Ursula K. Le Guin WRACAĆ WCIĄŻ DO DOMU kompozytor: Todd Barton geomanta: George Hersh mapki rysowała Autorka przełożyła: Barbara Kopeć ilustracje wykonała: Katarzyna Karina Chmiel Spis treści Nota pierwsza 9 Pieśń przepiórki 11 W stronę archeologii przyszłości 13 MÓWIKAMIEŃ, Część pierwsza 16 Kodeks Serpentynu 62 Tablice Dziewięciu Domów 68 Gdzie to jest 70 Pandora zmartwiona tym, co robi: wzór 73 KILKA HISTORII GŁOŚNO OPOWIEDZIANYCH 74 Kilka historii opowiedzianych pewnego wieczora... 74 Shahugoten 78 Opiekunka 80 Suszone myszy 84 Dira 86 WIERSZE, Część pierwsza 91 Jak się umiera w Dolinie 105 Pandora siedząc nad potokiem 119 CZTERY OPOWIEŚCI ROMANTYCZNE 120 Młynarz 121 Zagubiona 122 Odważny człowiek 128 U Źródeł Orlu 132 WIERSZE, Część druga 139 CZTERY OPOWIEŚCI 148 Stare kobiety nienawidzą 148 Wojna z Ludem Świń 157 Miasto Chumo 164 Kłopoty z Ludem Bawełny 165 Pandora zmartwiona tym, co robi, w podnieceniu zwraca się do czytelnika 180 Miasto i Czas 182 Miasto 182 Dziura w powietrzu 188 Duży i Mały 192 Początki 195 Czas w Dolinie 199 MOWIKAMIEŃ, Część druga 212 UTWORY DRAMATYCZNE 251 Uwaga na temat scen w Dolinie 251 Noc Weselna w Chukulmas 252 O Krzyczącym Mężczyźnie, Rudej Kobiecie oraz Niedźwiedziach 266 Tabetupah 273 Pióropusz 277 Chandi 285 Pandora zmartwiona tym, co robi, odnajduje drogę w Dolinę przez dęby ostrolistne 302 Tańczenie Księżyca 305 WIERSZE, Część trzecia 316 OSIEM ŻYCIORYSÓW 329 Pociąg 331 Ona słucha 332 Junko 334 Promienna pustka wiatru 339 Białe Drzewo 341 Historia trzeciego dziecka 344 Pies u drzwi 350 Widząca: życiorys Dzięcioł z Serpentynu w Telina-na 352 KILKA KRÓTKICH TEKSTÓW Z DOLINY 382 Pandora rozmawia z archiwistką biblioteki Loży Chróściny wWakwaha-na 393 NIEBEZPIECZNI LUDZIE 398 Uwaga o powieści 398 Rozdział drugi 400 Pandora miło do miłego czytelnika 427 MOWIKAMIEŃ, Część trzecia 428 Przekazy dotyczące Kondorów 477 O zebraniu w sprawie Wojowników 483 WIERSZE, Część czwarta 491 Od Ludów Domów Ziemi w Dolinie do Innych Ludów, które zamieszkiwały Ziemię przed nimi. 509 TYŁ KSIĄŻKI 511 Długie nazwy Domów 513 Kilka Innych Ludów z Doliny 519 1. Zwierzęta Obsydianu 519 2. Zwierzęta Błękitnej Gliny 527 Krewni 532 Loże, stowarzyszenia, kunszty 540 Co się nosiło w Dolinie 544 Co jedzono 548 Muzyczne instrumenty Kesh 557 Mapy 563 Taniec Świata 567 Taniec Słońca 577 Pociąg 587 Kilka uwag na temat praktyk medycznych 590 Traktat o praktykach 599 Gry i zabawy 601 Kilka metafor generacyjnych 605 Trzy wiersze Pandory... 609 Życie na Wybrzeżu, energia i taniec 611 Miłość 617 Pisany Kesh 619 Alfabet Kesh 621 Tryby Ziemi i Nieba 624 Uwaga na temat form narracyjnych 626 Literatura mówiona i pisana 628 Pandora już się nie martwi 634 GLOSARIUSZ 636 Liczby Kesh 636 PIEŚŃ JĄKAŁY 655 MAPY Rzeki wpadające do Morza Wewnętrznego 151 Niektóre ludy i miejsca znane Kesh 171 Miasto Sinshan 218 Nazwy domów Sinshan 224 Dziewięć Miast nad Rzeką: I 458 Dziewięć Miast nad Rzeką: II 474 Niektóre ścieżki wokół Potoku Sinshan 564 Zlewisko Potoku Sinshan 565 Nota pierwsza Ludzie opisani w tej książce mogliby kiedyś, w dalekiej przy- szłości, zamieszkiwać Północną Kalifornię. Przeważają tu ich własne głosy - opowieści, sztuki teatralne, wiersze i pieśni, w których mówią za siebie i o sobie; jeśli zaś czy- telnik ścierpi pewne nieznane określenia, wszystkie w końcu staną się jasne. Podejmując się tej pracy jako pisarz uznałam, iż najlepiej będzie umieścić opisy i objaśnienia w rozdziale o nazwie Tył Książ- ki. Tam znajdą je ci, których bawią komentarze, ci zaś, którzy lu- bią narrację, będą mogli je opuścić; także Glosariusz może okazać się zabawny lub użyteczny. Przekład z języka, który jeszcze nie istnieje, nastręcza spore trudności, nie należy wszakże przesadzać. Ostatecznie przeszłość potrafi być równie niejasna jak przyszłość. Starożytną chińską księ- gę „Tao te ching" tłumaczono na angielski dziesiątki razy - zaiste, sami Chińczycy muszą ją na nowo tłumaczyć na chiński w każdym cyklu Kataju; cóż, kiedy żaden przekład nie przywróci nam księgi napisanej przez Lao Tzu (który być może wcale nie istniał). Wszystko, co mamy, to „Tao te ching" teraz i tutaj. Podobnie rzecz się ma z przekładami literatury przyszłości; fakt, że nie została jesz- cze napisana, błaha nieobecność tłumaczonego tekstu nie stano- wi znów takiego problemu. To, co było i co być może, spoczywa - jak odwrócone tyłem dziecko - w ramionach milczenia. Wszystko, co mamy, co kiedykolwiek mieć będziemy, to teraz, tutaj. Pieśń przepiórki (Z Tańca Lata) Na polach nad rzeką po łąkach nad rzeką po polach nad rzeką na łąkach nad rzeką biegną dwie przepiórki Biegną dwie przepiórki lecą dwie przepiórki dwie przepiórki biegną dwie przepiórki lecą na łąkach nad rzeką W stronę archeologii przyszłości Co czuje wytrwały uczony, gdy spod bezkształtnych kęp zaro- śli i porośniętych ostem niewyraźnych rowów wyłania się wreszcie wyraźny, czysty kontur; tu był zewnętrzny szaniec... tu brama... a tam spichlerz! Będziemy kopać tu i tu, a potem chcę rzucić okiem na ten kopczyk na zboczu... Jakże prawdziwą wielkość po- znaje, gdy przesypując piach między palcami, wyczuwa w dłoni cienki krążek i oczyściwszy go ruchem kciuka, widzi wytłoczony w kruchym brązie wizerunek rogatego bożka! Jakże im zazdrosz- czę ich łopatek, sit i miarek, ich narzędzi, ich mądrych, spraw- nych rąk, którymi dotykają, ujmują to, co znajdą! Nie na długo rzecz jasna; oddadzą wszystko do muzeum; jednak przez chwilę mogą zatrzymać to w dłoniach. Znalazłam wreszcie miasto, za którym goniłam. Przez po- nad rok kopałam w niewłaściwych miejscach i upierałam się przy niedorzecznych pomysłach - na przykład, że musi mieć mury i jedną bramę; gdy jednak raz jeszcze spojrzałam na mapę re- gionu, wolno, lecz tak pewnie jak wschodzące słońce zajaśniała mi oczywista prawda, że miasto leży tutaj, w ramionach potoków, że cały czas miałam je pod stopami. I że nigdy nie było otoczone murami; po cóż im, u licha, mury? A to, co uważałam za bramę, to most nad miejscem, gdzie strumienie się łączą. A tam, na pa- stwisku za stodołą, święte budynki i miejsce tańca - nie w środku miasta, gdyż środkiem jest Zawias, lecz na właściwym ramieniu podwójnej spirali, oczywiście na prawym. Tak właśnie, tak wła- śnie jest. Nie zamierzam kopać tu z nadzieją, że znajdę kawałek da- chówki, tęczową stopkę kielicha, ceramiczny czubek baterii sło- necznej lub mały pieniążek z kalifornijskiego złota, ten sam - gdyż rdza złota się nie ima - który, odważony niegdyś w Placerville, wy- dany na dziwki lub działki w San Francisco, nieco później był mo- że obrączką ślubną, i który w skarbcu głębszym niż kopalnia, gdzie się zrodził, trwał ukryty, aż wszelkie rękojmie straciły podsta- wę; by teraz, za tym obrotem, przybrać kształt słońca o krętych promieniach, które zręczny rzemieślnik dostaje w nagrodę - nie, tego nie znajdę. Tego tu nie ma. Małe, złote słońce nie mieszka, jak to mówią, w Domach Ziemi. Rozpływa się we mgle, na pustko- wiu poza dniem i nocą, w Domach Nieba. Mój skarb to skorupy pękniętego garnca na drugim końcu tęczy. Tam kop! Co znajdu- jesz? Ziarno; ziarno dzikiego owsa. Przez dziki owies idę wśród domów Sinshan, miasteczka, któ- rego szukałam. Minąwszy Zawias, wkraczam na miejsce tańca. Mniej więcej tam, gdzie ten dąb z Doliny, stanie Obsydian na pół- nocnym wschodzie; nie opodal, na północnym zachodzie, Dom Błękitnej Gliny, zaryty w zbocze wzgórza; bliżej środka — Serpen- tyn Czterech Stron; na zakręcie zaś wiodącym w dół, ku strumie- niowi, dwa Domy z Suszonej Cegły, Czerwonej i Żółtej Adoby, na południowym wschodzie i zachodzie. Jeśli, jak sądzę, zwykli heyimas budować pod ziemią, będą musieli osuszyć to pole; widać będzie tylko piramidy dachów i zdobienia na szczytach drabiny wejściowej. Wyraźnie to widzę; patrzeć oczyma duszy mogę tu do woli. Stoję na starym pastwisku, gdzie nie ma nic, tylko deszcz i słońce, dziki owies, osty i dzika salsefia, gdzie bydło się nie pasie, gdzie chodzą jelenie, stoję tutaj, zamykam oczy i widzę: miejsce tańca, schodkowe piramidy dachów, nad Obsydianem zaś księżyc z mosiądzu na wysokiej tyczce. Jeśli posłucham, czy usłyszę głosy uchem duszy? Czy Schliemann słyszał głosy na ulicach Troi? Jeże- li słyszał, także był szalony, Trojanie wszak nie żyją od trzech tysię- cy lat. Co jest bardziej odległe, niedostępne, milczące - martwe czy nie narodzone? Ci, których kości w proch się obróciły pod kę- pami ostów, w grobowcach Przeszłości, czy tamci, co zwiewnie tań- cząc wśród molekuł, żyją, gdzie wiek mija jak dzień, wśród baśnio- wego ludu, pod wielkim dzwonem Wzgórza Możliwości? Ich nie dosięgnie szpadel. Ich kości nie istnieją. Jedyne ludz- kie szczątki na tym polu należą do tych, którzy byli pierwsi, oni zaś tu nie grzebali, nie zostawili po sobie grobów, płytek, skorup, mu- rów ani monet. Jeżeli kiedyś nawet stało tu ich miasto, zrobili je z tego, co składa się na las i łąkę, a czego już nie ma. Próżno by na- słuchiwać - słowa ich mowy ucichły, ucichły na zawsze. Obrabiali obsydian - on jeden pozostał; w starym warsztacie na skraju lotni- ska bogaczy wciąż jeszcze leży mnóstwo okruchów, choć nikt od lat nie znalazł tam skończonego ostrza. Wszelkie inne ślady po nich zaginęły. Brali Dolinę w posiadanie lekko, bez wysiłku; mięk- ko po niej chodzili. Jak ci inni, ci, których szukam. Myślę, że można ich znaleźć w jeden tylko sposób, tylko jed- na archeologia może okazać się skuteczna: Weź w ramiona dziec- ko albo wnuka, a jeśli nie masz, pożycz niemowlę i pójdź na pole dzikiego owsa za stodołą. Stań pod dębem na zboczu wzgórza twa- rzą do strumienia. Stój cicho. Być może dziecko coś ujrzy, usłyszy glos lub do kogoś przemówi - do kogoś z domu. MÓWIKAMIEń CZĘŚĆ PIERWSZA Mówikamień to moje ostatnie imię. Przyszło do mnie z mojego wyboru, zamierzam bowiem mówić o tym, gdzie chodziłam, gdy byłam młoda; teraz jednak już nigdzie nie chodzę, tylko siedzę jak kamień w tym miejscu, na tej ziemi, w tej Dolinie. Dotarłam wreszcie tam, dokąd zmierzałam. Mój Dom to Błękitna Glina, moje domostwo zaś - Wysoki Ganek z Sinshan. Moją matkę nazywano Pipil, Wierzba oraz Po- piół. Imię mojego ojca, Abhao, w Dolinie znaczy Zabija. W Sinshan dzieci często noszą imiona ptaków, albowiem są, jak one, posłańcami. Przed moim przyjściem na świat, pod pół- nocnymi oknami Wysokiego Ganku, wśród dębów, zwanych Gair- ga, przez cały miesiąc siadywała sowa i śpiewała swoją sowią pieśń; a zatem moje pierwsze imię brzmi Północna Sowa. Wysoki Ganek to budynek stary, solidny, o przestronnych izbach; szkielet i krokwie zrobiono z sekwoi, podłogi z dębu, okna z kwadratowych szybek z przejrzystego szkła. Balkony Wysokiego Ganku rozległe są i piękne. Pierwszą mieszkanką naszych poko- jów, na pierwszym piętrze, pod dachem, była prababka mojej bab- ki; duże rodziny rozrastając się, potrzebowały całych pięter, jed- nak babka była jedyną w swoim pokoleniu, a więc zajmowałyśmy tylko dwa pokoje od zachodu. Nie dawałyśmy wiele. Zbierałyśmy owoce dziesięciu dzikich oliwek i kilku innych drzew, rosnących na Grani Sinshan, po na- siona chodziłyśmy na polanę na wschodnim zboczu Wakyahum, i uprawiałyśmy ziemniaki, kukurydzę i warzywa przy potoku na południowy wschód od Wzgórza Adoby; ale i tak brałyśmy ze spi- chlerzy znacznie więcej zboża i fasoli, niż mogłyśmy do nich do- starczyć. Moja babka, Waleczna, trudniła się tkaniem. Gdy byłam dzieckiem, nie miała w rodzinie owiec i większość swych tkanin oddawała za wełnę, aby móc tkać nadal. Pierwsza rzecz, jaką pa- miętam, to palce mojej babki, biegające tam i z powrotem po osnowie krosna, i srebrny półksiężyc bransolety, migający na jej przegubie pod czerwonym rękawem. Drugą rzeczą, jaką pamiętam, jest wycieczka do źródeł nasze- go potoku w pewien mglisty zimowy poranek. Po raz pierwszy po- szłam z dziećmi Błękitnej Głiny nabrać wody na wakwa nowego księżyca. Zmarzłam tak bardzo, że się rozpłakałam, a inne dzieci śmiały się, że swoimi łzami zepsułam wodę. Uwierzyłam im i roz- ryczałam się na dobre. Moja babka, prowadząca uroczystość, prze- konywała mnie, że woda jest w porządku i pozwoliła mi nieść dzban księżyca aż do miasta; płakałam jednak i łkałam przez całą drogę, gdyż było mi zimno i wstyd, a dzban źródlanej wody bardzo mi ciążył. Jestem już stara, ale wciąż czuję chłód, wilgoć i ciężar, wi- dzę we mgle czarne ramiona manzanity i słyszę śmiech i rozmowy, rozbrzmiewające wokół mnie na stromej ścieżce przy potoku. Idę tam, idę Gdzie wtedy Płakałam nad potokiem. Idzie tam, idzie Gęsta mgła nad potokiem. Niewiele płakałam w życiu, być może za mało. Ojciec mojej matki mawiał: „Kto się najpierw śmieje, ten później płacze; kto najpierw płacze, ten się później śmieje". Pochodził z Serpentynu z Chumo i wrócił do tego miasta, aby zamieszkać z rodziną swej matki. Babce to nie przeszkadzało; powiedziała kiedyś: „Żyć z mo- im mężem, to jakby jeść surowe żołędzie". Ale czasem odwiedza- ła go w Chumo, on zaś przyjeżdżał do nas na wzgórza w letnie upały, gdy Chumo na dnie Doliny smażyło się jak naleśnik. Jego siostra, Zielony Bębenek, była sławną tancerką Lata, ale cała ta rodzina nigdy nic nie dawała. Mówił, że cierpieli biedę, gdyż jego matka i siostra dały już wszystko dawniej, kiedy organizowały w Chumo Tańce Lata, ale babka twierdziła, że to dlatego, że nie lubili pracować. Może oboje mieli rację. Inne ludzkie osoby z mojej najbliższej rodziny mieszkały w Madidinou. Najpierw zamieszkała tam siostra mojej babki, a po- tem jej syn ożenił się z miejscową kobietą z Czerwonej Adoby. Gdy się odwiedzaliśmy, co zdarzało się często, bawiłam się z kuzynami, dziewczynką i chłopcem o imionach Pelikan i Chmiel. Za czasów mojego dzieciństwa do naszej rodziny należały też zwierzęta: himpi, drób oraz kotka. Nasza kotka, czarna, bez jedne- go jasnego włoska, urodziwa i dobrze wychowana, była wspaniałą łowczynią. Jej kocięta wymienialiśmy na himpi, których przez pe- wien czas miałam cały kojec. Do mnie należała opieka nad nimi i kurczętami; pilnowałam też, aby koty nie dostały się na wybiegi pod balkonami na dole. Byłam bardzo mała, gdy zamieszkałam wśród zwierząt i nasz kogut z zielonym ogonem potrafił mnie jesz- cze przestraszyć. Wiedział o tym; wyciągał szyję i nacierał na mnie, miotając przekleństwa, a ja przełaziłam przez płotek i uciekałam przed nim do wybiegu himpi. Wtedy himpi podbiegały do mnie, siadały i gwizdały. Były dla mnie wielką pociechą, większą nawet niż kocięta. Nauczyłam się nie nadawać im imion i nie sprzedawać ich żywych na mięso; te, które chciałam wymienić, szybko uśmier- całam sama, bowiem niektórzy zabijają zwierzęta głupio i nie- umiejętnie, powodując wiele bólu i lęku. Kiedy do wybiegu wdarł się rozszalały owczarek i zabił wszystkie himpi oprócz kilku mło- dych, płakałam tak bardzo, że nawet mój dziadek był zadowolony. Potem przez wiele miesięcy nie chciałam rozmawiać z żadnym psem. Ale dla nas to wszystko skończyło się dobrze, gdyż w zamian za utracone himpi rodzina owczarka dała nam owcę; ta owca uro- dziła dwoje jagniąt i moja matka znów została pasterzem, a babka nareszcie miała własną wełnę do tkania. Nie pamiętam, kiedy nauczyłam się śpiewać i tańczyć; babka szkoliła mnie, zanim jeszcze zaczęłam mówić i chodzić. Gdy skoń- czyłam pięć lat, poszłam do heyimas wraz z innymi dziećmi z Błę- kitnej Gliny. Potem kształciłam się u nauczycieli w heyimas oraz w Lożach Krwi, Dębu i Kreta, poznałam Podróż Soli, termino- wałam krótko u poetki Gniewnej i nieco dłużej u Glinianego Słońca, garncarza. Nie byłam bystra i nigdy nie rozważałam pój- ścia do szkoły w wielkim mieście, chociaż kilkoro dzieci z Sinshan tak zrobiło. Lubiłam uczyć się w heyimas, uczestniczyć w struktu- rze wiedzy większej niż moja własna; znajdowałam tu wytchnienie od gniewu i strachu, których nie potrafiłam zrozumieć ani opa- nować bez pomocy z zewnątrz. Ale nie dowiedziałam się tak du- żo, jakbym mogła, bo zawsze się cofałam i mówiłam: ,Ja nie umiem". Niektóre dzieci ze złości czy z głupoty nazywały mnie Hwik- mas, „pół-Domu", czasem też słyszałam, jak ludzie mówią o mnie: „To pół osoby". Rozumiałam to po swojemu, na swoją niekorzyść, bo nikt w domu mi tego nie wyjaśnił. Zapytać w heyimas nie mia- łam odwagi, nie śmiałam też nigdzie pójść, aby poznać świat poza naszym małym Sinshan i ujrzeć Dolinę nie jako całość, lecz jako część całości. Ponieważ matka i babka nigdy nie wspominały mo- jego ojca, w pierwszych latach życia wiedziałam jedynie, że przy- szedł spoza Doliny, a potem odszedł. Dla mnie to oznaczało tylko tyle, że nie miałam matki ojca ani jego Domu, a zatem byłam tyl- ko półosobą. Nawet nie słyszałam o ludziach Kondora. Przeżyłam osiem lat, zanim ujrzałam tych ludzi na placu w Kastoha-na, gdy poszłyśmy do gorących źródeł leczyć reumatyzm babki. Opowiem tę podróż. To niewielka podróż sprzed wielu lat, podróż cichego powietrza. Pewnego dnia, mniej więcej miesiąc po Tańcu Świata, wstały- śmy rano, jeszcze w ciemnościach. Nakarmiłam czarną kotkę, Si- di, resztkami mięsa. Była coraz starsza; obawiałam się, że podczas naszej nieobecności będzie głodna i zamartwiałam się tym cały- mi dniami. Matka powiedziała do mnie: — Sama to zjedz. Kotka złapie sobie, co trzeba! Matka była surowa i rozsądna. Babka rzekła jednak: - Dziecko karmi swoją duszę. Daj pokój. Wygasiłyśmy ogień i zostawiając drzwi uchylone dla kota i wia- tru, w świetle ostatnich gwiazd zeszłyśmy ze schodów. Domy wyglą- dały w ciemnościach jak wzgórza, mrocznie; wydało mi się wtedy, że na miejscu zgromadzeń jest jaśniej. Minęłyśmy Zawias i weszły- śmy do heyimas Błękitnej Gliny. Tam czekała na nas Muszla, któ- ra należała do Loży Lekarzy i leczyła bóle babki; od dawna się przyjaźniły. Napełniły misę wodą i odśpiewały razem Powrót. Gdy wyszłyśmy na miejsce tańca, zaczynało świtać. Muszla odprowadzi- ła nas przez Zawias i dalej, przez całe miasto, a kiedy przekroczy- łyśmy Potok Sinshan, kucnęłyśmy pod dębem, żeby zrobić siku, i ze śmiechem złożyłyśmy sobie życzenia: - Wędruj w zdrowiu! - Zostań w zdrowiu! Tak robili ludzie z Niższej Doliny, gdy udawali się w podróż, ale teraz mało kto o tym pamięta. Muszla zawróciła, a my minę- łyśmy stodoły i powędrowałyśmy między potokami przez Pola Sinshan. Niebo nad okalającymi Dolinę wzgórzami okryło się żół- cią i czerwienią; pagórki i lasy wokół nas były zielone, a Góra Sinshan za nami - granatowa. I tak szłyśmy po ramieniu życia; w powietrzu, w koronach drzew i na polach ptaki śpiewały swoje pieśni, a gdy dotarłyśmy do ścieżki na Amiou i skręciły na pół- nocny zachód, ku Górze-Babce, wzgórza na południowym wscho- dzie uwolniły białą krawędź słońca. Do tej pory chodzę w tam- tym świetle. Moja babka, Waleczna, która owego ranka czuła się dobrze i szła lekko, powiedziała: - Chodźmy odwiedzić rodzinę w Madidinou. A więc poszłyśmy ku słońcu wzdłuż Potoku Sinshan, gdzie do- mowe i dzikie kaczki oraz gęsi rozprawiały, żerując tłumnie na po- rośniętych sitowiem rozlewiskach. Oczywiście, bywałam w Madi- dinou już przedtem wielokrotnie, ale tym razem miasto wygląda- ło inaczej, gdyż po raz pierwszy wybierałam się w podróż gdzieś dalej. Czułam się ważna i poważna i nie chciałam się bawić z kuzy- nami z Czerwonej Adoby, chociaż spośród wszystkich dzieci ich dwoje kochałam najbardziej. Moja babka wstąpiła na chwilę do synowej —jej syn zmarł, zanim się urodziłam — i przybranego ojca swych wnuków, a potem podążyłyśmy na przełaj przez sady śliw i moreli, aż wyszłyśmy na Długą Prostą Drogę. Wraz z kuzynami z Madidinou wiele razy przekraczałam tę drogę, ale teraz pierwszy raz miałam po niej iść. Chociaż czułam się ważna, ogarnął mnie strach i przez pierwsze dziewięć kroków szeptałam heya. Ludzie mówili, że Droga to najstarsze dzieło rąk ludzkich w całej Dolinie i że nikt nie wie, od kiedy tu jest. Niektó- re jej odcinki istotnie biegły całkiem równo, jednak inne zakręca- ły ku Rzece, a potem znów się prostowały. W jej pyle odcisnęły się stopy obute i bose, racice owiec, ośle kopyta, psie łapy, ślady tylu nóg, że wydało mi się, iż są to ślady wszystkich ludów, jakie chodzi- ły Drogą od pięćdziesięciu tysięcy lat. Wielkie dęby z Doliny osła- niały ją z obu stron od słońca i wiatru; miejscami rosły też wiązy, topole i olbrzymie, białe eukaliptusy, wielkie i pokręcone, zda się, starsze niż Droga, ale poranne cienie drzew nie sięgały jednak na jej drugą stronę, taka była szeroka. Myślałam, że to dlatego, że jest stara, ale matka wyjaśniła mi, że tuż po Świecie wielkie stada szły tędy na porośnięte słoną trawą prerie u Ujścia Na, aby po Tra- wie powrócić do Górnej Doliny - niektóre z tych stad liczyły nawet i tysiąc owiec. Wszystkie zdążyły już przejść i napotkałyśmy tylko wozy z gnojem, ciągnące za nimi, oraz grupę rozwrzeszczanych gówniarzy z Tełina, którzy zbierali z pól łajno. Wykrzykiwali za na- mi jakieś dowcipy, na które moja matka i babka odpowiadały ze śmiechem, ja jednak zakryłam twarz. Zakrywałam twarz również wtedy, gdy pozdrawiali nas spotkani na drodze podróżni, a potem gapiłam się za nimi i zadawałam takie mnóstwo pytań — kim są? skąd idą? dokąd idą? - że Waleczna zaczęła śmiać się ze mnie i od- powiadać mi żartami. Ponieważ kulała, posuwałyśmy się wolno, poza tym wszystko było dla mnie nowe; to sprawiło, że droga zdała mi się niezmier- nie długa, jednak już przed południem dotarłyśmy do winnic Te- lina-na. Ujrzałam wznoszące się na brzegach Na miasto: wielkie stodoły, mury i okna domów wśród wysokich dębów, schodkowe dachy heyimas, żółte i czerwone, a wśród nich miejsce tańca przy- brane flagami; miasto jak winne grono, jak bażant: bogate, kunsz- towne, zdumiewające, piękne. Syn przyrodniej siostry mojej babki mieszkał w Telina-na w domostwie Czerwonej Adoby i jego rodzina zaprosiła nas, aby- śmy po drodze tam się zatrzymały. Telina było o tyle większe od Sinshan, że myślałam, iż nigdy się nie skończy, zaś dom krewnych o tyle większy od naszego, że myślałam, iż jemu także nie ma koń- ca. Właściwie rodzina liczyła tylko siedem czy osiem osób, miesz- kających na parterze Zwęglonego Domu, ale panował tam taki ruch, tylu krewnych i znajomych wchodziło i wychodziło, tyle się pracowało, gadało, gotowało, przynosiło i zabierało, iż uznałam, że musi to być najbogatsze domostwo na świecie. Wszyscy się roze- śmieli słysząc, jak szepczę do babki: - Patrz! Mają siedem garnków! Z początku bardzo się zawstydziłam, ale gdy usłyszałam, jak powtarzają moje słowa, jak dobrodusznie się śmieją, specjalnie zaczęłam mówić różne rzeczy, aby ich rozbawić. W końcu powie- działam: - To domostwo jest ogromne, jak góra! Wtedy żona mojego wuja, Winorośl, odparła: - To przyjdź i zamieszkaj z nami na tej górze, Północna Sowo. Mamy siedem garnków, lecz ani jednej córki. Przydałaby się nam! Mówiła poważnie; była ośrodkiem całego dawania i brania, całego przepływu, była osobą szczodrą. Ale moja matka nie do- puściła do siebie tych słów, babka zaś uśmiechnęła się tylko i nie powiedziała nic. Tego wieczora moi kuzyni z Czerwonej Adoby, dwaj syno- wie Winorośli z jeszcze innymi dziećmi, oprowadzili mnie po Te- lina. Zwęglony Dom był jednym z wewnętrznych domów przy le- wym miejscu zgromadzeń. Na miejscu środkowym odbywały się wyścigi konne, co zdało mi się cudem nad cudy, gdyż nie przy- puszczałam nawet, że plac może być tak duży, aby mogły się na nim ścigać konie. W ogóle niewiele koni widziałam w życiu; na pastwisku w Sinshan odbywały się jedynie wyścigi osłów. Tutaj trasa wyścigu prowadziła w lewo wokół placu, a potem nawrót i w prawo, z powrotem, aby dopełnić heyiya-if. Ludzie stojący na balkonach i dachach trzymali w dłoniach lampy na olej i baterie, robili zakłady, pili i krzyczeli, a konie, zwrotne jak jaskółki, ściga- ły się wśród błyskających w mroku świateł, podczas gdy ich jeźdź- cy okrzykami zachęcali je do walki. Na kilku balkonach przy pra- wym miejscu zgromadzeń ludzie śpiewali, szykując się widocz- nie do Tańca Lata. Dwie przepiórki biegną dwie przepiórki lecą... Na miejscu tańca, w heyimas Serpentynu, również śpiewa- no, ale w drodze nad Rzekę ledwie tam zajrzeliśmy. Na dole, wśród wierzbiny, gdzie na wodzie migotały światła miasta, sie- działy pary szukające odosobnienia. My, dzieci, skradałyśmy się ku nim przez kępy zarośli, a potem moi kuzyni krzyczeli głośno: - Panna z kawalerem jechali rowerem! - albo wydawali wulgar- ne odgłosy i wtedy pary zrywały się i goniły za nami, głośno prze- klinając, a my uciekaliśmy każde w swoją stronę. Jeżeli moi kuzy- ni tak się bawili w każdą ciepłą noc, to w Telina nie było dużego zapotrzebowania na środki antykoncepcyjne. Zmęczeni, wróci- liśmy do domu, zjedliśmy trochę zimnej fasoli i poszliśmy spać na balkonach i werandach, a Pieśń Przepiórki dobiegała nas do rana. Następnego dnia nasza trójka wyruszyła bardzo wcześnie, 0 świcie, jednak przedtem zjadłyśmy porządne śniadanie. Gdy szłyśmy przez sklepiony most nad Rzeką Na, matka wzięła mnie mocno za rękę. Nieczęsto tak robiła. Pomyślałam, że to dlatego, że przekroczenie Rzeki było rzeczą świętą, ale teraz sądzę, że ba- ła się mnie utracić. Pewnie uważała, że powinna była zostawić mnie u bogatych krewnych w bogatym mieście. Gdy wyszłyśmy z Tełina-na, babka zapytała: - Może tylko na zimę, Wierzbo? Moja matka milczała. Wtedy nie zastanawiałam się nad tym. Byłam szczęśliwa 1 przez całą drogę do Chumo paplałam o wszystkich cudownych rzeczach, jakie widziałam, słyszałam i robiłam w Telina-na, a gdy mówiłam, matka trzymała mnie za rękę. Dotarłyśmy do Chumo nawet o tym nie wiedząc, tak rozsiane i ukryte w drzewach są tamtejsze domy. Miałyśmy spędzić noc w naszym heyimas w tym mieście, ale najpierw poszłyśmy odwie- dzić męża babki, ojca matki. Miał własny pokój u krewnych z Żół- tej Adoby, w jednopiętrowym domu wśród dębów, z widokiem na potok, w ładnym miejscu. Jego pokój, a zarazem pracownia, był duży i przejmująco wilgotny. Do tej pory znałam tego dziadka pod jego środkowym imieniem, Garncarz, ale zmienił je i kazał nam do siebie mówić Zepsucie. Uznałam, że to dziwaczne imię; rozpaskudzona przez rodzinę z Telina, która śmiechem witała moje dowcipy, zapytałam matkę dość głośno: - Czy on śmierdzi? Słysząc to, moja babka powiedziała: - Bądź cicho. To nie temat do żartów. Poczułam się głupio, ale babka nie gniewała się na mnie. Gdy inni mieszkańcy domu rozeszli się do swych pokojów, zostawiając nas same z dziadkiem, zapytała go: - Cóż to za imię dopuściłeś do siebie? - Prawdziwe - odpowiedział. Wyglądał inaczej niż poprzedniego lata w Sinshan. Zawsze był ponury i zawsze narzekał; nikt nigdy nie robił nic dobrze, nikt oprócz niego, on sam zaś robił niewiele, bo zazwyczaj pora była niewłaściwa. Teraz nadal miał zaciętą i skwaszoną minę, ale nosił się jak ktoś ważny. - To bez sensu leczyć się w gorących źródłach - powiedział do Walecznej. - Lepiej byś zrobiła, gdybyś została w domu i na- uczyła się myśleć. - A jak się to robi? - zapytała. - Musisz zrozumieć, że twoje bóle to tylko błąd w myśleniu. Twoje ciało nie jest rzeczywiste. - Uważam, że jak najbardziej — zaśmiała się Waleczna, kle- piąc się po biodrze. - Tak? - powiedział Zepsucie. W prawej dłoni trzymał drewnianą szpatułkę, służącą do wy- gładzania powierzchni wielkich dzbanów, które wytwarzał do prze- chowywania żywności; zrobiona była z gałęzi oliwnej, tak długiej jak moje ramię i szerokiej na dłoń. Podniósł lewą rękę i przesunął przez nią szpatułkę, która przeniknęła mięśnie i kości jak nóż przenika wodę. Waleczna i Wierzba gapiły się na rękę i na szpatułkę. Zachę- cił je gestem, aby też spróbowały, ale nie zareagowały; ja jednak by- łam ciekawa i chciałam zwrócić na siebie uwagę, więc podniosłam prawą rękę. Zepsucie podniósł szpatułkę i przesunął ją przez mo- je przedramię między nadgarstkiem i łokciem. Poczułam miękki ruch, tak jak czuje się płomień świecy, gdy przesuwa się nad nim palec, i roześmiałam się, zaskoczona. Dziadek spojrzał na mnie i rzekł: - Może Północna Sowa przejdzie do Wojowników? Wtedy po raz pierwszy usłyszałam ten wyraz. - Nic z tego - odparła Waleczna; wyczułam, że jest rozgniewa- na. - Twoi Wojownicy to sami mężczyźni. - Mogłaby wyjść za jednego z nich - powiedział dziadek. - Mogłaby wyjść za syna Zmarłej Owcy, gdy przyjdzie jej pora. - Możesz zrobić wiesz co ze swoją zdechłą owcą! - zawołała Wa- leczna, lecz Wierzba dotknęła jej ramienia, aby ją uspokoić. Nie wiem, czy przelękła się mocy, jaką przejawił Zepsucie, czy tylko kłót- ni między rodzicami, tak czy owak udało się jej przywrócić spokój. Wypiłyśmy z dziadkiem po kieliszku wina, a potem poszłyśmy na miejsce tańca w Chumo i do heyimas Błękitnej Gliny. Tam, w pokoju gościnnym, spędziłyśmy noc. Po raz pierwszy spałam pod ziemią; podobała mi się cisza i nieruchomość powietrza, ale nie byłam do nich przyzwyczajona. Budziłam się w nocy, nasłu- chując oddechów matki i babki, i zasypiałam ponownie dopiero wtedy, gdy je usłyszałam. Rano Waleczna poszła zobaczyć się z kilkoma osobami w Chumo, gdzie mieszkała, kiedy uczyła się tkactwa, więc wyru- szyłyśmy dopiero około południa. Podążałyśmy północno-wschod- nim brzegiem Rzeki i wkrótce Dolina zaczęła się zwężać, droga zaś utonęła w sadach oliwek, śliw i nektarynek, stłoczonych mię- dzy pagórkami, na których rozpostarły się tarasy winnic. Nigdy jeszcze nie byłam tak blisko Góry, która wypełniła mi oczy. Gdy się obejrzałam, nie dostrzegłam już Góry Sinshan; zmieniła kształt lub przesłoniły ją inne wzniesienia na południowo-zachodnim brzegu. Przestraszyłam się i w końcu powiedziałam o tym matce, która pojęła mój lęk i zapewniła, że kiedy wrócimy do Sinshan, nasza góra będzie na swoim miejscu. Po przekroczeniu Potoku Wether ujrzałyśmy miasto Chukul- mas wysoko wśród wzgórz, hen, po drugiej stronie Doliny, i jego Wieżę Ognia stojącą samotnie, zbudowaną z czerwonych, poma- rańczowych i żółtawobialych kamieni, ułożonych we wzór mister- ny niczym splot kosza albo skóra węża. U stóp pagórków, na żół- tych pastwiskach pomiędzy mackami lasów pasło się bydło, na pła- skim, wąskim dnie Doliny rozłożyły się suszarnie oraz tłocznie win, a sadownicy z Chukulmas stawiali między nimi swoje letnie domy. W mroku drzew na brzegach Na majaczyły młyny; ich koła wyda- wały dźwięk, który słychać było z daleka. Przepiórki wołały trójto- nowym krzykiem, wysoko na niebie wisiał myszołów, w cichym po- wietrzu jasno świeciło słońce. - To dzień Dziewiątego Domu - powiedziała matka. Babka rzekła tylko: - Ucieszę się, gdy dotrzemy do Kastoha. Od chwili gdy opuściłyśmy Chumo, nic nie mówiła i utykała coraz bardziej. Przed matką na drodze leżało pióro - błękitne, szaro żebro- wane pióro ze skrzydła sójki. To była odpowiedź na jej słowa; pod- niosła je i zabrała ze sobą. Nieduża kobieta o okrągłej twarzy, 0 drobnych dłoniach i stopach, tego dnia bosa, ubrana w stare spodnie ze skóry kozła i koszulę bez rękawów, z upiętym wysoko warkoczem, z małym plecakiem i niebieskim piórem w dłoni. Tak idzie w nieruchomym powietrzu, w blasku słońca. Do Kastoha-na doszłyśmy, gdy cienie z zachodnich wzgórz schodziły już w Dolinę. Waleczna ujrzała dachy nad sadami i po- wiedziała: - Aha, oto i Cipka Babuni! Starzy ludzie nazywali tak Kastoha, gdyż leżało między dwie- ma odnogami Góry. Słysząc tę nazwę, wyobrażałam sobie mrocz- ną, tajemniczą, położoną wśród świerków i sekwoi jaskinię, z któ- rej wypływała Rzeka. Gdy przekroczyłyśmy Most Na i zobaczyłam miasto takie jak Telina, tylko większe, miasto z setkami domów, w których żyło więcej ludzi, niż sądziłam, że jest na całym świecie - rozpłakałam się. Może ze wstydu, bo zrozumiałam, jak głupia byłam uważając, że miasto położone jest w jaskini; a może prze- straszyłam się i zmęczyłam tym wszystkim, co widziałam podczas naszej wędrówki. Waleczna ujęła mnie za prawą rękę, pomacała ją 1 przyjrzała się jej uważnie. Nie zrobiła tego wówczas, gdy Zepsu- cie przesunął przez nią szpatułkę; wtedy w ogóle nic się o tym nie mówiło. - To stary głupiec — powiedziała teraz — a ja nie jestem lepsza. Zdjęła srebrną bransoletę w kształcie półksiężyca, którą za- wsze nosiła, i wsunęła ją na moje ramię. - No - rzekła - teraz nie spadnie, Północna Sowo. Była tak chuda, że półksiężyc prawie na mnie pasował, ale nie o to jej chodziło. Przestałam płakać. Tamtej nocy spałam w domu noclegowym przy gorących źródłach i czułam przez sen, że pod głową, na ręce, mam księżyc. Następnego dnia po raz pierwszy zobaczyłam Kondorów. Wszystko w Kastoha-na było dla mnie obce, nowe, inne niż w do- mu; ale gdy ujrzałam tych ludzi, zrozumiałam, że Sinshan i Ka- stoha były jednym i tym samym, natomiast to jest zupełnie co in- nego. Byłam jak kot, który zwęszył grzechotnika, jak pies, który ujrzał ducha. Nogi mi zdrętwiały, poczułam na głowie jakby po- wiew powietrza - to moje włosy usiłowały stanąć dęba. Zatrzy- małam się jak wryta i szeptem zapytałam: - Co to? - Ludzie Kondora - odparła moja babka. - Ludzie bez Do- mu. Obok mnie stała matka. Nagle zrobiła kilka kroków do przodu i powiedziała coś do czterech wysokich mężczyzn, którzy odwrócili się, skrzydlaci i dziobaci, i spojrzeli na nią z góry. Wte- dy ugięły się pode mną kolana i zachciało mi się siku. Zawisłe nad matką ujrzałam cztery sępy; wyciągały ku niej czerwone szyje i ostre dzioby, wpatrywały się w nią oczami w białych obwódkach, wyrywały różne rzeczy z jej ust i brzucha. Wróciła do nas i poszłyśmy dalej, w stronę gorących