznej rodziny... Pan dea'Gauss chciał ich powiadomić o wszystkim, co się stało. DO DEA'GAUSSA NA POKŁADZIE FRACHTOWCA „KRYTY PASAŻ” OD RODZINY MENDOZA Z KRĘGU RZEKI, SINTIA. DOTYCZY PYTANIA O PRISCILLĘ DELACROIX Y MENDOZA. CÓRKA O TYM IMIENIU URODZONA W 986 ROKU (LOKALNEGO KALENDARZA), ODDANA BOGINI W 1002 ROKU (LOKALNEGO KALENDARZA) KONIEC PRZEKAZU. Shan gapił się w monitor. „Oddana Bogini”? Nie żyje? Serce zamarło mu w piersiach na myśl o śmierci Priscilli, ale zaraz gwałtownie pokręcił głową. - Nie bądź głupi, Shan. Wyłączył pocztę i zażądał od komputera akt Priscilli. Chciał je porównać z nudnym formularzem przysłanym przez terrański urząd statystyczny. Dane pojawiły się obok siebie: siatkówka oka, odciski palców, grupa krwi, mapa genetyczna... Dziewczyna, która podawała się za Priscillę Delacroix y Mendozę, w istocie była Priscilla Delacroix y Mendozą. Współczynnik podobieństwa wynosił 0.999. Mendozą z Sintii... Dobrze pamiętał jej zdenerwowanie, pobladłą twarz i rękę, uniesioną w obronnym geście. „Niech pan nie pyta...” Ale dea'Gauss spytał. Żeby go pokręciło. Taka odpowiedź była gorsza, niż brak odpowiedzi. Shan miał ochotę zniszczyć list z Sintii. Lecz z drugiej strony wiedział, że to dziecinada. Jeśli dea'Gauss dojdzie do wniosku, że już za długo czeka na odpowiedź, to znów napisze. Jak na trupa jest całkiem żywa, pomyślał o Priscilli. Wbił wzrok w przestrzeń i z wolna popijał kawę. Uratowała kapitana. Uratowała cały statek... - Co, do cholery, przedtem zrobiła? Westchnął i dopił kawę do końca. Najprostszy - i najłatwiejszy - wniosek nasuwał się sam z siebie: uciekła. Nietrudno było sobie wyobrazić, jak czuła się skrępowana w społeczeństwie rządzonym przez kapłanki. W porządku. Młoda Priscilla porzuciła dom i rodzinę. Dla zachowania twarzy krewni uznali ją za zmarłą, a w miejscowych dokumentach odnotowano oficjalne „fakty”. Ale terrański urząd statystyczny, nieczuły na politykę, ciągle uważał ją za żywą. Proste. Nawet logiczne. Jednak wciąż coś nie pasowało... - Na dobrą sprawę mogła nawet być zbrodniarką - rozmyślał na głos Shan. - Lecz w gruncie rzeczy w to nie wierzę. Lina też nie. Nawet dea'Gauss, chociaż nic nie wie o empatii... Każdy, kto trochę latał w kosmosie, wie, że lokalne prawa znacznie różnią się między sobą. Ciężki występek, srogo karany na jednej planecie, na drugiej jest czymś tak zwyczajnym, że nie potępiają go nawet bogobojne babcie. Wygnanie. A więc chodzi o poważne przestępstwo. Jest ono surowo traktowane na niemal wszystkich światach. Lista takich przestępstw nie jest długa. Mord w rodzinie. Gwałt. Kidnaping. Zabójstwo z premedytacją. Manipulowanie jaźnią. Niewolnictwo. Bluźnierstwo. Morderstwo? Była gotowa zabić Sav Rida Olanka. Shan pamiętał ich pierwszą rozmowę pełną mściwości i gniewu. Niewykluczone. Śmierć krewnego? Porwanie? Gwałt psychiczny? Zniewolenie? Była empatką - i to bardzo silną. Mogła popełnić każde z wymienionych przestępstw. Bluźnierstwo? Westchnął. Piękne określenie, które oznaczało dosłownie wszystko. Trzeba będzie dowiedzieć się, jaki czyn popełniła Priscilla. Chodzi o dobro statku i całego klanu. Korvalowie sporo jej zawdzięczali. Klan chciał zawsze znać swoich wierzycieli. Na pokładzie „Pasażu” Priscilla Mendoza ujawniła silne melant'i. Nie potrafiła tego dwa miesiące temu, chociaż próbował coś z niej wykrzesać. Dla dobra Korvalów kapitan lub pan dea'Gauss będą musieli wydać stosowne rozkazy. Prywatne uczucia i życzenia Shana yos'Galana nie mają tu nic do rzeczy. Liczy się obowiązek. Precz z obowiązkiem! - pomyślał Shan, ale wystukał nowe polecenie i zażądał połączenia z wieżą. 65 rok czasu pokładowego 171 dzień podróży Czwarta wachta Godzina 16.00 - Priscillo? - nieśmiało wtrącił się Gordy. - Dzień dobry, Rusty. Priscillo... Nauczysz mnie, jak się stać smokiem? Rusty łypnął na niego złym wzrokiem. Priscilla przechwyciła jego irytację, ale postanowiła się nie wtrącać. - Smokiem? Tak, to możliwe... - przyznała. Gordy aż pokraśniał z radości. - Ale niezwykle trudne. Niektórzy ludzie ćwiczą całe lata i nie udaje im się dotrzeć do Smoka. To wymaga długiej nauki i samodyscypliny. - A do obcej duszy? Ostatnimi dniami Lina uczyła ją, jak empatką może żyć we wszechświecie. Na każdej lekcji była mowa o melant'i, ale o duszach nikt nie wspominał. Gordy westchnął ciężko. - Ale ty to potrafisz, prawda? Smok był zaklęciem z Wewnętrznego Kręgu - lecz dusza Moonhawk była starsza. Znała sposoby... Wewnętrznym okiem zobaczyła ścieżkę. Wewnętrznym uchem usłyszała łopot skrzydeł. Głęboko zaczerpnęła tchu i szybko się wycofała. - Tak - odparła, próbując zapanować nad własnym zdumieniem. - Potrafię. Jeśli naprawdę chcesz, to udzielę ci kilku lekcji. Ale pamiętaj, że od Drzewa do Smoka wiedzie bardzo długa droga. Nie mogę ci zagwarantować, że kiedyś ją pokonasz. - A czy Rusty może być smokiem? - Nie chcę być smokiem! - padła szybka odpowiedź. - Wystarczy mi to, co robię. Nie musisz teraz być gdzie indziej? - Jeszcze nie. Za dwadzieścia minut mam zgłosić się do Ken Rika. Priscillo, a dlaczego nie każdy może być smokiem? Z Drzewem poszło mi łatwo. - Rzeczywiście. - Drzewo, Izba Spokoju... były dostępne dla wszystkich. - Do Drzewa idziesz prostym zaklęciem, bo w nim tkwi wyłącznie dobro. Smok nosi w sobie: tarczę i miecz. Trzeba nim kierować rozsądnie. Może się zdarzyć, że przez całe życie nie znajdziesz okazji, żeby wezwać Smoka. Zmarszczył brwi. - Smok jest jednocześnie zły i dobry? Przecież to taka sama bzdura jak z rzeką Pallina. - Na tym polega siła paradoksu. Rzeka Siły to tylko początek. Smok jest bardziej skomplikowany. Musisz nauczyć się, jak zachować równowagę między złem i dobrem. Musisz nabrać odpowiedniej siły, by uchronić się przed jego żarłocznym ogniem. Musisz pilnować, aby ten ogień nie spalił ci siły woli, a moc, którą w sobie znajdziesz, nie zniszczyła... serca. Nie możesz... wzbić się blisko słońca. Rozpraszał ją narastający niepokój Rusty'ego. Wstała i uśmiechnęła się do obu. - A ja nie mogę spóźnić się na lekcję z kapitanem. Później porozmawiamy, Gordy. Oczywiście jeżeli zechcesz. Dziękuję, Rusty. Niestety, boję się, że nie zjemy razem kolacji. Przez następne dwie wachty mam co robić. Gwizdnął z cicha. - Niezłe lekcje... - Za to dzisiaj uniknę zajęć z Kayzin Ne'Zame - dodała wesoło. - Wakacje. Idąc do drzwi, słyszała za sobą śmiech Rusty'ego. W doku promowym zjawiła się tuż przed nim. - Dzień dobry, Priscillo. Jak zwykle punktualna. - Dzień dobry, panie kapitanie. Zatrzymał się i złożył jej głęboki pokłon, w czym nie przeszkadzała mu wielka waliza, którą przyniósł ze sobą. - Miło mi panią widzieć, pierwszy oficerze. Czyżbym popadł w niełaskę? - Jakby to panu robiło różnicę! - odcięła się. Zachłannie czekała na pierwsze oznaki duchowej więzi. Dwa tygodnie temu pewnie by sobie nie pozwoliła na taką lekkomyślność. To ciekawe, jak szybko przywykła polegać na zmysłach. - Robi - mruknął i przepuścił ją przodem. - Piękny dzień na wycieczkę promem, prawda? Teraz przynajmniej powiedział coś z sensem. „Pasaż” dryfował w zwykłej przestrzeni, z wolna podchodząc do planety Day-An w układzie Irrobi. - A instruktor uważa, że powinnam spędzić nieco więcej czasu za sterami promu? - spytała retorycznie. - Strasznie panienka dzisiaj nadęta. Trening czyni mistrza, jak zwykł mawiać wujaszek Dick. Ruszaj się, Priscillo. Nie chcę zbędnych opóźnień. Wrzucił walizę, wsunął się na fotel, spojrzał na przyrządy i zapiął pas. Priscilla usiadła na miejscu głównego pilota. Podzielała podniecenie Shana - czuła się jak uczniak na letniej wycieczce, bez nauczycieli i zbędnych opiekunów, zadowolony ponad miarę i chętny do przygody. Lecz wyczuwała w nim coś jeszcze... W pierwszej chwili wzięła to za zwykły objaw wzmożonej energii, którą zawsze potrafił utrzymać na wodzy, ale później dostrzegła w nim cień niepokoju. - Przełącz na mnie - mruknął i położył ręce na klawiszach. Posłusznie przekazała mu kontrolę nad promem i wygodniej rozparła się w fotelu. Czekała, co będzie dalej. Światła na moment pojaśniały i zaraz przygasły. Rozległa się krótka seria trzasków, pisków i szumów, potwierdzających gotowość maszyn. Ręce Shana migały po klawiszach z szybkością, która przyprawiłaby o zawrót głowy każdego, kto sam nie był pilotem. Wypompował powietrze z doku i otworzył zewnętrzne włazy. Po chwili już znaleźli się w kosmosie. Shan zachichotał, zrobił kilka gwałtownych manewrów i jednym ruchem ręki wyłączył ekrany. Potem przekazał stery Priscilli. - Włącz ekrany. Spełniła jego polecenie. Gdzieś daleko z lewej majaczył „Pasaż”, ogromny niczym księżyc. W dole wisiały nieruchomo cztery maleńkie światy Irrobi. Shan wskazał na drugą planetę. - Zawieź mnie tam. Masz na to... - zerknął na chronometr na desce rozdzielczej - osiem godzin. Wylądujemy w porcie Swunaket. Postaraj się. Odwrócił fotel, odpiął pasy i sięgnął po walizę. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniła się w przenośne biurko z monitorem. W uczuciach Shana dominowała teraz obojętność. Wziął się do pracy. Priscilla mocno zacisnęła usta, żeby powstrzymać się od złośliwości, i zaczęła sprawdzać, gdzie też w tej chwili się znajdują i jak stąd w miarę szybko dotrzeć do miejsca przeznaczenia. Dayan Pierwszy wschód - Port Swunaket, panie kapitanie. Pilot przeprasza, że wylądowaliśmy pięć standardowych minut przed czasem. Uniósł głowę z nieobecną miną, ale Priscilla nie dała się oszukać. Od dwóch godzin z jego strony dochodził monotonny szum koncentracji - jak u kogoś, kto toczy partię szachów sam ze sobą. - Wciąż się gniewasz? - spytał wesołym tonem. Priscilla zacisnęła usta w wąską linię. - To była paskudna sztuczka. - Pamiętam, że to samo pomyślałem, kiedy ojciec wyciął mi podobny numer - westchnął ze współczuciem. - Ba, żeby tylko... Większość moich myśli nie miała nic wspólnego z synowską miłością. Ale radziłaś sobie bardzo dzielnie, zwłaszcza wówczas, kiedy wpadliśmy w małą turbulencję. Nawet pogoda dziś nam sprzyja. Śmiech dopadł ją znienacka, wypełnił brzuch, pierś, serce, głowę, a w końcu całą kabinę. - Słowo daję, jest pan niemożliwy! Shan westchnął i zaczął składać biurko. -Ciotka mojego brata, starsza siostra, a teraz ty, Priscillo... Chylę czoła przed waszą mądrością. - I bardzo dobrze! - Pasy zniknęły w poręczach fotela. Priscilla wstała. - Pilot gotów na dalsze rozkazy kapitana. Odłożył walizkę na bok, również wstał i przeciągnął się z wyraźną lubością. - Teraz kapitanowi niepotrzebne są usługi pilota. Dziękuję. Proszę jedynie drugiego oficera, aby mi towarzyszył w wyprawie do miasta, gdzie muszę dokonać pewnej transakcji. Popatrzyła na niego podejrzliwie. - Jakiej transakcji? - Ależ, Priscillo... Przecież jestem Kupcem. Powinienem czasami handlować, nie sądzisz? Przynajmniej dla zachowania pozorów. Skłonił jej się z lekką drwiną. - I potrzebuję twojego... kontenansu. Będę szedł z tyłu, w przyzwoitej odległości. Adres brzmi: Tralutha Siamn. Firma nazywa się Fasholt i Córki. - Machnął olbrzymią dłonią z błyszczącym sygnetem. - Prowadź! Zatrzymała się w cieniu bramy. Shan stanął za nią i też wyjrzał na ulicę. W żółtych promieniach mniejszego słońca uwijał się tłum kobiet. Niektóre szły samotnie, inne zaś parami. Za każdą, w przepisowej odległości trzech kroków podążał mężczyzna albo mały chłopiec. Czasami dwóch. Jakaś starsza, bogato odziana dama, idąca pod rękę z nie mniej strojną dziewczyną, wiodła za sobą aż sześciu malców, słodkich jak cukiereczki, w ciemnych spodniach i bluzach. Priscilla przyglądała im się spod zmrużonych powiek. Chłopcy emanowali wspólnym zadowoleniem. Zabawki, pomyślała. Zadbane, może nawet kochane zwierzątka. - I co, Priscillo? - spytał Shan cichym głosem, w którym oprócz rozbawienia pobrzmiewały nieco smutniejsze tony. Odwróciła głowę i obrzuciła go ponurym wzrokiem. - Mam zagrać rolę pańskiej właścicielki? Przytaknął. - Ale nie patrz na mnie w ten sposób - dodał. Pomacał rękaw swojej koszuli, stuknął palcem w sygnet i klamrę od pasa, a na koniec przesunął dłonią po obcisłych spodniach. - Przecież na co dzień jesteś dla mnie życzliwa. Zaczerwieniła się jak burak. - Sama nie wiem, dlaczego. - Fe, Priscillo. Mam swoje zalety. Znam się na winie, tkaninach i korzeniach, jestem pilotem oraz mechanikiem... - I niepoprawnym gadułą! - dokończyła półżartem. - Gdyby pan naprawdę należał do mnie, wygarbowałabym panu skórę! Uniósł brwi. - Przemoc? Uszkodziłabyś cenną własność, pani. - Lepiej niech mnie pan nie kusi - mruknęła. Sztywnym krokiem wyszła na ulicę. Shan poszedł za nią ze spuszczoną głową, by nikt nie widział jego uśmiechu. Lomar Fasholt była rozczochraną kobietą o pulchnej, rumianej twarzy. Miała na sobie luźną tunikę w przyjemnym różowym kolorze. Uśmiechnęła się na widok wchodzącej Priscilli i ruchem głowy wysłała córkę na zaplecze. - Dobrego dnia ci życzę, siostro Mendoza - powiedziała serdecznie, wychodząc zza błyszczącego biurka i wyciągając delikatną rękę. Priscilla przywitała się z niekłamaną ulgą. - Dobrego dnia ci życzę, siostro. Lomar roześmiała się cicho i spojrzała ponad jej ramieniem. - Shannie! Co za widok dla moich starych oczu! Postanowiłeś wreszcie zostać moim mężem? Twój pokój ciągle czeka. Roześmiał się i ukłonił - jak przed kimś zasługującym na najwyższe względy. Priscilla popatrzyła na niego ze zdumieniem. - Kopę lat, Lomar - powiedział łagodnym tonem. - Ilu masz teraz mężów? - Ośmiu. Aż trudno uwierzyć! Ale poza tym nic się nie zmieniło. Nie przestaję zarabiać! - Pokręciła głową. - Najnowszy to prawie dzieciak, w wieku mojej najmłodszej córki! - Zamachała rękami. - Posłałam go na naukę. Biedaczek... Ciężko znaleźć nauczycielkę, która chciałaby uczyć chłopca. Ale ja gadam, a wy wciąż stoicie! Siadajcie, proszę. - Myślisz, że sprawdziłbym się jako numer dziewięć? - zagadnął Shan. - Szczerze mówiąc, przywykłem do pewnych swobód. - Uśmiechnął się, opadł na fotel i wyciągnął nogi przed siebie. - A poza tym sam umiem troszeczkę zarabiać. Ilu jeszcze możesz wziąć na utrzymanie? - Na pewno kilku, choć nie tak wielu, jak by wypadało. Gdybym była ze dwadzieścia lat młodsza, to zostawiłabym tę głupią planetę i przeprowadziła się zupełnie gdzie indziej. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego moje córki nie chcą się wyprowadzić! - Zajęła miejsce naprzeciwko, nie szczędząc im swego uśmiechu. -Cóż, pewnie mam poczytać twoje słowa za grzeczną odmowę? - zwróciła się do Shana. - Ale warto było spróbować. Przy tobie bym się nie nudziła. Co cię tu przygnało, Shannie? Priscilla przechwyciła ze strony kapitana iskierkę zakłopotania. - Przywiozłem towar - powiedział. - Korvalowie od dwóch pokoleń handlowali z rodziną Fasholt. - I na tym koniec. Miałam nadzieję, że wyraziłam się zupełnie jasno. - Cień smutku przemknął po krągłej twarzy Lomar. - Powiedz mi, Shannie, czy to prawda, że na czele waszego rodu stanął teraz mężczyzna? Shan zmarszczył brwi i odrobinę wyprostował się w fotelu. - Następcą jest Val Con... Będzie Delmem. Ale ród yos'Phe-lium nie bierze udziału w handlu! Pozostają yos'Galanowie. To dwie odrębne linie. Lomar zastanawiała się przez chwilę. - Kto w takim razie jest waszą... matką, Shannie? Nie, to chyba niewłaściwe słowo. Nie wiem, jak to powiedzieć. - Thodelm. - Był coraz bardziej zakłopotany. - To ja. O co naprawdę chodzi, Lomar? Uraziliśmy was? Nie podobają wam się nasze ceny? Przecież wszystko można naprawić. Znamy się mnóstwo czasu. - Sądzisz, że o tym nie wiem? To była bardzo długa i obopólnie korzystna znajomość. Zawsze z radością wypatrywałam twoich wizyt. A twój ojciec? Za każdym razem siadał, wypijał kieliszeczek i opowiadał mi o galaktyce. O innych światach. Ty masz coś z niego... - Uśmiechnęła się do własnych myśli. - Byłoby lepiej, gdybyś urodził się dziewczynką. Shan siedział wyprostowany, mierząc ją czujnym spojrzeniem. - Przez całe życie byłem mężczyzną! Mój ojciec także. To nam nie przeszkadzało w handlu. - A czy ja mówię, że przeszkadzało? - westchnęła. Emanowała teraz wzruszeniem i smutkiem. - Wyszło zupełnie nowe prawo, Shannie. Nałożone na nas przez świątynię. Trójbłogosławione zakazały kontaktów z rodami, które nie są rządzone przez kobiety. W przypadku statków Kupiec i kapitan też muszą być kobietami. - Przesunęła leżący na biurku kawałek ozdobnej skały. - Takie jest prawo - powtórzyła. - Lomar... - ostrożnie podjął Shan. - Umowa między klanem Korval i rodziną Fasholt sięga do czasów naszych babek. Jest tam mowa - o ile mnie pamięć nie myli - o „Petrelli yos'Galan lub jej przedstawicielach i Tuleth Fasholt lub jej przedstawicielach”. - Zrobił niewielki ruch, jakby chciał wzruszyć ramionami, i uśmiechnął się. - Obojga płci. - Wiem - odpowiedziała. - Uczepiłam się tej nadziei i poszłam do świątyni. Zaręczałam, że w innych światach kobiety i mężczyźni mają podobne przywileje. - Skrzywiła się. - Odpowiedź Trójbłogosławionych była stanowcza i wyraźna: wolno nam handlować wyłącznie z kobietami. To, że inni próbują zmienić porządek rzeczy, nie powinno nas zmuszać do naśladownictwa. - W końcu Bogini wszystkich nas stworzyła na swoje podobieństwo - cicho powiedział Shan. - Nie bluźnij, Shannie. Priscilla poruszyła się niespokojnie. - Tak nas uczono... na Sintii. Starsza kobieta uśmiechnęła się smutno. - Tu nie Sintia, siostro. Żyjemy w myśl poleceń świątyni. W przeciwnym razie rozwiałoby nas po calutkim globie. Córka trafiłaby z dala od matki, a siostra od siostry. Priscilla uniosła rękę i nakreśliła w powietrzu Znak Odkupienia. Lomar skinęła głową. - Ja też mam taką nadzieję. Ale obawiam się, że sama już tego nie doczekam. Może w następnym wielkim Obrocie los będzie dla mnie łaskawszy. - Może tak będzie - zamruczała Priscilla. Shan chrząknął. - A czy mógłbym, za pozwoleniem... Trójbłogosławionych... Zamienić z tobą dwa słowa o czymś, co należy do mojej przyjaciółki z załogi „Pasażu”? Chodzi o Linę Faaldom. Jest głową rodu i kobietą. Priscilla bez wątpienia potwierdzi, że nie kłamię. Przyglądała mu się przez chwilę. - To na pewno jej własność, Shannie? Dlaczego nie przyszła sama? Zrobił z lekka zbolałą minę. - Powtarzam: to jej towar. A dlaczego nie przyszła? Po co miała przychodzić? To ja jestem Handlomistrzem, a ona bibliotekarką. Na zdrowy rozum ja powinienem przemawiać w jej imieniu. Lomar pokręciła głową. - Skoro przysięgała tobie, to nawet jeśli rządzi rodem... Przykro mi, Shannie. Prawo jest prawem. Nie mogę. Shan pochylił się nagle i wyciągnął rękę nad biurkiem. - Jedź z nami, Lomar! Poklepała go po dłoni. - Mój maleńki... Kochany z ciebie chłopak, Shannie. Ale zobaczysz, wszystko się ułoży. - Nieprawda! - warknął. - Oboje dobrze wiemy, że wasz świat zmierza ku zagładzie. Embargo na handel z połową galaktyki? To obłęd! Gorzej - to samobójstwo. W najbliższym czasie będzie głodować. A jeśli sprawy potoczą się źle? W społeczności, która połowę populacji traktuje jak niewolników? Lomar, co się stanie, kiedy więźniowie odkryją waszą słabość? - Rewolucja - przemówiła Priscilla niskim głosem, czując narastającą w sobie moc przepowiedni. - Wojna. Nienawiść. Śmierć. - Uczyłam się historii, siostro. - Lomar westchnęła i ponownie pogładziła Shana po ręku. - Mam tak po prostu odejść, nawet bez jednego bita? Najpierw musiałabym zlikwidować interesy, a to wymaga wiele czasu i starannych przygotowań. A moje córki? Nie, to niemożliwe. Nie teraz. - Zapadła się głębiej w fotel. W oczach Priscilli wydawała się o wiele starsza niż przed chwilą. Shan siedział nieruchomo, bijąc się z myślami. Potem także z cichym westchnieniem rozparł się w fotelu. - Masz rację. Zrobisz, jak zechcesz. Znasz moje hasło w sieci łącznościowej? Parsknęła śmiechem. - Twoje własne czy statku? Znam jedno i drugie. Dlaczego pytasz? - Mała przysługa za naszą wieloletnią przyjaźń. Zawiadom mnie, gdy będziesz już gotowa. Dam ci transport - i zostanę twoim wspólnikiem w każdym nowym przedsięwzięciu. Roześmiała się na całe gardło. - Ależ to absurd! Dlaczego? Shan nawet się nie uśmiechnął. - Tutaj masz kredyt. Ale na innej planecie zapytają cię o gwarancje. Jeśli powołasz się na współpracę ze mną, nie będziesz miała żadnych problemów. - Dopiero teraz pozwolił sobie na słaby uśmiech. - Wiem, że potrafisz zarabiać, Lomar. Potraktuj to jako pożyczkę. Pomogę ci i sam na tym zyskam. Zamyśliła się. - Jesteś z Liadu, Shannie. Nie wiem... - Korvalowie dostaną kredyt w każdym zakątku galaktyki -wtrącił łagodnie. - Może z wyjątkiem tej planety. Nastąpiło krótkie milczenie. Wreszcie Lomar rozpostarła ręce. - Cichy wspólnik? Powiedzmy na pięć lat? Nie, lepiej dziesięć. Potem cię spłacę. Skinął głową. - Z łatwością da się to załatwić. Ale dość o interesach. Proszę cię, żebyś zabrała swoich i wyjechała stąd jak najszybciej. Wybacz mi mój pesymizm. Ród yos'Galan z wielką radością udzieli ci gościny, tak abyś miała czas na podjęcie dalszych decyzji. - Kochany z ciebie chłopak, Shannie - powtórzyła. - Na pewno to zapamiętam. A teraz, miły, chyba będzie lepiej, jeśli się z wami pożegnam. - Możesz mieć przez nas kłopoty, siostro? - zapytała Priscilla. Lomar z uśmiechem wzięła ją za rękę. - Dzięki ci, dziecko, ale sprawy jeszcze nie zaszły aż tak daleko. Nie wolno jednak nadużywać „szczęścia”, jak to nazywa Shannie. Idźcie, skąpani w Jej uśmiechu. Priscilla szybko przemierzała poranne ulice. Czuła w Shanie chłód głębokiej troski, dominujący nad znajomym ciepłem. Matko, doprowadź nas bezpiecznie, modliła się w duchu. Widać już było bramę portu, więc odruchowo przyspieszyła kroku i westchnęła z ulgą, kiedy znaleźli się na terenie dostępnym dla cudzoziemców. Obawy Shana też trochę zmalały. Dzięki, Bogini, wyszeptała. Potem poczuła zaskoczenie - i wybuch nieposkromionej złości. Odwróciła się błyskawicznie i zobaczyła odzianą w białe szaty kobietę, która szarpała Shana. - Ty nędzny robalu! Nie potrafisz okazać ani krzty szacunku?! Leziesz jak ślepy! - Machnęła ciężką laską, lecz nie trafiła kapitana. Cios miał go jedynie postraszyć. Shan aż gotował się ze złości. Kobieta znów zaczęła go szarpać. - Jak cię wołają, nędzniku? - Frost, dostojna pani. - Cichy głos nie zdradzał kipiących w nim uczuć. - Frost, tak? Dostojna pani? Nie wychowano cię, potworze, czyś po prostu za głupi, żeby rozpoznać strażniczkę świątyni? Priscilla poczuła gwałtowny przypływ siły. Wyciągnęła się jak struna, odtrąciła zamiary kapłanki i nabrała jeszcze większej mocy... - Dość! - krzyknęła. Oboje spojrzeli w jej stronę. - Frost! - rzuciła tym samym tonem. - Przeproś Trójbłogosławioną. A potem do mnie! Przez ułamek sekundy myślała, że jej nie posłucha. Potem jednak pokłonił się tak głęboko, że niemal dotknął czołem kolan. - Wybacz mi, Trójbłogosławiona. Nie chciałem obrazić waszej świętej osoby. Stać go było tylko na tyle, bo aż się dławił ze wściekłości.. Ale kapłanka nie dała się przebłagać. Ciężki kij znów świsnął w powietrzu, zagradzając mu drogę ucieczki. - Przebaczą ci... lecz po odbyciu kary, jak nakazuje pismo. Publiczna chłosta... - Powiedziałam: dosyć! - krzyknęła Priscilla, emanując powagą, spokojem i dostojną siłą. - Zadasz gwałt temu stworzeniu, które naznaczyła Matka? - Wyciągnęła rękę i tuż przed twarzą Shana nakreśliła symbol. Potem spojrzała na kapłankę. - Ten człowiek jest kimś więcej, niż można się spodziewać. Ma w sobie moc, jaką dysponują siostry! Talent, wiedzę... tajemnicę. Kapłanka dała się złapać w połyskującą sieć zaklęcia. Priscilla energicznie pociągnęła za osnowę wiary, trwogi i tajemnicy. Zaczęła tkać - i w tej samej chwili dotarła do niej pojedyncza, zawieszona nuta, brzmiąca pasją i władzą, roziskrzona, wielka - berło władzy obezwładniającej swoim majestatem. To był promieniujący na wszystkich poziomach Shan. Uwięziona w sieci kapłanka jęknęła głucho i zasłoniła ręką oczy przed oślepiającą aurą. Nuta rosła w miarę jak, Priscilla kończyła swą pracę. Chyba go pochwyciło echo pułapki zastawionej na Trójbłogosławioną... Niespodziewanie nuta zamarła, a potem, tracąc potęgę zniknęla. Kapłanka trwała, spowita w pajęczynę doniosłej tajemnicy. A człowiek stojący przed nią był zwykłym, szarym człowiekiem, pozbawionym władzy. - Zatem widziałaś - rzekła Priscilla, pomału rozluźniając pęta. - Zatem słyszałaś. I niech tak będzie. Przyszło nam żyć w błogosławionych czasach, młodsza siostro, kiedy wokoło dzieją się prawdziwe cuda.Uwierz, że Bogini chroni nas wszystkich. - Oleee... - wymamrotała Trójbłogosławiona. - Spłynęła na mnie nieprzebrana łaska, byłam świadkiem cudu. Błagam o wybaczenie, starsza siostro. I o dobre słowo. Priscilla uniosła dłoń i nakreśliła odpowiednie znaki na wysokości jej oczu, uszu i serca. - W Jej imieniu wybaczam ci, tak jak Ona wybacza wszystkim swoim dzieciom. Idź w Jej łasce. Żyj dobrze. Służ długo. Kapłanka usunęła się, a Priscilla skinęła na Shana i odeszli bez pośpiechu, nie oglądając się za siebie. Shan zwalił się na fotel drugiego pilota i oparł głowę na podgłówku. Otworzył jedno srebrne oko. - Na drugi raz spróbuj mnie jakoś uprzedzić, moja droga, zanim zażądasz pomocy. - W jego głosie przewijała się nić rozbawienia i nić wyczerpania. Priscilla siedziała jak słup soli, błądząc w duchu po wszystkich ścieżkach niczym ślepiec na próżno poszukujący ożywczego słonecznego ciepła. Ślizgała się po gładkiej, chłodnej tafli niczym po lustrze. On musi być gdzieś dalej... - Priscillo? Wróciła myślą do zewnętrznego świata i zmusiła się do spokoju. - Nie pomyślałam, żeby cię zapytać. Bałam się, że wpadłeś w echo. Parsknął pod nosem. - Ostatni raz uwiązłem w echu, kiedy miałem dwanaście lat, Priscillo. Pamiętaj, że posiadam nieco zdolności. - Tak, tak... Na pewno... - To był koszmar. Patrzyła nań, ale go nie słyszała... Nic nie wiedziała... Pochylił się i wyciągnął rękę. Sygnet zamigotał w świetle. - Tu jestem, droga przyjaciółko. Dostrzegła troskę w jego oczach i usłyszała niepokój w jego głosie, lecz w środku ciągle ziała chłodem potworna i obojętna pustka. Mocno chwyciła go za rękę, żeby poczuć choć odrobinę ciepła. To jednak nie wystarczyło. - Shan... - Jestem zmęczony, Priscillo - powiedział cicho. - Od dawna już nie wędrowałem po tak wielu ścieżkach naraz. Pozwól mi choć chwilę odpocząć. - Spojrzał na nią i uścisnął jej dłoń. - znowu mam wobec ciebie dług. - Proszę... - zaczęła i zaczerpnęła tchu. Znalazła odpowiedni zwrot po górnoliadeńsku. - Proszę, nie zważaj na to. Wrócił na fotel. Jego ręka wysunęła się z jej palców. Rzucił okiem na podświetlony pulpit sterowania. - Widzę, że Kayzin dobrze cię uczy. „Pasaż” jest na orbicie. Cudownie. Wracajmy do domu. Dom. Priscilla poczuła nagłą ulgę, choć Shan nadal chował się za lustrem. - Tak, Shanie - powiedziała, lecz zaraz się poprawiła: - Tak jest, panie kapitanie. 65 rok czasu pokładowego 177 dzień podróży Druga wachta Godzina 9.00 Ken Rik wlepił w niego zdumione spojrzenie. - Przygotować luk trzydziesty drugi na przyjęcie ładunku? - spytał. Shan zrobił nie mniej zdziwioną minę i popatrzył nań z góry. - Przecież to chyba twoja fucha. A może luk jest pełny? - Nie! - burknął stary. - Dobrze pan o tym wie. Ale nie weźmie pan towaru tego... a niech szlag trafi ten język! Tego lanza pel'shek?! - Mówisz, że nie wezmę? Raczej miałem wrażenie, że jednak będzie na odwrót. - Shan przerwał, a potem dokończył od niechcenia: - Myślałem także, że załoga słucha rozkazów kapitana. Ken Rik miał łzy w oczach. - Shan... On przecież próbował zniszczyć „Pasaż”. - Mówił teraz po górnoliadeńsku: jak starzec do młodzika. - A ty chcesz przyjąć jego towary i gwarantować termin dostawy? Twój ojciec... - Zrobiłby to samo! - chłodno dokończył Shan po terrańsku. - To sprawa poza porachunkami. W Theopholis brak pewnych rzeczy. Kapitanat portu prosił nas o pilną pomoc. Obiecałem im, że to zrobię. Przecież i tak tam lecimy. Ken Rik, oprzytomniej wreszcie, na litość wszystkich bogów! Wiesz, co powiedzą ludzie, kiedy wyjdzie na jaw, że „Pasaż” był na redzie w Raggtown, ale nie wziął towarów? - Tak. To racja. - Ken Rik zniżył głos do szeptu i przeszedł na terrański. - Wybacz... - Och, przestań się wygłupiać! Przez całe lata musiałem słuchać twoich złośliwych uwag! Nie próbuj teraz odgrywać niewiniątka! Stary spedytor wybuchnął śmiechem. - W rzeczy samej, czułbym się nieswojo. - Znów się ukłonił, tym razem jak podwładny przed pryncypałem. - Za pozwoleniem, panie kapitanie, idę przygotować luk numer trzydzieści dwa na przyjęcie transportu towarów. - Dziękuję, Ken Rik - uprzejmie odpowiedział Shan. - Jestem ci bardzo wdzięczny. Kapitanat portu, Theopholis Godzina Królów Kapitan portu Rominkoff w zamyśleniu patrzyła na dwóch starszych panów. Już samo to, że tu przybyli, świadczyło o ich... zasobach. Musieli przecież zapłacić słony haracz co najmniej dwóm urzędnikom. Postanowiła dowiedzieć się przy okazji o obecne ceny. Dobrze jest czasami znać swoją wartość. Młodszy z gości skłonił się z szacunkiem, lecz niezbyt głęboko. - Jestem Taam Olanek, Delm Plemii - powiedział po terrańsku. - Frachtowiec „Daxflan” należy do mojego klanu. Powinien stać w tutejszym porcie. Dowiedziałem się, że jeszcze go nie ma. Pani Rominkoff wyprostowała się w fotelu. A może jednak wcale nie musieli płacić? - Zgadza się - powiedziała chłodno. - „Daxflan” jeszcze nie przybył. - Miałem nadzieję - ciągnął Taam Olanek, Delm Plemii - że poda mi pani przyczynę opóźnienia. Skądinąd wiem, że przygotowano miejsce na redzie. Nikt dotąd tego nie odwołał. Ładunek czeka w magazynach? - Czeka - przytaknęła już normalniej szym tonem. - Praktycznie nie mam nic do dodania. Spóźnienie „Daxflan” wynosi już cztery dni czasu miejscowego. Ale zapewniam panów, że nie zdarzył się żaden wypadek. Z moich raportów wynika, że wspomniany statek przekroczył granicę sektora, lecz na razie zawinął... Hmmm... do kilku portów w strefie wolnego handlu. Nie wywiązał się z dotychczasowych umów. - Złączyła koniuszki palców. - To niedobrze. W pierwszym rzędzie niedobrze dla panów, ale też i dla Theopholis. „Daxflan” miał przywieźć między innymi dwie duże partie towaru z Raggtown: leki potrzebne do zakończenia powszechnego programu szczepień oraz klejnoty dla regenta na koronację, która odbędzie się już w przyszłym tygodniu. Doniesiono mi z Raggtown, że nikt nie odebrał dotąd ładunku z tamtejszych magazynów. Zapadła chwila milczenia. Pani Rominkoff zastanawiała się, czy starzec zrozumiał jej wyjaśnienia. Skłonił się. - Sytuacja jest bardzo poważna. Plemia gwarantowała dostawę. Musimy tego dopilnować. Jeśli pozwoli mi pani skorzystać z tutejszych środków łączności, znajdę sposób, żeby przywieziono towary z Raggtown. - Proszę, proszę... To już coś konkretnego. - Rominkoff skinęła głową. - Zaraz ktoś pana zaprowadzi na wieżę. Jedną chwileczkę... - Wyciągnęła rękę w stronę interkomu, ale w tej samej chwili w drzwiach gabinetu pojawił się zdyszany goniec. - Pani kapitan... - zaczął i urwał gwałtownie na widok dwóch dżentelmenów. Rominkoff uniosła brwi. - Mów dalej. - Tak jest. Przed chwilą nadeszła depesza z frachtowca „Kryty Pasaż”. Zabrali towary z Raggtown. - Nabrał tchu i dokończył szybko: - Mamy spodziewać się ich w ciągu doby czasu lokalnego. - Znakomicie. - Pani Rominkoff uśmiechnęła się do swoich gości. - To rozwiązuje przynajmniej część kłopotów. Lecz Taam Olanek nie był zadowolony z tej nagłej odmiany losu. Z gniewną miną