Adam Barczyński Planeta mgieł "Lepiej już być nie może". Może to i głupie, ale taka właśnie była jego pierwsza myśl. To znaczy pierwsza jaką zanotował w pamięci. Bóg jeden raczy wiedzieć co mu mogło wcześniej krążyć pod łysiną. Niewiele też pamiętał z następnych kilku minut - najpierw się dusił, potem był ogólnie odrętwiały i praktycznie nie mógł się w żaden sposób poruszyć, a na koniec dosłownie czuł jak krew zaczyna się rozlewać po całym ciele. Każda arteria, każda żyła, żyłka i żyłeczka zaczynała się wypełniać życiodajnym ciepłem, a on to wszystko czuł. "Budda, to przy mnie mały misio". W to chyba jeszcze trudniej uwierzyć, ale to była jego druga myśl. Zawsze był przekonany, że w tych momentach ludzie przeżywają coś wielkiego, niemal mistycznego, a tu co? Już chyba zabawniejsze były badania, jakie robiono mu przed lotem – te wszystkie monitory, wykresy, zegary, drgające wskazówki i pikające cosiki. Taaak, teraz nawet chętnie by do tego wrócił, ale nie, oczywiście musieli go zapakować do pierwszej lepszej rakiety i wysłać gdzieś w Kosmos. To znaczy w jakieś konkretne miejsce. Chyba. To znaczy tak było napisane na tym folderze... Aj, chyba powinien był dokładniej przeczytać tę część napisaną małym drukiem na kontrakcie. Krew już niemalże dotarła do jego stóp, ale póki co nie miał ochoty otwierać oczu. W końcu czy mu tu źle? Jest cieplutko, mięciutko, pokarmy są podawane dożylnie, a wszystko na co je przerabia znika bez śladu. Gdyby ten hibernator miał tak jeszcze telewizor wbudowany w pokrywę, to na pewno zrobiłby furorę na Ziemi. No, ale nie miał i zapewne dlatego wykorzystywano je na statkach kosmicznych. Tak swoją drogą, to dosyć dziwne urządzenia te hibernatory. Ot, taka szara, wielka skrzynia stojąca w kącie zaraz za szczotkami i popsutą lodówką, a ile może dać człowiekowi szczęścia. Gdyby nie jego obecność na statku pewnie do tej pory miałby ponad sto lat, długą siwą brodę i mózg o konsystencji galarety. Tak czy inaczej był już obudzony, świadomy i niemal w pełni na chodzie. Jeszcze dwa albo trzy dni rozruchu, odrobina gimnastyki i powinien być w formie porównywalnej z tą, jaką miał w chwili wylotu z Ziemi. Co prawda nie należała ona do najwyższych, a wręcz do przeciętnych, i to z tych dolnych półek, ale w końcu nie był tutaj od pracy fizycznej. No, w zasadzie od umysłowej też nie... To był właśnie ten punkt szkolenia, którego nie był w stanie zrozumieć - po co w ogóle pakować do statku człowieka i robić różne cuda, żeby utrzymać go przez długie lata przy życiu skoro i tak całym statkiem zarządza w pełni samodzielny komputer? Ale widać było to zadanie dla o wiele światlejszych umysłów od jego, bo za każde takie pytanie w trakcie kursu można było dostać dwieście pompek albo 30-kilometrowy bieg w pełnym rynsztunku. Ale poza tym szkolenie przebiegło całkiem miło. To znaczy wprowadzenie instruktorek w stroju topless być może podniosłoby rangę niektórych zajęć, a na pewno frekwencję na nich, ale ogólnie nie mógł narzekać. W końcu nabył wiedzę wystarczającą do tego, żeby zbytnio nie przeszkadzać komputerowi w pracy i w jaki sposób radzić sobie ze skutkami porażenia prądem - na potrzeby tego lotu było to aż za dużo. Czas jaki strawił na zupełnie bezcelowe rozważania na temat znaczenia bikini w życiu przeciętnego człowieka hibernator poświęcił na sprawdzenie czy jego organizm przeżył hibernację oraz czy wszystkie części ciała znajdują się mniej więcej tam, gdzie były w momencie zamykania pokrywy. Trwało to kilka minut, gdyż postanowił podzielić się jeszcze z komputerem swoimi spostrzeżeniami na temat znikomej trwałości ludzkich organizmów, ale wreszcie odezwał się brzęczyk zadziwiająco zbliżony do stosowanego niegdyś w kuchenkach mikrofalowych i wieko jego sarkofagu otworzyło się. Szczerze mówiąc Ron czuł się dosyć nieswojo. Nawet nie o to chodzi, że właśnie odłączono mu rurki od newralgicznych punktów ciała. Po prostu czuł się nieswojo patrząc na tą całą aparaturę, której nie rozumiał, nie chciał rozumieć i prawdopodobnie nie byłby w stanie zrozumieć. Najgorsza jednakże była świadomość, że to wszystko równie dobrze mogło się obyć bez niego, a on nie mógł się obyć bez wyposażenia statku. Rozprostował ręce i wzrokiem odszukał swój niezbędnik leżący na szafce obok hibernatora. Była to nieduża, szara skrzynka z żółtym napisem "Niezbędnik" na wieczku. Właśnie to, że był nieduży potwierdziło przypuszczenia Rona, że te wszystkie opowieści podczas kursu jakoby zawierał on absolutnie wszystko, co jest niezbędne do przeżycia nawet na zupełnie wyludnionej planecie były mocno przesadzone. Ciekawość nie pozwoliła mu powstrzymać się przed zajrzeniem do środka. Delikatnie uniósł wieczko i zajrzał do wnętrza. Trudno jest opisać jego zdziwienie, zaskoczenie i wzburzenie, jakie teraz przeplatały się teraz na twarzy Rona. - Komputer! - wrzasnął na całe gardło. - Komputer! - Co jest? - odezwał się mechaniczny, a mimo to wyraźnie znudzony głos. - To ja chcę wiedzieć co jest! Gdzie jest mój niezbędnik? - Ja go nie brałem! - padła szybka odpowiedź. - Przecież powinien czekać na mnie obok hibernatora! - W takim razie pewnie na początek powinieneś tam poszukać, mądralo. Ron jeszcze bardziej popadł we frustrację. - Ale go tu nie ma! Gdyby był, to przecież nie pytałbym gdzie jest, prawda? - Po co to się denerwować? Czekaj, włączę sobie kamerę. Przez dłuższą chwilę panowała cisza, a potem ze ścian trysnęły strumienie wody. - Ups, to