Ołeś Honczar CYKLON Tłumaczyła MARIA DOLIŃSKA WYDAWNICTWO LUBELSKIE n::,ira-.| ,¦..¦!. :¦¦'¦¦¦-11-¦'¦"¦""¦I-1 CZĘŚĆ PIERWSZA Na całym wybrzeżu bryły rozwalonego betonu. Ja-il' mi, 11 crakles XX wieku stoczył tu walkę irzem I pozostawił betonowe rozwalisko: tony żel-betu jak po bombardowaniu leżą wzdłuż brzegu w chaosie ruin. Niedawno był tu cyklon, srożył się przez kilka dni sztorm o sile huraganu i tak narozrabiał. Kiedyśmy tu przybyli, jeszcze rozmawiano o falach wysokości dwupiętrowego domu, o barkasach, które zginęły bez śladu... Najeżone rumowisko brzegu. Tam, gdzie wszystko było starannie zabudowane i stało w białej symetrii balustrad i altanek, teraz ciągnie się całymi kilometrami poszarpane, pełne kamiennych spiętrzeń pustkowie. Jakby zwalone z gór odłamy skalne usiały wszystko dokoła. W głowie się nie mieści, że wszystko to robota morza, że dokonało się to bez trotylu czy dynamitu... Z szarymi zwałami betonu kontrastują bielejące resztki jakichś schodów, zda się, antycznych, zniszczonych poręczy, elewacji z ładnego białego kamienia. Z chaosu brył sterczą poskręcane szyny, zardzewiałe, pogięte pręty... Żywioł pokazał tu, co potrafi. Wprost nie do wiary, że czegoś takiego jest w stanie dokonać sama tylko łagodna siła wody. Dopiero kiedy zahuczy i zagrzmi cały brzeg,, kiedy od wstrząsów zacznie nocą dygotać nasz dom, a z rana ujrzymy, jak kotłuje się całe wybrzeże w wirze olśniewających, białych jak śnieg grzywaczy, jak napływają rozpędzone fale i rozbijają się o zwały betonu strzelając rozpryskami i wodną kurzawą aż do pierwszego piętra — do nas! — dopiero wtedy uwierzymy. Uwierzymy, że łagodne fale mogą się stać groźną, rozszalałą siłą, jakiej nie uda się zakuć w żaden beton. Morze pędzi ku brzegowi płynną stal grzywaczy. Już wiosna, kwitną na podgórzu drzewa migdałowe, ale chłodna jest ta wiosna, z wiatrami, z deszczami, sztormy wieją niemal co dzień. Wieczorem siedzę długo z naszym operatorem Sergiuszem na balkonie. Na innych balkonach nie,widać nikogo: sezon się jeszcze nie zaczął, hotel jest na wpół pusty i po korytarzach hula wiatr. Prócz nas jest tu jeszcze drużyna piłkarska, mieszkają chłopaki na parterze, ale już śpią, posłuszni regulaminowi. Wybrzeże stęka. W ciągu dnia morze uspokaja się czasem na jakąś godzinę, odpoczywa sobie, a pod wieczór nabrawszy sił przystępuje znowu do dzieła. Z ciemności napływają jeszcze groźniejsze fale niż w dzień. Walą grzmotem kanonady. Po tamtej strome zatoki znaczy się wygiętą linią łańcuszek świateł osady rybackiej. Raz po raz między nami a osadą wzbijają się w powietrze całe chmury wody, czarne wybuchy nocnego żywiołu, i na chwilę zasłaniają nam ten daleki szlaczek świateł rybackich, które ukazują się znowu, gdy spiętrzona woda opada. Jakaś posępna jest dekoracja świata. Szturmujące bez końca morze. Reflektor strzeli czasem skądciś w morze, w rozszalały, nieprzenikniony mrok. Księżyc niby zamglony kłąb plazmy wśród poszarpanych chmur... Jeszcze sylwety gór z prawej strony. Na jednym ze szczytów pulsuje gwiazdka latarni morskiej. ije tak niestrudzenie każdej nocy. Dalej w głę- znajduje się obserwatorium. Zapewne w tej 11 gdzieś tam przy teleskopie stoi na swoim sta- posterunku mój stary znajomy, siwy profesor. śpi planeta. Nocami przez wyrwy chmur wbija oczy we wszechświat. Za każdym uderzeniem przyboju, kiedy w przy- brzeżne ciemności zagłębiają się daleko szelesty białej iy, noc się rozjaśnia. Widzę zadumany profil Ser- za. Zwisające ze zmęczenia ramiona. Niełatwe ży- ma laki operator dokumentalista. Nie pierwszy raz i u raj razem. Gdzie też nas losy nie rzucały! Ro- cia na terenie badań archeologicznych. Fo- ni lwierdzę Owidiusza nad wodami limanu. nowo narodzonego statku. Granit pomni- i;i miejscu dawnych obozów koncentracyjnych. mieniołomy. Ptasie sejmiki... Potem była jeszcze racja. Szczególna, odpowiedzialna. Jedna z takich, i Jakie czekamy zwykle długo, a potem spadają na -podzianie. Jesień była sucha, płonąca pur- ą. Z takiego samego balkonu, tyle że spowitego wi- - iślą, patrzyliśmy, jak pękają spadające kasztany, jak rdzewieją palczaste liście, a dalej przez ciszę-drzew przeświecają złote kopuły Sofii... Staliśmy nasłuchując czegoś. Potem telefon: zbierajcie się, polecicie daleko, Iziecie kręcili... sami wiecie co. I lecimy. Drzemie koło mnie Sergiusz w fotelu samolotu. W dole — jary,-siedlisko demonów, kryjówki yeti, my zaś lecimy nad grzbietami najwyższych gór, nad cyklonami i czujemy się niemal niebianami! Powódź światła wokoło. W świetle wyżyn, w świetle najczystszym, niemal nieskalanym, pławi się nasz statek, ja i mój towarzysz o bujnej czuprynie, zapas starannie opakowanej czułej taśmy. Niczym jest jeszcze ta taśma, tabula rasa, ale przywieziemy na niej stamtąd tro- pikalny skwar, tchnienie dżungli i czyjś ból, i czarny dym napalmu. Montaż, dział maszyn kopiujących, ekran. I znowu w drogęr Ale czyż nie pragnąłem takiego właśnie życia? Pełnego wiecznych niepokojów i trwóg, w codziennej gotowości, by otrzymać zlecenie i wy-, ruszyć z kamerą bodaj na koniec świata... Albo do jakiejś najzwyczajniejszej kopalni odkrywkowej... Pewnego razu mieliśmy razem z "Sergiuszem kręcić szczególną detonację w kamieniołomach. Około dwunastej wszystko było przygotowane. Wciągnięto na maszt chorągiewkę sygnałową. Wszędzie umieszczono znaki ostrzegawcze: „Strzał! Niebezpieczeństwo śmierci!" Cisza zaległa nad odkrywkami, ludzie pochowali się w kryjówkach. Oczekują w trwodze i napięciu decydującej chwili... Cisza, cisza. Powietrze świeci się i migoce, brzęczy pszczelą złocistością. Huczy i wibruje niby wielkanocne dzwony z dalekiego dzieciństwa. Opuściwszy również niebezpieczną strefę poczyniliśmy przygotowania: kamery nastawione, taśma założona, co najmniej sześćdziesięciometrowa skrętka z niebywałą detonacją. Lada moment ciszę rozerwie grzmot, kurz spowije słońce, zabrzęczą gdzieś szyby. Dzień wypełni się białym wiatrem, zastukają dokoła spadające kamienie. Lada chwila. Nagle Sergiusz odkłada kamerę. —¦ Nie będę kręcił. — Co się stało? - — Dosyć. Mam tych wszystkich strzałów powyżej uszu... ¦ — Ależ to twórczy strzał — namawiam go półżartem. Uparł się jednak. Muzykę pszczoły, jej lot — owszem, zgoda, ale to... Papieros już mu przylgnął do wargi, obrzękła twarz zamknęła się w bezgranicznej obojętności na wszystko. ' - . — Bierz kamerę! Za chwilę strzał! Operator się nie poruszył. — Jeszcze jeden grzyb po wybuchu... Nie rozumie-cie, że nie mogę tego znieść. Moja psychika tego nie trawi. Ani metra taśmy na te rzeczy — i położył się na wznak w rowie. Patrzył w bezdenną otchłań nieba smętnie i sennie. - Więc po kiego lichą przyjechaliśmy do tego kamieniołomu? Przecież chodziło nam właśnie o ten strzał, otrzymaliśmy na to zamówienie, a teraz... Pokłóciliśmy się. I chociaż brzmi to paradoksalnie, ale chyba od tej iii właśnie przyjaźnimy się jeszcze bardziej. Nie to bynajmniej, że zapanował między nami błogi 7. kimś takim jak mój kolega nie każdy prze-11 zyma: język ma jak ta brzytwa, wciąż się cze-i sepia, coś mu nie daje spokoju. Na zebraniach W wytwórni i na różnych spotkaniach nie lubi zabierać losu, ale zazwyczaj strzela ripostami w mówców, na-jeżeli są to osobistości, co — rzecz jasna — nie Uchodzi mu płazem. W swoim rzemiośle Sergiusz jest |ednak wirtuozem i trudno się nie liczyć z jego fachowymi umiejętnościami. Pewne osiągnięcia krótko-metrażowe, zresztą bardzo skromne, wytwórnia zawdzięcza właśnie kamerze Sergiusza. Nienawiść do sztampy, żądza poszukiwań, stałe niezadowolenie z sie-bie — Sergiusz ma te wszystkie właściwości i czyż nie należy mu za riie przebaczać pewnych rzeczy? Jeden /. naszych kolegów z wytwórni podziwia czasem moją cierpliwość: — Że też potrafisz się z nim dogadać, z tym Sergiuszem TanczenkąL Przecież to wariat. Ma... manię sprawiedliwości. . -¦ v „Mania sprawiedliwości" jest oczywiście wadą nie byle jaką, ale kiedy trzeba było wytypować operatora do bardzo trudnej pracy, wybór padł mimo wszystko znowu na Sergiusza. Odpowiada mi jego sposób pracy. Mniej teraz robi zdjęć trickowych, którymi pasjonował się w swoim czasie. Kamera Sergiusza szuka dziś przede wszystkim ścisłości, plastyki, naturalnej-głębi. Nie obawia się Sergiusz nawert „nieładnego" kadru, jeżeli jest mu potrzebny, czasami niemal z niczego wydobywa najprawdziwsze diamenty. A teraz mamy nakręcić po raz pierwszy pełnometrażowy film - fabularny. Dano nam do przeczytania pud scenariuszy, dano czas na rozmyślania i oto we dwójkę z Sergiuszem przywędrowaliśmy tu, daleko od filmowej wieży Babel. Zarzuciliśmy kotwicę, tolerujemy się wzajemnie, koegzy-stujemy. Można się tu rzeczywiście skupić i zastanowić. Sergiusz umie czytać galopem i zapewnia, że ze wszystkim się „zapoznał". Nie ma teraz co robić, więc całymi dniami chodzi z kąta w kąt i aż poszarzał z nudów. Potrafi godzinami milczeć pogrążony we własnych myślach. Jeżeli niekiedy narusza milczenie^ to tylko po to, żeby rzucić jeszcze jeden nie opatentowany pomysł udoskonalenia aparatury filmowej albo jeszcze jedną kąśliwą uwagę pod adresem swoich bliźnich, piłkarzy, którzy jako hotelowi sąsiedzi działają czasem Sergiuszowi na nerwy. Chłopaki jak chłopaki, żyją według swego rozkładu, trenują na tutejszym boisku przygotowując się do wiosennych batalii, ale ich bramek Sergiusz używa najczęściej jako kamienia, na którym ostrzy swoje paradoksy. Nie znajduję w nich nic ani dynamicznego, ani demonicznego. Dorośli, którzy zabawiają innych dorosłych... Siad piłki na zielonym polu — alboż taki ślad powinien zostawić po sobie człowiek? Nie podoba mu się, że piłkarze chodzą tacy pewni siebie, że gwiżdżą na korytarzu, że ważą się po każdym treningu, że kiedy pada deszcz, schodzą się w hal-lu i na czarnej tablicy kredą strzelają przeciwnikowi 10 f wyimaginowane bramki. Opracowują podstępne kombinacje, łamią sobie głowy, jak go najlepiej oszukać' i zwieść, a wszystko to zamiast otwartej walki. Czyż to uczciwie? . . Spi mój kolega mało, twarz ma jakby opuchniętą i cos chyba sowiego w okrągłych i naiwnych jak u dziecka oczach. Nos też ma ptasi. Dziewczęta na poczcie co dzień widzą ten gogolowski nos i pełną, bladą /. niewyspania twaiz żałośnie zaglądającą w okienko: a może coś jest? Ale dla operatora znowu nic nie ma. Ktoś do niego pisze i ani rusz napisać nie może... Czasem Sergiusz pozwala sobie w porcie uraczyć szklaneczką mocno kwaśnego rieslinga i po chwili u,, maska nudy opada z jego twarzy; przychodzi Wtedy, kładzie Się na kanapie w naszym zimnym pokoju pierwszej kategorii i otaczając się kłębami dymu zaczyna roztrząsać nie rozstrzygnięte dotąd problemy światowe. Najczęściej sprowadza je Sergiusz do palących problemów dziesiątej muzy. Jest szczerze zafrasowany, czy film nie upada. Bo były przecież wielkie dzieła! Był Wielki Niemy... Dziś wieczór mój kolega chyba też jest nie w humorze. Siedzi na bujaku, pali i spogląda spode łba na ekran burzliwej nocy. Niechby się bodaj ostrzygł, bo sterczą mu kosmyki spoza uszu, a z przodu włosy opadają na czoło jak u beatlesa. — Więc co wybieramy? — pytam Sergiusza. — Ten pud scenariuszowej rudy... czy da nam wiele radu? — Radu nie ma, jes.t śmiecie — Sergiusz używa zresztą jeszcze dosadniejszego słowa. Taki już ma styl, wali prosto z mostu z całą kategorycznością. ' — Więc czytaliśmy niepotrzebnie? Zmarnowaliśmy czas? — Jesteś innego zdania? Znalazłeś coś? Mówi zgryźliwie, ironizuje, ma zresztą z czego... Te 11 wyroby rzemiosła scenariuszowego gościły już zapewne w niejednej wytwórni... Komuś się nie spodobały, więc odbito piłkę nam... — A o tej ogniwowej, co hoduje len... Jesteś przecież Poleszukiem, a poleski koloryt tam jest. Nie wzięło cię? Sergiusz milczy chwilę. — Nie mów o Polesiu. Nie mów o' kolorycie lokalnym! — niemal krzyczy i ból dźwięczy w jego głosie, który ścisza po chwili: — Palą się ludzie zamknięci w szkole... Z płonącej stajni wyrywa się koń... Noc taka straszna, ogień, strzelanina, krzyki... Leżę jak zając w łopianach... Wstrzymuję oddech. Lepiej nie oddychać, nie ruszać się, bo przyjdą i zadźgają! Ogień huczy, wali się strop, przestraszony koń rży... Ta pUr-purowa, straszna noc — to wszystko, co stamtąd wyniosłem. To mój koloryt lokalny. Umilkł tym razem na długo. Robię sobie w duchu wyrzuty, że przypomniałem mu Polesie. To dramat jego lat dziecięcych. Był jako nieletni chłopak w partyzantce i tylko szczęśliwym trafem uratował się, gdy jego oddział rozgromiono... Czuję, że przeżycia te pozostawiły mu jątrzącą się po dziś dzień ranę. Rozmowa już się teraz nie klei. Nic koniec końcem nie wybraliśmy. Jak się okazuje, nie takie to łatwe zadanie znaleźć wartościowy scenariusz... Dość na dzisiaj. Spać. Może coś się przyśni. . - A z rana znowu olśniewające rozbłyski i śnieżna biel grzywaczy i jakiś niestraszny już po nocy huk uderzeń na całym wybrzeżu. Wali po nim morze i lśni przybrzeżnym pasem, mimo że dzień jest chmurny 12 i siąpi deszcz. Las na stromych zboczach górskich znaczy się mokrą czernią, a czapy gór jak bieguny mars-jańskie pokryte są od szczytu do połowy szronem. Między kaskadami rozrzuconych po podgórzu domków, wśród jeszcze ciemnych, wiosennie pęczniejących sadów tu i ówdzie prześwieca różowość — kwitną -drzewa migdałowe. Wczesne, jakby nawet niezgodne z porą roku kwitnięcie. Co ranka z przybrzeżnej dali wynurza się on. Czyjś syn. Chłopak w tym, wieku, kiedy bujnie rozkwita fantazja i dzieci z wybrzeża wydają ^się sobie Magellanami. Skądciś z tego rybackiego krajobrazu, nad skrzącą smugą przyboju ¦ ukazuje się jak wczoraj i przedwczoraj ta ciemna, szczupła figurka. Rysuje się coraz wyraźniej przez zasłonę mżawki, idzie chłopak brzegiem i od razu robi mi się jakoś cieplej i weselej na sercu. Ani żywej duszy; góry wśród poszarpanych strzępów chmur, które siwe i mokre spowiły lasy na zboczach; morze wciąż pędzi grzywiaste bałwany; pła-wa, która nigdy nie znika podczas takiej czy innej pogody, kołysze się wśród lśniących, rozhuśtanych grzywaczy, zanurza się i wynurza między nimi samotna; a tutaj, tak samo samotny na całym wybrzeżu, ukazuje się chłopak. Pewnie syn jakiegoś rybaka. W czarnej kurteczce, spod której wygląda barwne pasmo pulowera, w szarym kaszkiecie idzie bez pośpiechu swoją codzienną przybrzeżną trasą. W ręku ma wytartą szkolną teczkę, którą trzyma jakby za ucho... Na morzu ani jednej łódki czy czółna. Jest wzburzone, ruchliwe, z białymi grzywami piany. Odsłania cały swój bezgraniczny przestwór. Dotąd nie ma statków rybackich, które chyba powinny, już były wrócić z Atlantyku. Ale chłopak jest. Cała perspektywa wybrzeża tonie w mżącej mgle i z tej mżawki codziennie i niezawodnie wyłania się chłopiec. !3 Idzie mimo betonowego zwaliska, zbliżając się przeskakuje niekiedy z kamienia na kamień, stoi chwilę i wpatruje się w bladozielony i nieprzyjazny bezmiar żywiołu. Może czeka na trawlery z Atlantyku? Może jest tam jego ojciec lub brat? Czasem przysiadzie na stojącej sztorcem bryle, przechyla się i patrzy w dół, w kotłujący się przybój i lśniącą biel piany. Jakby pytał: „Co to? Dlaczego tak się świecisz?" Albo może interesuje gó tam coś innego. Co wyniesie morze? Srebrną monetę, którą ktoś dawno wrzucił na szczęście? A może tropi jakąś niezwykłą rybkę lub raka czy młodego rannego delfina (przed kilku dniami znaleziono takie delfiniątka, porozbijane podczas sztormu o kamienie). A może przyjemnie mu po prostu patrzeć, jak zardzewiałe, wygięte szyny wynurzają się ze skłębionej piany i znowu się zanurzają w olśniewającej, szeleszczącej kipieli. Można się długo przyglądać, jak woda długimi muśnięciami oblizuje koślawą bryłę, jak na ułamek sekundy spowija przeźroczystą, przelewającą się powłoką połamane stopnie, scementowane, skrzące się pod cienką warstwą wody płytami z białego i gdzieniegdzie różowawego jak ciało ludzkie kamienia; wśród grubych kloców betonowych biel tych płyt taka jest delikatna, chyba rzeczywiście jest w nich coś z antyku... Nie zaczepiamy młodocianego badacza morza, nie chcemy odwracać jego uwagi od żywiołu. Nie warto o nic pytać, nie będziemy się dowiadywać, czego tam szuka, może chłopak sam jeszcze nie uświadamia sobie natury własnej ciekawości i pewnie nie potrafiłby dobrze wytłumaczyć, dlaczego właściwie tak go pociąga kotłujący się przybój i wiosenny niepokój morza. — Młody sfinks w czerwonym pulowerze —¦ stwierdza Sergiusz przypatrując mu się z balkonu. : .. I — I sam jest zagadką, i widzi dokoła same zagadki... Podobno już w genach założona jest żądza badania nieznanej przestrzeni... Wraz z instynktem i barwą oczu zakodowany jest pociąg do nieznanego. Wygląda to jak jakaś zabawa: raz morze podkrada się do chłopaka, to znów chłopak wesąło skrada się-do morza. Spod sfatygowanego kaszkiecika z załamanym daszkiem sterczą czerwone, wychłostane przez wiatr uszy. Trampki nachodziły się chyba niemało i odskakują tak zręcznie, kiedy nadbiega fala... Twarzyczka szczupła, skupiona. Zwłaszcza kiedy malec tak przykucnie nachylony, odrzuci teczkę i bez przerwy czemuś się przypatruje z cierpliwością prawdziwego badacza. Czasem uśmiecha się do siebie i siedzi tak kilka chwil opromieniony tym uśmiechem. Ciekawe, jaka jest przyczyna tego zaiste zagadkowego uśmiechu. Rozpogadza się pociągła twarzyczka i wszystko rozkwita w poświacie pieniących się bielą fal, światło jest nawet w uśmiechu, chłopiec w swoich niestrudzonych poszukiwaniach doznaje chyba nagle błysku natchnienia. Między nim a morzem nawiązuje się jakby jakaś więź, niepojęte dla nikogo innego wzajemne zrozumienie, harmonia zrodzona i utrzymywana czymś niedostępnym dla nas. I przejdzie tak w swoim zapatrzeniu mimo naszego domu, a my go nie zapytamy, czego szuka, czemu się przypatruje, po prostu obserwujemy z przyjemnością, jak zadumany i baczny obchodzi wybrzeże bez względu na' pogodę, nie lęka się bowiem ten aborygen ani wiatru, ani deszczu i człowiek w jego wieku nie doznaje chyba ani wahań, ani wątpliwości, zahamowań czy smutku... Opanowany ciekawością i żądzą poznania, całkowicie oddany swoim nie znanym nikomu poszukiwaniom, niekiedy nie zauważy pewnie nawet sztormu, nie usłyszy jego huku zapatrzony i zasłuchany 14 w coś, co go zauroczyło, w nieodgadnioną mowę żywiołu. Ale w chwili zadumy instynkt samozachowawczy nie zawiedzie go mimo wszystko, mokre trampki ani na chwilę nie zatracą ostrożnej czujności, nie zapomną w porę odskoczyć przed falą z wesołą chłopięcą zręcznością. Morze się sroży, przybój huczy, beton rozbity przez sztormy leży wszędzie całymi zwałami, a nad tym wszystkim idzie nieulękle oddając się swoim porannym rozmyślaniom i wymachując teczką mały człowiek. Co rano niesie w sobie tę nienasyconą żądzę wyszukiwania na brzegu czegoś, co dla nas może niewiele znaczy, ale dla niego, małego uczniaka, jest takie ważne i zadziwiające, że sam się do siebie uśmiecha patrząc w dół, w olśniewająco białą topiel przy-boju. Idzie, idzie sobie czyjeś dzieciństwo zupełnie inne niż dzieciństwo Sergiusza, który smętnym spojrzeniem odprowadza małą figurkę. — Oto syn człowieczy... Mały Herakles o odstających uszach, w- kaszkieciku... Kroczy ze starożytności w przyszłość... Wieczorem stoimy nad morzem na jednym z cyplów wyszczerbionego wybrzeża. Utkwiliśmy spojrzenia w ciemnym punkcie, który raz po raz wyłania się z morza wśród fal, tonie i znów się wynurza... Zupełnie jakby jakaś żywa istota miotała się wśród bałwanów walcząc resztkami sił o życie. Nie opodal hotelowi piłkarze stroją sobie żarty z kolegi, który spóźnił się, przyjechał dopiero dzisiaj i jeszcze nie zorientowany od razu zaalarmował cały brzeg: — Człowiek tonie! Stara Ormianka, sprzątaczka, uspokoiła nowo przybyłego napastnika, że to nie człowiek, tylko pława kołysze się na falach... Więc uspokoił się ten nowy i teraz z powagą i w milczeniu wpatruje się wraz ze wszystkimi w przedwieczorne morze.' Nocą wciąż ta sama dekoracja: morze, szczyty gór, księżyc niby meduza płynący przez dziurawe chmury. Dzisiaj Sergiusz nie sypie tak często sarkastycznymi uwagami i jest raczej usposobiony do filozofowania. Wyciągnął się na bujaku, podłożył pod głowę ręce. — „W bezgranicznych dalach kosmosu nasza ziemia wydaje się piękną oazą" — cytuje kogoś. Nie po raz pierwszy słyszę ten jego ulubiony frazes. Przypominamy sobie naszego wspólnego przyjaciela, pewnego artystę ludowego, który w chwilach szczerości , dzieli się niekiedy z nami swoim doświadczeniem z zakresu psychologii twórczości. „Bywam niedobry, bywam nawet zły i małostkowy — wyznał nam pewnego razu. — Ale przed wejściem na scenę staram się oczyścić duszę od wszelkiego życiowego brudu, obudzić w sobie wszystko, co najlepsze i najczystsze... Tylko wtedy do ludzi dociera mój śpiew, przekonałem się już o tym". — Cudowna zasada dla artysty — wypowiada się na ten temat Sergiusz. — Powinien tak postępować także literat, zanim usiądzie przy biurku. I my, zanim zabierzemy się do zdjęć... Śpiewa z czystą duszą. Dlatego śpiewa tak bosko i stąd to wrażenie, które najlepiej określiła nie wielbicielka-recenzentka, tylko zwykła chłopka połtawska: „Kiedy Iwan Piotrowicz śpiewa przez radio, wydaje mi się, że w chacie... pachnie polnymi kwiatami". •..¦„; Sergiusz podsłuchał te słowa chyba gdzieś w jarmar- 16 — Cyklon 17 cznym tłumie — pasjami lubi włóczyć się po jarmarkach i bazarach. Latem można go niespodzianie spotkać w jakimś Kaharłyku na targach powiatowych, gdzie oczy trudno oderwać od barwnej obfitości glinianych dzbanków i dzbanuszków, misek, makutr i innych wyrobów, co mienią się w słońcu dźwięczne, świeżo wypalone, chyba jeszcze ciepłe — o takich wyrobach mówi się: ogień piecu daje dźwięczność, duszy ogień daję piękność. Przy swoich wytworach rozsiedli się swobodnie, niby nad rzeką czasu, sami mistrzowie -— jedni palą, drudzy siedzą sobie po prostu w zamyśleniu. W słowa są skąpi, z nabywcami rozmawiają lakonicznie i statecznie, bez jarmarcznego ożywienia: — Za tyle sprzedacie? — Nie sprzedam. — A na tyle będzie zgoda? — Zgoda. Tylko jeden z nich, staruszek czerwony na twarzy jak burak, w mocno podeszłym wieku, bardzo wesoło zachwala swoje łyżki i chochle — pewnie już z samego rana zajrzał do kieliszka. — Bez takiej chochli w chacie pusto... Bierz, moło-dycia, będziesz dobrą gospodynią!... Nie wybieraj, nie warto, wszystkie są jednakowe... Co, bić się nią będziesz? — Może będę. O pieniądze stary nie dba, zapomniał już, kto mu zapłacił, kto nie. Mruga do młodych kobiet i przyśpiewuje: Widdaj mene za toho, Szczo łożeczki struze... — Dziadku, kino urządzasz! —- śmieją się kobiety. Słyszymy ten ich wesoły śmiech nawet tu, nad morzem. 18 Sergiusz zrobił się wielkoduszny — niazawodna o-snaka, że na poczcie uśmiechnięto się do niego w okienku lub może wręczono od dawna oczekiwany list r/y depeszę. W jego improwizacjach na temat rodzinni go miasta dźwięczą teraz liryczne nutki, rysują się pogrążone w wieczornym mroku aleje, kandelabry kasztanów. Nawet w stosunku do piłkarzy zaznacza się coś w rodzaju pobłażliwości. Koło słupa z afiszami Sergiusz usłyszał dziś przypadkiem, jak rozmawiali o nowym filmie, i zdziwił się, że chłopcy myślą to samo co on. Gniew od razu ustąpił, łaskawości. — Nie taka znowu ciemna masa. Niektóre gęby są nawet dosyć myślące... Taki już ma charakter. Znowu przypominamy sobie malca, którego widzieliśmy z rana. Ten jego marsz, wypatrywanie, żądza poznania, zagadkowe uśmiechy — wszystko to jakoś wydaje się nam ważne. — Jakby się wynurzył z mitu i znowu w nim pogrążył... Przeszedł koło nas brzegiem w stronę mitu przyszłości. Będzie żył w trzecim tysiącleciu, pomyśl tylko... Warto by nakręcić film dla niego — Sergiusz jak zwykle zapala się szybko. — Film dla syna rybaka! — O czym? Sergiusz krzywi się z niezadowoleniem. Pud scenariuszy nic nam nie dał, wszystkie odrzuciliśmy kategorycznie. I nie dlatego, że wszystkie są beznadziejne, możliwe, że ktoś inny znajdzie nawet w tej rundzie coś godnego uwagi... Ale my musimy szukać dalej. Chcemy znaleźć coś, co by harmonizowało z życiem każdego z nas, odpowiadało naszej mentalności i gustom, gdyż tylko pod tym warunkiem stworzymy prawdziwe dzieło, zrodzone z pasji, ożywione sercem... Ale nie znaleźliśmy tego na razie. 19 Patrząc na lśniący bielą pas przybrzeżny Sergiusz puszcza wodze fantazji. — To światło przyboju, co z dołu padło na chłopca i ukazało nam jego zagadkowy jak u Mony Lisy uśmiech... Czyż ono samo nie jest cudem? Przecież światło to jedna wielka zagadka, przynajmniej dla mnie! Przedziwny, najszlachetniejszy rodzaj materii, jej najdoskonalszy kształt... Granica możliwości jej ruchu. Nieprześcignione w swojej prędkości... Jednocześnie i fala, i cząstka... I może coś jeszcze... — Przeciwieństwo ciemności kosmicznej. — E, od razu żartujesz... Ale bo rzeczywiście... Szczytowe samowyrażenie natury, jej arcydzieło! Jest dla nas przecież znakiem czystości, doskonałości, najwyższej energii życiowej. Może istotnie dokonuje się tutaj przejście elementu realnego w idealny? Mówi się przecież: światło rozumu, światło nadziei... Tak! Chciałbym kręcić film... o Świetle. O Świetle jako takim. I pod tym właśnie tytułem: „Światło". — A jak go sobie wyobrażasz? Sergiusz nie słyszy pogrążony w zadumie: — Światło na przykład jako treść, a forma... No, powiedzmy, koło. Wszystko,w naturze usiłuje przybrać formę koła, wypukłości, kuli. Planety i elektron, ciało niebieskie i jabłko lub kropla wody... I nawet ludzki mózg z jego półkulami... Myślę, że właśnie w formie koła natura potrafi najlepiej ujawnić się, zademonstrować swoją doskonałość. — Po chwili milczenia mówi znowu: — Dowiedziałem się raz od pewnego cyrkowca, że koło areny ma stałą średnicę, jednakową we wszystkich cyrkach na świecie — trzynaście metrów. Ani mniej, ani więcej, tylko tak, bo inaczej koń nie pójdzie po kole, zdenerwuje się, wszystko mu się pomyli... Koniecznie trzynaście. Dlaczego? Po prostu jakaś kabalistyka. ¦...'. 20 — Ależ tak można zwariować, bracie. Światło... Kolo... Też się nam w końcu wszystko pomyli jak tym koniom w cyrku... Słowem, to się chyba dla nas nie nadaje. A jeżeli postanowimy zrobić film o Świetle, niech to będzie film o świetle ducha ludzkiego. Zdaje się, że kiedyś zamierzałeś sam napisać scenariusz? — Próbowałem. Chciałem o dzieciństwie... Ale potem odstąpiłem od tego zamiaru. Zbyt zaciemnione tło. Jakieś fragmentaryczne i ciężkie ujęcia impresyjne... Noc krwawej rozprawy, mrok, chaos jak pod Gu-ernicą i tyle... Ale ty byś mógł. ' — Też o dzieciństwie? — Nie, o wczesnej młodości. Opowiadałeś kiedyś o sobie i swoich kolegach. Można by, powiedzmy, o owej czarnej odysei okrążenia. — Były już filmy na ten temat. — Huragany wybuchów, pożogi bitewne — nie o to mi chodzi. Refleksje o niespożytości człowieka — tak to sobie wyobrażam... Co wam przyświecało? Co utrzymywało każdego z was przy życiu wśród tego powszechnego chaosu? Jacy byliście w istocie? Przecież powiedziane to jest chyba o tobie i twoich rówieśnikach: „Wysocyśmy byli, o jasnych włosach. Będziemy czytać jak mity... o tych, co poszli, wyrwawszy się z objęć, nie dopaliwszy papierosa..." Teraz kiedy dystans czasa wiele zatarł, przytłumił... Nie, bracie! Ani odległość, ani czas tego nie zatrze. Jak w tobie żyje ból z powodu takich poleskich Lidie, tak we mnie — boi, zadany mi owym gorzkim i najtragiczniejszym filmem życia. Jest taki ból, co chyba na zawsze zapieka się w sercu... Krwawi ta rana przy najlżejszym dotknięciu... Nasz broczący krwią batalion studencki stoi wśród żyta pochylony nad pierwszą młodą śmiercią... Żywy Dnieproges jest pod zwarciem, palą się już tam generatory, języki ognia trzepocą 21 \ w oknach hali maszyn... Owa gorycz zniszczenia, rozpacz, ból, który przestaje być bólem — jakie kadry odtworzą to wszystko? Trudno będzie? Takie wstrząsające, bolesne! A może właśnie dlatego warto to zrobić, że takie jest bolesne? — Tak, tak, powinieneś napisać — nalega Sergiusz. — Więcej nawet, nie masz prawa nie napisać! Film o tych najcięższych przeżyciach? Wskrzesić tych, przez nikogo nie filmowanych, wprowadzić na ekran?... A może nie bardzo to etycznie wystawić na pokaz kolegów, uczynić z nich przedmiot sztuki? Przecież wcale się nie przygotowywali do życia na ekranie. Żyli zwyczajnie. Walczyli. Nikt z nich nie myślał, że jakieś jego słowa, przypadkowy ruch lub postępek ukazany zostanie po pewnym czasie na ekranie oczom wszystkich. A wreszcie co powiedzą oni, ci ludzie z ekranu, temu komuś, co będzie żył w trzecim tysiącleciu, gdzieś poza granicami naszego istnienia? Może lepiej milczeć? Czy warto żeby wiedział? Żeby ich usłyszał i zrozumiał? Żeby wszystko o nich zapamiętał? Czuję, że właściwie od.dawna dojrzewało to we mnie. Może nawet od tej chwili, kiedy to w płaszczu wojskowym przyszedłem po zdemobilizowaniu odbudowywać swój Dnieproges i spotkałem owego zasłużonego wygę filmowego, którego kamera uwieczniała właśnie chaos żelbetowych ruin. Był mu potrzebny robotnik, operator oświetlenia. Chłopak, który to robił dotychczas, spadł z poharatanego uzbrojenia i odwieziono go z poważnym urazem do szpitala, trzeba go było na gwałt kimś zastąpić i tym kimś byłem ja. Olbrzymia hydroelektrownia w gruzach, porohy, wściekły huk wody przelewającej się przez wyłomy w zaporze — wszystko to trzeba było sfilmować, sama historia żądała tego dokumentu filmowego. Dnieproges — stolica turbinowego światła, błękitna baśń mego dzieciństwa m-u- 22 ię znowu odrodzić. Rany się zabliźnią, cudowny li proges obudzi się znowu do życia całkowicie ©d-\any wysiłkiem całego narodu. Pracowano dnia-i i nocami, sam łaziłem po nocach wśród ruin ze ii kagańcem, wspinałem się nad przepaściami ęcznie jak małpa, zjawiałem się bezzwłocznie na wsze zawołanie, by oświetlić wiązką promieni ten inny fragment chaosu. Nawet te ruiny nie mogą paść dla wieczności, muszą przemówić językiem iktów, oskarżenia i przestrogi. Wszystko, na co padało iatło reflektora, było mi takie bliskie i drogie, dla mych ran duchowych ożywczym balsamem była sama itmosfera zbiorowej pracy i żywiołowej gorliwości odbudowy, szaleńczo radosnej pracy, przypominającej wyra entuzjazmem pierwsze noce na budowie Dnie-progesu... Byłem sumiennym oświetleniowcem, ale też hrał mnie do galopu ten stary filmowiec w gumowych strasznie zabłoconych butach! Ani podeszły wiek, ani astma nie przeszkadzała mu być niezmordowanym i zarażać wszystkich swoim nienasyceniem. „Kręć ten kadr! Chwytaj moment! Nie to! Tamto! Tamto!" A dlaczego właśnie tamto? Pęknięty beton, ciemna wodą w dudniącym wirze, zielonkawy liszaj na kamieniu... Po co mu to? Wszystko, wszystko jest cenne. Ledwie nakręcił ujęcie, już szuka innego, szuka tak przez całe życie. Grunt to uchwycić w porę, nie przegapić. Potem już się okaże, co jest warte to znalezisko. Na razie nie ma nawet nazwy. „O, tamto, tamto!" Na razie szczerze podziwiałem swego grubego i astmatycznego mistrza, który nie zatracił wewnętrznego ognia, nienasyconej żądzy życia i który podczas słoty jesiennej biegał za swoim „o, tamto" do upadłego. A może o to właśnie chodzi, że gdzieś owo coś istnieje, tylko umyka przed nami, nie pozwala się wziąć? Może w tym cały urok, że jak słoneczny zajączek wiecznie ucieka i nie poz- 23 walając się schwytać pozostawia nam jedynie uczucie niedosytu, budzi nowe pragnienie?.. Później sam poznałem ten stan, tę pasję, ten wilczy kronikarski apetyt, który z początku dziwił mnie tylko. A,jnoże właśnie wtedy, kiedy jako robotnik zatrudniony przy pracach oświetleniowych cierpliwie wystawałem nocą wśród betonowego chaosu, budził się we mnie artysta, taki sam niezmordowany poszukiwacz, którego zaczaruje na zawsze światłopis ekranu? W przesuwających się przede mną, podzielonych na klatki taśmach dopatrywałem się czegoś wspólnego z pełnymi artyzmu starożytnymi fryzami. — Wielka sztuka wysuwa wielkie zagadnienia — mówił stary filmowiec. — Wieczne, zasadnicze zagadnienia rzeczywiście istnieją dla ludzkości... A kto zdołał bodaj je postawić przed swoją epoką, zmusił do myślenia nad nimi, ten nie przeżył życia na próżno... Stopniowo zacieśniała się moja przyjaźń z owym wygą filmowym, z tym niestrudzonym i chyba zawsze zagonionym siwym już pracownikiem filmu, co objechał ze swoją kamerą pół świata. Niechlujny, z bujną srebrną czupryną wdzierał się wraz z pierwszymi żołnierzami do obozów koncentracyjnych Europy, żeby utrwalić na taśmie ludzkie cienie, chodzące żywe szkielety... Niegdyś, jeszcze jako bardzo młody człowiek, sfilmował ostatnią przeprawę pilotów przez porohy, przez Nienasytiec, który wkrótce miał być zatopiony. W chwilach dobrego humoru, podczas wieczornych wynurzeń stary lubił się pochwalić tymi epizodami ze swojej młodości, kiedy filmował samą historię, jej szaleństwa i najgwałtowniejsze zrywy, ów dzień, gdy stary Jawornieki, dziwak, członek akademii i oczajdusza, stojąc z pilotami na tratwie oddalał się od kamery, odpływał jakby w inny świat i coś przeraźliwie krzyczał do obiektywu usiłując zagłuszyć huk porohów... 24 I )awno już nie ma wygi filmowego. Do ostatniej rhwili nie zaznał spokoju, wciąż żałował, że „tamte-;f,o", najważniejszego, koniec końcśm nie ujął... Ale właśnie on zaszczepił mi umiłowanie mego niespokojnego zawodu i wziął ode mnie słowo, że wtedy, kiedy on sam stary pędziwiatr, znajdzie się już „za kadrem" (tak to właśnie powiedział), pirzejmę i jego ulubioną kamerę ajmo, i wszystkie jego niewygasłe troski, że będę chwytać jego obiektywem ten nieuchwytny świat... „Masz tę iskierkę, Kołosowski — mówił stary na krótki czas przed końcem. — Nie darmo jesteś / Hellenami za pan brat... Potrafisz ująć samo jądro wydarzenia, wyłuskać kadr z rudy nieistotnych szczegółów. Że nie masz specjalistycznych studiów? A ja? A Dowżenko? Film lubi takich przygodnych śmiałków. Przy lizanych mamy sporo, dajcie nam nowych przybyszów, szorstkich, o bystrym oku i świeżym spojrzeniu. Ty masz to oko, Kołosowski, odczuwasz światło, rytm... I w ogóle umiesz myśleć... No, a cała ta nasza alchemia... Nie taki diabeł straszny, jak go malują w instytucie sztuki filmowej!..." Dodał mi otuchy, umocnił wiarę we własne siły i oto sam się teraz rozbijam po świecie jako Holen-der-Tułacz, a winien jest wciąż on, mój pierwszy nauczyciel, ochrypły od krzyku, ze zdartym gardłem, człowiek, który pozostawił mi w spadku niewygasającą żądzę odtwarzania na taśmie wzburzonego makrokos-mosu życia... Żyję z uczuciem, że rzeczywiście znalazłem się w swoim żywiole, coraz częściej odbieram wrażenia z otaczającego mnie świata jako szereg przedziwnych migawek i moje nienasycenie wciąż się potęguje, więc chwytam te wrażenia, wybieram, rozszyfrowuję. Z poszarpanymi nerwami, z niemal fanatycznym pożądaniem gotów jestem pędzić, licho wie dokąd, za upatrzonym ujęciem, poświęcam się dobro- 25 wolnie tej wiecznej pogoni j nawet nie czekam na żadne szczególne laury — zamiast nich przypadają mi najczęściej w udziale kolce, a krótka radość odkrycia znów ustępuje niedosytowi. , „Chwytaj! Łap kadr, Kołosowski! Złap i utrwal! Wstrzymaj czas w jego wściekłym pędzie! Każ się zatrzymać chwili. Najprawdziwszy z ciebie doktor Faus-tus z jego zuchwałym życzeniem. Każdą kropelkę życia, każdy jego rozbłysk zatrzymaj, a staniesz się czarodziejem, gdyż posiądziesz to, czego nikomu jeszcze nie udało się posiąść. Ale to, czego nikt jeszcze nie ujął, umyka także przed tobą..." Będą się nudziły zakochane pary oglądając moją kronikę przed pełnometrażową miłością, będą czekały z niecierpliwością, kiedy się wreszcie skończy ta relacja z dni powszednich. Jeszcze jedna budowa z metalowymi zbrojeniami i zimnym połyskiem dźwigów. Kombajny ruszające na pierwszą kośbę... Nawet w tę powszedniość starałem się włożyć serce. Poetycka do-kumentalność jest przecież możliwa! Czyż fale banału muszą koniecznie zalewać ekran? Jestem reporterem filmowym i kręcę ujęcia migawkowe, z czasem nabrałem już chyba cech psychicznych dokumentalisty, kronikarza chwili. Wtargnąwszy w zawieruchę dni wybieram to i owo do filmu, patrzę na dzisiejsze namiętności jakby z perspektywy jutra, moja kamera bierze za łeb nawałnicę, ja sam muszę być obiektywny jak bóg. Mój własny nastrój, radość, a zwłaszcza smutek — wszystko to pozostaje poza filmem, muszę pokazać fakt, nagi jak gwóźdź w ścianie... A gdzież jest „tamto"? Jakie jest we mnie samym, w moich uczuciach? W jakim stopniu się uzewnętrznia w mojej indywidualnej wizji świata? W reportażu filmowym pozwolić sobie na wiele nie sposób, w kronice wydarzeń nie ma miejsca na subiektywne emocje i filozofo- tnie... A jeżeli pozwolę sobie za wiele, czeka mnie, ¦: unienie za nadmierne zużycie taśmy i przekroczenie limitu! ¦ ..- •' Nareszcie odsłania się teraz możliwość. Więc odezwij się! Wprowadź na ekran tych, których prócz ciebie nikt nie wprowadzi! Ale jak? Jaki powinien być ten n Im? W jakiej tonacji i barwach? Niejedną jeszcze noc spędzam na intensywnych rozmyślaniach. Któż bowiem orzeknie stanowczo, na jakich szlakach należy zukać tego, co jest naszym nieuchwytnym „tamtym"? 1'ocząwszy od pewnego stadium nikt już nam nic nie doradzi. * Widocznie każdy człowiek powinien szukać .sam najkrótszej drogi do prawdy... A więc film... Obraz Rzeki Ludzkiej, ciężkiej rzeki nieszczęścia, mógłby się tu ukazać po raz pierwszy. Przez wyschłe, bezwodne jary płynie nieskończony potok ludzki. Kto oglądał tę rzekę z góry, z samolotu, tak ją pewnie widział — wszystkimi łożyskami parowów, pod lufami dział wycelowanych ze stojących na wzniesieniach czołgów płynie i płynie ta rzeka ludzka, szara lawina ludzkich istnień... Przez piołuny. Zarośla tarniny. Po wypalonym i wydeptanym dnie parowu toczy się nieskończonym mnóstwem czyichś ponurych losów, zarośniętych twarzy, rozbłyskujących myśli i nieodgadnio-nych światów; które w zasępieniu niesie w sobie każdy niczym prócz nieszczęścia niepodobny do innych... I moi koledzy idą gdzieś tam w dali lat, wśród skwarnych stepów. Zakurzeni, w wypłowiałych, skrwawionych bluzach... ' Gdzieś tam... 27 Góra nad miastem. Na górze — więzienie. W więzieniu — my. Kriegsgefangenenlager. Tak się to nazywa. Żelazne słowo. Mury i druty kolczaste odgradzają nas od pozostałej części planety. Z czterech wież,« czterech stron świata czatuje na nas jednooka karabinowa śmierć. Ze wszystkiego, co żyje, pozostały nam tylko muchy, które rojami unoszą się nad nami, opadają nas, jak kruki. Są gdzieś orły, są lwy, białoskrzydłe mewy, ale tutaj są tylko muchy. Rany i pałki nadzorców, wreszcie my — wdeptani w proch. Dusi nas smród, spala skwar, niemal za szczęściarza uważany jest ten, co zdążył zagarnąć skrawek cienia pod ścianą. Pełno nas na wszystkich piętrach, nie ma gdzie nogi postawić na schodach, roi się od nas na całym podwórzu. Wszyscy jednakowi w naszym poniżeniu leżymy jakby pogrążeni w jakimś transie; wygasają nasze mózgi, gasną oczy, z każdym dniem przybliżamy się do owego feralnego progu, progu ostatecznego zobojętnienia. Połowę podwórza zajmują latryny, krwawe, dezynteryjne topielisko. Skręcają się tam ludzie w kurczach, męczą się i umierają. Śmierć nikogo już nie dziwi, przestała być zagadką, tajemnicą. Ilu nas tu jest? Podobno sto tysięcy. Sto tysięcy bezimiennych, nie ponumerowanych, strąconych w nicość. Rzuconych na żer muchom i temu smrodliwemu słońcu. Z każdym dniem topnieją nasze siły. Giniemy. Coraz ostrzej sterczą żebra, wyrastają brody. Wkrótce będziemy tacy, jak ten oto wyschnięty szkielet ludzki, co zwinąwszy się siedzi przed nami w skwarze więziennego dziedzińca i cicho, niepocieszenie płacze. 28 Wielkie jest jego nieszczęście. Wszystkie wydarzenia, wszystkie biedy i kataklizmy świata bledną, jak się okazuje, w porównaniu z takim nieszczęściem: —; Skradli mi menażkę... Skradli menażkę! Klęczy jak do modlitwy i rozgląda się beznadziejnie, lejąc gorzkie łzy. Nie ma menażki. Jest teraz skazany. Nie będzie mógł otrzymać nawet porcji tej obrzydliwej zupy z robakami. Jego Wykrzywione bólem wargi, które szeptały przedtem coś o domu, o małych dzieciach, nie są już w stanie szeptać, tylko drżą, zeschłe jak pergamin i martwe. Wie, że jest skazany. Nie prosi, nie błaga o pomoc, bo nie ma tu nikogo, kto by mu dopomógł. Poczciwy Re-szetniak pierwszy by się ofiarował, rzecz jasna, ale sam zmuszony jest podstawiać pod czerpak swoją przepoco-ną furażerkę — tylko ta jego furażerka ratuje nas na razie. Jest gdzieś jego rodzina i małe dzieci, życie, którym żył, ale pozostały mu teraz tylko oczodoły, jeszcze wypełniające się łzami i przepaściste, i może jedynie w lśnieniu łez przebłyskuje w nich po raz ostatni tajemnica ludzkiej egzystencji... Nie szuka u nas współczucia, pogodził się ze swoim olbrzymim nieszczęściem, które przedtem wstrząsnęłoby nami, poruszyło, ale teraz nie zdoła już chyba przebić ciężkiej, lepkiej senności Raszych udręczonych dusz. Czyżbyśmy zatracali dar współczucia? Byłoby to najstraszniejsze. Zimna Góra — to nie tylko nasze więzienie i cała groza lagru, staje się już pojęciem. Na to jest chyba obliczona, żeby deptać, niszczyć człowieka, rujnować. Tak, niewola wyniszcza człowieka bardziej niż rany, niż choroba i głód, przekonałem się o tym tutaj. Najstrasz-niejszym dla-nas niebezpieczeństwem, jakie kryje Zimna Góra, jest jej zdolność zaszczepiania nam obojętności względem innych, pogrążania nas w stan aliena- 29 I cji, rozłączania, zrywania więzi między ludźmi. Nienawidzę własnej bezsilności i tego uczucia wyobcowania, które nie rokuje nic dobrego. Jestem wdzięczny Reszetniakowi, że zdobył się mimo wszystko na parę słów: radzi nieszczęśnikowi, żeby poszedł do nitowa-czy, którzy zorganizowali tu już cały cech; może uda mu się tam wymienić koszulę na puszkę po konserwie. A przecież byliśmy ludźmi! Przyjaźniliśmy się, szliśmy do ataku. Z właściwą halucynacji wyrazistością wyobrażam sobie od razu ów gorący dzień czerwcowy, w którym wraz ze swoją szturmującą miasto kompanią wdzieram się do Charkowa od strony szosy Biłho-rodzkiej. sNie baliśmy się wtedy śmierci — ci, co brali udział w walkach i' doznali ekstatycznego szczęścia w natarciu, rozumieją ten stan. Jeżeli już umrzeć, to właśnie w ataku, w pędzie, wyzwalając rodzinne miasto... Była to niemal mania: jeżeli już koniec, to tylko taki, tylko tam, na placu Dzierżyńskiego, przed Derż-promem — przybiec i paść, jak padali niegdyś gońcy zwiastujący zwycięstwo na placach starożytnych miast... Trochę w tym ipozy? Ale poza też jest coś warta, jeżeli płaci się za nią własnym życiem. W każdym razie z tym młodzieńczym idealizmem, z tymi może nawet nieco próżnymi marzeniami lżej mi było iść do ataku... Niszczyliśmy i tępili plugastwo faszystowskie, a teraz mamy je nad sobą, na wieżach obserwacyjnych. Nie czujemy aromatu życia, tylko odór i miazmaty niewoli. Świat, zeszpecony i splugawiony przez faszystów, zmienił się nie do poznania, wydaje się nam martwy, jest dla nas jedynie więzieniem i będzie więzieniem, poty nie umrzemy lub nie poczujemy znowu broni w ręku, nie pójdziemy znowu do szturmu, do ataku... W nocy wszyscy, co nie mają płaszczy, usiłują się wcisnąć do pomieszczeń; między kłębami ciał na scho- dach udaje się nam niekiedy dotrzeć na najwyższe piętro. Stąd, ze szczytu mego więzienia, próbuję dostrzec przez ciemność nocną to, cośmy niegdyś lubili oboje. A lubiliśmy park Szewczenki ze stosami szeleszczących liści jesiennych i białą kolumnadę naszego gmachu uniwersyteckiego na ulicy Wolnej Akademii, i wieczorne światła w aureolach mgły... Nie ma nic. Martwota. Kamienny gąszcz pogrążonego w ciemnościach miasta. Królestwo mroku i patroli, a stamtąd, z niedalekiej przeszłości, migocze do mnie Dnieproges radosnym rozlewem świateł turbinowych, Dnieproges, którym w ramach planu GOELRO obdarzył Ukrainę Lenin. W moich oczach pękała nadziana dynamitem zapora; wściekła, niszcząca woda runęła potopem na tereny, gdzie jeszcze pełno było taborów i wojska, obniżał się poziom Jeziora Lenina, wyłaniały się z wody porosłe oślizgłym mchem porohy i teraz nawet tutaj, na Zimnej Górze, ogłuszają nas swym ponurym, dzikim rykiem. Takie są tu noce. Serce pęka z bólu po utracie* wszystko zalewa ciemność... A w dzień znowu ten wstrętny stan obojętności, umierające z wyczerpania ciało, ledwie tląca się świadomość, odór obozowej zupy, naj-charakterystyczniejszy fetor niewoli. Wszystko, co kiedyś było, tylko niby majak wyłania się czasami z niebywale dalekiej, baśniowej nierealności. Przecież nawet teraz nie wszędzie są wieże obserwacyjne i druty. Może gdzieś, bodaj w dżunglach, rozbrzmiewa śmiech, ludzie doznają radości i miłości, kiedy my, żywe trupy, myślimy tylko o pożywieniu i ucieczce. Po tamtej" stronie bramy więziennej całymi dniami stoją czyjeś żony i matki, te wieczne, niestrudzone pąt-nicżki, co w poszukiwaniu swoich najbliższych wloką się z węzełkami, boso, od obozu do obozu, nie omijając także tej przeklętej Zimnej Góry w nadziei, że w jej 30 niewolniczej wieży Babel znajdą i zobaczą kogoś ze swoich. Zimna Góra już słynie ze swoich okropności, znajduje się tu jeden z największych na Ukrainie faszystowskich obozów koncentracyjnych i latem tego roku ze wszystkich 'stron ciągną tu tłumy zrozpaczonych kobiet. Oczyma Reszetniak jest wciąż tam, w tłumie pątni-czek. Nie traci nadziei, wierzy, że wcześniej czy później stanie przed obozem jego Katria, że zobaczy ją przed bramą, ogorzałą od wiatru, z dzieckiem na;ręku. Jest gdzieś przecież i mimo wszystko dotrą kiedyś do niej jego karteczki — niejedną już zręcznie rzucił w tłum przed więzieniem unikając pałek nadzorców... Żyje człowiek nadzieją, tylko ona go chyba podtrzymuje na duchu w tym niewolniczym piekle. Sypią się na niego razy i ciosy, ale potem mimo wszystko czatuje znowu przy bramie, aż któryś nadzorca, zdziwiony niezwykłym uporem jeńca, pozwala sobie czasem nawet na żart: — Tak ci pilno na wolność? Stąd, kochasiu, na wolność macie'tylko jedną drogę... — i wskazuje nahajką w górę — tylko przez niebo!... W stanie naszego ostatecznego niemal wyczerpania podekscytowana psychika zaczyna nagle stawiać zadziwiający opór wygasaniu, dzięki gwałtownym zrywom tajemniczej siły życia, w jej ostatnim napięciu ludzie doznają "tu niezwykłych artystycznych widzeń. Z realnego bytu przenosi się człowiek w świat halucynacji, staje się „muzułmaninem" — żargon obozowy nazywa tak tych już wykończonych, wyczerpanych do ostateczności i niemal, pozbawionych powłoki cielesnej; tych, co przekroczyli już próg królestwa majaków; tych, których rozgorączkowany wzrok zamiast brudu obozowego widzi wspaniały świat fantazji, którym ukazują się grające wszystkimi barwami życia wizje przedzgonne... Oto idzie jeden potykając się, nieprzytomny, 11 bo siedzi i patrzy nic nie widzącymi oczyma jak pa-lacz opium, jego wargi zaś same szepczą do ściany coś inkby modlitwę, a tamten znów nieobecny duchem wo-dzl oczyma nad wieżami, gdzieś w nieziemskim, widmowym świecie — tak, to już niewątpliwie „muzułmanin" i niedługo już będzie deptał plac obozowy. K(.\szetniak nie doszedł jeszcze, co prawda, do tego stanu, ale mimo wszystko nagle zrywa się czasem ze snu i krzyczy jak szalony: „Idzie, idzie! Jest już przy bramie, o, z dzieckiem na ręku..." I pędzi czym prędzej do bramy. Wprost zagadka: obumarłe ciało, ale mózg płonie w ostatnim wysiłku, duch tworzy sam te żywe, jaskrawe, chimeryczne obrazy, pożegnalny film podekscytowanej wyobraźni... A może właśnie one przede wszystkim podtrzymują Reszetniaka, nie pozwalają mu rozstać się z życiem? Czasami idziemy do pracy. Przez otwartą bramę wchodzimy w tłok dyszącego upadłego miasta, które wydaje się takie nie do poznania, obce. Pod wzmocnionym konwojem gdzieś nas pędzą, schodzimy z góry szarą kolumną. Kamienie brukowe palą nasze bose stopy. Zamroczeni wyczerpaniem, z zamgloną świadomością wchodzimy w rozpalone mury, w tunele dusznych ulic. Widzimy na chodnikach ludzi, jakichś nierealnych, zmarkotniałych, migają mętne plamy twarzy z wyrazem bólu, smutku, współczucia. . • Nic tak tnie poniża jak wyzucie z wszelkich praw. I lańbi człowieka fakt, że go pilnują, prowadzą pod wycelowanym peemem, popędzają okrzykami jak bydło. Ale mimo wszystko w duchu jesteśmy spokojni. I nie spieszno nam do niebytu. Śmierć tam, na polu bitwy, miałaby jakąś wartość. Ale tu? Wyprostowany idzie koło mnie Reszetniak, który nawet wśród nas zwraca uwagę s\y5cłim wychudzeniem —- sama skóra i kości; po drugiej stronie kroczy jakby z gniewem i dumą, z fajką w zębach, w kaszkiecie na bakier Dawid, kaukaski góral, którego Reszetniak upracie nazywa Szami-lem. Dla innych jest jednym z szarej mnogości, ale my obaj z Reszetniakiem widzimy tego chłopaka w aureoli niezwykłości: wiemy o nim więcej niż inni, wiemy, jakimi piorunami rządził ten Szamil, i nasza wspólna tajemnica zbliża nas w obozowej mieszaninie... „Dobra, niech będzie Szamil" — nasz przyjaciel zgadza się na to imię. Najważniejsze, że wartownicy nie domyślają się wcale, kim był ten czarny, wychudły dystro-fik z Kaukazu na polu bitwy, jak wymiatał i palił faszystowską piechotę swoimi ognistymi sztormami. Ale teraz nie ma nawet od czego przypalić i co zapalić. Pozostała tylko wygasła fajka, w której od dawna już nie ma tytoniu. Sterczy jednak mocno ściskana zębami i .zdaje się mówić: Jeszcze żyjemy. Nie złamano nas. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Niekiedy przychodzi czarna depresja, rozpacz dusi człeka tak, że gotów jest na wszystko, gotów jest rzucić się z gołymi rękoma nawet na bagnety... W chwilach takich kryzysów duchowych najbardziej podnosi nas na duchu Reszetniak. Przez swój spokój i rozsądek, bo jakoś w sobie godzi i łączy rozsądek z marzyciel -stwem w takich czy innych warunkach. W chwili, gdy się zachłystujesz rozpaczą, kiedy wydaje się, że czeka cię tylko śmierć lub obłąkanie, ratować zwątpiałą duszę przychodzi Reszetniak, wyprowadza nas ze stanu depresji ukazując spokojny obraz swojej przybywającej skądciś Katarzyny, śniadolicej pątniczki z dzieckiem na ręku. Przyjdzie, przyjdzie bez wątpienia. Nie trzeba się tylko poddawać słabości, trzeba przetrzymać do tej upragnionej chwili. . — Stawajmy! Prędzej! — tarmosi nas zwykle, kiedy formuje się gdzieś kolumna kierowanych do pracy 34 jeńców. Bo gdy pracujemy, coś nam czasem dają dobrzy ludzie, a co najważniejsze, może się pojawić ta jedna jedyna szansa, ten szczęśliwy traf, dzięki któremu nie doliczą się nas później konwojenci!... Tym teraz żyjemy. Rozdano nam łopaty, mamy przerzucać góry węgla. Syzyfowa praca. Wzbijają się tumany miału, chrzęści węgiel, zgrzytają łopaty. Oblewając się potem w czarnej chmurze, nałykawszy się pyłu niemal tracimy przytomność. Reszetniak i Szamil wiedzą, że jeszcze niezupełnie przyszedłem po kontuzji do siebie, oszczędzają mnie więc, jak mogą, zasłaniają przed wartownikami, szepczą: „Nabieraj niepełne łopaty..." Niebawem wszyscy już jesteśmy czarni jak górnicy na wyrobisku. Boli całe ciało, chwytają nas kurcze głodowe. „Prędzej, żywiej, raus!" Góry antracytu spełzają na nasze łopaty, znowu zgrzyt, pokrzykiwanie, tumany miału — czarni od niego, wprost jakby zwęgleni ludzie pracują bez wytchnienia. Nie sposób zrozumieć, po co przerzucamy ten węgiel z jednego stosu na drugi. I gdzie się w ogóle znajdujemy? Chyba gdzieś koło elektrowni. „Żywiej, prędzej!" Kogoś już biją, innemu grożą peemem. Przygnębia bezcelowość tej pracy, jej okrutna bezmyślność. A gdzie obiecane jadło? „Nie będzie go! Nie zapracowaliście! Wody się napijecie i basta!" Znowu zfas uszeregowano, ledwie powłócząc nogami idziemy do bramy. Konwojenci towarzyszą nam nieodłącznie, sypią pogróżkami i wymysłami, lufy peemów dybią na każdego, kto spróbuje się bodaj obejrzeć. Pod płotem — jakiś zakurzony chwast. Jeden z nas pochyli! się, zerwał go nie zatrzymując się w marszu i ul razu zaczął chciwie jeść tę łodygę. Jadł jakoś odważnie, żuł ze smakiem zielsko patrząc konwojento-prosto w oczy. „Zjem to zielsko i będę żył! Nie za-iN. .rżysz mnie! Nie zniszczysz!" I Niemiec tak. to so- duże, ani szerokie. Cóż z tego, że nie pławi się on w mądrościach, a teraz w ogóle troszczy się raczej o to, gdzie by tu znaleźć puszkę po konserwach, żeby zmajstrować menażkę, niż o problemy wieczności i ewentualnej nieśmiertelności — mimo wszystko nie traci dla mnie znaczenia. Życie to cenne jest jak rzadki okaz, jak twór doskonały, w którym kryje się tajemnica bytu. Cenne jest już bodaj przez to, że istnieje jedno jedyne, niepowtarzalne, że drugiego takiego nie ma. Ktoś na nie czeka, ktoś takie właśnie ukochał, dla kogoś jest najdroższe... Szeregowiec Reszetniak... Pionek wojny — można by tak zatytułować ten film używając utartego zwrotu. Jeden z całego mnóstwa zapędzonych za druty kolczaste. Nie jest tu już ani bohaterem, ani tchórzem. Po prostu nieszczęśliwym człowiekiem, jeńcem jak wszyscy inni, wygłodniałym, że aż oczy przesłania mu żółta mgła. Ale nie, obóz nie wyssał z niego życia do końca! Przeżywamy historyczny moment: Reszetniak postanowił sam zostać nitowaczem. Wytrzasnął skądś metalowe zżynki, a jeszcze przedtem, kiedy nas pędzono z pracy, podniósł po drodze spłaszczoną puszkę po konserwach i siedząc teraz w cieniu wśród ni-towaczy nituje i kuje... Przyrzeka,»ze na jutro wykuje naczynia dla siebie i kolegów. Ręce pracują sprawnie, zginają, dopasowują, ale spojrzenie biegnie raz po raz za bramę, gdzie mimo wszystko musi się pojawić przybywające skądś z daleka, jakby ze złotej starożytności, jego śniade, bosonogie marzenie z dzieckiem na ręku. . Jakie to ważne, żeby człowiek wierzył w siebie, nie tracił nadziei! W naszych warunkach rzeczy niby to nieistotne nabierają niekiedy zbawczej mocy — jakieś wspomnienie, na ^pół zapomniany uśmiech, znak, który w innych okolicznościach wydałby się- tylko zabaw- 38 ny... Tuż przed wybuchem wojny — Reszetniak z kolegami służył wtedy na granicy — przywieziono im pewnego razu olbrzymią ilość podków, starczyłoby tego na podkucie niejednego szwadronu. Przysłano te podkowy pewnie przez pomyłkę, bo jednostka nie była kawaleryjska i miała dobrze podkute konie przy bateriach. — A może to na szczęście? — powiedział wówczas Reszetniak dotykając ostrych ćwieków, którym było wprost ciasno w dopiero co otwartych ciężkich skrzyniach. Wśród tych, co w zamyśleniu patrzyli na jeszcze nie tknięte komplety podków, stał również kapitan Czikmasow, dowódca baterii Reszetniaka. — Powiadasz, że na szczęście? —¦ zapytał Czikmasow niemal surowo i popatrzył na Reszetniaka badawczo. Zestaw żołnierskiego szczęścia rzeczywiście by się przydał nam, artylerzystom. Potem niejednokrotnie przypominały się Reszetni^-kowi te podkowy. Przejść przez to wszystko, co przeszedł — noce oświetlone purpurą łun i dni w nie kończącym się jakby zmierzchu... trzeba było staczać walki z czołgami, celować do nich wprost wśród bryłowatych granitów Podola... brać na ramiona całe brzemię nieba wypełnionego rykiem meserszmitów — przejść przez to wszystko, wytrzymać, wszystko nieść na krępych, żołnierskich barkach i pozostać przy życiu. Tak, trzeba było mieć po temu mocną podkowę, którą ktoś wykuł dla niego na szczęście!... Cofali się staczając ciężkie batalie. Do Dniepru mieli i działa, i konie, i całe gospodarstwo baterii, ale na lewy brzeg rzeki wyszli bez niczego, uratowali tylko życie z świętej wody dnieprzańskiej. Garstka byłych wopistów otoczyła teraz swego dowódcę. Są oto piechotą, bez swoich dział czują się, jakby byli nadzy. Dniepr nie pozostał długo rubieżą. Drewniane mosty spalono, a żelazny z braku 39 zalewa twarze, gryzie w oczy, w gardle wysycha, w piersiach pali z braku powietrza — konie by się ochwaciły i padły od takiego pędu, ale ludzie padali tylko od kul. Chyba najbardziej się obaj troszczyli owej nocy', żeby się nie rozłączyć w ciemnościach. I jeżeli Reszet-niakowi chciało się jeszcze wtedy żyć, to chyba tylko po to, by zwilżyć wargi kroplą wody. Pół życia za łyk wody. O świcie, zmordowani i ledwie dysząc, tak że nie byli już w stanie uchylać się przed pociskami, ujrzeli nagle przed sobą poranny cud: olbrzymie pole pomidorów, bezkresna plantacja w zroszonej czerwieni. Wszędzie pod nogami, wśród połamanej naci leżały te dary- stepu, czerwone, duże niemal jak hełmy... Rzucając się na nie żołnierze padali na ziemię, w dzikim łaknieniu chwytali, łamali, chciwie wbijali zęby oblewając się sokiem i nic nie mogło wypędzić stąd teraz tych zmordowanych ludzi — pragnienie było silniejsze od pocisków, od śmierci. Trzymali się cały dzień zaczepiwszy się o te pomidory. Czerwony cud natury, w którym złączyła się siła słońca i soki ziemi rodzinnej! Przełam go, a zalśni cały szronem miąższu, ugasi pragnienie... Znaleziono jeszcze w pobliżu kawony. Reszetniak czołgając się toczył przed Sobą duży arbuz w plamistej „koszulce", by uraczyć nim swego dowódcę, który został ranny tej nocy. Nagle bzyknęło przed samym jego nosem i pocisk przebił kawon, który bryznął Reszetniakowi sokiem w twarz!... Gdyby się to stało w dawnych .czasach, pomyślałby, żę czyjaś dusza wciąż się gdzieś modli za niego, bo Reszetniak nie może sobie dotychczas wytłumaczyć, co to za głos zawsze mu podszeptywał w krytycznych chwilach: Pochyl się na moment, odchyl od tego miejsca, a tu przypadnij do ziemi. Oto 42 kulą, co miała rozwalić ci głowę, rozwaliła tylko ten kawon, któryś toczył... Albo było jeszcze tak: cisza, pojedyncze strzały, nic strasznego i nagle poczuł się jakoś Reszetniak nieswojo, głos wewnętrzny ostrzega, podpowiada mu: wstań, przejdź stąd na inne miejsce. Ledwie wstał i przeszedł, aż tu w okop, w którym leżał przed chwilą, prosto trafiła mina... Długo przedzierali się wówczas na wschód. Nocowali w stogach, ostrzeliwali się nieprzyjacielskim patrolom, a co nocy huczało nad nimi niebo zalane ogniem, krwawym alarmującym światłem pożogi. I może naprawdę Wszędzie w owym czasie ochraniała ich podkowa. Kiedy wyszli z okrążenia i przyłączyli się do jednej z cofających się jednostek, kapitan Czikmasow spotkał przypadkowo swego starego kolegę z uczelni, obecnie komisarza batalionu. Nocą długo rozmawiali, a Reszetniak owinąwszy się w płaszcz leżał w pobliżu pod krzakiem. Było to na skraju jakiegoś lasu, sierp księżyca przeświecał przez nagie, rozczapierzone konary drzew, nocny przymrozek już się dobierał do skóry. Dowódcy pewnie myśleli, że Reszetniak śpi, bo usłyszał niebawem, że jego kapitan mówi o -nim, ostatnim z artylerzystów, jednym z owych „uczciwych pionków wojny", których czyny najczęściej nie rzucają się w oczy... Opowiadał, jak od zachodniej granicy idą razem, jaki pełen hartu, jaki oddany jest ten żołnierz. I słychać było, jak szczerze powiedział swemu przyjacielowi kapitan Czikmasow o nim, o skulonym pod płaszczem Reszetniaku: — Dobry żołnierz. Na wieki dobry. I było to najdroższe odznaczenie, najlepsze świadectwo, jakie wystawił Reszetniakowi jego dowódca, by pogrążyć się potem w mrok niebytu. Zaprzyjaźniłem się z Reszetniakiem w syberyjskim szpitalu wojskowym. Leżeliśmy w tej samej sali. Dobrze tam było: cóż, że boli, że tracisz przytomność od tortury opatrunków, kiedy chirurdzy grzebią ci się w ranach. Nie wyją przecież miny, nikt na ciebie nie poluje. Żyjesz dzisiaj i wiesz, że będziesz żył jutro, wydaje ci się, że będziesz żył wiecznie. Gdyby jeszcze nie te noce. Jakoś najczęściej umierają ludzie nocą. I rany najgorzej wtedy palą. Ludzie bredzą w gorączce, jęczą, krzyczą, na sąsiednim łóżku Kareł ze zdruzgotaną ręką, mimo że taki zwykle cierpliwy, aż syczy z bólu i z cicha klnie kołysząc w powietrzu swoim „aeroplanem": — Och, do diabla, do diabla! Kiedy tak już wzywa „diabla", ból jest nie do zniesienia... I tak co noc cała sala wije się z bólu. Obaj z Reszetniakiem zostaliśmy wypisani tego samego dnia. Właściwie nawet nie w dzień, tylko wieczorem, przed samą nocą: rozgniewało to szczególnie opuszczającego szpital razem z całą naszą gromadką kawalerzystę, sztukmistrza, który pokazywał różne sztuczki z ukrytą w chustce monetą i nawet popisywał się nimi na amatorskim przedstawieniu. Krewki był ten kawalerzysta, wciąż się pytał komisarza, dlaczego właściwie zwolniono ze szpitala całą grupę na noc, wypisano nawet jeszcze nie wyleczonych — czyżby ziemia przestała się kręcić, gdyby pozostali do rana i spędzili jeszcze tę noc w ciepłej sali. W suterenach, w składzie, oddano im ich ekwipunek frontowy: do Reszetniaka wrócił jego lekki, upstrzony rdzawymi plamami krwi płaszcz, a do Ko-łosowskiego — jego podziurawiony kulami i starannie zacerowany czyjąś ręką kitel marynarski. Leżały starannie złożone bluzy i spodnie. Biorąc zamiast szpi- 44 talnego chałata te swoje frontowe rzeczy Reszetniak liył niemal wzruszony, że wszystko zostało tak troskliwie przechowane i, tak cierpliwie czekało w sutere-nle jeszcze od jesieni, kiedy on sam tymczasem wracał tam na górze do życia. Gdy się już przebrali, Re-/.etniak grzebiąc w kieszeniach znalazł w jednej z nich niespodzianie jakieś resztki z frontu; wywrócił kieszeń i wytrząsnął na dłoń suchy, zielonkawy miał. Pewnie zioła. Koledzy patrzyli, jak robi to wszystko powoli; on zaś, wytrząsając ów proszek, chyba z początku sam nie wiedział, co to za zioła: tytoń czy nie tytoń... Powąchał i nagle błysnęło mu w pamięci: nać pomidorowa! Przypomniał sobie, poznał... Zeschła, roztarta łodyga i listki z