zwrócił się do młodzieńca: - Jak to się stało, że „Pasaż” przejął fracht „Daxflan”? Goniec gwałtownie zamrugał oczami i z niepokojem spojrzał na Rominkoff. Skinęła głową na znak, że może odpowiedzieć. - Kapitanat portu... w Raggtown, psze pana - wyjąkał. - Wystąpili z prośbą z uwagi na naszą sytuację.,,Pasaż” miał pustą ładownię, a kapitan był tak uprzejmy... - Bardzo dobrze - odezwał się drugi z gości. Pierwszy popatrzył na niego ze zdziwieniem. - Zaczekamy do jutra. Jestem pewien, że kapitan yos'Galan z chęcią przedstawi panu swój pogląd na interesujące nas sprawy. I nie będzie szczędził szczegółów. Upłynęła chwila napiętej ciszy, zanim pierwszy dżentelmen pokłonił się drugiemu. - Proszę uprzejmie - powiedział cicho. Odwrócił się do kapitan portu i jeszcze niżej pochylił głowę. - Dziękuję pani za wyrozumiałość i w imieniu klanu proszę o wybaczenie. Należy dotrzymywać umów. Obiecuję, że coś takiego w przyszłości się nie powtórzy. Rominkoff nie żałowała Kupca z „Daxflan”. W pełni sobie zasłużył na gniew naczelnika Plemii. - Cieszę się, że tak szybko wybrnęliśmy z kłopotów. Zapamiętam sobie, że pańską pierwszą myślą było, jak nam pomóc. -Wstała zza biurka, żeby ich pożegnać. - Bardzo dziękuję za wizytę. Być może jeszcze się spotkamy. - Być może jeszcze się spotkamy - powtórzył jak echo drugi z gości, składając perfekcyjny ukłon. Wyciągnął rękę do swojego towarzysza i łagodnie pociągnął go do wyjścia. Kapitan skinęła na gońca. - Powiadom mnie, kiedy,,Pasaż” znajdzie się na orbicie. Chyba powinnam osobiście przywitać kapitana yos'Galana. Raggtown 537 rok czasu lokalnego Kwota była wręcz olbrzymia. Stojąca obok Kupca kapitan yo'Vaade z trudem zachowywała spokój. W Drethilit nie zarobili nawet połowy tej sumy, nie mówiąc o tym, że musieli zapłacić placowe. Ładownie statku były puste, wiec już znaleźli się pod kreską, a w Theopholis czekał na nich kolejny rachunek do zapłacenia. - Co to znaczy? - spytał Sav Rid, podnosząc głos niemal do krzyku. - Gdzie mój towar? Dajesz mi jakiś świstek do zapłaty i mówisz, że nie mam nic do odebrania? Gdzie ładunek?! Magazynier wzruszył potężnymi ramionami. - Nie było was i klient wpadł w panikę, więc załatwił sobie inny transport. Odlecieli wczoraj. - Jakim prawem... Kto?! Kto mi podpieprzył zamówienie? To nic innego jak zwykła kradzież! Terrańczyk wcale się tym nie przejął. - To już sprawa między tobą i klientem, kolego. Drzewo i Smok. Ich statek. A teraz, jeśli chodzi... - Drzewo i Smok - tępo powtórzył Sav Rid. Po chwili zaczął głośno krzyczeć: - Yos'Galan! Złodzieje, dziwki, banda idiotów! Moje cargo! Moje! Oddaliście je yos'Galanowi?! Kretyni! - Podarł rachunek na strzępy i rzucił go w twarz zdumionemu pracownikowi portu, po czym odszedł. Chelsa yo'Vaade miała wielką ochotę pozwolić mu odejść. Potem odwróciła się do magazyniera i zdjęła z ręki nirelinowy pierścień i ciężką, bogato zdobioną bransoletę. - To antyki - powiedziała szybko i wepchnęła mu je w dłonie. - Niech pan je sprzeda jakiemuś zbieraczowi, to wystarczy na zapłatę faktury. Potem pobiegła za Kupcem. Sav Rid szedł przez przystań promową, tuż przy nim sunęła Dagmar Collier, podobna do zgarbionego cienia. Miał zatem dobrą ochronę. Chelsa dogoniła go i ostrożnie pociągnęła za rękaw. - Sav Rid? Kuzynie? Proszę cię... przestań. To... niepotrzebne. Nie myśl już o tym. Zakończ tę sprawę tutaj i teraz. Po prostu wasze rachunki zostały wyrównane. - Wyrównane? - Odtrącił jej rękę. Zacisnął usta i spojrzał na nią wściekłym wzrokiem. - Z tym żabiogębym, głupawym kundlem? Pół-terrańczykiem? To przez niego ciągle ponosimy straty! Yos'Galan ukradł nam ładunek i zhańbił nasze dobre imię! To przez niego patrzą na nas krzywo w każdym porcie! Nie ma mowy o rozejmie! - Groźnie potrząsnął wyciągniętą pięścią. - zniszczę ich! Zniszczę oboje! Tego pajaca i tę dziwkę Novę! - urwał. - I tę małą terrańską sukę, która się do niego łasi! Chelsa poczuła ucisk w brzuchu. Bała się o nich czy o niego? Zamknęła jego pięść w obu swoich dłoniach. - Sav Rid... To przecież Korvalowie. Zostaw ich. Niech to się wreszcie skończy - zawołała błagalnym głosem, z oczami pełnymi łez. - Wracajmy do domu, kuzynie. Wyrwał się, drapiąc ją pierścieniami. - Korvalowie! Banda przygłupich niedorostków, przywykłych do bogactwa i łatwego życia! Wiesz co? W gruncie rzeczy niczym nie różnisz się od innych. Trzęsiesz się, gdy tylko ktoś szepnie: Korvalowie! - Splunął na ziemię, odwrócił się i odszedł, zabierając ze sobą Dagmar. - Tchórz! Łzy pociekły po twarzy Chelsy. Przez chwilę stała nieruchomo, a potem powlokła się w ślad za Kupcem. Crown, Theopholis Godzina Łotrów Dagmar wypróbowała palcem ostrze noża. Pozwoliła swoim ofiarom troszeczkę - ale niezbyt daleko troszeczkę odejść. Na początku wydawało jej się, że mają jakąś ustaloną trasę. Dopiero potem zrozumiała, że idą bez żadnego planu, kierując się zachciankami chłopca. Wyszła zza węgła i ukradkiem poszła za nimi. Przyspieszyła, kiedy zniknęli za zakrętem. Chłopiec ciągnął dziewczynę za rękę - zmierzali teraz w stronę portu. Dagmar szła coraz szybciej. Już niedługo, myślała. Już niedługo zapłacisz, moja droga Prissy, za to, że skumałaś się z tym białowłosym kundlem. Zastawiłaś pułapkę na „Daxflan”! Zabrałaś nam nasze zyski! Zwłaszcza moje... Mój udział! Bo beze mnie, Kupiec na pewno nie wziąłby towaru. Skąd miałby wiedzieć, ile zarobi dla siebie i dla klanu? To ja mu dałam wszelkie kontakty i nauczyłam zasad gry. Zgarnęłabym niezłą działkę. Układ był jasny i prosty. Znowu stanęli. Dagmar błyskawicznie schowała się w bocznej uliczce. Potem ostrożnie wysunęła głowę. Prissy ze śmiechem wskazywała na jakąś wystawę, a chłopiec stał z nosem przyciśniętym do szyby. Najpierw on, pomyślała Dagmar. To będzie bolało. Dagmar wytarła spocone ręce w spodnie. Już się cieszyła na myśl o tym, co się stanie. A może jednak... Nie. Najpierw chłopiec. Niech cierpią wszyscy: on, Prissy i jej skundlony kochanek. Ruszyli dalej. Dagmar ścisnęła nóż i poszła za nimi. Napis głosił: „Cyfrowe cudeńka Dillibee”. Gordy aż klasnął z radości i podbiegł do witryny. Serce waliło mu tak głośno, że słyszeli to chyba wszyscy na ulicy. Priscilla z uśmiechem stanęła tuż za nim i lekko położyła mu ręce na ramionach. Ani na moment nie oderwał wzroku od tego, co widział na wystawie. Minęło pięć minut, a on dalej patrzył jak zaczarowany. Priscilla delikatnie ścisnęła go za rękę. - Chodźmy, Gordy. - uhm. Roześmiała się cicho i zwichrzyła mu ręką włosy. - Sam jesteś uhm. Prom odlatuje dokładnie za godzinę. Wiem, że masz swoje sposoby na kapitana, ale pomyśl też trochę o mnie. Chodźmy. - Już idę - odpowiedział, wciąż gapiąc się na wystawę. Priscilla westchnęła i odeszła dwa kroki. - Gordy? - Tak, tak. Pokręciła głową i poszła jeszcze dalej. Przez cały czas docierały do niej emocje Gordy'ego. Nagle poczuła przypływ przerażenia. W tej samej chwili rozległ się głośny krzyk: - Priscillo! Zawróciła z szybkością pilota. Gordy szamotał się z krępą napastniczką. Dagmar opierała się o słup, przyciskając chłopca do siebie. W drugiej ręce trzymała krótkie błyszczące ostrze i celowała nim w gardło Gordy'ego. - Stój, Prissy. Wibronóż, ale nie włączony. Priscilla zastygła w bezruchu. - Bardzo dobrze. Świetnie. Stój tam, gdzie jesteś, Prissy. -Dagmar wyszczerzyła zęby. - A gdzie twój siwy kochaś? Nie przyjdzie zapłacić kaucji? Gordy emanował złością i przerażeniem. Priscilla odcięła się od niego i pozostawiła tylko małą szczelinę, by nawiązać więź z sercem Dagmar. Usłyszała, dostrzegła i posmakowała strachu, pożądania, gniewu i chęci mordu. W uczuciach Dagmar nie było żadnego ładu. Czysty obłęd. Gordy szarpnął się i jęknął, kiedy Dagmar mocniej go przydusiła. - Bądź grzeczny, to być może nic ci się nie stanie - warknęła. Potem wydała dziwny odgłos, który zapewne miał być śmiechem. - Tak... być może. Dam ci pożyć jeszcze przez minutę. Albo dwie. Priscilla popatrzyła w głąb siebie i odnalazła właściwą ścieżkę. W tej samej chwili poczuła poruszenie i w krótkim rozbłysku światła i ciemności dostrzegła zarys łba wielkiego Smoka. Załopotały ogromne skrzydła i przeniknął ją śpiew zaklęcia. Zachwiała się odrobinę. - Stój! Ani kroku, jeśli chcesz mu przedłużyć życie! - Dagmar machnęła nożem, lecz ciągle nie włączała ostrza. - I nie odwracaj wzroku. Musisz dokładnie opowiedzieć swojemu kochankowi o wszystkim, co tu widziałaś. - Dobrze - zgodziła się Priscilla lekko zmienionym, czarodziejskim głosem. Jej słowa były niczym lepkie jedwabne nici. - popatrzę, Dagmar. Ale dlaczego mam potem o tym opowiadać? To przecież niemądre. Wtedy cię dopadną. Znają cię. Wiedzą, gdzie cię znaleźć. - Odległe skrzydła znów załopotały, by zaraz znieruchomieć. Priscilla dała jeszcze pół kroku. Patrzyła Dagmar prosto w oczy i serce. - Puść go, a oni też cię puszczą. Puść go, a będziesz wolna. Puść go, to wreszcie zaznasz odpoczynku. Odpoczniesz, to się uspokoisz. Będziesz naprawdę wolna i spokojna. Puść go. Odejdź. Żadnej pogoni. Żadnych łowów. Żadnej zwierzyny. Puść go... Uczucia Dagmar zaczęły cichnąć, a w dali smok czekał cierpliwie, gotów do nagłego lotu. W głębi ulicy rozległ się głośny łoskot przejeżdżającej przyczepy. Krąg magii prysnął. Dagmar mocniej ścisnęła nóż w dłoni. - Stój! - syknęła. Priscilla stała spokojnie, wciąż wpatrzona w swoją przeciwniczkę. Nie pozwoliła jej umknąć wzrokiem. - Dagmar... - zaczęła znowu, splatając zerwaną osnowę. - Kochaś wykupił twoje rzeczy? - przerwała jej Dagmar. - Nie wykręcaj się, wiem, że to zrobił. Ale nie było tam kolczyków. Nigdy więcej ich nie zobaczysz. Z podsłuchem, co? Z czujnikami? Już nie, moja droga. Wzięłam młotek i je potłukłam. Tak, rozgniotłam na drobny proszek i rozsypałam po wszechświecie. - Wybuchnęła urywanym śmiechem. - Proszę, niech mnie teraz znajdzie! Niech się dowie, dokąd polecimy! Chciał nas złapać? Nic z tego. Nie jest aż taki cwany. - Dałaś się nabrać na jego podstęp - mruknęła Priscilla, słysząc szum skrzydeł nadlatującego Smoka. Jeszcze stawiała opór, bo wierzyła w moc swoich słów i głosu. - Na maleńką sztuczkę. Chciał cię przestraszyć, i to wszystko. Tak, jak ty mnie przestraszyłaś. Powiem mu, co widziałam. Powiem mu, że chodziło ci tylko o wyrównanie rachunków. Ale teraz jest już po wszystkim. Wyrównałaś rachunki. Możesz puścić chłopca. Puść go, Dagmar. To jeszcze dziecko. Nie skrzywdzi cię. Puść go i odejdź. Czyjeś kroki zerwały słabą nić osnowy. Dagmar szarpnęła więźnia ku sobie. - Trochę tu tłoczno. Rusz się, mały. Tylko spokojnie... A ty, Prissy, stój tam, gdzie stoisz, dopóki ci nie powiem. - Nie! - Gordy wywinął się z jej objęć i mocno zacisnął dłoń na słupie. Wewnętrznym okiem Priscilla zobaczyła Drzewo - żywe, zielone, wrośnięte w kamienny chodnik i sięgające korzeniami aż do jądra świata... Dagmar zaklęła głośno. Jej uczucia, już przedtem niestabilne, rozsypały się bez najmniejszego ładu. Pociągnęła Gordy'ego, a kiedy się nie poddał, uruchomiła kciukiem ostrze noża. Rozległ się niski, złowieszczy poszum. Chwilę później łopot skrzydeł zabrzmiał jak echo gromu i ogromne cielsko zasłoniło wzrok, serce, zmysły i duszę, rycząc tłumionym od niepamiętnych czasów gniewem. Smok zionął ogniem. Kapitanat portu, Theopolis Godzina Wicehrabiego Ciekawe, jak jej się uda odesłać stąd pana dea'Gaussa? - pomyślał Shan między jednym a drugim łykiem wina. Bezwstydnie grzał się w ciepłych uczuciach siedzącej przed nim damy. Tak, tego mi potrzeba... - westchnął Shan. Uzdrawiaczu, wylecz się sam, pomyślał kwaśno. Wino było wręcz znakomite. - No, niech pan przyzna, kapitanie - powiedziała leniwym tonem - że to ciekawa propozycja. Mistrzowski ruch. Przedtem mówili o pewnej małej inwestycji. Pan dea'Gauss z wrodzonym sobie taktem też uczestniczył w tej rozmowie. Shan uśmiechnął się i spod czarnych rzęs rzucił spojrzenie w stronę pani kapitan. - Lubię, gdy dama mi coś proponuje - mruknął zuchwale. Roześmiała się z zadowoleniem. - Być może powinniśmy to dokładniej omówić. - Skłoniła się, z uśmiechem patrząc na starszego z gości. - Oczywiście w towarzystwie pana dea'Gaussa. Obojgu nam przydadzą się jego dobre rady. Shan uniósł kieliszek. - Niestety, ale obowiązki... Jutro i pojutrze... Proszę zrozumieć, droga pani, że mam szereg pilnych spotkań w interesach. - Bez wątpienia - powiedziała ze zrozumieniem. - Może w najbliższych dniach zajrzałabym do pańskiego stoiska na Wielkim Targu. Do tego czasu na pewno dowie się pan więcej o swoich zobowiązaniach. - Świetny pomysł! - zawołał z szerokim uśmiechem. - Będę zachwycony. Byłbym bardziej, gdybyśmy spotkali się jeszcze dzisiejszej nocy, dodał w duchu. Wiedział, że pomyślała dokładnie o tym samym. - A zatem przyjdę... - zaczęła i urwała, bo ktoś otworzył drzwi. Na pewno służba z kolejnym daniem. Ale osoba stojąca w progu nie miała ze sobą tacy ani wózka. Wyglądała na bardzo zmartwioną. Pani kapitan zmarszczyła brwi. - Słucham? - Bardzo przepraszam - powiedziała sekretarka urzędowym tonem. - Komendant Yelnik pragnie się z panią skontaktować. Linia prywatna. Twierdzi, że to bardzo ważne. Rominkoff przez chwile przyglądała jej się uważnie, a potem krótkim ruchem ręki odesłała ją do monitora. Popatrzyła na gości. - Panowie wybaczą tę maleńką przerwę. To potrwa tylko chwilę. Proszę się nie gniewać. - Nic się nie stało - zapewnił ją Shan, uśmiechając się ze współczuciem. Pan dea'Gauss skinął głową. Komendant był zdenerwowany. Pani kapitan miała bardzo niezadowoloną minę. - Tak? Policjant głośno przełknął ślinę. - Przepraszam, że pani przeszkadzam, Thra Rominkoff - wydukał bez tchu. - Początkowo wyglądało to na rutynową sprawę, ale chłopak wciąż się upierał, żeby panią o wszystkim zawiadomić. Twierdzi, że jest kuzynem... kapitana yos'Galana. Shan zesztywniał i popatrzył na monitor. Pani Rorninkoff gwałtownie kiwnęła głową. - Właśnie jest u mnie. Co z chłopcem? Ranny? Na twarzy Yelnika odmalowała się wyraźna ulga. - Nie, Thra Rominkoff. Z nim wszystko w porządku. Mamy tu jednak martwą Terrankę... Nie! Shan eksplodował, wysyłając we wszystkie strony wici w poszukiwaniu jednej jedynej osoby. Minął panią kapitan i pana dea'Gaussa, lokaja w liberii, kuchcików i kucharzy... Rozpostarł się, jak nigdy przedtem żaden z Uzdrawiaczy, jakby chciał przebić mury miasta i znaleźć choć jeden znak, jedno życie... Priscilli. Coś w nim pękło i poczuł narastającą falę bólu. Wiedział już, że dotarł do kresu poszukiwań, a napięte wici dalej się nie rozwijają, i wracają... Rzucił pęknięty kieliszek w kałużę krwi i wina i owinął rękę chusteczką. Rominkoff spojrzała w monitor i strzeliła palcami. - Szybko! Kto zginął? - Dagmar Collier, pani. - Policjant jąkał się przy każdym słowie, z przerażeniem patrząc to na nią, to na Shana. - Obywatelka Troit. Drugi oficer na „Daxflanie”, port macierzysty Chonselta. Shan zmiął w ustach przekleństwo. Kapitan portu zastanawiała się przez krótką chwilę. - Sprowadźcie tu chłopca - poleciła Yelnikowi. Pokręcił głową. - Thra Rominkoff... Na miejscu zbrodni aresztowaliśmy kobietę, która przyznała się do zabójstwa Collier. Sprawa wymaga formalnego śledztwa, bowiem... - Nie! - krzyknął Shan, nie mogąc się powstrzymać. Pani Rominkoff szybko zerknęła w jego stronę i wróciła do przerwanej rozmowy. - Chłopiec był z nią? - spytała. - A teraz nie chce jej opuścić? - Tak, Thra Rominkoff. - Pani kapitan... - Shan odzyskał panowanie nad głosem, mimo dokuczliwego bólu ręki i głowy i przerażenia w sercu. - Osoba, o której mowa, należy do mojej załogi. Mogę z nią porozmawiać? Być może czegoś nie zrozumie. Jest tutaj zupełnie obca. Możliwe też, że... nie wyjaśniono wszystkich okoliczności zajścia. Skinęła