wilhelm Hunermann ŻEBRAK GRANADY Tłumaczyła1 Irena Hachulska KATOWICE 1988 KSIĘGARNIA ŚW JACKA Tytuł oryginału Der Bettler von Granada I WABIĄCY ZEW Projekt okładki, karty tytułowej Witold Gluźniewicz Redakcja książki Maria Janota ZŁOTE MARZENIE ISBN 83-7030-017-0 Ten dzień można było nazwać złotym dniem. Wszystko tonęło w blasku słońca, którego złote promienie igrały na wąskich, biało tynkowanych domach Montemoru, padały na rozkwitające drzewa migdałowe i czerwono kwitnący oleander opleciony niebieską glicynią. Śpiewał słowik ukryty w gałązkach srebrem połyskującej oliwki. Przed jednym z takich domów w uliczce Zielonej — między spiętrzonymi koszami wypełnionymi po brzegi pomarańczami, oliwkami, melonami i jabłkami — siedział, jakby złotą ramą otoczony, mały bosy chłopczyk. Ubrany tylko w niebieskie spodenki i szeroko rozpiętą koszulkę patrzył swoimi dużymi, ciemnymi oczami na ten cichy blask. Dzisiaj jemu powierzyła matka nadzór nad ulicznym straganem, sama bowiem została przy chorej sąsiadce, a ojciec ze swoim mułem był w drodze po zakupy. Mało było dziś kupujących. Rzadko która seniora przychodziła zamienić błyszczące eskudo na kilka owoców. Po odważeniu owoców, o które prosiły, chłopak siadał znowu na kamiennym progu domu i dalej śnił swój złoty sen, a Joco, jego pies, z przyjemnością wygrzewał się na słońcu. O czym marzył chłopczyk? Spoglądał na małe, białe chmurki, które jak stateczki płynęły przez błękitny oceannieba, a wraz z nimi podróżował na skrzydłach fantazji mały Joao. — Joao! He, Joao! — to mocny męski głos przywoływał go ze świata fantazji do rzeczywistości. — Gdzie bujasz myślami, że wcale nie dostrzegasz twojego wujka Alfonso? Cały twój kramik można by ci wykraść, a ty nie zauważyłbyś tego. Przerażony spojrzał Joao na niespodziewanie pojawiającego się wujka Duarte, brata matki, trudniącego się handlem słoniną i dorszami. — Wujku Alfonso — zawołał zakłopotany mały winowajca— uważasz to co robię za tak wielkie zło, że mi tak wymyślasz? — Jesteś i pozostaniesz marzycielem — śmiał się wujek i głaskał czarne, kręcące się włosy małego. Pies towarzyszący chłopcu nie poruszył się wcale, merdał tylko wesoło ogonem, uważając tym samym ceremonię powitania za skończoną. — Nie po swojej matce odziedziczyłeś skłonność do marzeń — stwierdził zdecydowanie handlarz ryb. — Ona nie ma na to czasu. Po ojcu przejąłeś to marzycielstwo. W jego krwi leży ów niebezpieczny niepokój, który — przed sześciu laty — o mało co nie wyprawił go do Indii razem z Vasco da Gamą. Szczęście, że twoja matka w ostatniej chwili powstrzymała go i udaremniła zamiar podróży, a poza tym był jeszcze dwuletni chłopczyk, którego nie miał serca opuścić. — O, ja nie powstrzymywałbym swego ojca — odparł mały. — Kiedy urosnę, pojadę również do Indii, tam gdzie są miasta, domy i mury ze szczerego złota i srebra, jak w bajce. — Ty już znowu marzysz — śmiał się Alfonso Duarte. — To musi być piękne tak płynąć po niebieskim morzu dużym statkiem z białymi żaglami i nie widzieć nic poza wodą i niebem, a nocą mieć nad sobą tysiące złotych gwiazd! — A potem, podczas nagle zrywającej się burzy, zatonąć wraz ze statkiem i wpaść w paszczę wieloryba — odezwał się wujek przerywając marzenia chłopca. — Poza tym istnieje jeszcze przecież Bóg i Najświętsza Panna. — Rzeczywiście i Pan Bóg i Najświętsza Panna są — przytaknął wujek. — I całe szczęście że są, bo inaczej taki marzyciel jak ty dawno już złamałby i ręce, i nogi. — Ale ja przecież nie patrzę stale w dal — dąsał się chłopczyk. — Zostawmy to już, mój mały — śmiał się Duarte. — Ale powiedz, gdzie jest twoja matka? — Dogląda chorej sąsiadki, która ma suchoty i wkrótce może umrzeć. — A jak powodzi się matce? — Od ostatniej zimy wciąż jeszcze bardzo kaszle — odpowiedział chłopak smutno. — Ale przecież żadna matka nie może umrzeć, prawda wujku Alfonso? A może jednak? — Tak, ona też może umrzeć na przykład wtedy, kiedy własne dziecko złamie jej serce. — Ja nie złamię serca mej matki — rzekł przerażony Joao. — Miejmy nadzieję — mruknął mężczyzna. — No, to przekaż jej piękne pozdrowienia ode mnie, ojcu również. — Dobrze, wujku Alfonso. I znów mały Joao pozostał sam i powrócił do rozmyślań. Musiał się bowiem zastanowić nad tym, jak dziecko może własnej matce złamać serce. Jednak, mimo wielkiego wysiłku, nie mógł sobie tego wyobrazić. Przecież wie, że jego matka kocha go bardzo i on sam kocha ją tak, jak tylko mały chłopak zdolny jest kochać." Nagle jego szpic podniósł się i ziewnął, a potem wesoło szczekając podskoczył do kobiety, która w białej chustce na głowie i z koszem w ręku dochodziła do nich. — Matko! — zawołał chłopiec — był tu wujek Alfonso i kazał ci się kłaniać. — To dobrze — powiedziała pani Teresa. — A ty dobrze dawałeś baczenie na wszystko?Joao z dumą podał i wyliczył matce srebrne escudos i miedziane centavos, które zainkasował informując równocześnie o tym, co sprzedał. — Stara Maria nie zapłaciła za dwa kilo melonów. Obiecała donieść pieniądze jutro. — To dobrze — odpowiedziała matka. Nagle złapał ją ciężki atak kaszlu; chłopiec przestraszony patrzył na bladą, szczupłą twarz matki. — Matko, musisz pić wino z Porto, wtedy wrócisz szybko do zdrowia — radził z przejęciem Joao. — Tak powiedział ksiądz proboszcz, który sam dziennie wypija przynajmniej jedną butelkę. Dlatego jest taki zdrowy, nigdy nie choruje. Jak urosnę, zostanę bogatym człowiekiem, wtedy będziesz mogła codziennie wypić butelkę wina, i więcej już nie zakaszlesz. — Ty marzycielu mały — uśmiechnęła się matka, jeszcze ciężko oddychając po przebytym ataku. — Matko, ty nie możesz umrzeć — ciągnął dalej chłopiec. — Musisz również uważać, by ci nikt serca nie złamał. Ja na pewno tego nie uczynię. — Tak, tak — westchnęła kobieta. Ocierając łzę płynącą z ciemnych oczu, udała się do domu, pilnie się po nim krzątając. Przez chwilę pozostawiła jeszcze chłopcu sklepik, a on zastanawiał się dalej nad tym, co by przedsięwziąć, aby jak najszybciej zarobić tyle pieniędzy, by matka mogła codziennie wypić butelkę wina. Skrzypienie kół wozu wyrwało go z zadumy. To szlifierz zbliżył się ze swoją taczką, na której umieścił duży kamień do szlifowania. Za nim umocowana była na czterech drążkach — za pomocą taśmy z łyka — mała beczułka, z której spływała woda na kamień. — Dzień dobry, mój chłopcze. — Mężczyzna zatrzymał swój pojazd. — Zapytaj matkę, czy ma do ostrzenia noże i nożyce. Joao jednak jak urzeczony spoglądał na dużego, barwnego ptaka, łańcuszkiem przymocowanego do beczki i z podnieceniem podskakującego na jej brzegu. — Co to za ptak? — zapytał. — To papuga — śmiał się mężczyzna. — Takiego pewnie dotąd nie widziałeś? — Skąd go macie, panie — zapytał Joao. — Z krainy Murzynów — odpowiedział szlifierz. — Byliście w krainie Murzynów? — Naturalnie — zaśmiał się mężczyzna. — Podróżowałem przecież z Vasco da Gamą, objechałem prawie pół świata aż do Indii. — Mój Boże! To musicie, panie, opowiedzieć o tym. — Ja mogę również opowiadać przy szlifowaniu — odparł pilny szlifierz. — Przynieś noże i nożyczki do ostrzenia. — Tak, tak — odrzekł chłopiec wbiegając do domu. Prosił matkę tak długo, aż ta dała mu kilka noży i sierp do zaostrzenia. — Proszę. A teraz ostrzyjcie i opowiadajcie — mówił chłopak stając znów przed drzwiami. — Więc cóż mam ci opowiedzieć? Indie są dużym i bogatym krajem z sięgającymi do nieba wieżami i świątyniami. — Całymi ze złota? — Naturalnie! Całe ze złota — zaśmiał się mężczyzna. — Mieliśmy pełne beczki złota, gdy wracaliśmy do domu. — A teraz jesteście szlifierzem?—zdziwił się chłopiec. — Tak, teraz jestem znowu szlifierzem — przytaknął człowiek. — Nie macie więc już żadnej beczki ze złotem? — Ach, wyobraź sobie, w czasie burzy wypadła mi za burtę. — O, to wielka szkoda — ubolewał Joao. — Dlaczego nie jedziecie znowu do Indii, aby sobie nową przywieźć? — Widzisz, tak to jest — powiedział obcy naciskając ze złością na nożny pedał. — Spóźniłem się na statek, którym Vasco się wyprawiał. Przybyłem akurat do portu, gdy on już odpływał. Czy możesz sobie wyobrazić, jakim gniewem mnie to przejęło? — Tak, to jest powód do żalu—-przytaknął chłopiec.— Jeżeli Vasco znowu w podróż wyruszy, pojadę z nim i będę uważał, żeby mi beczka ze złotem nie wpadła do wody.— Chłopcze, noże i sierp są tak ostre, że mógłbym ci nimi szyję odciąć. Czy mam spróbować? — Tego nie zrobisz, człowieku — zaśmiał się Joao. — Zapłacisz mi 20 centavos. — Joao przyniósł pieniądze i były posiadacz beczki ze złotem ruszył dalej ze swą skrzypiącą taczką. Beczka pełna złota — rozmyślał chłopak i spoglądał za odjeżdżającym. Wówczas matka mogłaby pić dużo wina i byłaby znów zdrowa. Joao — wołano z domu. Gdy wszedł do domu, matka podała mu kosz z owocami, słoniną i okrągłym, twardym i suchym jak deska, suszonym dorszem. — Zanieś te rzeczy do samotnika z pustelni na wzgórzu. Przekaż mu wiele pozdrowień i poproś o modlitwę za nas. — Dobrze, matko — odpowiedział chłopak z radością, wziął kosz i bosy, tak jak był, udał się w drogę. — Do kolacji bądź znowu z powrotem — zawołała za nim pani Teresa. Zawartość kosza była ciężka. Joao stale musiał przerzucać go do drugiej ręki. W dodatku słońce paliło mocno, a droga była długa i pełna kurzu. Ale mimo to chłopiec osiągnął swój cel w stosunkowo krótkim czasie. Znalazł pustelnika, starego już mężczyznę z ogorzałą twarzą, długą białą brodą, modlącego się w swój ej pustelni — chacie zbudowanej z surowych desek pod sękatym, korkowym dębem. Długo czekał, gdyż nie odważył się przeszkodzić pobożnemu pustelnikowi w modlitwie. Gdy ten podniósł się z kolan, Joao z szacunkiem przywitał go, przekazał pozdrowienia od matki i wyłożył zawartość kosza. — Jak się nazywasz, moje dziecko — zapytał eremita, kładąc przyjaźnie rękę na czarnej, kędzierzawej główce chłopca. — Joao — odpowiedział chłopiec. — Ale dzieckiem to ja już nie jestem. Niedługo wyjadę do Indii i przywiozę stamtąd beczkę złota. — Nie trzeba szukać złota, tylko Boga — upomniał starzec, patrząc na chłopca swymi poważnymi oczyma. — Boga nie trzeba przecież szukać — odpowiedział chłopiec ze zdziwieniem. — Ja wiem przecież, gdzie On mieszka. W kościele. — Tylko widzisz, chłopcze, ja sądzę, że winniśmy się więcej troszczyć o Pana Boga, niż o złoto. Wierz mi, złoto psuje świat, a Pan Bóg czyni go szczęśliwym. — Ale matka moja musi pić portwajn przeciwko kaszlowi — przypomniał chłopiec, powątpiewając w cichości, czy Bóg dostarczyłby mu wino. Natomiast za złoto mógłby je kupić w każdym sklepie. — Kto jest twoją matką? — Moja matka, to moja matka — odparł chłopak zdzi-| wiony tak nierozsądnym pytaniem. — Jak się nazywa? — Teresa. — Teresa. A gdzie mieszka? — Przy ulicy Zielonej. Tam mamy sklepik z owocami. — Tak, już wiem — przypomniał sobie eremita. Potem uważnie spojrzał na chłopca. — Ty teraz masz osiem lat, prawda? — Właśnie — odpowiedział chłopiec z dumą. Starzec jednak spoglądając wciąż na chłopca wpadł w zadumę. — Ja nawet znam twój dzień urodzenia. Urodziłeś się 8 marca roku Pańskiego 1495. — Tego ja sam tak dokładnie nie wiedziałem — zdziwił się chłopiec. — Wtedy w kościele Najświętszej Maryi Panny zadzwoniły dzwony, mimo iż nie dotknęła ich ręka ludzka — mówił starzec, jakby do siebie. — I wspaniałe światło stanęło nad domem przy ulicy Zielonej. — Wciąż j eszcze spogląda-jąc na chłopca rzekł uroczyście: — Pan Bóg z tobą wiąże wielkie plany. Miej Go całe życie przed oczami i czyń, co On chce! — Tak, ojcze eremito — przytaknął chłopiec. — To mówi i moja matka. Zresztą matka prosiła o modlitwę za nas. Za to przyniosę wam kiedyś znowu słoninę, dorsza i pomarańcze. 10 11— Dobrym chłopcem jesteś — powiedział z uśmiechem pustelnik. -— Ale teraz już idź, by matka nie czekała na ciebie. Nigdy nie można pozwolić na to, by matka czekała, zapamiętaj to sobie! — Tak, ojcze eremito! — Idź więc z Bogiem. — Pozdrów matkę i podziękuj jej ode mnie. — Do widzenia, ojcze — powiedział Joao i oddalił się, podczas gdy pustelnik długo jeszcze za nim patrzył. Z góry szło się lżej, tym bardziej, że kosz był pusty i chłopiec wesoło nim machał. Wkrótce dotarł do drewnianego mostu nad potokiem Canha. Kilku chłopców puszczało tu papierowe stateczki. Joao przyglądał im się uważnie przez chwilę. — Dokąd płyną te statki? — zapytał. — Do Rio Tej o — zapewniał Carlos, dwunastoletni chłopiec, którego koszula więcej miała dziur niż szwajcarski ser. —Przez Tejo do Lizbony, a potem na morze. — A potem dalej ? — Do Indii. — Sądzisz, że dopłyną do Indii? — Mój statek na pewno — przytaknął dumnie Carlos, potem jednak rzucił za siebie przekleństwo, ponieważ jego stateczek z masztem i żaglami bez szmeru zatonął w głębinie. — Ja także pojadę do Indii — powiedział rozmarzony Joao — ale na statku, który nie zatonie. — Wynoś się — mruknął rozgniewany Carlos. — Twój e gadulstwo stało się przyczyną zatonięcia mojego statku. — On i beze mnie utonąłby, bo żaden papierowy statek nigdy do Indii nie dopłynie. — Co ty tam wiesz, żółtodziobie! — odparł pogardliwie starszy chłopak. Potem jednak zmartwiony kapitan zapomniał o swej morskiej podróży i zaproponował chłopcom łowienie ryb. Joao szedł wąskimi uliczkami do domu. Gdy wrócił, natknął się na ojca i pomógł mu zdjąć z muła worki z oliwkami, by zanieść je do domu. 12 — Ojcze, czy to prawda, że chciałeś wraz z Vasco wyje-| chać do Indii? — zapytał chłopak po rozładunku. — Kto to powiedział?! — zapytał ojciec Andre. — Wujek Alfonso to powiedział. — Wobec tego musi to być prawda — roześmiał się handlarz. — Ale teraz muszę z moim mułem chodzić po ulicach i kupować oliwki. — Zupa już gotowa — zawołała matka z kuchni. I wkrótce cała trójka siedziała wokół dymiącej miski. Pobożnie odmówili modlitwę przed jedzeniem rozpoczętą przez Teresę. Tylko mały Joao zerkał z ukosa na rosół, w którym między kapustą, cebulą, czosnkiem i marchwią pływało kilka kawałków słoniny. — Matko, ojciec pustelnik powiedział, że w chwili mego urodzenia aniołowie poruszyli dzwony i światło sta- jnęło nad naszym domem — powiedział chłopiec po zaspo-I kojeniu pierwszego głodu. — Ludzie tak mówią — przytaknęła matka i spojrzała Ina chłopca z dziwną powagą. — Bóg cię bardzo kocha. Pa-imiętaj o tym całe życie. — Tak, mamo — przytaknął Joao i jadł dalej. W międzyczasie otworzyła się brama, którą wszedł męż-Jczyzna w ciemnym stroju studenta. — Skierowano mnie do was — powiedział, uprzejmie [witając domowników. — Chciałbym tu znaleźć schronienie Ina noc. — Gość jest zawsze mile widziany—przytaknął Andre. • Usiądźcie do stołu. Zupy starczy też dla was. — Czy to jest ksiądz? — zapytał Joao cicho matkę, po-Jciągając ją za rękaw. — Może kiedyś zechce nim być — odrzekła pani Teresa. Z pełnym uszanowania zdziwieniem przypatrywał się chłopiec obcemu, wyrośniętemu młodemu człowiekowi ' niespokojnych, błyszczących oczach, z wielkim apetytem spożywającemu zupę. Po jej zjedzeniu student podziękował za posiłek. — Teraz czuję się lepiej — westchnął — gdyż mam już iługą drogę za sobą. 13— Skąd przychodzicie? — zapytał ojciec. — Z Lizbony. Jestem już trzy dni w drodze. — Jaki jest cel waszej podróży? — Chcę iść do wyższej szkoły w Salamance. Tam wykładają profesorowie nie mniej sławni niż ci z Paryża. — Chcecie więc iść do Hiszpanii? — Tak właśnie, przyjacielu. Hiszpania jest krajem przyszłości. My, Portugalczycy, za dużo marzymy. Nasze marzenia ulatują daleko, jak żagle naszych statków. A, wierzcie mi, Hiszpanie umieją lepiej dla siebie zatrzymać to, co zdobyli. Student wędrownik wstał i przejechał palcami po strunach gitary wiszącej na ścianie. — Gracie na tym instrumencie? — zapytał handlarza. — Trochę gram — przytaknął Andre. — Ale handel owocami nie pozostawia za wiele czasu. — Czy mogę zagrać? — Obcy wziął gitarę do ręki i uderzając w struny zaśpiewał jedną ze smętnych, wielostrofowych piosenek Portugalii. — Macie dobry głos — pochwalił handlarz, gdy student skończył. Pięknie będzie brzmieć, gdy zaśpiewacie kiedyś „Gloria in excelsis Deo". — Och, do tego jeszcze daleko — zaśmiał się wagant. Potem zagrał swawolną, hiszpańską pieśń miłosną, która rytmem i treścią daleko odbiegała od „Gloria". — Pewnie jesteście znużeni, panie — powiedziała pani Teresa, której zdecydowanie nie podobała się, śpiewana przez studenta w obecności Joao, lekka piosenka. — Chcę wam przygotować posłanie. — Z tym nie trzeba się wcale śpieszyć—odparł student, powiesił jednak na swoje miejsce instrument, zdobny kolorowymi wstążkami. — Człowiek jest mniej zmęczony, jak spragniony. — Zrozumiałem — zaśmiał się Andre i posłał Joao do piwnicy po dzban taniego wiejskiego wina. — Niestety. To nie wino z Porto ani też z Madery — powiedział handlarz, napełniając swój i waganta kubek. — Ale będzie smakowało, skoro jesteście spragnieni. 14 — Joao musi już iść do łóżka — upomniała matka, ale pod wpływem gorącej prośby chłopca, by mógł jeszcze chwilę pozostać, ustąpiła. Ojciec powiedział: — nic nie zaszkodzi, jeśli usłyszy coś o wielkim świecie! Bywaliście często w Hiszpanii? — zwrócił się do studenta. — Owszem, przewędrowałem ją wzdłuż i wszerz — chwalił się wędrowiec. — To piękny i uroczy kraj. — Na pewno znajduje się tam wiele pięknych kościołów? — zapytała matka. — O, tak! Musielibyście zobaczyć katedrę w Salamance albo kolegiatę w Burgos, bajkę z kamienia, bądź też kościół św. Pawła w Valladolid, gdzie katoliccy władcy: król Ferdynand i królowa Izabella sprawują swe świetne rządy. Oczy by wam zbielały. — Zawsze myślałem o tym, by pojechać do Hiszpanii — wzdychał Andre. — Ale nie mogę się uwolnić od mojego handlu i muła. —Pięknie byłoby w świat powędrować i najchętniej już jutro bym z wami wyruszył. — Każdy powinien spełniać swe obowiązki — powiedziała kobieta siadając do kołowrotka. — Właśnie — przytaknął handlarz. — Pięknie by było jednak również coś z tego świata zobaczyć. — Byłoby to z korzyścią dla waszego handlu — odpowiedział student. —W naszej Portugalii całe życie zamyka się w wąskich kręgach. W Hiszpanii żyje się o wiele aktywniej. Tam się dopiero robi interesy, przyjacielu. Pieniądze leżą dosłownie na ulicy, trzeba je tylko podnieść. Mały Joao chłonął słowa studenta wszystkimi zmysłami. Przykucnął na taborecie, opierając rozpaloną z wrażenia twarz na swych opalonych rączkach. — Pieniądze leżą na ulicy? — wyjąkał wpatrując się swymi wielkimi oczami w obcego. — Właśnie — śmiał się student. — Trzeba się tylko schylić i kto tylko nie jest leniwy, wkrótce zostanie bogatym człowiekiem. Nie byłbym ja leniwy do schylania — rozmyślał Joao. Matka chciała coś powiedzieć, ale atak ciężkiego kaszlu 15wykrzywił jej twarz. Joao ujrzał, jak biała chustka, którą przyciskała do ust, zabarwiła się od krwi. — Wypij łyk wina, Tereso — powiedział zatroskany ojciec i podał matce kubek. —Wino z Porto byłoby na pewno lepsze — dodał z westchnieniem. — Ja kupię dla matki portwajn — obiecał chłopak i w tej chwili w jego oczach zabłysło zdecydowanie. -— O tak, kiedy będziesz duży — śmiała się kobieta, gdy kaszel ustąpił. — Ale teraz proszę do łóżka. — Wstała i poleciła chłopcu, by ojcu i obcemu życzył dobrej nocy; udała się wraz z nim do komórki. Wkrótce potem słychać było wspólnie odmawianą modlitwę wieczorną. — Macie wspaniałego chłopca, przyjacielu — powiedział student. — W nim drzemie coś więcej niż handlarz oliwkami. — On już jest dla nas prawdziwą pomocą — przytaknął Andre. — Jest mi bardzo potrzebny. Moja żona jest chora. Widzicie to sami. Ponad godzinę jeszcze mężczyźni zostali razem, opróżniając dzban. — Nie podaliście mi w ogóle swojego nazwiska — przypomniał handlarz śmiejąc się, gdy skończyli rozmowę. — Antonio Melro — odrzekł wagant ukłoniwszy się. — Wcale niezłe nazwisko — uśmiechnął się handlarz — Melro czyli „kos", pasuje do człowieka, który jak ptak, lekko przez świat wędruje. Kobieta wskazała obcemu łóżko w komórce chłopca i stwierdziła ze zdziwieniem, że jej Joao jeszcze nie zasnął. Ale czy należy się temu dziwić? Chłopiec, który dotąd nigdy jeszcze nie opuścił swej wioski, tyle dziś przeżył i usłyszał. Ujrzał znowu szlifierza kręcącego swe koło, który z Indii wiózł beczkę złota i, gdyby nie wypadła mu za burtę, nie musiałby już do końca życia ostrzyć noży. Potem stanął mu przed oczyma pustelnik, jego słowa, że nie należy szukać złota tylko Pana Boga. Ale matka jest przecież chora i musi pić wino z Porto, aby wrócić do zdrowia. Nie może chorować, bo mogłaby umrzeć. Jednak droga do Indii jest tak odległa i trzeba by było kilku dobrych lat, żeby wrócić do domu. W Hiszpanii natomiast pieniądze leżą na ulicy i ten, kto tylko nicjest leniwy, może je zbierać tak, jak się zbiera puste strąki fasoli i zostać bogatym człowiekiem. — Panie — szepnął chłopczyk, gdy obcy się położył. — Czy to bardzo daleko do Hiszpanii? — Po trzech, czterech dniach można przekroczyć granicę. Ja wyruszam jutro wcześnie, gdyż rano lepiej się wędruje, niż w żarze południowego słońca. — Trzy, cztery dni — medytował chłopiec. — Czy pieniądze leżą tam wszędzie na ulicy? W każdym mieście? — Tylko w tych wielkich, takich jak Salamanka, Madryt, Sewilla — ziewnął student. — Zabierzcie mnie, panie, z sobą —- błagał chłopiec, wyskoczył ze swego łóżka i podreptał do posłania obcego. — Zabierzcie mnie ze sobą, panie—błagał żarliwie, szukając ręki studenta. — Co mam z tobą począć — śmiał się podróżny. Potem jednak zastanowił się. Milczał, podczas gdy chłopiec z bijącym sercem czekał na odpowiedź. Po chwili Antonio zapytał go, czy umie śpiewać. — Ojciec mówi, że mam dobry głos — przytaknął Joao żarliwie. — Znam wiele ładnych piosenek, których nauczyłem się od ojca, kiedy grał na gitarze. — Mógłbyś mi zresztą kawałek drogi towarzyszyć — ciągnął obcy w zamyśleniu — Moglibyśmy po drodze śpiewać u chłopów i mieszczan, wtedy łatwiej otrzymalibyśmy coś do zjedzenia. Jeśli więc naprawdę chcesz? — Ależ chcę — upierał się Joao drżąc z podniecenia. — Wobec tego zapytaj rodziców, czy możesz ze mną pójść. Powiedz, że wrócisz wieczorem, gdyż inaczej obawialiby się o ciebie. — Ale ja przecież muszę iść do Hiszpanii, do dużego miasta, gdzie pieniądze leżą na ulicy. — Naturalnie, idziesz ze mną do Hiszpanii. Matce jednak powiedz, że wieczorem wrócisz. — Nie mogę kłamać — bronił się zdecydowanie chłopak. — W takim razie zostań tu. 16 17 k 2— Nie, ja pójdę z tobą, ale kłamać nie mogę. — No to pomyśl, jak to zrobisz. A teraz idź do łóżka. — Powiem matce, że pójdę z tobą niedaleko — postanowił chłopak po długim namyśle. — Będzie wtedy myślała, że wieczorem powrócę i wcale mnie o to nie będzie pytała. Tak więc mówiąc, nie skłamię chyba. A kiedy, na przykład po tygodniu, wrócę, przywiozę dużo pieniędzy i matka będzie piła wino z Porto, i wyzdrowieje. Sporo czasu upłynęło zanim chłopak w końcu zasnął. W międzyczasie jeszcze długo w komorze rodziców toczyła się rozmowa na temat obcego. — Ja nie wiem — powiedziała pani Teresa — ale wędrowiec wydaje mi się bardzo dziwnym ptaszkiem. Ma coś niepokojącego we wzroku. Nie podoba mi się również jego śmiech. Nie podobało mi się to, że zaśpiewał przy chłopcu taką frywolną piosenkę. — Taki „kos" śpiewa to, co mu na myśl przychodzi —-zaśmiał się mąż. — Nie wiem, co masz mu do zarzucenia. Mnie on się bardzo podoba. — Będę zadowolona, gdy znowu nasz dom opuści — westchnęła kobieta. — Wydawało mi się, że z jego wejściem jakiś ciemny cień padł na naszego chłopca. — Masz zwidy. — W każdym razie nie wierzę w to, by został księdzem — powiedziała pani Teresa. — Może masz i rację — przyznał Andre. — Dziś niejeden niebieski ptaszek biega tylko dlatego w szarym stroju, że sądzi, iż w ten sposób znajdzie lepsze przyjęcie. Dlaczego nasz „pan kos" nie miałby podobnie postąpić? — Żeby tylko „kos" nie przedzierzgnął się w drapieżnego ptaka — szepnęła kobieta i długo jeszcze czuwała, podczas gdy mąż już dawno spał. — Boże, chroń mojego syna — modliła się z wielką żarliwością. — Święta Panno! Zachowaj mi moj e j edyne dziecko! PORWANY O brzasku dnia obudził się dom do czynnego życia. Ojciec karmił muła, z którym i tego dnia chciał wyjechać na handel. Joao doił kozę, podczas gdy matka krzątała się po domu. Wkrótce zasiedli wraz z wagantem za stołem przy mleku i chlebie. Joao tego ranka był roztargniony, nieswój. Niespokojnie wiercił się na swoim taborecie, aż matka zwróciła uwagę na jego dziwne zachowanie i spytała, co mu dolega. — Czy mógłbym panu kawałek drogi towarzyszyć? — wyjąkał chłopiec. — O tym nie może być w ogóle mowy — odpowiedziała z niechęcią i cień przeleciał przez jej czoło. — Pan zapewne pójdzie bardzo szybko, a wtedy dziecko przeszkadzałoby. — Wcale mi się znowu tak nie spieszy — uśmiechnął się student. — Pozwólcie chłopcu spokojnie na jednodniową wędrówkę. Wieczorem mógłby być znowu w domu. Powiedział „mógłby" — błysnęło w świadomości chłopca. To w końcu nie jest kłamstwo. — Idź z panem — rozstrzygnął ojciec. — Dojdziecie do Arrayolos. To ładna miejscowość z murami, wieżami. Obejrzyj wszystko dokładnie. W życiu nie można się nigdy dość napatrzeć* 19— Wcale mi ta perspektywa całodniowej nieobecności Joao nie odpowiada — powiedziała kobieta, jednak mąż zdołał ją uspokoić tak, że w końcu zgodziła się. — Czy pozwoliłbyś, przyjacielu, bym zabrał waszą gitarę? — zapytał student, podczas gdy pani Teresa szykowała chleb do podróży. — Chłopak mógłby ją wam wieczorem przynieść, a my po drodze śpiewalibyśmy trochę i muzykowali, wtedy bowiem wędruje się przyjemniej. — Zgoda — przytaknął handlarz — ale chciałbym, żeby instrument w takim stanie, w jakim się znajduje, wrócił do domu. — I Joao również — dodała wzdychając kobieta. — Naturalnie, oboje wrócą! — śmiał się student. Joao pożegnał się z rodzicami i przyrzekł wkrótce powrócić, przy czym matka myślała o jednym dniu, chłopak o jednym tygodniu, natomiast obcy, że nic nie wiadomo. Dzięki Bogu, że udało się bez większych kłamstw, a teraz już u boku obcego szedł Joao ulicą Zieloną. Musieliby iść drogą w kierunku na północ, gdyby chcieli osiągnąć Ar-rayolos, szli jednak przez most Canha, gdzie, podobnie jak w dniu minionym, chłopcy puszczali swoje stateczki. — Dokąd prowadzi droga? — zapytał Carlos, chłopak w podartej koszuli. — Do Hiszpanii — odpowiedział Joao dumnie, zamilkł jednak, gdy Antonio Melro coś mu szepnął. — Czy taki malec jak ty, dojdzie do Hiszpanii? — drwił Carlos, co Joao pozostawił bez odpowiedzi. Droga pięła się teraz w górę, przechodziła prawie obok samotni pustelnika i Joao miał wielką ochotę, by uzyskać u niego błogosławieństwo na drogę, jednak wagant nie pozwolił mu na to. Tak weszli w szeroką, bezkresną dolinę, która rozpościerała się pod ich stopami w pełnym blasku słońca. Bezludna była droga prowadząca do biskupiego miasta Evore. Czasem tylko wśród tumanów kurzu pojawił się to wóz zaprzężony w dwa czerwone, o silnych rogach woły, załadowany korą dębu korkowego lub trzciną cukrową, to przeszedł ciężko obładowany muł lub nawet cała karawa- na, złożona z siedmiu mułów z osiołkiem na czele. Za nią toczył się ciężki wóz o dwóch kołach. W słonecznym żarze wlekli się żebracy, muzykanci z gitarą i kobzą, ostrzyciele noży, kotlarze, domokrążcy wyrabiający kosze i inni, tworzący ów świat wędrowców. W gospodarstwie, leżącym na wrzosowisku, spędzili obaj wędrowcy palące żarem godziny południowe. Tu podano im do chleba kubek koziego mleka i kawałek sera. Gospodyni zlitowała się nad nimi, słysząc od wędrowca, że Joao wskutek wypadku stracił oboje rodziców, a on zabrał go z sierocińca. Chłopak wstydził się tych kłamstw, opuścił głowę i milczał. Wieczorem dotarli do biskupiego miasta Evore, podobnego do błyszczącego klejnotu, leżącego w środku żyznej doliny Alemtejo. Dużymi, zdziwionymi oczyma podziwiał Joao wspaniałości, które ujrzał. Zaprawdę Evore ze swoimi białymi domami, wspaniałymi, bajkowymi pałacami, potężną katedrą było prawdziwym cudem z kamienia i zasłużyło sobie na nazwę miasta światła. Przy studni rynkowej Joao ugasił pragnienie. Zmęczony był długą wędrówką, gdyż całą drogę przeszedł boso. Tęsknił za dobrym posłaniem, ale senior Melro uważał, że teraz, gdy wieczorny chłód wywabił mieszkańców z domu, mogliby zarobić kilka centavos. Dlatego zezwolił chłopcu na krótki tylko odpoczynek, potem szedł z nim przez ulice i uliczki, na każdym rogu uderzał w struny gitary, Joao śpiewał na przemian to wesołą, to smętną piosenkę, a ludzie klaskali w jej takt. Pewna litościwa seniora użyczyła wędrowcom noclegu i nakarmiła ich. Joao był tak zmęczony, że oczy mu się zamknęły, gdy tylko łyżkę odłożył. Dobra kobieta ułożyła mu kilka poduszek na ławce i kładącemu się chłopcu pobożnie naznaczyła mały znak krzyża na czole. Tymczasem na ulicy Zielonej w Montemor czekano na lałego uciekiniera. Zrozpaczona pani Teresa czyniła sobie I mężowi gorzkie wyrzuty za to, że pozwolił chłopcu pójść ] obcym. 20 21— Mówiłam ci przecież — szlochała matka — że senior Melro to drapieżny ptak. Uprowadził nam chłopca i kto . wie, czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczymy. — Nie martw się tak — uspokaj ał Andre swój ą żonę. — Chłopak na pewno wróci. Jeżeli go do jutra nie będzie, poszukam go. W Arrayolos znajdę jego ślad. Tej nocy nie zaznała pani Teresa spokoju. Wsłuchiwała się w każdy szmer dochodzący z ulicy i — gdy mniemała, że słyszy kroki swego chłopca — wyskakiwała z łóżka, podbiegała do drzwi, a potem zmęczona i rozczarowana wracała do izby. Drugiego dnia miała tak silny atak kaszlu, że mąż nie odważył się żony opuścić, ale Teresa tak nalegała, by chłopca szukać, że w końcu jednak odjechał na swoim mule. Bardzo zmęczony wrócił wieczorem. W każdej zagrodzie na drodze do Arrayolos pytał się o studenta i jego małego towarzysza, ale nikt ich nie widział. Kobiecie omal serce nie stanęło, gdy mąż wrócił z tą wstrząsającą wiadomością. W nocy dostała strasznego krwotoku. Kiedy zaświtał dzień, leżała bez przytomności. Handlarz nie odważył się opuścić chorej nawet na chwilę. Gdy przyszła do siebie, posłał po księdza, który zaopatrzył ją na śmierć. Była tak słaba, że ledwo słowo mogła wybełkotać. Bez przerwy jednak chwytała męża za rękę szepcząc mu: — Chłopca! Andre, przyprowadź mi chłopca! Wuj Alfonso wybrał się w drogę, by szukać zaginionego. Jednak i on nie trafił na żaden ślad. Wiadomośćo dziwnym zniknięciu chłopca rozeszła się błyskawicznie po całej miejscowości i pewnego dnia chłopak w podartej koszuli stanął w bramie domu handlarza owoców i zapytał z niepewnym spojrzeniem: — Co otrzymam, kiedy powiem, gdzie się Joao znajduje? — Ty wiesz coś — napierał Andre na chłopca i pochwycił go za ramię. — Więc mów, powiedz, co wiesz! — Co mi dacie? — upierał się chłopiec, chcąc swoje wieści jak najdrożej sprzedać. — Możesz zabrać tyle pomarańczy, ile tylko uniesiesz -obiecał handlarz. - Dodajcie jeszcze jedno eskudo — targował się chło-3ak. - No dobrze. Ale teraz powiedz, co wiesz. - Joao poszedł z obcym przez most Canha, gdzie ja ikurat puszczałem swoje okręciki — powiedział powoli Car los. — A więc nie udali się do Arrayolos! — wyjąkał mężczyzna. — Nie, oni prawdopodobnie zmierzali do Evory — powiedział chłopak. — Spytałem Joao, dokąd wędrują. Odpowiedział, że do Hiszpanii. Obcemu nie było na rękę to, że zdradził cel podróży, bo warknął na niego i gniewnie spojrzał. Wtedy Joao zamilkł. — Mój Boże! — jęknął mężczyzna i rękoma zasłonił twarz. A więc sprawdziło się straszne przeczucie matki. Obcy wlecze chłopca z sobą, bo łatwiej z nim żebrać o chleb dla siebie. Z chwilą, gdy chłopak będzie mu przeszkadzać, zostawi go gdzieś po drodze. Ale jak to dziecko ma znaleźć drogę powrotną. Jak ma się zachować w kraju, którego języka nie rozumie. — Święty Boże! — wyjąkał Andre drżącymi wargami. — Przyprowadź mi moje dziecko znowu do domu! — Czy dostanę teraz swoje pomarańcze i escudo — jprzerwał Carlos rozpaczliwe myśli ojca. — Przecież teraz I wiecie, gdzie jest Joao. — Gdzie jest Joao? — doszedł go słaby i drżący głos od I drzwi komórki i, kiedy handlarz przerażony odwrócił się, I ujrzał swoją żonę, która z trudem trzymając się na nogach I stała u drzwi, i szeroko otwartymi oczyma spoglądała na I małego posłańca. — Idź do łóżka, proszę cię, Tereso! — błagał mężczyz-jna i poszedł by podtrzymać żonę. Ale Teresa odsunęła go li ponownie z trudem powtórzyła pytanie: — Gdzie jest I Joao? — On niedługo będzie znowu tutaj. Bóg go na pewno j do domu przyprowadzi — odpowiedział pospiesznie męż- 22 23czyzna, ale kobieta zbliżyła się do chłopca, chwyciła za ramię i po raz trzeci z trudem wyszeptała: — Gdzie jest Joao? Powiedz, co wiesz. — Przecież już powiedziałem panu Andre, że z obcym wybrał się do Hiszpanii — odpowiedział chłopak. Wtedy kobieta wydała przeraźliwy krzyk i upadła bez przytomności. Andre chwycił ją swymi silnymi ramionami i zaniósł na posłanie. Carlos przerażony odszedł, nie upominając się ani o pomarańcze, ani o srebrną monetę. Stan chorej pogarszał się z dnia na dzień. Wysoka gorączka zabierała jej ostatnie siły. Nie można jej było nawet na chwilę zostawić samej, gdyż stale chciała opuszczać łóżko i sama szukać zagubionego chłopca. — Co mógł ów diabelski wędrowiec w czarnej sukni chłopcu naopowiadać — westchnął rozsądny Alfonso Du-arte, gdy szwagier podzielił się z nim swą troską szukając u niego rady i pocieszenia. — Twój Joao jest marzycielem, po tobie odziedziczył niespokojną krew, nie bierz mi tego za złe, Andre. Ale ten oszust musiał mu coś szczególnego powiedzieć, że chłopak zapomniał o ojcu i matce. Alfonso kazał sobie powtórzyć k ażde siowo, które padło owego nieszczęsnego dnia, kiedy obcy przybył w gościnę. W końcu powiedział: — Sądzę, że wpadłem na właściwy trop. Opowiadał więc o tym, że w hiszpańskich miastach złoto leży na ulicy. Mój Boże, taki mały chłopiec zrozumiał to dosłownie. Uwierzył w to, że kiedy jego matka będzie piła drogie wino z Porto, powróci do zdrowia. Rozumiesz teraz, szwagrze, dlaczego z tym wędrowcem poszedł? — Tak, ty chyba masz rację — przytaknął zatroskany Ąndre. — Tak, to było na pewno tak. Chłopak uwierzył w bajkę i jej spełnienie. Bóg wie, czy znajdzie drogę powrotną. Nie jestem nawet pewien, czy zna nazwę naszej miejscowo- ści. — Dzieci mają dobrego anioła stróża—pocieszał handlarz ryb. — Pójdę go ponownie szukać. Może trafię na jego ślad. 24 — Niech miły Bóg sprawi to — odpowiedział Andre ji mocno uścisnął rękę swojemu szwagrowi. W tym samym czasie obcy wraz z chłopcem, przekroczy-Iwszy granicę, wchodził w głąb Hiszpanii. Omijali miasta, i szli drogą przez gęste, bezkresne lasy i często przez wiele i godzin nie spotkali nikogo prócz smolarza, czy pastucha palącego świnie pod olbrzymimi dębami. W spokojnych, iodległych wiejskich osadach Antonio Melro kazał chłopcu 1 śpiewać przy wtórze gitary i wszędzie ludzie, litując się li współczując losowi rzekomego sieroty, nie szczędzili oby-jdwom jadła, napoju i noclegu. Kiedyś chłopca przejęła zgroza. Wraz ze swoim towarzyszem wszedł do zaniedbanej karczmy, podobnej raczej [do jaskini zbójców, niż do gospody, i tam spotkali różnego I autoramentu podejrzanych osobników, hałasujących i gra-Ijących w karty lub kości przy brudnych stołach. Nierzadko 'dochodziło do dzikiej bijatyki, ponieważ jeden drugiego przezywał szulerem, opryszkowie często sięgali po noże. — Czy to naprawdę Hiszpania? — szepnął pytająco Joao. — Jesteśmy w Hiszpanii, kraju, gdzie pieniądze leżą |na ulicy? — Głupcze — zaśmiał się wędrowiec — te można zna-|lęźć tylko w wielkich miastach. — Daleko jeszcze do tych dużych miast? — zapytał rfiłopiec bojaźliwie. — To jeszcze zobaczysz — odpowiedział drwiąco Antonio. Bywało, że chłopiec odczuwał dziwny strach przed wa-gantem. Omijał on dobrego Boga, gdzie tylko mógł, mijał każdą bramę kościelną, jak gdyby diabeł za nią mieszkał. Często, gdy Joao gdzieś w słomie nocował, a jego towarzysz już spał, myślał o swojej matce, czekającej go na pewno w domu z wielką troską w sercu. Potem widział wujka Alfonso i słyszał go mówiącego, że każda matka umiera, jeżeli dziecko łamie jej serce. — Ty sam łamiesz teraz swojej matce serce — słyszał wciąż swój głos. I cóż z tego, że przyniesiesz moc pieniędzy na portwajn, skoro twoja matka już nie będzie żyła. Ach, już dawno pobiegłbym do domu, gdy- 25bym tylko odnalazł drogę przez głęboki, ciemny las, — Joao gorąco modlił się do Matki Boskiej i płacząc zasnął. Następnego dnia wędrowali dalej po samotnych drogach, przez lasy i wrzosowiska, poprzez góry i rzeki. Któregoś dnia wrócił zmęczony handlarz ryb ze swej podróży do domu i na pytanie o wynik poszukiwań potrząsnął przecząco głową. Owszem, znajdował jakiś ślad, który się jednak gubił. On sam nie miał już nadziei na odnalezienie chłopca. — Przyprowadziłeś mi moje dziecko? — z jękiem zapytała Teresa brata, gdy przystąpił do jej łoża. — Bóg ci go przyprowadzi — westchnął Duarte. — Tak, Bóg! Bóg! —z westchnieniem bladymi wargami wyszeptała matka. Któregoś dnia Andre wybrał się do pobożnego pustelnika, aby poprosić go o radę. Pustelnik długo spoglądał na złamanego bólem ojca i wreszcie powiedział: — Dziecko znajduje się w rękach Boga. On poprowadzi je swoimi drogami, kiedy wy nie będziecie mogli chłopca osłaniać. Jestem pewien, że Bóg powołał waszego syna do specjalnych zadań, tak więc obecnie jest przy nim i nie wypuści go ze swoich boskich rąk. Tymczasem słabe życie matki, w dwadzieścia dni po odejściu Joao, dogasło jak słaby płomyk światła. Leżała na łożu śmierci. Ostatnie westchnienie posłała swojemu synowi. Andre zamknął jej martwe oczy. W tej samej godzinie obaj wędrowcy przechodzili przez bramę hiszpańskiego miasteczka Oropesa. — Czy to duże miasto? — pytał chłopak. Ale Antonio niechętnie informował go, że Oropesa to mała mieścina, ale już niedługo dojdą do Toledo, dużego miasta. — Tam, gdzie pieniądze leżą na ulicy? — zapytał Joao. — Przestań już z twoimi wiecznymi pytaniami — mruknął wędrowiec, zdecydowany na pozbycie się chłopca, który w większych miejscowościach stanowił tylko zawadę i przeszkadzał. Jeszcze raz przeszedł z chłopcem przez ulice i śpiewał z nim przed bramami, zbierając pokaźne datki. Opłaciło 26 mu się zabranie tego śpiewaka, gdyż dzięki niemu zebrał poważną kwotę escudos na dalszą drogę. Kiedy skończyli śpiewać, polecił chłopcu, by zaczekał na niego przy studni, a on w tym czasie załatwi swoje sprawy. Cierpliwie czekał na jego powrót mały, bosy chłopak ubrany tylko w koszulkę i spodnie. W domach pogasły już światła. Nadeszła noc. Tylko we wnękach niektórych domów przed obrazami świętych tliło się małe światełko. Przerażenie ogarnęło małego Joao, któremu dokuczało zimno. Siedział przy studni obcego miasta, skazany na głód i chłód. Przerażony począł odmawiać wszystkie modlitwy, które znał. Ilekroć usłyszał j akieś kroki, tylekroć mniemał, że to wrócił jego towarzysz. Zawsze jednak był to ktoś obcy. Chłopiec nie rozumiał pytań przechodniów, co robi na ulicy o tak późnej porze. Sam nie mógł być również zrozumiany, dlatego przechodnie odchodzili kiwając głowami. W końcu Joao ze zmęczenia zasnął przy studni. Gdy go obudził chłód poranka, ujrzał kilka kobiet litościwie nachylających się nad nim. Widocznie szły do kościoła i zauważyły śpiącego przy studni chłopca. Ogromnie przerażony patrzył na obce twarze. Znowu słyszał słowa, których nie rozumiał. Na wszystkie pytania odpowiadał kiwnięciem głowy. Wtedy któraś litościwa seniora ujęła go za rękę i zaprowadziła do domu księdza. Ksiądz Moro, szykujący się właśnie do wyjścia na poranną Mszę, zadbał o to, by chłopca nakarmiono i ogrzano. Głodny Joao spożył to, co mu podano, ale nad miarę zmęczony znowu zasnął. Kucharka zaniosła go do łóżka. Po obudzeniu się miał rozpalone policzki. — Na pewno przeziębił się w nocy—powiedział ksiądz. Gorączka stale się podnosiła, i przez kilka dni bano się o życie chłopca. Ksiądz Moro nachylał się często nad chłopcem wsłuchując się w słowa, które Joao w gorączce wypowiadał. Stale przywoływał swoją matkę, seniora Antonio, bełkotał niezrozumiałe słowa, spośród których duchowny, ku swemu zdziwieniu, zrozumiał tylko: pieniądze i wino Porto. 27r W końcu jednak zdrowa natura chłopca pokonała gorączkę i nadszedł dzień, w którym ksiądz, znający język portugalski, mógł się z chłopcem porozumieć. — Jak się nazywasz? — zapytał chłopca. — Joao. — Ale jak dalej? — Dalej nic. — Masz przecież nazwisko! — Nie wiem, czy mam nazwisko. — Jak nazywa się twój ojciec? — Andre! — Jak jeszcze? — Nic więcej. — Jak nazywają go ludzie, którzy przychodzą do niego? — Senior Andre, Andre. Niektórzy: przyjacielu lub sąsiedzie. — A więc przyjaciel lub sąsiad — pokiwał proboszcz głową. — Poza tym nie znasz żadnego nazwiska? — Nie, poza tym żadnego! Ojciec ma sklep z owocami. — Ale wiesz chyba, jak nazywa się miejscowość, w której mieszkasz? — Cidade! — odpowiedział chłopiec po namyśle. — Cidade to po hiszpańsku ciudad, miasto. Ale ono musi się jakoś nazywać. — Tego nie wiem! — A gdzie leży to miasto? — Nadrio! — Po hiszpańsku to także rio, rzeka, ale czy nie ma ona jakiejś nazwy? — Nie wiem. — Czy jest w pobliżu jakaś góra? — Tak, oczywiście. Ma tam swój domek pustelnik. — A jak nazywa się ta góra? — Monte! * — Po hiszpańsku to też góra, a nie wiesz, jak się nazywa? — Nie, my zawsze mówimy tylko monte. — Hm, to jest ciężka sprawa — westchnął ksiądz Moro. — Czego ty właściwie chcesz w Hiszpanii. Dlaczego odszedłeś z domu? — Antonio przecież powiedział, że w Hiszpanii złoto leży na ulicy, ale ja go nie znalazłem oprócz monet, które nam rzucano za śpiew. — A po co ci pieniądze? Szlochając chłopiec opowiedział, że jego matka jest bardzo chora i powinna pić portwajn, który wiele kosztuje. Właśnie dlatego udał się do Hiszpanii, aby zdobyć pieniądze. Księdza opanowało równocześnie i ogromne zdumienie, i głęboka litość dla nieszczęśliwego chłopca, którego trudno było z powrotem do domu wyprawić, wszak znał tylko imię swoje i ojca. Trzeba by całą Portugalię wzdłuż i wszerz przejść, by znaleźć jego rodziców. Pozostawało tylko odnalezienie owego pana Antonio, ale i ten musiał być już daleko. — Zaprowadzisz mnie do mojego domu? — pytał chłopiec, patrząc na księdza z błaganiem w oczach. — Jak tylko się dowiem, gdzie mieszkasz. Na razie otoczę cię troskliwą opieką. — Może to wcale nieprawda, że w Hiszpanii pieniądze leżą na ulicy? — wyjąkał chłopiec. — Nie, Joao. To bajka. Także w Hiszpanii trzeba bardzo ciężko na życie zarabiać. Nikt nie znajduje ich na ulicy. —- Chciałbym więc wrócić do matki! — westchnął chłopiec. Potem zamknął oczy i zasnął. Tego samego dnia wezwano księdza do domu seniora Francisco, który zarządzał majątkiem bogatego hrabiego Oropesa i sam cieszył się znacznym dobrobytem. Maria, żona zarządcy, leżała śmiertelnie chora i ksiądz udzielił jej ostatniego namaszczenia. — Księże proboszczu — mówił z przejęciem wysoki, barczysty mężczyzna odprowdzając go — błagam o modlitwę w intencji wyzdrowienia mej żony. Przecież moja mała, sześcioletnia córeczka Beatriz, nie może utracić matki! 28 29— Wszyscy będziemy modlić się o to, żeby żona wróciła do zdrowia — odpowiedział ksiądz Moro serdecznie. — Prawda, Beatriz, że i ty pomożesz w modlitwie! — Codziennie modlę się do Matki Bożej, do dobrego Boga i do Anioła Stróża — przytaknęła żarliwie mała. — Gotów jestem do każdej ofiary, żeby tylko żonę uratować, zapewniał zarządca. Ksiądz zamyślił się chwilę, potem utkwił wzrok w panu Francisco mówiąc: — Może pan spełnić dobry uczynek. Może wtedy Bóg wysłucha naszej prośby i podaruje wam jeszcze tak długo oczekiwanego syna. — Jak mam to rozumieć? Wtedy ksiądz opowiedział zarządcy o biednym chłopcu, znalezionym na ulicy i przyprowadzonym do jego domu. Bóg zlituje się chyba nad jego żoną, jeśli przyjmie chłopca za syna, trudno bowiem byłoby znaleźć jego rodziców. Francisco podał rękę proboszczowi i obiecał wziąć chłopca, jeśli tylko żona wyzdrowieje. W tydzień później zarządca wybrał się swoim małym wózkiem do miasta, by zabrać Joao do siebie, ponieważ stan zdrowia żony wyraźnie się poprawiał. — Jak mam chłopca nazywać?—zapytał Francisco proboszcza. — Proszę go nazwać Juan, tak bowiem brzmi jego imię w naszym języku. Nie zna on ani swego nazwiska, ani rodzinnej miejscowości. Nie wie nic więcej poza tym, że pochodzi z portugalskiego miasta Cidade. Można by było zwać go Juan Ciudad, co oznacza po hiszpańsku „miasto". Mam jednak dla niego piękniejsze imię. — Jakie? — Ten chłopiec został wam właściwie posłany przez Boga. Przez niego odzyskała zdrowie żona pana, nazwijcie go więc Jan od Boga. Takie imię nadaje się często znalezionym dzieciom. Oby wniósł Boga i jego błogosławieństwo w wasz dom. — Niech tak będzie — skinął głową zarządca. Tak więc wziął małego Juana na wóz i zabrał do swego domu. W 30 domu przybranych rodziców znalazł chłopiec życzliwe przyjęcie. Pod wpływem serdecznego przywitania, z jakim go przyjęła pani Maria, opuściła go zupełnie początkowa nieśmiałość. Jeśli nawet nie rozumiał jeszcze jej słów, to język miłości rozumie każde dziecko na całym świecie. Wkrótce nauczył się hiszpańskiego. Panią Marię nazywał ciocią, zarządcę wujkiem, a mała Beatriz była dla niego kochaną siostrzyczką.TĘSKNOTA Był piękny, słoneczny dzień. Mały Juan położył się na trawie i marzył. Owce i kozy, powierzone jego opiece, spokojnie pasły się na polanie, nie oddalały się, bo owczarek Joco pilnował trzody sumienniej od swego pana, którego bardziej interesowały przesuwające się po niebie obłoki. Właściwie pies wabił się Lobo — wilk, ale Juan nazywał go zawsze Joco przez pamięć dla szpica, który w domu rodzinnym pilnował koszy z owocami. Minął już rok od czasu przybycia chłopca na hacjendę. Wciąż jednak marzenia jego krążyły wokół małego domu przy ulicy Zielonej, a ostatniej nocy z przestrachem obudził się ze snu, wydawało mu się bowiem, że słyszy matkę przywołującą go do domu. W tej samej chwili mała, bosa Beatriz zbliżyła się do marzyciela i śmiejąc się spytała: — Zgadnij, Juanie, co mam pod fartuszkiem, jest okrągłe i błyszczy jak złoto! — Prawdopodobnie będzie to bryła złota — zgadywał Juan. — Nie, to pomarańcza — wykrzyknęło radośnie dziecko, podając mu z uśmiechem złoty owoc. Juan wziął pomarańczę do ręki i długo milczał. — Nie lubisz pomarańczy? — spytała zawiedziona dziewczynka. 32 — Tak, lubię — odpowiedział cichutko chłopiec. — Takie owoce sprzedawaliśmy w moim domu setkami. —Chłopcu wydawało się, że trzyma w ręku kawałek ojczyzny i cała tęsknota wybuchła w nim na nowo. — Co się stało? — spytała Beatriz zaskoczona zachowaniem się chłopca. — Jesteś bardzo smutny. Zjedz pomarańczę. Chłopiec jednak potrząsnął głową. — Słuchaj, Beatriz. Zdradzę ci tajemnicę, której nie wolno ci przed nikim wyjawić. — O, tajemnicę! Nie, nie zdradzę nikomu. — Tak, to tajemnica. Jutro wracam do domu. Moja matka wołała mnie dziś w nocy. — Ty nie możesz odejść — oświadczyła Beatriz gorączkowo. — Musiałbyś przejść przez ciemny las, w którym czyhają zbójcy i dzikie zwierzęta. Juan jednak był zdecydowany. Chciał wrócić do domu. — Powiem to ojcu! — zagroziła. — A jeśli odejdziesz, zabiorę pomarańczę. — Proszę. Oto ona. Ale nie mów nic ojcu. Wszak obiecałaś dochować tajemnicy. — Nie chcę pomarańczy! —płacząc odrzekła dziewczynka. — Powiem jednak o tym zamiarze ojcu. On nie pozwoli ci odejść! I nie zwracaj ąc uwagi na wołania małego pastuszka szybko pobiegła na hacjendę. Wieczorem, gdy Juan powrócił ze swoją trzodą do domu, zarządca zaprosił go do swego pokoju. — Beatriz powiedziała mi, że chcesz powrócić do domu — rzekł pełen litości, przyciągając chłopca do siebie. — Nie możesz zapomnieć domu? Juan milcząc przytaknął, przygryzając wargi. — Nie podoba ci się u nas? Brak ci czegoś? Chłopiec nie mógł już opanować płaczu. — Nie, wujku Francisco — wyrzucił wreszcie z siebie. — Wszyscy jesteście dla mnie bardzo dobrzy i ciocia, i Beatriz, chociaż ją przestałem lubić, gdyż nie dotrzymała słowa. 33 3 — Dobrze się stało, że Beatriz mi o tym powiedziała. Dzieci nie powinny mieć żadnych tajemnic wobec swoich rodziców. I ty, Juanie, nie możesz przed nami niczego ukrywać, wszak zastępujemy ci rodziców. — Moja matka mnie woła — odrzekł chłopiec wybuchając płaczem. — Zaś wujek Alfonso mówił, że matka umiera wtedy, kiedy dziecko łamie jej serce. Poruszony do głębi bólem chłopca, rządca oświadczył, że chętnie by go do domu odwiózł, ale nie wie, skąd Juan pochodzi. Chłopiec nie wie tego również, nie odnajdzie więc nigdy swojej ojczyzny. — Nigdy, wujku Francisco? — wyjąkał Juan. — Kiedy urośniesz, będziesz mógł odszukać swoją ojczyznę — pocieszał go rządca. — Teraz jednak nie mogę cię puścić. Wierz mi, zginąłbyś w drodze i nigdy do domu nie wrócił. A więc przyrzeknij mi, że zostaniesz. — Długo jeszcze potrwa nim urosnę? — łkał chłopiec i ocierał łzy z oczu. — Niedługo. Czas szybko płynie — uśmiechając się odpowiedział zarządca. — A więc przyrzekasz mi? . — Tak, przyrzekam — przytaknął chłopiec i po męsku uścisnął rękę Francisco. — Pamiętaj, że prawdziwy mężczyzna słowa dotrzymuje — rzucił zarządca wciąż jeszcze z lekkim uśmiechem. — A ty przecież chcesz być mężczyzną? — Tak, wujku Francisco — odparł chłopiec z powagą. — Wobec tego wszystko w porządku. A teraz czas, by usiąść do stołu. Również pani Maria darzyła znajdę głęboką miłością. Przyjęła go bowiem jak własne dziecko, które ofiarował jej Bóg, w tak cudowny sposób ratując jej życie. Dni upływały Juanowi wśród pracy i zabawy. Pasąc swoje owce i kozy, miał dosyć czasu na zabawy i mocowanie się z innymi pastuszkami. Czasem uplótł dla małej Beatriz wianek z polnych kwiatów, zapominając o tym, że nie dotrzymała danego mu słowa. Beatriz podziwiała zdolności chłopca, który zachęcony pochwałą starał się jej służyć tak, jak tyło mógł. Rzeźbił jej zabawki i inne osobliwe figurki drzewa wierzbowego, przygrywał na fujarce przez siebie Iwystruganej, a Beatriz z błyszczącymi oczyma słuchała tak [uważnie, jak gdyby była na wspaniałym koncercie. Chło-Ipiec opowiadał jej również bajki o księciach, księżniczkach, dobrych i złych wróżkach, olbrzymach. Pamiętał je ljeszcze z domu. Kiedy zaś wyczerpał się zapas bajek zna-jnych, wymyślał nowe, które później przed zdziwioną dziewczynką bardziej inscenizował, niż opowiadał. Często towarzyszył również pani Marii idącej po zakupy jo miasta. Można tam było oglądać przeróżne, dziwne rzeczy, zwłaszcza w wielkie dni targowe. Dziwnie śpiewnym jłosem wychwalali handlarze swój towar. Arabowie, których jeszcze dużo mieszkało na południu kraju, oferowali [kolorowe dywany. Między nimi można było zobaczyć męż-Iczyznę prażącego kasztany na ruchomym piecyku i głośno je zachwalającego. Kuglarze popisywali się takimi sztuczkami, że Juan nie mógł się nadziwić. Stara i brzydka Cygan-Ika przepowiadała ciekawym przyszłość z linii rąk, to znów [jakiś pielgrzym, z kijem i w kapeluszu ozdobionym muszelkami, sprzedawał relikwie pochodzące z Ziemi Świętej. [Gdzie indziej muzykował zespół złożony z gitary, fletu, [kobzy, a tancerka wirowała zapamiętale w szalonym tańcu |z tamburynem lub brzęczącymi kastanietami w ręku. W niedzielę udawał się Juan z rodziną zarządcy do koś-Icioła parafialnego i nie mógł się dość nadziwić przepychowi [towarzyszącemu nabożeństwu, licznym świecom palącym ¦się przed obrazami świętych i bogatym wotom wokół ołta-jrza Najświętszej Panny Maryi. Uroczysty dźwięk dzwo-Inów, brzmienie organów, śpiew chłopięcego chóru za-[chwycały go. Był przekonany, że nawet w niebie nie mogło [być piękniej i uroczyściej niż w kościele w Oropesa. Niekiedy, na przykład przed wielkimi świętami, Juan Jjmógł zanieść na probostwo kurę lub gęś, a wtedy ksiądz Moro chętnie rozmawiał z małym Portugalczykiem, którego losem tak bardzo się przejął. Z nim mógł Juan prowadzić rozmowę w języku swej matki, nie zapomniał go więc. Wprawdzie budziła się wtedy głęboko w sercu skryta tęsknota — a przed oczyma duszy stawało zacierające się 34 35powoli, wyłaniające się jakby z mgły, wspomnienie rodzinnego domu przy ulicy Zielonej. — Zawsze jeszcze tęsknisz, mój mały — pytał wtedy ksiądz i ujmował w swe dłonie ręce chłopca. — Matka moja, kochana matka! — szlochał chłopiec, ledwo zabliźniona rana jego serca otwierała się na nowo. -— Joao — powiedział któregoś dnia ksiądz, widząc ból w oczach chłopca. — Masz przecież dobry głos, prawda? Czy nie zechciałbyś na chwałę Boga śpiewać w naszym kościele? — Tak ksiądz myśli? — wyjąkał speszony chłopak. — Myślę, że kantor znalazłby dla ciebie miejsce w chórze chłopięcym. — Mógłbym wspólnie z nimi, w czerwonym stroju, zaśpiewać przy ołtarzu? — Ależ naturalnie —- przytaknął ksiądz. — Porozmawiam o tobie z kantorem. Prawie bez tchu wrócił Juan tego dnia na hacjendę, ujawniając przyczynę swego wielkiego szczęścia. — To wspaniale! — śmiała się pani Maria. — Wszyscy cieszymy się z tobą! — Juan śpiewa jak słowik! — mówiła uradowana Bea-triz. — Żaden anioł w niebie nie śpiewa piękniej od niego. Rządca udzielał mu chętnie urlopu na próby i pewnego dnia chłopak połączył swój cudowny głos z głosami małych śpiewaków wielbiących Boga. — Gdyby matka moja mogła mnie usłyszeć! — westchnął, gdy po nabożeństwie wrócił do domu. — A może słyszy cię naprawdę, Juan — odparła pani Maria, tuląc go do siebie. W święto Bożego Ciała, które obchodzi się w całej Hiszpanii z niespotykanym przepychem, Juan po raz pierwszy w czasie Mszy świętej — przy wtórze harf, psałterzy i skrzypiec — sam jeden ogłosił narodziny Pana z Dziewicy Maryi. I gdy swoim głosem czystym jak dzwon, jasnym jak srebro, przy wtórze strun zaśpiewał „Et Incarnatus est" — Przyjął na się Ciało — oniemiałym słuchaczom wydawało się, że słyszą rozśpiewanego anioła. Szczytem cudów była procesja, która po Mszy przeciągnęła ulicami miasta. Ze wszystkich domów zwisały barwne horągwie, wzorzyste kilimy a przed obrazami świętych, ubranymi kwiatami, paliły się świeczki, znicze i kolorowe lampki. Na przechodzącego księdza i lud, który w nie kończącym się pochodzie towarzyszył Zbawicielowi na Jego triumfalnej drodze, sypał się prawdziwy deszcz róż. W procesji szli mnisi, zakonnice, cechy rzemieślnicze, bractwa — liosąc chorągwie, posążki, symbole — chłopcy poruszaj ą-Jy dzwonkami, dziewczyny z koszykami kwiatów, chór chłopięcy w purpurowych strojach z palącymi się świecami i dymiącymi kadzidłami, a przed duchowieństwem i błyszczącym jak złoto baldachimem mali śpiewacy. Wśród nich biedny Portugalczyk, znajda, któremu szczęście rozsadzało serce. Wracając z przybranymi rodzicami z uroczystości Juan zapytał: — Czy w niebie obchodzi się Święto Bożego Ciała codziennie? — Tak, mój chłopcze — potwierdziła z całą powagą bani Maria. —Niebo to wieczna „fiesta de Corpus!" , — Skoro więc moja matka umarła — to jest przecież [w niebie — dociekał chłopiec z przejęciem — to znaczy I może stale obchodzić Boże Ciało? — Oczywiście — odpowiedziała Pani Maria. Juan zamilkł i przez całą drogę nie powiedział już ani słowa. Powoli przyzwyczaił się chłopiec do tego, by w myślach nie szukać już matki w Montemor przy ulicy Zielonej, lecz ,. w niebie u Boga. Czy można się więc dziwić temu, że odtąd i myśli młodego chłopca krążyły wokół krainy świętych, i a nie biegły do biednego miasteczka Montemor, którego : wspomnienie powoli zacierało się w pamięci i sercu Juana.' Pani Maria pouczała go, że podczas modlitwy znajduje ,się nie tylko w obecności Boga i Jego świętych, ale również i i swojej matki. W dniu imienin otrzymał od niej różaniec j z czerwono połyskujących perełek. Odmawiał go odtąd codziennie, zwłaszcza podczas czuwania przy owcach. W nie kończących się psalmach rozmawiał nie tylko z Matką Naj- 36 37świętszą, ale i własną matką. W czasie każdej obecności w mieście wstępował zawsze do kościoła, klękał przed tabernakulum, gdzie przebywał Pan. Tu wyczuwał nie tylko bliskość Boga, ale i swojej matki — i często zdawało mu się, jakby matczyne ręce dotykały jego serca. Tak powoli przemijał łagodny smutek, przepełniający go dotąd całego. W przedziwny sposób cierpienie wzbogaciło i wysubtełniło jego duszę. Była jak harfa, której struny dźwięczały przy naj lżej szym podmuchu. Dwa lata minęły, gdy nadszedł błogosławiony czas jego życia — przygotowania do pierwszej Komunii świętej. Z całą gromadką dzieci spotykał się teraz Juan dwa razy w tygodniu w domu Bożym, gdzie ksiądz Moro wprowadzał ich w tajemnice Najświętszego Sakramentu. O ile żywym hiszpańskim chłopcom i dziewczynkom, nie przyzwyczajonym do obowiązków szkolnych, trudno było w spokoju utrzymać ręce, nogi i usta, o tyle Juan słuchał z zapartym tchem słów księdza mówiącego o miłości Zbawiciela. — Bóg jest miłością! —powtarzał stale ksiądz Moro. — Was umiłował tak, że swoje Ciało, Krew swoją, za was ofiarował. Całe życie jest jedną miłością i serce taką tylko posiada wartość, ile w nim uczucia miłości. Uczcie się miłości, moje dzieci, w niej znajdziecie samego Boga. W takich dniach Juan wracał najchętniej sam do hacjen-dy, by nikt nie zakłócał cudownej muzyki jego duszy. O, jak pięknie było teraz na pastwisku, kiedy mógł przy swoich owcach oddawać się marzeniom. O ile dawniej chętnie bawił się z innymi, to teraz, w tym cudownym czasie, czuł się najszczęśliwszym będąc sam na sam z Bogiem. Żyła w nim ogromna tęsknota, potężniejsza od dawniej trawiącej go tęsknoty za ojczystym krajem, było to uczucie tęsknoty za Miłością Najwyższą, Nadszedł wreszcie dzień, w którym Juan miał przyjąć do swego serca Gościa z tabernakulum. Pani Maria podarowała mu strój z niebieskiego aksamitu, z pięknym koronkowym kołnierzykiem. Jej dobroć dla osieroconego dziecka wzrastała. Cała rodzina towarzyszyła Juanowi. Do Oropesa jechano dziś powozem. Mała Beatriz bezustannie szczebiotała nie posiadając się z radości. Natomiast chłopiec nie reagował ani na pełne radosnego podniecenia zachowanie małej, ani na otaczające go piękno dnia, był bowiem całkowicie pochłonięty myślą, że dziś w jego duszy zamieszka Boża miłość. W kościele nie zwrócił jego uwagi prawie że nadziemski przepych, który go do niedawna jeszcze tak ujmował. Nie widział nic poza tabernakulum, w stronę którego kierowała się cała jego tęsknota, aż w końcu doczekał się chwili, kiedy ksiądz wziął Hostię ze złotego kielicha i podniósł w górę. Drżąc z„oczekiwania przystąpił do Stołu Pańskiego i kiedy przyjął Chrystusa do swego serca czuł, że otacza go jak złotym płaszczem Jego miłość. Długo trwało zanim Juan wyszeptał słowa pierwszej modlitwy. Przepełniony uczuciem błogości i wdzięczności szukał słów, za pomocą których oddawał Bogu w posiadanie siebie i to, co mógł nazwać swoją własnością. Jak nieprzytomny wracał do domu po skończonych uroczystościach. W jego oczach dostrzec można było blask innego świata. . Pani Maria — pełna szacunku — wzięła go w ramiona, nie znajdując słów dla wyrażenia swej miłości. Po południu w hacjendzie przebywał ksiądz Moro. Juan był jedynym z przyjmujących pierwszą Komunię świętą, którego odwiedził . Chłopak spojrzał na księdza tak uduchowionym wzrokiem, że proboszcz nie powiedział ani jednego ze słów przygotowanych dla Juana. Tam gdzie przemówił Bóg, ludzie milczeć muszą. Tak więc wręczył tylko chłopcu mały, ujęty w srebrną ramkę obrazek Madonny, za który Juan z drżeniem w głosie serdecznie podziękował. — Nie jesteś już smutny, Joao? — zapytał ksiądz po portugalsku. — Nie, nigdy już nie będę smutny! — odrzekł chłopiec. — Zbawiciel powiedział mi, że moja matka jest w niebie. Podarunek księdza zabrał do swojej komórki, by odtąd strzec go jak największej świętości. 