Z. Sprage Decam        Rozkaz    Johnny Black sięgnął z półki piąty tom "Encyclopedia Britannica" i otworzył go pod hasłem CHEMIA. Poprawiwszy elastyczna taśmę podtrzymującą okulary, znalazł to miejsce w tekście, na którym zatrzymał się ostatnim razem. Ale przeczytawszy kilka linijek, Johnny Black z żalem przekonał się, że nic nie rozumie i że zanim zabierze się dalej do czytania, będzie musiał zwrócić się do profesora Matewna po wyjaśnienia. Johnny Black musiał nauczyć się chemii, dzięki której tak się zmienił, że nawet nauczył się czytać encyklopedię.    Rzecz w tym, te Johnny Black był nie człowiekiem, lecz czarnym niedźwiedziem Enarctos Americanus. Profesor Matewn wprowadził do jego mózgu preparat chemiczny, który zmienił świadomość niedźwiedzia i skomplikowane procesy elektryczne nazywane myślą stały się dla Johnny'ego takie proste, jak gdyby miał wielki mózg człowieka.    Podstawowa cecha charakteru Johnny'ego była ciekawość, dlatego pragnienie dowiedzenia się wszystkiego, co dotyczyło tych procesów chemicznych, stało się główną treścią jego życia.    Johnny ostrożnie odwracał łapą karty. Wprawdzie pewnego razu usiłował odwracać karty językiem, ale przeciął go o skraj karty. Na nieszczęście wszedł na to profesor Matewn i Johhnny'emu dostało się za to, że obślinił karty książki. A przy tym właśnie wtedy Johnny w tajemnicy oddawał się nałogowi żucia tabaki, o czym profesor miał możność przekonać się na podstawie brązowych zacieków na stronach swych drogich wydawnictw.    Porzuciwszy próby zrozumienia chemii, Johnny przeczytał hasła CHINY i CHIRURGIA. To ugasiło trochę pragnienie wiedzy. Potem włożył okulary do futerału przyczepionego do naszyjnika i poczłapał do wyjścia.    Wyspa Saint Czoix cierpiała pod palącymi promieniami karaibskiego słońca. Jak wszystkie niedźwiedzie, Johnny był daltonistą i nie widział błękitu nieba i soczystej zieleni wzgórz. Ale nie żałował tego. Pragnął tylko, żeby wzrok był bardziej ostry, aby mógł dojrzeć okręty stojące w zatoce Frederickstad. Profesor Matewn bez okularów widział je nawet z terytorium stacji biologicznej. Ale najbardziej doskwierał Johnny'emu brak palców i daru mowy. Niekiedy nawet myślał o tym, że skoro już on, zwierzę, stał się właścicielem mózgu ludzkiego typu, to lepiej byłoby, gdyby był małpą w rodzaju MacGinty, szympansicy żyjącej w klatce.    Johnny z trwogą pomyślał o MacGinty. Od samego rana z jej klatki nie dochodził żaden dźwięk, a stara małpa miała zwyczaj głośno piszczeć i rzucać czym popadło w każdego, kto przechodził obok klatki. Maleńkie małpki, widząc zbliżającego się niedźwiedzia, podniosły wrzask, ale MacGinty milczała. Stanąwszy na tylnych łach, Johnny ujrzał, że szympansica siedziała w głębi klatki, przywarłszy plecami do ściany i tępo patrzyła w przestrzeń. W pierwszej chwili Johnny'emu wydało się nawet, że małpa nie żyje, ale prawie natychmiast spostrzegł, że szympansica oddycha. Niedźwiedź warknął cicho. Szympansica popatrzyła w jego stronę, jej kończyny drgnęły, ale nie wstała. "Z pewnością zachorowała - pomyślał Johnny - trzeba iść uprzedzić o tym pracowników laboratorium", ale natychmiast jego maleńka, egoistyczna dusza zaczęła go przekonywać, że wkrótce przyjdzie Pablo, przyniesie szympansicy obiad, zobaczy, co się z nią dzieje i zamelduje uczonym o jej stanie.    Niedźwiedź pomyślał o tym, że Honoria powinna już bić w dzwon i zapraszać uczonych na obiad. Ale dzwon nie dzwonił. Wokół panowała niezwykła cisza. Jedynymi dźwiękami rozlegającymi się w powietrzu były krzyki ptaków, wizg małp w wolerach i odgłos elektrogeneratora na oddziale Bemisa, znajdującego się po drugiej stronie wzgórza.    Johnny często zadawał sobie pytane: czym zajmuje się ekscentryczny botanik? Wiedział o tym, że wszyscy biologowie stacji nie lubili Bemisa.    