głową. - Rzecz jasna ma pan prawo do widzenia. - Spojrzała na komendanta. - Przyjedziemy w ciągu godziny. Powiadomcie o tym kuzyna kapitana. I powiedzcie strażnikom, żeby nie robili nam niepotrzebnych kłopotów. - Tak jest. - Policjant zasalutował i monitor pociemniał. Pani Rominkoff wstała z fotela. - Apteczkę - rzuciła ostro do oniemiałej sekretarki. Dziewczyna wróciła za chwilę. Pan dea'Gauss wyjął jej z rąk apteczkę, osobiście zasklepił brzegi rany i nałożył Shanowi miękki opatrunek. Emanował prawdziwą troską. Shan odbierał jego emocje z niemałą udręką. Jeszcze gorzej było z Rominkoff... Wyczuwał jej złość, zakłopotanie i... chyba podziw? Powoli, niemal z bólem, zaczął się zamykać, żeby uniknąć dalszych cierpień. Podejrzewał, że za godzinę znów przyjdzie mu stawić czoła nie mniej silnym uczuciom. - Samochód czeka, proszę panów - powiedziała zafrasowana kapitan portu. - Jest pani wzorem uprzejmości - przepisowo odparł Shan, wstał i złożył odpowiedni ukłon. - Bzdura! - warknęła. - Mam obowiązek czuwać nad tym, co się dzieje w tutejszym porcie, panie kapitanie. A to dotyczy również prawa i sprawiedliwości. - Wskazała na sekretarkę. - Melecca wskaże panom drogę. Zaraz przyjdę. Mam jeszcze pewną pilną sprawę do załatwienia. - Odwróciła się i odeszła z szelestem spódnicy. - „Daxflan” jest w porcie - szepnął Shan do dea'Gaussa, kiedy szli za sekretarką. - Ciekawe, prawda? - Bardzo - przytaknął stary dżentelmen i westchnął. Posterunek policji Crown, Theopholis Godzina Demonów W pomieszczeniu było dużo osób. Kapitan Rominkoff przystanęła, żeby ogarnąć wzrokiem wszystkich zebranych. Yos'Ga-lan nawet nie zwolnił kroku. - Shan! Niski i pucołowaty chłopiec jak szalony wybiegł im na spotkanie. Młody kapitan przyklęknął na jedno kolano, chwycił go w ramiona i uściskał z całej siły. - Gordy. - Puścił chłopca, obejrzał go szybko i pogładził po pulchnym policzku. - Nic ci nie jest, acushla? - Crelm! - parsknął malec. - Mnie nie! - Cień przemknął po jego twarzy. - W ogóle... nie chcieli mnie słuchać! Mówiłem im! Naprawdę! Nawet jej nie opatrzyli ręki... - Cicho... - Shan znów pogłaskał go po policzku i położył palec na ustach. - Spróbuj się uspokoić, Gordy, dobrze? Chociaż na chwilę. - Chłopiec rozluźnił napięte mięśnie, jakby te słowa miały magiczną siłę. - Świetnie. Gdzie jest Priscilla? Do jego piwnych oczu napłynęły łzy. - Usiłowałem ich powstrzymać... - zaczerpnął tchu. - Wsadzili ją do klatki. - Hola, młodzieńcze! - wtrącił się komendant. Czujnie spoglądał to na panią kapitan, to na Shana i chłopca. - Nie do klatki! Trafiła do aresztu. Yos'Galan podniósł się i pokiwał głową. - Do aresztu - powtórzył cicho. Komendant oblizał nerwowo usta. Pani Rominkoff powstrzymała się od uśmiechu. - Jestem dowódcą „Krytego Pasażu” - ciągnął Shan. - Panna Mendoza należy do mojej załogi. Zgodnie z postanowieniami wszelkich umów handlowych, mogę przemawiać w jej imieniu. Proszę wypuścić ją z tej... celi i przyprowadzić tutaj, aby wszystko odbyło się w majestacie prawa. Pani Rominkoff z trudem zachowywała śmiertelną powagę. Młody kapitan podobał jej się coraz bardziej. Komendant pokręcił głową. - Obawiam się, że to niemożliwe, panie kapitanie. Przyznała się do morderstwa. Przesłuchaliśmy ją dwukrotnie, tak jak stanowi kodeks. Zrozumiała wszystkie pytania i udzieliła jasnych odpowiedzi. Dwa razy. Przynajmniej w sprawie morderstwa. W innych kwestiach plotła niestworzone rzeczy. Prawo mówi, że w tej sytuacji więźnia należy zatrzymać do procesu, który powinien odbyć się nie później niż następnego dnia. Wyrok jest w zasadzie łatwy do przewidzenia, bowiem w świetle wspomnianych zeznań i przy braku świadków... - Co to znaczy: brak świadków? - przerwał mu yos'Galan. - przecież chłopiec powiedział panu, co się stało, ale pan go nie chciał słuchać. Komendant Yelnik uniósł rękę. - Nie mogłem, panie kapitanie. To nieletni. - W jego ojczystym świecie - rozległ się suchy głos - panicz Arbuthnot jest w wieku uprawniającym do składania zeznań. - Nie wątpię, panie... eee... - Dea'Gauss - odparł starzec, dając krok naprzód. - Jestem plenipotentem klanu Korval, do którego należą obecny tu kapitan yos'Galan i jego kuzyn-wychowanek, panicz Arbuthnot. Chciałbym poznać powód odrzucenia świadectwa osoby bez wątpienia zdrowej na umyśle i godnej zaufania. Sam pan przyznał, że lady Mendoza miała pewne trudności z udzieleniem właściwej odpowiedzi w sprawach nie związanych bezpośrednio ze wspomnianym incydentem. Powinien pan przedłożyć sędziom wszelkie dostępne wyjaśnienia. W przeciwnym razie nie można mówić o sprawiedliwości. - Widzi pan... Nadeszła pora, żeby głos zabrała kapitan portu. - Pan dea'Gauss ma całkowitą rację i zadał konkretne pytania - powiedziała. - Powiedz mi, Yelnik, dlaczego chłopiec nie może zeznawać? Byłam już na procesach, gdzie dużo młodsze dzieci występowały w roli świadków. - Thra Rominkoff, zgodnie z prawem wszyscy świadkowie muszą pozostawać pod wpływem tego samego środka, co oskarżony. Osoby małoletnie, poniżej dziewiętnastego standardowego roku życia, mogą odczuwać skutki uboczne podania leku. - Co to za środek? - bardzo cicho zapytał Shan yos'Galan. - Pimmadren - odpowiedziała. - Używany od niepamiętnych czasów. Osłabia siłę woli i skłania do szczerych wyznań. - Popatrzyła na komendanta. - A mi się zdaje jednak, że na pewno widziałam dzieci. Yelnik wzruszył ramionami. - W takim przypadku wymagana jest zgoda rodziców, Thra Rominkoff. - Albo oficjalnego opiekuna? - To bardzo groźne? - zapytał półgłosem kapitan. - Groźne? Nie. Lekarz podaje dawkę odpowiednią do wagi ciała i przez cały czas czuwa przy świadku. Ale może być nieprzyjemne. Nie podawałabym tego dziecku. Mogą wystąpić zawroty głowy, bóle brzucha, gorączka i zaburzenia orientacji. Czasami nawet, chociaż rzadko, zdarzają się przypadki kilkudniowej ślepoty. Zresztą mamy tutaj lekarza. On to wyjaśni dużo lepiej. - Zgadzam się - chłopiec pociągnął Shana za rękaw. - Słyszysz? Powtórz im, że się zgadzam. Jestem twoim wychowankiem! Słyszałem o tym od dziadka! - Pomyśl trochę, acushla. Będziesz po tym chorował. Będziesz mówił wbrew sobie. Ale przyrzekam ci, że zrobię to, co postanowisz. Sam podejmiesz decyzję, tylko ją dobrze przemyśl. - Shan... Tu przecież chodzi o Priscillę! - Gordy złapał go za rękę i smutno popatrzył w górę. - Grozili jej... Wiesz, co z nią zrobią, jeśli zostanie skazana na... na... - Wiem. Cicho... Ale chłopiec nie dał się uspokoić. Przywarł do dłoni kapitana i popatrzył na pana dea'Gaussa. Potem dodał pustym i bezbarwnym głosem: - Nazwali ją... morderczynią. Powiedzieli, że tacy ludzie trafiają do banku narządów. Zatopią ją wielkim zbiorniku i będą karmić przez rurkę. Zaczekają, aż ktoś będzie potrzebował oka. Wtedy jej wyjmą oko. Potem ktoś może potrzebować drugiego oka, albo nerki, albo płuca, albo nogi, więc potną ją po kawałku... - Gordy! - kapitan padł przed nim na kolana, chwycił w ramiona i przytulił twarz do jego jasnych włosów. - Przestań już. Proszę. Zapadła cisza. Chłopiec, delikatnie dotknął policzka yos'Galana i pociągnął nosem. - Shan... Powiedz im, że chcę być świadkiem. Nie mogą... Priscilla jest taka dobra... - Tak - mruknął kapitan i wstał powoli. - Ja też wiem o tym. Sztywno ukłonił się komendantowi. - Mój wychowanek wystąpi w roli świadka na procesie panny Mendozy. Proszę mi podać czas i miejsce rozprawy oraz stosowne wymagania. - Po co zwlekać? - wtrąciła Thra Rominkoff. - Można zaraz przystąpić do rozprawy. W sprawach portu mam kompetencje sędziego. Natychmiast każę przygotować salę i poślę po moją togę. - Popatrzyła na dyżurnego, a ten szybko podbiegł do interkomu. Toga ciążyła jej. Zapewne nie przywykłam do jej wagi, pomyślała pani Rominkoff. Rzadko brała udział w posiedzeniach sądu, zdając się na prawników. A może peszył ją widok chłopca albo młodego kapitana? Zgodziła się, żeby siedzieli razem - białowłosy liadeński olbrzym i pulchny malec o nieruchomym spojrzeniu. Westchnęła ciężko, potrząsnęła dzwonkiem, żeby zwrócić uwagę zebranych, i monotonnym głosem odczytała wstępny protokół. Potem sprawdziła tożsamość obecnych na sali osób z zadowoleniem pokiwała głową i zerknęła na chłopca. Pocił się trochę i miał szeroko rozwarte oczy. Źrenice były jak łebek szpilki, otoczone wąską brązową tęczówką. - Jak się nazywasz? - Gordy - odparł niewyraźnie, jak ktoś mówiący we śnie. Pani Rominkoff zmarszczyła brwi. - Dobrze, Gordy - powiedziała. - Ale jak brzmi twoje pełne imię i nazwisko? - Gordon Richard Arbuthnot. Skinęła głową. - Skąd pochodzisz? Podaj nazwę swojej planety. - Nowy Dublin. - Ile masz standardowych lat? - Jedenaście. - Jak nazywa się twój ojciec? Cisza. - Gordy, jak nazywa się twój ojciec? - Jego ojciec nie żyje - szepnął jej na ucho pan dea'Gauss. - Rozumiem. - Niech to szlag! Narkotyk był nie najlepszym wyjściem. - Jak nazywał się twój ojciec? - Finn Gordon Arbuthnot. - Jak nazywa się twoja matka? - Katy-Rose Davis. Odwróciła głowę. - Panie doktorze, czy może pan zaręczyć, że środek działa prawidłowo? - Tak, Thra Rominkoff. - Świetnie. Zatem zaczynamy właściwe przesłuchanie. Przerwała, żeby zebrać myśli. -Gordy... Powiedz mi, o jakiej porze zjawiliście się dzisiaj w porcie? - Przylecieliśmy pierwszym promem. Pierwszym promem? To znaczy? - Około Godziny Regenta - podpowiedział cicho kapitan. Z wdzięcznością skinęła mu głową. - Dlaczego była z tobą Priscilla Mendoza? - Razem wyszliśmy na przepustkę. - Macie ten sam przydział? - Nie. Westchnęła. - Więc dlaczego wyszliście razem? - Poprosiłem o to Priscillę. Zgodziła się. - Kto wybrał trasę spaceru? - Ja. - Ty chciałeś pójść na ulicę Nietzschego? - Tak. - Z jakich powodów? - Wydawało mi się, że tam będzie fajnie. - Czy zrobiłeś to za namową Priscilli Mendozy? - Nie. - Czy zrobiłeś to za namową Dagmar Collier? - Nie. - Czy Dagmar Collier zginęła z rąk Priscilli Mendozy? - Tak. Rominkoff zaklęła w duchu. Potwierdziły się jej obawy. Siedzący obok niej Yelnik poruszył się niespokojnie. Zauważyła, że młody kapitan poruszył ustami, jakby zadawał nieme pytanie. Powtórzyła je na głos. - A dlaczego Priscilla ją zabiła, Gordy? - Żeby mnie uratować. Pan dea'Gauss pochylił się nad stołem i z napięciem wbił wzrok w twarz chłopca. - Znalazłeś się w niebezpieczeństwie? - Tak. - Jak to się stało? - Priscilla chciała, byśmy poszli dalej, a ja jej nie posłuchałem. W przyszłości trzeba używać innych środków niż pimmadren, pomyślała pani Rominkoff. - Gordy, opowiedz mi dokładnie, co się stało od chwili, gdy nie posłuchałeś Priscilli, do czasu przybycia policji. - Priscilla powiedziała, że prom odlatuje dokładnie za godzinę. Dodała: „Wiem, że masz swoje sposoby na kapitana, ale pomyśl też o mnie. Chodźmy” odeszła dwa kroki i zawołała: „Gordy”, a ja odpowiedziałem: „Tak, tak”. Ona odeszła jeszcze dalej, a ja już miałem pobiec za nią, kiedy ktoś mnie złapał. To była Dagmar. Przytrzymała mnie z całej siły, a kiedy Priscilla podbiegła do nas, Dagmar wyciągnęła nóż i zawołała: „Stój, Prissy!” Priscilla się zatrzymała. - Nastąpiła króciutka przerwa. Gordy oblizał usta. - W jaki sposób Dagmar trzymała nóż? - Celowała nim w moje gardło. Tuż pod brodą. - Dobrze, Gordy. Priscilla się zatrzymała. Co dalej? - Dagmar kazała jej się nie ruszać. Zapytała o Shana. Próbowałem uciec, ale... to bardzo bolało. Powiedziała, że jak będę grzeczny, to pożyję jeszcze z minutę. - Znów urwał na chwilę. Pani Rominkoff, nie odwracając oczu od jego spoconej twarzy, strzeliła palcami w stronę sekretarki. - Kazała Priscilli patrzeć. Powiedziała: „Opowiedz mu o wszystkim, co tutaj zobaczysz”. Miała na myśli Shana. Sekretarka przyniosła szklankę wody. Pani Rominkoff ruchem ręki kazała jej podejść do Gordy'ego. - Napij się i odpocznij trochę. Wysączył duszkiem całą szklankę. - Dobrze, Gordy. Priscilla miała o wszystkim opowiedzieć Shanowi. Co dalej? - Priscilla zaczęła mówić. Nie pamiętam, co powiedziała, ale mnie zaczęła mrowić głowa. To było całkiem przyjemne. Powolutku szła w naszą stronę, nie przestając mówić. Dagmar poluźniła uścisk i już miałem jej uciec, gdy nagłe na sąsiedniej ulicy rozległ się głośny hałas i Dagmar znów mnie złapała i krzyknęła do Priscilli: „Stój!”. Priscilla usiłowała jeszcze coś powiedzieć, ale Dagmar spytała, czy to Shan kupił jej nowe rzeczy. Potem dodała, że zniszczyła kolczyki Priscilli i rozsypała okruchy po wszechświecie. Powiedziała, że Shan jest głupi i nigdy nie złapie jej na gorącym uczynku. Priscilla zaczęła mówić, mnie znów mrowiła głowa. Naraz usłyszeliśmy czyjeś kroki i Dagmar krzyknęła, że tu jest zbyt tłoczno. Chciała mnie zabrać ze sobą, ale ja złapałem się słupa i pomyślałem o Drzewie, tak jak mnie tego nauczyła Priscilla. Dagmar włączyła nóż. Zląkłem się i jeszcze mocniej przywarłem do słupa i myślałem o Drzewie. A potem usłyszałem... ryk. Jakby ryczało jakieś wielkie zwierzę. Priscilla podskoczyła do nas. Była szybka - o wiele szybsza od Shana. Dagmar puściła mnie, a Priscilla... Wszystko stało się w jednej chwili! Chwyciła Dagmar, zgięła ją i zrobiła coś z jej rękami. Usłyszałem trzask, jakby łamanego drewna. Dagmar upadła. Priscilla stała nad nią przez chwilę, a później też zwaliła się na ziemię. - Przełknął ślinę. - Podszedłem do nich i kopnąłem nóż z dala od Dagmar. Próbowałem podnieść Priscillę. Była ciężka i wtedy pomyślałem, że... że nie żyje. Ale po chwili otworzyła oczy i zawołała mnie, jakimś dziwnym głosem, jakby mówienie sprawiało jej trudność. „Wreszcie podniosła się i kazała mi wracać na „Pasaż”. Powiedziałem, że Shan mnie skrzyczy, jeśli ją tu zostawię. Uściskała mnie i rzuciła kamieniem w wystawę sklepu bławatnego Marcela. „Zabiłam Dagmar” - szepnęła. „Za minutę będzie tu policja”. Znowu kazała mi uciekać, lecz ja jej nie posłuchałem. Rzeczywiście minutę później zojawił się policjant. - Komendancie Yelnik - powiedziała Thra Rominkoff z powagą. - Chcę teraz obejrzeć nagranie... z zeznaniem Priscilli Mendozy. Dziewczyna była szczupła i niewysoka jak na Terrankę. Przy Yelniku i jego policjantach wydawała się wręcz maleńka. Miała krótkie, ciemne i mocno kręcone włosy, brudną twarz i ogromne, czarne jak smoła - i zmęczone oczy. - Priscilla Delacroix y Mendoza - odpowiedziała na pytanie śledczego chrapliwym szeptem. - Skąd pochodzisz? - Z Sintii. - Należysz do załogi jakiegoś frachtowca? - Tak. - Podaj nazwę statku, port macierzysty i swój przydział. - „Kryty Pasaż”, Solcintra, Liad. Pilot w trakcie kursu na certyfikat pierwszej klasy. Drugi oficer. - Czy to ty zabiłaś Dagmar Collier? - Tak. - Zrobiłaś to świadomie? - Tak. - Gdzie to się stało? - Przed sklepem „Cyfrowe cudeńka Dillibee”, na ulicy Nietzchego, w dzielnicy Crown w Theophołis. - Kiedy? - Godzinę temu. - Czy po zabójstwie próbowałaś ucieczki z miejsca zbrodni? - Nie. - Dlaczego? - Nie miałam dokąd. Młody kapitan odruchowo zaprotestował. W tej samej chwili komendant Yelnik, jakby go słysząc, spytał: - Dlaczego nie wróciłaś na „Kryty Pasaż”? - Tam nie ma miejsca dla morderców. Kapitan aż się zachłysnął. - Nazywasz się Priscilla Delacroix y Mendoza? - ponownie zapytał śledczy. - Tak. - I świadomie zabiłaś Dagmar Collier? - Tak. - Opisz dokładnie, w jaki sposób spowodowałaś śmierć wspomnianej Dagmar Collier. - Wezwałam Smoka. A kiedy się zjawił, ryknęliśmy razem i cisnęliśmy ognistą kulę, żeby odciągnąć Dagmar od Gordy'ego. Potem złamałam jej kark. Nastąpiła krótka przerwa. Śledczy i komendant spojrzeli po sobie. - Twierdzisz zatem, że ty, Priscilla Delacroix y Mendoza, złamałaś kark wspomnianej Dagmar Collier, ze świadomym zamiarem spowodowania jej śmierci? - spytał śledczy, starannie wymawiając każde