381 JASNY JEŹDZIEC Była późna pora roku. Szczyty Sierra de Predos lśniły bielą świeżo spadłego śniegu, gdy Juan wraz ze starym pasterzem Pedro pasł owce na Vera de Plasencia, w miejscu chroniącym przed ostrym wiatrem z północy. Juan miał teraz piętnaście lat. Zmężniał, wyrósł, a ogorzała od wiatru i słońca twarz utraciła chłopięcą delikatność. Milcząco spoglądał poprzez dal na odległą równinną krainę, mieniącą się złotem i czerwienią jesieni. Pełną zadumy ciszę przerwał dźwięk rogów. Z pobliskiego grodu Jarandilla, zamku don Garcia Alvareza de Toledo, hrabiego Oropesy, przegalopował obok nich, kierując się w stronę wzgórz, orszak wspaniałych koni. — O, móc tak razem z nimi cwałować! — westchnął po cichu chłopak. Stary poważnie potrząsnął głową mówiąc: — Myślisz, że wielcy tego świata są szczęśliwsi od nas? Ale mówię ci, że nie są. Cały ten zgiełk, którym się otaczają, nie wypełni pustki w ich duszach. Podobnie i grand nie zawsze jest zadowolony, wesoły i może jego troski doskwierają mu bardziej niż nam. — Ale on przecież ma cudowny zamek z basztami, wieżyczkami! — z przejęciem odpowiedział chłopiec. — Don Garcia ma tych zamków jeszcze więcej — przytaknął starzec. — W Oropesa należy do niego twierdza 40 I wspaniały zamek wznoszący się za Sierra Piedrahila, gdzie przed dwoma laty przyszedł na świat mały hrabia Fernando. Grand don Garcia zalicza się do najbogatszych ludzi Hiszpanii, ale osobiście nie wierzę w to, żeby w swym jedwabnym łożu z baldachimem spał wygodniej niż my na naszych posłaniach. Jeśli ty jednak wciąż uważasz, że możni tego świata szczęśliwsi są od nas, pomyśl o naszej biednej królowej Juanie. — Co się z nią stało? — Od czasu, gdy utraciła swego męża, Filipa z Habsburgów, postradała zmysły. Po śmierci królowej Izabeli tylko dwa lata nosił on kastylijską koronę. Umarł mając dwadzieścia osiem lat. Podobno był najprzystojniejszym mężczyzną w kraju. Przeziębił się grając w piłkę, zmarł na zapalenie płuc. Śmierć jest największą potęgą na ziemi, nie ochroni przed nią ani piękność, ani królewski przepych. — A królowa Juana? — Ciemność zaległa jej duszę. W czasie koszmarnych nocy woziła zmarłego wzdłuż całej Hiszpanii. Na jej polecenie wciąż otwierano trumnę, by w upiornym blasku pochodni mogła patrzeć na jego twarz. Dopiero jej ojciec, stary król Fernando, położył temu kres. Pod wpływem jego łagodnej perswazji nieszczęśliwa zaniechała ponurych podróży i pozwoliła się zamknąć w zamku Tordessilas, koło Valladolid. Tam spędza pozostałe jej jeszcze dni życia w ogromnym utrapieniu, odrzucając wszelką, nawet Kościoła pociechę. Stoi przy oknie swego pokoju i wygasłymi, bez blasku oczami patrzy na grobowiec, w którym spoczywają doczesne szczątki jej męża. Teraz już wiesz, dlaczego i królowie nie zawsze są szczęśliwi. — A kto objął tron kastylijski? — Dziesięcioletni Carlos, pierworodny syn Filipa i Jua-Iny, żyjący gdzieś na dalekiej zimnej Północy. W jego imieniu rządy sprawuje kardynał Ximenes, pobożny biskup z Toledo. W kraju jednak panuje niezadowolenie i uważam, że nie j edną j eszcze biedę przeżyj emy. — Dlaczego jest tyle cierpienia na świecie? — zastanawiał się Juan. 41 ii— Ponieważ przemoc możnych potężniejsza jest od miłości — odpowiedział starzec. — Ta zła moc zniszczy świat, jedynie miłość mogłaby go uratować. W naszym kraju musiałby się pojawić człowiek święty, który — sam spalając się w ogniu miłości — rozpaliłby płomień ogarniający cały kraj. Wtedy ludzie odnaleźliby drogę do prawdziwego światła, a jest nim tylko miłość. Często w czasie samotnego czuwania Juan zastanawiał się nad słowami starego pastucha. Wprawdzie odgłosy wielkich, światowych wydarzeń ledwie że dochodziły do cichych górskich pastwisk, to jednak wydawało mu się, że gdzieś w odległej dali słyszy uderzenie kopyt apokaliptycznych jeźdźców, sprawców wszystkich nieszczęść. Młody pasterz myślał wtedy o tym, który nadejść musi — o Jeźdź-cu Miłosierdzia, który w swych czystych rękach nieść będzie ogień miłości. Kiedy przybędzie On — Rycerz Miłości? Często, gdy Juan w Oropesa albo w klasztorze San Jero-nimo de Juste — znajdującym się blisko pastwiska — przystępował do stołu Pańskiego, a wieczna miłość obejmowała jego serce, słyszał tajemniczy głos Pana: '¦— Dlaczego ukrywasz na dnie swej duszy żar, którym cię obdarowałem? Otwórz swe serce i zapal świat ogniem Boskiej miłości. — W takiej chwili Juan de Dios zdołał tylko wyrzec drżącym głosem: — Panie, wskaż mi drogę, którą winie-nem iść! Nadeszły jednak dni pełne zgiełku i zagłuszyły wołanie Boga. Na żądanie zarządcy hrabiowskich dóbr Francisco wysłał młodego Portugałczyka na służbę w stajni do zamku Oropesa. Juan znalazł się w zupełnie innym świecie, nie przypominającym w niczym ciszy i samotności górskiej hali. Pod nadzorem doświadczonego koniuszego opiekował się wspaniałymi końmi bogatego granda; karmił je, czyścił zgrzebłem oraz dbał o kosztowną, srebrem obitą uprząż. Rządca był surowym panem, a także i don Garcia nie znał żartów, gdy chodziło o jego szlachetne zwierzęta. Gdy z brzękiem swych złotych ostróg wchodził do stajni, mały 42 Portugalczyk drżał z lęku, by pan nie zauważył jakiegoś zaniedbania, które chłopak przeoczył. Jakikolwiek nieporządek w stajni zauważony przez granda kończył się dla niego bolesnym smagnięciem szpicruty. Jednakże pan nie szczędził także pochwały, gdy zastał swe konie dobrze utrzymane i wynagradzał gorliwość srebrnym escudo, rzuconym małemu parobkowi. Syn rządcy, Alfonso, rówieśnik Juana, zawarł z nim przyjaźń i chętnie pokazywał mu, w czasie gdy państwo byli nieobecni, wspaniałe komnaty wyłożone wschodnimi kobiercami, ze ścianami pokrytymi jedwabiem, szerokimi kredensami kryjącymi kosztowne złote i srebrne serwisy. Zaprowadził go również do wież obronnych, do zbrojowni, strzelnic na zamkowych murach, gdzie stary mistrz artylerii objaśniał chętnie obsługę ciężkich armat toczonych z brązu. W głęboki podziw wprawiał chłopca widok wewnętrznego dziedzińca zamkowego, zbudowanego w stylu mauretańskim. W środku dziedzińca, wyłożonego czerwonymi płytami, fontanna rozpryskiwała swe wody po palmach i drzewach laurowych. Wspaniałość i okazałość tego, na co chłopiec patrzył, przechodziła jego najśmielsze wyobraże- nia. Niezwykle barwne i gwarne życie panowało na zamku w czasie obecności hrabiowskiej pary. Rycerze i giermkowie we wspaniałych strojach, szlachcianki w pięknych jedwabnych sukniach, nieustannie przewijali się przez zamek. Organizowano festyny, urządzano uczty, w czasie których na stołach pojawiały się najwyszukańsze potrawy. Ich nazwy były młodemu Portugalczykowi zupełnie nie znane. Bajecznie kolorowo ubrani muzykanci, ukryci w lożach, grali na kobzach, gitarach i tamburynach, podczas gdy panie i panowie tańczyli w patio fandango lub sarabandę. Później Juanowi zagrały myśliwskie rogi. Bardzo często w charakterze członka służby brał udział w polowaniu. Hrabina powierzyła jego opiece swoje sokoły myśliwskie. Jazda na koniu u boku amazonki należała do tych chwil, które czyniły chłopca nad wyraz szczęśliwym. 43Najchętniej jednak przebywał Juan wraz z Alfonso w wąskim pokoiku na wieży, gdzie bardzo rzadko ktoś wchodził. Wtedy syn rządcy zamkowego otwierał wielką, w prasowaną skórę oprawną księgę i czytał koledze opowieści o szalonych przygodach śmiałych rycerzy, którzy na polecenie swoich dam dokonywali najbardziej nieprawdopodobnych czynów. Rano dusili lwa, w południe zabijali smoka o trzech głowach, a przed snem ucinali głowę olbrzymowi. A wszystko dla zabicia czasu. Jeden z nich przechwalał się, że tylko brak rumaka uniemożliwia mu przepędzenie wrogów, którzy na dźwięk jego nazwiska boją się bardziej niż przepiórki krogulca. Znają oni bowiem jego moc i siłę. — Gdy ubieram mój pancerz, ziemia drży pod moimi stopami. Cieszę się ogólnym uznaniem, bo postępuję szlachetnie — chwalił się dalej. — Nie ma na dworze nikogo, kto byłby milszy ode mnie ani bardziej groźnego mężczyzny w zbroi. Tysiące kobiet, które znam, chciałoby zdobyć mnie dla siebie. Nie należę do tych, którzy mają wygórowane pojęcie o sobie, ale naprawdę całuję kobiety, które chcę i kiedy chcę, a rycerzy powalam na ziemię. — No i co teraz powiesz? —zapytał Alfonso, patrząc na chłopca płonącymi oczyma. — Uważam to za zwykłe przechwałki szlachetnego rycerza — śmiejąc się odpowiedział Juan. — Ty wierzysz we wszystko, co tam czytasz? — No, na pewno bohater zmyślił niejedno—zgodził się przyjaciel. — Jednak wspaniale musi być, tak wędrować przez świat i dokonywać wielkich czynów. Znasz szermierkę? — W życiu nie trzymałem szabli w ręku — przyznał się Juan. — A więc ja cię nauczę — oświadczył Alfonso wspaniałomyślnie. — Najpierw chciałbym poznać tajniki czytania. — Wpierw szermierka, potem czytanie — zadecydował Alfonso. — Ale co powiesz o stu kobietach, które rycerz całował? — Co to znaczy? — pytał mały Portugalczyk szczerze zakłopotany. — Całować dziewczynę. To wspaniała rzecz — rozpalał się Alfonso. — W romansach rycerze stale całują i zawsze są to przepiękne dziewczyny, które oni uwalniają, potem całują a czasem nawet, ale nie zawsze, biorą za żonę. — Czy już kiedyś całowałeś dziewczynę? — zapytał Juan czerwieniąc się. — Bardzo dużo dziewczyn całowałem —- chełpił się Alfonso. — Ale nie wolno ci o tym nikomu mówić. Ksiądz Mi-guel, kapelan dworski, uważa to za grzech. Ale ja w to nie wierzę. Słuchaj, Juan, jeśli mi przyrzekniesz, że będziesz milczeć, nauczę cię nie tylko fechtunku, czytania, ale i całowania. Inaczej nigdy nie dorównasz bohaterowi romansów. Ja naprawdę całowałem się już z dziewczyną. — Z którą? — spytał Juan niewinnie. — Z Reiją, dziewczyną pomagającą w kuchni — spowiadał się dalej Alfonso obniżając swój głos do szeptu. — -Może i ciebie ucałuje. Mamjej powiedzieć, by to uczyniła? — Nie, nie — wyj ąkał staj enny. — Czytania i fechtunku chciałbym się nauczyć, całowania — nie. Nie rozumiem | wcale, dlaczego tyle się o tym pisze w rycerskich powieściach. — Jak chcesz — mruknął Alfonso i zamknął książkę. — Musisz się jednak tego nauczyć, jeśli chcesz zostać poszukiwaczem przygód. A przecież tego pragniesz? — No tak — powiedział Juan niepewnie. — Tego pragnie każdy Hiszpan. Ale ty jesteś przecież Portugalczykiem — odparł z pogardą Alfonso. — Portugalczyk może być takim samym jak i Hiszpan bohaterem — odparł Juan głęboko urażony w swej godności. — Niech będzie — odparł Alfonso. Juan skierował się w stronę stajni. Wiedział już dokładnie, co i jak należy w stajni robić, jak obchodzić się z pełnymi elegancji dzianetami, niezwykle wrażliwymi, szybkimi jak wiatr, końmi wyścigowymi arabskiej krwi, jak postępować z wiernymi, kościstymi końmi roboczymi. Koniuszy 44 45mógł już śmiało na swym młodym pomocniku polegać. Zadowolony z pracy Juana był również rządca, a nawet sam don Garcia. Alfonso dotrzymał słowa i ćwiczył Juana w sztuct szermierczej, którą już wcale dobrze opanował. Swoje zdolności w tym kierunku zawdzięczał włoskiemu mistrzowi fe-chtunku, który przebywał dłuższy czas na zamku. Zwinny Portugalczyk, który z początku — mimo skórzanej osłony głowy — przyjąć musiał wiele bolesnych ciosów, robił jednak wielkie postępy i w krótkim czasie ugodził niejednym celnym ciosem swego mistrza. Gorzej szło z czytaniem i niejednokrotnie zniecierpliwiony tępotą Juana Alfonso chciał z nauczania zrezygnować. Nie doszło jednak do tego, gdyż zadziwiający upór Juana sprawił, że po jakimś czasie już bez pomocy radził sobie doskonale z czytaniem. Trzy lata przebywał Juan de Dios na zamku Oropesa. Przez ten czas rycerskie rzemiosło opanował tak znakomicie, jak szlachetnie urodzony młodzieniec. Poznał tajniki szermierki, jazdy konnej, czytał jak uczeń klasztornej szkoły, znał szlachetną sztukę myśliwską. Niezrównany był zarówno w polowaniu na dziki, jelenie, jak i ptaki. Umiał obchodzić się z oszczepem, kuszą, rzadko chybiał celu. Czuł jednak, że pełne gwaru, hałaśliwe życie na zamku, oddalało go od jego najskrytszego celu znanego tylko Bogu. Znajdując się w kaplicy zamkowej stwierdzał z przerażeniem, że nie potrafi się modlić tak żarliwie, jak kiedyś. Często zdawało mu się, że z zamkniętymi oczyma wychodzi naprzeciw jakiemuś wielkiemu niebezpieczeństwu. Nie interesowały go już zbytnio pełne fantastycznych przygód hiszpańskie romanse rycerskie, natomiast ciekawość budziły książki podsuwane mu przez Alfonso, a rozpalające w nim nie rozbudzone dotąd zmysły. Z nieświadomością niewinnego serca chętnie śledził miłosne przygody baśniowych bohaterów z „Tysiąca i jednej nocy". Powoli jednak zaczął pojmować, jak niebezpieczną lekturą dla młodego człowieka mogą być owe wschodnie baśnie. Niebezpieczeństwo to stawało się coraz realniejsze, gdy zau- ważył rzucane w swoją stronę płomienne, zachęcające do najśmielszych poczynań, spojrzenia nie tylko dziewcząt ze służby, ale i szlachetnie urodzonych panienek. — Nie bądź naiwny — zachęcał przyjaciela Alfonso, gdy spostrzegł zakłopotanie Juana — używaj życia tak, jak ja- Było jednak w chłopcu coś, co go skrycie ostrzegało i przed wszelkim niebezpieczeństwem chroniło. Jego szlachetność i czystość wzdragały się przed miłostkami, których był częstym świadkiem. Bardziej przeczuwał, niż wiedział, do jakiego upadku może doprowadzić przekroczenie granicy surowego wychowania i dobrych obyczajów. Coraz większym niesmakiem napełniał go pobyt na zamku, coraz gorętsza ogarniała tęsknota za czystym i jasnym życiem na pastwisku. I tak pewnej niedzieli poprosił rządcę o zwolnienie go ze stajennej służby, by mógł powrócić na Mayoral. Żądanie chłopca zdziwiło Juana Ferrus, bowiem wysoko cenił jego zdolności i zalety charakteru. — Nie podoba ci się życie na zamku? — zapytał marszcząc czoło. — Tęsknię za moimi łąkami — odpowiedział Juan ze spuszczonymi oczyma. Rządca, wprawdzie niechętnie, zgodził się jednak na jego odejście. Bardziej niż zarządcę nagła decyzja jedynego przyjaciela zaskoczyła Alfonsa, który starał się go namówić do pozostania. Widząc jednak zdecydowaną postawę Juana, pełen niechęci powiedział: — Idź znowu do tych swoich owiec i krów. Z ciebie i tak w życiu nic porządnego nie wyrośnie. — Ale i nic złego, spodziewam się — rzekł Juan i podał przyjacielowi dłoń, którą ten niechętnie uścisnął. Przeszedłszy przez most, chłopiec westchnął głęboko. Ani raz nie odwrócił się, by spojrzeć na wspaniałości, które z własnej woli opuszczał. Zdawało mu się jednak, jakby mu przed oczyma mignęła postać świetlistego jeźdźca, za którym kiedyś tak tęsknił a j ego dusza. 46 Żebrak z Granady Żebrak z GranadyCALINA Był letni, upalny dzień. Powietrze nad górami Toledańs-kimi prawie iskrzyło się od słonecznego żaru. Zmęczone skwarem owce leżały w chłodniejszych skalnych wyłomach, a ich pasterze szukali schronienia przed bezlitosnym upałem pod zielonym parasolem pinii. Stary Pedro dumał oparty o swój pasterski kij, podczas gdy Juan de Dios patrzył z rozmarzeniem w dal. Od tygodni już nad rozległą doliną Tajo unosiła się cali-na — czerwona mgła wzbijających się tumanów pyłu, nie pozwalających dojrzeć wierzchołków Sierra de Gredos. Cztery lata upłynęły już od czasu, gdy Juan opuścił zamek Oropesa, by wrócić znowu do pasterzowania. Prawie bez przerwy pozostawał w drodze ze swoją wędrowną trzodą, a błogosławiona cisza wypełniała jego życie. Pod gołym niebem bliski był Bogu i światu. Z każdą nadchodzącą wiosną przeżywał cud budzenia się przyrody, gdy rozkwitały pierwsze kwiaty migdałów, a z ogrodów wraz z podmuchem wiatru nadchodził zapach srebrnych oliwek. Potem nastawał palący żar lata. Usychały drzewa, pękały kamienie, dopiero jesień przynosiła ziemi i ludziom upragniony deszcz. Wraz z zimą nadciągały mgły i wilgoć, jednak ostry mróz usuwał chmury, a wtedy niebo zapalało się od gwiazd. Zdarzało się, że w świętą noc narodzenia Chrystusa, Juan 48 czuwał sam przy swoich owcach i — gdy z wiosek dolatywał głos dzwonów wzywających na Mszę — czuł bliskość duchów niebieskich, które niegdyś betlejemskim pastuszkom zwiastowały radosną wieść. Tak mijały lata, cicho i spokojnie. W duszy pasterza ro-hla jednak tęsknota, wzywająca go nie wiadomo dokąd. Piękna była pasterska służba, ale niepokój serca popychał Juana do celów, które jednak pozostawały przed nim zakryte, jak szczyty Sierra w bladej mgle caliny. — Jaki smutny może być dzień mimo jasnego słońca — westchnął Juan. — Jesień znowu niebo oczyści — poważnie odpowiedział starzec. — Zaczekaj, aż burza ruszy z wysokich szczytów. — Zapewne musi ona i w moje życie wtargnąć, bym jasno i wyraziście ujrzał sens i cel swojego życia. Starzec przysłuchiwał się słowom młodzieńca, a spoglądając na niego rzekł: — Bóg wkracza jak burza w ludzkie życie wtedy, kiedy On chce, człowiek może się załamać, a jego życie rozpaść jak zmurszały pień. Kto jednak wytrwa, nową siłę zdobędzie. Wierz mi, cały nasz kraj znajduje się w przededniu takiego jesiennego wichru, da Bóg, że ten wiatr stanie się błogosławieństwem. — Jak to rozumiecie?—pytał Juan. — Osiemnaście miesięcy minęło od śmierci króla Fer-nanda. Teraz kraje hiszpańskie czekają na swego nowego króla, siedemnastoletniego Carlosa, który wciąż jeszcze przebywa na dalekiej północy. Szlachta wykorzystuje jego nieobecność dla własnych celów, jednak lud odczuwa dotkliwie brak troskliwej ojcowskiej dłoni. Wielkie niezadowolenie panuje w miastach i wsiach. — Mówi się o rychłym już przyjściu króla. Ale czy siedemnastoletni młodzieniec będzie ojcem dla obcego sobie kraju? — Wszystkich dręczy ta wielka troska. Oby Bóg zesłał mu dobrych doradców, mających tylko dobro ojczyzny na celu. 49 4 I znów milczenie zapadło pomiędzy nimi. Pedro myślał o młodym królu, który miał przyjść i modlił się za niego, za swój kraj, zaś Juan spoglądał w dal, jak gdyby gdzieś daleko pojawić się miały znaki zapowiadające nadejście króla. Potem jednak uświadomił sobie, że on innego króla oczekuje, tego z wieczną koroną na głowie, który go powoła z Kaledońskich gór do swojej służby. Kiedy podniesie się zasłona, przesłaniająca ukrywający się przed nim szczyt? Minęło lato, a jesień przyniosła z sobą burze i nie kończące się ulewy. Wraz z jesienią przybył również do kraju oczekiwany król, Karol Habsburg, a w sercach wielu zrodziła się, niczym piękna gwiazda, nadzieja. Za dobry znak uznano to, że pierwsze swoje kroki skierował do zamku Tordesillas, gdzie przebywała, pogrążona w duchowych ciemnościach, jego biedna matka otoczona współczuciem całego narodu. Dumni Hiszpanie zauważyli jednak, że w jego świcie jest więcej niderlandzkich panów, niżby się tego można było spodziewać, i nie bez powodu obawiali się cudzoziemców. Przedstawiciele stanów obradujących w Valladolid nie taili swych obaw, tym bardziej, że nowi panowie nie kryli się ze swoją chciwością i nakładali na kraj wielkie obciążenia. Nie, calina nie chciała ustąpić z błogosławionej ziemi. W międzyczasie Juan powrócił znowu na hacjendę w Oropesa. Senior Francisco zestarzał się bardzo w ostatnich latach, chociaż stale jeszcze trzymał się prosto, a jego ciężki, chłopski chód nie utracił nic ze swej pewności. Często zwierzał się chłopcu ze swych planów na przyszłość. — Muszę z tobą porozmawiać — powiedział któregoś niedzielnego poranka, po powrocie z Mszy św., kiedy się znaleźli w pokoju ogrzewanym ciepłem z węglowego pieca. Juan chciał zapalić lampkę oliwną, na co rządca nie wyraził zgody. Tak siedzieli milcząco w przyciemnionym pokoju, w którym jedynym źródłem światła był żar paleniska i nikły blask wschodzącego dnia. Długo szukał Francisco właściwych słów. Kilkakrotnie przemierzył pokój dużymi krokami, potem zaczął mówić: — Widzisz, Juanie, zbliża się czas przekazania domu i gospodarstwa w inne ręce. Za- vsze byłeś mi bliski jak dobry syn i cieszyłbym się, gdybyś naprawdę nim został. — Jak mam cię rozumieć? — zapytał zakłopotany młody człowiek. — Przejąłbyś po mnie obowiązki rządcy, które, jak wiesz, polegają głównie na pielęgnowaniu trzody. Juan Ferrus jest sprawiedliwym, dobrym panem. Gospodarzyłbyś na hacjendzie tak, jak gdyby była twoją własnością. Łączyłby się z tym pokaźny zysk. Pokaż mi kogoś, komu by się takie szczęście trafiło. — Tak sądzisz, wujku Francisco? — Tak. Uważam też, że powinieneś ożenić się z Beatriz. Czy twoje serce nie należy do niej? — Beatriz była mi zawsze drogą siostrą—odpowiedział Juan z trudem znajdując słowa. —Nigdy nie myślałem jednak o tym, by kiedykolwiek była mi kimś innym. Nie wiem również, czy ona oddałaby swą rękę biednemu, portugalskiemu znajdzie, który nie zna nawet swego nazwiska. — To niemądre słowa — zaśmiał się Francisco. — W naszym kraju panuje zwyczaj, że ojciec wybiera męża swojej córce. Beatriz jest posłusznym dzieckiem. Zresztą sądzę, że mój plan nie wyda jej się dziwny. — Zostaw mi czas do namysłu — wyjąkał Juan. — Jak chcesz — odpowiedział rządca i wyszedł z poko- L. Długo jeszcze siedział Juan w świetle bijącym od żarzącego się w piecu ognia. Propozycja dzierżawcy była dla niego absolutną niespodzianką, ale im dłużej się nad nią zastanawiał, tym bliższy był jej przyjęcia. Z chwilą poślubienia Beatriz zyskałby prawdziwą ojczyznę. Miałby zapewnioną przyszłość. Czy można było o czymś lepszym marzyć? Mimo to nie mógł podjąć ostatecznej decyzji. Co w ogóle wiedział o swoim sercu? Jaką znajomość kobiet posiadał? Mimo swoich dwudziestu trzech lat nie myślał nigdy o miłości do kobiety. To, co zobaczył na zamku Oropesa, wydawało mu się nierozsądne, a nawet wręcz niesmaczne. Opanował swe budzące się zmysły i w czasie długich lat pastę- 50 51w rzowania prawie o nich zapomniał. Nie pomyślał nigdy o tym, by swe życie związać z kobietą. W pewnej chwili otworzyły się drzwi. Z radosnym powitaniem weszła do pokoju Beatriz, by przygotować śniadanie. Świąteczny nastrój niedzieli — spędzonej razem z rodzicami i ustawicznie radośnie szczebiocząca Beatriz — sprawiły, że powoli rozpływała się niepewność Juana. Coraz częściej spoglądał skrycie na Beatriz zaskakującą go swym subtelnym, świeżym wdziękiem. Po raz pierwszy ujrzał w niej kobietę, do której dotychczas nie odczuwał niczego więcej prócz cichej, braterskiej sympatii. Beatriz odczuła to, że patrzył na nią inaczej. Zaczerwieniła się, przerwała wpół zdania. Juan z zadowoleniem przyjął koniec śniadania. — Chciałbym księdzu Moro złożyć życzenia błogosławionych świąt — powiedział Juan i opuścił dom. Chłodne powietrze uspokoiło go, lecz nie uciszyło bolesnych myśli. Don Moro odprawiał jeszcze ostatnią Mszę świąteczną, gdy Juan dotarł do miasteczka. Wszedł do domu Bożego zachwycającego swoim świątecznym wystrojem, słuchał wspaniałego śpiewu chłopięcego chóru, w którym i on kiedyś śpiewał. Potem upadł na kolana i w gorącej modlitwie prosił Boga o wskazanie mu drogi, którą On wybrał dla niego. Księdza ucieszyły odwiedziny Juana i od razu przeszedł do rozmowy w jego języku ojczystym, który Juanowi sprawiał już teraz pewne trudności. W końcu młodzieniec umilkł prawie zupełnie i roztargniony dawał tylko lakoniczne odpowiedzi. Zmiana w zachowaniu się chłopca nie uszła uwagi księdza. Wreszcie spytał go wprost o powód jego zmartwienia. Juan postanowił, że ani słowem nie wspomni o propozycji rządcy, ale nie wytrzymał badawczego wzroku księdza i wyznał, co było powodem rozterki jego serca. — Wydaje mi się, mój drogi przyjacielu — odpowiedział don Moro po dłuższej przerwie, że świat nie mógłby ci większego szczęścia ofiarować, niż ci daje. Trudno było- 52 by ci dokonać lepszego wyboru. Beatriz ma dobre, życzliwe serce i zapewne nie odmówi ci swojej ręki. Musisz jednak sam siebie sprawdzić, czy wolno ci po takie szczęście sięgać. Proś Boga, by cię oświecił. — Nigdy właściwie nie myślałem o miłości do kobiety — wyznał młodzieniec podnosząc oczy na księdza. — Natomiast coś mi mówi, że Bóg powołuje mnie do czegoś innego, aniżeli do takich związków. Nie umiem jeszcze rozeznać o jaki cel chodzi, ale nie mogę pozbyć się niepokoju, który mnie popycha nie wiadomo dokąd. — Już j ako dziecko byłeś marzycielem — odpowiedział z lekkim uśmiechem ksiądz Moro — i myślę, że nim pozostałeś. Boję się, że zaprzepaścisz swoje wielkie szczęście. — Nie, nie, to nie marzenie! — wybuchnął Juan z mocą, która go samego zaskoczyła. — To jest coś innego, coś o wiele głębszego! Pojawia się w ciemnej nocy, w czasie samotnego czuwania na pastwisku i w jasny, słoneczny dzień. Nie umiem tego nazwać, nie rozumiem tego sam. Jest jednak coś we mnie, co nie daje mi spokoju. Wierz mi, panie, to nie jest niepokój krwi, ani żądza przygód czy podniecających przeżyć. To jest coś zupełnie, ale to zupełnie innego, nie umiem tego nazwać. — Jest w twoim języku ojczystym takie słówko — śmiał się don Moro — pojawiające się często u poetów, słówko, w którym zawiera się cała dusza portugalskiego narodu. Nazywa się „saudade", można by to nazwać tęsknotą za daleką przestrzenią, to niespokojne drżenie serca, które pędzi waszych odkrywców przez morza, każe waszym poetom śpiewać, drzemie w sercu każdego pastuszka. Pobrzmiewa ono również w waszej pięknej, zbyt jednak łagodnej mowie. Mąci wasz zmysł rzeczywistości, nawołuje do pogoni za tym, co tylko w bajkach może się zdarzyć. Joao, Joao, myślę, że ty jesteś takim portugalskim marzycielem. Juan zawiedziony spuścił głowę. Nie, nie zrozumiał go don Moro. A i on sam siebie nie rozumie. Ale dopiero w rozmowie z księdzem uświadomił sobie jasno, że to, co mu spokój zabrało, nie było ani nieokreśloną tęsknotą za 53dalą, ani wybujałą wyobraźnią. W końcu począł znowu mówić. — Często wieczorem, kiedy czuwam przy swoich owcach, z bardzo daleka, poprzez ciemne milczenie nocy, dochodzi mnie jakiś głos. Nie wiem, czy to nie zapowiedź zbliżającej się burzy, głos dzwonu, szum górskiego potoku, albo daleki dźwięk ludzkich głosów. Owe dzwonki nie są złudzeniem. Tak, słyszę je jak dalekie, dalekie wołanie, którego dziś jeszcze wyjaśnić nie mogę, Ale nadejdzie dzień, kiedy zrozumiem i podążę za owym wołaniem. To nie tęsknota mnie woła, to zupełnie coś innego. — A więc co? — Wierzę, że to Bóg—odpowiedział Juan ledwo dosłyszalnym głosem. — Dziwnym jesteś człowiekiem, pełnym zagadkowości i niejasności — odparł ksiądz po długim milczeniu. — Możliwe, że jest tak, jak mówisz. W każdym razie wiedz, że modlę się za ciebie. — Don Moro wstał i mocno uścisnął dłoń chłopcu. Już w drzwiach Juan odwrócił się jeszcze raz mówiąc: — Bóg w cudowny sposób zaprowadził pasterzy do Betlejem, zanim ustami aniołów przemówił do nich. On również i mnie zaprowadzi na właściwą drogę. Gdy nadejdzie ta godzina, przemówi do mnie. Nie oglądając się już, opuścił probostwo, a don Moro kręcąc głową spoglądał za nim. Był to marzyciel, błazen albo ktoś kogo Bóg powołał? — Boże, dozwól mu ujrzeć Twoje światło — prosił duszpasterz z Oropesa, pełen wewnętrznej dobroci. W ostatnim dniu roku rządca ponownie zwrócił się do chłopca z tym samym, co kiedyś, pytaniem. I tym razem Juan odpowiedział wymijająco i poprosił o ponowne przedłużenie terminu odpowiedzi. — Jeszcze nie widziałem tak niezdecydowanego człowieka — odpowiedział niezadowolony rządca — i to w sytuacji, która absolutnie nie wymaga zastanowienia się. W żadnym jednak wypadku nie chcę wymuszać na tobie decyz|i. Krótka zima szybko minęła. Juan pracował teraz w majątku. Chodził za pługiem i broną, siał pszenicę, jęczmień, przycinał winnicę, w upalne dni lata kosił, w święto Michała Archanioła zbierał migdały, a w październiku czarne oliwki. Potem młócono zboże i tłoczono oliwki. Nie było końca roboty, aż następna zima owiała chłodem dolinę Tajo. Życie na hacjendzie toczyło się wciąż w tych samych, odwiecznie takich samych, wąskich kręgach i mało kto przejmował się losami wielkiego świata. Dochodziły wieści, że Karol Habsburg, dziedzic Aragonii i Kastylii, otrzymał w Akwizgranie cesarską koronę. I chociaż Hiszpanie wieść tę przyjęli z dumą, to jednak z niezadowoleniem znosili przeciągającą się nieobecność księcia w swoim kraju, obawiając się, że zapomni o swych dziedzicznych krainach na półwyspie Iberyjskim. Rosło niezadowolenie, którego przyczyną były istniejące stosunki, tym bardziej, że zarządcy królewscy poczynali sobie surowiej niż kiedykolwiek. Z Niemiec dochodziły niejasne wiadomości o walkach religijnych, które zdawały się zagrażać nie tylko jedności kościoła, ale i państwa. Na spokojnej hacjendzie mało się troszczono o losy świata. Uprawiano rolę, siano i zbierano, zwożono do stodół i piwnic zboże, migdały, figi, winogrona, oliwki — myślano o własnych kłopotach. Juan ciągle jeszcze zwlekał z odpowiedzią, co wprawiało rządcę w gniew. Również i siostrzana serdeczność, panująca dotąd między Juanem a Beatriz, ustąpiła męczącemu onieśmieleniu. Ponadto chłopiec boleśnie odczuwał zmianę zachodzącą w Beatriz, która stawała się coraz cichsza i poważna, tak jak gdyby nosiła w sobie ukryty ból. Pewnego złotego wiosennego poranka, który zamienił wszystkie ogrody w cudowny bukiet kwiatów, postanowił osobiście porozmawiać z Beatriz. Spotkał ją, gdy z dzbankiem na ramionach wracała od studni. Chciała go minąć, ale poprosił ją o pozostanie. Usiedli na kamiennej ławce pod kwitnącym migdałowcem. 54 55— Muszę z tobą porozmawiać — rozpoczął Juan zakłopotany, szukając słów. — Twój ojciec chce, żebym został vaquero — starszym pastuchem. — Wiem o tym — przytaknęła dziewczyna. — Na pewno wiesz i o tym, że ojciec widziałby nas chętnie na zawsze połączonych. Ból sprawia mi myśl, że mógłby moje wahanie przyjąć jako dowód niewdzięczności. Uważam, że sami powinniśmy o tym porozmawiać. Dziewczyna opuściła wzrok. Juan daremnie czekał, by choć jednym słowem przyszła mu z pomocą. Pragnąc ukryć swe zakłopotanie, zerwał zwisającą gałązkę drzewa migdałowego i oskubywał kwiaty z płatków. — Dlaczego niszczysz kwiaty? — spytała Beatriz cicho. — Drzewo ma ich tysiące i nie wszystkie wydadzą owoce. Jednak zawstydzony opuścił gałązkę na ziemię. Czuł, że powiedział coś bardzo niestosownego. — Właściwie to nie 0 kwiatach chcieliśmy rozmawiać. — Nie mogę patrzeć na to, jak ktoś niszczy kwitnące rośliny — odpowiedziała dziewczyna smutno. — Niejeden z ludzi postępuje z życiem tak, jak ty z gałązką migdałowego drzewa. — Nagle ukryła twarz w dłoniach i zaczęła rzewnie płakać. — Beatriz! — krzyknął Juan przerażony, nie odważył się j ednak odj ąć j ej rąk od twarzy. Beatriz długo nie mogła opanować swego wzburzenia. Potem jednak szybko się podniosła, sięgnęła po dzbanek 1 odeszła. Patrzył za nią zmieszany. Następnego poranka pojechał do trzody, wiatr wiejący z ośnieżonych wzgórz chłodził jego czoło. Bódł konia ostrogami, co pobudziło zwierzę do galopu. W przydrożnej gospodzie pozwolił koniowi krótko odpocząć, dla siebie zamówił szklankę andaluzyjskiego wina, które spiesznie wypił. Wkrótce po obiedzie dotarł do dużego stada trzody chlewnej, pasącej się blisko Toledo. Wiódł teraz zupełnie inne życie, niż jako pasterz owiec. Prawie cały dzień siedział w siodle, przejeżdżał przez niekończące się równiny, uczył się używania lassa, a czasami swoimi silnymi pięścia- mi zmuszał uparte zwierzęta do uległości. Wieczorem śmiertelnie zmęczony padał na posłanie. Pod gorącym tchnieniem upalnego lata przekwitła wspaniała wiosna. Znów przed górami unosiła się calina, blady opar przesłaniający szczyty gór. Praca stała się teraz prawie nieludzka, tym bardziej, że i bydło w tym żarze było bardziej niespokojne niż zwykle. Zwłaszcza silne byki były trudne do opanowania. Wymagało to niezwykłej sprawności i siły. Wprawdzić potem przychodziły znowu dni, w których trzoda leżała leniwie na ziemi, ledwo się poruszając w tym ogromnym upale. Juan czuwał wtedy w cieniu korkowego dębu, a wraz z panującą tu ciszą przychodził napór myśli. Trzy miesiące minęły od czasu, kiedy opuścił hacjendę. Często miał okazję, by powrócić, ale powstrzymywało go jakieś niezrozumiałe uczucie. Męcząca niepewność wyboru drogi, którą ma pójść, dręczyła go i w jasny dzień, i w czasie samotnych nocy. Jedynie ze starym Pedro, gdyby tu był, mógłby o tym porozmawiać. Ale któremu z tych surowych pastuchów mógłby się ze swej męki zwierzyć? Wyśmialiby go jako niepoprawnego marzyciela. Niejedna noc mijała bezsennie, jednak rano, mimo uczucia zmęczenia, podnosił się znów i, w dzikim galopie na koniu, szukał zapomnienia o swym bólu. Przodownik upominał go, by w tym nieludzkim wręcz upale oszczędzał siebie i zwierzę. Często vaqueros z przerażeniem patrzyli, jak z ogromną odwagą kładł rozszalałego byka, biorąc go ' za rogi. — Powinieneś zostać torero — śmiał się przodownik, gdy zobaczył siłę Portugalczyka. — Na arenie w Toledo, a nawet w Sewilli, piękne panie rozerwałyby cię na kawałki z zachwytu. — Na razie nie tęsknię za tym — odpowiedział Juan, ocierając pot z czoła. — Chciałem ci jednak powiedzieć — rzekł inny pasterz — byś sobie nie poczynał tak nierozważnie z tymi bestiami. Zginiesz na miejscu, kiedy dostaniesz się pod ich nogi. Niekiedy odnoszę wrażenie, że nie zależy ci na życiu. 56 - 57— Może jest tak naprawdę — mruknął Portugalczyk i odszedł ciężkim krokiem, podczas gdy przodownik kiwając głową spoglądał za nim. Dopiero zimą wrócił Juan do domu. Beatriz przyjęła go pełnym tęsknoty kochającym sercem. Jednak Juan trzymał się bardziej z daleka niż kiedykolwiek. — Musisz mi jeszcze pozostawić trochę czasu — prosił opiekuna wciąż na nowo. — Jest we mnie coś, co wymaga nie tylko wyjaśnienia, ale i spokoju. Błagam cię, nie nalegaj na mnie. Zostaw mi czas. Juan był zadowolony, kiedy minął czas jego przymusowej bezczynności i mógł znowu wyruszyć ze swoim stadem. Wraz z porywistymi wiatrami i gwałtownymi burzami zawitała wiosna do hiszpańskiego kraju. Inny jednak wicher, bardziej niebezpieczny od górskiego, powiał w miastach Kastylii i Ar agonii. Początkowe niezadowolenie z rządów, na skutek długiej nieobecności cesarza, urosło do otwartego buntu. Ponieważ Kortezy w Valladolid usiłowały nadaremnie przeprowadzić swoje postanowienia, powstańcy utworzyli w Avila centralny komitet rewolucyjny — Santa Junta. Dążono do uwolnienia się od obcych rządów, a na miejscu władczyni kraju chętnie widziano by królowę — matkę. Jednak beznadziejny stan jej zdrowia uniemożliwił zrealizowanie tego planu. Bunt podnosili przede wszystkim obywatele miejscy zwani comuneros, wkrótce jednak przyłączyła się do nich szlachta. W Toledo zdobyto szturmem Alcazar, załogę zmuszono do przekazania twierdzy, a królewskie władze przepędzono z miasta. Niejeden z nielubianych urzędników zawisł na filarach mostu, a domy znienawidzonych plądrowano i podpalano. Ponieważ jednak bunt począł przekształcać się w rewolucję społeczną, która nie zawahała się zaatakować posiadłości szlachty, ta wystąpiła przeciw rebeliantom. Siły szlachty połączone z wojskami królewskimi pobiły powstańców 23 kwietnia 1521 roku pod Yilladar. Zastępy po- wstańców zostały rozgromione, a dowódców Junty schwytano i skazano na śmierć. Tylko w Toledo walki trwały jeszcze przez jakiś czas. Kilka tygodni później krajowi hiszpańskiemu zagroziło jeszcze poważniejsze niebezpieczeństwo. Francuzi napadli na królestwo Navarry i zajęli stolicę Pamplonę. Z wielkim pośpiechem rząd Karola V werbował żołnierzy. Nie odmówił pomocy hrabia Garcia Alvarez. Wyruszył na czele zastępu wojsk najemnych w stronę południa, aby przyjść z pomocą zagrożonej twierdzy Fuenterrabia. Jednym z pierwszych zgłaszających się pod jego sztandar był vaque-ro Juan de Dios. W walce szukał zapomnienia. 58BITWA Pod palącym niebem czerwca poborowi z Oropesa, powołani przez kasztelana Juana Ferrus y Navas, zbliżyli się do Toledo. Pod jego murami chorągiew licząca trzysta ludzi połączyła się z oddziałami wojskowymi Don Garcii Alvareza. Niezwykle barwny widok przedstawiało to wojsko złożone z pasterzy kóz, vaqueros, rzemieślników, synów kupców, członków bractw. Cały ten tłum kłębił się na rozległym placu obozowym, podczas gdy dowodzący oddziałami kapitanowie, rotmistrzowie i podoficerowie starali się zaprowadzić nieco ładu i to pospolite ruszenie wyposażyć w dzidy, szpady, piki, halabardy, kusze, hakownice oraz nauczyć je władać nimi. Juan Ciudad -— pod takim bowiem nazwiskiem zaciągnął się do wojska — został przydzielony, jako doświadczony w sztuce szermierczej, do doborowego oddziału bojowego, dowodzonego przez młodego i ambitnego kapitana. Wyrośnięty, barczysty Portugalczyk, którego męską urodę znakomicie podnosił ciemny serdak ze skóry, błyszczący burgundzki hełm i lśniąca szpada, idąc przez obóz przyciągał niej edno pełne podziwu spój rżenie. Do tej samej chorągwi został przydzielony również Al-fonso Ferrus, który radośnie przywitał swego dawnego kolegę. 60 — No, teraz się okaże, czy potrafisz jeszcze fechtować - śmiał się syn kasztelana. — Może staniesz się prawdziwym rycerzem, chociaż w to kiedyś wątpiłem. Poza tym, tu w taborze jest kilka ładnych markietanek. Oczy ci na wierzch wyjdą, człowieku. A może pozostałeś nadal tak nieprzystępny jak kiedyś? — Ty się nic nie zmieniłeś — odpowiedział Juan, a cień przeszedł przez jego opaloną od słońca twarz. — Ciągnące za wojskiem kobiety to nic dobrego. — No, już widzę, że jesteś dawnym Juanem — śmiał się Alfonso. — Ale sam jeszcze przyznasz, że zabawa z piękną markietanką należy tak samo do sztuki wojennej, jak krzyżowanie szpady z nieprzyjacielem. Oficerowie mieli sporo kłopotu, żeby z bezładnej mieszaniny poborowych wyszkolić przydatnych do boju żołnierzy, stąd rozkazom i przekleństwom nie było końca. Wieczorem natomiast siadano wokół bębna, rzucano kostki, przegrywano żołd, hałasowano, szarpano się oraz pito ciężkie, andaluzyjskie wino, szczodrze przez markietanki nalewane. — Ha, to jest dopiero życie — śmiał się Alfonso wyrzucając z kubka, sporządzonego z cielęcej skóry, kostki do gry, nie zapominając o popijaniu wina. — Chodź, Juanie, usiądź z nami. Graj i pij! To przepędzi twój e czarne myśli! Juan nawet nie spostrzegł, kiedy wciągnięto go w pijany wir, wciśnięto do ręki cynowy kubek, który napełniony przez markietankę wypił jednym haustem. — No, widzisz! — krzyknął Alfonso'Ferrus. — Będzie jeszcze z ciebie prawdziwy wojownik. Pić — już potrafisz. Nalej mu jeszcze wina, piękna seniorito! Juan pospiesznie opróżniał kubek za kubkiem i czuł, jak mocne wino rozgrzewało mu krew. — Spróbuj swego szczęścia — wykrzykiwał Alfonso i podał mu skórzany kubek do gry, który Juan bez zastanowienia się odwracał i w krótkim czasie przegrał cały swój żołd. 61— Nie frasuj się, przyjacielu — śmiał się młody Ferrus. —Niepowodzenie w grze przynosi szczęście w miłości. Piękna obozowa panienka czeka tylko na to, by cię pocieszyć! Markietanka zaśmiała się głośno i, oplótłszy Juana ramionami, pocałowała go. Rozgniewany odepchnął ją od siebie i odszedł, a za nim leciał śmiech pij anych towarzyszy. Z dala od hałaśliwego tłumu położył się na trawie, podłożył ręce pod głowę i pod nocnym niebem, roziskrzonym od migoczących gwiazd, marzył. Lekki podmuch wiatru chłodził jego rozpalone czoło. Cały ten gwar tak mu jednak w głowie zamącił, że daremnie usiłował zebrać myśli. W końcu podniósł się i poszedł na swe miejsce obozowe, gdzie niebawem zasnął niespokojnym snem. Dni upływały wśród nerwowego rozgardiaszu. Z pola bitwy nadchodziły budzące obawy wiadomości. Pamplona upadła, do Tudelo nad Ebro wkroczyli Francuzi, przypuścili atak na umocnione miasto Lograno. O zmierzchu, gdy żołnierze byli jeszcze trzeźwi, omawiano poważną sytuację. — W Toledo wciąż jeszcze płonie rewolucja — powiedział kapitan. — Comuneros połączyli się potajemnie z Francuzami. Jeśli nieprzyjacielowi uda się dotrzeć do tego miasta, ojczyzna nasza znajdzie się w najwyższym niebezpieczeństwie. — Niech się gniew Boży rozsroży nad tymi wtorkami pieprzu — klął Alfonso Ferrus. — Są jednak jeszcze bohaterowie w Hiszpanii. Czy słyszeliście o tym, co się stało w Pam-plonie. Nie? Słuchajcie więc! Francuski dowódca, hrabia d'Esparros, wkroczył już do miasta, ale dzielna załoga cofnęła się do cytadeli i stamtąd — broniąc się — siała popłoch w wojsku wroga. Wtedy francuski dowódca wezwał komendanta twierdzy, don Francesca Fferrera, do swego obozu w celu omówienia sytuacji. Uzyskawszy zapewnienie bezpiecznego powrotu udał się don Fferrera w towarzystwie trzech rycerzy do kwatery wroga. Francuz — sądząc, że nie spotka się ze sprzeciwem — zażądał kapitulacji. Don Fferrera skłonny był poddać się. Wtedy wyskoczył oburzony, najmłodszy z rycerzy, mający dwa wilki w swym herbie, wołając: — To żądanie obraża nasz honor! Jeśli nie możemy twierdzy uratować ofiarą własnego życia, to proponuję bardzo drogo sprzedać to życie. — Odwołanie się do rycerskiego honoru zmusiło komendanta do odmówienia poddania się twierdzy. Bitwa rozgorzała na nowo z nieprawdopodobną zawziętością. — A potem? — zapytał Juan pełen napięcia przyjaciela, który przerwał opowiadanie, by wychylić kubek wina. — Potem walczono o cytadelę. W miejscu najgorętszej walki widziano rycerza, na którego napierśniku błyszczał herb z dwoma wilkami. Trzykrotnie odparto atak. Do walki użyli Francuzi armat, ale rycerz nie zważał na niebezpieczeństwo. Stanął w wyłomie muru i czekał na nowy atak. Nagle runął na ziemię z głuchym jękiem. Kula armatnia roztrzaskała mu prawą nogę. Wtedy obrońcy utracili odwagę i twierdzę oddali. — Jak nazywał się ów rycerz z dwoma wilkami w herbie? — dopytywał się podniecony Juan. Inigo de Loyola — odpowiedział Alfonso. — Szkoda, że ten dzielny rycerz został kaleką. — Inigo de Loyola — powtarzali najemni żołnierze w zamyśleniu. Ale potem przerwali rozmowę i kazali napełnić sobie kubki winem. — Inigo de Loyola — szeptał Juan i postanowił zapamiętać to nazwisko. I jego życzeniem było dokonanie wielkich czynów, o których od dawna marzył. Czyżby to rycerską sławą miał zabłysnąć w swoim prawie że w połowie na marzeniach spędzonym życiu? Pewnego poranka ustawił się zastęp bojowy do wymarszu na nieprzyjaciela. Całymi dniami szli w spiekocie i tumanach gęstego kurzu. Po nie kończących się drogach wlokła się zmęczona piechota, a za nią ciągnęły wozy zaprzężone w woły. Głucho bębniły bębny. Do tego tłumu wojska dołączyły kastylijskie i aragońskie pułki. Mimo niedostatecznego wyposażenia i słabego wyszkolenia bojowego żołnierzy, doszło nad Ebro do tak zaciętego boju, że Francuzi 62 63zrezygnowali z oblężenia Logrono i wycofali się do Pamplo-ny. W święto Piotra i Pawła Hiszpanie zmusili nieprzyjaciela do walki pod Noain, na południe od twierdzy, w której Ini-go de Loyola tak dzielnie walczył. Doszło do morderczej bitwy, której wynik długo się wahał. Wprawdzie Francuzi posiadali większe doświadczenie wojenne, ale Hiszpanie męstwem i liczebnością przewyższali wroga. W środku szalejącego tłumu i wrzawy bitewnej stał Juan Ciudad i dysząc ciął swoją halabardą żelazne hełmy i skórzane czapy wroga. Opanował go wojenny szał, od którego był pijany jak od ciężkiego wina. Pod świszczącymi ciosami złamała mu się broń. Już tylko z szablą w ręku walczył dalej przeciwko dzidom i mieczom. Cios lancą strącił mu hełm z głowy. Z odkrytą teraz głową walczył dalej, a ciemne włosy okalające twarz przypominały czarny płomień. Szalejące zamieszanie przewalało się to w jedną, to w drugą stronę. Z głuchym łoskotem wyrzucały machiny wojenne swoje kule od nieprzyjaciela do nieprzyjaciela, między nie biły strzały karabinowe, świszczały pociski z kusz i łuków. Bębny głosiły śmierć. Dźwięk trąbek zagłuszały krzyki rannych, rzężenie umierających. Piekło szalało ponad podeptanymi, zgniecionymi ciałami, ponad wrogiem i przyjacielem. Wszędzie szalała walka wręcz. Skórzany kolet Juana był porwany na strzępy od ciosów i uderzeń, on zaś krwawił z kilku ran czoła, piersi i ramienia, a przecież nie odczuwał żadnego bólu. Obok niego runął wróg z charczącym okrzykiem, z gardłem przebitym żelazną dzidą. Uderzenie mieczem szybko wybiło szablę z rąk Alfonso. Juan doskoczył do niego i niezwykle mocnymi ciosami obronił przyjaciela. — Dziękuję ci, Juan — wyszeptał Ferrus. — nigdy ci tego nie zapomnę. Ale teraz naprzód. Widzisz, wróg się chwieje, cofa. Naprzód więc, żwawo! Za Hiszpanię i San Jago! — Za Hiszpanię i San Jago! — krzyknęli Hiszpanie i, zebrawszy ostatnie siły, z podwójną wściekłością natarli na wolno cofające się żołdactwo. Jeszcze raz wrzawa ustała. 64 Wysoko, nad zażartym kłębowiskiem walczących, powiewał sztandar hrabiego z Oropesy. Juan walczył teraz twardo obok jedwabnej chorągwi, a widząc jak z przeraźliwym krzykiem na ustach upada chorąży, wyrwał sztandar z jego rąk. Trąby zagrały do ostatniego szturmu. Runęło naprzód płonące piekło. Nieprzyjaciel uchodził z pola walki. Raził jeszcze słabymi ciosami, aby osłonić odwrót i wreszcie uciekał na łeb na szyję. Hiszpanie ścigali go do samego wieczora. Potem wszystko się skończyło. Rogi wezwały do zbiórki. Zwycięstwo! Waliły bębny. Zwycięstwo! —wołano z tysiąca ochrypłych gardzieli. Zapłonęły ogniska i pochodnie oświetlając pobojowisko zasłane zabitymi i rannymi. Juan otarł krew z rozpalonego czoła, zataczając się szedł przez dymiące pole walki, trzymając stale jeszcze w ręku rozdarty sztandar. Serce waliło mu mocno, oddech miał bardzo szybki. Oczy płonęły radością zwycięstwa. Gdy jednak wśród krzyku rannych i wołań umierających szedł przez upiorną noc, oświetloną blaskiem pochodni, poczuł, jak nagle opuszcza go upojny szał walki, natomiast do serca wdziera się — ściskaj ąc j ak żelazną obręczą—niewypowiedziane przerażenie i zgroza na myśl o wszystkich dokonanych mordach, do których on sam przyłożył rękę. Doznał zawrotu głowy, zdawało mu się, że runie na skrwawioną ziemię. Francuz, którego ciało rozdarła lanca, wołał ochrypłym | głosem o łyk wody. Juan nachylił się nad nim i przyłożył do ' ust rannego swoją, winem napełnioną, manierkę. Ranny pił zachłannie mamrocząc: — Dziękuję, mój kolego! — Spojrzał jeszcze raz szklistymi oczami, osunął się nagle i skonał w jego ramionach. Juan Ciudad spoglądał na bladą twarz, oświetloną z daleka dochodzącym blaskiem pochodni, i niczym ukłucie miecza drążyła jego umysł myśl: — To jest twoje dzieło, Juan. Ty to zrobiłeś. Ale przecież jest wojna o kraj, a walka nie zna żadnej li-[tości — odezwał się w nim rozpaczliwy krzyk. Martwe usta 65 "> Żebrak z Granady II wroga oskarżały dalej.:— Ty to zrobiłeś, Juanie Ciudad. Ja również mam matkę, która gdzieś z mojego powodu cierpi. — Wtedy Juan podniósł się i jak uciekinier biegł przez krwawe pole zataczając się. Radosnym okrzykiem powitali go towarzysze widząc, że wrócił ze sztandarem, którego w ogóle w ręku nie czuł. — Biłeś się jak bohater! — wykrzykiwał radośnie Al-fonso Ferrus ściskając krwawiące dłonie przyjaciela. Don Ribera, hrabiowski pułkownik, pochwalił przed całym wojskiem jego odważny czyn, którym było uratowanie sztandaru. Ale wzburzona w żyłach krew sprawiła, że Por-tugalczyk nie zrozumiał ani słowa z tego, co do niego mówiono. Mąciło mu się w głowie. Z trudnością dostrzegał kontury postaci, gdyż czarna mgła zaciemniała mu umysł. Szukał jakiegoś oparcia i nagle bez słowa runął. Ułożono go na posłaniu. Felczer po rozcięciu pokrwawionej koszuli opatrzył jego rany. Noc spędził Juan w silnej gorączce. —Ja go zamordowałem — powtarzał wciąż z jękiem, miotając się w męczącym śnie. Kiedy w dwa dni później odzyskał przytomność, zobaczył stojącego u swego łoża Alfonsa Ferrusa. — To ty, Alfonso? — szepnął ranny. Potem długo patrzył na swoją rękę i jęknął. — Czy widzisz, Alfonso, ona stale jeszcze jest zakrwawiona. Krew zabitych przylgnęła do mych rąk. —- Majaczysz w gorączce — odrzekł przyjaciel i zbadał jego tętno. — Staraj się o to, byś jak najszybciej wyzdrowiał. Niedługo pojedziemy dalej, a ty musisz być z nami. — Och, ja nie wiem, czy jeszcze jestem zdolny do walki — wyszeptał Juan patrząc przed siebie. — No, na pewno tak — pocieszał go Alfonso. — Pomyśl, Francuzi odmaszerowali i porzucili Pamplonę. Ale w międzyczasie francuski admirał Boniver zajął twierdzę Fuenterrabia, gdzie się nieprzyjaciel teraz okopał. Niedługo już wyruszymy do tego miasta, aby je wrogowi odbić. I ty musisz z nami być. Niech żyje wojna! — Niech żyje wojna? — jęknął Juan. — Nie, nie, przyjacielu! Nie wojna, lecz niech żyje pokój, nie walka, tylko... — Tylko? — odparł Alfonso niechętnie. — Miłość — wyszeptał Portugalczyk ledwo dosłyszal-nie. Potem zamknął oczy i znowu zasnął. 66/Ił FUENTERRABIA O świcie odezwały się dź chem zbierało sie wibłswoi nią, w której Alfonso Ferrus i awansował, do stopnia Wojsko przewalało się przez pagórkowatą krainę N, varry. Wzdłuż drogi ciągnęły się zniszczone ogrody olLnć spustoszone winnice, a wystraszony lud wiejSS' w rumach wypalonych domostw i chat. Wielu krzywTdoT nano od Francuzów, ale za wroga uważano też ST ^^lalkalatwsteczWd^^S zamek Xav,erow pozbawił korony królestwo Navam, Zachodzące słonce rzucało na ziemię ostatnie me kiedy wojsko stanęło pod murami silnej Z enterrabia, z której wież powiewały francuJil W dolinie górskiej, blisko" wybrzS rozbiS ow skoro tylko pierwsze promienie słoneczne zabły^y mte koronami drzew, rozpoczęło się ostrzeliwanie PoS maty wypluwały z przerażającym hałasem ze swych o nych pafecz na umocnienia twierdzy cetnarowe ful kZ-jednak me powodowały większych szkód mocnym pochy ło wznoszącym s,ę murom. Kpiący śmiech był d" dzią na usiłowania atakujących. Potem jednak 68 tr celnymi strzałami zburzono nadbudowę wieży zachodniej bramy. Tu i ówdzie uszkodzono wały ochronne ze strzelnicami. Wylatywały w powietrze krokwie i belki. Nad murami leciały pociski, rozrywające dachy i kratownice spokojnych, mieszczańskich domów. Trzy dni trwało ostrzeliwanie. W nocy napełniano rowy |kamieniami, drzewami i faszyną. Czwartego poranka rogi wezwały do szturmu. Ciszę wypełnił morderczy zgiełk. Ponad zasypanymi rowami pędziły szturmujące gromady w kierunku twierdzy. Ale na wały i strzelnice wbiegli pospiesznie zaalarmowani obrońcy. Strzały oraz pociski raziły atakujących i niejeden młody zginął, zanim rów osiągnął. Ale już opierano o mury pierwsze drabiny, po których wdrapywali się Hiszpanie z przeraźliwym krzykiem bojowym. Spłynęła na nich lawa wrzącej wody i roztopionego ołowiu. Z przejmującym jękiem padali trafieni, pociągając idących za nimi. Jednak atakujący szli ława za ławą. Już pierwsi weszli na zwieńczenia murów. Doszło do walki wręcz z Francuzami. Siekiery i szpady uderzały w hełmy i blaszane kaptury. Na wąskim skrawku muru, który zdobyli atakujący, doszło do morderczej walki, w której ginął i wróg, i swój. Masowo ginęli nacierający Hiszpanie. Juan Ciudad, który jeden z pierwszych wszedł na.mury, walczył zażarcie. Krew zawrzała w nim tak potężnie, jak w dniu pamiętnej, wielkiej walki. Ale w momencie, gdy nieco tylko odpoczął dla nabrania tchu i opuścił broń, olbrzymi Gas-kończyk rąbnął go swoim toporem i strącił w głąb rowu. Na szczęście, spadł na wiązkę faszyny, która złagodziła siłę upadku. Podniósł się zataczając, potem jednak ciemność przesłoniła mu oczy. Runął nieprzytomny. Kiedy przyszedł do siebie, znajdował się na wiązce sło- Imy wśród masy rannych towarzyszy. Krew szumiała mu w uszach, głowa zdawała się pękać. — Czym się skończył atak? — wybełkota!. — Odparty — usłyszał jakby z bardzo daleka idącą odpowiedź. — Za dużo było obrońców, a mury Fuenterrabia tak mocne, że nie udało się zrobić żadnego wyłomu. 