źródeł. - On był na północy, w krainie wulkanów - powiedziała. - Ci mężczyźni mówią, że Kondorzy wracają. Poznali jego imię, gdy je wymieniłam, mówili, że to ważna osoba. Widziałaś, jak słuchali, gdy o nim wspomniałam? Zaśmiała się. Nigdy jeszcze nie słyszałam, by śmiała się w ten sposób. - Czyje imię? - zapytała Waleczna. - Imię mojego męża — odparła Wierzba. Znów stanęły, zwrócone ku sobie twarzami. Babka wzruszyła ramionami i odwróciła się. Zobaczyłam, że wokół jej twarzy, jak świetlne muchy, roją się białe iskry; krzyknęłam i zwymiotowałam. - Nie chcę, żeby to cię pożarło! - powtarzałam w kółko. Matka zaniosła mnie do noclegowni na rękach. Trochę się przespałam, a po południu poszłam z Waleczną do leczniczych źródeł. Długo unosiłyśmy się w gorącej wodzie, błotnistej, bru- natno-niebieskiej i pachnącej siarką. Z początku wyglądała bar- dzo nieprzyjemnie, lecz gdy się trochę poleżało, chciało się po- zostać w niej na zawsze. Basen - płytki, długi i szeroki, wyłożony kafelkami morskiego koloru - nie miał ścian, jedynie wysoki dach z belek; gdy wiał wiatr, ustawiano ekrany ochronne. Było to śliczne miejsce. Wszyscy przyjeżdżali tu się leczyć, więc rozma- wiali tylko półgłosem lub unosili się samotnie w wodzie, śpiewa- jąc uzdrawiające pieśni. Brunatno-niebieska woda kryła ich cia- ła i widać było jedynie głowy leżące na wodzie lub oparte o kafel- ki; niektórzy zamknęli oczy, inni śpiewali, a nad powierzchnią kłębiły się opary. Leżę tam, leżę, Gdzie się unosiłam W bardzo płytkiej wodzie. Płyną tam, płyną Opary nad wodą. Noclegownia przy źródłach w Kastoha-na przez miesiąc stano- wiła nasze domostwo. Waleczna brała kąpiele i codziennie cho- dziła do Loży Lekarzy uczyć się Miedzianego Węża. Matka odby- ła samotną wycieczkę na Górę, do Źródeł Rzeki i wyżej na szczyt, śladami pumy, górskiego lwa. Jako dziecko nie mogłam cały dzień siedzieć w gorącym basenie i w Loży Lekarzy, ale bałam się ruchli- wych, zatłoczonych placów dużego miasta i przez większość czasu pracowałam przy źródłach. Kiedy dowiedziałam się, gdzie są Gej- zery, często do nich chodziłam; mieszkający tam stary człowiek, który oprowadzał gości po miejscu heya, śpiewając o Podziem- nych Rzekach, wiele ze mną rozmawiał i pozwalał mi sobie poma- gać. Nauczył mnie Wakwa Błota, pierwszej pieśni, którą dostałam dla siebie. Nawet wówczas niewielu ludzi ją znało, taka jest stara. To dawna forma, śpiewana solo przy wtórze dwutonowego drew- nianego bębna, i większość słów jest w matrycy, więc nie można ich zapisać. Stary człowiek mawiał: - Może lud Domów Nieba ją śpiewa, gdy przychodzi tu kąpać się w błocie. W pewnym miejscu wychodzą z matrycy słowa, które mówią: Od krawędzi do wewnątrz, do środka W dół, w górę do środka Wszyscy oni tu przyszli I wszyscy tu przychodzą. Myślę, że starzec miał rację i że to jest pieśń Ziemi. Taki był pierwszy dar, jaki dostałam, i od tamtej pory dałam go wielu oso- bom. Ponieważ trzymałam się z dala od miasta, nie widziałam już ludzi Kondora i zapomniałam o nich. Po miesiącu wróciłyśmy do domu, w sam raz na Tańce Lata. Waleczna czuła się dobrze, więc w pół dnia zeszłyśmy do Telina-na, a potem, po południu, do Sin- shan. Gdy dotarłyśmy do mostu nad Potokiem Sinshan, zobaczy- łam wszystko odwrotnie: wzgórza północne znajdowały się tam, gdzie powinny być południowe, domy na prawo - tam, gdzie do- my na lewo. Nawet wnętrze naszego domu tak wyglądało. Obe- szłam wszystkie znajome miejsca i wszędzie wszystko było odwróco- ne. To było dziwne, ale mnie bawiło, choć miałam nadzieję, że tak nie zostanie. Rano, kiedy się obudziłam z Sidi mruczącą nad uchem, rzeczy wróciły na swoje miejsca, północ na północ, lewo na lewo, i już nigdy nie ujrzałam świata odwrotnie, chyba że tylko przez chwilę. Gdy reszta Lata została odtańczona, przeniosłyśmy się do na- szego letniego domu i tam Waleczna powiedziała: - Północna Sowo, za kilka lat będziesz kobietą i zaczniesz krwawić jak kobieta, a w zeszłym roku był z ciebie tylko pasiko- nik, ale teraz jesteś pośrodku, w dobrym miejscu, te lata są dla ciebie jak przejrzysta woda. Co chcesz robić? Zastanawiałam się przez jeden dzień i odpowiedziałam: - Chciałabym iść na górę tropem górskiego lwa. - To dobrze - odparła. Matka o nic nie pytała i nie udzielała odpowiedzi na żadne pytania. Od naszego powrotu z Kastoha-na jakby znieruchomiała, wciąż czegoś nasłuchując, czegoś w oddali. Do wędrówki przygotowała mnie babka. Przez dziewięć dni nie jadłam mięsa, a przez ostatnie cztery spożywałam tylko surowe potrawy, raz dziennie, i cztery razy dziennie piłam wodę, za każ- dym razem czterema łykami. Wybranego dnia obudziłam się wcze- śnie, przed świtem. Waleczna spała, ale wydawało mi się, że matka czuwa; szepnęłam heya domowi i domownikom, po czym wzięłam sakiewkę z darami i wyszłam. Nasz letni dom stał na hali wśród pagórków ponad Kanio- nem Twardego Potoku, około mili w górę od Sinshan. Przez ca- łe moje życie przyjeżdżaliśmy tu każdego lata wypasać owce wraz z pewną rodziną z Domu Wątoru z Obsydianu. Na wzgórzach by- ły dobre pastwiska, a strumień nie wysychał przed nadejściem deszczów przynajmniej przez większość lat. Hala nazywała się Gahheya, od wielkiej skały heyiya z niebieskiego serpentynu na jej północno-zachodnim krańcu. Gdy mijałam tę skałę, chciałam się zatrzymać i coś do niej powiedzieć, ale to ona przemówiła do mnie: - Nie zatrzymuj się, idź, idź wysoko, zanim wzejdzie słońce. A więc wspięłam się na wysokie wzgórza, idąc, gdy było jeszcze ciemno i biegnąc, gdy zrobiło się jaśniej, i w chwili, gdy krąg słoń- ca oddzielił się od kręgu ziemi, znalazłam się na Grani Sinshan. Tam ujrzałam, jak światło odsłania południowo-wschodnią stronę rzeczy, zaś ciemność odwraca się do morza. Odśpiewawszy heya ruszyłam grzbietem góry z północnego zachodu na południowy wschód; przez gęste zarośla wędrowałam ścieżkami jeleni, lecz w sosnowych i świerkowych lasach, gdzie po- szycie jest rzadsze, szukałam własnej drogi. Nie śpieszyłam się, przeciwnie, szłam bardzo wolno, zatrzymywałam się i rozgląda- łam, wypatrując znaków i wskazówek. Cały dzień martwiłam się, gdzie będę spać tej nocy, tam i z powrotem chodziłam po grani, głowiąc się bezustannie: „Muszę znaleźć dobre miejsce, muszę od- szukać dobre miejsce", ale żadne miejsce nie wydawało mi się do- bre. Powiedziałam sobie: „To musi być miejsce heya, poznasz je, gdy na nie trafisz". Ale w głowie, wcale o nich nie myśląc, miałam pumę i niedźwiedzia, dzikie psy, ludzi z wybrzeża, obcych z krainy plaż. Tak naprawdę szukałam miejsca-kryjówki. W ten oto sposób wędrowałam przez cały dzień, drżąc za każdym razem, gdy się gdzieś zatrzymałam. Znajdowałam się wysoko, znacznie powyżej źródeł i gdy zrobi- ło się ciemno, poczułam pragnienie. Zjadłam cztery gałki kwia- towego pyłku, które przyniosłam w sakiewce, ale trochę mnie ze- mdliło i jeszcze bardziej zachciało mi się pić. Nim zdążyłam zna- leźć to miejsce, którego nie mogłam znaleźć, nad górą zapadł zmrok. Zostałam tam, gdzie byłam, w małym wgłębieniu pod drze- wem manzanity; wgłębienie zdawało się mnie osłaniać, a manzani- ta to wszak czyste heyiya. Długo tam siedziałam, próbując śpiewać heya, ale nie podobał mi się samotny dźwięk mego głosu. Wresz- cie się położyłam. Przy najmniejszym ruchu suche liście manzani- ty krzyczały: - Słuchajcie, ona się porusza! — więc starałam się nie ruszać, ale z zimna wciąż zwijałam się w kłębek; zimno było tu, na górze, wiatr niósł nad szczytami mgłę od morza. Przez tę mgłę i noc nic nie widziałam, choć bez przerwy gapiłam się w ciem- ność. Dostrzegłam jedynie, że sama chciałam przyjść na tę górę, myśląc, że wszystko pójdzie dobrze, że pójdę tropem pumy; tym- czasem skończyło się na niczym i uciekałam od pum przez cały dzień. A stało się tak dlatego, że nie przyszłam tutaj, by stać się pumą, pragnęłam tylko pokazać dzieciom, które nazywały mnie półosobą, że jestem lepszą osobą od nich, dzielną i świętą ośmio- łatką. Rozpłakałam się. Upadlam twarzą w kurz i opadłe liście i płakałam w ziemię, matkę moich matek, a z moich łez powstało na tej górze małe, słone, błotniste miejsce. To przypomniało mi Wakwa Błota, pieśń, której nauczył mnie stary człowiek przy Gej- zerach. Odśpiewałam ją w myślach i trochę pomogło. Noc była i była, pragnienie i chłód nie dawały mi zasnąć, a senność nie po- zwalała się obudzić. Gdy tylko zaczęło się rozjaśniać, zeszłam z grani w poszuki- waniu wody, wędrując w dół przez gęsty busz u szczytu jednego z kanionów. Źródło nieprędko pozwoliło się odnaleźć; w plątani- nie wąwozów wszystko mi się pokręciło i kiedy w końcu znów wy- dostałam się na grań, okazało się, że jestem pomiędzy Górą Sin- shan i Tą, Która Patrzy. Poszłam dalej, aż dotarłam do dużego, ły- sego pagórka, z którego ujrzałam Górę Sinshan z drugiej strony, z zewnątrz. Byłam na zewnątrz Doliny. Tego dnia, jak i poprzedniego, cały czas wędrowałam, ale coś odmieniło się w moim umyśle - przestał myśleć, a jednak zacho- wał jasność. Powtarzałam sobie tylko: „Spróbuj obejść dokoła tę gó- rę, Tę, Która Patrzy, nie schodź ani nie podchodź zanadto i wróć na ten łysy pagórek". Było coś dobrego w tym miejscu, gdzie dziki owies żółcił się blado w promieniach słońca; sądziłam, że będę umiała doń trafić. Szłam więc dalej, wołając w pozdrowieniu heya wszystkiemu, co mnie spotykało: świerkom, sosnom, kasztanowcom, sekwojom, manzanicie, chróścinom i dębom; sokołom, dzięciołom, mucholówkom, sikorkom i sójkom; liściom polnej róży, karłowa- tym dębom, trującemu bluszczowi i tarninie; trawom, czaszce jele- nia, odchodom królika, wiejącemu od morza wiatrowi. Tam, po tamtej stronie, gdzie się polowało, niewiele jeleni chciało zbliżyć się do istoty ludzkiej. Tutaj ujrzałam je pięć razy, a raz zobaczyłam kojota. Do jeleni rzekłam: - Pozdrawiam was, jak umiem, o Milczący, a wy mnie też pozdrówcie, jeżeli możecie! - kojota zaś nazwałam Śpiewającym. Widywałam już kojota, gdy owce się kociły, kojota wymykającego się z szałasu i kojota jak strzęp brudnego futra, martwego, ale nigdy jeszcze nie widziałam kojota w jego Domu. Stał pomiędzy dwiema sosnami kilka metrów ode mnie, po- tem zbliżył się nieco, aby lepiej mnie widzieć. Usiadł, oplatając nogi ogonem, i przyjrzał mi się. Myślę, że nie pojmował, czym je- stem; może nigdy nie widział dziecka? Może był młodym kojotem i nigdy nie widział ludzkiej osoby? Podobał mi się, szczupły i schludny, w kolorze, jaki zimą przybiera dziki owies, o jasnych oczach. - Śpiewający - powiedziałam - pójdę z tobą! Siedział, patrzył na mnie i zdawał się uśmiechać, gdyż pysk kojota układa się w uśmiech; potem wstał, przeciągnął się lekko i odszedł jak cień. Nie widziałam, jak odchodził, nie mogłam więc iść za nim, ale tej nocy on i jego rodzina długo śpiewali mi wakwa kojota. Tym razem mgła nie przyszła, ciemność pozostała miękka i przejrzysta, odkryły się wszystkie gwiazdy. Leżąc na polanie wśród starych drzew laurowych, patrzyłam na ich wzory i czułam się lek- ka; unosiłam się, byłam częścią nieba. Tak Kojot wpuścił mnie do swego Domu. Następnego dnia wróciłam na porośnięty dzikim owsem wzgórek, który pozwolił mi ujrzeć odwrotną stronę Góry Sinshan, i opróżniając sakiewkę złożyłam miejscu swe dary. Nie poszłam dalej, aby zamknąć krąg, lecz zeszłam do dzielącego obie góry wą- wozu, zamierzając obejść Górę Sinshan od południowego wscho- du i w ten sposób dopełnić heyiya-if. Prowadził mnie potok; ła- two się szło jego brzegiem, ale strome zbocza wąwozu, którym pły- nął, były gęsto porośnięte trującym sumakiem. Schodziłam coraz niżej, nie bardzo wiedząc, dokąd idę. Te kaniony noszą nazwę Li- sie Jamy, lecz żadna z później zapytanych osób - ani myśliwi, ani ludzie z Loży Wawrzynu - nie znała miejsca, na które trafiłam. By- ło to długie, mroczne jeziorko, gdzie potok zdawał się kończyć bieg, otoczone drzewami, jakich nigdy nie widziałam, o gładkich pniach i konarach oraz trójkątnych, żółtawych liściach. Cały staw był nimi upstrzony. Włożyłam rękę do wody, aby zapytać ją o dro- gę, i poczułam, że jest w niej moc. Przestraszyłam się, tak była ciemna i nieruchoma; nie znałam takiej wody ani jej nie chcia- łam. Ciężka i czarna, podobna była do krwi. Nie mogłam jej pić. Kucnęłam w gorącym cieniu pod drzewami, czekając na słowo, na znak, próbując zrozumieć. Coś przyfrunęło ku mnie, ślizgając się po wodzie: wielki nartnik szybko przemknął po lśniącej, wklę- słej powierzchni. - Pozdrawiam cię, jak umiem, o Milczący, a ty mnie też po- zdrów, jeżeli możesz! - zawołałam. Owad zawisł na chwilę tam, gdzie zawsze istniał, między po- wietrzem i wodą, a potem zniknął w przybrzeżnym cieniu. I to by- ło wszystko. Wstałam, zaśpiewałam heya-na-no, omijając sumaki wdrapa- łam się na zbocze wąwozu i poszłam przez Lisie Jamy do Tylnego Kanionu i dalej, na naszą górę, w upale letniego popołudnia, gdy świerszcze jazgotały jak tysiące dzwonków, a sójki czarnoczube i błękitne wydzierały się na mnie, klnąc po całym lesie. Tę noc przespałam smacznie pod dębami po swojej stronie góry, a na- stępnego, czwartego już dnia, sporządziłam różdżki z piór, które przyszły do mnie podczas mej wędrówki, i przy źródełku ciekną- cym spod skał u szczytu wąwozu zrobiłam tyle źródlanego wakwa, ile tylko mogłam. Potem ruszyłam w kierunku domu i o zacho- dzie słońca dotarłam do Gahheya. W letnim domu nie zastałam Wierzby; tylko Waleczna przędła przy kominku. - No proszę! - powiedziała. - Może się wykąpiesz, co? Wiedziałam, że cieszy się z mojego powrotu, z tego, że jestem już bezpieczna w domu, a kpi ze mnie, bowiem po zrobieniu wa- kwa zapomniałam się umyć, tak się śpieszyłam, aby coś zjeść; by- łam cała oblepiona błotem. Gdy schodziłam do Twardego Potoku, czułam się staro, jakby nie było mnie dłużej niż cztery dni, dłużej niż ten miesiąc w Kasto- ha-na, dłużej niż osiem lat mojego życia. Umyłam się i w zapada- jącym zmierzchu wróciłam na halę. Stała tam skała Gahheya, więc podeszłam do niej. - Teraz mnie dotknij - powiedziała. Tak też zrobiłam - i wróciłam do domu. Wiedziałam, że przy- szło do mnie coś, czego nie rozumiem i właściwie nie chcę, z tego dziwnego miejsca, od stawu i nartnika; lecz zawiasem mej wędrów- ki był złoty pagórek i śpiewał dla mnie kojot; jak długo kamień dotykał mojej dłoni, wiedziałam, że nie zbłądziłam, choć nigdzie nie doszłam. Ponieważ miałam w Dolinie tylko jednego dziadka i babkę, pewien mężczyzna z Błękitnej Gliny, imieniem Dziewięciokąt, za- proponował, że zostanie moim bocznym dziadkiem i nim ukoń- czyłam dziewięć lat, przyszedł do nas ze swego domu w Kanionie Niedźwiedziego Potoku, aby nauczyć mnie Pieśni Ojców. Niedłu- go potem zostawiliśmy owce przy Gahheya, pod opieką rodziny z Obsydianu, i zeszliśmy wszyscy razem do Sinshan przygotować się do Tańca Wody. Po raz pierwszy znalazłam się latem w mie- ście. Nikogo tam nie było oprócz kilku osób z Błękitnej Gliny. Ca- łymi dniami śpiewałam i robiłam heyiya w opustoszałym Sinshan, aż poczułam, jak moja dusza - podobnie jak dusze innych tance- rzy - otwiera się i rozpościera, wypełniając tę pustkę. Z glinianej błękitnej misy lała się woda, w letnim upale nasze pieśni zamienia- ły się w stawy i strumienie. Kiedy inne domy wróciły z Letnisk, odtańczyliśmy Wodę. Przy Tachas Touchas wysechł potok i ludzie stamtąd przybyli na nasz taniec; niektórzy zamieszkali u krewnych, inni obozowali na Po- lach Sinshan lub spali na balkonach. Było nas tylu, że taniec nigdy nie ustawał, a heyimas Błękitnej Gliny nasycił się śpiewem i mocą tak wielką, że gdy dotknęło się jego dachu, to jakby dotknęło się lwa. To było wielkie wakwa. Trzeciego i czwartego dnia przyłączyli się do nas mieszkańcy Madidinou i Telina, którzy usłyszeli, jaka to Woda odbywa się w Sinshan. Ostatniego dnia ludzie wylegli na bal- kony, heyiya-if ogarnęło całe miejsce tańca, a niebo na północnym zachodzie i południowym wschodzie roztańczyło się suchymi bły- skawicami. Dźwięk bębnów zlał się z hukiem grzmotów, a my tań- czyliśmy Deszcz aż do morza i z powrotem w górę, aż do chmur. Któregoś dnia między Wodą i Winem wybrałam się z kuzyna- mi z Madidinou zbierać jeżyny pod Przepiórczą Skałą. Większość krzaków już przebrano i dla nas zostało niewiele owoców, więc Pe- likan i ja zaczęłyśmy bawić się w dzikie psy, na które łowca Chmiel polował na ciasnych, kolczastych ścieżkach wśród jeżynowych za- rośli. Zaczekałam, aż Chmiel minie moją kryjówkę, po czym z gło- śnym szczekaniem skoczyłam nań i przewróciłam na ziemię. Stra- cił dech i przez chwilę się gniewał, dopóki skamląc nie zaczęłam lizać jego ręki. Wówczas usiedliśmy w trójkę i długo rozmawiali- śmy. Nagle powiedział: - Wczoraj przez nasze miasto przeszli ludzie o ptasich głowach. - To znaczy zbieracze piór? - zapytałam. - Nie, mężczyźni z głowami jak ptaki - odparł. —Jak jastrzębie lub sępy, czarne i czerwone. - Nie, to nie on, to ja ich widziałam - krzyknęła Pelikan, a ja poczułam lęk i zrobiło mi się niedobrze. - Muszę wracać do domu - wyszeptałam i runęłam przed sie- bie, tak że kuzyni musieli gonić za mną z moim koszykiem jeżyn. W końcu zawrócili do Madidinou, ja zaś popędziłam przez Pola Sinshan i Potok Hechu, ale gdy znalazłam się przy tłoczniach wi- na, ujrzałam ptaka, kołującego na południowo-zachodnim nie- bie. Z początku myślałam, że to jastrząb, ale potem zobaczyłam, że jest większy - że to ten wielki. Zatoczył dziewięć kręgów nad mo- im miastem, a potem, kończąc heyiya-if, poszybował nade mną na północny wschód. Jego skrzydła, każde z nich dłuższe od wzro- stu człowieka, nie poruszały się, jedynie długie, pierzaste palce na ich końcach gięły się na wietrze. Gdy zniknął za Wzgórzem Rudej Krowy, pośpiesznie wróciłam do Sinshan. Na balkonach stało wie- le osób, a na placu jacyś ludzie z Obsydianu bębnili, aby dodać so- bie odwagi. Weszłam do Domu Wysokiego Ganku, do naszego drugiego pokoju, i ukryłam się za zrolowanymi w kącie posłania- mi. Byłam przekonana, że to mnie szukał kondor. Matka i babka weszły rozmawiając; nie wiedziały, że tu jestem. - Mówiłam ci, że się zbliża! - powiedziała matka. - Przyjdzie i nas odszuka! Mówiła gniewnie i radośnie zarazem, jeszcze nigdy jej takiej nie słyszałam. - Oby tak się nie stało! - rzekła babka, również gniewna, lecz bynajmniej nie radosna. Wtedy wypadłam ze swojego kąta i podbiegłam do niej krzy- cząc: - Och, nie daj mu! Nie daj mu nas znaleźć! - Podejdź do mnie, córko Kondora - powiedziała matka. Podeszłam trochę i zatrzymałam się. Stanęłam między nimi. - To nie jest moje imię - oznajmiłam. Matka znieruchomiała na przeciąg dwóch oddechów, po czym rzekła: - Nie bój się. Zobaczysz. Zaczęła szykować kolację, jakby nic się nie działo ani przed- tem, ani teraz. Waleczna wzięła swój drewniany bęben i zeszła do naszego heyimas; tego wieczora we wszystkich heyimas rozległy się bębny. To był ostatni duży upał tego roku i ludzie po zmroku wyszli na balkony, aby zażyć chłodu. Słyszałam, jak rozmawiają o kon- dorze. Agat, bibliotekarz z Chróścin, rozpoczął recytację utworu „Lot Wielkiego Ptaka", który stworzył na podstawie starego, zna- lezionego w bibliotece zapisu pewnego Znalazcy; była w nim mo- wa o Morzu Wewnętrznym i Górach Światła, o Morzu Omorna, o Górach Nieba, o pustyni porośniętej szałwią, o trawiastej pre- rii, o Górach Północy i Południa, o tym wszystkim widzianym z lotu kondora. Agat miał piękny głos i kiedy czytał lub opowia- dał, chciało się słuchać, wstąpić w tę przestrzeń i ciszę. Pragnę- łam, aby mówił całą noc. Gdy opowiadanie się skończyło, na chwilę zapadło milczenie, a potem rozległy się ciche rozmowy. Wierzby i Walecznej nie było, a mnie nikt nie zauważył, więc lu- dzie mówili o Kondorach tak, jak nigdy nie mówili w naszej obecności. Muszla, która czekała, aż moja babka wróci z heyimas, powie- działa: - Jeśli ci ludzie znów tu przyjdą, nie powinniśmy pozwolić im zostać w Dolinie. - Już tu są — odparł Ogar. — Nie odejdą. Są tu, bo chcą wojny. - Bzdura — rzekła Muszla. — Mówisz jak chłopiec w twoim wieku. Ogar, podobnie jak Agat, byl człowiekiem wykształconym i często chodził do Kastoha-na i Wakwaha, by rozmawiać z innymi uczonymi. Teraz powiedział: - Kobieto z Błękitnej Gliny, mówię tak dlatego, że rozmawia- łem z mężczyznami z Loży Wojowników w Górnej Dolinie, a kim- że są wojownicy, jeśli nie tymi, którzy biorą udział w wojnach? A to są nasi ludzie, ci wojownicy, z Pięciu Domów Doliny Na. Już od dziesięciu lat użyczają ucha Kondorom, słuchając, co mówią po miastach. Stara Kobieta z Jaskini, której imię przyszło do niej, gdy cał- kiem oślepła, zapytała: - Ogarze, czy chcesz nam powiedzieć, że ludzie Kondora są chorzy, że mają krzywo przytwierdzone głowy? - Tak właśnie chcę powiedzieć - odparł. Ktoś stojący nieco dalej zapytał: - Czy to wszystko mężczyźni, jak ludzie mówią? - Wszyscy, którzy tu przyszli, to mężczyźni. Uzbrojeni. - Ależ słuchajcie - powiedziała Muszla - nie mogą tak sobie tu przyjść i całymi dniami i latami palić tytoń, to bzdura! Jeśli ja- cyś ludzie z miast w górze Doliny chcą bawić się w wojnę jak pięt- nastoletni chłopcy, to co to nas obchodzi? Musimy tylko powie- dzieć wszystkim obcym, żeby sobie poszli. Tańcząca Mysz, ówczesny rzecznik mego heyimas, oznajmił: - Nie mogą nam zrobić nic złego. Chodzimy po spirali. - Oni zaś krążą po kole i moc wzrasta! — zawołał Ogar. - Trzymajcie się spirali - rzekł Tańcząca Mysz. Jego chciałam słuchać, tego dobrego, silnego mężczyzny, a nie Ogara. Siedziałam oparta o ścianę domu, pod okapem, wo- lałam unikać otwartego nieba, z nieba można było mnie dostrzec. Coś leżało na podłodze między moimi stopami; w świetle gwiazd wyglądało jak patyk lub kawałek sznurka. Podniosłam to coś: było ciemne, sztywne, cienkie i długie. Wiedziałam, co to jest. To było słowo, które musiałam nauczyć się wymawiać. Wstałam i wcisnęłam to w rękę Kobiecie z Jaskini ze słowami: - Weź, proszę, to dla ciebie - bo chciałam się tego pozbyć, a ona była bardzo stara, mądra i słaba. Pomacała to i oddała mi. - Zatrzymaj to, Północna Sowo - rzekła. -Jest adresowane do ciebie. Jej oczy patrzyły na wylot przeze mnie, prosto w gwiazdy, któ- re dla niej były wnętrzem jaskini. Musiałam zabrać pióro. - Nie bój się - powiedziała łagodniej. - Twoje dłonie są dłoń- mi dziecka, są jak woda spływająca po młyńskim kole. Nie zatrzy- mują, puszczają, oczyszczają. Potem zakolysala się, zamknęła ślepe oczy i zaśpiewała: - Heya, córko Kondora, w suchej krainie myśl o rwącym po- toku! Heya, córko Kondora, w ciemnym domu myśl o błękitnej glinie! - Nie jestem córką Kondora! - zawołałam, ale stara kobieta po prostu otworzyła oczy i zaśmiała się, mówiąc: - Zdaje się, że kondor jest innego zdania. Zawstydzona i wytrącona z równowagi odwróciłam się, by wejść do domu. Kobieta z Jaskini zawołała za mną: - Zatrzymaj pióro, dziecko, aż będziesz mogła je oddać. Wróciłam do naszych pokojów i schowałam czarne pióro do kosza z przykrywką, który zrobiła mi Wierzba, abym tam trzyma- ła hehole i zapamiętywała różne rzeczy. Ujrzawszy je w świetle lam- py, śmiertelnie czarne, dłuższe od pióra orła, poczułam się dum- na, że do mnie przyszło. Jeśli muszę się różnić od innych, pomy- ślałam, niechże się różnię znacząco. Matka poszła do Loży Krwi, babka do heyimas. Przez okna od południowego zachodu słyszałam bębny podobne uderzeniom deszczu. Przez okna od północnego wschodu dobiegało mnie spomiędzy dębów wołanie małej sowy: u-u-u-u-u-u. Zasnęłam w sa- motności, rozmyślając o kondorze, zasłuchana w to wołanie. Pierwszego dnia Wina ludzie z Madidinou przynieśli wieść, że wielu żołnierzy Kondora przekroczyło góry i zeszło do Doliny od strony Czystego Jeziora. Dziewięciokąt i jego rodzina właśnie wy- ruszali na dół na winobranie do wielkiej winnicy Shipa, więc i ja poszłam z nimi do pracy; wtedy ktoś zawołał, że Długą Prostą Dro- gą nadchodzą Kondorzy. Wszyscy pobiegliśmy na nich popatrzeć. Obraz w mojej głowie to tylko wspomnienie, lecz podobny jest do fresku -jaskrawy, tłoczny i nieruchomy; szeregi Kondorów o czar- no-czerwonych głowach, nogi i kopyta wielkich koni, osady dział, koła. Na obrazie w mojej głowie koła się nie kręcą. Gdy wróciliśmy do Sinshan, rozpoczęło się wakwa i o zacho- dzie słońca wszyscy już pili w najlepsze. Ludzie z Żółtej Adoby śmiali się i tańczyli na placu, zaczęły się tworzyć korowody heyiya-if, a ludzie z innych Domów upijali się, aby nadrobić stra- cony czas. Kilkoro dzieci przyłączyło się do korowodów, które jed- nak wkrótce zamieniły się w przepychanki. Wtedy ci z nas, którzy mieli dopiero pierwsze imiona, schronili się na balkony, skąd przyglądali się szaleństwom dorosłych: był z nami także Dada ze Starego Czerwonego Domu, dorosły, lecz nie zanadto bystry. Nigdy przedtem zbyt długo nie patrzyłam na Wino; nudziło mnie i trochę się go bałam, ale teraz, mając dziewięć lat, byłam już go- towa, by mu się dobrze przyjrzeć. A ujrzałam - Odwrócenie. Każ- dy, kogo znałam, stał się kimś nieznajomym; plac jaśniał w świetle księżyca, ognisk i latarni, kipiał od tańca, korowodów i dokazują- cych ludzi. Gromady nastolatków bawiących się w rzucaj-tyczkę ganiały niczym cienie w górę i w dół po drabinach, po dachach, balkonach i drzewach, nawołując się i śmiejąc. Lekarz z Obsydia- nu, Wierzchołek, na co dzień człowiek nieśmiały i solenny, przy- niósł ze swego heyimas wielki penis, jeden z tych, których Błaźni Krwi używają w Tańcach Księżyca, przypiął go sobie i biegał za ko- bietami, dźgając je w tyłki. Gdy pchnął Kukurydzę, zwarła na pe- nisie nogi i skoczyła do przodu; rzemyk pękł, Wierzchołek prze- wrócił się na twarz, Kukurydza zaś uciekła z penisem, krzycząc: - Zabrałam lekarzowi lekarstwo! - Zobaczyłam, jak Agat głośno roz- prawia, jak dystyngowana zwykle Muszla, potykając się w kurzu, odpada z końca korowodu, i jak moja babka, Waleczna, tańczy z butelką wina. Wówczas z heyimas Żółtej Adoby wyłonił się pierwszy Do- umiadu ohwe i ruszył przez Zawias, w drodze rozwijając się i roz- plątując, aż jego uskrzydlona głowa urosła na trzykrotną wysokość człowieka i zakołysała się ponad światłem ognisk. Wszyscy ucichli patrząc, jak zaczyna wić swój wzór; odezwały się bębny, korowody ze śpiewem ruszyły jego śladem, klucząc od domu do domu. Tego wieczora upiłam się winem jak nigdy i czułam, że jeśli puszczę ba- lustradę, uniosę się w powietrze. Pode mną, krętą ścieżką pomię- dzy drzewami, Doumiadu ohwe schodził z Domu Na Górce ku Domowi Wysokiego Ganku. Przy naszym balkonie jego żółta gło- wa przystanęła i z wolna obejrzała się, spoglądając na każde z nas wielkimi ślepiami, w których błyszczały mniejsze, przepastne oczy; potem nas minął, skręcając się i chwiejąc w rytm bębnów. Dada przykucnął, kryjąc przed Doumiadu ohwe swoją twarz, a mały chłopczyk z naszego domu, Skowronek, rozpłakał się ze strachu i musiałam go pocieszać. Wtem jakieś dziecko zawołało: - Patrzcie, a to kto? Kilku mężczyzn przeszło przez most i zatrzymało się przy dę- bach Gairga. Czarno ubrani, stali nieruchomo, patrząc w dół jak sępy z wysokiego drzewa. Ludzie spojrzeli na nich i dalej tańczyli. Doumiadu ohwe wra- cał już na miejsce tańca, na placu zgromadzeń fleciści powiedli ze- branych do tupanego. Jakaś kobieta z Żółtej Adoby podeszła do tych wysokich i coś do nich powiedziała, gestykulując, a potem za- brała ich na plac, gdzie na kozłach stały beczki wina. Czterech tam zostało, ale piąty zawrócił i przez rozświetlony, roztańczony plac ruszył w stronę Domu Wysokiego Ganku. Ujrzałam z balko- nu moją matkę, Wierzbę, idącą przez Zawias; ona i ten mężczyzna spotkali się u stóp schodów naszego domostwa. Pobiegłam do drugiego pokoju. Wkrótce na schodach rozle- gły się kroki, które skręciły do izby ognia. Usłyszałam, że matka mnie wzywa. Weszłam; on tam stał. Czarne skrzydła zwisały luźno, czerwona, uzbrojona w dziób głowa sięgała sufitu. Matka powiedziała: — Północna Sowo, twój ojciec jest głodny. Czy w domu jest coś do jedzenia? W Sinshan zawsze tak mówiliśmy, kiedy ktoś przyszedł, a gość zawsze odpowiadał: - Głodne jest tylko moje serce, które chce cię zobaczyć - i wtedy przynosiliśmy jedzenie i wspólnie jedliśmy posiłek. Ale mój ojciec nie wiedział, co powiedzieć, tylko stał i pa- trzył na mnie. Matka kazała mi odgrzać na kuchni fasolę i kuku- rydzę. Robiąc to zerknęłam na ojca i ujrzałam, że ma twarz czło- wieka; aż do tej pory nie byłam pewna, czy łeb i dziób kondora to naprawdę jego głowa czy tylko przybranie. Kiedy zdjął hełm, znów spojrzałam nań z ukosa. Był pięknym mężczyzną o długim nosie, szerokich policzkach i długich, wąskich oczach. Patrzył na moją matkę, Wierzbę — zapalała lampę oliwną, stojącą na stole, i przyszła do niej taka uroda, że przez chwilę nie matkę widzia- łam, lecz obcą osobę z Czterech Domów, trzymającą w dłoniach jasność. Rozmawiali, jak potrafili. Ojciec znał tylko fragmenty, urywki naszego języka. Żyjąc w Sinshan słyszałam tylko nielicznych ludzi spoza Doliny, ale kupcy z północnego wybrzeża i człowiek z Ama- ranthu nad Morzem Wewnętrznym mówili podobnie -jak woda wlewana do pękniętej miski, jak to powiadają. Śmiesznie było słu- chać, jak ojciec szuka potrzebnych kawałków języka i wtedy zrozu- miałam, że to jednak człowiek, choćby nie wiem jak dziwny. Usiedliśmy i Wierzba nalała nam wina. Wielki wzrost ojca i je- go długie nogi sprawiły, że stół wydał mi się mały i o wiele za niski. Kiedy zjadł odgrzewaną kukurydzę z fasolą, rzekł do mnie: — Bardzo dobre! Dobry kucharz! — Północna Sowa dobrze gotuje, dobrze pasie, dobrze czyta i już raz chodziła na górę - powiedziała matka. Ponieważ rzadko mnie chwaliła, poczułam się, jakbym wypiła dzban wina. -Jeśli już zjadłeś, mężu - ciągnęła matka - wyjdźmy i napijmy się. Tej nocy tańczymy Wino i chcę, by zobaczyli cię wszyscy w tym mieście! Mówiąc to śmiała się, on zaś patrzył na nią, chyba niewiele rozu- miejąc, lecz z taką sympatią i podziwem, że zaczęłam cieplej o nim myśleć. Matka odwzajemniła jego spojrzenie, mówiąc z uśmiechem: - Kiedy odszedłeś, wielu ludzi powtarzało mi, że odszedłeś. Teraz, kiedy tu jesteś, chcę im powiedzieć, że tu jesteś! -Jestem tutaj - powiedział. - No, to chodź - odparła. — Ty też, Północna Sowo. -Jak ty nazwać dziecko? — zapytał ojciec. Matka powtórzyła moje imię. - Nie jestem dzieckiem - powiedziałam. - To dziewczynka - rzekła matka. - Dziewczynka — powtórzył i wszyscyśmy się roześmieli. - Co to jest sowa? — zapytał. Powiedziałam, co mówi mała sowa: u-u-u-u-u-u-u. - Aha! Sowa. Chodź, Sowa. Podał mi dłoń i była to największa dłoń, jaką kiedykolwiek widziałam, jakiej dotykałam. Ujęłam ją i poszliśmy za moją matką na tańce. Owej nocy Wierzbę wypełniały piękność i moc. Była dumna, była wielka; piła, ale to nie wino uczyniło ją wielką, tylko moc, wzbierająca w niej przez dziewięć lat, a teraz nareszcie wyzwolona. Tańczy tu, tańczy tam Tańczy tam, gdzie chodziła Śmiejąc się między ludźmi. Błyska i znika Blask płomieni na wodzie. Babka, która się upiła i wszczynała burdy, spędziła resztę no- cy w stodołach, na grze w kości; ja zabrałam swe posłanie na bal- kon, aby matka i ojciec mieli pokój dla siebie. Cieszyłam się tą myślą, zasypiając; hałasy w mieście wcale mi nie przeszkadzały. In- ne dzieci spały na balkonach lub u sąsiadów, kiedy ich rodzice pragnęli być sami, i teraz ja też byłam jak te dzieci. Mały kotek ro- bi to, co inne kotki, podobnie dziecko chce robić to, co inne dzie- ci, chceniem tyleż potężnym, jak jest bezmyślne. My, istoty ludz- kie, które wszystkiego musimy się uczyć, zaczynamy od naśladow- nictwa, ale prawdziwie człowiecze rozumienie pojawia się wtedy, gdy znika chęć, aby być takim samym jak inni. Rok przed tym teraz, gdy piszę tę stronicę, po tym jak ludzie z Loży Chróścin poprosili mnie, bym spisała historię swego życia, udałam się do pisarki opowieści, Dającej, córki Gniewnej, i zapy- tałam, czy może nauczyć mnie pisania, gdyż nie wiem, jak się do tego zabrać. Oprócz innych rzeczy Dająca poradziła mi wówczas, abym pisząc stawała się tym, czym byłam w czasie, który opisuję. Okazało się to znacznie łatwiejsze niż sądziłam, aż do tej chwili, do tego miejsca, gdy do naszego domu przybył ojciec. Z trudem sobie przypominam, jak mało wtedy wiedziałam. Rada Dającej jest jednak rzetelna; teraz, gdy wiem, kim był mój oj- ciec, dlaczego i w jaki sposób się zjawił, kim byli ludzie Kondora i co robili; teraz, gdy jestem uczona w tych sprawach, właśnie tam- ta moja ignorancja, sama w sobie bezwartościowa, okazuje się cen- na, potężna i pożyteczna. Musimy się uczyć, ile się da, ale musimy także uważać, by naszą wiedzą nie domknąć koła, nie odciąć się od pustki, by nie zapomnieć, że nasza niewiedza jest bez dna, bez granic, że w tym, co wiemy, atrybut „bycia znanym" łączy się, być może, ze swym zaprzeczeniem. Nie ma głębi to, co widzimy jed- nym tylko okiem. Nieszczęściem życia moich rodziców było to, że tylko jednym okiem patrzyli. Wszystko, co mnie smuciło - że byłam pół tym, pół tamtym i niczym w całości - co padło cieniem na moje dzieciństwo, gdy dorosłam, stało się dla mnie siłą i pożytkiem. Jednym okiem widzę Wierzbę, córkę Walecznej, z Błękitnej Gliny w Sinshan, która wyszła za człowieka bez Domu, miała cór- kę oraz osiem owiec, zbierała owoce z kilku dzikich drzew i na- sienną trawę ze spłachetka ziemi. Gdyby pomagały nam ręce męż- czyzny, zdatniejsze w ogrodzie, moglibyśmy dawać więcej żywności niż brać - a to wielka przyjemność - i żylibyśmy bez wstydu, oto- czeni szacunkiem. Drugim okiem widzę Tertera Abhao, wiernego Kondora, do- wódcę Armii Południa, który zwolniony wraz z wojskiem na je- sień i zimę, oczekiwał rozkazów dotyczących wiosennej kampanii. Swoich trzystu ludzi przyprowadził do Doliny Na, gdyż wiedział, że jej mieszkańcy bogaci są i łagodni i będą dobrze gościć jego woj- sko; lecz również dlatego, że dziewięć lat temu, gdy dowodził tyl- ko pięćdziesiątką i prowadził pierwszy wypad na Południe, miał w jednym z miast dziewczynę, której nie zapomniał. Dziewięć lat to szmat czasu, nie wątpił, że miała już męża - farmera ze swojego ludu - oraz gromadkę bachorów, lecz i tak chciał zajrzeć do mia- sta, aby się z nią spotkać. A więc przyszedł - i znalazł ogień na swym palenisku, gotowy obiad i witające go żonę i córkę. To było to, czego nie wiedział, że nie wie. Tamtej nocy, pierwszej nocy Wina, zamieszkał w naszym do- mu. Większość ludzi w mieście nie życzyła mu źle, był wszak mę- żem Wierzby, który wreszcie wrócił, ale nie chciał go przyjąć ża- den z Domów Ziemi. Nawet u nas, w Sinshan, mieszkała jedna osoba spoza Doliny: Wędrowiec z Domu o Niebieskich Ścianach, trzydzieści lat wcześniej przybyły z grupą kupców z północnego wybrzeża, który został i ożenił się z Toyon z Żółtej Adoby -jego przyjął heyimas Serpentynu. Rzecz jasna, w wielkich miastach jest wielu takich ludzi; w Tachas Touchas mówią, że wszyscy oni po- chodzą z północy, bezdomni ludzie, którzy przyszli wieleset lat te- mu. Nie wiem, dlaczego żaden z Domów nie chciał przyjąć mego ojca, pewnie ich rady uznały, że to się na nic nie zda. Musiałby się uczyć, poznawać to, co każde dziecko w heyimas od dawna umia- ło, i mógłby tego nie znieść; wierzył, że wie wszystko, co wiedzieć potrzeba. Drzwi rzadko otwierają się przed człowiekiem, który je zamyka. Może nawet nie wiedział, że istnieją jakieś drzwi. Był bar- dzo zajęty. Rady Domów i Loże Sadzenia czterech miast w Dolinie po- mogły mu urządzić jego trzystu ludzi. Pod obóz oddano im Euka- liptusowe Pastwiska poniżej Ounmalin, na północno-wschodnim brzegu rzeki, gdzie mogli również wypasać konie. Cztery miasta zgodziły się dać im trochę kukurydzy, ziemniaków i fasoli, pozwo- lono im także polować na wewnętrznych stokach wzgórz, aż po Słone Bagna, łowić w rzece poniżej ujścia Potoku Kimi i zbierać małże na wschód od Wschodniego Ujścia Na. Dostali bardzo wie- le, ale, jak to mówią, bogactwo polega na dawaniu; poza tym, choć trzystu ludzi dużo je, wiadomo było, że odejdą z Doliny po Słoń- cu, a przed Światem. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mój ojciec odejdzie wraz z nimi. Był w domu, był tutaj, nasza rodzina była pełna; teraz wszystko się domknęło, uzupełniło, zrównoważyło jak należy; a za- tem nic już nie mogło się zmienić. Poza tym różnił się całkowicie od mężczyzn w obozie: mówił językiem Kesh, mieszkał w prawdziwym domu i był ojcem córki. Gdy po raz pierwszy zabrał mnie na Eukaliptusowe Pastwi- ska, nie byłam pewna, czyjego wojsko to istoty ludzkie. Wszyscy mieli takie same ubrania i tak samo wyglądali, jak stado jakichś zwierząt; z tego, co mówili, nie rozumiałam ani słowa. Kiedy mój ojciec się zbliżał, klepali się w czoła lub klękali przed nim, jakby przyglądali się palcom jego stóp. Uznałam, że to wariaci, głupi lu- dzie i że mój ojciec to wśród nich jedyna prawdziwa osoba. Ale wśród ludzi Sinshan to on czasem wydawał się głupi, cho- ciaż niechętnie to przyznawałam. Nie umiał pisać ani czytać, ani gotować, ani tańczyć, a jeśli znał jakieś pieśni, to w języku, którego nikt nie rozumiał; nie pracował w warsztatach ani w stodołach, nie tłoczył wina, a kiedy chciał polować, zabierali go tylko nierozważni myśliwi, gdyż nie śpiewał jeleniom i nie mówił do śmierci. Z począt- ku sądzili, że to z niewiedzy, i wykonywali to za niego, ponieważ jednak nie nauczył się właściwego zachowania, nie chcieli z nim więcej chodzić. Tylko raz jego pomoc wyraźnie się przydała, gdy trzeba było na nowo wykopać i odbudować heyimas Czerwonej Adoby. Ich rzecznik był bardzo surowy i nie życzył sobie pomocy lu- dzi z innych Domów; mój ojciec wszakże nie miał Domu, a zatem nikt nie bronił mu przyłożyć do tego ręki, a rękę miał silną. Jednak nie zyskało mu to sympatii, bo gdy ludzie zobaczyli, jak umie pra- cować, tym bardziej pytali, dlaczego pracuje tak mało. Moja babka, choć trzymała język za zębami, nie umiała ukryć pogardy dla mężczyzny, który nie wypasał bydła, nie pracował na roli, nawet nie rąbał drewna; on zaś, który gardził pasterzami, far- merami i drwalami, z trudem to znosił. Któregoś dnia powiedział do Wierzby: - Twoja matka ma reumatyzm, nie powinna kopać ziemnia- ków w tym błocie, kiedy deszcz pada. Niech zostanie w domu i tka w cieple. Zapłacę jakiemuś młodemu człowiekowi, żeby pracował na waszym poletku. Moja matka roześmiała się, ja też; to był śmieszny pomysł, od- wrócenie. - Używacie takich pieniędzy, widziałem - to mówiąc pokazał nam garść różnych monet z obu wybrzeży. - Oczywiście, że używamy pieniędzy. Dajemy je aktorom i tym, którzy tańczą, śpiewają, recytują, dajemy je za pracę, za tań- ce, no, wiesz! A coś ty takiego zrobił, żeby je dostać? - zapytała matka, wciąż się śmiejąc. Nie wiedział, co powiedzieć. - Pieniądze to zaszczyt, to znak, że się jest bogatym - próbo- wała tłumaczyć, ale nie rozumiał, więc dodała: - Tak czy owak, na- sze poletko jest za małe, aby warto było dzielić się z kimś pracą. Wstydziłabym się prosić. - To wezmę któregoś ze swoich ludzi. - Żeby u nas pracował? Przecież to ziemia Błękitnej Gliny. Ojciec zaklął. Przede wszystkim nauczył się kląć i robił to do- brze. - Błękitna glina czy czerwona, co za różnica! - zawołał. - Czarne błoto potrafi kopać byle głupek! Matka przędła przez chwilę, aż w końcu powiedziała: - To szalone gadanie. A jeśli każdy głupek potrafi, to czemu nie ty, mój drogi? - zaśmiała się znowu. Ojciec zesztywniał: - Nie jestem tyon. - A kto to taki? - Ktoś, kto babrze się w ziemi. - Rolnik? - Nie jestem rolnikiem, Wierzbo. Jestem dowódcą trzystu lu- dzi, mam pod sobą armię. Jestem... Są rzeczy, które może robić mężczyzna, i takie, których robić nie może. Przecież to rozumiesz! - Przecież - powiedziała matka, patrząc z podziwem, jaki jest godny. I tak to przeszło, choć żadne nie rozumiało, co mówi drugie, a jednak nie czuli gniewu ani urazy, gdyż ich miłość nie pozwala- ła nawarstwiać się złu, zmywała je jak woda z młyńskiego koła. Gdy budowali most na Rzece, ojciec codziennie zabierał mnie na Pastwiska. Jego płowy wałach był o połowę wyższy i dwu- krotnie cięższy od koni z Doliny; siedząc na siodle o wysokim łęku, przed dużym mężczyzną w hełmie Kondora, czułam się tak, jak- bym nie była już dzieckiem, tylko kimś innym, kimś rzadziej spo- tykanym niż istota ludzka. Widziałam i słyszałam, jak ojciec traktu- je mężczyzn w obozie; wszystko, co mówił, stanowiło rozkaz, pole- cenie, wykonywane bez pytań i dyskusji. Nigdy z nikim nie rozmawiał - rozkazywał, a człowiek, do którego mówił, klepał się ręką w czoło i biegł robić, co trzeba. To mi się podobało, niemniej nadal bałam się ludzi Kondora. Sami mężczyźni, wysocy, w dziw- nych strojach, dziwnie pachnący, uzbrojeni, mówiący innym języ- kiem; gdy się uśmiechali lub mówili do mnie, zawsze się cofałam, wlepiałam oczy w ziemię nie odpowiadając. Pewnego dnia, gdy zaczynali budowę, ojciec nauczył mnie słowa z ich języka: pyez— teraz; kiedy dawał znak, miałam krzyczeć: - Pyezl - tak głośno jak umiałam, a jego ludzie spuszczali wówczas kafar, wielki głaz, zawieszony na blokach. Usłyszałam swój wysoki, cienki głos i zobaczyłam, że słucha mnie dziesięciu silnych męż- czyzn, i że to się powtarza, znowu i znowu, i znowu. Wtedy to po raz pierwszy poczułam, jak wielka jest energia mocy biorącej się z braku równowagi, czy to w przypadku obciążonej dźwigni czy też społeczeństwa. A że byłam poganiaczem, nie zaś wbijanym pa- lem, sądziłam, że to świetnie. Most stał się wszakże przyczyną kłopotów. Od chwili gdy żoł- nierze Kondora rozbili obóz na Eukaliptusowych Pastwiskach, z miast w Górnej Dolinie ciągnęły na dól grupki mężczyzn, którzy koczowali na wzgórzach nad Winnicą Ounmalin. Nie polowali, po prostu wałęsali się po okolicy i przyglądali żołnierzom Kondora. Wszyscy należeli do Loży Wojowników i ludzie w Sinshan mówili 0 nich niespokojnie, z pewną fascynacją — że palą tytoń codzien- nie, że każdy ma własną strzelbę i temu podobne. Mój kuzyn Chmiel, który został członkiem Wawrzynu, nie pozwalał już, aby- śmy z Pelikan bawiły się z nim w dzikie psy; nie, my miałyśmy być Kondorami, on zaś Wojownikiem. Ja jednak powiedziałam, że Peli- kan nie może być Kondorem, bo Kondorem nie jest, a ja jestem - częściowo; na co Pelikan oznajmiła, że w takim razie nie chce być niczym i że to głupia zabawa, i poszła do domu. Przez całe popołu- dnie Chmiel i ja polowaliśmy na siebie na Wzgórzu Adoby, z paty- kami w charakterze broni, a kiedy któreś z nas zobaczyło drugie, wołało: - Paf! Nie żyjesz! - Tak chcieli się bawić ludzie na Pastwi- skach. Zupełnie nas opętało, bawiliśmy się w to codziennie, wciąga- jąc inne dzieci do zabawy, dopóki nie wypatrzyła nas Waleczna. Bar- dzo się gniewała; bez słowa zasadziła mnie do łuskania orzechów 1 migdałów, aż myślałam, że mi ręce odpadną, a potem oznajmiła, że jeśli jeszcze raz przed Trawą ucieknę z lekcji w heyimas, wyro- snę na zabobonną, złośliwą, bezmyślną, wstrętną, tchórzliwą oso- bę; ale oczywiście, jeśli tego właśnie chcę, to proszę bardzo. Zrozu- miałam, że nie pochwala tej zabawy, więc przestałam się w nią ba- wić; nie przyszło mi do głowy, że pragnie również, abym przestała jeździć z ojcem na Eukaliptusowe Pastwiska oglądać budowę mostu. Następnym razem, gdy się tam zjawiłam, żołnierze nie pra- cowali; grupa Wojowników z Chumo i Kastoha-na rozbiła obóz między filarami na brzegu. Niektórzy z Kondorów byli wściekli, widziałam to w ich rozmowie z moim ojcem; prosili, aby pozwolił im siłą usunąć ludzi z Doliny. Nie zgodził się i poszedł pogadać z Wojownikami. Chciałam iść z nim, ale kazał mi czekać przy ko- niu, więc nie wiem, co mu powiedzieli; wiem, że wrócił na górę ze srogą miną i długo rozmawiał z oficerami. Tej nocy Wojownicy odeszli; przez kilka dni praca przy mo- ście szła w spokoju i ojciec na moją prośbę chętnie mnie tam za- bierał. Ale któregoś popołudnia zastaliśmy na Pastwiskach grupę ludzi z Doliny, czekających pod rzędem wielkich drzew eukaliptu- sa, od których miejsce to wzięło swoje imię. Kilkoro z nich pode- szło i zaczęło z ojcem dyskutować. Przepraszali, że jacyś młodzi ludzie byli niegrzeczni i kłótliwi, mieli nadzieję, że to się nie po- wtórzy; stwierdzili jednak, że większość mieszkańców Doliny uzna- ła po namyśle, iż błędem jest stawianie mostu bez narady z Rzeką i ludźmi, którzy żyją na jej brzegach. Ojciec odparł, że most jest potrzebny jego wojsku, aby prze- wieźć przez Rzekę prowiant. - Są mosty w Madidinou i Ounmalin oraz promy w Błękitnej Skale i Okrągłym Dębie - powiedział ktoś z Doliny. - Nie udźwigną naszych wozów. - W Kastoha i Telina są kamienne mosty. - Za bardzo musielibyśmy nadkładać drogi. - Twoi ludzie mogą przenieść wszystko przez płyciznę przy promie. - Żołnierze nie noszą ładunków na plecach. Tkacz Słońca przemyślał to sobie i powiedział: - No cóż, jeśli chcą jeść, to niech się nauczą nosić żywność. - Moi żołnierze przybyli tu odpocząć. Do transportu prze- znaczone są wozy i jeśli nie będą mogły przejechać przez Rzekę, wasi ludzie będą musieli sami dostarczyć nam prowiant. -Jeszcze czego - mruknął jakiś mężczyzna z Tachas Touchas. Tkacz Słońca i inni zmierzyli go wzrokiem. Zapadła cisza. - Postawiliśmy już wiele mostów. Ludzie Kondora to nie tylko dzielni żołnierze, lecz również wielcy inżynierowie. Drogi i mosty wokół Miasta Kondora to cuda naszej epoki - ciągnął ojciec. - Gdyby most w tym miejscu był potrzebny, toby tu stał - po- wiedziała Biała Brzoskwinia z Ounmalin. Mój ojciec, który nie lubił rozmawiać z kobietami w obecno- ści mężczyzn Kondora, nie powiedział nic i zapadła kolejna brze- mienna cisza. - W naszej ocenie — odezwał się Tkacz Słońca bardzo uprzej- mie - most w tym miejscu nie jest rzeczą właściwą. -Jedyne połączenie z południem, jakie macie, to kolej o sze- ściu drewnianych wagonach! - wybuchnął ojciec. - Ten most otworzy drogę prosto aż do... Zamilkł. Tkacz Słońca pokiwał głową. Ojciec zasępił się, po czym rzekł: - Słuchajcie. Moje wojsko nie chce wam uczynić żadnej krzywdy. Nie wypowiadamy wam wojny — to mówiąc, zerknął na mnie raz i drugi, jakby szukając potrzebnych słów - ale musicie zrozumieć, że Kondor włada całą Północą i że teraz mieszkacie w cieniu Jego skrzydła. Nie przynoszę wam wojny. Chcę jedynie poszerzyć wasze drogi i zbudować most, na którym zmieści się coś większego niż gruba kobieta! Patrzcie, buduję go z dala od waszych miast, gdzie nie będzie wam przeszkadzał. Ale nie może- cie stać nam na drodze. Musicie pójść z nami. -Jesteśmy osadnikami, nie wędrowcami — powiedział Ko- pacz z Telina-na, rzecznik Błękitnej Gliny, spokojny człowiek, dobrze wszystkim znany jako jeden z najlepszych mówców. - Że- by we własnym domu przejść z pokoju do pokoju, nie są po- trzebne drogi i mosty. Ta Dolina to nasz dom, tutaj mieszkamy. Tutaj gościmy tych, którzy są w drodze, których dom jest gdzie indziej. Ojciec przez chwilę układał w głowie odpowiedź, po czym oznajmił donośnie: - Pragnę być waszym gościem. Przecież wiecie, że Dolina jest również moim domem! Ale służę Kondorowi, on zaś wydał rozkazy. Tej decyzji nie zmienicie ani wy, ani ja. Musicie to zro- zumieć. Słysząc to człowiek z Tachas Touchas szczerząc zęby odwrócił twarz i odsunął się od grupy, aby zaznaczyć, że jego zdaniem dal- sza rozmowa nic nie da. Kilkoro innych zrobiło to samo, ale Ob- sydian z Ounmalin zrobiła krok do przodu. Była jedyną osobą w dziewięciu miastach, która nosiła wówczas imię swego Domu, najsłynniejszą tancerką Księżyca i Krwi, niezamężną, jednopłcio- wą osobą o wielkiej mocy. - Posłuchaj, dziecko - powiedziała. - Myślę, że nie wiesz, 0 czym mówisz. Może mógłbyś zrozumieć, gdybyś zaczął czytać. Tego nie mógł ścierpieć; nie przy swoich ludziach. Choć większość z nich nie rozumiała słów, usłyszeli w jej głosie wzgardę 1 autorytet. - Bądź cicho, kobieto! - zawołał i patrząc mimo niej, na Tka- cza Słońca, dodał: - Wstrzymam prace przy moście, bo nie chcę niczyjej szkody. Zrobimy dla wozów most z desek, który rozbierze- my odchodząc. Ale wrócimy, być może, wielką armią, być może Doliną przejdzie tysiąc ludzi. Poszerzymy drogi, zbudujemy mo- sty. Nie prowokujcie gniewu Kondorów! Pozwólcie im... pozwól- cie im przepłynąć przez waszą Dolinę, jak woda płynie przez ko- ło młyńskie. Ojciec nie był głupi i przez te kilka miesięcy nauczył się rozu- mieć obraz wody. Gdybyż tylko urodził się w Dolinie, gdybyż tylko został i zamieszkał tutaj! Ale, jak to mówią, wiele wody upłynęło od tamtej pory. Obsydian odeszła, rozgniewana, a za nią wszyscy ludzie z Ounmalin, tylko Biała Brzoskwinia stała niezłomnie, bardzo od- ważna, i powiedziała: - Wobec tego uważam, że my, ludzie z miast, powinniśmy po- móc nosić żywność, którą dajemy; warunkowe dary są czymś odra- żającym. - Zgadzam się - powiedział Kopacz, a za nim pozostałe osoby z Madidinou i jedna z Tachas Touchas. - Most się załamuje, woda płynie dalej... - dodał Kopacz wers z Pieśni Wody. Z uśmiechem odwrócił otwarte dłonie ku memu oj- cu i cofnął się. Jego towarzysze też tak zrobili. — To dobrze - powiedział ojciec i odszedł. Stałam nie wiedząc, w którą stronę się zwrócić - do ojca czy do ludzi z mego miasta; rozumiałam, że mimo pozorów powścią- gliwości po obu stronach było dużo gniewu, że do spotkania nie doszło. Słabi idą za słabością, ja zaś byłam dzieckiem; poszłam za ojcem, lecz zamknęłam oczy, aby nikt mnie nie zobaczył. Problem mostu został zażegnany. Żołnierze zbudowali prze- prawę z desek, która była w stanie udźwignąć ich wozy, a ludzie z Doliny, w workach i koszach, po trochu, przynosili prowiant do suszarni w Atsamye, skąd zabierały go grupy Kondorów. Ale Wo- jownicy cały czas snuli się wokół obozu, a wiele osób z Ounmalin nie chciało nic żołnierzom dawać ani z nimi rozmawiać, ani nawet na ich patrzeć, chodząc zamiast tego na zebrania do Loży Wojow- ników; kto jak kto, ale Obsydian z Obsydianu w Ounmalin na pewno miała gniew w sercu. Dziewczyna z Obsydianu w Tachas Touchas zaprzyjaźniła się z jednym z Kondorów i chciała wejść z nim w głąb lądu; ponie- waż jednak miała tylko siedemnaście lat i przestraszyła się tego, co mówili ludzie, poprosiła swoje heyimas o zgodę — czego w swoim czasie nie zrobiła moja matka, Wierzba. Dom Obsydianu z Tachas Touchas wysłał ludzi do Ounmalin na naradę, i Obsydian z Obsy- dianu rzekła wtedy: — Czemu ci Kondorzy to sami mężczyźni? Gdzie są ich kobie- ty? Czy są jak drzewo miłorzębu? Niech żenią się ze sobą i płodzą, co zechcą! A córka naszego Domu niechaj nie bierze sobie męż- czyzny bez Domu! Czy dziewczyna z Tachas Touchas nadal widywała się ze swym młodym Kondorem, tego nie wiem. Na pewno się nie pobrali. W okresie między Trawą i Słońcem Wojownicy z całej Doliny urządzili wzdłuż Drogi i na brzegach Rzeki kilka uroczystości, któ- re nazwali Oczyszczeniami. Podczas pobytu Kondorów w Dolinie wielu mężczyzn ze wszystkich miast zaczęło wstępować do ich Lo- ży. Syn i wnuk mego bocznego dziadka też się przyłączyli i przez jakiś czas cala rodzina zajęta była tkaniem dla nich ubiorów na wakwa - specjalnych tunik z ciemnej wełny i peleryn z kapturem, trochę podobnych do strojów żołnierzy Kondora. Loża Wojowni- ków nie miała własnych błaznów; gdy kilku Błaznów Krwi z Madi- dinou zjawiło się na jednym z Oczyszczeń, Wojownicy, zamiast się z nimi prześmiewać lub po prostu zlekceważyć, zaczęli się szar- pać; doszło do bójki i dużych przykrości. Wokół Wojowników za- wsze panowała atmosfera niepokoju i seksualnego napięcia. Kilka kobiet z Sinshan, których mężowie wstąpili do Loży, zaczęło nawet narzekać na obowiązującą ich zasadę wstrzemięźliwości płciowej, jednak inne kobiety je wyśmiały; zimą obowiązuje tyle rytualnych zakazów dla tańczących Słońce czy Świat, że jeszcze jeden napraw- dę nie robi wielkiej różnicy - chociaż, jak to mówią, źdźbło trawy złamało grzbiet wielbłąda. Tego roku moja babka tańczyła Wewnętrzne Słońce, a ja po raz pierwszy pościłam Dwadzieścia Jeden Dni i co wieczór słucha- łam transowego śpiewu w naszym heyimas. To było dziwne Słońce. Tamtej zimy każdy ranek był mglisty i często mgła podnosiła się tylko do stóp Góry Sinshan, sprawiając, że żyliśmy jakby pod ni- skim sklepieniem, wieczorem zaś znów opadała na dno Doliny. Pojawiło się więcej Białych Błaznów niż zwykle; nawet jeśli niektó- rzy dotarli do Sinshan z innych miast i tak było ich zbyt wielu; mu- sieli przyjść z Czterech Domów, z Domu Lwa, poprzez tę białą, mokrą mgłę, która skrywała świat. O zmroku nawet balkony bu- dziły przerażenie i dzieci bały się oddalać od domów. Nawet dziec- ko siedzące przy rodzinnym ognisku mogło, podniósłszy głowę, dojrzeć za szybą białą, wpatrzoną weń twarz i usłyszeć szczękanie zębów. Pielęgnowałam w lesie sadzonki, za drugim wzgórzem na pół- noc, bardzo daleko, gdyż chciałam, aby stanowiły niespodziankę. Podczas Dwudziestu Jeden Dni z trudem zmuszałam się, żeby tam chodzić, tak bardzo bałam się Białych Błaznów; ilekroć zaćwierkał ptak lub cmoknęła wiewórka, zamierałam myśląc, że to szczękają zęby. W dzień przesilenia poszłam do swych sadzonek we mgle tak gęstej, że nie widziałam na pięć kroków. Każde drzewo w lesie stawało się Białym Blaznem czekającym w milczeniu, aby mnie do- paść. Było zupełnie cicho. Nic się nie odzywało, na tych wszyst- kich białych pagórkach poruszałam się tylko ja. Przemarzłam do kości i do głębi duszy; weszłam do Siódmego Domu i nie umiałam zeń wyjść. Mimo to szłam dalej, chociaż las tak się odmienił i ukrył za mgłą, że nie byłam już pewna, gdzie jestem, aż wreszcie dotar- łam do moich drzewek. Wszelki dźwięk wydawał mi się okropny, więc odśpiewałam heya Słońca niemal nie otwierając ust, a potem wykopałam sadzonki i niezdarnie przesadziłam je do doniczek, które zrobiłam specjalnie w tym celu; cały czas się trzęsłam i w po- śpiechu zapewne pogniotłam korzenie. Teraz musiałam zanieść je z powrotem do Sinshan, ale dziwna rzecz: gdy znalazłam się blisko domu, wśród pnączy winorośli na Węzłowym Pagórku, nie cał- kiem się cieszyłam. Część mnie chciała zostać we mgle, zagubiona, przerażona i zmarznięta, część mnie czuła się u siebie w Siódmym Domu, a nie w Domu Wysokiego Ganku. Weszłam na schody i obudziłam rodzinę na Słońce; Wierzbie dałam sadzonkę kaszta- nowca, Walecznej - polną różę, a Zabija - sadzonkę rosnącego w Dolinie dębu. Ten dąb - kształtne, rozłożyste drzewo, niezbyt jeszcze grube — wciąż rośnie tam, gdzieśmy go posadzili, po za- chodniej stronie dębowego zagajnika Gairga. Kasztanowca i róży już nie ma. I przed, i po Tańcu Słońca ojciec wszystkie poranki i wieczo- ry spędzał z nami, w Domu Wysokiego Ganku. Waleczna, która owego roku tańczyła zarówno Słońce, jak i Świat, przez większość dni i wszystkie noce przebywała w naszym heyimas. Wierzba tam- tego roku nie tańczyła; Zabija, rzecz jasna, nie musiał ani pościć, ani świętować. Nie wiedząc wówczas o nim zbyt wiele, sądziłam, że nie przestrzega żadnych obyczajów ani wakwa, że nie jest związa- ny z niczym na świecie, z wyjątkiem żołnierzy, którym wydawał roz- kazy, oraz mojej matki i mnie. Tamtej zimy przebywali z matką jak najwięcej w domu. Gdy minęło Słońce, niskie mgły ustąpiły deszczom, a potem zimnej pogodzie; na Górę Sinshan spadł śnieg, jak mąka na włosy młyna- rza, i czasem na trawie pojawiał się szron. Ojciec miał ze sobą czer- wone koce ze wspanialej wełny, którymi w marszu wyściełał swój namiot; teraz przyniósł je do nas, i nasza izba nabrała bogatego wyglądu. Lubiłam na nich leżeć. Pachniały słodką szałwią i innymi rzeczami, których nie potrafiłam nazwać, zapachem odległego miejsca na północnym wschodzie, skąd przybył mój ojciec. Mieli- śmy mnóstwo drewna na opał, jabłoni, gdyż miasto oczyściło dwa stare sady. W owe wieczory przy ogniu panował wielki spokój - i dla nich, i dla mnie. Wspominam piękność mojej matki przy tym ogniu, na skraju wielu lat smutku, jakbym widziała płonące na deszczu ognisko. Posłańcy Kondorów przynieśli zza Gór meldunek dla dowód- cy Armii Kondora. Tego wieczora, przy kolacji, Zabija rzekł: - Wierzbo, musimy pójść przed waszym Tańcem Świata. - Nigdzie nie pójdę w tę pogodę - odparła matka. - Nie — powiedział. — Może lepiej nie. Zapadło milczenie. Tylko ogień mówił. - Co lepiej nie? - zapytała matka. - Gdy ruszymy do domu, wtedy przyjdę po ciebie. - O czym ty mówisz? Mówili przez jakiś czas do tyłu, on - o Armii Kondora, wraca- jącej z wojny na Wybrzeżu Amaranthu, ona - nie przyznając jesz- cze, że już go pojęła. Wreszcie powiedziała: - Powiedz prawdę: mówisz mi, że odchodzisz z Doliny? - Tak - odrzekł. — Na jakiś czas. Przeciw ludziom z Wewnętrz- nego Wybrzeża. Taki jest plan Kondora. Milczała. - Rok — powiedział. - Nie więcej niż rok. Chyba że mnie wy- ślą do Sai. Wtedy najwyżej dwa lata, nie dłużej. Milczała. - Gdybym mógł cię zabrać - powiedział - zrobiłbym to, ale to niebezpieczne i głupie. Gdybym mógł zostać... Ale nie mogę. Mo- żesz przecież tu na mnie poczekać. Wstała z miejsca przy ogniu. Pociemniała, opadło z niej mięk- kie światło płomieni. —Jeśli nie zostajesz, idź - powiedziała. - Słuchaj, Wierzbo! - zawołał. - Słuchajże! Czy to nieuczciwe prosić cię, byś zaczekała? Gdybym jechał na polowanie, na han- del, nie zaczekałabyś? Wy, z Doliny, odchodzicie czasami! I wraca- cie - i żony czekają. Wrócę, obiecuję ci, Wierzbo. Jestem twoim mężem. Przez chwilę stała między ogniem i cieniem. W końcu prze- mówiła: -Jeden raz. Nie zrozumiał. - Jeden raz na dziewięć lat - powiedziała. - Nie dwa razy. Jesteś moim mężem albo nie. Mój dom cię trzyma albo nie. Wybieraj. - Nie mogę zostać - odparł. Powiedziała głosem wciąż cichym i wyraźnym: - Wybór należy do ciebie. - Jestem dowódcą Armii Kondora - mówił. - Wydaję rozkazy, aleje także dostaję. W tej sprawie nie mam wyboru, Wierzbo. Wówczas odsunęła się od ognia i przeszła przez pokój. - Musisz zrozumieć - powiedział. - Rozumiem tylko, że wybierasz, aby nie wybrać. - Nie rozumiesz. Mogę cię tylko prosić: poczekasz na mnie? Milczała. - Wrócę, Wierzbo. Moje serce jest z tobą i z dzieckiem, na zawsze! Milczała. Stanęła obok drzwi prowadzących do drugiego pokoju, dla ciepła otwartych. Moje łóżko stało tuż za nimi i widziałam ich obo- je, czułam przeciwstawne siły w jej ciele. - Musisz na mnie poczekać — powiedział. - Odszedłeś - odparła. Weszła do drugiego pokoju i zamknęła za sobą drzwi, dotych- czas otwarte dla ciepła. Stała w ciemności, a ja leżałam nieruchomo. - Wierzbo, wróć! - zawołał, podszedł do drzwi i zawołał jeszcze raz, gniewnie, z wielkim bólem. Nie odpowiedziała. Żadna z nas się nie poruszyła. Przez długi czas nic się nie działo, po czym usłyszały- śmy, jak odwraca się, idzie przez pokój i zbiega ze schodów. Matka położyła się obok mnie. Nic nie mówiła, leżała bez ru- chu i ja się nie ruszałam. Nie chciałam myśleć o tym, co mówili, chciałam zasnąć i wkrótce mi się to udało. Gdy wstałam rano, ujrzałam, że matka zwinęła czerwone ko- ce i wraz z ubraniem ojca położyła je na balkonie u szczytu scho- dów, na zewnątrz naszych pokojów. Około południa ojciec wspiął się po schodach, minął koce i swoje ubranie i wszedł do pokoju. Moja matka tam była; nie pa- trzyła na niego, nie odpowiadała na jego pytania, a kiedy odsunął się od wyjścia, natychmiast opuściła dom i szybko poszła do hey- imas. Pobiegł za nią, ale ludzie z Błękitnej Gliny od razu go po- wstrzymali, nie pozwalając zejść na dół. Trochę szalał, uspokoili go jednak, zaś Dziewięciokąt wyjaśnił, że mężczyzna może odchodzić i wracać wedle woli, a kobieta może go przyjąć lub nie, ale dom należy do niej i jeśli ona zamyka drzwi, jemu nie wolno ich otwo- rzyć. Ludzie zebrali się, zwabieni zamieszaniem, jakie robił na po- czątku; niektórzy z nich uznali, że to wręcz śmieszne tłumaczyć takie rzeczy dorosłemu mężczyźnie. Siła, rzeczniczka Loży Krwi, zaczęła zeń szydzić. Kiedy zawołał: - Ale ona jest moja - dziecko należy do mnie! - ruszyła wokół niego indyczym krokiem Błazna Krwi, gulgocząc: — Moja piła miesiączkuje! Zaplata odwagę do mnie! - i inne odwrotne słowa. Byli w mieście ludzie, którzy cieszy- li się z upokorzenia Kondora, widziałam to z balkonu. Ojciec wrócił na górę, z wściekłością kopnął zwinięte koce i stanął w drzwiach. Odwrócona doń plecami zagniatałam kukury- dziany chleb na kuchennym stole. Nie wiedziałam, co zrobić, jak się zachować, nienawidziłam ojca za swoją niepewność i smutek. Cieszyłam się, że Siła go wykpiła, sama chciałam zeń zakpić za to, że był taki głupi. - Sowo - zapytał - poczekasz na mnie? Nie spodziewałam się, że będę płakać, ale się rozpłakałam. -Jeśli przeżyję, wrócę tu do ciebie - powiedział. Nie wszedł do środka, a ja do niego nie podeszłam. Kiwnęłam głową. Gdy podniosłam wzrok, ujrzałam, że wkłada hełm Kondo- ra, ten hełm, który zakrywał mu twarz. Odwrócił się i wyszedł. Waleczna tkała na krosnach, ustawionych pod oknem w dru- gim pokoju. Gdy matka wróciła do domu, powiedziała: - No i poszedł, Wierzbo. Twarz mojej matki była blada i pomarszczona. - Porzuciłam tamto imię. Wrócę do pierwszego. - Pipil - powiedziała babka miękko, jak matka wymawiająca imię dziecka. Pokręciła głową. (Druga część opowieści Mówikamienia rozpoczyna się na stronie 212.) Od tłumacza: Str. 17 „Idę tam..." Z wyjątkiem form czasu przeszłego, np. „płakałam", czasowniki w tym i pozostałych wierszach występują w czasie teraźniejszym ciągłym, służącym do opowiadania mitów, relacjonowania snów, mówienia o zmarłych, jak rów- nież do uroczystych recytacji. W naszym języku to „bezczasowe teraz"dość dobrze oddaje imiesłów czasu teraźniejszego: Idąc tam, idąc Gdzie wtedy Płakałam nad potokiem. Idąca tam, idąca Gęsta mgła nad potokiem. Str. 20 „I tak szłyśmy po ramieniu życia..." Kodeks Serpentynu być może przybliży to obrazowanie. Lewe ramię heyiya-if, symbolu Całości, składało się, licząc od środka, z pięciu kolorów: czarnego, niebieskiego, zielonego, czerwonego, żółtego; prawe ramię symbo- lu było białe. Lewe ramię oznaczało śmiertelność, prawe - wieczność. Str. 29 „Miedzianego Węża... górskiego lwa..." Miedziany Wąż mógł być rytuałem uzdrawiającym chorych na reuma- tyzm. Góra Ama Kulkun - Góra-Babka - oraz źródła rzeki Na i miasto u źró- deł, Wakwaha-na, należały do najświętszych miejsc ludu z Doliny. Podróż na szczyty „tropem lwa" lub „szlakiem myszołowa" była samotną, duchową wę- drówką, którą prędzej czy później większość ludzi z Dziewięciu Miast podej- mowała co najmniej raz w życiu. Str. 54 „Czy są jak drzewo miłorzębu?" Miłorząb jest drzewem rozdzielnoptciowym; aby uniknąć zapłodnienia, drzew żeńskich zwykle nie sadzi się obok męskich, gdyż owoc wydziela strasz- liwy smród. W literaturze Kesh miłorząb kojarzony jest z homoseksualizmem, zarówno w żartach, jak przy okazjach bardziej uroczystych. Str. 57 „...musimy pójść przed waszym Tańcem Świata". Terter Abhao, niezbyt wtajemniczony w subtelności mówionego języka Kesh, użył formy „my", obejmującej mówiącego oraz osobę, do której się mó- wi, razem z formą czasownika „pójść", która oznacza „udać się gdzieś na chwi- lę lub na małą odległość"; wskutek tego Wierzba zrozumiała, że powiedział coś w rodzaju: „Może przed Tańcem Świata ty i ja pospacerujemy sobie tro- chę". Str. 58 „...inne odwrotne słowa". W improwizacjach Błaznów znaczenia słów ulegały celowemu prze- mieszczeniu (podobnie jak w poezji i obrazowaniu surrealistów). Terter Abhao mimowiednie dokonał takiego przemieszczenia, mówiąc, że jego dziecko „należy do" niego, podczas gdy gramatyka Kesh nie uwzględnia związku własności pomiędzy żyjącymi istotami. W istocie, język, w którym cza- sownik „mieć" nie jest przechodni, zaś „być bogatym" wyrażane jest tym sa- mym słowem co „dawać", nader często sprawia, że tłumacze i obcy zamienia- ją się w błaznów. Kodeks Serpentynu Ten napisany archaiczną kaligrafią tekst jest jedynym słownym fragmentem złożonej w harmonijkę księgi symboli obrazkowych znajdującej się w Bibliotece Wakwaha. Dziewięć Domów żywych i umarłych to: Obsy- dian, Błękitna Glina, Serpentyn, Żółta Adoba, Czerwona Adoba, Deszcz, Chmura, Wiatr i Ci- sza. Kolory czterech Domów umarłych to biały i barwy tę- czy. Ludy żyjące wespół z istotami ludzkimi mieszkają w Do- mach Ziemi; ludy z pustkowi mieszkają w Domach Nieba. Ptaki pochodzą z Domów Nieba, z prawego ramienia, mó- wią w imieniu umarłych i zanoszą im wieści; ich pióra to słowa tych, którzy nie żyją. Gdy dziecko przybywa z Czte- rech Domów, aby się narodzić, zamieszkuje w Domu swojej matki. Domy Nieba tańczą Taniec Ziemi, Domy Ziemi tań- czą Taniec Nieba. Dom Błękitnej Gliny tańczy Wodę, Dom Żółtej Adoby tańczy Wino, Dom Serpentynu tańczy Lato, Dom Czerwonej Adoby tańczy Trawę, Dom Obsydianu tań- czy Księżyc. Wszystkie Domy Ziemi i Nieba tańczą Słońce. Słońce i inne gwiazdy tańczą wzór Powrotu. Heyiya-if jest wzorem Co jedzono W Kesh nie istnieje słowo głód. Podobno łowiectwo i zbieractwo to sposób życia nie dający się pogodzić z uprawą ziemi; ludzie, którzy nauczyli się wypasać stada i pracować na roli, z reguły zaprzestają polowań i zbierania runa leśnego. Kesh nie byli posłuszni tej regule. W istocie polowania nie miały wielkiego znaczenia dla ich za- opatrzenia w żywność; polowały - i zjadały swą zdobycz - głównie dzieci. (Pominąwszy sytuacje, gdy nie było pod ręką innych zaso- bów białka, można zapytać, jakie właściwie znaczenie miały dla lu- dzi polowania; natarczywy symbolizm łowów, ważny zwłaszcza dla mężczyzn, przesłonił ich praktyczną nieistotność, stąd romantycz- ny „mężczyzna-myśliwy" panuje na scenie, podczas gdy kobiety, które naprawdę zdobywają i przyrządzają jadło, nie są w ogóle brane pod uwagę) .Jednak do rzeczy; dla Kesh polowania stanowi- ły po trosze sport i religię, ascezę i rozpustę, natomiat znaczącym źródłem pożywienia było zbieractwo. Zbierali wszystko, co rosło dziko: żołędzie, korzonki, zioła, jagody i wiele rodzajów nasion, których odszukanie i przetworzenie wymagało niekiedy wielkiej cierpliwości. Nie powodowali się kaprysem, lecz postępowali me- todycznie, co roku chodząc o odpowiedniej porze do rodzinnych drzew, na miejskie łąki nasienne i porośnięte pałką rozlewiska. Na pytanie: dlaczego tak? można, jak sądzę zasadnie, odpowie- dzieć pytaniem: dlaczego nie? Zasoby naturalnej żywności były bardzo bogate, poza tym lubiano jej smak i jakość, a ponieważ ta- kie zjawiska, jak duże rodziny, gromadzenie nadmiernych zapa- sów jedzenia oraz postawy rywalizacyjne spotykały się na ogól z dezaprobatą społeczną, nie istniała ani potrzeba, ani motywa- cja dla intensywnego rolnictwa. Istotnymi czynnikami były tu za- pewne rozmiar i tempo wzrostu populacji, nieważne, czy traktowa- ne jako przyczyna czy skutek. Miasto — przeciwieństwo farmy - nie powstanie dopóki — lub jeżeli - ziemia nie jest intensywnie upra- wiana. Eksplozje populacyjne dowolnego gatunku związane są z nadmiarem pożywienia: bruzda orna kończy się ulicą. Kesh mieszkali na poły w miastach, na poły zaś w głuszy. Nie mieli ulic, a ich farmy, wedle naszych norm, były ogrodami. Nie były to szczególnie schludne