słowo. - Tak. - Jesteś mieszkanką Troit? - Nie. - Jak się nazywasz? - Priscilla Delacroix y Mendoza. - Skąd pochodzisz? - Z Sintii. - Zabiłaś Dagmar Collier? - Tak. Znów zapadła chwila milczenia. - Gdzie teraz jest Smok? - Nad Drzewem. - Ile jest dwa razy dwa? - Cztery. - Czy od chwili aresztowania chociaż raz skłamałaś? - Nie. - Czy to smok zabił Dagmar Collier? - Nie. - Więc kto to zrobił? -Ja. - Widzicie państwo... - oznajmił Yelnik, kiedy zabłysły światła. - Smoki, drzewa... - Drzewo i Smok - przerwał mu pan dea'Gauss - to herb Korvalów. Przedstawia smoka strzegącego rozłożystego drzewa. A zawołanie brzmi: „Zuchwałość”. Lady Mendoza zna ów symbol. Nieraz widziała go na naszym statku. - Zatem ma dla niej pewne znaczenie. - Owszem - ucięła Thra Rominkoff, podnosząc się z fotela. - I dobrze wiedziała, co robi. Chłopiec żyje. To najważniejsze. Potencjalny zabójca zginął. Nikt z was nie spytał Priscilli Mendozy, dlaczego zabiła Dagmar Collier. Przykro mi,panie komendancie, lecz w pańskim dochodzeniu są wyraźne luki. Yelnik oblizał nerwowo usta i wyprężył się na baczność. - Doktorze, czy środek podany Mendozie wciąż działa? Lekarz pokręcił głową. - Raczej nie. Szybko rozchodzi się po organizmie. - Spojrzał na sędziów. - Przez dwa dni nie można jej podać drugiej dawki. Mogłaby tego nie przeżyć. - Dziękuję - mruknęła Rominkoff. - To zresztą niepotrzebne. Ogłaszam, że niniejszym uznaję Priscilłe Delacroix y Mendozę za niewinną. Broniła dziecka, a to przecież nie jest zbrodnią! Proszę sprowadzić aresztowaną i przekazać ją pod opiekę jej kapitana. Pan dea'Gauss przechwycił spojrzenie Shana. – „Daxflan”... - Moi ludzie już się tym zajęli - odparła. - Na razie został zatrzymany na krótkiej orbicie. Reszta może spokojnie zaczekać do jutra. Stary dżentelmen skłonił się z godnością. - Jak pani sobie życzy. Chcę jeszcze wspomnieć, że zatarg pomiędzy Dagmar Collier i lady Mendozą trwał już od dłuższego czasu. Wiem o groźbach rzucanych przez Dagmar Collier pod adresem lady Mendozy i panicza Arbuthnota. To było w Arsdred. - Chętnie posłucham, co pan może powiedzieć na ten temat. A pana, panie kapitanie, przepraszam. Doprawdy, wstyd mi za to, co się stało. Dagmar Collier nie miała prawa przebywać w tutejszym porcie. Jestem za to odpowiedzialna. W przyszłości proszę mną rozporządzać wedle własnego uznania. - Dziękuję pani z całego serca - odpowiedział ze zmęczonym uśmiechem Shan. - Thra Rominkoff! - zawołała policjantka, która przed chwilą wyszła po Priscilłe. Wróciła sama i wyglądała na bardzo zdenerwowaną. - Ona... nie chce wyjść z celi. Otworzyłam drzwi i kilkakrotnie kazałam jej się podnieść, ale ona wciąż siedzi. -Ja po nią pójdę. - Yos'Galan przekazał Gordy'ego w ręce pana dea'Gaussa. - Proszę się nim zająć. - Oczywiście. - Stary dżentelmen usiadł, objął chłopca i serdecznie przytulił do piersi. - Chodźmy - warknął kapitan do policjantki. Musiała biec, żeby mu dotrzymać kroku. Areszt miejski Crown, Theopholis Godzina Błaznów W celi było niezmiernie jasno. Na wąskiej pryczy siedziała jakaś nieszczęsna postać z rękami przyciśniętymi do ciała, skrzyżowanymi nogami i głową ułożoną na lewym kolanie i trzęsła się. - Wychodź, Mendozą! - krzyknęła policjantka, przekręcając klucz w zamku. Żałosny kłębek nawet się nie poruszył. Policjantka znów spróbowała: - Wyłaź wreszcie! Twój szef jest tutaj! Nic. Shan położył jej rękę na ramieniu. - Proszę nas teraz zostawić. Sam ją wyprowadzę. Pokręciła głową i zaczęła recytować jakieś paragrafy. - precz! - Poparł rozkaz smagnięciem dzikiej złości. Policjantka aż podskoczyła - i natychmiast uciekła. Shan dyszał gniewem - prawdziwym gniewem Korvalów. Zmusił się, by go stłumić, i już spokojny usiadł na brzegu pryczy. - Priscillo... Wzdrygnęła się. Shan wstrzymał oddech, znowu odczekał chwilę i wreszcie przykucnął przed nią. - Priscillo, to ja. Shan. - Shan... - W jej słabym szepcie pobrzmiewała bolesna rozpacz. - Shan... Nie było czasu na zastanowienie! Coś go drapało w gardle, chociaż odgrodził się od jej emocji. Zaraz jednak uniósł zasłonę i wysunął macki opieki i miłości... Napotkał strach-żądzę-tęsknotę-żal-wstyd-miłość. Burzę uczuć atakujących go z gwałtowną siłą. Jęknął i wbił palce w siennik. Prędko poszukał wici, którą przeznaczył dla niej. Złapał ją, zwinął kilkoma zręcznymi ruchami i postawił Mur. Przegroda spadła z taką siłą, że Priscilla zaskomlała cicho, wciąż nie podnosiła głowy. - Moja droga... Spójrz na mnie. Leżała cicha, drżąca i bezradna. - Priscillo? - Chcę... z tobą... pomówić. Proszę, Shan... Oni mnie zabiją... Możesz... tu przy mnie zostać? Póki... nie przyjdą. - Westchnęła rozpaczliwie. - Nie odchodź... znowu... - Byłem już tutaj? - Chyba... tak... bo przecież... rozmawiałam z tobą. Usiłowałam... ci powiedzieć... Usiłowałam... znaleźć athetilu, ale zamknąłeś się przede mną... więc chciałam cię za... zatrzymać... a ty uciekłeś... więc pomyślałam, że się na mnie gniewasz... - Drgnęła i mocno objęła się rękami w pasie. - Cama se mathra te ezo mi... Narzecze z Sintii. Tracił ją, bo nie mógł wyjść spoza zasłony Muru. Wyciągnął rękę i pogładził ją po kędzierzawych włosach. - Błagam, Priscillo, popatrz na mnie. Wiem, że to niezbyt przyjemny widok, ale popatrz. Nie dała nawet najmniejszego znaku, że go słyszy. Potem pomału, niemal niezgrabnie, wyprostowała się i usiadła. Wciąż kuliła ramiona. Jej czarne oczy ziały niczym dziury w brudnej, umęczonej twarzy. Shan uśmiechnął się. Przestał ją gładzić po głowie i wyciągnął do niej rękę. - Dziękuję. Teraz... daj mi rękę, żebym przypadkiem znów nie uciekł. Po bardzo długiej chwili spełniła jego prośbę. Jej ręka drżała niczym w febrze. - Świetnie. - Ściągnął z palca sygnet i wcisnął go na jej kciuk. - Jeżeli znowu zniknę, popatrz na to. Będziesz miała wyraźny dowód, że na pewno wrócę. Przecież nie oddałbym własnego sygnetu, prawda? Zastanawiała się przez moment. - Tak. Westchnął. Ciągle nie puszczał jej ręki. - Jestem zwyczajnym barbarzyńcą! Czasami sam się dziwię, dlaczego darzysz mnie przyjaźnią. Nie zasłużyłem na to. Co ci się stało w rękę? - Poparzyłam ją. - Miotając kule ognia? Wzdrygnęła się. Szybko zacisnął palce na jej dłoni. Z wolna odzyskiwała spokój. - Tak... Nie przywykłam... do takich rzeczy. - Niewątpliwie. Możesz chodzić? - Tak. - To dobrze. - Wstał. - Idziemy. Popatrzyła nań zdziwiona. - Dokąd? - Z powrotem na pokład statku. Jesteś ranna, chora i zmęczona, ja też padam ze zmęczenia, tak samo jak pan dea'Gauss i Gordy. - Uśmiechnął się. - I pewnie kapitan portu, ale ona nie leci z nami. Usiłowała cofnąć rękę, ale jej na to nie pozwolił. - Nie mogę. Zmarszczył brwi. - A to dlaczego? - Shan... - Łzy napłynęły jej do oczu i pociekły, zostawiając dwie jaśniejsze smugi na brudnej twarzy. - Zabiłam Dagmar. - Wiem. - Pochylił się i wziął ją za drugą rękę. Byli teraz tak blisko, że mógłby dotknąć policzkiem jej policzka. Kocham cię, Priscillo... Zwalczył to uczucie i zmusił się do spokoju. - Wybacz mi. Sprawy nie powinny zajść aż tak daleko. Przepraszam, że nie zapeewniłem ci właściwej opieki. - Powiedziałeś... - Tak, powiedziałem, że dla morderców nie ma miejsca na moim statku. Niech szlag trafi mój niewyparzony język! Ale to nie było morderstwo. Broniłaś życia przyjaciela. - Wziął głębszy oddech, żeby złagodzić kolejną falę bólu. - Proszę, Priscillo... W imię łączącej nas przyjaźni wróć teraz ze mną na „Pasaż”. Musisz odpocząć, wyleczyć rany i znaleźć bezpieczne schronienie. A kiedy już odzyskasz siły, zabiorę cię tam, dokąd zechcesz. Pomogę ci. Popatrzyła na niego z bezgranicznym zdziwieniem. Uniósł rękę i dotknął platynowego kółka w jej uchu, a potem pogładził kosmyk czarnych włosów. - Proszę. - Ale rozprawa... - Już po rozprawie. Gordy złożył zeznania. Kapitan portu podjęła się roli sędziego. Zostałaś oczyszczona z zarzutu morderstwa. Nikt po ciebie nie przyjdzie, żeby cię oddać w ręce kata. Jest tylko Shan, który zamierza zabrać cię do domu. - Dom... - Ścisnęła go mocno za ręce i popatrzyła mu prosto w twarz, ale nie mógł poznać, o czym myśli. - Proszę, Shan... Weź mnie do domu. - Dobrze, Priscillo. Zachwiała się i musiała złapać go za ramię, żeby nie upaść. - Naprawdę możesz iść o własnych siłach? A może każę posadzić cię na wózek? - Nie. - Wyprostowała się i zacisnęła usta. - Znakomicie. - Shan objął ją w talii i wyprowadził na korytarz. - Pan dea'Gauss - mruknął z udawaną wesołością - będzie przerażony. Jeśli dea'Gauss naprawdę się przeraził, to nie dał nic po sobie poznać i złożył przepisowy ukłon. - Lady Mendoza. Priscilla skinęła głową. Upadłaby, gdyby nie opierała się o silne ramię Shana. - Panie dea'Gauss... Cieszę się, że znów pana widzę. - Bardzo mi miło. - Spojrzał na kapitana. - Panicz Arbuthnot dostał od lekarza środek, który powinien nieco złagodzić skutki uboczne pimmadrenu. Dostaliśmy także wydruki ze składem obu leków. - Dobrze - spokojnie powiedział Shan, jakby go wcale nie zdziwiło, że Gordy leży blady i cichy na ławce pod ścianą. Priscilla zrobiła taki ruch, jakby chciała podbiec do chłopca. Shan przytrzymał ją odrobinę mocniej. Odwróciła się i spojrzała w jego srebrne oczy. - Przy mnie nic mu nie było! Chcieli go odesłać na „Pasaż”! - Uparł się, że nie odejdzie stąd bez pani - rozległ się nie znany jej głos - A potem musiał poddać się działaniu leku, aby wystąpić w roli świadka. Priscilla kilka razy mrugnęła powiekami, chcąc odzyskać ostrość widzenia. Zobaczyła wysoką, ładną kobietę w błyszczącej wieczorowej sukni. Na ustach nieznajomej igrał uśmiech. Skłoniła głowę. - Panno... lady Mendoza... Jestem kapitanem tutejszego portu w służbie regenta. Nazywam się Elyana Rominkoff. Proszę przyjąć moje najszczersze przeprosiny. Coś takiego nigdy nie powinno mieć miejsca - zwłaszcza na moim terenie. Mam nadzieję, że, w wybranej przez siebie chwili spotka się pani ze mną, bym mogła wynagrodzić pani poniesione straty. - Tak... na pewno... - wyjąkała Priscilla, chociaż niewiele do niej dotarło z tej całej przemowy. Zapadała się w granatową ciemność, w której jedyną stałą rzeczą było podtrzymujące ją ramię Shana. Czuła ciepło bijące od jego ciała. Dźwignęła się z otchłani i sięgnęła do źródła energii. Popłynął ku niej ożywczy strumień siły. Wyprostowała się i spojrzała wokół przytomniejszym wzrokiem. Ukłoniła się pani Rominkoff. - Proszę mi wybaczyć. Czuję się... trochę nieswojo. Ale na pewno się odezwę i wtedy porozmawiamy. - W takim razie umowa stoi. - Thra Rominkoff przeniosła wzrok na kapitana i uśmiechnęła się o wiele ciepłej, niż wymagała tego etykieta. - Proszę pamiętać o tym, co powiedziałam, kapitanie yos'Galan. Jestem do pańskiej dyspozycji o każdej porze dnia i nocy. Proszę mną rozporządzać. - Skłoniła się i odeszła, uprzedzając jego odpowiedź stanowczym ruchem dłoni. - Niech pan się zajmie swoimi ludźmi. Na dole czeka mój samochód. Któryś z policjantów zniesie chłopca. Lady Mendoza? Pani dokumenty i licencja pilota zostały przekazane w ręce pana dea'Gaussa. - Dziękuję - łagodnie powiedział Shan. - Jest pani wzorem uprzejmości. W samochodzie Priscilla natychmiast wtuliła się w fotel, a Shan otoczył ją ramieniem i karmił swoją siłą. Zacisnęła palce, żeby nie zgubić sygnetu. Złożyła głowę na ramieniu Shana, i to była ostatnia rzecz, którą zapamiętała. 65 rok czasu pokładowego 181 dzień podróży Trzecia wachta Godzina 14.00 Shan drżącą ręką nalewał koniak i tylko z rzadka udawało mu się trafić do kieliszka. Zrezygnował, kiedy napełnił go do połowy. Zacisnął zęby i starannie odstawił karafkę. Priscilla była na izbie chorych pod troskliwą opieką Liny. Gordy także. Oboje od razu trafili tam, gdzie powinni - czyli do łóżek. On sam też mógłby już dawno się położyć, odpocząć trochę i zapomnieć o bólu głowy. Koniak nie był najlepszym lekarstwem dla empaty, zwłaszcza w takim stanie. Wypił łyk i z nagłym zdumieniem spojrzał na plamę na mankiecie. Krew. No, tak... - pomyślał. Muszę pamiętać, żeby posłać pani Rominkoff nowy komplet kieliszków. Głupi Shan. Nie zna swojej własnej siły. Sav Rid Olanek. O, bogowie... Żeby tak zacisnąć ręce na jego wąskiej szyi... I co potem? Shan uśmiechnął się sam do siebie. Zimny płomień gniewu Korvalów wciąż w nim szalał. Potem musiałby zapłacić własnym życiem! Miałby zatem porzucić dziewczynę, wychowanka i statek? Priscilla. Skąd wziął się u niej ów niezwykły melanż zgrozy, zniechęcenia i zakłopotania? Byłby to skutek narkotyku? Może chodzi o coś więcej? Warto zapytać Liny. Shan zatrzymał się w połowie drogi do interkomu. Wcześniej czy później, mruknął w duchu, Lina na pewno dowie się o wszystkim. A kiedy ona będzie wiedzieć, to tak samo jakby wiedział Shan yos'Galan. Nie chciał w tej chwili odrywać jej od dużo ważniejszych zajęć. - Lepiej idź spać, Shan - powiedział na głos. Ale wciąż zwlekał. Popijał koniak i pustym wzrokiem wpatrywał się w wiszący nad barkiem gobelin. Podskoczył na dźwięk dzwonka. - Wejść! - zawołał. Do kajuty wkroczył z szelestem papierów pan dea'Gauss. Miał marsową minę i był tak przejęty swoim posłannictwem, że zapomniał o ukłonie i od razu przeszedł do rzeczy: - Wasza Lordowska Mość, przed chwilą otrzymałem raport pani Yeltrad, którą niedawno wysłaliśmy na Sintię w sprawach lady Mendozy. Chodzi o to, że... - Nie! Pan dea'Gauss zamrugał oczami jak sowa. - Słucham, Wasza Lordowska Mość? - Powiedziałem: nie - powtórzył Shan drżącym z napięcia głosem. - Nie chcę słuchać raportu Ximeny. Nie chcę wiedzieć o zbrodni rzekomo popełnionej przez Priscillę na Sintii. Nie chcę czytać tych dokumentów, ani rozmawiać z Ximeną. Nie chcę jej widzieć. Shan stał pośrodku kajuty z kieliszkiem koniaku w zabandażowanej dłoni. Jego śniada twarz mogłaby być wyrzeźbiona ze strelli, w srebrnych oczach czaiło się szaleństwo. - Raport z Sintii zawiera... - znów zaczął pan dea'Gauss. - Nie! - Shan błyskawicznie znalazł się tuż przy nim z twarzą wykrzywioną gniewem. - Nie zamierzam cię słuchać! - syknął w górnoliadeńskim. - Wynoś się! Pan dea'Gauss nie ustępował. Widywał już podobne sceny - głównie w wykonaniu Er Thorna yos'Galana. Zebrał się w sobie i mocniej ścisnął w dłoni plik papierów. - Wolisz wysłuchać mnie czy Pierwszej Mówczyni, Wasza Miłość? Ta sprawa dotyczy statku i wymaga decyzji kapitana. Na krótką chwilę, nie dłuższą niż uderzenie serca, Shan znieruchomiał. Potem podszedł do biurka i ostrożnie odstawił kieliszek. - Yos'Galan słucha - powiedział po górnoliadeńsku jak Thodelm do najemnika. Pan dea'Gauss podszedł bliżej, ale Shan nie poprosił go, żeby usiadł. Czekał z kamienną twarzą. Pan dea'Gauss złożył mu głęboki pokłon. - Thodelmie, dowiedziałem się od Ximeny Yeltrad, która zapłaciła brzęczącą monetą za sprawdzoną informację, że dziesięć standardowych lat temu Priscilla Delacroix y Mendoza poniosła w swoim świecie karę za przestępstwo określane mianem „bluźnierstwa”. Szczegóły zbrodni są w całości przytoczone w raporcie pani Yeltrad. Chcę cię tylko zapewnić, że melant'i Sinti mocno na tym ucierpiało. Czyny lady Mendozy były nienaganne. - A jednak ktoś ją ukarał. - W górnoliadeńskim nie było miejsca choćby na odrobinę ciepła. - Proszę mi to wyjaśnić. - Tak, Thodelmie. Lady Mendoza należała do tak zwanego Domu Koła... będąc kimś, kogo na Sintii określają mianem „dziewicy” albo „nowicjuszki”. Potępiono ją za akt heroizmu. Szczerze przyznaję, że nie wiem, dlaczego otrzymała karę za uratowanie życia trzech osób. Pani Yeltrad uważa, że chodziło o doktrynę. Lady Mendoza została wezwana przez radę Koła, aby przyznała się do winy i odbyła stosowną pokutę. Odmówiła. Pozbawiono ją zatem tytułu i odebrano wszelką własność. Na koniec została wykluczona ze swojej społeczności. Dla zachowania twarzy jej ród uznał ją za zmarłą. - Pan dea'Gauss przerwał i przez moment wpatrywał się w zimne oczy Shana. - Polityka, Thodelmie. - Dobrze. - Shan powoli dopił resztkę koniaku i odstawił kieliszek. - Proszę zostawić mi ten raport. Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem dowiedzieć się w tej chwili? - Nie, Thodelmie. - To świetnie. Możesz odejść. Plenipotent Korvalów skłonił się i odwrócił. - Panie dea'Gauss? Znów spojrzał na Shana. Shan uśmiechnął się ze zmęczeniem. Obandażowaną dłoń położył na raporcie Ximeny. - Dobranoc. I... dziękuję. Pan dea'Gauss poczuł ogromną ulgę i też się uśmiechnął w odpowiedzi. - Dobranoc, wasza lordowska mość. Proszę bardzo. 65 rok czasu pokładowego 181 dzień podróży Trzecia wachta Godzina 16.00 Shan uniósł głowę, próbując rozpoznać źródła dźwięku. To chyba... Tak, na pewno. Ktoś stał za drzwiami. - Proszę. Weszła. Maleńka, szczupła, o złotej twarzy rodowitej Liadenki. - Drogi przyjacielu... - Lino. - Wspomnienia powróciły z ogromną siłą, wywołując ponowny atak bólu. - Priscilla... - Odpoczywa. Czuje się dużo lepiej. — Drobne dłonie dotknęły go kojącym gestem. - Co więcej... jest już sobą. Rozmawiałyśmy trochę. Pamięta przebieg wydarzeń i wie, że postąpiła najlepiej, jak umiała. - Lina westchnęła cicho. - Podejrzewam, że te rozterki, o których mi wspominałeś, to raczej skutek działania narkotyku... i rozpaczy. Nie przywykła, żeby w kłopotach czekać na czyjąś pomoc. Życie nauczyło ją przede wszystkim tego, że powinna cierpieć w milczeniu. Niełatwo będzie ją „nawrócić”, choć kuracja jest w pełnym toku. Shan zamknął oczy, a kiedy je je otworzył Lina aż się przeraziła, widząc w nich bezmiar zmęczenia. - Wylecz ją - zamruczał niepewnym głosem. - Dziękuję, Lino, że mi to powiedziałaś. Zaczekaj... To przypadkiem nie twoja wolna wachta? - Twoja też - odpowiedziała żywo. - Priscilla kazała mi sprawdzić, czy już jesteś w łóżku. Wyczuwała w tobie mnóstwo złości i bólu. Shan stuknął palcem w plik papierów. - Musisz przeczytać raport Ximeny. Akt heroizmu. Trzeba to przerwać, Lino, zanim Priscilla zrobi sobie jeszcze większą krzywdę. Uratowała troje ludzi - i to w taki sposób, którego przedtem nikt jej nie uczył. Mówiła, że prastara dusza... Wiesz, że nowicjuszkom dają stare dusze o starych imionach? Dusza Priscilli nosiła imię Moonhawk. To była potężna dama i cieszyła się estymą. Zrobiła to podobno na chwałę Bogini... Dobrze jest mieć w sobie przyjazną dramlize - gorzej jednak, kiedy zacznie domagać się zapłaty... Lina spojrzała na pusty kieliszek. - Według ciebie Priscilla może być czarownicą? - Niewykluczone. Jest potężniejsza od nas, zwykłych Uzdrawiaczy. Ma w sobie prawdziwy talent... - Shan przesunął ręką po twarzy. - Och, bogowie, bogowie... Jest strasznie silna. Pochyliła się w jego stronę i pogłaskała go po gęstych, ciepłych włosach. - Shan... Idź do łóżka. Popatrzył na nią. - Do łóżka? - Jesteś zmęczony. Musisz odpocząć, odzyskać siły... Ile wypiłeś? - Pół kieliszka - mruknął i zaraz się uśmiechnął. - Ale to duży kieliszek. Roześmiała się, ciągle jednak lekko zaniepokojona. - Kładź się, denubia. - Pociągnęła go za zdrową rękę. - Miejże litość! Obiecałam mojej cha'leket, że cię przypilnuję. Chcesz, żebym złamała słowo? - Cha'leket? - Tak. Priscilla nazwała mnie siostrą, a moje serce przyjęło to z wdzięcznością. Pójdziesz już wreszcie do łóżka? - Skoro tak ładnie prosisz... Tylko nie myśl, że już zawsze będziesz mną rządzić, moja droga. - Z trudem podźwignął się na nogi. Chwiejnym krokiem podszedł do wewnętrznych drzwi. Lina pomogła mu zdjąć wizytową koszulę i zapakowała go do łóżka. Potem usiadła przy nim i mrucząc cicho, zaczęła go głaskać po głowie. Dała mu ukojenie i potrzebę długiego, głębokiego snu. Po pewnym czasie zamknął oczy i zaczął spokojnie oddychać. Lina ciągle siedziała obok niego. Głaskała go, póki nie wyczuła, że dotarł już na sam próg kuracji. Wstała po cichu, przykryła go, zgasiła światła i wyłączyła budzik. Kayzin zgodziła się, że kapitan musi dobrze wypocząć. Wszystko będzie w porządku, pomyślała Lina. Pochyliła się i pogładziła śpiącego po policzku. - Dobranoc, stary przyjacielu. Crown, Theopholis Godzina Sędziego Pojazd stanął tuż przy krawężniku. Szofer obejrzał się przez ramię i zaszwargotał coś w swoim narzeczu. Sav Rid popatrzył na niego chłodno. - Nie jechać dalej - oznajmił szofer łamanym handlowym. -W porcie wolno tylko na piechotę. Płacić pięć bitów. Sav Rid w milczeniu wręczył mu monetę i wysiadł. Szofer splunął przez zęby i mruknął: - Sknera! Sav Rid chyba nie zrozumiał tego terrańskiego słowa, bo nie zareagował. Ostrożnie szedł przez zatłoczony port, świadom, że tym razem porusza się bez ochrony. Nie spotkał Dagmar w umówionym miejscu. Przez chwilę zastanawiał się, gdzie może się podziewać, ale potem zbył to wzruszeniem ramion. Wszystko jedno. Jej strata, jeśli zwiała tuż przed końcem rejsu. Przynajmniej „Daxflan” przejmie jej zarobki. W stronę Sav Rida zmierzał jakiś człowiek. Miał przerzedzone, lekko siwiejące włosy. Sav Rid stanął jak wryty. Delm Plemii podszedł bliżej i zatrzymał się przed Kupcem w przepisowej odległości. Skinął głową. - Witam cię, kuzynie. Sav Rid złożył głębszy ukłon. - I ja również cię witam, Delmie i kuzynie. Jestem zdziwiony tym spotkaniem. Co robisz tak daleko od swojego domu i naszego Domu? - Mnie także dziwi, że cię tu widzę - sucho odparł Taam Olanek. - W kapitanacie portu twierdzą, że „Daxflan” nie ma na orbicie. - Zatrzymaliśmy się przy czwartej planecie układu, Delmie. Było mi... wygodniej skorzystać z innego statku do przewiezienia towarów. - Tak? - spytał Taam Olanek i wyciągnął rękę. - Przejdźmy się kawałek. Przyznam, że mnie trochę dziwi twój sposób działania. Odstąpiłeś ładunek jakimś pośrednikom? Przez pewien czas szli w milczeniu. - W pewnej chwili byłem zmuszony kupić statek, który mógłby pełnić rolę promu kursującego między portem i „Daxflanem” - zamruczał wreszcie Sav Rid. - To w gruncie rzeczy bardzo proste w przepisowej odległości i pożyteczne rozwiązanie, panie. - Mam rozumieć, że zamieniłeś ,,Daxflan”... w magazyn? - spytał Delm Plemii. - Właśnie - ucieszył się Sav Rid. Derm głębiej zaczerpnął tchu. - Wybacz, że o to pytam, kuzynie, ale kupno statku... Nie przypominam sobie, żebym ostatnio widział czek na tak wysoką sumę. Sav Rid uśmiechnął się z triumfem, nie zwracając uwagi na posępną minę swojego rozmówcy. - To był naprawdę drobny zakup, panie. Nie musiałem wystawiać czeku. Zapłaciłem gotówką. - Gotówką - powtórzył bezbarwnym tonem Taam Olanek. Przez chwilę szedł, nic nie mówiąc. Nagle uniósł głowę i ponownie położył rękę na ramieniu Sav Rida. - Przypomniałem sobie, o czym chciałem z tobą pomówić, kuzynie. Niedawno doniesiono mi z kapitanatu portu, że znaleziono na ulicy ciało niejakiej Dagmar Collier. Należała do twojej załogi. - Nareszcie wiem, co się z nią stało - spokojnie odpowiedział Sav Rid. - Cóż, zawsze wszczynała jakieś awantury. - Naprawdę? - spytał Taam dużo chłodniejszym tonem. - A jak długo lataliście razem? Sav Rid wzruszył ramionami. - Dwa albo trzy rejsy, o ile sobie dobrze przypominam. Taam przystanął i odwrócił się w jego stronę. - Sav Rid! Zginął ktoś, kto służył ci przez cztery lata. Mógłbyś chociaż iść na posterunek i dopilnować, żeby zwłoki przekazano najbliższej rodzinie. Na twarzy Kupca pojawił się wyraz zdziwienia. - Niby dlaczego? Wątpię, aby miała krewnych. To przecież Terranka... - Terrańczycy nie żyją samotnie - mruknął Taam. Oczy zaszkliły mu się łzami smutku. - To też ludzie, podobni do nas. - Sav Rid nadał patrzył nań ze zdumieniem. Taam pogłaskał go po policzku. - Chłopcze przecież my jesteśmy ludźmi, zachowujmy się więc z honorem. - Tak, panie. Ale Terranka... - Nieważne, chłopcze. To już załatwione. - Wziął Sav Rida pod ramię i poszli dalej. - Słyszałem od Korvalów, że wdałeś się w jakiś zatarg z młodym Shanem. Nie jesteś już za dorosły na takie dziecinady? Sav Rid zesztywniał lekko i zrobił ponurą minę. - To nie zabawa, panie. Chodzi o coś naprawdę poważnego. Przysięgam, że yos'Galan padnie na kolana! On i ta jego perfidna siostrzyczka... i Val Con. Nie wiedzą, jak traktować gości? To była napaść i obraza! Atak na dobre imię Plemii. Dam im nauczkę, której przez lata nie zapomną. Korvalowie to banda źle wychowanych niedorostków! Dług musi zostać spłacony, panie. Przyrzekam, że tak się stanie. - Aha - powiedział ze smutkiem Taam Olanek i zaczerpnął tchu. - W takim razie nie będziesz zdziwiony tym, co ci teraz powiem. Dla załatwienia wszystkich spraw Korvalowie żądają spotkania w obecności świadków i kapitana portu. Ma to się odbyć dziś wieczorem miejscowego czasu, jeżeli tylko znajdziesz chwilę, by do nas dołączyć. - Korvalowie żądają spotkania! - roześmiał się Sav Rid. - Ależ to oczywiste! Ten dureń sam się już pogrzebał. - Uwolnił się z objęć Taama i z powagą pochylił głowę. - Z największą chęcią będę ci towarzyszył, panie. 65 rok czasu pokładowego 182 dzień podróży Druga wachta Godzina 8.30 Sen zelżał i otworzyła oczy. Pomieszczenie wydawało się znajome - ale nie była to jej kajuta, ani więzienna cela... Izba chorych, przypomniała sobie. Lina ją uśpiła i obudziła się właśnie teraz, gdy kuracja dobiegła końca i ustały wewnętrzne wibracje. „Ile czasu spałam?” - pomyślała leniwie. Przeciągnęła się niczym kotka i popatrzyła na swoją prawą rękę mocno zaciśniętą w pięść. Powoli rozprostowała palce. Wielki ametystowy sygnet zamigotał w przyćmionym świetle ambulatorium. Priscilla uśmiechnęła się. Niech ci Bogini błogosławi, drogi przyjacielu, za to, że mnie z powrotem przywiodłeś do domu. Znowu przeciągnęła się z zadowoleniem, odrzuciła kołdrę i usiadła. Czas wstawać, pomyślała. Och, jaka jestem głodna! Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. - Dzień dobry, piękna! Drgnęła i uśmiechnęła do lekarza. - Cześć, Vilt. Zawsze tak straszysz pacjentów? - Prawie - odparł, wziął ją za rękę i zaczai odwijać bandaż. - Nie robię tego bez powodu. Gdyby ktoś na mój widok miał dostać zawału, lepiej, żeby to było tu, na izbie chorych. Przynajmniej będę mógł się nim zająć. - Ty? - spytała drwiąco. Vilt wybuchnął śmiechem i odłożył na bok opatrunek. - Kpij sobie ze mnie, proszę bardzo. Tylko pamiętaj, kto cię poskładał. Ręką wygląda całkiem nieźle. Nie widzę gorszych poparzeń między łokciem a dłonią. - Pokręcił głową. - Jak to się stało? Popatrzyła mu prosto w oczy. - Miotałam ogniste kule. - No to masz szczęście, że nie straciłaś paru palców. Następnym razem włóż rękawice. - Bogini da, że nie będzie następnego razu. - Skoro tak twierdzisz... A co z gardłem? - Wszystko w porządku. Vilt westchnął i znów z udawaną powagą pokręcił głową. - Myślisz, że uwierzę ci na słowo? Otwórz usta, pięknotko... i nie próbuj mnie ugryźć. Poddała mu się niezbyt chętnie. Vilt zbadał ją dokładnie i bez pośpiechu, a potem mruknął pod nosem. - Może być. Ale na wszelki wypadek przez parę dni nie mów zbyt wiele. - Pan kapitan na pewno mnie wyręczy - powiedziała. Roześmiał się. - Na pewno. Znam Shana od czasu, gdy trafiłem na pokład „Pasażu” jako stażysta. Był wtedy mniej więcej w wieku Gordy'ego. Buzia praktycznie mu się nie zamykała. Prawdopodobnie umiał już mówić tuż po narodzeniu. Nic dziwnego, miał matkę lingwistkę... - urwał, kiedy Prsicilla głośno zachichotała. -W każdym razie, moja piękna, uważaj na siebie. Schudłaś na tej przepustce, zanim cię tu przywieźli. Straciłaś jedną dziesiątą ogólnej masy ciała, więc musisz przejść na specjalną dietę. W kuchni już o tym wiedzą. Masz zjadać wszystko, co ci dadzą, dopóki nie odzyskasz formy. A żebyś nie oszukiwała, to przed każdą wachtą zgłosisz się do ważenia. - Spojrzał na zegarek. - za trzy minuty dostaniesz pożywne, wysokokaloryczne śniadanie. Potem będziesz mogła spokojnie się wykąpać. Lina przygotowała ci świeże ubrania. Chcesz o coś spytać? - Nie. - To świetnie. - Z uśmiechem klepnął ją w ramię. - W takim razie do zobaczenia. - Vilt! - Słucham? - A co z Gordym? Parsknął śmiechem. - Od kilku godzin jest wesół jak skowronek i ciągle pyta, czy może cię zobaczyć. Lina zabrała go do biblioteki. Obiecałem mu, że tam zadzwonisz, jak tylko się obudzisz. - Na pewno zaraz to zrobię. - Najpierw śniadanie. O, proszę! - Z dumną miną przepuścił pchającego wózek kuchcika. - Do dzieła! Prisciłla, przeczesała palcami niesforne włosy i z uwagą popatrzyła w lustro. Dawne mistrzynie zawsze ubolewały nad tym, że była taka szczupła. Twierdziły wręcz, że jej drobne ciało - schronienie Moonhawk - jest zbyt kruche dla poważniejszej magii. To prawda, pomyślała, spoglądając na swoje odbicie. Teraz, gdy schudła prawie sześć kilogramów, można było policzyć jej wszystkie żebra. Z niesmakiem patrzyła na sterczące obojczyki, kości miednicy i nadgarstków. Przyłożyła rękę do maleńkiej piersi i westchnęła. Wyglądała niczym po ciężkim wypadku. Odwróciła się szybko i zajrzała do szafy. Ubrania okazały się wyjątkowo schludne. Ciekawe, gdzie też Lina zdołała je zamówić, bo wyglądały raczej na szyte na miarę, niż kupowane w sklepie odzieżowym. Prisciłla powolutku rozłożyła jedwabną koszulę i spojrzała na szeroki kołnierz i obfite rękawy, suto marszczone przy mankietach. Koszula była różowa, z metalicznym połyskiem, a miękkie spodnie - niebieskie niczym rzeka. Z aksamitu? - zapytała, wodząc po nich ręką. Rozszerzały się lekko poniżej kolan i znakomicie pasowały do jej nowych czarnych butów. Prisciłla założyła jeszcze szeroki skórzany pas, zapięła agatową klamrę i na powrót stanęła przed lustrem. - Thodelm... - szepnęła z zachwytem. Dotknęła kołnierza i poczuła, że się czerwieni. Lina ubrała ją tak, jak zazwyczaj chodzili ubrani najwybitniejsi Liadenowie w czasie spotkań klanu. Prisciłla przesunęła dłonią po twarzy, jakby badając swoje własne rysy: wąskie brwi, prosty, kształtny nosek, wydatne kości policzkowe, twardy podbródek, znamionujący upór, pełne usta i kłąb kruczoczarnych włosów, między którymi lśniły platynowe kolczyki. - Priscilla Mendoza - powiedziała na głos. Na jej palcu błyszczał sygnet - to nie było w porządku. Nie była przecież Handlomistrzem. Ale nie była też wyrzutkiem. Popatrzyła w fioletową otchłań, głęboko zatopiona w myślach. „Moonhawk wróciła do Matki”. Lecz co to mogło znaczyć po dziesięciu latach i dwóch tuzinach światów? Śmierć? A co znaczyło tutaj, w miejscu, które nazywała „domem”, w otoczeniu przyjaciół, ze świadomością swojej nowej i potężnej siły? Starszy pan zawsze z pełnym szacunkiem zwracał się do niej „lady Mendoza”. Zdaniem Liny, jej moc jest czymś normalnym. Szkoda tylko, że nie umiała prawdziwie z niej korzystać. Nikt jej dotychczas tego nie nauczył. Shan... Nie mogła spokojnie myśleć o Shanie. Przycisnęła rękę do rozpłomienionego policzka. Minionej nocy... To była narkotyczna wizja czy obraz prawdziwych wydarzeń? Przyszedł - do tej pory nosiła na swoim palcu dowód, że do niej przyszedł - i naprawdę zabrał ja do domu. Co się za tym kryło? Wyszła z łazienki powoli, z bardzo zafrasowaną miną. Zatrzymała się na korytarzu. W gruncie rzeczy zaraz powinna zgłosić się na służbę. Ale Vilt dotąd nie wypisał jej z izby chorych... no i zniszczyłaby ubranie, pełniąc w nim obowiązki drugiego oficera. - Witaj, Priscillo. Masz ochotę na chwilę rozmowy? - głos Shana przerwał jej rozmyślania. - Ile tylko zechcesz - odpowiedziała z radością. - Jak się czujesz? Tylko mów prawdę, nie zgrywaj bohaterki. - Nieźle. - Wyczuła jego wątpliwości, więc podeszła bliżej i uśmiechnęła się uspokajająco. - Schudłam trochę, ale to efekt silnych czarów. Teraz Vilt zmusza mnie do jedzenia! Przynoszą mi kopiaste porcje, chociaż