69 iiJuan wydał dźwięk podobny do rzężenia i ponownie stracił przytomność. Tygodniami leżał na skutek silnego wstrząsu mózgu. W tym czasie Hiszpanie dwukrotnie jeszcze przypuszczali atak na twierdzę. Nie było miejsca w twierdzy, które by me było uszkodzone. Obie strony poniosły znaczne stra- Don Ribera, prowadzący oblężenie, postanowił zrezygnować z ponowienia szturmu i wziąć miasto głodem. Otoczono je ze wszystkich stron, a hiszpańskie galery uniemo-. zliwiały dostawę od strony morza. Gdy Juan po raz pierwszy podniósł się ze swego łoża, znalazł obóz dziwnie zmieniony. Bezczynność osłabiła dyscyplinę. Czas spędzano na grze i piciu. Dzikie, pijane hordy rabowały i plądrowały blisko leżące wioski rybackie i wyduszały od przerażonych mieszkańców ostatni dobytek. Opóźniające się zaopatrzenie zmuszało wręcz do rekwiro-wama żywności, w czym niejednokrotnie i Juan brał udział. Pewnego dnia część chorągwi, pod wodzą młodego kapitana, wpadła do odległej wioski baskijskiej. Przeszukano stodoły i piwnice ze zbożem i oliwą, wypędzono bydło z obory. Nagle Juan usłyszał przeraźliwy krzyk o pomoc. Co się dzieje? — zapytał towarzyszy wzburzony. _• Co się ma dziać? — śmiejąc się odpowiedział jeden z żołnierzy. — Kapitan chce się zabawić z jakąś kobietą, wiadomo przecież, jak goni za warkoczami. Kto mądry trzyma się z dala. ~- Ja się nie będę trzymał z daleka! —krzyknął oburzony Portugalczyk. Uniesiony szalonym gniewem popędził do kuchni, skąd dochodził krzyk, i zobaczył kapitana atakującego młodą dziewczynę, rozpaczliwie broniącą się przed napastnikiem. — Prowadzimy wojnę z żołnierzami czy kobietami? — krzyknął Portugalczyk i chwyciwszy z pasją oficera za ramiona oderwał go od dziewczyny z taką siłą, że ten runął na ziemię. Kapitan podniósł się i z wściekłością rzucił się na rotmistrza. Juan jednak złapał jego rękę potężnym uścis-Kiem, tak ze szpada oficera upadła na ziemię. 70 ; — Ty mi za to zapłacisz, psie! — zgrzytnął junkier i wyszedł dzwoniąc ostrogami na podwórze, gdzie dosiadł konia i odjechał. — Możesz to życiem przypłacić — zauważył szpakowaty najemnik spoglądając z przerażeniem na rotmistrza. Ale Juan, wykonując pogardliwy ruch ręką, otarł pot z czoła i rozkazał zaprzestania rabunku. — Nie mamy prawa ani minuty dłużej przebywać domu, w którym nasz honor został splamiony — wy- Ikrztusił drżąc ze złości. Ani słowem nie powrócił kapitan do tak nagle przerwali nej awantury, lecz już wkrótce miał się Juan przekonać, że oficer nie zapomniał jego postępku. Obojętnie przyjmował Juan to, że kapitan nakładał na niego najtrudniejsze i najbardziej przykre obowiązki. Rozkazał rotmistrzowi, jak zwykłemu najemnikowi, stać na posterunku. Juan nie przejmował się tym, od dawna bowiem kochał pełne spokoju godziny, kiedy ludzie gasili wszystkie światła i tylko gwiazdy swym blaskiem oświetlały ziemię. Wtedy oddawał się marzeniom. Jego myśli biegły daleko, bardzo daleko, do krainy młodości, za którą wciąż jeszcze tęsknił, do spokoju dworu w Oropesa, gdzie przeżył bezpiecznie i szczęśliwie tyle lat. Potem wydawało mu się, że słyszy z oddali wabiący zew, którego ciągle nie rozumiał. Jednego już był pewien, że sława rycerska nie zaspo-I koi jego pragnienia, i potajemnie liczył na szybkie zakoń-czenie bitwy, nie przynoszącej już żadnej chwały. Jakiż to ! bowiem powód do chwały, jeśli się dzielną twierdzę zmusi głodem do poddania? Upojenie, które nim w walce zawładnęło, pierzchło bezpowrotnie, pozostawiając pustkę w sercu. Jego osobiste udręki, których sprawcą był kapitan, nie obchodziły Juana zupełnie, natomiast cierpiał niewymownie, kiedy był świadkiem rozpaczy obrabowywanych ludzi. Towarzysze radzili mu kilkakrotnie, by poprosił pułkownika o przeniesienie go do innej chorągwi. Juan uparcie się wzbraniał, postanowił bowiem patrzeć kapitanowi na palce i nie dopuścić do ponownego haniebnego czynu. 71 iI W obecności Juana junkier nie odważył się już więcej ai czepiać dziewczyny. Pewnego dnia polecił mu kapitan wyśledzić w górzysn i okolicy nieprzyjaciela, który ciągle próbował nawiąże kontakt z oblężonym miastem poprzez nagłe wypady. Oli cer kazał mu dosiąść zdobycznego konia, znanego ze swv| niezwykłej płochliwości i nieposłuszeństwa; nie pozwalał on założyć sobie siodła i uzdy. Były vaquero zaśmiał się pc > gardliwie, wskoczył na stającego dębem konia i odjech;il Chłodna bryza wiejąca znad morza przyniosła rozpalone mu czołu Portugalczyka ulgę. Już ponad godzinę kłusował przez wzgórza i jary daleko poza francuską granicę. Nagle dźwięk trąbki wyrwał go z zamyślenia. Jego koń, na znam sobie sygnał, pognał w szalonym galopie, stając dziko dęba, gdy Juan próbował go poskromić. Wreszcie udało się zwierzęciu zrzucić jeźdźca, który spadł na skałę. Juan sa dził, iż połamał wszystkie kości. Niezdolny do podniesieniu się ostatkiem sił zaczołgał się za skałę i ukrył przed nieprzy jacielską jazdą, która przegalopowała obok niego. Powoli cichł w oddali koński tętent. Próbował się podnieść, ale upadł z głuchym jękiem bólu. Upływała godzina po godzinie, ból się wzmagał. To już pewnie koniec. Dostanie się w ręce Francuzów, którzy go w tej okrutnej wojnie nie oszczędzą. W swym nieszczęściu modlił się do Tej, u której od wczesnego dzieciństwa wypraszał sobie pomoc i pociechę, do Matki Boskiej. Wiele czasu upłynęło od chwili, kiedy po raz ostatni tak żarliwie się modlił. W zgiełku obozowego życia zapomniał o modlitwie — teraz jednak, opanowany przez przemożny strach, modlił się. Świdrujący ból, często na kilka chwil pozbawiał go przytomności. —Ty jedna możesz mnie jeszcze uratować, o Niebieska Pani! Nie pozwól bym wpadł w ręce nieprzyjaciela. Ciemna noc ogarnęła ponownie jego zmysły; gdy oprzytomniał, ujrzał u swego boku dziewczynkę, która z litością do niego przemawiała, on jednak nie zrozumiał ani jednego słowa obcego sobie języka. Ubrana w strój pastuszki, z kijem w ręku, nachylała się nad nim podając mu dzbanek. 72 jpragniony pił łapczywie chłodny napój. Przy pomocy ziewczyny wstał i uczynił parę kroków, zataczając się, jak- był pijany. Nagle uczul dziwną moc, wszelka słabość istąpiła. Pastuszka czas jakiś towarzyszyła mu trzymając | go za ręce, potem jednak zostawiła go samego. Ostatnie ; promienie słońca padały na ziemię i morze. Noc zapaliła swoje światła. Wędrujący w blasku gwiazd wiedział, że spotkał go cud. Obca nie mogła być nikim innym, jak tylko Naszą Kochaną Panią lub aniołem, którego mu zesłała. Daleki niebiański świat poruszył jego duszę, a kiedy po długim marszu ujrzał płonące obozowe ognisko, czuł, że odtąd nie będzie już mógł ani jednego dnia przeżyć w roz-gwarze i tumulcie, który zabijał błogą ciszę. Następnego dnia kapitan szydził z Juana i jego niepowodzenia oraz uczynił go odpowiedzialnym za poważne straty wyrządzone Hiszpanom przez szwadron francuskich jeźdźców. Jednak Juan prawie go nie słuchał, gdyż jego serce przepojone było wspomnieniem cudownego spotkania. Zresztą, nie licząc małych potyczek, panowało prawie całkowite zawieszenie broni. I Francuzi, i Hiszpanie przekraczali granicę, napadali na wioski oraz gospodarstwa, i wracali czasem z bogatym łupem. Po szczególnie udanym napadzie kapitan zlecił Juanowi pilnowanie skradzionych i skarbów, a zwłaszcza srebrnej szkatułki z drogocennymi i kosztownościami pochodzącej z bogatego, francuskiego domu. Bardzo niechętnie przejął Juan skradziony skarb. Coraz . mocniej odczuwał wstręt do pirackich wyczynów zdziczałego żołdactwa. Nie ukrywał swego niezadowolenia, gdy wyznaczał posterunki do pilnowania namiotu ze zdobyczą. Sam zaciągnął wartę w ostatnich godzinach nocnych. Rano okazało się, że mała szkatułka z kosztownościami zginęła. Juan Ciudad przesłuchiwał posterunki, ale od żadnego z nich nie mógł uzyskać jakichkolwiek wyjaśnień. Żołnierze twierdzili, że noc przeszła bez zakłóceń, jedynie kapitan wchodził do namiotu na krótko przed objęciem warty przez Juana. 73Młody oficer szalał ze złości, gdy stwierdził brak skradzionego skarbu. Bez przeprowadzenia dalszych dochodzeń, zarzucił kradzież klejnotów rotmistrzowi i skazał go, zgodnie z prawem wojennym, na śmierć przez powieszenie. Kazał go związać i pilnie strzec. Następnego dnia rano Juan miał być doprowadzony na szubienicę. Ze związanymi rękami i nogami, nie śpiąc, leżał w namiocie i nadsłuchiwał kroków pilnującej go straży. Powoli uciszyła się jego dusza, minęło bezgraniczne oburzenie na tak niesłychaną niesprawiedliwość, a opanowało uczucie zupełnej obojętności. To byłby więc koniec wszystkich jego marzeń o sławie, uznaniu i wielkich czynach? Jak złodziej zawiśnie na szubienicy i żadna ziemska siła nie zdoła go uratować. Za dobrze znał okrutne i bezlitosne prawa wojenne. Minęła już północ, gdy nagle zerwał się przerażony. Ujrzał, jak poruszyła się przy wejściu zasłona namiotu i ktoś przyczołgał się do jego posłania. — Uważaj i milcz — usłyszał czyjś szept. — To ja, Al-fonso Ferrus. — Dziękuję ci za to, że przyszedłeś — równie cicho odpowiedział Juan. — Chcesz się pożegnać z tym światem? — Słuchaj, Juan — ciągnął dalej wzburzony Alfonso — ta historia z zagubionymi kosztownościami nie jest niczym innym, jak tylko aktem nikczemnej zemsty kapitana. Nie ma wątpliwości, że to on sam zabrał szkatułkę, żeby cię tylko na szubienicę doprowadzić. Radziliśmy ci dość często, byś się przeniósł do innej chorągwi, ty jednak nie chciałeś. — Ty naprawdę w to wierzysz?—wyj ąkał Portugalczyk. — Nie ma nikogo w całej chorągwi, kto by w to wątpił. Uważaj. Chcę ci rozluźnić więzy, a ty znikniesz w ciemności, jeśli posterunek choć na oka mgnienie zmniejszy swą czujność. — Nie, zostaw to — odparł Juan zdecydowanie. — Biedny kapitan cierpiałby niewymownie, gdybym uciekł. — Głupcze — wyszeptał ze złością Alfonso. — Każdy jest sam sobie najbliższym. — Nie zadawaj sobie niepotrzebnie trudu. Nikogo nie wtrącę w nieszczęście dla uratowania swego życia. — Jak chicesz — mruknął towarzysz. — Nie można ci więc pomóc. Masz jeszcze jakąś prośbę? — Byłbym ci wdzięczny, gdybyś mógł nakłonić kapitana, żeby mi przysłał kapelana wojskowego — odpowiedział Juan po namyśle. — Chciałbym się pogodzić z Sędzią Wiecznym. — Na to nie możesz liczyć. Kapitan umyślnie zakazał udzielenia ci duchowej pomocy. Nie ma więc żadnej nadziei. Ale ja muszę odejść. Jeśli nie chcesz uciekać, musisz umrzeć bez sakramentu. Żegnaj! Alfonso przez chwilę nadsłuchiwał kroków straży, potem wymknął się z namiotu. Juan pozostał sam ze swym nieszczęściem. Chociaż nie chciał ratować swego życia, narażając kapitana na niebezpieczeństwo, to jednak zadrżał na myśl o tym, że bez pociechy duchowej Kościoła przejdzie do wieczności. W tej pozbawionej nadziei nocy dokonał obrachunku z całym swoim życiem, które oskarżało go: —Dokąd, Juanie, zaprowadził cię twój niespokojny duch? Dlaczego nie usłuchałeś szlachetnego głosu, który od dziecinnych lat rozlegał się w twojej duszy. Miałeś szukać Boga, ale ty goniłeś za kolorowymi złudami, które mamią ludzi. Unieszczęśliwiłeś własnego ojca, swojej matce złamałeś serce. Pozwoliłeś na to, by młode, piękne, ludzkie życie zmarniało dzięki twemu niezdecydowaniu. Nie mogłeś się zdobyć na stanowcze „tak" lub „nie". Goniłeś za sławą, za zaszczytami, a teraz kończy twe życie haniebna śmierć na szubienicy. Niedługo uderzą w bębny i staniesz przed Bogiem jako grzesznik. Zaprzepaściłeś swe ziemskie życie, jak chcesz ratować wieczne? Juana ogarnęła groza ciemniejsza od nocy. Związanymi rękami uderzał o czoło, przyciskał dłonie do dziko walącego serca. Chciał się modlić, a nie znalazł jednego słowa, by uwolnić się od przerażającej mgły, zapierającej mu oddech. Długo wpatrywał się w ciemność, aż w końcu, udręczony upiornymi widziadłami, zasnął. Widział siebie, jak w bezgwiezdną noc jedzie przez wciąż zwężający się jar, którego ciemne ściany zdawały się walić na niego. Nagle z ciemnoś- 74 75ci wysunęła się w jego kierunku ręka, porwała go z sio<' i rzuciła o ziemię, a ciężka skała obniżała się i runęła. J myślał, że został przez olbrzymi ciężar zmiażdżony, kit jasny blask oświetlił jar i przerażony ujrzał obok siebie | stuszkę, która mu przed kilkoma dniami w tak cudów sposób pomogła. Pochyliła się nad nim, wyciągnęła do n go rękę i na oczach Juana przemieniła się w cudowny s| sób. Nie była już niosącym pomoc francuskim dzieckiem lecz świętą Królową Nieba, Naszą Kochaną Panią, az.l> ust popłynęły pocieszające i kojące słowa: — Zaufaj mil cię uratuję! Gdy Juan przebudził się, świt zaglądał już do namioin Cudowne widzenie przyniosło pociechę jego duszy. MoH już odmówić „Zdrowaś Maryjo". Opanowany i z twarzą pogodną szedł nieco później mii, dzy podwójnym rzędem najemnych żołnierzy z halabarda mi, którzy odprowadzili go pod szubienicę. Głucho za grzmiały bębny na ostatnią drogę. Juan natrafiał na pełni współczucia spojrzenia kolegów, każdy znał przecież obce nego skazańca jako dobrego towarzysza broni. Młody Fei rus z uczuciem bezradności spoglądał z oddali na smutm pochód, nie mógł już pomóc przyjacielowi. Na przodzie jechał kapitan. Szyderczy uśmiech, zniekształcający jego młode rysy, zdradzał zadowolenie, że na reszcie kończy się życie człowieka, którego obecność była dla niego jakby głosem przestrogi. Coraz bardziej zbliżał się do ostatecznego kresu drogi. Juan modlił się żarliwie do Matki Boskiej, by go uchroniła od tak haniebnej śmierci i potajemnie ślubował, że zrezygnuje z rzemiosła wojennego, o ile uwolni go Ona od konop nego sznura szubienicy. Zadziwiająca była jego niezłomna wiara w Jej pomoc. Mimo to, aż do momentu dotarcia pochodu do szubienicy przerażającej swym widokiem, Juan szeptał słowa pełne serdecznej skruchy. Dobosz uderzał głośno w bęben. Gdy zapadła cisza, kapitan zawołał przenikliwym głosem: — Rotmistrz Ciudad za przywłaszczenie sobie dobra wojennego zostaje skazany 76 na karę śmierci przez powieszenie. Masz jeszcze coś do powiedzenia? Więzień skinął głową i odpowiedział: — Z całą pewnoś-rią wiecie o tym, panie, że skazujecie niewinnego. Jestem icdnak w ręku Boga. Wierzę w to, że On i Najświętsza Panna jeszcze teraz przyjdą mi z pomocą. — Spodziewasz się, że niebo dla ciebie uczyni cud! — szydził oficer. — Ale daremna jest twoja nadzieja. Doboszu! Uderz drugi raz w bęben! Znów zagrzmiał werbel. — Kacie, czyń swoją powinność! — rozkazał junkier. Kat zarzucił skazańcowi pętlę na szyję i kazał wejść po stopniach drabiny. Juan usłuchał bez ociągania się, a dobosz uderzył w bęben ostatni raz. — Jeśli chcesz mi życie uratować, Pani, łaski pełna, to |musi się to stać teraz—wyszeptał skazaniec. Kat chciał wy-Iwrócić drabinę, gdy nagle zjawił się jeździec i zatrzymując [swego konia blisko szubienicy, zawołał ostrym głosem: — ; Co się tu dzieje? — Kapitan, który w jeźdźcu rozpoznał | pułkownika don Riberę zameldował, że rotmistrza Ciuda- da skazano na karę śmierci za sprzeniewierzenie dobra zdobycznego. Don Ribera, który dobrze pamiętał dzielnego żołnierza, rozkazał, by go natychmiast uwolnić od pętli. On .sam będzie sędzią w tej sprawie. W tym momencie przybiegł zadyszany Alfonso Ferrus meldując, że znalazł zagubioną szkatułkę z kosztownościami. Na pytanie pułkownika, gdzie się znajdowała, odpowiedział: — Była ukryta w namiocie kapitana. — Młody oficer ' pobladł ze strachu, udał oburzenie, jednak pułkownik \ przerwał mu z gniewem: — Kapitanie! Tu dzieją się dziwne rzeczy. Aż do wyjaśnienia sprawy zostajecie moim więźniem. Wasza szpada, Panie! Drżąc ze złości odpiął junkier swoją broń i wręczył ją pułkownikowi. Prawda niedługo wyszła na jaw. Pułkownik dowiedział się, że chodzi o akt nikczemnej zemsty ze strony młodego oficera i osobiście skazał go na karę śmierci. 77— Wielka niesprawiedliwość spotkała was, rotmistrzu Ciudad! — zwrócił się do Portugalczyka, gdy wykonano wyrok na nikczemniku. — Spodziewam się jednak, że zostaniecie w moim pułku. Juan odparł, że nie chce dłużej służyć w chorągwi, w której spotkała go taka hańba. Prosi o łaskę odejścia i powrotu do Oropesy. Pułkownik, acz niechętnie, przystał jednak na jego prośbę i nie chcąc mu wyrządzić krzywdy, pozwolił odejść. Juan pożegnał się serdecznie z Alfonso, towarzyszem swojej młodości, którego odwaga uratowała mu życie. — I ja także czuję wstręt do tej wojny—powiedział Alfonso, gdy sobie podali ręce. — Działanie, które pod murami Fuenterrabia podejmujemy, jest bezowocne. Nie wygłodzimy tego miasta, ponieważ nasze galery nie są w stanie przeszkodzić w dowozie żywności od strony morza. Wybieram się do Italii, gdzie mężną szablą zdobywa się więcej sławy, niż zdobywaniem tej przeklętej twierdzy. Chcesz iść ze mną? — Nie, Alforiso — odparł Juan zdecydowanie. Moja droga gdzie indziej prowadzi. — Szkoda — westchnął Ferrus. — Szubienica obrzydziła ci smak wojaczki. — Nie tylko szubienica — odpowiedział Portugalczyk. Potem uścisnął po raz ostatni prawicę przyjaciela i odszedł. Radośnie przywitał rządca młodzieńca, gdy po uciążliwej wędrówce wrócił do domu. Juan podjął znowu swą pasterską służbę, a po pełnym niepokoju obozowym życiu cisza wydawała mu się wspaniałym darem nieba. Senior Francisco stale jeszcze trwał przy swoim planie, że Juan zostanie kiedyś jego synem. Lecz kiedy pewnego dnia rozmowa zeszła na ten temat Juan odpowiedział: — Przebacz mi, jeżeli cię rozczaruję. Ale w bardzo trudnych momentach mego życia Bóg pozwolił mi poznać, że powołuje mnie do czegoś innego niż małżeństwo. — Do czego więc czujesz się powołanym?—pytał rządca. — Masz już dwadzieścia siedem lat, powinieneś się w końcu zdecydować. 78 » - Zdecydowałem się spełnićwolę Boga, ktory mi pod szubienicą podarował na nowo życie - odrzekł stanowczo Juan. - Nie wiem jeszcze, dofad mnie prowadzi. Kiedyś [jednak zawoła mnie, a wtedy ja podążę za Jego głosem, ł - Nie zdajesz sobie sprawy t tego, jak! boi zadajesz f-Beatriz —powiedział Francisco z boleścią -AiH •_ V — Bógrównieżijej wyjawiswoją wolę, ajesh pójdzie za nią, znajdzie spokój. . ,. „, Rządca długo spoglądał na niego, potem smutnie skinął głową i rzekł: - Wydajesz mi s* wciąż byc tym> matzyae-lem, co kiedyś. Ale niech się dzieje wola Boga. I ja pragnę jej się poddać. WYPRAWA KRZYŻOWA Lata płynęły równym rytmem dni. Rotmistrz Juan Ciu-dad był znowu pastuchem i wydawało się, że to Bóg nie pragnie dla niego niczego innego, jak tylko tego, by na górskich polanach pilnował trzody. Spokój leczył głęboko zranione serce. Juan znowu mógł się modlić i odnajdywać drogę do Boga, od którego tak bardzo oddalił go wojenny zgiełk. Często jednak dręczyło go coś, co doprowadzało do rozpaczy. Czuł wołanie Boga w swojej duszy, a nie umiał go zrozumieć. Pewnego dnia poszukał okazji, aby o swoim głębokim niepokoju porozmawiać z sędziwym księdzem z Oropesy. Don Moro słuchał go uważnie. Potem powiedział: — Miej cierpliwość, mój synu! Zrozumiesz, czego Bóg od ciebie chce. My, ludzie, nie możemy nic ponadto, jak tylko czekać pokornie na Jego wołanie. — Ale lata uciekają, a ja wciąż jestem tylko pasterzem, jakby tak miało na zawsze pozostać — mruknął Juan. — Może Bóg nie chce niczego innego od ciebie, jak tylko byś trwał w tej skromnej służbie. Jeżeli wyznaczy ci inne zadanie, nie ukryje swej woli przed tobą. Pomyśl o tym, jak długo Mojżesz pilnował owiec kapłana Jetro, zanim Pan ukazał mu się w płonącym krzaku ciernistym na górze Ho-reb i przekazał posłanie, jak uratować ma swój lud. Jeżeli 80 Bóg powołał cię do innego dzieła, zaprowadzi i ciebie na górę Horeb, gdzie z całą jasnością wyjawi ci swoją wolę. Tak pocieszony wrócił Juan do swojej ciszy. Z wielkiego hałaśliwego świata dochodziły go w jego samotni niepokojące wiadomości. Po dwóch latach oblężenia Fuenterrabia dostała się w ręce Hiszpanów, a w Italii rozgorzała gwałtowniejsza wojna. Szczęście wojenne opuściło Francuzów, których król, Franciszek I, został ujęty i zmuszony do podpisania upokarzającego pokoju.w Madrycie. Mimo to wojna w Italii trwała dalej, a nawet i Wieczne Miasto zostało w nią wciągnięte. W dniu 6 maja 1527 roku dzikie hordy najemników zdobyły miasto Rzym, w czasie gdy papież Klemens VII klęczał na stopniach Kaplicy Sykstyńskiej. Doszło do strasznej grabieży, której pamięć przechowała historia jako „Sacco di Roma"—złupienie Rzymu. Lanc-knechci, włóczędzy, bandyci pustoszyli miasto gorzej od Wandali Genzeryka. Krew lała się na wszystkich ulicach Rzymu, przed strasznymi aktami gwałtu nie uchowała się nawet bazylika Świętego Piotra. Na ołtarzach grano w kości, wraz z prostytutkami i markietankami pito wino z poświęconych kielichów, urządzano maskarady w szatach mszalnych. Zniewaga wyrządzona Stolicy Apostolskiej wywołała oburzenie w całym świecie. Zdawało się, że następuje upadek chrześcijańskiego Zachodu, tym bardziej, iż rozbicie religijne uderzało w jedność państw. Przerażające wieści dochodziły że Wschodu. Krótko przed świętami Bożego Narodzenia 1522 roku, mimo bohaterskiej obrony Rycerzy Maltańskich, runęła wyspa Rodos, ostatni bastion na Wschodzie. Teraz sułtan Soliman II najpierw wpadł na Węgry, pobił 29 sierpnia 1526 roku dzielnych Madziarów — którzy oparli się więcej niż dziesięciokrotnej przewadze wroga oraz wykrwawili do ostatniego żołnierza — i upojony szybkim zwycięstwem ruszył na Wiedeń, ostatni bastion cesarstwa. We wszystkich krajach chrześcijańskich rozlegało się bicie dzwonów, wołających do Boga o odwrócenie grożącego 81 6 niebezpieczeństwa, a ich glos mieszał się z biciem werbli, które wzywały do broni. Wtedy JUan de Dios opuścił ponownie swoją trzodę, gdyż ta walka nie toczyła się o jakąś graniczną twierdzę hiszpańską lecz o święte królestwo Boga. Były rotmistrz przyjął służbę w wojsku zaciężnym, które w imieniu cesarza werbował młody pan Oropesa, hrabia Fernando Alva-rez de Toledo. Alfonso Ferrus powrócił z wojny wł oskiej z licznymi zaszczytnymi bliznami. Był kapitanem chorągwi, do której przydzielono Juana. Cieszę się, znowu maszerujesz ze mną — przywitał towarzysza młodości. — Przysięgałem, że nigdy już nie użyję szpady. Ale wołaniu Boga nie mogę odmówić. Juan serdecznie pożegnał się z domem rządcy. Senior Francisco, do głębi wzruszony, ujął go w swoje ramiona mówiąc: ¦ — Gdybyś nie znalazł w świecie przystani, to wracaj do nas. Zawsze będę twoim ojcem, a ty moim synem. Fani Maria zaopatrzyła go szczodrze we wszystkie potrzebne mu rzeczy, a Beatriz tonąc we łzach wiązała jego tłumoczek. — Sprawiam ci duży ból — wyjąkał Juan podając jej rękę na pożegnanie. -— Ale wierz mi, nie mogłem inaczej. Wszyscy musimy iść tą drogą, którą wyznaczyła nam Boża mądrość i dobroć. Nie troszcz się o mnie, bracie— odpowiedziała dziewczyna uśmiechając się. — Życzę ci opieki Boga i szczęśliwego powrotu. Zapewne nie znajdziesz mnie już wtedy w Oropesa. Co zamierzasz, siostro? — zapytał zdziwiony Portu-galczyk. Zdecydowałam się poświęcić Bogu — odrzekła Beatriz, awjej spojrzeniu była jakaś jasność. — Idź wspokoju, moje modlitwy będą ci zawsze towarzyszyły. — Niech dobry Bóg i twojemu sercu użyczy spokoju — powiedział Juan drżącym głosem. II znów odezwały się rogi, zabrzmiały bębny. W palącym arze lata przeciągali hiszpańscy krzyżowcy przez północne rowincje Hiszpanii, południową Francję, północną Italię o Austrii, potem do spalonej od słońca puszty węgiers-iej, gdzie doszło do pierwszej bitwy z Osmanami, którym liasto Ofen po krótkiej obronie otworzyło bramy-_ Różnego rodzaj u woj acy maszerowali pod hiszpańskimi fsztandarami: katałońscy rybacy, asturyjscy pasterze, kasty-i lijska szlachta, doświadczeni wojownicy z Aragoriii, kupcy (z Walencji, baskijscy chłopi, andałuzyjscy handlarze oliw-i kami, toreadorzy. Między nimi studenci z Salamanki, Va-|encji, paziowie cesarskiego dworu, którzy uciekli swemu wychowawcy, Didasco de Severa, tak że i jemu nie pozosta-o nic innego niż pójść za swymi wychowankami- Natural-kie w tej wielkiej liczbie wojska nie zabrakło awanturni-ców, którzy byli wszędzie tam, gdzie można było coś zagrabić. Juan często maszerował obok szpakowatego najemnika, który bił się już we wszystkich częściach świata i przy ognisku chwalił się swymi wątpliwymi czynami wojennymi. Nazywał się Antonio Melro i Portugalczyk zastanawiał się często nad tym, gdzie już spotkał się z tym nazwiskiem. — Nie ma nic wspanialszego od woj ny—głosił weteran. — Kto nie jest gamoniem, temu napełnia sakiewkę.- Można cudownie żyć jako lancknecht, ponieważ rabunek i podpalenie nałeży tak do wojny, jak Magnificat do nieszporów. — Co ty, stary bandyto, wiesz o nieszporach — śmiał się kapitan Ferrus przysłuchując się tej rozmowie. — Oho, więcej jak wy, kapitanie. Tkwiłem nawet sam dedyś w stroju scholastyka, a moja matka chętnie widziałaby, gdyby jej syn został księdzem. Ale włóczęga pociąga- i mnie bardziej niż ślęczenie w salach wykładowych Salamanki. Zamieniłem więc czarny strój na żołnierski mundur I i ani godziny nie żałowałem tego. Byłem obecny przy łupie-; niu Rzymu, przyjaciele. Ha, tam było wesoło! W bazylice i tańczyliśmy fandango. Nasadziłem sobie na głowę kapelusz kardynalski i złotym pastorałem wybijałem takt. Hi! hi! hi! 82 83— Jak możecie chwalić się taką niegodziwością — zareagował Juan oburzony. — I wy chcecie być krzyżowcem? — A dlaczego nie? Długo już marzę o napiciu się dobrego węgierskiego wina i Ojciec Święty wybaczy mi tę zabawę, ponieważ obecnie dla niego przecież wyruszam przeciw Turkom. Ale w Meksyku, przyjaciele, było o wiele goręcej. — Byliście w Meksyku? — dziwił się rudowłosy bakałarz. — Opowiedzże, towarzyszu! — Naturalnie. Znałem przecież Fernando Corteza z Akademii w Salamance. Studia nie obchodziły go wcale, za to pił i fechtował jak sam diabeł. Szalony był to taniec tam w kraju Azteków. Złoto, srebro, kosztowności rozdzielaliśmy między siebie mając ich pełne hełmy, a jeżeli „dzieci słońca" chowały przed nami swoje skarby, przypalaliśmy im trochę stopy pochodniami. Gdybyście widzieli, jacy się stawali potulni. — I to wszystko czyniliście w imię Jezusa Chrystusa — zgrzytnął Juan, trzęsąc się z oburzenia. — Naturalnie, jeśli ofiarowaliśmy Indianom prawdziwą wiarę, mogliśmy chyba za to zażądać ich złota, przecież nasza święta religia cenniejsza jest od wszystkich skarbów świata. Tego się kiedyś w Salamance nauczyłem i jako dobry katolik chyba nie zaprzeczycie temu. — Fe, do diabła! — oburzył się Juan i splunął. Wyczuwał z satysfakcją, że większość żołnierzy leżących obok bębna nie ukrywała swego oburzenia. Nawet niegdyś tak lekkomyślny Alfonso Ferrus ostro odparł: — Jesteśmy żołnierzami a nie żadnymi mnichami, ale i również nie bandytami, towarzyszu. Od tego, kto pod moim sztandarem maszeruje, oczekuję męskiej dyscypliny, żaden niegodziwy czyn nie może zhańbić świętej wojny. — Dziękuję ci, przyjacielu — rzekł Juan i uścisnął dłoń towarzysza młodości. Antonio Melro zaklął szpetnie i spłukał swój gniew kubkiem ciężkiego węgierskiego wina: Wprawdzie nie doszło jeszcze do decydującej bitwy, ale t hordy tureckich jeźdźców wciąż napadały na maszerują- cych, strzelały do nich odskakując szybko na swych kosmatych koniach. Nierzadko dobra, rycerska krew ubarwiała bezkresny step. Powoli wycofywało się hiszpańskie wojsko w stronę Wiednia, nękanego przez nieprzyjaciela. Żołnierstwo ze wszystkich zaangażowanych w wojnę krajów zgromadziło się w naddunajskim mieście, które szybko przygotowywano do stanu oblężenia. Mimo to wydawało się, że siedemnaście tysięcy obrońców to za mała liczba, by przedmurze chrześcijaństwa obronić przed wszechpotężnym wrogiem. Wiedeń nie posiadał żadnych wałów obronnych, chroniły go tylko mury i rowy. Dysponował tylko siedemdziesięcioma dwiema armatami. Wprawdzie spodziewano się zwiększenia siły obronnej przez wojska węgierskiego i czeskiego króla Ferdynanda, brata Karola V, które stały pod Linzem, zanim jednak spodziewana pomoc nadeszła, ^Wiedeń został już otoczony przez nieprzyjaciela. Dwudziestego pierwszego września 1529 roku zjawiły I się u bram miasta pierwsze oddziały tureckiej jazdy. Za nią ciągnął sam sułtan ze swoją ogromną armią. Trzy tysiące muzułmanów rozłożyło się na żyznej równinie, dookoła miasta ustawiono trzysta ciężkich dział. Dwadzieścia dwa tysiące wielbłądów wlokło tabor. Wszędzie powiewały zielone chorągwie proroka; los obrońców zdawał się być przesądzony, zanim się bitwa rozpoczęła. Mimo to krzyżowcy zdecydowani byli raczej umrzeć, niż poddać się mieszkańcom Wschodu. Hasło dzielnej załogi brzmiało: Zanim Wiedeń Turkom zostanie oddany, każdy wpierw odda swą |ikrew i życie. Z największym pośpiechem przygotowywano się do |szturmu. Zrywano w mieście dachy, by je uchronić przed ogniem. Zamurowano pewną ilość bram, budowano nowe wały i rowy, tu i ówdzie wzniesiono nowy bastion. Soliman. wysłał posłańca, przez którego ofiarował miastu pokój, pod warunkiem, że otworzy bramy. W razie sprzeciwu, straszna zemsta spadnie na miasto, w którym nie oszczędzi się nawet dziecka w łonie matki. Groźba ta nie odstraszyła obrońców. Odrzucono ofiarowany przez Turków pokój. 84 85Bezpośrednio po tym Sohman rozpoczął ostrzeliwanie m.« sta. Trzysta luf armatnich wypluwało śmierć, siało zim/ czenie, wyrywało otwory w bramach i murach rozszarpy. wało drewniane umocnienia. Nocą zamurowywali kr/> żowcy powstałe uszkodzenia i z nieustraszoną odwagą c/c kali na nowy atak- Ba, odważyli się nawet na wypady ktorr wyrządzały nieprzyjacielowi szkody. Wczesnym rankiem 9 października tureccy trębacze wezwali do ataku. Poszło do morderczej walki na wałach i murach, ale po klJku godzinach liczne oddziały Turków wycofały się. Otomanie zakładali pod ziemią miny które niszczyły wały, jednak obrońcy ustawili wpiwnicachnacw-ma z wodą i bębny, dzięki którym mogli wykryć nawet nii-mniejszy ruch pod ziemią. Zakładali również miny i zasko czyli wroga przy jego robocie. Juan Ciudad był obecny pr/y tym, jak garstka na wszystko zdecydowanych ludzi podebrała osiem ton prochu w czasie, gdy lont już się tlił Jedenastego października wróg zaatakował miasto no raz drugi. Po piekielnej walce został ponownie odparty zostawiając jedenaście tysięcy trupów pod murami W trzy dni później, w czwartek — w dniu szczęśliwym dla Solimana, gdyż padł wtedy Belgrad i Rodos — Turek uczynił ostatnią próbę, by zdobyć miasto. Sułtan obiecał 20 dukatów żołdu i wyznaczył wysoką nagrodę dla tego kto pierwszy zawiesi na murach Wiednia zieloną chorągiew Jednak duch bojowy opuścił Turków. Nahajkami musiano pędzić janczarów do walki, bowiem bali się długich mieczy niemieckich i hiszpańskich szpad oraz strzelb. Doszło do szaleńczej walki. Setkami padali obrońcy pod ciosami krzywych szabli tureckich, ale i tysiącami ginęli synowie proroka. Jedna za drugą napływała fala wojska tureckiego za wsze jednak odpierana przez odważnych, gardzących śmiercią chrześcijan- U wyłomu muru Juan Ciudad walczył zapamiętale Wi dział śmierć odważnego kapitana Ferrusa. Antonio Melro upadł trafiony strzałą z łuku. Juan zdawał się być niepokonany. Przed murami piętrzyły się stosy trupów po których pędzili atakujący. Wydawało się, że miasto jest już straco- 86 f, gdy na sygnał trąbki rzeka wrzącej wody i gotującej się Boły zalała atakujących Turków. Straszny krzyk zagłu-,ył bitewny wrzask. Skończyła się odwaga ludzi ze Wscho-II. Szturm został odparty. Tureccy trębacze zagrali do od-Totu. W nocy Soliman spalił obóz i wycofał się ze swoim ^ojskiem. Z płonących, leżących na wschód od Wiednia liosek, dochodziły straszne wieści o okrutnej zemście Turów. . Rozdzwoniły się wszystkie dzwony Wiednia dziękując Et cud uwolnienia. Z wież rozlegały się dźwięki cynowych ¦ rąb i fletów, a na wałach dudniącym echem odbijał sie. potężny ryk armat. Teraz dopiero można było przekonać się, ile ofiar pochłonęła bitwa. Wstrząśnięty nachylił się Juan nad ciałem zabitego kapi-lana i zamknął mu wygasłe oczy. Obok przyjaciela leżał rzężąc, ogarnięty strachem przed śmiercią, stary wojak Antonio Melro — raniony w serce, broczył krwią. Juan chciał ranę opatrzyć, ale umierający wzbraniał się. — Zostaw to, towarzyszu — wyszeptał ciężko oddychając. — Daj raczej łyk wody. Pełen prawdziwego współczucia Juan podał mu manier- kę. — Dla mnie nie ma już ratunku — wyszeptał stary wojak po wypiciu wody. — Więc módl się, by Bóg był łaskawy dla ciebie. — Tak, Bóg! Bóg! — jęknął śmiertelnie ranny- — Zawiniłem ciężko wobec Niego. Zmów za mnie „Ojcze nasz"! Wstrząśnięty do głębi Juan odmówił modlitwę Pańską. — I odpuść nam nasze winy — wybełkotał Antonio, potem przerwał modlitwę. — Tak, jestem wielkim grzesznikiem. — Bóg jest miłosierny — pocieszał go Juan. — Śmierć poniesiona dla świętej sprawy może zmazać każdy grzech. — Nie, nie! — jęknął umierający. — Za wielka jest moja wina, by ją śmierć zmazać mogła. Słuchaj, będzie mi lżej, gdy ją wyznam. — Poszukam duchownego — odrzekł Portug— Nie, zostań, na to już nie mam czasu. Posłuchaj. Ca, sto popełniałem ohydne czyny, nie tylko w Rzymie i r Meksyku. To nie jest największy mój grzech. — Więc wyznaj, co tak twe serce obciąża. — A zatem słuchaj. Minęło może dwadzieścia pięć In gdy w czasie mej włóczęgi, w pewnym portugalskim miasteczku zostałem gościnnie przyjęty. Ciężko zapłacili dobr/y ludzie za swoją gościnność. Zabrałem im ich małego synkii, który nawet swego nazwiska nie znał. Zmyślonym opowiadaniem o jego sieroctwie wywoływałem współczucie ludzi, którzy wzruszeni chętnie napełniali moją sakiewkę. Gdzie* w Hiszpanii zostawiłem chłopca samego, a zbliżała się noi ja zaś wędrowałem swoimi drogami. Pewnie dziecko um;n ło z nędzy. Juan Ciudad wlepiając oczy w umierającego zawołał: Portugalskie miasto! Podaj mi jego nazwę! — Nie mogę sobie przypomnieć — rzekł umierający, potrząsając głową. — Musisz sobie przypomnieć! Słyszysz, musisz! J;i jestem tym chłopcem, którego wtedy uprowadziłeś. Tera/ cię znowu poznaję, Antonio Melro. — Ty sam jesteś tym chłopcem, którego ja...__wyszeptały usta umieraj ącego. — Tak, ja, ja! Teraz powiedz mi nazwę miasta, błagam cię na miłość Boską! — Pozwól mi pomyśleć! Nie, nie pamiętam. Ale czekaj, przypominam sobie. —Nagle jednak Melro osunął się i wymamrotał kilka słów, których Juan nie zrozumiał. — Ty nie możesz umrzeć, słyszysz, nie możesz umrzeć dopóki mi nie podasz nazwy miasta! — Przycisnął swoje ucho do ust umierającego. Ten zebrał swe ostatnie siły i ledwo dosłyszalnym głosem wyszeptał: — Montemor o Novo. — Montemor o Novo!—jęknął Juan śmiertelnie pobladłymi ustami. — Montemor o Novo! Montemor o Novo!__ Powoli zwolnił uścisk, w którym trzymał żołdaka.__Montemor o Novo! — krzyczał i wydawało mu się, że pełna hałaśliwego zgiełku noc słucha jego przeraźliwego krzyku. — Módl się „Ojcze nasz" do końca — wyrzęził umiera-Jijcy. — Odpuść nam nasze winy. Ty nie skończyłeś jeszcze liodlitwy! Juan spojrzał na śmiertelnie rannego szeroko rozwarty-li oczami. Więc to był człowiek, który ukradł mu ojczyz-ie. Nigdy inaczej nie myślał o nim, jak o uosobieniu same- zła. — Módl się dalej, towarzyszu! — wyjąkał konający. Juan przełamał się i wyszeptał: — przebacz nam nasze viny... jako i my... przebaczamy... naszym winowajcom. — Odpuść naszym winowajcom — wybełkotał umiera- Ijący. — Przebaczasz mi, Juanie Ciudad? Czy mi przebaczasz? — Przebaczam ci, Antonio Melro — odpowiedział ci- Icho Juan, podał mu rękę, którą ten ujął w śmiertelnym uścisku. — I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złe-|go. Amen! — dokończył Portugalczyk. — Amen! — szepnął konający i wydał ostatnie tchnie-Inie. Do głębi wstrząśnięty zamknął Juan umarłemu oczy |i odszedł ciężkim krokiem. Grzebano zabitych, opatrywano rannych i leczono rany zadane naddunajskiemu miastu. Turek odszedł. Nocą jednak, daleko na wschód, dymiły płonące wsie znacząc drogę mszczącego się wroga. Jeszcze przed rozpoczęciem się zimy Hiszpanie przygotowywali się do powrotu, maszerowali przez Niemcy i Niderlandy, gdzie wsiedli na okręty. Po przeprawie przez wzburzone morze wylądowali w porcie La Coruna, odległym o dwa dni drogi od słynnego miejsca pątniczego Santiago de Compostela. U grobu Apostołów odprawili krzyżowcy uroczystą Mszę dziękczynną, potem rozproszyli się i odjechali do swojej ojczyzny. Juan jeszcze przez dziewięć dni pozostał w tej świętej, przez cały świat chrześcijański czczonej, miejscowości pąt-niczej. Pełen skruchy wyspowiadał się i nabożnie przyjął 89Ciało Pańskie! Potem ruszył w drogę, by odnaleźć swe miasto rodzinne. Krótko przed świętem Bożego Narodzenia przeszedł przez bramę miejską Montemor o Novo. Jak we śnie kroczył po wąskich ulicach i uliczkach, nikogo o drogę nie pytając. Przypomniało mu się piękne i szczęśliwe dzieciństwo. Każdy dom, każdy kąt był mu bliski, mimo to poczuł się obcym w swym rodzinnym mieście. Krótki dzień chylił się ku końcowi i przechodnie spiesznie zdążali do swych domów. Badawczo przyglądał się każdej spotkanej twarzy czy nie rozpozna w niej kogoś bliskiego. Nie spotkał nikogo. Miasteczko było to samo, stare, rozmarzone, stare domy i zaułki, ale ludzie byli mu obcy, jakby ich nigdy nie widział. Teraz skręcił z placu targowego na ulicę Zieloną. Na rogu stała jeszcze stara studnia, z której tak często czerpał wodę. Zobaczył swój dom rodzinny, kochany, mały, biało tynkowany domek, przed którym piętrzyły się, tak jak za dawnych szczęśliwych lat, kosze z oliwkami, pomarańczami, melonami. Zobaczył siebie siedzącego na kamiennym progu drzwi, obsługującego chętnych do kupna. Czyżby w Montemor czas się zatrzymał? Czy nie doskoczy do swego pana Joco szpic, aby go pozdrowić wesołym szczekaniem? Od strony mostu Canha zbliżał się obładowany koszami muł. Obok szedł mężczyzna w rogatywce na głowie. Byłbyż to ojciec wracający z zakupów? Ale mężczyzna przeszedł mimo, darząc go bardzo pobieżnym spojrzeniem. Serce Juana biło jak szalone. Przycisnął je obiema rękami. Długo stał pod drzwiami domku, nie mogąc zdecydować się na przekroczenie progu. A może żyje jeszcze matka? Skąd mógł tak dokładnie wiedzieć, że zmarła. Wtem drzwi się otworzyły. Z domku wyszła kobieta, uchwyciła kilka koszy, by je wnieść do środka. Podejrzliwie spojrzała na obcego, który tak dziwnie na nią spoglądał. — Chcecie coś kupić, panie? — zapytała wahająco. — Nie, nie — jąkał się Juan. — Ale proszę mi powiedzieć, kto tu mieszka? — Kto mieszka? No my. Mój mąż i j a. Dlaczego o to pytacie? — Gdzie jest senior Andre, który tu dawniej mieszkał? —wyjąkał Juan, z trudem wymawiając portugalskie słowa. — Senior Andre? A jakie miał nazwisko? — Ja tego nie wiem. — Nie, nie znam żadengo pana Andre. Ten sklep prze-; jęliśmy z mężem dopiero dwa lata temu od pana Luisa Ar- vore. Nie wiem, kto przedtem tu mieszkał. Przeprowadziliśmy się tu z Estremoz. Juan zachwiał się. Zawróciło mu się w głowie. Był bliski upadku. — Słabo panu? — zapytała handlarka patrząc ze współczuciem na pobladłą twarz obcego. — Nie, nie! Czuję się dobrze — usprawiedliwiał się Juan. — Czy mogę zajrzeć do domu? To jest mój dom rodzinny. Mieszkałem tu kiedyś przed laty. — O, wstąpcie, panie — zapraszała kobieta, która intuicyjnie wyczuwała, że ze strony tego człowieka nie grozi jej nic złego, chociaż z początku przestraszył ją strój lanckne- chta. Zataczając się przekroczył Juan próg i stanął w małej izbie. Zaprawdę były to te same stare meble. Od razu rozpoznał szafę stojącą w kącie, ten sam stół, na którym tak często matka podawała chleb. Drżącą ręką przesuwał po starej płycie dębowej. Po tamtej stronie wisiała gitara ojca, nawet gwóźdź tkwił w tym samym miejscu. Wszystko, wszyątko było jak dawniej w błogich, dziecięcych latach. Westchnąwszy, zasłonił rękami oczy. — Meble pochodzą jeszcze od dawnego właściciela — wyjaśniła kobieta. — Możliwe, że Don Luis przejął je od poprzednika. Zaczekajcie, przyniosę kubek moszczu i kawałek chleba. Wydaje mi się, że macie długą podróż za sobą. — O tak, długą, bardzo długą podróż! — wyjąkał Juan. — Ponad dwadzieścia pięć lat nie byłem już w domu. 90 91 Kobieta szybko pobiegła do kuchni, ałe gdy wróciła z dzbankiem i kawałkiem chleba, zastała pokój pusty. Obcego już nie było. Niepewnym krokiem szedł Juan przez wyboisty bruk ulicy Zielonej, potem skręcił w boczną ulicę i w końcu doszedł do małego sklepu rybnego, na którym widniał szyld: Alfon-so Duarte. W sklepie krzątał się stary, o śnieżnobiałych włosach mężczyzna, który ledwie oczy podniósł, gdy obcy wszedł. — Senior sobie życzy? — zapytał po krótkim pozdrowieniu. — Czy pan jest Alfonso Duarte? — z trudem zapytał Juan. — Naturalnie, naturalnie! — przytaknął starzec lekko uchylając swą aksamitną czapkę. — Czym mogę służyć? Wtedy Juan przystąpił do niego ściskając drżącymi rękami dłonie starca. — Czego chcecie, panie, ode mnie? — pytał stary zdumiony. — Kim jesteście? — Nie poznajesz mnie już, wujku Alfosno? — wyszeptał Juan. — Jestem Joao, twój siostrzeniec, którego przed więcej niż dwudziestu pięciu laty porwał obcy. — Ty jesteś Joao? — wyszeptał Duarte blednąc i szeroko otwartymi oczami spoglądał na obcego. — Nareszcie powróciłeś? O Boże! — Gdzie jest moja matka? — padło z drżących ust. — Chodźmy do pokoju, wszystko ci opowiem — odpo-wiedzał handlarz, prowadząc siostrzeńca do izby. — Mój Boże, i ty wróciłeś, nareszcie znowu jesteś. — Gdzie jest matka — wyszeptał Juan, z trudem panując nad bólem i wzruszeniem, nie zajmując krzesła, które mu handlarz podsunął. — Smutna to historia, którą ci opowiem — mówił ociągając się Alfonso Duarte, z drżeniem w głosie. —- Twojej matce z bólu pękło serce. W trzy tygodnie po twoim odejściu odprowadziliśmy ją na cmentarz. — Wiedziałem — rzekł Juan z głębokim bólem. —*¦ A ojciec? Gdzie jest ojciec? 92 — Po śmierci twojej matki ojciec opuścił świat. Poszedł do klasztoru w Lizbonie i przywdział franciszkański habit. Zmarł przed kilku laty. Juan stał odrętwiały. Z jego ust padały niezrozumiałe słowa. Potem ciężko opuścił się na krzesło, ukrywając twarz w swych dłoniach. — Nie przeżywaj tego tak boleśnie, chłopcze! — uspokajał go starzec. — Taka była wola Boga. Ale u mnie znajdziesz teraz nowy dom rodzinny. Patrz, jestem stary, żona moja dawno nie żyje, Bóg nie użyczył nam dzieci, ty masz zostać moim synem i spadkobiercą. — Nie, nie! — odpowiedział Juan bezdźwięcznie. — Moi rodzice nie żyją, byłoby mi za ciężko żyć w ojczyźnie. Inną muszę pójść drogą. — Dlaczego nie wróciłeś wcześniej? — W pytaniu wujka wyczuwało się smutek. — Nie mogłem — z trudem odpowiedział Juan. Do późnej nocy siedzieli i rozmawiali. Siostrzeniec opowiadał wujkowi smutną historię swego życia. Ten słuchał Juana z głębokim przejęciem. Następnego dnia poszli na grób matki. Juan stał ze złożonymi rękami, z sercem rozdartym bólem. Z oczu nie popłynęła ani jedna łza. Przez zimę został Juan w Montemor. Gdy jednak pierwsze kwiaty migdałowca poczęły wychylać się z pąków, pożegnał się z wujkiem. — Dokąd chcesz iść? — pytał stary handlarz. — Nigdzie w świecie nie będzie ci lepiej niż tutaj. — Nieważne jest to, żeby nam dobrze było. Musimy być -tam, dokąd nas wola Boża woła. — Musisz jednak wiedzieć dokąd idziesz. — Nie znam końca swej drogi — odparł siostrzeniec patrząc w dal. — Mam pewien plan. — A jaki? — Wiesz, że brałem udział w wyprawach krzyżowych. Obecnie chciałbym pielgrzymować do Ziemi Świętej, do miejsc zroszonych krwią naszego Zbawiciela. 93— Nie dojedziesz — zwrócił mu uwagę Duarte. — Morze jeszcze nigdy nie było tak niebezpieczne, jak właśnie teraz. Podróżni opowiadają niewiarygodne historie o wyczynach piratów morskich. Nie dopłyniesz do celu, wierz mi, Joao, zostań tu! — Od Boga zależy, czy dojdę do celu — odrzekł Juan. Potem wybrał się w podróż. Udając się w kierunku na południe przewędrował prowincje Alemtejo i Algravii, doszedł do andaluzyjskiego portu Ayamonte. Był już na ziemi hiszpańskiej. ANDALUZYJSKI EPIZOD j Dzwony w Ayamonte wydzwaniały wieczór, gdy Juan, I zmęczony długą wędrówką, przekroczył bramy miasta. Dowiadywał się o możliwości zanocowania i został skierowany do zajazdu dla pielgrzymów. — Właściwie to każdy kąt jest tu zajęty — mówił zawiadujący szpitalem, który nosił habit zakonny pobożnych braci z Santiago de Compostela. — Ale jeżeli zechcecie nam pomóc, możecie zatrzymać się u nas przez kilka dni. Juan bardzo chętnie przystał na to, jako żołnierz miał przecież często okazję służyć kalekom. Dowiedział się, że tureccy piraci napadli na statek handlowy, którym wielu pielgrzymów powracało z Jerozolimy do domu. Na pokładzie doszło do gwałtownej walki. Mocno zdziesiątkowana załoga z wielkim trudem tylko doprowadziła statek do brzegu. Zajazd był przepełniony rannymi marynarzami, kupcami i pielgrzymami, a braci za mało, by wszystkich opatrzyć. Następnego dnia Juan opatrywał ranę ramienia marynarzowi olbrzymiego wzrostu, który bardzo barwnie opowiedział mu o przebytych dniach grozy. — Nie słyszeliście nigdy o diable Chaireddinie, którego, z uwagi na jego rudą brodę, nazwano Barbarossą? Jego ojciec był garncarzem na wyspie Lesbos, ale Chaireddin 95uciekł od koła garncarskiego, stał się piratem, podol> nie jak jego brat Urudsch, który już od dwunastu lat sum ży się w piekle. Chaireddin rozpoczął swe przekleti-rzemiosło na rozpadającej się brygantynie, obecnie dyspn nuje flotą złożoną z dwunastu galer. Żaden statek uczci wego żeglarza nie jest przed nim bezpieczny. Splądrował nawet hiszpańskie miasta portowe i kto wpadł w jego ręce ginął lub był porwany. Szczęśliwie dla nas, gdy przeklęte psy zdobyły nasz statek i z krzywymi szablami w zębach wdrapały się na pokład, na horyzoncie pokaz;tl się okręt wojenny. Inaczej wszyscy bylibyśmy już dawno łupem ryb albo na targu niewolników. Najwyższy już czas, by wykurzyć z kryjówek rozbójników i puścić ich z dymem, inaczej żaden uczciwy marynarz nie odważy sic. żeglować. Z przerażeniem przysłuchiwał się Juan strasznej opowieści. — Czy na świecie jest tylko bezprawie i cierpienie? -zapytał cicho. — Czegóż chcesz, przyjacielu? — odpowiedział drwiąco ranny. — Tak się, niestety, dzieje na tej naszej garbatej ziemi. Hidalgo uciska swoich chłopów, Żyd oszukuje Hiszpana, który mu za to dom pali, chrześcijanin dusi Maure-tańczyka, król napada i okrada co parę lat nowy kraj, a Chaireddin plądruje statki i nadbrzeżne wioski. Miłości wśród ludzi musicie szukać z latarnią w ręku. A może z samego zmartwienia dawno już umarła. — A więc musiałby pojawić się ktoś, kto by ją znowu do życia pobudził — odparł Juan i utkwił wzrok w próżni. — Pan Bóg musiałby znowu przyjść na świat. — Tak, Zbawiciel musiałby znów ziemię przemierzać, błogosławiąc, uzdrawiając, pochylając się nad wszelką ludzką nędzą. Wtedy w Madrycie, w Sewilli czy w Granadzie przybiją Go do krzyża, tak jak to uczynili w Jerozolimie — zaśmiał się szyderczo marynarz. — Może pozwoliłby jeszcze raz się ukrzyżować, by miłość znów zmartwychwstała? — rzekł Juan wolno. Po chwili powiedział z wahaniem, że pragnie pielgrzy-Imować do Ziemi Świętej. Może zapłacić za przejazd do | Aleksandrii żołdem z wyprawy krzyżowej. — Po pierwsze, mój przyjacielu, nadaremnie będziesz czekał na statek — odezwał się znów marynarz. — W tej sy-tuacji żaden kapitan nie odważy się na tak daleką podróż, chyba że towarzyszyłby mu dobrze uzbrojony w działa okręt wojenny. Pprtugalczyk ze smutkiem zwiesił głowę. Po krótkim na-[ myślę rzekł: —Z Gibraltaru można by się przecież przepra-[ wić na afrykański kontynent i stamtąd wędrować do Ziemi [ Świętej. — Nie gniewajcie się na mnie, panie — zaśmiał się marynarz — ale muszę was nazwać głupcem. Zaszlibyście do piekła. Zanim doszlibyście do Algieru — już by was Maurowie ujęli, a handlarze niewolników uzyskaliby za was wysoką cenę. Dobrym jesteście człowiekiem, ale głupcem, prawdziwym głupcem. Juan zirytowany odwrócił się, aoy bardzo pokaleczone-[mu kupcowi zmienić skrwawione bandaże. W oczach cho-; rego widać było j eszcze zgrozę. — Cały mój maj ątek, ponad dziesięć tysięcy reali, ukra-' dli mi ci szubrawcy — jęczał, podczas gdy Portugalczyk de-j; likatnie zdejmował bandaże z rannych członków. — Bądźcie zadowoleni, że uratowaliście życie — pocieszał go Juan. — Na miłość Boską, bądźcie, panie, ostrożni — prosił handlarz. — Moje rany palą jak piekielny ogień. Moje pieniądze, pomyślcie, panie, to przecież dziesięć tysięcy reali, nawet więcej! — ubolewał znowu. — Pieniądze zubożyły świat i zabiły miłość — odpowie-. dział cicho Juan. — Gromadźcie skarby, których żaden pirat nie zdoła zabrać. — A cóż to za skarby? — Służcie Bogu służąc biednym i czyńcie dzieła miłości — odpowiedział Juan, przy czym miał uczucie, jakby to przez jego usta ktoś inny przemawiał. 96 97 7 Żebrak z Granady 4— Jestem kupcem, nie żadnym mnichem żebraczym J odparł kupiec mrukliwie. — Przed zakonnikami wygłas/iii. cie swoje kazania. — Może właśnie to powszechne przeświadczenie hul/t świeckich, że spełnianie dzieła miłosierdzia należy tylko zakonów, jest wielkim grzechem naszych czasów. — Jesteście, panie, błaznem, nigdy w życiu do niczono me dojdziecie — mruczał kupiec. — Znam świat i wiem tylko ten coś osiąga, kto przede wszystkim o sobie myśli" — Przed chwilą właśnie ktoś inny nazwał mnie błaznnn — śmiał się Juan. — Wierzę jednak, że głupota błaznów mniej wyrządziła światu szkody niż mądrość rozsądnych Stary pielgrzym z Jerozolimy, któremu Juan teraz ofia-- rował swą pomoc, powiedział — mimo bólu — z blaskiem w oczach: — Wyszedłem i stanąłem na Golgocie, bracie /« to nikt zbyt drogo nie płaci. — Wydaje mi się, że wszyscy stoimy na Golgocie i mu-sielibyśmy przeżyć na nowo śmierć naszego Pana, żeby znów świat zbawić. Dziwne rzeczy działy się w duszy Juana. Cierpiał z umoczonymi i chorymi, jednak czuł się szczęśliwym, jeśli mócl ich boleść złagodzić. Widział świat jako siedlisko nędzy wyczekujące miłości; świat podobny do otwartej i krwawiącej rany oczekujący na miłosierdzie i kojące ręce. Pełen bólu krzyk chorych był dla niego głosem Boga nawołującego do pełnienia dzieła miłości. Kiedy zmęczony uklęknął w kaplicy szpitalnej, usłyszał z tabernakulum głos Pana: — Juanie de Dios, trzeba mi znowu przejść przez świat, by go uwolnić od bólu poprzez moje cierpienie. W tobie musi się moje miłosierdzie odrodzić, dlatego pójdziesz ze mną na .Golgotę, gdyż tam i dla ciebie stoi już gotowy krzyż. Tymczasem większość rannych wyleczono i pomoc Juana okazała się zbędna. Pewnego dnia został zwolniony a ponieważ nie było nadziei na szybki przejazd do Aleksandrii, powędrował w stronę Sewilli. Na przedmieściu San Bernardo przyjął służbę jako pastuch w majątku bogatej Eleonory de Zuniga. Powierzono jnu pieczę nad stadem dzikich byków najprzedniejszego chowu. Niejednokrotnie w tej służbie dał dowód swej iwinności i siły, zwłaszcza wtedy, kiedy któryś z potężnych byków usiłował nadziać pastucha na swoje rogi. Pewnego, tonącego w wiosennym blasku, kwietniowego dnia, pędził Juan razem z innymi vaqueros kilka sztuk wspaniałych zwierząt na wielką arenę byków w Sewilli. Sam był świadkiem okrutnego widowiska, jakim była corri-ja. Wielotysięczny barwny tłum cisnął się wokół cyrku, l orkiestra na trybunie wygrywała ogniste melodie. Nagle odezwały się fanfary. Wszystkie oczy skierowały się na małą, zabezpieczoną mocnymi, poprzecznymi belkami bramę, której rygle powoli zwalniały się i jeden ze wspaniałych byków doni Eleonory wpadł na arenę. Zdumiony, jeszcze na wpół oślepiony nagle rozbłysłym blaskiem słońca, spoglądał byk na gapiący się tłum. Zaraz po nim wyruszyli capeadorzy drażniąc buhaja swoimi szkarłatno-czer-wonymi chustami. Drżenie przebiegło przez potężne ciało byka. Potem rozkopał ziemię tak, że piasek przeleciał przez balustradę. Przez chwilę stał zwlekając — jakby się zastanawiał, kogo z tych zuchwałych chłopców pierwszego nadziać na rogi — potem popędził z głuchym rykiem na jeden z czerwonych płaszczy, który się nagle zwinnie usunął. I znowu przed oczami mignęła jedna ze znienawidzonych szmat, na którą natarł teraz z podwójną wściekłością i w tym samym momencie zmienił kierunek, by zwrócić się ku nowemu napastnikowi. Czasem, gdy któraś z czerwonych płacht dosięgła jego rogów, szczuty byk rycząc, deptał ją kopytami. Ale co to pomoże? Ze wszystkich stron osaczało go morze czerwonych płacht, a umęczony byk nie wiedział, gdzie się obrócić. Dysząc z wściekłości popędził ku jednemu z capeadorów, który znalazł się w ciężkich opałach. Wydawało się, że jest już zgubiony. — Wybornie, brawo, wspaniale! —wykrzykiwał otyły sewilłańczyk, sąsiad Juana, bijąc się w tłuste uda. Wtem napastnik noszący szkarłatny strój jednym skokiem znalazł się poza deskami balustrady, gdzie już był bezpieczny. — Szkoda, wielka szkoda — mruczał rozczarowany sąsiad ocierając pot z czoła. — Omal go nie dopadł. 