Nieraz też słyszał uwagi profesora Matewna o ludziach Bemisa, szczególnie o prostackich typach chodzących w butach do jazdy konnej, chociaż na całej wyspie nie było ani jednego konia.    Bemis właściwie nie należał do grona pracowników biologicznej stacji naukowej. Po prostu darowizna na rzecz uniwersytetu wydała się zarządowi wystarczającą podstawą do wydania Remisowi zezwolenia na budowę domu i laboratorium botanicznego.    Johnny udałby się wnet w stronę domu botanika, ale natychmiast przypomniał sobie, jaki hałas podniósł tamten poprzednim razem, kiedy zobaczył w swoim sektorze niedźwiedzia.    W gruncie rzeczy istniała możliwość sprawdzenia, co przeszkodziło Honorii nie dotrzymać ustanowionego porządku dnia i Johnny ruszył w kierunku kuchni. Doszedłszy do niej, wsunął swą żółta mordę w drzwi. Do wnętrza nie wchodził, znal bowiem niezrozumiałe uprzedzenie kucharki do siebie.    Uderzyf go w nos zapach przypalonego jadła. Honoris siedziała przy oknie. Była nieruchoma jak czarna skała, wzrok bezmyślnie utkwiła w ścianie. Lekkie warknięcie Johnny'ego wywarło na niej nie większe wrażenie niż na szympansicy MacGinty.    Johnny'ego silnie to zaniepokoiło, pobiegł więc na poszukiwanie profesora Matewna. W jadalni nie było go. Byli tam natomiast wszyscy pozostali biologowie stacji. Na szezlongu siedział znamienity doktor Bruckner. Na jego kolanach leżała rozłożona gazeta.    Uczony nie zwracał na Johnny'ego żadnej uwagi. Niedźwiedź ostrożnie ukąsił go w nogę, ale Bruckner tylko lekko ją odsunął. Papieros, który wypadł z ręki Brucknera, wypalił wielka dziurę w dywanie.    Byli tu także: doktor Marcuse, Rierson i jego żona. Wszyscy nieruchomi niczym posagi. Żona Riersona trzymała w rękach płytę gramofonowa, prawdopodobnie z muzyką taneczną, którą bardzo lubiła.    Johnny stracił jeszcze kilka minut na poszukiwania swojego pogromcy i w końcu znalazł go w sypialni. Profesor Matewn w samej tylko bieliźnie leżał w pościeli i nieruchomo spoglądał w sufit. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał na chorego: oddech jego był równy, ale ciało pozostawało zupełnie nieruchome. Zmusić profesora do poruszania się można było tylko za pomocą popychania lub podgryzania. Wysiłki Johnny'ego doprowadziły tylko do tego, że profesor wstał z łóżka, jakby we śnie przeszedł przez pokój i usiadł w fotelu przy oknie, ze wzrokiem wbitym w dal.    Po godzinie Johnny przerwał próby wymuszania na uczonych stacji biologicznej rozumnego działania i wyszedł z domuu, aby zebrać myśli. Zazwyczaj bardzo lubił myśleć, ale tym razem miał do dyspozycji zbyt mało faktów, aby można było nimi operować.    Co powinien teraz uczynić?    Johnny mógł wziąć słuchawkę telefoniczną, ale nie potrafił mówić - nie udałoby mu się więc wezwać lekarza.    Jeśli pójdzie do Frederickstad i usiłuje siłą zmusić lekarza do przyjścia tutaj, mogą go zastrzelić.    W czasie tych rozmyślań wzrok Johnny'ego padł przypadkowo na sektor Bemisa. Ku jego zdziwieniu, nad szczytem wzgórza wznosiło się coś okrągłego. To coś, powoli kołysząc się, zniknęło wkrótce w błękicie nieba. Johnny słyszał kiedyś o powietrznych kulach i wiedział, że Remis prowadzi z nimi jakieś doświadczenia. Za pierwszą kulą powietrzną uniosła się w górę druga, potem jeszcze następne - trwało to dość długo.    Tego było już za wiele i Johnny nie mógł spokojnie pozostawać z boku i przyglądać się wydarzeniom. Paliło go pragnienie wyjaśnienia, do czego potrzebne było zapełnienie nieba kulami powietrznymi o średnicy około metra.    A oprócz tego, być może, uda mu się sprowadzić na stację Bemisa i pokazać mu skamieniałych pracowników i profesora Matewna.    Przy jednej ze ściany domu Bemisa Johnny ujrzał samochód ciężarowy, stos jakichś sprzętów i dwóch ludzi. Obok leżały balony. Ludzie brali je jeden po drugim, naciągali na komin sterczący z jakiegoś aparatu, napełniali gazem i puszczali w powietrze. U dołu każdego z balonów przyczepione było niewielkie pudełko.    - Diabeł! - zawolał jeden z ludzi ujrzawszy Johnny'ego i chwycil za kaburę pistoletu.    Johnny pddniósł się na tylne łapy i powoli wyciągnął jedną z przednich łap w kierunku ludzi. Wiedzial, że taki gest, kiedy nieoczekiwanie spotykał się z człowiekiem, mógł świadczyć o jego dobrych zamiarach. Johnny nie bardzo przejmował się tym, że ludzie się go boją, ale wiedział, że wielu z nich nosi przy sobie broń i stają się oni niebezpieczni, kiedy się ich przestraszy.    - No, zabieraj się stąd, ty! - powiedział człowiek.    Nieco zakłopotany, Johnny otworzył pysk i powiedzial:    - Szo?    Jego przyjaciele-uczeni na stacji wiedzieli, że należy to rozumieć, jako "Co pan powiedział?" albo "Co się tu stało?"    Ale zamiast tego, żeby spokojnie odpowiedzieć na pytanie, człowiek wyrwał pistolet z kabury i wystrzelił.    Kiedy 38-kalibrowa kula zrykoszetowała po jego wielkim niedźwiedzim łbie, z oczu Johnny'ego posypały się iskry. W okamgnieniu rzucił się do ucieczki; biegł tak szybko ku bramie, że żwir leciał spod nóg. Na krótkich dystansach Johnny mógł rozwijać szybkość do 35 mil, a na długich biegał z szybkością 30 mil. Teraz pobił wszystkie swoje dotychczasowe rekordy.    Kiedy przybiegł na stację biologiczną, natychmiast udał się do łazienki i zaczął oglądać swoją ranę. Okazała się niezbyt poważna, chociaż od uderzenia kuli rozbolała go głowa. Opatrzyć rany nie mógł. Ale udało mu się odkręcić kran, przemył ranę wodą i wytarł ręcznikiem. Potem wyjął flakon z jodyną, otworzył zębami zakrętkę i podtrzymując flakon łapami, wylał trochę jodyny na łeb. Poczuwszy palący ból, zaryczał i wylał kilka kropel na podłogę, co zaniepokoiło go bardzo.    Przecież kiedy profesor Matewn zobaczy plamy, Johnny zostanie niechybnie jakoś ukarany.    Johnny ostrożnie wyszedł z domu i uważnie spoglądając w stronę Bemisa, aby w odpowiednim czasie dojrzeć dwóch niegodziwców, gdyby chcieli się tu pojawić, zamyślił się. Coś podpowiadało mu, że między tymi ludźmi, balonami a dziwnym otępieniem uczonych na stacji biologicznej jest jakiś związek. No, a co z samym Remisem? Czy także popadł w to otępienie, jak inni, czy też nie? A może to właśnie on jest źródłem wszystkich tych wydarzeń?    Johnny bardzo chciał to wszystko wyjaśnić, ale bał się nowych wystrzałów.    Nagle nieoczekiwana myśl sprawiła, że Johnny niemal podskoczył. Otwierała się przed nim wspaniale możliwość wykorzystania wszystkich tych wydarzeń na własną korzyść. Pobiegł w kierunku kuchni.    Poszzczęściło mu się, gdyż każda jego łap wyposażona była w naturalne noże do otwierania konserw. Ale zdążył zjeść tylko kilka konserw z kompotem brzoskwiniowym, gdy hałas przed domem zmusił go do spojrzenia w okno. Johnny zobaczył, że przy ganku zatrzymał się samochód ciężarowy, który widział już w sektorze Bemisa, a z samochodu wyszło dwóch znanych mu już niegodziwców.    Niedźwiedż bezszelestnie prześliznął się do przyległego pokoju i zacząl słuchać pod drzwiami, przygotowawszy się do zadania ciosu, gdyby niegodziwcom wpadło do głowy otworzyć drzwi.    Najpierw usłyszał, jak otwierają się drzwi do kuchni, a potem rozległ się głos tego, który strzelał do Johnny'ego:    - Ej ty, jak się nazywasz?    Honoris, nadal siedząca nieruchomo przy oknie, bezbarwnym głosem odpowiedziała:    - Honoris Weles.    - Dobrze, Honorio. Pomożesz nam wynieść i załadować na samochód coś niecoś z produktów. Zrozumiałaś?    - Słuchaj, Smoke, widzisz ten nieporządek? Prawdopodobnie był tu niedźwiedź. Jeśli go zobaczysz - strzelaj! Kotlety z niedźwiedzia to wspaniała rzecz. Możesz mi wierzyć.    