naprawdę nic mi nie dolega. Prawdę mówiąc, miałam zamiar opuścić już izbę chorych i wrócić do swoich zajęć. - Zajęć? Priscillo... - urwał i rozejrzał się. - Tu leżałaś? Może wejdziemy tam z powrotem, żeby spokojnie porozmawiać? Coś było nie tak. Zapuściła głębiej swoją sondę i trafiła na chaos zgryzoty i bólu, gniewu i desperacji - tak silny, że aż niepodobny do Shana. - Oczywiście. Zamknął drzwi i usiadł na jedynym, stojącym w tym pomieszczeniu krześle. Priscilla niepewnie przycupnęła na brzeżku łóżka. Cisza stała się nieprzyjemna, a dalsze sondowanie nie dało żadnych rezultatów. Priscilla zdjęła sygnet z kciuka i podała go yos'Galanowi. Popatrzył na nią z rozterką. - Czy wiesz już, gdzie mam cię zabrać? - spytał. Nie patrzył na nią, lecz na klejnot. Wlepiła w niego zdumione spojrzenie, a kula lodu pęczniała w jej piersiach. - Dlaczego miałbyś mnie gdzieś zabierać? - spytała. - Dałem ci słowo. Powiedziałaś, że zostaniesz z nami tylko tak długo... dopóki nie wydobrzejesz. Przypominały jej się oderwane sceny z ich poprzedniego spotkania. Zwilżyła usta końcem języka. - Powiedziałeś... że przyszedłeś po to, by mnie zabrać do domu. Wciąż nie patrzył na nią, lecz bawił się sygnetem. - Masz rację. Więc gdzie to jest? Co nazywasz domem? - Shan! - Szarpnęła się jak dźgnięta nożem. Nie ukrywała swego cierpienia. Nareszcie uniósł głowę. - Wcale nie chcesz, żebym odeszła! - krzyknęła. Wiedziała, że to prawda. - Dlaczego... - Moje chęci nie mają tu żadnego znaczenia! Przede wszystkim muszę dbać o ciebie. Jeśli masz dom, jeśli za kimś tęsknisz, jeżeli ktoś na ciebie czeka... ktokolwiek! - to na pewno cię tam odwiozę. Możesz liczyć na moją pomoc. Chcę, byś znalazła prawdziwe schronienie... - głos mu się załamał. Machnął ręką i szybko opuścił powieki. Głęboko zaczerpnął tchu raz i drugi... Z kłębu trawiących go emocji nic nie dawało się wyczytać. - To bardzo źle, że ktoś z załogi mojego statku czuł się samotny... Że nie miał dokąd wrócić. Wstyd mi, Priscillo. Zawiodłem cię jako kapitan... i jako przyjaciel. - Chcę zostać - powiedziała ledwie słyszalnym szeptem, niewiele głośniejszym od oddechu. Wpiła palce w materac: - Błagam, panie kapitanie... Nigdy mnie pan nie zawiódł. To ja zawiodłam, bo chyba zbyt wolno się uczyłam... Nie rozumiałam, co to znaczy być członkiem pańskiej załogi. - Łzy pociekły jej po policzkach. - Na miłość Matki! Shan! „Pasaż” jest moim domem. Nie... nie każ mi odchodzić... - Westchnęła ciężko i otarła twarz wierzchem drżącej dłoni. - Wiesz co? Mogłaś mi wcześniej powiedzieć, że przydadzą nam się ze dwie chusteczki. Miała ochotę się roześmiać. Shan rzeczywiście podał jej chusteczkę. - Dziękuję. - Nie przejmuj się. Mam ich co najmniej tuzin, lecz nie noszę wszystkich przy sobie. - Wydawał się już nieco spokojniejszy, ożywiony promykiem nadziei. - Statek mocno by odczuł stratę drugiego oficera - powiedział powoli. - Z danych kapitana wynika, że obecny drugi oficer spisuje się bardzo dobrze i na każdej wachcie przejmuje coraz więcej obowiązków. Pierwszy oficer jest zadowolony. Kapitan również. Melant'i. Priscilla wciągnęła powietrze w płuca, by zmniejszyć ucisk w klatce piersiowej. Wróciła pamięcią do lekcji pobieranych u Liny przez sen. - Drugi oficer z całego serca chciałby kontynuować służbę na statku „Kryty Pasaż”, pod dowództwem kapitana yos'Galana. Poczuła ze strony Shana strumień ogromnej ulgi. - Znakomicie. Za cztery wachty wrócisz do swoich obowiązków. - Uniósł dłoń, żeby uciszyć jej protesty. - O północy czasu lokalnego musimy być na spotkaniu w kapitanacie portu. Sprawa dotyczy także ciebie, więc chcę, żebyś tam ze mną poszła. Zjawią się także: Delm Plemii, Sav Rid Olanek, kapitan Rominkoff, Gordon Arbuthnot, pan dea'Gauss i Lina Faaldom jako obserwator. - Chodzi o bilans? - Dobrze, że mi przypomniałaś. Pan dea'Gauss chce się z tobą widzieć, aby ustalić wysokość długu zaciągniętego u ciebie przez klany Plemia i Korval... - Korvalowie nie są mi nic winni! - krzyknęła. - To raczej ja mam dług wdzięczności za to, że dostałam prace... - Bądź rozsądna. Gdyby nie ty, „Pasaż” pewnie by nie istniał wraz z jego kapitanem. A ja z kolei mam swój własny dług u ciebie. - Nie - powiedziała z uporem. - Nie przyjmę od ciebie zapłaty. Dług został spłacony, nawet jeśli istniał. - Pochyliła się i ostrożnie wyciągnęła rękę. - Shan? Ocaliłeś mi życie, tak jak ja przedtem tobie. Jesteśmy kwita. Zawahał się przez krótką chwilę, a potem uścisnął jej dłoń. - Kwita. - Uśmiechnął się. - Masz łeb do interesów. Chodźmy do pana dea'Gaussa. Zechcesz mi towarzyszyć, milady? - Nie - odparła, uszczęśliwiona jego szczęściem. - Pójdę wyłącznie jako twoja przyjaciółka. Shan wstał z uśmiechem. - Tym lepiej. - Skłonił się jej głęboko jak równej sobie. - Idź pierwsza, Priscillo. Kapitanat portu, Theopholis Godzina Wiedźmy Jeszcze dziesięć minut. Taam Olanek nie patrzył w dokumenty. Nie chciał szeleścić papierami. Delm nie powinien zdradzać nerwowości. Obok niego siedział milczący Sav Rid. Najwyraźniej nadal nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Taam czuł do niego litość, zmieszaną z lekką pogardą. Co go wciągnęło w to szaleństwo? Po drugiej stronie sali pan dea'Gauss rozmawiał po cichu z kapitan Rominkoff. Czekali na resztę osób. Zabrzęczał dzwonek i wartownik otworzył drzwi. Taam Olanek bezwiednie wstrzymał oddech. Weszła całkiem zwyczajna Liadenka w szatach Thodelma, prowadząc pucołowatego terrańskiego chłopca. Taam westchnął z ulgą. Oczywiście, Korval przyjdzie ostatni, pomyślał. Tak nakazywały dobre obyczaje. - Nie usiądę z nim przy tym samym stole! Chłopiec zatrzymał się w pół kroku. Patrzył z napięciem na Sav Rida. Liadenka położyła rękę na ramieniu malca. - Gordonie? - powiedziała półgłosem po terrańsku. - Mamy zapomnieć o dawnych nieporozumieniach. Właśnie dlatego tutaj przyszliśmy. Przecież wiesz o tym. - Nie usiądę przy nim - powtórzył Gordon przez zaciśnięte zęby. - Mówił o mnie „to” i oskarżył Priscillę o kradzież. Taam wstał zawstydzony i przeszedł przez salę. Walczyłeś z dzieckiem, Sav Rid? - pomyślał. Dotarł do chłopca w tej samej chwili, co pan dea'Gauss. Skłonił się tak, jak wypadało starszemu wobec dziecka ze znamienitego rodu. Gordy spojrzał na niego z ukosa, odkłonił się i czekał. - Jestem Taam Olanek - powiedział Delm, starannie wymawiając każde słowo. Rzadko używał terrańskiego. - Człowiek, o którym mówisz, musi wypełniać moją wolę. Zaręczam ci, paniczu, iż mój kuzyn Sav Rid nikomu nie sprawi przykrości przez cały czas posiedzenia. Chłopiec popatrzył nań badawczo dużymi piwnymi oczami. Taam spokojnie wytrzymał to spojrzenie. Po chwili Gordy zerknął na dea'Gaussa. - To prawda? - Nie zamierzał obrażać Olanka, po prostu chciał potwierdzenia. Derm Plemii przyglądał mu się z niemym rozbawieniem. Pan dea'Gauss skinął głową. - Słowo Delma jest najwyższym prawem, paniczu Arbuthnot. Będzie tak, jak powiedział. - To dobrze. - Gordy pokłonił się Taamowi. - Dziękuję panu, Delmie Plemii. Taam z powagą oddał mu ukłon. - To ja dziękuję, paniczu Arbuthnot. Pan dea'Gauss wskazał na cierpliwie stojącą obok kobietę. - Plemio, to jest Thodelm Faaldomów z klanu Deshnol. Taam znów się skłonił. - Bardzo mi miło. Lina schyliła głowę, jak wypadało Pierwszej z Rodu w obecności Delma innego klanu. - Mnie również, Plemio. - Ani głosem, ani zachowaniem nie zdradziła swoich prawdziwych myśli. Zachowywała się nienagannie. Jako obserwatorka zajęła miejsce na szczycie stołu. Chłopiec usiadł po jej prawej ręce, obok pana dea'Gaussa. Sav Rid popatrzył na nich chłodno. Nie podniósł się ani nie przywitał. Uderzenie zegara zlało się z brzękiem dzwonka. Dziewczyna była szczupła i wysoka, niewiele niższa od idącego po jej prawej stronie Shana yos'Galana. Miała błyszczące czarne włosy. Blada cera upodabniała ją do Liadenki. Emanowała od niej jakaś siła, którą podkreślał strój Thodelma. Lekkim krokiem podeszła do pani Rominkoff i złożyła jej stosowny ukłon. Pilot, pomyślał Taam Olanek, podziwiając giętkość jej ruchów, niemal identycznych jak ruchy yos'Galana. Teraz zrozumiał nagły wybuch złości pana dea'Gaussa. Mogła być kochanką kapitana, ale na pewno nie jego zabawką. - Thra Rominkoff - powiedziała cichym i melodyjnym głosem, o wiele głębszym niż można było się spodziewać - rada jestem, że znów się spotykamy. Proszę przyjąć moje najszczersze podziękowania za względy, jakimi obdarzyła pani mnie i moich przyjaciół. Pani kapitan uśmiechnęła z wyraźną przyjemnością. - Nie musi mi pani dziękować, lady Mendoza. Wypełniałam jedynie swoje obowiązki. W dalszym ciągu obstaję za odszkodowaniem. Musimy zatem porozmawiać przed pani wyjazdem. Dziewczyna powiedziała kilka uprzejmych słów i odeszła na bok. Z kolei przed panią Rominkoff skłonił się Shan yos'Galan. - Witam cię, pani i też chcę ci podziękować za opiekę nad lady Mendoza. Roześmiała się. - Co to ma być, panie kapitanie? Lekcja dobrych manier? Przyjmuję zatem wszystkie podziękowania - nawet chłopca, choć wcale mi nie dziękował. - Ruchem ręki wskazała zgromadzonych. - Czy są już wszyscy, panie dea'Gauss? Plenipotent Korvalów wyprostował swą niewysoką postać. Ukłonił się ostatnim przybyszom. - Thodelmie yos'Galan, Thodelmie Mendoza... Są przed wami: kapitan portu Elyana Rominkoff, Delm Plemii Taam Olanek, Thodelm i obserwator Lina Faaldom, wychowanek i świadek Gordon Arbuthnot i Kupiec Sav Rid Olanek. Plemia pochylił głowę. Siedzący obok niego Sav Rid poruszył się niespokojnie. - L a d y Mendoza! - parsknął. Dziewczyna jakby go nie słyszała, jej twarz pozostawała całkiem niewzruszona. Ale yos'Galan usłyszał i w jego jasnych oczach zamigotały stalowe ogniki. Plemia odwrócił się i przemówił rozkazującym tonem po górnoliadeńsku: - Okaż więcej grzeczności! Sav Rid zrobił zbolałą minę. - Tak, panie. Taam westchnął w duchu. Lady Mendoza zajęła miejsce po drugiej stronie stołu, z lordem yos'Galanem po prawicy. To oznacza, że Korvalowie udzielili pierwszeństwa Priscilli i całkowicie popierali ją i jej roszczenia. - Chciałbym oznajmić - odezwał się pan dea'Gauss - że mam wiadomość od Eldemy yos'Galan. Czytamy w niej - wziął wydruk ze stosu dokumentów - że „W obecnej sprawie pomiędzy Plemia i Korvalami Thodelm yos'Galan przemawia w imieniu Korvalów. Ja, Nova yos'Galan, Pierwsza Mówczyni w Ufności Rodu, klan Korval”. Shan z powagą skinął białą głową. - Przyjmuję wolę Pierwszej Mówczyni. Pan dea'Gauss odłożył kartkę. - Dla porządku trzeba podkreślić, że chociaż Priscilla Delacroix y Mendoza zerwała więzi z rodem Mendozów z Sintii, musimy ją także uważać za Delma Mendozów Zewnętrznego Świata... - Delma? - przerwał mu okrzyk Sav Rida. - Raczej za banitkę! - Sav Rid! - w głosie Plemii zabrzmiało wyraźne rozdrażnienie. - Przypominam ci o obowiązku grzeczności wobec wszystkich zgromadzonych. - Kogo obchodzi, czy ta suka podaje się za Thodelma? - warknął jego młodszy kuzyn. Oczy błyszczały mu szaleństwem. - Nasze sprawy dotyczą wyłącznie Korvala. - Cisza! Gorący powiew musnął policzek Taama, kiedy Delm Plemii uświadomił sobie, że ostatnie słowo padło w górnoliadeńskim i było wypowiedziane tonem, jakim władca zwracał się do najniższego plebsu... i że głos, który usłyszał przed chwilą, był głosem Priscilli Mendozy. Sav Rid otworzył tylko usta i nie wydał najmniejszego dźwięku. - Twój Delm przemówi w twoim imieniu - dodała Priscilla. - Ty będziesz mógł się odezwać tylko w razie potrzeby. - Bardzo słusznie - mruknął pan dea'Gauss. Taam rozejrzał się szybko. Shan yos'Galan siedział z nieprzeniknioną miną. Thra Rominkoff wyglądała na lekko zdziwioną, ale nie wstrząśniętą. Gordon Arbuthnot szeroko rozwarł swe piwne oczy. Lady Faaldom przyglądała się Terrance z podziwem zmieszanym z konsternacją. - Korvalowie grają drugorzędną rolę w dzisiejszych negocjacjach - odezwał się Shan yos'Galan. Mówił w języku handlowym. - Nasze roszczenia są nieistotnie w porównaniu z roszczeniami lady Mendozy. W pełni ją popieramy i czekamy na to, co powie. - Rozumiem. - Plemia skinął głową. Na wszelki wypadek wolał nie myśleć o tym, co się przed chwilą stało. Sav Rid siedział w milczeniu, dygocząc jak osika. - Thodelmie Mendoza... Obecny tu pan dea'Gauss przedstawił mi pani skargi na klan Plemia. Po rozmowie z kuzynem nabrałem przekonania, że ma pani rację. Klan Plemia istotnie jest pani dłużnikiem, ale wciąż nie znamy warunków spłaty długu. Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby zechciała pani podzielić się ze mną swoimi przemyśleniami na ten temat. Czarne oczy przypatrywały mu się ze spokojem. - Należy natychmiast zdjąć Sav Rida Olanka ze stanowiska Kupca na „Daxflanie”. Taam zesztywniał. - To decyzja klanu, Thodelmie. - W takim razie domagam się jej od klanu - odpowiedziała z powagą. - Sav Rid Olanek jest chory. Na pewno straciłby licencję, gdyby jutro stanął przed komisją Gildii Handlowej. Co więcej... - Uniosła dłoń, by uciszyć dalsze protesty Taama. - uważam, że pański kuzyn nie dba o honor załogi. Dotyczy to zarówno Terrańczyków, jak i Liadenów. W ładowniach statku przewożone są niedozwolone leki. Na pewno jest tam bellaquesa, a innych mogę się tylko domyślać. Sav Rid Olanek stanowi zagrożenie dla klanu, statku i... dla samego siebie. - Spojrzała na siedzącą po jej prawej stronie kobietę. - Czy mogę prosić, aby zabrała głos lady Faaldom? Mam do niej kilka pytań jako do Uzdrawiaczki. - Jeśli Plemia wyrazi zgodę. Taam skinął głową. - Plemia się zgadza. - Uzdrawiaczko Faaldom? - Lady Mendozo? - Wyczuwam, że działania Sav Rida Olanka są w pewnym sensie ... irracjonalne. Proszę więc o opinię. Co może nam pani o tym powiedzieć? Lina westchnęła bardzo cicho. - Pod tym względem jesteśmy zgodne. Sav Rid Olanek cierpi na rozstrój osobowości. Widywałam podobne przypadki u osób uzależnionych od środków pobudzających. Może to na przykład być skutek częstego zażywania bellaquesy. - Czy można by go uzdrowić? - W głosie Terranki pobrzmiewał cień nadziei. Taam Olanek popatrzył na nią z nagłym zainteresowaniem. Lina milczała przez chwilę. - Ja tego nie potrafię. - A ktoś inny, Lino? - zapytała z napięciem Priscilla. Olanek czuł dla niej coraz większy podziw. - Może na Liadzie... Ale kuracja będzie niezwykle trudna i długa. - Lina znów westchnęła. - Jeżeli Plemia zechce, dostarczę listę nazwisk i dam rekomendacje. - To bardzo uprzejmie z pani strony, Uzdrawiaczko. Dziękuję. - Przyda się panu taka lista - dodała lady Mendoza. - Domagam się, aby go uzdrowić. - Thodelmie - odparł z godnością Taam. - Nie musisz stawiać takich żądań. To dziecko bez wątpienia znajdzie odpowiednią opiekę. Skłoniła się. - Proszę mi wybaczyć. Nie chciałam pana obrazić. - Wcale nie czuję się obrażony, Thodelmie. A teraz chciałbym spytać o pozostałe długi Plemii. - W tym miejscu trzeba wspomnieć - odezwał się yos'Galan, uprzedzając odpowiedź Priscilli - o kilku zamachach na życie lady Mendozy, a tym samym na życie całego klanu. Całkowitą winę za pierwszy ze wspomnianych zamachów ponosi Sav Rid Olanek, z którego rozkazu działała Dagmar Collier. Pośrednio jest on także odpowiedzialny za drugi i trzeci atak, ponieważ albo nie chciał, albo nie potrafił zapanować nad postępowaniem swojej podkomendnej. - Do tego dochodzą inne, już czysto rzeczowe roszczenia - uzupełnił pan dea'Gauss. - Zaległa pensja, kara umowna za jednostronne zerwanie kontraktu, ekwiwalent odzieżowy, premia za pracę w warunkach zagrożenia, rekompensata za wszelkie przykrości, których lady Mendoza zaznała na „Daxflanie”, strata rodowej biżuterii... - Tę część długu przejmą Korvalowie - przerwał mu Shan yos'Galan. - Mam dowód na to, że biżuteria została zniszczona wskutek nie