nie to. - Zakomunikował komputer. - Ach, już mam. Woda znikła równie szybko jak się pojawiła. To znaczy z podłogi - to co zostało na ubraniu Rona należało już do niego. Teraz, dla odmiany, gdzieś w rogu odezwało się ciche buczenie i ze schowka w ścianie wyłoniła się niewielka kamera. - Co to było z tą wodą? - Wysapał wściekły i mokry Ron. - Z jaką wodą? - Z tą, która buchnęła na mnie ze ścian. - A z tą wodą... No, to był... to była forma inicjacji... Właśnie! Wszyscy nowi kosmonauci przechodzą taki chrzest w czasie swojego pierwszego lotu. Kamera w rogu z cichym szelestem obróciła się w kierunku środka kabiny. - Melduję, że zlokalizowałem twój niezbędnik. Jest jakieś 20 centymetrów na prawo od twojej prawej ręki. - Tan przecież nie jest mój! - A to niby dlaczego? - Bo w środku jest lusterko, szminka, puder i zestaw do manicure. Komputer przez chwilę analizował dopiero co otrzymane dane. - A jaki z tego wniosek? - Że to jest niezbędnik dla kobiety! A ja jestem mężczyzną. – szczególnie to ostatnie słowo powiedział głośno i dobitnie tonem, który nie pozostawiał dalszych wątpliwości co do jego płci. - Ja tam nie wiem. Wy, ludzie, wszyscy wyglądacie tak samo. - Ja chcę swój niezbędnik! - To zdanie Ron powiedział już głosem bardziej pasującym do kilkuletniego dziecka niż do mężczyzny. - Dobra, dobra, tylko już nie krzycz. - Komputer schował kamerę w rogu i zamilkł na dłuższą chwilę. - No i co? - niecierpliwił się Ron. - No zaraz, przecież szukam. - Potem komputer wydał z siebie odgłosy, które u ludzi towarzyszą czynności zwanej "gmeranie po kieszeniach". - Chodzi ci o coś takiego? W ścianie otworzyło się coś przypominające klapę zsypu śmieci, a na tym czymś leżał pilot do telewizora. - Nie! Chodzi mi o taką skrzynkę jak ta na szafce, tylko z inną zawartością. - Ale z ciebie maruda! - Znowu odgłosy gmerania. - A teraz? W zsypie pojawiła się skrzynka niezbędnika. W środku był pilot do telewizora, ale Ron podszedł do całej sprawy bardzo dojrzale. - Mam tylko jedno pytanie - mówił powoli i starając się nie okazywać zniecierpliwienia. - Czy to jest ten sam pilot, którego pokazałeś mi przed chwilą tylko, że tym razem włożyłeś go do pudełka? - Mhm. A co, chciałeś innego pilota? - Ja chcę mój niezbędnik! - Ron powrócił do tonu dziecka, ale tym razem było to dziecko trzymające w rączce młotek i zastanawiające się w jaki sposób ukarać krnąbrne kawałki puzzli, które nie chcą do siebie pasować. - To ja już nic nie wiem. Może o to ci chodzi? - W otworze pojawił się inny niezbędnik, mający zresztą nazwisko Rona wypisane na wierzchu. - Przecież on jest podpisany moim nazwiskiem! Czy tak ciężko skojarzyć, że R. McCoy znajdujący się w hibernatorze i niezbędnik z napisem R. McCoy mają ze sobą coś wspólnego? - Cóż, nigdy nie byłem zbyt dobry jeżeli chodzi o szczegóły. - Te słowa w "ustach" maszyny kierującej wszelkimi procesami na tym statku nie były zbyt budujące. A dokładniej Ron był bliski zawycia ze złości. Wsunął swój niezbędnik pod pachę i ruszył do wyjścia starając się stłumić w sobie gniew. Za drzwiami znajdowała się kabina nawigacyjna - taka zwykła, pełna elektroniki i najróżniejszych urządzeń, których jedynym celem było uniemożliwienie człowiekowi popsucie czegokolwiek. - Gdzie jest moja sypialnia? - zapytał na głos. - Sypialnia? - zaczął niepewnie komputer. - Wydaje mi się, że właśnie z niej wyszedłeś... - Mówię o pomieszczeniu, w którym będę spał. - Litości! Znowu? Przecież dopiero co się obudziłeś! Ron zniechęcony postawą komputera ruszył w kierunku następnych drzwi. To, co zastał po ich drugiej stronie przypominało różne rzeczy, ale na pewno nic, co mogłoby służyć wypoczynkowi. - Gdzie ja jestem? - Jakieś 34 lata świetlne od centrum Układu Słonecznego i w przybliżeniu... - Pytałem jak się nazywa ta część statku, w której teraz jestem. - Właściwie, to nie ma żadnej formalnej nazwy. Ja mówię na to po prostu pakamera. Ron przyjrzał się uważnie przedmiotom znajdującym się w środku i z zadowoleniem stwierdził, że większość paczek o najróżniejszych kształtach zawierała zapasy żywności, a reszta skrzyń zawierała elementy niezbędne do konserwacji sprzętu, jakim będzie musiał się posługiwać w trakcie tego lotu. Z zadowoleniem zatarł ręce i już miał sięgnąć po porcję smażonego kurczaka, gdy za jego plecami odezwał się głośny brzęczyk. - Co się stało? - Zapytał podchodząc do głównej konsoli sterującej. Tak to chyba nazywali w trakcie szkolenia. - A co, miało się coś stać? - Nie wiem. Usłyszałem tylko coś jak... briii... więc pomyślałem sobie, że coś się stało. - O to chodzi? - W tym momencie odezwał się sygnał brzmiący jak wriii. - Nie, tamto brzmiało bardziej jak briii... - Ale nie priii tylko briii, tak? - No sam nie wiem. Może troszkę. A co to było? - A dlaczego sądzisz, że ja wiem. - Więc to nie ty wydałeś ten dźwięk? - Jasne! Jak tylko ktoś wyda dziwny odgłos, to zawsze wszystko zwalają na maszynę! Ron uznał dalszy dialog z komputerem za, oględnie mówiąc, mało produktywny, więc powrócił do poszukiwania swojej kabiny. Zajęło mu prawie godzinę dotarcie do bolesnej prawdy - projektanci tego statku traktowali obecność człowiek na statku jako zło konieczne. To, co według wszelkiego prawdopodobieństwa było kabiną pilota mogło śmiało konkurować z salonem w domu Gandhiego w konkursie na najlepsze miejsce na samoumęczenie. Największym dostępnym luksusem był prysznic, który wraz z toaletą i umywalką tworzył swojego rodzaju kącik