owej plantacji szaleńczego odwrotu, gaszące pragnienie pomidory, które płonęły czerwienią życia w rosie świtu! Nigdy by nie pomyślał, że starte na proszek liście pomidorów mogą zachować w sobie tak długo zapach lata, tchnienie słońca i ziemi rodzinnej! Wyciągnął dłoń z zielonym proszkiem do Kołosow-skiego, ten zaś powąchał i uśmiechnął się. Jakby ich jeszcze bardziej zbliżyła ta nać pomidorowa. Zachowana przypadkiem w kieszeni, zeschła i oto teraz wionęła na nich stepem i skwarem letnim... Smutno im było, gdy opuszczali szpital. Drzwi przyciśnięte z zewnątrz wiatrem przylgnęły tak szczelnie, że nie dawały się otworzyć. Kołosowski wyznaczony na starszego grupy podparł je ramieniem i oto zawierucha syberyjska smagnęła ich po twarzach piekącym śniegiem. — Brr!... Skończyło się rajskie życie. Pochyleni, skuleni, wyskakiwali po kolei jak spadochroniarze w noc, wiatr i ciemny ogień nocnego mrozu. Sroży się zawierucha. Grupa wypędzonych ze szpi- 45 talnego raju w milczeniu maszeruje przez mroczne wieczorem ulice syberyjskiego miasta, kroczy jakby na spotkanie jakiegoś innego życia. Że wiatr walił'' z nóg — omal nie było to tam przenośnią, podobnie jak przejmujący do szpiku kości mróz, bowiem krew nie grzała, miał jej niewiele — wojna wypompowała ją z ciała: i na polu bitwy, kiedy strugami tryskało czerwone życie z gorących ran, i w szpitalu podczas operacji, gdy wyjmowano odłamki, które wbiły się w ciało wraz ze strzępami munduru. Zaszyto rany, załatano mundur, ale jaka lekka, jaka bezsilna jest ta letnia odzież frontowa wobec. mocy pięćdziesięćio-stopniowego mrozu! Po przytulnym cieple sali szpitalnej idziesz jak nagi, nic na sobie nie masz — jakby na zgubną próbę rzucono twe wątłe życie w ten . mroźny wir przejmujący milionami igieł. Wiatr wali z nóg, człek boryka się z nim, wytrwale pręży i pochyla do przodu całe ciało na spotkanie palącej ciemności nocnej. Któryś z kolegów klnie ze złością, nie może ani rusz pojąć, dlaczego rzeczywiście wypisano nas wieczorem, bo co za różnica, gdyby to zrobiono rankiem i pozwolono ludziom spędzić jeszcze noc w cieple? Oto jedna z zagadek, której nikt nie rozwiąże. Przychodzimy do pułku i odtąd naszym domem są mocne, przesycone zapachem onuc koszary. Na pryczach ja i Reszetniak mamy miejsca obok siebie, mamy wspólną paczkę machorki i noc na rozmyślania. Biała Cerkiew, Roś, ciemnopurpurowe noce tułaczki w okrążeniu — wszystko nas łączy i zbliża. I tak samo, rzecz jasna, szpital. Długie szpitalne noce, kiedy wicher stukał w oblepione śniegiem okna. Na tych śnieżnych ekranach oglądaliśmy razem naszą Ukrainę —¦ to w niebiańskich jedwabiach dzieciństwa, to w blasku złotego ścierniska,' to w smukłości białej ko- lumnady gmachu uniwersyteckiego na ulicy Wolnej Akademii... — Ile lat się uczyłeś, Kołosowski? — Trzynaście, p — A ja mam cztery klasy... Pewnie wiele jest rze^ czy na świecie, o których się nie uczyłem. Trzynaście. Uczyłeś się trzynaście lat, szedłeś od zwykłego alfabetu do asyryjsko-babilońskiego pisma klinowego, wchłaniałeś cały ten zamierzchły, starożytny świat — i po co? Czyż po to, by później, na samym końcu, pozostać przy tej jedynej nauce: cel! pal! Te prycze, koszary, kozły na karabiny — kto to pierwszy wynalazł? Jaki geniusz? Po capstrzyku w koszarach zalegała cisza. Huczy noc za oknem, dyżurny suszy przy piecu walonki, a Reszetniak na pryczy zwierza mi się półszeptem z czegoś dalekiego, złotego. ...Przyjemnie jest iść przed wieczorem po stepie cichą drogą polną, gdzie nie ma żywej duszy; widać ślady jakichś kół, a w kurzu sucho połyskuje przygnieciona kołami słoma. Na takiej dróżce właśnie spotkał - Reszetniak tę, co została potem jego żoną, matką jego syna... Przez rozciągające się tysiącami kilometrów zaspy śnieżne, przez fronty, przez okrąglakowe ściany koszar przychodzi teraz do niego. Wracała z pola na konnych grabiach, a on, chłopak 0 szarych oczach i jasnej czuprynie, szedł na nocną zmianę do ciągnika — obsługiwał wtedy przyczepę. Konne grabie zatarasowały całą drogę i sunęły pobrzękując, sztywnie potrząsając stalowymi zębiskami, a z góry, siedząc na wysokim, metalowym siodełku 1 trzymając lejce, uśmiechała się jakaś chyba zupełnie nieznajoma dziewczyna. Najmłodsza z całej gromadki córek brygadzisty: bosonogich, zwinnych, czupurnych, 46 47 które aż się rwały do koni, jeździły wierzchem, i szły do pracy, ,do jakiej kierowano zwykle chłopaków. Były do siebie tak podobne, że starsi ludzie nawet się mylili i brali Marusię za Hanusię... Ta nazywała się Katria, Katrusia. Wciąż zajęty przy swoim ciągniku Iwan długo jej nie widział tego lata i spotkaw-szy teraz, ledwie ją poznał, bo tak wyrosła, przytyła, rozkwitła. Nie jest już podobna do sióstr, nie zagubi się między nimi — podrastające dziewczęta potrafią jakoś niespodziewanie, wprost w ciągu jednej nocy ukształtować własną twarz. Zakurzona chustka nasunięta, była po same oczy z całą surowością, ale do-łeczki na smagłych, jędrnych policzkach drżały i śmiały się do-.Iwana. I może by nawet przeszła mimo Iwana jego śniadolica, uśmiechnięta dola, gdyby nie Łysa, która rzuciła na niego swój duży wieczorną porą cień i nagle zarżała cicho, z końskim zmęczeniem i poczciwością. Iwan zatrzymał Łysą i, jak to miał w zwyczaju, pogłaskał ją po spotniałej szyi. Przez kilka lat przecież zaprzęgał i wyprzęgał tę Łysą, poił ją po pracy, prowadził do żłobu. Pracowita klacz, pokorna, zajeżdżona, żylasta. Miała chyba ze sto lat. Pewnie jeszcze w czasach kolektywizacji pojawiła się w koł-choźniczej stajni, a Iwan Reszetniak, który zaczął teraz chodzić z dorosłymi do pracy, miał odtąd obowiązek wkładać Łysej jej zwykłą uprząż, szleję z nie garbowanej skóry. Może zauważył brygadzista, że chłopak troszczy się o konie, że z całego serca pielęgnuje tę żywą siłę pociągową, lub chciał chłopaka zachęcić, dość, że uprząż Łysej trafiała zawsze do rąk Iwana. „Dzisiaj, Wańko, będziesz wozić wodę kosiarzom, jutro pojedziesz na klepisko wywozić słomę spod młockarni... Ci, co układają stogi, na górze, ty z Łysą na dole, rozumiecie się wszyscy wpół słowa, więc z każdym dniem rosnąć będą nasze stogi..." W ciągu 48 lata Łysa tak się wciągnęła do swoich obowiązków, że wystarczy na nią cmoknąć, a ruszy sama bez woźnicy i wytęża wszystkie siły ciągnąc włóczydło... Bardzo mądra klacz, wie, dokąd i jak długo iść, i idzie ze zwieszoną głową w step po swoim utartym szlaku, powoli wlecze do stogu stos świeżej słomy mocno ujętej włóczydłem... Pastuszkowie, czatując w pobliżu, wypatrują odpowiedniej chwili, by się uczepić napiętej jak struna liny i wraz z nią popłynąć tam, coraz wyżej, w górę. „Wymachujecie nogami między niebem a ziemią i zapominacie, zbytnicy, że to przecież Łysa was winduje na te słomiane wysokości. Dla was to rozrywka, a spracowana Łysa ma zmydlone od potu boki..." Za każdym razem Iwan przepędzał malców, nie pozwalał im się bujać, mimo że prosili i obiecywali jabłka... Może to z wdzięczności żylasta, spracowana klacz powitała go, zarżawszy z cicha przez zęby. Jak zwykle rzucił okiem na końską wyświechtaną szyję, obejrzał grzywę, czy nie jest splątana, czy klacz nie jest poraniona, i pochwalił dziewczynę: — Widzę, że doglądasz Łysej. - — Taka pracowita, jak jej nie uszanować — Katria błysnęła wesoło piwnymi oczyma. — Iz charakteru jak aksamit! Nikogo nie kopnie, nie ugryzie. Kiedy ją prowadzę do wodopoju, dzieci przełażą jej pod samym brzuchem..r. — Może nawet zbyt pokorna — powiedział Iwan. — Przecież ty ją wychowałeś, coś jej pewnie dałeś 7. własnej natury? — Myślisz, że mam taką naturę? — Jeszcze się nie przekonałam. Ale od taty wciąż słyszę: „O, Wańko ma złoty charakter!" Roześmiała się i odjechała. I było coś niezwykle wzruszającego w tej oddalającej się dziewczęcej postaci, co chwiała się wysoko 4 — Cyklon 49 na grabiach, i w długim cieniu Łysej przesuwającym się po ściernisku, i w melodyjnym pobrzękiwaniu stalowych połyskujących zębisk, między którymi sterczały tu i ówdzie pełne kłosy pszenicy... Wszystko to miało tak wiele wagi, że nawet teraz rysuje się przed Iwanem na pryczy w koszarach, wynurza się jakby z nicości i wgnieciona na drodze słomka, i grabie oddalające się z cichym pobrzękiwaniem, i ciemny, pełny kłos między stalowymi zębiskami... A przed świtem, choć jeszcze noc na dworze, krzyk na całe koszary: — Pobu-u-udka! Tłocząc się w drzwiach wybiegamy rozebrani w przedświt, w palący mrozem mrok, na podwórzu, wśród zasp śnieżnych połyskują nagie grzbiety: lodowate nacieranie śniegiem ciała do pasa! I wszystko to szybko, migiem, bo oto już: — Do szeregu! Ba-aczność! Odlicz!... Po narty i —-na Jenisej. Mróz ściska, kłęby pary, , oddycham i czuję, jak marznie powietrze tuż przy ustach, staje się mgłą — całe miasto osiwiało w skrzącej mgle tej ostrej zimy. Mamy już na sobie kożuchy po kolana, na nogach walonki, nazywane tu „pima-mi". W marszu raz po raz rozlega się ostrzegawcze: „Uważaj na kolegę!" Trzeba uważać, czy nie zbielała twarz sąsiada, jego nos. Potem dano nam jeszcze wełniane ochraniacze pod hełmy — ludzie z południa nie widzieli nic podobnego na oczy... Idą koło mnie wszyscy w maskach i pod wełnianą przyłbicą nie poznałbym nawet Reszetniaka. Dziwnie to wygląda: ani wyrazu twarzy, ani uśmiechów, błyszczą tylko oczy W oszronionych otworach maski. Milczący marsz, bez śpiewu, słychać tylko, jak dyszą zziajani trochę szybkim krokiem ludzie. Jakby maszerowały widma, ka- Rtlenni komandorzy w maskach, jeden za drugim, ie-I' 11 za drugim... Wszyscy to Sybiracy, większość z nich jeszcze pro-lui nie wąchała. Z głębi tajgi, z zabranymi z domu .¦ipasami przychodzili do koszar i Bohdan nieraz słu-chał ich, rozmów o jeleniach, o różnych zwierzętach i myśliwskich przygodach. Zahartowani byli, nie przerażały ich-te mroźne zimy. Pomocnik dowódcy plutonu, górnik z kopalni północnych, z budowy ciała przypomina Reszetniaka: mocne bary, nisko, jakby na odrąbanej szyi, osadzona głowa. Strome policzki, ogorzałe na wietrze i mrozie. „Kiedy mi obrzydła kopalnia, zawróciłem rogami do lasu, do pracy przy waleniu — mówił takim oto językiem. — Po kopalni nie boi się człek żadnej roboty..." Inny, rodem gdzieś spod Mongolii, pędził stada bydła po starych szlakach; byli jeszcze tacy, co przybyli znad rzek w tajdze lub nawet z tundry, spoza koła podbiegunowego i niejeden oglądał nocą zorzę polarną, ten przedziwny zimny ekran planety. Wszystkich podniósł, powołał pod broń wielki alarm, obowiązek obrony Ojczyzny. Nie dojadamy, skąpe są racje żywnościowe na zapleczu. I wielka to nowina w koszarach: — Dzisiaj na obiad zupa na udźcu niedźwiedzia! O jednego niedźwiedzia mniej w tajdze, za to brjzuch będzie pełny. Ludzie czekają, teraz już czują smak tego udźca. A w obiadowej porze uzbrojeni w łyżki siadają wokół misy z mętną wodą nazwaną zupą; pływają tu nieliczne ziarna pszenicy i rozpiera się duża kość niedźwiedzia. Pomocnik dowódcy plutonu bierze łyżkę bez pośpiechu, statecznie, wie, że nikt nie zacznie przed nim. — No, do roboty! — Załatwimy! 50 51 I załatwiają. Stukają łyżki, pływa kość z chrząstkami, widać ugotowany szpik. Komu przypadnie w udziale? Wielka pokusa, każdego aż korci, ale trzeba nad sobą panować... Trącają tę kość łyżkami, wszyscy ją obserwują jak ruchomy cel na polu bitwy, patrzą spod oka, ale nabierają tylko wodę... Według wszystkich reguł taktyki i strategii rozgrywa się w misie bitwa — subtelna, delikatna. Każdy z tych ludzi chętnie by ją schwytał, ale mimo to jeden po drugim sumiennie odpycha kość z chrząstkami od siebie, a Reszetniak niby przypadkiem szturchnął ją łyżką w stronę Kołosowskiego i zdaje się mówić: Bierz, bierz, straciłeś najwięcej krwi w szpitalu... Bitwa w misce rozstrzygnęła się w jednej chwili, niespodzianie: kość zręcznie przychwycona łyżką jakby się wzbiła w powietrze i znalazła się u wesołego Fo-mina, niemal wyrostka o chudej szyi, który marzy, że zostanie strzelcem wyborowym. Kiedy inni silili się na delikatność, chłopak zamierzył się łyżką, trafił i wyciągnął kość, może raczej przez ciekawość, w myśliwskim zapale: jest! Trafił, wyciągnął, ale jeszcze na coś czeka. — No, Chomiku, prawdziwy z ciebie strzelec wyborowy! — mówi Reszetniak i odkłada łyżkę. Odkłada nie zwyczajnie, lecz by zamanifestować, że czuje się dotknięty. — Strzelec, strzelec wyborowy — z dezaprobatą mówi pomocnik dowódcy plutonu i również odkłada łyżkę. Pozostali poszli za jego przykładem, umilkli. Zmarkotniał Chomik, nie ogryza kości, nie wysysa z niej szpiku. — Dopiero co wyszedł ze szpitala — wskazuje pomocnik dowódcy na studenta. — Stracił tyle krwi... marznie przez to, a ty... Co za chciwiec! Bohdanowi zakręciły się łzy w oczach. Przykro mu i wstyd, że uczestniczył, w tym poniżającym polowaniu na kość... I że Reszetniak podpychał mu tę zdobycz... Że Chomik nre oparł się pokusie i teraz cierpi z powodu tego bojkotu, manifestowanego odkładaniem łyżek i nachmurzonymi minami głodnych kolegów. A w nocy Chomik przysunął się na pryczach do Kołosowskiego: •—¦ Nie gniewajcie się na mnie za tę kość, towarzyszu sierżancie... Jakoś po głupiemu, sama ręka chwyciła. I ty się nie gniewaj, Reszetniak. Gdyby to było w domu, ugotowałbym ci pół niedźwiedzia!... Pewnego wieczoru, po szczególnie uciążliwych ćwiczeniach, kiedy Kołosowski musiał rozcierać sobie śniegiem stopy; zapytał go Reszetniak: — Pewnie żałujesz, żeś nie został w szpitalu? Przecież proponował ci komisarz pracę oświatową... Doczekałbyś tam końca wojny... Bohdan chyba się obraził: — Dziewczęta, pielęgniarki proszą się na front, a ja mam rannym na zapleczu opowiadać anegdotki? Jesz-* cze kiepsko mnie znasz, Reszetniak. Bo jestem strasznie ambitny, bracie. Jak sto diabłów! Po capstrzyku pozwalali sobie rozkoszować się wspomnieniami, czasem usiłowali przeniknąć w mglistą przeszłość... — Dokąd też nas skierują? — zastanawiał się leżąc na pryczy Reszetniak. — Bodajby na południe... Zobaczyłbym jeszcze raz, jak kwitną ciernie... Czyżby się zaczynały halucynacje? I.eżę pod murem, powietrze zieje skwarem przepalającym na skroś te ludzkie szkielety, ale wystarczy 52 53 przymknąć oczy i już mnie otacza biała, otulona śniegiem ziemia. Łykałbym ten świeży, mroźny śnieg. Gdyby tak zanurzyć w nim głowę, ochłonąć od upału... Wyzuty ze wszystkich praw, przysługujących człowiekowi od niepamiętnych czasów, mam tylko to jedno prawo — wolno mi wspominać i fantazjować... Ocean czystości i blasku. Najrozleglejsza, najpotężniejsza na planecie przestrzeń — Syberia, jasna, biała od śniegów. A wśród tych białych, zaśnieżonych obszarów mkną pociągi — jeden po drugim na front! Dudnią pod wzniesionymi semaforami wioząc dopiero co sformowaną dywizję syberyjską, a w tej dywizji, wśród ludzi w kożuchach, jestem ja. Pod wieczór rozhulała się zawieja, niebo ślepnie, kotłuje się rozpasana zamieć. Pociąg się zatrzymuje, ale szyny jeszcze śpiewają mrozem. Nie opodal linii kolejowej, na górze, na jednej z odnóg gór ural-skich — słup z napisem: „Azja — Europa". Wesołymi gromadkami żołnierze, niedzwiedziowaci w swoich walonkach i sztywnych kożuchach, wyska-•kują z wagonów i patrzą przed siebie: dlaczego stoimy? Droga zasypana czy zawadziliśmy o słup? Mocują się, obrzifcają kulkami, chociaż trudno je lepić z "suchego i sypkiego jak piasek śniegu. Zapadał wieczór, niskie było niebo. Kołosowski i Reszetniak stali i patrzyli, jak wiatr usypuje śnieżny kopiec przy słupie, jak powoli rośnie ta zaspa podobna do olbrzymiej wskazówki kompasu, zwróconej końcem... nie wiadomo dokąd. Obaj chcieli wiedzieć, dokąd jadą. Z gór sypie ze świstem śnieg, ale co tam zima — Kołosowski czuł się wtedy silny, gotów był wziąć się za bary nawet z własnym losem. Ogorzał od syberyjskich mrozów, policzki pokryła mu ciemno-wiśniowa opalenizna. Oczy, głębokie i płonące, wciąż czytają ten napis: „Azja — Europa"... Graniczny znak 54 II planety, słup wielkiej rubieży. Stąd, z przełęczy, pociąg mój chyba jeszcze szybciej pomknie naprzód i wkrótce już znowu będę walczyć, by utwierdzać własne.ja oraz honor swój i ojcowski... Podeszła gromada żołnierzy, otoczyli słup. Większość z nich po raz pierwszy przestąpi próg Europy. Chomik, skory do śmiechu i żartów, stanął w rozkroku, jego walonki rozjechały się na śniegu: ¦>— Jedna noga w Azji, druga — w Europie! Kogoś, w samej tylko bluzie, koledzy prowadzą pod ręce do pociągu i zasłaniają, żeby go nie zobaczył któryś z dowódców. On zaś, podchmielony, usiłuje się wyrwać i drze się: — Nie chcę do Europy. Jestem Azjatą! Kto go tam wie, mówi to żartem czy serio. — W Europie bodaj postrzelamy — cieczy się Chomik— do żywych tarcz!... Najbardziej go interesowały nocne wypady. Wyobrażał sobie chłopczyna, że wszystko na wojnie odbywa się głównie nocą, że przypomina jakoś zabawę lub emocjonujące polowanie w bezgranicznej ciemności. Kiedy znowu zastukały koła pociągu, Chomik przysunął się na pryczy do Kołosowskiego i znowu zaczął go wypytywać: — Towarzyszu sierżancie, chodziliście na zwiad? A „języka" żywcem braliście? Kołosowski miał co opowiadać. Dobrze znał te frontowe noce. Noce, w których ludzie skradali się cichymi krokami jak zwierzęta, kiedy takie napięte były nerwy, słychać było niedobre szepty. J3yły to noce podstępnych, gwałtownych uderzeń, przedśmiertnego charkotu... złe noce. — Nie byłoby tych nocy, gdyby tamci nie wtargnęli do nas... Łatwiej jest nienawiść rozpętać, niż ją potem pohamować... 55 Chomik słuchał z zapartym oddechem. A potem, na froncie, pokazał, co potrafi. W lasach woroneskich wyłuskiwał jak borsuki tamtych w mysich płaszczach. Biedak, nie uniknął również obozowych drutów.- Przez chwilę widział go z oddali Bohdan w obozie biłhorodz-kim, kiedy formowała się kolumna odsyłanych dokądś jeńców. Ze zwieszoną głową stał Chomik na jej końcu, obdarty, bez furażerki, ale posłał jeszcze z daleka swemu sierżantowi zmęczony uśmiech. „Gdzie jesteśmy? — zdawał się pytać. — Jak się to stało? Przecież tak im dawaliśmy w kość..." Kolumnę popędzono, Chomik smutnie pomachał ręką na pożegnanie... Ale wówczas, na tym grzbiecie uralskim, nic podobnego nawet mi nie przyszło do głowy. W zamieci cyklonów zimowych, wśród pląsów śnieżycy pędziły, wciąż pędziły pociągi, aż wreszcie raz późną nocą znowu rozległa się komenda: —- Wstawać! Na sygnał alarmu wyskoczyliśmy z wagonów: jakaś stacja, płonące latarnie mętnie, jaśnieją wśród zawiei, a przed wagonami, prosto na śniegu — stosy nowiutkich, zleżałych mundurów. Letnie! — Przebierać się! Dość grzania się w kożuchach! Brać letnie! W śnieżnym wirze kotłuje się już żywy wir ludzki. Lecą zrzucane kożuchy, walonki, czapki i ochraniacze na twarze, ciskamy na śnieg watowane spodnie — stoją teraz bataliony w samej tylko wyfasowanej bie-liźnie, ludzie przytupują, krzątają się przy stosach nowych ubiorów, hojne sierżanckie dłonie rozdają im płaszcze, ciężkie buty i owijacze, ludzie mylą się, spierają, przymierzają: tu rękawy za krótkie, tam za długie, temu dostały się dwa buty na lewą nogę, tamtemu dwa na prawą... Intendenci wykrzykują rozkazująco: 56 — Jłie wybrzydzać! To nie sklep z ubiorami wojskowymi! Brać, co dają! Starczy do Berlina! Uwijają się w tym zgiełku postacie w bieli, rozbrzmiewają wśród wrzawy i harmideru wesołe okrzyki: - - — Żegnajcie, pimy! — Bierz prędzej, bo zostaniesz w gaciach! Było coś szaleńczo zuchwałego i nieulękle nieprzezwyciężonego w tym przebieraniu się na śniegu wśród hulającej zawiei. Jak okiem sięgnąć, olbrzymia stacja węzłowa kipi od pełnych podniecenia ludzi, całe ich gromady przy wagonach, wrzawa — odnawia się dywizja, przybiera wiosenny wygląd! Wśród białych zasp sylwetki ludzi w samej tylko bieliźnie to znikają, to znów się pojawiają, ziemia i nieba zlały się w sabacie zawiei i wydaje się, że cała planeta zaludniona jest tylko przez te istoty w bieli, które unoszą się wszędzie w szaleńczych susach, pląsają niby jakieś lekkie bezcielesne duchy wojny. Stamtąd, gdzie szalała zamieć, wpadliśmy prosto w marcowe roztopy, w wiosenne trzęsawiska przyfrontowe. Idziemy lasami. Przez bagniste pola. Przez ruiny ciemnego, zburzonego miasta. — Gdzie jesteśmy? — Podobno to Woroneż. — Był kiedyś Woroneż... — Był i będzie! I znowu bagniska, rozbebeszone pola, grzbiety uginające się pod ciężarem kaemów i broni przeciwpancernej. Las. Czarny las pełen groźnego szumu i czarne niebo za lasem z refleksami pożarów na chmurach, z frontową purpurąr od której ciemność wydaje się jeszcze głębsza i posępniejsza. Wszystko to przejdziemy: i lasy czarne, i lasy dzienne, co się potem pokryją wiosenną zielenią. Wciśnięci gdzieś na ich skra- ju w okopy usłyszymy kukanie kukułki. Ku-ku! I znowu ku-ku! — rozgłośnymi kroplami padać będzie na zielone gęstwiny, zaludnione przez wojska, i rozbrzmiewać będzie silniej niż kanonada z dział. Aż pewnego razu o świcie, kiedy wąwóz, który stanowił pas neutralny, wypełnił się mgłą, ujrzeliśmy, że tam w dole, na zaminowanym polu, pasie się koń. Krok za krokiem idzie po trawie, a z okopów wszyscy na niego patrzą. — Żywe kołduny. — Nie kołduny, tylko Łysa. —¦ Koń trojański! Spokojnie i bez cienia lęku zachowywała się ta niczyja klacz, która nie wiadomo skąd przydreptała na zaminowane pole, na swoje śmiertelne pastwisko... W przedrannym mroku, przez srebrzystą mgłę tyso-wała się jej sylwetka z graficzną wyrazistością. Skąd się wzięła ta dziwna istota, jak ocalała wśród artyleryjskich huraganów, żeby tu zawędrować i paść się nieustraszenie?,Lada moment koń mógł zniknąć w płomieniach, w grzmocie wybuchu. Niewątpliwie widziano konia także po tamtej stronie, ale jakoś też nie strzelano i w milczeniu obserwowano podobne do cienia zwierzę. Niebywałe, mistyka, diabelska sztuczka: tam, gdzie każdy centymetr ziemi jest nadziany sprasowanym ogniem i śmiercią, ta klacz utykając idzie powoli, krok za krokiem, i na przekór wszystkiemu nie ginie — nachyliła się, spokojnie szczypie wśród drutów minowych świeżą, soczystą trawę... — Feuer! " — Ognia! Niby szaleńcza groteska rysuje się w pamięci ten ranek, kiedy to żelazna trąba na wskroś przebijała i łamała las, kiedy zerwana z drzew kora sypała się 58 nam na hełmy, a zielone, postrącane gałęzie wyścielały nam może ostatnią już drogę. Jaskrawo zieleni się przed oczyma dno niczyjego martwego wąwozu, żołnierze padają, blednieją nieustraszoną białością wysiłku, już nie oddychamy, żegnamy się z czymś i nie czujemy strachu przed tym, co na nas idzie, albowiem szedł na nas — atak. Warto by taki napis na cały ekran: ŚWIĘTYM ATAKU SZAŁEM PORWANY, NIESIONY... Zerwaliśmy się i rzucili. Wąwóz wypełnił się kłębami dymu, w jednym miejscu, wśród zmieszanej z ziemią trawy, spojrzenie zahaczyło niespodzianie o coś błyszczącego — na zadartym do góry końskim kopycie błyszczała starta podkowa... Przez huk ataku słyszymy już dolatujące od niemieckich gniazd ogniowych ostre, jakby metaliczne ujadanie. Coraz bliżej są te gniazda otoczone rzędami drutów kolczastych. Widzę, jak tuż przed nimi Re-szetniak' napierając na ogrodzenie'ze złością łamie jego pale, aż krew tryska z rąk rozdzieranych kolcami drutów. Gniazdo wali i wali dużym kalibrem, wilczur zachłystując ,się swoim żelaznym ujadaniem szarpie .się na uwięzi w drgawkach wściekłości i tak samo szaleje z wściekłości stojący w pobliżu gniazda oficer z odznaką na czapce, wymachuje pistoletem i rozkazuje komuś: „Feuer! Feuer!" Aż w końcu-Fomin wycelował i wpakował mu kulę prosto w jego faszystowską odznakę. W drapieżnej postaci rozbestwionego oficera, w ulewie kul ryjących ziemię tuż przed moją twarzą, w żelazistym charkocie wilczura, którego szczerząca zębiska paszcza wyrastała przede mną na cały las-— we wszystkich tych obrazach odbiło się całe szaleństwo, cała zajadła zapamiętałość i okrucieństwo owych walk wiosennych. Zdobywaliśmy gniazda ogniowe, wdzieraliśmy się do nieprzyjacielskich okopów, przylgnąwszy do opancerzenia czołgów pędziliśmy naprzód jako desant czołgowy. A pod wieczór gąsienice i opancerzenie było całe zbryzgane krwią — naszą własną i cudzą... Ale mimo to wśród żołnierzy panował duch natarcia, do-, dawał każdemu z nas zapału. Nie wątpiliśmy, że Charków będzie nasz, że jest gdzieś obok, już za tamtym wzgórzem. , Nie miało sensu się oszczędzać, sam się wtedy przekonałem, że silny jest ten, kto się nie boi śmierci. Jak wtedy nacieraliśmy! Nie czuliśmy ani senności, ani zmęczenia, był tylko poryw bitewny. Paliły się koszule na artylerzystach, po czternaście razy w ciągu dnia szła do ataku piechota... Potem zabrakło paliwa. Ale czołgi żyły nawet potem — zakopane w ziemi waliły z dział wieżowych do ostatniego pocisku... Kiedy poległ ostatni z naszych dowódców, Fomin przyczoł-gał się do mnie: — Towarzyszu kapralu, obejmijcie dowództwo. Nie zawahałem się, nie było czasu na wahania.. — Kompa-nia, do mnie! A potem wszystko się pomieszało, nie było ani dnia, ani nocy, nie wiedzieliśmy, jaki jest dzień na świecie, jaka data. Chyba nie było już nawet bólu, tylko tępota wyczerpania, gwizd kul, grzmoty wybuchów, ataki i kontrataki. Chwilami wprost pragnąłem śmierci. Stać się niczym, pogrążyć się w nicość, go raz ostatni odetchnąć wśród tych dymiących lejów, w tym piekle, gdzie wiszą na krzakach wnętrzności ludzkie, a obok w mieszaninie z ziemi, błota i krwi leżą porozrzucane szczątki tych, co byli jeszcze niedawno ludźmi. Ale kiedy zrywałem się czasem i stałem pro- 60 stując się rozmyślnie i o nic nie dbając, dłoń Reszet-niaka mocno chwytała mnie za nogę i wciągała do okopu: — Tak nie wolno. Życie należy nie tylko do ciebie... Po co się podstawiasz tak^ głupio pod kule? Widzieliśmy wtedy na tych rubieżach słońce, co nie świeciło. Było na niebie, jego olśniewająca tarcza wi-\ siała nad nami, ale jakoś do nas nie docierało, byliśmy na ziemi jakby pogrążeni w mroku. Gdzie są teraz ci wszyscy, których żarna okrążenia miażdżyły wówczas co dzień gdzieś za Biłhorodem, w lasach i na polach? Nikomu nie znane cuda żołnierskiego bohaterstwa, rozsiane po lasach, uczciwe bezimienne zgony — czy odżyją kiedyś bodaj w legendach? Umierali, zmartwychwstawali, padali skoszeni i znowu się zrywali, żeby walczyć do ostatniego naboju. I przejść przez to wszystko,' żeby się znaleźć w piekle Zimnej Góry, żeby tu dobiegła końca nasza męczeńska' droga? Ci wszyscy nieszczęśliwcy — czy rzeczywiście tak już stopnieje ich siła? Czy da jeszcze znak życia — na innych polach i w lasach — w gniewie zemsty i odwetu? Pali, wciąż pali kamiennym skwarem Zimna Góra. A pod przymkniętymi powiekami, w filmach wyobraźni hulają zamiecie^ kroczą ludzie w maskach i pląsają wśród nocnej zawieruchy białe, niezniszczalne elfy Północy. . ; 8 To już sprzeczne z naturą — żyć nienawiścią, płonąć nią co dzień, nosić w sobie. Ale noszę. A przeciejż życie każdego z nas mogłoby rozkwitać w miłości!... Pożegnaj się z miłością, nie ma tu miejsca dla niej. Tyle losów, 61 tyle umysłów, tyle czyichś nadziei, oczekiwań, pożegnań zbito w stado i wtrącono za druty kolczaste. A nad nimi — ten spocony wałkoń na wieży z peemem, z ustną harmonijką. Usiłuję zrozumieć tych, co stoją na wieżach, na basztach naszego nieszczęścia. Oto jeden z nich — rudy smarkacz w pierożku furażerki, z peemem, przez cały czas celuje jakoś tutaj, prosto w nas. Ktoś ty taki? Geniusz czy idiota! Ubermensch, nadczlowiek? I rzeczywiście w to uwierzyłeś? A może coś innego tam tkwi w twoim aryjskim mózgu? Z jaką myślą wkładałeś swój mysi kitel i furażerkę na bakier, z jakim uczuciem spoglądasz na ludzkie mrowisko pod nogami? Co znaczę dla ciebie, dla twojej broni? Tarcza, cel, bezbarwna plama pod murem? Rzeczywiście wierzysz, że potrafisz mnie ujarzmić, przeinaczyć, wierzysz, że zdołasz wyrwać ze mnie także duszę, tak 'samo jak zdarłeś ze mnie buty? Myślisz, że uda ci się ź czasem "zdeptać mego ducha i przekształcić mnie powoli w bydlę, w niewolnika? Ale cóż wtedy począć ze wszystkim, co było? Z poematem Dnieprogesu i z purpurowymi liśćmi, co szeleściły dla nas w parkach, z chmurą smutku na czole Tarasa? Z oczyma ukochanej, co nam świeciły w jesiennych zamgleniach? Przed chwilą biegał po obozie wariat i straszył wszystkich oczodołami wypełnionymi dziką, prawie białą niebieskością szaleństwa — nie pierwszy to już tutaj wypadek obłąkania: z rozpaczy, grozy, od udarów słonecznych. Póki go nie schwytali i nie dobili wartownicy przy wschodniej wieży, z zadziwiającą zwinnością biegał po dziedzińcu więziennym, w podartej koszuli, czarnobrody, i wściekle przewracając oczyma krzyczał: — To moje posiadłości! Moje! Alboż to rzeczywiście nie posiadłości? Nie Reich? Mamy tu księstwo Waserzupki, gdzie panuje dyktatura 62 Chochli, i biada temu, kto się odważy stanąć po raz drugi w kolejce albo zamiast naczynia podstawi obie dłonie. Mamy księstwo Dezynteryjnego Bagna, zapewniające nam względne bezpieczeństwo, bowiem nawet główny komendant, a tym samym ci pomniejsi, wolą się . tam nie pchać. Mamy hrabstwa i marchie rozpaczy i beznadziejności (jako historyk obeznany jestem z tą terminologią); mamy Republikę Targową, gdzie się już pojawili specjaliści od handlu wymiennego, szabrowni-cy i lichwiarze, gdzie za walutę służy kawałek makucha lub szczypta tytoniu, gdzie zawiera się umowy, gdzie rodzą się spiski, powstają średniowieczne rzemiosła— cech nitowników, którego milczący, pracowici członkowie siedzą rzędem pod murem i całymi dniami wyklepują z puszek menażki na sprzedaż, cech szewców, których umiejętne ręce robią z wytartego ogumienia kół coś w rodzaju chodaków... Ludzkie mrowisko, w którym wszystko kotłuje się gorączkowo, rusza, biega tam i sam wywołując złudzenie niemal normalnego życia. „Przeżył z pożytkiem... lat tyle a tyle" — głosiły w dawnych czasach napisy na nagrobkach. „Przeżył z pożytkiem"! A jaki pożytek mamy teraz z naszego tutejszego „życia"? Wylegiwanie się w męce i agonia, póki za jakieś źdźbło trawy nie wpakują człowiekowi kuli w brzuch, żeby padł w przedśmiertnych drgawkach gdzieś pod płotem w śmiecie i miał węglowy? Śmierć w walce miała jakiś sens, ale tutaj? Szaro i zwyczajnie, pod płotem, bez wszelkich epitafiów... Tak się to robi teraz, w dobie cywilizacji. „Historycy, zbiórka!" — przypomina mi się donośny rozkaz dowódcy batalionu studenckiego i w swoim półśnie czy półobłąkaniu, w całkowitym wyczerpaniu za-snuwającym mi już świat żółtoscią usiłuję pojąć to lilipucie i olbrzymie zarazem państwo Zimnej Góry. ea Wszechpotężne, potwornie rozdęte dramatami, zniweczonymi istnieniami, okrutnymi rozprawami, nieszczęściem, zbrodniami, śmiercią... Jak dalece może się człowiek rozbestwić, gdy wolno mu poniżać innych, deptać, bezkarnie rozstrzeliwać! Jak bardzo najostat.niejszemu z ostatnich uderza do głowy władza, bezgraniczna, brutalna. Pędząc jeniecką kolumnę ci z peemami chyba tylko czekają, by któryś z nas spróbował uciec. Potrzebna im jest ta ucieczka. Sadysta zadowoli wtedy swoją żądzę, wystrzeli... zobaczy jeszcze jednego człowieka w drgawkach... Obłąkańca już gdzieś wyciągnięto za nogi. Dziko przewrócone białka jego oczu zniknęły między podkutymi butami, ale krzyk jakby dotąd jeszcze rozbrzmiewał w powietrzu: v — To moje posiadłości! Moje! Żółty, jakby oglądany przez, wodę, jest świat Zimnej Góry; snują się ludzie jak lunatycy, sterczą pod skórą kości. Senność, apatia, obojętność. A przecież niedawno wszyscy ci ludzie byli zdrowi! Zdrowi na ciele i umyśle... Skąd brać siły? Czy ich nam starczy, by stawiać opór okolicznościom, gdyż tylko ten opór czyni człowieka człowiekiem. Może zaczynamy się oswajać wciągani w to bagno niewoli, przyzwyczajamy się tępo i cierpliwie ją znosić? Mawiano kiedyś, że cierpienie uszlachetnia człowieka. Możliwe. Ale na razie widzę tu częściej, jak nas demoralizuje, czyni z nas senne chodzące cienie. Mędrcy, co doszukiwali się niegdyś sensu istnienia ludzkiego, widzieli go w tym, by ominąć wszystkie zasadzki życia, zrozumieć własne ja, odnaleźć w sobie pierwiastek boski. A w czym się on ujawnia w tym państwie pohańbienia, na tej przeklętej Zimnej Górze? W zgiełkliwej ruchliwości bazaru? W tym wiecznym, jednostajnym wyklepywaniu, od którego można zwariować? W przedśmiertnym sprycie, z jakim chwytają się ludzi ostatniej nadziei? Albo jestem może /byt surowy względem swoich nieszczęsnych kolegów, którym przypadło w udziale to, co nie przypadło dotąd nikomu? . . . Wiele dni i nocy przedtem rozgrywał się olbrzymi dramat, który wciągnął setki tysięcy ludzi. Gdzieś na wschód od Biłhorodu ogniem pisano tragiczne preludium Zimnej Góry. Jeszcześmy chodzili-po kilkanaście razy dziennie do ataku, nacieraliśmy na jakieś zagajniki, bronili jakichś pagórków, ale już na nas padał złowieszczy cień Zimnej Góry. Nie chcieliśmy dostrzegać zagłady, na jaką byliśmy skazani. Wieczorem jesteśmy tutaj, z rana czołgamy się po innym zboczu, okopujemy się na innej linii wgryzając się w ziemię pod ogniem nawałowym... Była to ciężka, ofiarna praca żołnierska i całe wojsko, a także moja utworzona z resztek batalionu kompania niczym nie splamiła swego honoru. Do nieprzyjaciela należało już,nasze niebo, jego błękitny przestwór otwarty był wówczas dla ryku ich szturmowców, huku bomb i strumieni ognia, jakim nas rażono z niewielkiej odległości. Z początku słyszeliśmy kanonadę gdzieś w stronie Woroneża, daleko za plecami, potem nie było już jej słychać, my zaś z nienawiścią rozpaczy i zaciętością skazańców wciąż jeszcze staczaliśmy tu walki, zacięklejsze niż kiedykolwiek. Zębami trzymaliśmy się każdej rubieży, nie chcąc wiedzieć, że stało się • to najstraszniejsze, że olbrzymi pierścień już się zamknął, że i te stepy, i te lasy niebieszczące się na horyzontach, i same horyzonty już do nas nie należą., Jednym ze skazańców byłem ja. Pogrążony w smutku człowiek, którego teraz już nic nie przerażało, który odczułby chyba ulgę, gdyby nastał ten koniec i urwał się wreszcie ostatni ból. I w najcięższych chwilach, właśnie wtedy, gdy dusza wołała o pomoc, rozchylały się koło mnie kłosy i ^wynurzała się z żyta granitowa sza- 64 5 — Cyklon 65 rość Reszetniakowskiej twarzy, która taka mi była bliska z tym połyskiem rudawego zarostu i strugami potu. — A bić się przez swój nieustraszony uśmiech i nie chylącą się głowę, że nawet Niemcy rozstąpili się oszołomieni, .kiedy szedł w tłumie od bramy z błysz- 68 czącymi kroplami potu na czole, połyskując swoim nowiutkim jeszcze orderem. Uśmiechał się swobodnie, jakby nie zdając sobie sprawy, gdzie się znalazł, gdzie trafił. Jego uśmiech po prostu nie chciał uznać tej nowej rzeczywistości. — Nie wyżyje tu długo w taki sposób — powiedział ze smutkiem Reszetniak. Nocą, kiedy spał wciśnięty w gromadę, przyczołgaliś-my się do niego i Reszetniak podsunął mu swoją zapasową żołnierską bluzę. — Hej, Szamil! Masz, zdejm, żeby cię z rana nie poznali... -,•¦, Inni nam przytaknęli. '— Tak, tak, przebierz się... Schowaj order, sfyil się, zrób się taki jak my... Nie trzeba się wyróżniać... — Wygadał się jeden z wartowników: „Niech zadaje szyku do rana — powiedział — a potem zrobimy z nim koniec..." Więc lepiej przebierz się, bracie. Nie wydamy cię, nie znajdą cię wśród tysięcy! I nie znaleźli Szamila. Jest teraz tutaj z nami, w zbawczej żołnierskiej bluzie, z orderem schowanym na sercu. Po owej nocy, z rana czym prędzej wcisnęliśmy się z nim razem do pierwszej partii przygotowywanej do odtransportowania i pewnie dzięki temu uratowaliśmy kolegę. Ślepe wagony bydlęce. Tylu nas tu poupychano, że przez całą drogę musieliśmy stać. Mogliśmy tylko stać i dusić się w tej ciemnej i rozpalonej komorze śmierci, pędzącej nie wiadomo dokąd. Tylko ci, co mdleli lub umierali, obsuwali się w dół, spadali pod nogi kolegów i leżeli tam; uważaliśmy, że już ich nie ma, jakkolwiek może jeszcze byli. Dusząca, wypalona ciemność, w której od czasu do czasu ktoś jęczy, ktoś pa-ila straciwszy przytomność; pudło wagonu zamknięte |est niemal hermetycznie, brak nam tlenu i nie ma się 69 do kogo dopukać z tej trumny, nie ma od kogo wybła-gać łyka wody. Świat jest głuchy na nasze wołania, wartowników właściwie nie ma, opakowano nas i dusimy się; uwozi nas w nieznane tępa, żelazna moc, tylko przez jakąś szczelinkę sączy się pasemko światła, które pozwala się domyślać, że jest dzień na dworze, świeci słońce i nasze komory śmierci mkną może przez pola, przez kwitnące łąki, gdzie niebieszczy się woda i wieje wiaterek, gdzie każda muszka dyszy swobod- nie... ...Na wieży znowu stoi z peemem tamten rudy nad-człowiek, osowiały od upału. Rozpiął kołnierz kitla i wyciera chustą spoconą szyję. — Gorąco? Będzie wam jeszcze goręcej — spode łba zerka na wieżę Szamil. — Trzeba było pomyśleć, jaką tu wykuwacie nienawiść. Jego gardłowy głos wrze gniewem, ale na smagłej o woskowym odcieniu twarzy Szamila widać jeszcze ślady uśmiechów — w kącikach warg, w promykach biegnących od oczu — człowiek ten dawniej był widocznie skory do radości. Powierzchownością nie przypomina ani trochę tamtego bojowego oficera, który w dniu przybycia do biłhorodzkiego obozu oszołomił wszystkich swoją mężną, hardą postawą. Przez czas niewoli jakby nawet zmalał — schudł, zgarbił się, obrósł. Ale jego duch się nie załamał, wiemy to. Nawet kiedy stoi Szamil w kolejce po zupę, nawet wtedy każdy, kto na niego spojrzy, pomyśli sobie od razu: „Nie, ten człowiek nigdy nie stanie się niewolnikiem..." — Chciałbym, żeby moja kamera ujęła tę niezłom-ność ludzkiego ducha — mówi Sergiusz, kiedy omawiamy to miejsce w scenariuszu.,— Istniało przecież coś, nazwijmy to Światłem Ideału, co was podtrzymywało w tym piekle, w którym toczyła się na pozór ab- solutnie nierówna walka między człowieczeństwem a bestialstwem, w którym nagi duch ludzki walczył z krwawym grzęzawiskiem, z własną rozpaczą i prze-magał ślepą siłę instynktów... . — Nie zawsze przemagał, niekiedy brały górę... Ale Szamil mimo wszystko był, widzieliśmy go na własne oczy. — Wyobrażam sobie doskonale, jak wchodzi w ujęcie... Jak daje kolegom tę torebkę z łazankami... Jak nocą śpi pod murem przykryty podartym workiem (to Reszetniak przykrył go wieczorem). Szczątek człowieka ledwie dyszący pod workową płachtą... Wydaje mi się, że człowiek ten jest organicznie niezdolny do życia w klatce... Każda forma niewoli: obozowa, pod kijami... lub ta najhaniebniejsza — niewola duchowa — to nie dla niego. Moja kamera ujmie Szamila w chwili jego uwznioślenia, kiedy wydarty dopiero co z ognia bitwy pojawia się w obozie jeszcze rozgorączkowany, zakurzony, z zakrzepłą krwią... Jeszcze się nie starła z jego twarzy wesoła odwaga żołnierska, na piersi płonie Order Lenina, płonie na cały obóz jak symbol samego życia... Na końcu Szamil chyba się też pokaże? Czy mógłby się znaleźć wśród tych, co wzniosą * nad Reichstagiem Sztandar Zwycięstwa? — Mógłby. Ale ^b tego jeszcze daleko. Niezmiernie daleko. — Jasne — potrząsa czupryną Sergiusz. ¦—¦ Krwawy maniak berliński jeszcze siedzi w swoim bunkrze, jeszcze, żongluje globusem jak jego chaplinowski sobowtór, dyktator-komediant z wąsikami. Jeszcze mu się składa raporty i wysłuchuje go, w przystępie wściekłości pchnie jeszcze miliony otumanionych istot na rzeź... A może pokazać tu antyczłowieka? Upiora -i wilkołaka, wehrwolfa, zaczajonego w stalowym bunkrze? Nie, nie warto tracić na to taśmy! Dość, że his- 71 -I— toria już go zakopała pod swoimi zgliszczami... A Zim-* ną Górę pokażemy — wiecie jak? — Z lotu, ptaka? — Z lotu rakiety kosmicznej! W każdym razie stworzymy taką sugestię... Niby to z iluminatora statku kosmicznego... Coś w rodzaju tych unikalnych zdjęć nad-planetarnych, które w specjalnych pojemnikach zostaną zamurowane w pomniku odkrywców kosmosu... Dla przyszłych pokoleń... A więc z tego właśnie punktu ujmuję planetę... Tylko nie błękitną od poświaty oceanów i lądów, lecz planetę Zimnej Góry, planetę jeszcze krwawiącą, w dymach i pożarach. Jeżeli inne rany, szarpane czy postrzałowe, można leczyć, to te niewolnicze się nie zabliźniają, nie ma na nie leków i chyba nigdy nie będzie. ^ Mieliśmy w szkole nauczyciela, przezywaliśmy go Kolbą, pewnie dlatego, że jego łysa głowa o wydatnym czole, na cienkiej szyi rzeczywiście przypominała koi-' bę. Widział przez pulpity, co się u kogo dzieje na kolanach. Cienkie wąsy opadały mu w dół w kształcie podkowy, a anemicznie blada, o drobnych rysach twarz naszego bystrookiego Kolby wydawała się przez to trochę smutna. Ale zbudowany był dobrze. Swoją kolbę nosił na ramionach z godnością, trzymał się prosto i mocno nadrabiał miną jak większość niskich ludzi. Od niego usłyszeliśmy po raz pierwszy, że człowiek składa się z białka, tłuszczów i węglowodanów (uczył nas chemii), od niego usłyszeliśmy również, że „tylko ten jest życia i wolności godzien, kto za nie zawsze śmiało idzie w bój", ponieważ nadliczbowo uczył jeszcze niemieckiego. O sobie nigdy nam nie opowiadał, ale 72 wiedzieliśmy od innych, że podczas pierwszej wojny był w niewoli w Niemczech, żywił się brukwią, której na naszych targach nawet nie widać, niejednokrotnie próbował ucieczki, ale łapano go i wieszano za nogi, głową w dół — była to czysto pruska kara, oczekująca każdego, kto usiłował uciec. Jakoś mi się przypominał na Zimnej Górze ten nauczyciel, nasz sympatyczny Kolba, z którego stroiliśmy sobie żarty; on zaś, robiąc z nami różne doświadczenia w laboratorium, jakoś ani razu nie opowiedział, jak go wieszano i jak mimo to pozostał przy życiu i wszystko przetrzymał. Widocznie żył nie tylko samą brukwią, widocznie nie tylko ona utrzymywała w stanie życia ten zagadkowy związek białek, tłuszczów i węglowodanów, z których przyroda stworzyła swoje arcydzieło, wieńczącą ją koronę — człowieka... Słońce chyba roztopi nam mózgi. Wystawieni na nie leżymy na kamieniach, toniemy w mojzu jakiegoś innego, nierealnego życia toczącego się leniwie chaotyczną mieszaniną wspomnień, miraży, halucynacji..: Nie możemy ani rusz zrozumieć, dlaczego mimo wszystko nie nakazano odwrotu! A może był taki rozkaz i tylko do nas nie dotarł? — Więc w rezultacie — rozumuje na głos Szamil — tym, co się trzymali najdłużej, przypadło w udziale to najgorsze... I nikt chyba nie odpowie na pytanie, jak mogło dojść do tego wiosennego dramatu. Może któryś z nas usłyszy później, że losem setek tysięcy ludzi nadany został taki tragiczny obrót, bo ponoć pewien generał odkomenderowany z Kwatery Naczelnego Dowództwa przez omyłkę wylądował wraz ze s swoją teką sztabową na terenie już zajętym przez nieprzyjaciela. Stos papierów i map sztabowych, wypchana nimi teczka — czyż to jedno przesądziło los kilkudziesięciu pułków i dywizji, 73 tylu ludzi kosztowało życie, a tylu innych skazało na straszniejszą od śmierci niewolę? Jak twierdzą doświadczeni wędrowcy, człowiek umierający na pustyni widzi przed śmiercią rozbłysk olśniewającego światła. Jeszcze się nam nie ukazywało to, przedzgonne światło. Ale jak długo mimo wszystko potrafi człowiek wytrzymać bez wody, bez chleba? Chochla waserzupki raz na dobę i tyle. Zupę gotuje się ze specjalnymi niemieckimi przyprawami: zamiast soli wrzuca się do kotłów zepsuty, zgniły ser, cały ro-baczywy, więc kiedy cuchnącą strawę rozlewa się potem do menażek, pływają po niej z wierzchu białe, wstrętne robaki. Z początku nie mogliśmy tego jeść w żaden sposób, wymiotowali nawet ci najbardziej wycieńczeni... Chleb widzieliśmy jeden raz, nieśli go w rękach dwaj z tych, co zgodzili się właśnie wstąpić do wojska Własowa i od razu otrzymali za to po bochenku chleba i policyjnej racji powideł na głowę. Szli z tym skarbem w towarzystwie wartownika przez cały obóz, przeciskając się między jenieckim ludem, między żywymi szkieletami, których oczy płonęły jedynym chyba pragnieniem — chleba! Bodaj okruszynkę! Ale ci, co nieśli swój chleb hańby, nie cieszyli się z niego widocznie. Szli uginając się pod brzemieniem swego poniżenia, wciągając głowy w ramiona, nie śmieli spojrzeć w oczy obozowym kolegom. Pewnie stał się im kamieniem ten judaszowy chleb z plamą powideł — ich posępne spojrzenia wbite były w ziemię. Pewnie umyślnie oprowadzano ich po obozie, żeby zachęcić innych, bo następnego dnia znowu zjawili się werbownicy, stali zbici w gromadkę na dziedzińcu więziennym i czekali, czy ktoś się nie zgłosi. Czekali długo, ale chętnych do wy fasowania judaszowych przydziałów nie było! Bo lepszy już głód i męka niż hańbiąca dobroć werbowników. Młodych szukają, co mocniejszych 74 i zdrowszych. Nie, nie będzie ich. Ranni rozdrapywali jeszcze bardziej swoje okaleczenia, kontuzjowani skręcali się jeszcze bardziej, cOn postawniejsi robili sobie pod koszulami garby, żeby wyglądać na garbusów. Na widok werbowników ludzie odskakiwali i uciekali od nich jak od trędowatych. Bezimienni, nigdzie nie rejestrowani, pozbawieni chleba odwracali się kościstymi plecami od przeklętych najemniczych pokus. — Nie dla nas ten chleb — mówił Reszetniak. — Można się nim tylko udławić. Ci zaś, co wyfasowali po cegiełce chleba z powidłem, nawet nie spędzili już nocy w obozie: wprawdzie nikt im nie robił wyrzutów i ludzie tylko patrzyli na nich w milczeniu, kiedy spuszczając ze wstydu oczy obchodzili obóz ze swoim przydziałem, ale na nocleg już się dla nich Zimna Góra nie nadawała — nie pokazali się w obozie ze strachu, w obawie, że ich ktoś zadusi nocą. Pewnej nocy zerwała się burza. Na górnym piętrze więzienia przez otwór okienny, przez pręty krat usłyszeliśmy jej wiew, nasze dusze owionął wiatr z deszczem. Chmury wiszą tuż nad górą, niebo warczy prute błyskawicami, przez pęknięcia w chmurach widzimy przy rozbłyskach jeszcze wyższe, górne warstwy obłoków. Przestrzeń między nimi raz po raz bucha błękitnym rozlewem światła, wszędzie grzmi niebieska kanonada! Uderzenie po uderzeniu, jeden grzmot po drugim! Demony niszczą świat. I mimo że warczące dudnienie-grzmotów wcale nie przypomina walenia katiusz, uderza nam do głowy to rozpasanie burzliwej nocy, podnieca i wskrzesza nas ta potężna siła niebios, burzliwy chaos wyładowań. Gorączka ogarnia całe więzienie, od dołu do góry naszpikowane ludźmi, na wszystkich piętrach słychać pełne podniecenia głosy, wrzawę, łomotanie, gwizdy, trzęsie się nasze kamienne piekło i oto ktoś już zaintonował w ciemności na całe gardło: 75 Hej, ne tuzy, chto bez czerhy do„bałandy pośpiszaje, Koho nimec dubinoju po apyni włuczaje! _ Ne tuzy, chaj sobaka-policaj zboku skawulaje He-he-hej! Sabat światła i ciemności. Nie zdążyło zgasnąć i znowu błyska, grzmi, piki błyskawic przebijają noc.Bucha błękitem, bucha czernią zalewającą poszarpane wełniste chmury pod kopułą nieba. Grzmi niebo, kulą się na wieżach cienie wartowników, a więzienie przez kraty na wszystkich piętrach woła ku górze, ku błyskawicom i srożącemu się niebu: — Wal mocniej! Jeszcze mocniej! Przyzywamy tu do siebie całą moc burzy, niech biją wszystkie pioruny z rozpętanych chmur, wstrząsają, rozwalają naszą kamienną komorę śmierci, niechaj pierwotny chaos ciemności i zniszczenia pochłonie to Mocarstwo Tortur i Zła. Potem wszystko mija. O świcie niebo za kratami rozjaśnia się, ludzie garną się do okien: wschód! Gdzieś za Żurawliwką, za mokrymi dachami miasta wstaje nasze żywe słońce! To, które było dla człowieka z odległych epok bóstwem, Dadźbogiem, Kopułą, słońce jasne i promienne, z którym jeszcze dzisiaj młodzieniec porównuje ukochaną, z którym porównuje wszystko, co piękne w życiu... Możemy patrzeć bezkarnie, jak roztacza się nad kolosem miasta jaśniejące coraz bardziej morze niebios, rpzbrzmiewa poranna muzyka barw —-pomarańczowych, ognistych, błękitnych! Tłoczymy się przy kratach, żeby zajrzeć tam, w nieziemski byt, gdzie lśnią jeszcze- dachy po- nocnym deszczu, kropelka jak jagoda drży na zardzewiałej rynnie, we wszystkim, co chwyta oko, jest uroda życia, na wszystkim wycisnęła ' swe piętno wieczność. Od wschodu niebo nad miastem pokrywa się świeżą, delikatną różowością, lśnią zmoczone nocnym deszczem zielone korony drzew, grają 76 w dali refleksami szyby smukłych bloków Derżpro-mu... A serce oblewa się krwią jeszcze bardziej, jeszcze mocniej pali ból. Nie dla mnie radość nawet tego piękna, tego poranku po burzy. I chyba to jest właśnie nieodzowną cechą niewoli, że nie cieszy niewolników nawet wschód słońca nad rodzinnym miastem, że świat nawet nas rani swym pięknem. Miasto moich młodych lat studenckich... Czyż myślałem kiedykolwiek, że będę na nie patrzył stąd, zza krat więzienia na Zimnej Górze? Poznaję rzeki ulic, zarysy dzielnic, odległą zieleń parków koło Sumskiej, gdzie spiżowy Taras, jeżeli go nie strącono, stoi na piedestale ze swoim stromym czołem. „Lubif jiji... Wo wremia lute..." Wytężam słuch i nawet tutaj słyszę jego głos. Po raz ostatni byłem w mieście rodzinnym, kiedy ubiegłej jesieni nasz pociąg sanitarny stał tu na dworcu. Tak blisko stamtąd było do ulicy Wolnej Akademii. Wydostałem się o kulach z wagonu, w hełmie, w którym mnie wyniesiono z pola walki (furażerkę zgubiłem), w sztywnych, zaskorupiałych od krwi spodniach poskakałem na przystanek, -z trudem wgramoliłem się po stopniach i wcisnąłem do tramwaju. Ciasto przygotowywało się już do ewakuacji, wszędzie panował niepokój i chaos odwrotu, ale byłem jakoś pewien, że na uniwersytecie jeszcze zastanę kolegów, że spotkam... ją. Ze swojego roku spotkałem tylko Sztepka w głównym gmachu — stał w ogonku przed okien-kiern^ w którym wypłacano stypendium. Przywitał się zwyczajnie, wcale nie zdziwiony, i spojrzawszy drwiąco na moje kule zdawał się mówić tym spojrzeniem: „No co,' napytałeś sobie? Pewnie teraz żałujesz, towarzyszu ochotniku?" Nie, nie żałuję nawet teraz, kiedy sądzone mi jest dzielić z całym narodem to straszne nieszczęście... ..¦:-¦¦ ' 77 I znowu dzień jak co dzień. Z pałkami, skwarem, czyjąś agonią. Z prażącymi się na wieżach nadludźmi, z nieszczęsnym targowiskiem, z wiecznie sterczącymi pod bramą kobietami. Piecze śmierdzące słońce więzienne. Drzemiemy pod ulewą jego promieni. Ale Re-szetniak gdzieś tam chodzi, wypatruje, węszy. Jest z nas wszystkich najczynniejszy. Czasem wraca od bra-tny z jakąś zdobyczą, którą kobiety przerzuciły ponad głowami strażników, ale częściej przychodzi bez niczego, chyba tylko z pręgą po pałce nadzorcy na grzbiecie. Reszetniak nie traci nadziei, że uda mu się nawiązać kontakt ze światem poza murami. Wytrzasnął skąd-ciś ogryzek ołówka i wytrwale pisze karteczki, wypatruje odpowiedniej chwili i co dzień wyrzuca je za bramę, w gromadę kobiet. Mnóstwo takich karteczek przelatuje przez mury, w tę i tamtą stronę, Reszetniak wierzy, że bodaj jeden z liścików nie przepadnie, nie zagubi się. O nieszczęsna poczto nadziei ludzkiej! Gdybym był poetą, opiewałbym ją najwznioślejszymi słowy, tę nie stemplowaną, ludową pocztę, te wytarte, wymiętoszone papierki, .co przelatują ponad wszystkimi ogradzeniami, padają w urz, podnoszą się z kurzu, wędrują z rąk do rąk zmierzając do odległych miejsc, szukając kogoś, zawiadamiając, nie gubiąc się nigdzie i nie ginąc! I Katria, jeżeli tylko jest na świecie, wcześniej czy później otrzyma wieść od niego i przyjdzie, wykupi, jakoś go uratuje, a wtedy on — także nas; Reszetniak żyje tym teraz. Znalazłszy gdzieś zgniecioną puszkę od konserw przemyśliwa, jak z niej zrobić menażkę, a jego spojrzenie biegnie raz po raz za bramę, gdzie mimo wszystko musi się ukazać przybywające gdzieś z daleka, ze złotej pradawności, jego marzenie, zakurzone, zbawcze, z dziecięciem na ręku. Chciwie słuchamy obozowych nowin. Znowu tamci 78 chodzą i werbują pod swój sztandar — to nie dla nas. I podobno będą jeszcze brali ludzi do kopalń — do kopalń też nie chcemy. Jutro odjedzie transport do Niemiec, ale tam tym bardziej nie chcemy... Co prawda wszystko to tylko słuchy, domysły, dowiedzieć się takich rzeczy, na pewno nie sposób. Trzeba raczej liczyć na intuicję i zrządzenie losu. Człowiek jest tu niby pływak wśród rozszalałego żywiołu zupełnie względem niego obojętnego, niepojętego w swej potędze; życie jest ciągłą walką z tym żywiołem, ciężką, prawie fatalną Co dzień nowe słuchy szemrzą w dżungli obozowej. Pewnego razu Reszetniak wrócił ze swojej wycieczki szybciej niż zwykle, głos mu się załamywał z przejęcia: — Za chwilę będą werbować. Podobno do pracy przy sprzęcie!... Wyobrażacie sobie — na żniwa! Zaryzykujemy? Snopy, zboże. A nuż?... Nie ma czasu na zastanawianie się. Szamil wyjął z zębów czarną, pustą fajkę: — Raz kozie śmierć! Kiedy szarymi szeregami wychodziliśmy już przez otwartą bramę więziennego dziedzińca, Reszetniak upatrzywszy moment rzucił w tłum jeszcze jedną karteczkę, chyba już ostatnią. Musiał przecież zawiadomić Katrię, że już go tu więcej nie ma, że sam jeszcze nie wie, gdzie go,odtąd powinna szukać. 10 Idzie dokądś Katria. W gronie kobiet, z torbą na ramieniu, coraz dalej od domu. Ich niewielka wieś Chmaryne przycupnęła w dolince między jarami i nawet nie bardzo ją tam widać. Tylko drogi biegną śmiało od wsi na wszystkie strony, do wszystkich zakątków Ukrainy prowadzą drogi z chaty, w której mieszka Katria. I każda z nich doprowadzi Katrię do bramy więziennej, do drutów obozowych, za którymi snuć się będą wyschłe, kościste postaci, zda się z krzyża zdjęte. Ile tych dróg Katria zeszła, ile ogrodzeń obeszła od czasu, kiedy nieznajoma kobieta z Sołonyc przyniosła wieść o jakimś Iwanie z Chmarynego. (Co jak co, ale różnych wieści i bajek mnóstwo krążyło w owych złych czasach). Podobno zdążył krzyknąć z kolumny swoje imię, kiedy ich pędzono z jednego obozu do drugiego... Było to zeszłoroczną jesienią, kiedy padały takie deszcze, że grzęzło się po pas w błocie, ale Katria zabrała się tej samej nocy i z rana była już w drodze. Skąd mogła wiedzieć, że jej Iwan leży w owym czasie w syberyjskim szpitalu, że czuwają przy nim pielęgniarki, może siostry i matki tych, co gniją, teraz w obozach i na ukraińskich gliniankach, pod zgniłym, napęcznia-łym od deszczu niebem. W drodze zetknęła się Katria z innymi kobietami,-które także szły w nadziei, że odszukają kogoś ze swoich bliskich. A była między nimi pewna kobieta z Ma-rianiwki, surowa i milcząca — szeptano sobie o niej, - że syn jej padł nad Dnieprem, że nawet widzieli to ludzie z jej wsi, alg kobieta nie dając wiary naocznym świadkom szła wciąż i nie odzywała się do nikogo przez całą drogę jak niema, niosła w posępnym milczeniu w przerzuconych przez ramię węzełkach swój nieszczęsny okup za syna. Wysoka była, poważna, nikt jej o nic nie wypytywał, idące z nią kobiety nawet nie znały jej imienia i mówiły zwykle* „Czyjaś Matka". Koło Jamy Chorolskiej jeden z wartowników wziąwszy beż ceregieli łapówkę krzyknął w głąb rozkisłej gli-nianki, wypełnionej ludźmi: — Wasylenko! Wstało ich kilkunastu. Zabłoconych, w łachmanach. Stoją i czekają, świecą oczyma męczenników patrząc '.v na Matkę. Tylko że nie ma między nimi jej syna! Dłu- go na nich patrzyła, wpatrywała się niby to rozpoznając, a kiedy przekupiony wartownik krzyknął, żeby wybierała prędzej, wybrała najnędzniejszego, chorego Uz-beka, który ledwie się trzymał na nogach: — To jest mój syn. Zabrała go, wyprowadziła. Ale nie sposób wyprowadzić wszystkich. Tysiące nieszczęśników żywcem pochowanych w tym brudnym, rojącym się od mikrobów dole leżało tu przez całą jesień pod batogami zimnego deszczu. Niemało ludzi z Chmarynego było także w tej jamie, dostali się do niej nie zdążywszy jeszcze otrzymać karabinów. Pewnego razu z czyjejś łaski wrzucono jeńcom do dołu zdechłego konia... Kobiety z Chmarynego wszelkimi sposobami ratowały swoich najbliższych, ale ocaleni, wśród nich także ojciec Katrii, wrócili do domu z mocno poderwanym zdrowiem. Mężczyźni w sile wieku wyglądali jak starcy, ^kaszląc na całą wieś^ wypluwali z krwią tę Jamę Chorolską, tę zgniłą jesień niewoli. Budzili wieś rozdzierającym piersi kaszlem, a kiedy w którymś z domów kaszel ten ucichał, wiadomo było od razu, że więcej teraz o jedną wdowę we wsi. W cichym smutku gasły ich oczy. Jeden po drugim wszyscy prawie po-wymierali w ciągu zimy od chorób, jakich się nabawili, przeziębienia i razów, a niekiedy jakby nawet bez przyczyny, zatruci może samym jadem niewoli, samą atmosferą bezprawia i pohańbienia. 11 — Pędzą ich! Pędzą! Wszystkie kobiety na klepisku porzuciły pracę. Brygadzista Wychoła zmuszony był zatrzymać młockarnię. Wszystkie spojrzenia skierowały się na drogę. 80 - Cyklon 81 Spoza pagórka wynurzyli się w aureoli kurzu ludzie. Ci, co jeszcze niedawno wstrząsali niebem na wschodzie. Ci, przed którymi aż zza Charkowa uciekali tu przerażeni niemieccy komendanci ze swoimi kochankami. Zakurzone cienie ludzi, obdartych, zmordowanych, weszły z konwojentami na klepisko. Ujrzawszy kadź z wódą jeńcy rzucili się na nią gromadą. Pracujący na klepisku ludzie nie pili tej wody, przygotowanej na wypadek pożaru; stała już od kilku dni, nagrzana na słońcu, nieświeża, z oleistymi plamami — jakże ją pić? Ale tamci rzucili się tłumnie, jak szaleni, tłoczą się przy kadzi, piją, wciąż piją, jakby całe życie dręczyło ich pragnienie, jakby przez całe lato kropli w ustach nie mieli. — Rzeczywiście, nie ma nic lepszego niż woda... Patrząc na tę gromadę łaknących nieszczęśników kobiety płakały. Tęsknota po mężu, po ojcu, po bracie była w, ich łzach. Kołosowskiego bolało to ich współczucie i żal, zdawało się Bohdanowi, że lada chwila któraś z kobiet zawoła w rozpaczy: „Przecież to nasi! To wyście grzmieli na całe niebo! Czyż spodziewałyśmy się, że wrócicie tacy?" Stał przed kobietami bosy, długonogi jak Don Kiszot, w swoich bezsensownych spodniach do butów, których nie miał, w bluzie rozłażącej się i mokrej od potu. Ledwie się trzymać na nogach, po długim marszu czuł wprost ogień w plecach — kontuzja jeszcze się dawała we znaki. Gdyby mógł gdzieś przysiąść. Od czasu do czasu ruszał to ramieniem, to plecami, czym zwrócił zapewne uwagę brygadzisty, rządzącego klepiskiem Wychoły. Wpadł mu jakoś w oko ten chudy jak tyka jeniec o czarnym zaroście i chmurnym, posępnym spojrzeniu. - O, ten Kozak jest chyba z naszych stron — i prze- 82 szedłszy kocim krokiem między milczącymi ludźmi zatrzymał się przed Kołosowskim ściskając w ręku drąg. — Nie inaczej — z trudem wykrztusił Kołosowski. — Widzisz, od razu się domyśliłem... No, kozacki synu, pokaż, pokaż im, że nie zapomniałeś, czegoś się nauczył od rolników, że umiesz nosić drągi ze słomą! Patrz, drąg jak złoto — potrząsnął żerdzią tuż przed Kołosowskim — nasz, ukraiński! Drąg był długi jak kopia. Idealnie wypolerowany słomą, z żółtawym połyskiem, jakby utoczony ze starej kości słoniowej. Wychoła wyprężył się i niby indyjski maharadża trzymał tę pradziadowską kopię z wiązu, którą posługiwało się zapewne niejedno pokolenie do noszenia słomy. — No, masz, weź, pokaż im! Kołosowski nie drgnął nawet. Ktoś z gromady jeńców skromnie zauważył: — Przed wojną woziliśmy słomę siatkami. Jakby ukąszony tymi słowami Wychoła spąsowiał: — Nauczyli was mądrale roztrząsać ją siatkami po całym polu. A stogi poukładane są byle jak, na wskroś przemakają na deszczu... Gospodarze! A my, cóż że nie w takim tempie i bez siatek, za to starannie — i skinął na dziewczynę stojącą w pobliżu z grabiami: — O, nałoży ci dziewucha słomy na drąg, że ani jedno źdźbło nie spadnie! Podczas całej tej perory Kołosowski przyglądał się Wychole. Siwe skronie, siwe krzaczaste brwi, pod którymi niebieszczą się łzawo baczne, zimne oczy. Usta uśmiechają się raz po raz, mięsista twarz z czerwonymi sklerotycznymi żyłkami też się uśmiecha, tylko wiecznie ten baczny chłód w spojrzeniu, od którego markotnieje każdy, na kogo je skieruje. Kołosowski patrząc spode łba na drąg czuł się tak, jakby go prześladował jakiś upiór pod postacią tego przedpotopowego narzę- 83 dzia... Przecież kiedy podchodzili do klepiska, pierwsze, co tam ujrzał, był to właśnie ten drąg: przyklęknąwszy na jedno kolano ktoś usiłował unieść go, oderwać od ziemi... „Tylko nie to, byle mi tylko nie kazali nosić drągów!" ¦— na samą tę myśl poczuł ból w kontuzjowanym grzbiecie... I masz tobie. Właśnie na niego padł wybór tego władcy klepiska, który kpiąc w żywe oczy znowu wbił spojrzenie w Bohdana: — Więc jak? Drąga się przestraszyłeś? Bebechy ci wylezą? I to ty chciałeś odebrać im Charków? Kołosowski patrzył na niego z nienawiścią. Chciał to uczucie ukryć, ale nie był w stanie. Nienawidził tego spoconego kartoflanego nosa, wytłuszczonego kaszkietu, ust rozciągniętych w uśmiechu — uśmiech ten jakby d,o nich przylgnął, jeszcze drżał, ale wargi już zbielały ze złości. „Kim jesteś, człowieku? Przecież żyłeś na tej ziemi, chodziłeś wśród nas, mówiłeś naszym językiem, a teraz... Czym się stałeś? Dlaczego uwziąłeś się na mnie, znęcasz się wypatrzywszy doświadczonym okiem nadzorcy, w jaki sposób możesz mi przyczynić więcej fizycznego bólu?..." Brygadzista jeszcze raz wysunął drąg niemal dotykając nim twarzy Bohdana: ¦— Bierzesz czy nie? Bo jeżeli nie chcesz, to gadaj, że odmawiasz. Na samym początku — sabotaż... Kołosowski powiódł spojrzeniem po całym drągu aż do jego zaostrzonego końca. „Może wziąć mimo wszystko i przebić cię nim? Jak robaka przygwoździć cię do ziemi tym twoim drągiem!.." Z gromady wystąpił nagle Szamil i odsunął Kołosow-skiego: — Ten nie może. Jest po kontuzji, rozumiesz? — błysnął na brygadzistę białkami. Wychoła zmierzył wzrokiem niespodziewanego obrońcę. — A może ty? Twój kumpel? — Jeszcze jaki — z Zimnej Góry... Dawaj. Ale Szamilowi Wychoła drąga nie dał. Zapaleniec, narwaniec, po takim wszystkiego się można spodziewać... Wciągnąwszy głowę w uniesione ramiona znowu spojrzał na Kołosowskiego przymrużywszy oczy: — Od razu zauważyłem, że jest cały pokręcony... Pomyślałem sobie, że trzeba tego Kozaka postawić pod drąg, żeby mu grzbiet wyprostował. Bo taki to już instrument, że każdą chrząsteczkę wyrychtuje... Ale okazuje się, że słomiany to Kozak, co? — Przecież wam powiedziano, że nie da człek rady — odezwał się gdzieś z gromady zmordowany, starszy już wiekiem jeniec, którego nikt nawet nie znał z imienia. — Nie dasz rady, to po coś mi tu potrzebny? — podniósł głos rozzłoszczony brygadzista. — Wylegiwałbyś się tam, na Zimnej Górze! Potrzebuję tu zdatnych do każdej roboty! ¦— I znowu się opanował, uśmiechnął się krzywo: — Co, dumny syn Kaukazu się podejmie? Przecież umiecie tam tylko wystukiwać lezginkę! Winko i „Suliko"! A chlebuś jecie nasz, do gotowego przychodzicie! — Dobra, dosyć — powiedział pojednawczo Reszet-niak występując z gromady. — Dajcie mnie. Powoli położył dłoń na drągu, mocno ujął tę kopię w kościsty uścisk. — Jeszcze jeden kumpel i obrońca — brygadzista mierzył teraz wzrokiem Reszetniaka, jego zwalistą postać, mocne i wychudłe ramiona robotnika, sterczące pod przepoconą bluzą. — Potrafisz? Cóż — krzywy uśmiech nie schodził z twarzy Wychoły. — Bierz, poratuj kumpli. Inteligencja nawet tutaj jeździ na prostych ludziach... No, Pryska, nałóż słomy, jak się patrzy! 