ogrody, gdyż pracowało w nich zbyt wielu ludzi, częściej z pomocą zwierząt niż maszyn - a nawet odwrotnie: jako pomocnicy nie maszyn, lecz zwierząt - poletka zaś i grządki (z wyjątkiem wielkich winnic na dnie Doliny) były małe i urozmaicone. W istocie, rośliny, które sadzili i jedli, by- ły również urozmaicone - rzecz zdumiewająca u ludu o mocno ograniczonym stylu kulturowym, niechętnego zapożyczeniom, „nieskażonego". Na przykład, najbliższe temu, co zwie się zbożem podstawowym, było ziarno (kukurydza), ale zbierali także żołę- dzie, uprawiali pszenicę, jęczmień i owies, a drogą wymiany dosta- wali ryż. Ryż i jęczmień były łuskane i gotowane w całości; inne ziarna przetwarzano na mąkę, krupy i kasze, a następnie gotowa- no, pieczono z zaczynem lub bez i tak dalej — co dawało wielką rozmaitość potraw z mąki i ziarna, płatków, i pieczywa. Razem wziąwszy, Kesh zbierali, uprawiali i hodowali żywność, gdzie im było wygodnie, po czym przyrządzali ją i spożywali z za- interesowaniem, szacunkiem i przyjemnością. Nie byli chudym ludem. Ich drobnokościste sylwetki miały skłonność do okrągło- ści, nie kantów, były miękkie, nie żylaste. Jedzenie niełatwo poddaje się abstrakcyjnym rozważaniom; rozsądniej więc będzie przedstawić kilka przepisów. Lirw metadi, czyli succotash* z Doliny Opłukać dwie szklanki drobnej czerwonej fasoli (rosnąca w Dolinie metadi bardzo przypomina meksykańskie frijole) i goto- wać do miękkości (około 2 godz.) z polową cebuli, trzema lub czterema ząbkami czosnku i liściem laurowym. Na wolnym ogniu ugotować do miękkości półtorej szklanki suszonej kukurydzy (w sezonie użyć świeżej). Garść suszonych grzybów gotować przez około pół godziny i zostawić je w wywarze. Połączyć gotowe składniki, dodając: - sok i miąższ z jednej cytryny lub miąższ puszkowanej tama- ryndy -jedną cebulę, posiekaną i przesmażoną na oleju wraz z drobno posiekanym czosnkiem i łyżeczką kminku - dużą, łagodną, zieloną paprykę chili typu chile verde lub ma- łą, ostrą, zieloną paprykę chili (ale nie paprykę pomidorową), obraną z nasion i posiekaną - trzy, cztery pomidory, obrane ze skórki i grubo pokrojone - oregano, szczypiorek i trochę cytryny do smaku, a jeśli po- trawa ma być ostra — suszone, czerwone chili. Aby zagęścić sos, dodawano jedną gałkę suszonej pasty pomi- dorowej; dla nas równoważnikiem będą dwie, trzy łyżki stołowe gęstego przecieru pomidorowego (jeśli nie jest to sezon na świe- że pomidory, ilość przecieru należy podwoić lub potroić). Wszystko gotować na wolnym ogniu około godziny. Podawać posypane surową, siekaną cebulą, z kwaśnym sosem lub zielonymi pomidorami, kiszonymi z liściem świeżej lub suszo- nej kolendry. Powyższe danie, jako „zbyt ciężkie do ryżu", podawano z chlebkiem kukurydzianym typu tortilla. *kukurydza z duszoną fasolą i papryką (przyp. tłum.) Hotuko, „stara kura", obiad z kurczaka i ryżu Dużą, starą, żylastą kurę udusić do miękkości z liściem bobko- wym, rozmarynem i odrobiną wina (ponieważ większości z nas nie uda się dostać dużej, starej, żylastej kury, udusić małego, mło- dego i żylastego kurczaka). Ostudzić i obrać mięso z kości. Odlać tyle rosołu, by starczyło na ugotowanie ryżu, resztę -je- śli jest za rzadki - odparować i przez pięć do piętnastu minut go- tować w nim niektóre lub wszystkie z poniższych składników: - garść całych migdałów, sparzonych i obranych ze skórki - pokrajane w plasterki seler, marchewkę, rzodkiewki, żółte lub zielone kabaczki, cebulę itp. - kilka listków szpinaku, chińską kapustę i inne zieleniny - całe grzyby, suszone lub świeże. Dodać pokrajane mięso kury, posiekaną natkę pietruszki, po- siekany liść świeżej lub suszonej kolendry i posiekaną cebulkę dymkę; doprawić nasieniem kminku i kolendry, odrobiną mielo- nej czerwonej papryki, solą i cytryną. Odstawić na dzień lub noc, ażeby „aromaty przywykły do siebie". Łagodnie odgrzać i podawać z ugotowanym w rosole ryżem. Mile widziane są następujące dodatki: - posiekane jajko na twardo - palone siemię doględy - posiekany liść kolendry - cebulka dymka - kiszonka z zielonych pomidorów lub tomatilli - marynowana ostra papryka - galaretka porzeczkowa - suszone porzeczki lub siekane rodzynki. Dodatki te podaje się w małych miseczkach, ustawionych wo- kół dania głównego. Większość spożywanego w Dolinie ryżu otrzymywano od lu- dów Rzeki Bagien; miał on krótkie ziarna i lepił się po ugotowa- niu. Cenionym gatunkiem, za który ludzie z Doliny gotowi byli oddać najlepsze wina, był „sasi", dlugoziarnisty ryż o delikat- nym smaku, uprawiany na południe i wschód od Morza We- wnętrznego. Pragasivfas - zupa letnia Godne zakończenie uczty z jagnięcego mięsa w upalny dzień. W kawałku masła wielkości żółtka jajka udusić połowę tej ob- jętości krochmalu (mąki kukurydzianej) i żółtko jednego jajka, rozcierając lekko na gęstniejącą pastę lub zasmażkę. Schłodzić i dodać, wciąż mieszając, kubek jogurtu i dwa kubki zimnego ro- sołu z jagnięcia (na kościach i bez tłuszczu). Do smaku dodać sok z cytryny i/lub kroplę białego wina. Podawać posypane siekaną świeżą miętą. (Aby otrzymać gorącą zupę, należy ją podgrzać i dodać ugo- towany pęczak, a zamiast mięty użyć natki pietruszki lub siekanej trybuli). Dur m drew, „czerwone i zielone", obiad warzywny Obrać ze skórki jedną dużą lub kilka małych oberżyn i po- kroić na plastry grube na palec. Skropić sokiem z cytryny, posypać gruboziarnistą solą i odstawić, tymczasem przygotowując pozosta- łe składniki: - dwie spore cukinie (nie obrane) pokroić na plastry podob- nej grubości i również skropić cytryną - posiekać garść natki i kilka ząbków czosnku oraz dwie gar- ście świeżych grzybów, najlepiej łagodnych w smaku. Przyrządzić sos, starannie rozcierając w moździerzu czosnek z dwiema łyżkami dobrej oliwy z oliwek i szczyptą mielonej czer- wonej papryki, mieszając z dwoma kubkami jogurtu do otrzyma- nia gładkiej, gęstej konsystencji. Szybko przesmażyć cukinię na gorącym, lekkim oleju, aż do zbrązowienia brzegów, po czym ułożyć na jednym końcu półmi- ska. Na mniejszej ilości oleju usmażyć szybko oberżynę, aż przybie- rze czerwono-brązowy kolor, i ułożyć na drugim końcu półmiska. Pośrodku ułożyć grzyby, przesmaźone z natką do miękkości. Po- dawać natychmiast z gotowanymi w mundurkach ziemniakami oraz sosem, którym można danie polać bądź też zanurzać w nim porcje jedzenia. Do tej potrawy dobrze pasują pokrojone w plastry pomidory i czarne oliwki. HwoDwon, „dębowe jaja" Ciekawie wypada porównanie mączki z żołędzi z mąką kuku- rydzianą i pszenną. Kukurydziana albo pszenna mąka zawiera przed ugotowaniem 1-2% tłuszczu, 10% białka i 75% węglowoda- nów, tymczasem mączka żołędziowa - 21% tłuszczu, 5% białka i 60% węglowodanów. Mączka ta, rzecz jasna, stanowiła podsta- wowe pożywienie łudzi pierwotnie zamieszkujących ten region; jednak przestała pełnić tę rolę z nadejściem ludów o kulturach, w których żołędziami karmiono świnie. Kesh sadzili dęby w miastach i wokół nich oraz opiekowali się „drzewami do zbierania" na polach i w lasach. Okolica obfitowa- ła w dęby, zarówno pod względem liczby, jak i gatunków; drzewa te w normalnym roku dawały o niebo więcej żołędzi, niż ludzie mogli wykorzystać. Kesh najbardziej lubili owoce dębu z Doliny. Zbieranie i przetwarzanie odbywało się wspólnie pod nadzorem Serpentynu, choć oczywiście rodzina, która pragnęła dodatko- wych zapasów, mogła zapewnić je sobie sama. Po przebraniu i odarciu z łupin żołędzie mielono na specjalnych żarnach, które młynarze nazywali „żołędziowymi kamieniami". Nadmiar oleju zbierano, przeznaczając go do różnych celów, zaś mączkę, grubą lub drobną, ługowano przez zanurzenie w zimnej albo gorącej wodzie na kilka dni bądź godzin, zależnie od zawartości taniny i pożądanego smaku. Przed magazynowaniem lub bezpośrednio przed użyciem mąkę wypiekano lub prażono, aby wydobyć z niej „słodszy" orzechowy smak. Zupa z mączki żołędziowej, gęsta i przyprawiana na różne sposoby, zimą stanowiła w wielu domostwach codzienny posiłek. Nazywali ją doumfas, brązowa zupa; często była pierwszym po- karmem niemowlęcia, innym niż mleko matki. Grubszą mącz- kę gotowano na kaszkę lub rzadkie ciasto, spożywane jak polen- ta czy ryż, lub też pieczono, otrzymując ciężki, suchy, sytny chleb. Z mąki żołędziowej, połączonej z miodem, prażonymi na- sionami i mąką pszenną, wypiekano pierniczki i wafle; ponie- waż jednak mąka ta była tłusta, jakość jej pogarszała się w miarę przechowywania i zwykle po pół roku rozdzielano jej resztki wśród zwierząt. Tis, miód Kesh lubili słodycze; pod Ounmalin rozciągały się kiedyś po- la buraków cukrowych, jednak uprawę i przetwarzanie plonów zarzucono jako zbyt uciążliwe i większość potraw słodzono mio- dem. Sądzono, że podobnie jak dzikie zwierzęta, pszczoły są prży- byszkami z Domów Nieba, które uprzejmie zgodziły się wejść w Domy Ziemi i nawet zamieszkały w małych, postawionych dla nich domkach. Większość pszczelarzy pochodziła z Czerwonej Adoby; ten Dom miał w swej pieczy zbieranie, przechowywanie i rozdzielanie miodu. „Pszczele miasta"- pasieki - licznie występo- wały po stronie uprawnej każdej ludzkiej osady. Ule zrobione by- ły z drewna, za plastry zaś służyły pszczelarzom ruchome drewnia- ne ramki, które mogli wyjmować nie niszcząc ula i nie niepoko- jąc owadów. W Górnej Dolinie wytwarzano tyle miodu, że starczało go na wymianę z ludami z północy i wschodu, najwy- raźniej zajmującymi się hodowlą pszczół znacznie mniej meto- dycznie. Falfat, „błazen-błazen", deser Oczyścić kwartę zielonego agrestu, czerwonych porzeczek al- bo czarnych jagód, zmieszać z owocami olchy, chróściny lub man- zanity - dowolną cierpką jagodą - i lekko poddusić. Dodać mio- du do smaku. Doprawić cytryną lub posiekaną pomarańczą ku- mquat. Schłodzić. Zwarzyć ćwierć do pół litra bardzo gęstej śmietany i studzić ubijając, aż zgęstnieje. Wymieszać z owocami. Zwarzona śmietana ma zupełnie inną konsystencję niż nasza puszysta, bita śmietana; przede wszystkim trzeba zacząć od śmie- tany znacznie gęstszej. Lute, mydlnik Ludzie z Chumo dusili mydlnik (korzeń mydlnicy - Chloroga- lum pomeńdianum) z odrobiną miodu i spożywali jako wielki przy- smak. Ludzie w pozostałych ośmiu miastach używali go natomiast jako szamponu. Wersja Kesh powiedzenia De gustibus non est di- sputandum brzmi: „On myje włosy jej obiadem". Zachowanie przy stole Na stole stawiano talerze, półmiski, wazy, miski, kubki, kie- liszki itp., często bardzo piękne i bardzo rozmaite; nie było ich jednak zbyt wiele, gdyż, koniec końców, naczynia trzeba myć. Do zup i rzadkich potraw mieli łyżki z porcelany, drewna, rogu i me- talu; poza tym jedli palcami. Nie istniało tabu ani lewej, ani w ogó- le żadnej ręki; zakładano, że przychodząc do stołu z czystymi ręka- mi można jeść ręką lewą, prawą lub obiema - byle schludnie. Ja- ko pojemniki i wsporniki - a także wycieraczki talerzy - służyły rozmaite rodzaje pieczywa. Mięso przed podaniem krajano lub ćwiartowano, drób - luzowano. Stół mógł być goły bądź przykry- ty obrusem lub podkładkami z tkaniny, plecionej wikliny, bambu- sa, sitowia czy trawy; zwykle stało na nim jedno lub więcej naczyń do płukania palców, a po posiłku podawano w koło dużą, płócien- ną serwetkę. Jako że Kesh rzadko używali krzeseł, stoły były niskie. Ludzie siadali na podłodze z nogami wyprostowanymi, podwiniętymi lub skrzyżowanymi albo też korzystali z niskich skrzyń-law, biegnących wzdłuż dwóch lub trzech ścian większości pokojów, a do jedzenia przysuwali sobie mały stołek-stolik. Dziennie spożywano trzy posiłki: śniadanie, zwykle złożone z mleka, chleba lub płatków oraz owoców, suszonych lub świeżych; lunch - lekki posiłek południowy, kiedy jedzono resztki potraw i surówki; oraz obiad, zwykle po zmroku, stąd wcześnie zimą i dość późno latem. Woleli jednak coś przegryźć, kiedy czuli głód, niż opychać się o ustalonych porach. Być może działo się tak dlatego, że pod ręką była zawsze obfitość jedzenia; może też dlatego, że nikt nie był szczególnie uprawniony/zobowiązany do przygoto- wywania, wydawania lub wstrzymywania posiłków; w końcu zaś może dlatego, że choć objadanie się uważano za krępujące, a żar- łoczność za rzecz wstydliwą, łakomstwo łatwo można było zaspoko- ić pogryzając coś po cichu, lecz systematycznie. Jak już mówiłam, Kesh nie byli ludem chudzielców. Muzyczne instrumenty Kesh Instrumenty profesjonalnej jakości, takie, które miały grać na ceremoniach, wykonywali członkowie Kunsztu Bębnów pod auspicjami Domu Żółtej Adoby. Houmbuta Na houmbuta, czyli wielkim rogu, grano zarówno muzykę te- atralną, jak i sakralną. Drzewo chróściny przeznaczone na ponad dwumetrowatą, stożkowatą rurę instrumentu wybierano niezwy- kle skrupulatnie; każdy szczegół procesu suszenia, gięcia i rzeź- bienia miał istotne znaczenie dla sposobu, wjaki dźwięk oddechu zbierał się, kształtował i skupiał. Lejkowaty ustnik, zrobiony z ro- gu jelenia, musiał być ,jako lilia, co przyjmuje ciepły promień słońca" i chociaż liczył tylko 12 cm długości, stanowił lustrzane odbicie rury i czary dźwiękowej rogu. Dziewięć składających się na rurę listewek uszczelniano smołą i owijano włóknem; ponad półmetrowej długości czarę wykonywano ze złotku srebra i moco- wano do drewnianej rury za pomocą smoły i nici. A Doubure binga Nazwa ta - „wiele wibracji" - opisywała zestaw dziewięciu mo- siężnych naczyń, przechowywanych w pudełku. Pudełko to po otwarciu stanowiło podstawkę, na której grający ustawiał naczy- nia w ten sposób, aby tworzyły wzór heyiya-if, pięć po lewej i czte- ry po prawej stronie. Średnica naczyń wynosiła od dziesięciu do dwudziestu siedmiu centymetrów, a wysokość wydawanych przez nie dźwięków obejmowała nonę wielką. Barwa tonu zależała od rodzaju młotka (mógł być z twardego lub miękkiego drewna, lub pokryty suknem), od tego, w którą część naczynia uderzano i od siły uderzenia. Rzadko używany solo, instrument ten rozbrzmie- wał potokiem rytmicznych, migotliwych dźwięków, które pewien muzyk opisał jako „podobne do rozbłysków słońca na biegnącej wodzie, przed siebie, a jednak z powrotem..." Yoyide Ten jednostrunny instrument miał około 120 cm długości i z przodu wyglądał jak wydłużona łza. Przepięknie wygięty, sześć- dziesięciocentymetrowy smyczek zrobiony był ze splecionych wło- sów końskich i ludzkich, co w powszechnym mniemaniu nadawa- ło instrumentowi jego osobliwie delikatny ton. Weósai medoud teyahi Każde dziecko Kesh wiedziało, jak zrobić fujarkę i w Dolinie istniały niezliczone odmiany fletów prostych i bocznych, ze stro- ikami lub bez, zrobionych z drewna, metalu, kości i steatytu zwa- nego kamieniem mydlanym. Do najdziwniejszych należał kościa- ny flet stroikowy; długi na dwanaście—piętnaście centymetrów, wy- konany był z kości udowej jelenia lub jagnięcia. Zaczynający się z węższego końca tunel dźwiękowy schodził ku szerszemu końco- wi, po czym zawracał do stroika - kawałka trzciny, osadzonego w uchwytach z wierzbowego drewna. Dźwięk wydobywał się przez otwory wywiercone w bocznych ściankach kości; lekko naciskając stroik, muzyk mógł wygrywać oszałamiające, mikro tonowe glis- sanda, przesuwając zaś palce po otworach - produkować dziwne, przenikliwe, zawodzące, ptasie dźwięki. Tabit z Chróściny i Żółtej Adoby z Wakwaha, który pokazał nam, jak działa instrument, opo- wiadał, że musi pilnować, by kot się doń nie dobrał, gdyż „wciąż próbuje wyciągnąć z niego ptaszka". Tówandou Ta dziewięciostrunna cytra młoteczkowa, czyli cymbał lub dulcymer, składała się właściwie z dwóch instrumentów, większy, o półkolistym kształcie, miał półtora metra długości i pięć strun; mniejszy, o czterech strunach, dzielił z większym płytę rezonanso- wą z wiśniowego drewna. Korpus o kształcie łodzi był pięknie rzeź- biony w drewnie mirtu (lub wawrzynu). Najdłuższa struna więk- szych cymbałów, tzw. „struna zawiasu" nie miała podstawki; orze- chowe podstawki pozostałych strun układały się w łagodną krzywą heyiya-if. Na tówandou często grano muzykę do tańca i teatralnych przedstawień i jego dźwięk w Dolinie oznaczał święto. Najdosko- nalsze instrumenty przechowywano w heyimas Żółtej Adoby każ- dego miasta; korzystali z nich wędrowni grajkowie i trupy, które czasem nosiły również swoje mniejsze, przenośne cymbałki. Boud W Dolinie każdy grał na jakimś bębnie - zwykle na małym bębenku, pokrytym drewnem lub skórą, w który uderzał palca- mi, całą dłonią lub owiniętą w surową skórę pałeczką. Bęben towa- rzyszył śpiewom, tańcom, medytacjom i rozmyślaniom; grało ich wiele naraz lub jeden, samotnie. Był „drugim sercem" Kesh. Wierzby f A we-yt - wey he-yi - yz a f i J. i J' na - - am na - am ge-wak - wa sur ye - he -yi - ya na - - am na - am na - - am na - am wi -su-yu wi-sii-yu wi-su - yu om ó - na - am wi -su-yu - we - he-yi - ya ó - na-am ó -na-am ó- na-am om om om Pieśń Przepiórki J J- J Fe - ho - chan am na pa - rad - tun am na fe-ho-chan am na pa - ra - dan am na kaili-ku ce-le ho ee-le hu kailiku J i i 'J J hu kai t C - ku di-u hu kaili-ku ge-le di- 0 kaili-ku hu pa - rad - tun am na fe - ho - chan am na ł -ł li ' I pa - rad-tun am na fe-ho-chan am na pa - ra- dan am na j j * j j j J^ j kail(-ku ge-le hu gc-le hu kai I i-ku hu kailf - ku di - u .r? ) \ t i TT' JT3T hu katEf - ku ge-!e df u kai I (- ku hu pa - rad-tun am na Bębny, na których grali zawodowi muzycy, miały często duże rozmiary i skomplikowaną budowę. Wehosóboud, bęben drewnia- ny, mógł mieć nawet dziewięć „języków" - wydających różne tony poprzeczek, wyciętych w jego membranie, zaś do grania na nim służył tuzin par rozmaitych pałeczek i młoteczków; taki bęben sta- nowił instrument melodyczny o wielkich możliwościach wyrazo- wych. Pośród bębnów o membranie skórzanej największe wraże- nie robił wielki bęben ceremonialny: dwa wielkie kotły (o średni- cach dochodzących do półtora metra, pozostających w stosunku pięć do czterech) były złączone w taki sposób, że po uderzeniu obracały się wokół centralnego drzewca, podtrzymującego je oko- ło metra nad ziemią. Owe majestatyczne obroty wyznaczały rytm uderzeń. Tych instrumentów, niekiedy bardzo starych, nigdy nie wynoszono z heyimas, lecz nawet podczas nieformalnego muzyko- wania na powierzchni dawało się wyczuć ich dostojny pogłos i tempo. Darbagatush „Trzaskadełko" było instrumentem okazjonalnym, tworzącym akompaniament do śpiewu lub tańca. Wykorzystano w nim natu- ralną skłonność kory pewnych rodzajów eukaliptusa do odcho- dzenia od gałęzi pasmami, które przy wysychaniu zwijały się w rur- ki. Wybierano pięć do dziewięciu takich wonnych gałązek i zwią- zywano na końcu pękiem trawy; otrzymana wiązka, trzymana w jednej ręce i uderzana o otwartą dłoń wydawała przyjemny, trzeszczący klekot. Jeśli pieśni lub tańce miały miejsce przy ogniu, czy to w domu czy też na dworze, zwyczaj nakazywał spalić darba- gatush po skończeniu muzykowania. Mapy Ludzie z Doliny kreślili mapy, głównie samej Doliny, z wyraź- nym upodobaniem obserwując i ustalając związki przestrzenne pomiędzy dobrze znanymi miejscami i obiektami. A im lepiej je poznawali, tym bardziej lubili umieszczać je na mapach. Dzieci często rysowały mapy otaczających rodzinne miasta pól i wzgórz, niekiedy niesłychanie szczegółowe - każdemu ka- mieniowi odpowiadała kropka, każdemu drzewu — krzyżyk. Ludzie udający się w dół Rzeki, nad Ocean, lub w górę, do Wakwaha, często mieli przy sobie małe, schematyczne mapki Do- liny lub jej części. Jako że większość ludzi doskonale znała wszyst- kie elementy krajobrazu - od gór po kopczyki kretów - w promie- niu czterech, pięciu mil od domu, a ponadto cała Dolina liczyła sobie niecałe trzydzieści mil długości, mapy owe nie tyle wskazywa- ły kierunek, co służyły jako talizmany. "Większe mapy były niezwykle dokładne, zważywszy ich funk- cje - głównie estetyczne bądź poetyckie - ale też dokładność uwa- żano za podstawowy składnik czy atrybut poezji. Mapy całej Doliny zawsze wyglądały jak plany biegu Na i jej dopływów, zaś mapy częściowe przyjmowały jako oś odniesienia jakiś duży potok lub ich system. Źródło systemu wodnego znajdo- wało się na górze mapy; kierunki kompasu mogły być zaznaczone, ale mapę orientowano zgodnie z biegiem wody, zatem „dół" za- wsze znajdował się na dole strony. W rysunku gór i wzgórz uwzględniano w pewnym stopniu perspektywę, ale bez perspekty- wicznego skrótu. Miasta i inne twory rąk ludzkich oznaczano sym- ¦ • • • ;'•";.....¦* : v •••• •....... •-— Niektóre ścieżki wokół Potoku Sinshan Mapa Kesh przedstawiająca zlewisko potoków w okolicy Potoku Sinshan, którą podarowała redaktorce Mała Niedźwiedzica z Sinshan. Na tej mapie nazwana jest tylko Góra Sinshan, Błękitna Skała, Źródła Potoku Sinshan oraz kilka innych źródeł i pagórków. Napis po prawej na dole oznacza: „Piętnaście na północny zachód pod głazem głogownika. Przed Trawą". Mała Niedźwiedzica nie miała pojęcia, do czego się odnosił, powiedziała tylko, ze „mapa od dawna była w domu". jjf- ...-..BagnistaŚcieżka^ *^\ gajnik /-"'Ścieżka Kulkunwoi y>p .,.¦¦¦- Pola Madldfnou Rzeka Na s. Zlewisko Potoku Sinshan Mapa ta, opracowana w oparciu o mapę Małej Niedźwiedzicy, przedstawia nieco inny obraz okolic Sinshan i Madidinou, zawierając mniej ścieżek, a więcej nazw miejsc. bólami (heyiya-if dla miast); wydaje się, że kartografowie nie lubi- li pisać na swych dziełach, gdyż na niektórych w ogóle nie ma li- ternictwa, a na większości zamiast nazw miast, gór, potoków itp. widnieją tylko inicjały lub tajemnicze gryzmoły. Ponieważ jednak każdy choć trochę interesujący i trwały element rzeźby terenu po- siadał nazwę, być może kreślarze odmawiali wtłaczania ich na ma- pę, powodując się względami praktycznymi. Loża Znalazców sporządzała na własny użytek mapy regionów przylegających do gór wokół Doliny oraz terenów w promieniu kilkuset mil. Mapy te były zawsze aktualne, co zawdzięczano orga- nizowanym przez Znalazców wyprawom badawczym, a także zdję- ciom, nieustannie wykonywanym z powietrza przez komputery Zbiornicy. Jako pomoce naukowe Loża Chróściny wykorzystywała mapy całego kontynentu, mórz i innych części świata, jak również glo- busy kuli ziemskiej. W każdym mieście było takich map co naj- mniej kilka. Oczywiście, pierwotnie pochodziły ze Zbiornicy i na życzenie mogły być uwspółcześnione, ale sądząc po szacownej kru- chości przepięknie wykreślonych i fantastycznie zdobionych per- gaminów, wystawianych na półkach Loży Chróściny, życzenie takie rzadko padało. Reszta świata nie była dla mieszkańców Doliny czymś szczególnie zajmującym; w zupełności wystarczała im wie- dza, że istnieje. Większość z nich miała o globalnej geografii jedy- nie mętne pojęcie, zaś ich wyobrażenia na temat kontynentalnych odległości były tyleż nieadekwatne, co przesadzone. Na ogół (choć nie zawsze) realna geografia obejmowała dla nich krainę Wulkanów na północy i góry na południu; na zachód leżał Ocean Spokojny, na wschód - Morze Wewnętrzne, Góry Światła, Morze Omorna i odległe Góry Niebiańskie i Pasmo Skał. Za nimi zaś... „Wiecie, ląd ciągnie się i ciągnie do morza... i tak dalej, aż wresz- cie znów się wraca do Doliny". Taniec Świata laniec Świata był uroczystością na cześć ludzkiego udziału w czynieniu i odczynianiu, w tworzeniu i niweczeniu, w odnowie i ciągłości świata. W czasie gdy ludzie z Doliny tańczyli Taniec Nieba w imieniu wszystkich ludów oraz istot ziemi, Ludy Nieba tańczyły swoją część ceremonii - Taniec Ziemi. Tańczyli martwi i nie narodzeni na wie- trze i w głębi morza, tańczyły ptaki w powietrzu i dzikie zwierzęta w tajemnych miejscach na pustkowiu. („Taniec zwierząt nie jest ta- ki jak nasz. Nie znamy ich ceremonii. Tańczą swoje życie".) Złą- czone spirale tych dwóch kosmicznych tańców układały się w świę- ty kształt, heyiya-if. Uroczystości Tańca Świata zaczynały się w pierwszy nów po równonocy wiosennej i trwały przez trzy dni, aż do chwili, gdy trzeciego dnia wieczorem, o zachodzie słońca, ukazywał się cien- ki sierp księżyca. Odpowiedzialne za przebieg tańca były Loże Chróściny i Czarnej Adoby. PIERWSZY DZIEŃ ŚWIATA Ziemskie obchody Tańca Świata rozpoczynały się z nastaniem dnia, pod ziemią, w pomieszczeniach Loży Czarnej Adoby, które zawsze były położone za miastem, po stronie polowań. Nie były tak obszerne jak heyimas Pięciu Domów, więc tancerze zwykle wchodzili do nich na zmianę, wychodząc po kilku godzinach, aby zrobić miejsce dla innych. Wszyscy tancerze Pierwszego Dnia Świata byli starszymi ludźmi, „takimi, których dzieci mają dzieci". Jak podczas wielu innych świąt zwanych tańcami, tak i tutaj zdarzały się dłuższe okresy, kiedy w ogóle nie tańczono; ceremo- nie w ziemiankach polegały na długich melodeklamacjach, które prowadzili wykształceni śpiewacy Czarnej Adoby i Chróściny. Wiel- ki, ceremonialny bęben od wschodu do zachodu słońca wybijał pod ziemią rytm serca. Starzy ludzie z miasta czekali w milczeniu przy loży lub też w milczeniu wracali z niej do domów; dzieci ostrzegano, by nie odzywały się do dziadków, którzy im nie odpo- wiedzą. Tańczący starzy ludzie pościli cały dzień i wpinali pióra we włosy lub też owijali się w obszyte piórami opończe z cienkiej, czarnej wełny, przy czym nie były to pióra, wyrwane domowym lub upolowanym ptakom, lecz takie, które zostały znalezione. Żadnego ze słów pieśni na Pierwszy Dzień Świata nie zapisy- wano. O zachodzie słońca miarowy rytm cichł. Ludzie zaczynali gro- madzić się na miejscu tańca, otwartym placu wewnątrz łuku pięciu heyimas. Przynosili drewno na ogniska, zwłaszcza zaoszczędzone na ten cel drewno jabłoni (jabłoń była drzewem związanym ze śmiercią). Z zapadnięciem zmroku na miejscu tańca pojawiali się tance- rze, wychodzący z loży Czarnej Adoby. Osoby tańczące tę część ceremonii były do niej przygotowane i ubierały się odpowiednio -w czarne, obcisłe stroje, mocno zawiązane w przegubach i kost- kach; były bose, a włosy, twarze, dłonie i stopy miały wymazane białym i szarym popiołem. Byli to członkowie Lóż Czarnej Adoby i Chróściny oraz wszyscy ludzie z miasta, którzy mieli ochotę ćwi- czyć z nimi tańce. Nadchodzili gęsiego, ze śpiewem. Słowa pieśni były archaiczne, zaś ich melodie - posępne i skomplikowane, o bardzo dużych interwałach - robiły niesamowite i przygnębiają- ce wrażenie. Każdy tancerz niósł nie zapaloną i opuszczoną pochodnię z jabłoniowego drewna. Gdy wszyscy zebrali się na miejscu tańca, z zachodu zbliżał się Rzecznik Chróściny z płonącą żagwią, od kto- rej tancerze zapalali swoje, po czym tańcząc podkładali razem ogień pod zgromadzony na placu stos drewna. (Jeżeli padało, nad całym terenem rozpinano baldachim na wysokich tyczkach; wszystkie heyimas przechowywały wyposażenie na wypadek świąt przypadających w porze deszczowej.) Nie było to wielkie, trzaska- jące iskrami ognisko, lecz mały, gorący ogień, który tancerze okrą- żali gęsiego, schyleni, uginając kolana, szurając nogami, załamu- jąc ramiona i unosząc drżące dłonie do wysokości twarzy. Pozosta- li uczestnicy stali lub kucali w zewnętrznym kręgu. Obecni byli prawie wszyscy mieszkańcy miasta (lub, w dużych miastach, dane- go ramienia), a na pewno wszyscy ci, którzy od ostatniego Tańca Świata stracili na rzecz śmierci krewnego lub przyjaciela. Martwi Śpiewacy nadal tańczyli swój drżący taniec, zaś ich mo- notonny śpiew stopniowo stawał się coraz szybszy i wyższy, aż wreszcie któryś z milczących obserwatorów w zewnętrznej ciemno- ści wywoływał imię osoby zmarłej w ciągu minionego roku. Pozo- stali powtarzali to imię w rytm śpiewu, podchwytywali je także tan- cerze; powtarzano je wielekroć, przywoływano też i powtarzano wszystkie pozostałe imiona tej osoby. W końcu Martwi Śpiewacy skupiali się nagłym ruchem wokół ogniska i śpiewając szybko i gło- śno wymachiwali ugiętymi ramionami, jakby wpychali lub wrzuca- li coś w płomienie, po czym równie nagle przestawali śpiewać i ku- cali z pochylonymi głowami, drżąc na całym ciele. Żałobnicy robi- li to samo. Powoli i cicho kolejne głosy podejmowały natarczywy rytm śpiewu, tancerze prostowali się, taniec rozpoczynał się na nowo, melodeklamacja wznosiła się i przyspieszała, aż wreszcie następne imię było „wrzucane do ognia". Bywały lata, kiedy w mniejszych miastach nikt nie umierał i nie istniało imię, które można by wrzucić do ognia. Wówczas urządzano Uroczystość Żałobną, lecz brali w niej udział tylko prze- szkoleni tancerze; pozostali siedzieli milcząc w zewnętrznym krę- gu, cała zaś ceremonia nie trwała dłużej niż dwie godziny. W du- żych miastach zawsze była jakaś śmierć, którą należało opłakać; tamtejsze ceremonie w miarę trwania stawały się coraz bardziej emocjonalne i uczestniczyło w nich coraz więcej osób. Pierwsze wrzucane do ognia imiona należały zazwyczaj do starszych ludzi; jako ostatnie wymieniano imiona dzieci i tych martwo urodzo- nych, którym nadano imiona przy pochówku, aby mogła je objąć Żałoba. Stopniowo do rozkołysanego tańca i śpiewu przyłączało się coraz więcej ludzi, którzy krzyczeli, gdy raz po raz wywoływano imiona zmarłych, wołali do nich i głośno łkali. Wszyscy się kołysa- li, wszyscy śpiewali, wszyscy razem płakali - i wszyscy zapadali w ża- łobną ciszę, po czym znów wstrząsał nimi narastający rytm i głosy wołające zmarłych. Pękały bariery wstydu i powściągliwości, lęk i gniew utraty ujawniały się publicznie; owi na co dzień spokojni ludzie głośnym krzykiem obwieszczali swój ból. Po wrzuceniu do ognia ostatniego imienia prowadzący taniec zaczynali stopniowo zwalniać i uspokajać tempo, zmieniał się tak- że charakter śpiewu; archaiczne słowa mówiły o miejscach, do któ- rych dusze zmarłych pójdą w Czterech Domach, aby w końcu przeobrazić się w śpiew deszczu. Ogniom pozwalano zgasnąć, aż wreszcie Rzecznik oznajmiał: „Imiona zostały wypowiedziane". Tancerze przynosili wodę z heyimas Błękitnej Gliny i zalewali nią ogniska, potem ustawiali się w szeregu i po ciemku, w milczeniu, wracali do Loży Czarnej Adoby. Przed odejściem żałobnicy znaczy- li twarze mokrym popiołem zgasłych ognisk, a przed snem zjada- li tradycyjne śniadanie z mleka, chleba kukurydzianego i wiosen- nej sałaty. Następnego dnia tancerze biorący udział w ceremonii rozrzucali popioły żałobnych ognisk na świeżo zaoranych polach. DRUGI DZIEŃ ŚWIATA Ludzie wyczerpani intensywną, emocjonalną ceremonią po- przedniej nocy zwykle zaczynali świętować grubo po południu. Przewidziane na ten dzień pochwalne uroczystości odbywały się pod auspicjami wszystkich pięciu heyimas - Pięciu Domów Ziemi. Procesje, w których uczestniczyli ludzie od siedemnastego do sześćdziesiątego roku życia, prowadziła młodzież, wciąż jeszcze „ży- jąca na Wybrzeżu", czyli przestrzegająca abstynencji seksualnej, uważanej za właściwą dla ich wieku. Przede wszystkim od tych mło- dych przywódców zależało, ilu ludzi przyłączy się do ceremonii i jak będzie wyrafinowana; zmieniało się to z roku na rok i z miasta do miasta - poniższy opis dotyczy idealnej ceremonii, zapewne ni- gdy do końca nie zrealizowanej we wszystkich szczegółach. Ludzie z Pierwszego Domu, Obsydianu, szli na pastwiska, do obór i kurników, zanosząc zwierzętom domowym pieśni dla nich i o nich. Mogły to być pieśni tradycyjne lub skomponowane przez muzyka-poetę, lub improwizowane na miejscu, lub też wszystko po trosze; proste pieśni pochwalne, nie zawierające żadnych próśb o więcej ani o nic innego. Na ogół śpiewano tylko kilka tra- dycyjnych zwrotek, takich jak Pieśń Byka, która należy do katego- rii Rubasznych Przyśpiewek: Oj, ten byk jeździł na krowie Oj, ten byk jeździł na krowie Oj, krowa dźwigała byka Oj, krowa dźwigała byka Aho, ahej, w kółeczko Oj, baran jeździł na owcy Oj, baran jeździł na owcy Oj, owca niosła barana Oj, owca niosła barana Aho, ahej, w kółeczko Procesje po oborach i pastwiskach często przekształcały się w zawody w ujeżdżaniu krów, tresurę psów pasterskich, wyścigi osłów lub organizowany in promptu pokaz koni. Dla ulubionych zwierząt dzieci wiły obroże z trawy i mięty polnej; bydłu, koniom i owcom mogła się trafić gałązka wetknięta za uprząż, w grzywę i sierść, udekorowany żłób albo niespodziewany przysmak w po- staci garści owsa; drób zaś oraz himpizwykle dostawały dodatkowy posiłek. ¦ Drugi Dom, Błękitna Glina, wysyłał ludzi w górę potoków, na stronę polowań, aby zaśpiewali tam dzikim zwierzętom. Pieśni by- ły stare i dobrze znane, wydaje się także, że w tych procesjach ni- gdy nie brakło uczestników - ktoś zawsze szedł „śpiewać jele- niom". Trzeci Dom, Serpentyn, kierował ludzi do lasów i na wzgó- rza, w różne miejsca zbiorów i na łąki, z których korzystała spo- łeczność. Powinnością Rzecznika Domu było wygłoszenie tam dłu- giej melorecytacji, wyliczającej wszystkie nie zasiane, a zebrane plony - wszystkie zioła, nasiona, trawy, korzonki, owoce, kory, orzechy i liście, zbierane przez istoty ludzkie na żywność, lekar- stwa oraz w innych celach. Ludzie Czwartego i Piątego Domu, Adoby Czerwonej i Żółtej, szli do sadów, zaśpiewać pieśń pochwalną drzewom owocowym, i na pola uprawne, aby nazwać i chwalić zasiewy. Wczesnym wieczorem, gdy wszystkie grupy wracały do mia- sta, rozpoczynały się przygotowania do ceremonii Drugiej Nocy: Wesela. Podobnie jak Żałoba, to również było święto polegające na wspólnym uczestnictwie w bardzo osobistym akcie. Pary, które w ciągu roku zaczęły mieszkać razem, nie nazywały siebie małżeń- stwami, póki nie zatańczyły Nocy Weselnej; pary już zaślubione mogły brać udział w tańcu, aby potwierdzić swój związek. Ceremonia