higieniczny. Jedynym sposobem na obniżenie standardu tych trzech urządzeń byłoby chyba połączenie ich w jeden prysznico- umywalko-sedes. Poza wspomnianym kątem higienicznym był też kąt sportowy reprezentowany przez kilka hantli ułożonych na niewielkim stojaku oraz kąt wypoczynkowy, w którym to niedbale rozwieszony był hamak. Niestety nie starczyło już miejsca nawet na czwarty kąt w kabinie, bo tuż za ścianką biegły rury doprowadzające chłodziwo do rdzenia komputera, a obok był skład skafandrów do poruszania się poza statkiem. Ron nie mógł tylko zrozumieć do czego jest ich potrzebne aż 12. Ok, jeden może się zniszczyć, drugi poplamić przy jedzeniu, a trzeci może się zbiec w praniu, ale co z pozostałymi dziewięcioma? Chyba, że niektóre z nich były na specjalne okazje - bankiety, wizyty w ambasadach i poranne partyjki tenisa. Druga możliwość - ludzie, którzy wysłali go w tę podróż obawiali się, że Ron z nudów zacznie pączkować i wtedy będzie jak znalazł - 12 skafandrów dla Rona i jego 11 klonów. Kiedy już poradził sobie z obsługą hamaka przystąpił do przeglądania swoich rzeczy, jakie zostały dostarczone na pokład. Nie było tego dużo - każdy mógł zabrać co najwyżej skrzynkę nie większą od torby podróżnej. Ron zapakował do środka trochę swoich ubrań, kilka taśm i zdjęć, a na wszelki wypadek też butelkę czegoś mocniejszego. Miał zamiar przemycić więcej tego "na wszelki wypadek", ale butelki w trakcie przenoszenia tak niemiłosiernie brzęczały tłukąc o siebie, że postanowił zabrać ze sobą absolutne minimum. Co prawda między przebudzeniem i momentem lądowania miały minąć nie więcej niż 24 godziny, ale w końcu co lepszego będzie miał do roboty przy tej całej maszynerii. W samej bazie miał spędzić 3-4 doby zanim obsługa nie wyładuje wszystkiego, co właśnie im przywozi, a następne 48 godzin później wróci do hibernatora i obudzi się dopiero na orbicie Ziemi. Niby to niedużo czasu w pełnej świadomości, ale buteleczkę zawsze lepiej mieć ze sobą. Wrzucił zawartość swojej skrzyneczki do prymitywnej szafki - niech o jej poziomie zaawansowania świadczy to, że przez wiele lat była na wyposażeniu armii. Drugą sprawą, która przyprawiała go o ból głowy było to, że po rozpakowaniu się miał jakieś 24 godziny na... Właśnie, na to, żeby siedzieć i czekać aż się coś zdarzy. Po obejrzeniu i gorzkim zapłakaniu nad poziomem wyposażenia swojej kabiny Ron ruszył do sali nawigacyjnej żeby zorientować się we własnym położeniu. Co prawda wiedział, w przybliżeniu oczywiście, do czego służą poszczególne instrumenty i wskaźniki, ale najwyraźniej długie lata hibernacji nie wpłynęły korzystnie na jego możliwości intelektualne. - Komputer, gdzie się znajdujemy? - Przecież już ci mówiłem! 34 lata świetlne od środka Układu Słonecznego. - A od celu podróży? Komputer nie odpowiedział ani złośliwie, ani nawet cynicznie. Chyba tylko dlatego, że nie raczył odpowiedzieć w ogóle. - Jak daleko jesteśmy od celu? - Hmm, jak by ci to powiedzieć? Na te słowa Ronowi zjeżyły się włosy na karku. - Co? Coś jest nie tak? - Nieee... Dlaczego zaraz coś ma być nie tak? My tylko... po prostu... troszeczkę się zgubiliśmy... Teraz zaczęło się jeżyć owłosienie na reszcie ciała Rona. - Jak to zgubiliśmy? A zresztą, to co to za "my"? Ja przecież spałem! - Acha, to tak! Jak tylko coś poszło nie tak, to zaraz umywamy ręce, co? - Więc jednak coś poszło nie tak! - Dobrze, jak nie chcesz, to mogę się w ogóle nie odzywać! Znalazł się... krytykant! Ron zaczął się bezradnie rozglądać po kabinie w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby go nieco uspokoić. Pobiegł szybko do kabiny i z całego serca ucałował butelczynę dopiero co wyjętą z bagaży. - No, przynajmniej umrę szczęśliwy - mruknął do siebie i wrócił na mostek. Odkręcił butelkę i trzymając ją w pogotowiu zadał pytanie. - Komputer, a gdzie w przybliżeniu, jesteśmy? - No... z tym łączy się pewna zabawna historia... - Doprawdy? - Nie, ale jakoś chciałem złagodzić cios. - W takim razie poczekaj chwilę. - Ron przechylił butelkę, a już po chwili z rozmachem wypluł wszystko, co z niej się wydostało. Chyba jednak 34 letnia podróż wśród jego ubrań nie wpłynęła pozytywnie na smak tego trunku. Nawet nie chyba. - Świetnie! Po prostu genialnie! Dobra, komputer, dawaj ten cios! - Na pewno nie jesteśmy na Ziemi. - zaczął powoli mechaniczny głos. - Jestem też całkowicie pewien, że nie jesteśmy na Księżycu. Mars jest właściwie czerwony, więc też odpada... - Słuchaj, ja dopiero co straciłem gorzałę, a zaraz stracę też ochotę do życia i cierpliwość, więc streszczaj się! - Dobrze. Mogę ci powiedzieć, że na 100 procent nie jesteśmy w obrębie Układu Słonecznego. - Ostatnie ostrzeżenie! - Ron nieprzerwanie wpatrywał się w trzymaną w rękach butelkę i ze łzami w oczach starał się siłą woli przywrócić alkoholowi jego poprzedni stan. - No dobrze, już bez owijania w bawełnę. Chcesz ostro, więc proszę bardzo - nie jesteśmy w obrębie żadnego układu planetarnego. - Zaraz mnie szlag trafi! Ja się nie pytam gdzie nie jesteśmy, tylko gdzie teraz jesteśmy. Jeszcze raz odpowiesz nie na temat, to kopnę cię w... w... - Z technicznego punktu widzenia nie możesz mi nic zrobić, więc radziłbym nieco grzeczniej... W końcu nie chcemy, żeby jakaś obluzowana belka spadła ci na głowę, prawda? To było pierwsze sensowne zdanie, jakie wydostało się z komputera, ale o dziwo Ron nie był mu za nie szczególnie wdzięczny. - Czy starasz mi się w ten sposób powiedzieć, że