Drugi mężczyzna mruknął w odpowiedzi coś niezrozumiałego i Johnny usłyszał człapanie pantofli Honorii w kuchni, a potem znowu odglos otwieranych drzwi. Wciąż jeszcze czując strach przed zamienieniem się w kotlety, Johnny lekko uchylił drzwi. Przez oszklone drzwi wejściowe dojrzał Honorię ze stertą prowiantu na rękach. Posłusznie układała w samochodzie puszki z konserwami i paczki. Dwóch niegodziwców siedziało już w samochodzie i paląc papierosy obserwowało, jak Murzynka wynosi z kuchni i ładuje na samochód wciąż nowe partie paczek i konserw.    Potem jeden z ludzi powiedział: - No, starczy! - i Honoris natychmiast siadła na stopniach ganku, złożyła ręce na kolanach i znowu zamarła w bezruchu.    Johnny wyskoczył ze swego ukrycia i pobiegł w stronę grupy drzew, które rosły na końcu sektora stacji biologicznej, akurat naprzeciwko domu Bemisa. Stały na wierzchołku wzgórza i mogły służyć jednocześnie jako doskonała kryjówka dla obserwatora i punkt wyjściowy dla napadu.    Budynek stacji, stwierdził Johnny, był zbyt ciasny dla niego i tych dwóch niegodziwców, którzy mają zamiar brać z kuchni prowiant i zabić go przy spotkaniu.    W tym momencie przypomniał sobie zachowanie Honorii. Murzynka, w zwykłych warunkach wyróżniająca się niewzruszonym uporem, bez jakichkolwiek sprzeciwów wykonywała wszystkie polecenia.    A więc choroba czy coś innego nie zaszkodziło jej zdrowiu i nie rozstroiło jej umysłu. Stan ten tylko pozbawił ją samodzielności działania i wolnej woli. Honoria pamiętała swoje nazwisko i dokładnie wypełniała wszystkie polecenia.    Dlaczego on sam, myślał Johnny, nie stał się ofiarą tego otępienia? Ale przypomniawszy sobie szympansicę,    Johnny zrozumiał, że w takim stanie mogły się widocznie znajdować istoty o bardzo wysoko zorganizowanym systemie nerwowym.    Ze swego ukrycia lohnny widział wciąż nowe balony wznoszące się w niebo: Potem z domu Bemisa wyszło jeszcze dwóch ludzi i zaczęli rozmawiać z tymi, którzy napełniali balony gazem i wypuszczali je w powietrze. Jednym z tych dwóch ludzi był sam Bemis.    Niedźwiedź nie miał już teraz wątpliwości: botanik Bemis był niewątpliwie szefem tej bandy. W ten sposób okazało się, że Johnny ma aż czterech wrogów. Jak się z nimi uporać? Tego jeszcze nie wiedział. Ale przynajmniej na razie mógł zająć się żywnością, która pozostała w kuchni, dopóki nie zabrali jej jeszcze bandyci.    Johnny znowu udał się do kuchni i przygotował sobie litrowy garnek kawy. Miał szczęście, bo w piecu palił się jeszcze ogień. Johnny wylał kawę na patelnię, aby szybciej wystygła. Przekąsił całym bochenkiem chleba.    Kawa wpłynęła na niego dobroczynnie: w głowie mu przejaśniało i zaczął obmyślać plan napadu na dom Bemisa. Wszystkie szczegóły widzial tak wyraźnie, jakby plan już przeprowadził. Ale zapadł zmrok i Johnny postanowił poczekać do rana.    Zbudził się o świcie i znowu zaczął obserwować dom Bemisa. Wkrótce dwóch ludzi wyszło z domu i ponownie zaczęto napełniać balony. Potem rozległ się kaszlący odgłos włączonego motoru generatora.    Johnny zdecydowal się. Dał wielkiego susa, podkradł się do domu Bemisa z przeciwnej strony i wpełznął pod dom : jak w większości budynków na Wyspach Dziewiczych, dom Bemisa stał na palach. Niedźwiedź pełzł do chwili, kiedy skrzypienie desek wskazywało na to, że znajdujący się w domu ludzie chodzą bezpośrednio nad jego głową. Poznał glos Bemisa:    - ... EI i Shorty, a teraz wszyscy ci idioci utknęli w Hawanie i nie uda im się przedostać tutaj, ponieważ wszystkie linie komunikacyjne w rejonie Morza Karaibskiego zostaną przerwane.    Inny glos odpowiedział:    - Myślę, że po jakimś czasie domyślą się i przekonają właściciela jakiegoś okrętu lub samolotu, aby ich przywiózł tutaj... To jedyna rzecz, która im pozostała do zrobienia, kiedy cała ludność Kuby będzie pod wpływem... Ile balonów musimy jeszcze wypuścić?    - Cały zapas, jaki mamy - odpowiedział Bemis.    - Ale czy nie powinniśmy zachować pewnej ilości? Chyba nie warto spędzać tu reszty życia w nadziei, że promienie kosmiczne jeszcze raz spowodują niezbędne zmiany w zarodnikach posłanych w stratosferę, aby otrzymać takie, jak te...    - Powiedziałem, że powinniśmy wypuścić wszystkie balony, a nie wykorzystać wszystkie zarodniki, Farney.    Mam ich wystarczający zapas, a oprócz tego przez cały czas zajmuję się hodowlą nowych szczepów. Jakkolwiek jest, miejmy nadzieję, że posiadany zapas zarodników wystarczy nam, żeby obrobić nimi cały glob ziemski. Ile potrzeba na to czasu? Być może, tygodnie. Nie mieliśmy nawet jednej szansy na milion, że dostaniemy taka mutację, a jednak udało się nam! Właśnie dlatego oceniam nasz sukces jako zrządzenie losu, jako przepowiednię, że to właśnie ja powinienem rządzić światem i wyprowadzić go ze zwątpień i błędów. I dokonam tego! Bóg dał mi tę władzę i nie opuści mnie!    Mózg Johnny'eąo pracował w ogromnym napięciu. Niedźwiedź wiedział, że Bemis jest specjalistą w zakresie pleśniaków. Prawdopodobnie botanik wyrzucił w stratosferę zarodniki pleśniaków i pod wpływem promieni kosmicznych otrzymał mutację nadającą pleśniakom właściwości paraliżujące: przez zakończenia nerwowe systemu oddechowego zarodniki powodowały otępienie woli w układzie nerwowym.    A teraz Bemis rozsyłał za pomocą balonów te zarodniki po całym świecie, aby sparaliżować wolę całej ludzkości. Ale ponieważ ani on, ani jego pomocnicy nie pozostawali pod wpływem działania zarodników, należy przypuszczać, że istnieje jakiś preparat czy środek chroniący przed ich działaniem. Bardzo możliwe, że środek ten Bemis przechowuje gdzieś w pobliżu.    Jeden z mężczyzn napełniających balony gazem powiedział:    - Już dziesiąta. Czas iść na pocztę; Bert.    - Jaka tam znowu poczta ! We Frederickstad wszyscy siedzą jak skamieniali.    - Tak, chyba masz rację. Ale musimy ich nakarmić, żeby nie pozdychali z głodu. Muszą jeszcze popracować dla nas.    - Ty, Smoke, idź zająć się nimi, a ja przez ten czas zapalę sobie papierosa. Może uda ci się znowu nawiązać łączność.    Johnny widział, jak para butów zniknęła w samochodzie, który natychmiast odjechał. Druga para podeszła do ganku i człowiek usiadł na stopniach. Johnny pamiętał, że naprzeciwko domu rośnie wielkie drzewo, którego pień stał przy samej ścianie... Po czterech minutach spuścił się z drzewa na dach domu i patrzał teraz z góry na niegodziwca palącego papierosa.    Bert dopalił papierosa, rzucił niedopałek na ziemię i wstał. W tym momencie Johnny skoczył na jego plecy i Bert runął jak długi na ziemię. Zanim zdążył zaczerpnąć powietrze, żeby krzyknąć, ciężka łapa niedźwiedzia stuknęła go w tył głowy.    Johnny zaczął nasłuchiwać. W domu panowała cisza. Ale człowiek, którego nazywano Smoke, powinien wkrótce wrócić samochodem ciężarowym... Niedźwiedź szybko wciągnął ciało człowieka pod dom. Potem z wielka ostrożnością schylił oszklone drzwi wejściowe i wciągnąwszy pazury, żeby nie człapały po podłodze, wlazł do domu. Musiał zorientować się, gdzie znajduje się Bemis. Głos botanika dobiegał zza drzwi na wprost.    Johnny cicho pchnął drzwi. Miał przed sobą laboratorium. Wszędzie stały skrzynie z kwiatami, szklane pojemniki z roślinami, przyrządy chemiczne. Bemis i jeszcze jakiś młody człowiek siedzieli w przeciwległym kącie pomieszczenia.    Johnny przebiegi pół pokoju, zanim dostrzegli jego obecność. Zerwali się obaj na równe nogi.    - Boże mój! - zawołali młody człowiek.    Kiedy prawa łapa niedźwiedzia dotknęła brzucha Bemisa, botanik wydał z siebie rozdzierający krzyk. Usiłował zrobić krok, potem popełznął i padł w kałuży krwi. Młody człowiek złapał krzesło, ale Johnny, stanąwszy na tylnych łapach, przednimi tak w nie pacnął, że odleciało w przeciwległy koniec pokoju wbijając się z hałasem w jakieś przyrządy. Człowiek rzucił się ku drzwiom, ale nie zdążył zrobić nawet trzech kroków, gdy Johnny miał go już pod sobą...    Teraz Johnny'emu pozostało tylko rozprawić się ze Smoke'm, kiedy tamten wróci.    