była sformalizowana w niewielkim tylko stopniu. Wszyscy tańczący Wesele spotykali się na miejscu tańca, gdzie śpie- wacy pięciu heyimas wykonywali Pieśń Zaślubin — stary, dość krót- ki, radosny chorał, nigdy nie odtwarzany i zawsze śpiewany tylko w tym jednym miejscu tej jednej nocy - a jeśli pogoda dopisała i muzykom się chciało, odbywał się jeszcze Taniec Zaślubin, po- godna melodia na 3/4, podczas której pary tańczyły w tunelu utworzonym ze wzniesionych rąk innych par, jak w naszych tań- cach ludowych. Potem wszyscy szli do domu na Weselną Kolację, do tradycji której należały grzane wino i sprośne dowcipy. W dwóch miastach to proste święto uległo rozwinięciu. W Chukulmas heyimas podejmowały oblubieńców uroczystym obiadem, po czym śpiewano im drogę do domów ich narzeczo- nych, w których to domach mieli odtąd mieszkać, i dopiero wte- dy wykonywano dla nich Pieśń Weselną. W Wakwaha po odśpiewa- niu przez całą społeczność Pieśni Weselnej obie Adoby wystawia- ły sztukę sakralną „Wesele Awar i Bulekwe"; ceremonialnemu dramatowi towarzyszyły tańce, śpiewy oraz inne spektakle - ro- mantyczne, erotyczne bądź mistyczne. Mawiano, że „ślub nie w Wakwaha to nie ślub" i pary świętujące lub rozpoczynające mał- żeństwo często wybierały się do Wakwaha, aby zatańczyć Świat w tym mieście. TRZECI DZIEŃ ŚWIATA W ciemnościach przed świtaniem młodzi ludzie - chłopcy i dziewczęta nie mający więcej niż szesnaście lat - budzili małe dzieci i prowadzili je na balkony górnych pięter, na dachy lub w in- ne wysokie miejsca. Tam zaczynali przestępować w miejscu, bez śpiewania, jedynie do rytmu grzechotek, sporządzonych z racic je- lenia. Rodzeństwo i dalsi krewni trzymali na rękach dzieci zbyt ma- łe, by mogły stać samodzielnie, ucząc jednocześnie starsze maluchy kroków prostego tańca. Twarzami zwracali się na południowy wschód, aby powitać wstające słońce szeptaną melodeklamacją, po czterokroć cztery razy heya. Kiedy słońce wznosiło się nad wzgó- rza, schodzili na dół i rozbiegali się po całym mieście i jego ogro- dach; i znów starsze dzieci pomagały młodszym, aż wszystkim uda- ło się znaleźć albo otrzymać od kogoś pióro oraz kamień. Z kamieniami w prawych dłoniach i piórami w lewych - co sta- nowiło zamianę czy też „zaślubiny" zwykłego, rytualnego położenia obu tych głęboko uświęconych przedmiotów, pióra Domów Prawej Ręki i kamienia Domów Lewej - dzieci zbierały się ponownie na miejscu tańca i ruszały procesją do Zawiasu miasta. Tam się zatrzy- mywały i wybierały spośród siebie jedno małe dziecko, które, wysła- ne naprzód, ku miejscu zgromadzeń, wołało: „Wpuśćcie dzieci!" Na ten okrzyk dorośli, czekający za dotychczas zamkniętymi drzwiami, mogli je wreszcie otworzyć i powitać dzieci w swoich domach. W każdej rodzinie, w której były dzieci, śniadanie stanowiło święto; reszta Ostatniego Dnia Świata dla nich była przeznaczo- na. Elementy odwrócenia miały charakter zabawy: na przykład do- rosły, zwracając się do dziecka, winien był skłonić się lub opaść na czworaki pod karą chłosty sosnowymi gałązkami, którą mogło wy- mierzyć każde dziecko w zasięgu wzroku. Pojawiały się Zielone Błazny, a z nimi sztuczki, figle i żonglerka; miasta Dolnej Doliny inscenizowały żartobliwe wojny, bitwy na błoto i galasy, które nie- raz przez całe popołudnie toczyły się po stronie polowań i na ugo- rach wokół miasta, owocując podbitymi oczami i sporą liczbą siń- ców. Każde szanujące się domostwo rozdawało tego dnia specjal- ny rodzaj marcepanów: słodzone miodem mielone migdały, barwione i ugniecione w kształty zwierząt, ptaków, kwiatów i twa- rzy. Dzień ten, często zwany Dniem Miodu, kończył się Tańcem Pszczół i Tańcem Mrówek w wykonaniu najmłodszych, wszystko jednak musiało domknąć się przed zachodem słońca; kiedy słoń- ce dotykało gór, z dachów znów rozlegało się wołanie młodzieży. heya, heya. Wówczas wielu ludzi przyłączało się do nich lub wspinało na pobliskie wzgórza; niektórzy młodzi ludzie oraz dorośli spędzali ów dzień na wspinaczce w okolicznych górach, w Wakwaha zaś wielu wchodziło na szczyt Ama Kulkun. Tam oczekiwali, aż poja- wi się nowy księżyc, wędrujący za słońcem w dół, ku zachodowi. Oczywiście, o tej porze roku deszcz i chmury często kryły słońce i księżyc; jednak deszcz i chmury były ludźmi Nieba, a poza tym nie widok był ważny, kiedy było się tam, wysoko, lub patrzyło się w niebo, ku górze. Po zachodzie słońca i księżyca Rzecznik Obsydianu prosił księżyc, by zechciał zanieść pozdrowienie od ziemi i jej ludów do Domów Nieba. Jego samotny głos kończył trzy dni Tańca Świata. Czasem ludzie czekali jeszcze chwilę w zapadającym zmierzchu, „wypatrując ludzi tęczy" na zboczach gór lub w powietrzu, na dro- gach wiatru; przed zmrokiem jednak wracali do domów, wciąż jeszcze szepcząc heya, kiedy otwierali swoje drzwi. DZIEŃ PO ŚWIECIE Z trzema dniami Tańca Świata wiąże się pewne odwrócenie: od śmierci i żałoby taniec ów zmierza poprzez pracę i małżeństwo do młodości i dzieciństwa. Dzień po Świecie jest przedłużeniem tego ruchu. Każdy, kto tego dnia miał ochotę tańczyć, udawał się rano do ziemianki Czarnej Adoby, w której trzy dni wcześniej rozpoczęły się uroczystości. Następnie członkowie Loży prowadzili całą gru- pę, zwykle niewielką, w boczne doliny i kaniony, do specjalnych miejsc przy źródłach lub nad wodą. Miejsca owe, czasem szerokie tylko na kilka kroków i w żaden sposób nie zaznaczone, odzwier- ciedlały miejsca w Czterech Domach, w Świecie Prawej Ręki; od- wrotności cmentarzy, miejsca narodzin, gdzie nie narodzeni cze- kają swej pory. Usytuowanie i znaczenie miejsc narodzin stanowiło część na- uk Loży Czarnej Adoby. W jednym z takich miejsc członkowie Loży zwykle śpiewali i uczyli zebranych pieśni Lśnienia Słońca, słowami i melodią na- wiązującej do pieśni Odchodzenia na Zachód ku Wschodzącemu Słońcu, które śpiewano umierającym. Matrycą tej pieśni było sło- wo hwavgepragu, lśnienie słońca; śpiewano również niektóre inne słowa, choć rzadko wszystkie razem, w postaci wydrukowanej po- niżej (którą zapisał dla nas Olcha z Czarnej Adoby w Sinshan): Nadchodzisz hwavgepragu. Na pewno nadchodzisz. Krótka jest droga. Łatwa jest droga z miasta do miasta. Przyjdź, kiedy zechcesz. Wejdź w światło słońca, hwavgepragu, w lśnienie słońca. Uważano, że miejscami narodzin są wszystkie oceany i nad- morskie plaże; tam należało spodziewać się nie narodzonych. Kie- dy zatem młode kobiety podróżowały do Ujścia Na, zawsze z nich żartowano: - A z czym wróciłaś tym razem? Poniższy fragment pochodzi z nauk Loży Czarnej Adoby na Dzień po Świecie. Piasek wszystkich plaż na wszystkich wybrzeżach, ziarnka pia- sku wszystkich plaż na wszystkich wybrzeżach wszystkich mórz na świecie - to żywoty nie narodzonych, którzy się narodzą, którzy narodzić się będą mogli. Fale morskie, bryzgi morskiej piany, bijące o brzegi wszystkich mórz na świecie, wszystkie blaski i rozbłyski światła na falach mórz świata, migotanie słońca na falach oceanu - to żywoty Dziewięciu Domów Życia bez końca znikają, zostają na zawsze. Związany z tą nauką jest również wiersz „Morze Wewnętrzne" na str. 494 Taniec Słońca Z- siedmiu dorocznych wakwa hedou, czyli Wielkich Tańców, w dwóch brały udział wszystkie Dziewięć Domów. Świat, wielki ta- niec kosmicznej odnowy, odbywający się w równonoc wiosenną, Ziemia i Niebo tańczyły równocześnie, ale nie razem: ludy Do- mów Ziemi przedkładały wszystko co ziemskie ludom Nieba na pożytek i błogosławieństwo, ludy zaś Nieba, tańczące na swych wła- snych miejscach, przyjmowały to błogosławieństwo i zwracały je Ziemi. Uczeni nazywali uroczystości Świata „rozdzielaniem" lub „sortowaniem" - ustawianiem rzeczy na właściwych miejscach. Podczas ceremonii Słońca w dzień przesilenia zimowego wszystko, co było rozdzielone, jednoczyło się ponownie. Istoty Zie- mi i Nieba ze wszystkich poziomów istnienia spotykały się i tańczy- ły razem Słońce. Dla zwykłych śmiertelników nie była to rzecz ła- twa; Słońce uważano za najbardziej tajemny, intensywny i niebez- pieczny z tańców. Ci, którzy pragnęli w pełni uczestniczyć we wszystkich misteriach i ceremoniach - tańczyć Wewnętrzne Słoń- ce - uczyli się całymi latami; o starych, umierających osobach ma- wiano: Jest gotów tańczyć Wewnętrzne Słońce". Większość ludzi uczestniczyła tylko w powszechnych uroczysto- ściach Zewnętrznego Słońca, przy czym zasięg tego uczestnictwa był wyłącznie sprawą wyboru. Trudno było nie włączyć się w ogólno- miejską popijawę Tańca Wina i każdy brał udział w przynajmniej jednej Nocy Tańca Świata -jednakże ceremonie Słońca były atrak- cyjne szczególnie dla osób o mistycznym, skupionym usposobieniu, zaś pozostali na ogół przyglądali się im z zewnątrz. W poprzedzają- cym przesilenie adwencie, zwanym Dwadzieścia Jeden Dni, ważną rolę, zarówno czynną, jak i bierną, odgrywały dzieci i młodzież. W okresie tym małe dzieci musiały odszukać w lesie sadzonkę drzewka czy krzewu i po przesadzeniu jej w donicę lub kosz trzymać w ukryciu, aby o Wschodzie Słońca w dzień przesilenia wręczyć ją triumfalnie kochanemu lub podziwianemu dorosłemu. Starsze dzie- ci mogły zrobić to samo, mogły też wyszukać i wziąć pod opiekę nie zagospodarowane leśne „drzewo do zbierania" (orzech, drzewo owocowe, dąb barwierski) albo zasadzić i pielęgnować - czasem na- wet przez kilka lat - drzewo rodzące w miejskich sadach. Z nadej- ściem Wschodu Słońca dzieci ofiarowały takie drzewa tym dorosłym, którym chciały okazać uczucie i cześć. Drzewa-dary często dekoro- wano jaskrawo malowanymi galasami i łupinami orzechów, bomb- kami i wiązanymi na gałązkach piórami; owe „słowopióra" często by- ły cudownie kunsztownymi, delikatnymi dziełami sztuki. Do dzieci i młodzieży należała również dekoracja drzew ro- snących na miejscach zgromadzeń i tańca, chociaż nierzadko deszcz brutalnie obchodził się z ich pięknym dziełem. Uczniowie Kunsztu Młynarzy z Górnej Doliny rozciągali między drzewami sznury lampek, tworząc wspaniałą, migotliwą feerię barwnych świateł, najwspanialszą w pierwszy z Dwudziestu Jeden Dni i stop- niowo gasnącą w miarę trwania uroczystości. Nad drzwiami i na balkonach zawieszano gałęzie jałowca, świerku, sosny i wiecznie zielonego głogownika o czerwonych jagodach, pokoje zaś zdobi- ły uwite z nich wieńce i girlandy. Młodzież robiła specjalne świece, często czerwonego koloru, pachnące wawrzynem i rozmarynem, które zapalano każdego z Dwudziestu Jeden Wieczorów i które ostatniego dnia winny były wypalić się do końca. Celem intelektualnych i sakralnych praktyk, prowadzonych w każdym z pięciu heyimas w ciągu Dwudziestu Jeden Dni, było zbliżenie Lewej i Prawej Ręki, Nieba i Ziemi w taki sposób, aby spotkały się w miejscu i czasie tańca przesilenia. Uwaga uczestników nie skupiała się na materialnych przeja- wach istnienia - na owych kamieniach, roślinach, zwierzętach i osobach, które wyliczał i czcił Taniec Świata - lecz na tym, co ogólne i duchowe; na sposobie, w jaki nawet istoty żyjące już/na- dal zamieszkują Domy Śmierci, Snu, Pustkowia i Wieczności. Na taniec zapraszano zmarłych i nie narodzonych; ludzie tęczy, obra- zy snów i marzeń, dzikie stworzenia, fale morskie, słońce oraz in- ne gwiazdy - wszystko to miało stać się jego częścią. Tak oto ziem- scy, ludzcy, śmiertelni tancerze prosili do tańca tę część swojego istnienia, która poprzedzała ich ziemskie trwanie i miała po nim pozostać; swą duszę lub dusze. Nie „duch", który jest esencją indy- widualności - lub nie wyłącznie duch, gdyż indywidualność to śmiertelność - lecz również duszę oddechu; to, co wspólne, co się zabiera i zwraca całości bytu; jaźń, która wykracza ponad wszel- kąjaźń. Podobnie jak joga, praktyki Wewnętrznego Słońca obejmo- wały ćwiczenia oddechowe, lecz wykorzystywane teorie i techniki przypominały jogę tylko z grubsza. Atletyczna asceza jogi nie by- łaby w smak mieszkańcom Doliny, z ich skłonnością do „pośrod- kowania", ubbu; lepszą paralelę można znaleźć w praktykach zwią- zanych z chińskim taoizmem. Bezpośrednia, królewska droga do porozumienia lub kontak- tu ze Światem Czterech Domów wiodła przez sen bądź trans. Dro- ga pośrednia, „niska", lecz trwała, prowadziła przez dyscyplinę ciała oraz intelektu, zwaną treningiem Wewnętrznego Słońca. Ma- teriały Wewnętrznego Słońca nie były zapisywane; nauki przekazy- wano ustnie lub niewerbalnie w trakcie długotrwałych ćwiczeń, wspomnianych powyżej. W podanym przeze mnie opisie nie ma tych materiałów; jestem w stanie omówić jedynie praktyki Ze- wnętrznego Słońca, tak jak podali mi je i wyjaśnili jego uczestnicy i nauczyciele. A zatem: ćwiczenia i rytuały Dwudziestu Jeden Dni służyły co- raz głębszemu, progresywnemu wprowadzaniu uczestników w stan kontrolowanego transu. Stan ten osiągano za pomocą poszcze- nia, bicia w bębny, śpiewania, tańczenia i wędrowania. Podejmowane w Słońce wędrówki za snem nie były samotny- mi wyprawami w góry, brały w nich udział grupy czterech, pięciu osób, które bądź na kilka dni, bądź na całe trzy tygodnie wyrusza- ły w odległe, dzikie regiony po „złej stronie" Ama Kulkun albo w inny, trudny, poorany kanionami teren górski, leżący poza zwy- kłymi szlakami ludów z Doliny. Takie przekraczanie granic stano- wiło potwierdzenie wspólnoty, do której wędrowcy wracali, „jak dziecko powraca do domu swej matki, jak dusza powraca z wizji". Owe zimowe wyprawy na pustkowie uważano za niebezpieczne nie tyle może pod względem fizycznym, co moralnym i społecz- nym, a ponieważ często przedsiębrano je pod rygorem całkowite- go milczenia, gdy przez całą podróż nie wolno było powiedzieć słowa, napięcie psychiczne musiało być dość duże. Groźne były również „wędrówki do tyłu", rytuały, w których celowo przekraczano normalne granice, stanowiące o bezpieczeń- stwie i przystojności codziennego życia. Transgresji owych podej- mowano się tylko pod kierownictwem i opieką badaczy Wewnętrz- nego Słońca - powstawały jednak konkurencyjne metody, jak w Lożach Krwi i Wojowników, które miały własne obrzędy ezote- ryczne. „Wędrówek do tyłu" nie nazywano odwróceniami, yahwe, chyba że w obrębie tych kultów. Wiązały się z ryzykiem i próbami wytrzymałości, jakich zwykle starannie unikano w Dolinie: zaży- waniem narkotyków - czyszczących, wymiotnych i halucynogen- nych, skrajną ascezą - poszczeniem, siedzeniem bez ruchu, po- zbawieniem bodźców - oraz, w obrębie kultów, z ofiarami zwie- rząt i samookaleczeniem. Najstraszliwszym, najbardziej niesamowitym zjawiskiem Dwu- dziestu Jeden Dni były Białe Błazny: upiorne, zamaskowane posta- ci w białych opończach, wysokie na trzy metry, które pojedynczo lub grupami tropiły dzieci w lesie i na polach, a nawet na ulicach i ścieżkach miast. Nie wiadomo, czy Białe Błazny kiedykolwiek zro- biły komuś krzywdę, ale mówiono o nich tak, jakby tak właśnie było; istniało wiele legend i bajek - prawdziwych historii o du- chach - będących potwierdzeniem strasznego losu dzieci, które napotkały Białego Błazna: „I znaleźli go następnego ranka, opar- tego o pień jabłoni. Był zimnyjak deszcz i twardyjak drewno, aje- go oczy patrzyły nieruchomo - ale źrenice miał śmiertelnie białe". Dzieci, które musiały godzić swoje prace - pasterstwo, zbie- ractwo itp. - z opieką nad drzewami-darami, będąc jednocze- śnie naprawdę przerażone czyhającymi na nie potworami, przez całe Dwadzieścia Jeden Dni starały się chodzić parami lub w gru- pach. Pozostałe ceremonie w tym okresie odbywały się w pięciu hey- imas lub na miejscu tańca. Każdy mógł wziąć udział w bębnieniu i tańcu, wchodząc do grupy lub odchodząc od niej, kiedy ze- chciał. Tradycyjne rytmy i proste kroki opisałabym jako niespokoj- ne, lecz monotonne i dziwnie atrakcyjne; wciągały tak, że czas przestawał istnieć. Podstawową działalność stanowił długośpiew, na który składały się słowa z matrycy, nie posiadające racjonalne- go znaczenia, oraz niewielki - lub zgoła żaden - „rdzeń" słów zna- czących. Prowadzący rozpoczynał melodeklamację, ci zaś, którzy się doń przyłączali, podejmowali się tym samym śpiewać równie długo. Śpiewy takie, odbywające się w jednym lub kilku heyimas, mogły trwać całymi dniami bez przerwy, a ich poszczący, śpiewają- cy w transie uczestnicy doprowadzali się do całkowitego wyczerpa- nia. Odpoczywali wówczas cztery lub pięć dni i ponownie podej- mowali pieśń. Poniżej znajduje się tekst długośpiewu z heyimas Żółtej Adoby w Madidinou. Normalnie nikt go nie zapisywał, jednak - wedle słów jednego ze śpiewających - nie dlatego, że było to niewłaści- we, lecz po prostu nigdy nie było konieczne. Heya kemeya ou imitimi ou-aya Prowadzącym był uczony Wewnętrznego Słońca, który od cza- su do czasu podtrzymywał rytm na jednotonowym drewnianym bębnie. Każdą z czterech fraz lub sylab deklamowano nie krócej niż godzinę, a często przez wiele godzin, z wyjątkiem słowa imitimi, które śpiewano względnie krótko, raz za razem, zawsze dziewiątka- mi. Umiejętność, z jaką śpiewający nadążali za prowadzącym, któ- ry znienacka przechodził do nowej sylaby i nowego wzoru dźwię- kowego, graniczyła z cudem; dwoje z nich, wyraźnie mniej zdol- nych, nie śpiewało, podtrzymując jedynie samogłoską „o" ciągły, ledwie słyszalny ton podstawowy; zastępując się, gdy któreś musia- ło zaczerpnąć oddechu, potrafili - lub takie sprawiali wrażenie - bez końca śpiewać jednostajny, nieprzerwany dźwięk, aż wreszcie poddali się po jedenastu godzinach. Cały długośpiew trwał prawie dwa dni i dwie noce. Gdy głos prowadzącego się załamał — co na- stąpiło dopiero w środku drugiej nocy - nadal wybijał rytm na bęb- nie i poruszał ustami w bezdźwięcznej melodeklamacji, podnosząc glos do szeptu tylko wtedy, gdy zmieniało się słowo matrycowe. Długośpiewy, które trwały dłużej niż noc albo dwie, miały kil- ku prowadzących i mogły trwać przez pięć dni i nocy. Większość starszej młodzieży i dorosłych uczestniczyła co najmniej w jednym z nich. Podczas Dwudziestu Jeden Dni większość ludzi przestrzegała postu i abstynencji seksualnej — w miarę trwania adwentu coraz liczniej i coraz surowiej. Nastrój w społeczności stawał się napięty i posępny. Mieli na to słowo: „naciągnięty". W wigilię przesilenia wszystkie grupy wędrowców wracały do domu, w miarę możności przed zmrokiem, i rozproszone rodziny łączyły się w matczynym domostwie. Żonaci mężczyźni często wra- cali na Dwadzieścia Jeden Dni do domów swych matek. Miasta zwierały się w sobie jak pod oblężeniem. O zachodzie słońca zamy- kano drzwi, zatrzaskiwano okiennice; wcześniej odłączano źródła energii, stawały młyny, zwalniały maszyny, zwierzęta domowe zaga- niano do obór, wybiegów, kurników i chlewów; o zachodzie zaś ga- szono światła i wszystkie ognie. Czasem pozwalano, by dopaliła się świeczka lub ogień rozpalony przed zachodem słońca, jednak oby- czaj, przestrzegany zwłaszcza przez kochające tradycję dzieci i mło- dzież, nakazywał, aby tej nocy nie zapalać już świateł. Jeżeli ogień zgasł, to zgasł; najdłuższa noc w roku była najciemniejsza. Po południu tego dnia ludzie Wewnętrznego Słońca kopali na miejscu zgromadzeń dziurę lub jamę, szeroką na pół metra i dosyć głęboką. Mieszkańcy miasta przychodzili po zmroku nad ten grób, zwany „nieobecność", i wrzucali doń garść popiołów ze swego domowego ogniska lub odrobinę jedzenia, zawiniętą w szmatkę, albo pióro, lok włosów, pierścień, rzeźbioną figurkę, pokryty pismem zwitek papieru, albo też coś innego, ważnego i cennego dla danej osoby. Nic się nie mówiło ani nie śpiewało. Ludzie podchodzili od niechcenia, by złożyć swoją małą, prywat- ną ofiarę, i ta milcząca procesja trwała mniej więcej do północy. Każdy wracał po ciemku do ciemnego domu lub do ciemnego heyimas, w którym płonęła tylko jedna iskra, lampka oliwna w środkowym pokoju, lecz i ją gaszono wieczorem. Ciemną nocą, przed świtem, członkowie Loży Czarnej Adoby zasypywali dół „nieobecności" i zamiatali to miejsce, aby je zamaskować, jakby go nigdy nie było. Olcha z Czarnej Adoby mówił: - To jakby pamięć miasta, tam pod spodem, pod powierzch- nią, po której chodzimy na miejscu zgromadzeń, w ziemi pod sto- pami, tam jest wszystko, co składano w milczeniu, w ciemności, przez te wszystkie lata, zapomniane rzeczy. Składano je tam, by o nich zapomnieć. Złożono z nich ofiarę. Dwudziesta Pierwsza Noc mija w milczeniu, w ciemności. Z pierwszym brzaskiem, o pierwszym pianiu koguta, śpiewa- na jest jedna pieśń. Cztery lub pięć dorastających dziewcząt, któ- re przeszły szkolenie Wewnętrznego Słońca, wchodzi na wysoki dach - lub na wieżę, jeśli miasto ją posiada - i tam stojąc, śpiewa Zimową Kolędę, raz tylko. Cierń powiedziała: - Kiedy byłam mała, zawsze miałam zamiar w ogóle nie iść spać i wysłuchać Kolędy albo zbudzić się w porę i zaczekać na nią, ale nigdy mi się to nie udało. Błagałam matkę, aby obudziła mnie, bym mogła ją usłyszeć, lecz zwykle zanim się rozbudziłam, było już po wszystkim. Ale kiedy podrosłam i pierwszy raz jej wysłucha- łam, wydało mi się, że znam ją jeszcze sprzed swoich narodzin. Słowa tej pieśni nie są zapisane. Wcześnie rano piece i ognie domowe rozpalane są ponow- nie, a w podziemnych heyimas odświętna iluminacja płonie do wschodu słońca - które to wydarzenie, aczkolwiek centralne dla całego święta, oficjalnie w ogóle nie jest obchodzone. Olcha mówił: - W środku jest nieobecność. Tak to jest. Mówiąc to, trzymał dłonie lekko zgięte wnętrzami ku sobie; lewy kciuk skierowany był w dół, prawy - do góry. Jedyne zdarzenie, które w pewnym sensie podkreślało wschód słońca, miało charakter negatywny: było nim zniknięcie Białych Błaznów. W owej świętej chwili pękała ich moc i znikali aż do następnego roku, uwalniając dzieci od czającego się kosz- maru. Potem następowały nieformalne rodzinne uroczystości, pod- czas których wręczano drzewa-dary. Pewne potrawy na tę okazję szykowano nawet w czasie postu, ale dopiero teraz, w Dzień Wschodu Słońca, zabierano się za naprawdę poważne i obfite go- towanie na czterodniową ucztę w domach oraz w heyimas. Po wschodzie słońca rozpoczynały się w heyimas Poranne Tań- ce Słońca, które odbywały się rankiem przez cztery kolejne dni (a co cztery lata - przez pięć dni). Śpiewali ludzie Wewnętrznego Słońca; zamaskowani, wykonywali także niektóre tańce. Pozostałe tańce tańczyli wszyscy, którzy umieli je tańczyć. Olcha mówił: - Jeśli tańce prowadzone są właściwie, ludzie Nieba przyjdą zatańczyć z ludźmi ziemi. Dlatego podczas Porannych Tańców Słońca nigdy nie bierzemy się za ręce. Pomiędzy każdymi dwiema osobami zostawia się miejsce dla kogoś z Czterech Domów. Rów- nież w pieśniach po każdej linijce następuje cisza, by mogły za- śpiewać inne głosy, czyje słyszymy czy nie; bębny też wybijają tylko co drugi ton. Piętnastoletnia Ryba w Górę Rzeki powiedziała: - Poranne Pieśni Słońca nie są tak ponure jak pieśni Dwu- dziestu Jeden Dni; są piękne i tajemnicze. Od nich serce staje się lżejsze, łatwo je śpiewać. Czujesz się wtedy, jakby wszyscy śpiewacy — żyjący, martwi i nie narodzeni - byli razem w Dolinie, jakby nikt się nie zgubił i nie działo się nic złego. Cierń powiedziała: - Chociaż wiem, że śpiewacy Wewnętrznego Słońca całymi la- tami uczą się i przerabiają Poranne Pieśni, jednak gdy słyszę, jak je śpiewają, wiem, że też je znam. Znam je tak, jak znam słonecz- ne światło. Każdego popołudnia czterech dni Wschodu Słońca w Dolinę schodziły Błazny - nie wysokie i białe, lecz nadnaturalnie tłuste i ubrane w zieleń; nie miały masek, ale fantastyczne brody i wąsy z białej waty lub mchu, kręcone, krzaczaste, bujne. Błazny Słońca często prowadziły za sobą kozły, na których usiłowały jeździć, i hoj- nie rozdawały dzieciom prezenciki, głównie słodycze. Kończyły się wszelkie posty i w każdym domostwie czekało na gości przygotowa- ne jadło. Cierń mówiła: - Wielu ludzi świętuje ten dzień mocnym jabłecznikiem i brandy, więc upijają się i bardzo wygłupiają. Nikt jednak nie wpa- da w gniew, nie szaleje, ponieważ dzieci też dobrze się bawią i po- nieważ są z nami ludzie z Czterech Domów. Zawsze odkładamy dla nich trochę jedzenia i ulewamy dla nich pierwszy łyk trunku. A w heyimas wciąż śpiewają pieśni półmilczenia. Podczas tych czterech lub pięciu dni Wschodu Słońca dwa Ramiona Świata z wolna się rozdzielały; ludzie Czterech Domów wracali na swój poziom istnienia, ludzie ziemscy - do codzien- nych zajęć śmiertelników. Cierń mówiła: - Sprzątając, gotując, pracując w domu czy w warsztacie, wszy- scy śpiewają pieśni na drogę ludziom tęczy, odchodzącym coraz dalej i dalej, do swych Domów. Śpiewamy im te pieśni i wydycha- jąc, swoim oddechem odprowadzamy ich kawałek drogi. Olcha zaś rzekł: - Wydychając, śpiewając, podążamy za nimi, idziemy z nimi przez chwilę, patrzymy na świat ich oczami - oczami słońca, co widzą tylko światło. Pociąg I rzy kładzeniu torów i ich remontach oraz konserwacji pra- cowali razem członkowie Kunsztu Młynarzy i Loży Znalazców. Również młodzi ludzie nie będący Młynarzami ani Znalazcami często przez sezon lub dwa pracowali na „Linii" pod fachową opieką, traktując to jak przygodę. Kierowników tych załóg, a tak- że mężczyzn i kobiety, których głównym zajęciem było prowadze- nie lokomotyw lub wozów zaprzężonych w woły uważano za posta- ci wybitne, romantyczne, a nawet „niebezpieczne". Używane i utrzymywane przez Kesh tory kolejowe biegły z Chesteb, stacji na południe od Czystego Jeziora, przez Ama Kul- kun i Kastóha, mijały wielkie tłocznie win na południe od Telina, a następnie przez Pasmo Północno-Wschodnie podążały na wschód do leżącego nad Morzem Wewnętrznym portowego mia- sta Sed na terytorium ludzi Amaranthu; wszystkiego niecałe osiemdziesiąt mil. Była to pojedyncza linia, od której odchodziły krótkie boczni- ce do ramp towarowych, magazynów i winnic; na całej długości zbudowano dwadzieścia dwie mijanki i postojowiska oraz pętle do zawracania w Kastóha i w Sed (i nad Czystym Jeziorem, w pobliżu miasta Stoy, gdzie było połączenie z pociągiem na północ oraz transport drogowy na wschód). Wykonane z dębu szyny, porządnie zabezpieczone przed próchnicą, termitami i gryzoniami, kładziono na sekwojowych podkładach, na podłożu otoczaków z dna strumieni. Do szyn nie używano metalu; ich krótkie odcinki łączono w jaskółczy ogon i wzmacniano drewnianymi kołkami. Dostarczał ich Kunszt Drew- na pod auspicjami Żółtej Adoby, zajmujący się także ceremonial- nym aspektem remontów i kładzenia torów. Nie budowano tuneli; na stromych stokach kanionów Ama Kulkun i Pasma Północno-Wschodniego nie sposób było zliczyć serpentyn i mijanek. Solidne konstrukcje mostów musiały udźwi- gnąć ciężar nawierzchni, po której przetaczały się karawany za- przężonych w zwierzęta wozów. Wagony bądź platformy miały dębowe koła na obręczach, po dwie pary na każdej z ruchomych ram przy obu końcach wozu; spinacze wykonane były z laminowanej, skórzanej plecionki, cza- sem wzmacnianej łańcuchem. Do przewozu ciężkich ładunków służyły zamknięte wagony, dodatkowo uszczelnione do przewozu wina i wyposażone w obejmy i uchwyty na baryłki. Jeden kryty wa- gon, przeznaczony dla ludzi, posiadał prycze, zasuwane okna i drewniany piecyk - szczyt luksusu, zdaniem autora „Kłopotów z Ludem Bawełny". Pozostałe wagony, o lekkiej konstrukcji, nie miały dachów; powszechnie używano platform z osadzonymi w nich słupkami, do których mocowano brezentowe plandeki, kryjące ładunek. Długość żadnego z wagonów nie przekraczała sześciu metrów, zaś standardowy rozstaw kół od niepamiętnych czasów na wszystkich liniach regionu wynosił 84 centymetry (był to hersh, czyli metr Kesh). W okresie, który obejmuje ta książka, w Dolinie używano dwóch lokomotyw; jedna z nich była własnością Kesh, druga — lu- dzi Amaranthu. Obie kursowały między Kastóha i Sed, obie były maszynami parowymi na drewno (tak zgaduję) o mocy 15-20KM. Lokomotywę Kesh zbudowali, remontowali i obsługiwali członko- wie Kunsztu Młynarzy we współpracy z Lożami i Kunsztami, uży- wającymi jej w handlu z ludami ościennymi. Nazywali ją Pasikonik, z powodu wystających tłoków, kanciastego wyglądu, a zapewne jeszcze i dlatego, że ruszała jednym susem. Zbudowana została z łączonego kołkami drewna i nitowanej blachy; rury robiono ze zwiniętych blaszanych arkuszy, sklepanych młotkiem na szwie. Osadzone na nóżkach piec i kocioł parowy umieszczono jak naj- dalej od kabiny, zaś wysoki, wąski komin zwieńczony byl wymyśl- nym, lecz zawodnym iskrochronem. Wadę lokomotyw stanowiło ryzyko wzniecenia przez nie pożaru w porośniętych suchą trawą i chaparralem górach, toteż w suche lata, między Tańcem Wody a początkiem deszczów, nie jeździły w ogóle. W tym okresie, jak również na krótkich odcinkach i do transportów idących na pół- noc z Kastóha, do wagonów zaprzęgano woły albo muły, szyny zaś i podkłady ułatwiały przewoźnikom pracę. W okresach zwiększonego ruchu (tzn. kursów częstszych niż raz na dziewięć dni) działał system sygnalizacyjny, obsługiwany przez pracujących na kolei mężczyzn i kobiety; wędrowne ekipy uzupełniały zapasy drewna i wody wzdłuż linii. Ten system połą- czony był ze Zbiornicami w Wakwaha, Sed i w innych miejscowo- ściach siecią handlową, w której sporządzano i przechowywano rozkłady jazdy i terminy przewozów. Kilka uwag na temat praktyk medycznych Większość tych skąpych informacji, jakie posiadam o medycy- nie Kesh, zyskałam w rozmowie z Olchą z Serpentynu, członkiem Loży Lekarzy w Chumo oraz w Sinshan. Powiedział mi, że lekarz ma cztery zadania: zapobieganie, opiekę, leczenie i zabijanie. Medycyna prewencyjna starała się zwiększać odporność po- przez szczepienia, higienę osobistą i publiczną, nauki i porady dietetyczne, ćwiczenia, nawyki i ochronę miejsc pracy, jak rów- nież poprzez poradnictwo w zakresie napięć i depresji oraz roz- maite masaże, zajęcia ruchowe, muzykę i taniec —jednym słowem, „pracę nad ciałem", jak byśmy dzisiaj powiedzieli. Opieka, czyli uśmierzanie, wiązała się z usuwaniem gorączki, bólu, infekcji i chorób zakaźnych oraz z opieką nad ludźmi do- tkniętymi kalectwem lub nieuleczalnym schorzeniem. Praktyki lecznicze obejmowały składanie kości, wykorzystanie dużej i skomplikowanej farmakopei, fizykoterapię i chirurgię. Nie posiadam spisu operacji chirurgicznych, jakie Kesh uważali za możliwe; przy kilku okazjach Olcha wspomniał o wykonaniu am- putacji, łyżeczkowania, o usunięciu wyrostka lub guza z jamy brzusznej, usunięciu nowotworu skóry i operacji zszycia rozszcze- pionego podniebienia. Znieczulenie w przypadku większych ope- racji indukowano, podając leki ziołowe kilka dni przed i po za- biegu oraz stosując „piki" - zestaw cienkich bambusowych igieł, wbijanych w ciało zgodnie z wykresem, który na moje nieuczone oko bardzo przypominał atlas akupunktury. (Chociaż nigdy nie słyszałam tu o terapii akupunkturą). Jako że w naszej medycynie, stawiającej się w binarnej opozy- cji wobec śmierci, nie ma miejsca na zabijanie, na określenie pew- nych praktyk Kesh posiadamy jedynie trochę podejrzany termin „eutanazja". Dla Kesh praktyki owe stanowiły część pracy każdego lekarza oraz istotny składnik teorii i deontologii medycznej, a na- leżały do nich: kastracja zwierząt, dokonywanie aborcji - nie uwa- żanej ani za rzecz błahą, ani godną potępienia - oraz zabijanie zdeformowanych płodów, zarówno ludzkich, jak i zwierzęcych. Nie istniało kastowe rozróżnienie między weterynarzem i doktorem, aczkolwiek lekarze specjalizowali się w pewnym stop- niu, zgodnie z własnymi zdolnościami i potrzebami społeczności. Dentyści jako tacy nie istnieli, być może dlatego, że większość Kesh miała zdrowe zęby i stosowała dietę niskocukrową. GEDWEAN: SPROWADZENIE Tę najbardziej typową z praktyk leczniczych Kesh można na- zwać „ceremonią uzdrowienia", jeżeli zgodzimy się nazwać „cere- monią uzdrowienia" na przykład operację na otwartym sercu. Ta druga należy do praktyk medycyny technologicznej, obecnej w naszych świetnie wyposażonych szpitalach; ta pierwsza - do me- dycyny uprawianej w Dolinie; obie są specjalistycznymi technika- mi, używanymi przez wykształconych fachowców; obie stanowią odbicie pewnych stanowisk moralnych i ucieleśniają pewne sądy na temat metod i celów medycyny. Statystyczne porównanie stop- nia łagodzenia cierpień, ilości krótko- i długoterminowych wyle- czeń oraz niepowodzeń byłoby ciekawe, aczkolwiek całkowicie niestosowne. Ponieważ lekarz urządzał sprowadzenie dla konkretnej osoby w konkretnej sytuacji choroby lub stresu, nie potrafię podać ogól- nego opisu; natomiast opis rzeczywistego sprowadzenia byłby po- gwałceniem standardów Kesh w kwestii tajemnicy osobistej i sa- kralnej. A zatem, abstrakcyjnie: W sprowadzeniu brały udział dwie strony - goddwe, czyli spro- wadzany, oraz dwesh, sprowadzający. Goddwe — zwykle jedna oso- ba, ale czasem też małżeństwo lub dziecko z rodzicem albo ro- dzeństwem - mieszkał przez okres czterech, pięciu lub dziewię- ciu dni w swoim heyimas lub w budynku Loży Lekarzy. Otoczony troskliwą opieką, stosował odpowiednią dietę lub wzorzec po- szczenia i przestrzegał starannie dobranego reżimu aktywności i spoczynku; jego ciało i twarz malowano i znaczono, po czym ubierano go w specjalny strój: długą, ściągniętą paskiem tunikę z jedwabistej wełny. (Ubiór ten był najczęściej darem tkacza dla Loży Lekarzy, ofiarowanym w podzięce za usługę medyczną. Ina- czej jednak niż w praktyce szamanistycznej i psychiatrycznej, gdzie opłata stanowi zasadniczy składnik terapii, lekarze Kesh nie brali nic; ich praca była integralną częścią ciągłej wymiany usług i