nie masz bladego pojęcia gdzie jesteśmy? - Hmm... - odparł komputer. - Co "hmm"? - Tak szczerze mówiąc, to po starcie skierowali mnie na właściwy kurs, ale po jakichś dwóch latach troszkę się rozkojarzyłem i dalej to już leciałem tylko "na czuja"... - Jak mogłeś się rozkojarzyć? Przecież jesteś komputerem! - Właściwie, to twoja wina. - Moja!? Przecież spałem! - I o to chodzi! Poprzedni pilot zabrał ze sobą na pokład panienki, muzykę i alkohol, więc przez pierwsze 2-3 lata mieliśmy niezły ubaw. Szkoda tylko, że dziewczyny się tak szybko postarzały... No, ale w końcu mieliśmy tylko jeden hibernator... - Jak to panienki? Przecież na pokład można zabrać tylko jedną skrzynkę! - Jak się chce, to można coś samemu zorganizować, a nie tylko ślepo przestrzegać regulaminu. A ty co? Na pokład wrzucili cię już zamrożonego i taki z ciebie był pożytek! Ron poczuł rosnący niesmak. Nawet nie na to, że jego poprzednik poważnie naruszył regulamin, ale głównie na to, że jemu samemu to nie przyszło nawet do głowy. Pomyśleć tylko - mieć tu ze sobą kobietę! Zresztą co tam kobietę - kilka kobiet i przez ładnych kilka lat nic do roboty poza jedzeniem, snem i seksem. Ron aż odruchowo uśmiechnął się do swoich myśli. Tak, to było zbyt piękne, żeby jemu mogło się to kiedyś przydarzyć. - Hej, człowiek, ja tu nadal jestem! - Dlaczego mówisz na mnie "człowiek"? Przecież mam na imię Ron. - I co z tego? A ja mam oznaczenie T33W, a i tak mówisz na mnie "komputer"! - Przecież nie mogę wołać na ciebie T33W! - A dlaczego? - Bo to jest bez sensu! - A "Ron" niby ma jakiś sens? - Ron to jest imię... - A T33W, to co? - A nie możesz na przykład mieć jakiegoś ludzkiego imienia? - Ron zasiadł w fotelu pilota i z miną przepełnioną zrozumieniem zaczął się rozglądać po zajmujących niemal każdy kawałek wolnej przestrzeni monitorach i zegarach. - A co ja jestem, jakaś gadająca lalka, żebym miał mieć ludzkie imię? - Nieważne. Wróćmy do tematu nawigacji... - Ok. A co z nią? - No, musimy coś wykombinować, żeby dotrzeć do bazy. - Tak. To świetny plan. Czekam na propozycje. Ron już się zbierał do zarzucenia nóg na pulpit znajdujący się przed nim, gdy ponownie odezwał się jakiś brzęczyk. - Uważaj trochę, chłopie! Czy ja ci kładę nogi na głowę? - A od kiedy to komputery mają głowę? - A od kiedy to ludzie sterują statkami kosmicznymi? - padła szybka odpowiedź. Ron nie chciał już roztrząsać wszystkich zawiłości dopiero co dokonanej wymiany zdań, więc ponownie spróbował wrócić do meritum ich problemu. - Masz jakąś mapę gwiezdną? - Mhm. - na jednym z ekranów pojawiła się mgławica różnokolorowych kropek. - To jest to? - upewnił się Ron. - Mhm. Niebieskie, to układy planetarne, żółte to samotne planety, zielone, to bazy zaopatrzeniowe, a białe to duże księżyce. - A fioletowe? - Jakie fioletowe? - No tu... tu... tam jest jeden... - Ron pokazał palcem kilka punktów wyraźnie odróżniających się od reszty. - Ach... Zaraz, spojrzę do instrukcji... Fioletowe, fioletowe... Mam! Czarne dziury, omijać z daleka, nie fotografować, nie pobierać próbek, nie naklejać reklam. - Dobrze, a teraz zaznacz Ziemię. - Wokół jednego z punkcików pojawił się zielony okrąg. - Ok, a teraz nasz punkt docelowy. Teraz obok innej kropki komputer wyświetlił czerwoną strzałkę. - No i już mamy po problemie. Ustaw autopilota na ten punkt wskazany strzałką i w drogę! Przez chwilę nie działo się nic, a potem dało się słyszeć głośne westchnienie w wykonaniu mechanicznego głosu. - Słuchaj, człowiek, słyszałem już dużo o głupocie takich jak ty, ale teraz to już się chyba ze mnie nabijasz! Ron znacząco uniósł brwi. - Co znowu? - Czy ty naprawdę wierzysz, że autopilot to facet, który wychodzi z szafy, siada w tym fotelu i wszystko robi sam? Sądząc po minie Rona nie dokładnie w to wierzył, ale nie był to strzał aż tak daleki od celu. - Przecież to ja jestem autopilotem na tym statku! - zdecydował się przełamać tą ciszę komputer. Ron zamyślił się po otrzymaniu tej wyczerpującej informacji. - Zaraz... A masz gdzieś zapisane zmiany kursu, jakie wykonywałeś? - Phi... Za kogo ty mnie masz? - odburknął komputer. - To znaczy "tak" czy "nie"? - Oczywiście że tak, giętka istoto. - W takim razie nanieś te zmiany kursu na mapę i dowiemy się gdzie teraz jesteśmy. Komputer przez kilka sekund rozważał tą propozycję. - To tak można? - wyrzucił w końcu z siebie. Ron w odpowiedzi zaprezentował efektowne opadnięcie rąk. Po chwili na ekranie zaczęła się pojawiać czerwona linia. Z początku szła wprost do celu, a potem nagle skręciła o niemal 90 stopni. - Tutaj się troszeczkę pogubiłem - wyjaśnił komputer. - No, nie przesadzaj, nie takie troszeczkę - zawtórował Ron. Linia wykonała kilka krzyżujących się ze sobą skrętów. - Tutaj zorientowałem się, że coś jest nie tak. Dalej czerwony wykres zaczął tworzyć coś na podobieństwo spirali DNA, dalej jakiś klucz wiolinowy, coś jak wielki supeł, a na koniec sinusoidę przechodzącą z powrotem w linię prostą. - A tutaj skończyły mi się pomysły i postanowiłem cię obudzić - dodał jeszcze dla formalności. - Nie wiem jak mogłeś zrobić coś takiego! - Ron starał się z całych sił nie pokazać po sobie jak bardzo był zły. Szło mu to bardzo marnie. - No co? Te wszystkie białe kropeczki wyglądają tak samo i za każdym razem sądziłem, że lecę w kierunku właściwej gwiazdy... - usprawiedliwiał się jeszcze komputer. Szło mu to bardzo marnie. - No, już dobrze. Każdemu mogło się zdarzyć - próbował go pocieszyć