Niedźwiedź rozejrzał się i w kącie pokoju ujrzał cztery karabiny maszynowe. Johnny strzelał wspaniale - oczywiście na tyle, na ile pozwalał mu na to jego słaby wzrok.    Sprawdził, czy broń jest nabita. Potem zajął pozycję przy oknie i zaczął wyczekiwać.    Kiedy nadjechał samochód ciężarowy i Smoke wysiadł z kabiny, z okna gruchnął strzał, który poraził go na miejscu.    Zlikwidowawszy bandę, Johnny zabrał się do poszukiwania antidotum. Zapewne Bemis przechowywał ten środek gdzieś tutaj - niechybnie w biurku. Biurko było zamknięte, ale mimo iż szuflady wykonane byty ze stali, pomysłowy niedźwiedź wkrótce je otworzył.    Podważył pazurami niższą szufladę, natężył się i szuflada ze skrzypieniem ustąpiła. Johnny wyważał je jedna za drugą. W górnej leżała wielka butelka z etykietka "Kalia jodowa" i dwie wielkie strzykawki. Najprawdopodobniej było to antidotum - trzeba je było wprowadzać do organizmu za pomocą strzykawki. Ale czy uda mu się dokonać tej skomplikowanej procedury swymi niezdarnymi łapami?    Johnny wyjął ostrożnie zębami butelkę. Zacisnąwszy strzykawkę w łapach i wyciągając tłok zębami, wciąż na nowo próbował napełnić strzykawkę płynem i wreszcie udało się to.    Ze strzykawka w zębach, co sił w nogach, niedźwiedż rzucił się w kierunku stacji biologicznej.    Przede wszystkim usiłował dać zastrzyk profesorowi Matewnowi. Ale wystarczyło, że igła weszła w ciało, a profesor rzucał się i odsuwał. Powtarzało się to kilka raty. W końcu tracąc panowanie, Johnny chwycił profesora oburącz i przydusił do podłogi, ale Matewn zerwał się z taką siłą, że złamała się igła strzykawki.    Zebrawszy kawałki strzykawki Johnny zamyślił się. Z wyjątkiem nieobecnych Ely'ego i Shorty'ego, wkrótce zostanie jedyna rozumna istota na kuli ziemskiej, zdolna do aktywnego i celowego działania. Wprawdzie nie bardzo martwił się losami ludzkości, która składała się w znacznej części, jak zdążył się przekonać, z dość nieprzyjemnych okazów, ale czuł głębokie przywiązanie do swego pogromcy, profesora Matewna. A oporócz tego - i to było z jego punktu widzenia najważniejsze - Johnny'emu nie podobało się, że w przypadku śmierci ludzkości będzie zmuszony żywić się tym, co jedzą dzikie niedźwiedzie, jego byli kuzyni. Będzie miał, oczywiście, całkowita swobodę w posługiwaniu się biblioteką stacji biologicznej, ale nie będzie nikogo, kto mógłby mu wyjaśnić niejasne miejsca w haśle CHEMIA, a także i w innych hasłach i dziedzinach nauki, których nie potrafi zrozumieć sam.    Johnny ponownie udał się na stację Bemisa, zabrał butelkę, drugą strzykawkę i napełnił ją jak poprzednim razem.    Nowe próby dania zastrzyku profesorowi Matewnowi i tym razem skończyfy sil fiaskiem. Biolog za każdym razem wyrywał się, a Johnny działał z ogromną ostrożnością, bojąc się złamać swą strzykawkę. Nie powiodły się także próby z Brucknerem, Buve i Honorią.    Johnny poszperaf w garażu i znalazł kłębek sznura. Usiłował nim związać Honorię, aby pozbawić ją możliwości poruszania się. Ale wkrótce sam zaplątał się w sznurze, a Murzynka, działając jak automat, zrzuciła z siebie wszystkie więzy.    Zmęczony przysiadł, chcąc trochę odpocząć. Zaczynało mu się wydawać, że nie uda mu się znaleźć wyjścia z tej sytuacji. Otępienie, któremu ulegli pracownicy stacji, mijało tylko wtedy, kiedy otrzymywali ustne polecenie. Gdyby ktoś rozkazał im wziąć do ręki strzykawkę i zrobić sobie zastrzyk, uczyniliby to z pewnością...    Johnny pofożył przed profesorem strzykawkę i usiłował powiedzieć mu, co trzeba zrobić. Ale niedźwiedzie nie mogą mówić. Wszystkie jego próby wypowiedzenia zdania: "Weź strzykawkę" byty oczywiście podobne tylko do bezsensownych "F-f-f-f-i-i-i-f-f-ig". Profesor w odpowiedzi przewracał tylko bezsensownie oczami.    