dóbr, kształtujących wiejską gospodarkę Kesh. Pojęcie o kosztach, jakie sam lekarz ponosił w trakcie udanej praktyki, daje nam wzmianka Mówikamienia o pacjentach Olchy w Chumo i Sinshan). Dwesh, sprowadzający, z których jeden winien był być „śpiewa- jącym" lekarzem, opracowywali kurację/ceremonię, obejmującą farmakoterapię, leki transogenne, hipnozę - indukowaną przez śpiew i bicie w bębny - masaże, kąpiele, jak również naukę liczb i symboli, rysowanych w przesianym piasku lub malowanych bez- pośrednio na skórze chorego, oraz omówienie znaczenia tych symboli pieśni, opowiadań i wydarzeń z życia sprowadzanej osoby; ponadto rytuały - po części tradycyjne, po części będące prywat- ną własnością lekarza, który nabył je w postaci wizji albo daru - i wreszcie wspólne z pacjentem wymyślanie i wykonywanie pieśni, tańców i wzorów rytmicznych. Goddwe wychodził ze sprowadzenia wyposażony w niezbędne zalecenia co do dalszej terapii i zasady postępowania mające utrwalić lecznicze efekty gedwean. Olcha powiedział mi, że dobroczynne skutki sprowadzenia polegały przede wszystkim na uwadze - uwadze skupionej na god- dwe, który stawał się dla wszystkich ośrodkiem zainteresowania w uspokajającej, pozbawionej napięcia atmosferze wsparcia, cie- pła, wypoczynku, cichego bicia w bębny oraz śpiewu, i uwadze, którą goddwe winien był poświęcić swemu życiu i myślom, jak rów- nież mistyczno-intelektualnym wglądom, zyskanym w trakcie wspólnej pracy osób zaangażowanych w sprowadzenie. Był to do- bry przykład tego, co Kesh rozumieli przez uvrón, troskę. Niektórych ludzi sprowadzano wielokrotnie w ciągu życia, in- nych raz lub wcale. Niektórzy członkowie Loży Lekarzy urządzali sprowadzenie na każdą prośbę, inni — tylko w przypadkach, które uznawali za poważne. I chociaż tych pierwszych bardziej lubiano za ich zrozumienie dla potrzeby wpółczucia, to jednak bardziej szanowano tych drugich. Wszyscy lekarze wykonujący sprowadze- nie stawali się czasem goddwei także bywali sprowadzani w ramach szkolenia bądź terapii. UMIERANIE Śmiertelnie chorzy ludzie - najczęściej ofiary sevai, vedeł i ra- ka — zamieszkiwali w Loży Lekarzy w ramach praktyki hospicyjnej zwanej hwagedwean, nieustające sprowadzenie. Uśmierzenie cier- pienia z zasady stawiano ponad przedłużenie życia. Jeżeli pacjent prosił o śmierć, jego rodzina zaś i bliscy przyjaciele wyrażali zgodę, sprawę omawiano w Loży. W przypadku gdy uznano, że śmierć jest rzeczą właściwą, obecności przy niej podejmowali się czterej lekarze; eutanazji, podobnie jak aborcji i zabicia zdeformowane- go płodu, dokonywano uroczyście, rytualnie. Eutanazję realizo- wano za pomocą trucizny, wstrzykniętej bądź podanej doustnie; aborcję - przez łyżeczkowanie, poprzedzone i wsparte kuracją zio- łową; zdeformowane noworodki głodzono na śmierć, opiekując się nimi, lecz ich nie karmiąc. Zapytany o tę ostatnią kwestię, Olcha wręczył mi pisemne oświadczenie poniższej treści: Do osób [ludzkich lub zwierzęcych], które zabijamy lub którym pozwalamy umrzeć przy porodzie, należą: urodzone z dwiema głowami; których dala są połączone; urodzone dusevai [tzn. z ciężką formą se- vai - ślepe, głuche i cierpiące na skurcze mięśni uniemożliwiają- ce ssanie]; straszliwie zdeformowane; pozbawione mózgu, skóry lub in- nego niezbędnego do życia organu. Ludziom takim, umierającym już w chwili narodzin, pozwalamy umrzeć. Ludzkim ludziom, którzy żyć nie mogą, pozwalamy umrzeć pod opieką, śpiewając z nimi Pieśni Od- chodzenia, matki zaś nadają im imiona, aby można ich było opłakać przy Żałobnych Ogniach Równonocy. Zwierzęcych ludzi z Domu Obsy- dianu zabijamy w odpowiedni sposób, mówiąc należne im słowa, ich śmierć zaś palimy. RODZENIE To zapewne jedyna dziedzina, gdzie lekarze specjalizowali się ze względu na płeć. Wśród tych, którzy zajmowali się zwierzętami i mogli fachowo przyjąć poród krowy lub owcy, było prawie tylu mężczyzn, co kobiet, jednak przy ludzkich narodzinach nieczę- sto spotykało się lekarza-mężczyznę; niektóre zaś kobiety - zwane itatensho, przesyłające - specjalizowały się prawie wyłącznie w opie- ce nad brzemiennymi i karmiącymi kobietami oraz w położnic- twie. Nad skomplikowanymi, pięknymi ceremoniami ciąży i po- rodu czuwały kobiety z Loży Krwi, współpracujące z członkami Loży Lekarzy. Prowadzono rzetelną oświatę i opiekę przedporo- dową, głównie pod postacią ceremonii i rytuałów. Podczas poro- du obowiązywała niesłychanie skrupulatna higiena; jeżeli do- mostwo rodzącej nie mogło jej zapewnić oddzielnego pokoju, czystego i specjalnie przygotowanego - wymagano świeżej farby, zeszlifowania drewnianych powierzchni, wygotowanej pościeli oraz spełnienia wielu innych, równie surowych norm - Loża nale- gała, aby poród odbył się w jej pomieszczeniach. Matka i dziecko pozostawali w tym czystym, cichym, łagodnie oświetlonym pokoju przez przepisowy okres dziewięciu dni; rodzina i przyjaciele mogli je odwiedzać i śpiewać w niewielkich grupkach. Zadanie ojca po- legało na witaniu, selekcji i odprawianiu przychodzących; jeśli zaś ojciec był nieobecny, rozwiedziony lub z innych powodów pozba- wiony odpowiedzialności za dziecko, jego miejsce zajmował męż- czyzna z tego samego Domu. Oczekiwano, że ojciec bądź jego za- stępca pomogą nowej mamie i nie pozwolą jej przemęczać się w połogu; w istocie jednak rodziny zwykle nadmiernie chroniły młode matki, które czasem musiały walczyć o wolność chodzenia do pracy, kiedy chciały. Cierń, która szkoliła się u Lekarzy w Sinshan jako itatensho, mówiła mi, że trudne porody zdarzały się rzadko, lecz na skutek uszkodzeń genetycznych wiele ciąż nie- uchronnie kończyło się przedwcześnie - martwym lub poważnie uszkodzonym płodem. To samo dotyczyło dużych zwierząt, w mniejszym zaś stopniu - małych, u których częstsza wymiana pokoleń szybciej eliminowała skutki dawnego zatrucia środowi- ska i innych urazów, mogących wpłynąć na pulę genetyczną ga- tunku. CHOROBY Poniższy spis chorób zapewne jest niedokładny, niepełny i w wielu miejscach błędny. Nie umiałam rozpoznać wielu scho- rzeń, które próbował mi opisać Olcha, nigdy też nie mieliśmy cał- kowitej pewności, że mówimy o tym samym. Oblicze pewnych chorób niewątpliwie zostało zmienione przez mutacje wirusów i bakterii, lecz podstawowym problemem pozostawała dla nas kwe- stia słownictwa, gdyż teoria medycyny Kesh i ich metody diagno- styczne głęboko różniły się od naszych. Aczkolwiek wyraźnie świadomi roli, jaką bakterie i wirusy (te ostatnie całkiem niewidoczne pod ich mikroskopami) odgrywają ja- ko nośniki chorób, Kesh nie wyróżniali choroby jako samoistnego bytu. Choroba nie była czymś, co się przytrafiało, lecz czymś, co się robiło. Najbliższym odpowiednikiem, jaki znajduję w Kesh dla na- szego słowa zdrowie, jest słowo óya — spokój, wdzięk — lub słowo ge- stanai- dobre życie, dobrostan, połączone z talentem, szczęściem i umiejętnością. Aby przełożyć nasze słowo choroba, schorzenie, musiałabym użyć form wyrażających brak: póya - niepokój (nie tak dalekie od naszego niemoc), trudność oraz gepestanai, złe życie, niepowodzenie, nieszczęście, niezdolność. Z powyższych słów Kesh wynika, że osoba chora jest nie tyle pacjentem, co czynnym uczest- nikiem, nie tyle cierpi inwazję z zewnątrz ciała, co sama jest chor(a)obą. Co ciekawe, sądzę, że taki pogląd na chorobę wiąże się z mniejszym poczuciem winy niż nasze wyobrażenie ciała, gnę- bionego przez złośliwe, zewnętrzne siły. Jest w nim zawarta akcepta- cja faktu, że nie zawsze postępujemy tak, jakbyśmy chcieli, i że nie zawsze łatwo jest żyć. Loża Lekarzy nie była na służbie ideałów do- skonałego zdrowia, wiecznej młodości i eliminacji chorób; próbo- wała jedynie sprawić, aby życie nie było cięższe niż być musiało. Lekarze wypracowali ceremonie szczepienne dla niemowląt w 9, 54 i 81 dniu życia, dla dzieci w wieku 2, 4, 5 i 9 lat i dla doro- słych wedle życzenia lub potrzeby. Choroby, którym lekarze Kesh umieli w ten sposób zapobiec lub nadać łagodniejszy przebieg, wymienione są w poniższym spisie: Tężec, wścieklizna, malaria i morowa zaraza (dżuma) to czte- ry choroby, które z całą pewnością udało mi się zidentyfikować. Przeciwko wszystkim istniały szczepionki, podawane niemowlę- tom i dzieciom, a w razie potrzeby także dorosłym. Malaria sta- nowiła plagę wielkich śródlądowych mokradeł i rozlewisk nad- morskich i chociaż szczepienia były dość skuteczne, to jednak nie na tyle, by Kesh czuli się pewnie, podróżując na bagna Wielkiej Doliny - choć, z drugiej strony, Kesh w ogóle niezbyt lubili po- dróżować. Morową zarazę przenosiły norniki, toteż nigdy nie były obiek- tem polowań i nikt ich nie dotykał - ale też nikt już nie pamiętał, kiedy ostatnio epidemia tej choroby wybuchła w Dolinie Na lub w jej okolicy. Olcha, pytany o objawy ospy i gruźlicy, nie potrafił ich rozpo- znać, natomiast dobrze wiedział, o czym mówię, kiedy podniosłam kwestię chorób wywoływanych przez wirusy szczepu herpes: ospy wietrznej, opryszczki i półpaśca. Olcha znał je wszystkie i uważając, że istnieje między nimi związek, grupował je pod jedną nazwą chemhem. Ospa wietrzna była równie groźna dla dzieci, jak dla do- rosłych, zatem szczepienia były obowiązkowe i skuteczne. Choroby weneryczne — zapewne odmiany kiły i rzeżączki - nazywano pierdoleństwem lub zagranicznym smutkiem; zwłasz- cza ta druga nazwa była trafna, albowiem żadna z owych chorób nie była w Dolinie endemiczna. Olcha znał kilka kuracji, lecz żad- nych metod zapobiegawczych oprócz higieny. Pozostałe choroby wymieniam i opisuję z pewnym wahaniem. Niemowlęta szczepiono przeciwko czemuś, co wyglądało na błonicę, oraz przeciwko wysypce, która na pewno nie była odrą, ale mogła być postacią szkarlatyny. To, co Olcha nazywał „mokrym płucem", było niewątpliwie jakąś formą zapalenia płuc, w leczeniu której skuteczna okazywa- ła się penicylina bądź inny podobny wyciąg z pleśni. Nie próbowa- łam nawet pojąć niezmiernie złożonej farmakopei, składającej się głównie z ziół. Często zdarzało się zapalenie wątroby i żółtaczka zakaźna; Ol- cha twierdził, że schorzenia wątroby należą do najtrudniej podda- jących się leczeniu. Podstawowy środek zapobiegawczy w walce z nimi stanowiła higiena. Kesh, wręcz namiętnie ostrożni, gdy chodziło o użycie wody oraz stan studni i strumieni, tyfus znali tylko z książek i poprzez Zbiornicę. Dość częsty był rak skóry; na pewno występowały też inne je- go formy, ale wydaje się, że rzadziej niż u nas, aczkolwiek tu mo- gło mnie zwieść inne podejście i rozumienie tych chorób. Choro- by serca leczono za pomocą leków i gedwean; jeśli nie były objawa- mi wrodzonej wady serca, uważano je za dolegliwości podeszłego wieku. Dwie choroby ciążyły na Kesh i sąsiednich ludach brzemie- niem, którego my nie musimy dźwigać: sevai i vedet, wrodzone, nieuleczalne, zwyrodnieniowe schorzenia układu nerwowego. (Pewne postaci obu tych chorób dzieliły z ludźmi wszystkie duże zwierzęta domowe; powiadano również, iż łosie wymarły w całym zlewisku Morza Wewnętrznego, ponieważ „były vedef). Udało mi się ustalić, że obie choroby stanowiły przejaw uszkodzeń genetycz- nych (chromosomalnych), wywołanych długotrwałym oddziały- waniem toksycznych bądź radioaktywnych pozostałości epoki mi- litarno-przemysłowej; substancje te, powszechnie spotykane w wo- dzie i glebie, w niekontrolowany sposób przenikały z bardzo silnie skażonych terenów. Vedet pociągała za sobą zaburzenia osobowo- ści oraz demencję; seuai zwykle prowadziła do ślepoty i utraty po- zostałych zmysłów oraz niedowładu mięśni. Obie były bolesne, okaleczające, nieuleczalne i śmiertelne. Ostrość i długość prze- biegu choroby zależały w dużym stopniu od tego, co Olcha nazy- wał „gruntownością" tego stanu; poważne uszkodzenia prowadzi- ły do niezdolności do życia już w łonie matki, lekkie - mogły się objawić dopiero w późnej starości. Późna starość w Dolinie oznaczała sześćdziesiątkę. Według naszych kryteriów oczekiwana długość życia - liczona średnio dla wszystkich - wynosiła niewiele, trzydzieści do czterdziestu lat; mnóstwo dzieci rodziło się seuai lub z innymi poważnymi uszko- dzeniami genetycznymi, powodującymi dużą śmiertelność w nie- mowlęctwie. Ale Kesh urodzeni óya i żyjący gestanai zwykle dożywa- li siedemdziesiątki i starość przyjmowali bez oporu, bardzo często przeżywając ją umiejętnie i z wdziękiem. Traktat o praktykach (Z biblioteki naukowej heyimas Czerwonej Adoby w Sinshan.) l\l aj dalej od środka: praktyki ciemne, zgrubne, zimne i słabe sprawiają, iż ciało pojawia się martwe [truned]. Praktyki wojny oraz polowania wy- magają cierpliwości, czujności, skrupulatności, posłuszeństwa, panowania nad sobą, ambicji, tępej wyobraźni, zimnego intelek- tu. Ubój zwierząt i zabijanie roślin to praktyki, które wymagają cierpliwości, czujności, skrupulatności, przytomności umysłu i wielkiej ostrożności. Zabójcy grozi wielkie niebezpieczeństwo. Gubiąc obraz daru, który składa drugi, zabójca gubi swój umysł; gubiąc obraz bólu, który czuje drugi, zabójca gubi sam siebie. Obraz bólu drugiego to środek człowieczeństwa, a kiedy przez kaprys albo nieuwagę zabijanie odbywa się w sposób okrutny, to wówczas leży dalej niż na zewnątrz i nie ma sposobu, aby je spro- wadzić. Najdalej od środka praktyki lichwy i gromadzenia są nienasy- cone i nieuleczalne, porównywalne do rakowych guzów. Bliżej środka: praktyki ciemne, zgrubne, zimne i mocne przygotowują mar- twe ciało. Obróbka i kształtowanie drewna, przygotowanie na po- karm wszelkich roślin, korzeni i nasion, oprawianie, wędzenie, suszenie, wekowanie i gotowanie mięsa zwierzęcia, ryby albo pta- ka, zakopywanie martwych zwierząt z miasta, pogrzeby i pochó- wek martwych istot ludzkich to są praktyki, znajomość których jest w pewnym stopniu stosowna i przydatna wszystkim, aby wyko- nywali je uważnie, w odpowiedni sposób. Bliżej środka są owe praktyki zgrubne, jasne i mocne, które zamieniają jedną rzecz na inną. Praktyki handlu wymiennego i zamiany pozwalają mocy przemieszczać się we właściwy sposób z miejsca na miejsce; w tym bardzo blisko naśladują życie. Mły- narski kunszt wykorzystania energii słońca, wiatru, wody, elek- tryczności i kombinacji rzeczy, by stwarzać inne rzeczy, wszystko to są praktyki wymiany, wymagające czuwania i jasności umysłu, by- strej wyobraźni, skromności, skrupulatności, wyciągania wnio- sków, siły i odwagi. Jeszcze bliżej środka, prosto ku środkowi, praktyki zapładnia- nia, ciąży, narodzin, opieki i wychowania sprawiają, że pojawia się to, co jest żywe. Najbardziej w środku: praktyki cieple, mocne, subtelne i jasne sprawiają, że pojawia się to, co żywe, oraz różnorodność, złożoność, moc i piękno rze- czy. Bystra wyobraźnia, klarowny intelekt, ciepło, gotowość, wiel- koduszność, wdzięk oraz lekkość wymagane są w praktykach ogrodnictwa, uprawiania roli, rozdziału pożywienia, pielęgnacji zwierząt, leczenia, opieki, uzdrawiania, pociechy, w kunszcie czy- nienia ładu i czystości tam, gdzie ludzie żyją i pracują, we wszelkim tańcu i miłych ćwiczeniach, w kunszcie robienia rzeczy pięknych i potrzebnych i wszelkich kunsztach i praktykach muzyki, mówie- nia, pisania i czytania na głos i po cichu. Gry i zabawy Z-abawki, jakie dorośli robili dla dzieci, były to rzeźbione oraz szyte zwierzątka i lalki, miniaturowe przybory i meble, szlifo- wane klocki o rozmaitych kształtach; ponadto piłki z gumy wil- czomlecza, pęcherze owcze oraz wypchane i zaszyte skóry. Inne rzeczy dzieci robiły same lub pożyczały z domów i warsztatów. Ba- wiły się głównie w odgrywanie historyjek i w naśladowanie doro- słych w ich zajęciach, takich na przykład jak transośpiewanie, le- czenie, śmierć i narodziny, kłótnie rodzinne oraz we wszystkich aspektach życia Kesh, przypominających operę mydlaną. Zabawy dziecięce, posiadające reguły, obejmowały między innymi wiele gier związanych ze śpiewem i tańcem, niektóre z nich złożone i miłe dla oka; jedna, zwana mudup (królik), przypominała nieco grę w klasy, w której tancerze podążali gęsiego po wytyczonym torze albo labiryncie, w ustalonych miejscach rzucając i podno- sząc koraliki i muszle. W serso grano rzeźbionym kółkiem z lekkiego drewna, za- wsze w poprzek strumienia, parami lub grupowo. Przy zabawie śpiewano piosenki serso, dopóki ktoś nie skusił, kiedy to zaczyna- no śpiewać na nowo; „wygranie" polegało na dośpiewaniu piosen- ki do końca. Grę w pikuty uprawiano z ogromną wprawą - nóż często stano- wił najcenniejszy skarb dziecka: „prawdziwy stalowy nóż z Telina!" Hish było odmianą badmintona, w którą grano pierzastym „ptaszkiem" o gumowej głowie {hish, czyli jaskółka) i małymi ra- kietami na długich rączkach o naciągu z jelit. Grały cztery osoby, po dwie z każdej strony sznurka albo wstążki. Celem gry było utrzymanie .jaskółki" w powietrzu za pomocą regularnego cią- gu szybkich wymian. Hish stanowiło jedną z gier Lata i młodzi lu- dzie oraz nastolatki często wędrowali z miasta do miasta, dając pokazy. Dorosłe kobiety i starsi mężczyźni rzadko grali w hish, ale bywało, że używali rakiet i ptaszka, aby pograć bez reguł; w porze suchej zwykle urządzano na miejscu zgromadzeń jeden lub dwa korty hish. W podkowy grano tak, jak my w nie gramy. Grę w kręgle zastępowało toczenie ciężkiej drewnianej kuli po gładkiej ścieżce w stronę pięciu kamieni, ułożonych w kształt li- tery V. Podliczanie wyników było bardzo skomplikowane i pocią- gało za sobą długotrwałe zasadnicze dyskusje. Starsi ludzie grali w kręgle i w podkowy znacznie częściej niż dzieci. Łucznictwo, strzałki i rzucanie kijem stanowiły, rzecz jasna, część polowania, ale uprawiano je również dla nich samych, pod- czas gier Lata zaś dawano popisy zdobytych umiejętności. Więk- szość dzieci miała małe, specjalnie dla siebie sporządzone łuki i uczyła się robić własne strzały. Choć ich polowań na małe zwie- rzęta nie można nazwać zabawą, przebiegały w ścisłej zgodzie z re- gułami, nie stanowiąc zarazem istotnego wkładu w zaopatrzenie. Latem chętnie bawiono się w chowanego, podobnie jak w in- ną grę, przypominającą naszego zbijanego. Małe dzieci cieszyły „sardynki", czyli zabawa w odwrotność chowanego, popularna zwłaszcza w domu w porze deszczowej. Na ugorach i podwórkach uprawiano hokej ziemny, używając w tym celu skórzanej piłki i drewnianych kijów. Grały cztery dru- żyny naraz, od dwóch do pięciu zawodników w każdej; celem gry było wbicie piłki do czterech bramek w określonym porządku. O ile udało mi się ustalić, podobne reguły miała odmiana piłki nożnej oraz vetulou, czyli gra w polo, w której jednak nie było dru- żyn - każdy jeździec i koń stanowili swą własną drużynę. We wszyst- kich tych grach zwyciężała ta drużyna lub gracz, którym jako pierwszym udało się dokończyć wzór, ale gra kończyła się dopiero wtedy, kiedy dokonali tego wszyscy. Choć gry te były szaleńczo dy- namiczne i ryzykowne, zachowania agresywne przerywały je na- tychmiast i nieodwołalnie. Doskonałość polegała na szybkości, technice i drużynowym wysiłku, by zrealizować wzór; gra stanowi- ła metaforę społeczeństwa, nie wojny. Owa przewaga współpracy nad współzawodnictwem dotyczyła wszystkich gier, z wyjątkiem ha- zardowych. Dzieci, młodzież i dorośli chętnie grali w kości. Były ich dwa rodzaje, oba sześcienne: w apap, czyli zero-zero, rzucano parą ko- ści, z których każda miała jeden bok pusty, a pozostałe oznako- wane jedną do pięciu kropek; natomiast w hwots grano czterema kośćmi, oznakowanymi sześcioma symbolami - liścia, kości, oka, ryby, łopaty i ust - starając się uzyskać wygrywającą kombinację, jak w bardziej skomplikowanej wersji naszych automatów do gry. Inne gry, niektóre z nich wymagające kości ośmiościennych, zapo- życzono od sąsiednich ludów. Na ogół stawką były drewniane że- tony lub kamyki; gra o naprawdę wartościowe przedmioty, choć źle widziana, była bardzo powszechna i dorośli często wchodzili w kilkudniowe „hazardowe transy", zwłaszcza na letniskach, gdzie nie było nikogo, kto by ich potępił. Co prawda nikt nie miał tyle prywatnej własności, by się przez hazard zrujnować, ale dobrą opi- nię można było stracić. O ile wiem, hazard ograniczał się tylko do gry w kości; według Kesh w innych grach decydowało nie szczę- ście, lecz umiejętności, zatem nie były stosownym obiektem za- kładów. Spośród gier świetlicowych dzieci najbardziej lubiły grę w bierki; kupkę polerowanych, losowo rzuconych patyczków (lub słomek, jeśli gra odbywała się na polu) trzeba było rozebrać po jednym, nie poruszając pozostałych; jeżeli drgnął inny patyk niż ten, którego dotykał grający, tracił on kolejkę. Zestaw ciężkich, wypolerowanych pałek z oliwnego drewna służył do wielu zabaw zręcznościowych, do budowania domków oraz żonglerki, w której wiele dzieci wykazywało cudowną wprost biegłość. Inną grupę gier stanowiły zabawy, w których - podobnie jak w naszych anagramach - chodziło o budowanie słów lub, w trud- niejszej wersji, całych zdań. Służyły do tego drewniane klocki wiel- kości domina, z wyrytymi na nich literami, pięknie rzeźbione i de- korowane. Gry takie mogły trwać godzinami, czasem wręcz dnia- mi; ich celem mogło być ułożenie wiersza bądź prześmiewki czy przekomarzanki - całych serii obelg oraz ripost. Konkursy takie, bez klocków, jedynie w postaci swobodnych słownych improwiza- cji, stanowiły jeden z elementów Tańca Wina. Kesh kierowali bez- pośrednią agresję i rywalizację w kanał ekspresji werbalnej, którą akceptowano pod warunkiem, że była pod kontrolą, i podziwiano pod warunkiem, że była dowcipna. Do ustnych słownych zabaw należały opowieści „w kółko", gdzie każdy po kolei mówił, „co stało się później", kończąc swą hi- storię niemożliwą sytuacją, którą musiała rozwiązać następna oso- ba. Wydaje się natomiast, że zagadki jako takie nie istniały w Do- linie. Nie widziałam żadnych gier podobnych do szachów czy gier warcabowych ani żadnej wersji go. Jedyne gry planszowe były to proste gry typu chińczyka lub pchełek, zazwyczaj przeznaczone dla małych dzieci. Dzieci w Tachas Touchas chodziły do heyimas Czerwonej Adoby grać kośćmi w grę zwaną Jechać do Dziewięciu Miast Trudną Drogą; na ogromnej, bardzo starej, przepięknie malowanej planszy czyhały na nie grzechotniki, dzikie psy, źli mły- narze, ogniste kule i pioruny, nadprzyrodzone norniki oraz inne niebezpieczeństwa i przeciwności losu, które musiał pokonać po- dróżny, zanim wreszcie dotarł do Wakwaha na Górze. Kilka metafor generacyjnych (które redaktorka przedstawia jako ćwiczenie na temat relatywizmu kulturowego lub też w napadzie wiosennych porządków) Metafora: WOJNA Co generuje: ZMAGANIA Wszechświat jako wojna: Triumf istnienia nad nicością. Pole walki. Społeczeństwo jako wojna: Podporządkowanie słabych silnym. Osoba jako wojownik: Odwaga; bohater. Medycyna jako zwycięstwo nad śmiercią. Umysł jako wojownik: Konkwistador Język jako sterowanie. Związek ludzi z innymi istotami w stanie wojny: Wrogość. Obrazy Wojny: Zwycięstwo, klęska, plądrowanie, ruina, wojsko. Metafora: PAN Co generuje: WŁADZĘ Wszechświat jako królestwo: Hierarchia z jednym bogiem na szczycie. Ład powstający z chaosu. Społeczeństwo jako królestwo: Hierarchia z jednym królem na szczycie. Ład powstający z chaosu. Osoba jako pan/poddany: Klasa, kasta, miejsce, odpowiedzial- ność. Medycyna jako władza. Umysł jako pan/poddany: Prawo. Osąd. Język jako władza. Związek ludzi z innymi istotami w królestwie: Wyższość. Obrazy Królestwa: Piramida, miasto, słońce. Metafora: ZWIERZĘ Co generuje: ŻYCIE Wszechświat jako zwierzęcy: Organiczna, niewidzialna całość. Społeczeństwo jako zwierzęce: Plemię, klan, rodzina. Osoba jako zwierzę: Pokrewieństwo. Medycyna jako odpoczynek. Umysł jako zwierzęcy: Odkrywanie. Język jako związek. Związek ludzi z innymi istotami jako zwierzętami: Jedzenie. Współ- zależność. Obrazy Zwierzęcia: Narodziny, parzenie się, umieranie, pory roku, drzewo, rozmaite zwierzęta i rośliny. Metafora: MASZYNA Co generuje: PRACĘ Wszechświat jako maszyna: Zegar i zegarmistrz. Działanie i wy- czerpanie. Społeczeństwo jako maszyna: Części, funkcje, tryby; wzajemne związki; produkcja. Osoba jako maszyna: Pożytek. Funkcja. Medycyna jako naprawa. Umysł jako maszyna: Informacja. Język jako komunikacja. Związek ludzi z innymi istotami jako maszynami: Wykorzystanie. Obrazy Maszyny: Postęp, nieuchronność, usterka, koło. Metafora: TANIEC Co generuje: MUZYKĘ Wszechświat jako taniec: Harmonia. Tworzenie/niszczenie. Społeczeństwo jako taniec: Uczestnictwo. Osoba jako tancerz: Współpraca. Medycynajako sztuka. Umysł jako tańczenie: Rytm, miara. Język jako połączenie. Związek ludzi z innymi istotami w tańcu: Połączenia poziome. Obrazy Tańca: Kroki, gesty, ciągłość, harmonia, spirala. Metafora: DOM Co generuje: STABILIZACJĘ Wszechświat jako dom: Pokoje w jednym gmachu. Społeczeństwo jako domostwo: Podział w jedności; przyjmowa- nie/wykluczanie . Osoba jako domownik: Jestestwo. Medycyna jako ochrona. Umysł jako domownik: Przynależność. Język']ako samoudomowienie. Związek ludzi z innymi istotami w domu: Wewnątrz/Na Ze- wnątrz. Obrazy Domu: Drzwi, okna, ognisko, dom, miasteczko. Metafora: DROGA Co generuje: ZMIANĘ Wszechświat jako droga: Tajemnica, równowaga w ruchu. Społeczeństwo jako droga: Naśladowanie tego, co nieludzkie; niedziałanie. Osoba jako wędrowiec: Ostrożność. Medycynajako podtrzymywanie równowagi. Umysł jako wędrowiec: Spontaniczność. Pewność. Jeżyk jako nieadekwatny. Związek ludzi z innymi istotami w drodze: Jedność. Obrazy Drogi: Równowaga, odwrócenie, podróż, powrót. Trzy wiersze Pandory napisane w Bok od Doliny do Miasta Człowieka WYSOKA WIEŻA Dumna Wieża, z kamieni Woli zbudowana na skale Prawa - wieczna to siedziba. W Domu Jedynego mogą mieszkać ciżby, lecz pogan się wypędza, by zdechli jak bydło. Powiedzieliśmy zatem: niech tak będzie i odeszliśmy daleko od Królestwa na pola trawy, gdzie z gliny, wody oraz drewna postawiliśmy nasze małe domy. Żyjemy z roślinami i ze zwierzętami, jemy je i chwalimy, z nimi umieramy; ich droga czyni naszą drogę uważniejszą, jak rzeka, biegnąca po głazach i skałach. Mieszkamy w niskich miejscach, jak woda i cienie. Nietrwałe są nasze domy. Straciliśmy z oczu Wieżę ducha za nami. Idziemy dalej w dół rzeki. NEWTON TU NIE SPAL Nie obchodzi mnie, czy jestem możliwa. Jakie łączą nas mosty? Wiatr, tęcza, mgła i ciche powietrze. Musimy nauczyć się chodzić po tęczy. (Starucha Zazdrość zwała to sabatem). Musimy nauczyć się chodzić na wietrze. To, co nas łączy (duszo, moja siostro), to otchłań pod nami. Musimy nauczyć się chodzić ścieżką mgieł. To, co nas dzieli (o ciało, mój bracie) to nasze pokrewieństwo w jednym domu. Musimy nauczyć się ufać ciszy. NIE BYĆ JEDNEJ MYŚLI Ani boga ani króla ani jedynego ani niczego co jest pojedyncze ani dupli repli multi indentiplikacji mnożenia rozmnażania wciąż tego samego więc ani miasta. Sorry. Tutaj nie ma tam, gdzie się wyrzuca. To droga bez bezdroża. Niektórzy, niezbyt wielu, próbują mieć do przemyślenia wiele rzeczy, wędrując obok wody, śpiewając heya, hey, heya, heya heya. Życie na Wybrzeżu, energia i taniec ŻYCIE NA WYBRZEŻU I ak Kesh określali okres abstynencji seksualnej, której winna była przestrzegać cała dorastająca młodzież. Przez dłuższy czas uwa- żałam ten zwyczaj za anomalię, coś nietypowego dla kultury Doliny jako całości. Oto ludzie, zajmujący wobec seksu realistyczną i niewy- magającą postawę, unikający zarówno przesadnej rozwiązłości, jak i celibatu, panujący nad sobą i innymi w stylu miękkim, luźnym, pozbawionym sztywności, poszukujący wdzięku, a nie władzy, dla których dzieci stanowiły środek świata - dlaczego ci ludzie z taką su- rowością egzekwowali od młodzieży równie skrajny wymóg? Przez jakiś czas zadowalało mnie wyjaśnienie, którego udzie- liłam sobie sama, wspominając uprzedzenia Kesh w kwestii wcze- snego rodzicielstwa, w istocie bardzo silne - równie silne, jak ich obawa przed rodzeniem/płodzeniem więcej niż dwojga dzieci i niewątpliwie z nią związane. Była w tym jakaś racja - młodzi ro- dzice dają początek dużym rodzinom. Bez względu jednak na ro- zumowe jądro, mieli do tej sprawy stosunek namiętny; uważali wczesne rodzicielstwo za rzecz niemądrą, niezdrową i poniżającą. Ciąże u dziewcząt liczących mniej niż siedemnaście-osiemnaście lat zawsze przerywano - tak mi mówiono - a potępienie dotyczy- ło ciąży, nie aborcji. Kilkunastoletniego chłopca, który spłodził dziecko, traktowano z tak bezbrzeżną wzgardą, że mogła dopro- wadzić do jego wygnania albo samobójstwa. Mimo to jednak - dlaczego celibat? W końcu dawne katastro- fy dokonały takich spustoszeń genetycznych, że odsetek zapłodnień -jak na nasze standardy - był dość niski, liczba zaś donoszonych, zdrowych ciąż bardzo mała; z drugiej strony, środki antykoncepcyj- ne (kondomy, krążki, gąbki z gumy wilczomlecza oraz ziołowe środ- ki plemnikobójcze) były skuteczne, dostępne i aprobowane. Chłop- cy i dziewczęta już w wieku dziesięciu lat znali i umieli korzystać z wszystkich metod antykoncepcji, bowiem dziecięce zabawy seksu- alne traktowano wyrozumiale, jako rzecz oczywistą, i nawet do nich zachęcano. Jednakże dzieci w tym wieku same porzucały owe zaba- wy, bowiem pragnęły z nich wyrosnąć i upodobnić się do przestrze- gających abstynencji nastolatków. A zatem, dlaczego właśnie wtedy, gdy popęd seksualny ujawnia się z całą mocą i potencją, wprowa- dzano ten zakaz, to niepotrzebne, bezwzględne odwrócenie? I dopiero wówczas, kiedy zobaczyłam okres celibatu jako od- wrócenie, pojęłam, że jest on w pełni typowy dla kultury Doliny. Wyjaśnienie tego zjawiska wiąże się z koniecznością omówie- nia kilku kluczowych słów, które wspomniane zostały w rozdziale zawierającym Kodeks Serpentynu. HEYIYA Pierwszy człon tego słowa, hey- lub heya-, to nieprzekładalne określenie chwały/pozdrowienia/świętości/bycia uświęconym. Drugi człon to słowo iya, które oznacza zawias: kawałek meta- lu albo skóry łączący drzwi z obudową otworu, który mają otwie- rać/zamykać. Skojarzenia i metafory gęsto skupiają się przy tym obrazie. Iya to środek spirali, źródło obrotowego ruchu, zatem nie tylko złącze, ale i źródło zmiany. Iya to wieczny początek, ener- getyczny proces, który powstał i trwa. Słowo oznaczające energię brzmi iye. Energia przejawia się w trzech głównych postaciach: kosmicz- nej, społecznej i osobistej. Kosmos, czyli wszechświat, Kesh zwykle kwitowali zdawkowym rruwey, „to wszystko". Istniało również bardziej oficjalne, filozo- ficzne słowo em oznaczające zakres-i-trwanie, czyli czasoprze- strzeń. Energia w sensie fizyki, podstawowa jakość, zamienna z materią, nazywała się emiye. Ostauud oznaczało tkactwo, jak również osnowę tkaniny, spro- wadzanie razem, wiązanie, zatem używano tego słowa w znacze- niu: społeczeństwo, społeczność istnienia, tkanina współzależnych egzystencji. Energia powiązań, w tym polityki oraz ekologii, nazy- wała się ostouudiye. Energia jednostki wreszcie, jestestwo osoby, nosiła nazwę sheiye. Współgranie tych trzech form energii w całym wszechświecie składało się na to, co Kesh nazywali „tańczeniem". Ostatnia z nich, jestestwo, czyli energia osoby, rozgałęziała się na pewien zespół pojęć, które teraz z grubsza omówię. Energię osoby postrzegano jako złożoną z pięciu składowych, związanych z seksem, umysłem, ruchem, pracą i zabawą, z któ- rych każda posiadała aspekt wchodzący do środka oraz zeń wy- chodzący. 1. Lawuje, energia seksualna. Lamawoiye, energia wkładana w seks (freudowskie libido?). 2. Yaiye, myśl ekstrawertyczna. Yaiwoye, myśl introwertyczna. 3. Dayoe, energia kinetyczna jako taka. Sheudayoe, energia wy- rażająca się poprzez sport, podróże, wszelkie cielesne zdolności, pracę i inne zajęcia. Shevdaowoye, ruch osoby, ciało samo w sobie. 4. Ayaye, zabawa, nauka, nauczanie. Ayawoye najlepiej przeło- żyć jako naukę bez nauczyciela. 