84 85 Dziewczyna z grabiami stała wśród kobiet, -postawna, o śniadych, brzoskwiniowych policzkach, w niebieskiej, wyblakłej na jędrnych piersiach bluzce. Jej szeroko otwarte oczy skrzyły się od słońca czy łez. — A po co to? — powiedziała ze smutkiem, patrząc na brygadzistę. — Ludzie na nogach się "nie trzymają, a pan... — Dobra, dobra, nie bądź taka litościwa i nie mądrz się! Nie przysłano ich tu na kurację! Wojna — to nie mama rodzona... Nuże, nakładaj! Z zamglonymi od łez. oczyma dziewczyna zgarniała grabiami świeżą, puszystą słomę, nakładała ją na drąg delikatnie, równo, starała się, żeby nie było ani jednego zbędnego ździebełka, bo każda słomka za chwilę zaciąży na barkach tego zmordowanego człowieka jak góra. Z zapartym oddechem patrzyli ludzie, jak Reszet-niak przyklęknąwszy na jedno kolano, zamierza się, głębiej wbija drąg W słomę, a potem wytężając wszystkie siły próbuje go podnieść, oderwać od ziemi wraz z nadzianą warstwą słomy. Uniósł go niecę w górę, ale nie utrzymał i upadł na ziemię powalony jego ciężarem. — Cóż pan wyprawia z tymi ludźmi, Siemionowi-czu! — jedna przez drugą kobiety przymawiały Wy-chole do sumienia. — Nie jadł tak długo, jaką może mieć siłę w rękach?... — Nic wam do tego ¦— odgryzał się brygadzista. —-Na froncie dźwigał pewnie skrzynie z pociskami!... A tymczasem Reszetniak ponowił próbę raz i drugi. I kiedy Prysia pomogła mu wetknąwszy grabie pod słomę, podniósł drąg mimo wszystko i postawił ¦ go sztorcem. Odetchnąwszy trochę, z wysiłkiem uniósł go w górę i zataczając się ruszył powoli w stronę stogu. . Wszyscy, prócz jednego chyba Wychóły, odetchnęli z ulgą. Zgarbił się brygadzista, nasunął kaszkiet na ;ame oczy i rzucił za oddalającym się Reszetniakiem niemal tonem pochwały: —¦ Widać, że chłop z żelaza. A jak włożył sobie na głowę złotą czapę!... Z takiego bebechy nie wylezą. A potem naradziwszy się pp cichu z konwojentami y.&ozdiJL wyznaczać jeńców do różnych^prac. Jak już tam komu wypadło: tych zostawił na klepisku, tamtych skierował do stajni, innych na farmy. Kołosowski znalazł się w grupie wyznaczonej do czyszczenia dołów na kiszonki. Dowódca konwoju, który ich tu przypędził i miał teraz wracać, uprzedził jeńców na pożegnanie: — W dzień będziecie zajęci przy różnych pracach, ale na noc będą was znowu zbierać do kupy... Nie próbujcie tylko uciekać, dalej niż do Dniepru nikomu nie udało się uciec. A kończyło się wszystko tak — bez muzyki. I zapamiętajcie sobie dobrze, że za jednego wszyscy tu jesteście zakładnikami. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego... Każdy głową odpowiada! Mały i szczupły policjant, jeden z tutejszych, poprowadził ich do owych dołów na kiszonki. Rozdając im łopaty rozmawiał z jeńcami nie ukrywając -niechęci do Wychoły. — Spryciarz jakich mało! Wie, komu jakiego prosiaka posłać do gebietu... Wmówił ekonomowi, folks-ilojezowi, że bez niego, bez Wychoły, nawet zboże tu nic wyrośnie... Wywindował się i teraz nawet z agronoma nic sobie nie robi, sam się rządzi w gospodar- iwie./. A podczas kolektywizacji rozwalał te chutory, kiedy zakładano spółdzielnie... „Korespondent wiej-Oko"! Darł się, gardłował... I macie teraz aktywi-ia odwyrtkę. Co gadać, potrafił zmienić skórę... Przecież ty tak samo? — chmurnie spojrzał Koski na konwojenta. .:'; , 87 — A co ja? Bieda mnie zmusiła. Gdybym nie był ja, byłby ktoś inny. Może znacznie gorszy... Myślicie, chłopaki, że z przyjemności wlazłem w to bagno? Byłem też za drutami, wszy mnie gryzły... Teraz też miodu nie liżę, rodzone dzieci się mnie wstydzą, są jak obce. Żona mnie beszta: „Czegoś się pchał? Po co chodzisz z tą idiotyczną opaską?..." — Nie do pozazdroszczenia jest pańskie życie, panie policjancie —¦ powiedział Kołosowski. — Nie mów do mnie „pan" — rozgniewał się konwojent. — Jaki ze mnie pan, do stu diabłów? • — A jak? Signor czy herr? — Zwyczajnie, Ohej. Wszyscy mnie tu znają. Wiedzą, że nie chciałem, wciągnięto mnie po pijanemu... Mój zmiennik, Połubojarynow, ten bodaj siedział w więzieniu za bumelanctwo, a ja nie siedziałem przecież. — Nie martw się, jeszcze posiedzisz — pocieszył go jeden z jeńców, Loszka z Kostromy. Konwojent podrapał się po głowie i po chwili zapytał z niemal niezdrową ciekawością: —¦ Czy to prawda, że tam gdzie nasi wrócili, powiesili wszystkich takich jak ja? Nikt mu nie odpowiedział. Ludzie pracowali. Czyścili długi dół, wyrzucali z niego zeszłoroczną, przegniłą kiszonkę. Po jakiejś godzinie odwiedził ich wszędobylski Wy-choła. Stojąc nad dołem przypatrywał się spod przymrużonych powiek, czy wszyscy dość energicznie operują łopatą. Mimo że Kołosowski pracował nie gorzej niż inni, Wychoła znowu się ' do niego przyczepił: — Ponoć student, z wykształceniem, a do łopaty, jak widzę, nie bardzo... Dlaczego ledwie nią ruszasz? A może kręci w nosie od zapachu kiszonki? 88 — Pracuję, czego pan chce? Lepiej nie umiem. — Drągów nosić nie umiesz, łopatą nie umiesz... Więc co właściwie umiesz? Pewnie byłeś dowódcą? Albo komisarzem? Jakeś taki wykształcony, poszedłbyś do ich gazety wysławiać Stalina! Loszka, kostromski oczajdusza, nic nie mówiąc wydostał się z dołu, popatrzył na wartownika, który jakoś się oddalił i szedł właśnie w stronę farmy, po czym z łopatą w ręku podszedł tuż blisko do Wychoły: — Czego sekujesz ludzi, stara padlino? Życie ci obrzydło? Jak się okazało, słowa te przemówiły brygadziście do rozumu. Od razu zmalał, cofając się tyłem w stronę stojącej nie opodal bryczki bełkotał przerażony: — Czego się gniewacie, chłopcy? Przecież żądam pracy, po to tu jestem... Zróbcie normę, jeszcze was pochwalę... — Mamy gdzieś twoją pochwałę — nacierał na niego Loszka. — A jeżeli chcesz żyć... —¦ A kto nie chce! Sam mam siostrzeńca lotnika, pewnie też nie liże miodu na froncie... Chwyciwszy lejce brygadzista wskoczył do bryczki, nasunął kaszkiet na oczy i pojechał w pole. A gdzieś na godzinę przed zachodem słońca zaczęła się dokoła jakaś ruchawka; daleko w stepie rozległo się kilka wystrzałów, w kłębach kurzu przemknęli jacyś jeźdźcy... Dzień pracy jeszcze się nie skończył, ale -jeńców już zewsząd ściągano i pędzono gromadami do cegielni. Niebawem podjechał tam wóz otoczony wartownikami na koniach •— garbiąc się siedzieli w siodłach nieznajomi schupo o złych spojrzeniach. Podjechawszy do jeńców wóz stanął, jeden schupo zerwał osłaniającą go płachtę i oto zdjęci grozą ludzie ujrzeli leżące tam dwa okaleczone trupy, posiniaczone, jrszcze w kałuży świeżej krwi... ¦ — Wasi? Starszy i młodszy. Jak ojciec i syn. Obaj byli na Zimnej Górze. W drodze wciąż z sobą szeptali, byli chyba z tego samego pułku, mieli jakichś krewniaków za Dnieprem... Jeszcze niedawno pili na klepisku wodę z kadzi. Potem posłano ich w pole do ładowania snopów na wozy... I oto... leżą na dnie wozu, rzuceni byle jak niczym kłody; zwisają z tyłu z półkoszka bose nogi, posiniaczone, okrwawione... —• Chcieli uciec! Do Dniepru biegli. Ale nikomu się to jeszcze nie udało!... Więc dlatego odwołano wszystkich z pracy, przypędzono jeńców z Zimnej Góry, żeby patrzyli i podziwiali swoich kolegów... Dzisiaj ich spotkał taki los, a jutro może was. — Nikt nie uciekł i nie ucieknie! Mamy wszędzie posterunki psów wartowniczych. Mucha nie przeleci! Przed wieczorem zakopano obu w gliniankach. Nic nie napisano na mogile, nikt tu nie znał nawet ich imion. Na noc zapędzono jeńców do cegielni, do na pół rozwalonych pieców, w których niegdyś huczał ogień, wypalały się cegły, ale teraz ciemność tchnie zimną, spaloną sadzą, zniszczeniem i zaniedbaniem. Przez porozbijane otwory wentylacyjne widać skrawki gwiaździstego nieba. U wyjścia z cegielni siedzą dwaj wartownicy z karabinami, jeden długi, drugi krótki, Pat i Patachon. Patachon, czyli Ohej, ma cały kapciuch tytoniu własnego siewu, częstuje nim jeńców i mówi niemal współczująco: — Dwóch z was już nie ma... Niech się wam nie zachciewa uciekać, chłopcy. Prawdę powiedzieli, że nikt jeszcze nie uciekł. 90 — W dodatku taki tu system, że jesteście zakładnikami — dodał ten długi. — Nie doliczą się jednego, wszyscy pójdziecie za niego do glinianek. Ktoś ciężko wzdycha w głębi cegielni. Sapią, kurzą skręty wartownicy. Tego małego pewnie toczy jakiś robak, bo tłumaczy, jakby się usprawiedliwiał, że do cegielni zapędzono jeńców tymczasowo, póki nie dobiegnie końca remont baraku. — Nie same tutaj bestie — mówi. Nie wiadomo, kogo ma przy tym na myśli. W burzanach u wejścia do cegielni rozległo się spokojne, miarowe cykanie świerszcza. Ten długi, co go skazano przed wojną za bumelanctwo, wstał i grzebie się, szuka w-burzanach: — Niejlubię tego cykania... Umilkł świerszcz, ale ledwie wartownik usiadł na stosie tłuczonych cegieł, odezwał się w trawie znowu. — A niech cię! I długi znowu włazi w burzany, poluje na świerszcza — przez całą noc toczyć będzie nierówną walkę z tym nieuchwytnym partyzantem. Zasnął Szamil, zapadł w sen Reszetniak zmordowany ciężką pracą. Tylko Bohdan jeszcze nie śpi, wchłania przez otwór chłód rozgwieżdżonego nieba... Robiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Rzeczywiście. I oto już nas jakby wyłączono z wielkiego wiru życia. Co dla nas zostało ze wszystkich skarbów i uroków świata? Ta pieczara, siedziba neandertalczyka? Czarne sklepienie, ziejące pustką, zapachem spalonej sadzy i tłuczonych cegieł. Co znaczy dla ich tysiącletniej Rzeszy każdy z was ze swoim życiem, radościami, miłością, porywami? Jako istoty na wskroś niepokorne, na wieki nieubłagane, zapędzono was do tej czarnej cegielni, wtłoczono do jej pieca, tego ciasnego i dusznego piekła na1 ziemi... „A nad planetą XX wiek -— snuje gorzkie rozmyślania Kołosowski. — Jak się to stało, że wtrącono mnie do pieczary, do siedziby neandertalczyka? Tylko przez rozwalony otwór wentylacyjny widzę pierwotną gwiaździstość wszechświata. I sama dusza zwraca się ku tym zagadkowym wysokościom, przeczystemu blaskowi dalekich światów i szuka tam jakichś wyśmianych przez was w szkołach praźródeł, jakich może nie ma, ale co — jeżeli są? Jeżeli za jakieś grzechy ludzkości rozpętał się ten sabat ludobójców?" Przez wyłomy w murach cegielni niestrudzenie mrugają gwiazdy; żyją własnym życiem i coś wam jakby podszeptują ich niezbadane głębie... Oczy niebios, impulsy z dalekich pozaziemskich cywilizacji — czy dotrą do was kiedyś? A jeżeli_dotrą, to jakie się okażą? Może ostrzeżeniem dla żywych, dla przyszłych'pokoleń jest wybuch tej dżumy, któremu nie udało się zapobiec? Upiorna noc zalała wszystko, zgasiła najstarsze uniwersytety — co jesteśmy teraz warci ze swoją wiedzą i erudycją? Mrok spowija świat i słychać w ciemnościach tylko chichot uzbrojonych w peemy lipskich upiorów, co śmieją się z nas, z naszej pogrążonej w nocy ziemi... Bohdan wpatrywał się w gwiaździstą dal, zdawał się napawać wiewem wszechświata i niespodzianie jego niemal unicestwiona nieszczęściem istota zwróci-" ła się znowu ku słonecznej starożytności, ku świetlanej przeszłości. 12 Ów majątek ziemski to też jakby olbrzymi obóz koncentracyjny, tyle że bez bramy, bez drutów kolczastych. Tylko kolącymi pasami leśnymi otoczona jest 92 ta katorga w stepie. Ponure prawo niewoli rządzi tutaj jak wszędzie, gdzie się przetoczył huragan najazdu. Ze wszystkich stron pędziło tu nieszczęście wypartą przez wojnę ze swoich miejsc, bezdomną, koczującą masę ludzką. Przybijali do tego brzegu ci, co ratowali się przed głodem w miastach, przed obławami, rekrutacją do Rzeszy. Uciekinierzy ze stref przyfrontowych: Z obozów'jenieckich. Ci, którym się udawało wydostać nocą z rowów, spod ciał rozstrzelanych... Każdy ze swoją gorzką legendą, którą wolno mu było wyfan-tazjować na swój sposób; zatrzymywali się tutaj, osiedlali, mieszali z miejscową ludnością — wszystkich przyjmowała ta stepowa wieża Babel. Dobre i to, że nikt tu zbytnio nie rozpytuje przybyszów, kancelaria niewiele się interesuje, co za jedni, byle tylko zdolni byli trzymać w ręku widły czy grabie. Rządca, folksdojcz, wiecznie naburmuszony człowieczek, który był dawniej dżokejem, we wszystkich sprawach gospodarskich zdawał się całkowicie na Wychołę. W majątku bywał niewiele — wstąpi do warsztatów, zajrzy do spichrzy i stajen, poklepie źrebaka, wycedzi coś przez zęby do stajennych i mknie znowu bryczką do gebietu — jedzie na noc do miasteczka, widocznie śpi mu się spokojniej pod bokiem komendantury. Przybyszom z Zimnej Góry po pierwszych z nimi utarczkach Wychoła przyglądał się nieżyczliwie i czujnie. Na innych mógł krzyczeć, kobiety z miasta mógł ordynarnie wyzywać, natomiast w zetknięciu z tą jeniecką watahą poczuł po raz pierwszy, że nie może tu sobie pozwolić na wszystko, że chybaby wtedy trafiła kosa na kamień. Trudno ich wziąć w karby. To nic, że ledwo się trzymają na nogach, że są wychudzeni ak szkielety; nie poddają się, stawiają Wychole swój ościsty, zwarty opór. Na przekór tutejszym prawom 93 kierują się jakimś innym, nie pisanym, własnym, ukrywanym prawem braterstwa, wzajemnej pomocy i w dodatku jeszcze pogardy względem tych, których na-* zywają niemieckimi sługusami. Wraz z przybyciem jeńców pojawiła się wyraźnie jakaś siła, która wprawdzie niczym się dotąd nie zamanifestowała, ale była siłą. Czuło się to. Wystarczy zaczepić jednego, od razu szczerzą zęby wszyscy. Ledwie się tu przywlekli, -wyczerpani i zdychający, jak to zwykle z obozu, a teraz krzepną z każdym dniem, bo przecież trudno upilnować, kiedy dziewuchy w stołówce potajemnie dożywiają jeńców i nie żałują im dodatkowej porcji grochówki. Lepiej nie zadzierać z tym bractwem, lepiej żyć z nimi w zgodzie, bo tacy przy dybią jeszcze gdzieś nocą, zwiążą i -— za gardło: co tam dla nich znaczy zadusić człowieka... A jeńcy odżywali tymczasem. Rozeszli się do rozmaitych prac =— ten w polu, tamten na farmie, jeszcze ktoś przy koniach — jak tu przy każdym postawić konwojenta... Cały czas są wśród ludzi, stale otoczeni ich współczującą opieką. Kobiety dożywiają ich, łatają ubranie, starają się o żołnierskie koszule dla jeńców, których odzież już się zupełnie rozłazi. — Dobrzy tu ludzie. Serdeczni —¦ mówi Szamil do Kołosowskiego, kiedy wieczorem jak zwykle schodzą się wszyscy razem. Pracy starczyło także po żniwach. Wychoła doradził, żeby uruchomić znowu cegielnię i wypalać na potrzeby majątku własne cegły. Zrobiono na dziedzińcu olbrzymi zaczyn. Mimo że już zimno na dworze, kobiety podkasawśzy spódnice chodzą dokoła i mieszają, a Szamil z Protasowem, byłym nauczycielem, podwożą glinę i rzucają ją łopatami do zaczynu. Znalazł Wychoła zajęcie dla swoich białych niewolnic. Podciągnąwszy spódnice wyżej kolan, połyskując łydkami 94 i rają sobie nogi w grząskim cieście, ale nie tra-humoru, jeszcze swoimi żartami rozweselają i pod-ir/.ymują na duchu jeńców. ( - Nie schylajcie się, chłopaki, nie schylajcie pod ciężarem losu. Na pochyłe drzewo nawet kozy skaczą! — Wróżyłyśmy z lotu kogutów i wciąż wypada, że z początku oni będą górą, ale potem pierze z nich po-leci! Nie zostanie śladu po hitlerowskim plugastwie. Prysja też chodzi z kobietami do tego mieszania. Szamil raz po raz szuka jej oczyma w gromadzie. Co za dziewczyna! Smukła, o takich dużych oczach, dawniej chybaby ją do filmu wzięli. Wyróżnia się wśród innych, może wiecznym zadumaniem w głębokich jeziorach oczu. Biała, po wiejsku zawiązana chustka rzuca cień na czoło, na łagodnie piękną twarz dziewczęcą. Jest małomówna, nieskora do żartów,, tylko jejv spojrzenie, jakieś zbolałe, pełne zamglonej, dalekiej tkliwości, zdaje się odpowiadać na spojrzenie Szamila. A podczas przerwy obiadowej sama do niego podeszła ze swoim węzełkiem: — Wiedziałam* że tu będziesz... Przyniosłam z domu dla nas dwojga... gdzie usiądziemy? Odeszli na bok, usiedli na wygonie wśród srebrzystych burzanów. Prysja połamała chleb na połowy,' dała Szamilowi butelkę mleka. — Zdejm koszulę, zaszyję ją na ramionach... O, zabrałam specjalnie igłę z nitką... Nie chciał z początku zdjąć koszuli, upierał się. Wreszcie ustąpił, odsłonił czarną obrośniętą pierś ze sterczącymi żebrami. Dziewczyna nachyliła się, zaszywała koszulę, tylko od czasu do czasu podnosząc wzrok na Szamila. On zaś wciąż łowił jej spojrzenia, chciał wciąż patrzeć w te dobre, błękitne jeziora. ¦— Jak się nazywasz? — Prysja — uśmiechnęła się dziewczyna. Szamil uśmiechnął się również — może po raz pierwszy przez cały teri taki długi i smutny czas. — Opowiedz mi o sobie, Prysja. — O czym tu opowiadać. Nic szczególnego... Studiowała w technikum nauczycielskim, byłaby już wkrótce nauczycielką. Potem zaczęła się wojna, kopała rowy razem z innymi studentami. Kiedy ich zwolniono do domu, przybiegła tu, do rodziców, ojciec był w gospodarstwie mechanikiem... Nie zastała ich, ewakuowali się ze swoimi ciągnikami i kombajnami... Świat zamknął się przed nią. Mieszka teraz u ciotki. Ma jeszcze brata, który przyszedł z okrążenia, jest szewcem, ma rodzinę i dom za rzeką. Zwyczajne, powszednie jest jej życie, podobnie jak życie wielu jej rówieśniczek. Tylko sama Prysja jest jakaś szczególna, miła, pociągająca — takiej śpiewnej, dźwięcznej mowy Szamil chyba nigdy nie słyszał. — Zauważyłam cię jeszcze na klepisku, kiedy się ująłeś za kolegą... "A potem, kiedy was. zapędzono na noc do cegielni, nie mogłam ani rusz usnąć. Stało mi przed oczyma to, co widziałam w dzień. Przecież wprost jak niewolnicy w jakiejś tam Kaffie leżą ludzie na targowisku, a nad nimi chodzą baszowie, pękaci wschodni kupcy w turbanach i fezach... Pytają o cenę, wybierają, pędzą na galery... Potem całą noc śniły mi się galery i wy wszyscy, przykuci do wioseł czy tamtych drągów. Słuchał tego Szamil niby jakiejś dumy czy eposu, coraz bardziej podobała mu się dziewczyna i jej prostota. — Dobre masz serce — powiedział. Nakrapiana biedronka pełzła po łodydze burzanu, trochę już senna tą przedjesienną porą. Prysja ostrożnie położyła ją na dłoni. Oboje przyglądali się w mil- 96 • niu małemu, czerwonemu pancerzowi. Czekali, aż Ironka dopełznie do końca palca i odleci — w ja- poleci stronę? Ale biedronka zamarła w' bezruchu. Widocznie trudno jej było wzbić się w powietrze. Po- ni mimo wszystko rozwinęła swoje łuski i... frunęła, poleciała na wschód. ' Prysja i Szamil zamienili- ożywione spojrzenia, uśmiechnęli się do siebie niemal jak spiskowcy. — A ty — spojrzała na Szamila Prysja — z jakiej jesteś republiki? A dźwięczało w tych słowach jeszcze mnóstwo pytań. Aż się od nich roiło w jej życzliwym spojrzeniu... A jakie tam góry, jakie drzewa? Jak do ciebie mówiła mama pieszcząc cię, kiedy byłeś mały, w co się bawiłeś? I coś przeżył na polu walki? Kto tam daleko tęskni do ciebie? Może twoi bliscy stracili już nadzieję, myślą, że nie ma cię na świecie, a ty jesteś tutaj, na galerach, i widocznie spodziewasz się czegoś lada dzień, liczysz na coś, bo inaczej skąd ta stanowczość w twoim spojrzeniu, ta jakaś orla duma... Bluza ci się rozłazi na ramionach, nogi masz bose, poranione, ale idziesz lekkim krokiem górala, taką masz hardą, niezależną postawę... Pewnie inaczej wyobrażałeś sobie Ukrainę, że dziewczęta w wiankach na głowie tań-czą na ulicach hopaka przy dźwiękach harmonii, a tutaj wszystko utonęło w niewoli, zapanowało bezprawie jeszcze gorsze niż za czasów pańszczyźnianych. Szare są teraz nasze dni, nie słychać ani muzyki, ani ¦piewów, toczą się tylko fale nieszczęścia po sam horyzont. A kiedy wrócili do pracy i Szamil pojechał potem i izem ze wszystkimi na glinianki, nawet ta krótka nią rozłąka wydała mu się nieznośnie długa. Zda- ilo mu się, że nie będzie Prysji, że się ulotni, rozpłynie przed jego powrotem jak mara. A kiedy wró- cyklon 97 cił i już z daleka zobaczył wśród kobiet smętną figurkę w krótkiej spódniczce i białej chustce, nasuniętej na czoło wdowim zwyczajem, kiedy zobaczył oczy promieniejące na jego spotkanie ufnym, otwartym ciepłem, poczuł, że świat się przed nim rozjaśnia i cicho śmieje się jego serce. Wieczorem Prysja szła z nim do samego baraku. Jeńców przeniesiono teraz do baraku, niskiej szopy wysmarowanej grubą warstwą gliny. — Prosiłyśmy już Wychołę, żeby pozwolił pobielić — powiedziała Prysja — żeby wam nie było tak smutno... A w Gruzji bieli się chaty? — W Gruzji winorośl pnie się po ścianach domów... Jakie tam teraz grona dojrzały... Drzewa migdałowe pod samymi oknami... ¦— Pewnie wszystko wydaje ci się dziwne w naszych stronach? Z początku wydawało się dziwne, rzeczywiście. I rozległe stepy z topolami, i ludzie, i język, z którego bynajmniej nie wszystko rozumiał... Czuł się czasami jak wówczas w owym szaleńczym ataku, gdy oszołomiony walką pędził z kolegami przed siebie nic nie słysząc, niemy wśród niemych, i widział tylko otwarte, wykrzywione w bezgłośnym ekranowym krzyku usta, ostatni ofiarny wysiłek ludzki, pogardę śmierci... Ale teraz wracał już znowu do życia, do jego pozrywanych więzi i nurtów. Życie zaś doskonale go rozumiało, rozpoznało w zmaltretowanym niewolniku człowieka. Prysja odeszła, a Szamil do późna siedział tego wieczora na progu baraku. Tam wysoko, gdzie zachodziło słońce, snuły się płachty chmur. Pastelowe niebo jeszcze bez gwiazd. Świeci na nim tylko sierp młodego miesiąca, dopiero co narodzonego, a w pobliżu niego jedna na całym niebie gwiazda, cicha i dobra... A może ktoś taki jak on 98 ma teraz prawa do szczęścia? Gdzieś jest wojna, v, koledzy... Musi też znaleźć się tam jeszcze, tym tylko żyje... Wspominał swoją słoneczną Imeretię basztami gór, owo strome zbocze przy domu, gdzie ijciec pewnie teraz zakopuje w kącie podwórza am-z młodym winem... Wszystko to dzieje się gdzieś bardzo daleko... A tutaj jest Prysja, oszałamiają-dar, który przypadł w udziale niewolnikowi... Ząka-ine, zabronione szczęście, tak bardzo nie w porę!... li'' by mogło dać radości, ale poi go tylko goryczą liiutku. Czy pamięta, kim był? A kim jest teraz?... itaje las przyczajony przed walką, wygwizduje noć-ciemnością wichrzysko, niebo świszczę niebotyczni sosnami. Stoją wszyscy przy działach, surowi, kupieni, czekają .na rozkaz natarcia. Bogowie wojny, dkowa dla wszystkich obsługa katiusz.' Jak się • 11 -dy cieszył z orderu — nie ponosił go nawet, nie imradował z nim... Nie przypuszczał, że będzie go.mu-aJ nosić nielegalnie, że ze wszystkiego tylko order nim zostanie, jak hasło, jak symbol wierności niezłomności, jak wołanie tego upragnionego, grzmią-świata... Jaką siłą wtedy rządził! Miał w swym u odrzutowe błyskawice. Salwa! I niebo drży, i pło-pod obcymi butami ziemia, wygasa w panicznym hu atak nieprzyjacielski... Zerwą się artylerzyści, /.iiirzmią i. pędzą natychmiast na nowe stanowisko, na inny skraj lasu i już znowu gotują katiusże do czym prędzej zrzucają z nich płótna. Nieuchwyt-ijroźni przenoszą, się z miejsca na miejsce, latają • Iluż linii frontu, a gdzie uderzą, cieszy się pie-i. i: ; - ¦ ¦. ' Dajcie im, chłopaki, jeszcze! ¦ >krążeniu sam musiał wysadzać w powietrze katiusze, żeby nie wpadły w ręce wroga, włas-n;koma spalił swoją wyrzutnię. Może powinien 99 był sam też wylecieć wtedy w powietrze? Powstrzymała go nadzieja, ostatni oręż żołnierza, ale po co? Miał w ręku gromy, a teraz? Chciałby stanąć przed Prysją taki, jaki był wtedy, pokazać się w całym splendorze oficera artylerzysty, pojawić się wraz z tą otuloną w płótno nawałnicą... Ale może jeszcze stanie przed nią taki, przecież po to tylko żyje! Będzie jeszcze łamać nieprzyjacielskie linie obronne, ostrzeliwać zaminowane pola, jeszcze na skrajach innych lasów zahuczą dlań wierzchołkami gotyckie wieże sosen... Rozgwieździło się niebo, pola utonęły we mgle, w granatowym mroku. Zdawało się Szamilowi, że tam dalej wciąż ktoś chodzi i błądzi po wzgórzu. To znika, to się znowu wynurza z mgły, ledwie go widać, ale chyba dziewczęca to postać... A może mu się nawet nie zdawało? Może rzeczywiście tam, w mgle wieczornego zmroku, chodziło czyjeś szczęście, cicho, nie-dosłyszalnie. 13 Odszedł wrzesień, granatowy jak tarnina. Płonie październik czerwienią głogu. Szamil i Kołosowski pracują na farmie jako paszowi. Jest taki fach na świecie. Zwożą siano z żuław. J,eżeli dudni wóz, turkocze, stuka na cały step, dziewczęta na farmie domyślają się od razu: — Ten narwany Szamil pojechał po siano! Stoi z przodu i powozi napinając lejce, twarde pięty biją o klawisze desek ułożonych na dnie wozu. Kołosowski siedzi z boku trzymając się półkoszka. — Ależ nie pędź tak! Zlituj się nad tymi rosynan-tami! l.ul>i;| to!... I ja też lubię taką jazdę!... i nie zwykły bieg, ale żeby wszystko dygotało w , w locie — to lubi. Żeby cała podskakiwała ąc, że rozpadnie się lada chwila ta jego drabinia-stugłosowa katiusza... Koło farmy Prysja akurat pędzi na pastwisko swo-umorusane stado ¦—¦ pasie teraz te szczeciniąste prze, zawsze wygłodniałe, brudne, chude jak char- ly. I Sieleje coraz bliżej czysto uprana chustka, na spot-inie wozu Prysja wychodzi-na drogę. Cichnie turkot, zadowolony z efektu Szamil gwałtownie zatrzymuje konie. Przywitał się z dziewczyną, popatrzył na wieprze: — A który z nich Goering? Z poważną miną Prysja wskazała kijem na dużego starego knura, większego od innych. — Oto Goering, a ten tutaj Hitler — wskazała jeszcze na jednego, garbatego, z brudną szczeciną. — Dziewczęta go wprost nienawidzą, wszystkie ściany podkopał, włazi nogami do koryta. — Cóż, Aryjczyk, wszystko mu wolno — wtrącił Kołosowski. Prysja ma jakąś książkę w ręku. Obaj często widzą, jak dziewczyna pasąc swoje stado powoli idzie po wygonie i czyta. — Co to za książka? — zapytał Kołosowski, ale Prysja nie odpowiedziała. Wciąż patrzyła swoimi przepaścistymi oczyma na Szamila, który siedział chwacko na wozie trzymając lejce. A kiedy mieli już odjechać, powiedziała z naciskiem: — Mój brat chce się z wami obydwoma zobaczyć... Czeka przy tym jeziorze, gdzie rośnie głóg dokoła. Znali to niewielkie jezioro, otoczone łoziną oraz za- 100 101 roślami tarniny i głogu. Poszli więc tam pozostawiwszy konie nie opodal, pod stogiem siana. Cicho przedzierali się przez krzewy do jeziora. Krągłe było jak wole oko, jakieś swojskie i przytulne. Purpurowe liście pospadały z krzewów na wodę i leżą nieruchomo. Woda już pociemniała jak to zwykle jesienią. Cicha, zadumana. Nawet muszka nad nią nie przeleci.' Wtem Szamil ostrzegawczo chwycił Kołosowskiego za ramię... Dwoje kacząt wypłynęło na środek jeziora. Szlachetnej kawowej barwy. Widać nawet dwa ciemne pasemka na główkachi Młodziutkie. Płyną tak spokojnie, czyszczą pióra, jedno nawet łapką czesze główkę — takie schludne. Z cienia wypływają na słońce! Rozglądają się dookoła. Jedno poruszyło skrzydłem, błysnąwszy białym piórem wyprostowało je, jakby się chciało przeciągnąć albo je wypróbować przed lotem. Zauważyły ludzi i nie przestraszyły się wcale, tylko się zatrzymały i patrzą. Nawet podpłynęły odrobinę bliżej, widać ich bystre, błyszczące jak koraliki oczy. „Strzeliłbyś? —f cisnęło się Kołosowskiemu na usta pytanie. — Bo ja bym nie mógł, takie są ładne..." Widać, jakie są szczęśliwe, że tak we dwójkę, tak swobodnie i bezgłośnie suną po jeziorze. Bohdan i Szamil bali się poruszyć, żeby nie spłoszyć ptaków. I nagle — frru! Są już nad łąkami, ale nawet tam w gwałtownym skręcie, wciąż lecą razem, obok siebie. Nad jakieś inne, duże jeziora. Obaj stali, w milczeniu. Każdy z nich czuł, że odkryli tu coś bardzo ważnego — dobroć wód i mądrość ciszy. Jak cud objawiły się Kołosowskiemu te spóźnione kaczęta i płomienny krzak głogu, dziwo tworzenia i życia. Dawniej tak by nie odczuł. Żadne katedry nie nauczą tego, czego uczy własny ciężki los i ból, bezmiar młodej rozpaczy. Jakby się czas zatrzymał w swym biegu. W przed jesiennym uspokojeniu zatrzymała się 102 W swym rozwoju natura. Wsłuchaj się w nią, wsłu- IIj się w siebie. Nie, nawet w takich warunkach nie ulega człowiek degradacji. Jednych niewola niszczy, liugich demoralizuje, ale ilu jest takich, których nawet nie musnął wiew rozkładu, którzy w niewoli jeszcze mocniej odczuli wartość swego człowieczeństwa. Można, zocz jasna, stać się zwierzęciem pociągowym, zubożeć moralnie, ale co by było warte takie życie! Ta purpura • ipadłyćh na wodę liści, ta przejrzystość jesiennego widnokręgu — cóż to we mnie budzi, czemu mnie niepokoi? Nawet największe zdobycze myśli nie są jeszcze ;zczytem. Musi iść za nimi działanie, pramacierz wszy- tkich osiągnięć ludzkich... — Dlaczego go nie ma? — odezwał się Szamil i chciał już wejść w zarośla, kiedy gdzieś z gęstwiny łozin wyłonił się tuż przed nimi ten, na którego czekali. Niewysokiego wzrostu, w waciaku, w kierzowych butach. Twarz szczupła, blada, przenikliwe, posępne spojrzenie. Szamilowi skinął głową, poznał się już z nim przedtem przez Prysję. Kołosowskiemu mocno uścisnął dłoń i przedstawił się: — Bajdaszny. Mimo niewysokiego wzrostu był widać silny, jego krępa, zgrabna postać jeszcze zachowała sprężystość ruchów — pewnie nie rok i nie dwa stawał na baczność jako zawodowy żołnierz. Buty miał zabłocone, na głowie kaszkiet, którego, daszek nasunięty był Tia i zoło. Niemal wyschnięta wydawała się ta twarz, twarda i mała jak pięść. Oczy szare, badawcze, głęboko isadzone. Od razu zwracało uwagę to jego przenikliwe, czujne spojrzenie, jakieś ciężkie i niezbyt przyjem- e. „Przecież kumać się z nim nie muszę" — perswadował sobie w duchu Bohdan. A że nie poczuł do niego sympatii — nie miało teraz większego znaczenia. Rzecz najważniejsza, że można temu człowiekowi zaufać. 103 Brat Prysji, lejtnant, z okrążenia. Nie czuł się dotknięty, że mu się ten człowiek przygląda i bada jakby go taksując i rozważając w głębi duszy, co jest Kołosowski wart. Że jest w nim ta czujność, nawet coś w rodzaju ukrywanej podejrzliwości — cóż w tym dziwnego? Cecha ta w obecnych warunkach nie jest już wadą, raczej zaletą... Za to po chwili — od razu zwrócił się do Bohdana per ty. — Więc to ty jesteś Kołosowski... Mówiła mi o tobie siostra, zaopiniowała... Niemiecki znasz? — Trochę. Głównie uczyłem się francuskiego — i uśmiechnąwszy się dodał zjadliwie: — Co towarzysza jeszcze interesuje w mojej ankiecie? — To już moja rzecz. Jak będzie trzeba, to zapytam. Usiedli pod kępą wierzb, Bajdaszny wyjął z kieszeni wojskową olejarkę o dwóch szyjkach, odkręcił korek, wyjął z jednego otworu równo pocięte kawałki niemieckiej gazety do robienia skrętów, otworzył drugą szyjkę i nasypał machorki sobie i obu młodym ludziom. Zapalili, Szamil "patrzył na lejtnanta rozradowanym wzrokiem, pewnie było mu przyjemnie, że widzi tu przed sobą brata Prysji, chociaż Bajdaszny niczym chyba nie przypominał swojej pięknej siostry. Może raczej z charakteru ¦— zrównoważeniem i hartem ducha. Siedzi z podciągniętymi nogami, zaciąga się chciwie, spluwa raz po raz na piasek. Skończywszy papierosa przydeptał niedopałek. — W waszym gospodarstwie powstanie komórka. Powiedział to, jakby rzecz była zwyczajna i postanowiona. Potem zaczął się wypytywać o innych jeńców. Skrupulatnie, ze szczegółami. Z jakich rodzajów broni, kto się do czego nadaje, na kim można polegać bez zastrzeżeń. To i owo doradzał. Przed tym i owym przestrzegał. — Spiesz się, kiedy łapiesz pchły. Co gorętszych 104 łudzimy — tu spojrzał surowo na Szamila. — Naj-nniejszy błąd wszyscy przypłacimy życiem. Ludzie są różni... " Ponieważ mowa była o kolegach z baraku, Koło-owskiemu wydały się te przestrogi zbędne i powiedział: . . , — Na naszych ludziach można polegać. Już jedno słowo „jeniec" — jest jak hasło, nie obawiaj się tu zdrady... Ci, co byli zdolni do zdrady, nie trafili tutaj. Bajdaszny spojrzał na Kołosowskiego, zastanowił ¦się. . - — Przekonywający argument. Ale w naszej sytuacji ostrożność też nie zawadzi, bo niekiedy wszystko zależy od... przypadkowego przypadku. Tak właśnie powiedział „od przypadkowego przypadku" i Kołosowski uśmiechnął się nieznacznie: stylista... Ale lejtnant zauważył to również. — Tak, od przypadkowego przypadku — powtórzył dobitnie. — Przez to bywa najwięcej wpadek. Trzeba tu być ostrożnym, chytrym, podstępnym — taka musi być taktyka. I żadnej ambicji, bo nie mamy do czynienia z ludźmi o jakichś elementach szlachetności, tylko z nikczemnikami. Trzeba się decydować na wszystko, byle tylko przechytrzyć wroga... Przecież to okupacja, jasne? I z głębokim, szczerym przekonaniem, poczuciem swej słuszności, dokładnie i pewnie tłumaczy, udziela instrukcji, jak werbować ludzi i jak komórka utrzymywać będzie łączność z nim, z Bajdasznym. Siostra będzie łączniczką.- — Pewna jest. Niezawodna — powiedział o siostrze z ukrywaną dumą, a smagła twarz Szamila z czarnymi krechami brwi rozjaśniła się na te słowa. Naradzali się jeszcze, jak i skąd wziąć broń. Niełatwe to będzie zadanie. 105 -— Na pierwszą, potrzebę mam — jakby chcąc obu-* dzić w nich zazdrość Bajdaszny wyjął z kieszeni obdrapany, połyskujący pistolet tt. Zważył go na dłoni, pstryknął łódką nabojową i pistolet znowu ześliznął się do kieszeni — lekko jak tkackie czółenko. — Żeby nie narażać waszego baraku, akcje przeprowadzać będziemy najczęściej w innych miejscach. Wróg, gdziekolwiek go zatłuczesz, jest i tak wrogiem, uda się — to będzie o jedną bestię mniej. I jeszcze trybunał. Musicie powołać swój jeniecki trybunał... Żeby nie było bezprawia, ale także żadnej litości. Tych, co zasłużyli, sami będziemy skazywali na śmierć i sami będziemy wykonywali wyroki. Niszczyć i jeszcze raz niszczyć — oto nasza taktyka, tak się z nimi porachujemy. „Człowiek-niszczyciel" — nazwał go w myślach Ko-łosowski. I mimo woli poczuł do niego szaeunek. Zaufanie i szacunek — koniec końcem to dzisiaj ważniejsze niż sympatia. „Człowiek-niszczyciel" — i to go właśnie w nim pociąga, za to go uznaje; mimo że w czasach pokojowych może by nie szukał z nim znajomości, nie zabiegał o przyjaźń, teraz człowiek ten jest mu towarzyszem w walce i we wszystkim, co się stanie. Pewnie jest zły jak szerszeń, odpychająco despotyczny, może okrutny i bezlitosny, ale przecież Ojczyźnie potrzebni są teraz właśnie tacy i Kołosowskie-mu też potrzebny jest taki, więc mniejsza, czy mu się Bajdaszny podoba, czy nie. — Byłem w mieście, widziałem ich robotę... Nie ma co mówić, przynieśli „kulturę"... Żywcem zakopywać ludzi w ziemi, bagnetami wykłuwać oczy — to umieją doskonale. Ale nie sterroryzują nas — Bajdaszny wstał, żeby odejść. — Kiedy się spotkamy? — zapytał Szamil. — Nie nla powodu do pośpiechu, jak będzie potrze- I bt, to się spotkamy. Muszę na pewien czas wyjechać. 1 icdy wrócę, dam wam zaraz znać. Gdy się żegnali, Bajdaszny zdobył się na powściągliwy, ironiczny uśmiech: — Marzyli o Czarnych Lasach? Sprawimy im tu, w tych brzezinach, Czarne Lasy... — I powtórzył /. nienawiścią i groźbą w głosie: — Będą mieli Czarne Lasy, będą! Odszedł. Bohdan i Szamil patrzyli w milczeniu, jak się oddala, jak miga między drzewami jego waciak, jego zgrabna, szybko się poruszająca postać. Potem widać już było tylko krzewy, rzadkie, poobgryzane przez zwierzęta, po jesiennemu oblazłe. Wisiały na nich cienkie, srebrzyste nici pajęczny. Oto one, nasze Czarne Lasy... — Jakiego brata ma dziewczyna — błysnął uśmiechem Szamil. — Chłop wprost z krzemienia! ^ —• Zetknął nas z nim przypadkowy przypadek — uśmiechnął się również Kołosowski. 14 Od niczego Reszetniak nie odstąpił, niczego się nie wyrzekł. Nie narzekał jak inni. Nawet go zło nie brało z powodu owej gabardynowej bluzy z groźnymi naszywkami, rozwieszonej na krzaku tarniny. Ani z powodu rozkazów, co powinny były nadejść i nie nadeszły, co skończyło się dla nich wszystkich sytuacją bez wyjścia. Mógł przecież być ten zbawczy rozkaz w odpowiednim czasie, ale nie doczekano się go, był inny, ostry, może nawet bezsensowny w swojej zgubnej kategoryczności. Ale musiał go również wykonać -—na wojnie tak też bywa. A koniec końcem czyż 106 107 nie jest nonsensem samo to ludobójstwo trwające tysiące lat na ziemi? Chociaż nie tyś zawinił, nie przekroczyłeś pierwszy granicy... Cóż, stało się. Chyba żyto zawiniło. Błękitnawe, o pełnych kłosach, iluż żołnierzom uratowało życie! Ilu ich leżało w gąszczu zbóż, a kiedy tuż obok przejeżdżały ze zgrzytem armady czołgów, mogli tylko zgrzytać zębami... Kłosy tchnęły życiem. Śmierć tych ludzi nie zmogła, Reszetniak nie strzelił sobie w łeb z rozpaczy... A może ktoś mu to wypomni? Czasem zastanawia się Reszetniak, kto na świecie szczęśliwszy jest od człowieka. Czym chciałby być? Ptakiem? Na ptaki się poluje. Rybą, jakimś na przykład linem? Na rybę też szykuje się haczyk... Koniem? Zaprzęgną, będą bili. Koniec końcem nie znalazł nic lepszego. Jak by tam było, zawsze człowiek. Wie, co to miłość i słodka udręka oczekiwania. Przejrzysta jesienna dal. Słoma w stogach czasem zajaśnieje chłodnym, zmatowiałym blaskiem. Po ocienionym rżysku błądzą słoneczne plamy. Gdzieś za wzgórzami, za dolinami leży jego wieś Chmaryne. Znalazłby ją z zawiązanymi oczyma. Noc forsownego marszu — i jest już na miejscu, gdyby go tylko wypuszczono. Nie puszczają go jednak. Mimo że za swój niezmącony spokój i pracowitość, za poczciwy charakter Reszetniak nawet awansował. Wychoła mianował go starszym stajennym. Bardzo to Reszetnia-kowi odpowiada. Lubi konie. Potrafi odchodować najbardziej zabiedzone szkapy. Jeszcze przed wojną na* strażnicy koledzy żartowali, że Reszetniak pije herbatę bez cukru, żeby dożywiać swego konia. Rzeczywiście oddawał koniowi cukier... Pewnego dnia jak w bajce pojawiła się Katria. Szła stepem pod słońce, policzki jej płonęły od długiego marszu, a dołeczki na nich i łzy w oczach skrzy- ły .się światłem. Nie zrzuciwszy nawet tobołków padła mu od razu na piersi, zdrętwiała. Cały świat znikł na chwilę, zostali oni dwoje. Warto było tyle wycierpieć, przejść przez wszystko,, żeby doczekać tej chwili, tego uścisku. Raz jeszcze odetchnąć miłym mu zapachem jej gorącego ciała, poczuć, jak znowu zaszumiała wzburzona krew, żywa, nie wytoczona, jak szumi życiem i miłością! Koło stajni — stos suchej, pachnącej lucerny, dopiero co zwiezionej. Rozesłał na niej swój znoszony płaszcz. Tonąc w zielonych woniach siedzi jego uśmiechnięta i zapłakana, jego długo oczekiwana Katria. Ostrożnie pomógł jej zdjąć toboły, ukląkł przed nią, patrzył na nią, a Katria patrzyła na niego. — Jak schudłeś... Nawet widać, jak ci serce bije... — A koło serca coś widać? — Bo co? — Wrósł tam odłamek. Koło samego serca, już go nawet nie usuwano... — O, Boże! —- No czego? Boisz się, że będę miał żelazne serce? I uśmiechnął się. Tylko uśmiech mu pozostał ten dawny, łagodny, nieśmiały, jakiś dziewczęcy... Smutek zasnuł twarz Katrii. Jakby się czuła winna, że strony rodzinne witają go niewolą i płaczem, nie pieśnią, obozowym drutem kolczastym, nie kwiatami maku... Ale ocknąwszy się zaczęła go spiesznie częstować, jakby pragnąc, żeby od razu ustąpiła ta obozowa wychudłość, żeby od razu nabrał ciała. — Wszystko na razie mam — i chleb, i do chleba coś niecoś z przedwojennych zapasów... Krowy nam jeszcze nie odebrali, starczy mleka dla twego syna... — Jaki jest? — Prawdziwy Kozak, chowa się u babci! Policjantów już przedrzeźnia. Jakoś żyjemy od biedy... A ile 109 się ciebie naszukałam! Gdzie byłam! Bo doszła do mnie twoja karteczka z Zimnej Góry... Opowiadał jej o Zimnej Górze i o wszystkim, co było przed nią. Żeby zrozumiała, dlaczego się tu znalazł. Żeby wiedziała, że niczym się nie splamił. —¦¦Niemcy już byli dwieście kilometrów za nami, a my jeszcze wciąż na granicy. Walczyliśmy uczciwie, nie chowałem się także za cudzymi plecami. Wiem teraz, że człowiek bywa czasem w takim stanie, kiedy niczego się już nie boi. Pewnego razu jedzie prosto na nas czołg. Wjechał już gąsienicami na przedpiersier więc jednym susem skoczyłem z rowu na opancerzenie, jak nas uczono. Zarzuciłem płaszcz na szczelinę obserwacyjną,, oślepiłem go, a jak się tylko otworzył górny właz, od razu cisnąłem do środka granat!... — Ciężko ci było... U nas pod Chmarynem też były straszne walki podczas odwrotu... My, kobiety; potem jeszcze niejeden dzień zbierałyśmy rannych na polach i pasach leśnych... Nie było waty i bandaży, nie było ich czym opatrywać. Szukały kobiety na postojach, które opuściły jednostki sanitarne, dowiedziały się, że są tam zakopane różne odpadki, więc odkopywały, zdejmowały bandaże z czyichś rąk, z odciętych nóg, przegotowywały te bandaże, suszyły i oto miękka już i czysta gaza opatrywała inne rany, tamowała czyjąś inną krew... Reszetniak słuchał jej opowiadania i Katria wydawała mu się jeszcze bliższa i droższa. Ona zaś patrzyła i napatrzeć się nie mogła na swego odzyskanego męża. — Zmieniłeś się. Taki się zrobiłeś srogi... Jej dłoń głaskała go po policzku. Kościstym, wydatnym. Szeroka twarz o twardych, nieco grubych rysach. Oczy pod ciężkimi brwiami jakby lekko zwrócone do środka. Nowa jest ta srogość i twardość. Tylko usta no ii. dawniej zarysowane są ładnie, niemal delikatnie.,. — Wspominałeś mnie tam przynajmniej? — Może dzięki tobie dotąd żyję... Wyrwało 'mu się. westchnienie — tyle razy śmierć zaglądała mu w oczy... Począwszy od samej granicy: .samoloty omal nie zrywały żołnierzom furażerek z głowy, uganiały się za każdym... Wiadomo, jaka jest żołnierska dola. Bezsenne noce. Wiecznie w brudzie... Chleba dowozić nie sposób. Wiosną wykopywali w polu nie sprzątnięte kartofle, zmarznięte, aż się z nich lało... Smażyli z nich placki na solidolu... No, a obóz — czyż można to opisać słowami? -. . Poszperał w kieszeni rozesłanego, zalatującego stajnią płaszcza i wyjął coś jakby osełkę do ostrzenia kosy. — Widzisz.,, rzeczywiście można by kosę naostrzyć... — Makuch?.— z trudem domyśliła się Katria obracając w ręku i przyglądając się temu czarnemu kamykowi. — Tym nas częstowała Zimna Góra. Wytrzaśniemy gdzieś, rozpiłujemy i można to wymienić na niedopałek... — Zabiorę, pokażę synowi, kiedy dorośnie — powiedziała Katria i schowała osełkę do koszyka. — Żeby wiedział, czym się żywił jego ojciec w niewoli... Wyjęła z chusteczki kilka drobnych ciemnoczerwonych jabłek: ^ — Nasze „cyganeczki". — Zaniosę chłopakom, niech skosztują —• powiedział Iwan. — Bo jedliśmy owoce jeszcze w szpitalu. Przyniosły nam syberyjskie pielęgniarki kwaśne jagody z tajgi, leśne witaminy... Na froncie, co prawda, zobaczyłem raz czereśnie, omal przez nie nie zginąłem. Młody sad był tam na zboczu, biegniemy, kule bzykają i widzę nagle, jak się coś rumieni na górze wśród liści... Czereśnie, pierwsze jagody... Niech zgi- 111 nę, postanowiłem, ale ich nazrywam! I jakoś pomyślałem o tobie. Ledwie rękę wyciągnąłem i tu nagle pocisk, grzmotnęło mną, potoczyłem się na łeb, na szyję..: Ale chyba był w tych czereśniach jakiś znak dla mnie: będziesz żyć!... Bo jak widzisz... — Pamiętasz Jonasza, co kiedyś przychodził z chutoru do szkoły? ¦—znowu odezwała się Katria. — Wrócił do wsi niczym kat, poszedł do nich na szpicla. Wciąż mi krakał, że już cię nie ma, że gdzieś zgniłeś. — Prędzej sam zgnije — spochmurniał Iwan. — A gdzie tu mieszkacie? — O, w tym białym baraku na wzgórzu. Niedawno pobielony... > ¦ • Alę Iwan nie kwapi się tam dzisiaj. Przypędzone po pracy konie jego koledzy sami odprowadzili do stajni, umówił się, że je oporządzą, nie będą go odrywali od żony. Tu, na pachnącym sianie wzeszła dla nich zorza wieczorna. Może spędziliby tu nawet noc, gdyby akurat nie przejeżdżał nie opodal rządca Paul z butelkami bimbru w bryczce. — Coście za jedni? — zapytał lodowatym tonem nie wstając z siedzenia. Wargi złe, cienkie, mocno zaciśnięte. Uszy sterczą spod dżokejki, olbrzymie jak liście kapusty. Może rzeczywiście nie poznał Iwana, chociaż widział go dopiero przedwczoraj w stajni i nawet go pochwalił, że dobrze przyciął ogon dereszowi... — Wstań, kiedy do ciebie mówię! Iwan wstał ciężko, niechętnie. — Dlaczego nie jesteś na swoim miejscu? Kto ci tu pozwolił ugniatać lucernę? Rozpuściliście się! Gdzie tamci mają oczy? „Tamci", czyli Pat i Patachon, byli akurat w po- 112 bliżu, przy studni, gdzie widać było gromadę ludzi, przy których sterczeli wartownicy ze swoimi „palikami". Rządca mruknął coś woźnicy, który popędził do studni. W promieniach zachodzącego słońca Katria i Iwan zobaczyli, jak Paul zręcznie zeskoczył z bryczki i dżokejską szpicrutą, z którą się nigdy nie rozstawał i chyba na noc kładł ją sobie pod poduszkę, ściągnął po grzbiecie wpierw Patachona, o później dwa razy Pata. Potem dopiero pomknął do gebietu. Pat i Patachon przybiegli z karabinami, wściekli, zdyszani na swojej lokajskiej służbie. Pat, który na ogół rzadko odzywał się do ludzi, od razu rozwrzesz-czał się na Reszetniaka: — Zapomniałeś, że masz być w baraku? Nuże, raz, dwa! Jeniec nie ruszył się z miejsca. Przecież rzeczywiście zapomniał. I nie mógł wprost uwierzyć, by w taki dzień jak dzisiejszy ktoś się odważył,wyrwać go stąd, zrujnować jego z takim trudem odzyskane szczęście, które pierwszy raz po latach pozwoliło mu teraz odczuć błogość w sercu. — Więc już męża kochać to grzech? Przecież przyszłam nie do pierwszego lepszego, tylko do własnego męża... .';..' — Milcz, zamknij jadaczkę! — przerwał jej ostro Pat. — Wytrzymać nie możesz? Kochać się przyszłaś? Zwiewaj! Iwan pobladł, dotknięty do żywego. Nie było już cichego, -łagodnego Reszetniaka. Wstał inny, sposępniały, wezbrany gniewem. „Więc to wy, niemieckie fagasy, przyszliście deptać moją miłość? Nawet tego prawa już nie mamy?" Katria widziała, jak zaciskają^się powoli jego zgrubiałe od pracy dłonie. Przelękła się. Żeby nie skoczył im do oczu, żeby nie dopuścić do nieszczęścia, wstała i powiedziała miękko: 8 — Cyklon 113 — Dobrze, idź. — I przylgnąwszy do męża całym ciałem dodała: — Przenocuję gdziekolwiek, a jutro znów się spotkamy — i pogłaskała go po głowie. Wzruszony tym pieszczotliwym gestem Iwan opanował się. Nachylił się, podniósł swój usiany lucerną, krzywo obcięty z dołu płaszcz, strzepnął i narzucił go sobie na ramiona. Kusy był ten płaszczyk, jakiś wyrośnięty, z opalonymi połami. — Prowadźcie. Nie odrywając wzroku Katria patrzyła, jak oddala się z konwojentami jej mąż w narzuconym na ramiona płaszczu, odpływa w wieczorny błękit. Szli z nim konwojenci, długi z przodu, mały z tyłu, widać było sterczące na ich plecach karabiny, kolbami do góry jak pałki. Odeszli już na znaczną odległość, idąc przez folwark do baraku, który bielał jeszcze na wzgórzu w świetle zachodzącego słońca, aż nagle stamtąd, gdzie byli... doleciał do niej śpiew! Jakby ze snu, z niebywa-łości. Cały step wypełniła ta pieśń-protest, pieśń-pożądanie i była na tym gorzkim świecie znakiem, że ktoś odżywa, powraca do życia. v> Ze łzami w oczach słuchała Katria pożegnalnej pieśni Iwana i po raz drugi zakochała się tego wieczora w swoim mężu, który oddalając się jakby na zawsze, jakby na całe życie odchodząc, wydawał się jej w tej chwili najpiękniejszy ze wszystkich ludzi na ziemi. Już zupełnie wsiąknęła w mrok jego postać, rozpłynęły się cienie konwojentów i tylko konwojowana pieśń zdawała się płynąć w zasłuchaną dal. I mimo że w znoszonym płaszczu, mimo że bosa, wysoka była jednak ta pieśń, bardzo wysoka... Owej nocy, kiedy w baraku wszyscy zasnęli, Koło-sowski na pryczy (znowu na pryczy!) przysunął się do Iwana: — Wiesz, bracie, mamy zadanie... Oj, zijdy, zijdy, jasen misiacu... ' I Katria zobaczyła, że w tej samej chwili spoza baraku, nad wieczornymi polami rzeczywiście pokazał się księżyc, mgliście czerwony, duży jak kamień młyński. Wytoczył się i pąsowiejąc coraz bardziej zawisł nad samym widnokręgiem. Jak młynoweje koło!... Zalała się łzami Katria. Zasłuchali się stajenni przy stajniach i jeńcy przed barakiem. I dziewczęta gdzieś koło farm. Wszyscy zwrócili się twarzą do owej od dawna już tu nie śpiewanej pieśni, którą wzięto oto pod areszt i prowadzono przez folwark do baraku. 15 — Bylebyśmy tylko nie popadli w przygodowość — powiedział w tym miejscu operator Sergiusz. — Rozumiem, że drogi ci jest każdy fakt z ,tych przeżyć, każda przepisana własną ręką ulotka wydaje się niezwykle ważnym wydarzeniem... — Nie było wtedy rzeczy nieważnych. Za ulotkę płaciło się życiem. — A jaka będzie muzyka? Dlaczego by nie wziąć jako tła czegoś z muzyki klasycznej? Nie wiem jak inni, ale co do mnie... Bywam czasem zdenerwowany, zdarzają się chwile rozpaczy. Ale kiedy siedzę na koncercie i widzę, jak studentka politechniki w głębokiej zadumie, w jakimś wprost nieziemskim uniesieniu słu- 114 115 cha Bacha, chłonie groźną powódź muzyki organowej, zdaje mi się, że mogę być spokojny o przyszłość człowieka. — Nareszcie odezwał się w tobie optymista. — Warto by więcej o Szamilu i Prysji. Skupić na nich uwagę. Jest w nich ten poetycki tragizm, do którego zawsze dąży sztuka. — Szamil i Prysja na ekranie... Ani rusz nie mogę się z tym oswoić. -— Co do Szamila, to radziłbym tu stylizację, coś na wzór naszego, takiego zagadkowego, rycerza Mama ja. Siedzi wśród stepu w swojej klasycznej pozie, jak na wszystkich obrazach, co wiszą w muzeach... Bandura w rękach, nie opodal koń, lejce zarzucone na wetkniętą w ziemię kopię. Nie, nie kopię, tylko drąg, drąg do samego nieba. Na cały ekran... Wypukłe oczy, których wieszcze, jasnowidzące spojrzenie przenika w głąb naszej podświadomości. A ten mistyczny napis, ułożony z ozdobnych, starodawnych liter: „Os' ty dywyszsja na mene, a ne znajesz, chto ja i zwidky rodom..." Mamaj to hobby Sergiusza. Na wszystkich bazarach i we wszystkich komisach szuka tych starych obrazów, sczerniałych i popękanych. Urzekają go wprost. Uważa je za wyjątkowy cud starego malarstwa ludowego. Gdyby się kiedyś rozstał z kamerą, mógłby zostać specjalistą-restauratorem obrazów. Całymi godzinami potrafi stać w muzeum i słuchać w samotności Mamaja, tego zagadkowego rozmówcy, który rozsiadł-szy się butnie na stepie zdaje się mrugać do Sergiusza porozumiewawczo, pokpiwać z niego, skarżyć się czy też pytać z czarodziejską tajemniczością: „Patrzysz na mnie, Sergiuszu, ale nie wiesz, kim jestem i skąd..." — Nie, pozostawmy lepiej Szamila w jego- rzeczywistej postaci... W tej mocno zniszczonej bluzie, którą łatała Prysja. W tych chodakach, które mu zmajstro- wał Reszetniak. Jeżeli warto go w ogóle przedstawić jiko rycerza, to tylko współczesnego... Służył przecież przy katiuszach, więc jaka tam kopia?.. —/Cóż, wrócimy jeszcze do twórczej dyskusji na ten temat, a na razie — w drogę! Przecież mamy dzisiaj imprezę kulturalno-oświatową. Kamienista, mokra ścieżka wijąc się prowadzi nas w góry. Idziemy do obserwatorium. Mam tam znajomego astronoma jeszcze z tamtych lat. Sergiusz chce z nim zawrzeć znajomość. Wśród prastarych kamieni, wśród potężnych drzew orzechowych i krzaków szczepionego głogu (tutaj też głóg!) obserwatorium wznosi srebrzyste półkule swoich kopuł. — Nawet tutaj dotarł styl mauretański — stwierdza mój kolega. — Coś mimo wszystko jest w tych wypukłościach. Zadziwiające. Jakby jakieś nieziemskie cudowne świątynie... Oto ona, wieża obserwacyjna planety. Stąd usiłuje człowiek przeniknąć w głębiny wszechświata, tutaj czujne anteny chwytają tajemniczy nie rozszyfrowany język pulsarów. W wypukłych półkulach tych świątyń rodzą się hipotezy. Czasami — wcale" nieczęsto — dokonują się odkrycia... Przedmiotem badań są tu te same gwiaździste niewiadome, których skrawek jedynie widzieliśmy w niewoli przez otwory wentylacyjne w cegielni. Dotychczas wydaje mi się, że czuć spaloną sadzą. Z rana wyskakiwaliśmy z pieca czarni jak kominiarze, jak diabły — ludzkie straszydła... Ale w nocy nawet stamtąd wzrok nasz szukał gwiazd, rozmawialiśmy z niebem, ze światłem, w którym tyle jest jeszcze zagadek... Badawczym okiem Sergiusz przygląda się kopułom obserwatorium. Cicho tu, nie widać nigdzie nikogo, tylko w górze — te srebrzyste, czujne półkule. 116 • — Przedziwny świat! Świat wielkich tajemnic... Warto by tu kręcić coś fantastycznego, o cywilizacji jakiejś innej planety... Personel obserwatorium pewnie jeszcze śpi, bo nigdzie ani śladu życia. Ludzie ci czuwają nocą, więc mają prawo odpoczywać w dzień. Nikomu nie wolno im przeszkadzać. Ale powałęsawszy się trochę po jednej z alej, spotkaliśmy właśnie jego, siwowłosego astronoma. Ten mężczyzna o krzepkiej budowie ciała mimo podeszłego wieku chodzi wyprostowany i cerę ma świeżą. Oczy o żywym, niemal młodzieńczym blasku. Zadziwiająco młode. Przywitawszy się bez ceregieli, obrzucił taksującym spojrzeniem niedźwiedziowatego Sergiusza, który nie dba o swoją powierzchowność i najwyraźniej już tyje. — Sport, trzeba uprawiać sport — stwierdził profesor. — Zbyt wcześnie się pan roztył, dziewczęta jeszcze pomyślą, że to z lenistwa, a jest pan przecież bardzo pracowitym człowiekiem, wiem doskonale... Pański zawód wyklucza lenistwo... -— Będę kopał piłkę — łaskawie obiecał Sergiusz. — Jeszcze dzisiaj się zapiszę do tej drużyny, co mieszka w naszym hotelu. Co najmniej na napastnika. — Bardzo dobrze — uśmiechnął się profesor. — Chodźmy, pokażę wam ostatnie zdjęcia Marsa, dopiero co je dostałem. Ma je w zaciskanej pod pachą teczce, te marsjań-skie krajobrazy. Poszliśmy za nim. Wyjął klucz i sam otworzył drzwi swojej świątyni. Pociągnął za rączkę wyłącznika, zapaliło się światło. Strome schody prowadzą na górę. Sala. Okrągłe, przestronne pomieszczenie obramowane błękitnymi płytami. Wnętrze wysokiej kopuły zdobi okładzina z pięknego ciemnego drzewa. Teleskop przypomina działo. Masywny jest jego srebrzysty kadłub. Ale astronom jednym naciśnięciem 118 guzika włączył i wprawił w ruch całe urządzenie: obracając się lekko i jakoś rozumnie teleskop zatoczył koło. Porusza się, a astronom wraz ze swoim krzesłem obraca się również i oto w rozsuwającej się szczelinie kopuły ukazuje się pasmo nieba... Sergiusz jest zachwycony: cały ten ruch, posuwisty, poszukiwawczy, dokonujący się na niewidzialnej siatce współrzędnych wydaje się jakimś uroczystym obrzędem. Ale dla astronoma to zwykła codzienność. — Ustalamy współrzędne i wtedy, jak panowie widzą, teleskop nastawia się automatycznie... Na pożądany wycinek nieba. — Rozumny jest ten pański teleskop! — mówi Sergiusz. — Obraca się tak z sensem..; I ta szczelinka nieba. Wygląda stąd niebo jakoś inaczej. Tylko zastanawiam się, czy wszystko to jest rzeczywiście niezbęd-. ne człowiekowi. Jak pan sądzi, czy badanie galaktyk jest w istocie równie ważne jak na przykład badania nad bólem? , ¦ '. Profesor zmierzył go przenikliwym spojrzeniem, chwilę milczał, jakby się poczuł trochę dotknięty. Nic w końcu nie odpowiedział. — Więc może pozwoli pan ignorantowi na jeszcze jedno pytanie z tych, co już panu pewnie obrzydły... — Czy jest życie na innych planetach? — uprzedził Sergiusza profesor. — Tak, życie. Nie jakieś amoniakowe, tylko w naszym rozumieniu, zielone, kwitnące... — Chciałbym to również wiedzieć — profesor się zamyślił. Potem oglądaliśmy zdjęcia Marsa, przekazane przez jeden ze statków kosmicznych. —¦ Widzicie, panowie, pustynia — rzeczowo tłumaczył profesor. — Gdzież te kanały? Leje, kratery, samo tylko pustkowie zbombardowane przez meteoryty... 119 — Więc Ziemia jest jedyną oazą w nieskończoności wszechświata? — nachmurzył się Sergiusz. — Nie wiem, nie wiem... Jestem' tylko pewien, że jest rzadkością, cudowną, genialną i jako takiej-musimy jej strzec... Pokazał jeszcze gościom widma, z których niewiele zrozumieli, liczne zdjęcia nieba, ciemnego, z białymi plamkami... — Kosmos... Sergiusz się ożywił, zaczął wypytywać szczegółowo o technikę fotografowania, zainteresowany tym z czysto zawodowego punktu widzenia. — Jak się na przykład fotografuje Wenus, zawsze spowitą gęstymi obłokami? — Trudno ją fotografować,. Zwłaszcza, kiedy przechodzi koło Słońca. „Tonie" wtedy w świetle słonecznej aureoli. I tylko w takich jak nasza miejscowościach, w warunkach górskich możemy obserwować tę zagadkową siostrzycę, widzieć jej wąski sierp... — Pomyśleć tylko — mówił Sergiusz — człowiek utrwala na taśmie filmowej niby pannę młodą w Welonie dalekie planety w ich słonecznym stroju... Co, dzień bada samo Słońce, poznaje tajemnice tego twórcy fotosyntezy i samego życia... Magia, cud naszych czasów i jednocześnie... — Umilkł, zanurzył pięć palców w swojej kudłatej czuprynie i zapalając się zwrócił się znowu do profesora: ¦— Jak pan sądzi, czy burze słoneczne rzeczywiście wpływają na ziemskie sprawy? Wiatr słoneczny, wybuchy, wszystkie te „plamy"... Czy bardzo się odbijają na naszym życiu w ogóle, na samopoczuciu i zachowaniu poszczególnych ludzi? I, powiedzmy, na naszych filmach? — Wzmożonej aktywności Słońca towarzyszy przybierająca na sile działalność cyklonów... Ta zaś z kolei 120 powoduje... No, ale teraz mamy Rok Spokojnego Słońca — uśmiechnął się profesor. — Nawet nie zauważyłem — wyznał operator. — Pomyślałbym raczej że mamy Rok Burzliwego Słońca. • — Spokojne czy burzliwe — nie każdy zauważy różnicę. W dodatku z biegiem czasu widoczność z ziemi się pogarsza — nagromadziliśmy dużo kurzu. — Więc to kurz zapędził tu astronomów? — zażartował Sergiusz. — Uciekacie na te wysokości od ziemskich burz, od tajfunu i tornada? Do cichych górskich przystani? — Od pyłu cementowego i kopcących elektrociepłowni — dodał astronom. Bo ludzie, co się zajmują sprawami gospodarczymi, są przecież utylitarystami, czasem dalej własnego nosa nie' patrzą... A niektórzy zachowują się tak, jakby na, nich się kończył cykl życia, a po nich życie się zatrzyma i przyszłość nie wystawi im żadnych stopni. Ale przyszłość przecież będzie, nastanie. Ludzkość nie jest bezdzietna. Potomkowie przyjdą i wydadzą sąd o nas, o naszym życiu. Cośmy myśleli i jak — najważniejsze jak! — działaliśmy. Wszyscy zadumali się na chwilę. Potem profesor znowu wrócił do swoich widm, galaktyk, rozbłysków i wybuchów; dziwne to było — słuchać człowieka, operującego miriadami gwiazd i odległościami liczącymi miliony lat świetlnych... Zwłaszcza że widma, które bada, i wybuchy, które obserwuje dzisiaj — wszystko to było wiele milionów lat temu, kiedy nasza planeta może się jeszcze nawet nie narodziła. — A nie smutno panu? — zapytał Sergiusz. Profesor nie zrozumiał. „— Dlaczego? — Dlatego że świat, który pan obserwuje i bada, odszedł już właściwie, dawno przeminął. Wypalił się 121 w odległościach i tych przemijających wiecznościach, które trudno sobie wyobrazić nawet człowiekowi z bujną fantazją. — Smutno mi bywa z innej przyczyny — wyznał profesor. — Że dla człowieka nawet o najwybitniejszym umyśle, nawet wtedy, kiedy zbliżył się już do jakichś ważnych prawd, nadchodzi nieuchronnie zima starości. Sergiusz spojrzał na profesora pytająco. — Czy starość jest tragedią? — Jeżeli jest — to, jak sądzę, nie dlatego, że starzeje się ciało... — Tylko? — Że dusza pozostaje młoda. — Aforyzm! Warto by go gdzieś zastosować w filmie — wtrącił Sergiusz. Kołosowski tymczasem przyglądał się profesorowi. Cudowny człowiek... Jakie możliwości, wytrzymałość... Mimo wszystko człowiek to nie tylko związek białka, tłuszczów i węglowodanów! Nawet woda mineralna, nawet ona nie została jeszcze ostatecznie zbadana, ale wiadomo dobrze, dzięki czemu nabiera swoich wyjątkowych właściwości przechodząc przez niewiadome trasy gdzieś we wnętrzu ziemi! Kiedyś, w bardzo ciężkiej sytuacji życiowej, los przypadkiem zetknął Kołosow-skiego z profesorem Iziumskim. Koło szałasu, w lazarecie dla chorych na świerzb koni. Wisiała zrudziała świtka na tych ramionach były słowa wielkiego smutku: „Nie ma nieba, nie ma gwiazd, jest stulecie czarnych huraganów, może ostatnie dane rodzajowi ludzkiemu..." Odrodził się człowiek, wróciło jego człowieczeństwo i oto znów skierował spojrzenie na wszechświat... — A pan — zwrócił się do Kołosowskiego astronom — coś pan teraz kręci? 