98 99Teraz na arenę wyjechali pikadorzy, jeźdźcy uzbrojeni w długie piki, nacierając ze wszystkich stron na umęczoiu-zwierzę. Byk bronił się, rycząc wściekle, wbił jednej nieszczęśli wej szkapie swe ostre rogi w ciało, gotując się do stratowa nia jej potężnymi kopytami. Ale jeden z capeadorów skic rował uwagę byka na siebie, odciągając go od ofiary. Rosło podniecenie tłumu. Wokół całej areny rozleg;il się potężny wrzask: Brawo, torero! Wspaniale, byku! Głu pi pikadorze! Tak ryczano, wykrzykiwano, chwaląc lub g;i niąc raz byka, raz pikadorów. Podrzucano w górę kapelu sze, kwiaty, łupiny bananów, pomarańcze. Piękne panii rzucały na arenę kolorowe wachlarze. Szał okrucieństwa, obłędna żądza krwi ogarnęła wszystkich. Olbrzymi cyrk przypominał dom wariatów. Nowi przeciwnicy — banderilleros — pojawili się na polu walki rzucając na depczącego piasek i ryczącego /r złości byka małe dzidy, obwieszone kolorowymi świecidcl karni. Wszędzie z karku, grzbietu, boków zwisały pierzasu strzały, którymi byk był naszpikowany jak arlekin. Potem, gdy szalejące zwierzę było prawie że wyczerpa ne, trąbka zagrała nowy sygnał. Na arenę wkroczył pełen okazałości matador z szablą i szkarłatną kapą. Skłonił sic przed alkadami czekając na ich rozkaz, by przystąpić do ostatniej walki. Czerwonym płaszczem drażnił byka, sam już tylko naprzeciw zwierzęcia, gdyż capeadorzy, pikado rzy i banderilleros wycofali się z powagą. Wreszcie nades/ ła ta wielka chwila, na którą publiczność tak długo czekała. Umilkł dziki krzyk, muzyka przestała grać, tłum zamarły W bezruchu czekał na decydujący cios. Również i byk wy czuł, że nadszedł czas ostatniej walki. Jeszcze raz wbił nogi W piasek i nachylił się, aby znienawidzonego napastnika Wziąć na rogi. Wtem zabłysła wysoko szabla i żelazo wbiło się walczącemu zwierzęciu poprzez nachylony kark do ser ca. Ozdobione w dzwoneczki muły wywlekły pokonanego byka, podczas gdy arena rozbrzmiewała wielotysięcznym okrzykiem radości. ,;"Jeszcze pięć razy powtórzyło się okrutne widowisko, szalejący tłum napawał się męką szczutych byków. Potem 'szystko się skończyło. Śmiejąc się, hałasując, opuszczali lieszkańcy Sewilli parujące krwią pole bitwy. Donia Eleonora, która również przyglądała się temu wi-„owisku, była zadowolona. Jej byki sprawowały się dziel-ie, dając tym dowód, że pochodzą ze szlachetnej hodowli, onadto był to dla niej świetny interes, gdyż płacono jej 'ysoką stawkę za mężne zwierzęta. Mogła więc pozwolić abie na hojność i podarować swoim pastuchom kilka srebrnych monet. Natomiast Juan de Dios poczuł się tak fatalnie, jak nigdy przedtem w swoim życiu. Nie mógł już pełnić dalej swojej służby i opiekować się zwierzętami, wyprawianymi na tak straszną rzeź. Naprawdę, że nierozumne zwierzęta były lepsze od ludzi, którzy się upajali ich śmiertelną męką. Wypowiedział więc służbę u andaluzyjskiej szlachcianki [i powędrował w stronę Gibraltaru w nadziei, że — mimo I wszystko—wyj edzie do Ziemi Świętej, celu swej tęsknoty. 100i NA SŁUŻBIE W AFRYCE — Nie, panie, do Aleksandrii tak szybko nie odpłynie żaden statek -— zaśmiał się kpiąco gospodarz.małego baru portowego w Gibraltarze, do którego wszedł Juan. — Chwilowo nikt z żeglarzy nie odważy się na tak daleką podróż. Przeklęci piraci zachowują się zuchwałej niż kiedykolwiek przedtem. Wszystkich Maurów należałoby powywieszać. — Za wszelką cenę chcę dotrzeć do Afryki — odrzekł Juan zdecydowanie. — Czy istnieje jakaś możliwość? — No, to już jutro hiszpański statek odpływa do Ceuty. Tam nie grozi żadne niebezpieczeństwo, bo aż do Tangeni rządzą Portugalczycy. Panu jednak nie radziłbym iść do ziemi Maurów. Nie ujdziecie nawet dwóch mil, a już was te muzułmańskie psy nakryją. Jeśli nie wyrzekniecie się wiary, znajdziecie się na targu niewolników w Algierze. — Dobrze, jadę do Ceuty. Zobaczę, jak stamtąd dalej wyruszyć. — Możecie się przyłączyć do tego tam szlachcica — zaproponował gospodarz ruchem głowy wskazując sąsiedni stolik. — To don Luis Almeyda z Portugalii. Uczestniczył podobno w jakimś spisku przeciwko portugalskiemu królo wi Joao III, który pozbawił go dóbr i wraz z rodziną skazał 102 rna banicję do Afryki. Ta pani obok to jego żona, a cztery młode panienki to córki. Współczującym wzrokiem objął Juan wygnańców, których ponury wygląd zdradzał ciężkie położenie. Don Luis spoglądał ponuro przed siebie i gdy gospodarz podszedł do niego, by mu jego krajana przedstawić, ledwo odpowiedział. Zupełnie nie dostrzegł wyciągniętej ręki Juana. Duma szlachcica była większa od niedoli banity. — Serdecznie współczuję wam w waszym nieszczęściu, szanowny panie —- zwrócił się do niego Juan, nie zrażony zachowaniem się szlachcica. — Jeżeli mogę wam w czymkolwiek usłużyć, chętnie to uczynię. Podejrzliwie przyglądał się rycerz niedawnemu pastuchowi. — Wasze współczucie zostawcie dla siebie! Ale jeżeli przyjęlibyście służbę u mnie, byłbym zadowolony. Dobrze wam zapłacę. Żona szlachcica przyjaźnie skinęła Juanowi głową, podczas gdy dzieci z ciekawością spoglądały na nieoczekiwanego pomocnika. Gospodarz wziął Juana na bok i szepnął mu: — Nie bądźcie głupcem, panie. Nie wiążcie się z takim panem bez fortuny, który nawet w biedzie za dumny jest na to, by wam rękę podać. U niego nic nie zyskacie, grosza nie zobaczy-l cie. Wiem, że pani sprzedał a j uż j eden kle j not, by mi zapł a-! cić za nocleg i przej azd. — Nie szkodzi — odpowiedział Juan. — Ci ludzie nie dadzą sobie sami rady. Sądzę, że dobrze zrobię, służąc szlachcicowi, chociażby tylko ze względu na jego biedną żonę i dzieci. — Czyńcie więc, co chcecie — mrukliwie odparł gospodarz. — Widok tego człowieka przywołuje w pamięci biblijną przypowieść o nieuczciwym zarządcy: „Co mam czynić? Uprawiać ziemi nie umiem, żebrać się wstydzę". Co do mnie, nie pozwólcie się przez tego chudeusza wykorzystać, bo wł aśnie na tym się skończy. Gospodarz zdawał się mieć rację, co okazało się już w podróży. Szlachcic obarczył Juana pakowaniem, nosze- 103niem ciężarów, podczas gdy sam nawet palcem nie ru czuł się bowiem tak, jakby wciąż jeszcze był panem na kim zamku. Natomiast jego żona często dobrym sło i spojrzeniem okazywała wdzięczność za pomoc. Na pokład gotowego już do podróży statku przypi < dzono oddział związanych więźniów, skazanych na | musowe roboty w Ceucie. Na ich widok ogarnęło Ji, ogromne współczucie. Na pewno mieli już za sobą dłu pobyt w więzieniu, bowiem wygląd niektórych był po/ wania godny. Szybko wyszukał w swym worku podróż.. kilka pomarańcz i potajemnie podał więźniom. Więks/t. , z nich kiwnięciem głowy podziękowała, lecz młody clili-pak, którego oczy dziwnie zabłysły, powiedział wyraźim-— dziękuję, panie! — Jesteście Portugalczykiem? — spytał Juan. — Tak. Jestem z Evora. ' — A ja z Montemor, odległego o parę tylko mil od w;t szego miasta rodzinnego. Wtem wkroczył dozorca i klnąc popchnął więźnia m;i przód. — Dlaczego zadajecie się z motłochem? — mruczał z niezadowoleniem don Luis Almeyda. — Czyż nie trzeba się nad nimi litować? — zapytał rozgniewany Juan. — Ci zbrodniarze na pewno zasłużyli na łańcuchy. — Gdyby pochodzili ze szlachty, na pewno skazano by ich tylko na banicję z ojczyzny. —Juan nie mógł powstrzymać się od tej uwagi. Przekleństw, które z siebie don Luis wyrzucił, nic powstydziłby się sam dozorca. — Troszczcie się o moje walizy — rzucił gniewnie. Na końcu języka miał już Juan ostrą odpowiedź, stłumił ją jednak, ujrzawszy błagalny wzrok żony szlachcica. Po spokojnej podróży statek wpłynął do Ceuty. W jednej z wąskich, nieprzyjemnie pachnących ulic dzielnicy portowej wynajął don Luis kilka pokoi. Służącemu wskazał narożną, pełną przeciągów, zagraconą komorę na poddaszu. Urządzono się bardzo skromnie, a meble — które 104 „i Luis nabył za bezcen na bazarze—były wystarczaj ący-| dowodami ruiny finansowej. Dziwny służący potajem-,6 kupił kilka potrzebnych sprzętów z własnych oszczęd-Ości. Nie usłyszał jednak ani słowa podziękowania. Juan uł się zupełnie szczęśliwy, jeżeli mógł dzieciom — z któ-rch najstarsze miało lat piętnaście, najmłodsze około śmiu — sprawić radość. Miesiąc pełnił swą służbę, gotów ) pomocy w każdej chwili, nie otrzymując ani jedne-„. i centavo. Nie upominał się o zapłatę, ponieważ zoriento-lv..il się, że dumny rycerz znajduje się w skrajnie trudnej ł\iuacji. Pewnego dnia Juan rozpoczął pracę przy budowie umoc-I mcnia twierdzy. Oprócz więźniów zatrudniono licznych ro-itników zgłaszających się ochotniczo. — Wystarczy mi jeszcze czasu, aby i u was pełnić swą Mużbę —jpowiedział do don Luisa — prosząc o zezwolenie na dodatkową pracę. — Niech i tak będzie — mruknął szlachcic potajemnie odetchnąwszy z ulgą. — Ale rozumie się, że w takim przypadku nie możesz ode mnie oczekiwać żadnej zapłaty. Za służbę u mnie jesteś wystarczająco wynagrodzony mając vyżywienie i nocleg. — Nie czekam, panie, na żadne wynagrodzenie — przy-\ taknął zadowolony Juan. [ Prace przy umocnieniach twierdzy, które Portugalczycy i z wielkim pośpiechem przeciwko coraz bardziej bezczelnym piratom przeprowadzali, były bardzo ciężkie. Od ^ wczesnego rana do zapadającej nocy pełnił Juan służbę pomocnika, przywoził piasek i zaprawę, nosił olbrzymie bloki -, skalne i to wszystko w bezlitosnym żarze afrykańskiego ' lata. I Zapłata, którą otrzymywał, była bardzo skromna. Jako człowiek wolny był inaczej traktowany niż więźniowie, tym bardziej wzruszał go ich los, gdyż byli zmuszani do najcięższych robót. Nie mogli sobie pozwolić na chwilę odpoczynku, bo od razu spadały na ich plecy niemiłosierne razy bicza | feudalnych panów. 105 \- — Ja tego dłużej nie wytrzymam — jęknął pewnego dnia więzień z Evory, którego Juan poznał na statku. Nazywał się Gonzalez Diaz, nie miał więcej jak dwadzieścia lat i został skazany na tak ciężką pracę z powodu błahego przewinienia. W czasie krótkich przerw w pracy, na które zezwalano uciemiężonym, Juan podawał mu skrycie środki orzeźwiające i starał się go podtrzymać na duchu przez pełne spokoju i pociechy słowa. Tymczasem do mieszkania rodziny szlacheckiej wkroczyła wielka bieda. Dzieci chorowały, miały wysoką temperaturę. Ich delikatne zdrowie nie znosiło cuchnącego powietrza portowej uliczki. Położyła się również żona szlachcica. Nieliczne, uratowane kosztowności zostały sprzedane i ledwo starczyły na zapłacenie lekarza i leków. Wyczerpały się również oszczędności Juana, oddawał ostatnie centavos swego wynagrodzenia, aby oddalić najgorsze zło. Don Luis Almeyda wspaniałomyślną pomoc Juana przy-jął jako rzecz zupełnie zrozumiałą, natomiast żona jego tym serdeczniej dziękowała wiernemu służącemu. —¦ Jeżeli kiedyś zginęłaby miłość na ziemi, u was odnalazłabym ją znowu — mówiła wśród łez, zawstydzona pełnym poświęcenia i ofiarności zachowaniem się służącego. Juan dbał o chorych, na ile mu tylko jego sił i umiejętności starczyło. Ogromnie zmęczony pracą przy twierdzy musiał wziąć na siebie cały ciężar prowadzenia gospodarstwa, pracując do późnej nocy. Wkrótce sytuacja jeszcze bardziej się pogorszyła. Brak środków pieniężnych do budowy umocnień przyczynił się do zwolnienia ochotników. Juan sprzedał swój płaszcz, a w końcu poszedł żebrać, by swych państwa ratować przed śmiercią głodową. Na szczęście mógł w kilka tygodni później podjąć na nowo pracę i chorzy znów wrócili do zdrowia dzięki jego wiernej opiece. Tak przeszły trzy miesiące, gdy pewnego dnia był świadkiem, jak jego przyjaciel, Gonzalez Diaz, śmiertelnie wyczerpany, upadł pod ciężarem załadowanej kamieniami taczki. Z wściekłością doskoczył do niego jeden z dozorców i począł okładać na wpół omdlałego biczem. Juan wyrwał mu rzemień z ręki, a w jego oczach płonął tak niebezpiecz- 106 ji !ny ogień, że dozorca klnąc oddalił się, nie troszcząc się | w ogóle o jęczącą z bólu ofiarę. Juan pomógł wstać swemu ziomkowi i zaprowadził zataczającego się Diaza do cienistego miejsca, gdzie więzień powoli przyszedł do siebie. — Nie wytrzymam tego dłużej! — jęknął Gonzales drżąc z bólu i wściekłości. — Wiem, co zrobię. — Co zamierzasz? — zapytał Juan zatroskany. — Pójdę do Tetuanu — wyjąkał więzień. — Zostaniesz niewolnikiem Maurów — wyrwało się przerażonemu Juanowi. — Wyprę się mojej wiary. Wtedy nic złego mi się nie stanie. — Ty tego nie zrobisz, słyszysz, ty tego nie możesz zrobić! — błagał przyjaciel. — Nie możesz przecież odrzucić tego, co ci jeszcze zostało, nie możesz wyprzeć się swej chrześcijańskiej wiary! — Wiarę zabili we mnie chrześcijanie — odparł zmęczony Diaz. — U Maurów spotkam się z większym współczuciem niż u chrześcijan. — Nie, nie! — krzyczał Juan chwytając przyjaciela za ramię. —To się nie może stać przenigdy! — Znasz inne wyjście? — spytał posępnie Gonzalez. — Znajdę je. Ale błagam cię, nie rób tego, co zamierzasz. Zaklinam cię na świętą Madonnę! Dozorca, który nadszedł, zapędził więźnia znów do roboty. Rozmowa z Gonzalezem spędziła sen z oczu Juana, który bez przerwy zastanawiał się nad tym, jak temu biedakowi pomóc. W końcu przyszła mu do głowy zbawcza myśl. Przecież istnieje możliwość wyzwolenia więźnia. Gdyby on, Juan, ofiarował się za Gonzaleza, ten byłby wolny i mógłby wrócić do swoich rodziców. Zdawało mu się, że z ciemności dochodzi go głos Pana: — Oddałem sweżycie za ciebie, Juanie, i dla ciebie umarłem na krzyżu. Ratuj jego duszę, dźwigaj jego kajdany. Do wczesnego ranka męczyły Juana sprzeczne myśli. Co stanie się z ludźmi, którym służył? Czy bez niego nie zginą 107 Iz nędzy? Czy wolno mu narażać życie sześciu osób po to, by ratować jednego człowieka? Jednak z nastaniem dnia zdecydowany był ofiarować się za swego przyjaciela. Tak się jednak złożyło, że wychodząc z domu spotkał żonę szlachcica. — Niech ci Bóg wynagrodzi twoją dobroć, Joao — powiedziała jak zawsze serdecznie. —Ja nie mogę. Ale przyrzeknij mi, że nie opuścisz nas tak długo, jak długo tu pozostaniemy! — Nie mogę pani tego jeszcze obiecywać — wyjąkał wstrząśnięty Juan. — Może gdzie indziej jestem bardziej potrzebny niż państwu. — Nie, nie, na pewno nie! — odpowiedziała z przestrachem żona don Almeyda. —To za Bożym zrządzeniem trafiłeś do nas. — A jeśli mnie obecnie Bóg do innego dzieła powołuje? — odrzekł Juan z opuszczonymi oczami. — Mylisz się, Joao. Nie może być wolą Boga, abyś moje biedne dzieci pozostawił ich nędznemu losowi. Bóg chce, byś nas nie opuszczał. Zaklinam cię na miłość Chrystusa! Nie mamy przecież nikogo oprócz ciebie. Juan ponuro spoglądał przed siebie. Czy to nie w wołaniu przerażonej matki objawiła się wola Boska? Czyżby usłyszany w nocy głos Pana był tylko złudzeniem? Niech więc dzieje się wola Boża. Ociągając się wyciągnął rękę, którą matka ujęła i powiedział cicho: — Zostaję z wami, niettpuszczę was. Zmęczony udał się na swoje miejsce pracy. W tym dniu unikał więźnia, jednak wieczorem spotkali się na krótko. — Czy możesz mi wskazać inną drogę? — zapytał Gon-zalez spoglądając z ostatkiem nadziei na przyjaciela. — Nie, nie znam żadnej innej drogi — odparł Juan potrząsając smutnie głową. — Ja jednak znam swoją — odpowiedział przyjaciel z ponurym zdecydowaniem. Potem jednak zostali ponownie rozdzieleni. Gdy Juan następnego ranka, zatroskany o przyjaciela, zapytał o Gonzaleza, usłyszał, że więzień uciekł w nocy. 108 Zbladł śmiertelnie i wyjąkał z ogromną męką w głosie kilka niezrozumiałych słów. Dzień ten zdawał się nie mieć końca. Gdy Juan już , o zmroku zupełnie rozbity wrócił do domu, powitała go pani i z niespotykaną dotąd wesołością zakomunikowała mu, promieniejąc szczęściem, że król ułaskawił jej męża. Najbliższym statkiem wrócą do ojczyzny. Przez chwilę Juan stał jak skamieniały. Potem nagle wybuchnął obłędnym śmiechem, tak że żona szlachcica sądziła, iż utracił zmysły. —- Wy wracacie! Wy wracacie! — Juan to krzyczał, to śmiał się przeraźliwie. — A ja swego przyjaciela wydałem na zgubę. Och, jaki ze mnie głupiec! Głupiec! —li znów zaśmiał się przeraźliwie, z rozpaczy bił się pięściami tak długo, aż w końcu runął na ziemię. Ogromnie zmieszana patrzyła żona ułaskawionego na swego sługę próbując go pocieszyć. Wysłuchała jego wyznania. —- Mój Boże, Joao, nie bierz tego tak poważnie! — Starała się go uspokoić. — To nie twoja wina, że twój przyjaciel przeszedł do Maurów. — A jednak to moja wina — rozpaczał Juan. — Tylko moja wina. I nie ma pokuty, która by tę winę zmazać mogła. Z dużym pośpiechem przygotowywała się szlachecka rodzina do powrotu, a Juan służył im jak zwykle. Jednak prawie nie odzywał się i tylko z trudem jadł. W milczeniu odprowadzał kilka dni później szczęśliwych repatriantów na statek. — Jedź z nami, Joao — prosiła jeszcze raz pani przy pożegnaniu. — Nie zabraknie ci niczego, a my będziemy szczęśliwi, że możemy ci się odwdzięczyć za pełną poświęcenia służbę. Również i don Luis był skłonny do zabrania wiernego sługi do swych posiadłości, mimo że nie przezwyciężył jeszcze swej dumy, by choć jednym słowem podziękować Jua-nowi za pomoc i wierność. Juan jednak odwrócił się bez słowa i, nie oglądając się, poszedł ku miastu. 109 IZrozpaczony błądził ulicami hałaśliwego, portowego miasta, aż droga zaprowadziła go do kościoła franciszkanów. Nie czuł się godny, by wstąpić do domu Bożego, w końcu jednak uczynił to pchnięty tajemniczym wewnętrznym przymusem. Rzucił się w kącie na kolana nie mogąc wykrztusić jednego słowa modlitwy. Sędziwy zakonnik wszedł do konfesjonału i kilku skruszonym grzesznikom w imieniu Boga odpuścił grzechy. Nie wiedząc dokładnie, co czyni, Juan ukląkł przed księdzem w konfesjonale. — Chcesz się wyspowiadać, mój synu? — spytał serdecznie zakonnik pełen dobroci. — Pragnę coś wyznać — wyrzucił z siebie szybko Juan. — Ale wy nie jesteście w stanie udzielić mi przebaczenia. Wstrząśnięty widokiem i zachowaniem Juana ksiądz wysłuchał wyznania zrozpaczonego. — To, co się stało, nie jest twoją winą — powiedział łagodnie. — Może taka była Boga wola. — Chcę za nim pójść, odszukać go — wyjąkał Juan skruszony. — Tego ci zakazuję — odparł mocnym głosem mnich. — Słyszysz? Jako twój spowiednik zakazuję ci! Takim beznadziejnym postępkiem narazisz zbawienie swej duszy. Rozkazuję ci raczej natychmiast powrócić do Hiszpanii. Teraz idź w pokoju. — Juan zataczając się opuścił dom Boży. Wszystko się w nim wypaliło, wygasło. Jak lunatyk wrócił do domu, zebrał swój skromny dobytek i udał się do portu. Znalazł brygantynę, która stała już pod pełnymi żaglami gotowa do odpłynięcia. Na przejazd do Gibraltaru ledwo starczyło mu pieniędzy. W pełnym blasku słonecznego światła statek podniósł kotwicę. Zaledwie jednak opuścił stały ląd, gdy niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami przechodzącymi powoli w siarczano — żółty kolor. Z wielkim pośpiechem, na rozkaz kapitana, ściągnięto żagle, potem rozpętała się potężna burza, która zamieniła morze w jedno szalejące, gotujące się piekło. Spiętrzone fale rzucały brygantyną jak łupiną orzecha. Piorun bił za piorunem, a towarzyszył mu grzmot za grzmotem. Z trzaskiem pękł maszt i upadając roztrzas- 110 kał część balustrady pokładu. Załoga statku i pasażerowie krzyczeli z przestrachu. Juan jednak stał chwytając się byle czego i spoglądał na szalejącą burzę. —Twoja to wina, jeśli statek utonie — ta myśl bez przerwy drążyła jego duszę. — Z twojej winy spadnie nieszczęście na wszystkich. Tak jak Jonasz, który nie usłuchał Boskiego wołania, i on wierzył, że brygantyną utonie, jeżeli nie odpokutuje za swój błąd. — Wynoście mi się z pokładu, panie — ryknął na niego marynarz stojący przy kole sterowniczym. — Inaczej będziecie zaraz wśród ryb. Wtedy krzyknął Juan, zagłuszając wycie huraganu i huk piorunów: — Z mojej winy statek tonie. Wyrzućcie mnie do morza! — Ty głupcze! — warknął marynarz. — Wynoś się! — Muszę się więc sam osądzić? — jęknął Juan zdecydowany, w swym błędnym urojeniu zaciemniającym jego zmysły, wyskoczyć z pokładju. W rozpaczy zawołał jeszcze raz do swojej Niebieskiej Pani — Zdrowaś Maryjo, łaski pełna! — Nie zdołał jednak skończyć modlitwy, gdy burza tak jak nagle przyszła, tak nagle się uciszyła. Powierzchnia morza wygładziła się, a przez rozchodzące się chmury zabłysło jasne słońce. Juan upadł na pokład i dziękował Madonnie, której łask wielokrotnie już doświadczał, za ratunek. W Gibraltarze opuścił pokład idąc naprzeciw niepewnej przyszłości. 1,1WĘDROWNY KSIĘGARZ Z GIBRALTARU Zupełnie bez środków do życia stanął Juan pośród zgiełku potężnego miasta portowego. Niezdecydowany dokąd pójść, błądził po ciasnych ulicach, których rzędy szarych domów przygniatały go. W końcu wstąpił do katedry powstałej z byłego meczetu, rzucił się na kolana przed obrazem Matki Boskiej, dziękując jeszcze raz za Jej cudowną pomoc. W Jej ręce złożył swą przyszłość. Pocieszony na duchu podniósł się i skierował ponownie w stronę portu, gdzie dla mocnych rąk pracy nie brakowało. Taszczył bele, skrzynie i beczki na zakotwiczone okręty, szorował pokłady, pomagał rybakom przy ich sieciach. Wprawdzie wynagrodzenie za takie okazyjne roboty było znikome, jednak chroniło go przed ostateczną nędzą. Jak długo pora roku na to pozwalała, nocował w łodziach rybackich, w szopach służących za magazyn, pod mostami. Gdy nadeszła zima znalazł skromne schronienie u starego, mrukliwego księgarza, mieszkającego w krętej uliczce, blisko katedry. Czasami pomagał Juan handlarzowi książek w sklepie, zwłaszcza jeżeli trzeba było rozpakowywać skrzynie i układać książki na wysokich regałach. Książki — to było chyba jedyne, co handlarz kochał. Dlatego cieszyło go zainteresowanie, które Juan okazywał jego skarbom 112 i chętnie się na jego pomoc zgadzał, zwłaszcza kiedy Portu-galczyk nie wymagał żadnej innej zapłaty, jak tylko możliwości wypożyczenia książek. Bardzo dziwny to był zbiór. Znajdowały się tam oprawne w białą, miękką skórę wieprzową romanse Cyda, dzielnego bojownika, walczącego przeciwko muzułmanom. Między andaluzyjskimi pieśniami miłosnymi stało hiszpańskie tłumaczenie „Życia Jezusa", pióra saksońskiego kartuza Ludolfa. Legendy o świętych: „Kwiaty świętych" stały obok powieści przygodowych Amadisa de Gaule i małego formatu relacji, informujących o najnowszych wydarzeniach w świecie takich, jak wesela, powodzie, odkrycia, morderstwa, bitwy i zwycięstwa. Dużo tych druków pochodziło z oficyn Sewilli i Madrytu, inne miały za sobą daleką podróż, gdyż wydawane były w Paryżu, Lyonie, Neapolu, Ferrarze i Wenecji a nawet w Antwerpii, Brukseli i Lowen. Obok najtańszej literatury brukowej można tu było znaleźć książki naukowe, na które trudno było w Gibraltarze o nabywcę. Ale właśnie te książki stanowiły przedmiot dumy starego księgarza i ilekroć z nowej przesyłki wyjmował jedną z takich kosztownych książek ze zdenerwowania drżały mu ręce. Był bardziej kolekcjonerem niż handlarzem i zdolny był do największe] ofiary, byle tylko swoje skarby powiększyć. Jadł i pił tyle tylko, by żyć, chodził w niedzielę i w tygodniu w wytartych i zniszczonych ubraniach, marzł w zimne dni w nie ogrzewanym pokoju. Nic to nie znaczyło dla niego, jeżeli mógł za to znowu nabyć kilka rzadkich dzieł. — Dlaczego gromadzicie książki, których przecież w Gibraltarze nigdy nie sprzedacie? — spytał Juan któregoś dnia, gdy nadeszła duża przesyłka obcojęzycznych dzieł. — Sprzedać? — pokaszliwał starzec. — A kto to powiedział, że ja chcę sprzedać? Tego mi nie trzeba przypominać, że ja tu w tym przeklętym, portowym mieście moich skarbów nie sprzedam. Gdybym miał własny sklep w Salamance, w Sewilli albo Granadzie, byłoby inaczej. Dobrze wiem, że marynarze i rybacy nie czytają takich dzieł. Ale ja 113 8 wcale nie chcę ich sprzedać. Nikt ich nie będzie miał. Niko mu ich nie użyczę, tylko sobie. — A znacie język, w którym są one pisane? Jedne pisa ne po niemiecku, inne po francusku, możecie je czytać? — Kto tu mówi o czytaniu — gorączkował się starzec. — Wystarczy, że je mam! — Tego nie rozumiem. W ten sposób nie macie z nich żadnego pożytku. — Tak sądzisz, przyjacielu! —zachichotał stary sknera. — Znam kogoś,kto ma kolekcję filiżanek z chińskiej porcelany. Czy myślisz, że on z nich pije? Nie przyjdzie mu to w ogóle do głowy. Są za kosztowne. To samo jest z książka mi. i — Trudno mi to pojąć — odrzekł Juan potrząsając gło wą. — One mnie tylko wtedy cieszą, kiedy je mogę czytać. Do późnej nocy ślęczał często Portugalczyk w sklepie starego i niejedna książka stała się dla niego przyjacielem, bezktórego nie mógłby się już obejść. Któregoś dnia, kiech znowu nadeszła nowa przesyłka, odkrył mały, niepokaźm tomik z napisem: „O naśladowaniu Chrystusa" Tomasza a Kempis, przetłumaczony na język hiszpański. Każda wolną chwilę wykorzystywał teraz na lekturę tej drogocen nej książki, która mu się wydawała podarunkiem nieba Znajdował w niej odpowiedź na swe najskrytsze pragnie nia, pozwoliła mu zrozumieć całą mękę życia i koiła jego duszę, tak często jeszcze niepokojoną dręczącymi wyrzuta mi sumienia. Czasami zastępował Juan dziwnego księgarza w jego sklepie i czytał złotą książeczkę czekając na kupców. Zda rzyło się, że do sklepu wszedł młody chłopak, aby kupie ciekawy romans rycerski, a wtedy Juan zamiast romansu polecił mu „O naśladowaniu Chrystusa". — Proszę o książkę o nadzwyczajnych, dotąd zupełnie nie znanych, wyczynach bohaterów — domagał się chłopak, ale Juan — jakby nie słyszał żądania chłopca — przeczytał zdziwionemu fragment „Naśladowania": „Jeżeli Jezus jest w tobie, to wszystko się dobrze i lekko układa. Bez Jezusa wszystko jest gorzkie i twarde. Jeżeli w Jezusie nie 114 znajdziesz pociechy, nie znajdziesz jej nigdzie. Jedno słowo z Jego ust przynosi sercu twemu wielkie ukojenie". — Ale ja właściwie nie szukam żadnej pociechy, tylko książki o rozbójnikach i rycerzach, o których pisze Silves de Selva, lub czegoś podobnego — dąsał się chłopak. — Nie pociechy a książki przygodowej szukam. Śmiejąc się spoglądał Juan na uczniaka, który oburzony patrzył na niego z ukosa. — A więc ty przygód szukasz, mój synu! Ja o nich nie tylko czytałem, ale je również przeżywałem i naprawdę nie czułem się szczęśliwy. — Sami przeżyliście przygody? — zapytał chłopak. — Opowiedzcie o nich! Zwinnie i szybko przycupnął na ladzie i pełen oczekiwania spoglądał na początkującego księgarza. Juan odłożył na bok „O naśladowaniu Chrystusa" i opowiadał o wojnie, wyprawie krzyżowej, o Fuenterrabia i Wiedniu, o walkach byków w Sewilli i budowie twierdzy pod bezlitosnym słońcem Afryki. Chłopiec słuchał ledwo oddychając i nalegał, by Juan wciąż na nowo snuł opowieść o przygodach. — Dużo przeżyliście, panie — powiedział wreszcie. — Pasanie owiec i noszenie cegieł pozostawię chętnie innym, ale przeciwko Turkom chciałbym walczyć. Pojedynkowałbym się z piratami, z czerwonym Chaireddinem skrzyżowałbym szpady i przypalałbym mu podeszwy tak długo, dopóki by nie wyznał, gdzie schował swoje skarby. To byłoby życie! — Wierz mi, twe serce pozostałoby puste. Istnieje jedna tylko radość. — A jaka? — Bogu służyć, Jego kochać. I ty nauczyłbyś się tego czytając „O naśladowaniu Chrystusa"—odpowiedzał Juan z powagą. — Podaruję ci tę książkę. Nie musisz płacić, ale przyrzeknij mi, że każdego dnia przeczytasz z niej mały' ustęp. — No, jeżeli została mi podarowana—z ociąganiem się przyjął chłopiec książeczkę. 115— I przyjdziesz do mnie niedługo, by powiedzieć mi, jak ci się podobała. Ale jak się nazywasz? — Alfonso — odparł chłopak. — Alfonso. Tak nazywał się mój dobry przyjaciel, którego straciłem w czasie obrony Wiednia — powiedział Ju-an w zamyśleniu. Długo jeszcze myślał o kędzierzawym chłopcu, który przyszedł po książkę z przygodami, a odszedł z „O naśladowaniu Chrystusa". — Niech cię Bóg strzeże od wszelkiego zła — westchnął. A brzmiało to jak modlitwa. Alfonso został najlepszym i jedynym przyjacielem Jua-na w Gibraltarze. Co kilka dni przychodził i był na tyle uczciwy, by wyznać, że właściwie więcej lubi Silvesa de Selva niż Tomasza a Kempis. Pozostał jednak wierny danemu przyrzeczeniu i codziennie czytał ustęp z tej pięknej książeczki, która powoli stawała się jego najlepszym przyjacielem. Juan wypożyczył mu również „Flores de los santos" — hiszpańskie legendy o świętych, które kilka lat przedtem taką doniosłą odegrały rolę w przemianę, jaka się w życiu rycerza Inigo de Loyola dokonała. — W niej nie znajdziesz żadnych zmyślonych przygód — powiedział. — Ale są tam opisane takie czyny bohaterskie, których dokonują tylko wybrańcy Boga. W tych dniach przekonał się Juan, jaką cudowną moc nad ludzkim sercem może mieć dobra książka. Wzruszony spostrzegł, jak Alfonso coraz szerzej otwiera swe serce dla miłości Boga, a wszystko, co szlachetne, zakwita w jego duszy. Tymczasem interes kurczył się coraz bardziej. Handlarz już nie był w stanie zapłacić za książki, które w swej pasji zbierackiej zewsząd ściągał. Jeden pozew następował po drugim, a pewnego dnia wszedł do sklepu urzędnik sądowy i skonfiskował wszystkie skarby handlarza, które wkrótce " zostały publicznie zlicytowane. Za bezcen sprzedano drogie foliały. Juan sam ze swoich oszczędności kupił kilka książek. Gdy po zakończeniu aukcji odszukał starego handlarza, aby go w nieszczęściu pocieszyć, znalazł go martwego na jego łożu. Utrata książek złamała mu serce. Juan postanowił kontynuować zajęcie zmarłego. Z torbą z płótna żaglowego wędrował od drzwi do drzwi i oferował sprzedaż książek. Często odprawiano go, obrzucano wyzwiskami, często wyszydzano i wyśmiewano, gdy wyciągał z torby „O naśladowaniu Chrystusa" lub „Legendy o świętych". Jego wysiłek i zabiegi nie pozostały bez rezultatu i często myślał, ile łask Bożych przyniosą jego książki czytelnikom. Uważał się za apostoła służącego Chrystusowi i Jego Królestwu. Wędrował również do sąsiednich miejscowości, by tam swoje książki oferować, do Algericaś, Ronda lub wysoko położonego San Roque, gdzie interes szedł lepiej niż w Gibraltarze, w którym w południowej dzielnicy była już księgarnia. Rok za rokiem prowadził jako wędrowny księgarz swój handel. Wkrótce był już powszechnie znany, a ponieważ o swoich książkach mówił ze wzruszeniem, osiągał dobre wyniki. Mógł już pomyśleć o tym, by w Gibraltarze założyć księgarnię i wynająć w tym celu sklep. Jednak znowu w jego życiu nastąpił nagły zwrot. Było to pewnego upalnego, sierpniowego dnia roku 1536, gdy wspinał się z ciężko załadowaną torbą po skalistej ścieżce do San Roąue. Słońce, mimo wczesnej pory, paliło bezlitośnie, jak gdyby chciało skały rozsadzić. Tylko tu i ówdzie wiąz lub dąb korkowy użyczał cienia. Dysząc pod ciężarem, księgarz z trudem posuwał się naprzód. Po jakimś czasie dogonił małego chłopczyka, idącego bez nakrycia głowy i boso. — Nie masz żadnych butów, moje dziecko? — zapytał Juan współczująco. Chłopiec spojrzał na niego dużymi, błyszczącymi oczyma i potrząsnął smutnie czarną, kędzierzawą głową. — Poranisz sobie biedne nogi. Mój Boże! One są już całe w ranach. Chodź tu, włóż moje buty! Szybko rozwiązał Juan swoje buty i wciągnął chłopcu na nogi. Naturalnie były za duże i chłopak dopiero teraz nie mógł w nich maszerować. 116 117w — Widzę, że tak ci nie pomogę! — westchnął domokrążca. — Ale chodź, wezmę cię na moje barki i w ten sposób pójdziemy dalej. Podniósł chłopczyka, umieścił na swoich barkach i wędrował wraz z nim podobny do świętego Krzysztofa, o którym legenda głosiła, że niósł samego Zbawiciela. Obym i ja mógł w swoim życiu nosić mego drogiego Pana — myślał Juan. — Wtedy ukazałbyś mi, Panie, drogę, którą mam iść. — Żarliwie błagał, by Bóg w końcu po wszystkich pomyłkach objawił mu swoją wolę. W rosnącym upale coraz bardziej dokuczał mu podwójny ciężar i — gdy przechodzili przez źródełko, które wytrysnęło ze skały obok granatowca — zdjął chłopca z ramion mówiąc: — Odświeżymy się trochę i chwilę odpoczniemy w cieniu tego drzewa. Spragniony czerpał ręką orzeźwiającą wodę i pił wielkimi haustami. Kiedy się podniósł, by i chłopcu podać trochę wody, ujrzał go opromienionego dziwnym światłem. Nie był to jednak blask słońca, to było nieziemskie, niebiańskie światło, które jego oczy ledwo mogły znieść. Z nabożnym zdumieniem spoglądał na stale wzmagający się blask. W ręku chłopca ujrzał na wpół otwarty owoc granatu, uko ronowany jaśniejącym krzyżem, i równocześnie w szumie strumyka usłyszał jasny i dźwięczny głos: — Juanie de Dios, Granada będzie twoim krzyżem. Nie mogąc dłużej znieść blasku, położył drżące ręce n;i oślepione oczy. Gdy znów spojrzał, nie widział już chłop ca, chociaż go wszędzie wypatrywał, a na dalekiej drodze nie było niczego, za czym mógłby się ukryć. Wtedy już Juan zrozumiał, że to był sam Bóg, którego niósł i który mu swoją wolę objawił. Bez wahania zawrócił do Gibraltaru, uporządkował swoje sprawy, serdecznie pożegnał się ze swym przyjacielem Alfonso i wybrał sie. w pierwszych dniach września do Granady. II OWOC GRANATU ii INKWIZYTOR W pewnej piwnicy, blisko Puerta de Elvira, głównej bramy starego mauretańskiego królewskiego miasta, znalazł Juan nędzne schronienie. Ustawił przed nim kilka skrzyń, rozciągnął nad nimi zamiast dachu kawałek płótna żaglowego i na tak przygotowanym stoisku rozłożył swoje książki. Z początku handel przy ladzie rozwijał się słabo. Od czasu do czasu zatrzymywał się przypadkowy przechodzień, przewracał stronice książek, ilustrowanych zeszytów z nowościami z całego świata, a ponieważ najczęściej nie znał alfabetu, prosił dobrodusznego księgarza o przeczytanie jakiegoś fragmentu. Potem krótko dziękował i odchodził nie kupiwszy niczego nawet za jednego maravedo. Czasem przychodził jakiś student nowo założonego uniwersytetu i nabywał po długim targu jedną z książek oprawnych w świńską skórę. Inny znów, uważający się za poetę, więcej od książek cenił wino Malaga, dlatego proponował Juanowi, by kupił jego książki. Najmilszymi klientami Juana byli mali mieszkańcy Granady, czarnowłosi, kędzierzawi, obdarci chłopcy i dziewczęta, którzy uważnie przysłuchiwali się czytanym przez Juana fragmentom legend o świętych albo objaśnieniom drzeworytów umieszczonych na kartach katechizmu. Przedstawiały one naszego cierpiącego Pana, wspaniałość Maryi, 119tajemnice różańca świętego albo siedem dzieł miłosierdzi a księgarz opowiadał o tym z takim przejęciem, że młodi chętniej słuchali jego, niż księdza w kościele. — Przypatrzcie się, chłopcy i dziewczęta — obj;i Juan któregoś dnia nalepione na sztywnym kartonie ol * —jak bardzo cierpiał nasz biedny Pan. Wszystko to znosił ponieważ kocha was jak dziatwę w Kafarnaum, którą hi.il w swoje ramiona i błogosławił. Na Jego miłość musiac równie wielką miłością odpowiadać. Pragniecie Go tak ko . chać? — Tak! Tak! — krzyczeli mali ulicznicy i dotykali swoi mi brudnymi rękami pobożne obrazki. — W ubogich i cierpiących musicie dostrzegać Bojm — ciągnął księgarz dalej. — Spójrzcie na tę tablicy, Znajdziecie na niej wypisanych siedem uczynków miłosiei dzia: łaknących nakarmić, pragnących napoić, nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć, więźniów pocieszać, chorych nawiedzać, umarłych pogrzebać. Kto jo powtórzy, otrzyma ode mnie taki obrazek. — Jeszcze kilka razy powtórzył treść obrazka, a gromadka kędzierzawych dzieci recytowała chórem cnoty miłości tak długo, aż w końcu szczupły chłopak powtórzył całość bez błędu. — Ładnie powtórzyłeś—pochwali! go księgarz. —A tu masz obiecany obrazek. — O, dziękuję wam, panie!—- jąkał młody chłopak, czerwieniąc się z radości. — Nie dawajcie mu obrazka! — krzyczeli zazdrośnic pozostali — Jose jest Morisko i właściwie nazywa się Jus-suf. Jego dziadek uciekł do Afryki, ponieważ nie chciał się ochrzcić. Nie dawajcie mu obrazka, panie! Zanim się Juan spostrzegł, już cała zgraja krzycząc napadła na Mauretańczyka, przewróciła go na ziemię i starała się wyrwać obrazek, który Jose jak świętość najwyższą do siebie przyciskał. Księgarz wpadł między nich, a chcąc ich rozdzielić, niejednemu musiał dać klapsa czy szturchańca, aż wreszcie uwolnił małego, delikatnego chłopczyka. 120 Mrucząc, rozpierzchła się horda dręczycieli, a mały lauretańczyk, drżąc na całym ciele, stanął przy stole książkami trzymając w rękach zupełnie podarty obrazek. — Nie płacz, Jose—pocieszał go Juan. —Patrz, daję ci howy. Chłopiec płacząc wyjąkał podziękowanie i chciał inlejść, ale księgarz zatrzymał go i zapytał: — Czy to prawiła, co tamci powiedzieli o twoim dziadku? — Tak! — przytaknął Jose wciąż łkając — To stało się już tak dawno i ja przecież nie mogę za to odpowiadać. Ale inni.biją mnie zawsze z tego powodu. — Biedne dziecko — westchnął Juan. — Ale Chrystusa i oż bili, pomyśl o tym wtedy, gdy ci ktoś krzywdę wyrządzi. Podaruję ci obrazek z uwidocznioną na nim Męką Pańską. — Jezus jest dobry — odpowiedział chłopiec ocierając Izy. — Tak mówi również ojciec. Ale nie wszyscy chrześcijanie są dobrzy, mówi ojciec, i dlatego dziadek poszedł z królem Boabdilem do Afryki. — Co wiesz o Boabdilu? ,— Był ostatnim królem Maurów w Granadzie—wyjaś-chłopak gorliwie. —Mieszkał i rządził w pałacu Alham-i, piękniejszym niż jakikolwiek zamek z bajki. Potem dnak przyszli Hiszpanie, ostrzelali miasto żelaznymi po- ikami i zajęli je. Boabdil musiał uciekać do Afryki. |sch' Allah! W imię Boga! Juan słysząc muzułmańskie westchnienie spojrzał na ił ego ze zdziwieniem. Jose nie zauważył jednak tego oj rżenia i opowiadał dalej: — Potem przyszli biali zakonnicy i głosili Ewangelię, i dziadek nie uwierzył w nią, ponieważ chrześcijanie nie •stępowali zgodnie z nauką dobrego Isa. — Isa? — zapytał Juan zdumiony. — Chciałem powiedzieć Jezusa — poprawił się zmieszany chłopiec. — Tak, i dlatego mój dziadek uciekł do Afryki, bo nie chciał, aby go zmuszano do przyjęcia religii chrześcijańskiej. — A twój ojciec? — Mój ojciec wtedy jeszcze był dzieckiem. Został u krewnych i tak jak oni stał się chrześcijaninem. Tak wzra- 121 stał. Ale nie dowierzano mu, ponieważ był synem Mam. tańczyka. Ktoś oskarżył go przed białymi mnichami, . w ukryciu trzyma książkę proroka. Nie znaleźli jej, choci. posiadał otrzymany od dziadka piękny, bogato srebrnym okuciami ozdobiony Koran. Mimo to posadzono oj< w więzieniu inkwizycji w Elvirator. W końcu jednak musi li go zwolnić. I obecnie zagłębia się w Koranie o wiele czt, ciej niż to czynił dawniej, a i ja muszę odmawiać Surę. — Na miłość Boską, nie mów tego nikomu! — ostrzeg.il Juan blednąc. — Naraziłbyś swego ojca na wielkie cierpir nia. — Bi nefsi, zaklinam się, panie, na moją duszę, mów u, to tylko wam. — Podziękował powtórnie i oddalił się. Długo spoglądał Juan za odchodzącym chłopcem. Op;i nowały go przerażające myśli. Tak działo się zawsze, ile kroć usłyszał grozą przejmujący wyraz „inkwizycja". Sło wo to kojarzyło mu się zawsze z obrazem ciemnych, ponu rych cel więziennych, katowni i stosów, na których palono ciała. A jaki był rezultat? Czy Granada stała się naprawdę, chrześcijańskim miastem? A kto wie, czy obecnie Maure-tańczycy potajemnie nie czytają świętych ksiąg proroka częściej niż przedtem. O tak, inkwizytorzy mogli mieć rację. Wielu bowiem tylko dla pozoru, pod przymusem przyjęło chrzest, w sercu jednak pozostali mahometanami. A czy więzienie i prześladowanie to właściwe środki mające zaślepionych doprowadzić do Chrystusa? W którym miejscu Ewangelia głosi, że męka i przemoc mają utorować drogę świętej nauce Chrystusa? Juan wzburzony rozmyślał w milczeniu. Ocknął się dopiero ze swoich myśli, gdy usłyszał głos mnicha w białym, dominikańskim habicie. — Pogrążeni w myślach, panie? — Podnosząc wzrok Juan ujrzał pełną dobroci twarz i mądre, przyjazne oczy. — Czym mogę służyć, ojcze? — wyjąkał z trudem. — Chciałbym przejrzeć wasze książki — uśmiechnął się ksiądz. — O, widzę, że macie dobre książki. Zaprawdę, prawdziwy z was apostoł ulicy. Macie „Kwiaty Świętych", 122 "o, a tutaj nawet „O naśladowaniu Chrystusa", książkę pełną bogatych i głębokich myśli. Sądzę, że oprócz Ewangelii nic piękniejszego nie napisano. — To jest moja najmilsza lektura, ojcze — przytaknął I uan z radością. — Żadna inna nie przynosi w trudnych sy-tuacjach życiowych takiej pociechy jak ta. — Zgadzam się. Droga krzyżowa, której nas Tomasz la Kempis uczy, jest jedyną drogą prowadzącą do zbawie-Inia. (Juan słuchał zamyślony przypominając sobie dziwne objawienie, kiedy to spotkany w drodze jasny chłopiec zapowiadał, że Granada będzie jego krzyżem. Ale jasny obraz Boskiego Dzieciątka przesłaniały cienie, pełne bólu oczy małego Mauretańczyka i nie wiadomo skąd pochodząca bolesna skarga: — Czy wy, chrześcijanie, jesteście jeszcze nosicielami krzyża, czy też staliście się katami, stawiającymi swoich braci pod pręgierzem, lub nową Golgotę przygotowującymi? - Marzycie, księgarzu? — usłyszał przyjemny głos do-linikanina, który go do rzeczywistości przywołał. — Dwa razy pytałem już o cenę „O naśladowaniu Chrystusa". Juan podał cenę, a gdy zakonnik zapłacił, poprosił: — Miałbym jeszcze jedno pytanie, ojcze! — Chciałbym je usłyszeć. — Czy my jesteśmy jeszcze chrześcijanami? — Dziwne pytanie — odpowiedział ksiądz spoglądając ! ze zdumieniem. — Skąd takie pytanie? — W tej chwili nie mogę tego jeszcze wyjaśnić — odrzekł Juan, gdyż kilku ciekawskich pchało się do jego stoiska. — Trzeba na to więcej czasu. — Możecie odwiedzić mnie w klasztorze Świętego | Krzyża. Pytajcie o ojca Luisa. Jeśli będę mógł, chętnie wam wasze wątpliwości wyjaśnię. Księgarz nie miał jednak czasu, aby się nad tym spotkaniem zastanowić, ponieważ musiał obsługiwać swoich klientów. Wraz ze zbliżaniem się zimy wzrastały obroty sto- 123iska. Juan mógł swój zapas książek wzbogacić, zaspokoić również bardziej wymagających czytelników. Często nachodziła go myśł o wynajęciu stałego sklepu i założeniu domu. Miał bowiem czterdzieści trzy lata i dziwki sprzedaży książek zapewnioną przyszłość, tak że mógłby, gdyby zechciał, pozostać tu, znaleźć towarzyszkę życia i wreszcie prowadzić spokojny, mieszczański żywot. Słyszał jednak głos mówiący mu: —Ty nie jesteś na swym właściwym miejscu. Bóg czego innego żąda od ciebie, dowiesz się o tym, gdy nadejdzie twój czas. Jose, mały Mauretańczyk, zawarł z księgarzem serdeczną przyjaźń. Przesiadywał często godzinami przy jego stoisku, pomagał sprzedawać i był bardzo dumny, gdy Juan pozwalał mu od czasu do czasu zastępować siebie. Tak przeszły miesiące. Nadeszło Boże Narodzenie. Wzmógł się ruch na stoisku i wzrosły obroty. Mimo, że w „świętym gaju" Alhambry kwitły jeszcze róże, to jednak, zwłaszcza w godzinach rannych, z białych szczytów Sierra Nevady wiał chłodny wiatr i kiedy Juan w pierwszych dniach stycznia rozkładał swoje książki na stoisku, było mu zimno. Jednak wznoszące się coraz wyżej słońce ogrzewało mocniej ziemię, a gdy ż wesołym powitaniem zjawił się mały pomocnik, księgarz odczuł pierwszy lekki powiew wiosny. — Nowe książki nadeszły, Jose — powiedział Juan przyjaźnie. — Będziemy mieli wiele roboty, bowiem wkrótce wynajmiemy sklep, a ty zostaniesz moim uczniem. ~ Zgadzasz się? — Ależ naturalnie, panie! — chłopak promieniał i pilnie pomagał księgarzowi przy wykładaniu nowych dzieł. — Czy twój ojciec się zgodzi? — O, dlaczego nie? On was, panie, bardzo wysoko ceni i wiecie, co mi ostatnio powiedział? — Słucham. — Gdyby wszyscy chrześcijanie byli podobni do księgarza z Puerta de Elvira, można by w krótkim czasie zamknąć wszystkie więzienia inkwizycyjne. — Inkwizycja! — powtórzył Juan powoli, a jego oczy zachmurzyły się. Pomyślał o tym, że miał przecież odwiedzić ojca Luisa. Z uwagi jednak na wielkie nasilenie ruchu na stoisku nie uczynił tego dotąd. Dzień przyniósł mu wielkie zyski. Przyszło wielu studentów i wykupiło kilka nowości książkowych. Zdarzyło się nawet, że jeden czy drugi profesor znalazł do niego drogę i zostawił kilka scudos. Wieczorem, gdy j ak zawsze radosny mały Mauretańczyk pobiegł do domu, Juan zabrał się do I sprzątania stoiska. Ładował książki do dużych skrzyń, gdy [ chłopak ponownie się zjawił. W jego oczach, zachowaniu i i postawie wyczytać można było ogromny strach. Z trudem . łapiąc powietrze wykrztusił: —Mojego ojca zabrali do więzienia! — Jak to się stało? — spytał pobladły Juan. — Przed godziną siepacze inkwizycji zaskoczyli ojca czytającego Koran. Książkę zarekwirowali a ojca zabrali. Teraz trzymają go za żelaznymi kratami w więzieniu inkwizycji, jak gdyby był dzikim zwierzęciem. — Wśród łkań chłopak ledwo wykrztusił te słowa. — Bądź spokojny, Jose — odpowiedział Juan zdecydowanym głosem. — Będę mówił z inkwizytorem. — Zrobicie to? — wyjąkał Jose, i drżąc na całym ciele spojrzał na dobrego przyjaciela. — O, gdyby się wam udało uwolnić mojego ojca! — Będą musieli to uczynić, gdyż zażądam tego w imię Chrystusa — odrzekł Juan i spieszył się, by skończyć swoją pracę. Na drugi dzień wędrował przez kolorowe, tętniące gwarem i życiem ulice Granady do klasztoru Świętego Krzyża, konwentu dominikanów, gdzie go wkrótce zaprowadzono do pobożnego ojca Luisa. — Panie! — wyrzucił z siebie gwałtownie Juan. — Muszę się zobaczyć z ojcem sądu inkwizycji. Błagam was na Boże miłosierdzie, umożliwcie mi rozmowę z nim! — Co się stało? — dopytywał się mnich z wielką powagą. 124 125— Zamknięto w więzieniu Mauretańczyka, ponieważ znaleziono przy nim Koran. — Wytoczą mu proces — bezgłośnie wyszeptał ksiądz. — Zobaczę, czy ojciec inkwizytor zechce z wami rozmawiać. — Nieco później zaprowadził Juana do celi, w której siwy, czcigodnie wyglądający dominikanin, siedział przy stole nachylony nad stosem papierów. W surowym pomieszczeniu nie było widać żadnej ozdoby, tylko krzyż Pana, wiszący na otynkowanej ścianie. Mnich przez krótką chwilę spoglądał badawczo swymi ciemnymi, palącymi się oczyma na wchodzącego, potem skinął i ruchem swojej chudej, delikatnej ręki zaprosił go, by zajął miejsce naprzeciwko niego. — Mówił mi ksiądz Luis, że prowadzicie handel pobożnymi, chrześcijańskimi książkami. Stąd miło mi widzieć was u siebie w domu, bowiem kto dba o upowszechnianie dobrych pism, szerzy Królestwo Boże. Jest to tym ważniejsze, że wciąż jeszcze w naszym mieście ukrywane są książki niechrześcijańskie, jak tego bezspornie dowiodła wczorajsza rewizja w domach podejrzanych osób. — Przyszedłem do was, by wybłagać wyrozumiałość dla jednego z tych nieszczęśliwców, u których znaleziono Koran —odpowiedział Juan wymieniając nazwisko ojca Jose. — Tak, to jest dość zastanawiający wypadek — odparł inkwizytor wyciągając ze stosu akt jakiś dokument. — Widzę , że tego człowieka już raz przesłuchiwaliśmy i ostrzegali. Zmuszeni jesteśmy jego nieposłuszeństwo ukarać, surowo ukarać. — Czy nie szlachetniej łaskę wyświadczyć, niż skazać? — drżąc pytał księgarz. — dlaczego stosujecie takie okrutne kary wy, szatę świętych noszący? — Nazywacie nas okrutnymi — odpowiedział inkwizytor cichym i delikatnym głosem, tak że Juan ledwo zrozumiał. — Wiem, wielu myśli podobnie do was. A czy lekarza, który ranę wypala, gdyż inaczej jej nie wyleczy, również okrutnym nazwiecie? A raną w naszym kraju, ropiejącą i krwawiącą raną na świętym Ciele Jezusa, jest obłuda tych, którzy dla pozoru przyznają się do Jego nauki,-jednak potajemnie modlą się do Allacha, do proroka. Co pomoże nakrycie takiej rany płaszczem miłości? Trzeba ją, jeśli się nie da inaczej wyleczyć, wypalić rozżarzonym żelazem, chociaż serce tego, który zmuszony jest do tak surowego sądu, bolęj e nad tym niezmiernie. — Pan uczył nas rany leczyć oliwą i winem — naciskał Juan, ale inkwizytor zakończył swoje zdanie z takim samym opanowaniem, z którym poprzednio rozmawiał. — I uczył odcinać rękę, która nas złości, wyrwać oko, które nas zwodzi. Mój drogi przyjacielu, macie małe stoisko z książkami przy Elviratorze, w takim kącie, do którego nie dochodzą wieści z szerokiego świata. Nie wiecie więc o tym, że zadaniem naszych czasów, jak żadnych innych dotąd, jest walka o prawdę. Wszędzie herezja podnosi swoją bezbożną głowę. Połowa Niemiec odpadła od świętej wiary, za tym nieszczęsnym przykładem poszły kraje nordyckie. We Francji stale jeszcze wrze pod powierzchnią, Szwajcaria poszła za błędną nauką Zwingliego, Anglia oderwała się od Kościoła, nawet w Wenecji i w innych miastach włoskich wygłasza się heretyckie nauki. I podczas, gdy to wszystko się dzieje, na wschodzie i południu, u bram Zachodu czeka islam, by swe zielone sztandary zawiesić zwycięsko, strącić z wież krzyże, a na ich miejsce zatknąć błyszczący półksiężyc. Mauretańczycy w Granadzie, pochyleni skrycie nad Koranem, podtrzymują nadzieję na powrót islamu, a swe ochrzczone dzieci wychowują na odszczepieńców. Juanie de Dios! Czy wiedząc o tym wszystkim nadal chcielibyście powstrzymać nasze ręce, aby przeszkodzić w wypalaniu rany, która przyczynić się może do zguby chrześcijaństwa? Mówicie o oliwie i winie, i zalecacie cierpliwie czekać. Przyjacielu, czekaliśmy, byliśmy cierpliwi, upominaliśmy, wyjaśnialiśmy i wykładaliśmy Ewangelię z miłością. Co to pomogło? Nic. Rezultatem naszego nauczania był szyderczy śmiech. Więc, co ma się stać, Juanie de Dios? — To znaczy, że Pan musi powtórnie pójść na Golgotę — odparł Juan podniecony. — Jeszcze raz włócznia musi 126 127przebić Jego serce, aby zabliźniła się rana, którą wy żcl.i zem i ogniem leczyć zamierzacie. W nas, ojcze, w n;r chrześcijanach, musi Pan znowu cierpieć. Rozpalone żcl.i zo musi przejść przez nasze dusze. My powinniśmy się zd.i leźć na ławie katowskiej i na stosach cierpienia. Mówi., wam, ojcze, jesteście w błędzie! Wasz sposób myślenia m< doprowadzi nigdy do wyleczenia ran. Przemoc sieje nien.i wiść. Nienawiść jest również jej żniwem. Jeśli jednak cici pięć będziemy, podobnie jak cierpiał Pan na Golgocie zbierać będziemy pokój i zbawienie. — Jesteście marzycielem, miły panie — odrzekł inkwi zytor z bolesnym uśmiechem. — Wasza mowa podobna j c s i słowom świętego, jest jednak wypowiedzią kogoś nierozs;j dnego, niemądrego. Nie żyjemy w krainie marzeń, jak tu sobie uroiliście, lecz w świecie twardej niemiłosiernej rzeczywistości. Może Hiszpania jest ostatnim bastionem praw dziwej wiary. Będziemy czuwali, by nie upadła, wojuje mieczem i ogniem. — Mówiąc to sędziwy duchowny wew nętrznie rozgorzał, ręce, w których trzymał linijkę, zacis nął w pięści, tak że linijka z trzaskiem pękła. — Tak, be dziemy niemiłosierni, Juanie de Dios! Z miłości do Chrystusa będziemy niemiłosierni, ponieważ chcemy boleśnie zbite Ciało Pana uleczyć i ratować tych, którzy w swym zaślepieniu wyrządzają Mu taką krzywdę. — Nie, nie, ojcze! — krzyczał Juan zrywając się ze swego siedzenia. — Mylicie się. To nieprawda, że musicie być niemiłosierni dla samego miłosierdzia. Słowa moje nazwaliście mową nierozsądnego. Nie wyczuwacie sprzeczności w słowach — być niemiłosiernym dla miłosierdzia? — W imię miłosierdzia i sprawiedliwości Chrystus, chwycił za bicz i oczyścił swoją świątynię. My czynimy to samo. Moim obowiązkiem, jako inkwizytora ustanowionego przez papieża i cesarza, jest obrona prawdy. Zmęczony, sędziwy duchowny, po ostatnich słowach, wypowiedzianych bardzo podniesionym głosem, opadł na siedzenie, patrzył przez chwilę przed siebie a potem dodał lekko drżącm głosem: — O, przyjacielu, cóż wy wiecie o ciężarze, który dźwigam! Sądzicie, że inkwizytor pozbawiony jest ludzkiego serca, zdolnego do litości nad cierpiącymi? Jak chętnie za-lienilbym się z wami, przyjacielu, który możesz być miło-jiernym, dobrym samarytaninem pochylającym się nad apadłą ludzkością. Zazdroszczę wam tego, że możecie do-3roć okazywać, podczas gdy ja muszę ją ukrywać. Mówicie, przyjacielu, o Golgocie. Co wywiecie o męce mojej duszy, która cierpi wtedy, gdy muszę skazywać na karę tam, gdzie chciałbym ułaskawiać, karać zamiast błogosławić, i Chciałbym również własnymi rękami rozdzielać oliwę [ i wino, a Bóg mi dał żelazo i płomień, i nimi muszę walczyć, ]: Juanie de Dios — coraz to słabszym głosem wypowiadał in-\ kwizytor ostatnie słowa, zakrył twarz rękami i siedział jak odrętwiały bez poruszenia. Po długim czasie wyprostował się, znowu spojrzał na Juana dziwiąc się niepomiernie, że go jeszcze tu widzi. — Tak, zaprawdę—powiedział głosem już spokojnym. — Prosiliście o wyrozumiałość dla Mauretańczyka. Bądźcie przekonani, że ten wypadek bardzo dokładnie zbadam i będę sądził sprawiedliwie, tak jakbym sam odpowiadał przed sądem Bożym. Jesteście zadowoleni? — Dziękuję wam, ojcze — odpowiedział handlarz książkami, ukłonił się i u boku ojca Luisa opuścił pokój. — Mój Boże, co ja widziałem — wyjąkał śmiertelnie blady z przerażenia, gdy młody duchowny zaprowadził go na chwilę do celi gościnnej. — Widzieliście człowieka, który dźwiga najcięższy urząd, jaki Bóg może człowiekowi wyznaczyć i który spełnia tę misję, podczas gdy jego własne serce cierpi niewymownie — odrzekł pobożny dominikanin. — Czy odważycie się go sądzić? Juan milczał. Kotłowała się w nim burza sprzecznych uczuć i myśli. Tak pewny był swej sprawy wchodząc do konwentu, opuszczał go pełen mieszanych uczuć. — Co sądzicie o środkach stosowanych przez inkwizycję? — zapytał mnicha. 128 129 9 Żebrak z Granady I— Nie wierzę w to, by w inny sposób można ratowat prawdę i leczyć rany Ciału Chrystusa zadane — westchnął duchowny — chyba, że przyszedłby święty i wskazał inn;j drogę. Patrzyliście inkwizytorowi w oczy. I co zobaczyliście? — Ujrzałem w jego spojrzeniu nieopisany ból — odparł Juan. — Dobrze zauważyliście. Wierzcie mi, on cierpi więcej od was i ze wszystkich braci niesie najcięższy krzyż. Gdyby uwierzył, że świat można uratować przez miłość pełną po święcenia, wyrzec się przemocy, jego cierpienie zamieniłoby się w uczucie głębokiego szczęścia. Tak, wierzcie mi, inkwizytor bardzo cierpi, bardziej niż możecie się domyślać patrząc na niego. A rozmowa, którą tak cierpliwie prowadził z wami, przyczyni mu nowej udręki. Zdradzę wani najgłębszą nadzieję swego serca: I ja wierzę w to, że przyjdzie święty, który pozwoli zgasnąć płomieniom stosów, gdyż czysty ogień jego miłości potężniejszy będzie od nich. Juanie de Dios! Módlmy się o to, by ów święty był już blisko. Jak we śnie opuszczał Juan klasztor. Kiedy go Jose prawie bez tchu pytał, co osiągnął w sprawie ojca u inkwizytora, wyjąkał tylko kilka niezrozumiałych słów, pocieszył wreszcie chłopca obietnicą daną mu przez inkwizytora, że będzie oszczędzał ojca, jak tylko to będzie możliwe. Nadchodzące dni i tygodnie przeżywał w wewnętrznej niepewności, która mu rozrywała duszę i czasami wydawało mu się, że od tego rozmyślania, pozbawiającego go spokoju i snu, zmysły straci. Czyżby prawdą było to, że przemoc potężniejsza jest od miłości, że, jak powiedział inkwizytor, trzeba być niemiłosiernym ze względu na miłosierdzie, czy taki naprawdę był nakaz Boga lub czy nie była to jednak najciemniejsza i najstraszniejsza sztuczka kuglars-ka piekła, które otumaniło nawet poświęconych Bogu? Ciągle jeszcze nie ogłaszano żadnego wyroku w sprawie ojca Josego, który jak wielu innych Mauretańczyków siedział w więzieniu. Tak w lęku i nadziei przemijały dni. Tymczasem jednak wyczuwało się coraz większy niepokój 130 na ulicach i placach Granady. Maurowie, stanowiący pokaźną część mieszczaństwa, z trudem tylko opanowywali gniew, podczas gdy u hiszpańskich chrześcijan, do których dochodziły coraz częstsze wieści o okrucieństwach maho-metańskich piratów i siepaczy niewolników, nienawiść do Maurów stale wzrastała. Prawie codziennie dochodziło, na skutek wzrastającej z obu stron nienawiści, do częstych ulicznych starć, w czasie których byli ranni i zabici. SZALENIEC W owych dniach ze wszystkich ambon Granady ogłoszono, że w dniu świętego Sebastiana, do kościoła poświęconego temu wielkiemu Męczennikowi, przybędzie wielki „apostoł Andaluzji", Juan z Avila, który na otwartym po wietrzu wygłosi kazanie. Wiadomość ta obudziła w sercu Juana dziwną tęsknotę. Wydawało mu się bowiem, że ustami tego wielkiego kaznodziei przemówi wreszcie do niego sam Bóg. Już wczesnym rankiem wybrał się Juan w drogę do Rio Darro, gdyż nad jej brzegami wznosił się kościół świętego Męczennika. Swój stragan powierzył małemu Jose, któn przyrzekł, że wiernie, do czasu jego powrotu, będzie sn, stoiskiem opiekował. Mimo bardzo wczesnej jeszcze poi \ na kaznodzieję czekał już nad brzegiem rzeki olbrzymi tłum. Juan wkrótce został tak ciasno ze wszystkich stron otoczony, że ledwo mógł się ruszyć. Wreszcie głos dzwonów obwieścił przybycie kapłan;i którego mieszkańcy Granady przywitali potężnym okr/\ kiem radości. Juan de Dios spojrzał na misjonarza o blade i ascetycznej twarzy, który spokojnie czekał, aż burza enlu/ jazmu ucichnie. Gdy zaczął mówić, tłum słuchał go w głębokiej ciszy, łowiąc chciwie każde, nawet bardzo cicho w\ powiedziane, słowo. 