Johnny zacząl chodzić po jadalni, mając nadzieję, że coś jednak podpowie mu, jakie jest wyjście z sytuacji. Po pewnym czasie znalazł się w pokoju, w którym stała maszyna do pisania. I tu nagle olśniło go. Oczywiście nie i potrafił pisać ołówkiem, ale nauczyli go pisać na maszynie.    Krzesło pod ciężarem jego cielska zaskrzypiało, ale nie rozwaliło się.    Niedźwiedź wziął zębami kartkę papieru, wkręcił ją w maszynę i obiema łapami zaczął kręcić watek. Jedną łapą powoli wystukał:    Weź szczkawkę i zrób sobie zastrzyk w rękę.    Słowo "strzykawkę" napisał niezupełnie poprawnie, ale nie bardzo go to martwiło. Z kartka papieru w zębach rzucił się do ludzi. Tym razem położył przed profesorem Matewnem strzykawkę, głośno warknął, aby zwrócić uwagę profesora i pomachał mu przed oczami kartka papieru. Ale biolog tylko z roztargnieniem popatrzył na kartkę i odwrócił się. Warcząc z rozdrażnieniem, Johnny odsunął strzykawkę na bok i zaczął siłą zmuszać profesora do przeczytania tego, co napisał na kartce. Ale im więcej wysiłków w to wkładał, z tym większym uporem profesor starał się wyrwać z jego łap.    Johnny postanowił trochę odpocząć. Odłożył strzykawkę i przygotował sobie kwaterkę kawy. Napój okazał się bardzo słaby, gdyż nie było już mielonej kawy, Johnny miał jednak nadzieję, że kawa odświeży mu umysł, a to pozwoli mu wymyślić coś nowego.    Sytuacja była głupio komiczna. I wystarczyło nawet jego nędzne niedźwiedzie poczucie humoru, żeby to zrozumieć. Przecież żeby uczeni odzyskali wolę, trzeba wypowiedzieć kilka stów rozkazu. Johnny znał te słowa - on, jedyna istota na całym świecie - ale wypowiedzieć ich nie mógł.    Nastąpiła jeszcze jedna noc. W klatkach stacji biologicznej wrzeszczały nie karmione już od dwóch dni zwierzęta. Zwierzęta, a właściwie ich wrzask, przeszkadzał Johnny'emu spać. Zbudził się długo przed nastaniem świtu. Wydawało mu się, że we śnie wpadła mu do głowy jakaś interesująca myśl, ale w żaden sposób nie potrafił jej sobie przypomnieć...    Ale stop! Myśl ta miała jakiś związek z Brucknerem. A Bruckner był specjalistą z dziedziny psychologii mowy, czyż nie taki miał zwyczaj pracować z magnetofonem. Johnny nieraz widział, jak Bruckner zapisywał na taśmie wizg szympansicy MacGinty.    Johnny rzucił się do pokoju Brucknera.    Tak jak się spodziewał, magnetofon był w pokoju. Johnny otworzył go i w ciągu dwóch godzin starał się zrozumieć, jak należy go obsługiwać. W końcu udało mu się nastawić magnetofon na nagrywanie i zaryczał do mikrofonu swoje "u-u-u-a-a-ach". Wyłączył magnetofon, cofnął taśmę i znowu nacisnął klawisz. Przez kilka sekund słychać było lekki szum, a potem głośnik ryknął: "u-u-u-a-a-ach".    A więc otwierała się przed nim nowa możliwość, ale zupełnie nie wiedział, czy potrafi ją wykorzystać. Chociaż... Przecież Bruckner przechowywał gdzieś całą kolekcję różnych nagrań. Po dość długich poszukiwaniach Johnny znalazł je w jednej z szuflad biurka. Przekładał pudełka i czytał naklejone na nich napisy.    Krzyk ptaków: czerwono-zielonej papugi mako, kakadu, majny.    To nagranie nie przyda się na nic.    Gaworzenie dziecka w wieku 6-8 miesięcy.    Też na nic.    Dialekt z Lancester.    Johnny założył taśmę z tym nagraniem na magnetofon i wysluchał monologu o maleńkim chłopcu, który stal się zdobyczą lwa. Treść tej taśmy nie mogła mu się przydać.    Następna taśma miała naklejkę z napisem: kurs potocznej mowy amerykańskiej. Nr 72 B. Hrabstwo Lincoln, Missouri.    Przy przesłuchiwaniu taśmy Johnny usłyszał bajkę: "Pewnego razu żył sobie szczur, który nigdy nie miał własnego zdania. Za każdym razem kiedy inne szczury pytały go, czy nie chciał by się przejść z nimi na spacer, odpowiadał im: - Nie wiem. A kiedy pytano go : - Co, chcesz zostać w domu, w norze - nie potrafił powiedzieć ani nie, ani tak. W ten sposób zawsze uchylał się od odpowiedzi na pytania.    Ale pewnego razu ciocia jego powiedziała: - No dość tego. Rób, co ci każę ! ...    