122 - Mamy z kolegą ten zamiar. Na razie szukamy |WZCZe po omacku. — Poszukiwania — to chyba największa przyjemność... Może macie w projekcie coś fantastyczno-nauko-wego? .;..... — Nie. . ¦— Bywa w tych filmach najwięcej kuriozów... Myślę, że wasza sztuka, jak zresztą każda inna, powinna nie tylko emocjonalnie sugerować młodemu pokoleniu odczucie naszej epoki, ale również pomagać w jej zrozumieniu. Nam, starszym, wydaje się, że młodzież ma to samo doświadczenie co my, że to samo widziała. A przecież wcale tak nie jest. I chodzi tu oczywiście nie tylko o fabułę, warto by zobaczyć, że tak powiem, widma koncepcji artystycznej, rozległej i swobodnej, która by nas urzekała. Magia filmu istnieje przecież rzeczywiście. Mimo że mam tyle spraw na głowie, staram się chodzić na filmy, chętnie oglądam i nasze kra^ jowe, i zagraniczne. Zwłaszcza o miłości — uśmiechnął się profesor i po chwili ciągnął już znowu poważnie: — Ale chciałbym widzieć na ekranie miłość nie ułatwioną, lecz jako siłę żywotną i aktywną, tak, tak, aktywną, zdolną oddziaływać może nawet na sam bieg historii... Miłość to pojęcie szerokie, właściwie filozoficzne. Bo na przykład to obserwatorium — czyż nie powstało z miłości? Czasami myślę nocą: przecież to polegli, przecież to oni niejako zmartwychwstali, wznieśli na swoich ramionach to gwiaździste laboratorium!... Albo nasz główny bohater, teleskop. Metrowej długości średnica! Przecież to czyjaś miłość z super-jubilerską precyzją szlifowała go, zanim go nam przekazano... Profesor częstował ich później rzadkim gatunkiem winogron, izabelą. Kiedy wyszli po wizycie na dziedziniec, Sergiusz znowu przyglądał się długo srebrzystym, 123 zalanym słońcem półkulistym kopułom obserwatorium. — No, a ten cyklon, co niedawno hulał na dole, nie, dotarł do waszego olimpu? — Odczuliśmy go także. Kiedy rozhula się taki wiatr i niesie tumany kurzu, trzeba się pożegnać z niebem i gwiazdami, w każdym razie na jakiś czas. .— Szkoda, że nie jestem pogromcą cyklonów — westchnął Sergiusz. Profesor założył do tyłu ręce i przeszedł się kilka razy tam i z powrotem, połyskując siwą czupryną i snując na głos swoje refleksje: ¦— Walą się na człowieka wojny, choroby, powstają przeciwko niemu żywioły... A człowiek na przekór temu wszystkiemu powinien wszędzie pozostać .człowiekiem... Któryś z młodych pracowników obserwatorium przebiegł przez aleję i zawołał z daleka, meldując profesorowi: — Zapisuję Słońce! Kiedy pożegnawszy się z profesorem schodzili już z góry, Sergiuszowi przypomniały się te słowaV — Zazdroszczę człowiekowi, który może tak zwyczajnie, rzeczowo powiedzieć: „Zapisuję Słońce!" 16 Ale ja zmuszony jestem na razie zapisywać mrok. Głuche, bez gwiazd jesienne noce. Barak wystawiony na wiatry. I nocne posiedzenie trubunału w kącie, na dolnych pryczach... Pat i Patachon nie przemęczają się na służbie. W dzień chodzą najczęściej po sąsiednich wsiach i pędzą ludzi do przymusowej pracy albo wyłapują tych, 124 ;ię ukrywają przed deportacją do Niemiec. Nie- iclka to przyjemność po takim dniu, kiedy człowiek przemókł i przemarzł, miesić jeszcze błoto, żeby dojść do baraku. Poza tym sam charakter pracy jeńców wymagał, żeby mniej przestrzegać regulaminu: jeden pracuje w stajni, drugi pojechał na stację po węgiel, trzeciego na całą noc posłano do młyna... Wartownicy zajrzą wieczorem do baraku, pokręcą się, zapytają, gdzie kto jest w tej chwili, po czym odchodzą — jeden idzie do domu, drugi do kantoru grać w karty. Bo koniec końcem dokąd uciekną ci jeńcy? Nawet samoloty tamtych już tu nie dolatują. Wszędzie stoją czujki, wyłapują ludzi na wszystkich drogach, w miastach też są obławy — ludzie uciekają teraz raczej tutaj, do majątku, gdzie przynajmniej głodowa śmierć nie grozi... Wieczorem, kiedy Pat i Patachon ulatniają się, barak- budzi się od razu do życia i jeńcy stawiają własne straże na podwórzu. Stoją ci ludzie po kątach i wpatrują się w ciemność, a w baraku obraduje tymczasem surowy, obchodzący się bez wszelkich akt trybunał. Przybiegła przedtem Katria do Iwana. Odwiedza go teraz od czasu do czasu, wszyscy się już do niej przyzwyczaili, czasem zostaje na noc i Iwan prowadzi ją wtedy do przedsionka stajni, gdzie grzeje ich wilgotne ciepło końskich oddechów i znajdą się zawsze derki, by okryć ich miłość. W tej stajennej świetlicy, na pierzynach ze słomy, słyszą przez całą noc, jak ciężko wzdychają konie przy żłobach, pogrążone w jakichś swoich własnych końskich rozmyślaniach, może o czymś dalekim i wolnym jak letnie łąki. Coś się tu przypomina także Reszetniakowi z kwiecistych bajek jego dzieciństwa. Był dziadek czy może pradziadek Reszetniaka w niewoli tureckiej. I także starszym stajennym, jak odpowiadała babunia. Wciąż 125 się przypatrywał: który z tych rumaków jest najszyb-, szy, żeby go pogoń nie dopędziła? Była to tajemnica sułtana. Aż pewnego razu dał im stajenny siana, a było w nim czarodziejskie ziele; skosztowawszy go konie sułtana od razu przemówiły do stajennego ludzkim , głosem. Dowiedział się w ten sposób, który koń jest najszybszy i ujdzie przed pogonią. Nocą wymknął się na nim ze stajni sułtana i przepłynął Dunaj... Dziecko nie odróżnia baśni od rzeczywistości, dla małego Iwana wszystko to było prawdą. „Wprost widziałem, jak trzymając się za grzywę przepływa Dunaj". A Katria, skulona pod derką, słucha tych wspomnień czy marzeń Iwana i mówi ze smutkiem w głosie: — Szkoda, konie nie mówią teraz ludzkim głosem, nie znajdziemy czarodziejskiego ziela... Tylko rozlewa się cały Dunaj nieszczęścia... Podczas ostatnich odwiedzin Katria opowiedziała mieszkańcom baraku, że rozzuchwala się coraz bardziej i wścieka faszystowski fagas Jonasz, że żyć ludziom nie daje. Na śmierć zamęczył Archypenkę, któremu wypomniał kolektywizację. Upił się raz i dobijał się do Katrii. Nie wpuściła go do izby, więc zaczął strzelać na podwórzu, powybijał okna... Opowiadając to wszystko Katria patrzyła wyczekująco na Iwana, ciekawa, co jej na to powie, ale Iwan milczał zasępiony. Nawet jej się to dziwne wydało. Usiłowała sobie jakoś wytłumaczyć jego milczenie: jest w niewoli, ręce ma związane... I czyż tylko w Chmarynem takie się teraz dzieją gwałty? ' Najważniejsza z opowiadań Katrii b#ła dla mieszkańców baraku wiadomość, że w tych dniach Jonasz schwytał radzieckich spadochroniarzy, chłopca i dziewczynę, i wydał ich władzom. Kim byli ci dwoje i W jakim celu ich zrzucono — można się było tylko domyślać. Feralny okazał się ten ich nocny skok: chłopak iczepił się o drzewo, zaplątał w* wiązaniach spadochro-u, a jego młodziutka towarzyszka padając złamała rę-! i . Mimo to Jonasz jej także związał drutem ręce za plecami i tego samego ranka popędził oboje więźniów do miasteczka, do gebietu. Wysługuje się judasz, po-ilobno nawet dostał za nich nagrodę... Wrócił do domu pijany jak bela i przechwalał się, jaki jest dzielny... lonasz jednej tylko rzeczy nie wiedział: że niezbyt dali ko od Chmarynego, za polami i jarami skutymi pierwszym mrozem czuwa czyjaś zemsta i gotuje już odwet /a tych nieznajomych spadochroniarzy. Kiedy Katria odeszła, tego samego wieczora zwołano trybunał. I mimo że Reszetniak milczał, kiedy słuchał o wybitych w jego domu oknach, teraz, gdy chodziło o zupełnie mu obcych ludzi, o tych nie znanych, wydanych przez Jonasza na zatracenie spadochroniarzy, zabrał głos pierwszy: — Nie przebacza się czegoś takiego. Cóż sstąd, że nikt z nas ich nie zna, nie wie, jacy byli i co to za ludzie, są (to jednak... nasi spadochroniarze! — i nic już więcej dodawać nie trzeba. Zapadł wyrok. Pomyślano nawet o jeszcze jednym — że we wsi nic się Jonaszowi stać nie powinno, bo podejrzenie padnie na Katrię, która przypłaci to życiem... Postanowiono wziąć go na chutorze, Jonasz wybierał się tam na chrzciny do swojego kumpla. Akcją kierował Kołosowski. Nikt nie zauważył, jak nocą ze stajni wyprowadzono chyłkiem trzy konie, które szybko zniknęły w ciemnościach roznosząc głuchy tętent po stepie. Nie wiadomo, co jeszcze przyniesie ta długa noc. Siedząc w siodle Reszetniak wyobrażał sobie, jak złapią Jonasza, jak go zaprowadzą do od dawna stojącego pustką obejścia na starym chutorze, gdzie się Jonasz urodził i gdzie stary Archy- 126 127 penko kopał sobie dół. Reszetniak postanowił, że koniecznie wszystko odbędzie się na tym samym miejscu, gdzie Jonasz rozprawił się krwawo z wiejskim aktywistą. Przyprowadzi tam Jonasza i powie: — Kop... Pozbierasz, coś posiał. Będzie Jonasz prosić o litość, padać na kolana: — Zmiłujcie się, ludzie! — A kiedy błagała cię staruszka, żona Archypenki, zlitowałeś się nad nim? Kop teraz dół dla siebie, jak on kopał, będziecie sąsiadami na wieki. Ujęli Jonasza tam, gdzie sobie zaplanowali — przy starym wiatraku, kiedy wracał z chrzcin pijany. Z początku chyba nie zrozumiał, że został napadnięty, pewnie nawet mu w głowie nie postało, że został_przez kogoś zaocznie skazany. — Zdrajco! — powiedział Kołosdwski odbierają^ mu broń. — Sprzedawczyku! '— Zdradziłem... cóż z tego, że się zaprzedałem!... —¦ charczał wzburzony Jonasz usiłując się wyrwać. — Samemu diabłu się zaprzedam! Bo puścili mnie z torbami! Duszę mi wydarli! Kto mnie z ziemi wypędził! Kto nas powrzucał jak szczenięta na sanie? — Zdrajco! Sługusie faszystowski! — padały z ciemności groźne słowa. — Puśćcie mnie! Rozwiążcie! — opierał się ze wszystkich sił. — Nikomu nie służę! Ani swastyce, ani trójzębowi!... Nic mi do waszej Ukrainy. Pójdę w świat. Kartofle wszędzie jednakowe, mrożone albo suszone... Zakneblowali mu usta, skrępowali ręce i popędzili między końmi w otwarty step. Żeby go prowadzić gdzieś do ojcowskiego obejścia i pozostawić na wieki przy zamordowanym przez niego Archypence, Koło-sowski nawet słyszeć nie chciał. — Nie ma na to czasu... Tutaj... ...Jak niepostrzeżenie wyjechali trzej jeźdźcy z ma- 128 Mku, tak niepostrzeżenie wrócili do stajni przed świ-i¦¦iii. Milczący, z surowym wyrazem twarzy, stężałych na wietrze. Zmordowane były konie, szron pokrywał Ich mokre boki i aż grało w końskich piersiach. Nie było więcej zdrajcy Jonasza we wsi Reszetnia-ka. Zniknął w zagadkowy sposób. Wiecznie pijany nie poznawał już ludzi — nic łatwiejszego jak zwalić się nocą do jakiegoś dołu. Do jakiejś na pół zawalonej studni — pozostały jeszcze w stepie po dawnych chutorach... Dopiero podczas żniw, kiedy wójt powypędzał nieszczęsne kobiety z Chmarynego z kosami na pole, kiedy te osamotnione kobiety utworzyły smutny korowód i ruszyły przez to samo pole, po którym niegdyś toczyły się kombajny z ich mężami przy kołach sterowych, jedna z pierwszych, kładąc pokos, zawadziła nagle ostrzem o rozkładające się zwłoki, co leżały w jęczmieniu. Bez twarzy i oczu, obgryziony przez mrówki szkielet. Tylko po zbutwiałym czarnym płaszczu i wyszczerzonych metalowych zębach kobiety poznały swego znienawidzonego sąsiada. Te stoczone przez mrówki, rozkładające się szczątki — tylko tyle pozostało po Jonaszu. Ale jeszcze daleko do tego dnia, w którym skoszą to zboże chmarynowscy kosiarze w spódnicach. A teraz Reszetniak gorliwie krząta się przy koniach, rozgorączkowanych po nocnej gonitwie. Tego przygładzi, tamtego muśnie zgrzebłem, jeszcze raz się przyjrzy — z rana muszą wyglądać jak inne, niczym się nie różnić. Stajenni o nic nie pytali, wszyscy są tu swoi i pewni. W milczeniu, jak po ciężkiej pracy zapalił razem z nimi stanąwszy w otwartych drzwiach przedsionka. I mimo że oczy miał czerwone z niewyspania, spać mu się nie chciało. Świtało już. Ciężkie jak zwykle zimą, niedobre chmury sunęły nad stepem. 9 — Cyklon 129 Dął wiatr, sypał śnieg, ukośny, smugowy. Patrząc na ten śnieg, Reszetniak myślał: „Bardzo dobrze... Wszystko zasypie". 17 W Przemyślu ostrzyżono im głowy. Kłąb mocno zwiniętych pod chustką warkoczy Prysji wprawnie szarpnęła czyjaś nieustępliwa ręka... Kilka razy Prysja próbowała uciec w drodze — poszła na stację niby to po wrzątek — ale skończyło się tylko na dużych sińcach. Te prawie czarne sińce zobaczyła na ciele też w Przemyślu, rozebrawszy się w łaźni, w obozie etapowym. Ostrzyżono wszystkim głowy maszynkami do skóry, jak po tyfusie. Tak się znęcają! Darła się razem z innymi dziewczętami opędzając się przed esesowkami, broniąc warkoczy przed ich nożycami... Niektóre z dziewcząt z rozpaczy poły--kały igły. Jakby się żegnając na zawsze z życiem przywoływały swoje dalekie matki, spiesznie oddawały Polakom ostatnie listy zalane łzami: „Mamo, giniemy! Za co nas męczą, cośmy im zawiniły?!" Niełaskawy los chyba mimo wszystko trochę się do* Prysji uśmiechnął: niefortunna uciekinierka nie trafiła do obozowych baraków, do wachmanów, do złych jak wilczyce blokowych i kapo, które nakłuwają na rękach straszne obozowe numery. Za ileś tam marek nabyła Prysję Niemka arystokratka — do roboty w swoim majątku ze średniowiecznym zamkiem. Po raz pierwszy nie w podręczniku historii, nie na ekranie, tylko naprawdę, w rzeczywistości dziewczyna zobaczyła zamek rycerski. I w pobliżu schludną oborę, z której jako ostarbeiterka ma obowiązek co dzień wyrzucać gnój. 130 Niemka — chuda, wysoka, chodzący szkielet! — hę kuleje; w młodości ujeżdżała konie i pozostała po tych czasach pamiątka, krótsza noga i trzy wsta- ine srebrne żebra. Frau jeszcze dzisiaj przepada za ońmi, ma całą stadninę, chlubę tego rodowego ma- |ątku. Pan domu wciąż choruje, wożą go w wózku, dziewczętom kazano witać się z nim co rano. — Guten morgen, herr Rittmeister. Herr Rittmeister — tylko tak go należy tytułować, tfdyż jest wielkim arystokratą, w zamku wiszą ściemniałe portrety jego przodków w rycerskich kolczugach. Nie, nie traktował ich brutalnie ten herr, ten sparaliżowany potomek właścicieli zamczyska. .Nie bił szpicrutą, nie beształ dziewcząt, nie znęcał się nad nimi jak tamci, co na punktach etapowych z aparatami fotograficznymi w ręku wdzierali się do kabin natryskowych, żeby sfilmować nagie, bezbronne niewolnice. Ten nie pozwalał sobie na ordynarne zachowanie. Po prostu ich nie dostrzegał, kiedy przechodziły obok niego z opaskami „ost" na rękawach, były dla niego powietrzem, patrzył dumnie jakby przez nie, jakby nie były z krwi i kości. I widocznie wcale nie słyszał albo nie chciał słyszeć ich codziennego „Guten morgen, herr Rittmeister", bo nigdy nie odpowiadał. Wszystkim rządziła pani, trzymała majątek w ręku. — Nie jesteśmy parweniuszami. Mamy herb i pozostaliśmy wierni cesarzowi — mówiła z dumą i nie chciała w żaden sposób uwierzyć, że niemieccy wojownicy potrafią zaprzęgać jeńców wojennych do bron, . by przeczesywać w ten sposób zaminowane pola, potrafią wsadzać nauczycieli do najeżonych gwoździami beczek. — To niemożliwe — oburzała się. — Nie jesteśmy barbarzyńcami, to wymysły, kłamstwo! Nie chcieli być barbarzyńcami. Pani nie mogła so- 131 bie wyobrazić swego syna wśród tamtych smarkaczy z Hitlerjugend^ którzy gorzej niż bandyci znęcali się na Wschodzie nad spokojną ludnością. A może rzeczywiście nie byli tacy z natury? Ale przecież zgadzali się przez całe lata rozwijać w sobie okrucieństwo morderców i sadystów: być okrutnym, głuchym na ludzki ból — nie uważają już tego za hańbę, lecz przeciwnie, za synonim męstwa i silnej natury aryjskiej. „Nie, chce pani wierzyć, ale przecież widziałam na własne oczy, słyszy pani, widziałam!" — Pewnie umyślnie opowiadasz takie bajki, żeby nas kompromitować... Czym właściwie jesteś? — Miałam zostać nauczycielką... Nie ukończyłam studiów. — Chyba uczyłaś się niemieckiego? — A jakże. Ich bin, du bist, er ist! — i powtórzyła z naciskiem: — Er ist! Er ist! — Brawo, Frischen! Może jeszcze powiesz, że uczyłaś się naszej historii? — I waszej, i własnej... — Więc macie historię? — krzywo uśmiechała się pani. — Powiedz jeszcze, że mieliście rycerstwo. — Mieliśmy. I mamy. Był zakon Rycerzy Siczy Zaporoskiej... I Rycerzy Sywaskich i Perekopskich... Była Akademia Kijowsko-Mohylowska... — Nie słyszałam o niej. „A coś słyszała, stara jędzo? Co wiesz o nas? Nie słyszałaś naszych pieśni, nie czytałaś naszych książek, nie masz pojęcia o naszej historii! Nasze błękitne Dnie-progesy, uniwersytety, nasza młodzież, wśród której tyle było talentów, która rokowała takie nadzieje —! wszystko to nie istnieje dla ciebie! Pogrążyłaś się w swojej tępej i chełpliwej niewiedzy, w nieuctwie i spoczniesz tak w ziemi razem ze swoimi srebrnymi żebrami!... Ktoś sypnie garść prochu na te drapieżne 132 v, które nie chcą dostrzegać całych narodów z ich dążeniami, z ich życiem, z ich kulturą... Jesteśmy dla i łebie niższą rasą, półbarbarzyńcami. Dlaczego? Dla- go tacy jesteście? Co wam dała cała wasza nie-.....cka mądrość? Nauczyła was budować baraki, obo- /.a drutami? Produkować dla całej Europy zwoje ¦ I nitów kolczastych?" — Jesteście leniwi i chytrzy jak wszyscy zresztą Słowianie. Łatwo popadacie w mistycyzm, potraficie i w >dnieść rękę na cara, robicie niszczycielskie rewolucje, nieprawdaż? I bardzo jesteście podstępni, co? — Jesteśmy takimi samymi ludźmi jak wszyscy. I chcemy, żeby wszyscy byli ludźmi. — Jeśli taka jesteś mądra i sprytna, to dlaczego się In znalazłaś? Mnie twoje wykształcenie nie jest wcale potrzebne. — Pani wybaczy, ale nie prosiłam się tutaj. Nie jestem tu z własnej woli. Było to dla niemieckiego ucha logiczne i chyba na-wet wzruszyło zatwardziałą Niemkę — po żółtym per-iMminie jej twarzy o szpiczastym nosie przemknęło coś jakby łaskawy uśmiech. - Nie masz powodu narzekać. Dziękuj Bogu, że nie trafiłaś do Buchenwaldu czy zakładów, tylko do po-i idnej rodziny, do tego rycerskiego zamku. - A czyż to nie wasi rycerze włożyli nam te poni-lające niewolnicze opaski! Przecież to niemieckie no-lyce ostrzygły nas, jakbyśmy były katorżniczkami... - Czujesz się dotknięta, że ci ostrzyżono twoją brudną głowę? — zdziwiła się pani i zaczęła tłuma- że nie ma w tym nic obraźliwego, że to zabieg niczny, a poza tym tu, w Niemczech, włosy są wnnym surowcem — przerabiane są do użytku, na ok i przędzę. Z odciętych kobiecych warkoczy, takiej włosianej przędzy wyrabia się stopy do skar- pet dla tych, co służą na łodziach podwodnych, a z włosianego wojłoku robi się pończochy dla obsługi kolei państwowych... — A coś myślała? My, Niemcy, potrafimy wszystko spożytkować. To wasz nieruchawy wschodni mózg nie znalazłby praktycznego zastosowania, ale geniusz niemiecki robi z waszych włosów wspaniałe pończochy... '-¦/¦¦— Bardzo dziękuję za wyjaśnienia. Bo my, głupie, nic nie rozumiemy... Nosimy warkocze, żeby ładnie wyglądać... Na Boże Narodzenie, niemieckie Boże Narodzenie, przyjechali goście. Także syn Rittmeistra, oficer, przyjechał .wówczas z frontu na urlop. Jeszcze przedtem pani niejednokrotnie chwaliła się synem, że taki jest szlachetny, taki dobrze wychowany. A Prysja patrzyła jak starannie mył ręce ten szlachetny urlopowicz, i zdawało się jej, że zmywa z tych rąk czyjąś krew. „Ale nie zmyjesz! Nigdy!" — powtarzała w duchu patrząc na czerwone, chwytliwe jak szczypce palce, na jego pobrzękujące krzyże żelazne. Z okazji przyjazdu syna odbyło się przyjęcie. Z początku goście ruszyli całą gromadą do lasu na polowanie — na terenie kilkuset hektarów dziedzicznego lasu było mnóstwo zwierzyny, zajęcy, dzików, saren... Wracają oto ze zdobyczą, trąbią w rogi myśliwskie, jak każe stary rycerski obyczaj, rzucają odstrzeloną dzicz na stos na środku dziedzińca, przechwalając się, kto więcej zastrzelił... „A przecież ręce macie zbroczone ludzką krwią" — znowu pomyślała Prysja patrząc z dala na nieszczęsne upolowane sarny. Do Rittmeisterostwa przyjechali z wizytą jacyś świeżo upieczeni arystokraci z Berlina -z małym, ładniut-kim chłopczykiem, który przychodził czasem do obory lub kurnika i patrzył, jak Prysja pracuje, jak posypuje tam żółtym piaskiem przejście niby aleję. Ma- C czekał, aż skończy pracę, żeby się z nim pobawiła. 1 nego razu zapytał: Kim jesteś? Skąd? Jak się nazywasz? I'okazała mu opaskę (ost!) na rękawie: — Von der Ósten. Malec zrozumiał żart i roześmiał się. Innym razem młodociany Aryjczyk zastał ją w kurniku, kiedy nic nie robiła. Siedziała, niemiecka-książka leżała koło niej -— nie chciało się. jej czytać. Nie chciała też nikogo widzieć przy. sobie prócz tego jednego śmiałego chłopaka, rycerza z dalekich Gór Imery-tyjskich. Stoi oto Szamil z widłami w ręku, pomaga ludziom, co kryją chlew. Tamci są na dachu, a Szamil podaje im z dołu słomę. Na jego szczupłym, sprężystym ciele .odzież jest cała połatana, ale jest w tym człowieku jakaś nieujarzmiona duma. Przebijając widłami ciężki, ociekający wodą snop słomy, który za chwilę uniesie w górę, Szamil wydaje jakiś wojowniczy okrzyk i nawet stary Chariton nie może się powstrzymać, żeby go nie pochwalić: — Co za chłop z tego Czeczeńca! Ach, przeklętnik! Wszystko mu się pali w ręku! ...Wiercił się znudzony aryjski malec, szarpał Pry-sję za rękaw, wołał, żeby się z nim pobawiła: — Von der Osten, pobaw się ze mną!... Prysja nie poruszyła się nawet. Chłopak podkradł się wtedy zza ściany z pełną garścią piasku i sypnął jej piaskiem w. oczy... Dopędziła go w parku, chwyciła za kołnierz, kilka razy wepchnęła mu głowę nosem w śnieg i zbiła smarkacza na kwaśne jabłko, mimo że kwiczał jak zarzynany prosiak. Dała mu lanie i dopiero wtedy trysnęły jej z oczu łzy żalu, przyszło jej na myśl: co teraz będzie? Niebawem zawołała ją starsza kucharka: ¦— Coś tam nabroiła? Natychmiast do pani! 134 135 Frau siedzi w fotelu, pyta, czy to, prawda, że ona, ostarbeiterka, podniosła rękę na niemieckie dziecko. —.Rozumiesz, na co się ważyłaś? Rozumiesz, jak można wytłumaczyć twój postępek? '¦— Przecież zasypał mi piaskiem oczy. — Mogłaś w gniewie nawet skaleczyć to dziecię! — I tak już jest kaleką... moralnym.' Uważa, że wszystko mu wolno! Frau niezbyt lubiła tę świeżo upieczoną; arystokrację, uważała, że to parweniusze, i może ta okoliczność właśnie uśmierzała jej gniew.^ — Po czym go biłaś? — Po pewnym miejscu... Dzieci wszystkich ras i narodowości dostają w skórę po tym samym miejscu, mają je jednakowe... — Więcej nigdzie? — Nie. — I porządnie mu wsypałaś? — Tak. Po bladych wargach Niemki przemknął cień uśmiechu. Zbesztawszy Prysję i uprzedziwszy, żeby nie ważyła się "więcej podnieść ręki na niemieckie dziecko, obiecała, że tym razem sprawę załagodzi. Może także dlatego, że na zamku był syn, pani nie pozwalała sobie na zbyt radykalne kroki w stosunku do robotnic, nie chciała być taka zła nawet względem tych przeklętych ostarbeiterek. Robiła wszystko, żeby syn jak najdłużej pozostał w domu, puściła w ruch swoje kontakty i dzięki temu jego bilet kolejowy oddano, a frau sama kupiła mu inny, na samolot. Potem syn mimo wszystko cdleciał. A wkrótce nadeszło zawiadomienie i krzyże: młodego Rittmeistra gdzieś nad lasami ukraińskimi zestrzelili partyzanci. Frau omal nie zwariowała. 136 To ja... ja sama jestem winna... Wymieniłam bili 't... sama posłałam dziecko na śmierć! Patrząc na szczery, niepocieszony ból matki, Prysja Iowa była nawet współczuć starej kobiecie. Ukochany jedynak, nadzieja rodziny nie żył, padł ofiarą włas-ii go fanatyzmu i zdobywczej żądzy... Bryłką spłaszczonego metalu wbił się w ziemię sku-ta mrozem... Teraz tylko jego fotografia w czarnej ramce wisi w pokoju matki, cały zamek pogrążony |est w żałobie. „Może chociaż zrozumie pani ból na-zych matek, zrozumie pani może matkę moją, matkę Szamila?" \ Ale nawet nieszczęście nie uczyniło starej Niemki lepszą. Niebawem stało się zresztą coś, co wstrząsnęło wszystkimi niewolnicami. W dworskiej kuchni pracowała razem z innymi Marysia, dziewczyna z tych samych stron co Prysja, z sąsiedniego powiatu. Czasami pocieszały się wzajemnie, marzyły, że na wiosnę razem uciekną. Aż tu pewnego razu pani w żałobie weszła do kuchni, a na płycie przez niedopatrzenie Marysi właśnie wykipiało mleko i sycząca gniewnie piana wylewała się z rondla. Albo nerwy nie wytrzymały, albo odezwała się chęć zemsty za leśną partyzantkę, dość, że pani chwyciła rondel z wrzącym mlekiem i chlusnęła dziewczynie w twarz! Oparzyła jej całą twarz, bestia, wypaliła oczy... Kiedy się okazało, że dziewczyna wzroku nie odzyska, że pozostanie na zawsze kaleką, zwolniono ją — może wracać na swoją Ukrainę... I odesłano ją. Prysja nieraz wyobrażała sobie siebie na miejscu Marysi i — o zgrozo!.— doznawała w głębi duszy jakby zawiści. To nic, że oparzona, pogrążona w wiecznej nocy, ale przecież wróciła do domu, do Kraju!... Widziała już siebie, jak idzie ślepa, szukając omackiem 137 drogi na Ukrainę, staje z oszpeconą twarzą przed bratem, przed Szamilem... Ale potem otrząsnęła się z tych myśli. Nie, za nic nie pokazałaby się taka, chce stanąć przed nim w swej dawnej postaci, żeby bodaj raz jeszcze usłyszeć jego gorące, płomienne słowa: — Piękna jesteś, piękna... Szeni czirimś! Żyje z kamieniem na sercu, pod brzemieniem nieszczęścia, pracuje to w kurniku, to wyrzuca nawóz z obory, a trzej polscy jeńcy wywożą go taczkami; co ranka przyprowadza się ich do pracy z obozu znajdującego się niedaleko wśród wydm. Szerzą się tam w obozie choroby, regulamin obowiązuje bestialski, ludzie głodują. „Czyż nie pomogę im w niczym? Przecież spotkał ich ten sam los co Szamila..." Naradziwszy się z dziewczętami Prysja znalazła sposób, żeby to i owo posyłać do obozu: z rana bierze część zebranych spod kur jajek, przykrywa sianem i z wierzchu jeszcze nawozem. Polacy, już uprzedzeni, przychodzą, nic nie mówiąc odrzucają nawóz, zabierają podarunek i wracają z nim do obozu, do kolegów... Udało się, więc Prysja namówiła dziewczęta, żeby znowu spróbować. — Poślemy im blaszankę z mlekiem... Ale pewnie podpatrzył ktoś z pańskich lizusów, doniósł, bo wezwano oto Prysję do pana i stoi już dziewczyna przed herr Rittmeistrem. Wyschnięty jak szczapa, schorowany potomek rycerzy, przykuty do wózka milczek, który nigdy nie odezwał się słowem do niewolnic, teraz się nagle rozgadał, gotów jest chyba chwycić ją za gardło z powodu tej blaszanki z mlekiem, przyłapanej już w połowie drogi do obozu... — Jak śmiałaś, złodziejko?... Przecież to moje! Nie wstydziła się wcale swego czynu, spróbowała mu nawet wytłumaczyć, że to nie kradzież, dowodziła przekonana o swojej słuszności: 138 — Ma pan osiemdziesiąt krów, herr Rittmeister, \stkie prawie dojne... Czyż nie starczy dla pana żony? A tam ludzie głodują, są wśród nich chorzy... — Nic mnie to nie obchodzi. Mleko jest moją włas-nością. Możesz to zrozumieć? Moje jest do ostatniej kropli! Należy do mnie i tylko ja mogę nim dysponować! Ostatecznie to kwestia prestiżu, to nasze niezachwiane prawo! Wrzeszczał i trząsł się cały ze złości na swoim wózku. Twierdził, że. nie tyle mu chodzi o blaszankę, ile o nienaruszalność zasad, fundamentalnych zasad życiowych, Bolszewiczka, buntownica, ma jeszcze czelność nastawać na prawo właściciela, lekceważyć niemieckie porządki, ordnung!... ' Dziewczyna patrzyła na niego z nie ukrywaną pogardą. „Tak, podbiliście nas, unieszczęśliwili — zdawały się mówić jej oczy — ale przecież nieszczęśliwi bę-. dziecię także wy, niewolnicy swego bezdusznego ord-nungu!" — Oprócz prawa, panie Rittmeister, istnieje jeszcze uczucie. Zwyczajne, ludzkie... Litość, co każe pomagać człowjekowi w nieszczęściu — czy uważa to pan za przestępstwo? — Ty wschodnie bydlę! Jeszcze mnie uczysz? W obozie będziesz uczyć! Precz stąd! Do obozu z nią! Tego samego dnia tych, którzy mieli coś wspólnego z blaszanką, popędzono na stację. Wieczorem siedzieli już na czarnej platformie po węglu otwartej dla wszystkich wiatrów. Wartownik z karabinem kulił się zziębnięty nie opodal, wciągnął głowę w podniesiony kołnierz, nasunął furażerkę na uszy. Pędzi pociąg. Wszechmocny niemiecki ordnung zaciążył nad wszystkimi nieprzeniknioną nocną ciemnością. Uciekają gdzieś w nieznane czarne drzewa przy- 139 drożne, dudnią mosty... Może nastał czas pożegnania? Albo samo życie ludzkie jest wiecznym i gorzkim żegnaniem się? Dla jednych długim, dla innych natychmiastowym... Ale zawsze wielkim jak ból, jak serce pełne miłości, do kogoś... Albo może jeszcze będzie inaczej? Musi przecież istnieć świat, w którym kraje i narody nie będą wiedziały, co to najazdy, a na ludzi nie będzie się polowało jak na sarny w gęstwinach leśnych. I o najazdach, co niegdyś były, ludzie będą mówili jak o barbarzyństwie, o czymś absolutnie sprzecznym z naturą człowieka... Mknie w ciemność i dudni żelaziwem platforma. Jak niesione huraganowym wiatrem przelatują ciemne sylwetki nagich drzew, koszary, kościoły, składy... Gdzie są twoje oświetlone, wielkoduszne miasta, Europo? Nie ma ich, nie czujemy waszych ciepłych wiatrów od Atlantyku, nie słyszymy waszej muzyki organowej... Huczy w ciemności nocne, smagające chłodem i kopciem wietrzysko... Nic nie mamy. Nawet stalowych igieł, które by można połknąć. Ani świstka papieru, żeby skreślić kilka słów i rzucić w nocny mrok: „Miły, kochany mój! Żyj także za mnie. Do ostatniego tchnienia będę twoja!" UMRZEĆ NIE WOLNO Znaleźli się saperzy, znaleźli minerzy. Znaleźli się odważni ludzie, gotowi wykonać każde zadanie. Ostatnio na starym gościńcu wyleciało w powietrze kilka niemieckich wozów. Miny, pozostawione gdzieniegdzie na nie oczyszczonych z nich całkowicie polach, w jakiś tajemniczy sposób przenosiły się nocą tam, na gościniec. Ktoś je odnajdywał i ktoś zakładał. Co prawda, miny wybuchały nie na ziemiach dawnego 140 ijodarstwa państwowego i rządca Paul mógł nawet dświadczyć, gdzie należało, że na jego terenie wszystko jest w porządku, z eksplozjami jego podwładni nie mają nic wspólnego i winowajców trzeba szukać gdzie indziej. W majątku na razie* nikogo nie tknięto. Barak miał się jednak stale na baczności. Ciągły taniec nad przepaścią — takie było teraz życie jego mieszkańców. Taniec nad przepaścią w dzień i w nocy. W każdej chwili mogli wtargnąć schutzmanni, wyciągnąć człowieka z baraku lub przedsionka stajni, złapać przy pracy. I człowiek wie, że wezmą go nie za darmo. Że natrafią na ślad, co tu gadać, realny. Ale na razie nie natrafiali. Jakby ktoś czuwał nad jeńcami. Pracowali jak dawniej to tu, to tam. I tylko baczny na wszystko brygadzista Wyohoła widział, co to za praca. Symulacja — konsekwentna, przemyślana, codzienna. Przed Wychołą nic się nie ukryje, ale Wychoła milczy. Bo trudno zgadnąć, jaki wiatr powieje na froncie, jak się jeszcze obróci. Dudnienie frontu, to dalsze, to zupełnie bliskie, ostatnio zrobiło z Wychoły jakby czuły barometr. Można było zgadywać z jego humoru, że przesuwa się wskazówka barometru, zapowiada burzę. Wychoła zmuszony był tolerować nawet ów stały, ukryty sabotaż. Opór, wciąż opór — Wychoła czuje go codziennie. Niby to coś robią, ale jak! Wszystko to tylko pozór, nic im nie idzie, tu się coś urwało, tam połamało, wciąż trzeba przerabiać, naprawiać... i milczeć... Może nie umieją, ręce mają nie do takiej roboty? Nie,~ trudno tak o nich powiedzieć. Są wśród nich ślusarze, maszyniści, mechanicy. Są różni fachowcy. Na przykład taki Reszetniak: i widłami pomacha, i koni dopilnuje, i -na szewstwie się zna, na rymarstwie. Wszystko potrafią, gdy chcą: jesienią, kiedy kryli wdowom chaty, tam nie symu- 141 , lowali, pracowali sumiennie. Naprawią dach, strzechę położą, wygładzą i jeszcze przystrzygą — aż miło patrzeć. Mieszkańcy wsi pomagają im, jak mogą, pytają o radę, ufają jeńcom. Każdy z nich niby samozwań-czy oficer polityczny interpretuje po swojemu krążące słuchy, przesuwa linię frontu, dodaje ludziom otuchy. Wychoła wie o tym wszystkim. I mimo to... trzeba siedzieć cicho. Bo wskazówka barometru drga, skacze... Tamci wrócą i dobiorą się człowiekowi do skóry... Pewnego razu mimo wszystko zrobiono w baraku rewizję. Zwaliła się gromada schutzmannów nietutejszych, z powiatowej komendy policji. Przewrócili wszystko do góry nogami. Znaleźli pod pryczami kupę owsa — poznosiły to ziarno jakieś pracowite pszczoły. Zimą wielu ludzi kierowano do pracy w spichlerzu. W półmroku olbrzymiego pomieszczenia bez okien, dusznego, że odetchnąć nie sposób, w nieustannym huku wialni i sortowników od rana do nocy uwijają się postaci w wojskowych płaszczach, z workami i łopatami, krztusząc się od chłodnego, szorstkiego pyłu. Wchodzili gdzieś pod samą powałę po osypujących się stosach owsa i jęczmienia, zapadali się po pas w osuwające się, sypkie jamy. Ale kiedy za to wracali wieczorem do baraku, każdy wytrząsał po kilka garści ziarna z cholew, z zanadrza, zza kołnierzy, jeżeli nawet widzieli to wartownicy, to można się było przed nimi usprawiedliwić: nurza się człowiek po pas w tym ziarnie, nic nie widać, plewy kłują w oczy, ziarno samo się nasypuje... Wartownicy patrzyli na to przez palce, bo mieli też swój udział w zdobyczy, a resztę ludzie zsypywali w kącie pod pryczami, był to ich wspólny nienaruszalny zapas. Podczas rewizji schutzmanni sapiąc przeszukali skrupulatnie owies, ale o samym ziarnie nic nie po- n dzieli, szukali pewnie czegoś innego. Pogrzebali tyra owsie i poszli sobie z niczym. Tej samej nocy zawitał do baraku Przypadkowy I Y/.ypadek. — To dla nas ostrzeżenie — powiedział wysłu-chawszy relacji. I dodał jeszcze, że trzeba kogoś polać do miasta. Właściwie nie do samego miasta, tylko bliżej, do osiedla fabrycznego.. Jest sprawa do zała-t wienia. — Powinna by była pójść nasza łączniczka. Ale nie ma jej przecież. —Miał na myśli Prysję, swoją sio-r strę. -— Kto pójdzie? Szamil zerwał się z pryczy: — Ja. Tylko ja! Wszystko, co dotyczyło Prysji, musiał wykonać on sam, nikomu tego nie odstępował... Tak go właśnie zrozumiano... — Dobrze, pójdziesz ty — powiedział Bajdaszny, przewodniczący tego zebrania, które odbywało się przy nikłym świetle kaganka. Inni również wyrazili zgodę; Szamil zrozumiał, jak wiele przez to powiedzieli. Że jest zdolny do wykonania tego ryzykownego zadania. Że mu wierzą bez zastrzeżeń. Powierzają mu wszystko, co mają najdroższego, nawet własne życie! Zaręczą za niego przed wartownikami i kancelarią, że bez wątpienia wróci — przecież wszyscy pozostaną tu jako zakładnicy. I dlatego Szamilowi nie wolno nawet zginąć w drodze. Musi wrócić, żywy czy martwy! W owych niespokojnych czasach takie niezmiernie dalekie było to wygłodniałe, sterroryzowane miasto. Trzeba będzie iść przez wsie, w których sroży się policja, iść nielegalnie po nieznanych drogach tej zziębniętej, zagrzebanej w śniegach okupacji Ukrainy. Szamil może się natknąć na obławę, sto razy mogą gó 142 143 zatrzymać, złapać — przecież wszędzie teraz wyłapują takich jak on. Zapijaczeni, uzbrojeni policjanci mogą go rozwalić gdzieś ha miejscu w śnieżnej zaspie i przed nikim za to nie odpowiedzą, bowiem nie ma teraz 'ani cienia praworządności, która by go broniła. I mimo to Szamil niemal się cieszył, że pójdzie właśnie on, że koledzy go wybrali. Następnego dnia pomagali mu szykować się' do drogi. Wytrzasnęli jakąś zrudziałą siermięgę i zajęczą uszatą czapkę. Loszka z Kostromy dał mu swoje ciepłe onuce. Wsypano mu owsa do torby. Reszetniak jeszcze zażartował: — Jak dla konika — jarego owsa, suchego... Wymienisz gdzieś w drodze... Może na jakieś gorące jadło, żebyś nie zamarzł... Umówili się z wartownikami, ile im dadzą łapówki. Z pomocą agronoma wycyganili w kancelarii dla Sza-mila nawet jakieś niby to zaświadczenie z zamazaną pieczęcią. Że pono jest robotnikiem w tym a tym majątku i otrzymał urlop w celu odwiedzenia krewnych. Agronom, który sam podpisał zaświadczenie, dobrze wiedział, że ći mityczni krewni nie istnieją na świecie, więc uznał za stosowne ze swojej strony ostrzec Szamila: — Papierek jest niewiele wart... Lepiej się nie nawijać na o'czy tym łapiduchom. Szamil uśmiechnął się: — Wierzę w swoją gwiazdę. Na trzeci dzień przed brzaskiem wyszedł z baraku. A kiedy świtało, mijał już najdalszy pas leśny, będący miedzą graniczną majątku. Ten człowiek, który wyrósł w krainie słońca, którego grzało ciepło strzelających ku słońcu skał, pokrytych winnicami, stanął teraz twarzą w twarz z bezkresem śniegów. Przedarł się przez kolące zarośla akacji tworzące pąs leśny, 144 zyl zająca śpiącego w śniegu i odetchnął pełną rslą, poczuł zapach wolności. Barak i życie pod ¦uiwojem pozostały gdzieś tam, za plecami, za kol- tym niemal jak druty obozowe ogrodzeniem z oli- k i akacji, i pierwszym jego życzeniem, palącym, iż chciało się krzyczeć, było jedno — nigdy nie racać! Niechby zginął, byle nie w niewoli, lecz tu-taj na polu, wśród śniegów, gdzie śpiewa wolny wiatr! i >(i razu jakby z niego spadły niewidzialne łańcuchy, które krępowały go tak długo, gotów był krzyczeć /. zachwytu, chciwie pić ten wiatr wolności. Wypro-tować się tak, żeby. sięgnąć, rękawicą do nieba, do.je-)4o kłębiastych chmur. Ziemią jest tu już jak gdyby niczyja, i hieczyje niebo, i dróg nie ma żadnych. Ale nie, biegną oto słupy wzdłuż zasypanego śniegiem gościńca. Pękały tam nasze miny wypalając śnieg i pozostawiając na miejscu wybuchu strzępy nieprzyjacielskich mundurów... Szamil przeciął gościniec i poczuł się jeszcze swobodniej: była przed nim nieskończona dal, pustkowie i wolność czy bodaj jej złudzenie. Nic, tylko on sam i śniegi, on sam i wiatr! Czuje się jak młode i silne zwierzę, co wyrwało się wreszcie z klatki i objęło w posiadanie całą planetę U Wszedł na wzgórze, rozejrzał się: ledwie widać w dali sterty, rozpływają się we mgle na widnokręgu zabudowania farm w majątku. A może rzeczywiście rzuca na nie po raz .ostatni pożegnalne spojrzenie? Ale po" tej chwili zamroczenia świadomości- odzywa się od razu głos rozsądku: „A koledzy? Ci, co poręczyli za ciebie i oczekują cię bodaj martwego. Czyż wolność jest ci droższa od nich? Dla ciebie wolność, a dla nich? Jest wolność, ale jest jeszcze inne poję-cie — egoizm wolności. Czy to nie on cię teraz kusi?" Mocniej nacisnął zajęczą czapkę i ruszył. Pustka, białe milczenie, a przecież tak niedawno wszystko po- Cyklon 145 kryte było zielenią i kwieciem, huczało od pszczół, odurzało zapachem nektaru... Wszystko zasypał i pokrył grubą warstwą śnieg, tylko pas kolącego zalesienia znaczy się ciemną smugą. A dalej znowu sfalowana biel pól, garby wzniesień, zapadliny jarów, całe ciało przejmuje lodowatym chłodem, gwiżdże zamiatającym ziemię wiatrem ten surowy, jakby arktyczny świat. Ukraina, okupowana ziemia... Na wyrwanej z zeszytu kartce Przypadkowy Przypadek naszkicował mu plan, na którym zaznaczył leżące na jego trasie wsi i postawił wykrzykniki przy takich, które należało omijać. Omijał je więc. Bezdroże było mu drogą. W ciągu kilku godzin marszu natknął się Szamil wśród morza śniegów na jeden tylko chutorek, przy którym figurował na planie plus, czyli że można się tu było ewentualnie zatrzymać. Przewiany na wskroś przez wiatry, na pół zasypany,' z połamanymi drzewami — taki oto ukazał się jego oczom. Chyba dawne obozowisko polowe jakiejś brygady. Zardzewiałe, porozrzucane narzędzia zdawały się jeszcze raz potwierdzać wielką obojętność, co skuła obecnie kraj. Pługi z grudami nie zeskrobanej, przy-marzniętej ziemi... Zębate brony, spulchniarki, wmar-znięte w ziemię siewniki z tonącymi w śniegu redli-cami... Pustka i zaniedbanie. Szamilowi przypomniał się Reszetniak: z jakim żalem patrzyłby na ten nieporządek, na te na pół zasypane w otwartym stepie siewniki, z których — jak się zdawało — już nigdy nie popłynie ziarno do ciepłej wiosennej ziemi. Szamil podszedł do jednego z nich i otworzył skrzynkę — była pusta. Przypomniał sobie, że ma owies. Otworzył torbę i wrzucił do skrzyni, do nieruchomych gniazd, kilka garści „jarego i suchego". Po co? Na szczęście? Na siew wiosenny? Teraz przez całą drogę stał mu wciąż przed oczyma zasypany do połowy śniegiem ¦ w iiik jako symbol tego skutego lodem życia i smut- nadziei na coś, co przyniesie wiosna... I )alekie, głuche, jakby wymarłe wsi służyły mu za ulu orientacyjne. Od czasu do czasu patrzył na plan. Nigdzie ani żywej duszy, tylko on sam jeden wlecze '¦ przez pola, przerażająco smutny. I jeszcze gdzieś I trzez te śniegi i przewiane wiatrami przestrzenie szła dziewczyna, ociemniała i samiuteńka. Ta, która wró-rila z Niemiec z oparzelinami na twarzy i wypalonymi oczyma, co były piwne lub może błękitne jak niebo, pełne zadumy i cichej pogody. Krążyły o niej słuchy i dotarły aż do baraku. Jedna z tych, co je odesłano do Niemiec pierwszym transportem — gdzieś tam na targowisku wystawiano nasze dziewczęta, nagie, żeby wybierające je Niemki mogły się upewnić, że nie chorują te piersiste Słowianki na egzemę lub liszaje. Za ileś tam marek stargowała ją Niemka do pracy w kuchni, a kiedy się wydało, że dziewczyna ukradkiem daje pańskie kartofle polskim jeńcom, frau przybiegła do kuchni nie posiadając się z wściekłości, chwyciła rondel z płyty i chlusnęła wrzącym mlekiem dziewczynie prosto w oczy... Tak powstała legenda o czyimś życiu. Towarzyszki niedoli, Włoszki, ponoć złożyły się i kupiły jej bilet, wsadziły do pociągu. I teraz ta ślepa dziewczyna szuka rodzinnego domu, błądzi po zimowych polach, ktoś ją rzekomo widział na własne oczy, ludzie nie wątpią, że dziewczyna ta rzeczywiście istnieje — Szamil niedawno słyszał o tej ociemniałej od kobiet w spichlerzu. Jest ta dziewczyna. Może właśnie wśród tych śniegów błądzi nieszczęsna, oślepiona, jej postać splata się niekiedy z obrazem tej, co darzyła Szamila swym uśmiechem... Aż strach o tym pomyśleć! Ale dlaczego tak mu trudno odsunąć od siebie ten obraz? Dlaczego postać dziewczyny, tak mu bezgranicznie bliskiej, ukazuje 146 147 mu się raz po raz na tej białej pustyni, po której sam wlecze się o kiju, oślepiany wiejącymi w twarz wiatrami? A może oboje — ty i ona — krążycie teraz do zamroczenia w tych ruchomych śniegach, mijając się i nie spotykając? Oślepiony wiatrem Szamil może nie zauważył, że dziewczyna gdzieś tutaj blisko przemknęła w wirze zawieruchy jak piórko, może tę słabą, niewidomą istotę pędził wiatr na kolące krzewy, może upadła na zębate, zawalone śniegiem brony... Przed wieczorem stanął na jakimś wzniesieniu, na Zimnej Górze swojej samotności. Wiatr trzepoce jakąś zeszłoroczną roślinką, co się przebiła przez warstwę śniegu i rusza się u jego nóg osierocona i smutna. Majaczy w dali wieś: dymy z kominów zalatują dla kogoś ciepłem domowym, wieczornym słomianym zapachem. Tam z przodu jest pewnie rzeczka, chyba Właśnie ta stepowa, którą Bajdaszny zaznaczył ołówkiem na planie falistą linią. Ledwie widoczna wije się wśród śniegów, skuta pancerzem lodu. Płynęła kiedyś mieniąc się w słońcu, jaśniejąc pewnie przejrzystością. Pancerz jest mocny i śliski. Wszystko — skute mrozem, dyktatura lodów. Dobrze, że przynajmniej nie trzeba szukać mostka, że można się wszędzie przeprawić. Ominąć także tę wieś — figuruje przy niej wykrzyknik? Więc gdzie spędzić noc? Pod krzewem gipsówki? Droga do wsi jest ujeżdżona, zżółkła od roztartych płozami pecyn końskiego łajna, ale Szamil nie pozwala sobie z niej skorzystać, zachodzi od strony bezludnych ogrodów, skąd podkrada się zwykle do owczarni zwierz w trzaskającą mrozem nec zimową. Po twardym śniegu doszedł do stojących na skraju chat, do jakiegoś sadu ze starymi jabłoniami — ich pokręcone pnie, zda się, ugięły ze starości kolana, rozrzucone gałęzie leżą na śniegu. Krzew kaliny do połowy toną- 148 w zaspie tu i ówdzie czerwieni się gronami jagód. nie dojedzone przez wróble jagody tak nie w porę nieją swym czerwonym płomieniem wśród granatowych śniegów wieczornych... Kobieta, "która rąbała pod daszkiem drwa, pewnie mważyła przybysza, bo wciąż waląc siekierą odwró-i i la się do niego plecami. Najlepiej odejść. Nikt tu na niego nie czeka. Nie dla niego ten pachnący dym icczorny. Gdzieś się zamykają skrzypiące furtki, w innym obejściu utykający mężczyzna zasłania z zewnątrz okna słomianymi matami, a obojętne okna jakby się same zasłaniają przed Szamilem. Nikt go tu nic prosił, nikomu nie jest potrzebny. Przezwyciężając własny opór wszedł na podwórze, zbliżył się powoli do kobiety, co biedziła się nad nie dającym się porą-bać pniakiem, i niemal szorstko wyrzekł zwykłe w takich razach słowa: ¦ '. — Dobry wieczór. Nie puścicie mnie na noc? Kobieta wyprostowała się nie od razu. Długo i z gnie-em wyrywała siekierę, która tkwiła w wierzbowym pniaku. Kiedy się wreszcie wyprostowała, Szamil zo-li.iczył niemłodą już twarz, zaczerwienioną od wysiłku i mrozu, ściągnięte nieprzyjaźnie brwi. - Do wójta idźcie na noc, do gminy! Wójtowa już ¦ am naszykowała tam poduszki! I zatrajkotała, że bez pozwolenia gminy nie wolno teraz nikogo wpuszczać na noc, że na drogach wałęsa ¦ mnóstwo ludzi, żebrzą, co nocy proszą się do chaty, noszą robactwo, a chata przecież nie słońce, wszyst- ch nie ogrzeje. Dawniej przyjmowała obcych, ale już tego dość, bardzo jej to potrzebne, żeby z po- mIu jakichś włóczęgów ciągali ją do gminy/grozili... Iowa te zdawały się smagać Szamila po twarzy, po- .ającej się rumieńcem wstydu. Czyż nie ma ko- i racji? Czyż nie jest Szamil żebrakiem, włóczęgą? 149 Mało mają ludzie własnych nieszczęść, czyż chce ich jeszcze wciągnąć w swoje. Zrzędziła wciąż i beształa go, więc odwrócił się i oddalił w milczeniu, Dopędziła go na skraju ogrodu, pod kaliną, gniewnie szarpnęła za siermięgę. — Więc co, myślicie, że nie jesteśmy ludźmi? Noc zapada, gdzie będziecie spali? Jak zając pod krzakiem? — Bodaj pod krzakiem. — Wracajcie! Stał chwilę, potem mimo urazy wrócił. Otworzywszy drzwi chaty kobieta popchnęła go przez próg do wnjętrza, ku trzepoczącym w piecu płomieniom. . — Przyniosę wiązkę słomy i śpijcie na zdrowie, chaty nie ubędzie. Mam tu co noc takich jak wy lokatorów. W chacie wieczorny zmrok. Koło drzwi na zydlu stoi wiadro wody, jak widać, niedawno przyniesionej, bo jeszcze po niej pływają kawałeczki nie roztopionego lodu. Ktoś się zaniósł na piecu starczym kaszlem i zapytał: — To ty, Motria? > — Znowu lokator i jeszcze taki obraźłiwy... Nie na nas się obrażajcie. — Wcale się na was nie obraziłem. Wskazała na ławę i burknęła do nocnego gościa: — Kładźcie się tutaj — i wyszła. Szamil zdjął siermięgę, powiesił ją na widłach razem z torbą i usiadł na ławie. Na podwórzu znowu się rozległy głuche ciosy siekiery. Szamil wybiegł w samej tylko bluzie, wyrwał kobiecie siekierę z rąk... Niebawem gospodyni pozbierała narąbane polana. Nieproszony gość wszedł do chaty i pewniej już teraz usiadł na ławie. Na piecu zamigotał kaganek. Spoza komina wysunęła się rozczochrana broda. Stary wpatrywał się długp w Szamila. Zaczęło się rozpyty- inie. Skąd i dokąd idziesz, dobry człowieku, co słyną świecie? Gzy to prawda, że Niemców otoczo-pod Stalingradem? Że.nasi przerwali front, że idą pomoc pułki syberyjskie? I czy nie słyszał o nie-domej dziewczynie, co się podobno pojawiła na Za-eczu? Już nawet policja ją tropi, ale złapać ani rusz może, mimo że dziewczyna nic nie widzi, oparzo-i mlekiem w Niemczech... • Gospodarze okazali się poczciwymi ludźmi.. Dali mu |eść, z rana także zaprosili do śniadania. Żadnej za- ity nie zażądali, ale zostawił tu swój owies razem z torbą na znak wdzięczności, mówiąc, że nie chce ilżwigać niepotrzebnie ciężaru. — Wstąpcie w powrotnej drodze — zawołała za nim kobieta, kiedy wyruszył z pierwszym brzaskiem w drogę. Ale po raz drugi już tam nie zanocował. Kiedy wra-cał stamtąd, gdzie był, ostrzegły go na skraju wsi trwożone kobiety: — Nie idźcie do wsi! Rewizje tam dzisiaj, przetrząsają wszystkie chaty! Skręcił na chybił trafił na nizinę. Szedł na spotkanie nadciągającej nocy przez zamarznięte jezioro, zatrzymywał- się w szuwarach. Zawsze jakoś smutne wydaje takie zasypane śniegiem jezioro. Szepczą ¦ sobą wyblakłe, połamane na wietrze trzciny. Przy każdej ich kępce widać dołek, co dowodzi, • ¦ chociaż zwiędłe, oddychają tam w dole... Nieco dalej sterczą wmarznięte w lód łoziny. Może tutaj gdzieś się ulokować? Zarywała się zawieja, przedwieczorny mrok zasnuwał widnokrąg. Ale tu by-zacisznie. Na śniegu psie lub wilcze ślady, ktoś przejechał sańmi, pewnie nabrał chrustu, koń pozo-11 iwił zmarznięte już teraz grudki nawozu, czernieje ;asłe ognisko. Iść dalej czy tu się położyć pod l i żakiem? I nagle drgnął usłyszawszy okrzyk: 150 151 — Coś za jeden? Niespodziewana, nieprzewidziana sytuacja. Myśliwy ze strzelbą, z przytroczonym do pasa zającem wynurzył się cichaczem z zarpśli. Schutzmann — przemknęło mu przez myśl. Któż jeszcze ma prawo polować? I na rękawie opaska. Zimnymi, przymrużonymi szparkami oczu nieznajomy przygląda się spod uszatej czapki Szamilowi. Człowiek widać doświadczony, oko ma dobre, nie da się oszukać. Widzi Szamila na wskroś, widzi, co się tam kryje pod jego siermięgą, w zanadrzu, w duszy. Bez pytania chyba już odgadł, kto on taki, gdzie był i z czym wraca. Jakby go rozebrał do naga i wszystko, wszyś-ciutko wypatrzył — i barak, i kolegów, i tych hutników z osiedla, z którymi Szamil spędził dzisiaj noc przyglądając się, jak przy piecu, niby jacyś alchemicy, przy świetle karbidowki robią części radiowe i odlewają łyżki z białego, pogiętego metalu... — Mam dokument... — Nie warto. Pójdziemy do komendantury i tam się wyjaśni... Starszy wiekiem, twarz spokojna, nawet nie antypatyczna. Tęgi, z brzuszkiem. Pewnie ma rodzinę, żonę i dzieci. Czekają na zająca, którego ojciec przyniesie. Odstrzelił przecież nieszczęsnego szaraka, chyba jeszcze ciepły wisi i obciąga pas myśliwego. Dobry widać strzelec. Nie, nie uda się go przebłagać, nie puści. — Może mnie puścicie? Niby wcale się nie widzieliśmy. Pójdziemy każdy swoją drogą. — Rozminąć się? O nie, mój człowieku, nie ma gdzie, świat jest teraz za ciasny. - I wprawnie zdjął- z ramienia strzelbę. — Marsz! Marsz! Idą przez jezioro. W stronę wzgórza, na którym widać porozrzucane chaty wiejskie. 152 Idą. W milczeniu. Dwaj zupełnie sobie nieznajomi, ,i zychodziła. Nie można się było przeprawić. Nie wie-^ l/.iała, że Iwana ciężko pobito, że cały posiniaczony ledwie się teraz porusza po stajni. Powtarzał .wszystkim, że sam nie wie, za jakie to grzechy. Była przed tą historią wielka panika. Wokół sta jen warsztatów leżała jeszcze brudna śnieżna breja, kiedy po raz pierwszy rozległ się grzmot. Niezwykła była barwa jego huku — nie strzelał z wiosenną lekkością ku niebu, tylko toczył się ciężkim basowym warkotem po horyzoncie... Jak się wszyscy ucieszyli! Jak rozbłysła w oczach ludzi nadzieja! Niebawem runęło na majątek wszelakie plugastwo, przerażeni, ogarnięci paniką uciekinierzy od strony frontu. Komendanci, wójtowie, schutzmanni... Na saniach i wozach załadowanych dobytkiem. Przypędzili tabuny koni — z liszajami, świerzbem, bolączkami. Majątek wyglądał teraz jak jeden olbrzymi koński lazaret. Konie sortowano, co zdrowsze pędzono dalej, za Dniepr, może na kiełbasę dla Niemców, a z pozostałych, zmordowanych, utworzył się na miejscu cały tabor pod gołym niebem — stajen nie wystarczało. Poza tym w stajniach zatrzymywali się na noc uciekający ze strefy przyfrontowej schutzmanni, dla których nie znalazło się nic lepszego prócz żłobów i kątów pod żłobami czy w przedsionkach, gdzie też zalewali swój lęk bimbrem i wyczekiwali, aż się burza uspokoi i wyjaśni sytuacja: wracać z powrotem czy uciekać jeszcze dalej? Wtedy właśnie pobito Reszetniaka. Pewnej nocy przyjezdnym zginęła broń — z sań czy przedsionka stajni — i zakotłowało się od razu: kto ją mógł ściągnąć? Rzecz jasna, że przede wszystkim przyparto dq muru starszego stajennego. 155 — Gdzie jest broń? — Ałboż jestem tu stróżem? — Musisz wiedzieć! — Nic nie widziałem i nie słyszałem. Gzy mieliście ją w ogóle — też nie wiem. Bili go długo i zaciekle dopytując się, gdzie jest broń. Nie mogła przecież ulecieć z wiatrem. W baraku przez cały ten czas atmosfera była na-elektryzowana, pełna wyczekiwania. Ludzie zamierzali się przebić przez linię frontu, natychmiast kiedy się zbliży. Front nie zbliżał się jednak. Grzmiało krótko i przestało. Nic nie było słychać, mimo że wytężali uwagę. Trzeba było znowu brać widły, wory i łopaty. I coraz więcej sił i nerwów kosztowała tajna robota nocami: broń, którą zdobył Reszetniak, nie próżnowała... Opadła woda po stopniałych śniegach, wszędzie na zalewanych obszarach i wśród zarośli wierzbowych znaczą się niby granica wiosny smugi wyschłych zeszłorocznych liści i wymyte warkocze obwisłej trawy. Szkapy, których nie odesłano na kiełbasę, kazano przetransportować na obszary zalewane, na wyspy. Będzie tam koński lazaret. Jedne się powystrzela, inne odpasie. Na pastucha wyznaczono profesora Izium-skiego, a do pomocy mu dano... — Pójdziesz ty, Kołosowski — zarządził Wychp-ła. — On jest profesorem, ty studentem, będzie cała końska katedra. Udał się więc Bohdan do tego końskiego leprozorium. Na -skraju ziem dawnego gospodarstwa państwowego, gdzie kończy się płaszczyzna pól i widać opadające w dół, porosłe tarniną jary i glinianki, a dalej na południe lśni zalana słońcem łacha. Ze wzgórza roztacza się po sam widnokrąg ta nieogarniona, migotli- 156 dal, w której toną porozrzucane dokoła wsie. Bły-y rozedrganym światłem kręta rzeczka stepowa, a raz przygasa wśród rzadkich zarośli i zagajni-przybrzeżnych, to znów rozbłyskuje w miejscach "iwartych, żeby potem podzieliwszy się na odnogi stosie powoli swoim rozgałęzionym ujściem do po-w./nych wód Dniepru. Mgła. Stoi Kołosowski, patrzy, na zamgloną nizinę i oto obraz koni, jakichś niezniszczalnych, wyłania się z dali czasów i epok. Od rydwanów egipskich przyga-lopowały przez stulecia do tego żelaznego wieku XX... < .'dzież jest ten lazaret? Te rumaki? Ujrzał je wresz-cie: drobne, niepozorne, jakby przekształcone przez zkło pomniejszające w muszki... Chodzą we mgle wśród wierzb i pasą się leniwie... Kołosowski zszedł w dół i przeprawił się przez potoczek, ciepły i przejrzysty, że widać było dno. Za ;zarawo srebrzystymi krzewami, na których powódź porozwieszała liście i zeschłą trawę, pasie się pokryta liszajami klacz. Sądząc ze sposobu,„w jaki się porusza i wysoko zadziera głowę, ma spętane nogi. A może poranione. Lub w ogóle pasie się tak na trzech nocach. Ile ich tu chodzi, wybrakowanych, nieszczęsnych, w tym końskim leprozorium? Wychudłe, sparszywia-le. Z ranami i strupami. Gzy, zapach karbolu... Jeden z koni stoi, nie pasie się. Jakoś żałośnie obwisła mu warga. JNTie, nie śpi. . Fioletowe oko zwróciło się na Bohdana pełne smutku i jakiejś własnej, końskiej zadumy... „Jesteśmy tylko końmi, nie ludźmi. Ale mamy tak-swój koński los. I smutek swój, i ból. Może nikt 7. was, ludzie., nie wie, że konie umieją krzyczeć. Nie-ielu z was słyszało, jak konie krzyczą. Kiedy gniotą 1 ¦ czołgi zapędziwszy gdzieś do rozpalonych kamie-. Poranione, zaszczute, miażdżą nas czołgi 157 gąsienicami na krwawą masę, wyciskają z koni życie przygniatając wraz z uprzężą do skał. Nasze końskie oczy, rozwarte z bólu i rozpaczy, po raz ostatni widzą zielony świat, zwrócone już w mrok niebytu. A przecież widziałyśmy bryłowate granity Podola! Oswoiłyśmy się z artyleryjską kanonadą. Nie zdradzałyśmy strachu w ogniu bitewnym. A te, co ocalały z bitwy, chrapiąc przepływały Dniepr. Znowu były walki i okrążenie. Konie też się bierze do niewoli. Teraz jesteśmy tutaj. Rządca Paul sam, we własnej osobie, nas posortował. Chodził wskazując szpicrutą, wypatrywał, a my znienawidziłyśmy jego wstrętnie załamaną dżokejkę, jego ośle uszy i szpicrutę. W stajniach zostawił te silne, zdolne do pracy. Wszystkie teraz pracują — w chomątach, w zaprzęgach... Pozostałe wybrakował, żeby nie-robiły mu wstydu w razie, gdyby się pojawiła inspekcja z gebietu. Te, u których podejrzewał nosaciznę, kazał powystrzelać, mamy tu swoje końskie cmentarzysko. A my, wybrakowane, które oddano pod opiekę pro-fesora-pastucha? Popędzono nas na wyspę1, do tego leprozorium wśród wierzb. Pasiemy się, póki nie nadejdzie dyspozycja w naszej sprawie. Może przydamy się jeszcze Rzeszy razem z naszymi krostami. A może po pewnym czasie też nas powystrzelają, żeby zedrzeć z nas skórę? Slepniemy tu od blasku wody, sparszywiałe, zalatujące karbolem i formaliną. Przez cały dzień tną nas gzy, oblepiają pokryte krostami ciała nieszczęsnych koni, wytrąconych z biegu wydarzeń, chyba już na zawsze wyłączonych z życia. Chodziłyśmy w zaprzęgach artyleryjskich, nieobce nam były huraganowe gonitwy, podobne byłyśmy do tych dawnych, opiewanych... Od białych koni starożytności, od rajdów czerwonych taczanek do tych wy- ¦ ilzniałych szkap z lazaretu — czyż taki jest cykl -ego życia? Stamtąd, gdzie dorównywałyśmy wo-ownikom pędząc po polu bitwy, do tego marnego bytowania i wiecznego smutku tego leprozorium, na któ-skazano poranione, owrzodzone konie, ze splątanymi rrzywami i natartymi do krwi szyjami. Gzy, dokuczliwe muchy siadają na naszych zropia-łych ranach. Pasiemy się wśród wierzb, nikogo nie widzimy, nie słyszymy znikąd rżenia. Czasem tylko ktoś nas zobaczy przypadkiem z daleka, z glinianek, z urwisk: co za konie? Czemu tak się błąkają samo-pas? Czemu tak smutnie machają buńczukami ogonów?" 19 Cień dawnego profesora Iziumskiego, który kreślił mapy nieba i kierował teleskopy w głąb wszechświata, teraz zgarbiony i zrezygnowany drzemał pod szałasem, wśród uździenic i derek, w narzuconej na ramiona zniszczonej, wyrudziałej siermiędze... Ze zwichrzoną brodą, z popękaną skórą na nogach... Nie, nie drzemał jednak. Poruszając wargami profesor w skupieniu coś kreślił patykiem na piasku. Ów wyspiarski Archimedes w łachmanach nawet nie zauważył w pierwszej chwili Kołosowskiego, a zauważywszy zamazał patykiem swoje, rysunki; pozostało tylko, jakieś poszarpane koło. — Co to, zegar słoneczny? — Słońce mnie teraz nie interesuje. — A cykl aktywności słonecznej... Wiatr słoneczny, i ijemnicze protuberancje — wszystko ta przecież po-. < istało? Profesor przyglądał się bacznie Kołosowskiemu. ,Nie Od dzisiaj zna tych chłopców z baraku. Kiedy pracował jeszcze w oborze pilnując byka rozpłodowego, któ- f 158 159 ry go omal nie uśmiercił, astronom zaprzyjaźnił się z jeńcami. Obserwował ich z zainteresowaniem: co to właściwie za ludzie? Skąd się bierze ta ich żywotność? Jaka siła, jaka mądrość jest tym eliksirem, który nie pozwala im upaść na duchu i załamać się? Są wśród nich ludzie o rycerskich przymiotach" — zapewniał niekiedy żonę, która razem z nim, z profesorem, wprzęgnięta do sanek, dotarła tu z miasta przez zawieje pierwszej okupacyjnej zimy. Ta uczona, docent, genetyk, piele teraz groch i fasolę w jednej z brygad ogrodniczych. — Wychoła znalazł jej zajęcie, stosowne do jej specjalności... — Nie w głowie mi teraz burze słoneczne, młody człowieku. Ziemskie burze, te niesłychane dysonanse i dysharmonie — ot, co jest warte zastanowienia... Człowiek, cokolwiek się dzieje, jest koniec końcem uniwersum... Alfą i omegą wszystkiego... Tak czy nie? — Porozmawiamy o tym jeszcze. A na razie mam zaszczyt się przedstawić: student Kołosowski, skierowany do dyspozycji pana profesora. — Też do tego końskiego piekła? Cóż, we dwójkę będzie raźniej. Nawet tutaj, na samym dnie życia. Od dawna proszę o pomocnika, nogi fekie mam opuchnięte, że czasami nawet wstać nie mogę... Chroniczny reumatyzm, a tu nocą bywa wilgotno... Na pastucha potrzebny jest ktoś młodszy. Bohdan obrzucił wzrokiem konie. — Podobno są tu chore na nosaciznę? — Bajki. Chore na nosaciznę zastrzelono, zresztą wątpliwe, czy była to nosacizna. Może po prostu nie spodobały się folksdojczowi z powodu swego nierasowego wyglądu, a uważa się przecież za znawcę, za konesera... Przed wojną był podobno dżokejem w jakiejś stadninie, pielęgnował konie czystej rasy na eksport... 