5. Sheiye, energia osoby, rozpatrywana jako praca; również podstawowe działania podtrzymujące życie - zdobywanie i przygo- towywanie pożywienia, utrzymanie domu, sztuka i praca całego życia. Shewoiye, pracę skierowaną do wewnątrz, na osobowość, je- stestwo, można przełożyć jako budowanie duszy. Być żywym oznaczało wybierać i wykorzystywać te energie — świadomie lub nie, dobrze lub źle - w sposób stosowny dla etapu własnego życia, stanu zdrowia, ideałów moralnych itd. W istocie, właściwy rozwój i zastosowanie iye stanowiły zasadniczy temat na- uczania w Dolinie, w heyimas i w domu, od narodzin do śmierci. Energia osobista była, rzecz jasna, sprawą osobistą; jednostka dokonywała wyborów i owe wybory, mądre i głupie, uważne czy beztroskie, stanowiły o osobie. Jednak nie można było podjąć wy- boru niezależnego od ponad- i bezosobowych energii, od ko- smiczno-spolecznego współzwiązania wszystkich istnień. Inne sło- wo, niezwykle ważne w myśli Kesh, tuuvyai, uważność, można opi- sać jako inteligentną świadomość owej współzależności energii i bytów, jako poczucie własnego miejsca i udziału w całości. A teraz wreszcie zastosuję wszystkie te abstrakcje do opisu ży- cia w Dolinie: Niemowlę istniało bardziej w kategoriach fizycznej energii i związków (emiye, ostuudiye) niż jako osoba. W miarę wzrostu dziec- ka uzewnętrzniana energia jego osoby (sheiye) uruchamiała się i za- czynała różnicować przede wszystkim w ruchu, zabawie i nauce (sheudaoye, ayaye) — działaniach właściwych młodym, których, jak by powiedział Blake, nie należało ograniczać, powściągać ani pętać. Energie seksu i umysłu (lamaye, yaiye), rozwijające się wolniej, z po- czątku znajdowały wyraz na zewnątrz, ekstrawertycznie; natomiast w latach zwanych „czystą wodą" u dziewcząt (od 9-10 roku życia do wystąpienia regularnych miesiączek) i „kiełkowaniem" u chłop- ców (od 10-11 roku życia do pełnej dojrzałości płciowej), pojawia- ła się właściwa energia osoby - osoba w działaniu. W procesie dorastania na wszystkie te uzewnętrzniane, od- środkowe energie rośnięcia nakładały się uwewnętrzniane, do- środkowe energie dojrzałej istoty ludzkiej. Aby stać się pełną oso- bą, „całkowicie osobą", yeweyshe, nastolatek musiał nauczyć się równoważyć te siły; robiąc to oszczędnie, inteligentnie i z wdzię- kiem, osiągano regulację energii. I tu wracamy do zasady celiba- tu - do odwrócenia. Dzieci zmierzały ku seksualnej potencji; młodzież, osiągając ją, odwracała się od niej. W chwili gdy młodzi ludzie byli już w sta- nie „działać" jako istoty seksualne, przestawali to robić - świado- mie i z wyboru. Wszystkie skierowane na zewnątrz energie miały się teraz odwrócić, powrócić do środka, by zacząć pracę na rzecz osobowości w najwrażliwszym, kluczowym punkcie jej rozwoju. Podczas tego odwrócenia młodziutka „stająca się osoba" po- dążała gdzie indziej, w owe wewnętrzne miejsca, w których nie narodzeni czekają na swój czas (to obraz mentalny i zarazem fi- zyczny; wydarzenia w głowie oraz w jajnikach i jądrach nie są czymś oddzielnym). Odchodziła, by „zamieszkać na Wybrzeżu", a kiedy już odbyła tę podróż, kiedy tam dotarła, była gotowa „wejść w głąb lądu" - wrócić do domu. Oczywiście, dokonywany ze zrozumieniem, chętny wybór sta- nowił ideał; w praktyce większość młodych ludzi przyjmowała ce- libat wyłącznie z konformizmu społecznego, posłuszeństwa, a tak- że dlatego, że niósł ze sobą znaczne nagrody. Życie na Wybrzeżu rozpoczynało się uroczystością w domu, ceremonią w heyimas i sza- fą pełną nowych ubrań; nastolatek w niefarbowanym stroju był otoczony szacunkiem i traktowany z wyraźną czułością. Oparcie znajdował w całej siatce powiązań, w rodzinie, Domu, więzach nie- formalnych, loży, kunszcie i mieście. Natomiast okres życia na Wy- brzeżu w zasadzie zależał od konkretnej osoby; dla jednych celibat mógł trwać około roku, inni kończyli go dopiero po dwudziestce. Należało jedynie unikać skrajności: przedwczesnej rozwiązłości i obsesyjnej ascezy. Życie na Wybrzeżu było zatem początkiem życia uważnego. Był to akt „zawiasowy"; z niego wynikała praca nad byciem osobą, sama będąca częścią pracy w powiązaniach, a ta z kolei stanowiła część uniwersalnej pracy, biegu rzeki, tańczenia, obrotu galaktyk. Weyiya heyiya - wszystko na zawiasach, święte. WAKWA Fraza, którą tłumaczę jako „regulacja energii", iyeukwa, to określenie techniczne - psychotechniczny żargon Kesh, język hey- imas. W potocznej mowie człon -kwa pojawiał się tylko w słowie wa- kwa, bardzo pospolitym i bardzo skomplikowanym zarazem. Mo- że ono oznaczać źródło, bieżącą wodę, wzbieranie i bieg wód, przepływ, taniec, tańczenie, taneczność, święto, uroczystość, prze- strzeganie; również tajemnicę, misterium, zarówno w sensie wie- dzy sekretnej i nieobjawionej, jak i świętego sposobu odkrywania, zbliżania się do tajemnej wiedzy bądź istoty. Jak mawiał mój na- uczyciel, Mika, słowo to mały woreczek na wiele orzeszków. Rzeczywiste źródło, strugę wody, określa się zwykle słowem wakwana. Miasto u źródeł, w miejscu, z którego Na bierze swój początek, to Wakwaha: Zdrój. Słowo to jako zwykły rzeczownik oznacza bieg wody w chwili wytryśnięcia ze źródła, jej początek - bardzo potężny obraz i pojęcie w myśli Kesh. Oznacza ono rów- nież „drogę tańca" - sposób tańczenia tańca, porządek ceremonii, kolejność wypadków w wydarzeniu. Wzór, czyli figura, jaką tworzy dziejące się zdarzenie lub proces, nazywa się wakwaha-if. Wakwa jako misterium przybiera dwie postaci. Wegotenhwya wakwa, dosłownie odesłane-za-wakwa, oznacza mistyfikację, okul- tyzm - celowo ukryte i nieobjawione ryty albo wiedzę. Gouwakwa, mroczny taniec, oznacza tajemnicę jako taką, to, co nieznane i niepoznawalne. Witając i pozdrawiając wschodzące słońce Kesh mówili: „Heya, heya"; a do ciemności pomiędzy gwiazdami zwra- cali się, słowami: „Heya gouwakwa". Miłość W Kesh istnieje sześć słów, które można przełożyć jako mi- łość i na odwrót - można powiedzieć, że w Kesh zamiast słowa mi- łość jest sześć słów, oznaczających różne rodzaje miłości. Początko- wo myślałam, że rozróżnienie Kesh podobne jest do islandzkiego - owej subtelnej i użytecznej trójcy ania, opia, alia - lecz znaczenia pokrywają się tylko częściowo. Poniższa lista to wszystko, co po- trafię zrobić. 1. wenun; rzeczownik i czasownik — chcieć, pragnąć, łaknąć („Kocham jabłka"). 2. lamawenun; rzeczownik i czasownik - pożądanie seksual- ne, żądza, namiętność („Kocham cię!") 3. kwaiyó - woi dad - bliskie sercu - lubić, odczuwać ciepło w stosunku do („Bardzo go lubię"). 4. unne; rzeczownik i czasownik - ufność, przyjaźń, serdecz- ność, trwałe ciepło („Kocham mego brata", „kocham ją jak sio- strę"). 5. iyakwun; rzeczownik i czasownik - wzajemny związek, współzależność, miłość synowska albo rodzicielska, miłość miej- sca, miłość do swego ludu, miłość kosmiczna („Kocham cię, ma- mo", „kocham swój kraj", „Bóg mnie kocha"). 6. bahó; jako czasownik - sprawiać przyjemność, zachwycać („Kocham tańczyć"). Zasadnicza różnica między 3 i 4 polega na czasie trwania - 3 jest krótkie lub właśnie się zaczyna, 4 jest trwałe i ciągłe. Trudniej jest rozróżnić 4 i 5. Unne pociąga za sobą wzajemność, stwierdza; unne to czułość, iyakwun — namiętność; unne to racjo- nalna, pełna umiaru miłość społeczna, iyakwun to uczucie, które porusza słońce i gwiazdy. Pisany Kesh C^zytanie i pisanie uważano za elementy społecznej egzysten- cji ludzi równie podstawowe jak sama mowa. Począwszy od wieku trzech, czterech lat dzieci uczyły się czytać i pisać w domu oraz w heyimas; żadne z Kesh nie było analfabetą, z wyjątkiem osób z dysfunkcją mózgu albo wzroku; te ostatnie często nadrabiały nie- możność czytania pamięcią werbalną, rozwiniętą w fantastycznym stopniu. Kesh byli mniej niż my skłonni uważać, że mówienie i pisanie to jedna działalność, przyjmująca dwie różne postaci. Wszystko, co mówimy, może być zapisane i zdajemy się sądzić, że tak być powin- no, jeśli mówimy coś w miarę ważnego; pisanie poświadcza mowę i bierze nad nią priorytet. Obecnie czytamy, co mówcy mają do powiedzenia, jeszcze zanim cośkolwiek powiedzą; również użycie komputerów wzmacnia i wymusza owo dopasowanie słowa do for- my wizualnej. Kesh posiadali kilka rodzajów treści pisanych, któ- rych nigdy nie wypowiadano i nie czytano na głos; ponieważ jed- nak mieli też kilka bardzo ważnych, a nigdy nie zapisywanych ro- dzajów mowy, nie postrzegali pisania i mówienia jako dwóch postaci bądź aspektów tej samej rzeczy. Były to dla nich dwa języ- ki, z których każdy mógł zostać przetłumaczony na drugi, jeśli uznano to za stosowne albo pożyteczne. Alfabet używany podczas naszego pobytu w Dolinie stworzyła kilka stuleci wcześniej grupa ludzi z Loży Chróściny w Wakwaha, niezadowolonych z alfabetu używanego naówczas. Może z powo- du zapożyczeń z innego języka, a może dlatego, że wymowa Kesh bardzo się zmieniła; pełen ozdobników, stary alfabet fesu wydaje się dziś nieporęczny i dość dowolny w charakterze, oddając 34 wy- odrębnione w Kesh fonemy za pomocą 67 liter. Alfabet aiha, czy- li nowy, był prawie fonetyczny (rozbieżności wyszczególnione są w tabeli poniżej). Bez litości wyczyszczono krój liter, nadając im nader racjonalny wygląd. Badacze uczyli się czytać fesu z antykwa- rycznej ciekawości, lecz wszystkie godne zainteresowania doku- menty zostały już dawno przepisane pismem aiha. Do pisania służyły pióra i pędzelki. Najbardziej rozpowszech- niona była szklana stalówka w drewnianej obsadce (kuźnie w Ka- stóha produkowały stal w ilości wystarczającej do produkcji staló- wek, igieł do szycia, ostrzy noży i brzytew oraz niektórych narzędzi precyzyjnych i małych części maszyn). W heyimas używano praw- dziwych piór, albowiem uważano, że ptasie pióra jako takie są sło- wami. Alternatywę dla amatorów stanowił pędzelek z włosia, osa- dzony w bambusowej oprawce; większość poetów zdawała się wo- leć kaligrafię pędzelkiem, być może dlatego, że pisane w ten sposób dość monotonne litery aiha nabierały życia. Pióro szklane Pióropgdzel Atrament do piór, produkowany z garbników zawartych w ga- lasach dębu i orzechach włoskich, siarczanu żelazowego (witrio- lu) oraz indygo, rozlewano do małych, szerokodennych, cera- micznych kałamarzy o przyjemnym kształcie. Tusz do pędzli, ro- biony z palonej smoły albo oliwy, zmieszanej z klejem i kamforą, formowano w kostki lub tabliczki, jak tusz chiński. Farba drukar- ska powstawała z mieszanki kalafonii, oleju lnianego, żywicy so- snowej, sadzy oraz indygo. Papier produkowano w fascynującej rozmaitości faktur i gra- matur, wykorzystując pulpę świerku i innych drzew, a oprócz tego płótno, len, pałkę szerokolistną, trzcinę, wilczomlecz - praktycz- nie wszystko, co posiadało włókna. W papierni Kunsztu Książki w Telina-na widziałam wiersz, napisany pędzelkiem na nieregu- larnym obłoku przejrzystego papieru, o którym poeta twierdził, że zrobił go sam ze zgręplowanych mleczy i dmuchawców. Pomy- ślałam wtedy, że wiersz jest mniej godzien uwagi niż papier. Wiersz lub zbiór wierszy mógł być zapisany na jednym dużym arkuszu papieru; krótkie prace pisano na zwojach, nawiniętych na drewnianych kołkach. Książki robiono podobnie jak u nas, klejąc i szyjąc arkusze wzdłuż jednego brzegu, oprawiano zaś w cielęcą lub koźlą skórkę, pergamin lub grube płótno na kartonie. Ludzie, którzy dużo pisali, zwykle produkowali swój własny papier i książki o czystych kartach. Piękne ręczne kopie i drukowane wydania utworów literackich, zazwyczaj dzieła kopistów i drukarzy Kunsztu Książki, nazywano wudaddu, „wracanie poprzez", odtworzenie, przedstawienie — słowem, którym określano także recytację, ode- granie pisanego utworu scenicznego lub wykonanie muzycznego. ALFABET KESH ALFABET KESH ALFABET MIĘDZYNARODOWY ZAPIS ANGIELSKI FONETYCZNY /> k [k] /'/ s [g] A sh tf] K ch W] Z. 1 [1], [ł] ? n [n] s [s] A d W], [d], [ó] V t [t] r [r],[f], [dr], [Ó] (patrz Uwaga) f [f] ALFABET KESH ALFABET ANGIELSKI V m b • P ly w hw c y 2 h 6 4 0 9 ? ó SL> ou »L) V* u u 6) MIĘDZYNARODOWY ZAPIS FONETYCZNY tm] tp] [-i fuuT w], [w] [w] [y],W [h] czasem [x] to] [o] długie [ou] [u] długie ta] te] ta] e a ai |ayj i W ( [i] długie Znak Pięciu Domów, wymawiany jako z (przyrostek słów w trybie Pięciu Domów, na ogół nie używany w piśmie) Znak Czterech Domów (nie istnieje odpowiednik mówiony) Znak podwojenia litery pisany nad literą Uwaga na temat litery r: zależnie od kontekstu mogła być wymawiana jako tryl. jako trzepot, jako głoska szczelinowa lub twarde, gardłowe r. Czytelnik zapewne zauważy, iż układ alfabetu aiha stanowi dość uporządkowaną progresję spółgłosek od tyłu ku wargom, a następnie oddala się szeregiem półspółgłosek, od wargowych do gardłowych, i za pośrednictwem samogłosek znów wraca ku przodowi. Głoski przejściowe ou i ai włączono jako litery do alfa- betu, ale z powodów, których nikt nie potrafił podać, pominięto równie powszechne ei lub ey oraz oi lub oy. Trzy znaki: symbol lub litera (-^), oznaczająca Pięć Domów i wymawiana jako [z], bez- dźwięczny znak Czterech Domów albo Trybu Nieba (---) oraz umieszczany nad literą znak jej podwojenia nie należały do alfabe- tu ani w jego postaci pisanej, ani mówionej. Tekst pisano i czytano od lewej do prawej i z góry na dół; jed- nakże błazny ćwiczyły się w piśmie odwrotnym, od prawej do lewej i od dołu do góry, z odwróconymi lustrzanie literami. Wielkie litery nie istniały; zdania rozdzielano za pomocą spa- cji i interpunkcji, samogłoski zaś zwykle pisano większe niż spół- głoski. INTERPUNKCJA W inskrypcjach i napisach ściennych prawie nie używano in- terpunkcji, z wyjątkiem ukośnej kreski dzielącej zdania. W piśmie zwykłym i literackim interpunkcja była złożona i staranna, zawie- rała również dyrektywy dotyczące wyrazu i tempa, jakich my uży- wamy tylko w zapisie muzycznym. Głównymi znakami były: ------ równoważny naszej kropce -—* „podwójna kropka" mniej więcej równoważna przejściu do nowego akapitu *T równoważny naszemu przecinkowi, wskazujący zdanie podrzędne w zdaniu złożonym JP równoważny naszemu średnikowi, wskazujący zdanie równorzędne Podobnie jak nasza interpunkcja, powyższe cztery znaki byty znaczące semantycznie i zwiększały jasność wypowiedzi. Pięć poniższych znaków dotyczy dynamiki i tempa. i równoważny naszemu myślnikowi oznacza pauzę; powtórzony * - długą pauzę; powtórzony wielokrotnie -jeszcze dłuższą pauzę słowo w Kesh, podobnie jak u nas, podkreślenie oznacza emfazę, nacisk słowo Przec'w'enstwo emfazy, cichszy lub spokojny ton umieszczony nad słowem, oznacza fermatę, przedłużenie wymowy słowa; •—^- umieszczony na marginesie - rallentando: czytanie wiersza lub wierszy w powolnym tempie ^\ umieszczony na marginesie: przyspiesz lub wróć do normalnego tempa Tryby Ziemi i Nieba Kesh zwykli mówić przede wszystkim w trybie, który w tej książce występuje tylko raz, w jednym wierszu dialogu „Niebez- piecznych ludzi". Tryb Pięciu Domów, czyli Ziemi, wyróżniał się zgłoską „z", dodawaną na końcu rzeczowników i czasowników w zdaniu; używany był w codziennych, potocznych rozmowach, prowadzonych z żyjącymi osobami na temat innych żyjących osób i pobliskich miejsc w jednym z czasów teraźniejszych albo z wyko- rzystaniem czasowników posiłkowych, oznaczających „móc", „po- trafić" i „musieć". Trybu Czterech Domów, czyli Nieba, używało się we wszelkim dyskursie dotyczącym ludów i miejsc z Czterech Domów (nie na- rodzonych, martwych, pomyślanych, wyobrażonych, śnionych, na pustkowiu itd.); we wszystkich czasach przeszłych i przyszłych; z czasownikami posiłkowymi w trybie życzeniowym, warunkowym itp.; w przeczeniach; w abstrakcyjnych i ogólnych stwierdzeniach; we wszelkich formalnych wypowiedziach, w retoryce i dziełach li- teratury pisanej i mówionej. W alfabecie istniała litera odpowiada- jąca fonemowi [z], używanemu w Trybie Ziemi, ale oczywiście w piśmie rzadko z niej korzystano. Ludzie, którzy w normalnym życiu używali Trybu Ziemi, trzymali się Trybu Nieba nawet w naj- bardziej realistycznych historiach czy powieściach. A zatem, w zwykłej rozmowie pytanie: „Pandoro, czy teraz mieszkasz w Sinshan?" brzmiałoby: Pandoraz, Sinshanzan gehóvzes hai ohu - obie nazwy własne i czasownik w Trybie Ziemi — ale to sa- mo pytanie w dowolnej sztuce czy narracji miałoby postać: Pando- ra, Sinshanan gehóues hai ohu. Przeczenie, zarówno potoczne jak formalne, brzmiałoby: Pandora Sinshanan pegehóv hai, („Pandora teraz nie mieszka w Sinshan"), przeszłość zaś zawsze opisywano w Trybie Nieba: Pandora Sinshananyiyegegohóu hai ayeha, („Zapraw- dę Pandora mieszkała trochę w Sinshan"). Aczkolwiek moja poniższa uwaga na temat form narracyjnych dowodzi że, inaczej niż my, Kesh nie rozróżniali literatury faktu i fikcji, to precyzja, z jaką korzystali z podstawowych trybów języ- ka, wskazuje, że mieli jasną świadomość różnicy pomiędzy rzeczy- wistym a wyobrażonym. Uwaga na temat form narracyjnych 1 odstawowy sposób naszego myślenia jest binarny: włączo- ne/wyłączone, twarde/miękkie, prawdziwe/fałszywe itd; tego wzorca trzymają się nasze kategorie narracyjne. Narracja albo do- tyczy faktów (nie jest fikcją), albo ich nie dotyczy (jest fikcją). Roz- różnienie jest wyraźne i wątłe próby zatarcia go, takie jak „fabula- ryzowana biografia" lub „literatura faktu", jedynie podkreślają je- go niewzruszoność. W Dolinie to rozgraniczenie jest płynne i niejasne. Typ narra- cji, który mówi, „co się zdarzyło", nigdy nie różni się wyraźnie — gatunkiem, stylem czy wartościowaniem — od tego, który opowia- da „co mogło się zdarzyć". Niektóre Romantyczne Historie na pewno relacjonują zdarzenia rzeczywiste; niektóre z trzeźwych Re- lacji Historycznych dotyczą zdarzeń, których my nie włączyliby- śmy do kategorii tego, co realne albo możliwe. Na tym, rzecz ja- sna, polega różnica: gdzie się zatrzymujemy - i na jakiej podstawie - aby powiedzieć: „Tu kończy się rzeczywistość". O ile jednak fakty i fikcje w literaturze Kesh nie są rozgrani- czone, to prawda i fałsz - owszem. Celowe kłamstwa (oszczerstwo, przechwałka, wymysł) są nazywane po imieniu i w ogóle się ich nie rozważa w kontekście literatury. W tym przypadku kategorie Kesh są dla mnie chyba wyraźniejsze od naszych; intencja stanowi dla nich kryterium rozróżnienia, którego my często wcale nie do- konujemy pozwalając, by propagandę klasyfikowano i jako dzien- nikarstwo, i jako literacką fikcję - podczas gdy dla Kesh jest ona tylko kłamstwem. Poniższy wykres jest próbą ukazania ciągłości i nieciągłości narracyjnych. TRYBY NARRACYINE W CYWILIZACJI ZACHODNIE| NIEFAKTY: FIKCJA i. Przypowieści Opowiadania j Bajki Powieści .' •* CO MOGŁO SIĘ ZDARZYĆ Propagar KŁAMST1 ŻARTY TRYBY NARRACYINE W DOLINIE Literatura mówiona i pisana i ewne teksty w Dolinie były nie pisane i niepisane zarazem. Po pierwsze, mogły jeszcze nie być zapisane; po drugie, jako tek- sty ustne, nigdy pisane nie były. Aby znaleźć się w niniejszej książ- ce, niektóre z tych ostatnich zostały zatem przełożone dwukrot- nie: z Kesh na nasz język i z oddechu na druk; jeśli zechcecie, mo- żecie je przełożyć z powrotem, z druku na oddech -wasz oddech. Kesh rozróżniali pismo i mowę, słowo pisane i słowo mówio- ne niejako dwie wersje tego samego, lecz jako dwa różne rodza- je działania o dużym obszarze wspólnym, dwa języki o rozległym, lecz nie całkowitym obszarze wzajemnej przekładalności. Zasadni- czym zaś kryterium rozróżnienia pomiędzy tekstem ustnym i pisa- nym był dla nich charakter ustanawianego związku. Niewątpliwie, każdy mówi - i mówił będzie, mniej lub bar- dziej formalnie - rzeczy, których by nie napisał (i nie powiedział- by, wiedząc, że ktoś je rejestruje). Samotność pisarza wydaje się najwyższą wolnością, lecz związek między mówcą i słucha- czem(ami) może powiększyć tę wolność poprzez zwiększenie za- ufania. (Pisarz, oczywiście, może pozostać anonimowy tam, gdzie mówca nie może, lecz anonimowość, podobnie jak pseudonim, zaprzecza wręcz możliwości zaufania). Pomiędzy pisarzem i czytelnikiem pośredniczy sam tekst; w istocie, można to postrzegać jako komunikację, a niejako zwią- zek. W terminach Kesh więź między pisarzem i czytelnikiem nie zachodzi w teraźniejszości, lecz w nie-teraźniejszości, w Domach Nieba; zatem wszelka narracja pisemna prowadzona jest w Try- bie Czterech Domów. Jednak wygłoszenie tekstu, gotowego czy improwizowanego, i wysłuchanie go ustanawiają związek w Pięciu Domach Ziemi - więź współczesnych w teraźniejszości „oddycha- jących razem ludzi". Słowo pisane jest tam, dla każdego i o każdej porze; jest po- wszechne i potencjalnie wieczne. Słowo mówione jest tutaj, dla ciebie, teraz; jest efemeryczne i niepowtarzalne. (Można wpraw- dzie zakwestionować ostatnie sformułowanie, ale mechaniczna reprodukcja, nawet ruchome obrazy z dźwiękiem, to tylko przed- stawienie, nie zaś odtworzenie samego zdarzenia, czasu, miejsca i obecnych ludzi). Zaufanie lub wiara, która powstaje między pisarzem i czytel- nikiem, jest rzeczywista, choć ustanawia się wyłącznie w umyśle; polega ona na obustronnej chęci ożywienia, zestrojenia własnych przemyśleń i uczuć w harmonię z jeszcze-nie-istniejącym czytelni- kiem lub nieobecnym, dawno zmarłym pisarzem. To cudowne i całkowicie symboliczne przeistoczenie. Kiedy artysta i widownia są razem, współpraca nad dziełem przybiera bardziej przyziemny i konkretny charakter; pracę kształ- tuje zarówno głos mówiącego, jak i reakcja słuchaczy. Owa potęż- na więź może być - a w polityce często jest - nadużywana; mówca może przywłaszczyć sobie całą moc, dominując i wykorzystując wi- downię. Kiedy jednak potęga tej więzi jest używana - nie: naduży- wana - kiedy zaufanie jest wzajemne -jak wtedy, gdy rodzic opo- wiada bajkę, nauczyciel dzieli się skarbami intelektu lub poeta mówi do i dla słuchaczy - wówczas powstaje prawdziwa wspólnota; to święte wydarzenie. Niemniej skorelowanie mówionego z sakralnym, zaś pisanego ze świeckim wprowadziłoby jedynie zamęt, albowiem binarne prze- ciwstawienie świętego świeckiemu to coś, czego w Dolinie nie ro- biono. Istotnie, były pewne pieśni, dramaty, nauki i teksty mówio- ne związane z wielkimi świętami, uświęconymi zdarzeniami oraz miejscami, których nigdy nie zapisywano ani nie utrwalano w ża- den inny sposób. Na przykład Pieśń Weselna, rokrocznie wykony- wana podczas Tańca Świata, znana każdemu dorosłemu w Doli- nie, pozostawała nie zapisana; powiadali, że „należy do tchu". Re- produkcja takiego tekstu stanowiła, w ich mniemaniu, rzecz w naj- wyższym stopniu niestosowną, nie dlatego, że byłoby to święto- kradztwo, lecz dlatego, że jego ustno/wydarzeniowo/wspólnotowy charakter był czymś niezbywalnym. (Kiedy dawano mi do zrozu- mienia, że rejestracja lub przepisanie nie są właściwe, stosowałam się do tej prośby. Cenny i szczególny wyjątek został dla mnie uczy- niony w przypadku pieśni śmierci, zwanych Odchodzeniem na Za- chód ku Wschodzącemu Słońcu, drukowanych w rozdziale ,Jak się umiera w Dolinie" i ponownie omówionych poniżej). My przeważnie zdajemy się sądzić, że stosowne i pożądane jest, aby wszelkie słowa mówione - polecenia biurowe, nagrania rozmów prywatnych, babcine opowieści - zostały zapisane na ta- śmie, zachowane w bankach pamięci, przepisane, wpisane, wydru- kowane, przechowane w bibliotekach. Ale chyba niewielu z nas umiałoby powiedzieć, dlaczego przechowujemy tyle stów, dlacze- go musimy ścinać lasy na papier, by mieć na co nanieść owe słowa, i grodzić tamami rzeki, by zyskać elektryczność dla naszych kom- puterów; czynimy to obsesyjnie, jakbyśmy się czegoś bali, jakby- śmy chcieli wyrównać jakiś brak. Może boimy się śmierci, boimy się zwyczajnie wymówić słowa i pozwolić im umrzeć, aby powstała cisza, w której nowe słowa mogą się narodzić. Może szukamy wspólnoty — utraconej, nie do odtworzenia. Poezję Kesh można było zapisać albo nie; można było ją im- prowizować, recytować z pamięci lub czytać — lecz kiedy była czy- tana, to na głos, nawet jeśli czytający był całkiem sam w pokoju. Licznych wierszy i pieśni, zawartych w tej książce, ich autorzy czy wykonawcy nie zapisywali, ale cieszyli się, że my to robimy; kiedy poezja jest formą rozmowy, możemy nie podejmować próby zapi- sania całości, doceniamy jednak to, że ktoś notuje nasze subtel- niejsze zwroty. Inne znajdujące się tu wiersze autorzy spisali i po- darowali swoim heyimas, gdzie przechowywano je czas jakiś w skarbcach lub archiwach, po czym sortowano i oddawano na makulaturę bądź kopiowano, by zabrał je do domu ten, kto miał ochotę, bądź pozbywano się ich jakoś inaczej. Jeszcze inne wyko- nywano głośno podczas nauk w Lożach lub w trakcie innych cere- monii; z tych niektóre były wspólną własnością, inne zaś jedna osoba (autor lub właściciel) darowała „tchem" innej; te stanowiły własność jako dar. Nie próbowałam rozróżnić pomiędzy poezją liryczną a sło- wami pieśni. Kiedy pytałam o pozwolenie spisania słów improwi- zacji lub o nagranie pieśni, śpiewający zwykle życzliwie się zgadzał, ale nie zawsze. Jak powiedział mi pewien czternastolatek, kiedy prosiłam go, by powtórzył improwizację, abym mogła ją nagrać: — To była pieśń ważki, nie zmusisz jej do powrotu. Zapisując pieśni o słowach „z matrycy", składających się z wie- lu sylab, Kesh zwykle uwzględniali tylko syntaktycznie znaczące wyrazy, opuszczając matrycę, która często stanowiła trzon pieśni i jej najsilniej odczuwaną znaczeniowo część. Jednakże znaczenie owo przenosiła muzyka i oddech, słowa pisane mogły go nie udźwignąć. Sądzę, że mieli rację. Instrukcje i opisy rytuałów oraz porządki uroczystości mogły, ale nie musiały być pisane; nie udało mi się odnaleźć logicznego wzoru. Tradycja hermetyzmu oraz silny opór przeciwko herme- tycznym i ezoterycznym praktykom trwały w Dolinie obok siebie. Odwrotnością wspomnianego przeze mnie wyżej zaufania jest se- kret, który przecież najlepiej zachowuje oddech; zapisać słowo to je opublikować. Mówikamień w historii swego życia mówi o mi- steriach kultów Wojowników i Jagniąt; chociaż jednak wszystkie już dawno ujawniono i głośno się o nich mówiło, nie potrafiła wszakże zmusić się, by je opisać. Pieśni i nauki Odchodzenia na Zachód ku Wschodzącemu Słońcu były powszechne i ezoteryczne zarazem. Utwory te, śpie- wane przez umierającą osobę i dla niej, darzono wielką czcią. Na- uczyć się ich można było tylko od specjalnie wyznaczonego na- uczyciela, członka Loży Czarnej Adoby; nauka odbywała się o kon- kretnej porze roku, w konkretnie wybranym miejscu, w specjalnie postawionym domu, stanowiącym typowe temenos*, poświęconą ziemię. A jednak nie było w tych pieśniach nic tajemniczego. Prę- dzej czy później uczyli się ich wszyscy dorośli, a dzieci mogły je usłyszeć w Pierwszą Noc Tańca Świata. Stanowiły wspólną wła- sność, w najpełniejszym sensie tego słowa. Niemniej, jeżeli uczeń zapisywał je, by wspomóc swą pamięć, lub nauczyciel notował je dla kogoś, kto słabo słyszał, takie notatki zawsze palono ostatniej nocy nauk. Nigdy nie przepisywano tych pieśni z innej kopii, ni- gdy ich nie drukowano. To, że zostały tutaj opublikowane, za- wdzięczam uprzejmości mojego nauczyciela z Loży Połączenia, Miki z Sinshan, który udzielił mi tego przywileju po solennych konsultacjach z członkami Loży Czarnej Adoby w Sinshan i w in- nych miastach. Co się tyczy prozy narracyjnej, mogła mieć charakter całkowi- cie ustnych opowiadań, tradycyjnych lub improwizowanych ba- śni; mógł to być również powtarzany lub czytany głośno tekst - metoda, którą często przyjmowali bibliotekarze, jak by nie było, fachowcy w opowiadaniu wierszem i prozą. Niektóre formy narra- cyjne były tekstami wyłącznie pisanymi i nigdy nie wykonywano ich głośno; biografie, autobiografie, Opowieści Romantyczne przekazywano „ręką", nie „tchem", w rękopisie lub drukiem. Ich istotę stanowiło to, że zawsze i dla każdego - były. To samo doty- czy wielkich powieści pisarzy takich jak Bagno, Tchórzliwy Pies i Źdźbło, które, niestety, są za długie, bym mogła je pomieścić w tej książce, aczkolwiek udało mi się włączyć rozdział „Niebez- piecznych Ludzi" Słowokręta. Wiele z tego, co mówiłam o słowie mówionym i pisanym, na ogół stosuje się także do muzyki. Kesh posiadali zadowalający sys- tem zapisu muzycznego, lecz używali go głównie do ćwiczeń jako praktycznej pomocy. Nie mieli ochoty zapisywać partytury żad- nej kompozycji, aczkolwiek czasem „dla pamięci" odnotowywali melodię, niektóre harmonie lub kwestie techniczne, takie jak * w starożytnej Grecji dzielnica, poświęcona bogom lub teren, na którym leżała świą- tynia (przyp. tłum.) pracę języka lub „zawiasoddychanie". Muzykę przekazywano po- przez wykonanie. Ale, co jest najbardziej uderzające, nigdy nie zechcieli nagrać żadnego występu. Na życzenie umożliwiali Zbiornicy sporządzanie i elektroniczne zapamiętywanie nagrań, udało nam się zatem zarejestrować pewną liczbę pieśni i wystę- pów, ale tym samym robiliśmy coś, czego oni nigdy nie robili i często taktownie napomykano nam, że powielanie tej muzyki - muzyki w ogóle -jest błędem, być może takim błędem, który do- tyka samej natury Czasu. Albo - by ująć to inaczej - to, co dla nas jest pożądane i ko- nieczne, dla nich stanowi słabość i niepotrzebne ryzyko: powiela- nie, mnożenie. „Raz tylko na pustkowiu pojedynczą nutę..." Pandora już się nie martwi I utaj, gdzie ceremonia już się kończy i heyiya-if się rozwiera, Pandora ujmuje za ręce swych przyjaciół i tańczy, a wśród tych pięknie tańczących są między innymi: Bart Jones, który pierwszy poznał pierwsze pieśni przepiórki i potoku i zaśpiewał je dla mnie, bym usłyszała swój lud; Judd Boynton, który powiedział mi, jak zrobić gumę z wilczo- mlecza i jak wtórnie przetwarzać śmieci, i jak zasilać pralkę, i po- kazał mi również, że człowiek umierając tańczy, o czym wiedział Yeats: By śpiewać, klaszcząc w dłonie, i śpiewać tym głośniej, Im więcej strzępów w śmiertelnym ubraniu.* Inni Właściciele, którzy dali nam te cztery miesiące. Jim Bittner, który dostarczył Heinńcha von Offerdingen und an- dereDingen. Jean Nordhaus z Folger Poetry Series, która pozwoliła mi po- hukiwać i skrzeczeć w Folger Shakespeare Library. Pani Clara Pearson z ludu Nehalem Tillamook, ta, co opo- wiedziała historię, którą ukradł Wąż Królewski; jak również E.D. i Melville Jacobs, ijarold Ramsay, którzy ją nagrali i przedruko- wali. *William Butler Yeats, „Żeglując do Bizancjum" w: Poezje wybrane, przełożyła Ludmi- ła Marjańska, LSW, Warszawa 1987 (przyp. tłum.) Ci, którzy stworzyli muzykę taneczną, i Gregory C. Hayes, któ- ry dał czas i miejsce do tańca. Mistrzowie Kunsztu Młynarzy, pracujący pod auspicjami Czte- rech Domów Nieba: Douglas K. Faerber, Mibbi we własnej oso- bie; i Kimberley Barry, którego zwę Nówelemaha, Piękna Cisza. I pieśniarze, słuchajcie imion pieśniarzy: Annę Hodgkinson Beyunaheo i Thomas Wagner Tomhoia, i Rebecca Warner Ód- bahó Handushe, Zachwycona Ptakami, oraz Patricia 0'Scannell, David Marston, Susan Marston, Malcolm Lowe i Meredith Beck. Hió dadamnes hanóya dónhayu koumushude! Trzy, Które Dbały o Krowy, moja Virginia, Valerie i Jane są pośrodku, bez nich nie byłoby tańca. A oto Geomanta, którego imię jest miarą Doliny, który usypał wzgórza i pomógł mi zatopić połowę Kalifornii, który udał się w Podróż Soli, zdążył na Pociąg i szedł krok w krok z Szarym By- kiem — Heya Heggaia, han es im! Amoud gewakwasur, yeshou gewa- kwasur. lEJflDSBD M8U0THA IM. A. OTMK3 Filia Ogólna - 2 U- dteŁi GLOSARIUSZ IVloim zamiarem było pomieścić w tym glosariuszu wszystkie słowa Kesh, występujące w tekście książki. Dołączyłam doń ponad- to pewną liczbę słów, aby sprawić przyjemność moim braciom - wspołczytelnikom słowników oraz adeptom tej wiedzy, którą pe- wien czcigodny poprzednik nazwał Tajemnym Występkiem. Liczby Kesh ap 0 chemchemdai 26 dai 1 didechem 30 hu 2 dusechem 35 fde 3 bekelchem 40 kle 4 gachóchem 45 chem 5 chumchem 50 dide 6 chumchemdai 51 duse 7 chumchemchem 55 bekel 8 chumdide 60 gahó 9 chumdiise 70 chum • .• io chtimbekel 80 huchemdai 11., _ cliumgahó 90 huchemhu 12 * chumchum 100 huchemide ' i3-r.» chumchumhwaihu 200 huchemkle ... 'Ił chumchunihwaide 300 idechem • 15 ¦ chumcfiumhwichum 1000 idechemdai 16 idechemu 17 wedai: pierwszy wehu: drugi, itd. idechemide 18 idechemkle 19 klechem 20 hwaidai: raz klechemdai 21 hwaihu: dwa razy chemchem 25 hwaide: trzy razy itd. A a 1. (przed- lub przyrostek; oznacza rodzaj męski; patrz także ta, peke). 