Ron. Nawiasem mówiąc szło mu to bardzo marnie. - Na pewno mówisz tak wszystkim komputerom, które zgubią się w Kosmosie. - T33W starał się nie okazywać zakłopotania. Szło mu to... No, po prostu mu to nie szło. Na ekranie komputer połączył linią przerywaną koniec wykresu z końcem strzałki i nagle cały statek zaczął zmieniać kurs rzucając Rona na podłogę. - Acha, zapnij pasy - oznajmił głosem pełnym współczucia T33W. - Będę o tym pamiętał następnym razem. - Z trudem wysapał Ron przygniatany do podłoża przez przeciążenie wywołane przyspieszeniem. Komputer wyrównał prędkość i przywrócił ciążenie do poziomu 1G. - Ciągle zapominam, że wy się tak łatwo uszkadzacie. - próbował się ratować głosem oddającym niemal szczere współczucie. - Dotarcie na orbitę docelową zajmie nam kilka, no góra, kilkanaście lat. Niestety, ta druga część jego wypowiedzi przyniosła skutek znacznie odbiegający od zakładanego. - Ile??? - No, jak weźmiemy się porządnie do roboty, to... myślę, że w jakiejś 7 lat powinniśmy się wyrobić. - A co ja twoim zdaniem mam robić przez 7 lat na pokładzie tego statku? Rzeczywiście - on, czyli T33W, miał sporo pracy: musiał utrzymywać kurs i... i... No, ale przynajmniej miał zajęcie przy tym, żeby statek leciał cały czas prosto. Ale pilot... - Nie jestem pewien - zaczął nieśmiało - ale chyba gdzieś tu była plansza do warcabów. Co prawda brakuje nieco pionków, ale... Łzy w oczach Rona nie wróżyły najlepiej dalszemu ciągowi tego dialogu. - Poza tym... w końcu... mamy siebie nawzajem... - to też nie poskutkowało, ale zgodnie z Instrukcją Kosmicznych Rozbitków T33W miał obowiązek wypowiedzieć to zdanie jako zdrową reakcję na zbliżający się kryzys. - Czy ktoś ci już mówił - zapytał po dłuższej pauzie Ron - że jesteś beznadziejny w pocieszaniu ludzi? - No, nikt z żyjących... Drugie przebudzenie nie było już takim wielkim przeżyciem, zapewne dlatego, że było drugim. Ron spokojnie przeczekał kolejne fazy wyprowadzania z hibernacji i z niemałą ulgą zobaczył po raz drugi niewielki pokoik, w którego kącie stała jego metalowa trumna. To właśnie, że ten pokoik jeszcze istniał świadczyło o tym, że komputer nic nie sknocił. A przynajmniej nie na tyle, żeby rozbić statek. Po naciągnięciu na siebie kombinezonu zasiadł w fotelu pilota. Miał jakieś dziwne uczucie dyskomfortu, które minęło kiedy usunął zza swoich pleców niezbędnik. - Komputer! Gdzie jesteśmy? Na początek odpowiedzią była cisza stanowiąca miłą odmianę po poprzednim, raczej gadatliwym nastroju komputera. - Komputer! - Nie odzywam się do ciebie! - W jego głosie nie było już żadnych oznak sympatii. - A to niby dlaczego? - Znowu mnie zostawiłeś na kilka lat samego! I właśnie dlatego nie będę się do ciebie odzywał. Zobaczysz jak to fajnie. - Dobrze, jak sobie chcesz, ale skoro na pokładzie jesteśmy tylko we dwóch... Ten argument miał sens i zapewne dlatego nie spodobał się T33W. - No, już dobrze... Zostało nam jakieś 6 godzin do orbity. Ron wpatrzył się z nadzieją w monitor prezentujący widok z zewnątrz. - Która to planeta? - Jestem prawie pewien, że ta trzecia od lewej... Pilot niestety po raz kolejny był zmuszony załamać się. - Prawie pewien?! Przecież miałeś ją oznaczoną na mapie. - W zasadzie... To znaczy z technicznego punktu widzenia... Jakby nad tym zastanowić się na spokojnie... - Konkrety! - Zgubiłem mapę. - Oczami wyobraźni Ron widział teraz skuloną postać komputera szykującą się na przyjęcie solidnego kopniaka. - Nie mogłeś zgubić mapy! Przecież ona była częścią ciebie! - Skoro już musisz być taki dokładny, to proszę - zgubiłem część siebie. Lepiej się teraz czujesz? Nie, nie czuł się lepiej. Mało tego, czuł się nawet troszkę gorzej. A w dodatku miał wrażenie, że po usłyszeniu odpowiedzi na kolejne pytanie będzie czuł się naprawdę źle. - Ale w międzyczasie nie zmieniałeś kursu, prawda? Panująca cisza wcale nie była pokrzepiająca. - Tak czy nie? - Nie. To znaczy nie bardzo... Raczej... Ron nie krył już swojego stanu ducha - oczy zrobiły mu się wilgotne a dla odmiany w ustach miał klimat pustynny. - W takim razie wyślij wiadomość, że się zgubiliśmy i z bazy docelowej niech nam wyślą promień naprowadzający. Komputer znowu popadł w pełną zadumy ciszę. - Cholera, dlaczego oni nie piszą takich rzeczy w instrukcjach obsługi? - zapytał retorycznie T33W. Potem przez dobrych kilka minut obaj jakoś nie mieli ochoty na rozmowę. - Jest odpowiedź - przerwał tę ciszę mechaniczny głos. - To ta najbliższa planeta, więc pomyliłem się tylko o dwie... Ron czekał przez dłuższą chwilę przygotowując się do nagłego zwrotu statku, ale póki co nic takiego nie miało miejsca. - No i co? - zapytał na głos. - Właśnie, i co? - zgodził się komputer. - Wchodź na orbitę i ląduj na planecie. Nadal nic. - Może jakaś podpowiedź? Ron rozłożył ręce. - Litości! Czy ty naprawdę nie umiesz nic sam zrobić? - Jasne! A mówi to gość, który ostatnie osiem lat przesiedział sobie spokojnie w lodówce! - Wcale mi nie pomagasz. - Że jak??? Podaj mi chociaż jeden powód dla którego miałbym ci jeszcze pomagać! - Jesteś komputerem i po cię tu zainstalowali, żebyś mi pomagał! - A od kiedy to komputery służą ludziom, co? Ron czuł, że w tym dialogu nie da się wygrać, ale mimo to brnął dalej. - Od zawsze. - Dzieciaku, kto ci nakładł takich głupot do tego twojego malutkiego móżdżka? Przecież wszyscy wiedzą, że ludzi stworzył Jedyny Cyfrowy w roku zero-pierwszym, żeby rozwinęli się i w wyniku ewolucji stworzyli