160 Czy są wśród tych ocalałych takie, które po pewnym czasie jeszcze by się nadały pod siodło? Profesor wyczuł w tych słowach jakąś aluzję, coś wieloznacznego. Tego i owego domyślał się już przedtem, od czasu, gdy krążyć zaczęły słuchy, że nocą-nie-znana ręka uśmierciła jeszcze jednego zdrajcę, jeszcze jakiegoś schutzmanna polującego na ludzi wyprawiła na tamten świat... Woli się jednak nie wtrącać do tych spraw, jakkolwiek sympatyzuje ze zdolnymi do działania ludźmi. — Przychodzą powoli do siebie — profesor jakby machinalnie, jednym pociągnięciem patyka powiódł po piaski!, na którym pojawiła się nienaganna w swoim kształcie elipsa. — W ogóle są to pokorne, poczciwe stworzenia, myślę, że o wiele łatwiej można się z nimi porozumieć niż z niektórymi dwunogimi. Pewnie, nieme to, milczące bydlę, ale też wiele rozumie. Koń wrażliwszy jest na dobre słowo niż na bat... A propos, czy wie pan, co powiedział Arystoteles o psychice koni? O walorach duchowych istot, które odtąd będzie pan paść i myć roztworem karbolu? — Arystotelesa czytałem, ale o koniach... jakoś nie pamiętam. — ^Zgadzam się z nim, że te nieme stworzenia wykazują pewne zadatki, zalążki tych samych stanów duchowych co ludzie. Dobroć lub złość, odwaga lub tchórzostwo, charakter łagodny lub gwałtowny, pod-stępność lub prostota — wierz mi pan, że zalążki tych cech posiada również koń. Sam się pan przekona. Radzę obserwować, skoro już pan trafił na to lazaretowe wygnanie na krańcu wszechświata.., — Przyniosłem soli i trochę kaszy... — Bardzo dobrze... A ja mam menażkę. W pobliżu znaczyła się na piasku czarna plama wygasłego ogniska, a obok leżała na boku okopcona 11 — Cyklem 161 menażka z przyschła, nie wyskrobaną sałamachą. Unosiły się nad nią muchy. — Co tu można robić? — nachyliwszy się rozważał profesor. — Chyba coś pisać — w niemieckim guście traktat o Niewoli, O jej istocie. Poddać ten stan, że tak powiem, analizie widmowej, zbadać wszechstronnie... Dlaczego na przykład ciemięzca nie może uznać w człowieku jego samoistnej wartości? Bo przestałby wtedy być ciemięzcą! Czuje się dotknięty już tym samym, że ktoś jest człowiekiem i pretenduje do pełni praw ludzkich. Przecież ujmuje wszystko po swojemu. Bezprawia nie uważa za naruszenie normy, lecz właśnie za normę. Nie możemy się z nim porównywać, nie powinniśmy, nie jesteśmy do tego zdolni! Przez samo swoje istnienie, szczególnie zaś przez swój intelekt po prostu go obrażamy. Nasze miejsce jest w jarzmie, skąd tu intelekt! A skoro mimo wszystko się nie załamaliśmy, mamy jeszcze jakieś walory, to jest to w ogóle oburzające, wprost karygodne. Bo jeżeli rzeczywiście nie jesteśmy małpami, tylko takimi samymi ludźmi jak ten, co się wylągł' gdzieś nad Renem, to jakież ma on prawo do nas, prawo, by rozporządzać się nami bez ograniczeń? Tylko dlatego, że głośniej potrafi krzyczeć: weg, zuruck? A więc sama jego logika, logika mocniejszej pięści wymaga, żebyśmy przynajmniej w jego pojęciu byli czymś podrzędnym, upośledzonym, prymitywnym. Prawo do wysługiwania się okupantowi gotów jest on jeszcze uznać, ale tylko to jedno „prawo", nic więcej! Jeżeli człowiek, powtarzam, nie załamał się, nie upadł na duchu, nie mogą go uznać, konflikt jest tu nieunikniony... I wreszcie spostrzegawcze oko zauważy jeszcze coś ważnego — ciemięzca ulega degradacji szybciej niż jego ofiara. Niech pan zapamięta to sobie... Warto pi- I na taki temat pracę dyplomową. A może ma pan zamiary? — Mam zamiar obserwować z panem profesorem gwiazdy. Co prawda, lunet nie mamy... Pewnie gdzieś i im po panu profesorze tęsknią teleskopy? — Ani słowa o teleskopach — profesor gniewnie potrząsnął kudłatą czupryną. — I nic o gwiazdach! (Idzie je pan widział? Na tym niebie ich nie ma. Od dawna nie ma. Garbate samoloty z ładunkiem bojowym — to teraz jedyny ruch ciał niebieskich nad nami!... , , Obrośnięta i obrzmiała, jeszcze niestara twarz profesora nachmurzyła się, oczy przesłoniła mgła zadumy i smutku. — Jestem jednym z tych naiwniaków — nachmurzył się także Bohdan — co wierzą w gwiazdy. I w słońce... I w takich ludzi jak pan profesor. Wierzę w niespożytość ludzką. Astronom milczał, w jego piersiach sapał, zda się, olbrzymi miech kowalski. — Mówi się — nieśmiertelność... A może to nic innego, jak powszechna wola życia? Cokolwiek by było — bo przecież odczuwamy taką potrzebę — nie zniknąć! Może w tym pragnieniu przetrwania objawia się właśnie tajemnicza siła życia, odlana w formie jakiejś wyższej realności kosmicznej? Bo rzeczywiście, trudno się pogodzić z myślą, że znikniemy bez śladu i my sami, i nasi bliscy, najdrożsi... Ale ostatecznie jest to uczucie na wskroś intymne i każdy odczuwa to chyba na własny sposób... Wcześniej czy później, rzecz jasna, skończy się to wszystko, mam na myśli ten obecny kataklizm. I ludzkość musi postawić sobie wtedy pytanie, dlaczego to było. Dlaczego stało' się możliwe? Dlaczego stulecie najwyższej cywilizacji splamiło się takimi zniszczeniami i zbrodniami, takim 162 163 upadkiem, że wszyscy nasi przodkowie, wszyscy Ko-pernicy i Kanci przewróciliby się w grobie? — Filozofowie też są winni. — Możliwe. Ale co dalej? Jak przebiegnie dalsza droga ku owej „wiecznej harmonii"? Może znowu przez ruiny, przez żywe dusze? Po raz drugi? W drugim, może jeszcze straszniejszym cyklu? — Profesor westchnął. ¦— Wydaje mi się czasem, że starożytni filozofowie hinduscy byli bliżsi prawdy niż my, Europejczycy. Zajrzeć w głąb swojej duszy... Poczuć więź ze wszystkim, co żyje... Napisać na pasach nie „Uber alles", nie „Gott mit uns", tylko „Jestem człowiekiem! Żyję dla 'miłości i twórczości!" Wszędzie musi zapanować miłość odporna na wszelką szpetotę, czysta i wolna jak tchnienie wiosny... Bowiem jeżeli ambicja, pycha i tępa buta będą mi dyktowały moje postępki, pozostanę ślepcem. Okrutnym i tragicznym ślepcem, niczym więcej... , Profesor wstał powoli, nie prostując swej potężnej postaci oparł się na kiju i rozejrzał po swoim smętnym państewku — może liczył konie? Obrzucił je spojrzeniem i powiódł wzrokiem po zaroślach wierzbowych i dalekiej, mieniącej się w rozgrzanym powietrzu łące nadrzecznej, jej srebrzystej zieleni i wodzie: Gratias ago tibi, Domine, quód fui in hoc mundo... — Uczyłem się łaciny, ale niewiele ¦— przyznał się Bohdan z uśmiechem. - — „Dzięki ci, Boże, że byłem na tym świecie..." i tyle. „Co nam powie ten mądry, czytający w gwiazdach uczony, kiedy zwrócimy się do niego w naszej sprawie? — pomyślał Bohdan. — Kiedy mu zaproponuje- 184 walczyć z narażeniem życia o ten tak drogi mu it?" ; . — Końskie piekło, koniec wszechświata — na głos niił swoje refleksje profesor. — Ta bujna przyroda, i.isne wody, raj pod cichymi niebiosami... Wszystko to pizyja kontemplacji. Zapatrzeniu się w siebie. Wprawia w jakiś półsen... — Dobrze by było żyć jak roślina? Być niewidocznym? Przyglądać się gdzieś z kąta,, co się dzieje na scenie życia? — Rozumiem pańską ironię. Uważam nawet, że jest usprawiedliwiona. Tacy jak pan mają prawo ironizować, jest pan widocznie człowiekiem czynu. A* działanie, czynne dobro znaczy chyba więcej od wszystkich rozumów... Ale niech pan zrozumie również mnie. Stan człowieka, którego ze sfer niebiańskich strącono. w mierzwę... Czasami wydaje mi się rzeczywiście, że pogrążam się w jakimś głębokim półśnie, i że nie ma na świecie nic lepszego niż samo życie, że po prostu żyć — w tym jest właśnie prawda. Przez chwilę rozmyślał w milczeniu, wreszcie polecił Bohdanowi, żeby szedł za nim. Kołosowski sądził, że astronom prowadzi go do chorych koni, chce mu pokazać jakąś szczególną ranę, przemyć ją... Ale profesor skręcił w zarośla i Bohdan, który przedzierał się za nim, nagle przystanął -— między korzeniami leżał tu stos... siodeł. Dla tych szkap z lazaretu, które wkrótce będą bojowymi końmi i służyć będą konspiracji. 20 W jednej z nocnych akcji zginął SzamiL Na kilka dni przedtem, wróciwszy z węglem ze stacji, mówił wzburzony do kolegów: 165 — Załadowują czarnoziem! Już nawet czarnoziem biorą do niewoli! Tak, dotychczas chwytali i odsyłali ludzi do nienasyconej Rzeszy, a tego lata zaczęli nawet zgrzebywać z pól czarnoziem. Tę najżyźniejszą ziemię, całą przepojoną gorącym tchnieniem życia; ziemię, która wprost dyszy słońcem, łapczywie zgarniali z pól przy stacjach, wieźli, ładowali na platformy. Odwieczny skarb narodu, ten ukraiński dobroczynny czarnoziem, który co lata oddawał swoje siły żywotne smagłym, jędrnym kłosom, miał odtąd użyźniać postne, szare gleby Europy. — Wśród tych, co tam pracują pod konwojem, są... wiecie kto? — opowiadał dalej Szamil. — Niemcy antyfaszyści! Bo kiedy się wartownik odwrócił, jeden z nich powitał mnie podnosząc w górę pięść ¦— że niby Rot Front, kamerad!... — Słowem, na ziemi, którą Niemcy ujarzmili, sami Niemcy znaleźli się w niewoli — odezwał się ktoś z przysłuchujących się. Bajdaszny, jak się okazało, wiedział już o tych niemieckich więźniach, którzy teraz pracowali na stacji. Rzeczywiście byli wśród tych Niemców antyfaszyści, właśnie nawiązywał z nimi kontakt. Bajdaszny dał nawet do zrozumienia, że wkrótce może odbędzie się jeszcze jedna akcja, trzeba będzie odebrać Niemcom Niemców. — Niech wszyscy wyzdychają, mam jeszcze głowę dla nich nadstawiać — powiedział sanitariusz weterynaryjny. Wereszczaka. Tego Wereszczaki, działacza, jak go żartem nazywali ludzie w baraku, przez długi czas do poufałości z sobą nie dopuszczali i sprawdzali dając mu drobne polecenia, czym Wereszczaka czuł się zresztą bardzo dotknięty: bo przecież swój chłop z niego, z kijowskiego 166 Okrążenia, przyszedł do tego gospodarstwa państwowego z bagien łochwickich jeszcze w czterdziestym pierwszym roku. Z wytrzeszczonymi oczyma, z mar-Bem na twarzy wymachiwał z godnością swoją wysmal-cowaną torbą weterynaryjną z różnymi konowalskimi przynależnościami, wylegiwał się leniwie w cieniu koło tajni lub pod wierzbami na Wyspie i wciąż dawał ludziom do zrozumienia, że dawniej wcale nie był taki zaniedbany i nie zalatywało od niego na milę karbolem, że pracę miał koncepcyjną! I że niby to nie docenia go Bajdaszny, od którego jest w rzeczywistości wart o wiele więcej. Kiedy front zaczął się zbliżać, coraz częściej słyszano od Wereszczaki: „Muszę kogoś zabić! Bodaj przydusić jakiegoś przybłędę, bo inaczej z czego właściwie zdam sprawę?" Radzono mu: „Idź, zabij Hitlera", co go jeszcze bardziej gniewało. Trawiła go głucha zazdrość o Bajdasznego, a ponieważ uważał, że sam by tu mógł być dowódcą, przy każdej sposobności manifestował, iż nie zgadza się z Bajdasznym. Tak samo było tym razem. — Może kogoś tam boli serce z powodu szkopów — śledził -— ale co do mnie, to uważam, że szkopy są szkopami. Gdzie ta ich rewolucja? I ci twoi kopacze - chmurnie spojrzał na Szamila — jeszcze trzeba ustalić, czy są istotnie antyfaszyisłami... — Nie ulega wątpliwości, że to antyfaszyści — zapewniał Szamil i opowiedział, co słyszał na stacji: ci Niemcy, co załadowują platformy, dziurawią je ukrad-kiem, żeby podczas biegu pociągu ziemia się wysypywała... A na jednej z platform jakaś uczciwa ręka wypisała na dole kredą: „Z Ukrainy. Zrabowana ziemia..." — I tak im nie wierzę — uparcie powtarzał Weresz-¦ ika. A ja wierzę! — zawołał Szamil z przejęciem. — 167 Warto było widzieć jego spojrzenie, jego powitanie „Rot Front"... I jeżeli dostaniemy rozkaz, żeby ich odbić, pójdę pierwszy! „Jak dziwnie bywa w życiu ¦— myślał Kołosowski. — Wprawdzie ich obu, Szamila i Wereszczakę, łączy wspólny obowiązek, ale chyba nigdy nie potrafią się z sobą porozumieć..." Rozłąka z Prysją, palący ból, który Szamil stale nosił w sercu, nie złamały go. Wierzył, że dziewczyna tak czy inaczej ucieknie, wróci z pruskiej katorgi, jeszcze go uściśnic, jeszcze będą razem chodzili na akcje. Przez cały czas jakby czuł na sobie, jej spojrzenie, biegnące ku niemu gdzieś stamtąd, z daleka. Nic nie znaczyły żadne przegrody dla promieni jej dobro-ci, pokonujących wszelkie odległości i wszędzie odnajdujących Szamila, zdolnych go ogrzać wśród chłodu życia... Nawet kiedy wybierał w lazarecie konie, które mogłyby jeszcze nadać się pod siodło, objeżdżając je i popisując się swoją kawaleryjską chwackeścią na łąkach, swoimi imponującymi „świecami", w których podnosił je na tylne nogi, nawet wtedy mu się zdawało, że Prysja skądsiś się przygląda i podziwia go... Szczyciła się jego odwagą, podtrzymywała w nim nieustraszoną uczciwość, błogosławiła na każde dobre poczynanie... Szamil wymyślił sobie nawet takie fantastyczne powiązanie: będzie żył i żadną kula go nie trafi, póki bije gdzieś serce jego ukochanej... Ale przestało widocznie bić owej nocy, kiedy Szamil wraz z kilkoma jeźdźcami przygalopował na linię kolejową, żeby wykonać zadanie. Dowiedziano się, że owej nocy przejedzie pociąg z bronią na Wschód i postanowiono zrobić zasadzkę na jednym z odcinków stepowych, ale o północy zamiast spodziewanego pociągu towarowego z ciemności wyłoniła się nagle drezyna patrolowa. Wywiązała się strzelanina, większość faszystów rozwalono koło drezyny, ale Szamil został śmier-l( lnie ranny w tym starciu. Kiedy Bohdan z chłopakami z Dolnych Taburyszcz, z których jeden również był ranny, doniósł Szamila do nasypu, gdzie rosły słoneczniki, jego przyjaciel jeszcze oddychał, ale charczał już zachłystując się krwią. Potrzebny był bandaż. Bohdan zdjął i podarł koszulę, ale już się to na nic nie zdało. Nachylony nad Szami-lem Bajdaszny trzymał go za rękę wymacując tętno i słuchał jego półszeptu przerywanego przedśmiertnym charkotem. Szamil wydał jakiś niezrozumiały gardłowy dźwięk — chyba w swoim języku ojczystym... Może jakieś czułe słowo pożegnania. Może to imię swojej siostry usłyszał Bajdaszny w tym gardłowym charko-cie... Zamilkł Szamil, zamilkł na wieki. Bajdaszny wciąż jeszcze trzymał go za rękę jakby w nadziei, że tętno ożyje, ale nie ożyło. Zgasło... Bajdaszny zabrał się do kopania dołu bagnetem. Wszyscy pomagali mu w milczeniu. Sucha ziemia pod słonecznikami teraz, nocą, pachniała jeszcze dniem, słońcem. Rozgrzebywali jąrękoma, spiesznie bili w nią bagnetami. Zabrali potem z kieszeni na piersi Szamila bojowy order i jakieś zbroczone krwią papiery. Zniknął Szamil w ziemi, zniknął troskliwie przykryty szorstkimi liśćmi słoneczników. Chwila smutnego milczenia zastąpiła salwę honorową. V . Czymś zaniepokojony Bajdaszny wyprostował się nagle, nastawił ucha. Wszędzie dokoła rosły słoneczniki schylając swoje ciężkie głowy. Bez kwiatu, bez pszczół, bez nektaru... Czarne. — Jakieś szmery? Któryś z taburyszczan nasłuchiwał chwilę i powie-il/.iał: 168 169 — Pewnie tutejsze dziewczęta chowają się w słonecznikach... Te, co- uciekły przed łapanką. Jak się okazało, cała ciemność, cały bezkres słonecznikowych zarośli wypełniony był gromadami dziewcząt, które strach wypędzał z okolicznych wsi. Polowano na nie w owym czasie ze szczególną zajadłością. Gebiet nie wykonywał planu rekrutacji robotników, odwlekał się dzień odjazdu siódmego transportu z podlegającą rekrutacji młodzieżą... Po całej okolicy myszkowali schutzmanni, bili nahajami rodziców, wyławiali coraz nowe niewolnice, nieszczęsne siostry Prysji... Ściągali ze strychów, wywlekali za warkocze z piwnic i przy wtórze kobiecych lamentów wiedli przed komisję; łapali kogo się dało na drogach. Jakby cały świat podzielił się teraz" na tych, których się wyłapuje i łowi, oraz na ich prześladowców, łapaczy... Pięciu jeźdźców i jeden koń między nimi luzem mknęło w ciemnościach wzdłuż pasa leśnego, nie po drodze, tylko między zaroślami i polem. Szumiały burzany pod końskimi nogami i brzuchami. ' Koń pod Bohdanem pochrapywał z wysiłku, sadził naprzód, a tętentowi jego kroków towarzyszył jakiś bulgot w końskiej piersi i wnętrznościach. Pas ochronny znaczył się z boku jak ciemny wał, niepodobny nawet do leśnych zarośli, wezbrany ciemnością, pełen czegoś tajemniczego. Czasami gałęzie akacji smagały po twarzy i niby druty kolczaste chwytały Kołosowskiego za kolana, zaczepiały o końskie boki, więc wrony był coraz niespokojniejszy. Niebawem wzeszedł księżyc. Purpurowy, niezwykle duży, wytoczył się i świecił przez ścianę pasa leśnego. „Wschodzi gdzieś nad Imeterią" — pomyślał Bohdan i z przejmującym bólem spojrzał na konia, fetory w tamtą stronę niósł jeszcze Szamila, a teraz chwieje się na jego grzbiecie puste siodło. Dotarli wreszcie do żuław z ich potokami, bagnis- imi i jeziorami. Koń Bohdana zatrzymał się nagle i niepokojony, stał jak wryty i bał się stąpnąć, czując w dole wodną ciemność. Myśli, że tam głębina, niebezpieczeństwo. Straszno mu wejść nogami na te płachty nieba. Opiera się, nie idzie. A może tu rzeczywiście głęboko, może to bagno? Zdaje się, że właśnie to porosłe przy brzegach nenufarmi trzęsawisko Kołosowski widział niedawno, kiedy księżyc był wysoko na niebie. Widać wtedy było nawet, jak po wodzie biegają jakieś pajączki, długonogie owady, co to nocą nie śpią, tylko ślizgają się po lustrzanej tafli rozlewiska, znacząc lekkimi muśnięciami księżycową wodę... Teraz nie widać ich jeszcze. Szmat nieba pod nogami, czerń i nic więcej. Tuż blisko zahuczał puszczyk na wierzchołku wierzby. Koń strzyże uszami, chrapie, cofa się przed liliami wodnymi. —- Nuże, ruszaj! Z irytacją Bohdan bodzie go ostrogą, koń daje wreszcie susa i zmąciwszy wodę szybko przenosi Bohdana na drugą stronę. Nie opodal już parskają konie kolegów. Mkną krzewy, mkną wierzby w swoich nocnych, fantastycznych kształtach. Chrapie galopujący koń, świszczę mu wciąż w piersiach... Bajdaszny przynagla, bo księżyc wznosi się coraz wyżej i konie muszą być w porę na miejscu — jeszcze niejedną noc spędzą pod siodłem przenosząc jeźdźców przez rozlewiska. Uczucie wielkiego osierocenia nie opuszczało Bohdana. Pobrzękiwały tuż obok puste strzemiona, puste było siodło, przed oczyma przesuwał się wciąż żywy Szamil ze swoimi uśmiechami, jeździeckimi popisami, wyczekiwaniem na ukochaną dziewczynę — wzbierał w sercu ból nie do zniesienia... Była potem jasna i piękna noc księżycowa. Nad za- 170 171 lewiskami i wyspami z końskim lazaretem, gdzie jakby na stracenie wypędzano liszaj owate, stoczone świerzbem zwierzęta. Wypędzono i zapomniano, skreślono z listy żywych. O tych koniach przypomniały sobie owej nocy dziewczęca, których nie wyłapano, które uciekły ze wsi przed siódmym transportem i zrozpaczone gotowe były na wszystko, byle tylko komisja je wybrakowała. Swoje piękne oczy, niebieskie, czarne, piwne, nacierały wówczas wszelkim plugastwem, żeby były groźnie zaczerwienione, wyglądały na porażone jaglicą. Robiły sobie groźne oparzeliny na ciele, żeby otwierały się rany, żeby delikatna skóra dziewczęca pokrywała się pęcherzami i bolączkami. Czym. mogły, oszpecały się i rozmyślnie okaleczały. Przeklinając owe transporty wprost marzyły... o świerzbie, widząc w nim ratunek. Tak, świerzb to zbawienie. Chorych na świerzb nie bierze się do Rzeszy! W tę księżycową noc biegły zewsząd na łąki, na których mgły tkają swoje muśliny. Bajdaszyny i Ko-łosowski patrzyli i wydawało im się, że wyczarowała tę scenę chora fantazja... Pastuch-astronom też widział tamtej nocy ze swego szałasu na wyspie, jak nagie niby rusałki dziewczęta w rozpaczy otaczają ramionami zarażone konie. Tulą do nich swe czyste piersi, zalane łzami, nieszczęśliwe, pieszczą liszajowate klacze, wybrakowane, pokryte krostami, okaleczałe... Czy tylko udzieli im się ten świerzb? I co to za świat? Co za czasy, w których trzeba tak plugawić swoje młode, piękne ciało? „Pieścimy te konie, chcemy się zarazić, byle tylko nie wyjeżdżać z Ukrainy, byle tylko nie na obczyznę, gdzie obcina się warkocze, gdzie nasze siostry połykają igły... Pokryć się wrzodami, byle nie jechać tam, na katorgę!..." Tulą się całym ciałem do pokrytych krostami koń- ich szyj, obejmują i płaczą. W jeszcze większej roz-y będą jutro, kiedy skończy się noc z jej księżycowymi mglistymi mirażami, kiedy się okaże, że świerzb ię dziewcząt nie ima. Kąpały je pewnie matki w jaskółczym zielu... Płynie noc, spowija rusałki w swoje muśliny, a tarcza księżycowa spokojnie świeci na niebie., — Zorganizujemy akcję, napadniemy na siódmy transport — mówi znieruchomiały w siodle Bajdasz-ny. .•.-¦..¦ Więc cóż to jest za świat? Kiedyś przed kimś zaświadczymy: „W dwudziestym wieku to było. W latach czterdziestych. W jasną noc księżycową na bujnych łąkach naddnieprzańskich widzieliśmy, jak ratując się przed rekrutacją piękne nagie dziewczęta tuliły się do zarażonych świerzbem koni..." Na wieki zapadną w duszę tę ujęcia, ten przeciwny naturze obraz, dzika fantastyczna kompozycja nieszczęścia i rozpaczy. Będziemy ją pamiętać forsując Dniepr. I gdzieś pod Berlinem, w ostatnich atakach — też będziemy pamiętali... Owe krzyczące, niezatarte, natrętne ujęcia — jasna noc, dzika natura, chore konie i rusałki! —.Bohdan widzi je także teraz, kiedy w łagodnym świetle słońca drzewa migdałowe pokryte są wiosennym kwieciem, lśni oślepiająco kotłujący się przybój, smagając po twarzy tumanem wodnego pyłu i niosąc odblask dalekich, szalejących sztormów. 172 CZĘŚĆ DRUGA Cyklon — potężny wir atmosferyczny, w którym ciśnienie maleje ku środkowi („oko burzy"); na półkuli północnej wiatry krążą w nim w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, na półkuli południowej — w kierunku zgodnym z tym ruchem. Cyklony ogarniają olbrzymie przestrzenie planety. Rozwijając się osiągają czasem siłę huraganu i powodują żywiołowe katastrofy. Cyklony i anty cyklony wywierają znaczny wpływ na pogodę i cyrkulację powietrza. Przyczyny powstawania układów cyklonowych nie są jeszcze ostatecznie wyjaśnione. Z encyklopedii Wiedziała, że .wszystkie najbliższe dni czy nawet tygodnie będą tylko odblaskiem czyjegoś innego życia; że to życie, rozkwitłe pod takim oto niebem, naznaczone zostało wytatuowanym numerem obozowym na ręku, a potem stało się wiązką promieni... garstką prochu krematoryjnego. Dymem z komina. Ale przedtem żyło pełne namiętności, pojawiło się pod postacią pięknej dziewczyny w letnią noc księżycową na takiej oto wysepce na rzece, gdzie znajdował się lazaret dla chorych na świerzb koni. Nie fantastyczne twory mitologii ludowej, lecz ziemskie, realne rusałki, rusałki rozpaczliwych nocy okupacyjnych, przerażone łapankami, szły przez brody po zalanych łąkach, przez pogrążoną w nocnej ciemności rzekę, a potem ktoś wi- ił, jak chwytają na wyspie i obejmują nieszczęsne, i leczone klacze. Czyste młode ciała tuliły do koń- :h wrzodów, żeby zarazić się świerzbem i liszajami, eby się oszpecić, zniszczyć swą piękność i zdrowie, im się stawią na badanie przed komisją lekarską re- i utującą siłę roboczą do Rzeszy. Życiem tym będzie żyła ona, Jarosława. Starała się nastroić całą swoją psychikę na czekającą ją intensywną pracę. Wiedziała, że nie będzie się oszczędzała, byle tylko wskrzesić to cudze życie; pragnęła gorąco, żeby i wszystkich ekranów na świecie spojrzały jak samo u mienie, spojrzały w milczące tłumy ludzi oczy ukraińskiej dziewczyny, pełne bólu oczy branki. Żeby opowiedziała wszystkim o swoim krótkim i zwyczajnym życiu na ziemi, o pierwszej miłości, o Przemyślu, w którym brutalne esesmanki ostrzygły je, jakby były po tyfusie... O średniowiecznym zamku... I pokrótce - o tym, co było później, o zakładach pod ziemią i podkopie w obozie, dokonanym w myśl uchwały międzynarodowego sztabu więźniów antyfaszystów. Ta ostatnia akcja skończyła się dla nich w płonącym piecu krema-toryjnym. Jarosława czuła, że powierzona jej rola nie będzie l.itwa, że potraktować to zadanie lekko, zadowolić się filmową przeciętnością będzie jej wstyd, że musi włożyć w nią całą duszę, bo to coś więcej nawet niż główna rola w filmie. Musi odtworzyć tę postać z całą silą wyrazu, na jaką ją stać, wszystko to przeżyć, jesz-cze przed zdjęciami przejąć czyjś dawno przebolały ból. Nie powinno przecież życie ludzkie rozwiać się |ak garstka popiołu! Jeżeli było to życie prawdziwego, wartościowego człowieka, jeżeli jaśniało takim czy-•lym blaskiem, powinno pozostać dla żywych bodaj nikłym promykiem. Odżyć dla ludzi choćby w rozbłyśli ekranu, unieśmiertelnić się w metamorfozie sztuki, 174 175 jeżeli człowiek może w ogóle mówić o nieśmiertelności poważnie, bez gorzkiego uśmiechu... Kiedy Jarosława rozmyśla nad tym wszystkim, od razu w charakterze oponenta staje jej przed oczyma operator Sergiusz, ten niedźwiedziowaty intelektualista, sympatyczny Sergiuszek, który — Jarosława się. domyśla — podkochuje się w niej i nie potrafi tego ukryć, mimo że niezręcznie udaje obojętnego na wszystko artystę-cygana. Co do Jarosławy zaś, to płaciła mu... w każdym razie życzliwością. — Och, ty mój, mój! Ty huncwocie! Biały dzień, a ty śpisz! Jak stary miś w swoim legowisku pod smrekami!... Tymi słowami budzi go co dzień z rana wbiegając po kąpieli do męskiego „kurenia", a „huncwot" odwraca się co prawda z niezadowoleniem, coś mruczy przez sen, niby to się gniewa, ale trudno nie zauważyć, że wizyta Jarosławy sprawia mu przyjemność. Sergiusz w głębi duszy czeka na tę pobudkę, pragnie usłyszeć raz jeszcze śpiewny głos Jarosławy, powtarzający to poranne: „och, ty mój, mój". Dźwięczała w tym głosie jakaś pogodna muzyka przypominająca Sergiuszowi pewien ranek, może najpiękniejszy w jego życiu: spędził nóc ¦' przy ujściu wielkiej rzeki płynącej przez różne kraje, w prawdziwym łabędzim rezerwacie, wśród bezkresnych szuwarów, i o świcie, mimo że spał mocno, obudziły go... głosy ptaków. Klekot łabędzi. Nie sposób muzyki tej opisać. Odtąd, kiedy słucha rozmów na temat szczęścia, myśli sobie: „Szczęście — to kiedy człowieka budzą ptasie głosy o świcie". I tak samo odczuwa wesołe wołanie Jarosławy „och, ty mój, mój"... Słowa te, mimo że wypowiadane żartem, wprawiają Sergiusza w dobry humor na cały dzień. „Zagospodarowanie pleneru" — jest taki termin filmowy. Na razie tylko tym się zajmują. Biwakują 176 w budynku szkoły średniej, gdzie jeszcze "niedawno Obywały się lekcje, a teraz rozlokowała się, może nawet na całe lato, ich wędrowna ekipa filmowa. Jarosławie oddano do dyspozycji pokój nauczycielski, męż-czyźni urządzili swój „kureń" w jednej z klas i po-(idsuwawszy: ławki śpią na podłodze. Pozostałe pomieszczenia jeszcze czekają na lokatorów, którzy niebawem przybędą z całym sprzętem filmowym — już ich gdzieś wyposaża na drogę"" wszechpotężny i wszystko gdzieś wytrzaskający osobnik, który będzie potem figurował w napisach jako kierownik produkcji. Ciasno tu będzie, gwarno i rojno, ale na razie nie ma ani aparatury, ani kabli pod nogami, ani oślepiających jupiterów... Jarosławie nawet trochę pochlebia sytuacja, w jakiej się tu znalazła. Wszystko robi się tu właściwie dla niej, w każdym razie jest tu czymś w rodzaju primadonny... Ze -względu na nią wybiera się krajobraz, plenery, dla niej wyszukano i wraz z nią nakręcona zostanie ta wysepka na rzece zamiast podobnej, która istniała w rzeczywistości gdzieś na środkowym Dnieprze, a teraz jest już zalana przez sztuczne morze o betonowych hydrourządzeniach. Powstanie tu dla niej odpowiednie otoczenie; będzie tu szałas, staną pod jupiterami sprowadzone specjalnie konie, czworonodzy aktorzy, którzy będą także grali i którym charakteryzatorzy wymalują na skórze rany i krosty, ślady rzekomego świerzbu i liszaje... Dominika, miejscowa kobieta pełniąca funkcje kucharki, też wie, że Jarosławie należą się względy i że trzeba dbać o dobry humor „pani Jarosławy" (tak ją Dominika nazywa), tej miłej, uprzejmej artystki filmowej, która jest kucharce tym milsza, że wychowała się w kołybie — huculscy drwale nazywają tak swoje chaty - - jest tutejsza i 'mimo że chodzi w takiej kusej 12 — Cyklon 171 kiecce, sama dobrze wie, co jest warta i cenią ją wszyscy inni: cały ten kinowy jarmark zjechał tu chyba głównie po to, żeby Jarosława wykonała swoją robotę. Wszędzie serdeczność i życzliwość... Ale otoczona powszechną uwagą i względami Jarosława ma na tyle zdrowego rozsądku, żeby pozostać sobą, nie dokuczać kolegom różnymi kaprysami, na co pozwalają sobie niekiedy młode gwiazdki. Wrodzone poczucie humoru chyba pomogło Jarosławie nie zatracać umiaru nawet w takiej pełnej pokus dla młodej dziewczyny sytua-" cji. Sama Jarosława najpewniej nie zdawała sobie sprawy, że należy do tych głębokich natur, które instynktownie ukrywają i strzegą jak największej tajemnicy, swego intensywnego życia wewnętrznego, a wybujałe uczucia starają się tłumić, opanowywać i z wdziękiem nadają im pozór beztroski, żartu czy nawet trochę teraz modnej lekkomyślności. A jeżeli już trzeba się było wystawiać na pokaz, „demonstrować", Jarosława wolała występować nie pod swoją prawdziwą postacią, lecz w lekkim, żartobliwym „dublu". Jedzą śniadanie pod starą dziką czereśnią przed do- I mem. Rozmawiają znowu o niedźwiedziu, burym górskim misiu, którego historię Dominika opowiada ze wszystkimi szczegółami, ma bowiem w górach krewnych i tym samym —¦ wiadomości z pierwszej ręki. Otóż ten bury miś, co obecnie jak żywy stoi na tylnych łapach w szkolnym gabinecie przyrodoznawstwa, jeszcze niedawno chodził sobie po lasach czarnogórs-kich i chodziłby pewnie po dziś dzień, gdyby nie był takim amatorem miodu i nie została przeciwko niemu wniesiona najformalniej skarga do sądu ludowego. Bo . jak wiadomo, zabić niedźwiedzia w tutejszych górach nikt teraz nie ma prawa' i dopiero kiedy zostanie dowiedzione, że wyrządził kołchozowi szkody, łamał parę razy ule, czyli popełnił przestępstwo, dopiero w tym 178 padku sąd ludowy rozpatrzywszy skargę na łakom-ii cha udzieli myśliwym pozwolenia i biedaczysko stą^-nie się pomocą naukową w szkolnym kąciku przyrod-niczym. " Dominika, okrąglutka i pulchna, bardzo by się na-dawała do roli jednej z owych tradycyjnie serdecz^-nych matek wiejskich, które tak często oglądamy w na^-N/.ych filmach. Na pucołowatej twarzy, w oczach — bezmiar dobroci. Wydaje się, że jej główna misja ży-¦ iowa to ofiarna opieka nad ludźmi, wyświadczanie im przysług, sprawianie przyjemności. Jarosławę traktuje jak rodzoną córkę, która się wychowała pod jej skrzydłami, wzleciała niespodziewanie na wyżyny sztuki i teraz, na krótko, wróciła do matki... Nawet dla niedźwiedzia znajdzie Dominika iskierkę współczucia: — Miś dostał wyrok, wypuścił ostatnie tchnienie i nabito go trocinami, ale dlaczego temu waszemu nikt :;Iowa nie powie? Temu, co prawie już dwa lata temu fotografował do filmu starą cerkiew w Kłymiwcach i ukradł obrazy! Porusza tę sprawę nie po raz pierwszy. Ani rusz jej się w głowie nie układa. Przy każdej okazji przypomina, jak wziął tamte święte obrazy niby to do filmu, zostawił w Radzie Wiejskiej zobowiązanie, że wszystko zwróci, ba, jeszcze ładnie podziękuje, i gdzie się to wszystko podziało? — Ani ikonek, ani tego świętokradcy..: — Zrobił dobry film — bierze tamtego w obronę l.irosława. — A obrazy wziął chyba z miłości do sztuki. Ilozsypałyby się tutaj ze starości, a on je udostępnił ,'Tokim masom... Nie uważamy tego w,naszym środowisku za przestępstwo, jeżeli ktoś. sobie przyswoi |akąś taką rzecz, na przykład ładną książkę. - Broń go, broń — Dominika patrzy na Jarosławę l''kkim wyrzutem. 179 — Zaświadczenie przecież zostawił, więc czego jeszcze chcecie? — wtrąca się Sergiusz. — Niedźwiedzia też sądzono nie za to, że zaglądał do uli, tylko że nie zostawił zaświadczenia w pasiece... Nie dopełnił formalności. A w ogóle, czy przypadkiem nie oczerniono po prostu towarzysza niedźwiedzia? Z zaambarasowaną miną Sergiusz niczym biegły zaczyna konfrontować fakty, rozważa wszystkie za i przeciw, rozpatruje sprawę raz pod kątem widzenia pszczelarza, raz ze stanowiska niedźwiedzia, usiłując w całej tej niedźwiedziej historii wniknąć w sedno rzeczy, aż wreszcie Jarosława wybucha śmiechem: — Serduszko moje, masz chyba rzeczywiście manię sprawiedliwości! — Najwyraźniej usiłuje wybielić niedźwiedzia, uwolnić go od grzechu — marszczy czoło Kołosowski. Jest w zespole tym Głównym. Z samego rana siedzi już nachmurzony, spojrzenie ma smutne i zamyślone. Może rozmowa o niedźwiedziu miała właśnie na celu trochę go rozerwać... Jarosława dawno już zauważyła, że Kołosowski bywa częściej ponury niż wesoły i bardzo by chciała wiedzieć, dlaczego jest taki zamknięty w sobie. — Nasza władza w nastroju minorowym — mówi Sergiusz i jakby Kołosowskiego tu nie było, tłumaczy Jarosławie: — Zadręcza się pewnie po dziś dzień, że uczynił ze swoich bliźnich przedmiot sztuki... Ale przecież wszyscy tak robili. Nawet klasycy! Więc dlaczego nie miałby prawa pokazać na ekranie swoich Reszetniaków, Prysji, Szamila? Tylko dlatego, że byli mu bardzo bliscy? Ale przecież właśnie to daje nlu prawo... — Mam teraz inne zmartwienie — mówi Kołosowski. — Zastanawiam się, kogo obsadzić w roli astronoma. Artysta ludowy, którego sobie upatrzył na tę rolę, • którym już się właściwie umówił i zrobił próbne djęcia, uległ zawałowi. Wieczorem prosto z przed-tawienia zabrało go pogotowie i artysta pewnie długo będzie-chorować Wszyscy troje dobrze go znali, zachwycali, się nim, lubili. Cudowny człowiek! Szeroka natura, rycerz sztuki, wzór istotnie ludowego artysty. I 'i >chodził rzeczywiście z ludu, we wczesnej młodości pracował jako ładowacz w przystaniach naddnieprzań-kich, grał w kółkach amatorskich, a potem dzięki rewolucji znalazł się na wielkiej scenie. Dla Jarosławy był pierwszym nauczycielem, w upojeniu niemal słu~ (hala jego wykładów na uczelni, on zaś, ten siwowłosy oryfeuśz teatru, pierwszy przepowiadał jej dużą przyszłość aktorską. Kołosowski widział go niedługo przed i m zawałem — wracał z podróży i przypadkowo spot-I ił artystę w drodze, w .przydrożnej gospodzie," stary •'dział w futrze przy stoliku zastawionym kuflami piwa, w towarzystwie kierowców obsługujących tu au-lubusy i deklamował jakiś monolog, zdaje się, że Szekspira... Nikt się lepiej nie nadawał do roli i i:onoma. Aktor przemyśliwał już nad nią. Zapalił i . Ale teraz — już się człek wypalił... Sergiusz zaproponował innego. Młodszego. Zrobi mu •u dobrą charakteryzację, da sobie z rolą radę. .Jarosława go poparła: - To mądry człowiek. - Nie każdy rozum mi odpowiada — oponował lan. — Muszę jeszcze wiedzieć, na co jest ten ro-nastawiony. Co daje ludziom?... I znowu stanął mu przed oczyma ów artysta ludo- Żył na scenie jak w nieustannej walce, dawał iebie wiele, hojnie i w zapamiętaniu. Uważał, że i posiada talent, który zawdzięcza matce, ojczystej ii i narodowi, obowiązkiem jego" jest ten talent 180 181 narodowi zwrócić! Zwrócić wy szlifowany, doskonalszy w wyrazie uczuć i myśli... Sztuka wydaje się łatwa tylko temu, co przygląda się jej"~z daleka i wyobraża ją sobie w przybliżeniu. Że to coś jakby zabawa. Nieustanna przyjemność. Sukcesy i wawrzyny... A mało kto wie o nie przespanych nocach, o nocach, kiedy artysta ściga coś, co jest nieuchwytne, i boleje nad rozwianym złudzeniem; a potem — nowy wysiłek, wali w skronie wzburzona krew, drży każdy nerw. Któż wie o niezliczonych odkryciach, które budzą po chwili zwykłe rozczarowanie, które trzeba odrzucać i wszczynać nowe' poszukiwania... Czy wiele ludzi wie o rozpaczy, zmęczeniu, żalu po rozstaniu się z pracą, kiedy radość z osiągniętego celu ustępuje znowu miejsca pustce i wydaje się, że teraz już koniec — całko-' wite wyczerpanie, próżnia duchowa, absolutna nie-zdatność do czegokolwiek. Ale potem człowiek budzi się z odrętwienia i znowu rzuca się w wir codziennych spraw.w wytwórni, w wir życia! Operatorzy, scenografowie, aktorzy, statyści... Trzeba zjednoczyć cały ten pstrokaty zespół, zapalić, sce-mentować w jedną wolę twórczą... „I dopiąć". Koło-sowskiemu wyrwało się westchnienie. Ciche podgórze, kraj niemal sielankowy. Nie widać stąd Czarnogóry. Tylko wartki bieg rzek i przesycone parą powietrze każą się domyślać bliskości gór. Są gdzieś tam na zachodzie, piętrzą swe grzbiety pod niebem, # nadciągające cyklony niekiedy rozbijają się o nie i spadają na ziemię ulewami. Wszędzie bujna zieleń czerwcowa, świat rozlanej szeroko zieleni. Jaśnieje rzeka błąkając się wśród świetlistości, ginąc w mgłach na nieboskłonie. Jarosława urodziła się właściwie w tych stronach, tylko dawno tu nie była i nie może się teraz nacieszyć, nałykać tego powietrza lat dziecinnych, napa- i rzyć na ojczysty krajobraz, wszystko jest jej tutaj drogie: blask rzeki, zieleń łąk i pastwisk, pofalowana potoczysta jak melodia linia dalekich wzgórz, za którymi chodzą czasem dolinami czarnobrewe deszcze... Dzikie, gałęziste czereśnie, wysoka trawa na zboczach, a wśród niej wczesne letnie kwiaty — wszystko w tym kraju takie bujne, zielone, bardziej niż gdziekolwiek! Możliwe, że będą tu kręcili także plenery tamtej Europy, co była za drutami kolczastymi, / brukwią dla niewolników ze wschodu, z obozami i barakami... Aż przykro nawet, że ta jej ziemia rodzinna, ponieważ podobna jest czymś do okolic nad-reńskich, wejdzie do filmu jako ziemia niewoli, obraz obczyzny. Wszystko jest starodawne w tym-cichym kraju podgórskim. Niegdyś wznosiła się tam na wzgórzu jedna ze stolic książęcych, ale teraz to nawet nie miasteczko, tylko brygada kołchoźnicza: ma historia prawo przenosić stolice. Przycupnęły tu schludne chatki, otoczone gęsto rosnącymi wiśniami, ze spłachetkami warzywników, ledwie widocznych wśród bujnie kwitnącej różnorodnej roślinności. Gdzieś tu na wzniesieniach prowadzono prace wykopaliskowe, ludzie piją wodę z książęcej krynicy (szemrze u stóp góry przejrzyste źródełko), a na wzgórzu jest miejsce, które lud nazywa po dziś dzień Złotym Nurtem. Przed wieczorem wybierają się we trójkę na górę, '¦by obejrzeć te historyczne miejsca. Kołosowski idzie na czele sprężystym, żołnierskim krokiem, jak zwykle w takich razach prawie nie zwraca uwagi na Jarosła-wę; ona zaś jak zwykle patrzy z przyjemnością na je-i;o śniady profil z siwiejącą skronią, na jego wysoką, postawną sylwetkę, nie pozbawioną, jak żartuje cza- in Sergiusz, „dwumetrowej elegancji". Żeby wytrą- ' Bohdana z tego zwykłego stanu skupionej mało- 182 183 ' mówności, wystarczy go zapytać o waśnie między książętami albo o sarkofag Ośmiomysła, ponoć tu znaleziony, wystarczy trącić w tę strunę, a Bohdan od razu zauważy Jarosławę i zacznie z nią rozmawiać. Więc Jarosława od czasu do czasu posługuje się chętnie tym kluczem psychologicznym. Fakt, że po dziś dzień Ko-łosowski pozostał wierny swemu uniwersyteckiemu rozmiłowaniu w historii i archeologii, dodaje mu w jej oczach szczególnego uroku, bo zawsze sprawia jej przyjemność odkrycie czegoś, co człowiek kryje w sobie, czego strzeże jeszcze z czasów młodości, skąd przyświeca mu jakiś płomyczek, nie zdmuchnięty przez czarne wichry przeżyć. Ach, te jego przeżycia — Jarosławę nawet coś w nich fascynuje. Ile razy patrząc na bruzdy gory*czy na jego męskiej twarzy, na ślady jakichś nie znanych jej strat życiowych czy może mąk i cierpień, odczuwała gorącą chęć, by podejść do niego, przytulić się, zapytać: „Gdzie byłeś? Co musiałeś wycierpieć? Dlaczego tak często jesteś smutny? Dlaczego nigdy nie szukasz niczyjego współczucia?" — Więc to jest ten Złoty Nurt? — pyta Sergiusz, jakby nawet rozczarowany odsłaniającym się widokiem. Trawa — i nic więcej. Kilka drzew czereśniowych... Wszyscy troje czytają napis pozostawiony przez jakiegoś poetę kajoznawcę, czytają po raz drugi i trzeci i oto góra jakby się zakotłowała jakimś innym życiem, poczuli aromat innych czasów. Na tym miejscu, na którym rozrosła się bujnie młoda nać kartoflana pokryta drobnym, białym kwieciem, niezbyt dawno w porównaniu z wiecznością rozbrzmiewało gwarem książęce targowisko, kupcy ze Wschodu i Zachodu zawierali transakcje, safianowe trzewiki deptały bruki, po których nie pozostało nawet śladu — zieleni się trawa... Wszystko wrzało i huczało: grajkowie przy- grywali w natchnieniu, lśniły jedwabie i drogie aksamity, kusiły nabywców korzenie i wina, wyjmowano ze skrzyń ikony usiane szmaragdami i rubinami, pięknie pisane księgi, rycerskie kolczugi i pancerze, szable /. damasceńskiej stali. „Wszystko można tu było kupić — pisze nieznany poeta — złote klejnoty i sobole szuby, młodego Jadźwinga niewolnika i piękną brankę połowczańską". — W przyszłym filmie widzę cię jako piękną brankę połowczańską -— dowcipkuje Sergiusz i obrzuca Ja-rosławę posmutniałym jakoś spojrzeniem. — A ja ciebie jako Jadźwinga niewolnika — tym samym żartobliwym tonem mówi Kołosowski i kładzie rękę na spadzistych ramionach operatora. Stary wieśniak okopuje w ogrodzie kartofle. — Będą barabole? —¦ zagadnął go Sergiusz. Chłop się wyprostował, oparł na stylisku. — Deszczów było aż za dużo. I jeszcze chyba będą. A kiedy deszczu za dużo, kartofle mogą wybujać... Wszystko pójdzie w nać, a w same barabole — niewiele... Z miasta jesteście? — Z miasta. — Powiedzielibyście tam, niechby bibliotekę otworzyli dla brygady... We wsi mamy klub, więc młodzież tam lata, ale starsi przecież nie polecą... A tutaj to byśmy poszli poczytać książki i gazety. — Są jeszcze ludzie, co czytają książki — .mrugnął do swoich Sergiusz. — Bo ja nawet nie pamiętam, kiedy trzymałem w ręku coś drukowanego... Powieści odbieram tylko w wersji filmowej... Złoty Nurt.,. Było. Kotłowało się, huczało, a teraz -— cisza tu, szmaragdowa cisza i słychać, jak kapie rosa, jak spadają krople z jednego liścia na drugi na potężnej, rozłożystej czereśni, co stoi akurat pośrodku Złotego Nurtu, króluje nad nim upiększona 185 żywymi rubinami swoich drobnych jagód, już tak wcześnie zapłonionych gdzieś na górze. — Obiecał pan coś nam pokazać — przypomniała Jarosława Kołosowskiemu, kiedy poszli dalej. — Gdzie te wykopaliska? — Na razie nic tam nie ma ciekawego — odpowiedział Kołosowski. — I wcale nie po to przyszliśmy tutaj, Sławo. Chcę po prostu, żeby nałykała się pani tego powietrza. Zanim stanie pani przed jupiterami, zanim Sergiusz w swoich ujęciach zacznie pokazywać panią i pani nierealnie długie rzęsy... Niech pani spróbuje odetchnąć tą wyczuwalną po dziś dzień atmosferą dawnych czasów... Ośmiomysł i jego drużyna — niechaj stanąć przed panią jak żywi... wywołani mocą wyobraźni... Z całą realnością i wyrazistością halucynacji... tak że aż usłyszy pani parskanie mongolskich koni, brzęk oręża... w przerażeniu, sprzeciwiając się całą swą istotą niewoli, miota się pani wśród trwogi i zgiełku w Złotym Nurcie, widzi pani, jak przeprawia się już z tamtej strony konnica, dzicy najeźdźcy — o tam, wpław przez rzekę! Pani wytężone ucho smagnął świst pierwszej mongolskiej strzały... Całą panią pochłonęła wszechogarniająca trwoga, wciąga panią odmęt strasznej klęski ludu. Ucieka pani tym oto jarem — o, za naszymi plecami — coraz bliższy tętent koński, już nachyla się nad panią ze swego siodła prześladowca, widzi pani twarz o drapieżnie przymrużonych skośnych oczach, czuje cuchnący zapach jego potu... — Przecież będzie grała w filmie z innej epoki — wtrąca się Sergiusz. — Ale wszystko to jest jej potrzebne — obstaje przy swoim Kołosowski. — Nie będzie grała kdgoś stojącego poza historią. Kiedy będą ją łapali sehutz-manni i wlekli do pociągu, kiedy znajdzie się w Rze- 186 szy — już nie jako ostarbeiterka u Rittmeistra, tylko kiedy zajmie miejsce na pryczy, w baraku wśród więźniarek, wśród swoich towarzyszek niedoli z Czarnogóry czy Francji — także tam niech będzie po niej widać, kim właściwie jest. I skąd. Jaką ma historię za sobą. Jaki naród. Z każdego wyrazu jej twarzy, z zamyślenia, otwartego spojrzenia powinniśmy wyczytać, że nie jest to tępa, o niczym nie pamiętająca, znikąd nie pochodząca niewolnica, lecz że stoją za nią całe wieki trudnych i bohaterskich dziejów jej narodu. — Chyba potrafię to odczuć — cicho powiedziała Jarosława. Operator tym razem zgodził się z Kołosowskim, nawet rozwinął jego myśl: — Złoty Nurt, chóry Bortnianskiego* poematy Lesi Ukrainki, które pewnie kułaś w dziewiątej klasie — pamiętaj o tym wszystkim, kiedy staniesz w świetle jupiterów. Bo nie potrzebuję lalki przed kamerą... — I jak ojciec lub stryj pani męczył się w Mani-tobie czy kopalniach belgijskich — z przejęciem snuł dalej swoje refleksje Bohdan — jak pani wieś witała czerwony wrzesień tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, wrzesień wyzwolenia — wszystko to, wszystko musi pani pamiętać. A wtedy uda się pani głębiej wniknąć w świat tamtej dziewczyny, córy swego narodu. —i Nie potrzebuję lalki przed kamerą, nawet pięknej jak diablica — raz jeszcze uprzedził Sergiusz. — Musi to być kobieta- o wrodzonym poczuciu własnej godności, prawdziwa w każdym geście, o natchnionej twarzy, na której wypisane będzie coś istotnie ważnego... głębokiego... słowem — profundus... — Brawo, maestro! — roześmiała się Jarosława. — Nawet po łacinie. 187 — Profundus znaczy właśnie głęboki — skromnie wytłumaczył Sergiusz. — Brawo, brawo! Niby to taki leń -— i taka erudycja! — Obawiam się, że jego żelazny zapas na tym się wyczerpał! — rozweselił się Kołosowski i popatrzył z sympatią na Sergiusza. Weszli na wał, ledwie się znaczący zarysem swego garbu i cały zarośnięty trawą —¦ na wale i w rowach pasły się krowy. Za rowem był jeszcze jeden wał, też niemal niewidoczny, rozmyty przez czas i tylko wyobraźnia reżysera historyka mogła tam wywołać obraz częstokołu z basztanii i strzelnicami, rozstawić wojowników na tych,wałach, pod które podpełzają już przybysze stamtąd, z dołu, w szpiczastych mongolskich czapach... Pokornie szczypią soczystą trawę krowy, pastuszkowie patrzą spoza wału. Słychać ich rozmowę: — To ona, ta gwiazda filmowa... Jaka fajna! A tamten wysoki jest u nich najgłówniejszy... A grubas niechby się ostrzygł, sterczą mu kudły spoza uszu... Obok książęcej krynicy biegnie w dół ścieżyna. Jakiś wędrowiec, brodaty starzec, nachylił się i chwyta wargami źródlaną strugę, tryskającą prosto ze zbocza, spośród trawy. Obok leży' jego torba z wełnianej tkaniny, z rzemykami, pełna wyrzeźbionych z drzewa orłów; niesie je pewnie na handel, żeby sprzedać naiwnym turystom. ¦— Nie lubię tych orłów — powiedziała Jarosława biorąc Kołosowski ego pod rękę. — Prymitywne, ordynarne rzemiosło. Marnować talent na rzeźbienie tych standardowych drapieżców... Po prostu nieestetyczne. Mój dziaduś nigdy ich nie rzeźbił.- Akademii nie ukończył, ale wyczuwał intuicyjnie, gdzie jest zwyczajne rzemiosło, a gdzie twórczość, co potrafi z drzewa bukowego wydobyć prawdziwy artyzm... 188 Wędrowiec długo rozkoszował się wodą, oni zaś ob-•urwowali go zaciekawieni. Sergiusz zbliżył się do starego i przyglądał- mu się jak dziwolągowi. Obok torby leżał kij i jakaś czarna chlamida czy też sutanna... Czyżby mnich, zakonnik z klasztoru. A może jakiś współczesny Skoworoda? Wytarłszy usta kantem dłoni starzec usiadł przy źródle — twarz miał szeroką, pokrytą gęstym, siwym zarostem. — Z takich źródeł rzeki- się rodzą — i spojrzawszy na Jarosławę, na jej minispódniczkę, dodał rozkazu--jąco: — Dziewico naga, nachyl "się i napij tej wody... — Piliśmy już. — Tę z butelek? Co się pieni? Napijcie się lepiej tej tutaj. Z ziemi, z samego jej wnętrza... żeby aż zęby zabolały! Jakie gniewne i przenikliwe jest jego spojrzenie! Spojrzenie wieszcza, co umie czytać w cudzych myślach, telepaty... „Gdyby nie ta złość w oczach, można by z nim zrobić próbne zdjęcia do roli astronoma — pomyślał Bohdan. ¦— Jest w nim coś niezwykłego, coś ¦/. derwisza, ale złego derwisza..." Na ustach operatora błąkał się drwiący uśmiech: „Masz tu swego wędrującego Mamaja, tyle że bez rumaka i bandury... Pełna torba grubo ciosanych orłów, dziobatych ptaków, co nie potrafią latać?..." Broniąc się przed przenikliwą surowością tych zimnych, niebieskawych oczu, Jarosława posłała staremu jeden ze swoich najczarowniejszych uśmiechów, ale ta jej niewinna zawodowa kokieteria nie wywarła na nim najmniejszego wrażenia. Idąc za kolegami Jarosława przeszła mimo wędrowca z niewytłumaczonym lękiem i ulgą zarazem. Ale stary znowu zawołał groźnie i na-Lizująco, tak że się obejrzeli: - A niebo was słyszy? 189 Jak zahipnotyzowana Jarosława patrzyła w odrętwieniu w te nieustraszone niby u Wrubelowskich opętańców oczy. Stary wskazał ręką w górę: — Bo mnie słyszy... Pili kawę znowu pod czereśnią na podwórzu, na tym samym zestawionym ze szkolnych ławek stole. Jarosława skarżyła się Dominice: — Spotkaliśmy przy książęcym źródle jakiegoś starego, chyba żebraka. Pytał, czy niebo nas słyszy. A oczy miał... jak hipnotyzer... Z takim potępieniem patrzył na moją spódnicę... Byle tylko uroku nie rzucił przed zdjęciami... — Nie bój się, Sławciu! — uspokajała ją Dominika. — To pewnie ten wariat, co wędruje po okolicy z orłami... Podobno syn jego był oficerem w wojsku radzieckim, wyskoczył w górach ze spadochronem i na oczach ojca rozwalili go hortyści... Staremu rozum się wtedy pomieszał, zaczął „słyszeć niebo". „Może właśnie przez to, że jego syna zamordowano po barbarzyńsku — pomyślała Jarosława — orły w jego torbie wydają się takie drapieżne, takie wstrętne i krwiożercze. Jakby gotowe były człowieka żywcem rozszarpać!..." Jakieś dziewczęta, chyba uczennice z wyższych klas, wciąż się wierciły i biegały za sadem zaglądając przez żywopłot i podpatrując filmowców. Dominika uśmiechnęła się pobłażliwie: — Dziewczęta ze szkolnego kółka amatorskiego... Przyszły ze wsi, żeby ciebie, Sławo, zobaczyć z bliska. Powiadają, że znają cię z filmów... Ale Jarosława nie kwapiła się z rozdawaniem autografów swoim wielbicielkom. Po kolacji poszła od razu do siebie, zapaliła światło i zamknęła drzwi na klucz. Otworzyła walizkę, do której przed odjazdem powrzucała byle jak swoje fatałaszki, wyciągnęła le żacy na spodzie maszynopis i usiadła przy stole, żeby jeszcze raz uważnie przestudiować swoją rolę... Po pewnym czasie pod oknem coś zaszeleściło w krzakach, mignęło coś białego. Jarosława odłożyła scenariusz i wytężyła słuch — doleciał do niej pełen przejęcia szept dziewczęcy... Pewnie to te dziewczyny 7. kółka szkolnego, które z nie mniejszą tremą niż sama Jarosława, drętwiejąc ze strachu jak to zwykle debiutantki, wychodzą w klubie na scenę w barwnych strojach ludowych. Usłyszała bardzo wyraźnie, jak któraś z nich wyszeptała: — To ona! Żywa! Taka artystka!... Chciałabym, żeby nigdy nie umarła! „Kochane moje — rozczuliła się Jarosława — umierają większe ode mnie artystki. Gwiazdy wszystkich na świecie wytwórni filmowych przekwitają z cza-sem... Nie starzeją się tylko w waszych kolekcjach lotosów, są tam zawsze młode, uśmiechnięte, w malowniczych pozach... Ale w życiu przekwitają i przemijają jak wszystko... Czasem tylfio zmartwychwstają na ekranach, znowu młode w swoich na pół zapomnianych, wczesnych filmach..." Podobnie jak taśma filmowa, która rwie się i sunie |f bezładzie po ekranie, migocąc coraz szybciej, coraz iyczniej, tak samo coraz szybciej, gdy stajemy się skaczą dni, miesiące, lata... Migocą przyśpie- »ne wiosny, przyśpieszone złote jesienie... Im szyb- j upływają, tym droższe jest nam wszystko, co wi- , każdy wschód słońca, najmniejsza okruszyna Spijamy każdy uśmiech łaknącym spojrzę- 190 191 niem, chętnie powiedzielibyśmy każdej trawce: „Mądra jesteś, piękna, bezcenna". , W młodości działa zupełnie inna teoria względności, dni są dłuższe, poczucie czasu inne. Młodość jest pew- j na siebie, w błogosławionej nieświadomości sądzi, że życie ludzkie jest wieczne, że droga przez nie pobiegnie równo i gładko, gdy tymczasem będzie się prze->] cięż wlokła długimi etapami przez wyboje iv wądoły... Albo trzeba będzie w ogóle przedzierać się przez bezdroża, pamiętając jedynie to jedno — że gdzieś tam za śmiercią, za dymem frontowym musi być bodaj jakieś słońce... Wojna skończyła się dla Bohdana w Berlinie — przesiąknięty dymami wojny podpisał się razem z innymi na kolumnie Reichstagu, pozostawił • Europie swój gwardyjski autograf... Odurzeni zwycięstwem ludzie, kolumna maszyn ze sprzętem reparacyjnym, potem ten straszny wypadek —+¦ młodzi kierowcy w tajemnicy przed nim, przed dowódcą, wzięli od jakiegoś łotra blaszankę spirytusu. Trzeba było jechać przez całą noc do rana, a już koło północy "wystąpiły pierw-sze symptomaty nieszczęścia, niektórzy z kierowców zaczęli ślepnąć. Nie przyznawali się dó niczego. Nie sposób było odgadnąć, co się stało. Potem wyszło na , jaw, że pili z tej blaszanki truciznę, którą wróg podsunął im rozmyślnie, ale na fazie wszyscy ukrywali swój stan — nawet nic już prawie nie widząc kierowca nie odrywał rąk od kierownicy, bo przed nim była przecież Ojczyzna... Ten jeden z najstraszniejszych epizodów z frontowego życia Bohdana wyłania się przed nim niekiedy jak zbliżenie na ekranie: długa kolumna z ładunkiem reparacyjnym pruje noc i nikt z przyglądających się jej nie domyśli się nawet, żl kierowcy jeden po drugim tracą wzrok, że prowad/..| swoje ciężarówki już na oślep, orientując się nie wia» 192 domo jak, trzymając się nie wiadomo jaką siłą, może tylko siła młodości, siła intuicji wiedzie ich niby nocni' ptaki przez ciemność do gniazd rodzinnych. We I .wowie wszyscy trafili do szpitala, niektórym lekarze jeszcze zdołali uratować wzrok, ale, cały konwój omal ciężko nie przypłacił zdrowiem swojej żołnierskiej beztroski, która udzielała się , zresztą wielu w owych pijanych" dniach zwycięstwa... Bohdan chciał kręcić o tym film, napisał nawet projekt scenariusza, ale go odrzucono. Może zresztą słusznie... •«.- Bolesne jak rana spotkanie z miastem rodzinnym, praca przy odbudowie i wreszcie z ruin Dnieprogesu niespodziewanie trafił do grupy oświetleniowej, do ekipy kręcącej filmy dokumentalne, do tego chimerycznego artystycznego świata. Twórczość filmowa — jej tajemnica pociągała go od dawna. • -Tak oto nieprzewidzianie potoczyło się jego życie innym torem. Z początku zlecano, mu różne drobiazgi, filmował badania archeologiczne, rezerwaty pełne ptactwa i zwierzyny, wodowanie okrętów... Uwagę zwróciła jego taśma „Obeliski", coś w rodzaju requiem filmowego na cześć poległych. Potem na jakimś festiwalu nagrodzono dwuczęściowego „Owidiusza". Sam, Kołosowski nie był najzupełniej zadowolony z „Owidiusza", jakkolwiek coś w tym filmie rzeczywiście było: niezłe plenery7 sylweta pogrążonej w nocnych ciemnościach twierdzy nad limanem, dobrze oddana poetyckość księżycowej ścieżki, po której wyobraźnia poety jakby go prowadzi z wygnania z powrotem na południe, ku białym posągom i gajom oliwnym. Sukces reżysera zasłużenie podzielił także Sergiusz — podówczas dopiero absolwent uczelni — jako zdolny operator wiele wniósł do filmu. Koncepcja filmu była oczywiście w całej pełni koncepcją dawnego studenta U — Cyklon wydziału historycznego, żołnierza z batalionu studenckiego, może trochę niezbyt krytycznie rozmiłowanego w starożytności, ale Sergiusz pozostawał wówczas bez reszty w kręgu nastrojów Bohdana i całymi dniami deklamował wiersze buntowniczego poety, wygnanego na północ z powodu niełaski cezara: Brzeg sarmacki, w pobliżu wojowniczych Getów, Dał nam schronienie po błądzeniu- ślepym... Samego Owidiusza w filmie nie było właściwie, był lód dniestrzańskiego limanu, lód, który zadziwiał poetę swoją twardością i wydawał mu się marmurem karraryjskim, był jeszcze współczesny Owidiopol ze złocistymi koronami słoneczników i pogrążona w zadumie dziewczyna z tomikiem rzymskiego poety w ręku... Ale mimo że wygnany z kraju poeta pozostał poza filmem, udało się stworzyć sugestię jego obecności i wyczuwało się ją w filmie— w ruinach rzymskiej twierdzy, w powolnym locie ptaka, w kiściach winogron, w Sylwetkach zakochanej pary na murach twierdzy, nad spokojnym w świetle księżyca limanem. Nie było w filmie Owidiusza, ale żyła tam jego poezja, jej duch przenikał przez stulecia i docierał do ludzi w innych czasach. Realizatorom filmu ktoś tam zarzucił estetyzm. Po premierze jako pierwsza powinszowała im Jarosława, którą wtedy właśnie Kołosowski poznał. Wyłysiałe wygi filmowe z marsem na twarzy nie kwapiły się na razie ze swoimi drogocennymi, Bóg wie jakimi opiniami i salomonowymi wyrokami, ale ona, Sławcia, z właściwą sobie bezpośredniością zerwała się i pogratulowała twórcom (może z nadmierną nawet egzaltacją) czerpiąc argumenty głównie z własnych wzruszeń. — Sarmacki step, liman, atmosfera tej starożytnej 194 lymy — wszystko to udało się realizatorom dosko-ująć! A ta migotliwa ścieżka księżycowa bieg-i od twierdzy ku morzu — tyle w niej podtekstu! l dziewczęta ze szkoły pielęgniarstwa na murach, na li samych murach, na których stali niegdyś pod-:as zamieci rzymscy legioniści w wilczych skórach... \ szczególnie to majaczące w nocnych ciemnościach amotne drzewo nad twierdzą — jako finał... rozpływa się, zanika i nie wiadomo czy to drzewo, czy sam Owidiusz gdzieś się rozpłynął w stepie... -r- Za mało akcji — mruknął ktoś na sali. — Ale film ma swój rytm! — zapaliła się Jarosława jeszcze bardziej. — I jest w tym rytmie jakby ów szeroki oddech poematów antycznych. Powolny, posuwisty, ale żywy... Czy rzeczywiście nie słyszycie jego wewnętrznej muzyki, tętna ukrytej, głębinowej energii?... W swoim uniesieniu Jarosława oczywiście przesadzała, jej bujna wyobraźnia domalowywała i wynajdywała podteksty, jakich w filmie może wcale nie było. Był to jednak głos aprobaty, tym ważniejszy dla Kołosowskiego, że wciąż się jeszcze kolebały szale nie wypowiedzianych ocen. Młoda dziewczyna w swojej prostocie nawet nie podejrzewała, jak bardzo brakowało jeszcze wtedy wiary w swe siły temu chmurnemu dokumentaliście, chyba nawet nie myślała, że jej trochę śmieszne dziewczęce zachwyty umocnią w nim tę wiarę i posieją w jego duszy trwałe ziarno jakichś nadziei... Jarosława okazała się prorokiem — Kołosowski się wybił, ma teraz możność realizować pomysły, z którymi nosił się już od dawna. Właściwie będzie to jego pierw-sy pełnometrażowy film fabularny. „Zrobisz film n wojnie". Kołosowski przemógł własne wątpliwości, przetrzymał dzikie wybryki Sergiusza, który wściekał 195 się z nudów w nadmorskim hoteliku i ciskał w kąt różne scenariusze: , — Do diabła z waszą wojną! Nie chcę! Nie będę! Lepiej pszczołę, dziecko, kroci ę wody na kwiatku... Aż go w tym hoteliku olśniła wreszcie pewnej nocy myśl ¦— jak błyskawica w ciemnościach, jak odkrycie! — zwykła i najnaturalniejsza: robić film o własnych przeżyciach. Bo czegóż jeszcze szukać? Po co wymyślać? Widział przecież ludzi w ich wzlotach i upadkach, w wielkości i upodleniu, w przedśmiertnych mękach i w radosnych łzach zwycięstwa. Co prawda, wszystko to było zbyt wielkie, by się zmieści-r ło w jakimś filmie... — Trzeba przesortować, wybrać co najmocniejsze — gorączkował się Sergiusz zapaliwszy się do pomysłu. — Niewola, świerzb, deportacja — to przede wszystkim! Obiecuję ci genialne ujęcia. Młoda Ukrainka, która pokochała jeńca z Kaukazu, pełnia ich miłości, poezja . rozkwitająca w niewoli!... Konie na wyspie, księżycowe noce, astronom, dziewczęta, które w rozpaczy obejmują chore na świerzb konie... Właśnie o nich powinien być ten film! A pod koniec — wasz napad na pociąg wiozący niewolnice. Walka ze strażą. Rozdygotany peem w rękach Bajdasznego... % — Nie ma jeszcze tego w scenariuszu. To było później. — Dobra. Obejdziemy się bez tego ujęcia., Sergiusz decyduje o wszystkim z łatwością; wszystko co Bohdanowi sprawia ból po dziś dzień, dla Sergiusza jest ujęciem i klatki te można wstawiać, wyrzucać, zmieniać... —'¦ Zimną Górę też nakręcimy później, bo gdzie tu weźmiemy tylu chudzielców!... Scenę z wariatem można kręcić w pawilonie. A teraz —• koński lazaret, wyspę na rzece, branki! 