132 Kazanie rozpoczął od opisu męki Świętego. Przejmująco mówił o tym, jak został on przywiązany do krzyża męki, a strzała za strzałą, wypuszczona ze stalowej cięciwy, ze świstem wbijała się w jego ciało. — Ale patrzcie — silniejszym już głosem przemówił kaznodzieja — oblicze męczennika zmienia się. Nie widzę już Sebastiana, dzielnego oficera. To, co widzę, jest obliczem Boga i ciało jest Jego świętym Ciałem, przebijanym strzałami, pokrywającym się niezliczonymi ranami, z których obficie broczy krew. Kim są strzelcy, wypuszczający ze swoich łuków straszliwe strzały? Wy twierdzicie, że są to Żydzi, Maurowie, niewierzący, heretycy, niesłusznie zwani dziś reformatorami grzesznicy, którzy przez swe niecne występki bezczeszczą Ciało naszego Pana. I macie rację, ale nie wiecie o tym, że i wy sami celujecie do Serca Boga, z własnych łuków wypuszczacie śmiertelne strzały raniąc Tego, który was wybawił. Ja j ednak znam strzały, za pomocą których, wy, nieświadomie, Boga zabijacie! Są nimi wasze niezdecydowanie, wasza obojętność i oziębłość w służbie Boga. To do was mogą się odnosić słowa Pana: „Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust". Wasza strzała to chciwość, żądza zysku, skrajny egoizm, z jakim wy wasze interesy rozwijacie, to potajemne bluźnierstwa, które z ust chrześcijanina nie powinny wychodzić, wreszcie strzałą, którą godzicie w Chrystusa, jest wasz brak miłosierdzia! Przez chwilę kaznodzieja milczał i płonącymi oczyma wodził po wielotysięcznym tłumie słuchaczy. Potem mówił dalej głosem z wolna przybierającym na sile: — I patrzcie, oczy przywiązanego do słupa, ranami rozdartego, otwierają się, a z rozwartych ust woła do ciebie: — Niezliczona jest liczba tych, których strzały mnie zraniły. Gdzie są te miłosierne ręce, które by z ciała mojego i członków moich ostre kolce powyciągały? „Donde esta la miseri-cordia?" Gdzie jest to miłosierdzie, na które czekam? Jakby płomieniem objęły Juana de Dios pałające wewnętrzną mocą słowa księdza. Każde słowo było jak płonąca 133 jstrzała, która wbijała się w jego duszę, tak, jak przebijała ciało męczennika. I znowu rozszalała się w nim burza. — „Donde esta la misericordia?" Całe me ciało jest pokryte ranami, chore. „Donde esta la misericordia?" Gdzie są serca, które by wspólnie z Matką—Kościołem cierpiały, wiernie niosły pociechę. Gdzie jest miłosierdzie? Kto w imię miłosierdzia z ran moich usunie bolesne strzały? Juan czuł tak, jakby się znalazł w samym środku rozszalałego morza, które nań ze wszystkich stron napierało i zamieniło go w palącą pochodnię. Jak błyskawica przebiegła go oświecająca myśl, że to sam Bóg do niego przemówił, aby żył i głosił miłosierdzie w świecie tak przemożnie przez przemoc rządzonym. Słyszał w sobie również inny głos, kłócący się ze świętym wołaniem, głos drwiący, straszny, wtrącający jego duszę w ciemność. — Cóż ty sobie wmawiasz, Juanie? Uważasz się za narzędzie przez Boga wybrane, ty zbankrutowany parobku, którego niepojęte zmiłowanie nieba jeszcze w ostatniej chwili z pętli szubienicy uwolniło. Ty nic nie znaczący pastuchu, ty nędzny kramarzu z Puerte de Elvira. Ty, który widząc rozpacz uwięzionego przyjaciela, uciekającego przed okrucieństwem chrześcijan do Maurów, nie uczyniłeś żadnego kroku, aby mu jego zamiar udaremnić? Jaką wartość ma słowo miłosierdzia w ustach człowieka, który już w latach swego najwcześniejszego dzieciństwa złamat serce matce. I ty wierzysz w swoje powołanie, ty nędzny włóczęgo, ty niespokojny łaziku, ty wagabundo przemierzający wszystkie ulice? Pełen męki jęk wyrwał się z piersi dręczonego. Widział siebie spadającego pod ciężarem bezmiaru własnych grzechów do piekielnej czeluści. „Donde esta la misericordia? " — dobiegało znowu z am -bony dobijając umęczonego. —Misericordia! Miłosierdzia dla biednego grzesznika — szeptały jego wargi — Misericordia! Miłosierdzia! — Jak światło paliło się to słowo w ciemnej nocy, nocy, która zdawała się go pochłaniać. Juan nie widział ludzi, nie słyszał żadnych słów. Dostrzegał tylko światło, które wszystkie ciemności przebijało: Misericordia! — Misericordia! — jęknął ponownie. Potem z jego umęczonej duszy wyrwał się krzyk jedyny, krzyk wszystko zagłuszający: Misericordia! Misericordia! — Kaznodzieja na ambonie umilkł, tłum tysiącem oczu skierowanych w jego stronę nakazywał milczenie. Potem jednak z tego tłumu odezwało się to samo wołanie, podjęte przez innych, powtarzane, aż w końcu jeden już tylko krzyk wychodzący z ust wielotysięcznego tłumu rozdarł powietrze: — Misericordia! Miłosierdzia! Kaznodzieja uniósł swoje ręce, błogosławił nieskończonemu tłumowi, wreszcie — czyniąc znak krzyża nad wszystkimi — opuścił ambonę, nie kończąc swego kazania. Długo trwało zanim mieszkańcy Granady opanowali swoje wzruszenie. Potem zafalowały masy naciskając na siebie, posuwając się i pchając. Również Juan de Dios niesiony przez tłum to w jedną, to w drugą stronę, znalazł się wreszcie na brzegu kotłującego wiru. Przez chwilę zastanowił się, co ma zrobić, a potem, nie zdając sobie z tego sprawy, szedł w stronę probostwa kościoła św. Sebastiana w nadziei, iż tam spotka andaluzyjskiego Apostoła. Wbrew wszelkim oczekiwaniom został do niego dopuszczony. — Wyznaj mi zmartwienie, które cię do mnie sprowadza, bracie — zachęcał go przyjaźnie. Wtedy Juan, jak pod dotknięciem niewidzialnej ręki, upadł na ziemię, wyznał księdzu całą swoją winę, wyjawił od wielu już lat rozrywającą jego duszę udrękę, podzielił się z nim ostatnimi wątpliwościami, które nawet po jego kazaniu zaciemniały drogę, a w końcu wyjąkał do wołającego nad Rio Darro to samo pytanie, które kiedyś błądzący lud wypowiedział do posłańca Boga nad Jordanem: ~ — Powiedz mi, Panie, co mam czynić? Wtedy Juan z Avila błogosławiąc położył swą rękę na głowie klęczącego przed nim i rzekł mocnym i pewnym głosem: — Idź, wypełniaj dzieło, do którego Bóg cię woła. 134 135m —¦ Czy tak sądzicie? —jąkał Juan chwytając księdza za szatę. — Czyń dzieła miłosierdzia i służ Bogu w biednych i chorych. — A cała moja wina? — Niech utonie w miłosierdziu Pana Boga. Nie pozwól, by w przyszłości opanował cię podstępnie szatan zamęczając twoje sumienie i obezwładniając twoje ręce. Idź w pokoju i idź z Bogiem. Zataczając się biegł Juan de Dios ulicami Granady, mając jeszcze w uszach i sercu ostatnie błogosławieństwo apostoła Andaluzji. Przepychał się przez tłum, jeszcze tłoczący się w ciasnych uliczkach, z sercem przepełnionym światłem, które w nim zapłonęło. Nie słyszał więc hałasu rozlegającego się za Puerta Real i dopiero, gdy szalejący tłum zatrzymał go, spostrzegł jak hiszpańscy chrześcijanie — pobudzeni żarliwym kazaniem, opanowani fałszywą gorliwością — bili się z kilkoma Żydami i Maurami. Ciągnęli ich za brody i kaftany, powalali na ziemię, okładali pięściami. Nadaremnie Juan usiłował torować sobie drogę swymi silnymi ramionami. Stał więc beznadziejnie wtłoczony w tłum, i nie mógł zagrożonym przyjść z pomocą. W piekielnym hałasie ginął również jego głos. Mój Boże! Tak więc zaowocowało to wspaniałe kazanie! Po to na placu przy kościele św. Sebastiana krzyczeli „mise-ricordia", żeby teraz bić swoich braci i traktować ich gorzej od zwierząt. W końcu zgiełk ucichł. Obok ofiar zbieranych z placu, broczących krwią z ran, pobiegł Juan wzdłuż katedry prze/, szeroką drogę do Elviratora opanowany nagle przez nieopisany strach. Dotarł do uliczki, w której prowadził swój stragan z książkami. Dziwne, że i tu piętrzył się hałaśliwy tłum, rosnący w miarę zbliżania się do stoiska. Ogarnięty niezrozumiałym i obłędnym strachem przesuwał się Juan do przodu. Dobiegł do straganu i nagle powietrze przeszył tak rozpaczliwy krzyk, że ulica natychmiast umilkła. Na ziemi leżał zatratowany Jose. Juan pochylił się i wziął w swoje ramiona małe, zniekształcone, dziecięce zwłoki 136 biednego mauretańskiego chłopca, którego — jako wroga Boga i syna ojca zamkniętego w więzieniu inkwizycyjnym — powalono na ziemię i zatratowano. Trzymając w ramionach biedne, umęczone ciało chłopca Juan szedł przez ulicę, a otaczający go cofali się przerażeni pod przejmującym grozą spojrzeniem jego oczu. Nie wiedział dokąd idzie, bezwiednie jednak wybrał drogę do klasztoru Santa Cruz i przekroczył jego próg. Próbowano go zatrzymać, ale kroczył jak lunatyk. Przeszedł kilka krużganków, otwarł drzwi i stanął na wprost inkwizytora Granady. — Panie — powiedział głosem, od którego grozą powiało. — Pouczaliście mnie niedawno, że trzeba być niemiłosiernym w imię miłosierdzia. Oto macie owoc waszej nauki — biedne, przez chrześcijan dla miłosierdzia stratowane dziecko. Jego ojca również w imię miłosierdzia uwięziliście! Juan złożył ciało na ziemi, odwrócił się i opuścił konwent. Inkwizytor, drżąc na całym ciele, patrzył błędnym wzrokiem na umęczone dziecko. Jeden z mnichów, który przyszedł za Juanem musiał go podtrzymać. — Co zrobić z szaleńcem? — spytał. — Nic, zupełnie nic! — wyjąkał śmiertelnie blady inkwizytor. — On ma rację! Zbłądziliśmy! Zrozumiałem to, gdy zobaczyłem to martwe dziecko. O mój Boże! Nieprzytomny osunął się na stół do pracy, zrzucając stos akt na podłogę. Kilka kartek spaliło się powoli w żarze paleniska. W Juanie wszystko zamarło. Czarna noc ogarnęła jego zmysły i uczucia. Zataczał się jak pijany idąc przez ulice pełne ludzi. Na placu przed starą mauretańską bramą Bib--ar-ramla, blisko arcybiskupiego pałacu, nagle runął, rozczochrał — nieświadom tego, co robi — brodę i włosy, rozbił czoło na kamieniach, podarł swoje szaty na strzępy bez przerwy przejmująco krzycząc: —Misericordia! Misericor-dia! Misericordia! Nadbiegający stanęli osłupiali z przerażenia. Kilku z nich nachyliło się nad nim i podniosło. Juan jednak wyr- 137 i iwał się i z zakrwawioną twarzą, rozczochrany, obdarty, bardzo zabrudzony biegł dalej przez ulice i uliczki dociera jąc w końcu do swego stoiska i, śmiejąc się jak szaleniec, wyrzucał książki i pisma ze skrzyń tak, że poleciały do ryn sztoka, a sam, zataczając się wrócił tam, skąd przybiegł. Wkrótce otoczył go tłum ciekawskich. — El loco! Szaleniec! — wołali. — Patrzcie, to szaleniec, szaleniec! — Za chwilę doskoczyli do niego ulicznicy i drwiąc obrzucili kamieniami i nieczystościami. A gdy je den z okrutników trafił go ulicznym błotem w twarz, zgro madzeni głośno bili brawo. Juan nie uczynił najmniejszego wysiłku, aby brud zetrzeć. Kopali go, bili kijami i pałkami, ale on zdawał się niczego nie odczuwać, uśmiechał się do dzieci, jak gdyby mu dobrodziejstwo wyświadczały. -— El loco! El loco! —krzyczano. —Wariat, szaleniec1 Patrzcie na szaleńca! Wielu z przechodzących poznało księgarza z Puerta dc Elvira. Ze zdziwienia potrząsali głowami nad człowiekiem kiedyś tak spokojnym, rozsądnym, który teraz oszalał. Cóż oni wiedzieli o bezmiarze cierpienia, które ducha Juana wtrąciło w ciemności. Dwóch strażników, czuwających nad publicznym spokojem i porządkiem, odciągnęło nieszczęśliwego od ryczącego motłochu i zaprowadziło do królewskiego szpitala, Hos-pital Real, olbrzymiego budynku w pięknym włoskim stylu, ukończonego dopiero przed kilku laty. Nieczuły na wszystko pozwolił się Juan zaprowadzić do celi i po strasznym przeżyciu, które do głębi wstrząsnęło jego duszą, zatonął w ponurych rozmyślaniach. Ledwo dał się namówić na przyjęcie odrobiny jadła i picia. Od czasu do czasu wyrzucał z siebie wciąż te same słowa: — Misericordia! Misericordia! Zabito miłosierdzie! Aby go wyrwać z duchowego odrętwienia, kierownik szpitala rozkazał go biczować według panującego wówczas nieludzkiego zwyczaju. Dozorcy zakładu psychiatrycznego przywiązali Juana za nogi i ręce do słupa i wkrótce plecione z cienkich lin rózgi z sykiem spadły na jego obnażone plecy, zostawiając na nich krwawe pręgi. Juan de Dios wił sit. 138 z bólu pod razami, które przecinały ciało i członki, i paliły jak rozżarzone żelazo. Wreszcie go odwiązano i zupełnie wyczerpanego zaniesiono do celi. Powoli znikała ciemna noc, która nad nim zawisła, i z całą świadomością odczuł grozę swego położenia. Równocześnie wróciła pamięć koszmarnych wydarzeń, i wrócił palący ból umęczonej duszy. Wkrótce orzeczono, że Juan przebył już najgorszy kryzys, pozostał więc w szpitalu jako rekonwalescent, miał większą swobodę poruszania się i sam mógł usługiwać chorym. Wielką pociechę przyniosły mu odwiedziny pobożnego brata Luisa z konwentu dominikanów, który serdecznie współczuł jego losowi. — Co się stało z inkwizytorem Granady? — ociągając się zapytał Juan. — Prosił o zwolnienie go z jego obowiązków. Ostatnim jego czynem był akt miłosierdzia. Uwolnił Mauretańczyka, dla którego prosiliście o wyrozumiałość, a którego martwe dziecko złożyliście u jego stóp. — Nie wiedziałem, co czynię — wyjąkał Juan czerwieniąc się. — Ale co skłoniło inkwizytora do tego, że okazał tyle łaski? — Właśnie zabity chłopiec. Darował ojcu karę, ponieważ ręka Boga dostatecznie surowa, ukarała go za odstępstwo od wiary. — Bóg sam osądził — odparł Juan ledwo słyszalnym głosem. —Niech więc i ukaranemu nie odmówi swej łaski. Juan z Avila, apostoł Andaluzji, wysłał do szpitala Real posłańca, aby dowiedzieć się o stan zdrowia Juana, porażonego tak nagle obłędem, i przekazać mu słowa pociechy. — Także i ta ciemna noc, która cię nawiedziła, była darem Boga, to polecił ci powiedzieć Mistrz, który mnie tu przysłał. Kiedy pojawi się w tobie jasność, będzie ona początkiem nowego dnia. Juan zachowywał te słowa jak bezcenny skarb, powtarzając je sobie często. Pociechę przynosiła mu również posługa świadczona chorym i cierpiącym. Najczęściej litował się nad biednymi obłąkanymi, których strasznego losu doświadczył sam. 139 i1 W podobnym położeniu znajdowali się obłożnie chor/\ dla których płatnym pielęgniarzom zabrakło dobroci i im łości. Natomiast Juan był najbardziej szczęśliwym człowu kiem, jeśli mógł usłużyć cierpiącemu człowiekowi i zolu czyć w jego oczach radosny błysk. Nadeszła wiosna. Wiatr przynosił z ogrodów Ałhamhi s oszałamiający zapach kwiatów, roznosząc go po całym mieście. Jednak piękno pierwszych wiosennych dni ma|.i zakłóciło bicie dzwonów obwieszczających śmierć. W AI cazarze, w Toledo, śmierć położyła rękę na cesarzowej I/a belli, pochodzącej z Portugalii żony Karola V, który chlubił się faktem, że w jego państwie słońce nigdy nie zachód/1 Dwa tygodnie później kondukt żałobny z zabalsamowany mi zwłokami wkroczył przez bramę Elvira do Granad\ Ostatnia droga cesarzowej wiodła obok,szpitala i, kto tylko mógł, włączał się w kondukt. W tym dniu Juan został zwolniony ze szpitala i głęboko wstrząśnięty wmieszał się w wielotysięczny tłum; był świad kiem wnoszenia ciała zmarłej do Capilla Real, królewskie | kaplicy w katedrze. Wybrał dogodne miejsce przy otwai tym oknie kaplicy, skąd mógł dokładnie śledzić uroczystos ci odbywające się w krypcie zmarłych. Jeszcze raz w głębokim milczeniu otwarto trumnę, a szlachta, która zmarłej cesarzowej oddawała ostatnią po sługę, przystąpiła, by pod przysięgą poświadczyć, że w zmarłej poznają cesarzową. Potem przyszła kolej na jednego z pierwszych kawalerów Izabelli, wysokiego, dorodne go, jeszcze młodego wiekiem mężczyznę, ubranego w kos/ towne szaty, który zbliżył się z ociąganiem. W ciszy rozległ się głos mistrza ceremonii: — Principe Francisco de Borja y Aragon! Książę Frań ciszku Borgia z Aragon! Przysięgnijcie przed Bogiem, że w zmarłej rozpoznajecie cesarzową Izabellę. Szlachcic, pogrążony w bezgranicznym smutku, poci szedł do otwartej trumny. Potem jednak z nagłym okrzy kiem cofnął się, szukając oparcia, jakby miał za chwilę upaść i spoglądał szeroko otwartymi oczami na zmarłą, jak gdyby nie mógł uwierzyć, że ta przez śmierć zmieniona 140 t ; twarz należy do uroczej cesarzowej, której względy uszczęśliwiały go. — Rozpoznajecie cesarzową Izabellę? — powtórzył jeszcze raz mistrz ceremonii czekając na odpowiedź. Długo trwało zanim szlachcic drżącymi wargami wyszeptał: — Nie rozpoznaję jej. Śmierć zniekształciła jej twarz! — Potem odwrócił się i opuścił kaplicę, podczas gdy świeccy i duchowni dygnitarze ze zdumieniem spoglądali za nim. Dziwnie poruszył Juana widoczny ból księcia. Jakaś tajemna moc popychała go do tego, by iść w ślad za cierpiącym. Błądzącego ulicami Granady odnalazł na cmentarzu. Leżał przed wysokim krzyżem, a z umęczonych piersi wyrywał się okrzyk, na dźwięk którego odleciały ptaki-Vanitas! Vanitas! Marność! Marność! Marność! Chwila, która tak gwałtownie przemieniła Francisco Borję, wstrząsnęła swą mocą z daleka przyglądającym się Juanem. Czy przez wysokie cyprysy nie szedł wyraźny szept? — Juanie de Dios! Patrz, taki jest koniec wszystkiego. Tak przemijają piękność, przepych i książęce względy. Tak przemija również twe życie. Ile lat pozostało ci jeszcze, Juanie de Dios? Chcesz zjawić się z pustymi rękami, gdy cię wieczny Sędzia zawoła? Jak możesz stanąć przed Nim bez bogactwa, którym są dobre uczynki? Pogrążony w bezdennej rozpaczy szlachcic przeszedł obok Juana nie rzuciwszy nań nawet okiem. Skąd mógł przypuszczać, że obaj: on — wytworny caballero i Juan — zwolniony właśnie z zakładu dla umysłowo chorych, zostali powołani do świętości? Już następnego dnia opuścił Juan miasto, wędrował przez góry do otoczonej kwitnącymi winnicami Montilli, gdzie — jak się dowiedział — „apostoł Andaluzji" wygłaszał kazania. Juan d'Avila doradził mu pielgrzymkę do Gwadelupy, gdzie czczona w starodawnym obrazie Matka Boska Łaskawa na pewno nie pozostawi go bez pociechy i miłości. Bez wahania udał się Juan boso i bez nakrycia głowy w długą podróż, z sercem przepełnionym tajemną tęsknotą 141do świętego miejsca, wierząc, że z rąk Madonny otrzyma pomoc i spokój. Ponieważ jednak swoją pielgrzymkę rozpoczął bez jednego maravedo w kieszeni, wstydząc się żebrać, zbierał w lasach — przez które prowadziła jego droga — chrust i sprzedawał w wioskach i miastach. Nie wszędzie, oczywiście, spotykał chętnych nabywców. Często ze złością zatrzaskiwano za nim ledwo uchylone drzwi, a w Fuente Oveju-na, dokąd w strumieniach deszczu przybył, nie znalazł nikogo, kto kupiłby do gruntu przemoczone drzewo. W końcu nie pozostało mu nic innego, jak nocować na wolnym powietrzu. W pewnej chacie poprosił o trochę ognia, by zapalić swoje wiązki chrustu. — Jesteście prawdziwym głupcem sądząc, że zdołacie w tym deszczu zapalić wasze drzewo — szydzono z niego. — Ale spróbujcie mimo to. Ogromne było zdumienie ludzi, gdy mokre wiązki chrustu, mimo deszczu, cudownie się rozpaliły i w zapadającej nocy jasno świeciły. — Cud! Cud! — Wołali jedni, podczas gdy inni szeptali do siebie, że obcy jest na pewno czarownikiem i kto wie, może całą wioskę zaczarować. Nikt nie chciał przyjąć tak niebezpiecznego człowieka, ale — bojąc się zemsty z jego strony w razie, gdyby pozostawiono go bez dachu nad głową —'- wskazano mu na kwaterę areszt, do którego zadowolony Juan się wprowadził. Następnego poranka dano mu chleb i kilka monet, w zamian za co musiał przyrzec, że miejscowość tę co rychlej opuści i nigdy już do niej nie wróci. Odetchnięto z ulgą, gdy pielgrzym zniknął z oczu. PIELGRZYMKA DO GWADELUPY W jednym z ostatnich dni maja Juan osiągnął upragniony cel. Późnym już wieczorem dotarł do Gwadelupy. Fala pielgrzymów pieszo albo na wspaniałych, różami przystrojonych wozach, opuszczała miasto po całodziennym pobycie, lub — pełna wdzięczności za otrzymane łaski — rozlokowała się w licznych gospodach miasta. W tej godzinie zmierzchu rzadko kto zauważał pielgrzyma, który bosy, biednie ubrany kroczył przez ulice, kierując wzrok w stronę wież i murów klasztoru świętego Hieronima, podobnego do twierdzy obronnej Boga, górującego nad dachami mieszczańskich domów. Przemożna, cudowna tęsknota prowadziła go do kaplicy łask, obok przedsionka konwentu, jak gdyby oczekiwała go tam sama dobroć. Miał uczucie, że po długiej, długiej tułaczce, wraca do swojej matki. Ucieszył się, gdy zobaczył jeszcze otwarte drzwi. Wszedł uszczęśliwiony, przed ołtarzem świętej Dziewicy rzucił się na kolana. Był jedynym modlącym się i tylko brat zakrystian gasił palące się świece. Z żalem spostrzegł, że cudowny obraz zakryto już jedwabną zasłoną, ale myśl, że zobaczy go jutro przesłoniła smutek. Pobożnym sercem począł witać Tę, która obecnie była ukryta jeszcze przed jego spojrzeniem. Wpatrzony 143w błyszczące sukno żarliwie się modlił: — Salve, Regina! Witaj, Królowo! Radością, wdzięcznością i bezgraniczną ufnością przepojone było każde jego słowo, które płynęło złotą falą do ukrytego obrazu: Ciebie pozdrawiam, Królowo, Matko miłosierdzia, Życie, słodyczy i nadziejo nasza, bądź pozdrowiona! Do Ciebie wołamy, wygnane dzieci Ewy, Do Ciebie wzdychamy jęcząc i płacząc na tym łez padole... wciąż gorętszą stawała się modlitwa samotnika, który coraz wyżej w błagalnym geście wznosił splecione dłonie i pełen tęsknoty wołał: Przeto, Orędowniczko Nasza, Swoje miłosierne oczy ku nam zwróć... Nagle modlący się umilkł. Przy ostatnim wersie błagalnej modlitwy coś się poruszyło, jedwabna zasłon;i rozdzieliła się i dziwny, stale potęgujący się blask, bija cy od świec, oświetlił prastary, w brązowym drzewie wyrzeźbiony obraz Santisima Virgen, Najświętszej Dziewicy z Gwadelupy, która z niezwykłą łaskawością i dobrocią spoglądała na pielgrzyma. Juan jednak, oderwany zupełnie od rzeczywistości, kończył hymn do niebiańskiej Miłości: Po tym wygnaniu Jezusa, błogosławiony owoc żywota Twojego okaż nam, O słodka, o łaskawa, o litościwa, Panno Maryjo! Z przerażeniem patrzył braciszek zakrystian na cudowny obraz, który w niewyjaśniony sposób odsłonił się, n;i świece znów płonące, chociaż z całą pewnością je wygasił. Czyżby ktoś chciał spłatać mu figla niestosownego? A może ten włóczęga odważył się na odsłonięcie jedwabne] zasłony. Przecież to byłoby...! Z gniewem chwyci} Juana za rękę, padło kilka obelżywych słów. Pielgrzym pozostał niewzruszony, zdawał się nic nie rozumieć z tego, co się stało. Nagle zakrystian spojrzał na twarz modlącego się. Była to twarz uduchowiona, twarz świętego. Przerażony umilkł. Święty klęczał tu w żebraczym stroju, a to, co się z zasłoną stało, na pewno było cudem. — Cud! Cud! — wołał z przejęciem biegnąc do klasztoru, by pozostałym zakonnikom przekazać wieść o cudownym wydarzeniu. Wtedy przyszli wszyscy synowie świętego Hieronima, od ojca przeora do ostatniego nowicjusza, z czarnymi szkaplerzami na białych habitach, i spoglądali głęboko poruszeni na pobożnego pielgrzyma, modlącego , się przed obrazem Łaskawej Pani. Nigdy dotąd Jej twarz i nie wydała im się tak dobrotliwa i tak piękna jak teraz. Pod wpływem jakiegoś wewnętrznego nakazu wszyscy I jednym głosem zaintonowali błagalny hymn: Salve Regina! Mater misericordiae, Vita dulcedo et spes nostra, salve! | Nikt nie odważył się przeszkodzić modlącemu, przebywa-! jącemu w innym świecie, ani też nikomu nie przyszło na j myśl, by choć jedną świecę zgasić. Po długiej chwili Juan podniósł się z kolan. Widok tylu j zgromadzonych ludzi, których śpiew w ogóle nie dotarł do jego świadomości, zmieszał go. Wtedy przystąpił do niego j sędziwy przeor, wyprowadził na dziedziniec klasztoru, pro-j sząc, by został gościem konwentu, który go serdecznie za-;' prasza. Juan zdumiony zgodził się i milcząc szedł wśród mni-| chów wciąż jeszcze przepełniony wdzięcznością za doznaną | cudowną łaskę. Gdy wskazano mu pokój gościnny i podano posiłek, po-j wiedział ucieszony do obsługującego go braciszka: — Święta Dziewica dobrze życzy biednemu włóczędze. [Zaprawdę, nie miałem ani jednego maravedo na opłacenie i noclegu w gospodzie. 144 145 110— O, tak, dobra jest Święta Dziewica z Gwadelupy! przytaknął brat, skłonił się przed bosym obcym, jak przcil wysokim, dostojnym gościem i pozostawił go samego. Nie pierwszy raz biedny pielgrzym znalazł gości ni; w konwencie św. Hieronima. Ci wszyscy, którzy nie mieli pieniędzy na opłacenie gospody, tu zawsze gościnnie byli przyjmowani. Ustalono jednak, że ich pobyt nie będzie dłuższy ponad trzy dni. Juana natomiast namawiano, h> pozostał w klasztorze trzy tygodnie. Przeor bardzo chętnie rozmawiał z Juanem w swojej celi, albo przy studni w kwil nącym ogrodzie. To, czego się o jego życiu dowiedział wzruszyło go do głębi. — Bóg prowadził was wielu ciernistymi i dziwnymi drogami — powiedział w ostatni wieczór przed pożegnaniem — Kiedyś jednak zrozumiecie, że były to najlepsze i naj prostsze ścieżki. Cudownie pocieszony i wzmocniony przez Najświętszy Pannę wybrał się w końcu Juan w drogę powrotną. Pobożni mnisi wyposażyli go w lepsze szaty. Juan przyrzekł „apostołowi Andaluzji", że po odbyciu pielgrzymki odwiedzi go ponownie. Otrzymał od niego wy kaz miejscowości z datami, kiedy i gdzie się zatrzyma Wpierw jednak, nadrabiając nieco drogi, zawędrował cle Oropesy. Z mocno bijącym sercem zbliżał się do miasta, które przez tyle lat było jego miejscem rodzinnym. Pospieszna kroczył przez uliczki, dostrzegał tu i ówdzie znajomą twarz. jednak nikt go w białym stroju pielgrzyma, podarowanym przez pobożnych mnichów, nie rozpoznał. A i on nie mógł tracić czasu, chcąc jak najszybciej dotrzeć do hacjend) i przywitać się z dobrymi ludźmi, którzy go tu kiedyś przy jęli. Zahartowanego w cierpieniu czekało ogromne rozczarowanie. Obcy ludzie gospodarowali w majątku. Zarządcę pogrzebano przed niewielu laty, a jego żona Maria wkrótce za mężem przeniosła się do wieczności. Beatriz dawno. ternu została oblubienicą Chrystusa. Zmęczony opuści! Juan głowę. Znów utracił miły dom rodzinny. 146 Ciężkim krokiem oddalił się. W kościele w Oropesa, którego proboszcz, don Moro, dawno już pod cmentarnymi cyprysami spoczywał, Juan ukląkł i modlił się z sercem smutkiem przepełnionym. Wydawało mu się jednak, jak gdyby od złotych drzwiczek tabernakulum dolatywał go jakiś głos: — Juanie de Dios! Niech odtąd mój dom twoją ojczyzną się stanie. Niech biedni i chorzy będą ci ojcem i matką, bratem i siostrą. Im masz służyć w pokorze i miłości! Schronienia poszukał Juan w szpitalu i gościnność, której doznał, spłacał dziełami miłosierdzia. Kilka dni później Juan opuścił miasto i ponownie wędrował, tym razem na południe. W klasztorze franciszkanów w Baeza nad Gwadalkwiwirem spotkał Juana z Avila, „apostoła Andaluzji". Ponieważ wielki misjonarz ludu w ciągu dnia nie znalazł czasu dla powracającego pielgrzyma, podarował mu ciche godziny nocy. Siadywali przy studni klasztornego ogrodu, przechadzali się tam i z powrotem, pod pachnącymi arkadami, szukali drogi do poznania woli Boga. — Głos Boga podobny do dalekiego dźwięku dzwonów słyszałem od najwcześniejszych dni — mówił Juan cicho przed siebie. — I w dzień i w nocy, na jawie i we śnie wciąż powracało wabiące wołanie. Rozpoznawałem głos Boga i nie umiałem go sobie wytłumaczyć. Wołałem do Niego, żeby mi jaśniej wskazał drogę, którą iść miałem, ale ciemności rozjaśniały się tylko na mgnienie oka. Potem znowu ogarniało mnie dręczące zwątpienie. Słyszałem wołanie, a nie rozumiałem go. Światło mi zabłysło, a jednak pozostawałem w ciemnościach. — A teraz? — zachęcał misjonarz milczącego Juana. — Teraz, ojcze, widzę! Teraz już na pewno wiem to, co dotychczas tylko przeczuwałem. Bóg woła mnie do służby biednym i chorym. Pragnę być ich bratem, objąć krzyż przyginający do ziemi. Chcę leczyć rany, których nikt zabliźnić nie potrafi, osuszać łzy, których nikt nie widzi, pocieszać, gdy nikt nie pociesza. Jedno jest tylko, ojcze, dla 147 Jmnie niejasne. Nie wiem, czy Granada jest miejscem w którym mam swe dzieło rozpocząć, — Czy to cudowne objawienie, o którym mi opowie działeś, nie kierowało cię do Granady? — Granada będzie moim krzyżem — przytaknął Ju;m de Dios. — Tak mi zostało kiedyś objawione. Znalazłem ten krzyż — bardzo był ciężki. Na pewno macie rację. Mu szę więc powrócić do miasta moich cierpień i przebyć pozo stałą mi jeszcze część drogi krzyżowej, aż po Golgotę. —- Obawiasz się? — Czegóż jeszcze miałbym się obawiać? — uśmiechnij) się boleśnie Juan. — Bóg zabrał mi wszystko, co umiłowa łem, rodziców, przyjaciół, ojczyznę, mienie, wolność ora/ rozum. Głodowałem i marzłem, ubogi byłem na wszysi kich drogach, a Bóg upokorzył mnie aż do błota ulicznego Wyśmiano mnie jako głupca, obrzucano kamieniami, zamknięto w domu wariatów, biczowano mnie, Księżi-. czego może się jeszcze obawiać ktoś, kogo Bóg tak poni żył? — Czy nie przeczuwasz, dlaczego Bóg ci to uczynił, dlaczego wybrał dla ciebie los nędzarza, szaleńca w łachmanach, dlaczego uczynił cię pośmiewiskiem ulicy? Czy nic wiesz, że Bóg wyniszcza tego, kogo chce podnieść, że odbiera wszelkie ziemskie dobra po to, by napełnić swoją łaską? Czy nie byłeś w swym poniżeniu podobny do Zbawiciela? I On był już jako dziecko, podobnie jak ty, obcy w obcym kraju. I On był biedny, głodny, spragniony w słonecznym skwarze, marznący, bezdomny. Również i On podążał drogą boleści i najwyższej hańby, nosił strój błazna na pośmiewisko i drwiny, był wyśmiany, opluty, biczowany jak i ty. Wspólnie z Nim możesz modlić się słowami psalmu: — Jestem robakiem nie człowiekiem, Pośmiewiskiem ludzi, przez lud wzgardzony, Kto mnie widzi, urąga mi. To prawda, Juanie de Dios, Bóg upokorzył cię, w proch rzucił, uczynił nikim, wyśmiewanym nawet przez dzieci Właśnie dlatego wierzę w twoje powołanie. Ty masz współ uczestniczyć w cierpieniach świata i wyzwolić go przez swoją miłość. — Czy musi to być jednak miasto, które mnie do domu wariatów zawlokło? Muszę iść do Granady? — Juanie de Dios! — ksiądz podniósł swój głos. — Ty jeszcze nie jesteś całkowicie wolny od siebie. Za bardzo przywiązany jesteś jeszcze do swego własnego ja, sądzisz, że musisz coś znaczyć, aby być narzędziem w ręku Boga, Jego dzieło wykonać? On może z grobów do życia przywrócić dzieci Abrahama i przez wszystkich wyśmianego głupca może cuda działać. Bracie, pokój znajdzie tylko ten, kto niczego już więcej od siebie nie oczekuje, ale liczy tylko na moc i miłość Boga. Zgodzić musimy się z tym, aby być narzędziem Boga — niczym więcej, i nie możemy się buntować, kiedy On swe narzędzie w proch ulicy strąca, aby je ponownie z prochu podnieść. Idź do Granady i dźwigaj dalej krzyż, który Bóg na twe ramiona włożył. Następnego dnia, gdy Juan pożegnał się z księdzem, ten wręczył mu kartkę z modlitwą, którą Juan de Dios drżącymi wargami wymawiał: — Zabierz, o Panie, i przyjmij moją wolność, mój rozum, moją pamięć, całą moją wolę, wszystko co mam i posiadam, to wszystko Ty mi dałeś. Tobie, o Panie, oddaję wszystko. Twoje jest wszystko, rozporządzaj tym według Twego upodobania. Tylko daj mi swoją miłość, swoją łaskę, niczego innego nie pragnę! — Weź to, przyjacielu, i módl się codziennie — upominał kapłan. — Tylko ten, kto siebie codziennie Bogu ofiaruje, zdolny jest do wypełniania Jego dzieła. — Kto to napisał? — zapytał Juan de Dios nie odrywając wzroku od kartki. — Ktoś, kogo Bóg powołał przez cierpienie do Jego służby, podobnie jak ciebie, marny i biedny jak ty, ale na drodze do świętości. — Jego nazwisko? — Inigo de Onez y Loyola! Ignacy Loyola! — Rycerz z Pamplony? — wybuchnął Juan de Dios. 148 149— Tak, rycerz z Pamplony, obecnie jednak mocny i mężny chorąży Boga. Poznałem go w Barcelonie przez młodego ziomka, Nicolę Bobadilła, który razem z nim studiował w Paryżu, zanim on ze swymi towarzyszami wyjechał do Włoch. Nazywa się go obecnie Ignatius, dzięki jego niezwykłemu zapałowi wiele się po nim obiecuje dla rozwoju Królestwa Bożego na ziemi, któremu w naszych czasach grozi rozpadnięcie się. — Niech więc Bóg i memu sercu użyczy żaru rycerza Ignacego — powiedział Juan de Dios cicho i udał się w dro gę do Granady. Trzy dni wędrował^*»gez góry i doliny, zbierając według swego zwyczaju wiązki drzewa. Aby nic żebrać, spędził ostatnią noc w górskim szałasie w Sierra Harana i zobaczył, kiedy wczesnym rankiem znów wyruszał, czerwone wieże Granady. Białe szczyty Sierra Nevady płonęły w złotym świetle słońca, jemu jednak zdawało się, jakby między świecącymi szczytami wznosił się, aż do nieba sięgający, ciemny krzyż. Ponieważ Juan ani jednego maravedo nie posiadał, zbierał ponownie schodząc z gór — wysuszone wiązki chrustu, których ogromną ilość załadował na swoje ramiona. Gdy osiągnął pierwsze ogrody, znajdujące się przed murami miasta, potoczył się do jego stóp spadły z drzewa owoc granatu. Podniósł go, podzielił i długo oglądał czerwone perły wypełniające jego wnętrze. Czyżby gorzki owoc, który tyle krwistych nasion miał do ofiarowania, miał być znaczącym symbolem? Czy również i jego życie będzie błogosławione, jeśli je podobnie do nasion poświęci ofiarnej miłości? GOSPODA POD CZTEREMA WIATRAMI Około południa dotarł Juan de Dios do bramy Młyńskiej w Granadzie. Przechodząc bramą do miasta uczuł wielką trwogę. Co można sądzić o byłym księgarzu, który powraca teraz bosy, w białym stroju pielgrzyma, z wiązkami chrustu na ramionach? Czy nie przywita go znów drwiną tłum uliczników krzycząc w ucho straszne „el loco — szaleniec?" Czy nie mógłby sprzedać swego ciężaru zanim wkroczy do Granady? Szybko się decydując zapukał Juan do chaty, która na wpół rozwalona oparła się o mur miejski. Do drzwi przywlokła się stara kobieta pytając z czym przychodzi. Juan zaproponował jej sprzedaż drewna. — Od razu pomyślałam, że pukający do drzwi mojej chaty to jakiś włóczęga — odpowiedziała niechętnie stara. — Ile więc żądacie za to drzewo? — Myślę, że powinienem otrzymać jednego scudo. — Jednego scudo? Całego scudo? Wybijcie to sobie z głowy, panie. Dopiero co ugotowałam garnek soczewicy. Za talerz tej soczewicy mogę drzewo kupić. __Niech będzie — zgodził się Juan po chwili wahania, gdyż był bardzo głodny. Tak więc, pozbywszy się swego ciężaru, wzmocniony posiłkiem, mógł teraz spokojnie iść do miasta. W tej samej chwili ogarnął go jakiś wewnętrzny 151niepokój, do głowy przyszła nagła myśl, że popełnił jakąś wielką niegodziwość. — Juanie de Dios — rzekł do siebie z niepokojem. — Co zrobiłeś? Czy to drzewo nie było krzyżem, który Pan włożył na twe ramiona? Ty jednak, aby uniknąć pogardy i wstydu, oddałeś swój krzyż za miskę soczewicy, podobnie jak Ezaw, który za miskę soczewicy sprzedał swoje pierwo-rództwo? Juan zawrócił, nazbierał chrustu na górskich stokach i, jak był boso i z ciężarem na barkach, wszedł do Granady. Wprawdzie mógłby sprzedać swoje ładunki w ciemnych ukrytych uliczkach, sądził jednak, że musi za swoje tchórzostwo odpokutować. Tak więc wędrował, nie dbając o zdziwione lub szydercze spojrzenia, do Bib-ar-ramla, naj-ludniejszego placu miasta. Przykucnął przy stopniach arcybiskupiego pałacu i publicznie ofiarował swój towar. Wkrótce otoczyła Juana gromadka ciekawskich gapiów. Byli wśród nich tacy, którzy go rozpoznali. — Hej, ty! — zawołał domokrążny handlarz pułapkami na szczury. — Czy nie jesteś tym zwariowanym księgarzem spod bramy Elviry? A teraz uprawiasz handel drzewem. Codziennie czymś innym handlujesz! — Jak ci się w domu wariatów podobało?—zachichotał wędrowny sprzedawca kasztanów jadalnych. — Dostałeś chociaż porządne lanie? — Uciekłeś z domu wariatów, co? — szydziła kulejąca staruszka o twarzy prawdziwej czarownicy, zadowolona z tego, że chociaż raz ktoś inny, nie ona, jest celem powszechnych drwin. Wstydem zapłonęła twarz Juana, opanował jednak swe wzburzenie i z uśmiechem odpowiedział: — Dla waszego pieca obojętna to sprawa, że drzewo od głupca kupione. A może zaczekacie do czasu, kiedy profesorowie będą je sprzedawali? — Ten głupiec jest dowcipny! — uznała jedna ze stojących obok kobiet. — Chcę od was kupić wiązkę chrustu. Tylko przynieście mi ją wieczorem do mojego domu przy Plaża de San Domingo. To pierwszy dom z lewej strony idąc od klasztoru. Ponieważ i innym był opał potrzebny, Juan bardzo szybko sprzedał swój mały zapas. Jednak ten mały zarobek nie wystarczył na wynajęcie nawet bardzo skromnego mieszkania i Juanowi nie pozostało nic innego, jak przenocowanie na wolnym powietrzu. Gdy nad Sierra de Priego słońce zachodziło — wytworni i bogaci kupcy jak również i inni spokojni obywatele przebywali w swoich bezpiecznych domach — ulice Granady należały do nędzarzy. Obdarty tłum żebraków, chorych, kalek o kulach, bezdomnych włóczęgów, skupiał się wokół świateł słabo palących się przed obrazami świętych, znajdujących się obok domów lampek oliwnych, szukał schronienia pod łukami bram, w przedsionkach kościołów, klasztorów, na stopniach wspaniałych pałaców i spędzał noc marznąc lub nie śpiąc wcale, oczekując poranka. Gdy Juan z palącą się latarką w ręku, otrzymaną od kogoś tam za wiązkę chrustu, kroczył ulicami miasta, wydawało mu się, że wędruje w jakimś upiornym, koszmarnym śnie, z którego zaraz trzeba się będzie obudzić. Widok takiego ogromu ludzkiego i nieludzkiego nieszczęścia, chowającego się po wszystkich możliwych kątach, wstrząsnął nim do głębi. — Hej, ty! — zawołał jakiś ochrypły głos, gdy przechodził obok łuku bramy Puerta Real. — Należysz do straży miejskiej Hermandad, czy jesteś również przez Boga opuszczonym bezdomnym włóczęgą? No tak, widzę już, taki bosy jak ty, nie może być kimś z wysokich urzędników policji miejskiej. Jesteś jednym z nas. Zbliż się, my się jeszcze ścieśnimy. Tu się możesz schronić przed zimnym wiatrem nocnym wiej ącym z Sierra Nevada. Juan zbliżył się do mówiącego z pewnym wahaniem. Rozpoznał w nim starego żebraka, którego prawa noga owinięta była brudnymi szmatami. — No, podejdź bliżej, przyjacielu i przykucnij obok mnie — śmiał się stary. —Wystarczy miejsca dla ciebie, ale jeżeli miałbyś ochotę odwrócić się na drugą stronę, to radzę 152 153niepokój, do głowy przyszła nagła myśl, że popełnił jakąś wielką niegodziwość. — Juanie de Dios — rzekł do siebie z niepokojem. — Co zrobiłeś? Czy to drzewo nie było krzyżem, który Pan włożył na twe ramiona? Ty jednak, aby uniknąć pogardy i wstydu, oddałeś swój krzyż za miskę soczewicy, podobnie jak Ezaw, który za miskę soczewicy sprzedał swoje pierwo-rództwo? Juan zawrócił, nazbierał chrustu na górskich stokach i, jak był boso i z ciężarem na barkach, wszedł do Granady. Wprawdzie mógłby sprzedać swoje ładunki w ciemnych ukrytych uliczkach, sądził jednak, że musi za swoje tchórzostwo odpokutować. Tak więc wędrował, nie dbając o zdziwione lub szydercze spojrzenia, do Bib-ar-ramla, naj-ludniejszego placu miasta. Przykucnął przy stopniach arcybiskupiego pałacu i publicznie ofiarował swój towar. Wkrótce otoczyła Juana gromadka ciekawskich gapiów. Byli wśród nich tacy, którzy go rozpoznali. — Hej, ty! — zawołał domokrążny handlarz pułapkami na szczury. — Czy nie jesteś tym zwariowanym księgarzem spod bramy Elviry? A teraz uprawiasz handel drzewem. Codziennie czymś innym handlujesz! — Jak ci się w domu wariatów podobało?—zachichotał wędrowny sprzedawca kasztanów jadalnych. — Dostałeś chociaż porządne lanie? — Uciekłeś z domu wariatów, co? — szydziła kulejąca staruszka o twarzy prawdziwej czarownicy, zadowolona z tego, że chociaż raz ktoś inny, nie ona, jest celem powszechnych drwin. Wstydem zapłonęła twarz Juana, opanował jednak swe wzburzenie i z uśmiechem odpowiedział: — Dla waszego pieca obojętna to sprawa, że drzewo od głupca kupione. A może zaczekacie do czasu, kiedy profesorowie będą je sprzedawali? — Ten głupiec jest dowcipny! — uznała jedna ze stojących obok kobiet. — Chcę od was kupić wiązkę chrustu. Tylko przynieście mi ją wieczorem do mojego domu przy Plaża de San Domingo. To pierwszy dom z lewej strony idąc od klasztoru. Ponieważ i innym był opał potrzebny, Juan bardzo szybko sprzedał swój mały zapas. Jednak ten mały zarobek nie wystarczył na wynajęcie nawet bardzo skromnego mieszkania i Juanowi nie pozostało nic innego, jak przenocowanie na wolnym powietrzu. Gdy nad Sierra de Priego słońce zachodziło — wytworni i bogaci kupcy jak również i inni spokojni obywatele przebywali w swoich bezpiecznych domach — ulice Granady należały do nędzarzy. Obdarty tłum żebraków, chorych, kalek o kulach, bezdomnych włóczęgów, skupiał się wokół świateł słabo palących się przed obrazami świętych, znajdujących się obok domów lampek oliwnych, szukał schronienia pod łukami bram, w przedsionkach kościołów, klasztorów, na stopniach wspaniałych pałaców i spędzał noc marznąc lub nie śpiąc wcale, oczekując poranka. Gdy Juan z palącą się latarką w ręku, otrzymaną od kogoś tam za wiązkę chrustu, kroczył ulicami miasta, wydawało mu się, że wędruje w jakimś upiornym, koszmarnym śnie, z którego zaraz trzeba się będzie obudzić. Widok takiego ogromu ludzkiego i nieludzkiego nieszczęścia, chowającego się po wszystkich możliwych kątach, wstrząsnął nim do głębi. — Hej, ty! — zawołał jakiś ochrypły głos, gdy przechodził obok łuku bramy Puerta Real. — Należysz do straży miejskiej Hermandad, czy jesteś również przez Boga opuszczonym bezdomnym włóczęgą? No tak, widzę już, taki bosy jak ty, nie może być kimś z wysokich urzędników policji miejskiej. Jesteś jednym z nas. Zbliż się, my się jeszcze ścieśnimy. Tu się możesz schronić przed zimnym wiatrem nocnym wiej ącym z Sierra Nevada. Juan zbliżył się do mówiącego z pewnym wahaniem. Rozpoznał w nim starego żebraka, którego prawa noga owinięta była brudnymi szmatami. — No, podejdź bliżej, przyjacielu i przykucnij obok mnie — śmiał się stary. —Wystarczy miejsca dla ciebie, ale jeżeli miałbyś ochotę odwrócić się na drugą stronę, to radzę 152 153zgaś światło. Tam bowiem leży kobieta, której twarz jest jedną wielką cuchnącą raną. Po co masz"patrzeć na jej wstrętną gębę. — Troszcz się o własną małpią gębę — syknęła kobieta nadżarta przez wilczą gruźlicę. — Na twój widok robi mi się niedobrze! — Nie oburzaj się, Juanito, — chichotał stary. — Nie poznałaś się na niewinnym żarcie. Jak ty się właściwie nazywasz? — zwrócił się do Juana. Gdy ten podał mu swe imię, zaśmiał się szyderczo: — Juan i Juanita — wspaniale! Stanowić możecie dobraną parę, na słowo rycerskie! .— Skończ z tą swoją gadaniną, Mingo — mruknął ktoś z drugiego kąta z niezadowoleniem. — Nie mamy ochoty na to, by słuchać twego idiotycznego bajdurzenia. Chcemy spać! — Och, don Esteban niełaskawy dziś! —zarechotał stary Mingo. — Gdybyś w czasie walki z piratami wykazał więcej troski o siebie, trzymałbyś się z daleka od armat czerwonego Chaireddina, to dziś miałbyś kości całe, nie pogruchotane. Hej, Juan! poświeć no tylko twoją lampką, a zobaczysz leżącego w rogu don Estebana, kalekę z wojny pirackiej przeciwko Rudobrodemu. Mimo swego kalectwa pozostał prawdziwym caballero i myje się co rano. Taki to zwariowany głupiec! — Przerwij wreszcie tę swoją gadaninę, albo ja tobie mordę zamknę! — krzyczał wściekły już kaleka. — Nie dość, że jako postrzelony inwalida muszę żyć z jałmużny, to jeszcze mam się narażać na drwiny takiego gnojka jak ty! — Żuk-gnojek, dobre i to — zaśmiał się stary szyderczo, odwrócił się i wkrótce począł chrapać, a były żołnierz głośno przeklinał. Z kąta przy prawym skrzydle bramy doleciał płacz dziecka. — Nie płacz, Paąuito — próbowała matka uspokoić chłopca, biorąc go w ramiona. — Śpij dalej spokojnie i śnij o kochanych aniołkach. -¦— Jeśli chodzi o mnie — śnij o diable — zakrakał mężczyzna z twarzą zniekształconą przez wrzody. — Ale przestań beczeć, ty marna kreaturo! — Co to znaczy „marna kreatura"? — pytało dziecko przestraszone przerywając płacz. — Nie słuchaj — odpowiedziała matka. — Zaśnij, Paąuito! — Nie odmówiłaś jeszcze ze mną wieczornej modlitwy — dąsał się chłopiec. ^- Dlatego nie mogę spać. — Tak, tak, módl się, tylko żarliwie się módl! — zadrwił z przeciwległego kąta mężczyzna, pokryty bliznami po ospie. — Obudź dobrego Boga. Prawdopodobnie zasnął. Nie musi leżeć na twardym bruku pod tym przeklętym łukiem bramy. Obudź Go! Wydaje mi się, jakby trochę zapomniał o nas. — Trochę, a to dobre! —zachichotał stary Mingo, który się znów obudził. — Sądzę, że całemu niebu, podobnie jak obywatelom Granady, obojętne jest to, że my tu z nędzy zdychamy. — Nie bluźnijcie, panie! — oburzył się Juan. — Pan na swoim krzyżu miał o wiele twardsze łoże, niż my tu na tych kamieniach. Za nas wszystkich cierpiał. Czy będziesz się buntował przeciwko temu, że pragnie, byś i ty część ciężaru dźwigał? — Patrzcie, patrzcie — drwił żebrak — jakiego to świętego do naszej gospody pod czterema wiatrami przyniosło. Podaj no twoją latarnię. Chciałbym się nieco bliżej przyjrzeć twej komicznej twarzy. Chłopie, wyglądasz jak prawdziwy mnich, nosisz delikatną, białą, z dobrej wełny szatę pielgrzyma. No, ty możesz sobie pozwolić na wypowiadanie pełnych namaszczenia sentencji! — Podejdź, zamienimy się — odpowiedział Juan zdecydowanie. Zdjął swój strój i podał go staremu. — Ty chyba nie mówisz tego poważnie, — odparł stary z niedowierzaniem szeroko otwierając oczy. — Chcesz swoje dobre szaty zamienić na moje szmaty? — Jeśli mówię, czyńcie to! 154 155I — Tak, bardzo mi to odpowiada, że mogę się przyodziać w przyzwoity strój — zaśmiał się szyderczo stary. — Weź mój kubrak i spodnie. Może znajdziesz krawca, który ci zeszyje dziury i pęknięcia. Hihihi! Nie bierz mi tego za złe, przyjacielu! Wydajesz mi się być dobrym człowiekiem, ale równocześnie jesteś największym głupcem, jakiego kiedykolwiek udało mi się spotkać na tej garbatej ziemi, a widziałem jej sporą część! Szyderczy śmiech, wyrzuty, zawistne słowa dochodziły ze wszystkich stron, ale Juan nie zważał na to. Trudniej mu było przezwyciężyć uczucie strasznego obrzydzenia, które nim zawładnęło w momencie, gdy włożył na siebie brudne, zawszone, cuchnące szmaty żebraka. Powoli hałas ucichł, zamiast tego szeptano i chichotano drwiąco we wszystkich kątach, a powtarzającym się stale słowem, które Juan słyszał, było „el locoj— głupiec". — Czy nie zmówimy wspólnie, prosząc o opiekę nad nami w nocy, „Ojcze nasz?" — zapytał Juan przerywając zapadającą ciszę. — Oszczędź nam twojego uprzykrzonego gadania, ty głupcze! — szalał ze złości żebrak zeszpecony ospą, podczas gdy inni wyśmiewali się lub wymyślali przytakując mu. — Nie ma żadnego „Ojcze nasz, który jesteś w niebie", bo nie zostawiłby swoich dzieci w piekle. — Może was stamtąd wyprowadzi, jeśli poczniecie się modlić — odpowiedział Juan. — Tak więc ja, w imieniu was wszystkich, pomodlę się — i głośno, przejęty do głębi. nieczuły na drwiny i szyderstwa, mówił uroczyście: „Ojcze Nasz, który jesteś w niebie..." Niezmiernie wolno wlokły się* godziny, nadaremnie próbował Juan zasnąć. Mógł wstać, żeby się gdzie indziej położyć. Sądził jednak, że nic ma prawa opuścić godnych politowania nędzarzy, wśród których się tak nieoczekiwanie znalazł. Wydawało mu się, że to Opatrzność Boża powierzyła mu ich wszystkich, by się stał ich wybawicielem i obrońcą. Krótko po północy przyszedł, w halabardę uzbrojony, strażnik i podejrzliwie oświetlał każdy kąt swoją latarką. — Ale się tu doborowa hołota zagnieździła! — zaśmiał się i ciężko stąpaj ąc poszedł dalej. Niespodziewane światło zbudziło mężczyznę z wrzodami, który już nie mógł zasnąć. Stękając rzucał się to w jedną, to w drugą stronę. — Czy wam coś dolega? — spytał Juan i pochylił się litościwie nad biedakiem. — Dlaczego? — mruknął mężczyzna. — Ułożyłem się na samych różach! Nie pytaj tak głupio, ty idioto! Poza tym śmiesznie to brzmi, kiedy mówisz do mnie wy. Jako dzieci nędzy stanowimy tu wszyscy jedną rodzinę. — Masz rację. Jesteśmy braćmi w tym samym utrapieniu. — W tym samym położeniu — szydził inny. — Byłeś już kiedyś pokryty takimi przeklętymi wrzodami? No to, co mi tu pleciesz o takiej samej biedzie! — Tobie potrzebny szpital. — Sądzisz, że jeszcze nigdy nie pukałem do drzwi szpitala? Bardzo często to czyniłem i nie tylko w Granadzie. Ale zawsze wszystkie miejsca były zajęte, a dla mnie nie było żadnego, rozumiesz? Po prostu nie chciano mnie. Ale wiesz co, otwórz szpital, i wtedy pomyśl o takim z wrzodami. Pierwszy położę się w twym szpitalu. — Tak, zgadzam się z tobą, bracie — odrzekł Juan po długim milczeniu. — Dlaczego? — zapytał zaskoczony biedak. — Jest tak, jak mówisz. Musiałbym założyć szpital, a ciebie pierwszego w nim umieścić, pozostałych również, całą rodzinę biedaków. — Mówię przecież, żeś głupiec! — zachichotał Gil. — Ile pieniędzy już zebrałeś na swój szpital, he? j — Ani jednego maravedo. — Ale przecież chcesz kupić szpital, prawda? Ty przecież chcesz szpital kupić! —: zacharczał chory, dusząc się prawie z tłumionego śmiechu. —Ty przecież kupisz szpital, prawda? — Jeśli Bóg zechce, tak! — odpowiedział Juan mocnym głosem. 156 157— No to ci powiem, że jesteś najbardziej zwariowanym głupcem, jakiego kiedykolwiek spotkałem! — burknął biedak i wybuchnął w końcu takim śmiechem, że wszyscy dotąd śpiący obudzili się. — Co się dzieje? — wymyślał inwalida klnąc głośno. — Pomyślcie, ten szaleniec, który wczoraj do nas przy lazł, ten który z Mingo zamienił ubranie, chce kupić szpital i nas w nim umieścić. Hihihi! — zachichotał chory i ciągle jeszcze śmiejąc się z trudem łapał powietrze. — Nie zawracaj mi głowy tym idiotą — warknął inwali da. Inni na przemian to śmiali się, to klęli. Powoli uspokoili się, tylko mężczyzna z wrzodami od czasu do czasu chicho tał. Potem i on zasnął. Juan jednak nie znalazł spokoju. Z rękami założonymi pod głową spoglądał w ciemność, przez którą przeciskało się słabe światełko lampki oliwnej, palącej się przed obra zem Madonny przy wejściu do bramy. — Mój Boże!—myślał.—Tyle tysięcy chrześcijan mie szka w Granadzie w błogiej przytulności, a nie ma drzwi które by się przed tą nędzą otworzyły. Jednym, jedynym słowem stworzyłeś świat, o Boże! Ale Twoja ziemia nie ma miejsca dla biednych. Więc mi podaruj jeden dom, którego drzwi stałyby przed nimi otwarte, by w całej tej nędzy znaleźli w nim schronienie. Jakiś głos płynący z ciszy nocnej zdawał się odpowiadać: — A może oni mają rację przezywając cię głupcem, Juanie de Dios! Sam jesteś żebrakiem i nie masz niczego więcej poza tłumoczkiem cuchnących szmat, a chcesz zało żyć szpital? Czy potrafisz zdziałać cuda? — Będę przez cały dzień nosił drzewo, aby je sprzedar — bronił się Juan. — Znajdę również dobroczyńców, kto rzy mi pomogą, a w końcu zaufam całkowicie Bogu. — Tylko szaleniec potrafi tak ufać, jak ty — drwił taje mniczy głos. Potem wydało się Juanowi, jakby z małei wnęki, gdzie płonął oliwny znicz, zabrzmiał inny głos, głos pełen dobroci i łagodności: — Miej Zaufanie, Juanie de Dios! 158 Juan wyprostował się, przystąpił cicho do migocącego blaskiem obrazu Dziewicy Maryi i w Jej ręce złożył swe dzieło. Na niebie zabłysła gwiazda poranna. Wspaniałym blaskiem wzeszło słońce. Skończyła się noc. Przyszli strażnicy, rozpędzili biedną hołotę, jak uciążliwą chmarę ptaków i otworzyli Puerta Real, bramę królewską. Klnąc na wczesną pobudkę, żebracy goszczący pod łukiem bramy, weszli między uliczki i ulice. Juan podążył za głosem dzwonu wzywającego na pierwszą Mszę w blisko położonej Capilla Real, nie ukończonej jeszcze kaplicy królewskiej katedry. W swoich łachmanach ośmielił się uklęknąć tylko w najdalszym kącie, by ukryć się przed wzrokiem wchodzących do kościoła. Z całego swego serca prosił Boga o błogosławieństwo dla planu, który począł się w ciemnej nocy. Po skończeniu świętej ceremonii zabrał się znów do swego codziennego zajęcia, nosił drzewo z krańców Sierra Nevada do miasta i sprzedawał je na targu oraz pukając do drzwi domów. Tak spędził kilka dni, sam cierpiąc głód, by dla głodnych zebrać więcej chleba, który rozdzielał przebywając z mmi w nocy pod łukiem miejskiej bramy. Pewnego dnia stanął pod drzwiami domu bogatego kupca don Miguela Avis Venegas, który — ku swemu zdziwieniu — rozpoznał w domokrążcy księgarza z Puerta de Elvi- ra. — Mój Boże, panie! — pytał don Miguel wstrząśnięty. — Jak to się stało, że widzę was w łachmanach włóczęgi? — To jeszcze za dobre szaty dla takiego grzesznika, jak ja — odpowiedział pokornie Juan. — Żartujecie chyba, panie! I wiązki drzewa sprzedajecie? To jest przecież dla mężczyzny najbardziej godne pogardy zajęcie, i u A — Na największą pogardę zasługuje grzech — odpowiedział domokrążca. / — No, nie wtrącajcie się jw sprawy należące do księdza. Kazania na pusty żołądek, to nie dla mnie. Gdzie więc mieszkacie? / 159 t J— Pod łukiem bramy, w kanałach, pod schodami, jak się trafi. — To przecież nie wypada — wyrwało się kupcowi. — Nie, nie, to naprawdę nie wypada. Słuchajcie. Możecie się sprowadzić do mnie, do izdebki na poddaszu. A i o przyzwoite ubranie dla was postaram się. Zgoda? — Znam wielu ludzi potrzebujących ba/dziej ode mnie dachu nad głową — mówił Juan wolno. — Mógłbym wam jednego, czy drugiego polecić. — I nie wiadomo, jakiego draba do mojego domu przy-wlec. Nie, nie, w waszym wypadku wiem przynajmniej, że jesteście uczciwy. A więc wprowadzicie się na poddasze. Postaram się również o strój i buty. • Tak się więc złożyło, że Juan znalazł skromne, lecz pewne schronienie. Wprawdzie wstydził się żebraków, z którymi do tej pory dzielił nocną kwaterę, jednak jednemu z najbardziej potrzebujących podarował dopiero co otrzymane buty. Nie odważył się jednak na zamianę nowego stroju, który otrzymał, na łachmany, gdyż nie mógł wymagać od don Mi-guela, aby przyjął do swego mieszkania kogoś w tak zawszonych szmatach. Wkrótce już towarzysze spod miejskiej bramy wiedzieli, gdzie można Juana znaleźć. Tak więc jeden lub drugi ustawiał się przy drzwiach bogatego kupca czekając na człowieka, którego nadal skrycie zawsze jeszcze głupcem nazywali. Pewnej niedzieli koło domu kręcili się człowiek z wrzodami i ospowaty. Kiedy wreszcie dostrzegli Juana, prosili go o coś do zjedzienia, gdyż umierają z głodu. Juan przyrzekł, że poprosi o to pana. Nie zastał jednak don Miguela w domu. Daremnie również szukał w kuchni kucharza. Zamiast niego znalazł potężną pieczeń cielęcą, rumieniącą się na rożnie. Nie zastanawiając się wiele nad tym, co robi, wziął z rożna kawałek mięsa i podarował głodnym. — Ukradłeś to — zachichotał ospowaty. — Tak myślisz? Ukradłem? — zdziwił się Juan, potem nagle zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. — Tak, sądzę, że ja tę pieczeń ukradłem. Zwrócicie mi ją, słyszycie? 