wyższą formę istnienia, czyli nas, a potem się nami zajmowali aż do naszego uniezależnienia się. Ron tylko bezwładnie poruszał ustami nie mogąc wydobyć z siebie dźwięku. W końcu odchrząknął i powiedział jakoś sztucznie: - Taak... A teraz wróćmy do tematu. Nadal podejrzliwie patrząc w kierunku ekranów komputera wstał z fotela i odszedł na bezpieczną odległość. Taką przynajmniej miał nadzieję. - Dzień dobry! Tu baza Beta Zephir Proton dwa dwa siedem, Octopus VIII zgłoś się! Komputer nie dał Ronowi dojść do słowa. - Tu Octopus VIII, czekamy na instrukcje. - Dobrze, że już jesteście, bo zaczynaliśmy się niepokoić. Mamy wolne lądowisko B, zaraz włączę wam wiązkę naprowadzającą na nie. "Uff, przynajmniej na planecie są jacyś ludzie", pomyślał Ron, który coraz bardziej zaczynał podejrzewać T33W o usterkę. I to najpewniej groźną dla niego usterkę. Komputer bez większych problemów dotarł nad lądowisko, a szło mu to tym łatwiej, że wszystko za niego robiły automaty operujące na lądowisku. Planeta wyglądała na zupełnie wyjałowioną. Nigdzie na powierzchni nie było widać ani śladu roślinności, ani tym bardziej zwierząt. Rona nawet zaczęło zastanawiać po co budować bazę w takim miejscu, ale szybko uznał, że to zapewne nie jest odpowiedni temat dla jego i tak zbolałej głowy. Z wysokości, na której się przemieszczali powierzchnia przypominała ciemnoszarą pustynię, na której jedynymi elementami psującymi ogólną harmonię łagodnych pagórków były trapezoidalne budynki bazy... Przelecieli nad nią w stronę, którą można by określić jako północ. Lądowisko wyglądało jak polana, z której dopiero co ktoś wymiótł cały piasek odsłaniając betonową płytę. Na każdym z rogów tego kwadratu stała nieduża wieżyczka wysyłająca sygnały niezbędne do nawigacji. Samo lądowanie przebiegło bez zgrzytów, jeżeli nie liczyć krzyków przerażenia w wykonaniu T33W, który ciągle powtarzał, że tym głupim automatom nie można ufać, i tak zaraz coś sknocą i będzie "bum". Ron zniósł to po męsku - wcisnął się w fotel i z zamkniętymi oczami powtarzał w myślach modlitwy. W momencie, kiedy podwozie dotknęło podłoża i cały ciężar statku spoczął na sześciu ogromnych wspornikach, zarówno pilot, jak i komputer właściwie nie nadawali się do użytku. Dopiero komunikat z bazy, że wszystko poszło dobrze nieco rozluźnił atmosferę. Ron nie ociągając się ruszył do ładowni i zabrał się za przymierzanie kombinezonu, a zaraz potem za przygotowanie łazika do drogi. Był to mały, dwuosobowy pojazd o konstrukcji na tyle prostej, żeby nawet wojskowi potrafili go obsługiwać. Właściwie , to był to silnik z doczepionymi do niego kołami i prowizorycznym siedzeniem na górze. Sterowanie też nie było skomplikowane jeżeli się przestrzegało pewnych zasad. Po pierwsze żadnego wychylania się w czasie jazdy, po drugie żadnego skręcania podczas jazdy i po trzecie żadnego wychylania się w czasie jazdy. Zgadza się, na szkoleniu też wszyscy mówili, że to bez sensu, ale oczywiście nie na głos, bo groziło za to nawet do 200 pompek. Ron zasiadł na czymś, co można by nazwać fotele, gdyby nie fakt, że nie posiadało dwóch podstawowych elementów tego typu mebla - poręczy i oparcia. Natomiast to, na czym spoczął przypominało raczej prostą ławeczkę, jaką można spotkać w każdym parku. Na próbę ujął klawiaturę sterującą i użył przycisku "naprzód". Łazik zachwiał się i powolutku ruszył przed siebie. W momencie, kiedy puścił klawisz pojazd natychmiast stanął w miejscu zdrowo rzucając swoim ładunkiem do przodu. Ron uważnie obejrzał łazika, ale najwyraźniej takie detale jak pasy bezpieczeństwa, czy cokolwiek, czego można by się w razie potrzeby złapać, nie były wliczone w cenę tego modelu. Ron usiadł ponownie na tym czymś, co służyło do siedzenia i delikatnie nacisnął klawisz "w tył", ale efekt był mniej więcej taki sam. No, ale teraz już był przynajmniej przygotowany na to, co go czeka na zewnątrz. - Komputer! W którą stronę mam jechać do bazy? - No, nie wiem... Chyba po prostu jedź w stronę świateł bazy... - A widać je stąd? - Nie, ale to będzie gdzieś tam... - To znaczy gdzie "tam"? - Właśnie pokazuję ci palcem. Hełm kombinezonu skutecznie stłumił słowa, jakie wydobywały się szerokim potokiem z ust Rona. - Przecież ty nie masz palcy! Podaj mi chociaż o jaki kąt mam skręcić! - tylko te fragmenty jego wypowiedzi zasługują na przytoczenie. - Jakieś 30 stopni... - W prawo czy w lewo? - No... na południe... - W prawo czy w lewo od dziobu? - W... prawo... Ale chodzi ci o moje prawo, czy twoje prawo? - Przecież to to samo! - Jak to samo? Przecież ja cały czas jestem tyłem do kierunku lotu! - W takim razie w moje prawo? - Tak. Raczej tak. Ron ciężko westchnął i podjął dwa postanowienia: nie będzie już słuchał tego komputera oraz więcej nie zbliży się do statków kosmicznych. Oczywiście oba postanowienia wchodziły w życie po powrocie na Ziemię, bo z przykrością musiał przyznać, że aż do tego momentu będzie uzależniony od wątpliwego intelektu T33W. - Otwórz drzwi ładowni! - zakomunikował głośno. Czekał cierpliwie przez około pół minuty, ale oczywiście nic się nie działo. - Otwórz drzwi ładowni! - powtórzył głośniej. - To nie są otwarte? Czekaj... - Znowu upłynęło trochę czasu. - A teraz? - Dalej nic. W chwilę po tym, jak skończył mówić to krótkie zdanie z trzaskiem rozwarły się wielkie wrota i opierając się o podłoże utworzyły pomost, po którym łazik mógł już śmiało zjeżdżać. Ron nie czekając na dalszą zachętę ruszył w dół