Opowiadanie ciągnęło się dalej, ale Johnny już go nie słuchał. Miał właśnie to, czego potrzebował. Gdyby udało mu się teraz przekazać profesorowi ostatnie zdanie, zakończyłyby się wszystkie jego zmartwienia. Ale słowa te znajdowały się gdzieś w środku taśmy. Potrzebne były mu tylko te słowa, żeby skonstruować rozkaz dla profesora. Ale jak to zrobić Ma tylko jeden magnetofon, a potrzebowałby dwóch, żeby przegrać odpowiednie frazy !..    Johnny jęknął z rozpaczy i bezsilności. Ponieść klęskę, kiedy zdawało się, że zwycięstwo jest już tak blisko... Miał ochotę wyrzucić magnetofon przez okno: przynajmniej mógłby poczuć coś w rodzaju zadowolenia na widok rozbijającego się o ziemię magnetofonu!    I nagle znowu go olśniło. Jakże mógł zapomnieć?! Schwyciwszy magnetofon Brucknera, niedźwiedź rzucił się do jadalni, gdzie stał maleńki tranzystorowy magnetofon służący uczonym dla rozrywki w czasie odpoczynku.    Johnny podłączył go do magnetofonu Brucknera i zaczął oczekiwać chwili, aby nacisnąć łapą odpowiedni klawisz, kiedy zacznie mówić ciocia szczurowa. Minęły dwie godziny. Johnny zniszczył kilka metrów taśmy, ale w końcu osiągnął to, czego tak bardzo pragnął.    Wziął mały magnetofon i wrócił do profesora. Magnetofon postawił na stole, a obok położył strzykawkę. Włączywszy magnetofon, zaczął czekać.    Najpierw z głośnika słychać było tylko szum, potem rozległ się ostry głos:    - No dość tego, rób, co ci każę!...    Oczy profesora stały się przytomne i Johnny natychmiast podniósł ku jego twarzy kartkę papieru z jednym jedynym zdaniem krzywo wystukanym na maszynie. Profesor przeczytał je i nie wyrażając żadnych uczuć, wziął strzykawkę i wbił ją sobie w rękę.    Johnny wyłączył magnetofon. Teraz trzeba było czekać, czy antidotum wykaże jakieś działanie. I oto w pół godziny później profesor Matewn powiódł ręką po twarzy i przetarł czoło. Pierwsze słowa, które wypowiedział, trudno było zrozumieć, ale powoli glos jego nabierał siły, słowa stawały się coraz bardziej zrozumiałe - w ten sposób coraz głośniej zaczyna mówić odbiornik radiowy, w miarę jak nagrzewa się po włączeniu.    - Słuchaj no, Johnny, co to się z nami wszystkimi stało Pamiętam absolutnie wszystko, co zdarzyło się przez te trzy dni, ale opanowało mnie jakieś otępienie, nie mogłem nawet mówić !..    Johnny pociągnął profesora za sobą i poszedł do pokoju, w którym znajdowała się maszyna do pisania. Profesor Matewn zrozumiawszy Johnny'ego, wkręcił w maszynę nową kartkę papieru.    Minęło sporo czasu, zanim Johnny słowo po słowie wystukał całe opowiadanie o tym, co wydarzyło się na stacji w ciągu tych trzech dni. Profesor przeczytał, milczał przez długi moment, a w końcu powiedział:    - Chodźmy, stary! Musimy odwalić kawał roboty. Przede wszystkim musimy doprowadzić do przytomności wszystkich naszych przyjaciół, a do tego trzeba zmusić ich, aby dali sobie zastrzyki. Pomyśleć tylko - niedźwiedź występuje w roli zbawiciela ludzkości!... Od dziś pozwalam ci żuć tyle tytoniu, ile tylko zapragniesz. Powiem więcej, postaram się dostarczyć ci tu dorodną niedźwiedzicę i wstrzyknę do jej mózgu taką samą substancję, jak wstrzyknąłem tobie, aby twoja przyjaciółka była w pełni godna ciebie...    A po upływie tygodnia, kiedy wszyscy mieszkańcy wyspy Saint Croix odzyskali już przytomność, profesor Matewn i inni uczeni wyjechali na sąsiednie wyspy Morza Karaibskiego, aby i tam przeprowadzić niezbędne prace w celu zlikwidowania następstw zarażenia zarodnikami Bemisa.    Niedźwiedź o imieniu Johnny cały czas spędzał w bibliotece. Zabrał się znów za piąty tom encyklopedii i zaczytywał się w haśle CHEMIA. Miał nadzieję, że profesor Matewn wróci za jakiś miesiąc, a może nawet wcześniej, i znajdzie czas, aby wytłumaczy mu wszystkie niezrozumiałe miejsca w tekście. A na razie powinien postarać się opanować te wszystkie mądrości o własnych siłach. przekład : Zdzislaw Reszelski     powrót