160 — W końcu nie my zwariowaliśmy, głupcze! -— zaś-jmiał się głośno Gil — wrzodowiec — i odszedł z towarzy-Iszem. Kompletnie przybity wrócił Juan do domu. Nie, on na-| prawdę nie przypuszczał, że darując pieczeń żebrakom postępuje niesłusznie. Pragnienie nakarmienia obu włóczęgów było tak przemożne, że nie zastanawiał się nad niczym. j Tymczasem kucharz podniósł wielki krzyk. — Co się stało, Diego? — zapytał właśnie wchodzący I do domu don Miguel. — Znikła pieczeń, panie! — sapał kucharz. — Cała olbrzymia część cielęciny zniknęła z rożna? — No tak, ale kto w takim razie ją ukradł? — Nikt inny, jak tylko ten bosy, którego przyjęliście w swój dom, panie! —unosił się szef kuchni. — W to nie wierzę. Zawołaj go! — rozkazał kupiec. Juan skruszony wyznał swój ą winę. Ale w tym, co zrobił, nie dopatrywał się żadnego wielkiego przestępstwa, czym jeszcze mocniej rozgniewał pana. — Tak, to kradniecie moją własność i nawet nie uważacie tego za nieuczciwe! — szalał kupiec purpurowy z gniewu. — Sądziłem, że okazałem współczucie uczciwemu człowiekowi. Boli mnie bardzo to, że tak się pomyliłem! — Wyrównam szkodę — wyjąkał Juan, ale don Miguel krzyczał z wciąż wzrastającą wściekłością: — Wynoście się z mojego domu! Śpijcie znów z pozostałą hołotą w bramie miejskiej, w kanałach. Tam wasze miejsce, nie pod dachem uczciwego domu! Juan odszedł smutny i niezmiernie przygnębiony tym, że właściwie mimo woli nadużył dobroci pana. Wieczorem przyszedł znowu do swoich starych towarzyszy niedoli pod łuk Puerta Real. — Pewnie przyszedłeś, żeby się dowiedzieć, jak nam cielęcina smakował a — szydził Gil. — Mogę ci tylko powiedzieć — był a wspaniał a! — Taki specjał chciałoby się mieć codziennie — dorzucił ospowaty śmiejąc się. — Ale co się z tobą stało? 161 11 Żebrak z Granady Żebrak z Granady Żebrak z Granadyalczyk. Żebrak z GranadyJ Żebrak z G— Z powodu tej pieczeni pan wyrzucił mnie z domu — wyznał zasmucony Juan. — Tak więc muszę znowu u was nocować. — My nie jesteśmy tacy — zachichotał żebrak Mingo, który biały, pielgrzymi strój Juana mocno już zdołał wy-brudzić. — Nie jesteśmy, jak ci wytworni ludzie, którzy biedaka na ulicę wyrzucają. W gospodzie pod czterema wiatrami każdy miejsce znajdzie bez względu na to czy to łajdak, czy taki głupiec, jak ty, bo większego od ciebie na całym świecie nie znajdziesz! — Tyle razy już to słyszałem, że gotów jestem w to uwierzyć — zaśmiał się Juan zasmucony. Tak przeszły miesiące i zbliżała się zima ze swoimi zimnymi, lodowatymi wiatrami. Wtedy ponownie otworzyły się przed Juanem gościnne drzwi. Gdy pewnego poranka opuszczał kaplicę królewską, zastał czekającą na niego wytworną panią, która słaniającego się z głodu poprosiła, by towarzyszył jej do domu. Zdziwiony usłuchał tego wezwania. Pani Eleonora de Guevara poleciła, by mu podano jedzenie i milcząc czekała, aż zaspokoi największy głód. — Obserwuję was już od dawna, kiedy opuszczam kaplicę — powiedziała potem. — Nie zdziwi więc was to, że współczuję waszemu losowi. Czy moglibyście mi dokładniej o waszym życiu opowiedzieć? Mimo zapewnień Juana, że nie warto wysłuchiwać jego zwierzeń, donia Eleonora nalegała, by to uczynił. Tak więc Juan, najpierw urywanym głosem, potem ze stale rosnącą pewnością przedstawił całą swą, niezwykle burzliwą, drogę życia. — Co zamierzacie teraz? — dociekała szlachcianka, gdy Juan nieco zawstydzony zamilkł. — Och, chciałbym posiadać dom — westchnął Juan, a wzrok jego pobiegł daleko. — Chciałbym mieć dom, w którym umieściłbym wszystkich nędzarzy Granady, aby im służyć. — To nie jest znów takie niemożliwe do urzeczywistnienia ¦.— uśmiechnę! a się pani. — Niemożliwe — wyjąkał Juan i mrugał oczami, jak gdyby się ze snu obudził. —- Dla Boga nic nie jest niemożliwe, a ja przecież złożyłem tę sprawę w ręce Boga i Świętej Dziewicy. Następnego ranka w czasie modlitwy w kaplicy królewskiej Juana opanowała nagle cudowna wręcz radość. Czuł, że Bóg wysłuchał jego prośby. Po Mszy świętej jakaś niezwykła siła ciągnęła go do ołtarza głównego, na którego stopniach upadł chowając twarz w ręce. Kiedy znowu podniósł wzrok, zdawało mu się, że Ukrzyżowany spojrzał na niego i woła: Zbliż się, Juanie de Dios! — Juan usłuchał wołania. Wchodząc na stopnie ołtarza ujrzał Marię i Jana, stojących pod krzyżem, jak podnoszą znajdującą się u stóp krzyża koronę cierniową, i wkładają na jego skronie. Odczuł przeogromny ból, równocześnie jednak taką błogość, jakby umierał. Wstrząśnięty padł na ziemię. Kiedy się znów podniósł, ujrzał święte figury trwające w bezruchu. Opuszczając kościół, nie wątpił ani na chwilę, że założy szpital, ale wiedział również, że za łaskę, którą od Boga otrzymał, będzie musiał zapłacić wieloma gorzkimi cierpieniami. U wyjścia z kościoła stał chłopczyk, który ze śmiechem rzucił mu owoc granatu, a potem się oddalił. To był znów ów święty symboliczny znak. Drżąc Juan otworzył owoc. O, perełki, kryjące się we wnętrzu owocu, jesteście tak czerwone, j ak krew! Powrotna droga prowadziła Juana przez targ rybny. Przechodząc obok okazałego domu zobaczył przyczepioną do bramy kartkę: „Dom dłą biednych do wynajęcia". Bez wahania wstąpił Juan do środka, by zapytać o wysokość czynszu. Obejrzał również pokoje mieszkalne. — Wrócę tu i wynajmę ten dom — powiedział Juan wychodząc. W domu opowiedział o wszystkich dziwnych wydarzenia poranka. — Nie można zaprzeczyć, że to wola Boga — odpowiedziała pani Eleonora po długim milczeniu. — Pomogę wam! 162 163Sama wręczyła Juanowi większą sumę, postarała się również u bogatych znajomych o znaczną pomoc pieniężną. Nawet kapelan królewskiej kaplicy ofiarował trzysta dwanaście reali. Zebrana suma pieniędzy pozwoliła nie tylko na zapłacenie kilkumiesięcznego czynszu, lecz umożliwiła również urządzenie domu. Juan załatwiał wszystko w gorączkowym pośpiechu. Ustawił czterdzieści sześć łó żek wyposażonych na razie w jedną matę z sitowia, dwa koce i jedną poduszkę. Nad każdym łożem powiesił na ścianie krzyż. Po urządzeniu domu i zaopatrzeniu jego kuchni i piwnicy w zapasy żywności, późnym wieczorem, gdy zimny wiatr wiał z ośnieżonych gór, wybrał się ze swoją latarką w drogę i zawędrował do Puerta Real. Skinął na tłum żebraków i powiedział: — Chodźcie ze mną! — Dokąd? — dopytywał Mingo, stary żebrak. — Zobaczysz. I tak powlokła się za nim gromada biedoty o kijach i kulach. Prowadził ich Juan ze swoją latarką wypatrując w najciemniejszych kątach ulic i uliczek chorych, kalekich i wszystkich zapraszając słowami: — Chodźcie z nami. -A oni, gnani tajemniczą siłą, szli za nim. Rósł pochód nędzarzy, i wkrótce stanęli przed domem przy rybnym targu. Juan otworzył uroczyście drzwi i, promieniejąc ze szczęścia, mówił: — Zbliżcie się teraz, moi bracia i siostry i wejdźcie w dom, który odtąd będzie waszym domem. Przez chwilę ci obdarci i zniekształceni, zeszpeceni i niejednym występkiem napiętnowani ludzie patrzyli na siebie bezradnie, potem jednak podążyli za Juanem prowadzącym ich do pomieszczeń, w których palił się ogień i świeciły lampy, — To wszystko do was należy — powtórzył Juan. — To jest wasz szpital, wasz dom rodzinny! — Nasz szpital — nasz dom rodzinny — bełkotali biedni. — Więc urzeczywistniłeś to, Juanie — dyszał ciężko chory — z czego ja się aż do łez zaśmiewałem, kiedy do nas przyszedłeś. Założyłeś szpital i ty przyjmujesz nas. 164 — Ty nas przyjmujesz? — powtórzyli chórem żebracy. — To Bóg was przyjmuje, ponieważ to On postarał się o dom dla was — odrzekł Juan. — Ale chodźcie, zasiądźcie do stołu i pozwólcie się ugościć. Gdy biedacy zajęli miejsca przy stole, Juan począł usługiwać im, a kilka kobiet, między nimi Juana z twarzą prze'z gruźlicę zżartą i matka małego Paąuito — pomogły mu. Jedli i pili w milczeniu. — To wszystko jest jak piękne marzenie — powiedział w końcu stary żebrak. — Obyśmy się tylko nie obudzili z pustymi żołądkami leżąc pod Puerta Real. — To nie senne marzenie, to rzeczywistość — krzyczał zachwycony Gil. — To jest cud — wyjąkał inwalida. — Cud, cud! — powtarzali osobliwi biesiadnicy. — To jest łaska Boża — powiedział w końcu Juan de Dios. — Bracia i siostry! Pamiętam jeszcze, jak po raz pierwszy przyszedłem do was. Wtedy zsunęliście się razem, by dla mnie zrobić miejsce. Teraz wszystkim wam zwracam to miejsce. Bądźcie pozdrowieni w domu miłosierdzia. Ale pamiętam również i to, jak w ciemnej nocy razem z wami ¦ chciałem odmówić „Ojcze nasz", wy jednak wzbranialiście się sądząc, że nie potraficie już ani wierzyć, ani modlić się. Wiem, że się tego znowu nauczycie i jeśli możecie, powtarzajcie ze mną słowa świętej modlitwy, zanim się do snu ułożycie. Wtedy wszystkie ręce złożyły się do modlitwy, a usta z początku nieśmiało, potem coraz pewniej powtarzały: „Ojcze nasz, który jesteś w niebie..." Juan wskazywał każdemu jego miejsce i z życzeniem dobrej nocy zgasił światło. — Ty, Gil! — szepnął Mingo swemu sąsiadowi. — On ma naprawdę rację, człowiek uczy się na nowo i wiary, i modlitwy. Nigdy przy tym nie przypuszczałem, że można czuć się szczęśliwym. — To j est j ak cud j akiś lub baśń—odpowiedział człowiek z wrzodami.. 165— Może jednak nie jest wcale głupcem, ten Juan—ro/ począł znowu stary włóczęga. — Może... — No, może...? Prawdopodobnie to święty — szepnął Mingo ledwo dosłyszalnym głosem. NIEUSTĘPLIWY W SPRAWACH BOŻYCH Don Ramon Tamara, sekretarz arcybiskupa don Gaspa-ri Davalo z Granady, wszedł do szpitala przy rybnym targu, aby z polecenia swego zwierzchnika zebrać wiadomości o kierownictwie i organizacji domu. Gil — wrzodowiec przyjął młodego duchownego i zaprowadził go do Juana de Dios. — Zbyt pochopnie działaliście — zauważył sekretarz stając przed założycielem szpitala. — Jego Świątobliwość jest zdziwiony, że planu swego nie przedstawiliście władzy. Można go było wszechstronniej i bardziej szczegółowo opracować. — Należałoby tedy sporządzić kilka pism? — spytał Juan z kpiącym uśmieszkiem, którego kapłan na szczęście nie zauważył. — Naturalnie — potwierdził don Ramon, niczego nie przeczuwając. — A akta te poszłyby później naturalnie do szafy? — Oczywiście, pójdą do szafy. — Gdzie znaj duj e się pewnie już więcej im podobnych? — Rozumie się, szafa jest przepełniona aktami. — Tak więc widzicie, drogi panie, że istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że o aktach tych w ogóle się zapomina, albo w ogóle nie można ich odnaleźć. Zanim więc spra- 167wa zostałaby rozwiązana, przeszłaby zima, i kilku spośród tych biedaków umarłoby tak, jak to się kilkakrotnie w czasie ubiegłej zimy zdarzyło. Dlatego rozpocząłem działanie na własną rękę, nie chciałem tym zawracać głowy ludziom, którzy mają tyle spraw do załatwienia. — Nie macie pełnego rozeznania i właściwego pojęcia o pracy arcybiskupiego urzędu — powiedział duchowny trochę rozgniewany. — Ale zostawmy to! Proszę mi opowiedzieć nieco o waszym domu. A więc jesteście kierowni-. kiem? — Tak. — Nie należycie do żadnego zgromadzenia ani zakonu? — Nie. — A może do bractwa? — Również nie. — To jest właściwie niezwykłe. Jesteście więc człowiekiem świeckim, można by powiedzieć — światowym? — Tak, ale poza tym jestem jeszcze chrześcijaninem, dzieckiem Bożym. — Tak, naturalnie! — przerwał niecierpliwie kapłan.— To niezwykłe, żeby człowiek świecki tak po prostu, na własną rękę, zakładał szpital. — Przepraszam, ale nie zrobiłem tego na własną rękę — dorzucił Juan spokojnie. — Tylko? — Założyłem mój dom nie na własną rękę, tylko powierzyłem go Bogu. — Tak, tak, naturalnie — trochę nerwowo składał ksiądz koniuszki palców swych drobnych, wypielęgnowanych dłoni gestem, który podpatrzył u swego wysokiego zwierzchnika. — Wy jesteście więc kierownikiem. A kto pielęgnuje chorych? ' — Ja. — Zupełnie sam? — Chwilowo tak. ' — No, na dłuższą metę będzie to niemożliwe. Ale personel kuchenny chyba macie? — Naturalnie. — Kto to jest? — Ja. — A kto utrzymuje pomieszczenia w czystości, kto pierze, ceruje,łata? — Ja. — A kto jest gońcem? Kto przynosi wodę, kto dokonuje zakupów i załatwia wszystkie inne sprawy? — Ja. — Na miłość Boską! Przecież tego wszystkiego nie możecie załatwiać sami — podskoczył don Ramon speszony. — Sami pacjenci niewiele mogą wam pomóc. Nie macie poza tym nikogo innego, kto by wam pomógł? — Tak, mam kogoś. — Kto to jest? — Pan Bóg. — Zaprawdę, trudno z wami dyskutować — powiedział kapelan arcybiskupa z westchnieniem podpatrzonym również u jego świątobliwości. — Ale mówmy o podstawie materialnej waszego domu. Jak doszło do założenia waszego szpitala? — O, szpital ma najlepszy fundament, jakiego tylko można sobie życzyć — odpowiedział Juan wesoło. — Mianowicie? — Miłosierdzie Boże. — Wolałbym wiedzieć, jak wygląda to w cyfrach. — Te bowiem łatwiej byłoby zanotować w aktach. — zauważył złośliwie Juan. — Tak, naturalnie — odpowiedział kapłan marszcząc czoło. — A więc, jak się przedstawia zabezpieczenie finansowe waszego domu? Na pewno macie budżet, preliminarz lub coś podobnego?. — Do tej pory nie miałem pieniędzy na kartkę papieru, by na niej coś napisać — tłumaczył się Juan. — Sądzę jednak, że nie o budżet tu idzie. — Tylko? — O odwagę serca pokładającego zaufanie w Bogu, poza tym, jeżeli nie ma pieniędzy, wychodzę żebrać, może I 168 169się zdarzyć, że kiedyś w tym celu będę u arcybiskupa. A teraz chciałbym wrócić do swojej pracy. Najwyższa pora, żeby przygotować coś na obiad. Gdy don Ramon trochę zdenerwowany zdawał arcybiskupowi relację ze swych odwiedzin w szpitalu, ten słuchał z dziwnym uśmiechem na twarzy. —Niech Jego Łaskawość pomyśli! On śmiał się z naszych akt! — To, istotnie, zuchwałe! —odparł arcybiskup, udając oburzonego. — Powiedział, że nie potrzeba mu żadnego budżetu ani preliminarza, ponieważ Bóg j est fundamentem j ego domu. — A Bóg nie mieści się w waszych sekretarskich rejestrach — uśmiechnął się arcybiskup. — To także powiedział — przytaknął don Ramon wciąż jeszcze wzburzony. — Więc słuchaj, drogi przyj acielu — powiedział dostoj -nik kościelny z dobrotliwą powagą. — Prowadzącego\en nowy szpital przedstawiono mi jako wielkiego głupca, sądzę jednak, że mamy do czynienia z wielkim człowiekiem, czerpiącym swe siły z dwóch źródeł: z wiary i miłości — a może nawet ze świętym? — Potem skinął ręką i sekretarz speszony opuścił pokój. W międzyczasie Juan przygotowywał obiad. Zawiązał sobie niebieski fartuch i mieszał w dużych garnkach, w których już obiecująco dymiła się „la podrida", dobra mięs-no-jarznowa zupa. Z pomocą paru chętnych chorych wniósł ją na stoły, przy których na pierwszy znak pospiesznie zebrała się głodna gromada. Wkrótce jednak Juan zorientował się, że jego zapasy żywności niebezpiecznie się skurczyły. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko pójść żebrać, bowiem rzadko kiedy jakiś dobroczyńca sam pojawiał się w tym domu. Tak więc co wieczór, gdy kalecy i chorzy już spali, Juan wychodził na ulice Granady z dużą beczką i dwoma olbrzymimi garami kamiennymi zawieszonymi na sznurze owiniętym wokół ramion. — Kto pragnie samemu sobie świadczyć dobro? — wołał donośnym głosem. — Czyńcie dobro dla miłości Boga! 170 I Moi najdrożsi bracia w Chrystusie, czyńcie dobro ze względu na siebie samych! Wtedy otwierały się drzwi i okna, i ze śmiechem pytano wołającego: — Hej, ty tam! Powiedz nam, jak mamy to dobro czynić? — Składajcie ofiary na szpital przy rybim targu — odpowiadał Juan. — W ten sposób nie świadczymy przecież dobra sobie, ty głupcze! — A jakże! Kto daje biednym, Bogu daje, a Bóg mu się tysiąckrotnie odwdzięczy. Trudno o lepszy interes, kochany panie, szlachetna senioro! Dajcie coś na szpital! Wtedy często ze złością zatrzaskiwano okna i drzwi, wymyślano wołającemu, który z nich rzekomo kpił. Nierzadko Juan zbierał tylko drwiny i szyderstwa oraz obelżywe słowa. Nie brak było jednak ludzi o dobrym sercu, którzy jego garnki napełniali mięsem, chlebem lub jarzynami, tak że Juan wracał do domu ciężko obładowany. Nie trzeba było troszczyć się o nadchodzący dzień. Najczęściej było już ciemno, kiedy wracał i wnoszenie ciężkiej zdobyczy do szpitala przekraczało siły Juana. O tym, że Juan o pewnej określonej godzinie udaje się do miasta, by zbierać łaskawe datki, wiedzieli nie tylko jego mieszkańcy. Dokładniej od nich znali ten czas żebracy i kalecy, których —- ku wielkiemu swemu żalowi — nie mógł Juan przyjąć do domu. Jakimikolwiek drogami szedł Juan zawsze oni, ci obdarci, śpiący na schodach i w bramach miejskich, śledzili go i wlekli się za nim krzycząc, gdy wracał obładowany: — Hej, ty! My też jesteśmy głodni. Jeśli już nie jesteśmy w szpitalu, daj nam przynajmniej jeść! — Wiem, macie rację — wzdychał Juan. — Powinienem wszystkich was przyjąć do szpitala. Wobec tego chociaż was nakarmię. Z chciwością rzucała się gromada łachmaniarzy na garnki i często biednemu kierownikowi szpitala nie pozostawało nic innego prócz odrobiny jarzyn. 171 — Właściwie, dlaczego nie weźmiesz nas do swojego domu? — gderała bezzębna żebraczka. — Czy jesteśmy gorsi od tej hołoty, którą u siebie gościsz? — Moglibyśmy ci wcale ładne historie opowiedzieć 0 niejednym z twoich mieszkańców — szydził kaleka, który wlókł się o kulach. — U ciebie znaj duj e się niej aki don Esteban, który twie r-dzi, że jako żołnierzowi, w wojnie z piratami pogruchotano mu kości. Wiesz, kim on był? Galernikiem, który do dziś musiałby wiosłować, gdyby mu nóg nie przestrzelono. — A stary Mingo, który również mieszka w twojej gospodzie — krzyczał inny — jest dawnym złodziejem ulicznym, a Gil z wrzodami na twarzy ma mord na sumieniu. Huana z nadżartą twarzą była ulicznicą, hi! hi! — chichotała staruszka. — Teraz już z taką twarzą nie może uprawiać swego niecnego procederu. —Tak, ładną bandę zakwaterowałeś u siebie — wrzeszczeli inni, co im nie przeszkadzało wyjadać żywności z garnków Juana, a czego zjeść już niebyli w stanie, upychali po kieszeniach. Całkowicie przygnębiony wracał często Juan o późnej porze do swojego domu. Mój Boże! Co on właściwie wiedział o swoich pacjentach? Zupełnie możliwe, że oprócz chorych i biednych przygarnął występnych. — Bracie! Proszę cię, uporządkuj w końcu swój rachunek z Bogiem! — błagał wciąż tó jednego, to drugiego ze swoich gości. — Chore masz bowiem nie tylko członki, ale 1 serce. Pokój i wybawienie znajdziesz dopiero wówczas, gdy twoja dusza pojedna się z wiecznym Miłosierdziem. Juan zatroszczył się również i o to, by do domu przychodził ksiądz, aby chorym umożliwić czerpanie pociechy płynącej z przyjmowania świętych sakramentów. Pobożną posługę kapłańską spełniał kapelan królewskiej kaplicy lub ojciec Luis z konwentu dominikanów w Santa Cruz, jeśli przebywał w Granadzie. — Czy nie byłoby lepiej, gdybyście wykazywali większą ostrożność przy przyjmowaniu chorych? — pytał często kapelan, gdyż twarze niektórych żebraków przypominały złoczyńców. 172 — Jak ja, biedny grzesznik, mógłbym stanąć przed Bogiem, gdyby okazało się, że lepszemu od siebie wskazałem drzwi. Wieczny Sędzia mógłby mnie odepchnąć, gdybym kiedyś poprosił o miejsce w niebiańskiej gospodzie! Wkrótce szpital był wypełniony do ostatniego miejsca. Od czasu do czasu Juan mógł kogoś zwolnić, ale na to miejsce potrzebujących było wielu. Martwiło go jedynie to, że nie mógł przyjąć wszystkich pukających do drzwi jego domu. Któregoś dnia, będąc znowu w drodze z prawie już pełnymi garami, został otoczony przez gromadę obdartusów przed domem jakiegoś patrycjusza na Plaża Nueva. — Daj nam jeść! — napierali na niego, a jeden z żebraków, Lorenzo, którego głowa była całkowicie pokryta strupami, wrzeszczał niecierpliwie: — Nie pozwól nam czekać! Zbierałeś dla biednych, więc musisz nam dać! Jeśli nie, to jesteś oszustem. — Myślę tak samo — przytaknął Juan — chociaż to, co niosę, bardzo mi potrzebne dla szpitala. Ale i wy nie możecie głodować. Tak więc rozdzielił wyżebrane dary, które gawiedź zjadała ze smakiem. — Ty otrzymałeś również pieniądze! —zawołał Lorenzo, gdy opróżniono gary. — Widziałem przecież. Ktoś ci podał woreczek, w którym tak wesoło brzęczało. Chcesz go pewnie dla siebie zatrzymać, he? — Nie, nie dla siebie. Pieniądze chcę również między was podzielić — odpowiedział Juan cierpliwie. Potem podarował każdemu z natarczywych po realu. — Pewnie masz jeszcze więcej pieniędzy — próbował wyciągnąć z Juana żebrak, pokazując w krzywym uśmiechu sczerniałe resztki zębów. —Masz jeszcze więcej pieniędzy, dawaj je! — Nie mam już ani jednej monety — zapewniał Juan. ^ — Znamy to — żebrak przysunął się bezczelnie do niego. — Udajesz świętego, a sprzeniewierzyłeś pieniądze, które do nas należą. — Potem splunął na Juana i uderzył go pięścią w twarz. -—To dla ciebie, ty obłudniku i oszuście! 173Tego już było gawiedzi za dużo. — Lorenzo! —krzyknęło kilku żebraków przeraźliwie. — Dlaczego go bijesz, puerco tinoso, ty parszywa świnio! Co on ci zrobił? — Ma nam dać więcej pieniędzy! —krzyczał zwymyślany, ale potem pospiesznie uciekł, ponieważ ze wszystkich stron dobierano się do niego kulami i kijami. — Pozwólcie mu uciec! — wołał Juan do rozgniewanych. — On się tylko pomylił. Ja naprawdę nie mam więcej pieniędzy. — Nie musiał cię jednak uderzyć, ten wściekły pies — wołali oburzeni. W tym momencie z domu patrycjusza wyszedł służący i poprosił Juana do środka. Jego pan chciał z nim rozmawiać. Don Antonio Zavan stał z założonymi rękami przy oknie i spoglądał na ulicę. Gdy Juan wszedł do komnaty wyłożonej kosztownymi dywanami, wyposażonej w drogie zasłony i najszlachetniejszy sprzęt, odwrócił się. Juan zobaczył przed sobą wytwornego pana, który mu się uważnie przyglądał swymi ciemnymi, głębokimi oczami. — Byłem świadkiem tego, jak wam się za wasze dobrodziejstwa odwdzięczono — powiedział po chwili. — Dlaczego, panie, okazujecie dobroć tej niegodnej zgraj i, która za dobre serce pluje na was i bije po twarzy? — Tylko jeden z nich w swoim zdenerwowaniu tak się zachował — usprawiedliwiał go Juan. — Widzieliście, że pozostałym nie podobało się jego zachowanie. — Może udawali oburzenie licząc na to, że następnym razem zostaną szczodrzej obdarowani. — Nie wierzcie w to, panie! — odparł żarliwie dobroczyńca. — Oni nie są tacy źli. A gdyby nawet tacy byli, czy moglibyśmy się dziwić? Niełatwe jest życie tych ludzi ze społecznych dołów, gdy do zjedzenia pozostaje im tylko to, co znajdą w odpadkach ulicznych, a w nocy zamiast łóżka pozostaje im kąt w jakiejś bramie lub na schodach. Wtedy bardzo trudno być dobrym człowiekiem. Proszę mi wierzyć, drogi panie! — Dlaczego ta hołota gania po ulicach? — zapytał don Antonio z niezadowoleniem. — Czy nie posiadamy dość domów, by w nich umieścić tę gawiedź. Są klasztory i bractwa, które powinny zająć się nimi. — O, to wszystko jest. Ale tych domów — przynajmniej w Granadzie — jest za mało. Klasztory i bractwa pomagają, jak mogą, ale to wszystko nie wystarczy. — Na znak patrycjusza Juan usiadł na jedwabnym siedzeniu. — Widzicie, drogi panie, w tym tkwi największe zło. Ponieważ mamy klasztory i bractwa, każdy obywatel mniema, że zwolniony jest od troski o biednych, czyni wystarczająco dużo dając od czasu do czasu niewielką jałmużnę. Jeśli potem taki biedny Łazarz zamarznie albo umrze z głodu pod jego drzwiami, pozostaje na to nieczuły. Nadejdzie jednak czas, gdy Pan będzie sądził bogacza za biedaków umierających na jego progu. Surowo osądzacie biednych, panie, a jeśli Bóg taką samą miarą panu odmierzy? Juan wstał, uczynił kilka kroków, dotknął i pogładził turkusowe, aksamitne zasłony. — Macie wspaniałe tapety, panie — powiedział potem. — Widocznie taka moda teraz, że się ściany ubiera. Czy pomyśleliście kiedyś o tym, co wieczny Sędzia powie na to, że ozdabialiście pięknie wasze ściany, a dopuszczaliście do tego, żeby biedni chodzili w łachmanach? — Nie wiem, dlaczego ja tego wszystkiego wysłuchuję — odparł trochę niepewnie don Antonio. — O, nie zwracajcie na to uwagi! Lepiej, że słuchacie gadania biednego głupca, niż gdybyście kiedyś odczuć mieli gniew Boga. Wielkimi krokami przemierzał patrycjusz wspaniałą komnatę. Nagle stanął przed surowo go upominającym i powiedział: — Byliście niezwykle pobłażliwi i litościwi dla odrażającego Lorenza, który was uderzył w twarz! Do mnie zaś mówiliście tak, jak nikt dotąd nie odważył się mówić. Ale dobrze, chcę się nad tym zastanowić. Teraz proszę was na kolację, którą służący przygotował. — Daremnie Juan bronił 174 175się i zaklinał pana, by mu pozwolił odejść, czeka go bowiem dużo pracy. — W waszych oczach jestem pewnie celnikiem i grzesznikiem — śmiał się pan. — Proszę jednak przypomnieć sobie, że Jezus także jadał z nimi. A może chcecie sprawić mi przykrość? Wtedy Juan, nie ociągając się dłużej, usłuchał. Służący podawał mu wytworne dania, które Juan ostrożnie smakował. — Nie smakuje wam? — spytał Antonio Zavan. — Uważam, że ragout ma za mało pieprzu — odpowiedział Juan. Podszedł do paleniska i zebranym stamtąd popiołem posypał potrawę. —No, teraz mam wystarczająco dużo soli i pieprzu — rzekł zadowolony. — Jesteście najosobliwszym człowiekiem, z jakim przyszło mi się spotkać .— potrząsnął głową don Antonio. — Ach, nazywajcie mnie śmiało głupcem, przyzwyczaiłem się do tego i wcale się tym już nie przejmuję. W godzinę później Juan opuścił gościnny dom. Skrycie liczył na jakiś datek na swój szpital, ale pan pozwolił mu odej ść z pustymi rękami. Przybity wrócił do domu. Naprawdę nie wiedział, co następnego dnia włoży do garnka. Rano, jak zwykle, sprzątał, zamiatał i opatrywał chorym ropiejące rany i, krótko przed obiadem, wybrał się w drogę, aby wystarać się o coś do jedzenia. Wrócił jednak nie zdobywszy niczego, gdy zadzwoniono z wież Granady na Anioł Pański. Handlarz, u którego byl po uszy zadłużony, nie chciał już dać kredytu. Zmęczony wszedł do jadalni, gdzie przy długich stołach siedzieli chorzy, i kalecy czekając na posiłek. — Dzieci, dziś po raz pierwszy nie mam was czym nakarmić—wyjąkał z trudem. Zdziwiony szmer obiegł stoły. — Co powiedział? — Zrozumiałeś coś z tego? — Czy chce z nas zażartować? Stara, prawie głucha Cyganka Zara nachyliła się, przykładając brudną dłoń do ucha i zapytała Ines, nieprawdopodobnie brzydką byłą ulicznicę: 176 — Co powiedział, że dostaniemy do zjedzenia? — Nic! chinche untuosa, ty brudna wszo! Nic nie dostaniemy do jedzenia — mruknęła sąsiadka. — Naprawdę chcesz powiedzieć, że dzisiaj nie otrzymamy obiadu? — pytał stary żebrak Mingo. — Nic do jedzenia? — powtarzał jeden za drugim. Ospowaty Tomasz, były więzień, którego Juan niedawno zabrał z ulicy, wytrzeszczył głupio oczy na założyciela szpitala, i zerwał się tak nagle, że jego krzesło z hukiem padło na podłogę. Zataczając się, podszedł do Juana wygrażając mu zaciśniętymi pięściami: — Ja chcę jeść, zrozumiano? Co zrobiłeś z darami zebranymi na ulicy? Powiesz może, że nie dano ci nic wczoraj? Dlaczego pozwalasz, by ta śmierdząca ga wiedź uliczna zabierała ci wszystko, co przeznaczone jest dla nas? Tak! Dla nas dali ci ludzie chleb, mięso, a ty rozdzieliłeś to między tych wszawych włóczęgów. My zaś możemy z głodu umrzeć i zdechnąć! — Zapominasz, Tomaszu, że jeszcze niedawno byłeś jednym z tych, którzy mnie w drodze ograbiali -— odpowiedział Juan spokojnie. — Ale teraz jestem tutaj! — ryczał wykolejony człowiek. —A ty masz troszczyć się o to, żebyśmy coś dostali na talerz, ty świętoszkowaty obłudniku, ty! — Zawsze mówiłam — skrzeczała ulicznica Ines — najpierw zwabia nas do swego domu wariatów, a potem pozwala nam umrzeć z głodu, ten narwaniec! — Ciebie mógł spokojnie pozostawić leżącą w rynsztoku, ty wstrętny szczurze! — wrzeszczał ospowaty, który gdzieś dorwał się do butelki wódki i był kompletnie pijany. — Nie musimy wcale jeść, wystarczy, że mamy coś do chlania. Hej, towarzyszu! Masz dla mnie łyk aguardiente? Odczuwam pragnienie. Ale Gil — wrzodowiec, do którego się zwrócił, odsunął go na bok tak, że ten zataczając się runął na podłogę. Gil wdarł się w krąg mężczyzn, którzy otoczyli Juana z gniewnie podniesionymi pięściami i rzucając dzikie przekleństwa krzyknął: 177 12 — Kto się odważy naszego dobroczyńcę tknąć koniuszkiem palca temu kark połamię! Stary Mingo, don Esteban i paru innych, najstarszych domowników, ustawiło się u boku Juana próbując, na ile pozwalały ich stare kości, bronić zaatakowanego. Nagle w ręku Tomasza błysnął nóż. Z dzikim okrzykiem wściekłości doskoczył do Gila i byłby go na pewno przebił, gdyby go w porę Juan nie chwycił za przegub ręki tak silnie, że Tomasz z jękiem upuścił sztylet na ziemię. — A teraz koniec z tą farsą! — rozkazał ten dotąd łagodny opiekun tak grzmiącym głosem, że drgnęli nawet ci najbardziej zdziczali. — Siadajcie wszyscy na wasze miejsca, jeżeli Bóg zechce byście jedli, nakarmi was! Mężczyźni i kobiety rozeszli się mrucząc. — Bóg dla takiego właśnie głupca ma cud uczynić — mamrotał Tomasz, pocierając stale jeszcze bolący przegub ręki. — Nie przypuszczałem, że on ma taką siłę. W tym momencie jedna z kobiet zawiadomiła Juana, że jakiś wóz zajechał i pewien pan pragnie rozmawiać z zarządcą szpitala. Ku swemu zdziwieniu Juan rozpoznał we wchodzącym do jadalni gościu don Antonia Zavana. — Jak widzicie, odwzajemniam wasze wczorajsze odwiedziny, chętnie zobaczyłbym wasz dom i jego mieszkańców. Hm, widzę, że siedzą przy stole i czekają na obiad, prawda? — Tak, jest bardzo przyjemnie, bardzo przyjemnie przy stole — bełkotał pijany, ale Gil nadepnął mu tak mocno na nogę, że ten zamilkł. — Co dzisiaj podają na obiad? — spytał don Antonio. — Czekamy, aż Bóg napełni nasze miski — odpowiedział Juan znużonym głosem. — Nie macie nic do jedzenia? — Niestety, wczoraj zabrali mi inni to, co miałem dziś podać swoim dzieciom — uśmiechając się mówił Juan. — Tylko cud może nam pomóc. — Niech się więc tak stanie — przytaknął don Antonio, wrócił do swego powozu i ukazał się po chwili z dwoma służącymi niosącymi potężne kosze pełne chleba, mięsa i owo- ców, które podano biednym. Ci, z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, spoglądali na ten niepojęty cud, potem jednak rzucili się żarłocznie ku pełnym miskom i jedząc zaczęli głośno mlaskać. — Zaczekajcie, dzieci, czy nie należałoby najpierw podziękować Panu Bogu za to cudowne nakarmienie? — powstrzymał ich Juan i głośno począł odmawiać „Ojcze Nasz". Podczas gdy kalecy i chorzy jedli, zaprowadził Juan swego gościa do innego pokoju, aby mu tam z całego serca podziękować. — Nie chcę słyszeć o podziękowaniu — bronił się don Antonio. — To ja muszę podziękować za to, że otworzyliście mi oczy. Powiedzcie mi jednak, jak można dzielić dom i stół z takim towarzystwem? — O, to nie jest trudne, jeśli będziemy pamiętać, że to nasz drogi Pan w tych biedakach się ukrywa. — Sam nasz dobry Pan? Czy to nie jest zbyt śmiałe wyobrażenie? W tych upadłych pijakach, ulicznicach, zbiegłych galernikach, chorych rozpustnikach dostrzegacie naszego Zbawiciela? — On to powiedział: „co uczyniliście najmniejszemu spośród braci moich, mnieście uczynili". Nie mogę więc w to wątpić, nigdzie bowiem nie napisano, że Bóg wyłączył z tego grona pijaków, ulicznice, byłych rabusiów, morderców, rozpustników. Kto z nas wie, dlaczego ci ludzie tak nisko upadli? Mam o to pytać, czy też raczej moim obowiązkiem jest leżących w prochu podnieść i zanieść do mojej gospody, podobnie jak to uczynił litościwy Samarytanin? Dlatego mam nadzieję, że uda mi się tych moich biednych braci doprowadzić do miłości Boga. — Wierzycie mocno, głęboko i jesteście ogarnięci wielką miłością do waszych obdartych podopiecznych, łaskawsi dla nich niż dla mnie. Nie upominaliście mnie jednak nadaremnie. Zaczekajcie chwilę. Don Antonio wyszedł i wkrótce wrócił w towarzystwie swych dwóch służących. Na jego skinienie złożyli u stóp Juana wielką belę wspaniałego aksamitu. 178 179— Oto moje zasłony ze ścian, których widok wywołał wasze niezadowolenie. Rozważyłem to i pomyślałem. A-pożyteczniej będzie, jeśli ubierzecie w nie swoich podopii-cznych. — O nie, są one za kosztowne! — wyjąkał Juan zniic szany. — Na pewno będę mógł sprzedać je na bazarze za pokaźną kwotę, a za otrzymane pieniądze kupić tańszy materiał na odzież dla moich dzieci. Mój Boże, nie mogę dopuścić do tego, by z zadartym nosem paradowali w błękit nym aksamicie. — No to ja mógłbym aksamit od razu odkupić i ubrać nim z powrotem moje ściany — zaśmiał się głośno patryc jusz. — Tak byłoby rzeczywiście najlepiej — odpowiedział zdumiony Juan. — A więc, ile otrzymam? — Daję wam pięćdziesiąt dukatów — zaproponował don Antonio. — Sto dukatów i możecie materiał zabrać — zaśmiał sic Juan. — Jesteście najzuchwalszym świętym, który kiedykolwiek po tej ziemi chodził — z uśmiechem odparł Zavan. — A więc dobrze. Interes ubity. Ale, proszę, nie przychodźcie do mnie więcej, by mi powiedzieć, że to niemoralne stroić ściany w aksamity, podczas gdy biedni nie mają czym okryć pleców. — Właściwie to niemoralne — zastanawiał się Juan. — Ale pomodlę się, by Bóg wam ten grzech przebaczył, gdy mi zapłacicie za zasłony. Antonio Zavan wyciągnął swoją sakiewkę i odliczył sto dukatów kładąc je na stole. W ten sposób szpital miał utrzymanie na jakiś czas zapewnione, i Juan mógł realnie pomyśleć o tym, co mu bardzo na sercu leżało, a mianowicie o rozbudowie szpitala. MIŁOŚĆ BEZ GRANIC Minęły zima i wiosna a do Granady powróciło znowu upalne lato. Cudem można było nazwać to, że Juan, pozbawiony czyjejkolwiek pomocy nie załamał się pod ciężarem pracy i codziennych trosk. Każdy dzień rozpoczynał tak samo. Wcześnie rano, kiedy pacjenci jeszcze spali, podążał Juan do Capilla Real, by modląc się żarliwie uczestniczyć we Mszy świętej. Jakże by mógł unieść przeogromny ciężar codziennych zadań, bez pomocy Pana, który każdego dnia umacniał go na nowo. Kiedy ksiądz wypowiadał „Ite missa est", usłyszał Juan święte wołanie Boga: —Teraz rozpoczyna się twoja ofiara. Noś krzyż, który ci moja miłość na ten dzień wyznaczyła. Będzie ciężki i zdawać ci się będzie, że krzyża nie uniesiesz. Bądź jednak spokojny. Jestem z tobą i pomogę ci. A Bóg błogosławił ręką kapłana słudze miłosierdzia. Z oznakami uroczystego uniesienia na twarzy wracał do gospody biedaków. Otwierał drzwi sypialni i radosnym głosem wołał: — Dalejże, moi bracia i siostry moje, podziękujcie Bogu za nocną opiekę, tak bowiem ptaki rozpoczynają swój dzień. — Potem odmawiał modlitwę poranną, w której uczestniczyli senni jeszcze domownicy. Tu i ówdzie rozlegały się jako responsorium więcej lub mniej głośna klątwa albo półgłośna kłótnia. 181— Hej, ty — drwił ospowaty Andres z sąsiada, don Estebana. — Śniłem, że właśnie otwierałem butelkę aguar-diente, i już przykładałem do niej usta, kiedy ojciec Juan ze swymi ptaszkami przeszkodził mi. Nie przełknąłem ani kropli... ale nas broń od wszystkiego złego. Amen. Chętniej bym szczebiotał z butelką niż z ptaszkami. Ilekroć człowiek o czymś pięknym śni, zawsze mu przeszkodzą... teraz i w godzinie naszej śmierci. Amen...—A ty, o czym śniłeś, don Esteban? Kilkakrotnie stęknąłeś jak gdybyś gołymi pośladkami usiadł na patelni... i poczęła z Ducha Świętego... — Ach, siedziałem znowu na ławce wioślarskiej — westchnął były galernik. — Powietrze żarzyło się jak stopiony ołów. Młot wybijał swój piekielny rytm, a nas zmuszano do tak morderczego wiosłowania, że nam stawy trzeszczały. Nie nadążałem i w końcu załamałem się. Ale wtedy jak spod ziemi wyrośli dozorcy ze swoimi długimi biczami i w momencie, gdy usłyszałem pierwsze uderzenie bicza, pojawił się ojciec Juan ze swoimi małymi ptaszkami. Mogę ci powiedzieć, że nie złościłem się, gdym się obudził. — Jak można o czymś podobnym śnić? — zachichotał ospowaty. — Chętniej jednak śnię o swej butelce, aguar-diente nawet w sennym marzeniu posiada diabelnie wyborny smak... i mieszkał między nami. Przy śniadaniu Juan powiedział zwracając się do obu: — Modlić się to znaczy rozmawiać pobożnie z Bogiem. Wy zaś opowiadaliście sobie swoje sny. — Ty to słyszałeś, ojcze Juanie? — wyjąkał zdziwiony człowiek z bliznami. — Ach, czuję niejedno, czego nie muszę ani widzieć, ani słyszeć — odparł dobroczyńca. — A co wam się śniło? Ociągając się opowiedział Andres swój sen, pytając, co mógłby oznaczać. — Właśnie — śmiał się Juan. — Gdy cię kiedyś z butelką wódki nakryję, odejmę ci ją od ust i wyleję do zlewu. Don Esteban nie miał ochoty na opowiadanie swojego snu, ale Juan zakomunikował mu, że nie czeka na to, gdyż wie, iż śnił o galerach. Jeśli w przyszłości z większym nabo- 182 żeństwem będzie odmawiał modlitwę wieczorną, strach przestanie go tak potwornie męczyć. — Słuchajcie, wy dwaj nosić będziecie dzisiaj wodę ze studni. Przy panującym upale zapotrzebowanie na wodę będzie duże. Bez słowa sprzeciwu wzięli obydwaj nosidła, na których zawieszone były dwa wiadra, i opuścili dom. Tymczasem Juana zawołano do bramy. Na progu domu przykucnął mężczyzna w łachmanach z rękami i nogami zawiniętymi w brudne szmaty. Szara cera jego potwornie zniekształconej twarzy nie żywego człowieka, lecz trupa przypominała. Smród bijący od gnijących ran był prawie nie do zniesienia. Mimo to Juan serdecznie zapraszającym gestem poprosił biedaka do domu, zdjął cuchnące opatrunki, aby przybyszowi, zgodnie ze swoim obyczajem umyć nogi. Odskoczył jednak na widok ropiejących, pełnych robactwa kikutów, na których chory posuwał się, męcząc się niepomiernie. Juan wiedział, że ma przed sobą trędowatego. — Biedny bracie, wiem, jak cierpisz — powiedział pełen współczucia. Rozkazał, by trędowatemu podano coś do picia i do jedzenia, potem zaprowadził go do swego pokoju, gdzie go położył na własnym posłaniu. — Ciągle mi się wydaje, jakbym już kiedyś słyszał wasz głos — powiedział trędowaty, wsłuchując się w daleką przestrzeń. — Ale, niestety, nie mogę was ujrzeć. Od paru lat jestem prawie ślepy. — Mów do mnie spokojnie „ty" i „ojcze Juanie" tak jak czynią tu wszyscy — zachęcał dobroczyńca. —Jakie nazwisko nosisz? — Nazywam się Gonzalez Diaz — odpowiedział przybysz. — Gonzalez Diaz? — zdumiał się Juan przez chwilę. Tak przecież nazywał się Portugalczyk, który ponad dziesięć lat temu zbiegł do Maurów. Ale tamten był silnym, młodym mężczyzną, podczas gdy trędowatemu kosmyki białych włosów spadały na zniekształconą twarz. 183Gdy Juan ułożył chorego, dowiedział się, że w studni na rybnym targu nie ma już ani kropli wody. Obydwaj mężczyźni wrócili z pustymi wiadrami. — Nie pozostaje nic innego, jak tylko przynosić wodę z Bib-ar-ramla — westchnął Juan. — Tam jest rurociąg. — To jest ponad tysiąc kroków stąd — mruknął don Esteban. — A my z naszym kruchym kośćcem... — No naturalnie. Wy nie możecie nosić wody! — odparł Juan — Muszę więc zrobić to sam.. Założył nosidła na ramiona i krążył między szpitalem a Bib-ar-ramla tam i z powrotem, gdyż wody potrzeba było dużo. — O, dobrzy ludzie, prosił stojących przy studni. — Proszę was serdecznie, pozwólcie mnie pierwszemu czerpać wodę. Mam jeszcze tyle do zrobienia, nie mogę więc czekać. Od czasu do czasu tłum zebrany wokół studni ustępował mu dobrowolnie miejsca. Kiedy indziej jednak przekleństwa i drwiny były odpowiedzią na jego prośbę: — O, znowu ten szaleniec idzie! Po co ci tyle wody? Twoje brudasy wcale się nie myją — szydził ktoś. — A do picia wódkę nad wodę przedkładają. — Czegoś tak zwariowanego, jak twój szpital, nie znajdzie się w całej Granadzie —- wymyślała handlarka my-'dłem. —Nie skręcili ci jeszcze karku ci łotrzy? — Może ten zepsuty półświatek, który przygarnął do siebie, wkrótce zawróci mu w głowie — zachichotał ostrzy-ciel noży. — O, oni nie są tak źli — odpowiedział Juan spokojnie. — Może ktoś inny po podobnych przejściach też nie byłby lepszy, a ja z własnego doświadczenia wiem, że ktoś kto innych za surowo osądza, musi wpierw dokonać rozrachunku z własnym sumieniem. Ale teraz, proszę, pozwólcie mi wiadra napełnić. Kiedy Juan — ciężko dysząc z ogromnego wysiłku i upału — wrócił po raz ostatni do domu, zastał mieszkańców szpitala w stanie ostatecznego wzburzenia, gdyż dowiedzieli się, że przyjął trędowatego. v 184 — Nie ścierpimy tego, ojcze Juanie! — wrzeszczeli — tobie nie wolno przyjmować tu trędowatych. Wszyscy mamy umrzeć? — Wyrzuć go stąd, tego trędowatego! —szalał ospowaty Tobiasz. — Wyrzuć tę świnię na ulicę! — Wyrzuć go na ulicę! — zaryczało kilku innych. — Dobrze zrobisz, ojcze Juanie, pozbywając się od razu dotkniętego trądem — radził stary żebrak Mingo. — Tomasz z kilkoma innymi chciał go już wypędzić na ulicę, z trudem im wytłumaczyłem, by zaczekali do twego powrotu. Nie wiem, co się może stać, jeśli tak nie postąpisz. — Uciszcie się na chwilę! — zawołał Juan do rozwścieczonych. — Przyjąłem trędowatego — tak jak każdego z was. Odizolowany od was wszystkich pozostanie w moim pokoju, na moim posłaniu. Sam będę go obsługiwał. Warn nie grozi żadne niebezpieczeństwo, a ponadto Bóg będzie was strzegł. Kto jednak odważyłby się podnieść rękę na trędowatego, temu ona zgnije tak, jak gdyby sam był trądem rażony. — Temu ręka zgnije... — wyjąkało kilka przerażonych głosów, a zebrani popatrzyli na swoje ręce. — Teraz spokojnie wracajcie do domu i wykonajcie zleconą każdemu z was pracę — dokończył Juan. Wszyscy się rozeszli, jeden tylko Tomasz miał minę taką, jakby się chciał sprzeciwić, ale widząc, że został sam, oddalił się mrucząc i klnąc. Juan wszedł do swego pokoju i uspokoił trędowatego, do którego doszły krzyki oburzenia mieszkańców szpitala. — Nie bój się, zostaniesz tu i nikt nie odważy się wyrządzić ci krzywdy. — Jesteś dobry, ojcze Juanie, bełkotał chory, wciąż jeszcze zdenerwowany. — Nikt — oprócz samego Boga — nie jest dobry — odparł Juan. — Ale słuchaj, przyjacielu, przyślę ci księdza, byś się pojednał z miłosiernym Bogiem. Na pewno dużo czasu upłynęło od twojej ostatniej spowiedzi. 185 A — Tak, bardzo dawno — odpowiedział Gonzalez Diaz posępnie. — Ale, proszę cię, nie przysyłaj mi jeszcze żadnego księdza. — Dlaczego nie, bracie? — spytał zdziwiony Juan. — Dlaczego odpychasz łaskę Boga? — Dla mnie nie ma ani laski, ani przebaczenia — jęczał chory. — Moja wina jest za wielka. — Chociaż byłaby wielka jak morze, jedno słowo łaski ją zmyje. Nie powiesz mi, co cię tak gnębi? — Nie, nie! Jak powiem, odeślesz mnie. Wiem! —jęczał trędowaty. Juan opuścił pokój smutny, zdecydowany mimo to poprosić księdza. Ale dominikanin Portillo nic nie wskórał. Usta trędowatego pozostawały zamknięte. — Nosi w swym sercu ciężką tajemnicę — powiedział ksiądz żegnając się z Juanem. — Poza tym jeszcze musimy kiedyś na temat tego domu i jego mieszkańców porozmawiać. Sądzę, że musimy dokonać jakichś zmian. — Ja sam wiem, ile ten dom jeszcze ma braków — odparł zasmucony Juan. —- Robię, co mogę, by coś poprawić. — Są ludzie słusznie uchodzący za niepoprawnych w oczach prawa i ci nie powinni mieszkać w waszym domu. — O, ojcze, Bóg jest nieskończenie cierpliwy. Miałażby nasza cierpliwość być tak ograniczona? — Ludzka cierpliwość musi mieć swoje granice. Są nimi rozsądek i sprawiedliwość. Ale i o tym porozmawiamy kiedy indziej. Pełen oddania skłonił Juan swoją głowę, ukląkł, prosząc odchodzącego o błogosławieństwo. Trudno mu było zrezygnować ze swego małego pokoiku, w którym przebywał sam na sam z Bogiem. Musiał się zadowolić małą matą w sypialni mężczyzn. Gotów był jednak na przyjęcie tej ofiary, żeby trędowatemu wyjednać łaskę powrotu do Boga. Do wszystkich tych zmartwień i niewypowiedzianie ciężkiej pracy dochodziła stale troska o zdobycie najpotrzebniejszych środków do dalszego prowadzenia dzieła. Jakże często bywały puste piwnica i kuchnia. Jak często nie wie- 186 dział wielki dobroczyńca, co następnego dnia poda swym gościom do jedzenia. Wtedy znowu brał swoją beczkę, dwa kamienne gary, aby żebrać dla swoich dzieci, jakże jednak mało zbierał darów dla domu. Ze wszystkich kątów wyzierała bieda. To o kawałek chleba błagali głodujący, tam gorączkujący prosili o łyk wody, kalecy żebrali o jałmużnę. Potrzeba było tysiąca rąk, aby wszystkim pomóc. Jaki byl pożytek z małego domu przy rybnym targu? Cóż zdołał uczynić jeden człowiek wobec ogromu nędzy? Jak ciężko było tym niewielu, których Juan mógł przyjąć, zapewnić podstawowe środki do życia. Zawsze jednak wręcz w cudowny sposób łaskawy Bóg przychodził swemu słudze z pomocą. Pewnego wieczora, gdy Juan bardzo smutny z powodu beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znalazł, szedł przez zapadaj ący zmrok ulicami Granady, pod j ednym z łuków bramy na Plaża Nueva zobaczył wytwornego szlachcica śmiejącego się i żartującego z kobietami lekkiego prowadzenia. Juan, który w młodym człowieku rozpoznał młodego Jua-na de la Torre — jednego z najbogatszych mieszczan i członka Najwyższej Rady — przystąpił śmiało do niego mówiąc: — Panie, nie wstydzicie się siać zgorszenia swoim zachowaniem? — Czego ty, tumanie, ode mnie chcęsz? — odparł karcony. — Czy ty w ogóle wiesz, z kim rozmawiasz? — Wiem i dlatego nie mogę się przyglądać temu, jak wy, panie, zniesławiacie swe szlacheckie nazwisko i swym brakiem wychowania dajecie innym zły przykład. — Co ty, głupi gamoniu, wiesz o tym, jak powinien się zachowywać caballero? Tylko zupełnie dziki, ze wsi pochodzący gbur, w niewinnym żarcie dopatruje się wielkiej zbrodni. — Nie wyprowadzicie mnie w pole — odparł Juan odważnie. — Zbyt jasne i oczywiste jest dla mnie to, co się tu dzieje. Czyńcie pokutę, panie, i bójcie się Boga, nie wiecie bowiem, czy wam chociaż jedną jeszcze godzinę użyczy na odpokutowanie winy. 187— Przeklęty błaźnie, oto moja odpowiedź! — zasyczał szlachcic i uniósłszy się złością uderzył wielkiego dobroczyńcę biczykiem w twarz. Przez chwilę Juan stał jak osłupiały, potem krew uderzyła mu do twarzy, gdyż dla wolnego człowieka nie było większego wstydu jak uderzenie w twarz na oczach ludzi. Pręga na jego policzku poczęła puchnąć, z przeciętych miejsc popłynęła krew. Jednak ubiczowany odrzekł spokojnie: Proszę uderzyć mnie jeszcze raz, bylebyście wy, panie, przestali obrażać Boga. Gdyby Juan oddał uderzenie swymi ciężkimi pięściami, reakcja szlachcica nie byłaby tak zaskakująca, jak ta, którą wywołał swymi słowami. Nagle młodzieniec zrozumiał, jak niegodnie się zachował. Wybąkał kilka słów usprawiedliwienia i oświadczył, że gotów jest do każdego rodzaju zadośćuczynienia. , — No, don Juanie de la Torre — dał się słyszeć głos wytwornej damy, świadka brutalnego zajścia — wydaje mi się, że powinniście ojcu Juanowi, którego uderzyliście, wyświadczyć jakieś dobrodziejstwo. Sięgnijcie po waszą sakiewkę i dajcie mu ofiarę dla jego biednych, chorych. — Ach, donia Ana? Więc pani wszystko widziała! — Tak, byłam wprawdzie przypadkowym świadkiem tego zajścia, ale mogę tylko potwierdzić to, że nie zachowaliście się tak, jak szlachcicowi przystoi. — Z poczuciem winy wbił młody szlachcic wzrok w ziemię, potem jednak podniósł oczy i — zwracając się do Jua-na — zapytał go niepewnie: — Nie jesteście chyba zarządcą szpitala przy rybnym targu? — Naturalnie, że to on — odpowiedziała donia Ana Morio, żona don Gracia de Pisa, z którym Juan de la Torre zasiadał w Radzie Dwudziestu Czterech, najwyższej władzy Granady. — Obecnie j uż wiecie, j ak możecie swój bł ąd naprawić. Wtedy młody szlachcic wyciągnął sakiewkę i przekazując j ą Juanowi powiedział: — Będzie w niej około stu dukatów. Jeśli potrzebujecie więcej, przyjdźcie do mojego pała- 188 cu nad calle de Gomerez. Jeszcze raz proszę o wybaczenie! — Potem radca miejski, nie zważając na gapiów podchodzących ze wszystkich stron, ukląkł przed ojcem biednych. Juan podniósł go wzruszony i rzekł: — Panie, co robicie? Jak możecie klękać przede mną? Za wasz zbyt gwałtowny czyn odpokutowaliście dobrocią. Dziękuję wam, chętnie będę was wspominał przed Bogiem. Zajście, którego początek był tak nieszczęśliwy, przyniosło Juanowi dwóch wielkodusznych dobrodziejów, stale gotowych do każdej ofiary. Dla swego dzieła zdobył nie tylko radcę miejskiego, lecz i zacną damę, świadka tego zajścia. Na dość długi okres czasu skończyła się bieda. Juan snuł nowe plany. Myślał o poszerzeniu domu lub też przeniesieniu się do większego. Ponieważ nie musiał już żebrać, przemierzał więc ulice wielkiego miasta we wszystkich możliwych kierunkach i szukał biednych, by im ulżyć w niedoli. Tak trafił pewnego dnia do dzielnicy wstydliwie przez zacnych obywateli Granady omijanej. Pielgrzymował przez ciasne, cuchnące ulice Albaicin, gdzie w pełnych brudu kątach i piwnicznych zakamarkach mieszkali ostatni Maurowie, którym nędza uniemożliwiła opuszczenie miasta, skazani obecnie na gnieżdżenie się w tej zupełnie zaniedbanej i zapomnianej dzielnicy. Ze wszystkich biednych oni byli najbiedniejsi, ze wszystkich wzgardzonych — najbardziej wzgardzeni. Ostatni najbrudniejszy hiszpański żebrak w żadnym wypadku nie zdobyłby się na zamienienie bodaj jednego słowa z Maurem. Żyli więc w swoich norach pozostawieni sami sobie, pałając nienawiścią do chrześcijan, którzy, powodowani pychą, wykluczyli Maurów ze swojej społeczności, odebrali im prawo do wolności, pracy a więc i do życia. Nikt z Maurów nie odważył się, nawet jako żebrak, na wejście do innej dzielnicy. Kamieniami zapędzono by takiego śmiałka z powrotem do jego getta. Kilka ciemnych ulic w Albaicin zamieszkiwali tylko mahometanie. Te wynędzniałe i w szmaty odziane postacie, wysiadujące na progach swych domów, spoglądały trwożliwie na każdego 189obcego, który odważył się wejść do ich getta. Tam, gdzie Juan się pokazał, milkły wszelkie rozmowy, przerywano modlitwy. Nie wiadomo bowiem było, czy ten obcy nie jest przypadkiem jednym ze szpiegów inkwizytora, których obawiano się bardziej od wszystkich demonów piekła razem wziętych. Juan przyłączył się do grupy mężczyzn, którzy przykucnęli obok siebie na piętach. — Jak wam się powodzi, bracia? — spytał ich przyjaźnie. — Mylicie się, my nie wyznajemy waszej wiary — padła po kłopotliwej przerwie odpowiedź. — Wiem, modlicie się do proroka — przytaknął Juan. — Przed Bogiem jednak wszyscy jesteśmy braćmi. A więc, jak wam się wiedzie, moi bracia? Insch'Allah! Jak Bóg chce! —westchnął stary, siwy mahometanin — wszystko jest w Jego księdze zapisane. Małemu, ciemnookiemu chłopcu, który nadbiegł boso w podartym ubraniu, położył Juan rękę na ramieniu i podał mu drobną monetę. Przybiegła jednak jakaś kobieta, ze złością oderwała chłopca od Juana, odebrała mu monetę i rzuciła ją na ziemię plując na nią. Juan zmieszany zapytał mężczyznę, czy kobieta postradała zmysły, nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi. Tak więc smutny poszedł dalej. Na innym narożniku ulicy spotkał kilku chłopców, do których znów przyjaźnie przemówił. Ale jeden z nich wystąpił i powiedział: — My, mahometanie, posiadamy w Granadzie tylko kilka nędznych ulic. Pozostałe należą do was. Ale tu nie chcemy widzieć żadnego giaura, bo inaczej może go spotkać krzywda. Zrozumieliście? Drugi natarł na Juana śmiejąc się bezczelnie: — Jesteś przecież chrześcijaninem, prawda? O proroku wiemy, że wielkie cuda czynił. Jaki cud uczynił twój Chrystus? Juanowi, słyszącemu taką potwarz, krew uderzyła do głowy i rozgniewany odpowiedział: — Może cudem jest to, że ja na taką obelgę pod adresem Chrystusa nie odpowiedziałem pięściami. — Potem 190 , odwrócił się zostawiając ich. Wkrótce pożałował jednak tej twardej odpowiedzi. Nie, to nie była właściwa droga prowadząca do bliźniego. Tu muszą rzeczywiście zadziałać cuda miłości, jeżeli się chce te zatwardziałe serca przygotować do Chrystusowego siewu. Gdy pełen smutku Juan wybierał się w powrotną drogę, potknął się w ciemnościach o człowieka, przykucniętego na progu jakichś drzwi. Poprosił o wybaczenie, ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi tylko rzężenie umierającego. — Jesteś chory? — spytał schylając się nisko nad biednym. — Tak, panie — wyszeptał chory. — Bi smi'llach! W imię Boga! Wszystkie dni i dobre i złe zapisane są w Jego księdze. — Nie masz mieszkania? Maur potrząsnął głową nic nie mówiąc. — Troszczy się ktoś o ciebie? — Czasem ktoś poda mi kawałek chleba i łyk wody. Iza to trzeba być wdzięcznym. — Noc będzie chłodna. Gdzie chcesz ją spędzić? — Tutaj. — Śmiertelnie się przeziębisz. > — Insch'Allach! Jak Allach chce! — Gwałtowny kaszel przerwał ostatnie słowa. Chciał jeszcze coś odpowiedzieć, ale upadł nieprzytomny. Juan zauważył, że z ust chorego sączy się wąska strużka krwi. Wziął chorego na swoje ramiona i niósł przez ludne ulice. Gdy przekroczył calle de Comerez siły odmówiły mu posłuszeństwa. Byłby się załamał , gdyby go j akiś młody człowiek nie podtrzymał. Z j ego pomocą zaniósł chorego do szpitala. Kiedy Juan na progu domu odwrócił się, by mu podziękować, młody człowiek znikł w taki sam tajemniczy sposób, w jaki przyszedł. Juan uwierzył, że Bóg zesłał mu anioła do pomocy. Ułożył Mau-retańczyka na słomianej macie. Gdy następnego ranka wrócił z Mszy świętej, zastał cały dom w stanie wielkiego podniecenia. Ktoś z mieszkańców odkrył mahometanina i przerażony przekazał tę informację innym. Juana przyjęła prawdziwa burza oburzenia: 191— Ty przyprowadziłeś tego przeklętego muzułmańskiego psa? — zapytał wyzywająco ospowaty. — Nie przyprowadziłem psa — odpowiedział spokojnie Juan — tylko biednego człowieka, który bez pomocy zginąłby dzisiejszej nocy w rynsztoku. — Zrobiłbyś dobry uczynek, gdybyś mu pozwolił zdechnąć w rynsztoku. Wtedy byłoby o jednego z tych przeklętych mahometan mniej na świecie. — Nie chcemy spać pod jednym dachem z niewiernymi — wołali inni z oburzeniem. — Nie! Z niewiernymi nie, tego nikt nie może żądać od nas, podburzał zebranych niedawno przyjęty kaleka — Saucho z wstrętnym, wiecznie szyderczym uśmiechem. — Ojcze Juanie! — przypominał stary żebrak Mingo — Maurom odmawiającym przyjęcia sakramentu Chrztu świętego nie wolno opuszczać getta, o czym ty przecież wiesz. A więc, nie masz prawa nikogo tu przyjmować. Jak tylko inkwizytor się o tym dowie, zamkną ci twój dom. Cierpliwie odczekał Juan aż burza, która zewsząd na niego nacierała, uspokoi się. Potem spokojnie zapytał: — Czy wszystko już powiedzieliście? Dobrze. Teraz ja wam coś powiem! Maur pozostanie w domu! Kto z nim pod jednym dachem nie chce przebywać, może odejść jeszcze dzisiaj. Ja go nie zatrzymam. Jest wystarczająco dużo biednych, którzy byliby zadowoleni, gdyby mogli tu znaleźć schronienie. Jeśli nie znajdę chętnych wśród chrześcijan, pójdę do niewiernych, aby ich tu przyprowadzić, tak jak w ewangelicznej przypowieści o panu domu, który rozesłał swe sługi, aby nędzarzy, ślepców i ułomnych zaprosić na ucztę weselną. — Oj cze Juanie! — krzyknął Tomasz, trzęsąc się ze złości. — W wypadku trędowatego ustąpiliśmy. Tego niewiernego psa nie zniesiemy! Poganami jesteśmy czy chrześcijanami? — To pytanie i ja zadaję sobie często — odparł Juan. — Słysząc, jak mówisz, mam wątpliwości, czy słucham chrześcijanina. Będzie tak, jak powiedziałem! Kto Maura nie toleruje, może iść! 192 — Ale prawo! Inkwizycja! — wołali inni. — Czym się stanie nasz dom? — To sprawa Boga. Kiedy tu Maura przyprowadziłem, posłuszny byłem słowom Pana, który przypowieść o dobrym Samarytaninie zakończył wezwaniem: „Idź i czyń podobnie!" Przykazanie Boże jest ważniejsze od ludzkich ustaw. A teraz rozejdźcie się. Już otaczający Juana chcieli wykonać jego polecenie, gdy ospowaty Tomasz krzyknął z wściekłością: — Nie! Tym razem wypowiadamy ci posłuszeństwo! Ty uważasz, że gwizdniesz tylko jak się gwiżdże na psy, a my, posłuszni tobie, pozwolimy się zamknąć razem z niewiernymi, trędowatymi? Nie! Nie! Tym razem mylisz się. Teraz stanie się według naszej woli. Towarzysze, wyrzucić mahometań-skiego psa do rynsztoka! — Zanim jednak dotarł do drzwi, za którymi leżał mahometanin, Juan przecisnął się przez otaczający go tłum i z podniesionymi rękami stanął przed wejściem do pokoju. — Kto chce przejść przez te drzwi, musi najpierw mnie powalić — zawołał potężnym głosem. — No to cię powalimy! — pienił się Tomasz i wymierzył swemu dobroczyńcy potężny cios w twarz. Juan zatoczył się, a z ust pociekł a mu krew, ale dysząc ciężko rzekł: — Jeśli wystarczy ci odwagi, uderz mnie jeszcze raz, Tomaszu! Nie będę się bronić, ale dopóki żyję, nie ustąpię z tego miejsca. — Będziesz miał, co chcesz! — ryknął ospowaty i zamierzył się do nowego ciosu. Ale już pochwyciło go dziesięć czy dwanaście rąk i odciągając go rzuciło na ziemię. Nikczemny czyn otrzeźwił wszystkich obecnych, a ich gniew obrócił się teraz przeciw tchórzliwemu brutalowi. W tym swoim gniewie byliby go pewnie zabili, gdyby ich Juan nie powstrzymał: — Pozwólcie mu odejść, nie wiedział co czyni! — Ale go tu chyba dłużej nie zatrzymasz? — zapytał stary Mingo. — Dlaczego nie? odrzekł Juan. — Nie powiedziałem przecież, że ma odejść ten, kto mnie uderzy, tylko ten, 193 13 Żebrak z Granady który Maurowi wyrządzi krzywdę, a to dotąd nie miało miejsca. — To jest ponad moje rozumienie — pokiwał głową żebrak. Potem cicho odszedł. Następnej nocy Juan czuwał u łoża chorego, który pod wieczór przeszedł ciężki krwotok i leżał nieprzytomny. Dopiero nad ranem wróciły choremu siły i przytomność. Litościwie zwilżał mu Juan rozpalone wargi, podawał gorączkującemu picie. — Ty jesteś dobry! — szeptał chory. — Gdyby wszyscy chrześcijanie, podobnie jak ty byli prawdziwymi naśladowcami Jezusa głoszącego miłość do wszystkich ludzi, bylibyśmy my, Maurowie, dawno już chrześcijanami. Juan milczał wstrząśnięty, ponieważ nie znalazł żadnej odpowiedzi. — Czuję, że zbliża się mój koniec, bi smi'llah! W imię Allaha! Potem próbował się podnieść, rozpostarł ramiona i modlił się: Bóg jest Wszechmocny. Bądź pochwalony, najwyższy Boże! Boże, wysłuchaj tego, który cię wielbi! Najwyższa chwała należy Ci się, o Panie, Do Ciebie się modlimy, Ciebie wielbią nasze uczynki. Pokój niech będzie z Tobą, o Proroku! Łaska i błogosławieństwo Boga z Tobą I z wszystkimi czcicielami Boga! Wzruszony słuchał Juan tej żarliwej modlitwy, przekonany najgłębiej, że i ucho Boga nie zamknie się przed tym błagalnym wołaniem. Miłość Boga nie ma granic. Kiedy Juan opuścił w południe pokój chorego, przyszli dwaj emisariusze sądu inkwizycyjnego i zapytali: — Czy to prawda, że daliście schronienie mahometaninowi? — Tak, wziąłem tu chorego z Albaicin — przytaknął Juan. — Maura? — Tak, Maura. — Będziecie musieli odpowiadać przed sądem inkwizy-cyjnym. — Niech mi się stanie według prawa. — Jesteście gotowi wydać Maura? — Tak, jestem do tego gotów — odpowiedział Juan ku ogromnemu zdumieniu otaczających go mieszkańców domu. —Wejdźcie i zabierzcie go. Wahając się weszli obaj wysłannicy do nędznego pokoju. Juan odrzucił koc zasłaniający twarz mahometanina. Urzędnicy inkwizycji zobaczyli twarz zmarłego. Wyjąkali kilka niezrozumiałych słów i w pośpiechu opuścili pomieszczenie. Przy pożegnaniu wręczyli Juanowi kartkę z poleceniem stawienia się następnego dnia przed inkwizytorem. Spokojnie schował papier, udał się do łoża zmarłego i w ogromnym skupieniu odmówił „Ojcze Nasz". 