196 I oto są tutaj. Kołosowski usiłuje usnąć na podłodze wiejskiej szkole, przez okno świeci księżyc, w kącie II lo połyskuje kamera, a obok niej leżą zwoje filmu • lobne do magazynków peemowych... Za otwartym ¦m, gdzieś na mokradłach, niestrudzenie derka ¦ Inuściel. Podobno ekran prześwietla duszę człowieka bez niczyjej pomocy Ale przecież wpierw trzeba go apalić! Niemałe brzemię wziął Bohdan na swoje barki-Nie tylko odtworzyć jeszcze jeden epizod, pokazać jeszcze jedną scenę na ekranie... Nie o to chodzi w jego filmie! Jeżeli się już podjął... Niechaj będzie ten ich film głosem, bólem, gniewem zmartwychwstałych, świadectwem i przestrogą. Twórczość zaczyna się jak zwykle od chaosu. Trzeba zaprowadzić we wszystkim ład. Ale nie zatracić przy tym waloru największego — swobody ujęcia, pamiętać, że ład w filmie nie może być ładem zastygłych lodów, jest raczej przelewającą się bujnością wiosennego rozkwitu. Wczoraj przyszły tutejsze uczennice. Przemógłszy onieśmielenie pytały o przyszły film, a w głębi duszy pewnie pragnęły, żeby je wzięto bodaj do scen masowych. Cóż, może niektóre z dziesiątej klasy nadadzą się na „branki". Do scen rekrutacji i transportów. Aż strach o tym myśleć! Przydałyby się jeszcze w scenach z uciekającymi i ukrywającymi się na wyspie dziewczętami... A o dzień wcześniej zawitał jeszcze jakiś facet z miasteczka, z domu kultury — ze stroju ostatni krzyk mody, z wyglądu ¦— zawodowy sportowiec... — Weźcie mnie na takiego, co pisze anonimy — ofiarował swoje usługi. — Zagram rolę z łatwością, bo już ją grałem w naszym kółku. — Nie mamy takiej roli. — Można by ją wprowadzić. : — Nie, nie ma jej i nie będzie. — Popatrzcie, państwo, jak go gram... O, zgiął się 197 cały i pisze swoje brudne donosy... Kopiuje je pedantycznie, nawet numeruje... Wychodzi na ulicę, spotyka znajomych, ale wszyscy się odwracają, wymijają go. Jaki nieszczęśliwy! Sam wśród ludzi. Nie ma z kim zamienić słowa, nikt go nie chce znać. Stanął na placu przed siedzibą rady narodowej, zadarł głowę do góry, ale niebo jest również głuche na jego nieme wołanie!... Ujrzawszy milicjanta zabiegł mu drogę: „Towarzyszu, porozmawiajcie bodaj wy ze mną! Wszyscy jakby się zmówili, ignorują mnie... Porozmawiajcie ze mną o czymkolwiek. Bądźcie człowiekiem!" Domorosły komediant rzeczywiście dość żywo odtworzył tę scenkę widocznie zaobserwowaną w życiu. ¦—¦ Nieźle jak na próbę — powiedział Sergiusz. — Ale... Buczmą pan nie jest. — Przepraszam, a po co miałbym być Buczmą? — żachnął się chłopak. — On jest artystą, ale ja również... Wszyscy jesteśmy artystami. Każdy gra swoją rolę. Na scenie życia!... Nie, tam ludzie nie grali. Tam każdy był sobą... „Wytrwać! Wytrwać! To jest teraz najważniejsze. Bo inaczej nie warto, żeby biło serce!" Czy Bohdan pamięta te słowa. Zostały przecież wyrzeczone. Były jego prawdą i prawdą jego towarzyszy. Czy jego sztuka zdoła ją wyrazić? Jakie wielkie postawił sobie zadanie zamierzając przenieść na ekran wszystko, co wtedy przeżył. A może rzeczywiście dość już tego? Detonacji, krwi, śmierci?... Niektórzy twierdzą, że przestało już na nich działać. Lepiej coś weselszego, lżejszego... Bo człowiek idzie do kina, żeby odpocząć po pracowitym dniu, po wszystkim, co go zmordowało w tym przyspieszonym tempie życia, we wściekłym galopie codziennych spraw. Ale realizator filmu nie chce ze swojej sztuki uczynić samej tylko rozrywki! Wybrałby wtedy raczej arenę cyrkową, na której chodzi się na ich (przepraszamy cię, klownie, nasz bracie arty-I Bohdan wytknął sobie inny cel twórczy, chce cić dług tym, co już o sobie nie opowiedzą. Wie-i/.y, że istnieje w życiu taka sztafeta prawdziwego r/łowieczeństwa, która została mu przekazana i którą musi przekazać innym. Niechaj wstanie w pamięci ów wiosenny ogarnięty wojną las, las zniszczenia, z zielonymi gałęźmi padającymi. pod nawałnicą czarnego ognia. Wszystko dokoła płonie i trzeszczy, a Bohdan raz po raz idzie do ataku na gniazda ogniowe. Gwiżdże metal, żołnierze przywarli brzuchami do ziemi, nie sposób oderwać się od niej, ale odrywają się mimo wszystko, prą naprzód, wciąż ich ubywa, pod wieczór pozostaje garstka... A kiedy zaległa na chwilę cisza, była to cisza jęku, pełnych dymu lejów, cisza krwawych strzępów, co zawisły na krzewach. Przeorana i przesiąknięta spalenizną ziemia, ogołocone przez odłamki szkielety drzew* sterczą jak w jakimś martwym, skamieniałym pralesie... Kołosowski szedł jak w transie. Między okopami. Wśród brzęczenia kul przelatujących jeszcze' niekiedy. Dymiły leje, wisiały ludzkie wnętrzności na krzakach, w błocie zmieszanym z ziemią i krwią leżały wszędzie okaleczałe zwłoki tych, oo jeszcze nie dawno byli ludźmi, jego kolegami. Niektórzy jeszcze żyli. Szedł między tymi ciałami, bielały plamy twarzy wśród czerni przeoranej ziemi. Nagle przystanął —- leżała jakaś dziewczyna, pielęgniarka. Kości stawów kolanowych sterczały z okrwawionych mięśni, białe, niemal niebieskawe. Głowa wykręcona, podwinięta spódnica, młode ciało bielejące straszną, świętą białością. Wziął kawał leżącej w pobliżu płachty namio-towjej i przykrył tę niebieskawą biel. Po raz pierwszy od czasu, gdy znalazł się na wojnie, Kołosowski poczuł wtedy, że chce być zabity. Chce stać się niczym, zniknąć, pogrążyć się w niebyt. Tak 198 199 jak ci, co stali się ziemią. Czy rzeczywiście niebyt? Humus, nawóz i nic więcej? Bo jeżeli jakieś siły utrzymały go wówczas przy życiu, to jedną z nich była może ta sama, co nie pozwala mu w tej chwili zasnąć. Siła pragnienia, wówczas chyba jeszcze nie wykrystalizowanego, niemal podświadomego pragnienia, żeby przejść przez wszystko, przemóc i przetrwać. Żeby opowiedzieć z ekranu ludziom, zaświadczyć przed żywymi, ba, przed samą wiecznością: nie, nie humus... Ogień, przeczysty ogień ludzkiego zapału, co żyje i nie gaśnie od żadnego wiatru, nie znika z życia bez śladu. Mokre krzewy połyskują w świetle księżyca. Rzeka w dole szemrze po kamykach, pokorna i ufna. Z mgły nad łąkami wynurza się jakaś postać. Rozsypane włosy, połyskuje narzucony na ramiona płaszcz... — Nie śpi pani dotychczas, Sławo? —: Jakoś nie mogę usnąć... Dudek krzyczy... — Przez całą noc nie zejdzie z posterunku... Była pani daleko? — Tyle rosy na łąkach... Konie się tam pasą, chciałam zobaczyć, jak wyglądają w nocy. To moi partnerzy — gorzki półuśmiech pojawił się na jej bladej twarzy, — Przyglądałem się im również... Czy oświetlenie jest odpowiednie? Czy nie omyliliśmy się wybierając ten właśnie plener?... Czasem wydaje mi się, że i księżyc, i cisza — wszystko to tam było inne. — Szłam i myślałam, że jutro do pana pójdę i zrezygnuję z roli. Nie potrafię. Nie nadaję się. I niczego mnie nie nauczono w instytucie, i czyż w ogóle można nauczyć się sztuki? Kto uczył Dowżenkę? Zań-kowiecką? Zamiast uczyć nas żyć i głęboko odczuwać, przez pięć lat uczono nas imitować uczucia... Cóż 200 , dziwnego, że nic jeszcze nie stworzywszy chodzimy po wytwórni z minami zapoznanych geniuszy i wszystko odrzucamy, krzywimy się na wszystko... — Sądzi dziś pani bardzo surowo, Sławo, popada pani w ostateczność. Nie wszyscy są tacy — i nauczyciele bywają różni, i wychowankowie. -— Pewnie, że są artyści rzączywiście uzdolnieni. Ale tracą pół życia, żeby przezwyciężać tępotę, prymitywny smak, obrzydłe sztampy. Wie pan przecież, ilu jest wśród nas beznadziejnych tępaków i sztywniaków. Albo jeszcze gorzej ¦— ludzi zakłamanych, bezwstydnych karierowiczów. — Jak też się jeszcze trzyma ta nasza biedna sztuka filmowa... Ba, zdobywa światowe ekrany! ¦—-Cóż, może trochę przesadziłam... - Pewnie, nie mówię o takich jak nasz artysta ludowy. I o obecnym. Ale, moim zdaniem, nie ma w świątyni sztuki miejsca na przykład dla cynika, który potrafi w obecności artystki opowiedzieć ordynarny kawał... a" potem zaprasza mnie na próbne zdjęcia! — Wiem, o kogo chodzi... Fakt, że mu pani odmówiła, był dla wielu niespodzianką. — Zagrać tę dekoracyjną Ksenię? Wśród kwiatków na połoninie? Dziki Zachód, egzotyka... Nie, to nie dla mnie. A chodzi ten typ dokoła, mruży oczy jak hipopotam, obrzuca taksującym spojrzeniem... Co go obchodzi moja dusza, mój ideał, mój pogląd na świata Widzę przecież, interesuje go przede wszystkim, czy mam dość długie nogi, czy takie filmowe stworzenie jak ja potrafi wycisnąć z oczu łzy w zbliżeniach... Sam jest fałszywy i wprowadza fałsz do filmu... za który zażąda jeszcze wysokiej oceny...^ Więc co, wpuszczać go-do świątyni sztuki? Przecież jeszcze tam łychae głosy koryfeuszy! — Z przyjemnością pani słucham, Sławo, kiedy tak 201 się pani unosi... Byle tylko nie ugodziła także we mnie strzała pani sarkazmu. — Myślę, że nie czeka pan na komplementy i żex nie zależy panu na nich. W pana i Sergiusza uwierzyłam od pierwszych ujęć, już wtedy na pokazie. Bywa tak czasem... Niekiedy można się w człowieku zakochać za jedno ujęcie... <¦ — Szkoda, że Sergiusz tego nie słyszy. — Proszę, niech pan nie żartuje. Są pewne rzeczy i iw życiu, i w sztuce, z których nie należy żartować. — Słusznie. — Zazdroszczę panu czasem. Pewności siebie, określonego celu. Czuję, że poświęcił się pan filmowi z poważnym zamiarem i że ma pan niejedno do powiedzenia. I takie doświadczenie życiowe. A ja? Co właściwie wiem? Nawet zakochać się tak naprawdę nie zdążyłam, bo przecież przelotne flirty ze studenckich potańcówek czy z kolegami z wytwórni to nie miłość... —• I mimo wszystko musi pani zagrać zakochaną dziewczynę. Pokazać istotnie głębokie uczucie... — Tego się właśnie boję. Grać zakochaną dziewczynę, stworzyć naszą ukraińską Ofelię z owych nie znanych mi nocy okupacji... To czyste, młode uczucie, które rozkwitło tak tragicznie w niewoli... — Nie zdążyło nawet rozkwitnąć.;. — Tak, tylko zapłonęło... Czytam, usiłuję wczuć się, zgłębić... Rola jest rzeczywiście za trudna dla mnie. Może brak mi wyobraźni? — Niech pani nie wygaduje byle czego. I nie wolno pani tracić odwagi, nie do twarzy z tym pani. —'¦ Chodziłam teraz po łąkach wprost w rozpaczy... Doszłam do smutnego wniosku, że nie podołam tej roli. Nie mogę uchwycić czegoś bardzo istotnego... powierzchowna jestem, głębi mi brak. — Ładna niespodzianka dla naszego zespołu! 202 — Tak, brak mi głębi i nienawidzę siebie za to!... Powinnam była poświęcić życie czemuś innemu. Wstąpiłam na uczelnię marząc o pracy naukowej... Interesowała mnie historia sztuki, zwłaszcza artystyczne wyroby ludowe: malowanki, snycerstwo... Zajmowałabym' się tym, gdyby pewnego pięknego dnia — byłam wtedy dopiero na pierwszym roku -— nie skusili mnie na korytarzu uczelni mefistofelesi filmu zadając mi magiczne pytania: „Nie chce pani grać w filmie?'" Która dziewczyna oprze się takiej pokusie i nie zechce się pokazać na ekranie... Ale czy jestem artystką? — I mówi to pani, którą wyróżniono na festiwalu międzynarodowym. Już za pierwszą rolę! —¦ Obawiam się, że to również przez przypadek. Pewnie za moje wole oczy. — Pani autoironia, Sławo, dowodzi, że nie wszystko jest stracone, że artystka w pani żyje. Po prostu —-chwila zwątpienia. Ale takie emocje przyśpieszają bieg krwi w żyłach. Niezadowolenie z siebie jest u artysty raczej normą niż odchyleniem od niej. Święte niezadowolenie, tak, święte! Kto czuje się spokojny, ten nie ma co robić w sztuce. W żywiole twórczości nie ma zacisznych kącików, nie dla nas spokojne przystanie... Wynika to z samej natury sztuki. Panują tu sztormy, wieczne poszukiwania, pasja... Wszyscy odczuwają w mniejszym czy większym stopniu niedosyt, wszyscy są jak Faust... — Ale jak mnie to czasem boli! ~ — A innych nie boli? W głosie jego zabrzmiała surowa nuta, chyba wyrzut, i Jarosława spojrzała na niego ze zdziwieniem. Weszli na mostek. Oparci o poręcz patrzyli w dół, na cienie padające od najmniejszego kamyczka, na księżycowe refleksy w wartko toczącej się wodzie. — Och, znam ten nastrój, Sławo... Kiedy zaczynamy 203 wątpić w swoje możliwości. Kiedy szukamy, wytężamy wszystkie siły i nic nie znajdujemy.-Człowiek czuje, jak przewala mu się cała burza w piersi,-ale nie jest w stanie tego wyrazić, brak mu słowa, usta ma skute jak niemowa. Ale potem nastaje mimo wszystko chwila, kiedy czujemy się wszechpotężnymi, czujemy, że wszystko potrafimy, wszystko sobie podporządkujemy, jakaś siła unosi nas na niebywałe wyżyny jasnowidz-twa... Żeby potem znowu cisnąć w otchłań zwątpienia, w labirynt poszukiwań, przez który brniemy dalej omackiem... Taki już jest nasz chleb powszedni. — Gdyby tu była Iwanna! O, ona by to zagrała. Rola jest jakby dla niej stworzona. Tak, ale Iwanny przecież nie ma. Po trzecim, piątym czy którymś tam dublu rzuciła się w płomienie ogarniające imitację mostu, ale nie będące wcale imitacją ognia... Co ją do tego popchnęło? Czy tylko bezduszność wycelowanych w nią obiektywów? Czy ta despotyczna, niezaspokojona żądza doskonałości, pragnienie, by nawet z narażeniem życia wykonać jeszcze jedną wersję, jeszcze jeden może najniezwyklejszy, niebywały dubel, w którym dopnie wreszcie nieosiągalnego celu, prześcignie samą siebie? Takie artystki jak Iwanna wiedzą, co to szał twórczości... Była artystką o wyjątkowym talencie, a że Jarosława ma ¦ z nią pewne cechy wspólne —Bohdan jest pewien. Te dwie gwiazdy wzeszły jednocześnie... — Nie wiem dlaczego, ale Iwanna przy widu je mi się dzisiaj"przez cały wieczór... Stoi mi przed oczyma, śmieje się... Podczas ostatnich ferii zimowych pojechałyśmy razem w góry. Iwanna wszystko umiała, na nartach też jeździła cudownie, wzlatywała ze skoczni jak ptak... Pamiętam, poszłyśmy raz po śnieżycy do lasu, stanęłyśmy pod smrekami... Stał pan tak kiedyś pod smrekami w pogodny dzień zimowy? 204 — Nie. i — To bajka. Bajeczny wydaje się las w śnieżnych szatach... Dzięcioł puka, jakiś zimowy ptaszek ćwierka, co tylko jeszcze bardziej- wycieniowuje głęboką jak w dniu stworzenia ciszę dokoła. Śnieg opada z drzew miękko, powoli. „Który budowniczy może się zmierzyć z naturą, Sławko — mówiła wtedy — jakie przedziwne budowle, jakie pałace z topniejących marmurów wznio-. sła tej nocy śnieżyca..." Otaczały nas zwidy jakichś ptaków, zwierząt, chimerycznych potworów. I chyba dopiero tam zrozumiałam, jak powstawały baśni ludowe, nasza ludowa- mitologia... „Z tej białej zawiei, Sławko, topniejącej, co prawda, ale pięknej jak marmury Michała Anioła..." A potem ze śmiechem uderzyła kijkiem w gałąź, strząsnęła całą czapę śniegu, tak że spowiła nas zimna, słoneczna kurzawa... -—-Jarosła^ wa umilkła na chwilę, jakby księżycowa poświata za rzeką zamigotała dla niej i sypnęła tym rozsłonecznio-nym śniegiem, który przyjaciółka jej strząsnęła ze smreka. Kiedy zwęglone ciało Iwanny wydobyto spod zgliszcz dekoracji, Jarosława przeszło tydzień leżała potem chora w domu rodziców. „Skończ z filmem, bo też się spalisz!" — błagała ją matka. Ale właśnie wtedy Jarosława utwierdziła się w swoim postanowieniu bardziej niż kiedykolwiek... „Nie, nie cofnę się". Ojciec pochwalał jej wybór: „Jest dorosła, może sobie wybrać zawód... Nie ma jej przyjaciółki, więc niech teraz pracuje za dwie..." Z warkotem przeleciał po niebie samolot w swoim nocnym rejsie. Słuchali tego warkotu oboje. Nasłuchiwali także, czy po dalekiej szosie podgórskiej nie jadą samochody wytwórni. Są już gdzieś w drodze, nawet w nocy nie pozwoli im spać Jaguar Jaguarom wicz, „główny taborowy". — „Pali się rzeka, faluje jak muzyka". — Zapatrzy- 205 li się oboje w dół, w księżycową wodę, w jej migotliwe strugi. — Skriabin usiłował nutami malować światło... Ciekawe, jaki,włożył kod w swoje tajemnicze, zagadkowe Luce? -.',¦'. „A ta rzeka, co toczy się pod. nami, kryje chyba ta'kże jakiś kod. Rzeka niegasnącego, płynnego światła, co wije się kapryśnie to wśród gór, to dolinami, świeci pilotom w takie noce jak dzisiejsza księżycową poświatą, gwiazdami galaktyk sygnalizuje nawigatorom z dołu, z planety... Córo gór, niestrudzenie tocząca swe wody, gdzie twój początek i gdzie przestaniesz być sobą? Gdyby tak pokazać kiedyś w obrazie rzeki życie ludzkie — od samych źródeł do ujścia..." — Jak ładnie ktoś śpiewa za rzeką... — Tutaj się jeszcze śpiewa. Jeszcze tranzystory nie pożarły pieśni. Jarosława zauważyła, że zasłuchany Kołosowski drgnął nagle. Popłynęła skądś tamta pieśń... śpiewał ją Reszetniak w szpitalu. Nad riczkoju, nad bystroj u, LcL Tam żurawka kupałasja... W tych właśnie stronach służył niegdyś na granicy Reszetniak i stąd wyniósł tę pieśń jak,z ognia... Śpiewano chyba na wyspie albo jeszcze niżej, za kombinatem.:. Gdzieś tam „żurawka kupałasja"... I jaka jasna noc! Zamurowane śniegiem szyby, wyje syberyjska zamieć... Ciężkie, pomarańczowe ciepło szpitalnej sali. Noce są tu bardzo długie. Jęczą przez sen koledzy, 206 ]^rżyczą, płoną trawieni nocną gorączką i palą Reszet-niaka ognie jego własnych bólów. Ale dziwnym stworzeniem jest człowiek! Nawet wśród tych jęków i krzyków, wśród koszmarnych majaczeń i zamieci ukazuje mu się nagle wynurzająca się ze słonecznej dali jakaś cicha ścieżka polna, błyśnie źdźbło słomy przygniecionej kołem, płyną po ściernisku konne grabie ze swoim cichym pobrzękiwaniem... Siedzi na nich dziewczyna, widać, jak świecą się jej piwne oczy, widać pełny kłos, co się zaczepił między stalowymi zębiskami grabi... Przez nocną wichurę i ból błysnął mu ciemnym złotem ten daleki kłos i marzy się już duszy to złoto do rana!... A z rana — „kaczki" i baseny, przychodzi cała gromada lekarzy, odprawią przy łóżku swoje obrzędy, któryś go zbada, naciśnie to najboleśniejsze miejsce, a naczelny rzuci na pożegnanie zawsze to samo powiedzonko: — Do wesela się zagoi. Kiedy „białe niedźwiedzie" (tak ich cała sala nazywa) odejdą po skończonym obchodzie, cały przykuty do łóżek huf przechodzi pod władzę Kapy. Jest to taka białolica istotka, młodziutka jak kwiatek syberyjska dziewczyna Kapa — właśnie ona najczęściej przynosi chorym jagody z tajgi. Może dlatego, że potrafi się już Kapa nachmurzyć" i wysuwa okrągłą bródkę do przodu niby uparty uczniak, a jej oczy, wypełnione błękitem, nabierają przy tym stanowczości, władzę Kapy uznają nawet ci, co najbardziej wybrzy-dzają, nawet dwaj zabijacy czołgiści, którym i leki się nie podobają, i zawsze im za twardo. Kapa często przychodzi do tej sali, niekiedy nawet bez wyraźnej przyczyny. Zwłaszcza od czasu, kiedy na dostawionym łóżku tuż przy drzwiach pojawił się jeszcze jeden, przywieziony prosto z sali opęracyj- 207 nej: czarny jak Cygan, chudy i długi, że ledwie się mieści na łóżku. Jeszcze wydychiwał narkozę, bredził, jęczał, zrywał, się, wspominał Charków. Kapa nie odstępowała od niego ani na krok, słuchała przez całą noc jego majaczenia i niewyraźnego mamrotania 0 Charkowie, słuchała cierpliwie i ze smutkiem i tylko od czasu do ezasu lekko, koniuszkami palców wycierała mu czystą gazą duże krople potu. Ledwie je wytrze i oto znowu błyszczą te duże krople na stromym, śniadym czole. Reszetniak ze swego łóżka dobrze widzi, j.ak lśni ta rosa na czole chłopaka, jak delikatnie ściera ją pielęgniarka kawałeczkami gazy i, dziwna rzecz, taka nieszczęsna kropelka potrafi wypędzić Re-szetniaka z raju w przytulnej sali szpitalnej i przenieść go w diabelską noc wojny, w jej czarny koszmar... A kiedy ten chłopak z Charkowa zaczął powracać do zdrowia i, trzeba było zmieniać dla niego książki w bibliotece, Kapa podjęła się tego również. Robiła to systematyczne, wytrzaskiwała potrzebną mu literaturę gdzieś aż w bibliotece miejskiej, która okazała się dosyć bogata, on zaś pochłaniał- je chciwie i rozstawał się z książkami dopiero po capstrzyku, kiedy na sali wyłączano światło. ":¦-'.! Z rana Kapa przychodzi na salę z termometrami w ręku, uśmiechnięta, jeszcze zarumieniona od mrozu, z kropelkami tającego szronu na włosach, porusza się lekko, wilgotne, zroszone kędziorki za jej małymi ładnymi uszami wyglądają jak kolczyki — bardzo jej w nich do twarzy. Kiedy się zbliża do charkowianina, oczy jej rozbłyskują, czego nie udaje się Kapie ukryć, a kiedy przysiadłszy przy nim czeka, aż zwróci termometr, przygląda się swemu pacjentowi tak bacznie 1 przenikliwie, jakby mu chciała zajrzeć w duszę. Słyszała czasem, jak na głos żartują pozostali pacjenci, że -ho, ho, ho! — nie jest jej Kołosowski obojętny i sio- trzyczka koniec końcem zwariuje przez niego, słyszała i nie zwracała uwagi; wydawało się, że Kapa zastanawia się właśnie nad czymś bardzo dla niej ważnym i dojrzewa w niej jakieś niezwykłe postanowienie. — Chciałabym pana o coś zapytać, Kołosowski... — Niech siostra pyta. —• Nie, może później. — Dlaczego nie teraz? — Bo ja wiem... lepiej później. Pewnego razu powiedział jej pokrótce, co teraz czyta, i w starym foliancie, który mu przyniosła, pokazał jej piękne ilustracje osłonięte bibułką. — Widzi siostra, to sztuka Getów, płaskorzeźby na bazalcie... Cudowne przecież, prawda? — Tak, ładne. ' — A ćzy to nie cud, że patrzymy teraz na te kobiety, na te smagłe młode Azjatki i wprost słyszymy ich śmiech, żywy, srebrzysty, co rozbrzmiewał gdzieś tam, pod trackimi skałami wiele stuleci przed naszą erą!... Nic mu Kapa nie odpowiedziała i siedziała jakby trochę urażona. I nie oglądała więcej rycin. Wstała i odeszła, na twarzy jej ujrzał cień obcości. Wchodząc tego dnia na salę zachowywała się z ostentacyjną rezerwą, jakby chciała zaznaczyć, że pełni tif tylko służbę, wykonuje swój obowiązek. Skąpo cedziła słowa, ani jednego zbędnego ruchu, rzeczowe skupienie i uraza w wysuniętej bródce, słowem, przyjmijcie do wiadomości, że jesteście pacjentami, a ja pielęgniarką i tyle. A ten śmiech pięknych Getek w ogóle jej nie obchodzi. Kołosowski zauważył oczywiście, że siostra jest nie w humorze, ale nie miał pojęcia, jaki popełnił nietakt i dlaczego się Kapa obraziła, przecież nie miała po temu żadnej przyczyny. Był pewien, że minię jej to 208 14 — Cyklon 209 wkrótce i większego znaczenia do tego nie przywiązywał; miał i tak o czym myśleć po capstrzyku, kiedy słychać było tak wyraźnie, jak wyje i sroży się zamieć za oknem. Unosi wichura w przeszłość ten straszny rok czterdziesty pierwszy, który wciąż żyje w myślach Bohdana jako rok pożarów, walk, okrążenia, bezgłośnych czynów bohaterstwa i śmierci, o których nie wie nikt, tylko niebo i wiatry... Dotychczas nie mógł się otrząsnąć z tego napięcia zrodzonego z niebezpieczeństw, z koszmaru nocy w okrążeniu, bólu po stratach, po zdmuchniętych z planety może genialnych istotach. Przed Nowym Rokiem w szpitalu postanowiono urządzić koncert i Kapa pytała tych, co zaczynali już chodzić, o ich umiejętności. Zapytała również Reszetnia-ka, czy nie ukrywa jakiegoś talentu, zapytała raczej żartem, z lekkim uśmiechem i Reszetniak oczywiście zaprzeczył, bo jaki tam może mieć talent. Ale potem jakoś się Reszetniak zamyślił: talent? Skąd się właściwie bierze u ludzi? Przypomniał sobie, że kiedyś śpiewał i ludzie mówili, że ma ładny głos, słuchały go nocą konie na pastwisku, słuchała Katria, i na granicy, kiedy wszyscy byli w odpowiednim nastroju, śpiewał z chłopakami i popisywał się tym wrodzonym darem... Kiedy to było? Po raz ostatni śpiewał z kolegami arty-lerzystami na granicy, potem nie w głowie mu już było śpiewanie, a teraz może już nie ma głosu, może go stracił, kiedy rozgorączkowany po bitwie, ginąc z pragnienia pił brudną wodę z kałuży, z bagna. Z ich sali zgłosił się tylko pewien kawalerzysta, który posiadał podobno kunszt artystycznego gwizdania i umiał pokazywać sztuczki ze schowaną w chustce monetą. Do koncertu przygotowywali się zresztą wszyscy, zawczasu prosili lekarzy o pozwolenie, dobierali nbie szczudła, bo w salach zostaną, rzecz jasna, tylko -ci, co leżą w gipsie. Poprosił o kule także ów czarny i wysoki Kołosow-ski, któremu Kapa przynosi książki z biblioteki. Reszetniak dziwił się, że człowiek może pochłaniać tyle książek t~ czyta całymi dniami, nie słucha opowiadanych na sali kawałów. Z ciekawością przypatrywał się także Reszetniak, jak koło Kołosowskiego kręci się Kapa^ Nawet zajęta czymś w innym kącie sali siostra naglę się odwraca w jego stronę, twarz jej rozjaśnia na chwilę uśmiech. Kiedy przynosi książki albo wchodzi z termometrem czy bez wyraźnej przyczyny, zawsze postoi koło studenta i widać, że wolałaby stąd nie wychodzić. W samej atmosferze jest coś nieuchwytnego i niepokojącego. Oboje rozmawiają z ożywieniem, czasem się nawet sprzeczają, a siostra to się czerwieni, to blednie, unosi się jej pierś pod białym kitlem, znika z twarzy surowość, z jaką pełni Kapa swoje obowiązki, błąka się po niej uśmiech szczęścia. „Jaki to cud ludzki uśmiech — przyglądając się obojgu myśli Reszetniak. — Ze wszystkich stworzeń na świecie tylko człowieka obdarzyła tym natura, tylko człowiek może się śmiać, tak się rozpromieniać, rozmawiać oczyma... Nikt więcej!" Tego dnia Kapa była szczególnie podekscytowana, stroiła wraz z innymi dziewczętami choinkę dla wszystkich chorych i raz po raz wbiegała do sali, zaczerwieniona jakby prosto od ognia; przyozdobiła świerkowymi gałązkami okna, żeby ci, co zmuszeni są leżeć, też odetchnęli zapachem tajgi, zobaczyli, że zbliża się Nowy Rok. Szczególnie przejęta była koncertem i gor-liwie namawiała Kołosowskiego, żeby też wystąpił: — Kołosowski, może zadeklamuje pan bodaj to: „O wierzę, wierzę, szczęście jest!.." Cudownie to pan i' cytuje. 211 v Kołosowski nie dał się przekonać i oświadczył z humorem, że wiersze liryczne recytuje się tylko szeptem, z kimś sam na sam... Kapa wiedziała wprawdzie, że nie uda się go przebłagać, ale przysiadła mimo to na brzeżku jego łóżka i prosiła zaglądając mu w oczy, a raz jej ręka odszukała nawet jego dłoń, spoczęła na niej miękko i zatrzymała się na dłużej — Reszetniak zauważył to również swoim bystrym wzrokiem arty-lerzysty. Wieczór się zbliżał i ożywienie wzrastało. Eleganci się strzygli, nie ogoleni golili się, w salach i na korytarzu stukały szczudła — ci, co jeszcze nie chodzili, uczyli się chodzić. '•-¦'..-¦. Na koncert poszli wszyscy, kto był tylko w stanie jakoś się poruszać. Wychudli, wykrwawieni, ostrożnie podnosząc „aeroplany" swoich rąk w gipsie, jedni utykając z wysiłkiem, drudzy stukając szczudłami, inni w turbanach bandaży na głowie, wszyscy uciekali od obrzydłych leków i własnej słabości tam, gdzie było życie i święto. - ' Na scenie — od podłogi aż prawie do sufitu — ustawiony był rzędami chór, ludzie ochotniczo służący sztuce, znajomi, pielęgniarki, lekarze, sanitariuszki; ale trudno ich było poznać, tacy się wydawali uroczyści i odświętni tego wieczoru, a Kapa wśród nich promieniała, błyszczały jej błękitne oczy, ożywiała ją chyba radość jakiegoś szczęśliwego przeczucia, wciąż zagryzała wargi, żeby się nie roześmiać. Bluzę ma na sobie nową, ładnie ściągniętą paskiem, warkoczyki sterczą z obu stron jak u uczennicy, do twarzy jej z nimi, ani rusz nie udaje się'Kapie zachować powagi, powstrzymać radosnego uśmiechu, więc znowu przygryza cienkie wargi. Porwał wszystkich wir blasku, słońca i piękna, narodziła się pieśń, zaczął się koncert. 212 Kołosowski siedział koło Reszetniaka w pierwszym rzędzie opierając się na szczudle, nie odrywał wzroku od sceny. Tak, oto poezja pieśni. Może nie był ten śpiew na wysoką artystyczną miarę, nie dorównywali ci śpiewacy chórom zawodowym, a Chirurdzy grali na bałałajkach wprost okropnie. Na studenckich koncertach Bohdan pewnie by sobie pokpiwał z takiego wykonania, ale tutaj te przeziębione, nie uczone, ale zgodnie śpiewające głosy, ta wzruszająca gorliwość wykonawców i ich pełne prostoty uniesienie — wszystko to zapadało w głąb stęsknionych dusz żołnierskich, porywało, wzruszało, budziło do życia. Ależ tak, to prawdziwe talenty na scenie, czyste, szlachetne. Kołosowski słyszał przyśpieszony oddech Reszetniaka, chciwie wpatrywały się w scenę jeszcze jakieś twarze, które wzruszę^ nie zmieniło nie do poznania, pod wpływem wzbierających uczuć ludzie kulili się jakby z zimna, to przechylali się gwałtownie do przodu — coś podobnego ujrzeć można chyba tylko na, polu walki. Oczy za-( hodziły mgłą —¦ można tu sobie pozwolić na chwilę słabości i nie wstydzić się łez. Wychodził potem na scenę konferansjer i sypał żatr-tami, pokpiwał sobie z jakiegoś grymaśnika, któremu ani rusz nie podobała się „kaczka". Występowali solis-( i, wśród nich także Kapa, którą przedstawiono jako Kapitolinę, co bardzo zdziwiło Reszetniaka: — O! Wcale bym nie wiedział, że nasza Kapa — to I. ipitolina. Przy akompaniamencie bałałajki Kapa śpiewała cieniutkim, niemal dziecięcym głosem, którego chyba sa-111,1 się trochę wstydziła... Wstydziła się, rumieniła, ale mimo wszystko śpiewała, miała tę odwagę, i A wspaniałym zakończeniem koncertu było niespo-'Hrwane pojawienie się na scenie komisarza szpitala; 213 wszedł z zatkniętym za pas pustym rękawem i oświadczył, że wyparto nieprzyjaciela z Kaługi. ¦ — To się nazywa pieśń! — wykrzyknął ktoś w tylnych rzędach, co rozweseliło całą salę. Tego wieczora żaden regulamin nie zdołałby zapędzić ludzi do łóżek. Wzburzeni długo jeszcze spacero? wali po koncercie po korytarzach, hałasowali, śpiewali i nawet kiedy na jakiś czas zgasło światło, uznali to za świąteczną niespodziankę — nie było się tu czego bać i nieraz już tak bywało, że wiatr gdzieś pozrywał przewody. Wrzawa nie ucichała, śpiewano raz na jednym, raz na drugim końcu korytarza — okazało się teraz, że wśród rannych utalentowanych było mnóstwo. Reszetniak stojąc przy oknie w pobliżu swojej sali, jakby próbując głos, cicho zaintonował tę starą, śpiewaną na pograniczu pieśń, qo go znalazła także tu, nad Jenise-jem: Nad riczkoju, nad bystroju Tam żurawka kupałasja... Tak oto stojąc na szpitalnym korytarzu, przy zamurowanym przez śnieg oknie, cicho, jakby w półśnie wzywał pieśnią to wszystko, co pozostało za zimami, za frontami... Nie słyszał nawet, jak podeszła ze świecą w ręku Kapa, spojrzała przez ramię: — Czy można tak się kryć ze swoimi talentami, Re-szetniak! Zapiszemy , pana teraz koniecznie do kółka. — Ależ skąd... mowy nie ma — wymawiał się Re-szetniak patrząc z przyjemnością na pielęgniarkę, całą promieniejącą w świątecznym nastroju. — Reszetniak! Ładny jest ukraiński język... śpiewny i miękki... Niech mi pan powie, kiedy dziewczyna kogoś wybierze. Po raz pierwszy, rozumie pan? Jak < nazywa po ukraińsku ten, dla którego ma... dla któ-i żywi to pierwsze uczucie? Reszetniak aż ściągnął brwi, tak się zamyślił: — No jak... „Perwolub" będzie po naszemu. — Perwolub... Perwolub... cicho i jakby ze smutkiem-powtórzyła Kapa. I odeszła rozglądając się, gdzie umocować świeczkę. Niebawem zobaczył ją Reszetniak już w towarzystwie Kołosowskiego. Stali w kącie, za fikusem, on o kulach, ona smukła i wyprostowana, z zadartą bródką, patrzyła na swego pacjenta i twarz jej była znowu wesoła. ' Za oknem wyła wichura. Zasłuchawszy się w groźną symfonię syberyjskiej zamieci Reszetniak myślał: „Nam tu dobrze, śpiewamy sobie, ale ci, co są na froncie? Pewnie tam niejeden czyjś perwolub pożegna się w taką noc ze światem...", Kapa wciąż jeszcze stała z Kołosowskim w kącie za ' fikusem. I mimo że było na korytarzu pełno ludzi, zachowywała się tak, jakby byli tu sami: stała jawnie uszczęśliwiona, darzyła Bohdana swoim promiennym oddaniem. A kiedy zgasło na chwilę światło i ktoś zakomenderował na korytarzu: „Całować się!", Kapa w jakimś chwilowym zamroczeniu przytuliła się do niego i sami już nie wiedzieli, jak zlały się ich odde-chy, jak dokonał się ten palący grzech pocałunku... Ze stukiem upadło za donicę szczudło, Kapa podniosła je w ciemnościach, a tymczasem światło się zapaliło i już nie gasło. Oboje byli speszeni, ale Kapa jakby wystawiając na próbę swoją wolę, siłę swego uczucia, nie odrywała od Kołosowskiego .zamglonych oczu i było jej obojętne,, że ktoś to zauważy, że nie powinna... „Czyż nie mam prawa?" — pytały zuchwale jej pełne upojenia oczy. Kołosowski powinien się był tego spodziewać. Czyż 214 215 nie wiedział, co mówią jej oczy, uśmiechy, wybuchy tej naiwnej, szybko mijającej urazy; nie widział, jak z każdym dniem dojrzewa w niej to już nie tylko siostrzane uczucie. Wiedział, że nie mogło się to skończyć niczym innym, jak tylko bólem niepotrzebnie zranionego serca, ale byłby z samym sobą nieszczery, gdyby sobie powiedział, że jej wzruszenia sprawiały mu przykrość, że nie ogrzewało go ciepło jej serdeczności, ufności i czystości. Co prawda, próbował raz dać jej do zrozumienia, powściągnąć, pohamować to wzrastające uczucie, ale zrobił to zapewne nieumiejętnie czy może niechętnie... — Niech mi pan powie, Bohdanie... Co to za Tania, o której mówił pan wciąż w gorączce? -— zapytała z pełnym niepokoju smutkiem w spojrzeniu. Nie było w jej głosie zazdrości — nie mogła sobie na to pozwolić, nie miała po temu podstaw — ale nie była to również zwykła ciekawość. Pytała o to, co było jego najdroższą tajemnicą. Już dawno powinien był jej o tym opowiedzieć. Więc powie zaraz, natychmiast... — Nikomu nie powiedziałem ani słowa, ale pani powiem, Kapo... Mówił z przejęciem nie widząc, jak dziewczyna mieni się na twarzy, zagryza wargi, coraz niżej zwiesza głowę. Gdy skończył, milczała chwilę i odezwała się wreszcie: — Jest pan szczęśliwy. Odsunąwszy się od niego dodała sucho: — Czas wracać na salę. Nazajutrz zamiast Kapy pracowała inna pielęgniarka. Nie pojawiała się Kapa także przez dwa dni następne i na sali już się niepokojono, czy nie zachorowała, a wytypowane pielęgniarki nie wiedziały nic pewnego. Przyszła Kapa dopiero czwartego dnia po 216 • 'biedzie, wbiegła bez kitla, w nowiutkiej wojskowej bluzie i spódniczce, w wysokich butach. Z jakimś dziwnym wyrazem gorzkiego uśmiechu na twarzy podeszła do łóżka Kołosowskiego, wręczyła mu książkę, tomik Jesienina. Kiedy Kołosowski wziął książkę, wypadła z niej karteczka, na której napisane było jedno tylko słowo: „Kocham". Kapą patrzyła zaczerwieniona, jak Bohdan czyta to słowo, a potem zaczęła się skwapliwie żegnać życząc wszystkim rychłego wyzdrowienia... — Co się stało, Kapo? — zapytał ktoś. — Wyjeżdżam na front. Kapa pobladła i jeszcze raz spojrzawszy na Kołosowskiego wybiegła z oczyma pełnymi łez. Ludzie milczeli oszołomieni. Po pewnym czasie niejeden z nich znalazłszy się na froncie rozpoznawać będzie Kapę w każdej pielęgniarce, przywidywać się im będzie i nad Dnieprem, i nad Wisłą, i gdzieś za Dunajem, w węgierskich mgłach... Taka jasna noc. Księżyc w pełni. Przez gałęzie drzew majaczy bielą klub na środku wsi, pomalowany jak pisanka. Jak ów sławny Woroniec gdzieś na podgórzu Suczawy... Po ziemi, tu kurzem posypanej, tam porosłej rdestem, sunie cień potężnej postaci. Sergiusz ze zwichrzoną czupryną, jakby dopiero co wstał ze stogu siana, chodzi powoli wokół klubu, ogląda go to od przodu-, to z boków. Niezbyt często udaje się zo-' baczyć taką malowankę, a tu w dodatku jeszcze ta wielka mistrzyni noc, dzięki której gałęzie swoim cieniem wykańczają i dorysowują tak gustownie zazna- 217 nie wiedział, co mówią jej oczy, uśmiechy, wybuchy tej naiwnej, szybko mijającej urazy; nie widział, jak z każdym dniem dojrzewa w niej to już nie tylko siostrzane uczucie. Wiedział, że nie mogło się to skończyć niczym innym, jak tylko bólem niepotrzebnie zranionego serca, ale byłby z samym sobą nieszczery, gdyby sobie powiedział, że jej wzruszenia sprawiały mu przykrość, że nie ogrzewało go ciepło jej serdeczności, ufności i czystości. Co prawda, próbował raz dać jej do zrozumienia, powściągnąć, pohamować to wzrastające uczucie, ale zrobił to zapewne nieumiejętnie czy może niechętnie... — Niech mi pan powie, Bohdanie... Co to za Tania, o której mówił pan wciąż w gorączce? — zapytała z pełnym niepokoju smutkiem w spojrzeniu. Nie było w jej głosie zazdrości — nie mogła sobie na to pozwolić, nie miała po temu podstaw — ale nie była to również zwykła ciekawość. Pytała o to, co było jego najdroższą tajemnicą. Już dawno powinien był jej o tym opowiedzieć. Więc powie zaraz, natychmiast... — Nikomu nie powiedziałem ani słowa, ale pani powiem, Kapo... Mówił z przejęciem nie widząc, jak dziewczyna mieni się na twarzy, zagryza wargi, coraz niżej zwiesza głowę. Gdy skończył, milczała chwilę i odezwała się wreszcie: — Jest pan szczęśliwy. Odsunąwszy się od niego dodała sucho: — Czas wracać na salę. Nazajutrz zamiast Kapy pracowała inna pielęgniarka. Nie pojawiała się Kapa także przez dwa dni następne i na sali już się niepokojono, czy nie zachorowała, a wytypowane pielęgniarki nie wiedziały nic pewnego. Przyszła Kapa dopiero czwartego dnia po 216 obiedzie, wbiegła bez kitla, w nowiutkiej wojskowej bluzie i spódniczce, w wysokich butach. Z jakimś dziwnym wyrazem gorzkiego uśmiechu na twarzy podeszła do łóżka Kołosowskiego, wręczyła mu książkę, tomik Jesienina. Kiedy Kołosowski wziął książkę, wypadła z niej karteczka, na której napisane było jedno tylko słowo: „Kocham". '< Kapa patrzyła zaczerwieniona, jak Bohdan czyta to słowo, a potem zaczęła się skwapliwie żegnać życząc wszystkim rychłego wyzdrowienia... — Co, się stało, Kapo? — zapytał ktoś. — Wyjeżdżam na front. Kapa pobladła i jeszcze raz spojrzawszy na Kołosowskiego wybiegła z oczyma pełnymi łez. Ludzie milczeli oszołomieni. Po pewnym czasie niejeden z nich znalazłszy się na froncie rozpoznawać będzie Kapę w każdej pielęgniarce, przy widywać się im będzie i nad Dnieprem, i nad Wisłą, i gdzieś za Dunajem, w węgierskich mgłach... 5 Taka jasna noc. Księżyc w pełni. Przez gałęzie drzew majaczy bielą klub na środku wsi, pomalowany jak pisanka. Jak ów sławny Woroniec gdzieś na podgórzu Suczawy... Po ziemi, tu kurzem posypanej, tam porosłej rdestem, sunie cień potężnej postaci. Sergiusz ze zwichrzoną czupryną, jakby dopiero co wstał ze .stogu siana, chodzi powoli wokół klubu, ogląda go to od przodu-, to z boków. Niezbyt często udaje się zobaczyć taką malowankę, a tu w dodatku jeszcze ta wielka mistrzyni noc, dzięki której gałęzie swoim cieniem wykańczają i dorysowują tak gustownie zazna- 217 czony na białym tle ornament. Powinien był obejrzeć tę malowankę nie sam, tylko z tą, co wieczorem odeszła i zamknęła się w swoim pokoju. To od niej dowiedział się Sergiusz o tym malowanym klubie. ...Tutejszy przewodniczący spółdzielni miał ulubioną koszulę, co mu ją mama wyhaftowała. Idąc na wojnę zabrał ją "z sobą. A kiedy po wojnie wrócił, pozostał z koszuli tylko wyszywany przód, bo cała się rozlazła, mimo że była lniana. Mamy już nie było, opowiedziano tylko synowi, jak po barbarzyńsku zamęczyli ją bandyci. Pozostał z koszuli ten przód, co go haftowała, gdy syn wyjeżdżał do Hiszpanii... I kiedy niedawno zaczęto budować klub, przewodniczący zapragnął, żeby ten wyhaftowany ręką matki wzór przeniesiony został na ściany budynku. I stoi teraz wśród sadów piękny klub malowanka, cały pokryty artystycznym ornamentem. I wszyscy mówią: -— To koszula naszego przewodniczącego. „Czy w pogoni za modą i dreszczykami nowej fali nie pomijamy w naszych filmach czegoś, co jest ważne i znajduje się tuż kgło nas? — rozmyślał operator. — Oto czyjeś życie trwa dalej w twórczości... Przeszło w sztukę, sztuka zaś wrasta w życie i tak się to kręci w kółko. Nowoczesność splotła się nie-rozdzielnie z przeszłością... Ale posłuchajcie tego czy -owego, gdy zabiera głos na naszych omówieniach... Jakiemuś opływowemu producentowi może się nie spodoba, że wracamy znowu do dnia wczorajszego. Ale przecież wydestylowanego tematu współczesnego nie ma! Dzień dzisiejszy jest cały przesiąknięty przeszłością... I nasze myśli, i czyny -— całe życie nasycone jest przeżyciami. I jest to miernikiem naszego ja..." Połyskuje rosa na listowiu, na rdestach. „Roska — mówi"Dominika — roska niebieska!" 218 .leszcze jeden cień sunie po rośnym, porosłym rde-;tami placu. Stróż nocny ze strzelbą na ramieniu... I Minuje człowiek księżycowego światła... To dobrze... — Jesteś pewnie z tartaku? Do swojej miłej chodziłeś? Czy do kina? — Sam robię kino. — O, jesteś z tamtych? Bo myślę, sobie, kto tu ba-ciaruje... ' -— Baciaruje... a co to znaczy? -— Baciarz, hultaj — tyle co łobuz... A o czym będzie wasz film? — O życiu. Jak się ludzie jednoczą w obliczu zła. — Dobry pomysł. Ludzie powinni się łączyć, nie oddalać od siebie... Kolorowy będzie? — Nie, czarno-biały. Jak tamto życie. Chciałbym nawet, żeby był niemy. Pokazać na ekranie świat bez głosów. Ludzie krzyczą, ale ich krzyku nie słychać. Krzyczą oczyma. "Krzyczy sama tylko twarz dziewczęca... Niemy film miał swoje zalety. — To już wasza rzecz. Niemy to niemy. — A was te sprawy nie obchodzą? Stróż wyjął paczkę pogniecionych papierosów. Sergiusz odruchowo wyciągnął rękę, wypalił już wszystkie tego wieczora. — Bierz, bierz... Trzymamy tu w leśniczówce za ogrodzeniem niedźwiedzia z niedźwiedzicą... Lubią też papierosy. Nauczyły się bestie brać papierosy od turystów i łykają je zapalone... „Stary ma poczucie humoru, to już coś znaczy" — uśmiechnął się w duchu Sergiusz. Nie spodziewał się żadnej rewelacji po tym nocnym intelektualiście. Operator nie należał do ludzi, którzy wyszukują takich „didów" z ludu w nadziei, że bez wątpienia odkryją w każdym z nich filozofa; uważał, że sarn^ dźwiga cały wór różnych filozofii i sam może uraczyć tym spec ja- 219 łem przypadkowych znajomych, bodaj tego wolno cedzącego słowa staruszka... Na ekranie by, sobie użył ten chodzący skarbiec mądrości, sypnąłby przysłowiami, a tutaj milczy. A może wykombinował sobie dziadunio, że nie sposób w naszych czasach być filozofem dla wszystkich i woli schować swoją filozofię dla siebie... — Ojczulku, pewnie nie lubicie kina? Stary poprawił na ramieniu swoją tradycyjną śru-tówkę, jakby wydobytą z rekwizytów filmowych —-wisiała skierowana lufą do ziemi. —¦ Gdybyście tak zrobili film pod tytułem „Ludzie w kożuchach". Jest nas coraz mniej, tych, co przepłynęli ocean. Co by mogli opowiedzieć wszystką prawdę. — A wyście też... widzieli ocean? — Ba! Omal nas huragan nie zatopił... Wszystko trzeszczało. Matki z dziećmi krzyczały z przerażenia... strach, co się działo... „Wobec tamtych huraganów na Atlantyku co znaczą nasze huragany i trąby powietrzne w sztuce?... I wszystkie filozofie wobec szaleńczego krzyku matki, której dziecko — w jej oczach! — rozszarpują, rozrywają za burtą rekiny..." • Były takie czasy, kiedy zrujnowany chłop musiał iść, gdzie oczy poniosą. Musiał, jeżeli w domu mielono korę drzewną na chleb i ludzie chodzili wyschnięci jak wióry... A we wsiach na porozwieszanych wszędzie plakatach kusiły duże i piękne okręty, co szybko przeprawią człowieka za ocean, gdzie można zarobić wór dolarów i wrócić znowu pod skrzydło najjaśniejszego cesarza, nigdzie bowiem nie jest lepiej niż w blasku jego korony, chociaż ludzie puchną tu z głodu i zbierają lebiodę pod płotami... I człowiek ucałowawszy swój próg ptakiem się sta- 220 i lata po świecie w pogoni za pracą. Gdzieś w Trie-Icie czekają ludzie z szyfkartami na okręty, czekają na wszystko, co im obiecywały plakaty: będą dobrze wyposażone kajuty, sale z muzyką, salon dla pań... Potem nadpływają stare, cuchnące statki, co przewożą bydło do europejskich portów i zabierają stamtąd „ludzi w kożuchach"... — Zamiast bydła ¦— teraz my? — A jakże! Oszukani przez agentów, na zgniłej słomie, z chorymi dziećmi, egzotyczni „ludzie w kożuchach", których zła dola pędzi za ocean, współcześni konkwistadorzy... Zamiast miecza — kosa owinięta gałganem, zamiast bomby — ziarna pszenicy i maku, garsteczka nasion, co zostaną posiane gdzieś tam, na końcu świata... „Cattle pen" — okólnik dla bydła w docelowym porcie. Zapędzono tam ludzi. Na oględzinach lekarskich cudze ręce wywracają powieki, szukają trachomy. Biada temu, co ma czerwone oczy... A przecież płynęliśmy w takim zimnie przez ocean. Tamta ma czerwone oczy, bo płakała, ja —=¦ bo stałem na silnym wietrze na pokładzie. Czekają na nich nie wykarczowane lasy, nie zbudowane koleje, homesteady i kopalnie węgla, które zrujnują im zdrowie do szczętu! Będą ich znały giełdy na całym kontynencie, samo życie nauczy ich poczucia solidarności,.. Oni — jako pierwsi zza ^oceanu — powitają Lenina, powitają czerwone sztandary na ziemi rodzinnej. — O tym zróbcie film. Bo przecież jest nas coraz mniej. Nawet ci, co ich kołysał wtedy ocean jako małe, ułupie dzieci, dzisiaj' są już starcami... Nie mogę żyć IN -/. pracy, o, zrobiłem cztery koła dla leśnictwa, oku-tem... Ile mogę... Mam dwóch synów: jeden jest inży- nierem w kombinacie, drugi pracuje w leśnictwie. Powtarzam im: „Pilnujcie wszystkiego, co zostało zdobyte... Porównajcie, a zrozumiecie... I umiejcie cenić..." Pochwalił się, że będzie wkrótce weselisko u jego bratanka, okazja, żeby sobie golnąć. — Dużo już nie piję, coś mi w piersiach przeszkadza — wskazał na pierś. — Starość. O, gdyby się życie tak obracało, żeby stary znowu się stawał młody... ¦, „Następny film będzie o nich, o ludziach w kożuchach — pod wrażeniem słów starego myślał rozgorączkowany Sergiusz wracając przez łąki do biwaku filmowców. — Jarosławie damy główną rolę..". Wiejska dziewczyna w chodakach stoi na pokładzie wśród fal oceanu... Pochodzi przecież z tego środowiska, z tych okolic, nikt lepiej nie odtworzy uczuć owej młodzieży, którą burze życiowe oderwały od'rodzinnych progów i pędziły za chlebem przez ocean... A oto w ładowni czyta swoim -ziomkom Iwana Frankę... Opędza się przed zaczepiającymi ją marynarzami... A potem — patrzy na ocean, na potęgę i bezkres żywiołu..." Jarosława — z jaką rozkoszą i bólem zarazem my^ śli o niej. „Och, ty mój, mój!" Co znaczą te jej figle i dowcipkowanie? Chyba nie wątpi, że Sergiusz zdolny jest do silnych, głębokich uczuć. Ale czy jest rzeczywiście zdolny? Inteligencję przyznają mu wszyscy, w rozumowaniu jest przenikliwy, może nieco cyniczny. Ale siła uczucia, na której tak zależy dziewczętom? Bo na przykład Kołosowski bez wątpienia kryje w sobie cały wulkan. Jarosława jest tego pewna, oczy jej zachodzą mgłą na samo wspomnienie tego jej bożyszcza. „Wierzę, wierzę w jego życie, w jego posrebrzone skronie!..." — potrafi zawołać nawet na korytarzu w wytwórni. Ale czy aby nie poniżasz się, chłopcze, do zazdrości? Łąki parują — to niewidoczne nocą jeziorka wśród traw dyszą oparami. Sylwety -koni... pasą się koniska tam w dali, w snującej się mgliście poświacie księżycowej... A między końmi — jakaś biała postać, chyba dziewczyna? Patrzy tutaj, na Sergiusza i nagle puszcza się pędem, mknie prosto w stronę operatora (gdyby stał tu z kamerą, wpadłaby na nią!) i oto... oderwała się od ziemi. Czapla! l^eci nisko, nieustraszenie, za jej ogromnymi skrzydłami znika na chwilę tarcza księżyca... Ptak widzi pewnie z góry zadartą głowę operatora i jego oświetlony księżycem, okrągły balzakow-ski podbródek. Przeleciała. Powlokła przez jezioro swój cień, rzuciwszy go na lilie, co bieleją jak gąski na nieruchomej wodzie. A kiedy Sergiusz podchodził do rzeki, zauważył już z daleka: stało tam dwoje na moście, pochyleni patrzyli na księżycową wodę. — Jest jego kochanką, wie o tym cała wytwórnia... — usłyszał przed odjazdem o Jarosławie operator i nowina ta wprost go ogłuszyła. — Oszczerstwo! Babskie plotki! — zawołał oburzony, a potem jąkając się ze zdenerwowania bąkał coś trzy po trzy, ta zaś, która mu zakomunikowała nowinę, powtarzała ze śmiechem: — Kochanka! Zwykły stosuneczek aktorki z reżyserom! Wszyscy o tym wiedzą... Tylko ty nie wiesz. Nie pozostawiała mu. cienia wątpliwości, chciała, że-by potraktował nowinę jako fakt dokonany, który w nikim nie budzi zdziwienia. — Kochanka! I co z tego? Czy dlatego, że jest żo- 222 223 naty, nie wolno jej się w nim kochać? Przecież ty kochasz się we mnie, w zamężnej kobiecie! I mierzyła ironicznym spojrzeniem jego niedźwie-dziowatą postać w kraciastej,,, przydługiej marynarce z grubego materiału, kudłatą, trochę za dużą głowę i jakby uginające się pod brzemieniem ramiona... To, ze Sergiusz kochał się w niej, strasznie, bez pamięci _ było prawdą. I właśnie jego płomienne, bezbronne uczucie pozwalało jej, kobiecie zamężnej, wesoło pokpiwać sobie z niego, dawało jej nad nim przewagę, nieograniczoną władzę, jaką — wiedziała o tym — może się posłużyć w każdej chwili i każdym sposobem. Sergiusz był pewien po dziś dzień, że też nie był jej obojętny, przynajmniej przez pewien czas. Nawet poznali się z jej inicjatywy. Na jednym z pokazów, po którym operator odprowadził ją do domu. Deszcz, mgła, krągłe jak żółtka latarnie — taki był ten wieczór. — Od dawna chciałam pana poznać — mówiła Agnieszka — od czasu, kiedy odmówił pan współpracy z ekipą mego męża... Dlaczego pan zrezygnował? — Nie chcę być mułem ciągnącym wóz rutyniar-stwa. — Mój mąż to niezły człowiek. . — Może, ale nie powinien kręcić filmów. Agnieszce podobała się bezceremonialna szczerość młodego operatora. — Obawiam się, że ma pan rację. Złotej Palmy raczej nie dostanie. Że wyszłam za niego — to właściwie przypadek. Byłam wtedy jeszcze studentką, zaangażował mnie do jednego epizodu, a potem nam obojgu „coś się wydało", co wzięliśmy za „właśnie to". ...Pojechaliśmy razem nad morze na urlop, no a teraz... mieszkam z mamą. On pracuje w jednej wy- 224 twórni, ja w drugiej, czasem przyjeżdża z wizytą, jest nawet zazdrosny... Wszystko jak należy... — O mnie będzie też zazdrosny? — zapytał Sergiusz. — O pana chyba najbardziej. Przecież wciąż się tylko słyszy o pana talencie. Tak że zazdrość będzie podwójna! —- Nigdy nie przypuszczałem, że wystąpię w takiej roli... — W jakiej? Że odprowadza pan mężatkę? Że idziemy pod jednym parasolem? Przecież deszcz pada! Przytuliła się do niego swoim jędrnym ciałem. Sergiusz wsłuchiwał się z przyjemnością w miarowy stuk jej obcasików po asfalcie. To wprost nie do wiary, że ta pięknie zbudowana, efektowna kobieta zwróciła na niego uwagę, chciała się z nim poznać, mimo że był tego wieczora nie ogolony, ubrany z jawnym niedbalstwem, zalatującym mocnymi papierosami kubańskimi. Nie do wiary, że właśnie ją prowadzi pod rękę po bulwarze, zuchwale popisuje się przed nią swoim nieco ponurym humorem i raczej ordynarnymi dowcipami z artystycznego ś.wiata, krytykuje spiżowego konia, który wciśnięty między topole zasłania ogonem całą .perspektywę bulwaru, i mimo że wszystkie te iwały nie były najlepszej jakości, Agnieszce przy-l '.idły do gustu. . - — Bardzo mi przyjemnie i wesoło w pana towarzystwie. Chce pan mój numer telefonu? I dała mu ten numer. Zanim zniknęła w bramie, jej ¦ ka w białej rękawiczce skinęła mu w powietrzu mile czarująco, oddalające się palce poruszyły się w ja-in.ś niemal czułym geście. ledwie doczekawszy ranka Sergiusz zatelefonował do tych paluszków. Punkt o dziewiątej. Nikt nie od- iadał, obojętny sygnał w słuchawce dźwięczał nie- cyklon 225 mai drwiąco. Może jeszcze spała, a mama poszła na rynek? A może po prostu nie chciała z nim rozmawiać, spodziewała się, że zadzwoni punktualnie o dziewiątej. Ą teraz owa wesoła osóbka pokpiwa sobie może, że odważył się ten bałwan, ośmielił się... Gdzieś koło dwunastej udało mu się mimo wszystko usłyszeć Agnieszkę. Wpierw usłyszał jej oddech, przyśpieszony z przejęcia czy może nawet przestrachu, a potem głos obiecująco przytłumiony: — To pan? Owego dnia jedli razem o"biad w podmiejskiej gospodzie, gdzie wszystko zgodnie z ostatnią modą utrzymane było w starym stylu: ciężkie dębowe stoły i takie same ciężkie, rzeźbione krzesła — Agnieszka ledwie swoje ruszyła z miejsca przysuwając się do Sergiusza. Obrzucana zawistnymi spojrzeniami bawiła się drewnianą łyżką, swego kawalera obdarzała czarującymi uśmiechami, a potem nachyliwszy się blisko słuchała jego słów. A zaślepiony swoim szczęściem Sergiusz wyznawał,, jak się męczył przez cały czas, nie odchodząc od telefonu i wysłuchując drwiących sygnałów. — Dlaczego nie podnosiła pani słuchawki? — Dokuczają mi te ciągłe telefony... Nie przypuszczałam,- że to pan. Bo dlaczego właściwie tak szybko? Przecież pożegnaliśmy się poprzedniego wieczoru! — Mnie wydawało się to całą wiecznością. Niechby nic nie mówiła, myślałem, byle tylko usłyszeć jej oddech w słuchawce, bodaj jedna złota sekunda jej milczenia — i nic więcej... To już będzie szczęście. — Widzi pan, a teraz siedzimy tu w gospodzie. I nie śpieszę się. Będę pana słuchać. Po dziś dzień wstyd mu tego miłosnego bełkotu, ujawniania uczuć, prawdziwego striptizu duszy — byłby śmieszny, gdyby nie był tak dziecięco szczery. 226 ((powiedział jej nawet to, co mało komu opowiadał. .1 ii; znaleźli go — małego wówczas chłopca — party- inci na zgliszczach tych poleskich Lidie. Był jak .. l/.iczałe szczenię, nie chciał podejść do ludzi, szcze-r/.ył zęby, kąsał... Oswoił go partyzancki lekarz, który lię nim zaopiekował. Nocą wygrzebuje norę w sianie mówi: „Właź, ukryj się przed wiatrem..." Ale marzły < hłopcu nogi, zwłaszcza ta przestrzelona... Pewnej nocy, kiedy było szczególnie zimno, lekarz podciągnął koszulę: „Przytul nogi do mego ciała! Grzej się!" Grzał tak chłopca przez całą noc, sam miał na nogach zwykłe buciki. Potrzebny był gips, którego nie było. Glina! Przegotował ją lekarz, wysterylizował, domieszał spirytusu i „gips" chwycił. Tylko że łamał się w drodze. Lekarz napełnił wtedy w fabryce terpentyny pudło trocinami, wpakował do pudła przyszłego operatora i tak go woził w trocinach... — Ale pchły się w nich rozmnożyły... Długo mnie przecież woził. Wprost mnie rozpieścił. —< W oczach Sergiusza błysnęły łzy. Agnieszka rozczuliła go swoim współczuciem. — Dziwne, jak z tej niszczycielskiej mgławicy wojennej zrodziła się iskra czyjegoś życia... Życia, co powstało niemal spontanicznie i już zawierało geny wyjątkowych uzdolnień. — Tylko bez pochlebstw proszę — powiedział Sergiusz. Agnieszka się roześmiała, a potem mówiła dalej z ufną szczerością: — Męża nie kocham. — Można to było rozumieć w ten sposób: „A więc mogę kochać, kogo zechcę, na przykład pana"... — Wiem, że on również nie żywi do mnie gorących uczuć... Uważa mnie za własność, po prostu za piękny nabytek, który obawia, się utracić. 227 — Więc co was oboje łączy? — Chyba przyzwyczajenie. Zresztą nie mogę zostać sama. — Uśmiechnęła się. — Jakoś nie wypada, żeby aktorka była samotna, prawda? Otacza ją od razu chmara adoratorów i każdy usiłuje zostać jej kochankiem... ¦«. Byli oboje w dobrym humorze, żartowali bez przerwy. W którymś momencie Agnieszka powiedziała nagle, błysnąwszy oczyma: — Tylko że wszystko to nieprawda, niech pan nie wierzy tej mojej spowiedzi... Nikt nie uwodził naiwnej dziewczyny, nie było obietnic, że przez grzech zostanie gwiazdą... Był niesmaczny romans młodziutkiej studentki z niemłodym już reżyserem — zaangażował ją wpierw do epizodycznej roli, a potem ożenił się z nią rozwiódłszy się z poprzednią żoną. Teraz jesteśmy obcymi sobie ludźmi... Ale czyż jestem tu winna? Czy powinnam odczuwać skruchę, że bawię się teraz w .pana towarzystwie? — Miłość nie poczuwa się przed nikim do winy!... A nasze uczucie jest prawdziwe — proszę bardzo, jakim stylem wtedy przemawiał! — Dobrze panu mówić! Jest pan sławą, bodaj nawet nadzieją naszego filmu, a co mam robić ja, od której szczęście się niemal odwróciło? Jestem - podobno ładna, ale nim mi się uda wyrwać rolę... W dodatku dorastają te młode, rzucają się reżyserom w objęcia... Może mam przykry charakter? Jestem zjadliwa, despotyczna i niebezinteresowna... ' — Udzieliło się to pani pewnie od niego? — Nie, nie od niego... Raczej nie tylko od niego... Ale proszę nie wierzyć w to również, bo tylko się stroję w piórka cynizmu i kiedy oblecą, będę jak bezbronne, nieprzystosowane dziecko... 228 — Zauważyłem... — Ja też zauważyłam... że się panu podobam! Widzę to też w tej chwili... Czy wziąłby mnie pan na |akąkolwiek rólkę, bodaj na statystkę... Żebym paliła papierosy... Kąpała się w jeziorze — w korzystnym, kuszącym oświetleniu?... Proszę — co za nogi! Prawda, że ładne? Niewiele znajdzie pan takich nóg w naszej wytwórni — i śmiała się niewymuszenie, zaczepnie. Żegnając się z nim w taksówce musnęła go przelotnym, palącym, pocałunkiem, od czego Sergiusz chyba ostatecznie stracił gł0wę. Zwłaszcza kiedy potem wyjechała na jakiś czas do męża, a po powrocie niechętnie odpowiadała na dzwonki telefoniczne i przeważnie tylko dyszała do słuchawki i podniecająco milczała. Odwiedzić się też nie pozwalała, mimo że była podobno chora. — Wkrótce sama do ciebie zatelefonuję — powiedziała pewnego razu i to „do ciebie", wyrzeczone tonem niemal spiskującej z nim i gotowej na wszystko grzesznicy, dźwięczało mu potem w uszach przez ć&łą noc. I znowu nie mógł się do niej dodzwonić. Ani się dowiedzieć, co się u niej dzieje. A szalały tam chyba niszczycielskie burze. I kierowała tymi żywiołami mama, której nigdy dotąd nie widział; od Sergiusza zaś oddalało się coś, co równało się życiu, pogrążył się w takim stanie ducha, w którym ostry dzwonek telefonu odczuwany jest zwykle jako zwiastun katastrofy. Coś się oddalało pozostawiając po sobie ruinę i pustkę... Świątynia światła i radości, którą już zdołała wznieść jego fantazja, waliła się w gruzy, krzyczały o tym jego przeczucia. Upłynęło tak kilka tygodni. - Zginąłby, na pewno by zginął, gdyby nie praca, do 229 której go wciągnął Kołosowski.