2. (wykrzyknik; oznacza wołacz) ach sekwoja (Seąuoia semperyirens), drzewo lub drewno adre księżyc, świecić (podobnie, tak jak księżyc) adre wakwa Taniec Księżyca, tań- czyć Księżyc adgi lub aggi dziki pies (zdziczały Canis domesticus) adselon puma, lew górski (Felis con- color) adsevin Wenus (planeta); gwiazda zaranna lub wieczorna aibre purpura, fiolet (kolor) aiha młody; nowy aió wieczność; nieskończoność, otwar- tość; wieczny; nieskończony, otwar- al opos, kot górników (Bassariscus astutus) am (zwykle poprzedza dopełnienie) przy, obok, opodal; wzdłuż, mi- mo; tuż przedtem lub potem; pra- wie równocześnie z ama babka; przodek płci żeńskiej po kądzieli amab akceptacja; akceptować, przyj- mować amakesh Dolina Na amavtat dziadek (ojciec matki) ambad dawanie, akt dawania; szczo- drość; bogactwo; dawać; być bo- gatym, zamożnym; być szczodrym ambadush dający, osoba bogata, szczodra amhu (zwykle poprzedza dopełnie- nie) między, pomiędzy; (jako rze- czownik) skóra, powierzchnia, powłoka; (jako czasownik) być pomiędzy, być tym, co rozróżnia bądź określa amhudade nartnik (owad; patrz tak- że taidagam) amoud (zwykle poprzedza dopeł- nienie) razem, razem z, równo- cześnie, w jednym rytmie z; amo- ud nianhov (być) z tej samej ro- dziny, żyć razem an (zwykle stoi za dopełnieniem) w; we wnętrzu; wewnątrz anan (zwykle stoi za dopełnieniem) do wewnątrz anasayu chróścina (Arbutus menzie- sii), drzewo lub drewno ansai tęcza, widmo (spektrum) ansaivshe Ludzie Tęczy anyabad wiedza, uczoność (raczej „to, co trzeba lub należy wiedzieć" niż „to, czego można się dowie- dzieć") ; uczyć się aó glos, głosić, dać głos, mówić, po- wiedzieć ap zero; nic apap gra w kości arba ręka; dotyk ręki; używać rąk, dotykać rękami arban praca, odpowiedzialność; mieć pieczę nad, pracować z; ar- ban hanuvrón dbać o, starannie obrabiać arbayai „rękomyśl", inteligentnie wykonywana fizyczna praca, wyni- ki takiej pracy aregin wybrzeże, brzeg, plaża; kra- wędź, margines areginounhóv „żyć na wybrzeżu", tzn. żyć w celibacie arra słowo; mówić (językiem, w któ- rym istnieją słowa) arrakou (lub) arrakoum (lub) rako- um wiersz; poezja; poiesis; tworzyć lub pisać wiersz, poezję arrakush poeta arsh (przymiotnik, zaimek, zaimek względny, podmiot orzeczenia) który/która/które; kto; ten/ta/to który/która/które; te/ci któ- re/którzy asai (lub) asay przejście na drugą stronę; przejść na drugą stronę asaika przechodzić (lub ten, który przechodzi) z Pięciu Domów do Czterech Domów lub na odwrót; a więc: umierać lub rodzić się ashe mężczyzna; istota męska; męski asole opal ast pęknąć, rozpaść się aya uczenie się; nauczanie; zabawa; naśladowanie, mimesis; uczyć się; nauczać; bawić się; naśladować; uczestniczyć ayache manzanita {Arctostaphylos spp.), drzewo, krzew, drewno ayash uczony, badacz, nauczyciel ayeaha istotnie, zapewne, naprawdę B badap dar (w sensie: talent, zdol- ność) bahó przyjemność, zachwyt; spra- wiać przyjemność, zachwycać banhe akceptacja, przyjęcie, włącze- nie; wgląd, zrozumienie; orgazm żeński; przyjmować, włączać; poj- mować; mieć orgazm (żeński) baroi (lub) baroy dobry, dobrze; być dobrym bata (lub) ta (lub) tat ojciec (biolo- giczny) belai dynia besh ściana; osłona; stać pomiędzy, osłaniać beshan w domu, pod dachem beshvou na dworze beyunahe wydra (Lutra) bi (przyrostek; zwrot pieszczotliwy) kochany binye (przyrostek) ko- chaniutki bibi kochanie binbin kotek, młody kot dowolnego gatunku bit lis (Urocyon): bitbin lisek bod gliniany garnek, dzban boled (zwykle poprzedza dopełnie- nie) wokół, dokoła, około (w sen- sie czasu bądź przestrzeni) boleka powrót; wracać, powracać, zawracać bósó dzięcioł żołędziożerny (Mela- nerpes jormicworui) bou (przyrostek) z; poza; na ze- wnątrz (patrz także vou) brai wino; hwan (lub) suhwan wino białe; uyuma wino różowe. (W Dolinie wytwarzano ponad trzydzieści rodzajów win, z któ- rych najsławniejsze byty: czerwo- ne ganais, berrena, tomehey i shi- pa; różowe mes, produkowane w Ounmalin i białe tekage ze wzgórz u stóp Góry) bu wielka sowa rogata (Bubo) burebure (liczba mnoga) wiele, mnóstwo buta róg buye (poprzedza lub stoi za dopeł- nieniem) , blisko, w pobliżu, w są- siedztwie; mniej więcej w czasie CH chan związek, krewny, czionek ro- dziny chandi szczur leśny (Neotoma fusci- pes) chebeshi lemoniada checheni lud; ludzie żyjący razem w grupie większej niż rodzina; mieszkańcy miasta; społeczeń- stwo; byt społeczny. (Osoby w ro- dzinie, komensale to manhóvo- ud); mieszkać w mieście lub wio- sce, żyć jako istota społeczna chemma Pięć Domów Ziemi; (jako przymiotnik) z Pięciu Domów; chemmahóv żyć w Pięciu Do- mach, tzn. być żywym, istnieć, być; chemmashe osoba z Pięciu Domów, osoba Ziemi; chenats lekarz, fachowiec w spra- wach medycyny, doktor; geónka- mats śpiewający lekarz; nóche- mats milczący lekarz; gearbanats dotykający lekarz; dwesh sprowa- dzający (patrz gedwean); chenatsiv hedom Loża Lekarzy chep (poprzedza dopełnienie) bez (patrz także poud) chewitu kuropatwa (Alectoris graecd) chey dzielenie się, wspólna wła- sność; dzielić się, wspólnie posia- dać, mieć coś wspólnego; gochey dzielone, wspólne, wzajemne, pu- bliczne chiiii oberżyna chog skóra chomadu głaz, kamień większy niż mała leżąca koza choum miasto, wieś; miejsce, w któ- rym mieszka więcej niż jedna ro- dzina chunu ciało, tkanka żyjącego zwie- rzęcia lub rośliny (patrz truned) D d, du (przedrostek; oznacza, że sło- wo pełni funkcję rzeczownika - dopełnienia bliższego) dadiść dadam wędrowanie, spacerowanie, przechadzanie się; wędrować, spacerować, przechadzać się dade dotyk, akt dotykania; macać, dotykać, muskać, wodzić dagga noga; czynnik poruszania się po ziemi (patrz także hurga) dahaihai dziki królik (Lepus califor- nicus) dai jeden; pojedynczy, pojedynczo; sam daihuda chodzenie; chodzić (na dwóch nogach; używane w od- niesieniu do istot ludzkich, zwie- rząt stojących na tylnych nogach i ptaków, które chodzą, jak na przykład gołębie); haida skakać na dwóch nogach; yakleda cho- dzić na czterech nogach; han- desddade pełzać; dadam chodzić lub poruszać się na więcej niż czterech lub na nieokreślonej liczbie nóg dam ziemia, piach, gleba; Ziemia damsa świat, kosmos; Dziewięć Do- mów daó poruszanie się, ruch, działanie, działalność; ruszać się, krzątać, działać, być aktywnym delup serce (organ wewnętrzny); pulsować, tętnić, bić (jak serce) dem szerokość, rozpiętość; posze- rzać, rozszerzać; szeroki depemehai (zwykle poprzedza do- pełnienie) daleko, z dala od; w odległości, kiedy indziej, dale- ko w przestrzeni i czasie od dest wąż deyón głogownik {Photinia arbutifo- lia); „ostrokrzew kalifornijski" didumi nadmiar, nadwyżka, za du- żo; przekroczyć, być nadmiaro- wym diftu mały, drobny (ale nie krótki: patrz inye. Kamyk jest diftu, nie in- ye) dirats krew; krwawić diu wstawanie, wschodzenie; wsta- wać, wschodzić, podnosić się diuha południowy wschód diuhaf ar wschód doduk kamień; kamień dość mały i lekki, by można go podnieść don cętkować, cętkowany, łaciaty dot owce; dóto owca (płci żeńskiej); dóta baran; pedóta baran kastro- wany, skop; mebi, omebi, amebi jagnię dou (zwykle poprzedza dopełnie- nie) w górze; na; nad (patrz także stou; tai; ouri) doubure (liczba mnoga) wiele, spo- ro doutn brązowy lub nieokreślonej ciepłej, ciemnej barwy doumiadu ohwe sztuczny „smok", skrywający kilku tancerzy, który pojawiał się podczas Tańca Wina; zwany również damiv hodest, Stary Wąż Ziemny; zarówno trzęsienia ziemi, jak cielesne drgawki i za- wroty głowy przypisywano niekiedy poruszeniom Doumiadu Ohwe, leżącym pod wszystkimi pasmami Gór Nadbrzeżnych drevi zielony lub żółtozielony du (poprzedza lub stoi za dopełnie- niem) poprzez, przez (dotyczy czasu i przestrzeni) ducha syn duchatat brat przyrodni, syn ojca dudam zagroda, enklawa, cela, po- kój (zwykle pod ziemią); zamy- kać, otaczać, zawierać duede jasność, przezroczystość; być przezroczystym, jasnym dui rasa owczarków o bardzo krót- kiej, kręconej sierści dukab (lub) berka (lub) tuk drób; ptactwo domowe durne obliczać, kalkulować durni wypełnić, dotrzeć do granic; osiągnąć; wygrać w grze lub wyści- gu dur czerwony dut (zaimek, zaimek względny, przy- miotnik; dopełnienie orzeczenia) kogo, co; ten/ci których, czyje dwe przynoszenie; przynieść, spro- wadzić ed wzrok, widzenie; widzieć em zakres/ trwanie; przestrzeń/czas, czasoprzestrzeń emwey (lub) emweyem zawsze, na zawsze, na wieki; wszędzie emwoum przejaw; przejawiać się, być przejawem ene chyba nie (często używane w znaczeniu „nie") ense 1. (przed dopełnieniem) po; 2. (za dopełnieniem) wtedy; następ- nie, następny eppe koniec, przystanek, stop, prze- rwanie; przestać, ustać, porzucić eppeshe śmierć (żyjącej istoty), ustanie, zniszczenie, koniec (isto- ty nieżyjącej lub nieożywionej); przestać być, skończyć się; nie być er północny zachód erai (lub) farer północ (strona świa- ta) erhwaha zachód eshe podczas, w trakcie; w czasie gdy estun wybór, opcja; wybierać evai społeczeństwo; tak tłumaczę to słowo w niniejszej książce; grupa ludzi formalnie zorganizowana wokół wspólnego przedmiotu za- interesowania oraz działania; cech, kult; również miejsce, gdzie ludzie ci spotykają się lub pracują eye (lub) ey tak ci małych, białawych granulek lub większych zlepków, pokrywająca duże połacie powierzchni oce- anów, zalegająca na plażach i tere- nach pływowych, często na głębo- kość kilku metrów; bezużyteczna, niezniszczalna, przy spalaniu tru- jąca fun kret farki wiewiórka ziemna (Citettus) fas zupa, bulion, sok fat błazen; sufat Biały Błazen; drevi- fat Zielony Błazen; wediratsfat Błazen Krwi fefinum cedr wonny (Libocedrus de- currens) fege kleszcz fehoch pole, ziemia uprawna; fehó- chovoud uprawiać, pracować na roli feituli grzyb trujący (Amanita T) fen sznurek, linka fesent poruszanie się w szeregu, gę- siego; iść w szeregu, gęsiego; je- den za drugim fia parowanie; parować, uchodzić, stawać się częścią atmosfery (do- tyczy wody, dymu, oddechu, itp.) fini turniej poetycki na obelgi i szy- derstwa; prześmiewki fiyóyu kasztanowiec kalifornijski (Aesculus californid), kwitnący w maju i tracący liście późnym la- tem foure początek, start; zacząć, wystar- tować fumó substancja, zapewne pozosta- łość lub produkt uboczny produk- cji przemysłowej plastików ropo- pochodnych, występująca w posta- galikjeleń (Odocileus?lub inny, no- wy, nieco większy gatunek); oga- lik łania; galika jelonek (męski); galikaiha jelonek (żeński) gai 1. gotowy (na), przygotowany, zdecydowany, stanowczy; 2. umiej- scowiony, przytwierdzony, ustalo- ny, zaciśnięty gam jastrząb, myszołów (Accipitri- dae); urubu różowoszyi, „sęp indy- czy" (Cathartes) ganai strumień, strużka, potok; bie- gnąć, płynąć (dotyczy potoku lub niewielkiej ilości wody) gat uderzyć, bić; cios gawatse ropucha (Bufó) gebayuJowisz (planeta) gedadha kierunek gedwean sprowadzenie; kuracja me- dyczna, opisana w rozdziale „Uwagi na temat Praktyk Medycz- nych"; sprowadzać gele bieganie; biegnąć na dwóch nogach (biegnąć na czterech no- gach: yaklegele, yaklele, leste) gettop skunks (Mephitis); gettop we- vave chmurny skunks (opis przy- pominał skunksa cętkowanego, Spilogale, ale Kesh upierali się, że zwierzę to tańczyło na dłoniach, wydzielając słodki aromat, który przyciągał psy, dzikie psy i kojo- ty, i sprawiał, że również tańczy- ły, dopóki nie padły z wyczerpa- nia; a zatem, może zwierzę mi- tyczne) geved hanóya medytacja; medyto- wać gewotun arban sadzić, uprawiać ogród; gowotun (lub) mane dam gowotun ogród, poletko sadzo- nek gey ogień; płonąć; houmgey pożar lasu geyi ton (w muzyce) gi cierpliwy, skupiony, czekający; cierpliwa osoba gochey wspólny, dzielony, wspólnie użytkowany bądź posiadany goli dąb wirgiński (Quercus agrifolia) drzewo lub drewno; golidun (Q wislizenii) góra jedzenie, picie; jeść, pić, spoży- wać ustami gou ciemny, ciemność; być ciem- nym, ciemnieć, stawać się ciem- nym goutun (lub) gedagoutun brzask gouwoy (lub) gedagouwoy zmierzch grot ślimak gunyu dzika świnia (zdziczała świnia domowa) H ha droga; wędrówka, podróż; wę- drować, podróżować; wyruszyć w drogę, iść swoją drogą hai teraz haip ugryzienie; gryźć haitrou lęk; lękać się, bać się ham oddech, powietrze; oddychać hamdushe ptak han 1. w... sposób, podobnie; tak jak; 2. (przyrostek, wskazuje na użycie słowa jako przysłówka). 3; więc, tak więc; han (es) im więc je- steś tutaj, tzn. witaj hannaheda strumień, przepływ, upływ, płynięcie, nieprzerwany, ciągły ruch do przodu; płynąć, lać się, przelewać (dotyczy dowolnej substancji) hanyó w taki sposób, że hat adoba, glina lub gleba; durha- tvma Dom Czerwonej Adoby; hwanhatvma Dom Żółtej Adoby hechi rasa psów podobna do chow-chow he działanie; działać, czynić hedom Loża; (tak tłumaczę to sło- wo w niniejszej książce); formal- nie zorganizowana grupa ludzi uczących się, nauczających lub praktykujących pewne rzemiosła, umiejętności, rytuały, wiedzę, itp. oraz praktyka i praca takiej grupy, a także miejsce, gdzie spotyka się i pracuje hedou 1. wielki, główny, ważny, wy- datny; 2. kondor kalifornijski (Gymnogyps californianus) lub bar- dzo podobny gatunek, o siedlisku położonym bardziej na północ niż obecnie i o wiele większym za- sięgu heggai pies domowy (używane, gdy nie wymienia się rasy ani typu); hebbi (lub) wi szczeniak hegou czarny hegoudo obsydian (szkło wulkanicz- ne) hegoudovma Dom Obsydianu hehóle pamiątka, skarb, przedmiot uważany za piękny lub święty; he- hóle-no przedmiot, zwykle miesz- czący się w dłoni i z łatwością no- szony w sakiewce lub w kieszeni, używany jako rekwizyt w medyta- cji, „swobodnym siedzeniu" hem, hełm [archaiczne] dusza; hemham dusza oddechu (jedna z odmian duszy) henni (pytajnik) co? co to...? hersh 84,3 cm; podstawowa jednost- ka miary liniowej w Dolinie i wszystkich kulturach w tym regio- nie, z wyjątkiem ludów północne- go Wybrzeża Sekwoi; hersh dzielo- no na cztery, pięć, dziesięć, dwa- naście i dwadzieścia cztery części, otrzymując różne miary, „stopy", „cale", „piędzie", „centymetry", stosowane wybiórczo w różnych profesjach (np. papier mierzono w kekel, tarcicę - w eyai, tkaniny wełniane - w ótóne-hou, bawełnę - w kumpetu) hestanai Kunszt (tak tłumaczę to słowo w niniejszej książce); cech lub stowarzyszenie ludzi uczących się, nauczających i praktykują- cych pewne rzemiosło, umiejęt- ność lub zawód oraz owa prakty- ka sama w sobie heve (lub) hevewaho dusza (jako termin ogólny) heyimas budynek (będący dowol- nym rozwinięciem podstawowego pięciokątnego planu pomiesz- czenia podziemnego, nakrytego czworobocznym dachem w kształ- cie piramidy), w którym odbywa- ła się działalność jednego z Pięciu Domów Ziemi; „Prawe Ramię" każdego miasta tworzyło pięć hey- imas, położonych na łuku obej- mującym miejsce tańca heyiya święta, uświęcona lub ważna rzecz, miejsce, czas lub zdarzenie; spirala, krąg, helisa; zawias, śro- dek; zmiana; być świętym, uświę- conym, znaczącym; łączyć; poru- szać się po spirali, kołować; być al- bo być w środku; zmieniać się; sta- wać się; chwała; wychwalać; hey- iya-if kształt lub obraz heyiya hilla dosyć (rzeczownik i przymiot- nik) ; wystarczać, być dostatecznym himpi małe zwierzątko podobne do świnki morskiej, udomowione w Dolinie; podobno żyjące dziko w Górach Światła hió (niezmiennicza forma czasow- nikowa, używana do tworzenia trybu rozkazującego i życzącego; można ją przetłumaczyć: aby, abyś); hió wóya (es) abyś był bez- troski, tzn. żegnaj; hió dadam (es) hanóya wędruj beztrosko, tzn. że- gnaj hirai stęskniony, tęsknota; tęsknić, pragnąć wrócić do domu hishjaskółka (TachycinetaT) ho wiek, starość, stary; być starym; hoo stara kobieta; aho, hota stary mężczyzna hohevoun duch, bóstwo, przedmiot nienaturalny bądź nadprzyrodzo- ny, bóg; być boskim, duchowym, nadprzyrodzonym hoiine korzonek, włókienko hosó drewno; tarcica houdada wzrost, ogrom; obrzęk; zwiększać się, puchnąć, nadymać się, rosnąć houhwo dąb z Doliny (Quercus loba- ta) houm duże, obszerne, długie i sze- rokie; długotrwałe hóv zamieszkiwanie, zasiedlanie, mieszkanie (w jakimś miejscu); mieszkać, zamieszkiwać, mieć sie- dzibę; manhóv żyć w domu lub w Domu (a zatem - być); hóvinye odwiedzać, składać wizytę, pozo- stać chwilę, być gościem lub od- wiedzającym hoyfit szop (Procyon lotor) hudwa huge podział, rozdzielenie, pęknię- cie, rozejście; rozdzielać, rozłą- czać dwie rzeczy; rozrywać na dwoje hugele biegać (na dwóch nogach) hui dwunoga istota lub osoba; isto- ta ludzka, człowiek; być człowie- kiem huppaida podskakiwać, skakać na dwóch nogach hur podpora, fundament; środek przewozu; to, co dźwiga; podtrzy- mywać, nieść, dźwigać, utrzymy- wać hurganoga (stołu, krzesła, itp.) pie- destał, podpora HW hwa słońce; świecić (jak, podobnie jak słońce) hwadiuha południe (strona świata) hwaha południowy zachód hwai pora (pora dnia, o której coś się dzieje, punkt w czasie, odci- nek czasu); mierzyć czas hwan żółty, złocisty hwapeweyo pora sucha (między ma- jem i październikiem) hwavgediu rano, przedpołudnie; hwavgodiu południe; hwavgema- lo popołudnie; hwavgomaló za- chód słońca, wieczór hwe 1. (poprzedza dopełnienie) przed, przedtem (dotyczy miej- sca lub czasu) 2; (po czasowniku) do przodu; prawda hwefesent pociąg, Pociąg hwerin koń; ohwerin klacz; tahwe- rin, hwerina ogier; pehwerin wa- łach; klin źrebię hwette ostrolistny dąb karłowaty (Quercus dumosa); jako imię w tek- ście pisany Whette, zgodnie z pi- sownią ang.; hwette sudrevidoun (Quercus durata) hwik pół; przepolawiać hwikonoy muł; mulica; tahwik muł (samiec) hwo dąb (drzewo lub drewno) hwovwon żołędź hwoi pomoc, wsparcie; pomagać, wspomagać, wspierać hwo wydech; dmuchać, sapać hwots gra w kości hwu pozostałość przemysłowa, wy- stępująca w postaci kawałków włóknistej substancji lub zanie- czyszczeń wód hwiin oliwka (drzewo, drewno lub owoc) hwya 1. (za dopełnieniem) za, z ty- łu; 2. (po czasowniku) z powro- tem, do tyłu hwyahwe odwrócenie; odwracać; wehwyahwe odwrócony, przekrę- cony do tyłu; wsteczny I im tutaj ime warga; imehu wargi imhai tutaj teraz, tu i teraz; rru im- haian w tym miejscu o tej porze in (przedrostek oznaczający zdrob- nienie) inye mały, drobny, krótki (p. rów- nież diftu. Większość małych żyją- cych stworzeń była inye, nie diftu, być może z wyjątkiem żółwia lub innej małej, lecz wyróżniającej się długowiecznością istoty) irai dom, bycie w domu; być w domu, w domu; iraiwoi dad iść do domu iriwin myszołów z Doliny, rdzawo- sterny lub rdzawoskrzydły (Buteo) ishavo pustkowie, dzikie miejsca, dziki; być dzikim ishavólen dziki kot (zdziczały Felis domesticus) isitut dziki kosaciec (Iris spp.) iugó zenit; wyżyny iya zawias, złącze; krąg, źródło, począ- tek, środek; łączyć, dawać początek iakwun miłość, miłość wzajemna, współzależność; miłość ludzi, miejsca; miłość kosmiczna iye energia, siła do pracy; pracować K ka przychodzenie; przychodzić kach Miasto (nie stosowane do miast Kesh; patrz choum oraz ta- vkach i yaivkach) kada fala; przychodzić i odchodzić; poruszać się jak fala, falować kailiku przepiórka z Doliny (Lophor- tyx californicus) kaiya obrót, obrócenie; obracać, od- wracać kakaga suche koryto strumienia, ar- royo (koryto płynącego potoku nazywa się genakaga lub nahevha) kan akt wejścia, wchodzenie; wejść, wchodzić kanadra kaczka (dzika i domowa) kaou odchodzenie, wychodzenie; odchodzić, wychodzić karai powrót do domu; wracać do domu ke (zwykle jako przedrostek) żeński, kobieta, rodzaj żeński kekosh siostra (p. kosh) kemel Mars (planeta) kesh 1. dolina, zwł. Dolina Rzeki Na; warianty tej drugiej nazwy: keshheya, amakesh, rrukesh, kesh' nav; 2. osoba, lud, mieszkaniec Doliny Na; wariant: keshivshe. 3. język ludzkich mieszkańców Do- liny Na; warianty: arrakeshiv, ar- rawekesh keshe, kesho kobieta, osoba lub istota żeńska kevem sandał kinta wojna; prowadzić wojnę; kin- tash wojownik; kintashude Wo- jownicy (Stowarzyszenie) klei, kley czworonożna osoba lub istota; zwierzę klenia Cztery Domy Nieba; (jako przymiotnik) Czterech-Domów, z Czterech Domów; klemahów, klemashe mieszkać w Czterech Domach; istnieć lub być; w nie- których przypadkach być mar- twym, nie narodzonym, nierze- czywistym, mitologicznym, fikcyj- nym, historycznym lub wiecz- nym. W tekście słowo klemashe zwykle tłumaczę jako Osoba Nieba klilti amer. odmiana miłosnej gór- skiej (Adenostyles) kod ziarno, kukurydza kosh rodzeństwo; określenia biolo- gicznego rodzeństwa: kekosh sio- stra rodzona; takosh brat rodzony; souma siostra przyrodnia, córka ojca, lecz nie matki; duchatat brat przyrodni, syn ojca, lecz nie mat- ki; określenia rodzeństwa w Domu (niekoniecznie spokrewnionego biologicznie); makosh brat lub siostra w Domu; makekosh siostra w Domu; matakosh brat w Domu (p. także rozdział „Krewni") koum rzemiosło; utwór, dzieło; kre- acja; robić, tworzyć, kształtować; gokoum (rzeczownik) kształt, for- ma kulkun góra (Ama Kulkun, Góra- -Babka to uśpiony wulkan u szczy- tu Doliny Na) kwaiyó serce w sensie metaforycz- nym; stan emocjonalny, wrażli- wość, uczucie, uczucia; intelekt w trybie uczuciowym, poznanie w oparciu o zmysły, wiedza ciele- sna; myśleć i odczuwać, poznać cieleśnie lub sercem i umysłem; woi dad lubić lahe sen; spać lama stosunek, pieprzenie; pieprzyć się lamawenun namiętność seksualna, pożądanie lub miłość; kochać, pragnąć, pożądać lemaha piękno; być pięknym leni kot (Felis domesticus); olen kot- ka; lena kocur; binbin kociak leste biegać na czterech nogach (zwł. w odniesieniu do małych zwierząt) limwlos lir sen, wizja; śnić, mieć wizje; lirsh wizjoner liyi podobny, wydający się, przypo- minający lonel ryś amerykański (Lynx rufus) louswa tonięcie; tonąć; odwadniać lute mydlnica (Chlorogatum pomeri- dianuni) M m, me i; również; oraz ma dom (siedziba); Dom (zasada kosmiczno/społeczna) machumat pipil rudoboki (Pipiło spp.) mai górka, kopiec maldou wznoszenie się; w górę, pod górę; wznosić się, wspinać się, iść pod górę mało schodzenie; w dół, na dół; schodzić, iść na dół mamou matka (biologiczna) mane (zwykle przymiotnik cząst- kowy) niektóre; nie wszystkie; część manhóv akt lub stan życia w domu lub w Domu; żyć w domu lub w Domu; zamieszkiwać, miesz- kać manhóvoud wspólnota, komensa- lizm; żyć wspólnie, razem marai gospodarstwo (miejsce i oso- by) med pałka szerokolistna (Typha lati- folia); tereny porośnięte trzciną lub pałką meddelt lewy; Lewa Strona (znaku heyiya-if) mehoi słuchać, uważać memen nasienie mip mysz (gdy gatunek jest niezna- ny lub nieokreślony); aregimip (Rheidontomys); mibi mysz polna lub nornik (Microtus spp.) ;uti mysz badylarka {Peromyscuś) mo krowa, bydło; amo krowa; mo- mota byk; mudi wół; aihamo, aihama cielę muddumada pomruk, brzęczenie; mruczeć, brzęczeć, bulgotać mudup dziki królik (SyMlapus) mun glina; sumun glina błękitna lub garncarska na 1. rzeka, zwł. Rzeka płynąca Doli- ną, gdzie mieszka lud Kesh; 2. pły- nąć jak, podobnie do rzeki nahai wolność; być wolnym nahe woda nen dla nó nieruchomość; medytacja; być nieruchomym, nie ruszać się; być cicho O o (przed- lub przyrostek oznaczają- cy rodzaj żeński) ó, ók (zwykle poprzedza lub stano- wi przedrostek dopełnienia) pod; poniżej; pod spodem; na dole ob (poprzedza dopełnienie) do, w kierunku (p. również wo?) ógó nadir; głębia ohu (pytajnik, oznacza tryb pytają- cy; najczęściej na początku, lecz może występować gdziekolwiek w zdaniu) ohuhan ile? jak dużo? jak? w jaki sposób? óló czapla (Ardea) ólun wawrzyn, mirt kalifornijski (Umbellularia californica); drzewo, drewno, owoce i liście (używane jako przyprawa) om tam, w tamtym miejscu; rrai om, rrai om pehaian tam i wtedy, w tamtym miejscu w tamtym cza- sie, za górami za lasami (formuła narracyjna) one może, być może ónhayu muzyka; być muzyką lub grać muzykę onkama pieśń; śpiewać onoy osioł opal żaba (Rana spp.) ósai kość ou ogar; wyć oud (zwykle jako przyrostek dopeł- nienia) z, razem z oudan (zwykle jako przyrostek do- pełnienia) z; pośród; wśród; po- między ouklalt prawy; na Prawym Ramie- niu oun (zwykle występuje za lub stano- wi przyrostek dopełnienia) na óya beztroska, spokój; być beztro- skim, spokojnym; wóyo beztro- sko; hanóya łatwo, z łatwością; ge- ved hanóya swobodne siedzenie, tzn. medytacja; medytować p, pe (przedrostek wyrażający prze- czenie lub brak) paó osiągnięcie; siew; wytrysk, or- gazm męski; osiągać, uzyskiwać; siać ziarno; mieć wytrysk, orgazm (męski) parad łąka, ugór pawon trzymać, nieść w dłoniach, w ramionach lub przytulać do cia- ła pehai wtedy (nie teraz; w innym cza- sie; wtedy w sensie następstwa wy- padków, wówczas, to ense) peham nie oddychający, nieżywy, martwy peke (zwykle jako przedrostek) mę- ski, rodzaju męskiego pekesh obcy, osoba spoza Doliny pekeshe mężczyzna, istota płci mę- skiej pema obcy, osoba bez domu perru inny; drugi; ten drugi perrukesh dolina (inna niż Dolina Na) peshai susza peweyo część, porcja; region, ob- szar, miejsce; era, epoka, okres czasu; wakwav peweyo miejsce tańca, święty obszar; shewełv pe- weyo, gochey peweyo miejsce zgromadzeń, plac miejski poud oddzielny, oddzielnie; z osob- na; w pojedynkę póya trudność, ból; wepóya trudny, ciężki, bolesny pragasi lato; upal pragu lśnienie, blask; lśnić, błysz- czeć puch ciernisty krzew, zwl. chaparral (Pickeringia montana) pul jeżeli nie R rahem dusze (różne dusze jednej istoty lub dusze wielu istot) rava mowa, język; mówić przy uży- ciu stów lub bez, gadać, opowia- dać (p. arra) recha polowanie, Iowy; polować; re- chude, rechudiv hedotn Loża My- śliwych reysh linia, coś bardzo długiego, cienkiego i prostego; hureish li- nia, tory kolejowe rip żebro, szprycha, pręt ro (zaimek zwrotny) się rón troska; troszczyć się, opiekować się; być ostrożnym; uvrón ostroż- ny roy odwaga; być walecznym, odważ- nym; oweroy Waleczna, imię ko- biece rrai (przymiotnik lub zaimek) tam- ten/tamta/tamto rru (przymiotnik lub zaimek) ten/ta/ to rrutouyó (lub) rrunenyó ponieważ, bo, bowiem; z powodu rruwey kosmos, wszechświat sa niebo; Niebo saham atmosfera sahamdaó wiatr; wiać (takjak wiatr) sahamnó cisza, bezwietrzna pogo- da sas (lub) dessasgrzechotnik (Crota- lus) saya (poprzedza lub występuje za dopełnieniem) w poprzek, na drugą stronę sayaten wysłać wiadomość, komuni- kować się; sayagoten wiadomość; she sayageten, sayatensh posła- niec sei (Calochortus spp.) sense (poprzedza lub występuje za dopełnieniem) idący za, kolejny, następujący; po, za; potem, póź- niej niż seppi jaszczurka (Sceloporus) set równy, płaski, gładki; wyrówny- wać, wygładzać setaik (poprzedza dopełnienie) po- przedzający; przed, z przodu; przedtem; wcześniej niż sev trawa, trawy sevai 1. pochwa, osłona, koperta, osłaniać, okrywać; 2. śmiertelna, okaleczająca choroba; być cho- rym na tę chorobę seyed oko; huseyed oko (Hasła SHpodane są oddzielnie, po ha- słach S) sitshidu zima; ziąb sobe zachowanie, postępowanie; za- chowywać się, postępować sóde drzewo; rosnąć lub tworzyć kształt albo wzór podobny do drzewa sósóde las, lasy, puszcza, teren zale- siony soun koliber żarogłówek (Calypte anna) stad niebezpieczeństwo, zagroże- nie, ryzyko stanai sztuka, kunszt, umiejętność, rzemiosło; robić coś umiejętnie, dobrze stechab ofiarować; gostechab ofia- ra, rzecz ofiarowana; stik sokół, jastrząb ciemnoglowy; yestik sokół wędrowny (Falcopere- grinus); inyesti sokół pustułka (Falco sparyerius) stou, dou (zwykle poprzedza lub jest przedrostkiem dopełnienia) ponad, w górę i przez; na stre, sustre sójka kalifornijska, mo- drowronka (Aphelocoma coerule- scens) su biały; bezbarwny; biel; być białym su błękitny; lila; błękit; być błękit- nym sudrevidó serpentyn (skała); sudre- vidóvma Dom Serpentynu sum głowa; czubek; szczyt sumun błękitna glina, garncarska glina; sumunivma Dom Błękitnej Gliny susha szara lub nieokreślona jasna, zimna barwa; blady SH sh (przyrostek oznaczający osobę działającą; można go przetłuma- czyć jako -owiec) sha szara lub nieokreślona ciemna, zimna barwa shahu ocean; malov shahu Ocean Spokojny shai deszcz; padać (tak jak deszcz) shaipeweyo pora deszczowa (listo- pad-kwiecień) shansa (1. mn.) kilka, trochę shasóde sosna żółta (Pinus sabinia- na) she osoba; osoby, ludzie; istota; jaźń; być osobą, istnieć (jako osoba lub istota) sheiye praca, interes, zajęcie, robo- ta, przemysł; pracować, robić, działać, być aktywnym shestanai artysta, rzemieślnik, two- rzyciel shewey każdy; wszystko; (jako 1. mn.) wszyscy shojako shókó 1. dzięcioł (Cołaptes); 2. wie- lokrotne, powtarzające się ruchy; migotanie, połyskiwanie; poru- szać się, tańczyć (o wielu osobach lub przedmiotach); migotać; po- łyskiwać, błyskać shou duży, wielki (ale niekoniecznie długotrwały; p. houm. Góra jest houm; wielka chmura - shou; więk- szość żyjących istot jest shou, nie houm) shun (przyrostek) przy, na ta (przy- lub przedrostek) męski, ro- dzaju męskiego, mężczyzna tabetupah miniaturowy utwór sce- niczny (gatunek literatury mó- wionej) tai (przed- lub przyrostek) nad; na taidagam nartnik (owad; również amhudade) taik (poprzedza dopełnienie) przed; poprzedzający; z przodu tar koniec, zakończenie; kończyć, fi- niszować, dobiegać końca tat (lub) bada ojciec (biologiczny) tarkach Miasto Człowieka, tzn. cywi- lizacja ten posyłać tetiswou nietoperz (Myotis lub Pipi- strelluś) tibro wąż królewski (Lampropeltis) tiódwa niebieskozielona, turkusowa barwa tismiód to okrąg; koło; tworzyć lub obracać się w koło; okrążać; kołować (jeśli ruch tworzy niepełne koło lub spiralę, używa się słowa toudou lub heyiya) TOK (nie słowo Kesh) język kom- puterowy, którego programiści uczyli się od Zbiornic Miasta Umysłu, w postaci mówionej lub pisanej używany jako lingua fran- ca ludzi mówiących różnymi języ- kami tom piłka, kula; okrągłość, okrągły tomhoi dokończenie, spełnienie, zaspokojenie; dokończyć, spełnić, zaspokoić; zupełny tóp trzymać, zatrzymywać; tópush strażnik, opiekun; tótóp zapas, skarb; gromadzić tou (przedrostek wskazujący, że rze- czownik jest podmiotem orzecze- nia; oznacza również czynnik działający w konstrukcjach bier- nych, gdzie można go tłumaczyć jako przez) toudou otwarty, przerwany okrąg lub pierścień; okrężny ruch, któ- ry nie wraca do punktu wyjścia; ruch koła młyńskiego opisanyjest przez to, lecz ruch wody na kole - przez toudou tramad śmierć; zabijanie; umierać; spowodować śmierć; zabijać tregai gęś (Anserlub Branta); trega- iavarra klucz dzikich gęsi trum niedźwiedź (Ursus america- nus? Obrazy i opisy wskazują na większe zwierzę, mogą być jed- nak przesadzone; opisywany był zawsze jako czarny lub ciemny, o białym lub szarym podbrzu- szu) met truned pośmiertna tkanka żyjącej istoty - mięso, trup, drewno, sło- ma, itd.; ciało w sensie martwego ciała (żyjące ciało to chunu) tu przez (substancję, dziurę, przej- ście; p. du) tun (przyrostek) od tupude (1. mn.) kilkanaście; więcej niż trochę, sporo U ubbu środek; średni; być w środ- ku ubiu sowa (zwykle syczek krzykliwy, Otus asio); ubishi płomykówka (Tyto alba) ud, udde (przedrostek wskazujący, że rzeczownik jest dopełnieniem dalszym orzeczenia) uddam macica; być w ciąży uddamten, uddamtunten narodzi- ny, rodzić, urodzić; uddamgoten urodzony, być urodzonym; ud- damgotenshe ten, który się uro- dził, (zatem) być (dotyczy tylko istot ożywionych) ude 1. (1. mn.) grupa, liczba; 2. (przyrostek wskazujący grupę, zgrupowanie, stado, itp.; stąd kin- tashude, Stowarzyszenie Wojowni- ków; galikude, stado jeleni) lidin Saturn (planeta) udou otwarty; otwarcie; otwierać ul jeżeli urn pusty, próżny, wydrążony; opróż- niać umi pszczoła unne miłość, zaufanie, przyjaźń, ser- deczność, czułość; kochać, ufać, być przyjacielem urlele ważka ushud morderstwo; zabić bez uspra- wiedliwienia, bez powodu, w niewłaściwy sposób, w niewłaści- wym miejscu i czasie; zamordo- wać uti mysz (p. mip) uv (przedrostek wskazujący na uży- cie słowajako przymiotnika; mo- że być przetłumaczony jako skłonny lub zdolny do, - ony, itp.) uvlemaha piękny uvyał uważny uyuma róża (Rosa californica) V v, iv (przyrostek wskazujący tryb dzierżawczy; może być tłumaczo- ny jako należący do lub zrobiony z, złożony z. A zatem naheuna: rze- ka wody; navnahe: woda rzeki, wo- da rzeczna) vaheb sól; vahevha Podróż Soli; va- hevhedom Loża Soli vana jeszcze nie; prawie; nie cał- kiem; niemal vave chmura, zwłaszcza typu cumu- lus i cirrus ved siedzenie; siedzieć, sadzać; ge- ved hanóya swobodne siedzenie (tzn. medytacja; medytować) vedet poważna choroba wrodzona ven (przyrostek) do (zwł. do miej- sca) verou kwarc vesheve mgła, opar, mgiełka, niskie chmury, mglistość; zachmurzać, zamglić, być mglistym, zachmu- rzonym vetulou gra konna, rozgrywana wi- klinową piłką, za pomocą chwyta- ków veya (1. mn) kilka, trochę, parę; wię- cej niż jeden, ale niezbyt wiele viddi słabość; być słabym vodam w głębi lądu, kavodam wejść w głąb lądu, tzn. zakończyć celi- bat von cień; rzucać cień, ocieniać vou (przyrostek) na zewnątrz, poza; z (p. bou) vure piasek, piaski W wakwa źródło, krynica; ceremonia, uroczystość, święto, ryt, rytuał; taniec, misterium; tryskać, pły- nąć ze źródła, wypływać; odpra- wiać lub brać udział w ceremonii lub obchodach; tańczyć; być ta- jemniczym, brać udział w miste- rium wakwana zdrój, źródło wody we (przedrostek wskazujący na uży- cie słowa jako przymiotnika; mo- że być tłumaczone jako -y, -awy, itd.) wenha znaleźć, odkryć; wenhash znalazca, Znalazca (1. mn. we- nhaude); wenhav hedom Loża Znalazców wenun pożądanie, pragnienie; chcieć, pragnąć, pożądać, łaknąć, lubić, kochać weshole skąpy, biedny, chciwy, żało- sny wey wszystko; cały, całość; całkowity, całkowitość weyewey wszystko, wszystkie miejsca i czasy wisuyu wierzba (Salix), drzewo i drew- no wo nasienie; być nasieniem, nasio- nami woi, woy (przyrostek) ku, w kierun- ku (p. także ób) won jajo; być jajem, jajami wrtun wzrost, dojrzewanie; rosnąć, dojrzewać, zwiększać swą istotę (wzrost rozmiaru, powiększenie - p. houdada) wu, wud (przedrostek) znowu (wskazuje powtarzające się działa- nie) wudun wymiana, przekazanie, pew- ne formy handlu wymiennego; zamieniać się; Zbiornica (termi- nale komputerowe Miasta Umy- słu) wukaiya powrót; powtórzenie; po- wracać; powtarzać wurrai opowiadanie; fikcja literac- ka; wymysł; opowieść; opowiadać, mówić, zmyślać, wymyślać wurrarap recytacja; sprawozdanie; opowiadanie; opowiadać, powta- rzać, składać raport, zdawać spra- wę; recytować wuyai odbicie; odbijać, powielać ob- raz; rozmyślać Y ya (poprzedza dopełnienie albo przyrostek) przez; za pomocą yabre pnącza; braiv yabre winorośl ( Vitis vinifera); sódev yabre dzika winorośl (Vitis californicus), wyko- rzystywana jako podkładka do szczepienia płonek winorośli szla- chetnej yai umysł; myśl; myślenie; myśleć, zastanawiać się yaivkach Miasto Umysłu, autono- miczna sieć komputerowa lub or- ganizacja sztucznej inteligencji, reprezentowana w społeczno- ściach ludzkich pod postacią ter- minali, zwanych urudun, Zbiorni- ce yakle, yakleda chodzić; iść na czte- rech nogach yaklegele, yaklele biegać na czte- rech nogach yambad (dosł. szczodrze) proszę; (użyte z czasownikiem, zwykle hió, wskazuje na tryb rozkazujący) ye (przedrostek, wskazujący na uży- cie słowa jako przysłówka; może być tłumaczony -o) yebshe ustąpić; przychylić się yem wybrzeże, brzeg rzeki lub stru- mienia yi nuta (muzyczna); geyi ton, zagra- na nuta yik łódka, łódź; pływać łodzią yó, yówut aby; w celu yowai kojot (Canis latranś); yówayo Kojot z (przyrostek wskazujący, że słowo występuje w Trybie Pięciu Do- mów, używanym tylko w mowie potocznej) Pieśń Jąkały (Z Biblioteki w Wakwaha.) Idę inną drogą, wolę co innego, inne słowo mam do powiedzenia Wracam okrężną drogą, dookoła, zewnętrzną drogą, z innego kierunku. Jest dolina bez wzgórz naokoło i jest rzeka, która nie ma brzegów Są też ludzie, którzy ciał nie mają, tańczący w dolinie nad rzeką. Piłem długo wodę tamtej rzeki Piłem, jak długo żyję, aż zgrubiał mi język, a kiedy tańczę, potykam się, padam Po swojej śmierci wrócę dookoła i pijąc wodę z rzeki wytrzeźwieję. Jest dolina pomiędzy wzgórzami Jest rzeka o brzegach porośniętych wierzbą Są ludzie, którzy mają piękne stopy, tańczący w dolinie nad rzeką.