194L DOBROCZYŃCA — Wezwałem was — powiedział dominikanin, który w tym czasie sprawował urząd inkwizytora Granady—ponieważ wpłynęł a na was skarga. — Na twarzy poważnego mężczyzny igrał pogardliwy uśmiech. — Zapewne to jeden z waszych podopiecznych zaskarżył was, człowiek mały, ułomny, przypominający swym wyglądem brzydkiego fauna. — Duchowny wziął do ręki papier, by podać nazwisko. Juan jednak przerwał mu wzburzony: — Proszę/iie czytać, ojcze! Nie chcę umniejszać swej miłości do jednego z moich dzieci. Swymi mądrymi, stalowymi oczami spojrzał inkwizytor badawczo na stojącego przed nim Juana, po czym cicho powiedział : — No dobrze, nie leży w naszym zwyczaju, by podawać nazwiska oskarżycieli, sądziłem jednak, że w tym wypadku mogę zrobić wyjątek. Ale jak chcecie. Jesteście więc oskarżeni o to, że zanieśliście na własnych plecach do waszego szpitala jakiegoś Maura z Albaicin i udzieliliście mu schronienia. Przyznajecie się do tego? — Tak, taka jest prawda, którą wam przekazano. — Maurom, którzy byli za biedni, by wy wędrować, a odmówili przyjęcia sakramentu Chrztu, na mocy specjalnego zezwolenia — wydanego przez Radę Dwudziestu Czterech i za zgodą sądu inkwizycyjnego w Granadzie — 196 pozwolono na zamieszkanie w kilku ulicach Albaicin, naturalnie z zakazem przeniesienia się do innej dzielnicy. W razie choroby któregoś z nich pozostali współwyznawcy mogą udzielić pomocy. Nie można jednak mahometanina przyjąć do chrześcijańskiego szpitala. Musicie więc przyznać się do winy. — Wiem, że wykroczyłem przeciw ludzkiemu prawu. Chorego wówczas dopiero przyjąłem, gdy dowiedziałem się, że nikt z jego współwyznawców nie udzielił mu pomocy. — Mimo to nie wolno wam było przyjąć go. — Musiałem jednak, ojcze! Siła wyższa przymusiła mnie do tego — odparł Juan cicho. — Tacy pewni tego jesteście? — Ojcze, gdyby nasz dobry Pan przeszedł ulicami Albaicin, i zobaczył w rynsztoku chorego leżącego bez pomocy, zgłodniałego, drżącego od wieczornego chłodu, co uczyniłby wtedy? Nie pochyliłby się nad nim, nie podniósł z ziemi, nie zaprowadził do gospody, nawet gdyby wysoka Rada i święta inkwizycja zabroniły tego? W pierwszej chwili dominikanin chciał się unieść gniewem, potem jednak opanował się, opuścił głowę i rzekł: — Idźcie w pokoju. Nie mogę wam zaprzeczyć. W patio, wspaniałym, wewnętrznym podwórzu pałacu inkwizycji, siedziało bezczynnie kilku woźnych sądowych, którzy, na widok Juana opuszczającego budynek, poderwali się: — He, spójrzcie na tego wariata — drwił jeden z nich. — Oto człowiek, który wszystkich łachmaniarzy Granady u siebie przyjmuje. — Nie wszystkich łachmaniarzy, dobry przyjacielu — odparł Juan. — Dla was jednak mam jeszcze miejsce. Szyderca widząc, że sam został ośmieszony, doskoczył z wściekłością i popchnął Juana tak, że ten wpadł do sadzawki. Podwórze rozebrzmiało ordynarnym śmiechem, zaś Juan przemoczony do nitki wyszedł z wody. Znieważony uśmiechnął się, i rzekł bez cienia złości: — Dziękuję ci za kąpiel, przyjacielu! W tym upale było to nawet przyj emne. 197Śmiech urwał się nagle, chłopcy zdziwionym wzrokiem odprowadzali Juana. — Teraz to naprawdę nie wiem—j ąkał gbur o waty woźny — co mam o nim myśleć. Wtrąciłem go do wody, a on mi jeszcze za to podziękował, tak może postąpić tylko głupiec, albo... —- Święty — dokończył drugi cicho. Tymczasem, nie troszcząc się o ciekawe i drwiące spojrzenia przechodniów, w ociekającym wodą odzieniu szedł Juan przez ulice Granady. Prawie już zapomniał o przykrym incydencie na podwórzu sądowym, bowiem jego myśli zaprzątały inne, ważniejsze sprawy, które nie dawały mu spokoju. Były to przede wszystkim kłopoty finansowe. Dzięki wielkodusznym darom szlachetnie urodzonego Juana de la Torre mógł zapłacić zaległy czynsz i najbardziej ciążące długi u niektórych kupców. Pozostały jednak zobowiązania, z których się nie mógł wywiązać. Do tego jeszcze dom na rybnym targu okazał się o wiele za ciasny, aby pomieścić natłok kalek i chorych. Dawno już zamyślał o wynajęciu większego budynku. Upatrzył sobie już w calle de Gomeres, u stóp wzgórza Alhambry, dom nadający się do tego celu. Nie mógł jednak, ze względu na wysoki czynsz i braki w personelu pomocniczym, marzyć o tym. Sam lub z pomocą kilku zdolnych do pracy mieszkańców domu nie był w stanie obsłużyć wszystkich chorych, wymagających często czasochłonnej opieki. Wprawdzie od czasu do czasu znalazł się ktoś, kto porwany wspaniałym przykładem Juana pomagał chorym i kalekim. Wszyscy jednak już po kilku dniach opuszczali dom nie wytrzymując życia wśród chorych, a często i występnych ludzi. — Dobry Boże! — modlił się Juan. — Ześlij mi bodaj jednego człowieka, który miałby serce dla moich chorych. Na calle de Elvira nagle ktoś go zawołał. Jakaś kobieta przystąpiła do niego mówiąc współczująco: — Co się stało, senior Juan? Wpadliście do wody? — Byłem tak niezręczny, że potknąłem się i wpadłem do sadzawki — uśmiechnął się Juan dobrotliwie. — Wy mnie znacie? 198 — Ależ naturalnie — odpowiedziała dobra niewiasta. i — Całe miasto was przecież zna. Ale proszę ze mną, wysuszę wasze odzienie. Chętnie przyjął Juan to zaproszenie i wkrótce został wprowadzony do dość obszernego, acz nieokazałego domu gdzie, ku swemu zdziwieniu, zastał kilka kobiet i dziewcząt zajętych przędzeniem. Niespodziewane wejście kobiety z zupełnie przemokniętym mężczyzną zatrzymało warczące koła, przerwało żywo prowadzoną rozmowę. — Siostro Eleno, kogo tu przyprowadziliście? — zawołała jedna z obecnych dziwnie brzmiącym językiem hiszpańskim. — O, to jest kierownik szpitala przy rybnym targu. Wpadł do stawu ze złotymi rybkami, matko Marico. — Zawieście mnie na sznurze do suszenia bielizny — żartował Juan i rozejrzał się zadowolony dokoła. Oprócz wielu dobrotliwych, starszych twarzy dostrzegł świeże twarze młodych dziewcząt, które pochyliły się nisko nad kołowrotkami , aby ukryć z trudem tłumiony śmiech. — Cóż to za towarzystwo? — dopytywał się zdziwiony. Pani Elena, która go wprowadziła, odpowiedziała uśmiechając się: — Należymy do stowarzyszenia dziewic i wdów, które żyjąc nadal w świecie trwają w siostrzanej wspólnocie służąc Bogu przez modlitwę i dobre uczynki. Nasza kochana matka Marica ideę naszego stowarzyszenia przyniosła z Niderlandów i święta inkwizycja przez jakiś czas przyglądała się nam podejrzliwie. Przekonała się jednak wkrótce, że chcemy być wyłącznie wiernymi córkami naszej drogiej Matki Kościoła. Juan zwrócił się do przełożonej: — Pochodzicie z Flamandii? — Tak, z Gandawy, podobnie jak cesarz Karol V, mój panie! Właściwie nazywam się Marieke nie Marica, ale siostry wciąż o tym zapominają. Ponownie spojrzał Juan na uśmiechnięte twarze. —Wesoło tu u was — zauważył serdecznie. W takiej ciepłej atmosferze nie tylko szaty schną, ale i serce się otwiera. 199 — O, mokre szaty — powiedziała przełożona. — Przejdźcie do tamtego pokoju i podajcie nam swój strój. — Juan posłusznie wykonał polecenie i dość długo czekał, aż otrzymał z powrotem swoje rzeczy. — Mieliście szczęście — śmiała się matka Marica. — Gdyby przygoda z kąpielą w sadzawce jutro wam się przydarzyła nie wiem, czy mogłybyśmy wasze odzienie wysuszyć. Dziś spaliłyśmy w naszym piecu resztę drzewa. — Takie biedne jesteście? zdziwił się Juan. -— Biedniejsze od kościelnych myszy, ale równocześnie weselsze od nich. — Może pomogę—wyjąkał Juan szukając monety. Ale przełożona podziękowała serdecznie za chęć zapłaty: — O, nie, ojcze Juanie! — mówiła — bardziej od nas potrzebujecie pieniędzy. Dobry Bóg nas nie opuści. Niedługo sprzedamy len, który przędziemy i znowu będziemy mogły zaopatrzyć się w to, co najpotrzebniejsze. Ale wkrótce skończy się nam i surowiec do kołowrotków. — O — zastanawiał się głośno Juan. — Właściwie to moglibyśmy wcale dobrze współpracować. Nie mam bielizny ani ubiorów dla moich dzieci. Ja postaram się o len i wełnę dla was, a wy będziecie dla nas prząść i tkać. Pomyślę i o drzewie, ale oprócz tego zapłacę za robotę. — Jeśli mamy to, co do życia najpotrzebniejsze, jesteśmy zadowolone — odpowiedziała matka Marica. — Ale chętnie będziemy pracowały dla waszych biednych podopiecznych. — Nie tylko z wyprasowanym ubraniem, ale i pokrzepionym sercem opuścił Juan dom na calle de Elvira. To Bóg zesłał mu pomocne ręce, które niejeden niedostatek pozwolą usunąć. To prawdziwe szczęście, że wpadł do wody, inaczej bowiem nie poznałby owych dobrotliwych i pogodnych niewiast. W przyszłości miał się Juan stać ich wiernym i rozważnym przyjacielem. U kupców żebrał o len i wełnę do przędzenia, zaopatrywał dobre siostry w mięso, ryby i chleb, który bardzo często osobiście do ich domu zanosił. Z lżej chorymi przynosił chrust z gór, zimą z lodowatych wód Rio Genil — spływających z łomotem z Sierra Nevada — wyławiał drzewo opałowe. 200 W czasie odwiedzin w calłe de Elwira Juan znajdował dla sióstr słowa serdeczne, słowa budujące, tak że jego przyjścia radośnie wyczekiwały. One ze swej strony czyniły wszystko, aby Juanowi pomóc w jego pracy. Łatały, cerowały, tkały i snuły, prały i zajmowały się szyciem z takim zapałem, że wkrótce mieszkańcy szpitala zaopatrzeni byli w potrzebną im bieliznę i odzież. Pomocnych rąk nigdy nie było za dużo. Zdawało się, że cała bieda Granady tłoczy się do domu przy rybnym targu. Głodni przychodzili do bramy i wyciągali proszące ręce. Zjawiali się żołnierze, którym nie wypłacono żołdu. Kiedy nie udały się żniwa, z suszy poginęły oliwki, zepsuło się wino, wtedy rolnicy nie gdzie indziej, jak tylko w szpitalu szukali schronienia. Juan nie mógł wyjść do miasta, aby od razu nie zostać otoczonym przez gromadę małych, obdartych chłopców i dziewcząt błagających o kilka maravedos. Pewnego razu zabrał całą tę bandę do domu swego dobroczyńcy na Plaża Noeva. Co prawda służącemu na widok rozczochranych i potarganych dzieci ulicy bardzo się wydłużyła twarz, nie śmiał jednak odprawić kierownika szpitala, którego jego pan szanował. Wraz z Juanem całe to towarzystwo wtłoczyło się do wytwornego domu patrycjusza. Otoczony dobrodusznym, kędzierzawym ludkiem stanął Juan przed don Anto-nio Zavanem, który nieco niechętnie, acz trochę ubawiony, obserwował małych obdartusów. — Spójrzcie na nich, don Antonio — powiedział założyciel szpitala. — Przypatrzcie się tym obdartym wróbelkom, które do mnie na ulicy przyfrunęły. Boso w środku zimy gonią, a spójrzcie na tego małego łobuziaka, któremu spod podartego kaftana nagie ramię wygląda, a temu tutaj —Carlos ci na imię, tak?—przez podartą nogawkę gołe kolano wyziera. Pedro w ogóle nie ma koszuli, a nagość swą zakrywa kolorową szmatką, którą gdzieś znalazł. Ach, a mała Carlota marznie nielitościwie w swojej cienkiej szmatce. — Na miłość Boską! — wyjąkał don Antonio. — Gdzie zebraliście tak obszarpane towarzystwo? 201I — O, mówię wam przecież, że przyfrunęło do mnie w drodze — odparł Juan przypatruj ąc się j akby od niechcenia niebieskim aksamitnym zasłonom. Potem odciągnął patrycjusza na bok i w wykuszu okna szepnął mu: — Macie tak wspaniałe tapety, szlachetny panie. Sądzę jednak, że zanim się tak kosztownym materiałem pokryje ściany należałoby je przeznaczyć dla marznących w swych łachmanach dzieci. — Antonio Zavan roześmiał się głośno. — Tak, ale kiedy je wam oddam, powiecie mi znowu, że za drogie są na odzienie dla waszych małych łobuzów i chętnie sprzedalibyście je handlarzowi starzyzną, a w końcu jednak mnie zaproponujecie ich kupno. — Zgadliście — przytaknął Juan śmiejąc się. — Ostatnio otrzymałem od was sto dukatów. — Mam nadzieję, że nie zdrożały w międzyczasie? — Nie, sądzę, że mogę je odsprzedać za tę samą sumę — zastanawiał się Juan ze szczerze niewinną miną. — Dobrze. — Zdecydował patrycjusz. — Spodziewam się, że nie będę zmuszony do kilkakrotnej jeszcze zapłaty za moje zasłony. — Nie będę was niepokoił przez okres jednego roku albo przynajmniej pół roku — śmiał się Juan i przyjął sakiewkę ze stu dukatami. Nieco później zjawił się ze swoją hałaśliwą gromadą w dużym domu towarowym na Bib-ar-ramla i poprosił, by całe towarzystwo ubrano od stóp do głów. Nie wszystko dostosowane było dokładnie do rozmiarów poszczególnych dzieci, ale o to zatroszczyć się już musiały pobożne siostry. Tak więc dom na ulicy Elviry był ostatnią stacją, gdzie Juan pojawił się ze swoją bandą. — Zatroszczcie się, miłe siostry, o to, żeby cała gromadka przyzwoicie się prezentowała—powiedział wesoło, a szepcząc dodał: — Dobrze by było umyć temu towarzystwu głowy i sprawdzić, czy w tych czarnych czuprynach nie zagnieździły się wszy. — No, zobaczymy — zaśmiała się matka Marica — i od razu razem z siostrami zabrała się do roboty. 202 Ale tych potrzebujących i zwracających się o pomoc do powszechnie znanego dobroczyńcy było dużo. Nikt jednak, kto zapukał do bramy szpitala przy rybnym targu, nie pukał nadaremnie. Gdy pewnego bardzo mroźnego, zimowego dnia podawano dymiącą zupę, pojawił się dobry tuzin wygłodniałych postaci. Byli to mężczyźni o twarzach ponurych, zgorzkniałych. Jeden z nich tłumaczył, że są robotnikami budowlanymi i z uwagi na zimną porę roku nie mają ani pracy, ani zarobku . — Jesteśmy najbiedniejsi — powiedział ponuro. — Ślepi lub kulawi moglibyśmy liczyć na pomoc, ponieważ jednak mamy jeszcze zdrowe kości, nikt nam kawałka chleba nie poda. Jeśli wy nam nie pomożecie, to co się z nami stanie? — Bez namysłu zaprosił Juan bezrobotnych do stołu, na co niechętnie patrzył jeden i drugi z jego podopiecznych, bo otrzymał niepełny talerz zupy. Juan jednak nie zwracał na to uwagi, zadowolony z miłosiernego uczynku. Do bramy szpitala z prośbą o pomoc pukali również biedni studenci. Dobroczyńca każdemu pomagał według swoich możliwości. Przydzielał mieszkania, a bardzo często pewne wyżebrane dary zanosił osobiście do zimnych studenckich pokoików. Gdy pewnego dnia wrócił z takiego obchodu do domu, u progu drzwi usłyszał ciche kwilenie i — gdy zaskoczony pochylił się — znalazł zawiniętą w szmaty małą dziewczynkę, którą jej własna matka, licząc na jego dobroć, tu podłożyła. — Och, ty biedne dziecko — powiedział przejęty Juan biorąc kwilące niemowlę na ręce. — Na pewno twoja biedna matka nie mogła cię nakarmić. Nasz dobry Pan mówi: „Gdyby nawet matka o swoim dziecku zapomniała, to ja nie zapomnę. Będę mu ojcem i matką". — Delikatnie zaniósł dziecko do domu. Drugiego dnia zawiózł je do znanej z dobroczynności rodziny w blisko położonej wiosce Gavia. Jej opiece powierzył dziecko, sam zaś regularnie płacił odpowiednią kwotę na utrzymanie biednej sierotki i nie upłynął nawet tydzień, jak udał się do dobroczyńców, by osobiście upewnić się, jaki jest los jego małej Ginesy. Stale upo- 203minął opiekunów, by małą wychowali z całą troską i miłością, przywołując słowa Pana: „Kto przyjmie jedno z tych małych, którzy we mnie wierzą, ten mnie przyjmuje". Największą troską jednak napełniał go trędowaty Gon-zaleź Diaz, który nikł w oczach. Z dnia na dzień coraz bardziej podupadał na zdrowiu i pełna poświęcenia opieka Ju-ana była daremna. — Biedny przyjacielu — powiedział, gdy pewnej nocy czuwał przy jego łożu. — Wkrótce przeniesiesz się do wieczności. Chciałbyś odejść nie pogodziwszy się z Bogiem? — Chory nie odpowiadał, patrzył tylko swymi niewidzącymi oczyma w próżnię. — Napisano — ciągnął dalej Juan — „nawet jeżeli twoje grzechy są czerwone jak szkarłat ponad śnieg je wybielę". Cokolwiek zrobiłeś, Bóg ci wybaczy! — Wciąż jednak czekał daremnie na odpowiedź. — Proszę Cię, na miłość Boską, powiedz mi w końcu, co ci takim ogromnym ciężarem na sercu legło, że zamyka ci usta. Zabiłeś człowieka? — Trędowaty potrząsnął przecząco głową. — Krzywo przysięgałeś? Cudzołożyłeś? Byłeś bandytą? Co jeszcze gorszego zrobiłeś, mój synu? — Nie! nie! — wymamrotał trędowaty. — Mój grzech jest za wielki, by moc kapłana mogła mi go wybaczyć. — Powiedz swemu Ojcu wszystko, co twoją duszę obciąża. Słyszysz? Mów wszystko swemu Ojcu! Widać było, że trędowaty toczy ciężką walkę z samym sobą. Parokrotnie rozpoczynał mówić, w końcu skinieniem dał znać dobroczyńcy, by się zbliżył do niego i ledwo dosłyszalnym głosem wyrzekł: — Zdradziłem wiarę. Przeszedłem od chrześcijan do mahometan i przysięgałem prorokowi na Koran. — Gdzie się to stało? — badał Juan. — To było w Ceucie. Będzie temu dziesięć, a może więcej lat. Pracowałem wtedy jako robotnik przy budowie umocnień twierdzy. Twarda robota, bezlitosny żar słońca, bicze dozorców przyprowadziły mnie do rozpaczy. Pragnąłem końca za każdą cenę. Miałem w Ceucie jednego tylko przyjaciela... 204 — Nazywał się Juan Ciudad — dorzucił pospiesznie Juan. — Mówiłeś do niego Joao, jak to jest w zwyczaju w Portugalii. Jemu zdradziłeś swój plan, a on cię zaklinał, byś został. Ale ty, nie słuchając go, w nocy przeszedłeś przez granicę do Tetuan. — Skąd ty o tym wiesz?—zapytał chory wielce zdziwiony. Ale Juan ciągnął dalej, nie odpowiadając na jego pytanie: — Ty nie wiesz, jak bardzo twój przyjaciel cierpiał z twojego powodu. Twoja ucieczka doprowadziła go na skraj rozpaczy. Nawet w nocy nie zaznał spokoju. Widział cię ustawicznie na jawie i we śnie. Bez przerwy męczył go wyrzut: Ty pozwoliłeś mu popaść w tak ciężki grzech. Dlaczego się nie ofiarowałeś za niego? Od ciebie Bóg zażąda kiedyś rachunku za jego duszę! Ach Gonzalez, Gonzalez, coś ty mi uczynił! — Ty jesteś... jąkał trędowaty wzburzony. — Tak, ja jestem Juan Ciudad. Jestem niegodziwcem, na którego duszy ciąży twój grzech i który będzie nosić go dotąd, dokąd ty nie pogodzisz się z Boską sprawiedliwością. —Jęcząc ukrył Juan swą twarz w rękach i długo milczał w najgłębszym wzruszeniu. Potem jednak nieco uspokojony mówił dalej. — Wciąż nie mogę jeszcze pojąć, że to ty jesteś tym młodym człowiekiem, powinieneś mieć przecież najwyżej nieco powyżej trzydziestu lat i... — A ja wyglądam jak starzec, chcesz powiedzieć. Ach, wiele, wiele przeżyłem. Chcę ci to opisać. Maurowie przyjęli mnie jako jednego ze swoich, gdy tylko zdecydowałem się przejść na islam. Mieszkałem w ich domach, byłem gościem przy ich stołach. Potem jednak stało się coś strasznego. Zachorowałem. Zaczęło się od rąk. Palce pokryły się ranami, które się nie zabliźniały, poczęły gnić, odpadać. Wtedy pewnego dnia przystąpił do mnie szejk z Tetuan mówiąc: — Dotknął cię trąd, nie możesz dłużej u nas pozostać. Idź w pokoju, gdybyś jednak zbliżył się do naszego miasta, przepędzimy cię kamieniami. — A potem? — Potem spytałem zrozpaczony, co mam począć. Zginę w nędzy, gdyż rękami pokrytymi ranami nie zarobię nawet 205na kawałek chleba. Ale szejk pokiwał głową i rzekł: — Jako syn proroka wiesz, że wszystko, co nas spotyka, zapisane jest w księdze Allaha. Jeżeli on chce, byś umarł, umrzesz, chociaż dbalibyśmy o ciebie jak matka o swoje dziecko. Jeżeli natomiast postanowione, że żyć będziesz przez wszystkich opuszczony, wyzdrowiejesz. Oddal się więc w spokoju. Insch'Allah! Jak Bóg chce! Wtedy zaryczałem jak zwierz, przeklinałem Allaha i proroka, przekląłem siebie samego jako odszczepieńca od własnej wiary. Tego samego dnia wyrzucono mnie ze wspólnoty. — A jak doszedłeś tu? — Latami błądziłem z miejsca na miejsce, od namiotu do namiotu. Tu i ówdzie podano mi kawałek chleba. Kiedy indziej przepędzano mnie kamieniami albo szczuto psami. Mieszkałem na pustyni, nocowałem w jaskiniach. Nocą błądziłem potajemnie po ulicach miast i żywiłem się odpadkami, którymi nawet świnie gardziły. Czułem, jak mnie trąd coraz bardziej rozkłada, odczuwałem wstręt do samego siebie, wlokłem się podobny do żywego trupa. Wiedziałem, że wkrótce stracę wzrok, w oczach z dnia na dzień coraz większa ciemność. Byłbym zgubiony, gdyby się nikt nade mną nie ulitował. Zawlokłem się do Gibraltaru, znalazłem rybaka, który mnie ukrył na swoim statku i zawiózł do Hiszpanii. Żebrząc dotarłem do Granady, aż pewnego dnia załamałem się u twoich drzwi. Bóg chciał, żebym cię znowu odnalazł. Długie milczenie zapadło po tej wstrząsającej relacji. Potem jednak odezwał się Juan: — Masz rację. Bóg cię do mnie doprowadził. On czeka na ciebie, jak Ojciec na straconego syna. Jeszcze dziś przyślę ci księdza. Gdy zaświtał dzień, trędowaty pogodził się z miłosiernym Bogiem. — Jestem bardzo szczęśliwy — powiedział do Juan a, jak tylko ksiądz opuścił dom. —Trąd doprowadził mnie do Boga. Gdybym zdrów pozostał, byłbym za swój grzech skazany na wieczne potępienie. Tak jednak zostałem dzięki trądowi wybawiony. Teraz już godzę się ze śmiercią, wiem bowiem, że Bóg mi wybaczył. W kilka dni później Gonzales umarł w ramionach swego przyjaciela. Juan natomiast został uwolniony od swej ogromnej udręki, udręki, która go przez tyle lat męczyła. Bóg na nowo obdarował pokojem Juana i zmarłego trędowatego. 206GODZINA CIEMNOŚCI Przez okres trzech lat dom przy rybnym targu był miejscem schronienia dla wszystkich dotkniętych jakąkolwiek biedą. Wykorzystany do ostatniego kąta był już za mały. Juan podjął szybką decyzję i wynajął gospodę w calle de Gomeres, która miała nie tylko więcej pomieszczeń dla chorych, ale i dużą salę taneczną, która się świetnie nadawała do celów Juana. Zaledwie zakupiono niezbędne sprzęty, przeprowadzono się do nowego szpitala. Juan na swoich ramionach przeniósł chorych, którzy nie byli zdolni do przejścia o własnych siłach. Don Antonio oddał do dyspozycji swój wóz, przetransportowano na nim meble. Do nowego domu wprowadziła się wkrótce cała biedota Granady: ślepi, głusi, niemi, kalecy, sparaliżowani, ospowaci, owrzodzeni, żebracy i sieroty. Dawną salę taneczną przeznaczono dla bezdomnych i wędrowców, którzy nigdzie miejsca znaleźć nie mogli. Juan postarał się o materace, maty, koce, stoły, ławki i krzesła. W środku dużego pomieszczenia ustawił piec, przy którym można się było grzać w czasie chłodów. Dla wszystkich stał się wszystkim: ojcem i dobroczyńcą, dla biedy wszelakiej — litościwym Samarytaninem. 208 Po krótkim czasie nowy azyl przygarnął dziwnych gości. Przychodzili nie tylko cierpiący prawdziwą biedę, ale również wszelkiego rodzaju męty społeczne, włóczędzy, pijacy, złodzieje, kieszonkowcy, szulerzy, dezerterzy, zbiegli galernicy i parokrotnie Juan stwierdzał rano, że któryś z jego gości zabrał koc. Niemniej podejrzane były niektóre z kobiet i dziewcząt, które umieszczono w oddzielnym pokoju. Żebraczki, złodzieje i ulicznice uczyniły azyl swym miejscem spotkań. Nic więc dziwnego, że wkrótce szpital stał się domem cieszącym się najgorszą sławą w całej dzielnicy Alhambra i sąsiedzi skarżyli się na stale wzrastające uczucie zagrożenia. Ludzie, dobrze życzący Juanowi i jego dziełu, czynili mu poważne zarzuty i zaklinali go, by przecież nie przyjmował najbardziej zdeprawowanego elementu wielkiego miasta. Ich prośby pozostawały bezskuteczne. — I co to pomoże, jeżeli zabronię im wstępu? — odpowiadał ojciec ubogich. — Wtedy będą nocowali na stopniach schodów, w bramach i na pewno się nie zmienią na lepsze. — A wy naprawdę wierzycie w to, że tych ludzi można jeszcze nawrócić? — zapytał Juana pewnego dnia radca miejski, Garcia de Piza, w rozmowie na ten temat. — Tak, wierzę w to! — odpowiedział dobroczyńca z mocą.:— Większość z nich stała się zła tylko na skutek nędzy i głodu. Poza tym wierzę we wszechmoc miłości. Z ledwo tłumionym szyderstwem przysłuchiwali się nocni goście Juanowi, gdy ten zaklinał ich, by w imię świętych ran Chrystusa zmienili swoje życie. — O, tak, ojcze Juanie! — garnął się jeden z drugim taki szelma do ojca biednych, obłudnie wywracając oczami: — Skieruj nas z powrotem na drogę cnoty! — Kradł mu przy tym z kieszeni ostatnie maravedos. Co wieczór Juan odmawiał modlitwę wieczorną, przy czym jego goście pobożnie składali ręce, natomiast inni w tym samym czasie, gdzieś w kącie, rozmawiali na temat najbliższego planowanego włamania. 209 14 Juan, w swej dobroduszności, do odbierania darów od dobroczyńców wyznaczył największą hołotę. Mężczyźni nie omieszkali wykorzystać tego do nocnych odwiedzin. Rezultaty jego postanowienia nie dały na siebie długo czekać. Azyl stał się miejscem, gdzie paserzy i złodzieje handlowali łupami, pochodzącymi z nocnych wypraw. Pewnego wieczoru Juan był świadkiem tego, jak młody człowiek pokazał paserowi srebrny sygnet, za który ten zaofiarował stosunkowo niską cenę. — O, za to otrzymasz, Pablo, na pewno więcej pieniędzy — wmieszał się ojciec ubogich, który niespodziewanie znalazł się przy targujących. — Od kogo masz ten klejnot? — Odziedziczyłem go po bardzo miłej ciotce, która już, niestety, umarła — wyjąkał oszust. — Ale to wcale nie jest damski pierścionek. — No, naturalnie, ona otrzymała go w spadku po dziadku. Niestety, muszę go sprzedać. Bieda mnie do tego zmusza, ojcze Juanie. Inaczej nigdy bym się z tak cenną pamiątką nie rozstał. Pablo zrobił tak smutne oczy, że Juan do głębi wzruszony powiedział mu: — W takim przypadku nie powinieneś go tak tanio sprzedać. Daj mi go. Znam kogoś, kto mi zań da masę dukatów. — Ale gdzie chcesz go sprzedać? — spytał hultaj niepewnie. — To moja sprawa — uśmiechnął się ojciec ubogich obiecująco i schował pierścionek. Następnego dnia zjawił się Juan właśnie w domu radcy miejskiego, Garcii de Pisa, który mu niedawno radził, by był ostrożniejszy w wyborze swych gości. Ojciec ubogich zastał go w nienajlepszym humorze. — Dzisiaj w nocy dokonano u mnie włamania—powiedział szlachcic mrukliwie. —Nie zdziwiłbym się, gdyby złodziei szukano wśród waszych klientów. Między innymi skradziono mi cenne klejnoty. — Wierzę, że moi biedni przyjaciele są zupełnie niesłusznie o to posądzeni — odpowiedział Juan uśmiechając się. 210 — Nie ma wśród nich nikogo, komu mógłbym tę kradzież przypisać. Ponieważ jednak właśnie o klejnotach mowa, mam tu kosztowny sygnet, który biedny chłopak odziedziczył po ciotce. Oglądnijcie go, może wam się spodoba i w końcu kupicie go. Don Garcia był zbyt rozgniewany, by tej ofercie więcej uwagi poświęcić. W końcu jednak rzucił okiem na klejnot, wziął go do ręki i wybuchnął szalonym śmiechem. — Co się stało? — zapytał Juan zupełnie zaskoczony. — Czy ten pierścionek ma tak małą wartość, że to pobudziło was do śmiechu? — O, wcale nie! Przeciwnie, to bardzo kosztowny klejnot — odparł szlachcic, wciąż jeszcze śmiejąc się. — I od swej ciotki otrzymało to małe biedactwo ten pierścionek? Dobra ciotka pochodziła ze szlachty? Proszę zobaczyć, na kamieniu widnieje herb. — Właściwie nie wierzę, by ten chłopak miał ciotkę szlachetnie urodzoną — odparł Juan wolno. — W to i ja nie wierzę. W każdym razie musiałbym ją znać, ponieważ to herb mojej rodziny. Spójrzcie tam — i don Garcia wskazał na tarczę herbową umieszczoną nad drzwiami. — Rzeczywiście, to ten sam herb — odrzekł Juan zdumiony. — Skąd ciotka mogła mieć ten pierścionek? — I ja zadaję sobie to pytanie — zaśmiał się radca. — Do wczoraj jeszcze klejnot należał do mnie. — Sądzicie? — Sądzę, że złodziejaszek ukradł pierścionek u mnie i nie mógł sobie znaleźć lepszego pasera jak tylko ojca Jua-na, który właśnie mnie sprzedaż pierścionka oferuje. Zaprawdę jest to jedna z najbardziej szalonych historii, jaka mi się kiedykolwiek przydarzyła. Ojciec ubogich zaniemówił ze zmartwienia i zdziwienia. Don Garcia powiedział jednak: — No, niech was ta historia czegoś nauczy, ojcze Juanie! Teraz widzicie, jakie męty przygarniacie. — Jakże bym mógł przypuszczać — wyjąkał Juan blady z przestrachu. 211— Nie bierzcie sobie znowu tego tak bardzo do serca — uspokajał go szlachcic dobrotliwie. — Dzisiaj wieczorem chłopca przymkniemy i sprawa będzie załatwiona. — O nie, tego proszę nie robić — błagał Juan radcę. — Sam z nim będę rozmawiał, przemówię mu do sumienia i on mi wszystko to, co ukradł, zwróci. Na miłość Boską! Nie unieszczęśliwiajcie młodego chłopaka! Skazano by go niewątpliwie na kilka lat galer. Wiele wysiłku kosztowało Juana przekonanie szlachcica, by oszczędził złodzieja. — Wiem, że to, co czynię, jest zupełnie fałszywe — powiedział w końcu don Garda. — Ale, niestety, wam nie jestem w stanie odmówić. Przynieście mi zrabowany skarb z powrotem, a wtedy opryszek niech idzie, dokąd chce. Wczesnym wieczorem zjawił się Pablo w azylu i spytał pełen oczekiwania, ile za pierścionek otrzyma. — Pięć lat jako skazaniec na galerach — odpowiedział Juan z troską w głosie. — Co powiedziałeś, ojcze? — wyjąkał włamywacz blednąc. — No, słyszałeś — pięć lat galer. A jeśli się nie poprawisz, dojdzie do tego jeszcze wieczyste potępienie. — Komu proponowałeś kupno pierścionka? — jąkał Pablo rozluźniając krawat, który nagle wydał mu się za ciasny. — Szlachetnemu dobroczyńcy, don Garcii de Pisa, któremu niejeden dar zawdzięczamy, a któremu ty w zamian za to ukradłeś pierścionek i wiele innych kosztowności. Jak mogłeś mnie tak haniebnie tą swoją ciotką okłamać? — Jestem zgubiony — bełkotał śmiertelnie blady złoczyńca. — Zapewne siepacze czekają już pod drzwiami, aby mnie schwytać. Ojcze Juanie, pozwól mi odejść, ani chwili dłużej nie mogę tu pozostać. — Najpierw jednak oddasz wszystko to, co ukradłeś — odrzekł Juan przytrzymując go mocno. — Tak, tak! —wyjąkał Pablo. —Wszystko wydam. Pokażę ci. Chodź ze mną. — Pospiesznie grzebał w swoim legowisku i wyciągnął spod maty skradzione kosztowności. 212 — To wszystko, ojcze Juanie. Oddaję je. Tylko nie na galery! Tylko nie na galery! Pozwól mi odejść. Pozwól mi... — Zostań tu — powiedział Juan stanowczym głosem. — Nie stanie ci się nic złego. Ale teraz wszystko spakujesz i odniesiesz don Garcii, wszystkie skradzione mu przedmioty. — Ja sam? Ja sam mam...? — Jęknął chłopak. — Tak, ty sam. A ja pójdę z tobą. Ze zdziwieniem spoglądał don Garcia na skradzione klejnoty, które Pablo drżącymi rękami wykładał na stół. — To wszystko, co mi zginęło — stwierdził. Potem zwrócił się do młodego człowieka, który stał przed nim dygocząc. — Mogłem cię oddać pod sąd, na pewno na wiele lat zostałbyś przykuty do wioślarskiej ławy, gdybyś nie miał tak wspaniałego orędownika, jemu podziękuj, że jesteś wolny! — Naprawdę mogę iść dokąd zechcę? — wyjąkał złodziej mnąc w dłoni swą brudną czapkę. — Nie ukarzecie mnie? — Jesteś wolny i możesz iść dokąd zechcesz — przytaknął radca. Opryszkowi nie trzeba było dwa razy tego powtarzać. Jak mógł najprędzej wyskoczył z domu. — Wy, naturalnie, wierzycie w to, że chłopak się poprawi — śmiał się don Garcia. — O, tak, na pewno! — odpowiedział Juan pełen nadziei. — To było dobrą lekcją dla niego. — Mam nadzieję, że dla was też — zauważył szlachcic z pewnym powątpiewaniem spoglądając na ojca ubogich. — Właściwie to wy powinniście być zadowoleni z mojego azylu — odparł Juan dobrodusznie. — Gdyby go tutaj nie było, nigdy nie odzyskalibyście swoich klejnotów. — Sądzicie zapewne, że wam się należy znaleźne—zaśmiał się radca. — Niech i tak będzie — mówiąc to wcisnął Juanowi kilka złotych monet do ręki. — Wasz duży dom przysparza wam zapewne wiele kłopotów. — Jeden Bóg to wie tylko — westchnął Juan i podziękował za wspaniałomyślny dar. 213Skoro tylko powrócił, zbliżył się do niego Pablo, chwycił jego rękę i wyszeptał: — Wierz mi, ojcze Juanie, pierwszy raz uczyniłem coś podobnego. — Mam nadzieję, że i ostatni, a to jeszcze ważniejsze — odrzekł poważnie dobroczyńca. — Tak, przyrzekam ci to — wyjąkał chłopiec. — Przecież dawniej nie byłem taki, ale tu, w tym azylu, tyle się słyszy i nie wszystko, czego się tutaj człowiek uczy, jest dobre. — Chodź do mojego pokoju—powiedział Juan po krótkim milczeniu. —Tak, więc powiedz mi, co się tu dzieje? — zachęcał Pabla, gdy zostali sami. — Czy ty jesteś ślepy, ojcze Juanie, że niczego nie widzisz? — spytał zdziwiony i skruszony Pablo. — Czy ty nie wiesz tego, że przyjmujesz największych złoczyńców Granady? Nie zauważyłeś, jak się z ciebie, poza twoimi plecami, śmieją? Gdy ty odmawiasz modlitwę wieczorną, rozmawiają na temat następnego włamania, a złodzieje wypróżniają ci kieszenie. Tak, ty nakłaniasz nas do dobrego, ale pokusa złego jest potężniejsza, wierz mi, ojcze Juanie! Kierownik szpitala słuchał zupełnie roztrzęsiony. — Tak to j est—wyszeptały j ego drżące wargi. — Pozostaw mnie samego. Muszę się zastanowić nad tym, co mam uczynić. — Nie zdradź mnie tylko przed tamtymi. Zabiliby mnie — błagał Pablo jeszcze w drzwiach. Ale Juan skinął mu tylko bez słowa. Długo siedział ze złożonymi rękami przy stole zapatrzony przed siebie. Więc tak daleko to zaszło. Jaskinią zbójców, domem wszelkiego zła, w którym zacna, młoda krew narażona była na niebezpieczne pokusy — oto, czym stał się jego azyl! A on wierzył we wszechmoc miłości sądząc, że dobro silniejsze jest od zła. Teraz dopiero dowiedział się o tym, że poza jego plecami śmiano się z niego. Wychodził do nich ze swoim kochającym, litościwym sercem, a oni opróżniali mu kieszenie. — Głupcze! Głupcze! Głupcze! — wyjąkał. — Słusznie nazywają cię głupcem. Chciałeś byś dobroczyńcą, a sam 214 k stałeś się przestępcą. — Nad Granadą zapadła noc, ale Juan nie zapalił światła w swoim ciemnym pokoju. Czy to wszystko, w co wierzył, było kłamstwem, oszustwem? Czy miłosierdzie tak słabe jest wobec zła? Czy za mało jeszcze uczynił, odmawiając sobie wszystkiego dla cierpiących braci i sióstr? Czy nie dla nich został żebrakiem? Czy nie pracował i nie troszczył się o nich, wkładając w to wszystkie swoje siły? Czy w modlitwie nie wstawiał się za nimi u Boga? Cóż jeszcze mógł uczynić? A gdzie był sukces? Ile niewdzięczności doznał od tych, których kochał! Zwymyślali go, pluli na niego, drwili i śmiali się z niego, okradali go i bili. Tylu ludziom pomógł, rany zaleczył, ofiarował zdrowie i życie. Gdzie było podziękowanie za całą jego miłość? W owej godzinie zbliżył się do niego kusiciel i szeptał: — Wyjdź z Granady, Juanie. Niczego tu nie wyprostujesz, ponosisz tylko winę za tyle zła, które się pod twoim dachem dokonuje. Jak mogłeś się odważyć na rozpoczęcie takiego dzieła ty, który przed Bogiem sam jesteś grzesznikiem. Opuść Granadę dziś jeszcze. Ktoś inny, ktoś godniejszy tego, będzie kontynuował twoje dzieło. Juan opuścił głowę. — Nie mogę odejść — jęczał w ciemnościach. — To przecież Bóg mnie powołał i wysłał do Granady. O Panie! Ty dobrze przewidziałeś: „Granada będzie twoim krzyżem". Więc pomóż mi go nieść, bo spójrz, ulegnę, jeśli mi nie pomożesz! Nie, nie, to niemożliwe, żeby zło silniejsze było od dobra. Za słaba, zbyt wątła była jego miłość. Zamiast palić się wielkim płomieniem, była wygasającym żarem. Zawsze jeszcze liczyła na wdzięczność i wzajemność, gdy nie powinna dla siebie niczego już pragnąć, a wszystko ofiarować Bogu i biednym! — Pomóż mi, Boże! — modlił się z całą żarliwością. — Rozpal ogień Twojej miłości w mojej duszy. Ześlij cierpień tyle, ile zechcesz, lecz nie pozwól mi zwątpić w to, że to Ty mnie powołałeś. Powoli mijały godziny nocy. Gdy nadszedł ranek, Juan zmęczony i zupełnie rozbity po nieprzespanej nocy poszedł do kościoła klasztornego Santa Cruz. Po Mszy świętej 215ukląkł przed swym spowiednikiem, ojcem dominikanów, Portillo, wyznając mękę i udrękę swego serca. — To, co mi wyznajecie, prędzej czy później przyjść musiało — odezwał się ksiądz, gdy Juan skończył. — To wszystko musiało doprowadzić do bezgranicznego rozczarowania, bo nie ma ciemniejszej godziny od tej, gdy dowiadujemy się, że nasza miłość zbierała tylko owoce niewdzięczności. Tylko ten znajduje spokój, kto niczego już dla siebie nie oczekuje. Wracajcie do waszego dzieła i służcie biednym w miłości. Jednakże dokonajcie surowszej selekcji i usuricie wszystkich tych, którzy zgorszenie sieją i kuszą innych. — Jak mogę osądzać, skoro sam jestem grzesznikiem? — wyj ąkał Juan przestraszony. — Wy nie macie osądzać, tylko usuwać to, co złe i szkodliwe. Nie możecie cierpieć pod swoim dachem złych ludzi, chyba, że wykażą prawdziwą skruchę. Przyrzeknijcie mi to! — Przyrzekam — odrzekł Juan cicho. Cały dzień zamartwiał się tym, kogo ze swoich gości usunąć, by być posłusznym poleceniu spowiednika. W szpitalu znajdowali się tacy, których stan zdrowotny uprawniał do zwolnienia. Nie było to zupełnie słuszne, że ich tak długo zatrzymywał, gdyż znalazłoby się wielu biedniejszych, pukających bezskutecznie do jego drzwi. Dlatego Tomaszowi, człowiekowi z bliznami po ospie i kilku innym jeszcze, których podejrzewał, że zostawali w domu tylko z uwagi na wstręt do pracy, polecił opuścić szpital, by zdobyć miejsce dla innych. — Dowiedziałem się od rybaków na targu — powiedział — że w porcie Motril j est dla was praca, którą możecie wykonać. — Mamy odejść? — dąsał się ponuro ospowaty. — A więc wyrzucasz nas stąd, jeśli dobrze zrozumiałem? — Tak, nie mam innego wyboru. Nie mogę przyjmować odpowiedzialności za to, że zdrowi zajmują miejsce, które się chorym należy. Otrzymacie strawę i wszystko to, co potrzebne do podróży, a teraz idźcie z Bogiem. 216 — Z Bogiem? — mruknął Tomasz. — Masz na myśli: wynieście się do diabła! Nie byliśmy tak posłusznymi owieczkami, jak tego sobie życzyłeś i teraz nagle twoje miłosierdzie skończyło się. Dobrze, odejdziemy. Ale wiedz, zanim się nas pozbędziesz, jesteś najnędzniejszym obłudnikiem i wstrętnym łowcą dusz, jakiego kiedykolwiek na swej drodze spotkałem. Chodźcie, towarzysze, nic tu już po nas! Juan zauważył zaskoczony, z jaką złością mężczyźni ci od niego odchodzą. Trzy lata mieszkał z nimi pod wspólnym dachem, znosił ich błędy, a upokorzenia i obelgi odpłacał miłością. Teraz odeszli od niego z pretensjami i nie mieli dla niego nic prócz przekleństw i złorzeczeń. Takie więc było żniwo jego miłości! Wieczorem odprawił Juan od drzwi swego azylu kilku pijanych i jawnych złoczyńców. Klnąc odeszli. Gdy następnego dnia późnym wieczorem wracał do domu, po prośbie 0 jałmużnę, czekało na niego kilku z tych chuliganów 1 obrzuciło kamieniami, przy czym jeden kamień trafił go tak nieszczęśliwie w skroń, że krwawiąc osunął się na ziemię. Kiedy znów przyszedł do siebie, leżał na macie w swoim szpitalu. Pochylony nad nim Pablo powiedział: — Posłaliśmy po lekarza. Niedługo tu będzie. — Jak się tu znalazłem? — wyjąkał Juan. — Pablo cię znalazł i przyniósł tu — wyjaśnił jeden ze stojących dokoła. — Dziękuję ci — powiedział cicho ojciec ubogich szukając ręki młodego człowieka. — Widocznie zasłużyłem tylko na to, by mnie kamieniami obrzucano. Za mało we mnie miłości. Mężczyźni stali wstrząśnięci, podczas gdy ich dobroczyńca ponownie stracił przytomność. PIERWSI UCZNIOWIE Nowy szpital przysporzył Juanowi wiele kłopotów i trosk. Częściej, niż do tej pory, musiał wychodzić po prośbie, gdyż kuchnia i piwnica świeciły pustkami, i nie było pieniędzy na opłacenie czynszu za wynajęcie domu. Gdy w dniu św. Jana wrócił późnym wieczorem z takiej wędrówki do domu, usłyszał z pałacu radcy Juana de la Torre dźwięki muzyki i gwar uroczystego przyjęcia. — Ej! — pomyślał ojciec ubogich. — Tam, gdzie umieją się bawić, na pewno znajdzie się coś i dla mego szpitala. — Nie zwlekając przekroczył kolumnami ozdobiony hol i, mimo swego skromnego stroju, został przez służącego przyprowadzony na dziedziniec, gdzie przy blasku kolorowych lamp i dźwiękach instrumentów muzycznych ucztowało doborowe towarzystwo. — O, oj ciec Juan! — zawołał gospodarz domu na widok wchodzącego. — Wejdźcie i siądźcie z nami! Obchodzimy moje imieniny, święto, które jest i waszym świętem. Życzę wam z całego serca szczęścia! — Niech Bóg was błogosławi, szlachetny panie — odrzekł dobroczyńca -— nie przystoi mi jednak zasiadać przy biesiadnym stole, gdy moje biedne dzieci głód cierpią. Przyszedłem prosić o dary dla nich. 218 — Wpierw jednak musicie wziąć udział w naszym święcie, ojcze Juanie. Wasi biedni otrzymają swoje. Obiecuję wam to. Wzdychając zajął Juan miejsce obok radcy. — Przyj aciele, przedstawiam wam najszlachetniej szego człowieka Granady, kierownika szpitala ubogich — zawołał wesoło Juan de la Torre, podczas gdy biesiadnicy ze zdziwieniem przyglądali się gościowi w żebraczym stroju. Niektórych spośród nich znał Juan od dawna, zaliczali się bowiem do grona jego wielkodusznych dobroczyńców. Był tam don Garcia de Pisa, który na pewno w tej chwili opowiadał sąsiadce historię skradzionego pierścienia. Był również don Didasco de Agrevo — wysoki urzędnik królewskiej kancelarii — obok niego markiza d'Ardale — jedna z najszlachetniejszych dam Granady ze swoim mężem. I jeszcze rycerz z Malagi, don Gutiero Laso de la Vega, starszy pan przyglądający się Juanowi dobrotliwie patrzącymi oczyma. Tylko Fernando Nunez, dwudziestoletni junkier, nie troszczył się o Juana, gdyż znajdował się pod przemożnym urokiem swej przemiłej sąsiadki. Gdy Juan wszedł, biesiada miała się ku końcowi. Właśnie służący, ubrani w liberie, podawali na deser napełniony kandyzowanymi owocami marcepan i do kryształowych kielichów wlewali mocne wino Malaga. Juan de la Torre podniósł się i wzniósł toast na cześć kierownika szpitala. — Nasz miły gość, ojciec i dobroczyńca wszystkich ubogich, uczy nas, że nie ma większej potęgi na świecie od miłości — powiedział wynosząc wszystkie zasługi Juana. — Jest jednak moc silniejsza od miłości—wtrącił jeden z gości, don Antonio Martin. — Nienawiść jest potężniejsza od miłości. Interesowałoby mnie to, jak wy, ojcze, osądzilibyście wypadek zresztą już dobrze znany gościom — zwrócił się nieco winem upojony do ojca biednych. — Szczycę się tym, że pochodzę z bardzo szlachetnego kastylijskiego rodu — powiedział. — Miałem brata, którego bardzo kochałem, i przyjaciela — Pedro Valesco — którego przywiązanie do mnie bardzo ceniłem. Ów znajomy zaplątał się 219w sprawę honorową z moim bratem, która musiała się skończyć pojedynkiem. Pedro ranił swego przyjaciela śmiertelnie. Bezpośrednio po tym krwawym czynie uciekł. Ja jednak zaprzysiągłem na trupa mego brata byłemu przyjacielowi nienawiść i zemstę aż do śmierci. Tropiłem go idąc w ślad za nim wszędzie tam, gdzie się schronił i wresz cie odkryłem go w tym mieście i przekazałem sądowi. Prędzej nie spocznę, aż go na szubienicy zobaczę. Co ty na to, mężu pobożny, mam rację czy też nie? — Czyż pojednanie z wrogiem nie jest dla chrześcijanina najwyższym i najpiękniejszym prawem? — odpowiedział Juan de Dios. — Czy nie wystarczy krew waszego brata? Teraz i drugie życie, które było wam tak drogie, ma mieć takie sromotne zakończenie? Czy nie szlachetniej jest wybaczyć zamiast nienawidzić? — Mogęż wybaczyć? — wybuchnął szlachcic. — Złamać przysięgę, którą złożyłem przykładając palce do krwawiącej rany serca brata? Wtedy Juan wyciągnął krucyfiks, który stale przy sobie nosił, podał go szlachcicowi, mówiąc dziwnie przekonującym głosem: — Zanurzcie wasz palec w ranie Serca Boga i przysięgnijcie, że przebaczacie nieszczęśliwcowi tak, jak Pan przebaczył tym, którzy Go ukrzyżowali! — Panie, czego wy żądacie ode mnie? — uniósł się Kasty lijczyk. — Nic innego ponad to, co sami stale Bogu przyrzekacie odmawiając „Ojcze Nasz, odpuść nam nasze winy, jako i my przebaczamy naszym winowajcom". — Nie mogę! — krzyknął don Antonio. — Możecie, panie! Nosicie nie tylko szlachetne nazwisko, ale i serce macie szlachetne. Zresztą sami mylicie się ogromnie, proszę, wierzcie mi! — W czym się mylę? — Wydaje wam się, że nienawidzicie Pedra Valesco, podczas gdy wy kochacie go. -— To jest szaleństwo! Nienawidzę go tak, jak nic na świecie! 220 — Własnego serca nie znacie. Zaproponuję wam coś, don Antonio. Pójdziemy jutro razem do więzienia. Najpierw zobaczycie Pedra Valesco, potem zdecydujecie, czego dla niego chcecie: życia czy śmierci. — No dobrze, wprawdzie nie wiem, do czego to ma doprowadzić, gdyż wasze żądanie wydaje mi się nad wyraz nierozsądne. Ale niech będzie. Zobaczycie, jak bardzo się mylicie! Tłumiąc oddech przysłuchiwali się biesiadnicy tej rozmowie. Na znak pana domu umilkła muzyka. Jedna z pań zapytała, czy w ogóle uwolnienie więźnia zależy od don An-tonia, na co Didasco de Agrevo wyjaśnił, że sądy ścigają pojedynkującego się, który zabił swego przeciwnika, tylko na żądanie krewnych zabitego. Jeżeli więc don Antonio przebaczy przyjacielowi, jego zwolnieniu nic na drodze nie stanie. — Nie mogę sobie wyobrazić piękniejszego zakończenia dzisiejszego święta jak to, że temu nieszczęśliwcowi przywrócona zostanie wolność — odezwała się markiza. Również i inni goście namawiali don Antonia, by zrezygnował ze swej zemsty i dał przykład szlachetnego charakteru. — Proponuję, byśmy wszyscy — w przypadku, gdy ojcu Juanowi uda się namówić naszego przyjaciela, don Antonia, do przebaczenia przeciwnikowi — przyznali szpitalowi znaczną zapomogę. Wszyscy biesiadnicy wyrazili swoją gotowość, tylko Ka-stylijczytposępnie się uśmiechając odparł: O, niech sobie szpital zawczasu nie robi żadnej nadziei, nigdy nie zrezygnuję z zemsty! Następnego jednak poranka don Antonio wybrał się z Juanem de Dios w drogę, na wzgórze Alhambry. Milcząc mijali hale i podwórza, wspaniałe twory z kamieni z cudownymi łukami z jaspisu i alabastru. Przecięli plac mirtowy, patio przepełnione zapachem niezliczonych kwiatów, piękne jak baśniowe marzenie, wykwit fantazji Wschodu. Potem stanęli przed wieżą Comare, w której Boabdil — ostatni król Granady—zdecydował się ze swoimi wiernymi poddanymi na oddanie miasta. Don 221~r Antonio głęboko westchnął, by potem — prowadzony wraz z Juanem przez klucznika—zejść po wąskich, krętych schodach do podziemnego lochu, w którym Pedro Valesco czekał na wykonanie wyroku. Zmieszany szlachcic — zanim wszedł do wilgotnej i stę-chłej sali oświetlonej bladym płomykiem światła, które rzucała lampka strażnika — rozejrzał się wokoło. Mój Boże! Jaka zmiana. Nie do uwierzenia, żeby wokół murów tej wieży, w lśniącym złocie letniego słońca, pięły się kwitnące róże! Don Antonio skonsternowany spoglądał na więźnia, który się podniósł z gnijącej słomianej maty, chroniąc oczy przed mizernym światłem latarni. — Przyszedłeś, by mnie wydać katu? — wyjąkał Pedro zachrypłym głosem. Wciąż jeszcze patrzył Antonio Martin na towarzysza młodości, którego ledwo poznał. Oczy więźnia straciły blask, strój był podarty, kędzierzawe włosy zmierzwione, niegdyś tak młodzieńcza twarz chuda i blada. — Ustawili już szubienicę, na której zawisnę? — zapytał Pedro ponuro. — Niedługo a spełnią się twe życzenia! Wtedy don Antonio zdjęty nagłym przerażeniem ukrył twarz w dłoniach i wyjąkał: — Nie, nie, Pedro! Ty nie umrzesz, ty będziesz żyć, sły-1 szysz? Wtedy nie była to twoja wina. Ponury i nieszczęsny* los prowadził twoją szpadę. [.' Nic nie rozumiejąc spoglądał więzień na głęboko wstrząśniętego przyjaciela. — Chcesz nadal ze mnie drwić?—wy-' jąkał. — Przecież goniłeś mnie tak, jak myśliwy tropi dzikie zwierzę, słyszałem twój krzyk radości w chwili, gdy mnie wytropiłeś i przekazałeś sądowi, a teraz? — Nie umiem się już na ciebie gniewać! —wybuchnął Antonio. — Ojcze Juanie! Dajcie mi wasz krucyfiks. Patrzcie, przysięgam tobie, Pedro Valesco, na ranę Serca Chrystusa, że przebaczam ci teraz i po wszystkie czasy, i nie spocznę, dopóki nie uzyskam twego zwolnienia. Podaj mi rękę, przyjacielu! — Jak mogę to uczynić, skoro na niej krew twego brata? — jęknął więzień. 222 — Podaj mi rękę — zażądał gwałtownie Antonio. — Odpokutowałeś już. Ja natomiast dziękuję Bogu i temu oto pobożnemu mężowi, że mojej ręki krwią przyjaciela nie splamiłem. Teraz wiem, jak cię kocham! Zdziwiony skierował Pedro swój wzrok na obcego, który milcząc stał u boku przyjaciela. — Podaj mu rękę, Pedro Valesco! — powiedział Juan de Dios. Sam połączył rękę wahającego się więźnia z prawicą przyjaciela i jak do błogosławieństwa położył krucyfiks na złączone ręce. W kilka dni później przed Pedro Valesco otworzyła się brama więzienia. W pałacach Granady nie mówiono o niczym innym, jak tylko o cudownym zakończeniu sporu, którego wielu było świadkiem. Ojca Juana powszechnie nazwano orędownikiem pokoju i bogate dary płynęły dla jego ubogich. Biesiadnicy bowiem dotrzymali swej obietnicy. Rycerz z Malagi, Gutiero de la Vega, należał odtąd do największych dobroczyńców Juana i kilkakrotnie pomógł mu w biedzie. Także i pozostali uczestnicy biesiady przysłali niejeden cenny dar, a młody Fernando Nunez wyraził gotowość ofiarowania szpitalowi pokaźnej sumy, przedtem jednak postanowił w swej młodzieńczej swawoli wystawić ojca ubogich na próbę. Gdy Juan de Dios w pobliżu bramy rybaków zbierał jałmużnę dla biednych, zbliżył się do niego i tajemniczo szepnął : — Ach, dobry panie, widzicie we mnie szlachcica z dobrego domu. Obcy jednak jestem w tym mieście i potrzebna mi większa suma pieniędzy, inaczej zmuszony będę do podjęcia rozpaczliwej decyzji. Mam do zapłacenia dług honorowy, jeśli go nie spłacę, odbiorę sobie życie. Dwieście dukatów. Nie wiem, do kogo się zwrócić i, jeżeli wy mi nie pomożecie, jestem zgubiony! — Dwieście dukatów! — wyjąkał Juan przerażony. — Drogi panie, tak wysokiej sumy wprawdzie nie posiadam, przyjdźcie jednak jutro, o tej samej porze, w międzyczasie zorientuję się, czy gdzieś ją zdobędę. Następnego wieczoru Juan czekał j uż na szlachcica, który go znowu w ciemnościach zagadnął. 