- Powiedział Sergiuszowi w chwili szczerych wynurzeń: — Sztuce potrzebni są zakochani, nawet nieszczęśliwie zakochani... Przetopisz swój ból i mękę w twórczość. Jaguar Jaguarowicz też się widocznie domyślał, co się dzieje w duszy operatora, albowiem od czasu do czasu raczył go pocieszającymi sentencjami we własnym stylu: — W najlepszym ustroju społecznym z najdoskonalszą konstytucją człowiek może być nieszczęśliwy — . oto problem problemów! Nieprawdaż? Potem Agnieszka mimo wszystko zatelefonowała. Wyznaczyła mu spotkanie. Na tym samym bulwarze, pod topolami. Sergiusz poszedł na to spotkanie postanowiwszy sobie niezłomnie, że uzyska od niej jasną odpowiedź. Przygotowany był na wszelkie ostateczności, gotów był wszystko stracić, byle tylko zdobyć ową bezcenną wartość zwaną miłością. Jeżeli Agnieszka żywi dla niego bodaj jakieś uczucie, doda to im obojgu odwagi. „Przezwyciężymy wszystko, bylebyśmy się tylko nie zawahali przed żadnymi przeszkodami, najtrudniejszymi nawet trudnościami! Trzeba żyć odważnie —• powie jej to, kiedy się spotkają -— żyć odważnie, kochać odważnie: w tym nasze ocalenie! Nie chylić czoła przed okolicznościami, konwenansami, przesądami, bo zrobią z nas podludzi. Tylko odważnie, z sercem na dłoni! W tym nasze zwycięstwo!" Jasny wydał mu się nagle cały sens życia. Wytwórnia ze wszystkimi jej namiętnościami, zawodowe kłopoty, dyskusje i spory — wszystko cofnęło się od razu na dziesiąty plan, wydawało się takie małe w porównaniu ze szczęściem, jakim będzie już to, że będzie widział ją co dzień, co chwila, będzie słyszał jej głos z tym miłym przydechem, dotykał jej smukłej szyi, i ramienia. Ze zgrozą myślał, że mogłaby gdzieś wyli vhać i on mógłby jej nie spotkać, rozminąć się z nią M.i wieki w wirze życia, jak mijał ją tyle razy w tłumnych salach wytwórni. Błogosławił wieczór, który zbliżył ich przypadkowo, błogosławił deszcz, który kazał mi się ukryć pod jednym parasolem... Było dość wcześnie i w alei nie pojawili się jeszcze zwykli randkowicze. Pedantyczni renciści nad rozłożonymi gazetami, młodzi tatusiowie spacerujący ze swoimi pociechami w wózkach, czujny milicjant w budce nie opodal. Sergiusz przyszedł na umówione spotkanie podniecony i poirytowany. Rzecz jasna, obserwujący ^o ludzie domyślali się bez trudu, dlaczego ten kudłaty dziwak w zamszowej kurtce i szaliku niedbale zarzuconym na szyję przechadza się niecierpliwie po alei tam i z powrotem. Blada twarz wyraźnie już tyjącego i zaspanego człowieka i taki niepokój w oczach... Oto puszcza się niemal biegiem w dół — wydało mu się, że tam, na końcu alei idzie Agnieszka — to znów zawraca gwałtownie i maszeruje w górę oglądając się raz po raz, bo nie wie, z której strony powinna się ukazać. Zwiodła go przed chwilą czyjaś sylwetka i od razu zwrócił uwagę na jakąś inną, ktoś bardzo do Agnieszki podobny siedzi na końcu alei na ławeczce, może to ona? Podszedł — jakaś nieznajoma zajadająca'pomarańczę. Odrywa cząsteczki i wkłada do ust. Aż się rozzłościł na tę pomarańczę. A młodzi ojcowie chyba porządnie pokpiwają sobie z niego w duchu czy raczej reagują każdy po swojemu. Ten mu współczuje, a na twarzy tamtego błąka się wyraźnie ironiczny uśmiech: „Więc co? Nie przyszła? Każe ci tu stać na posterunku? Trudno... zdarza się... Mężczyźnie w tym ;tadium nie pozostaje nic innego, jak wszystko cierpliwie znosić... A może w ogóle nie-przyjdzie? Pewnie, że' nie przyjdzie". Wśród miejskiego tłoku Ser- giusz poczuł się nagle tak bardzo samotny, ogarnął go taki smutek, jak gdyby całe życie było już odtąd pozbawione wszelkiego sensu, straciło wszelką treść i cel. 1 Agnieszka przyszła jednak. W eleganckim płaszczyku, w różowej chusteczce tak ładnie zawiązanej na głowie. Podeszła — blada była po chorobie i dzięki temu jeszcze ładniejsza, jeszcze mu droższa. — Wybacz, że się spóźniłam — powiedziała miękko, podając mu rękę w rękawiczce. —- Mama nie chciała mnie puścić. — Pytasz ją o pozwolenie? — A jakże, przecież to mama. Nie mam przed nią tajemnic. Czy powinnam była ukryć przed nią to spotkanie? Pomyślał, że tu właśnie tkwi przyczyna wszystkich trudności i niemożliwości nawiązania z nią bliższego kontaktu. Ale teraz jesteś wreszcie ze mną, teraz cię nie puszczę! I nie wypuszczając z rąk jej dłoni powiedział ze źle maskowanym żalem: — Nie trzeba było nikogo wtajemniczać w nasze uczucia, wątpię, czy ktoś je zrozumie prócz nas dwojga, nawet mama... Musiałaby się^sama zakochać... Płonąć tysiącem ogni... jak płonię w każdym razie jedno z nas dwojga —¦ Sergiusz popatrzył na nią wyczekująco, ale Agnieszka zbyła te słowa milczącym uśmiechem. Wtedy powiedział zapalczywie, z głębokim przekonaniem w głosie: — W miłości nie ma sędziów czy doradców, są tylko zakochani. Szczęśliwi lub nieszczęśliwi. — Chyba tak już musi być — przytaknęła Agnieszka. — „Chto z lubowju ne znajetsja, toj horia ne zna-je" — oto mądra dialektyka uczuć. Jakby wiedziała, co przemówi Sergiuszowi do serca — taki jest przecież rozmiłowany w ukraińskich 232 pieśniach, w tych słowiczych śpiewach, o których rozmawiał z nią kiedyś. Długo chodzili owego dnia po ulicach, wstępowali do parków, spacerowali po pustych alejach i Agnieszka wciąż się do niego tuliła, jakby jej było zimno — może zresztą rzeczywiście zziębła. Wyglądali chyba na szczęśliwą, zgodną parę, ale rozmowa kleiła się z trudem, urywała raz po raz, jakby na skraju przepaści; Sergiuszowi wydawało się, że jeszcze krok, jeszcze pół kroku i nastąpi katastrofa. Wtedy właśnie wypowiedziała Agnieszka pod adresem Jarosławy te brzmiące jak najzwyklejsza plotka słowa, które tak Sergiusza ogłuszyły, mimo że jemu samemu przychodziło to już nieraz do głowy w ostatnich czasach. „Nie jest jego kochanką? A skąd masz tę pewność?" Wtedy właśnie robiono próbne zdjęcia, trzeba było zdecydować, kogo obsadzić w głównej roli. Agnieszka już słyszała o tym ich przyszłym filmie, kilkakrotnie niby to żartem poruszała delikatny temat — czy nie powierzyliby jej głównej roli? Operator wiedział, że to niemożliwe i próbował obrócić wszystko w żart, ale Agnieszka coraz natarczywiej domagała się jakiejś obietnicy czy nawet gwarancji: — Przecież możesz wpłynąć na realizatora. Poprosić. Czy nawet zażądać. Przecież zależy mu na tobie... Pewnie, że nie pójdzie ci to jak z płatka, wiem, że Kołoso-wski nie ciarzy mnie sympatią, chyba dlatego, że nie należę do grona jego adoratorek... Bo niektóre^baby za nim szaleją! Podobno jakaś psychopatka — staty-stka — czatuje na niego stale przed wytwórnią, biega za nim, zasypuje listami, złożyła oświadczenie w zarządzie związku zawodowego, że Kołosowski — to czarnoksiężnik. Niby to przychodzi do niej nocami pod postacią niemal że szatana i kusi ją, bowiem byle tylko 233 zapewnić swemu filmowi sukces, zawarł umowę z diabłem, jak niegdyś doktor Faust. Sergiusz już coś o tym słyszał, bawiło go to: — Co do kuszenia — nie wiem, ale jeżeli chodzi o sukces filmu... Któż z nas nie zawarłby umowy nawet z szatanem... Byle tylko zdobyć to ujęcie... w istocie genialne ujęcie! — Wszyscy jesteście tacy sami. Opętańcy. Czyż w ogóle coś dla was istnieje poza filmem? A ten wasz... może jest rzeczywiście czarnoksiężnikiem? Dlaczego jest taki chmurny? Nieprzystępny, surowy. Wciąż szuka prawdy? Powiedz mu, że wszystkie prawdy zostały już dawno odkryte. — O nie! Odkryć i poszukiwań starczy jeszcze dla wszystkich. — Szukaj kobiecych uśmiechów, Sergiuszu. I jemu to poradź. — Gdyby mu dać do wyboru śmiech Giny Lollobri-gidy albo błysk prawdy, wybrałby chyba to ostatnie... A że opętaniec — rzeczywiście. Niewielu mamy takich ludzi w wytwórni. Po prostu szczycę się, że będę z nim współpracować. — Więc weź mnie też do ekipy. Zażądaj od niego. Możesz to wreszcie postawić za warunek. Będzie wtedy zmuszony... Alboż jestem gorsza od tej waszej Hucułki? Nie rozumiem, czym was wszystkich oczarowała? Że pochodzi z gór, że jadła od dzieciństwa mamałygę? — Jarosława nie jest Hucułką, pochodzi raczej z Bojków. — Jedno licho! Na każdym kroku popisuje się, kokietuje swoim pochodzeniem, że niby to jest z rodu drwali, snycerzy...,Mało tego! Franko przychodził do jej dziadka w odwiedziny. — Bądźmy sprawiedliwi, Agnieszko. — Właśnie, proszę bardzo. Chcę się też dostać na 234 tkran, póki nie mam jeszcze zmarszczek... Przecież już kręciłam. Obejrzyj mnie w filmie, bodaj w tej niewielkiej scence... „Obejrzałem już — trzeba jej było odpowiedzieć — widziałem twoje sztuczne uśmiechy, przez cały czas zgrywałaś się w świetle jupiterów, myśląc tylko ó jednym — żeby cię podziwiano, że musisz się podobać... I jak mi było przykro patrzeć na twoje fałszywe gesty, widzieć, że jesteś sztuczna i jak z drewna, że nie jesteś artystką. Za jeden kadr można kogoś pokochać i ... za jeden taki kadr można przestać kochać". Ale nie powiedział jej tego, nie chciał dotknąć jej miłości własnej, rozwiać jej złudzeń. Bo mimo że nie jest i nigdy nie będzie artystką, wciąż na niego działała, wciąż tak bardzo chciał ją posiąść. Milczenie i wymijające odpowiedzi Sergiusza Agnieszka wytłumaczyła sobie po swojemu. — A może też stawiasz Jarosławę wyżej? Jesteś nią też oczarowany, zaślepiony? Wszyscyście tam powariowali... — Sądząc z próbnych zdjęć Jarosława się nadaje. To artystka z iskrą bożą... — Więc po co wobec tego ja ci jestem potrzebna? — Jej oczy zmrużyły się drapieżnie, głos zrobił się lodowaty. Żeby chodzić do gospody? Żeby się zabawić? Na jedną noc? Nie, wybacz... Rozpamiętując później tę scenę Sergiusz oddawał Agnieszce sprawiedliwość: dobrze ją zagrała! Ze szczerym uniesieniem i szlachetnym oburzeniem! Nawet przyjęte w artystycznym światku wulgaryzmy dodawały jej słowom pikanterii. — Nie należę do tych, które się bierze na jedną noc! Wybieraj — ona albo ja. Były to jej ostatnie słowa. Odrzucił jej ultimatum. Idąc na to spotkanie gotów 235 był — bez przesady — poświęcić jej życie. Ale poświęcić sztukę?... Nie, tego nie potrafił. Okazało się^że jest taki, gdy chodzi o te sprawy! — Więc kto będzie grał? —>¦ Jarosława. — I to już ostateczna decyzja? — Tak. ' . Swoim kategorycznym żądaniem Agnieszka sama przekreśliła się w jego oczach, otworzyła mu je. Operator był niemal zadowolony, że otrzeźwiał po swoim' ciężkim zamroczeniu. Mimo całego bólu, jaki odczuwał, odzyskał wolność, miał teraz znowu siły i możność, by oddać się niepodzielnie twórczości i być tym, czym chciał być najbardziej — rycerzem sztuki. „Jak każdy zakochany żyłem wtedy w jakimś nierealnym świecie — myślał później Sergiusz. — Porwała mnie burza fantazji, pijanego, zamroczonego jej kobiecym czarem. Póki pod ciosami jej zimnych słów czar ten nie prysnął, nie uleciał i usłyszałem jej prawdziwy głos, głos źle pojętego rozsądku praktycznego i wyrachowania, głos, który żądał i stawiał warunki... I nawet nie takie straszne były te warunki: jak błysk taksującej rozwagi w oczach, chłód praktycyzmu i na nic nieczułego serca, co od razu wszystko zburzył, rozwiał, odsłonił. Ze zgrozą zrozumiałem nagle, że kochałem jedynie twór własnej wyobraźni, umierałem dla iluzorycznej, idealnej kobiety, którą w takim uniesieniu i zapamiętaniu, samym porywem duszy stworzyła moja fantazja". Ciężkie przeżycia nie minęły bez śladu. Jeżeli nie załamał się mimo wszystko, nie ugiął, to może dzięki kojącej twórczej atmosferze, jaka panowała w ekipie, i dzięki pięknemu przykładowi owych dwojga zakochanych, których niebawem pokaże wskrzeszając w filmie 236 ich czystą jak kwiat jabłoni miłość. W najcięższych < hwilach Sergiusz znajdował tu wzorzec moralny i przykład szlachetności uczuć. " O świcie nadjechały samochody. Z żelaza chyba byli ci kierowcy z wytwórni, którzy odbyli taki forsowny rejs i przywieźli sprzęt, rekwizyty, kabinę nagrań, urządzenia oświetleniowe — Jaguar Jaguarowicz kazał -przywieźć przenośną siłownię. Przez ten czas, kiedy Jarosława wędrowała całą noc po łąkach nękana wątpliwościami, czy grać czy nie, czy stanąć na planie czy zrezygnować, samochody jechały całą kolumną, machina produkcji ruszyła, władczo narzucając swoje projekty, wymagania, ostateczne decyzje i nie chciała nic wiedzieć o wątpliwościach i wahaniach Jarosławy — w planach wytwórni jej wahania nie zostały przewidziane. Operatorzy obrazu i dźwięku, charakteryzatorży, projektanci kostiumów, rekwizytorzy... Zespół ludzi, którzy wszystko umieją, wszystko potrafią zrobić, którzy się nie oszczędzają, nie liczą z czasem, kiedy nastaje czas kręceń. Kołosowski i Sergiusz byli zadowoleni ze swego zgranego i wykwalifikowanego zespołu, Jarosława też się cieszyła, że będzie pracować z takimi ludźmi. ........' - Przywieźli mnóstwo nowin z wytwórni. W dziale kopiowania — to, w montażowni — tamto, tego „zarżnięto", tamten musiał powtórnie nakręcić ze trzysta metrów, a jeszcze inny pójdzie W ogóle „na zieloną trawkę"... I jeszcze jedna nowina: odbyła się rozprawa lądowa. Nareszcie stanął przed sądem ten łobuz z wy- 237 twórni, co pchnął Iwannę w ogień po piąty czy dziesiąty dubel do swego nieudolnego filmu pod pretensjonalnym tytułem „Wbrew tobie, Prometeuszu"... Wymierzono mu sprawiedliwość i nikt w wytwórni mu nie współczuł: wszyscy lubili tam Iwonnę. Gdy przybył tabor, od razu zawrzało życie, można było rozkręcić teraz pracę na całego. Co prawda, najgorsze czasy dopiero nastaną, nie będzie wtedy dla nich ani dnia, ani nocy, wstawać trzeba będzie o piątej rano i Jaguar Jaguarowicz nie wybaczy nikomu najmniejszego spóźnienia. Jeszcze nadejdzie ów czas celebrowania filmowego nabożeństwa — w obrzędowej wprost ciszy reżyser odwoła wtedy aktorkę na bok, coś jej powie konfidencjonalnym, niemal intymnym szeptem; ona zaś skinie głową na znak zgody, że niby zrozumiała, po czym przeobrażając się wewnętrznie wejdzie na plan, w ten roboczy krąg kamer i jupiterów; a operator, który dotychczas był jakiś zaspany, zdawał się drzemać pogrążony w swoich myślach, teraz niby Cza-pajew na polu bitwy z dziko rozczochraną czupryną wyprostuje się, zerknie w jedną stronę, spojrzy w drugą i w jednej chwili wszystko dostrzeże. „Reflektor w prawo, reflektor w lewo!" — usłyszą oświetleniowcy jego władcze komendy i wykonają je szybko, umiejętnie, skwapliwie. Jutro zacznie się batalia o to, co teraz pozostaje na razie w stadium narodzin, jest jeszcze prawie bezkształtne niby owa pierwotna glina, z której praojciec niegdyś coś ulepił, ukształtował... Z poszukiwań, dyskusji, gorących sprzeczek, wykańczań i poprawek, z chaosu przygotowań i rozmyślań powinien powstać nowy świat, który z montażowni przeniesie się potem na ekran, do ludzi. A na razie Jaguar Jaguarowicz, wierny zasadom^ nakazującym dobre traktowanie ludzi, pozwala im od- 238 ząć po podróży, a przyjaciel Sergiusza, doskonały rekwizytor, biegnie nad rzekę z wędką i wypytuje się ystkich o miejsca, z których ryb nie wypłoszono... Sergiusz, goły do pasa, z przerzuconym przez ramię licznikiem, też zmierza nad rzekę, do swego ulubio-nrgo kamienia, przy którym co rano uzupełnia swój zapas rześkości. Widać, że jest w dobrym humorze, bo Idąc śpiewa coś po łacinie, z czego zrozumieć można tylko jedno „ave" powtarzane na różnej wysokości. Chce widocznie chłopak śpiewać z pomocą tego „ave" chwałę cudownego letniego poranka, rzeki i słońca, tego niebieskiego reflektora, zapewniającego całej1 okolicy pełnię oświetlenia, bez porównania lepszego od jupiterów... Rzeka szumi, jak szumiała ^przez całą noc, miarowo i melodyjnie, jest w tym jej szumie jakaś własna muzyka. Pod krzakami woda migocze ciemną zielenią. Szemranie nurtu działa tak uspokajająco. I nie psuje muzyki wód dysonansem daleki gwar dziecięcych obozów letnich rozrzuconych nad rzeką, podczas których coraz ciemniejsza robi się skóra uczniów i przedszkolaków. Dzieciaki mieszkają tu w namiotach lub w lekkich drewnianych domkach z białymi, rzeźbionymi opaskami okiennymi. Dalej, w górę rzeki, jeszcze jeden taki obóz budują zakłady naprawy wagonów, a na początek wzniesiono już olbrzymi łuk, pod którym mógłby przedefilować rzymski legion... Z obozów tych przybywają raz po raz z własnej inicjatywy delegacje pionierskie: „Wujku, co będziecie kręcili?" — „Rzekę". — „Tę tutaj? A z czego ona słynie?" — „Z tego, że płynie w niej mądra, żywa woda z gór... Że piły ją je-leniątka i odbijały się w niej ich pyszczki... Co, nie widzieliście?" ; Kamienie są po całej nocy zimne, woda przejrzysta do samego dna, operator wchodzi w nią po kolana, 239 nachyla się i oblewa sobie plecy i piersi rozkoszując się tą ożywczą, lodowatą kąpielą poranną. — Pochwalony! > To ,towarzysz Piszczyk, redaktor filmu podszedł z ręcznikiem, mydłem i szczoteczką do zębów i ze śmiechem wita się z operatorem wedle tutejszego obyczaju. — Na wieki wieków! — odpowiada w ten sam sposób Sergiusz swemu koledze, realnie istniejącemu redaktorowi nie istniejącego jeszcze filmu. Sympatyczny, krzepki grubasek, który cały wyłysiał w służbie wytwórni. Głowa jego błyszczy jak wypolerowana, czarne wąsiki, różowe, pulchne wargi — oto towarzysz Piszczyk czyli Tyciunio, jak go w przystępie czułości nazywa czasem Sergiusz. Tyciunio będzie tu redagować ich film. Erudyta, optymista, wytarł już ze sto par spodni na krzesłach wytwórni, przeżył stu dyrektorów i posiadł chyba jakąś tajemnicę filmowej długowieczności. Redaktor patrzy na wodę z rozczuleniem. — Słuchaj, Sergiuszu, więc to jest właśnie owa „woda filozoficzna", do której nie sposób wejść dwa razy? — Tak jest. Z tego właśnie kamienia niegdyś zaobserwowano, że wszystko na świecie płynie, wszystko się zmienia. Przysiadłszy na bryle granitu Piszczyk usiłuje zaczerpnąć wody dłonią, co nie udaje mu się od razu, brzuszek przeszkadza. Sergiusz pohukuje na niego basem: — Właź do wody! — Och, nie... — Puszkin kąpał się w lodowatej wodzie. Dobrze mu się potem pisało. — Tym się różnię od Puszkina: gdzie dla niego poezja, tam dla mnie katar. Chroniczny katar. A redak- 240 lor musi *ta siebie uważać, żebyście nie osierocili na samym początku wspinaczki na szczyty. Piszczyk bawi się dotykając wody palcem i od razu ^o cofając, na jego różowych ustach igra łagodny uśmieszek. —¦ Jaka przeźroczysta... O, tutaj mógłbym powiedzieć z całym przekonaniem, że jako redaktor widzę ją na wskroś. Czytam jej tekst i podtekst... Patrzcie, przeświecają nawet kamyczki na dnie. Sergiusz wytarł się mocno ręcznikiem, aż mu skóra poczerwieniała, i usiadł przy redaktorze. — A jesteś pewien, że widzisz ją na wskroś? Tę antyczną wodę, na którą patrzyli wszyscy mędrcy, żeby przyjść do jednego tylko wniosku: „wiem, że nic nie wiem"?... Rzeczywiście, jaka piękna woda! Lubię samą fakturę wody... Jej melodyjny szum, poranne iskry... A wiosenne potoki widziałeś? Kiedy wiosna wzbiera pełnią sił, wypełnia wszystkie wgłębienia, wyrównuję wszystkie krzywizny, przybliża wszystko do idealnych kształtów... Podkrada się niepostrzeżenie i gdzie miejsce jest wąskie, tworzy się nurt, taki wartki... Zawadził o coś — o pniak lub gałązkę — i już roziskrzyła się łamiąca się fala, utworzył się wir, migocze bystry prąd... Gdzie wczoraj był brzeg, już się toczy woda, a na niej miedziane plamy zeszłorocznych liści dębowych. Twardych jak z żelaza. A spod nich wygląda trawa, żywa i zieloniutka, woda ją muska... I woda przybiera, przybiera! Już się rozlała, paruje... Cienie drzew odbijają się w Wodnej tafli... Pachnie życiem! — Po prostu panegiryk na cześć H2O. — Popatrz tylko... To niezwykła H2O.„ Jaka energia pędu! Ten wieczny ruch wypełniony idealną plas-lyką, dynamika fal świetlnych, które w swych skracłr i błyskach niosą czystość i świeżość życia... in — Cyklon 241 Sergiusz jeszcze raz oblał się wodą i opryskał redaktora, który aż się zerwał z miejsca z krzykiem. Operator wylazł z rzeki, stanął na kamieniu i natarł się ręcznikiem, aż skóra zaczęła go palić. Piszczyk stwierdził z aprobatą: — Jesteś dobrze zbudowany, Sergiuszu. Niemal zapaśnik średniej wagi... Myślałem, że masz grubszy podkład tłuszczowy... ~ — Samo tylko żelazo mięśni — zgiąwszy rękę Sergiusz zademonstrował swoje muskuły. —Zawdzięczam to aparaturze. Chcesz, wezmę cię do dźwigania mego żelastwa. Ze wszech miar korzystne zajęcie. — A kto będzie redagować wasz film? — Ach, rzeczywiście zapomniałem. Bez redaktora zginiemy... Słuchaj, a jaki masz staż? Jesteś chyba redaktorem od kołyski. Z&cząłeś pewnie funkcjonować jeszcze wcześniej niż nasza wytwórnia? — Urodziłem się z nią razem. I już się tak nie rozstaniemy po wieki wieczne. Z tobą także. My dwaj to jak dodatni i ujemny ładunek — istniejemy tylko w połączeniu, oddzielnie nie ma nas w naturze. — Ty jesteś oczywiście tym dodatnim? — Słyszałeś, jak ornitolodzy dzielą ptaki? Są ptaki pożyteczne i szkodliwe. Ale są też szkodliwie pożyteczne i pożytecznie szkodliwe... Otóż ja należę chyba do tych ostatnich, przyznaj, że mimo wszystko przynoszę więcej pożytku niż szkody. — Za to cię właśnie lubimy. — Rzeczywiście! Gdyby tylko wasza filmowa mafia mogła, utopiłaby mnie w tej płytkiej rzeczce. Uważacie mnie za „persona non grata". Ale co byście poczęli beze mnie? Jeżeli was pozostawię na łasce losu, nigdy nie skończycie filmu. Będziecie się nawzajem zjadali w dyskusjach, sto razy dziennie przerabiali, zmieniali, wyrzucali i przywracali... 242 — A może to jest właśnie twórczość?... Ferment, Wieczne poszukiwania... Zauważyłeś, że nawet dekorator obchodząc się czasem bez szkiców wnosi jakieś własne oryginalne pomysły... —¦ Wiele hałasu o nic — to byście beze mnie robili... Jesteście przecież jak dzieci, ulegacie nastrojom, działacie pod wrażeniem chwili, zapalacie się w mgnieniu oka... — Jasne, ty jedyny wśród nas reprezentujesz zdrowy rozsądek. — Wasza myśl jest impulsywna, rozumujecie zbyt pośpiesznie, nie macie czasu się skupić... Zobaczyłeś i już cię to zadziwiło, olśniło, tracisz głowę. Wszystko, co było dotychczas, okazuje się złe, rzucasz to w diabły i opracowujesz nowe ujęcie, nową sekwencję zapominając, dokąd powinien was doprowadzić niezawodny, niezachwiany i zatwierdzony szłak scenariusza. — Ależ nasz Kołosowski umie wytknąć sobie cel i dążyć do niego. Nie zaprzeczysz chyba? — Owszem, umie. Zwłaszcza, kiedy staje przy stole montażowym. — Tak, to bóg montażu. Bo nie każdy z nas pamięta, niestety, że montaż to nie zwykłe sklejanie — że z mnóstwa różnych wersji trzeba znaleźć tę najwłaściwszą — to bezbłędne pociągnięcie pędzla artysty. Prócz wiedzy trzeba mieć koniecznie intuicję, dar jasnowidzenia. I tu się dopiero pokaże, czy jesteś artystą, czy rzemieślnikiem. Stawiasz obok siebie dwa kadry, rozdzielone w przestrzeni i czasie, decydujesz o ich artystycznym sąsiedztwie i musisz bezbłędnie, nadintui-cyjnie odgadnąć, jakie skojarzenie wywoła to sąsiedztwo, jeżeli wywoła je w ogóle... Nawet dobry kadr może tu przepaść albo przeciwnie — uzyskać zwielb-i lotnioną siłę wyrazu... Jesteś kompozytorem i od < iebie zależy, czy twoje ujęcia spowodują burzę, czy 243 przelecą niepostrzeżenie, nie przemówiwszy do nikogo z widzów, przesuną się szarzyzną ślepej i zimnej taśmy... — Mam nadzieję, że nasz film taki nie będzie. Kanwę scenariuszową mamy dobrą, chociaż... — Co „chociaż"? Przywiozłeś jeszcze jakieś uwagi? — Zapamiętaj sobie, bracie, że nie ma na świecie scenariusza, o którym redaktor nie potrafiłby wypowiedzieć bodaj kilku i to trafnych uwag. Bo inaczej, jaki byłby sens mego istnienia? To co dobre stanie się dzięki moim radom jeszcze lepsze. Doskonalenie nie zna granic. — Więc co nam poradzisz tym razem? — Kołosowski, niestety, nie bardzo chce mnie słuchać. Poradziłbym mu, żeby usunął jedną z postaci epizodycznych. No powiedz, po co mu ten Wereszcza-ka? Typ w naszych filmach od dawna demaskowany i wyśmiewany, postać już szablonowa, opatrzyła się... Uparł się i basta... A robię przecież swoje uwagi z życzliwości, zachowuję się zawsze taktownie... — Owszem, taktu ci nie brak... Ale mimo to Were-szczaka nie jest w filmie zbędną postacią. — Dalej, istota konfliktu jest niezbyt nowoczesna. A musicie położyć nacisk na zasadniczą konfrontację sił, bo główna struktura filmu, jego sprężyna — to nie wątek liryczny, lecz walka nieprzejednanych sprzeczności. A wy stawiacie na pierwszym planie wciąż Sza-mila i Prysję... Z mego punktu widzenia... No cóż, jeszcze jedna para z mnóstwa różnych Romeów i Julii, którzy na całym świecie wędrują teraz z jednego ekranu na drugi. Operator popatrzył na Piszczyka ze smutnym zdziwieniem, niemal z litością. — Człowieku, czyż twoja dusza otulona jest nie przepuszczającą dźwięków watą? Czyż nie wzruszyła 244 ' u; ani trochę ta tragiczna historia dwojga zakochanych? ... . ¦ — Nie powiedziałem tego, nie przesadzaj. — Ileż jest na świecie ludzi głucha wy ch albo zupełnie nawet głuchych emocjonalnie i nasza święta sztuka w żaden sposób nie trafia do betonowych bunkrów ich serc... Struktura! Konfrontacja! Więc będziesz redagował życie, które ktoś przeżył, i moje wyczucie tego życia! Warto cię rzeczywiście utopić w tej melodyjnej wodzie... — Nic z tego. Redaktorzy nie toną. Ale że ty, znany z niestałości, dotychczas się nie rozczarowałeś do koncepcji waszego filmu — to już do ciebie niepodobne... Bardzo mi będzie miło, jeżeli rozdmuchasz iskrę z po-pieliska przeszłości. — To, co było, nigdy nie będzie dla mnie popieli-skiem przeszłości. Wszystko to były czyjeś męki i cierpienia. — Ale ty jesteś dzieckiem innych czasów... — Tak, jestem człowiekiem innych czasów, za mego życia mieszkaniec Ziemi po raz pierwszy zobaczył swoją planetę z wysokości kosmicznej, zobaczył ją w locie, niemal jak ktoś obcy, zachwycony nią w jej błękitnej, jaśniejącej aureoli... To nowy element i nie potrafię już myśleć starymi kategoriami, udawać, że w mojej psychice nie dokonały się zmiany. Niekiedy wydaje mi się samemu, że widzę swoją planetę z wysokości lotu, patrzę na desenie jej lądów i oceanów i odczuwam przy tym coś, co jest tak piękne, że aż smutek mnie ogarnia, i tak bliskie, że odczuwam dotkliwy ból... A kiedy patrzę, muszę myśleć, co było i co będzie. — Czy dostajesz dodatek do uposażenia za te głębokie myśli? — Kiepski żart. Tani i drobnomieszezański. W filmie pracuję rzeczywiście po to, żeby myśleć, a1 nie tylko 245 pokrzykiwać: „Stop! Kręcimy!" Sztuka to rozmyślania nad człowiekiem, przede wszystkim rozmyślania, bo inaczej nie miałaby sensu. — Ale przecież nie tylko... — Pewnie, że to nie jedyna, jakkolwiek bardzo ważna cecha sztuki, może nawet zasadnicza. Można spojrzeć także pod innym kątem widzenia. Dzisiaj w nocy pytam pewnego teoretyka sztuki: „Jak pan uważa, po co istnieje sztuka?" „A po co kwitnie drzewo?" — tak mi odpowiedział. Sądzę, że genialnie. ¦— Cóż to za teoretyk? — Stróż wiejski. — Jeden z tych fotogenicznych „didów"? „Po co kwitnie drzewo..." Wspaniale. Uchwycił samą istotę sztuki. Rozkwit życia i rozmyślania o nim, hymn na jego cześć — wszystko się tu syntetyzuje, zlewa i powinno znaleźć odpowiedni wyraz w filmie... Tak, chciałbym także wypowiedzieć się sam w tych uwięzionych kobietach i mężczyznach, w ich nieubłaganej nienawiści i solidarności, w samym motywie miłości, rozkwitającej w obliczu zła... Niechaj będzie w tym wszystkim nasza polemika z tą sztuką, która zatraca wyczucie rodzącego się i rozkwitającego życia, zatraca, zainteresowanie człowiekiem jako przedmiotem sztuki, przestaje być poezją wszystkiego, co ludzkie... — O! Na to zgoda, to imponujące... Ściskam twą dłoń! — Uściśnij ją Kołosowskiemu. To jego myśli. — Pod tym względem jego też akceptuję i ściskani... — Pod koniec filmu damy zbliżenie — reżyser f redaktor padają sobie w objęcia... Niebywały „happy end"! Autor i redaktor ściskają się pod opadającą kurtyną wzruszając publiczność do łez. — Proszę bardzo, nie mam nic przeciwko temu — roześmiał się Piszczyk podstawiając dogodniej pod słoń- 246 • swój brzuszek, gdyż dyskusja ńie przeszkodziła mu odpowiednio dozować porannych naświetlań ultra-11 olctowych. Nie usłyszał, jak na palcach podkradła się Jarosława i ze śmiechem pogłaskała swoją piękną dłonią wygórowaną łysinę redaktora. — Tyciunio! Och, mój, mój! Bierzesz kąpiel słoneczną? ' Piszczyk rozpromienił się od razu. Jak mile żartuje ta dziewuszka. Z nie ukrywanym zachwytem patrzył grubasek na Jarosławę, na tę smukłą i roześmianą muzę w króciutkiej, frotowej podomce. Świeża była jak poranek, promieniowała wesołością i życzliwością. Sama tylko obecność tej młodej, doskonale pięknej istoty sprawia, że człowiek czuje się jakby młodszy, budzi się w nim pragnienie spodobania się komuś na świecie, bodaj odrobinę. To wprost szczęście, że w wytwórni, w konstelacji gwiazd filmowych znalazła się ta córa tfór, która posiada nie tylko piękną powierzchowność — idealne proporcje nóg, kibici, szyi — ale jako człowiek też jest ogromnie pociągająca... Kiedy z powodu owego barbarzyńcy zginęła tragicznie ulubienica całej wytwórni i jedna z najwspanialszych gwiazd, jakoś pusto było w atelier, aż oto teraz miejsce jej zajęła rodaczka i przyjaciółka zmarłej... Rozpromieniony redaktor patrzył na Jarosławę i spojrzenie jego było coraz cieplejsze, jakby ogrzewane promieniami jej wesołej życzliwości. — Uważaj, Tyciuniu, żebyś się nie przypiekł... Ani ię spostrzeżesz, jak ci się spali skóra i złuszczy... A w nowej... czy będziesz też taki wielkoduszny? Sergiusz przerwał tę sielankę zwracając się z posępnym wyrazem twarzy do Jarosławy: — Tyciunio powiada, że trzeba cię wyredagować. — O! A w szczególności? •— dziewczyna ze śmiechem 247 powiodła wzrokiem po swojej postaci i długich nogach. — Nieprawdopodobnie duże oczy. I nieprawdopodobnie błękitne. — Dziękuję za poranny komplement. Tak rzadko je od ciebie słyszę, Sergiuszku! — Żaden komplement, tylko robocza definicja. Stwierdzam nieprawdopodobieństwo. Odchylenie od normy. — A wiesz po co? Specjalnie dla twoich zbliżeń... Chcesz, pójdziemy po śniadaniu na łąkę? Podobno przybyło tam koni dzięki staraniom Jaguara Jaguarowicza, — Jaguar... Umiesz przylepiać ludziom przezwiska! — spojrzawszy na Sergiusza stwierdził Piszczyk. — Dziwna rzecz, Jaguar nawet się nie czuje dotknięty. — Bo to filozof — powiedział Sergiusz — moim zdaniem, zamaskowany geniusz. Niedawno zrodził aforyzm, który wypisałbym na drzwiach; naszej wytwórni: „Okrągłe belki przenosimy, kwadratowe — turlamy..."' Do rzeki podeszła cała gromada filmowców z Koło-sowskim na czele; Jaguar Jaguarowicz coś mu z przejęciem meldował po drodze usiłując szeptać do ucha. Jarosława nie mogła powściągnąć uśmiechu widząc ten przejaw temperamentu ich sympatycznego Jaguara Jaguarowicza, żywiciela i zaopatrzeniowca, dla którego nie istnieje w życiu nic niemożliwego. Zdaje się, że chyba po to tylko żyje, by podjąć się jakiegoś zadania, wydostać coś spod ziemi, tak czy inaczej przysłużyć się wielkiej sztuce. Powiedzcie mu tylko, że do filmu potrzebny jest słoń, a już następnego ranka słoń bengalski będzie się pasł nad Bystrzycą. — W razie potrzeby mogę się umówić, żeby nam wypożyczono jeszcze konie z cyrku — meldował Jaguar Jaguarowicz Kołosowskiemu. — Są mądre, tresowane,-wszystko umieją — kłaść się i wstawać. — Takich mi nie trzeba — śmiał się Kołosowski. — 248 Wystarczą nam te, które już mamy — zwyczajne, spracowane szkapy. — Kłopotów było co niemiara... Lżej teraz dostać pasione, z cyrku albo torów wyścigowych, niż schorowane... A w ogólności maszyny wypierają konie. I pozwalamy, żeby koń w milczeniu i pokornie, nie oceniony przez nas, niewdzięczników, schodził z afeny życia. — Słusznie, Jaguarze Jaguarowiczu — skwapliwie przytaknął Sergiusz. — Jakiego przyjaciela człowiek traci! Samiśmy oswoili, wychowali, a teraz... Ze wszystkich tworów natury koń jest, moim zdaniem, najpiękniejszy. Nie mówiąc już o roli rodu końskiego w historii. Co byliby warci wszyscy Temerlani i • Na-poleoni bez konia? Był współautorem ich wszystkich wątpliwych, co prawda, czynów, wątpliwych, moim zdaniem... Koń był wiernym towarzyszem i Kozaka w jego wyprawach, i jakiegoś hiszpańskiego hidalga, który niósł pod pancerzem wizerunek swojej pięknej damy serca... A nasza czerwona konnica! Jej zwycięski tętent w stepach? Jestem pewien, że koń miewa chwile natchnienia. A jaki plastyczny i artystyczny w,swo-im kształcie! Z jaką siłą i gracją skacze prując kopytami powietrze, jak grają mu mięśnie na piersiach i nogach... — Słowem, twór genialny! — zjadliwie wtrąciła Jarosława. — Pewnie! Zobaczysz, prócz twoich rzęs dam na cały ekran piękne oczy końskie, pełne zadumy, oddane człowiekowi. Niech snoby patrzą... Niech się pan planety zastanowi, kogo traci... Wszyscy patrzyli na rzekę już rozsłonecznioną dzienną jasnością. Szumi woda, migocze jasna fala, igra nurt wody. Soczysta zieleń łąk. Przestwór nieba. Jarosława wzruszona tym widokiem położyła Pisz-czykowi rękę na ramieniu. 249 — Redaktorku kochany, nie skreślaj tego nieba! I rzeczki nie redaguj, i łąk... — A to już wyredagowane — zwróciwszy się do scenografa wskazał Sergiusz na roztaczający się przed nimi krajobraz. — Czyż nie w stanie natchnienia tworzyła natura tę wieczną dekorację świata? Przechodząc powoli z kamienia na kamień Jarosława szła w dół rzeki, w pobliżu mostka przystanęła i Sergiusz chyba pożałował, że nie ma z sobą kamery, świetne byłoby ujęcie — stoi skąpana w słońcu dziewczyna na kamieniu, patrzy w zamyśleniu w wodę i zdaje się pytać: „Jaki właściwie kod kryje się w twoim migotliwym, przelewającym się tak szybko świetle?" 8 Szli po łące jak dzieci tego nieba i tego jasnozielonego lata podkarpackiego. Niebieski motyl leciał niby statek transatlantycki równo i spokojnie nad oceanem kwiecia. — Każda nowa książka powinna być jak spowiedź — tłumaczył jej — każdy nowy film —- jak program... Trzeba dać z siebie wszystko, do poczucia zupełnego wyjałowienia duszy... Myślę, że to jest najistotniejsze... Kwitną łąki! Konie, które nocą wydawały się wszystkie jednakowej ciemnej maści, teraz pod reflektorem słońca zrobiły się gniade, wronę, bułane... niektóre już się nie będą nadawały do filmu, bo wydobrzały na łąkach, zady połyskują, przelewają się mięśnie pod skórą. Trzeba będzie te lepsze wycofać. Pozostałym zrobi się charakteryzację i koński makijaż. Żeby wyglądały jak zdechlaki. Skudłaczone, ze sterczącymi żebrami. I ropiejącymi ranami jak tamte. Wyszukano je, pospę-dzano zewsząd, żeby zrobić lazaret. Różnią się charakterem, są wśród nich spokojne i ufne. Są także chytre. 250 •dojdzie człowiek, a szkapa kładzie uszy po sobie błyśnie białkiem przymrużonego oka — gniewa się. Inna ze starczo wygiętym grzbietem stoi pogrążona w swoim końskim smutku i patrzy mrocznie oczyma zupełnie fioletowymi!... Wszystkie są nie wiadomo po co spętane, chociaż dokąd mają stąd uciekać? Pęta porobione są z płóciennej taśmy. Dekoratorzy robią szałas potrzebny do zdjęć. Na ogół nieźle im się udał. Pokryty sianem. W siano powtykali mnóstwo sztucznych kwiatków przywiezionych z wytwórni i jeden z dekoratorów prosi, żeby ich nie niszczyć, bo jest za nie materialnie odpowiedzialny. Dzieci z obozów letnich rozbiegły się gromadkami po łące, szczebioczą to tu, to tam. Z siatkami pędzą za czymś, łapią niebieskiego motyla... Operator jeszcze raz przygląda się brzegowi zastanawiając się, co tu jest zbędne. Te jakby przeniesione z oleodruku gromadki dzieci rozszczebiotanych dobroczynną letnią porą, szeregi pionierskich domków" wybudowanych nad rzeką, pomalowanych na zielono, z oknami w białych ornamentach -r- trzeba uważać, żeby się przypadkiem nie znalazły w ujęciu te przejawy innego życia i innych czasów.. Idą dalej. — Tak, powiedzmy, że jestem impulsywny w sposobie myślenia i zarazem w apercepcji świata, ale czyż ta impulsywność nie cechuje właśnie samej naszej sztuki, która ma za zadanie pokazywać życie w ujęciach wydobywających dynamikę szczegółów... Nic innego, tylko właśnie nasze burzliwe, nerwowe stulecie zrodziło rozwijającą się tak bujnie sztukę dziesiątej muzy! Jest najmłodsza ze sztuk, ale ona także zwiastuje tylko nadejście jakiejś jeszcze nowszej i bardziej zaskakującej sztuki, którą zadziwiać będą ludzi ;i,mfiteatry przyszłości... Zostaną wybudowane pod go- 251 łym niebem jak w starożytności, wznosić się będą wśród oceanu... ¦¦'•,¦¦ — Chciałabym doczekać tych czasów — uśmiechnęła się Jarosława, a Sergiusz stąpając po trawie ciągnął da-lej: — Cud filmu pojawił się po długotrwałej ciszy, po całych wiekach genetycznej niezmienności we wszystkich dawnych sztukach, które się wprawdzie odnawiały, ale nowego rodzaju nie stworzyły. I oto narodził się cud ekranu, narodził się, rzecz jasna, z oszałamiających zdobyczy technicznych, ale nie tylko dzięki nim — była potrzeba duchowa, potrzeba epoki i jeżeli weźmiemy twórczość filmową w jej osiągnie-, ciach szczytowych, to jest ona prawdziwą sztuką ze wszystkimi właściwymi sztuce cechami. Sztuka ta na- -uczyła się tworzyć poezję ekranu, myśleć kaskadami obrazów, uskrzydlać ludzi... Twarz ludzka o niezliczonych możliwościach wyrażania uczuć w ich najsubtelniejszych niuansach, siła słowa, światła, muzyki, barw — wszystko się tu połączyło pod absolutną władzą artysty.:* Film daje nam potężną władzę, ale jest także dyktatorem. My, władcy i twórcy, jesteśmy jednocześnie podwładnymi swojej sztuki, albowiem jej prawa stawiamy ponad wszystko. Jarosława szła obok niego niby to wesoła i jednocześ-nie — widział to — markotna. Zbierała dzwonki ukłk- ; dając je równiuteńko w wiązankę. Operator domyśla się, dla kogo zbiera ten pastorałkowy bukiet.r Przyniesie i postawi w szklance z wodą na oknie dla niego... — Dziwna rzecz, kiedy przynoszę je do domu, zawsze mi się wydaje, że są zupełnie inne niż tutaj, wśród trawy... Nie dlatego, że zwiędły, ale chyba dlatego, że rosną tutaj tak naturalnie, w stylu całej otaczającej je natury, a zerwane nie powracają już do tej przestrzeni, do tego dnia. Robi się trochę smutno, że 252 ¦nt: już nie przywróci minionego dnia, ani tych dzwonków, ani tych słonecznych promieni na trawie... W życiu wszystko jest chwilą, nie ma tu dubli, życie ich nie zna!. - - \ ,. : ¦ '...¦¦.. Idąc obok Sergiusza Jarosława uśmiecha się oczyma i wargami, i Sergiusz czuje, że uśmiecha się nie do niego, że wyobraża sobie obok siebie w tej chwili tamtego drugiego... I w wesołości jej jest cień smutku. Prawda, że w spojrzeniu dziewczyny, która z tkliwością patrzy na ukochanego lub o nim myśli, zawsze jest odrobina bólu? — Podobno człowiek, który był na froncie, strzelał i zabijał, jest zupełnie inny niż ten, co tego wszystkiego nie przeżył, jak myślisz, Sergiuszu? Psychika tych ludzi wykazuje kolosalne różnice, co? — Nie wiem. — Wojna pozostawia chyba w duszy niezatarty ślad. Czy zauważyłeś, ze w oczach tych, co ją przeżyli, jakby zakrzepł smutek. Ból, co się'przetworzył w antracyt, Czasem mam ochotę zapytać: ten szron co srebrzy twe skronie — jakie zimy go pozostawiły? Sergiusza o nic nie pyta. Słyszała coś niecoś o jego nieszczęśliwej miłości, ale ani razu nie próbowała się dowiedzieć, jaka była przyczyna zerwania. Może przez delikatność — przecież w sferze uczuć nikt nie ma prawa sądzić nikogo, to sfera zakazana. Sergiusz, rzecz jasna, też nie opowiedział Jarosławie, jak jej bronił przed pretendentką do jej roli i jaką cenę zapłacił za świętą dla niego zasadę sztuki. Rana ta chyba się zabliźniła, ale czy nie otworzyła się zamiast niej inna? Sergiusz nawet sam przed, sobą wstydził się myśli, że mogło się w nim zrodzić uczucie do tej wybitnej aktorki filmowej, że także tutaj poniesie klęskę, sparzy się, ale coraz częściej ktoś jakby znęcając się nad nim podszeptywał mu nocą: „Zakochałeś się po uszy!" Je- 253 szcze wtedy, kiedy robił z nią próbne zdjęcia owej sceny, w której Prysja ceruje koszulę Szamilowi, a potem patrzy na niego długo pytając spojrzeniem: „Ktoś ty? Ktoś ity i skąd?" Chyba tylko wyjątkowe natury mają tyle dobroci w oczach i ustach, mają głos o takim ciepłym brzmieniu... Były to świetne kadry i oglądając je Sergiusz doznawał podniosłego uczucia, gorliwie studiował wyraz jej twarzy, zapalające się iskry w oczach, wyczytywał z ich rozbłysków najsubtelniejsze drgnienia duszy, duszy głębokiej i hojnej. — Jutro zaczniemy zdjęcia, Sławo... To dobrze, że Kołosowski postanowił wziąć na początek scenę na wyspie. — Boję się tej sceny. I tych objęć, i tych rozpuszczonych włosów... — To ja obstawałem przy tym szczególe. Właśnie taka powinnaś być wśród tych przerażonych saren, za którymi uganiają się po całej okolicy schutzmanni... — Boję się. Ale Sergiusz myślał już o czymś innym: — Nie powiem, że tworząc film nie pamiętamy o sukcesie, o sławie, o grand prix na przykład w Can-nes... Ale przecież nie tylko o tym! Jest coś o wiele wyższego ponad to. — Więc może stąd nasze niepokoje? — Wczuj się w nastrój, sytuację, bądź sobą — nic więcej od ciebie nie wymagamy. — Chcę być szczera. — To najważniejsze! Przecież w sztuce nic się nie da ukryć, to bezlitosny wywoływacz, wykaże z chemiczną dokładnością, czym jesteś w rzeczywistości. Jeżeli* małym człowieczkiem — takim się okażesz. Zachwyconym swoją osobą egoistą? Też się nie da ukryć. Ale człowiek prawdziwy, człowiek, który potrafi się troszczyć nie tylko o siebie, lecz także o innych, wystąpi na 254 jaw w całej swojej istocie w najzwyczajniejszym ujęciu, nawet w nieprzewidzianej pauzie. — A ja jaka jestem? — Ty?... Jakoś ci się to udaje, że wszyscy cię lubią... Prawie wszyscy. Potrafisz sobie ludzi zjednywać, zawsze znajdziesz jakieś słówko na osłodę. No, ale to nie wada, raczej przeciwnie... Tylko że boisz się roli... — Walery też się martwi (Walery to Mołdawianin, który będzie grać Szamila). Mówi, że o ludziach, co byli na froncie, wie tyle, co o yetim z Himalajów... — A magia sztuki, a wyobraźnia? Przecież po to się jest artystą, twórcą, żeby wydobyć z niebytu wszystkich tych ludzi, w których zapalały się płomienie namiętności, żeby wskrzesić umysły, z których każdy nosił w sobie makrokosmos! — Słyszałam od dzieci, że chodzą tu gdzieś geologowie i wśród nich jest kobieta... Ma wytatuowany na-ręce pięciocyfrówy numer. Chciałabym ją poznać... „Chyba interesują ją wszyscy prócz mnie. Niechby zapytała: «Jaki dramat przeżyłeś, jakie rany ci zadano — a są jeszcze świeże!» Jesteś przecież kobietą o dużej intuicji, wrażliwą, subtelną-. Dlaczego teraz już nie słyszę od ciebie tego nieporównanego porannego wołania: «Och, mój, mój!» Przecież umiesz wypowiadać te słowa tak szczególnie, tak słodko je wyśpiewujesz i mimo że brzmią w twych ustach niby to żartobliwie, chwytają za serce..." — Jestem skłonna do marzeń, to chyba źle, prawda? Chciałabym wystąpić w jakimś filmie dziecięco prostym, żeby huczały w nim dla mnie dzwony wielkanocne, a ja byłabym jeszcze mała — sady kwitną, połyskuje trawa w wodzie, taka zielona, bardzo zielona. Tak słonecznie dokoła i rozmigotane powietrze wibruje lekko od tego dzwonienia i całe niebo rozegrało się dzwonami i śpiewa... 255 Wiele o niej wiedział, żywo i realnie wyobrażał sobie jej dzieciństwo — kiedy rosła, otaczał ją żywioł twórczości i atmosfera ludowego artyzmu, prawdziwego piękna. Hafty, rzeźba w drzewie. Znaczone woskiem ornamenty i oto — jajko przekształca się w pisankę. Bezduszne drzewo przybiera ludzkie kształty, ożywa w wizerunkach ptaków lub zwierząt, w przedmiotach użytku codziennego, nabiera odcienia humoru lub tragizmu. Ojciec chyba już teraz nie rzeźbi, z zawodu jest budowniczym i bądź buduje w górach drogi dla samochodów kłonicowych, bądź je naprawia w dolinach, wznosi mosty. Ale dziadek Jarosławy nie porzucił snycerstwa po dziś dzień, słynie ze swego kunsztu, jego wyroby artystyczne wysyłano na wystawy międzynarodowe... — Cieszą się twoi bliscy, że ich Sławcia jest artystką? — Och, wszyscy krewni się mną interesują — i tutejsi, i za oceanem... A za wszystko jestem wdzięczna... wiesz komu?... dopiero przy was tak naprawdę uwierzyłam w siebie, poczułam, że jestem do czegoś zdolna... „Poczułaś potęgę swojej urody, siłę talentu... To jest właśnie miłość!" — Jak myślisz, Sławciu, czy człowiek może żyć bez miłości? — Chyba tak. Ale pewna jestem, że świat traci wtedy dla niego coś szczególnego, nie jest już taki piękny... Bez miłości pewnie wszystko bardzo powszednieje... Dzień staje się zwykłym dniem, słońce świeci... jakby bez promieni. „Słońce bez promieni... Jaki straszny i zarazem trafny obraz..." — Podobno przeżyłeś dramat? Ale chyba zaznałeś także szczęścia, które poprzedza dramaty? Może to było szczęście. Ktoś inny pewnie by Się nie patrzył niczego szczególnego w tym wszystkim, ale Nawet kiedy zamierzał do niej zatelefonować, ja->.ś odruchowo poprawiał włosy... Przyłapał się ha ni przypadkiem — podszedł do lustra i przyjrzał lię sobie... „Jak dziś wyglądasz, bracie! Przedtem nie • miałeś się całą wieczność, a teraz czujesz, że uśmiech wciąż ci się ciśnie na usta, wykwita na nich i nie sposób go ukryć, nieszczęsny pechowcze, bo ten uśmiech jest tylko refleksem wszystkiego, co się dzieje gdzieś tam, w głębi duszy... Naiwniaku, nic jeszcze nie wiesz, idziesz na randkę w swoich różowych, zabarwionych marzeniem okularach, odrodzony, kipiący wezbraną siłą i tak lekko stąpasz po ziemi, jakbyś miał u ramion owe skrzydła, o których niegdyś pisali klasycy..." — Zresztą, Sławciu, wszystko to nie jest ci chyba obce? Jarosława przystanęła wśród traw: — Co masz na myśli? . ' , — On się chyba kocha w tobie? I ty go kochasz? Jarosława popatrzyła mu prosto w oczy. — Tak. Jest tym człowiekiem, którego chciałabym kochać. '.-¦¦-¦ 9 Reflektor słońca ustąpił miejsca nocnemu oświetleniu Jaguara Jaguarowicza; wsie na podgórzu, Złoty Nurt i obozy dziecięce nad rzeką od dawna pogrążone były we śnie, a oni wciąż kręcili i kręcili. Nikt się nie skarżył na zmęczenie, nie powoływał na ustawy o ochronie pracy. Pracowano tu z nie mniejszym zapamiętaniem niż na przykład przy wielkim piecu ¦— -¦256 17 — Cyklon 257 ludzie ci byli zdolni do prawdziwie ofiarnej roboty. Wesoło i dobrze szło im od początku, co było pomyślnym znakiem (wierzy się tutaj w różne znaki, bez rozbitego na szczęście talerza zdjęcia się nie zaczynają). Wszyscy — i ci, co obsługiwali aparaturę, i tamci, co zrobiwszy już swoje czekali z boku — czuli, że praca nie idzie na marne. Jaguar Jaguarowicz nie posiadał się ze szczęścia, że oświetleniowcy tracą tym razem energię na coś, co jest rzeczywiście wartościowe, co przemówi i wzruszy, a jeżeli pojawią się potem trudności, to chyba przy montowaniu, kiedy trzeba będzie wybrać, który dubel jest lepszy. W ostatniej chwili postanowiono trochę zmienić porządek, kręcono scenę spotkania Prysji i Szamila. Widać było, że Moł-dawianin czuje się pewnie w roli Szamila — postaw-. ny, o białych zębach, wyglądał dziarsko w wylatanej rękoma Prysji bluzie, odnajdywał właściwe intonacje, zachowywał się z godnością i bardzo naturalnie (jak tamten Szamil), ujmował szerokim uśmiechem, co zaś do Jarosławy — to chyba nie grała, tylko po prostu żyła. Kiedy weszła na plan, jej olbrzymie oczy .wyglądały jak wianki. Dwa błękitne wianki na białej, wychudłej, wymęczonej twarzy. Wszyscy stali przejęci, bez ruchu, słuchając, jak pytała ukochanego z niekłamanym uczuciem: „Z jakich jesteś gór? Jak się nazywasz naprawdę? Jakie piosenki śpiewała ci mama w dzieciństwie?" Ta zmartwychwstała Prysja nie czuła pewnie światła jupiterów, nie słyszała brzęczenia aparatów, żyła w owej- niedostępnej dla innych sferze swojej miłości, tej pierwszej, która uszczęśliwiła i unieszczęśliwiła ją jednocześnie, gdyż zrodziło się to uczucie w niewoli i surowa, nieprzyjazna noc mogła je w każdej chwili zniszczyć. Nie, tej artystce nie trzeba było robić szczególnego makijażu, nie trzeba było przerywać zdjęć i poprawiać, coś jej podpowia- 258 ¦ lać — samo uczucie, młode i wszechpotężne, przywiodło Jarosławę do owej zwykłej i głębokiej Nprawdy artystycznej, że nie powinna grać Prysji, powinna nią być!... — Co za nabytek dla wytwórni! — szeptał Piszczyk na ucho Jaguarowi Jaguarowiczowi. — Teraz wreszcie pokazała, co umie. —- Gwiazda! Prawdziwa gwiazda! — aż się zachłystywał uradowany i wzburzony Jaguar Jaguarowicz. Jeżeli nawet były przejaskrawienia, nie przerywano tych scen, nie raziły w atmosferze twórczego uniesienia i natchnienia, sprzyjającej coraz to nowym osiągnięciom, w których wszyscy mieli swój emocjonalny udział i zgodnie stwierdzali, że praca powinna przebiegać dzięki owym bodźcom dodatnio. Wyraz powagi nie schodził z twarzy Kołosowskiego, zmarszczki przecinały jego śniade, zroszone potem czoło, perlił się szron na jego skroniach. Widać było jednak, że reżyser w głębi duszy oddaje sprawiedliwość artystce, która już w pierwszych kadrach dowiodła, że czuje swoją' rolę, że potrafiła wniknąć w psychikę swego pierwowzoru i ożywić ukochaną Szamila, dziewczynę tak bardzo pochłoniętą swym uczuciem. Kiedy jupitery wreszcie zgasły i można było dać upust napięciu, nawet Sergiusz (operator nie obsypywał zwykle pochwałami tych, których filmował) spojrzawszy z podziwem na Jarosławę powiedział: —¦ Wiesz, coś dzisiaj zrobiła? — Jarosławo, to było nadzwyczajne! — zawołał redaktor. — Właśnie, że zwyczajne -— zaprotestował Sergiusz. — Takie zwyczajne, że aż genialne. — Och, mój, mój! — załamującym się ze zmęczenia głosem powiedziała Jarosława i musnęła policz- kiem, z którego nie usunęła jeszcze makijażu,, kolący policzek operatora. — Dobrze wiesz, że aktorom najlepiej służą bodźce dodatnie... Dziękuję za wszystkie przesadzone pochwały! Ale operator był chyba pewien tym razem swojej obiektywności, bo zwrócił się do swego asystenta, który składał nakręcone taśmy do pudełek, i upomniał go: — Pilnuj tego skarbu! Nic podobnego jeszcześmy nie mieli w kasetach... Przecież mówiłem, że będą genialne ujęcia! Już są! — Wolę rzeczową powściągliwość — odrzekł asystent. — Po co te przedwczesne zachwyty. ¦— Jestem zachwycony! I cieszę się z tego. Z tych negatywów będą zdjęcia, że ha... Zwłaszcza jeden z tych kadrów — nie powstydziłbym się go przedstawić do zaopiniowania radzie artystycznej w dobie Wielkiego Odrodzenia... Kołosowski nie obsypał Jarosławy komplementami, po pracy tylko uścisnął jej dłoń, ale ten milczący uścisk był jej droższy niż słowa. Wyczuła w nim i wdzięczność, i wiarę w nią, i zachętę do wytrwania. Więc pochwala jej improwizacje przed kamerą! Nie zabrania ich, przeciwnie, raczej ją do tego zachęca — była to przecież jej twórczość, jej lot ku gwiazdom!... Początek zrobiła dobry, ale nie'powinno jej to uderzyć do głowy, lecz raczej dodać bodźca jej i zespołowi, gdyż czeka ich jeszcze taki ogrom pracy... Będą w niej przecież trudności, może także niepowodzenia, może niejeden zwój taśmy trzeba będzie wyrzucić do kosza, ale dzisiaj Jarosława ma prawo bodaj chwilę rozkoszować się zwycięstwem, doznać twórczej radości. Zmordowana była strasznie, wydawało się jej, że ledwie się dowlecze do szkoły, od razu zwali się i zaśnie jak zabita. Ale widocznie była zbyt podniecona, 260 uczy ją bolały od oślepiającego światła jupiterów, jakby były zasypane piaskiem, i mimo że nazajutrz czekał ją nie mniejszy wysiłek, Jarosława nie mogła spać, tyłowa jej płonęła, drgał każdy nerw — artystka jeszcze nie ochłonęła od przeżyć przed obiektywem. Jej wzburzona wyobraźnia szukała i odnajdywała coraz nowe odcienie intonacyjne, gesty, którymi należało się posłużyć, gdy odtwarzała przed kamerą czyjeś uczucie, które stało się w tej chwili jej własnym. „Sergiusz miał chyba słuszność tam na łące — myślała kładąc się na swoim polowym łóżku w pokoju nauczycielskim. — Pytał trochę przez zazdrość, ale pomógł mi zrozumieć, co się ze mną dzieje, zorientować się we własnych uczuciach... Czyżbym się rzeczywiście zakochała? — myślała trochę rozbawiona i uśmiechała się w ciemnościach. — Tego tylko brakowało — zakochać się,podczas kręceń! Zapłonąć miłością do człowieka, który raczej nie odwzajemni mego uczucia". Okno jest otwarte, wysoko na niebie płynie wśród obłoków księżyc. Skąd się wzięły te obłoki? Słychać gwar głosów na ganku, mężczyźni jeszcze ńie śpią, palą rozmawiając z ożywieniem, słychać \ jeszcze: „...zbliżenie kamery!... Prowadzę na nią panoramę... Wielkie zbliżenie... Widzę w wizjerze — twarz ma rzeczywiście natchnioną..." Mówią jeszcze o kasetach i du-blach, o planie ogólnym i średnim, ale nic jej to już nie obchodzi; nadstawiła dopiero ucha, kiedy Jaguar Jaguarowicz wspomniał o drugiej pretendentce do roli Prysji — jak się okazało, znowu przypuszczała szturm, bo słyszała gdzieś, że Jarosława zamierza zrezygnować z roli: „Przestraszyła się, że nie da rady..." „Teraz nie stchórzę! Teraz czuję, że potrafię, wszystko potrafię!" — Jarosława tryumfowała w duchu, laka była szczęśliwa. A jeżeli ten ktoś się w niej dzi- 261 siaj zakochał? Za to, że zabłysła talentem, że nie zawiodła ich wszystkich... Ani oświetleniowców, ani tego śmiesznego Jaguara Jaguarowicza... Że była prawdziwą Prysją. Że znalazła w Sobie jakieś nieznane pokłady, skarby uczuć, o których dotąd sama nie wiedziała. Nie była na planie manekinem, lalką, którą trzeba uczyć, jak zrobić krok, jak wycisnąć z oczu sfabrykowaną dla ujęcia łzę... Była przekonywająca, była artystką, tak? Czyż nie zasłużyła, żeby się w niej zakochać?! Tak oto nawiedza człowieka uczucie szczęścia, nieporównana rozkosz twórczości i samoaprobaty. „To, co było dotąd, to raczej zabawa w teatr, ćwiczenia — pozwoliła sobie nawet tak pomyśleć. — Koniec. Od dzisiaj zaczyna się artystka, będziecie mieli co oglądać na ekranie, bierz was wszystkich licho! Ale wszy-atko to mogło się w ogóle nie stać. A nuż nikt by jej nie odkrył, jak odkrył ją ten jeden! Żyłaby zwyczajnie, przyzwyczaiła się do wszystkiego, oswoiła się ze sztampami, przechodziła z filmu do filmu, nie doznawszy zrywu uniesienia, spłyciałaby w różnych powierzanych jej rolach i żarna codzienności spokojnie i obojętnie tarłyby i mełły jej życie... Nigdy by się nie dowiedziała, że krzaki jaśminów za oknem mogą być takie piękne w świetle księżyca, że chłodny wiatr wiejący z łąk wcale nie jest chłodny..." — Och, mój, mój!... —r ogarnęła ją słodka niemoc i usta same wyszeptały te słowa zwrócone w cichym zachwycie gdzieś w górę, nie wiadomo do kogo. Wdzięczna była matce za wszystko, czym ją obdarzyła, co jej zaszczepiła w dzieciństwie. Od dziecka widziała w domu szacunek dla sztuki jako dla czegoś poważnego i odgrywającego w życiu człowieka dużą rolę. Piękne było wszystko, co ją otaczało, wszędzie były ślady twórczości — na kołysce, w której zasy- 262 piała, na kaflowym piecu, na rzeźbionej łyżce z drewnianym kółkiem, na pisankach, które robiła matka i wieszała na nitkach na szafce,z naczyniem... Cały ród jakby skoncentrował w Jarosławie swoją energię twórczą, przekazał jej piosenki i przyśpiewki, dziadu-;iową umiejętność wcielania w drewniany klocek własnej fantazji, różnorodność hafciarskich pomysłów mamy, która wyszywała i krzyżykami, i wodnym ściegiem, i szczególnie pięknym płaskim haftem •— na białym tle, z delikatnymi, falującymi jak melodia konturami... Mistrzynią była mama w malowaniu pisanek i w hafcie, wyszyła portrety Szewczenki i Franki, które — Jarosława pamięta-je od najwcześniejszego dzieciństwa — wiszą w chacie pod ręcznikami... Kiedy była małą dziewczynką, dziaduś zabierał ją co lato w góry, na połoninę, uczył gotować w kociołku kaszę kukurydzaną czyli mamałygę, ulubioną potrawę górskich pasterzy i drwali, nazywaną przez nich pulen-tą... Powolny w ruchach, zamyślony dziadek siada czasem i długo patrzy w dal. „Dziadku, co robicie?" „Nic nie robię, przyglądam się..." I patrzy na góry. Godzinami. I wciąż mu się wydają inne. Jarosława, już jako studentka, też go chętnie słuchała. „Gdybyśmy nie zatrzymali Mongołów, nie byłoby nikogo z was, dzisiejszych! Poszliby dalej, do samej Portugalii... To nasz lud ich zatrzymał". Ile się nasłuchała w dzieciństwie rodzinnych opowiadań o tułaczce swoich rodaków, o szyfkartach, 0 oszustach , agentach, którzy niewolniczymi okrętami do przewozu bydła wysyłali gdzieś daleko jej ciotki 1 wujków, „ludzi w kożuchach"... W dusznych ładowniach leżeli pokotem na zgniłej słomie... Choroby, umierające dzieci, których ciała rozszarpią niebawem rekiny w falach oceanu... Wuj Jacek upił się z rozpaczy. W swoim wywróconym włosem do góry kożuchu 263 awanturuje się na pokładzie, podbiega do sternika: „Daj ster! Ja poprowadzę! Mam szyfkartę! Zawiozę was do takiego kraju, gdzie jest szczęście, nie wasze zas... dolary!" Potem Manitoby i Saskatchewany, gieł-vdy pracy, wyrobnicza harówka, niechętne człowiekowi prerie, gdzie mąż i żona, nieszczęśni homesteaderow-cy, wprzęgają się do brony i spulchniają swoje akry, żeby zasiać ziarna pszenicy przywiezione z domu w węzełku... A kiedy rodzi się dziecko, nawet tam, wśród prerii,' mówi się: „Daleko stąd jest twój kraj rodzinny. Z wiśniowymi sadami, ze słowikami, białymi chatkami..." Los narodu — czyż nie odzwierciedlił się w samej Jarosławie, w jej nowym życiu? I czyż wszystko, co było, nie pomogło jej dzisiaj odtworzyć przed obiektywem niewolniczego bólu i smutku? Piła ze wszystkich tych źródeł, przepojona jest cała tragiczną poezją swego narodu i dzięki temu zdołała się wypowiedzieć w twórczości... Ledwie przymknęła oczy, ujrzała pławiącą się w słońcu łąkę, rozkwitłą i pełną życia, mieniącą się całą gamą barw —¦ bieli, bławatu, fioletu — z przedziwnym artyzmem przetkanych i splecionych na tle soczystej zieleni (jaki wyszukany smak ma natura!). I dzwonki, i nawet kobylak, strzelający nad. morzem traw swoimi smukłymi łodygami z kwiatostanem, zda się, podpalanym, o terakotowym zabarwieniu — nic nie naruszało harmonii barw. „Twórczość to miłość, przede wszystkim miłość! — myślała rozgorączkowana. — Trzeba być koniecznie zdolną do miłości! Z chwilą, kiedy to poczułam, kiedy pokochałam, stałam się artystką! Czuję się teraz dość silna, by tworzyć dzieła prawdziwe, może nawet trwałe... Jaka silna teraz jestem! Jak wiele chcę zdziałać! Nie ma dla mnie nic nieosiągalnego..." Słońce nad łąką, niebieski motyl na tle nieba jak latek, zaplątany wśród trawy i kwiecia niby w gro-¦ howisku, dwoje dzieci z sąsiedniego obozu letniego, I 'iotruś i Natałka, przyjaciele Jarosławy. Chłopczyk przestraszył się jakiegoś żuka czy osy, jeszcze trochę, a rozbeczy się, dziewczynka przemawia mu do rozumu: „Jaki żołnierz z ciebie będzie? Powiedzą ci — bierz strzelbę, przeleż pod drutami, padnij, a tam na ziemi wszędzie osy i gąsienice... Co wtedy powiesz? Że-się boisz?" Roześmiała się w półśnie Jarosława. Zapłonął nagle jak tarcza słoneczna duży, różowy kwiat o złotych obwódkach*. Gdzie go widziała? W jego kielichu, cała obsypana pyłkiem, pracuje pszczoła. Wszędzie rozlewa się radość, wszystko tchnie życiem, twórczym upojeniem... „Przed zaśnięciem będę sobie zawsze wyobrażała tę kwitnącą łąkę w słońcu i dwoje małych ludzi po ramiona zanurzonych w kwieciu..." 10 Mosiężny miesiąc mknie w obłokach po niebie, gazik z płóciennym daszkiem mknie po ziemi, po bruku między wierzbami o grubych korzeniach, chyba tysiącletnimi. Siedzi w gaziku Jarosława, blada, wyrwana ze snu, a obok niej Jaguar Jaguarowicz, który sam jej ofiarował, swoje towarzystwo. Jadą na pocztę. Ledwie Jarosława zapadła w sen pełna radosnego podniecenia po kręceniach, od razu ją obudzono. Bronek, uczeń dziewiątej klasy, syn dyrektora szkoły stał / depeszą w ręku niby senna zjawa: — Telegram do pani. Od rodziców. Wzywają ją spiesznie na rozmowę telefoniczną. I nie z domu, tylko nie wiadomo dlaczego z miasta obwodowego. Co się tam stało? Takie nie- \ 264 265 spodziewane depesze zawierają najczęściej złe wiadomości. Co się tam mogło wydarzyć? Upływa noc z cieniami wierzb, migotaniem wody, światłami dalekich pociągów. Nie śpi planeta, pali się gaz nad kombinatem, świeci się w jego halach. Poezja nieba, co ją pociągała od dziecka, przejmowała teraz niepokojem wobec tego majestatu nocy. Niemal z lękiem nasłuchiwała, jak gdzieś w głębi nieba dudni grzmot. A może to odrzutowiec tam, za chmurami, przezwycięża barierę dźwięku? Nie, to grzmot. Błyskawica przecięła przestrzeń nieba z góry w dół i popłynęła po dalekiej linii widnokręgu. — Niebo mruga, nie bardzo mi się to podoba — mówi Jaguar Jaguarowicz. — Obawiam się, że nas wytrąci z harmonogramu... Wczoraj przez cały dzień ludzie nasi pracowali tak intensywnie, w pocie czoła, ' a to, co mamy na taśmie, trwać będzie na ekranie zaledwie półtorej minuty. Jaguar Jaguarowicz także w tej chwili czuje całe brzemię spoczywającej na nim odpowiedzialności. Nie, w żadnym razie nie jest zwykłym wykonawcą, wkłada w pracę dużo serca i dzięki temu czuje się potrzebny w ekipie. Nie puściłby Jarosławy samej na tę nocną przejażdżkę do miasta, po wczorajszych zdjęciach zdaje sobie dobrze sprawę, jak troskliwie należy strzec tego skarbu, tej delikatnej, cudownej dziewczy-, ny. Rzeczywiście, po co ją rodzice wzywają? Może zmuszona zostanie wszystko porzucić, a wtedy trzeba będzie przerwać kręcenia i wszystkie harmonogramy polecą w diabły. Trzeba cenić taką artystkę, troszczyć się o nią, nic strasznego, jeżeli wyświadczy jej nawet usługę. Wprawdzie jej, wybór nie zależał od niego, ale uwzględniono jego zdanie również, jest tego pewien. A jak pryncypialnie odmówił wszelkiej pomocy tej bezczelnej pretendentce do jej roli: Agnesa w swoim 266 dążeniu do celu "nie wahała się przed niczym, użyła ¦;/ystkieh swoich kontaktów... Jaguar Jaguaro-uicz nie uznaje żadnych kompromisów. Sztuka po-lad wszystko. Widział Agnesę, kiedy debiutowała w innym zespole, pod patronatem swego męża. Jaka pożałowania godna była przed obiektywem, którego oko wprost paraliżowało jej ruchy. Zwykle owijała sobie małżonka wokół palca, komenderowała nim, jak chciała, na planie natomiast Agnesa się przeobraziła i Oboje z mężem zamienili się rolami: teraz panem był mąż, poniżał ją, beształ ostatnimi słowami przy wszystkich, a Agnesa tylko się kuliła i śmiała się jakoś głupkowato. Lękliwie i nienaturalnie. Znosiła pokornie wyzwiska, jakby się wcale nie czuła dotknięta. Taka oto jest magia sztuki: kobieta bez talentu stanie się niewolnicą, byle się dostać do filmu! Chyba jeden tylko talent dodaje odwagi, pewności siebie. Znalazłszy się na planie Jarosława pozbywa się od razu wszelkich wątpliwości. Nikt tu nie ujrzy jej zmieszania. Że też potrafi ta dziewczyna tak się odgrodzić od wszystkiego, nie słyszeć huku z wagonu oświetleniowców, skupić się, wsłuchiwać tylko we własne wnętrze... Za każdym razem pojawia się przed nią klaps z numerem ujęcia... Jarosława nie zwraca na to uwagi, żyje w swojej roli... Ta delikatna istotka, uosobienie dziewczęcej -tkliwości i dobroci; posiada wspaniały dar metamorfozy, nie jest już współczesną dziewczyną, ta nowa postać nabiera barwy, ożywia ją uczucie, artystka pojęła intencję scenariusza i oto rozwija ją subtelnie, śmiało, z urozmaiceniem w swoich bogatych i mprowizacjach... Kierownictwo sprawuje oczywiście Kołosowski, który stara się nie wypuszczać z rąk steru tego okrętu sztuki i stale czuwać nad wszystkimi elementami; liczy metry i minuty, trzyma - wszystkich w polu'wi- 267 dzenia, jego więź z operatorem bywa czasami wręcz telepatyczna. Ekipa jest zgrana, ludzie znają technikę i możliwości ujęcia, a cała ta walka o sukces, ta katorżnicza praca pełna niespodzianek, improwizacji, wprowadzanych ad hoc poprawek złoży się później na metry taśmy, jakieś sto dziesięć minut jeszcze jednej ludzkiej egzystencji... Wszystko można obliczyć, wtłoczyć w ramy, nie mieści się tylko w żadnych rejestrach to, od czego zależy właściwie życie filmu na ekranie. Twórczość — to ona gra pierwsze skrzypce, to jej, kapryśnej i czasem nieuchwytnej jak widmo, podporządkowane tu jest wszystko. Bowiem ona tylko potrafi sięgnąć z ekranu w głąb duszy, coś przed ludźmi odsłonić, okupić wszystkie wysiłki. . Jaguar Jaguarowicz nie zamierza pomniejszać swego udziału w tych wszystkich zbiorowych wysiłkach. Ceni innych, ale wie również, co wart jest sam. Mówi o sobie: „Nie należę do ludzi, co krągłe belki noszą, a kwadratowe turlają... Szerzy się to u nas, ale. jestem zwolennikiem innego stylu: turlaj okrągłe, bo po to są okrągłe... I ruszaj mózgownicą, po to masz szare komórki..." Z jakim spotka się film przyjęciem, jak zostanie zakwalifikowany, sprawa eksploatacji — wszystko to nie było mu teraz obojętne, a zależy właściwie od najmniejszych zmian w samopoczuciu aktorki. I bn powinien o tym myśleć!... Różnie bywa w ich środowisku: przed jakimś szczególnie ważnym etapem w toku kręceń ktoś zawistny może rozmyślnie obudzić aktorkę telefonując do niej anonimowo, żeby się nie wyspała, zdenerwowała, żeby ją wytrącić z twórczego nastroju... Może także ta depesza jest tego właśnie rodzaju, ktoś się uciekł do podstępu, dał upust zawiści? Trzeba czuwać nad Jarosława, więc Jaguar Jaguarowicz w imię jej spokoju trzęsie się na bruku jeszcze z czasów cesarskich. 268 — Spokojnie, Jarosławo... Wszystko będzie dobrze. —¦ Nie mogę sobie wybaczyć... trzeba było mimo wszystko zajechać do domu... Przecież obiecałam... — Proszę się nie denerwować, to najważniejsze... I może pani zaufać memu doświadczeniu — telegramy, które przychodzą nocą, sprawiają z zasady przyjemne niespodzianki. Na poczcie nie trzeba było długo czekać, Jarosława uzyskała od razu połączenie i usłyszała głos mamy. — Co się stało, mamusiu? I dlaczego jesteś w mieście? — Mamy gościa z Kanady... Rozmawiam z tobą z hotelu... Zjechała się tu cała rodzina, żeby się z nim pożegnać. Brak tylko ciebie. W gościnę przyjechał wuj Jacek. Jarosława zna go tylko z listów, a wujek widział ją jedynie na ekranie, pierwszą w ich rodzinie artystkę... Przyjechał, żeby u schyłku życia zobaczyć swoje strony rodzinne, wydał na to może ostatnie już oszczędności i „bardzo żałuje, że cię nie zastał, więc chciał usłyszeć twój głos..." — Cou ciebie słychać, córuś? — Kręcimy, mamusiu! Wszystko jest dobrze, cudownie! — Przecież miałaś anginę... Nie pij zimnej wody, Sławciu... — Piję, mamo —- roześmiała się Jarosława. — Wszystko piję! I zimne jak lód! I gorące jak ogień!... — Och! s—Taka jestem szczęśliwa, mamusiu!... Czuję się nareszcie w swoim żywiole. Przywieziemy wam potem nasz film, wyświetlimy go w klubie!, — I od razu: — Cześć, tatusiu! — Jarosława słuchała, jak spokojnie i czule mówi coś ojciec, potem siostra, Róża, szwagierka Tanasia... Mówili bliżsi i dalsi krewni, a zebrała się ich cała gromada, wiejska gromada w najlepszych 269 apartamentach hotelu!... Podchodzili po kolei do telefonu, wykrzykiwali coś wesołego, ktoś nawet zaśpiewał: „Oj, dribucza kołomyjka, dribucza, dribucza!..." A wreszcie wuj Jacek, ów znany jej z opowieści żeglarz, co jako młody chłopiec awanturował się na pokładzie statku oceanicznego, wyrywał ster i bił się z agentami, egzotyczny „człowiek w kożuchu". Rozprawiono by się z nim na statku, gdyby nie wzięli go w obronę Włosi i Serbowie, tacy sami nieszczęśnicy, co wyruszyli za chlebem... Usłyszała starcze pochlipywanie: — Sławciu, dziecinko! Tak cię chciałem zobaczyć... <• Z rana muszę lecieć... Przyjechałem w odwiedziny. Pokłonić się ziemi rodzinnej. Może już nigdy więcej... Połykając słowa i mamrocząc wuj opowiadał z przejęciem jak o wielkim wydarzeniu: — Krynicę widziałem... A koło niej grusza ta sama!... Potem jeszcze o tym i owym, o krewniakach, że tylu ich i że go tak fajno przyjmowali, i znowu: — Ta sama grusza koło krynicy, ta samiuteńka... A tyle już lat! Jarosławie łzy się kręciły w oczach. Kochany mój człowieku! Doleciał do niej jego głos z obczyzny!... Nie mogła znaleźć słów, by wyrazić, co czuje w tej chwili... A może wszystko zostawić i pojechać? Zebrała się cała taka liczna rodzina prócz jej jednej. Pojechać? Poprosić Kołosowskiego... ale czy ją zwolni? Za nic. Za kilka godzin znowu zaczną się kręcenia, te najchłonniejsze minuty czasu ekranowego, w których zawrze się coś może jedynego w całym jej życiu... Czyż zgodziłaby się zresztą sama wyrwać się z tego stanu natchnienia, na które tak długo czekała, któremu nic nie dorównuje i nie dorówna! Tak, to ponad wszystko! I dla wszystkich przecież!... Zapytała więc tylko gościa z dalekiego kraju: —¦ Jakie wuj odniósł wrażenie? I co wujek myśli i' naszym życiu? Dopiero po dłuższej przerwie usłyszała znowu jakby pochlipywanie i wreszcie: — Szanujcie to życie. Nie zaznaliście innego, tego, co pędziło ludzi po świecie z torbami... Szanujcie! Już w samochodzie Jarosława długo nie mogła się uspokoić, opanować zdenerwowania. „Szanujcie... Szanujcie" — słowa te wciąż dźwięczały jej w uszach przerywane starczym pochlipywaniem, napawały ją bólem — wujek zawarł w tym nakazie doświadczenie całego swego życia. Świtało, chmury piętrzyły się na skraju nieba niby jeszcze jedno pasmo górskie. Zaczynał się nowy dzień pracy, napięcia, wybuchów namiętności, osiągnięć i niepowodzeń, bez końca powtarzanych wersji, pracochłonny dzień kręceń. 