przemyślanej wypowiedzi kapitana yos'Galana. Pan dea'Gauss poczynił odpowiednie notatki. - Rozumiem. Wysokość kwoty zamykającej tę część bilansu wynosi dwie kantry. Taam pokiwał głową. Dziwiło go, że lady Mendoza miała tak niskie zarobki i tak skromny dobytek. - Plemia wypłaci dwie kantry na pokrycie długu. - Lady Mendoza będzie domagać się od Kupca Olanka - łagodnie powiedział yos'Galan - grzywny za życie pilota pierwszej klasy - w tym wypadku wynosi ona trzysta kantr. Trzeba także pamiętać, że lady Mendoza jest obecnie głową swego rodu i klanu. Bez wątpienia chciałaby jak najszybciej stworzyć nową linię rodu. Troje dzieci chyba wystarczy. Mamy podstawy, aby przypuszczać, że odziedziczą jej zdolności pilota. Żądamy dziewięćset kantr za każde nie narodzone dziecko. Tysiąc dwieście. - Niemała suma - mruknął Plemia. - za zezwoleniem lady Mendozy, proponuję inne rozwiązanie. Plemia wypłaci w ciągu czterech standardów tysiąc pięćset kantr, z pieniędzy zarobionych przez „Daxflan”... - Nie! - odpowiedziała ostro. - Nic nie chcę od „Daxflan”. Taam spojrzał jej w oczy. - Zapewniam panią, że nie wszystkie zyski „daxflan” pochodzą z nielegalnych źródeł. Gwarantuję spłatę trzystu siedemdziesięciu pięciu kantr w ciągu każdego standardu, nawet jeżeli statek tyle nie zarobi. Mogę liczyć na pani zgodę? Popatrzyła na niego przez chwilę, a potem odwróciła głowę. - Panie dea'Gauss? - Thodelmie? - Chciałabym, aby za zgodą klanu Korval to właśnie pan zajął się resztą szczegółów. Przyjmuję wpłatę tysiąca dwustu kantr gotówką lub tysiąca pięciuset z rozłożeniem na kilka rat. Czułabym się jednak ... pewniejsza, wiedząc, że pan działa w mojej sprawie. - Klan Korval nie ma zastrzeżeń - oznajmił lord yos'Galan - o ile pan dea'Gauss czuje się na siłach, aby sprostać temu zadaniu. - Przyjmuję pani propozycję, lady Mendoza, i rad jestem, że mogę się przysłużyć. - Dea'Gauss pochylił głowę w ukłonie. - Chciałbym rano spotkać się z Delmem Plemii dla bardziej szczegółowego omówienia kwestii spłaty. - Oczywiście. Jestem do pana usług. - Przejdźmy teraz do roszczeń Korvalów - powiedział pan dea'Gauss. - Chodzi o stratę zawinioną przez Sav Rida Olanka i bezpośredni atak na „Kryty Pasaż”... - Oto warunki Korvalów - przerwał mu yos'Galan. - Od Plemii: dwadzieścia kantr za stratę na zakupie korzeni mezziku. Kapitan yos'Galan wypłaci kolejne dwadzieścia kantr na rzecz statku, jako rekompensatę za swoją lekkomyślność. Korvalowie domagają się także usunięcia Sav Rida Olanka z pokładu „Daxflan” i poddania go odpowiedniej kuracji. Kapitan yos'Galan chciałby omówić z Delmem Plemii i kapitan yo'Vaade harmonogram i trasy przyszłych rejsów. Taka rozmowa może okazać się korzystna dla Plemii. Taam Olanek nie posiadał się ze zdumienia. - Plemia zgadza się na wszystkie żądania Korvalów. Porachunki zamknięte. - Sprawa zakończona - formalnie stwierdził pan dea'Gauss i podpisał stosowne papiery. - A co z roszczeniami panicza Arbuthnota? - spytał Taam, wciąż jeszcze nie wierząc własnym uszom. - Moimi? - Chłopiec popatrzył na niego ze zdumieniem. - Shan? Czy... Delm Plemii naprawdę jest mi coś winien? - Przecież wiesz, Gordy, że to przez Kupca znalazłeś się krok od śmierci. - Z tonu yos'Galana można by przypuszczać, że chodzi o jakąś całkiem błahą sprawę. Gordy na chwilę zmarszczył brwi. - Chciałem tylko, żeby mnie przeprosił za swoje zachowanie. Nie jestem zwierzęciem. Teraz jednak wystarczy mi, że pójdzie do Uzdrawiacza. Najbardziej winna była Dagmar Collier, ale ona poniosła już najcięższą karę. - Niespodziewanie skłonił się Taamowi i przemówił po górnoliadeńsku, tylko z nieznacznym obcym akcentem. - Dziękuję panu, lecz moim zdaniem nasze rachunki są w pełni wyrównane. Taam nisko pochylił głowę. - Ja też dziękuję, paniczu Arbuthnot. W razie potrzeby Plemia służy ci radą i pomocą. - Dziękuję - powtórzył Gordy, ponaglony spojrzeniem lady Faaldom. Plemia spojrzał na Thra Rominkoff. - Prosiłbym panią o asystę. Trzeba przeszukać „Daxflan” i pozbyć się kontrabandy. Chciałbym, aby dopilnowała pani właściwej procedury. Z powagą skinęła głową. - To dla mnie zaszczyt, Delmie Plemii. Przyjdę do pana jutro w południe. - Jest pani wzorem uprzejmości. Bardzo dziękuję. -Moim zdaniem, możemy zakończyć posiedzenie – sucho stwierdził pan dea'Gauss. Ponieważ nikt się nie sprzeciwił, zaczął pomału składać dokumenty. Oboje Thodelmowie wstali od stołu, skłonili się i skierowali w stronę wyjścia. Dziewczyna odwróciła się w drzwiach i nakreśliła jakiś znak w powietrzu. - Sav Rid Olanek! - wezwała go w górnoliadeńskim. - Możesz teraz mówić. Wyszli. Taam Olanek westchnął, jakby pękła w nim mydlana bańka. Siedzący obok Sav Rid wybuchnął głośnym płaczem. 65 rok czasu pokładowego 287 dzień podróży Trzecia wachta Godzina 16.00 P.o. pierwszego oficera Priscilla Mendoza szła w stronę kajuty kapitana. W pustej od dwóch miesięcy ładowni numer sześć wciąż unosił się przyjemny zapach skóry, żywicy i korzeni. Aż trudno uwierzyć, że za pięć godzin znajdziemy się na orbicie Liadu, pomyślała Priscilla, i tyle się wydarzyło w ciągu minionych pięciu miesięcy. Z bibliotekarki na pierwszego oficera... Niemal się roześmiała, kładąc rękę na drzwiach kajuty. Shan gapił się w monitor. Czuło się w nim pewne rozdrażnienie, które jednak natychmiast zgasło na widok dziewczyny. - Cześć, Priscillo. Uśmiechnęła się i weszła. - Chcesz ze mną porozmawiać? Słusznie. W chwilach zwątpienia najlepiej iść do kapitana. Ja też mam z tobą do pogadania. Pierwszy oficer powinien wiedzieć, co Lina Faaldom zamierza zrobić z tymi swoimi pachnidłami. Priscilla wybuchnęła śmiechem. - Zgłosił się do niej kupiec z Chonselty. Towar zostanie przepakowany i trafi na rynek po kantrze za ćwierć uncji. Będzie nosił nazwę „Świąteczne wspomnienia”... - Urwała, bo Shan zaczął chichotać jak oszalały. - A to bezwstydnica! Chyba powinna wreszcie rzucić tę bibliotekę i na dobre zająć się handlem! „Świąteczne wspomnienia”... Uważaj na nią, Priscillo. Może być niebezpieczna. - Wygodnie rozparł się w fotelu i popatrzył na nią z szerokim uśmiechem. - zostawiła coś dla załogi? Priscilla skinęła głową. Udzielił jej się dobry nastrój Shana. - Każdy, kto zechce, może wymienić część swoich zysków na ten produkt, ale nie więcej niż dwa flakony. Znów parsknął śmiechem. - Cudownie. Nalej sobie drinka i siadaj. Podeszła do barku. - Co pijesz? - Na razie nic, ale chętnie napiję się koniaku, jeśli byłabyś tak uprzejma. Priscilla napełniła dwa kieliszki i zajęła miejsce w fotelu po prawej ręce Shana. Yos'Galan upił łyk i przyjrzał jej się spod oka. - Zdecydowałaś już, co będziesz robić? - Ja? Zrobił przepraszający ruch ręką. - Oczywiście... Masz prawo do wypoczynku. W gruncie rzeczy, to wcale nie musisz pracować. Powiem ci jednak, że to strasznie nudne. - Z zamyśleniem uniósł do ust kieliszek. - Chociaż nie każdy tak uważa... Na przykład mój kuzyn Pat Rin. Klejnoty, bale, tłum adoratorek... Dawno już skończyłby marnie, gdyby nie szczęście w grach hazardowych. Nie wyżyłby za ćwierć swoich udziałów. - Nie nadaję się na hazardzistkę - odparła swobodnym tonem. - Wiem. Ale są jeszcze inne rzeczy do zrobienia. Kup sobie dom, kawałek ziemi i zacznij rozmawiać z ludźmi. Połóż fundament pod przyszłe kontrakty i sojusze. - Stwórz własny klan - podsunęła. - Właśnie. Chyba nie widzisz w tym nic złego? Powoli popijała koniak, przyglądając mu się spod oka. Jego wzór uczuć mówił zbyt mało. Nie wyczuwała żadnej desperacji, lecz raczej... jakby propozycję zmieszaną z lekkim pożądaniem. Bardzo jej to odpowiadało. Można powiedzieć: coraz bardziej. - Myślałam o inwestycji - powiedziała cicho. - Pan dea'Gauss łaskawie zaproponował mi swoje usługi. - Coś mi się zdaje, że Korvalowie muszą poszukać nowego plenipotenta. Dea'Gauss nam umknął. Od dawna patrzy w ciebie jak w obrazek. Mam nadzieję, że się nie zakochał. Zachichotała. - Raczej uważa, że jestem stanowczo za młoda, by dobrze zadbać o swoje interesy! Pomógł mi zdobyć status i majątek, więc jak mógłby teraz mnie porzucić? - Zgrabne podsumowanie melant'i pana dea'Gaussa - przyznał Shan. - Zwłaszcza w obecnej sytuacji. Ale wciąż nie chcesz mi powiedzieć, co naprawdę zamierzasz zrobić. - Masz jakieś wieści od Kayzin Ne'Zame? Zmarszczył krzaczaste brwi. - Sprowadziła „Daxflan” bezpiecznie do domu i podjęła negocjacje z Plemią odnośnie następnego rejsu. Chce im pokazać, jakie korzyści odniosą ze współpracy. Mam nadzieję, że jej się poszczęści, bo początkowo nie byli zachwyceni moją propozycją. - Zdąży wrócić przed następnym rejsem „Pasażu”? „Propozycja” uległa wzmocnieniu. Priscilla wyczuwała to niemal odruchowo. Shan wydawał się z lekka zaskoczony. - Zapowiadała już od dawna, że wraz z końcem obecnej wyprawy, zamierza odejść na emeryturę. „I bardzo słusznie” -jakby zapewne powiedział pan dea'Gauss. Strasznie się cieszę, że kłopot z „Daxflanem” skierował jej myśli w nieco inną stronę. Że już nie mówi więcej o... rozstaniu. - Upił łyk koniaku. - Mój ojciec był jej kapitanem. Równo przez trzydzieści lat razem dowodzili „Pasażem". Wiem, że okropnie to przeżyła, kiedy zająłem jego miejsce, chociaż przedtem wdrażała mnie w różne obowiązki. Została przy mnie, póki nie uznała, że jestem dobrym kapitanem. Uważała to za swój ostatni obowiązek wobec dawnego dowódcy. - Zatem w tej chwili potrzebujesz obu oficerów? Pierwszego i drugiego? - Tak. I to nas znów sprowadza do mojego pytania. Przemyślałaś już, co chcesz robić? Pamiętasz, kiedy ci się kończy kontrakt? Jutro? - Za czternaście godzin - odparła, bijąc się z myślami. Tyle jeszcze nie wiedziała, tyle się musiała uczyć... Przecież na statku byli ludzie, którzy związali z nim całe życie. Dziecko i dorośli... Kayzin Ne'Zame od pięćdziesięciu lat służyła na„Pasażu”, z tego trzydzieści bezpośrednio u boku kapitana. Pozostała mu wierna nawet po jego śmierci. Shan w milczeniu popijał koniak. Wyczuwała w nim pewne napięcie. Wiedziała, że nadeszła pora, by powziąć jakąś decyzję. O, Bogini... - przemknęło jej przez głowę. Jestem zwyczajnie głupia. Łatwiej mi będzie przez trzydzieści lat znosić jego humory i słuchać ciągłego ględzenia, niż wytrzymać bez tego jeden krótki tydzień? Przesunęła językiem po ustach. - Nie zamierzam odnawiać kontraktu... - zaczęła. Shan zareagował falą gwałtownego bólu, która jednak osłabła przy jej następnych słowach: - Wolę podpisać nowy. Już jako pierwszy oficer. Spadła na nią lawina wielu splątanych uczuć, ponad którą wybijała się głośna pieśń triumfu. Wyczuwała gwałtowną żądzę, ulgę, radość i coś, czego na dobrą sprawę nie zdołała rozpoznać, bo śpiew nagle przycichł i zlał się w jedno radosne mruczando. - Dziękuję ci, Priscillo. Serce waliło jej jak młotem. Jeszcze nie ochłonęła z emocji. Matko, to echo... - pomyślała ze zgrozą. Ale to nie było echo. - Priscillo? - Shan stał tuż przy niej, głęboko zatroskany. -Wybacz. - Nie. - Odstawiła kieliszek i wyciągnęła rękę. Zamknął ją w swojej dłoni. - Shan... - Tak, Priscillo? Następne zdanie przetłumaczyła z górnoliadeńskiego, bo takie były zasady między Liadenami, a przede wszystkim chciała, by dobrze ją zrozumiał - żeby nie wyszła na żebraczkę, pozbawioną własnego klanu. - Zechcesz podzielić moją rozkosz? Bezwiednie ścisnął ją za rękę. Przeskoczyła pomiędzy nimi iskra zdumionej radości. Priscilla czujnie spojrzała swoim wewnętrznym okiem - i zobaczyła mur, gruby i nieprzenikniony, z jedną małą szczeliną na gładkiej powierzchni. Nagle, szczelina zaczęła się powiększać, mur zniknął i został... Shan. To nie były już skąpe dźwięki, wzór, ścieżka, ani osnowa. Nie był to też przelotny kaprys. Miała go teraz przed sobą jak na dłoni - otwartego, ufnego i całkiem bezbronnego. Z krzykiem zerwała się na równe nogi i szarpnęła go za ramiona. - Nie, Shan! Tak nie wolno! Posmutniał zaraz, lecz nie popadł w rozpacz. Wewnętrzny krajobraz ściemniał i znów stał się gładkim Murem, budząc w sercu Priscilli nagłą tęsknotę za tym, co właśnie odrzuciła. Wsparła mu głowę na ramieniu. - Jeszcze raz proszę cię o wybaczenie - usłyszała tuż przy swoim uchu cichy głos Shana. - Nie chciałem cię przerazić. Wzięła urywany oddech i cofnęła się o dwa kroki. - Ja... - Słowa uwięzły jej w gardle. Głupia, głupia, głupia! Shan westchnął i podprowadził ją do kanapy. Usiadł koło niej i wziął ją za rękę. - Pamiętasz, w Theopholis coś mi powiedziałaś, gdy przyszedłem zabrać cię z celi... Znieruchomiała. Co z tego, co zapamiętała, zdarzyło się naprawdę? - Powiedziałaś: „Shan, nie było czasu na namysły”. Uff... Na szczęście, to niegroźne. - Tak, to prawda. - Teraz masz czas, Priscillo. Nie spiesz się. Być może rzeczywiście powinnaś się... namyśleć? Jeszcze nie w pełni pojmowała liadeńską koncepcję bilansu rozkoszy-miłości, którą w tej chwili wyczuwała w nim... i w sobie. - Prosiłam o rozkosz. Też tego chciałeś. - Och, Priscillo, kochanie moje... - Zbliżył usta do jej dłoni, a potem dotknął policzkiem jej palców. - Pewnie, że chciałem. Ale nie kosztem twojej własności. Byłbym naprawdę kiepskim przyjacielem, gdybym przystał na te wymianę. - Westchnął. - Tylko cię rozzłościłem. - Nieprawda! - zaprotestowała, wiedząc, że sam mógł to w niej wyczytać. - Shan... Chodzi o to, że otworzyłeś się... za bardzo. Nie powinieneś cały się odsłaniać. - Nawet wobec najbliższych przyjaciół? Nawet jeśli to miał być mój prezent? Priscilla otworzyła usta i zaraz je zamknęła. - Tak mnie po prostu nauczono - w końcu wyznała ze skruchą. - Nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiałam. - Nie potrafiła znaleźć nazwy dla swoich obecnych uczuć. Łzy napłynęły jej do oczu. Rzeczywiście, na wszystko miała tak niewiele czasu... Shan w mig ogarnął jej emocje i pokiwał głową. - Weź pod uwagę jeszcze inne względy. Zastanów się nad swoją pracą. Chcesz, żeby ludzie powiadali, że promowałem cię na oficera, bo zostałaś moją kochanką? Dumnie uniosła głowę. - To nasza sprawa! - Ich także - sprostował. - Chodzi o melant'i i dowodzenie statkiem. Załoga musi przede wszystkim ufać swoim przełożonym. Musi wiedzieć, że w każdej chwili może na nich polegać. Jeżeli spełnisz ten warunek, to do woli przebieraj w kochankach. Ale pamiętaj z drugiej strony, że masz jeszcze niejedno do zrobienia, zanim choć trochę dorównasz Kayzin! Roześmiała się mimo woli. - Tak jakbym sama o tym nie wiedziała! Shan uśmiechnął się do niej z ulgą i podziwem. - Zostaniesz na Liadzie, Priscillo? Kiwnęła głową. - póki nie znajdę własnego lokum, na razie zamieszkam u Liny. - Świetnie. Na pewno nie będziesz się nudzić przez cały czas postoju. Zyskasz przygotowanie. Następny rejs potrwa dużo dłużej: pełny standard. To chyba wystarczająco wiele, żeby sprawdzić, jak nam się ułoży. - Lekko ścisnął jej rękę. - Przecież możemy nie pasować do siebie, Priscillo. To też się czasami zdarza. - Będzie z nas wyśmienita para - powiedziała, ze zdumieniem słysząc śpiew Seer w swoim głosie. - Najlepsza. Najwspanialsza. W srebrnych oczach Shana zamigotały łobuzerskie ogniki. - Okropnie jesteś pewna swego, milady. A co powiesz na mały zakład? Na przykład o kantrę. Płatne w Solcintrze, na zakończenie następnego rejsu. - Umowa stoi - odparła z uśmiechem. Przyszło jej to z łatwością. Shan emanował podobnym spokojem. Na pewnym poziomie znakomicie się rozumieli. A reszta... w rękach Bogini i rytmie Jej tańca. Priscilla na króciutką chwilę zamknęła wielką dłoń Shana w swojej małej dłoni i wstała. - Dobranoc, przyjacielu. Podeszła do drzwi. - Priscillo? - Słucham. - Mogę odwiedzać cię u Liny? Powiedzmy, tak... dla pewności. Uśmiechnęła się. Ogarnął ją błogi spokój. - Uwierz mi, że to dla mnie szczęście, gdy będę mogła znowu cię oglądać.