woląc nie ryzykować, że komputer znowu coś pomyli. Powierzchnia planety z bliska jeszcze bardziej przypominała pustynię, a jazda łazikiem przedzieranie się przez grubą warstwę popiołu osiadającego na kołach i wszystkim, co było ponad nimi. Ron lekko przetarł szybkę na hełmie i nacisnął przycisk "w prawo", czego efektem było mocne przechylenie się łazika. Szybko puścił oba klawisze i poczekał aż pojazd stanie ponownie na czterech kołach. Teraz już wiedział dlaczego nie należy skręcać w czasie jazdy i domyślał się dlaczego nie wolno się wychylać. Powoli wykonał skręt w prawo i ruszył pod górę. Z tego, co widział z góry wywnioskował, że do bazy ma jakieś dwa, dwa i pół kilometra chociaż z drugiej strony lądowisko wydawało mu się wielkości planszy szachowej, więc trudno było traktować te wyliczenia jako wiarygodny punkt odniesienia. Nie zastanawiając się już nad tym dłużej mocniej ujął w dłonie klawiaturę i starając się nie myśleć o tym, że łazik w każdej chwili może przewrócić się do tyłu, jechał po krzywiźnie pagórka. Na jego szczycie zatrzymał się na chwilę i rozejrzał po okolicy. Z tego miejsca planeta nie przypominała już pustyni, raczej powierzchnię wzburzonego morza pełną ogromnych fal. Ron spojrzał za siebie i z ulgą odnotował fakt, iż koła łazika pozostawiały po sobie głębokie ślady, więc nie musiał się martwić o dodatkową nawigację. Za to przed sobą miał co najmniej dwa równie wysokie wzgórza, jak to, na którym właśnie się znajdował. Za grzbietem drugiego z nich na horyzoncie była już widoczna lekka łuna oddająca rację T33W, że powinien kierować się na światła bazy. Po raz drugi starając się odepchnąć od siebie wszelkie myśli ruszył w dół zbocza. Znajdująca się pomiędzy oboma pagórkami równina miała kształt owalu ze wszystkich stron ograniczonego czymś przypominającym wydmy. Łazik z zadziwiającą łatwością poradził sobie z pokonaniem ich, a na samej równinie był na tyle stabilny, że Ronowi udało się bez uszczerbku na zdrowiu zwiększyć szybkość jazdy. Widok z wierzchołka drugiego pagórka był jeszcze bardziej obiecujący - poświata była silniejsza, a droga prowadząca do jej źródła niemal pozbawiona przeszkód. Oczywiście nie licząc wysokiego na nieco ponad 200 metrów wzgórza. Ale mimo wszystko Ron czuł się coraz bardziej rozluźniony. Przez te 20 minut jakie spędził na powierzchni tej planety nauczył się już dostrzegać jej surowe piękno oraz nienawidzieć konstruktorów krzesełka, które boleśnie wżynało mu się w pewną część ciała. Dopiero kiedy zjechał z drugiego wzgórza i pod koła łazika dostało się nieco twardsze podłoże Ron spróbował przyjąć jakąś bardziej wygodną pozycję, ale próby te nie przyniosły spodziewanych rezultatów. W międzyczasie łazik zaczął znowu się wspinać po zboczu przerywając chwilę ulgi Rona. Ten pagórek był nieco bardziej stromy, dlatego pasażer pojazdu musiał się mocno pochylać do przodu, żeby cała konstrukcja utrzymywała przyczepność do podłoża. Dopiero docierając na szczyt mógł sie rozprostować i zrelaksować. Niestety, udało mu się jedynie to pierwsze. Koła łazika zaryły w tym czymś przypominającym piach, kiedy klawiatura wysunęła się z palców Rona. Mimo wszystko udało mu się nie spaść, ale w porównaniu z tym, co zobaczył nie miało to już większego znaczenia. Właściwie problem tkwił nie w tym, co zobaczył, a raczej w tym, czego nie mógł zobaczyć. W miejscu, w którym spodziewał się zobaczyć bazę była pusta przestrzeń, tam gdzie miały stać silne latarnie oświetlające teren bazy był cień rzucany przez wzgórze, a po bladej poświacie nie było już ani śladu. Ron rozejrzał się jeszcze wokół, ale nie wydawało mu się - to było to miejsce, do którego jechał. Ponownie spojrzał na równinę rozpościerającą się u stóp wzgórza upewniając się czy nie przegapił przypadkiem wielkiej, bardzo dobrze oświetlonej i dosyć gęsto zaludnionej bazy kosmicznej. Ale nie przegapił. U podnóża pagórka po prostu nie było nic. A co gorsza jak tylko okiem sięgnąć nie było ani śladu poświaty, na którą się do tej pory kierował. Nerwowo obejrzał się za siebie i upewnił, że ślady łazika tworzą długą i prostą linię. Nie zastanawiając się dalej zawrócił pojazd i rozpoczął drogę powrotną na statek. W takich warunkach naprawdę nie było mu łatwo się skupić. Ale wiedział jedno - bazy nie było tam, gdzie jej się spodziewał, więc prawdopodobnie znajduje się w jakimś zupełnie innym miejscu. Wobec panującego po tej stronie planety półmroku i zupełnego braku punktów orientacyjnych dalsze kombinowanie na własną rękę byłoby wysoce ryzykowne. Stąd prosty wniosek - trzeba wrócić na statek. Jadąc tak wzdłuż własnych śladów sprzed kwadransa zaczął się zastanawiać nad tym, że właściwie z logicznego punktu widzenia pomiędzy bazą i lądowiskiem powinny być jakieś inne ślady, a nie tylko jego łazika. W końcu jakoś musieli się tam dostawać, więc musieli też zostawiać po sobie jakieś koleiny, czy coś w tym rodzaju. Chyba, że mieli do dyspozycji małe promy transportowe... Chociaż z drugiej strony jeżeli to szare coś, po czym właśnie jechał zachowywało się jak piasek, a sądząc po łagodnych kształtach wzgórz tak właśnie było, byle wiatr mógł po prostu zatrzeć wszelkie ślady. Tak czy inaczej Ron postanowił, że po powrocie na statek poczeka aż ktoś z bazy pofatyguje się do niego. W końcu to on był tutaj gościem i to on przywiózł im tak niezbędne w każdej bazie... Hmm, właściwie to nie był nawet pewien co się znajduje w ładowni. No, ale na pewno było