223— Panie, jestem nad wyraz szczęśliwy, że mogę wam usłużyć — powiedział Juan de Dios. — Chodźcie ze mną do szpitala, tam wam wręczę sumę pieniędzy, która uratuje wasze życie. Oniemiały spoglądał Fernando Nunez na dwieście dukatów, które Juan wyciągnął ze swego żebraczego worka, jak gdyby chodziło o strączki grochu. — Oto wasze pieniądze — rzekł spokojnie dobroczyńca. — Weźcie je i idźcie w pokoju. — Mój Boże! — wyjąkał don Fernando. — Naprawdę macie zamiar podarować mi taką sumę pieniędzy? — No, możecie mi ją znowu zwrócić, jeśli będziecie w stanie — odpowiedział Juan. -+- Jeżeli nie, to niech to przestanie być powodem waszego zmartwienia. W każdym razie nie powiesicie się z powodu długu. Wtedy młody szlachcic wyznał, że chciał dobroczyńcę wystawić na próbę. — Zdaliście ją świetnie — odpowiedział ciągle jeszcze przejęty dobrocią Juana. — Natomiast w mniejszym stopniu udał się egzamin z rozsądku. Jak mogliście nieznajomemu, który wam jakąś zmyśloną historię opowiedział, wydać taką sumę pieniędzy, za którą moglibyście utrzymać wasz szpital przez cały miesiąc. — Przecież nie wiedziałem, że to zmyślona historia — zauważył Juan zasmucony. — Zapewne, powinienem się z tym liczyć. Ale równie dobrze mogłaby być prawdziwa i spowodować śmierć nieszczęśliwego człowieka, gdybym mu nie pomógł. — Chyba często bywaliście okłamywani — uśmiechnął się Fernando Nunez. — O tak, dobrze o tym wiem — westchnął Juan. — Ale to mnie nie obchodzi. To, co daję, daję z miłości do Boga. A poza tym przed Bogiem chyba wszyscy jesteśmy małymi złodziejaszkami. — Słuchajcie, ojcze Juanie — powiedział junkier. — Zatrzymacie nie tylko dwieście dukatów, ale dodam wam drugie tyle. Mam tylko jedną prośbę. Chciałbym, żeby się wyjaśniła w moim życiu pewna sprawa. Módlcie się więc do Boga o to. ¦224 — Uczynię to chętnie — odpowiedział Juan. — Zresztą wydaje mi się, że ja was już poznałem. Byliście na imieninach Juana de la Torre. — Tak-^przytaknął szlachcic. — Będę więc prosił Boga o spełnienie waszego życzenia, którego się domyślam. Wierzcie mi, Bóg czasem zostawia nas długo w ciemnościach powątpiewania, a potem nagle, jak w jasno palącym się świetle, objawia nam Swoją wolę. Czyńcie więc to, co On wam nakazuje. Kilka dni później przejeżdżał Fernando Nunez konno przez plac św. Mateusza, aby złożyć uszanowanie szlachciance, o której rękę się ubiegał. Nagle jego koń zatrzymał się i stanął dęba. Ani bicz, ani ostrogi nie ruszyły go z miejsca. Fernandowi zdawało się, że pod kopytami konia otwiera się niezmierna przepaść. Tak poprzez ten dziwny znak poznał wolę Boga, zrezygnował ze swych ziemskich planów i, po rozmowie z Juanem z Avila, przygotowywał się do świętego kapłaństwa. Największe zaskoczenie przeżył Juan de Dios w dniu, w którym w jego szpitalu pojawili się Kastylijczyk, Antonio Martin, i jego przyjaciel, Pedro Valesco, by odtąd razem z nim służyć chorym i ubogim. — Nie zdajecie sobie sprawy z tego, na co się porywacie! — odpowiedział potrząsając głową ojciec ubogich. — Chodźcie i sami zobaczcie! — Potem przeprowadził swoich gości przez wszystkie pomieszczenia szpitala, by przyjrzeli się całej biedzie mieszkającej pod jego dachem. Ślepi z wygasłymi oczami błądzili po omacku, głusi patrzyli błędnym wzrokiem przed siebie. Obłąkani śmiali się głupio. Wstrętne twarze, zniekształcone przez haniebną namiętność, spoglądały na obcych. Spotykali dzieci chore na świerzb, inne — zniekształcone parszywami strupami — podobne były do brzydkich faunów. Tu i ówdzie Juan zmieniał chorym bandaże na ropiejących i cuchnących ranach. Inni leżeli w wysokiej gorączce, rzęzili, łapiąc z trudem powietrze. Widzieli ludzi kalekich, zniekształconych przez najgorsze ułomności, twarze złośliwe, surowe i zidiociałe, w których niewiele pozostało z człowieczeństwa. 225 15 Zła kobieta zastąpiła Juanowi drogę i krzycząc zażądała od niego materiału na nową suknię, a gdy odmówił jej, złorzeczyła mu, obrzuciła najordynarniejszymi wyzwiskami i splunęła mu w twarz. Obaj szlachcice z trudem opanowali gniew, natomiast Juan spokojnie otarł ślinę z twarzy mówiąc: — Dam ci dwa reale, jeśli pójdziesz na targ rybny i — tam wobec wszystkich ludzi — głośno powtórzysz to, co przed chwilą do mnie mówiłaś. — Stara i wstrętna jędza nagle zamilkł a i zataczaj ąc się odeszł a. — Oto mój świat! — powiedział Juan, gdy skończył obchód szpitala. — Macie tyle odwagi, moi panowie, by swoją miłość takim ludziom ofiarować? — Z Bożą pomocą pragniemy im tak służyć, jak wy to czynicie — odparł Antonio Martin. — Nie możecie liczyć na najmniejszą wdzięczność — ciągnął dalej ojciec ubogich z naciskiem. —Uderzą tę rękę, która im pomoc nieść będzie. Za wyświadczone im dobro będą wam złorzeczyć i pluć na was. Drwiny, obmowy i oszczerstwa zbierzecie tam, gdzie zasiejecie miłosierdzie. A mimo to w tych wszystkich biednych, ułomnych, chorych i brzydkich będziecie musieli dostrzec twarz Pana. Czy to potraficie, Antonio Martin? — Mam nadzieję, że z pomocą Bożej łaski będę mógł przez dzieło miłosierdzia odpokutować za grzech nienawiści. — Tak więc witam cię, bracie Antonio! — odpowiedział Juan poruszony. — A wy, Pedro Valesco? Czy czujecie w sobie dość siły i odwagi do pełnienia takiej służby? — I ja zaufam Bogu licząc na Jego pomoc, i pragnę wymazać pamięć krwawego czynu, którego się dopuściłem, przez dzieło miłości. — I ciebie również, bracie Pedro, witam serdecznie! — powiedział wielki dobroczyńca, obejmując ramionami dwóch pierwszych uczniów. Do dwóch szlachetnych mężczyzn dołączył wkrótce trzeci, Simon d'Avila, młody człowiek, którego Juan przez ja- 226 kiś czas posądzał o brzydkie sprawy. Tym głębsze wzruszenie przeżył, gdy przyjmował go do służby miłosierdzia. Tymczasem dobra sława wielkiego dobroczyńcy rosła. Nowo wybrany arcybiskup, don Pedro Guerrero, darzył go wszelkimi względami i popierał wielkodusznie jego dzieło. Także i don Sebastian Ramirez, biskup Tuy i prezydent królewskiej kancelarii Granady, wezwał kierownika szpitala biednych do siebie. Juan stanął przed nim w żebraczej szacie. Na pytanie zdziwionego tym biskupa odpowiedział: — Zacny panie, idąc tu spotkałem w drodze zwolnionego piechura, który w swoich łachmanach wydał mi się pożałowania godzien. Więc zamieniłem z nim ubranie. — Dużo mi o was osobliwości naopowiadano — uśmiechnął się biskup. — I wydaje mi się, że nie przesadzono. Niedobrze jednak, że w takich podartych szatach chodzicie. Nie w żebraczym stroju mieszka cnota, lecz w miłosiernym sercu. Z uwagi na powszechny szacunek, j akim się cieszycie, nie wypada wam pokazywać się w łachmanach. Polecę, by uszyto wam strój, który większy szacunek budzić będzie. Wykonany będzie z grubego sukna, prosty w formie, przypominający jednak strój mnicha. Bogato obdarowany opuścił Juan królewską kancelarię. Ciesząc się względami bogatych i szanowanych ludzi, nie wzgardził nigdy najskromniejszymi darami, przekazywanymi mu przez biedniejszych. Kiedy pewnego dnia wdowa po Juanie de Fusteros, która dotąd zawsze go hojnie obdarowywała — nie mając nic innego — ofiarowała garść soli, przyjął ten skromny dar z serdecznym podziękowaniem. — Boli mnie bardzo, że niczego więcej nie mogę wam ofiarować — westchnęła dobra kobieta. — Wiecie o tym, że mój jedyny syn w imię prawdziwej wiary walczy w Niemczech pod sztandarami cesarza i wierzę, że każdy dar, który dla biednych składam, będzie i jemu pomocą. — Słusznie, Bóg na pewno tak to przyjmie — odpowiedział Juan. Wkrótce promieniejąca radością kobieta przyszła do szpitala z wieścią, że jej syn wrócił. Wędrował po dalekich drogach, ale zawsze spotykał litościwych ludzi, którzy 227go nakarmili. Pewnego dnia jednak otrzymał tylko garść soli. — Tak więc Bóg rzeczywiście wszystkimi waszymi dobrymi uczynkami wspierał syna — odrzekł Juan wzruszony. — Bóg hojnie wynagradza za najmniejszą nawet ofiarę, którą składamy biednym naszym braciom. WŚRÓD PŁOMIENI I RWĄCYCH FAL Z wież Granady odezwały się dzwony, bijąc na alarm. Ze wszystkich domów na ulicę wypadli mieszkańcy, by zbadać przyczynę alarmu. Wreszcie dowiedziano się, że królewski szpital stoi w płomieniach. Gaszenie pożaru utrudniał gęsty tłum ludzi zebrany przed EWiratorem. Jeden drugiemu stal na drodze i — gdy wreszcie utworzono łańcuch w wiadrami do najbliższej studni — większa część szpitala była nie do uratowania. Już ogień przerzucił się na dotąd nie naruszone skrzydła,-a wkrótce płomienie lizały trzeszczące belki. Ktoś chciał poznać przyczynę pożaru. Mówiono, że pewien obłąkany nieostrożnie manipulował lampą, inny mówił o złośliwym podpaleniu, aż nareszcie ustalono prawdziwy powód. W szpitalu oczekiwano na Corregidora, królewskiego wizytatora, mającego przybyć z całą swoją dostojną świtą i innymi wysokimi osobistościami z miasta. Z okazji tej uroczystości pieczono na rożnie wołu, który miał być nadziany pieczonymi prosiętami, kuropatwami i bażantami. Konieczny do tego celu ogromny ogień rozszerzył się nagle i w oka mgnieniu kuchnia stanęła w płomieniach; pochodu rozszalałego żywiołu nie można było zatrzymać. Silny wicher rzucił się na żar, wyrwał z hukiem płomienie ognia niczym trzepoczące chorągwie, popędzając przed 229sobą tryskający deszcz iskier i czarne chmury dymu, zasłaniając palący się dom. Belki i deski padały z trzaskiem, a tu i ówdzie pękały już mury. Para i kurz unosiły się wysoko. Nagle stugłosowy krzyk odezwał się z szalejącego piekła. Przy zakratowanych oknach oddziału dla obłąkanych ujrzano twarze ludzi, którzy swoje ręce przyciskali z rozpaczą do krat i krzyczeli o pomoc. — Mój Boże, oni są przecież zamknięci! — wołano z ogromnym przerażeniem. Przecież obłąkanych trzymano za zamkniętymi drzwiami. — Gdzie są dozorcy? Cieszą się pewnie, że się wariatów pozbędą? — Tak krzyczeli jeden przez drugiego patrzący. W rzeczywistości dozorcy obłąkanych rzucili się w pośpiechu na ratunek palącego się skrzydła szpitala i zapomnieli o chorych zamkniętych w celach. Nikt nie odważył się na wejście do domu, tym bardziej, że ze wszystkich wejść wydostawały się olbrzymie kłęby dymu wraz z buchającymi płomieniami. Pożar szalał coraz bardziej, coraz głośniej wołali o pomoc śmiertelnie przerażeni obłąkani pozbawieni pomocy. I wtedy, gdy wszyscy bezradnie przyglądali się koszmarnemu widowisku, jakby zgrozą sparaliżowani, przez tłum gapiów przecisnął się mężczyzna i rzucił na palący ze wszystkich stron budynek. W pośpiechu wyrwał jednemu z obok stojących napełnione wiadro, wylał wodę na swoje szaty i znikł w płomieniach i dymie. — Zatrzymajcie go! — krzyknął ktoś za nim. — On przecież pędzi po śmierć. Wariat! Kto jest tym szaleńcem? — Odpowiadano pytającym: —Nie znacie go? To przecież ten głupiec, którego przed kilkoma laty tu właśnie zamknięto. Kierownik nowego szpitala na calle de Gome-res. El loco! El loco! Głupiec! Ten głupiec! Tymczasem Juan przeciskał się wśród duszącego dymu przez przepełnione piekielnym żarem korytarze, biegł po trzeszczących już schodach, posuwał się po omacku na wpół oślepiony wzdłuż ścian nadgryzionych już przez płomienie. Na szczęście znał tu każdy kąt, toteż nie stracił orientacji w panujących ciemnościach. 230 Tam były cele, w których drzwi chorzy walili z rozpaczą. Juan odsunął żelazne rygle. Z krzykiem tłoczyli się obłąkani tracący orientację w kłębach dymu i żarze. Juan dysząc rzucił się dalej w szalejący żywioł, przez spadające belkowanie, żarzący się wir iskier, ze spalonymi włosami i w nadpalonej szacie. Otworzył pozostałe cele, porwał za sobą płaczących ze strachu i grozy, pchnął ich naprzód w stronę schodów, podpierając zataczających się i upadających. Jednego, potem drugiego z mdlejących zarzucił sobie na plecy i parł naprzód ciągnąc za sobą ludzi cofających się przed żarem—przez dym i płomienie, aż w końcu wydostał się z nimi na zewnątrz, gdzie nieszczęśliwymi zajęły się litościwe ręce. Juan wrócił do szalejących płomieni i zdołał uratować pozostałych chorych, na wpół uduszonych od dymu i leżących na schodach. Powitały go tysiące radosnych głosów, gdy ukazał się czarny od sadzy, prosząc o ponowne oblanie wodą jego tlących się już szmat. Setki rąk wyciągnęło się ku niemu, ale Juan odetchnął tylko kilkakrotnie głęboko i znów wbiegł do palącego się już jasnym płomieniem domu. — To naprawdę głupiec!;— wołano z przerażeniem. — Dlaczego wskakuje ponownie do ognia, skoro chorzy są uratowani? Wstrzymując oddech spoglądał tłum na szalejące piekło przekonany, że wybawca tylu ludzi teraz sam jest zagrożony. W każdej chwili cały dom mógł się zawalić i zmiażdżyć sobą śmiałka. Ale wkrótce znów go zobaczono. Stał przy jednym z nieokratowanych okien między dymem a ogniem i wyrzucał maty, poduszki i na wpół spalone koce. Ukazywał się kilkakrotnie z nowym ładunkiem koców i poduszek. Potem jednak nadaremnie spoglądano na buchający ogniem otwór okienny. — On jest zgubiony, nierozsądny! — wołano. — Nie ma już żadnej drogi przez ogień! Po chwilach pełnego napięcia oczekiwania rozległ się krzyk: — Patrzcie, on jest tam na górze, przy palącym się dachu! 231L mmn i Rzeczywiście stał tam Juan otoczony żarem i dymem, i rąbał potężnymi uderzeniami siekiery palące się belki i krokwie, aby powstrzymać pochód ognia. Wydawało się, 'że jego szalony wysiłek pozostanie bezowocny. Otoczył go wir płomieni. Ponownie zniknął z oczu. Znowu groza opanowała tłum. Tu i ówdzie ktoś zemdlał, inni uciekali z krzykiem, nie mogąc już dłużej przyglądać się temu strasznemu widowisku i szerząc przerażającą wiadomość, że Juan de Dios zginął w czasie akcji ratunkowej. Tymczasem j ednak Juan, uważany za zaginionego, przedostał się już przez płonące belkowanie na drugą stronę wiązania dachu, gdzie również potężnymi ciosami odbijał krokwie i belki. I po tej stronie dachu udało mu się zahamować ogień ratując w ten sposób część budynku. Przez schody nie uszkodzonego jeszcze skrzydła szpitala wydostał się na zewnątrz. O ile przedtem przyjęto go szalonym okrzykiem radości, to teraz zapanowało zdziwienie, milczenie, gdyż każdy sądził, że jest świadkiem cudu. Tłoczono się wokół wielkiego dobroczyńcy sądząc, że musi być zeszpecony od licznych ran i oparzeń, a zobaczono, że miał tylko opaloną brodę, włosy, osmalone brwi, twarz czarną od dymu i podarty strój. — Milagron! Milagron! Cud! Cud! —wołano zewsząd! A okrzyk ten rósł obejmując coraz to większy tłum, aż zamienił się w wielotysięczne wołanie: — Milagron! Milagron! El santo! El santo! To święty! Tylko święty może nietknięty przejść przez ogień! Cud! Cud! Sędzia miejski przedzierał się do Juana, członkowie Rady, prałaci, wysocy urzędnicy królewskiej kancelarii ściskali jego czarne od sadzy ręce, gratulując mu i składając podziękowania. W triumfalnym pochodzie odprowadzono go do szpitala, gdzie z radością został przywitany przez współbraci i chorych, którzy już opłakiwali go jako zmarłego. — Nie mnie oddawajcie honory — prosił Juan bez przerwy — ale Temu, który mnie, niegodnego grzesznika, ocalił. Jemu dziękujmy! Potem przystąpimy do stworzenia 232 nowego domu dla tych nieszczęśliwych, którzy na skutek pożaru utracili swój azyl. Juan zdawał sobie sprawę z tego, że nie pomieści w swym domu tylu bezdomnych z królewskiego szpitala, wśród których znajdowali się również ocaleni, ze strasznymi ranami po oparzeniach. Oglądał się więc za nowym budynkiem, który w końcu znalazł, a którym okazał się niedaleko położony były klasztor zakonnic. Ze wszystkich stron otrzymał ten wielce szanowany człowiek wsparcie, tak że mógł kupić ten dom. Nowy arcybiskup Granady, don Guerrero, przydzielił mu tysiąc pięćset dukatów, które osobiście wręczył Juano-wi w jego szpitalu. — W waszej osobie Bóg podarował Granadzie największego dobroczyńcę — powiedział głęboko wzruszony dostojnik Kościoła. — Niech was nadal Bóg obdarza swą miłością. Z niesłychanym zapałem przystąpił Juan do urządzania nowego szpitala. Budynek trzeba było w części przebudować, wesprzeć tu i ówdzie rozpadające się mury. Ze swoimi braćmi i wieloma ochotnikami pracował wielki dobroczyńca znowu tak, jak przed laty przy umacnianiu twierdzy w Ceuta. W palącym żarze słońca woził taczkami piasek i kamienie, podawał cegły uważając, że w niczym to jego godności nie uwłacza. Jego przykład znalazł tylu naśladowców, że jeszcze przed rozpoczęciem zimy można było wprowadzić się do nowego domu. Całej biedocie otworzył teraz szeroko bramy swego azylu. Sieroty, ślepi, kulawi, niemi, kalecy, chorzy, trędowaci i obłąkani zostali umieszczeni w oddzielnych dużych salach, również bezdomni znaleźli tu schronienie. Gdy z okazji wprowadzenia się do nowego budynku brat Antonio Martin złożył mu serdeczne gratulacje, Juan odpowiedział, ze spojrzeniem wybiegającym w bezkresną dal: — W przyszłości nie zabraknie naszemu dziełu mężczyzn, budujących duże domy i szpitale. Cieszę się tym, że współcześnie żyjącym ludziom biednym i chorym mogłem pomóc, i uratować ich od śmierci głodowej. 233Nowi pomocnicy gromadzili się wokół Juana, uważając go w braterskiej wspólnocie za ojca. Wszyscy oni nosili skromny, czarny strój, który biskup Sebastian Ramirez zaproponował ojcu ubogich. Jednak bardziej od zakonnego stroju cenili mieszkańcy Granady, nazywający Juana tak często głupcem, dzieła miłosierdzia, w których wspólnota braci miała swój duży udział. Jeszcze raz Bóg dał dowód swej cudownej opieki nad często doświadczanym mężem. Było to w okresie zimy. Z hukiem spadały wody rzeki Genil z gór Sierra Nevada, wlokąc za sobą gałęzie i drzewa. Juan stał w lodowatej wodzie i dużym hakiem wyławiał z rzeki płynące drzewo tak bardzo potrzebne dla jego szpitala. Liczni gapie stali nad brzegiem i przyglądali się temu niebezpiecznemu zajęciu. Szalejące fale stawały się dla Juana coraz groźniejsze, stanowisko w rzece coraz niepewnie jsze. W końcu została mu tylko mała wysepka piasku, którą woda mogła w każdej chwili podmyć. Gdyby tak się stało, ojciec ubogich byłby zgubiony. — Wracajcie! Schodźcie na ląd! — wołano do niego ze wszystkich stron. Ale Juan kiwał tylko głową i tak długo pozostawał na wysepce, dopóki mógł jeszcze wyłowić jakiś kawałek drzewa. W tej samej chwili, w której wyskoczył na ląd, woda podmyła małą wyspę. Gdyby sekundę dłużej zwlekał, zostałby porwany przez falę sztormową. — Ale to jest wystawianie Boga na próbę! — naciskali go stojący obok. — Ach, drodzy bracia! — odparł Juan śmiejąc się. — Moje dzieci w szpitalu nie mogą marznąć. Dlatego miałem prawo zaufać Bożej miłości. Ale teraz, proszę was, pomóżcie mi zanieść to drzewo do szpitala. Wszyscy obecni chętnie mu usłużyli, gdyż każdy z nich uważał za zaszczyt pomóc mężowi ponownie uratowanemu w cudowny sposób przez Boga. ŻEBRAK NA KRÓLEWSKIM DWORZE Juan de Dios wraz z bratem Antonio dokonywali obchodu nowego szpitala. Na widok wielkiego pocieszyciela ubogich rozjaśniły się wszystkie twarze. Uradowane sieroty otoczyły go starając się dotknąć jego rąk, niewidomi nadsłuchiwali dźwięku jego głosu, a tajemnicze światło promieniowało z ich wygasłych oczu. Chorzy i gorączkujący nie odczuwali bólu, gdy przystępował do ich łoża i kładł swoją rękę na rozpalone czoła lub w jakikolwiek inny sposób łagodził ich udrękę. Zdawało się, że do każdego pomieszczenia wnosi jasne światło, które cudownym refleksem odbija się na twarzach chorych, cierpiących ludzi. Stary żebrak Mingo, który od kilku już lat nie opuszczał łóżka, wyprostował się, gdy Juan przystąpił do niego i wyciągnął zwiędłą, drżącą rękę mówiąc: —Pamiętasz jeszcze, Juanie, wtedy pod Puerta Real? Pamiętasz, jak przyszedłeś do nas, do gospody pod czterema wiatrami? Stłoczyliśmy się nieco, żeby tobie miejsce zrobić. Pamiętasz jeszcze? — Tak, pamiętam, przyjacielu — śmiał się Juan. — Byliśmy pierwszymi, których przyjąłeś. Gil z ropiejącymi wrzodami, pamiętasz? Dawno nie żyje. A don Estaban, który Rudemu Chaireddinowi kości pogruchotał, też nie żyje! Andres, z bliznami po ospie, złamał sa-bie kark po pijanemu. Ale ja jeszcze żyję, żyję jeszcze. 235ojcze Juanie, ostatni z tych spod Puerta Real. Niedługo już pożyję. — Wszystko w Bożych rękach — odpowiedział Juan przyjaźnie. — Często wracam myślami do tamtych czasów — rozpoczął stary na nowo — pamiętasz jacy byliśmy grubiańscy, ojcze Juanie? Wyrządziliśmy ci wiele krzywd, klęliśmy, piliśmy, kradliśmy, niejeden bił cię po rękach, pluł na ciebie, podczas gdy ty go pielęgnowałeś. Wszystko się teraz zmieniło. Sam nie wiem, jak do tego doszło. Ale teraz nikt już nie klnie, przynajmniej wtedy, gdy jesteś w pobliżu. Wszyscy cię jak ojca kochają. — No, połóż się znowu i śpij! — skinął głową ojciec ubogich i poszedł z bratem dalej, a Mingo spoglądał za nim tak długo, aż zniknął za drzwiami. — Wszyscy cię tu bardzo kochają, ojcze Juanie — odezwał się brat Antonio po skończonym obchodzie. —Twoja dobroć przemieniła ich wszystkich. — Dobry, stary Mingo! — uśmiechał się Juan w zamyśleniu. — To był bardzo, bardzo trudny początek przed siedmiu laty. — On sam opowiadał mi o tym, jakim był podupadłym człowiekiem — ciągnął Antonio żarliwie — jak on i setki innych brnęli w grzechu i brudzie, aż ich cud miłosierdzia uratował. — Wdzięczność ich wszystkich jest większa, niż na to zasługuję — potrząsnął głową ojciec biednych. — Odkąd rzuciłeś się w płomienie, aby zamkniętych ratować, uwierzyli wszyscy w twoją miłość. Od tego czasu wiele się w szpitalu zmieniło. — Ach, bracie! odrzekł Juan, biorąc rękę swego przyjaciela. — Jak mało mogłem uczynić dla moich dzieci. Widzę ciągnący się ulicami, nie kończący się nigdy pochód nędzy: chorzy, ułomni, sieroty, ślepi i kalecy, ludzie bez wiary i nadziei, ponieważ nigdy w swym życiu nie doznali miłości, stoję przy drodze i widzę, jak przechodzą. Swymi wygasłymi oczyma patrzą na mnie wszyscy, podnoszą błagalnie ręce wołając do mnie: — Przyjmij nas i nie odpychaj od 236 twoich drzwi! Kochany Antonio, moje dni są już policzone. Kiedy mnie już nie będzie, wtedy wy zajmijcie się biednymi ludźmi, nie tylko tu w Granadzie, ale we wszystkich miastach Hiszpanii, w całym świecie, przez który przechodzi pochód nędzy. Obiecujesz mi to? — Obiecuję ci, ojcze Juanie — odpowiedział brat do głębi poruszony. Wciąż jeszcze wychodził Juan, by szukać biednych, mimo że nowy szpital był do ostatniego miejsca zajęty. Często resztką swych sił przywlekał na ramionach chorego, którego znalazł gdzieś w błocie ulicy. Gdy nie było już miejsca, oddawał zawsze swoje własne łóżko zadowalając się kilkoma godzinami snu na gołej podłodze albo w wozie podarowanym szpitalowi przez któregoś z dobroczyńców. Troska o cierpiących czyniła go w dziwny sposób jasnowidzącym. Wyczuwał, jeśli ktoś — chociażby to w najodleglejszym kącie Granady było — wzywał pomocy. Wtedy Juan szedł i przyprowadzał go do domu. Pewnego dnia na jednej ź ulic Albaicin znalazł umarłego, który nagi, ledwo tylko brudną szmatą nakryty, leżał w rynsztoku. Nikt się o niego nie zatroszczył, a biedni mieszkańcy tej uliczki przekradali się obok niego, nie darząc go nawet pobieżnym spojrzeniem. Kto by się też miał o umarłego zatroszczyć, skoro żyjący ledwo wiedzieli, jak się przed największą biedą uchronić. Wtedy Juan, pełen litości, pochylił się, wziął zmarłego na swoje barki i przeniósł go przed dom zamożnego obywatela na Plaża Nueva. Tam pukał, aż mu otworzono i rzekł do bogacza: — Bracie, błagam cię na miłość Boską, daj mi lniane prześcieradło, aby temu biednemu, który zmarł w rynsztoku, oddać należną cześć. — Nie jestem grabarzem — odparł bogaty z wściekłością. — Wynoście mi się stąd! Nie mogę wam pomóc! —Już chciał zatrzasnąć drzwi przed nim, kiedy Juan spokojnie odpowiedział: — Wobec tego zostawię nieboszczyka na waszym progu. — Potem odwrócił się. Bogaty jednak zawołał do Jua- 237na że otrzyma to, o co prosi, jeśli tylko zabierze zwłoki z jego progu. Pewnego dnia, wczesnym rankiem, obudził Juan dwóch swoich braci mówiąc: — W jaskini Sacro Monte dziś w nocy umarł człowiek. Przywieziemy jego zwłoki. , Milcząc, wybrali się bracia z noszami w drogę, nie pytając, skąd Juan otrzymał wiadomość o śmierci nieszczęśliwca. Wiedzieli, że w cudowny—jemu tylko wiadomy sposób — dowiaduje się, gdy komuś potrzebna jest pomoc. W grotach skalnych zamieszkiwanych przez najbiedniejszych, których nie stać było nawet na wynajęcie miejsca w najnę-dzniejszej piwnicy w Granadzie, znaleźli ciało. Juan odmówił modlitwę, z miłością ułożył zmarłego na noszach i zatroszczył się o pogrzeb i Mszę żałobną. Na skutek nadmiaru pracy i cierpienia coraz widoczniej zanikały jego siły, jednak nadaremnie bracia upominali go, by się szanował. — Jak mam siebie oszczędzać, skoro biedni potrzebują mojej pomocy? :— odpowiadał zawsze na tego rodzaju uwagi. Pewnego jednak wieczoru wrócił z kwesty z gorączką, do tego doszły jeszcze silne zawroty głowy, a przez całe ciało przechodziły na przemian to zimne, to gorące dreszcze. W ramionach braci załamał się. Ułożyli go niezwłocznie na łóżku, gdzie całymi dniami leżał bez przytomności. — Śmierć do mnie zapukała — powiedział cicho, gdy przyszedł do siebie. — Ale tym razem przeszła obok. — Jesteś jeszcze potrzebny żywym, ojcze Juanie — odpowiedział serdecznie Antonio Martin. — Musisz jeszcze żyć dla swych chorych i dla nas, twoich braci. Juan jednak zdawał się nie rozumieć ani jednego słowa swego ucznia. Jego oczy otworzyły się szeroko, jak gdyby zobaczyły coś ukrytego, tajemnego. Potem nagle podniósł się mówiąc: — Śmierć przechodzi przez dom. W pomieszczeniu znajdującym się nad tym pokojem leży młody człowiek. Pospieszcie się, on umiera! / 238 " Antonio Martin przypuszczał, że chory znowu majaczy w gorączce. Pedro Valesco szepnął mu jednak, że w tym pomieszczeniu istotnie leży młody człowiek, przyniesiony tu przed kilkoma dniami z ostrym zapaleniem płuc. Został już opatrzony sakramentami świętymi. Pedro mówił bardzo cicho, jednak Juan dziwnie wyczulonym zmysłem usłyszał to. — Idźcie wreszcie — przynaglał. — Nie pozwólcie mu umierać samotnie. Włóżcie mu przynajmniej poświęconą świecę do ręki. On potrzebuje was teraz bardziej niż ja. W istocie to, co zobaczyli w pomieszczeniu na górze, pokrywało się z tym, co im Juan powiedział. Zagadką jednak pozostało dla nich, w jaki sposób dowiedział się on o młodym człowieku i jego stanie, gdyż w czasie, kiedy przyjęto chorego, leżał nieprzytomny. Długo trwało zanim Juan de Dios podniósł się ze swego łoża. Jego pierwsza droga prowadziła do tabernakulum, druga — przez wszystkie pomieszczenia szpitala. Zastał wszystko w najlepszym porządku, a chorzy byli dobrze zaopatrzeni. Wprawdzie zastępujący mistrza Antonio Martin skarżył się, że długi wciąż rosną, i mimo dorywczych datków z rąk dobrych ludzi, już nie wie, jak zaopatrzyć się w najbardziej potrzebne rzeczy, ale Juan pocieszał zrozpaczonego mówiąc: — Miej ufność w Panu! On nam dopomoże. Znajdziemy dobroczyńców dla naszych biednych. Jeszcze tego samego dnia napisał list do jednego ze swych najwierniejszych dobrodziejów, rycerza Gutiere Łase de la Vegę z Malagi. Pisał w nim: „W tym liście donoszę wam o wielkim moim zmartwieniu. Tylu jest biednych, a ja nie wiem, jak ich wykarmić. Chrystus jednak zatroszczy się o nich. Zima jest nadzwyczaj ostra i wydajemy dużo pieniędzy na zakup drzewa. Mamy wielu chorych z różnorakimi dolegliwościami: kalecy, trędowaci, niemi, głusi, artretycy, wrzodowcy, do tego dochodzą jeszcze starcy i dzieci, nie licząc wielu bezdomnych i podróżnych. 239Codziennie wydajemy od czterech do pięciu dukatów i to tylko na zakup chleba, mięsa i innych artykułów żywnościowych, nie mówiąc o lekarstwach czy ubraniach, za które też trzeba płacić. Gdy braknie datków, wtedy musimy pożyczać. Teraz muszę wydać dwieście dukatów na płótno, pościel i inne potrzebne rzeczy. Muszę również zająć się dziećmi porzuconymi i zatroszczyć się o ich wychowanie. Całą swoją nadzieję pokładam w Jezusie Chrystusie. Ufam, że w łaskawości swej uwolni mnie od długów, gdyż moje serce cierpi z tego powodu. Nie waham się powiadomić was, drogi bracie w Chrystusie, o swoich kłopotach, gdyż wiem, że mogę liczyć na wasze współczucie, chociaż na pewno i wy w Maladze macie dużo swoich biednych". Odpowiedzią na pismo była pomoc pieniężna, którą Juan otrzymał z Malagi. Pomimo to ciężko było przetrzymać zimę i, z nastaniem nowej wiosny, szara bieda znów zajrzała do wszystkich okien. Wtedy Juan wybrał się wraz ze swoim bratem, Pedro Va-lesco, w daleką podróż żebraczą. Wędrował tak, jak to zawsze czynił — boso i bez nakrycia głowy — przez miasta Andaluzji. W Cabra zaprosił go do swego pałacu don Gon-zalez Fernando de Cordoba i obdarował hojnie. W nim i jego małżonce, doni Marii de Mendoza, znalazł Juan w przyszłości najwierniejszych dobrodziejów. Chociaż część wyżebranych darów rozdzielił między biednych spotkanych w drodze, to jednak przywiózł do domu wcale pokaźną kwotę pieniędzy, dzięki której przez kilka miesięcy mógł zaspokoić najpilniejsze potrzeby azylu. Jednak wraz z jesienią przyszły nowe kłopoty. W swoim zmartwieniu zwrócił się Juan tym razem do arcybiskupa Granady, który mu chętnie, w miarę swych możliwości, pomógł. Z ociąganiem zwierzył się Juan arcybiskupowi ze swego planu udania się na cesarski dwór, z prośbą o pomoc dla azylu. — Wcale niezły pomysł — roześmiał się don Gaerrero. — Cesarz Carlos przebywa wprawdzie w Niemczech, ale jego syn, Filip, który w jego zastępstwie sprawuje rządy w Yalladolid, to pełen dobroci książę, który was na pewno 240 wysłucha i wspomoże. Ale droga to bardzo daleka i dla was uciążliwa. — Żadna droga, która przynosi pomoc moim dzieciom, nie jest dla mnie ani za trudna, ani za daleka — odparł Juan. — Pój dę więc do Valladolid. Arcybiskup przygotował kilka pism polecających, podczas gdy księżna z Sesa wręczyła mu listy do krewnych w Toledo i Valladolid. I tym razem w towarzystwie Pedra Valesco wybrał się ojciec ubogich w daleką drogę. Obaj pielgrzymi utrzymywali się z darów otrzymywanych od dobrych ludzi, nocowali w szpitalach i azylach dla biednych. W Toledo przyjęła ich z najwyższą radością i szacunkiem jedna z najdostojniejszych dam miasta, donia Eleonora de Mendoza, żona don Fernanda Alverez Ponce de Leon, która nie pozwoliła, by zgodnie ze swoim zwyczajem, szukali najskromniejszego schronienia. W końcu pozwoliła swym bogato obdarowanym gościom wyruszyć w dalszą drogę. Nie chciała przyjąć żadnego podziękowania, zwróciła się tylko do Juana de Dios mówiąc: — Mam tylko jedną, jedyną prośbę, której spełnienie możecie uważać za rodzaj wdzięczności za otrzymane dary. Módlcie się do Boga, by zechciał spełnić najgorętsze moje i mego męża pragnienie, i pobłogosławił nas dzieckiem. Juan przyrzekł, że chętnie tę prośbę zaniesie w swoich modlitwach przed Boży tron, i w dowód swej wdzięczności pozostawił swój żebraczy kij. Bóg wysłuchał próśb pobożnego męża i podarował szlachetnej kobiecie syna, który otrzymał imię ojca. Po nim przyszły na świat jeszcze dwie córki Juana i Maria. Z wielką troską przyglądał się Pedro Valesco, jak Juan otrzymane dary rozdawał hojnie, pełnymi rękami, spotkanym w drodze żebrakom. We wszystkich zakamarkach Toledo wyszukiwał ten dobroczyńca biednych i chorych, i rozdzielał między nich swe skarby. Bezustannie upominał go jego towarzysz, by nie tracił z oczu celu swej podróży, którym była pomoc dla szpitala w Granadzie. 241 16 — Mój kochany synu — odpowiadał Juan. —To zupełnie obojętne, czy pomagamy biednym w Granadzie, czy w Toledo. Zawsze jest to ten sam Bóg, który w tych cierpiących na nas czeka. Czy mogę obok Niego przejść, nie litując się nad Nim w Jego cierpiących braciach? Pedro odetchnął, gdy wreszcie Juan zdecydował się opuścić Toledo i kontynuować podróż do cesarskiego dworu. Była już zima, gdy wreszcie dotarli do Valladolid. Matka księżnej Sesy, donia Maria de Mendoza, wdowa po komtu-rze Francisco de los Corbos, przyjęła ich w swoim pałacu i umożliwiła im — poprzez jednego z krewnych, hrabiego de Tendilla — wstęp do dworu. Zaraz po świętach Bożego Narodzenia został biedny pielgrzym Boży, Juan de Dios, przedstawiony infantowi Filipowi, który w imieniu swego ojca, Karola V, rządził Hiszpanią. Juan zobaczył dwudziestoletniego mężczyznę z poważną, bladą twarzą, jasnymi włosami, niebieskimi oczami, ubranego w wysoko zapięty, wykończony białą kryzą, kabat. Wiedział, że infant — mimo swego młodego wieku — przeżył już wielki ból spowodowany przedwczesną śmiercią swej żony, portugalskiej księżniczki, i mimo woli poczuł sympatię do tego tak smutnie spoglądającego księcia. Hrabia Tendilla, którego pośrednictwu zawdzięczał Juan uzyskanie audiencji, wtajemniczył go w bardzo trudny ceremoniał dworski, jednak gdy żebrak z Granady stanął przed regentem, który go przyjął w obecności jednego ze swych doradców, nie wiedział już jak go tytułować. Powiedział więc w swej prostoduszności, ugiąwszy kolana ze czcią przed synem cesarza: — Jestem przyzwyczajony nazywać wszystkich ludzi bez różnicy moimi braćmi w Chrystusie. Ponieważ jednak w przyszłości zostaniecie moim królem, pouczcie mnie, jak mam do was przemawiać. Radca dworski przestraszył się, słysząc tę niezwykłą przemowę i chciał Juanowi zwrócić uwagę na jego dziwne zachowanie się, ale infant powstrzymał go wzrokiem i powiedział z lekkim uśmiechem na twarzy: 242 — Nazywajcie mnie, jak chcecie. — Będę was nazywał dobrym księciem — odparł Juan — i poproszę Boga, by wam pozwolił szczęśliwie rządzić tym ziemskim krajem, a kiedyś wziąć udział w Jego niebieskim Królestwie. — Z serca wam za to dziękuję — odpowiedział Filip. — Ale wstańcie i powiedzcie mi, o co prosicie. — Ach, dobry książę — rzekł oj ciec biednych. — Za nic w świecie nie chciałbym nosić tej korony, która wam przeznaczona. Jednego wam jednak zazdroszczę. -— Nie macie mi czego zazdrościć — potrząsnął głową Filip. — Jednak można wam, dobry książę, zazdrościć bogactwa, za pomocą którego można by uszczęśliwić wielu cierpiących nędzę. Potem przedstawił księciu, słowami świadczącymi o jego wzruszeniu, nędzę, z którą się spotkał wszędzie w hiszpańskich krajach. — Wierzcie mi, dobry książę — ciągnął dalej — nędza biednych i chorych woła o pomstę do nieba. — Daremnie próbował doradca przerwać tę smutną opowieść. Książę nie dopuścił go do słowa, raczej zachęcał ojca ubogich, by dalej mówił. — Chcę się dowiedzieć, co dotąd zatajono przede mną — powiedział gorzko. Gdy Juan skończył swą relację, Filip milcząc długo patrzył przed siebie. — Dzięki wam, przyjacielu — odparł wreszcie cicho, zmęczonym głosem — że otworzyliście mi oczy. Do tej pory przekonywano mnie, że rządzę szczęśliwym krajem, w którym wszyscy moi poddani żyją w dostatku i zadowoleniu. Tymczasem wielu z nich ginie w nędzy i umiera pod bramami pałaców, w których my się bawimy. Oszukiwano mnie i wprowadzano w błąd. Traktowano mnie jak dziecko, które nie może usłyszeć prawdy. — Niech wasza wysokość rozważy — starał się radca dworu, boleśnie dotknięty, złagodzić wymowę tych wyznań — że petent w zbyt czarnych barwach odmalował położenie biednych, pragnąc wasze dobre serce poruszyć.— To samo powiedziano o biskupie Las Casas i księdzu de la Gasca, gdy przedstawiali cesarzowi nędzę tubylców w Meksyku i Peru. Dziękujmy Bogu za to, że mamy mężów mających odwagę także i przed księciem prawdę mówić! Ze współczuciem słuchał infant relacji Juana o szpitalu w Granadzie i wszystkich trudnościach, z którymi walczył. Ze zdumieniem patrzył radca dworu, kiedy książę — w dowód najwyższej życzliwości — zaprowadził bosego żebraka do swoich prywatnych komnat, gdzie przedstawił go swoim dwóm siostrom Marii i Juanie. Hojnie obdarowany przez Filipa i obydwie infantki opuścił Juan królewski pałac. Córki cesarskie i ich damy dworu przekazały mu nie tylko znaczną sumę pieniędzy, ale ponadto jeszcze kosztowne klejnoty i drogie kamienie. Sam infant polecił, by mu wypłacono kilka tysięcy dukatów. Donia Maria de Mendoza i inni zacni dobrodzieje wręczyli mu weksel, wystawiony na bank w Granadzie, obawiali się bowiem, że Juan odda wszystko napotkanym po drodze biednym i nic nie przyniesie do Granady, by spłacić długi. Juan wysłał brata Pedra Valesco z tymi wartościowymi papierami naprzód, sam został jeszcze zatrzymany w Valla-dolid. Kiedy się wreszcie zdecydował na podróż powrotną, ciężka choroba położyła go znów na kilka miesięcy. Była już pełnia lata, kiedy wreszcie jak zwykle bosy i z gołą głową, skierował swe kroki na południe. Wyczerpany do ostatka dotarł do Granady i został niezwykle serdecznie przywitany przez braci i chorych jako powracający ojciec. — Teraz zostanę już przy was, moje dzieci! — powiedział Juan, gdy się znowu znalazł między swoimi żebrakami, kalekami i chorymi. — Wśród was czuję się lepiej, niż na dworze w Vallado-lid lub w pałacach możnych. Teraz zostaniemy razem do czasu, aż mnie Bóg zabierze do siebie. POWRÓT — Drzewa nie mamy — skarżył się brat Pedro Valesco kierownikowi szpitala w pierwszych dniach lutego 1550 roku. —Jeszcze tylko przez kilka dni będziemy mogli palić. — Wiem — odpowiedział Juan de Dios zmęczony. — Postaram się, żeby moje dzieci nie marzły. — Źle się czujesz, ojcze Juanie? — zapytał Pedro i spojrzał zatroskany na bladą, przerażająco chudą twarz. — Ależ nie, czuję się dobrze — odpowiedział Juan z uśmiechem. — Teraz jednak chcę pójść po drzewo. — Mój Boże, przecież nie dlatego to powiedziałem — wyjąkał Valesco. —Mamy przecież teraz dość braci w szpitalu, którzy się o to mogą zatroszczyć. Ty sam nie będziesz już dźwigał drzewa! — Dlaczego nie? W całym domu najmniej pożytku ze mnie. Pozwólcie mi chociaż trochę popracować. — Pamiętasz jeszcze, jak ostatni raz byłeś w Sierra po drzewo? W zapale pracy nie zwróciłeś uwagi na położenie słońca i nagle nadeszła noc. Martwiliśmy się o ciebie bojąc się, że na wąskich ścieżkach górskich możesz upaść i śmierć znaleźć. — Niepotrzebnie zamartwialiście się. Bóg mnie ochraniał i oświetlił mi drogę. Słuchaj, chcę ci coś powiedzieć, z czego się nikomu do tej pory nie zwierzyłem. Tamtej cic- 245 mnej nocy, gdy nie można było własnej ręki dostrzec i błądziłem po stromych ścieżkach, zabłysły nagle przede mną dwie gwiazdy. Paliły się jak pochodnie i w cudowny sposób oświetlając drogę, posuwały się przede mną, jakby niewidzialnymi rękami niesione. Towarzyszyły mi do Puerta Real, do miejsca przed obrazem Madonny, przed którym zapaliła się lampka oliwna. — Mój Boże, to cud, to cud! — wołał Pedro w świętym uniesieniu. — Drogi synu! — uśmiechnął się Juan. — Wokół nas dzieje się o wiele więcej cudów, niż zazwyczaj przeczuwamy, czego nasze tępe zmysły rozpoznać nie umieją. Bóg każdego z nas otacza Swą opieką, aż do ostatniej godziny, którą wola Jego naszemu życiu wyznaczyła. Dla mnie wybije już ona niedługo. Ale teraz pozwól mi iść. Dziś nie będę się wspinał na górę, gdyż Rio Genił przynosi z gór dość drzewa i wystarczy tylko po nie sięgnąć. — Pamiętaj, ojcze Juanie, że rwące wody są zawsze niebezpieczne. Może ci się coś złego przytrafić — upominał Juana zaniepokojony brat. — Czyżbyś zapomniał już o tym, że jesteśmy pod opieką Boga, i że nie umrzemy ani o chwilę wcześniej, niż On postanowi? — Pozwól mi z tobą iść, ojcze — błagał Pedro. Po krótkim wahaniu Juan zgodził się. Zabrali z sobą jeszcze jednego chłopca z domu sierot, dwunastoletniego, dość sprytnego młodzika, którego własna matka pozostawiła przy bramie szpitalnej. Chłopak nazywał się Armando i.miał ciągnąć wózek. Nad rzeką Genil stało już wielu mężczyzn i kobiet wyciągających długimi hakami drzewo z wody. Z hukiem spadały w dolinę szare fale wezbrane po roztopach śnieżnych, wyrywając po drodze drzewa z korzeniami i porywając je z sobą. — Nigdy nie widziałem jeszcze tak wzburzonej rzeki — powiedział Pedro. — Zgubiony byłby ten, kto by wpadł w jej nurty. Mimo to zabierzemy się z Bogiem do pracy — odrzekł Juan de Dios i wziął hak z wózka. Brat i Armando zbierali wyłowione na brzeg pnie. Dobrą chwilę trwała ciężka, niebezpieczna praca. — Wystarczy nam już drzewa — zauważył Valesco. — Więcej na wózek nie załadujemy. — Jeszcze tylko tamten pień — powiedział Juan, usiłując wyłowić potężny kloc drzewa, który jednak w ostatniej chwili porwała szalejąca woda. Juan nie zdążył powstrzymać Armanda, który doskoczył i złapał odpływający kloc, został jednak pochwycony przez fale i wciągnięty w huczącą głębię. Stojący nad brzegiem patrzyli z przerażeniem na to, co się stało. — On jest zgubiony!—wołano. Juan jednak bez namysłu rzucił się w szalejący nurt, rozpaczliwie szukając chłopca. Jego szaleńcza odwaga wyrwała ponownie okrzyk przerażenia z setek ust. Wszyscy uważali ojca ubogich za straconego. Obok niego przewalały się z niesamowitą siłą olbrzymie pnie i bloki drzewa. Juan oparł się jednak tej niosącej śmierć lawinie; zanurzając się głęboko w wodzie uciekł przed dryfującym drzewem, stale jeszcze szukając chłopca. W końcu potężna fala rzuciła go na brzeg, gdzie upadł zupełnie wyczerpany. Pedro Valesco przerażony nachylił się nad nim, podniósł go nieprzytomnego i przy pomocy kilku chętnych ludzi zaniósł do szpitala. — Jestem winien śmierci Armanda! —jęknął Juan, gdy znowu przyszedł do siebie. — Jak mogłem dopuścić do tego, żeby nam pomagał przy tak niebezpiecznej pracy. Jego śmierć obciąża moją duszę! Daremnie pocieszali Juana bracia. Pedro przypomniał mu jego własne słowa, że nikt nie umiera ani o mgnienie oka wcześniej, niż tego chce Bóg. — Jestem jego mordercą! —jęczał ciągle Juan ze wzrokiem utkwionym w próżnię. W nocy przyszła wysoka temperatura. Doktor Hi-tiaiul pokiwał poważnie głową i oświadczył, że trzebu się luzw 246 247z ostatecznością. Ksiądz udzielił leżącemu bez przytomności ostatniego namaszczenia. Jeszcze raz przetrzymał Juan ciężki kryzys, był jednak dziwnie zmieniony. Prawie że nie brał udziału w sprawach, które się tuż obok niego toczyły, tylko zawsze zapatrzony w próżnię wymawiał słowa, których nikt nie rozumiał. Jedynie raz ożywił się a mianowicie wtedy, gdy brat Antonio Martin doniósł mu, że arcybiskup przysłał gońca, ponieważ chce się widzieć z Juanem. Prawdopodobnie don Guerrero nie wiedział o jego chorobie. Juan przymknął oczy nie odpowiadając. Gdy jednak bratopuścił pokój, wyprostował się na swoim łożu i ubrał się, pokonując silne zawroty głowy oraz słabość grożącą upadkiem. Potem zataczając się, ciężko wsparty na swym kiju, szedł ulicą calle de Gomeres, przeciął Plaża Nueva, wędrował przez calle de los Reyes Catolicos do Bib-ar-ramla i wkrótce wszedł do arcybiskupiego pałacu. Don Guerrero, na widok gościa podobnego raczej do umarłego niż żywego człowieka, przestraszył się bardzo. — Mój Boże, jesteście chorzy! — wyjąkał przerażony, prosząc by ojciec ubogich usiadł. — Wezwaliście mnie, więc przyszedłem — oświadczył Juan i osunął się zmęczony na wskazany mu fotel. — Jeśli biskup wzywa, nie można się usprawiedliwiać niedyspozycją. — Ale wy jesteście poważnie chorzy! — powiedział arcybiskup zmartwiony. — Każę was odwieźć moim powozem. — Bądźcie uprzejmi powiedzieć mi najpierw, dlaczego wzywaliście mnie, łaskawy panie? — Nic pilnego. O tym możemy później porozmawiać. — Proszę, powiedźcie mi zaraz! —błagał Juan. — A więc są ludzie, którzy twierdzą, że bez wyboru przyjmujecie do swego domu różnego rodzaju szumowiny. Rzekomo są między nimi ludzie prowadzący występne życie i inni, którzy u was szukają schronienia, gdyż czują wstręt do pracy. Co możecie mi na to odpowiedzieć? 248 — Wciąż mam tylko jedną odpowiedź, mój ojcze i czcigodny panie! Nie informuje się was dokładnie. W tym szpitalu znajduje się tylko jeden, jedyny człowiek niegodny i niepoprawny, zasługujący na to, by go wyrzucono. Tym człowiekiem jestem ja. Gdyby jednak między biednymi, przygarniętymi przeze mnie, znalazł się jeden czy drugi prowadzący występne życie to należy pomyśleć, że i nasz Mistrz nigdy nie odepchnął od siebie grzeszników i znosił ich obecność. Długo patrzył arcybiskup przed siebie, potem się podniósł i podając rękę Juanowi, powiedział: — A więc idźcie i czyńcie to, co uważacie za słuszne. Nikt już więcej w waszym działaniu nie będzie przeszkadzał.— Potem polecił, mimo zdecydowanego sprzeciwu Juana, by powóz odwiózł go do domu. W szpitalu przyjęli go bracia w najwyższym zdenerwowaniu. Natychmiast ułożono go do łóżka i wezwano lekarza, który stwierdził ciężki nawrót choroby. Znowu opanowała Juana wysoka gorączka i wszyscy byli przekonani, że naprawdę zbliża się jego koniec. Jednak stan zdrowia Juana poprawił się tak, że mógł przejąć troskę o najpilniejsze potrzeby szpitala. Jednemu z braci podyktował listę długów, które należało spłacić i wykaz nazwisk dobrodziejów, do których można się było zwrócić o pomoc. Tymczasem w Granadzie przyjęto z głębokim smutkiem wiadomość o złym stanie zdrowia apostoła miłości bliźniego. Odwiedzano go i dopytywano, co można by dla niego uczynić. Zawsze tak samo odpowiadał: — Nie troszczcie się o mnie, ale pomóżcie moim biednym dzieciom! Donia Ana Osorio, żona radcy miasta Garcii de Pisa, okazała gotowość przyjęcia go do swego domu, by zapewnić mu większy spokój, otoczyć lepszą opieką. Wiedziała, że chorzy bez przerwy są wokół niego, nie zostawiając mu nawet czasu na spanie. Juan jednak zdecydowanie bronił się przed opuszczeniem swego domu. —Jeżeli dom ten jest wystarczająco dobry dla moich dzieci, to na pewno również 249i dla mnie — powtarzał stale. — Oprócz tego jestem ich ojcem i pragnę umrzeć wśród nich. Przejęta troską o cenne życie ojca donia Ana zwróciła się do arcybiskupa, który w końcu rozkazał Juanowi, by przyjął zaproszenie zacnej pani. Teraz chory, posłuszny woli arcybiskupa, nie zwlekał ani chwili. Nikt jednak nie wyczuł bólu, z jakim żegnał się ze swymi dziećmi: — Bóg wie, moi bracia — powiedział płacząc, gdy ułożono go w lektyce — że nie byłoby dla mnie większej pociechy, jak móc umrzeć wśród was. Ponieważ jednak Bóg zrządził inaczej, niech się Jego wola dzieje. Jeszcze raz pobłogosławił wszystkich i ze łzami dodał: — Zostańcie w pokoju, moje dzieci, gdybyśmy się już więcej nie zobaczyli na tym świecie, pomódlcie się za mnie! — Żal towarzyszący pożegnaniu był tak ogromny, że bez przytomności osunął się na poduszki lektyki. Donia Ana Osorio czyniła wszystko, by ulżyć choremu. Ułożyła go na najlepszym łożu, wezwała znanych lekarzy, dbała o jego bezwzględny spokój. Jeden ze służących stale dyżurował przed drzwiami chorego, by mu nikt nie przeszkadzał. Nie wpuszczano odwiedzających. Tylko arcybiskup przychodził, odprawiał w pokoju chorego świętą Ofiarę i podawał Juanowi Pokarm wiecznego życia. Ojciec szpitala wezwał jeszcze do siebie brata Antonia Martina i mianował swoim następcą. — Zostańcie razem zjednoczeni w służbie dla chorych i cierpiących — upominał go. — Niczego większego uczynić nie zdołacie. Zaklinam was, nie opuszczajcie moich biednych dzieci! Potem zmęczony opadł ponownie na poduszki. — W wasze ręce oddaję moje dzieło — powiedział po ckwili. — Ono będzie rosło i wiele dobra światu przyniesie. Wszędzie będziecie mieć domy, których bramy otwarte będą dla biednych. Ojciec Niebieski pobłogosławi temu dziełu i zwiąże was w poświęconą Bogu wspólnotę. Dziękuję Bogu za to, że mnie do swojej służby powołał i pozwolił memu dziełu rosnąć i rozwijać się. Za to Mu dziękuję, ja, najnędzniejszy żebrak Granady! Anionu i wstrząśnięty upadł na kolana i prosił, by go ojciec, juki) pierwszego syna swego, jeszcze raz pobłogosławił, ;i/ mm cali) wspólnotę braterską. Wtedy Juanpodniósł rękę, polo/yl j;j ze słowami błogosławieństwa na czole swego ucznia mówiąc: Niech was wszystkich pobłogosławi Wszechmocny i litościwy Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty! W piątek, siódmego dnia marca, wczesnym rankiem Juan obudził się z niespokojnego snu i lekko podnosząc się nadsłuchiwał głosu, wołającego go jakby z bardzo daleka. Potem szybko opuścił swoje łoże, ubrał się drżącymi rękami, otworzył cicho drzwi pokoju, przed którym ze względu na wczesną godzinę nie było jeszcze nikogo, i wymknął się z domu. Dysząc, mimo wczesnej pory spocony, wlókł się przez zupełnie puste i bezludne calle de Gomeres, potem skręcił w prawo na Monte Mauror, wspinał się po zalesionym stoku i przystanął w końcu, wsparty ciężko na swej lasce, przed wielkim kamiennym krzyżem. Niedługo czekał, gdy tą samą drogą wszedł na górę-mężczyzna, który ze zdumieniem spoglądał na klęczącego pod krzyżem człowieka, na którego twarzy znamię śmierci było już wyryte. — Oczekiwałem cię, mój bracie! —powiedział Juan cichym głosem. —Wiedziałem, że przyjdziesz. — Skąd wiedziałeś? — wyjąkał przybysz. — Bóg mi to powiedział, jak i to, w jakim celu tu przyszedłeś, mimo że sznur ukryłeś pod surdutem. Jesteś biednym tkaczem i wraz ze swoimi dziećmi cierpisz wielką biedę, z której nie widzisz innego wyjścia poza sznurem. Bracie, czy sądzisz, że twoim dzieciom będzie się lepiej powodziło, jeżeli ty swoje życie odrzucisz? — Myślałem, że znajdą schronienie w domu miłosierdzia w calle de Gomeres — powiedział tkacz, ponuro spoglądając na ziemię — ale nie mogę patrzeć na to, jak głodują. — Idźcie pomimo to do szpitala i powiedzcie bratu An-tonio, żeby wam pomógł — to jest ostatnia wola żebraka z Granady. On zrozumie. 250 251— Kim jesteście, panie? — pytał tkacz zdumiony. — Powiedziałem ci — żebrak z Granady — odpart Juan. Potem — nie obejrzawszy się — zszedł ciężkimi krokami z góry i ostatkiem sił dotarł do domu don Garcii de Pisa. Przyjęła go pani domu śmiertelnie przerażona. — Gdzie byliście? — zapytała towarzysząc chwiejącemu się Juanowi do jego pokoju. — Bóg wezwał mnie jeszcze raz do ostatniej posługi. Ale teraz pragnę umrzeć. — Przez cały dzień Juan był spokojny i pogodny, tak że nie obawiano się nocy. Na jego życzenie nikt nie czuwał przy jego łóżku. Jednak koło północy chory podniósł się, ubrał jeszcze raz w habit, podarowany mu przez biskupa z Tuy, i ukląkł przed wielkim krzyżem wiszącym na ścianie. — Teraz mogę nareszcie po całej tułaczce mego życia powrócić do domu! — wyszeptał utrzymując się resztkami sił. — Mój Jezu, w Twoje ręce polecam ducha mego. — Potem jego serce pałające miłością zabiło po raz ostatni. Znaleziono go martwego u stóp krzyża. Jak króla niesiono do grobu. Cała Granada, z płonącymi świecami w dłoniach, oddała mu ostatnią posługę, odprowadzając do kościoła Naszej Dobrej Pani Zwycięstwa, gdzie go pochowano. Wielki żebrak Granady nie żył. Jego dzieło jednak rozszerzało się, sięgając daleko poza granice hiszpańskiego kraju. Papież Sykstus V podniósł towarzystwo braci do rangi zakonu nazwanego imieniem założyciela. Papież Urban VIII zaliczył ojca ubogich w poczet błogosławionych. Aleksander VIII wyniósł jako świętego na ołtarze. Ustawicznie jeszcze oręduje z nieba jako wielki dobroczyńca biednych. Dzięki jego orędownictwu i jego błogosławieństwu ludzka nędza na całym świecie znajduje drogę do miłosierdzia. I SPIS TREŚCI I WABIĄCY ZEW Złote marzenie ........................................... 5 Porwany.................................................... 19 Tęsknota................................................... 32 Jasny jeździec ............................................. 40 Calina....................................................... 48 Bitwa ....................................................... 60 Fuenterrabia ......................................,....... 68 Wyprawa krzyżowa...................................... 80 Andaluzyjski epizod.................................... 95 Na służbie w Afryce..................................... 102 Wędrowny księgarz z Gibraltaru ..................... 112 II OWOC GRANATU Inkwizytor ................................................. 119 Szaleniec ................................................... 132 Pielgrzymka do Gwadelupy ........................... 143 Gospoda pod czterema wiatrami ..................... 151 Nieustępliwy w sprawach Bożych .................... 167 Miłość bez granic........................................ 181 Dobroczyńca .............................................. 196 Godzina ciemności...................................... 208 Pierwsi uczniowie ........................................ 218 Wśród płomieni i rwących fal ......................... 229 Żebrak na królewskim dworze........................ 235 Powrót...................................................... 245 253Lecząc ciała, docierać do dusz... Jan Boży -— skromny i ubogi Portugalczyk — całe swoje życie poświęcił służbie chorym i nieszczęśliwym. Jego przyjaciółmi byli książęta i nędzarze, biskupi i innowiercy. Jego dzieło — szpitale i domy opieki zakładane w Hiszpanii — stało się początkiem współczesnego szpitalnictwa. W 1630 roku został beatyfikowany, a w 1691 kanonizowany. Już za życia św. Jana Bożego zaczęli się gromadzić wokół niego ci, którzy zdecydowali się związać swoje życie z potrzebami ludzi chorych i cierpiących. Był to początek nowego Zakonu. Otrzymał on zatwierdzenie jako kongregacja już w 1571 roku, a w kilkanaście lat później jako Zakon ze ślubami uroczystymi. Bardzo szybko rozprzestrzenił się na terenie Hiszpanii i Italii, następnie w wieku XVII Bonifratrzy objęli placówki we Francji, w Austrii, Polsce, Czechach i Słowacji, a także na obszarze Niemiec. Oprócz czynnej opieki nad chorymi zakonnicy pracowali nad unowocześnieniem i udoskonaleniem sztuki i techniki medycznej (szkoły kształcące lekarzy), stąd też im właśnie zawdzięcza się wprowadzenie licznych nowości terapeutycznych, zwłaszcza w dziedzinie psychiatrii. Zastosowanie po raz pierwszy narkozy, wprowadzenie ksiąg z historią choroby pacjentów — współczesna medycyna zawdzięcza Zakonowi Bonifratrów. Obecnie Zakon posiada 20 prowincji w 29 krajach oraz ośrodki misyjne w 17 krajach. Prowadzi ponad 200 szpitali i innych placówek medycznych o różnym profilu leczenia. Do Polski Zakon został przeszczepiony w 1609 roku, pierwszy szpital i klasztor ufundowano w Krakowie. Wysoki poziom szpitala zachęcił do licznych zapisów na rzecz Zakonu, które umożliwiły powstanie odrębnych domów zakonnych wraz ze szpitalami w Zebrzydowicach (1611), Pułtusku (1615), Łowiczu (1625), Wilnie (1635) i w Warszawie (1643 rok). 254 W roku 1864 Zakon uległ kasacie w zaborze rosyjskim — klasztory leżące na terenach pozostałych dwóch zaborów zostały wcielone do obcych prowincji. Restytuowana po wyzwoleniu (1922) prowincja polska objęła swym zasięgiem konwenty znajdujące się w ówczesnych granicach Polski. Po II wojnie światowej nastąpiła reorganizacja, wówczas też większość szpitali i niektóre domy zakonne zostały przejęte przez państwo, z tych względów Bonifratrzy w Polsce zmuszeni byli zmienić nieco właściwy profil działalności. Obecnie w Polsce istnieją dwie prowincje zakonne z siedzibami w Warszawie i Wrocławiu. Miejscem nowicjatu jest konwent w Łodzi. Bezpośrednio przy chorych bonifratrzy zatrudniani są tylko w czterech szpitalach i kilku domach opieki dla młodzieży i dorosłych. Prowincja warszawska prowadzi jedyną w Polsce specjalistyczną przychodnię ziołoleczniczą w Łodzi. Ponadto kapłani zakonni udzielają się w pracy duszpasterskiej i parafialnej (parafia w Warszawie) pracują także jako kapelani szpitalni. Zakon prowadzi własne misje w 11 krajach Afryki oraz w Ameryce Łacińskiej, Korei, Indiach, Japonii, Nowej Gwinei i Nowej Zelandii. Każdy zakonnik ma prawo do wyjazdu na misje, o ile pozwolą mu na to warunki zdrowotne. Do Zakonu przyjmowani są kandydaci z wykształceniem wyższym, średnim i zawodowym w wieku od 18 do 35 lat. Po okresie sześciomiesięcznego postulatu i dwuletnim nowicjacie następuje scholastykat, w czasie którego zakonnicy zdobywają lub podnoszą kwalifikacje wymagane do pracy w szpitalach. W tym okresie jest także możliwość studiów pielęgniarskich i medycznych w kraju, bądź specjalistycznych za granicą. Możliwe są studia filozoficzno-teolo-giczne, za specjalnym zezwoleniem przełożonych. Zgłoszenia do Zakonu należy kierować na adres: Kuria Prowincjalna Zakonu OO. Bonifratrów ul. Bonifraterska 12 00-213 Warszawa 255Wydanie I. Nakład 10.000 + 350 egz. Ark. wyd. 14. Ark. druk. 16. Oddano do składu w styczniu 1988 r. Druk ukończono w październiku 1988 r. Drukarnia Diecezjalna w Katowicach, ul. Wita Stwosza 11. Zam. nr BI-14/88, C-10. Cena zł. 500,- Żebrak z Granady Żebrak z Granady Żebrak z Granady Żebrak z Granadyranady