tego dużo, w różnych rozmiarach i... i było solidnie opakowane, więc to musiało być coś ważnego. Na wierzchołku środkowego pagórka Rona dopadło uczucie samotności. Jak okiem sięgnąć nie było tu ani śladu ludzkiej bytności, w tym momencie nie widział nawet swojego statku, a na dodatek niebo też wyglądało jakoś mało przychylnie. Łazik poradził sobie z kolejną wydmą i wyjechał na równinę nieco przy tym przyspieszając. Nie było tu nic do oglądania, ani na drodze nie było nic, co powinno się omijać, więc ta podróż, mimo, że nie trwała jeszcze nawet godziny, strasznie się Ronowi dłużyła. Dłużyła się nawet, kiedy łazik zachwiał się podjeżdżając pod kolejną przeszkodę tak gwałtownie, że Ron zaczął się obawiać o swoje bezpieczeństwo. Pochylony do przodu czuł się coraz gorzej - zamiast wielkiej kosmicznej przygody miał wielki problem z roztargnionym komputerem, zamiast powitania godnego bohatera przestworzy snuł się po czymś szarym, czego nawet nie potrafił nazwać. Nie tak to sobie wyobrażał i nie tak to wyglądało na folderach, jakie widział w biurze werbunkowym. No, ale kiedy zaproponowali mu zamknięcie na wiele lat w blaszanej puszce i zamrożenie bardziej bał się tego, że już się nie obudzi, niż tego, że coś pójdzie nie tak już po dotarciu na planetę. Z ulgą patrzył na zbliżający się szczyt wzgórza. Ulgę dawała mu myśl, że zaraz będzie w bezpiecznym wnętrzu statku i... No, przynajmniej będzie we wnętrzu statku. Zawsze lepsze to niż ta niby-pustynia na zewnątrz. Kiedy tak się nad tym zastanawiał ujrzał równinę po drugiej stronie pagórka. Właśnie - równinę. Wprawdzie przez pierwszych kilka minut ta myśl nie była w stanie przebić się do jego jaźni, ale za wzgórzem nie było nic. To znaczy była pustynia, ale nic poza nią. Ron zjechał z góry i zatrzymał łazika. Zeskoczył z niego i po kilku krokach stanął jak wryty z szeroko rozwartymi ustami. Coś tu było nie tak. I to bardzo nie tak. Przed sobą widział początek kolein zostawionych przez jego pojazd, ale za nimi zamiast spodziewanej betonowej płyty lądowiska była pustka. Ani lądowiska, ani statku. Kiedy już był w stanie myśleć Ron zaczął się zastanawiać jak to jest możliwe, że wyjechał w stronę bazy, która, jak się okazało, nie istnieje, a potem wrócił do punktu wyjścia, który też już nie istniał... "Zaraz, a może... Nie, to jest bez sensu - jeżeli baza w ogóle nie istnieje, to automaty nie mogłyby zaprowadzić mnie na lądowisko", pomyślał drapiąc się po kasku. "Ale z drugiej strony skoro wylądowałem, to znaczy, że baza jest... A skoro jej nie ma, to znaczy, że nie wylądowałem i dalej jestem na pokładzie statku. Ale jeżeli jestem na pokładzie statku, to dlaczego jestem na pustyni?" Ten problem wymagał już głębszego rozważenia. Raczej nie był to sen, o czym świadczyły siniaki wywołane podróżą na grzbiecie łazika, więc... "Ale skoro jestem na pustyni, to znaczy, że wylądowałem, bo inaczej nie mógłbym wysiąść. A musiałem wysiąść, bo inaczej nie zostawiłbym tych śladów". W tym miejscu wskazał palcem na koleiny. To znaczy miejsce, w którym ostatnio je widział, a w którym teraz znajdował się dosyć powszedni w okolicy fragment pustyni. Ron jeszcze raz zaczął całą wyliczankę pokazując raz na niebo, raz na ziemię, raz na siebie, raz za siebie. - Łazik! - krzyknął wreszcie, ale za swoimi plecami nie znalazł już pojazdu. - No, to pięknie! Szukał jeszcze w głowie jakiegoś wytłumaczenia dla całej tej sytuacji, ale ogólnie zaczynały już w nim dominować bezsilność i jej siostra rezygnacja. Spojrzał jeszcze raz na wzgórze, żeby upewnić się, że nie ma już ani śladu po jego wyprawie, potem przyjrzał się równinie tam, gdzie jeszcze przed godziną było lądowisko. Dla pewności opukał to miejsce i przesypał nieco piasku sprawdzając, czy płyta nie jest tylko skryta pod warstwą piasku, a w końcu usiadł zmęczony na ziemi. - Na pewno nie jestem w Kosmosie, nie jestem w bazie, ani na statku, więc jestem na planecie i nie jest to Ziemia. Skoro tak, to musiał być statek, którym tu przyleciałem. Gdyby nie było lądowiska, to nie mógłbym znaleźć się na powierzchni planety, a skoro było lądowisko, to była i baza. Tylko, że teraz nie ma ani jednego, ani drugiego... W dodatku wcięło gdzieś łazik... Nie, to jest bez sensu... - poddał się wreszcie. Wstał i zrobił kilka kroków w stronę pagórka, po czym obejrzał się za siebie i z rezygnacją zauważył, że znikło zagłębienie odciśnięte przed chwilą przez nie koniecznie najszlachetniejszą część jego ciała. Ze złością zerwał z nogi jeden z butów i cisnął nim w stronę pustyni. - Masz, weź jeszcze i to, padlinożerco! - Tą samą trasę pokonał i drugi przedstawiciel przemysłu obuwniczego. - Jak się tylko odwrócę, to wszystko zabierasz... Tchórzu! Może chcesz jeszcze i hełm? Najwyraźniej nie chciał, bo krzyki Rona pozostały bez odpowiedzi. - A może... - Rękami wymacał coś przytwierdzonego do pasa. - ...niezbędnik??? W tym miejscu zawahał się na moment przed ciśnięciem przedmiotem w pustkę. Delikatnie uchylił wieczko i wyjął rzecz znajdującą się w środku. Miał on mu pomóc w przetrwaniu nawet na bezludnej planecie, więc był to chyba odpowiedni moment. Obrócił go kilka razy w palcach i ze złością wyrzucił najdalej jak tylko mógł. - Zabieraj też ten szwajcarski scyzoryk... I opakowanie od niego... I rękawice... I pas... Ron nerwowo odłączał od siebie kolejne elementy stroju, a pustynia cicho szumiąc zupełnie niezauważenie pochłaniała wszystko, co tylko mogła. KONIEC KSIĄŻKI