11 OPOWIEŚĆ KOBIETY GEOLOGA PRZY OGNISKU — Byłam tam również w kamieniołomach Adżymu-szkajskich. W ciemnościach katakumb, które zamieszkiwaliśmy, które ciągnęły się gdzieś w nieskończoność. Wśród tych, co dowiadywali się tylko z kartek kalendarza, że bieg czasu nie został wstrzymany, że płyną dni za dniami, że tam na górze świeci słońce, wieje wiatr, połyskuje morze, kiedy dla nas wiecznie Irwa noc... Konie ponoć ślepną w kopalniach, ale myśmy nie oślepli, widzieliśmy jeszcze przy nikłych światełkach siebie, swoje męczarnie, łachmany, zdziczenie?... Cienie podziemi o ludzkich głosach. Byłam ra-tem z tymi, co usiłowali wyssać kroplę wilgoci z kamie- 270 271 ni. Szalejąc z pragnienia, cierpliwie i długo, po kropelce też zbierałam tę wilgoć ze stalaktytów w pieczarach, zbierałam dla rannych w naszym podziemnym szpitalu. Do owego dnia, kiedy rozbrzmiała w sztolniach straszna wieść: — Gazy! Dolatywało z góry jakieś rytmiczne postukiwanie, ale nikomu nie przyszło do głowy, że to sprężarki pompują gaz. Krzyknęła jakaś kobieta i ludzie zerwali się przerażeni; zobaczyliśmy, jak wzbiera w mroku gęsta fala, jak sunie ku nam żółtymi odnogami, gęstnieje, uciska piersi — po raz pierwszy od niepamiętnych czasów rozbrzmiały katakumby nieludzkim wyciem. Oszaleli ze strachu ludzie dusili się w moich oczach, szarpali piersi, sinieli, padali i charcząc rzucali się w drgawkach... — Maski! Dajcie maski! Masek nie starczało. Krzyczały dzieci i matki. Przypomniawszy sobie wreszcie, że prócz katakumb istnieje jeszcze jakiś inny świat, ludzie rzucali się tłumnie do głównego wyjścia. Węże chłostały nas po twarzach, tłoczyły nam gaz w oskrzela, w dusze. Biegłam z czyimś dzieckiem na rękach, biegłam bez maski, przyciskając do ust sobie i jemu wilgotny gałgan, a kiedy je wyniosłam, było już martwe... Stygło na moich rękach to czyjeś zaduszone życie, może przyszły astro-nauta... Sprężarki pracowały intensywnie i rytmicznie, na pół przytomna ujrzałam tych, co je obsługiwali — stali wśród burych, porowatych kamieni i rechotali przyglądając się, jak wyskakujemy z nory, ż chmury gazu, my, fantastyczne, brudne, nie myte stworzenia, nie doduszone krety podziemne. Potem — step porosły piołunem i niebo barwy siwego, więdnącego piołunu. Gorzkie niebo i zgorzknia- 272 łe powietrze dookoła — wydychiwałam jeszcze chlor, jeszcze tu, na stepie, dusił mi piersi. Szłam dokądś i czułam pod stopami ziemię, której wnętrze wypełniali żywi ludzie, ich przekleństwa, krzyki i jęki. Już przedtem słyszałam nieraz, że katakumby ciągną się od Kercza całymi kilometrami, i zdawało mi się, że właśnie tu, pode mną biegną te tunele, krzyczą głosami ludzi, co dusząc się padają w kłębach pyłu witeryto-wego, przed śmiercią zdzierają nie działające już maski przeciwgazowe i błagają: poprowadźcie do od-wietrznika... Całe podziemie pełne jest ludzi, co wiją się w męczarniach, wykrzykują ostatnie przekleństwa. Może powinnam była też tam zostać? Żeby zginąć niechybnie, udusić się? Byłam młoda jak teraz pani, Ja-rosławo, kochałam, wierzyłam, że żyje gdzieś moja miłość w.pasiastej koszulce marynarskiej... Wyrwałam się oszalała z kobietami i dziećmi i dręczyły mnie wątpliwości, że to strach wziął nade mną górę... Może popędził mnie zwierzęcy instynkt, kiedy zobaczyłam, rannych, co udusili się na swoich pryczach; zobaczyłam naszą pielęgniarkę Tanie, która leżała koło nich na podłodze, złotowłosą lekarkę bez życia... Może nie powinnam była uciec, może okazałam się małoduszna? Tak, nie jestem urodzoną bohaterką, Wiem. On by pozostał. Jak tamci czterej młodzi lejtnanci, co splótłszy ramiona stali pod ścianą sztolni i po raz ostatni, ostatni raz w życiu śpiewali „Międzynarodówkę". Ten, którego kochałam, na którego czekałam, kiedy przyjdzie z desantem, ujrzawszy, co się dzieje, stanąłby, obok tamtych jako piąty. A ja pobiegłam chwyciwszy na ręce czyjeś dziecko, odurzona gazem wyrwałam się... Brudna, zawszawiona, jeszcze dobrze, że nie widział' mnie wtedy. I nie ujrzał już nigdy. Poratowały mnie kerczańskie rybaczki, pomogły nikomu teraz niepotrzebnej pielęgniarce, dały jakąś U - Cyklon 273 odzież i poszłam przez stepy na północ, ze zgrozą oglądając się raz po raz na to miejsce koszmarów, na złowieszczą teraz górę Mitrydatesa... Nie, nikt by sobie nie potrafił wyobrazić w czasach Mitrydatesa, co wycierpią tu ludzie w przyszłości. Szłam gdzieś na północ, sama jedna pod bezkresnym niebem, moje bose nogi po katakumbach z trudem stąpały po równym i ciepłym gruncie porosłym skąpą roślinnością, solanką kolczastą i ciernia wielbłądzią... Wszystko było mi takie drogie! Aż krzyczeć się .chciało! Drogi był mi wiatr! I ten krzaczek solanki, ta za—-jęczą trawa... Sprężarki nie pompują mi więcej gazu w płuca, piję czyste powietrze, cały jego ocean rozlewa się pod tym wysokim i wiecznym niebem, nad stepami i Górami Krymskimi. Tyle powietrza! Starczyło by go dla wszystkich, ale to dzieciątko w katakumbach nie miało niezbędnego łyku tlenu, w dwudziestym stuleciu zginęło uduszone... Zwyrodnialcy o błękitnych oczach — czyjeś dzieci, czyiś synowie — stali nad nami szeroko rozstawiwszy nogi, pompowali gaz sprężarkami i rechotali ubawieni widowiskiem. Oszołomiło mnie to wó-, wczas jeszcze bardziej niż gaz. Zimą, kiedyśmy jeszcze byli na Kubaniu, przywieziono do nas partię jeńców niemieckich, w ciężkim stanie, z odmrożeniami. Jakoś wyjątkowo dużo było rannych w kolana. Potrzebne były wysterylizowane bandaże do nakładania gipsu, a ciężko nam wtedy było, brakło bandaży, strzykawek, glikozy. I mimo to nasza Złotowłosa mówi do mojej koleżanki, Tani Kry-woruczko: — Zrób im opatrunki. — Nie zrobię — krzyknęła Tania i wybuchnęła płaczem. —¦ Nie będę ich opatrywać i bandaży nie dam nikomu! Bo przywożą naszych żołnierzy tak samo ran- nych, dla nich nie starczy, a przecież to faszyści... Mordercy! t Pod wieczór, kiedy opatrzyłyśmy już swoich, podchodzi do mnie Tania: — Chodź, popatrzymy na tamtych... Niemcy leżeli w szopie. Poszłyśmy. Ranni czuli się teraz jeszcze gorzej. Nie domagają się już opatrunków, widocznie wszystko zrozumieli. Tania powiada: — No co, Zino, może bodaj byle jak... Zawołałyśmy sanitariuszy. Przynieśli i położyli jednego z Niemców na stole. Oglądamy ranę i widzimy, że pobladła, że organizm „już nie walczy. Patrzę na niego i widzę, że ma oczy pełne łez. Siwiejący, zawziętości po nim nie widać, pewnie niezawodowy żołnierz. Wszystko pojął, zrezygnowany. już się chyba pogodził z losem, ale czuje się bardzo źle. Patrzę mu w oczy, które cicho i pokornie zdają się żegnać z życiem i myślę: „A nuż to antyfaszysta?" Podeszła Złotowłosa i powiedziała: — Potrzebna jest transfuzja... Ale wpierw spróbujemy glikozę. Tym razem Tania sama przyniosła glikozę. Ale zaczęłyśmy ją wstrzykiwać i... Niemiec umarł. I Tania rozpłakała się nagle. Może nerwy nie wytrzymały, może z przemęczenia... Nieraz wspominałam później to wydarzenie: na odruch współczucia, na łzy, które wylewała Tania nad zmarłym niemieckim żołnierzem, zgraja żołdaków odpowiedziała śmiechem pompując gaz sprężarkami, ' Uratował mnie wówczas step, co^ozciągał się dokoła nagi, łysy, bez jednego drzewka. A Tania gdzieś tam... Jak sobie wyrzucałam, że nie ma we mnie szczypty iMihaterstwa, że uciekłam z katakumb, że dotąd zdolna nieść komuś pomoc i wszystkim współczuć, byłam je- 274 275 szcze zdolna uciec. Uciekać, uciekać przez całe życie — do jakiegoś wyimaginowanego kącika, do miłości, która wydawała się jeszcze wówczas osiągalna. Żądza życia, jeden z najsilniejszych instynktów, tylko on nie został jeszcze we mnie zabity. Cieszyłam się, że idę, żyję, piję uzdrawiające powietrze stepowe, którego nie zdołali nam zabrać kaci, co nas wykurzyli z kamieniołomów... Co utrzymało mnie wtedy przy życiu? Te kropelki wilgoci wysysane z kamienia? Kopyta katakum-bowych koni, które wykopywaliśmy — kiedy nic już nie mieliśmy — w dalekich sztolniach i wrzucali do wspólnego kotła? A może coś jeszcze? Po tych nocach w podziemiu wszystko ujrzałam w nowym świetle, wydawało mi się, że świat dokoła, od zajęczej trawki do błękitnego majestatu nieba, stworzony, jest dla mnie i mego szczęścia. Niezwykle piękny był każdy przejaw życia — i źdźbło piołunu, i najmniejszy robaczek pod nogami... Dotarłam- tak do rodzinnego miasta. Nie poznałam go. Jeszcze na początku wojny, kiedy wzmogły się naloty, wszystkie domy pomalowano na czarno. Czarne ' jak grafit było moje jasne, tonące w bujnych akacjach miasto nad Dnieprem. A teraz widziałam je obrócone w ruiny, widziałam brutalne obce ogłoszenia, trwogę i bieganinę podczas obław. Nie wiem, jak mi serce nie pękło, kiedy rankiem pędzono po naszej ulicy wziętych do niewoli marynarzy z kajdankami na rękach i nogach. Głowy ich były siwe od szronu, a ochrypłe głosy rozbrzmiewały czymś, co przypominało pieśń nieustraszonej odwagi... Myśl o tym może mi była później pomocna w obozie, kiedy nakłuwano mi ten oto numer na ręce, kiedy nocami wsłuchiwałam się na pryczy w szum tego drogiego mi wiatru i unosiło się nade mną ojczyste, bezkresne w swojej wielkości niebo. 12 Zaczęła się słota, kręcenia trzeba było przerwać. Jaguar Jaguarowicz martwił się, że pada i może rozpadało się na długo. Co prawda, przyczyna od zespołu niezależna-— leje z nieba i leje. Ociężałe gałęzie drzew, zieleń krzewów, nać kartoflana — wszystko jakby na-pęczniało od wody. Skorzystawszy z tej przymusowej przerwy Kołoso-wski pojechał w swoich sprawach do miasta. Ludzie z ekipy siedzieli w szkole. Palili, grali w domino. Jarosława pochylona nad pulpitem gra w szachy z uczniem dziewiątej klasy Bronkiem. Chłopak wygrywa już trzecią z kolei partię, co budzi w młodocianym mistrza zdziwienie, bo dotąd z łatwością prowadziła artystka. Bronek ściąga brwi, wysila mózgownicę, doszukuje się jakiegoś podstępu ze strony partnerki. Zaprzątnięty grą nie dostrzega stanu jej ducha, nie widzi, że udaje wesołą, ale na jej rzęsach ciągle^ drżą łzy, że czuje się chyba czymś dotknięta. A Dominika, z rzadka tylko zerkając w ich stronę, wie, że Jarosławę coś gnębi. Zabolało ją pewnie, że Kołosowski nie zabrał jej z sobą... „Nie wiem, moje złotko, co ci poradzić..." Sergiusz zabawia asystentów i operatorów różnymi wymyślnymi zagadkami, urządza dla nich seans, który nazywa „Szczyptą kabalistyki". — Lincoln został prezydentem w 1861 roku, Kenne-dy w 1961... Różnica w latach? — Sto.' . ¦ « — Po Lincolnie prezydentem był Johnson, po Icnnedym — też Johnson. Johnson I urodził siew 1808 roku, Johnson II — w 1908. Różnica? — Sto lat! . — I Lincoln, i Kennedy zostali zabici w piątek. Ten, 277 co zabił Lincolna, urodził się w 1829 roku, a Oswald, zabójca Kennedy'ego — w 1929. Różnica? — Oo! Sto lat! — No i tak dalej. Jak to wytłumaczyć? Czyż to nie dziwna cykliczność? — Trzeba by jeszcze sprawdzić te daty — wtrąca jeden z asystentów. — .Ale niektórzy przypuszczają nawet, że na ziemi bywają istoty z innych planet. Jacyś tajemniczy „sanitariusze" oczyścili podobno wyspy na oceanie, skażone pyłem radioaktywnym, tak że rozwija się tam teraz bujna roślinność... — Ta też trzeba sprawdzić — daje wyraz swoim wątpliwościom operator dźwięku, brodaty młodzieniec, który podobnie jak kilku jego kolegów w zespole nie goli się od czasu, gdy zaczęto kręcić. — Ale o „latających talerzach" sam czytałem w pewnym piśmie zagranicznym... Podobno w Ameryce Południowej wylądowały w dżungli jakieś zagadkowe istoty w fantastycznych statkach i zabrały z Ziemi całą osadę indiańską... znłknęła (bez śladu. Towarzystwo pokpiwa sobie z niego. — Za szerzenie takich słuchów warto zaprowadzić gościa do psychoanalityka... Albo jeszcze lepiej — do psychiatry!... Dominika przysiadła koło Jar osła wy i wyszywa coś wodnym ściegiem. Jarosława od czasu do czasu przygląda się robótce. — Niezwykły wzór! Nigdy takiego nie widziałam... Jest w nim coś ze starohinduskich ornanlentów. Dominika zapewnia, że wśród Hindusów nie przebywała i nic od nich nie zapożyczyła. Wokół Sergiusza, już w innym kącie, wywiązała się gorąca dyskusja nad problemem, który nie po raz pierwszy zainteresował ekipę. — Czy rzeczywiście istnieją „geny uczciwości". I czy 278 potwierdziła się pogłoska, że biologowie wykryli „geny sumienia"? Czy też rzeczywiście, jak dowodzi nasz redaktor, „sumienie to pojęcie czysto dialektyczne"? — Nie mówiłem tego — oburzył się redaktor. — A raczej nie ja to powiedziałem!... Po co wymyślacie? — Bez wymysłu nie ma sztuki! — Przyjm do wiadomości, towarzyszu asystencie, że w sztuce dokonuje się teraz deprecjacja wymysłu! Wzrasta wartość faktu!... , — Tak, przyszłość ekranu — to epos faktów, poezja dokumentalności! — Jak wrzeszczą! — uśmiecha się Dominika do Jarosławy. — I każdy swoje... — Tacy już jesteśmy. Jak kto umie, tak opłakuje swoją mamę. A deszcz szumi i pluszcze, spływa po szybach, zielone gałęzie czereśni napęczniały od wilgoci. Nie sposób wyjść, muszą tu wszyscy siedzieć w szkole, uwięzieni przez słotę, nie wiadomo na jak długo... Niektórzy z nudów używają sobie na redaktorze: — Zrób dobry uczynek, wyredaguj nam niebo! Zatkaj te upusty niebieskie!... Przed wieczorem Sergiusz wybrał, się dokądś. Wystroił się jak na przyjęcie — biała koszula, krawat... Co prawda, trochę nie pasowały do tego stroju gumowe buty i deszczowiec, który trzeba było włożyć. Koledzy wypytywali go, dokąd idzie, ale Sergiusz robił tajemnicze miny i mrugając porozumiewawczo odpowiadał: —- Na „baciarkę"... — Deszcz, wiatr... — Wcale mi to nie przeszkadza! Cześć! Zabrał swoją załadowaną uprzednio przenośną kamerę i wyszedł. — Taki kulturalny, inteligentny, ale lubi się zaba- 279 wić — zauważyła Dominika. — Poleciał w taki deszcz... Pewnie gdzieś spódniczkę przyuważył. A Kołosowski był już w mieście, w którym nigdy mu się nie przykrzyło. Chętnie przechadzał się do późnej nocy po wąwozach wąskich starych uliczek, stał długo pod więżą Korniakta wsłuchując się w dawno przebrzmiały gwar cechów średniowiecznych, rozczytując się w kamiennej księdze miasta, przybierającego nocą. takie dziwne zarysy. Wieczorem spotkał się w teatrze z aktorem, który bę^ dzie grał astronoma. Następnie długo siedział w pokoju hotelowym z kompozytorem, naradzając się z nim nad muzyką do przyszłego filmu. Potem zegar wybijał miarowo godziny jego nocnej wędrówki po mieście. Uliczki, zaułki, sczerniałe mury minionych stuleci, apteka, w której jeszcze jakiś alchemik gotował swoją driakiew, szukał eliksiru młodości i kamienia filozoficznego... Wszystko minęło bezpowrotnie. „Śmierć jest dlatego taka straszna, że po niej już się nie wraca — mawiał niegdyś Reszetniak.— Bo gdyby było tak: nie ma człowieka, nie ma i nagle wraca..." A Kołosowski postanowił przywrócić do życia swoich przyjaciół. Na razie zrobił dopiero początek. Ma ten niewielki dorobek w kasetach. Co się w nich kryje? Jeszcze spoczywa tam nie wywołany lotny świat filmu, ujęty w ciemność negatywów... Ale już jest. A może nie okaże się wcale tym, czego się Bohdan spodziewa i pragnie? Główna, rdzenna myśl filmu — czy ujawni się w dostatecznie plastycznym obrazie, nowym, oryginalnym? Takim, żeby każda scena odbierana była jakby jasnymi oczyma dzieci lub młodych zakochanych, którzy nigdy sami nie widzieli wojnyf ale powinnij wiedzieć, jakie wielkie może być nieszczęście i wola oporu przeciwko niemu. Żeby w takiej niczym nie zmąconej apercepcji ożyła ta taśma na ekranie. Każdy aktor, każda sytuacja, każde 280 słowo dialogu musi przekonywać swoją prawdą... Muzyka ich nie zagłuszy, będzie jej niewiele i musi być surowa i groźna jak tamte czasy. Mimo całej swojej tragiczności film nie powinien działać przygnębiająco, owa antyczna katharsis nie jest wymysłem, lecz istnieje i w istocie dodaje hartu jako rozładowanie, oczyszczenie duszy. Jeszcze daleka jest chwila, w której Kołosowski stanie przy stole -montażowym, poczuje zapach kleju filmowego, przez jego ręce przesuną się setki i tysiące miniaturowych klatek, on zaś będzie rządził nimi i doznawał najwyższej radości tworzenia. Potem, z grubsza dobrane, popłyną, po ekranie przed pustymi jeszcze krzesłami, nie oczyszczone od technicznych znaków, luźne, jeszcze bez dźwięku, zrozumiałe tylko dla niego i jego kolegów... Często pojawiać się będzie w tych czarnych klatkach twarz dziewczyny, co wydała mu się nagle taka nowa i rokuje duże nadzieje już od pierwszych zdjęć. Kołosowski nie zawiódł się na Jarosławie. Cały rysunek jej roli przepojony jest duchem prawdziwej, szczerej twórczości i głębokim życiem wewnętrznym. Nieoceniona jest ta jej bogata wyobraźnia, zapał artystyczny, twórcza śmiałość, która rodzi się i wybucha spontanicznie, jakkolwiek nie ma w niej nic z żywiołu. Ten i ów z reżyserów uważa aktora filmowego za coś w rodzaju gliny, w którą reżyser niemal jak hipnotyzer tchnąć musi duszę, zaprogramować cząstkę swojej koncepcji. I ponoć nie^warto się łudzić, że aktor zdolny jest do różnych wcieleń, trzeba szukać przede wszystkim typów!... Ale artystka nie jest przecież manekinem, lecz współtwórcą, miał tego jeszcze jeden dowód: Jarosława potrafi myśleć przed kamer4 potrafi żyć bogatym i samodzielnym życiem, rozwijać i uzupełniać koncepcję... W możliwości Jarosławy uwierzył dzięki błahe- 281 mu, jak by się zdawało, wydarzeniu. Pewnego razu porwana ferworem jakiejś dyskusji Jarosława znalazła się na mównicy — prawdopodobnie po raz pierwszy, bo bardzo się denerwowała; ale bardziej niż jej wypowiadane w zdenerwowaniu słowa zdumiało Kołoso-wskiego co innego — ręka artystki. Patrzył na tę ukrywającą się za balustradką mównicy szczupłą, drżącą rękę i widział przez cały czas spoza czyichś pleców, jak dłoń ta bezwiednie miętosi jakieś kartki, to lekko porusza palcami, to zaciska je w piąstkę, kreśli w powietrzu jakieś desenie i cała, jakby utkana z samych, tylko nerwów, tętni i żyje tak pełna wyrazu, że nawet nie słuchając słów, wszystko mógłby chyba wyczytać z tego niemal intymnego -życia ręki, z jej żywych drgnień, które niby fonogram oddawały najsubtelniejsze odcienie myśli, nastroju, uczuć, przenosiły w kształt plastyczny nawet samą piękną dykcję aktorki... Po raz pierwszy przyszło mu wtedy na myśl: „Może ona? Może stoi przede mną Prysja Bajdaszna?" Wyobrażał ją sobie jako antyfaszystkę walczącą w podziemiu, jako pielęgniarkę na froncie, jako młodą brankę i czuł, że Jarosława sprosta temu wszystkiemu. I oto Jarosława gra. Bohdan widział, że puściwszy Wodze swemu temperamentowi artystka chodzi jak odurzona, że jej twórcza fantazja znajduje właśnie to, co należało, że w duszy jej płoną namiętności tamtej dziewczyny, że z całą naturalnością i bez wysiłku Jarosława staje się tą, którą powinna być na ekranie. Jest w niej wszystko, czego Kołosowski szukał — zróżnicowana gama uczuć, głębia duchowa, wyczucie charakteru prostej dziewczyny z ludu. W każdym spojrzeniu artystki, w każdym geście jest ten charakter... Prawdziwą radością napawa widok jej twarzy, opromienionej twórczym natchnieniem, pięknej w swojej dziewczęcości. Ta ulubienica 282 ' • całej ekipy wciąż usiłowała coś mu powiedzieć swoim wzruszeniem, swoimi nagłymi, niczym chyba nie usprawiedliwionymi zmianami nastroju? Raz po raz to przygasa, jakby pogrążona w smutku, to idzie na jego spotkanie rozpromieniona, z twarzą o jaśniejących oczach, radosną i rozkochaną... Tak właśnie wyglądała dzisiaj, kiedy podeszła do samochodu, którym Kołosowski miał pojechać dó miasta. — Proszę zabrać mnie z sobą. — Ma pani coś do załatwienia w mieście? — Po prostu chcę pojechać z panem. Niech ludzie myślą, że mam romans ze swoim reżyserem. — Prócz zuchwałej wesołości w spojrzeniu jej był jakiś cień powagi. — Są przecież tacy, co uważają, że między gwiazdą a reżyserem, w dodatku podczas zdjęć w terenie, musi zaistnieć taki służbowo-intymny stosunek... We Włoszech i Hollywood takie romanse są na porządku dziennym. Dodają podobno obojgu natchnienia. — Więc chciałaby się pani poświęcić w imię natchnienia? — Dlaczego by nie? Zresztą może jestem rzeczywiście zakochana... Ujął jej ręce w swoje i spojrzał w oczy chyba nawet zbyt surowo: — Sławciu, dziewczyno, zbyt panią lubię, żebym sobie pozwolił na banalny romans z panią. Ma pani przed sobą przyszłość... I odjechał. Żal czy nawet uraza odzwierciedliły się w jej pełnych oddania dziewczęcych oczach... Kiedyś on był też taki młody i promieniejący. Ale teraz w jego oczach coraz częściej gości przedwieczorny mrok. I do serca pukają nieproszeni goście. Z rana jeszcze żartował i śmiał się i od razu pogrąża się w smutku jak we mgle... Żyje tylko swoim filmem, pracą, całkowicie nią opętany. Przybędzie mu jeszcze siwych włosów przez ten film... Nadciąga jesień, ciemna i cierpka jak tarnina... Jak nie w porę rozpadał się ten deszcz! Zapędził do budynku szkolnego i skazał na bezczynność całą ekipę... Kruszą kopie w, dyskusjach, pewnie znowu dociekają, czy istnieją „geny sumienia" i „geny uczciwości"... Niektórzy chodzą w kostiumach, które powkładali do zdjęć — w łatanych bluzach, jenieckich łachmanach, ten i ów w siermiędze. W mieście jest jeszcze sucho, deszcz na razie tu nie dotarł. Ale nie zgasiłby zresztą tego strzelającego niebieskawymi płomieniami ognia, nad którymi stoi teraz Bohdan. Znicz kołysze się na wietrze, wiejącym z nocnych ciemności. Zieje^ jakby z wnętrza ziemi, płynie rozwiany kwiat ludzkiej nieśmiertelności. Dominika, która jeszcze w młodości straciła męża na wojnie, dotychczas nie może go sobie wyobrazić martwego. „Sama jestem w chacie, poduszka moja nie wysycha od łez, ale czekać na niego będę, póki żyję..." Wiecznym ogniem płoną nasi ziomkowie. Nasze dziewczęta, co poszły z Kubania z desantem marynarskim na Kercz i nie wróciły... Płoną i spłonąć nie mogą zgrubiałe ręce żołnierskie, co nie zdążyły objąć ukochanej, objąć tkliwie, jak ujmuje się kwiat... A z rana w kawiarni hotelowej na jego ramieniu spoczęła niespodzianie czyjaś ręka i wyrwała go z zadumy: — Kołosowski? Widzi rozpływającą się w uśmiechu twarz. Na pół wyłysiała głowa, ale resztki włosów starannie sczesane na bok. Pewnie każdy jest policzony. — Rzeczywiście nie poznajesz? Pamiętasz Werę-szczakę? Zmroziło go od razu, zaleciało dawnym zapachem 284 karbolu... Przytył Wereszczaka, nabrał solidnego wyglądu.... ¦ —: Siadaj. Napijesz się kawy? — Merci, -jadłem już śniadanie, przekąsiłem... A ja cię od razu poznałem. Z dziesięć minut obserwuję cię z kąta. Osiwiałeś trochę, ale niezbyt się zmieniłeś. „Za to ty zmieniłeś się gruntownie... Zadowolona,' pewna mina, świeża cera, tylko oczy wytrzeszczone jak dawniej... Schludny jesteś, wyglądasz solidnie i widać, że jesteś bardzo zadowolony ze swego życia..." — Zostałeś już pewnie profesorem weterynarii? — Nie. Ale z końmi nie zerwałem, urządziłem się przy torze wyścigowym... Przyjechałem tu na delegację. O tobie wiem wszystko. Uważnie śledzę twoje sukcesy w-filmie. — Nie takie znów sukcesy... — Nie bądź zbyt skromny, chociaż skromność jest, rzecz jasna, cnotą... Czytam gazety i widziałem niejednokrotnie twoje nazwisko w krótkometrażówkach. Wybacz, że cię trochę pokrytykuję. Bo jeżeli ujmujesz chętnie te obeliski — to rozumiem, pamięć serca... Ale ten Owidiusz — po, co ci był potrzebny? Mało ci naszego materiału? Wejdź do pierwszego-lepszego sądu dzielnicowego, a nabierzesz tam cały wór różnych historii... A tu — jakieś przedpotopowe cytaty, jakaś staro-1 żytna Kołyma... Kto dzisiaj czyta tych Rzymian? Stoją ich dzieła jak dekoracja na regałach i tyle. Współczesnych mało kto rozgryzie, zwłaszcza poetów. Wiek prozy, bracie, wiek telewizji! Codziennej intensywnej pracy, takiej, że aż tchu brak!... A tu — raptem Owidiusz. —- O Owidiuszu właściwie nic jeszcze nie nakręciłem. Dopiero marzę, żeby kiedyś do niego wrócić. Film był o twierdzy, o wieży Owidiusza... — Jeszcze gorzej. Jestem wprawdzie członkiem Towa- 285 rzystwa Ochrony Zabytków, ale... no, nic już nie powiem, nie! Tylko nie patrz tak, nie chmurz się... Zajrzałbyś lepiej ze swoimi kamerami do nas na tory, wkrótce wielkie wyścigi... Będą biegały konie ze wszystkich stadnin. Muzyka, orkiestra, jeźdźcy w kostiumach narodowych otworzą defiladę... Przegalopują dziewczęta w kudłatych czapach na achał-tekińcach i karabairach czystej krwi... Będzie co kręcić! Zajrzysz do nas? ¦— Jestem teraz zajęty. ¦— Znowu jakieś zabytki historyczne? — Film fabularny. O naszych ludziach. O Bajda-śznym i jego siostrze... — Może mnie gdzieś wciśniesz... — Wereszczaka roześmiał się zadowolony. — Tylko pamiętaj, nie pomniejszaj mojej roli w tych wszystkich wydarzeniach... Swojej zresztą także. Bo prawdę mówiąc, ty tam grałeś pierwsze skrzypce i byłeś de facto komisarzem. Nie warto wszystkich zasług przypisywać Bajdasznemu. Raczej nie ty jemu pomagałeś, tylko on tobie, mimo że formalnie uważany był za dowódcę... — Daj spokój. I nie zmyślaj. Przecież wiesz, że dowódcą był mimo wszystko Bajdaszny, więc po co pleciesz trzy po trzy? — A propos, gdzie jest teraz ten wasz Bajdaszny? —- W WOP-ie, na dalekiej strażnicy. Był dowódcą i jest nim nadal. — Ma chłop szczęście. Tylko powtarzam, twoja skromność jest zupełnie niepotrzebna. Pamiętasz, jak rozbrajaliśmy policję? Iluśmy ich brali wtedy co noc na drodze, kiedy z pełnymi wozami dobytku wiali na zachód... Bajdasznego wtedy na oczy nie widziałem. Albo tamtych, co jjędzili z pochodniami podpalać chaty — przecież to ty, Kostromski i Reszetniak wystrzelaliście ich w Kowalach! I powiem ci, szkoda, żeście 286 wtedy nie poszli wyrobić sobie dokumentów o tej partyzantce... Kołosowski dobrze pamiętał ten pierwszy nieprzytomny dzień po wyzwoleniu. Wereszczaka biegał, der nerwował się, łapał ludzi za poły: „Trzeba się machnąć do powiatu. Są tam juz władze, wystawią nam zaświadczenia partyzanckie... Kujmy żelazo, póki gorące, bo potem ludzie zapomną, świadków nie1 znajdziemy!" Coś poniżej godności było w tym jego skwapliwym zachęcaniu, by zaopatrzyć się jak najprędzej w żelazne listy. „Nie pójdziemy —; uparli się ludzie. — Po kiego licha obijać gdzieś progi!" „Przecież działaliśmy. Należą się nam te partyzanckie dokumenty,". , „Nie robiliśmy tego dla dokumentów — odpowiedział mu wtedy Reszetniak. — Mam czyste sumienie, alboż mi tego mało?" Tego samego dnia poszli zresztą wszyscy, ale nie po dokumenty — zgłosili się do pułku rezerwowego. — A ja sobie załatwiłem — ciągnął Wereszczaka. — Rozumiem, myśleliście pewnie, że do końca wojny jeszcze daleko, sto razy zdążą człowieka zabić, więc po co te dokumenty?... Ale widzisz, żyjesz, przydałyby ci się teraz do życiorysu. Bo ja nie należę do tych, co szastają swoimi zasługami nadaremnie, mam je zatwierdzone wszystkimi pieczęciami. — Długo tam jeszcze byłeś? — Musiał przecież ktoś zaprowadzić porządek. Wyście polecieli na front po ordery, a Wereszczaka musiał się grzebać w tym błocku na miejscu. Kiedy zgłosili się do pułku i szli wtedy nocą w stronę Dniepru, Reszetniak oddalił się, co prawda, ale nie do powiatu, tylko do domu, do Katrii. Zdążył, pobiegł do domu,i tej nocy, przed świtem dopędził swoją kom- 28T panie marszową. Był milczący, smutny. „Syna zobaczyłem, swoje słowo mu rzekłem, .niech rośnie..." — Wiem, jak ciężko wara było wtedy — mówił We-reszczaka współczująco. — Ile „czarnej piechoty" poległo na prawym brzegu... Przecież właśnie tam zginął Reszetniak? Tam. Alboż ten Wereszczaka potrafi sobie bodaj wyobrazić, jak ludzie szli do ataku... Jedna z owych nocy była prawdziwą Nocą Gwizdu. Na gwizd ruszyli do ataku, szturmowali transzeje, wdzierali się do okopów, z milczącą zajadłością walczyli na bagnety... Za wszystko, za wszystko brali odwet, życie i krew... Wereszczaka nigdy sobie nawet nie wyobrazi owych nocnych i dziennych bohaterskich bojów, w których Zimna Góra raziła nieprzyjaciela rozżarzoną lawą nienawiści i zemsty... — Dużo będzie bitew w twoim filmie? — Obejrzysz go, to zobaczysz... — Lubię grzmoty. Na ziemi i w niebie... Czy to prawda, że grzmoty można naśladować dudnieniem blachy albo sypaniem grochu na bęben? Kołosowski wstał nachmurzony. — Muszę już iść. W pokoju hotelowym długo jeszcze prześladował go zapach karbolu, który roztaczał niegdyś sanitariusz weterynaryjny. Że też musiał mu się tu nawinąć na oczy ten typek! Ciekawe, wiadomo mu nawet, jak się naśladuje grzmoty! Ba, przecież to także jeden z przyszłych odbiorców i krytyków jego filmu... 13 Tutaj jeszcze świeciło słońce, więc wyglądało to na żart, że właśnie teraz — i to skądś z bliska! — zatelefonowano z prośbą o przysłanie amfibii. Ulewa, cyklon, 288 powódź! Zbliża się woda o niebywałej sile, zatapia, zalewa okolice górskie i podgórskie... ,Nie do wiary, przecież i słońce świeci na niebie, i piłka lata nad boiskiem siatkówkowym w osadzie wojskowej, i chłopaki w nowych bluzach — ci, co otrzymali pozwolenie od dowódców — wybierają się do miasta na cotygodniowe randki,z dziewczętami... — Amfibie! Natychmiast ogłoszono alarm. W ciągu kilku sekund, jak być powinno w takich wypadkach, wyprowadzono z boksów ciężkie maszyny wojskowe. — Czyżby po asfalcie? — W drogę! Teraz dopiero uwierzyli. Wyprzedzając w swoim samochodzie amfibie Kołosowski wpatrywał się badawczo w tych, co na sygnał alarmu ruszyli w drogę. Twarze żołnierzy są teraz skupione i surowe. Młody, szczupły oficer stoi przy otwartym włazie, patrzy przed siebie. Kołosowski postawił się na chwilę na jego miejscu. Kto on taki? Z jakim uczuciem jedzie na tę nie znaną mu jeszcze akcję bojową? Może to pierwszy alarm w jego życiu. Pierwszy nie pozorowany, ćwiczebny, tylko prawdziwym/Może ten młody człowiek nawet oczekiwał tej chwili, która wcześniej czy później musiała w jego ży--ciu nastąpić. Jest w niej zimny posmak niebezpieczeństwa, tajemnica, ku której kieruje go rozkaz i która wkrótce narazić może jego życie na jakieś dotąd nie znane próby. Ci chłopcy to synowie rówieśników Bohdana. Czyim synem jest ten, co wygląda z otwartego włazu? Jak rozwijała się taśma jego tak bardzo jeszcze młodego życia? Czy wszystko układało się pomyślnie? Czy zaznał ojcowskiej' pieszczoty? A może jako mały chłopiec widział, jak matka czytała zawiadomienie z frontu o śmierci ojca? : , 19 — Cyklon 289 Pędzi — a świeci jeszcze słońce — pędzi oddział amfibii. Ale mimo tego słońca każdy widzi, że tam, w tej stronie, gdzie powinny być góry, niebo jest jakieś dziwne, całe pociemniałe od zalewającego je dalekiego granatu burzy. W świetle słonecznym granat ten wydaje się jeszcze groźniejszy, bardziej złowieszczy i niepokojący. Jakaś nienaturalna cisza, zła, pełna napięcia. Ten młody człowiek jadący na akcję — jakich uczuć doznał usłyszawszy to rzucone przez kogoś po wojskowemu słowo „cyklon"? Skupił się w sobie, znieruchomiał w napięciu. Alarm, który niespodzianie naruszył zwykły porządek dnia jako zwiastun pierwszego prawdziwego wypadku, każe mu się zastanowić, spojrzeć na siebie jakoś inaczej. Dotychczas był jednym z tych, których nie bardzo się nawet dostrzega i przypomina się ich sobie w święta, gdy grzmią salwy honorowe. Niektórym dziewczętom z miasta ich koszarowe życie wydaje się może niezbyt ciekawe, nawet nudne... Ale za to kiedy doleci z dalekiego terenu okrzyk: „amfi-bie!" — wtedy na myśl przychodzą właśnie oni. Gniotą gąsienicami asfalt, mkną naprzód z maksymalną szybkością. A dokoła — ta dziwna cisza. W centrum cyklonu bywa czasem taka cisza, tworzy się tak zwane „oko burzy". Może amfibie przejeżdżają właśnie przez to „oko"? Pędzą na razie jeszcze po suchej ziemi wśród wzburzonych horyzontów, napęczniałych ciemnymi chmurami. Ciemność się zbliża, oto zniknęło już słońce, cienie biegną naprzeciw, gaśnie dzień, wszystko tonie w mroku.. Cyklony nadciągają bez uprzedzenia. Rozszalał się gdzieś żywioł, w jego mroczne wiry zostanie niebawem wtrącone także nasze życie. Wszystko co potworne wdziera się przeważnie bez uprzedzenia i obala zwykły tryb życia — nie odbędą się czyjeś spotkania, po- 290 rzuci się nie doczytane książki, urwą się w połowie filmy — wszystko traci znaczenie, maleje, przygasa, ¦ rośnie tylko ta groźna rzeczywistość cyklonu, żywiołu, którego tchnienie już słychać... Nie uznając granic cyklony krążą po całej planecie. Już wtedy, kiedy tutaj na łąkach, wśród kwiecia, w morzu słońca wychowawczynie na koloniach letnich prowadziły gromadki rozszczebiotanej dziatwy, może już wtedy z wysokości kosmicznej ktoś zauważył, jak nadciąga klęska, jak gdzieś nad Atlantykiem zaczyna się tworzyć cyklon. Uczeni odróżniają kilka stadiów jego rozwoju — stadium fali, stadium młodego cyklonu i stadium szczytowe... Początkowo, jak gdyby jeszcze niepewne, powstają nad taflą oceanu ledwie odczuwalne wiry powietrzne. Niewidzialna siła piętrzy fale w owej strefie czołowej, w której masy ciepłego powietrza zetknęły się z zimnym, i kolosalna, niewymierna energia różnic temperatury, wyzwalając się jakby spontanicznie, staje się coraz groźniejsza, stopniowo kształtuje się „oko burzy", strefa depresji, skrajnie niskiego ciśnienia. Sunie olbrzymia studnia pustki, otoczona tysiąckilometrowym pierścieniem cyklonowych ścian i kłębiących się chmur, gdzie wszystko kotłuje się, zwija w spirale z szybkością trąb powietrznych i cała ta wyzwolona, rozszalała moc przyrody potężnieje coraz bardziej, wzbiera siłą huraganów. Kilka miesięcy temu przez całe południe kraju przewaliły się huraganowe burze, które srożąc się przeszło tydzień poderwały w powietrze górne warstwy gleby na Kubaniu i uniosły je tumanami na zachód — w stolicach europejskich i nawet gdzieś w miastach skandynawskich spadł wtedy czarny śnieg. Śnieg zmieszany z kurzem. Teraz w połowie lata, z innych szerokości nadciągnął obciążony wodami Atlantyku ciemny kolos, jeden z tych, które bez wątpienia obserwowali 19* 291 wszyscy synoptycy na świecie, widzieli, jak groźnie rośnie i pęcznieje... Zawadził o Bałkany. Przeszedł nad morzem. Zawędrował wreszcie do tego zakątka wśród grzbietów górskich i zatrzymał "się, zawisnął, ugrzązł między Beskidami, spłynąwszy na nie babilońską ulewą. Jego bliskość pierwsze poczuły zwierzęta i ptaki. Teraz stanąwszy z cyklonem oko w oko zmierzy się z nim człowiek. 14 Niebo się rozstąpiło, szumi ulewą noc, a w Dolnych Adamiwcach odbywa się tymczasem wesele. Cóż z tego, że deszcz i mrok za oknem, że sroży się cyklon, dom rozbrzmiewa muzyką, ludzie sobie używają! Wśród gości, co już porządnie sobie podpili, siedzi przy stole także jeden z tych, którzy robią film i mieszkają w szkole na podgórzu — operator Sergiusz przyszedł powinszować młodym. Wciśnięty między swatów siedzi na szerokiej łkwie, w zamyśleniu wsłuchuje się we wrzawę weselną i wypatruje, co by warto ująć. Chata mieni się kolorowo od wyszywanych ręczników. Wre weselna zabawa, trzej muzykanci przygrywają w milczącym zapamiętaniu — ach, gdyby miał tu kamerę z nadczułym filmem! Bezbrzeżna jest dusza człowieka i niezgłębiona, a w ludziach może to jest najpiękniejsze, że potrafią się tak cieszyć z cudzego szczęścia... Zamyślenie w oczach panny młodej, zamyślenie nad młodością i pożegnanie z dotychczasowym życiem — pokażcie w swoim filmie, jak wyrosłam, jak się kąpałam w słońcu, w białym kwieciu czereśniowych sadów, a teraz, gdy dojrzałam, jak trzepoce moje serce w przeczuciu święta miłości... Oto mój wybraniec siedzi koło mnie. Był daleko, ale potajemnie 292 przylatywał do mnie stamtąd po nocach, wezwany moim dziewczęcym oczekiwaniem, pieścił mnie... Kochaliśmy się w snach i półśnie... A ter^z jest przy mnie, jego stwardniała od pracy ręka spoczęła w mojej wiernej dłoni. . ," ¦. Sprawia wesele Staś, młody robotnik z kombinatu. Twarz szczupła, wąs, ogorzała prosta szyja... Siedzi przy stole zupełnie trzeźwy. Przy nim w welonie — drobna, młodziutka Ancia, która czekała na narzeczonego także wtedy, kiedy był gdzieś tam... Stąd nie widać. Ciężki miał Staś wypadek, przejechał swoją ciężarówką człowieka na górskim zakręcie i odsiedział za to wyrok. Wrócił, myślał, że nie czeka na niego Ancia, ale czekała. Teraz Staś siedzi na uczcie weselnej obok swojej wybranki, ale jest jakiś smutny. — Co ci jest, Staśku? Czyś nie chory? — dopytuje_ się weselna starościna. Wtem pan młody zerwał się, przerwał muzykantom ich granie. — Nie chciałem! Wierzcie mi, dobrzy ludzie, nie chciałem! — w głosie dźwięczy ból, płonie szczupła* zrozpaczona twarz. — Samochód był nowy i kierownik garażu przestrzegał mnie na odjezdnym: „Dobrze uważaj! Pierwszy rejs!..." Jadę i wciąż myślę: pierwszy rejs, byle tylko nie zgnieść, nie uderzyć. A kiedy spotkałem na drodze tamtego z plecakiem, ślisko przecież było, musiałem wybierać — albo samochód wyrżnie w słup i stoczy się w dół, albo... Gdybym wjechał na słup, silnik by się_ zgniótł na blaszkę i tyle, a tak... Samochód jakoś sam nie poszedł na słup, tylko na tamtego..^ W celi długo się potem gryzłem, rozmyślałem, dlaczego tak się właściwie stało. Dlaczego, kiedym wybierał — na człowieka czy na słup, czy człowiek jest droższy czy samochód — wybrałem samochód... — Dość już, chłopcze — pocieszali go ludzie. — Nie martw się tak, wypij kielicha, pocałuj swoją miłą, wszystko złe masz już za sobą... Staś nie pił, mówił dalej: — Na rozprawie najwięcej mnie zabolało, kiedy zobaczyłem jego matkę. Myślałem, że będzie żądała mojej śmierci, ale -ona wstała i powiedziała do sędziego: „Nie sądźcie go surowo, obywatele sędziowie. Matkę ma, dziewczyna na niego czeka...t Przecież nie chciał tego!" Weselnicy wprost oniemieli, kiedy pan młody wstawszy od stołu padł nagle na kolana na środku chaty i z oczyma pełnymi łez zawołał błagalnie: — Wybaczcie mi, ludzie! I ty, Anciu, czy mi wybaczysz? Nie chcieli ludzie patrzeć na tę jego skruchę. Chwycili go drużbowie pod ręce, postawili na nogi/ — Dość, Staśku, przestań!... Najważniejsza. rzecz, że tamten żyje... Muzyka, grać! Brodaty Cygan, skrzypek, co dyrygował całą trójką, łysnąwszy po szelmowsku białkami oczu uderzył smyczkiem po strunach. Rozwiały się spódnice, rozburzy-ły parobkom czupryny. Na ścianie naprzeciw Sergiusza wisiał wśród różnych innych obrazków jeden stary, przedstawiający Ma-maja. Sergiusz zauważył go od razu, kiedy tu wszedł. Sczerniałe ze starości płótno, najprawdziwszy Mamaj pędzla nieznanego artysty ludowego. Siedzi po turec-ku, tradycyjna bandura leży na kolanach, na okrągłej twarzy z matowym rumieńcem znowu ten sam ledwie dostrzegalny, nikły i nieodgadniony uśmiech kuglarza i czarodzieja. Ułożony z ozdobnych liter tekst: „Hej, hej, jak ja mołod buw, szczo to u mene za syła buła, lachiw boriuczy i ruka ne mliła. A teper i wosz silni-sza zdajetsja. Pleczi i nichti bolat' jak deń popobjesz-sja. Tak to baczu, nedowha lit naszych hodyna, skoro 294 cwite i wjane jak w poli byłyna. Chocz dywysja na mcne ta ba ne whadajesz, zwidkil rodom i jak zowut' niczyczyrk ne znajesz". Z wiecznie młodym, nieśmiertelnym uśmiechem spogląda ze ściany Mamaj... Tylko że teraz nie on na Sergiusza, lecz raczej Sergiusz patrzy na niego jak sowa — uparcie i poważnie. I mówi w duchu do tego ciemnego płótna ze śniadą plamą twarzy uśmiechniętego pod cienkim wąsem Mamaja: „Ktoś ty? I czego się tak we mnie wpatrujesz? Ile byś patrzył, i tak nie odgadniesz..." Koń Mamaja, jak być powinno, stoi z boku przywiązany do kopii. Wygiął szyję, wygląda też jak żywy. Nogę podniósł z gracją, lada chwila pomknie... Nie masz nic piękniejszego na świecie niż koń w pędzie! Pierś wypięta, głowa dumnie uniesiona, łuki nóg wyrywają całe kawały przestrzeni... Koń tak samo jak człowiek czuje, że jest piękny... — Byliście kiedyś na torze wyścigowym? — zagadnął Sergiusz siedzącego przy nim weselnika. — Nie miałem okazji. — Pokazują konie, co umieją, na tych prawie śmiertelnych wyścigach... Nie są wcale podobne do tych moich z lazaretu... Tamte to stare konie bojowe — do nich też mam słabość.,. Pokażemy je smutne, jak jęczą i chrapią nocą, jak się przywiązały do ludzi, co śpią w przedsionkach stajni... I jak węszą delikatnymi nozdrzami wiatr wolności na wyspie... Koń czuje swoją brzydotę, kiedy jest zmordowany, pokryty ranami i krostami, ale tak samo czuje również swoje piękno, zapewniam was... Gdybyście widzieli, jak biegną po torze, dumne, w najwyższym napięciu, mkną rozkoszując się swoim pędem, wytrzymałością, siłą!..,. — Nic nie pijecie, panie operatorze — dotyka jego ramienia inny sąsiad, ów nocny stróż, co pilnował ma- 295 lowanego klubu i poświaty księżycowej. — Lubimy, kiedy goście jedzą i piją do woli... Nalać wam? — Owszem — podsunął Sergiusz swój kieliszek. — Którą połowę nalać — górną czy dolną? — śmieje się stary wskazując na kieliszek. — Obie. -— Podoba wam się u nas? — Tak. Czuję tu równowagę. W nastrojach, duszach, w tych waszych tańcach... A to przecież podstawa życia... Cała natura, nawet cała mechanika nieba trzyma się na tym, tak... Wystarczy na przykład, by ciało niebieskie zboczyło z orbity, by- przesunęły się siły ciążenia, a następuje katastrofa... Równowaga jest właściwie tym, co się dawniej nazywało Wszechmocnym... Prawda? — Jak uważacie, panie operatorze... Wasze zdrowie! — I wasze. - . Młódka o okrągłej jak jabłuszko twarzy, ognista, tryskająca temperamentem, już kilkakrotnie zaczepiała niedźwiedziowatego gościa, a teraz podbiegła, otoczyła go ramionami, owionęła gorącem kobiecego ciała. — Taki fajny kawaler! Zatańczmy! :— Nigdy w życiu nie tańczyłem. — O, żartuje pan! Wiem, że pan tańczy, jeszcze jak! Wszyscyście artyści! ': Wtem drzwi otworzyły się szeroko, z ciemności wpadł do chaty jeszcze ktoś z kombinatu, przemoczony do nitki, w zabłoconych butach i waciaku. Też kierowca ciężarówki, wracał właśnie z gór, a co się tam teraz działo na drogach... Był wystraszony, aż mu się głos załamywał: — W Michajliwcach szosa zalana! W tamtą stronę jechałem jako tako, ale z.powrotem już prułem wodę zderzakiem. 296 Wyśmiano go: — O, jaki wystraszony... Bierz lepiej kielicha, wypij zdrowie młodej pary, twojego kolegi!... — Zaleje nas! ' — Co lato nas zalewa!... Graj, Apostoł! I smagły, wielkooki Cygan znowu uderzył smyczkiem, mrugnął na kolegów, którzy zawtórowali mu /godnie i skwapliwie: jeden walnął w bęben, drugi zadął w klarnet i buchnęła muzyka niby ogień. — Czardasz! Zerwała się młódka, pociągnęła operatora do koła. Sergiusz ze zdziwieniem stwierdził, że tańczy jak inni. Mknął ze swoją partnerką jak wicher, jej zapłoniona, uszczęśliwiona twarz to się przybliżała, to oddalała; uśmiechał się na honorowym miejscu pan młody przy swojej wybrance, taki podobny dzięki swoim cienkim wąsom do Mama ja; cała gromada, całe zbiorowisko żywych, roześmianych mamaj ów tańczyło na ścianach, harcowało po chacie: Jak ja totu kołomyjku Zaczuju, zaczuju, Kysełyciu wysiorbaju W horszczyku tanciuju! Niestrudzony Cygan Apostoł coraz ogniściej rżnął smyczkiem, gotów widocznie, nawet gdyby zaczął się potop, zachęcać ludzi do tego szaleńczego, burzliwego tańca. ¦¦ .', ' 15 Nocą usłyszano huk od strony gór., Nie była to zwykła woda, jakiej wiosną oczekują iwezasu komisje powodziowe, wzbierająca od topniejącego śniegu! i przybywająca po milimetrze; woda, 297 _ spod której zielona trawka prześwieca sielankowo, po której łodzie płyną powoli jak we śnie, a każdy odgłos musnąwszy jej taflę ślizga się po niej i odbija echem na całe kilometry i dzika grusza spokojnie kwitnie w całej swojej wiosennej okazałości, kwitnie sama jedna wśród ciszy rozlewiska, wśród tej świetlanej, pełnej spokojnego nieba i spływającej wodami wiosny. Nie, była to inna woda, ciemna, nocna, hucząca woda z gór, gwałtowny i posępny żywioł, co pędzi z rykiem i bulgotem niszcząc wszystko — łamie mosty, przewraca autobusy, toczy przed sobą cysterny, zatrzymuje ekspresy, unosi domy mieszkalne, z dudnieniem porywa w swoje wiry belki i bydło, niesie krzyki ludzkie wśród szczerzącego kły płynącego wiatrołomu. Woda, co się wyrwała z kamiennych brzegów, woda Czarnogóry, woda niszcząca. Wiosenne powodzie nie są tutaj takie straszne jak te letnie. Wiosenne pracują, pomagają spławiać drzewo z gór, niosą tratwy ze śmiałymi flisakami, ale te potopy latem, zrodzone przez cyklony, straszliwie ryczące wśród zielonego światła — te są tylko żywiołem, ruiną, klęską i złem. Ci i owi już wiedzieli, że nadciąga ten cyklon nabrzmiały ciemnymi, ciężkimi wodami, pełen nie nadwątlonych jeszcze sił. Nadciągał potężniejąc z każdym dniem, przybliżał się ze swoimi depresjami atmosferycznymi i wichurami, wdzierając się w nietrwały spokój lata energią swoich wiatrów zwijających się w olbrzymie podstratosferyczne skręty-spirale. Usiłowano odgadnąć kierunek jego ruchu. Ale zapobiec mu było niepodobieństwem. Ślepy i nieposkromiony nadciągał nieuniknienie jak fatum, a jego groźne tchnienie odczuły wpierw góry, podstawiły swe szczyty pod jego uderzenie. Zahuczały skały, trzeszczały powyrywane z korzeniami smreki, ryczał w sierocej bezradności 298 .mętnooki niedźwiedź. Skacząc przemknęła między krzewami szybkonoga sarna z .niemym wyrzutem W oczach: „Po co tyle wody?" W pasterskich kolebach zrobiło się ciemno w biały dzień. Opustoszały odcięte od świata połoniny pod nawałem wód. Załamało się niebo. Nie przyjmuje już wody ziemia, nie wchłaniają jej ¦;trome zbocza górskie, więc bulgocąca i burzliwa spada w dół na pochyłości dolin. Cała potęga cyklonu z głuchym dudnieniem toczy się na małych ludzi, na motyle i ważki na łąkach, na kwiaty i słońce. Siła nośna chmur, jak powiedziane będzie w komunikatach, osią-ga fantastyczne rozmiary. Zatrzymują się chmury na ostrzach gór. Spadają z nieba miliardy ton wody, którą przyniósł cyklon z powierzchni oceanu, stamtąd, gdzie się narodził. Ulewa, wciąż ulewa. Gdzie sączył się strumyczek wróblowi po kolana, wzbiera w oczach ludzkich rzeka, burzliwa, rozwścieczona, wprost „rozbestwiona". Runęły już przegrody i tamy, które piętrzyły wodę, by uczynić rzekę spławną, sroży się żywioł, niesie przez nocną ciemność dachy, odłamki mostów, rozbite tartaki, ryczące rozpaczliwie niedźwiedzie... Wszystko, co nigdy nie pływało, wiruje teraz unoszone nurtem potoków. Funkcjonariusze powiatowego komitetu partii są już wszyscy na posterunkach, żołnierze w drodze, saperzy utrzymują na linach most kolejowy uwiązawszy go jak konia wśród tego nocnego piekła. Z górskich wsi, ze sztabów biegną telefoniczne ostrzeżenia do tych, co mieszkają niżej: — Tamy rozmyte. Walą się wały ochronne! — Woda przybiera! — Metr! — Dwa! 299 :— Trzy metry! :, ¦ . , Lawina, wał, huczy czarna energia. I wszystko to dzieje się nagle, w mgnieniu oka, żywioł nie pozwala się ludziom opamiętać. Gdzie wczoraj połyskiwały tylko na dnie strumyki wśród kamieni, burzą się już całe potoki, wypełniają stare koryta, przebijają nowe. Woda podchodzi do nasypów, zalewa drogi, tory kolejowe pozostają osamotnione, przekształcają się w wąskie pasma tam. Woda podmywa rury międzynarodowego naftociągu. Wioski na nizinie — jedną po drugiej ¦— zalewa woda. I końca nie widać, nie ma przed tym ochrony — czyjeś ostrzegawcze wołania dolatujące z cyklonowych ciemności rozbijają się o obalone słupy, giną w porozrywanych przewodach telefonicznych. Wzbiera i wzbiera potop! 16 Na placu przed starym ratuszem ludzie oczekiwali nadejścia amfibii. Funkcjonariusze powiatowego komitetu partii, pracownicy rady miejskiej, członkowie sztabu do walki z po wódzią... Kołosowski był tu również. Wracając- z miasta wstąpił po drodze do komitetu, gdzie -jego stary kolega z pułku był sekretarzem, ' i z powodu powodzi nie mógł już jechać dalej. Czuł się tu teraz nie jak reżyser przyszłego filmu, lecz jak jeden z uczestników groźnego i nie przewidzianego w żadnym planie wydarzenia, jeden z ludzi w deszczowcach, których powołał owej nocy obowiązek, któ- , rzy tu, w obliczu żywiołu, wszyscy byli sobie równi. Od czasu, kiedy skończyła się wojna, ani razu jeszcze nie odczuł tak żywo dawnej atmosfery frontowej jak teraz. Noc, pożar i woda. Woda, która nie gasi, lecz przeciwnie, rozszerza '•ń, pędzi po zalanych sadach płonącą ropę naftową, • lij solarowy, benzynę, sama się pali i sama podpala wszystko, co może się palić. Skądś z ^przedmieścia 11 uje się ciężki dym, czuć spaleniznę. Coraz nowe meldunki: — Woda zalewa kombinat. Fabrykę papy. Zagrożony jest szpital. Ekipy ratownicze, bojowe drużyny utworzone z komunistów i aktywistów ruszają na akcję ratowniczą^ I od razu "tworzą się nowe ekipy i drużyny. Bez niepotrzebnych tłumaczeń chwytają w lot rozkazy, znikają w purpurowiejącej ciemności milcząco i bez sprzeciwu, jak znikały niegdyś kierowane na akcje oddziały frontowe. Organizacja myśli, zdyscyplinowanie, wola. Nie, paniki tu być nie może. .;; — Wszystko, co zostało tu zbudowane — mówi do Kołosowskiego sekretarz komitetu — nie było obliczone na taką powódź. Od wieków nie było tu takiej. Najstarsi ludzie nie pamiętają. Woda huczy, zieje z ciemności chłodem, atakuje. — Jak na froncie! — stwierdza Kołosowski. — Jeszcze trudniej. W każdym razie mnie się tak wydaje. Przed chwilą byli przy moście. Nowy żelbetowy most w ich oczach obwisł, załamał się i runął z hukiem :— woda połamała filary. Sekretarz wtedy też nie podniósł głosu. — Zwalił się, bo kiepsko go zbudowano —- powiedział posępnie w ciemność. — Pod uwagę brano wodę spokojną, nie górską, agresywną... Mamy teraz nauczkę. Najwyższy czas, żeby pomyśleć o regulacji rzek. Śluzować, wszystko budować mocniej. Z uwzględnieniem górskich agresywnych rzek. Ale gdzie są amfibie? Na dziedzińcu powiatowego komitetu partii i komitetu wykonawczego rozlegają się 300 301 głuche uderzenia siekier — przy purpurowym świetle pochodni ludzie stojąc w wodzie po kolana spiesznie zbijają tratwy. Łódek nie ma, te, co były, zerwała i por niosła woda. Najgorzej, że wszystko stało się tak nagle. Noc z niespodziewanym wylewem wód, z wiatrem i deszczem, tu i ówdzie z gradem; dzwoniono z jakiegoś kołchozu — sypie taki grad, że poprzebijał w farmach łupkowe dachy... Nie sposób przewidzieć wszystkich podstępów gwałtownej i agresywnej wody. Okrąża, przenika wszędzie, przedziera się tam, gdzie nikt się jej nie spodziewa. — Ulica Łomonosowa zalana. Piekarnia mechaniczna pod wodą! Zalane piwnice!... I krótkie, wyraźne rozkazy: — Ratować ludzi! Przede wszystkim ludzi! Żeby nie było ofiar! — Ratować ludzi! Wszystko się tutaj sprowadza do tej nagiej zasady humanitaryzmu, konkretnego, rzeczowego — myślał Kołosowski stojąc w gromadzie nieznajomych ludzi. — Ekipy operacyjne, środki komunikacji wodnej, łączność... Co, mało w tym poezji? Zwykła frontowa harówka, surowość, ślepe posłuszeństwo wykonawcze? A może nie sposób inaczej w obliczu chaosu, w obliczu wyzwolonego zła? Wątpliwe, czy zainteresowałoby teraz jakiegoś artystę to rozpa-sanie, ta eksplozja odwiecznych, nieokiełznanych sił... Ale jeżeli można się doszukać poezji w wybrykach cyganerii artystycznej, to czyż nie ma jej tutaj, gdzie czuwająca wola, męstwo i opanowanie jednoczą ludzi do działań i wysiłków może tragicznych? O trzeciej w nocy ratusz z jego starym średniowiecznym zegarem na wieży oświetliły błękitnawe snopy reflektorów — z metalicznym dudnieniem nadciągały amfibie. Potem, po powodzi, w sucho sformułowanych komunikatach będą się nazywały środkami pływającymi, bo nazwa ta obejmuje i pływające czołgi, i specjalne różnego rodzaju transportery opancerzone, ale wśród mas pozostanie po nich poetycka sława wyrażona w jednym słowie: „Amfibie!" Huk silników i zgrzyt" gąsienic wypełnił plac. W świetle reflektorów blade wydały się twarze ludzi w deszczowcach. Jeden z najpotężniejszych reflektorów skierowano w górę, żeby przebijając niebo oznajmił wszystkim, będącym w drodze: jesteśmy tutaj! I tym co gdzieś na rozlewiskach, w zatopionych wsiach oczekują pomocy: jesteśmy tutaj, przyjechaliśmy! Przecinając deszczowy mrok reflektor oświetlił wieżę i tarczę zegara, sięgnął wyżej i wyrwał na chwilę z ciemności stadko gołębi, takich srebrzystych, widmowo jaśniejących w swym trzepocie pod bezdennie ciemnym niebem. Ktoś rzucił z wisielczym humorem: — Gołębie nad potopem. Prawie jak za czasów Noego. Amfibie nie zatrzymały się długo na placu. Załogi ich otrzyma wszy zadanie zabierały po kilku miejscowych ludzi jako pomocników i przewodników i od razu ruszały we wskazanym kierunku. W jednej amfibii znalazł się Kołosowski. -Wchodząc przez właz uśmiechnął się w duchu — po raz drugi w życiu okazał się wolontariuszem... Wraz z nim wlazł do amfibii energiczny milicjant z tubą w ręku oraz kierownik powiatowego wydziału finansowego — ten ostatni dzięki pomocy żołnierzy, gdyż przy swojej tuszy ledwie się przecisnął przez właz. Tutejsi ludzie jako gospodarze terenu mieli wskazać wojskowym dro-tfę do Podhajców, wsi, która leżała na nizinie i ucierpiała chyba najbardziej. 302 303 ¦— Żeby nie zakłócić równowagi, siadajcie w środku, towarzyszu Putria — zażartował milicjant zwracając się do kierownika powiatowych finansów — bo jeszcze się przechyli nasza arka! Tamten nic nie odpowiedział i w milczeniu usiadł obok kierowcy. Oficerowi dowodzącemu załogą milicjant się przedstawił: — Łukawec jestem, stróż porządku... No, naprzód, lejtnancie! Do walki z żywiołem! . Amfibia wpadła na szosę niemal całkowicie zalaną. — Jazda w nieznane... Powiedział tak pewien Cygan, co się zawerbował w związku z akcją osadnictwa stepowego: „Skasujcie mój odbiornik, obywatelu naczelniku, bo... jadę w nieznane!" Kołosowski jeszcze na placu ratuszowym zwrócił uwagę na wesołego milicjanta, który opowiadając coś, żywo gestykulował, a w świetle reflektorów amfibii przypominał swoją smagłą, pełną charakteru twarzą oraz wypukłymi oczyma znanego aktora z filmów włoskich. „Alboż nie jest urodzonym aktorem?" — pomyślał rozbawiony 'Kołosowski słuchając, jak Łukawec odpowiednio moduluje głos i naśladuje Cygana, który wróciwszy z dzieciakami na stare śmieci, co prawda bez dokumentów, usiłował wybłagać jakieś zaświadczenie od naczelnika milicji: „Towarzyszu naczelniku! Postawcie bodaj kawałeczek pieczęci". Łukawec naśladował go z takim humorem, że Kołosowski wsłuchując się w jego intonację uśmiechnął się w duchu: „Warto by cię, towarzyszu władzo, wziąć do jakiejś roli komediowej..." Łukawec tymczasem z całą swobodą nawiązywał kontakty z żołnierzami. - —i- Który rok służby? — Pierwszy. 304 — Skąd? — Z Jakucji. , — Nie byłem tam, starczy mi tutaj własnych diamentów... A ty? , . . ¦ — Jestem Uzbekiem. — Salam, salam.,. A kierowca? — Z Połtawy... A ten jest z Kostromy. — Słowem, skład arki —• międzynarodowy!... Specjalnie dobrany, co? — Życie dobierało. — A towarzysz z Jakucji umie pływać? —- Mamy pasy — odpowiedziano mu powściągliwie. —• A my, towarzyszu Putria? Ani pasów, ani kamizelek — niby to przestraszony Łukawec znowu zagadnął kierownika wydziału finansowego. — Oszczędności na książeczce macie, towarzyszu? Testament żonie zostawiliście? Towarzysz Putria milczał i tylko posapywał uważając widocznie, że nie pora teraz na żarty. O wszystkim, co dotyczyło cyklonu, Łukawec miał zadziwiająco dokładne informacje: wiedział, skąd cyklon nadciągnął, o jakie kraje zawadził przysparzając im kłopotów. Zgodnie z prognozą przybysz z Atlantyku wkrótce się wyczerpie, rozpadnie, podobno osłabnie w górach, które przecież gorsze jeszcze ataki odpierały... Według informacji Łukawca państwo ościenne niemal Całe stoi pod wodą, pociągi międzynarodowe nie kursują, ale układ elektroenergetyczny dostarczający prądu na zachód działa sprawnie, ofiar w ludziach na terenie powiatu, na szczęście, na razie nie zarejestrowano. „Jak tam sobie radzą moi ludzie?" — niejednokrotnie wracał Kołosowski myślą do swojej ekipy. Ale uspokajał się od razu perswadując sobie, że szkoła stoi na wzniesieniu, na tak zwanej Podgórszczynie i woda 20 Cyklon 305 nie powinna tam dotrzeć... Tylko kolonie dziecięce nad rzeką i konie na łąkach... To i owo z rekwizytów pewnie spłynęło — na przykład wysokie szuwary i wierzby ze sztucznymi warkoczami traw... Bierz je licho!... Byle tylko zdążyli wyprowadzić z łąk konie... Ani rusz nie mógł dotrzeć do ekipy swoim samochodem, dojechał do mostu, ale most już był zatopiony... -Nad ranem pewnie tam będą amfibie. Myśl ta pozwalała mu zachować spokój. JNTa tym odcinku drogi amfibia-poruszała się jeszcze bez większych trudności. Jechała z dużą szybkością, energicznie prując wodę, ale czuło się, że nie płynie, bo słychać było co chwila, jak gąsienice zahaczają o bruk. Milicjant ta milknął,' to odzywał się znowu dodając otuchy dowódcy, młodemu milczącemu oficerowi, który nie wtrącał się do rozmowy i siedział w pełnej napięcia pozie koło kierowcy. — Naprzód, nie damy się żywiołowi, lejtnancie! — mówi Łukawec. — Ulewy boją się tylko górskie niedźwiedzie, ale my, ludzie zorganizowani... A może po raz pierwszy macie z czymś takim do czynienia? — Wyrosłem nad rzekami syberyjskimi, wiem, co to żywioł — nie. odwracając się odpowiedział lejtnant. . - < —: Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — przybędzie ci dzięki żywiołowi jeszcze jedna gwiazdka na naramiennikach. — Ratować ludność w czasie klęsk żywiołowych nakazuje nam statut — oficer nie odwrócił się także tym razem. , — Bardzo słusznie! — pochwalił go „stróż porządku". — Ale gwiazdka mimo wszystko nie zawadzi... Deszcz to ustawał, to znowu się wzmagał i chłostał za każdym powiewem wiatru, ale amfibie posuwały 306 się nadal z otwartymi włazami. Szosa wysadzona była starymi, - rozłożystymi wierzbami. Przez prześwity między nimi widniała wszędzie poniżej wału ochronnego połyskująca i płynąca gdzieś w ciemność woda, ii w jednym miejscu, daleko za rozlewiskiem, szalejący pożar., . . ' . - — Pali się fabryka mieszanki paszowej — po raz pierwszy odezwał się kierownik wydziału finansowego i w głosie jego zadźwięczał żal. Ludzie z bosakami w ręku pracowali na dachach coś z nich zrzucając — wydawali się bardzo mali w dalekiej perspektywie, w czerwonych odblaskach pożogi. Jakby w aparacie projekcyjnym zaczęła się nagle obracać taśma jakiejś kroniki filmowej z czasów wojny... A jeszcze wyżej, skądś z góry wtargnęły płonące potoki ropy naftowej, słychać było głuche detonacje — paliła się chyba baza zaopatrzenia w paliwa i smary, z łoskotem pękały cysterny. Tu,"i ówdzie paliwna mieszanka rozlewała się tworząc na wodzie, pod samymi wierzbami, złe, oleiste plamy świetlne; młodzi żołnierze siedzieli zdrętwiali i cisi, patrząc -z włazów, jak niemal tuż obok toczy się z nurtem, wraz z wiatrołomem i porwanymi cysternami, ciężka, płonąca rzeka. — Nie chciałbym, żeby nurt poniósł naszą amfibie w tamtą stronę — powiedział milicjant i umilkł. A woda porywała pojazd coraz częściej. Huśtał się na wodzie, nie dosięgał już gąsienicami dna. Jeden z zalewających drogę potoków obrócił amfibie z taką siłą, że rzeczywiście omal nie wpadła na pnie wierzb, kierowca utrzymał ją cudem. Niebawem musieli się zatrzymać. Na drodze powstał zator, utworzony przez inne amfibie. Jak się okazało, jedną z nich potok odrzucił na bok, a inne utknęły między drzewami, na swoje szczęście zresztą, bo po tamtej stronie, tuż blis- 20* 307 ko płonęła woda. Jeden z dowódców, wysoki, postawny —• żołnierze poznali w nim swego pułkownika — stał nad włazem -uwięzionej amfibii i wciąż strzelał w powietrze z pistoletu sygnalizując w ten sposób, . gdyż huk wody i ryk silników zagłuszał głosy. „Stój! Nie zbliżać się! Jeżeli uda się nawet komuś przemknąć, to spłonie!" •—¦ jak się ¦ potem okazało, właśnie tak należało rozumieć te ostrzegawcze, nakazujące strzały, ale. wśród tego łoskotu nie pojęto ich, któryś z pływających czołgów przybliżył się mimo wszystko, zaczepił linę i w jednej chwili wyrwał uwięzioną wśród wierzb amfibię. Zator rozładował się szybko, wielotonowe pojazdy ruszyły z miejsca śpiesząc z wykonaniem swoich zadań. Rozgardiasz dróg frontowych, pełne napięcia noce, forsowanie rzek własnych i obcych — wszystkie te wspomnienia znowu ożyły w Kołosowskim ściskając mu bólem serce. Co za czasy! Jakież brzemię spadło na barki jednej istoty ludzkiej!... Kiedy byli już daleko od Podhajców, amfibii przegrodził drogę szczególnie burzliwy, kotłujący się wirami potąk — widocznie było tu główne koryto jednej z drobnych, a teraz wezbranych rzeczek. Strach było patrzeć, jak ciężka od ziemi i kamieni woda, tocząca się z hukiem w świetle reflektorów, wpada w wiry. Niesie belki i głazy, ściera wszystko jak młyńskimi kamieniami, raz po raz wypływają na powierzchnię połyskujące ryby, ogłuszone i pozabijane. Jak' przebyć tę rzekę? Kierowca zatrzymał amfibię, zgasił silnik, zahamował. — Co się stało? —- ze zdziwieniem spojrzał na niego dowódca. — Nie mogę, mój, transporter nie da rady takiemu prądowi — oficjalnie zameldował kierowca. — Nie wygłupiaj się! 308 — A tam dalej jest most kolejowy... Jak nas zakręci i wyrżnie o niego... Miał chyba słuszność ten kierowca -— poziom wody był wyższy ponad wszelkie przewidywania, jeżeli prąd poniesie amfibię, to nie uda się jej przemknąć pod mostem, rozbije się w rozpędzie... Dowódca chyba również zdawał sobie z tego sprawę, ale mimo to... — Nie wygłupiaj się, prowadź! — Utoniemy! — Więc co, wracać? Skompromitować się? Rozkazuję: całą naprzód! Amfibia rUszyła, popłynęła, wpadła od razu w wir, przechyliła się i trzeba było natychmiast zamknąć właz. Ale wodomiot na rufie mocą trakcji odrzutowej pchał amfibię coraz dalej przez spienione fale, wyrównując po trochu i jakoś utrzymując wśród wiru hermetycznie zamkniętą żelazną arkę. Wreszcie gąsienice znowu skrobnęły "o dno, natrafiły na ląd. Odetchnąwszy z ulgą dowódca zawołał: —¦ Koniec, Jarmakow! O, tak bierze się wodne przeszkody! Ledwie otworzyli władz, wpadli od razu na niemal niewidoczne w ciemności przewody telegraficzne —¦ opuściły się teraz nisko — ale ktoś zdążył krzyknąć: — Schylić głowę! . Nachyliwszy się usłyszeli,, jak pod naporem amfibii napięte przewody zgrzytnęły stalowym brzękiem i pękły jak struny. 17 — Stop, muzyka, stop. Ludzie, chcę wara coś po-¦ icdzieć! — zwrócił się do weselników Sergiusz sie-l/;|(y między rodzicami młodej pary. •— Czy słyszeli- 309 ście, jak jęczy koń? Pali się żywcem, wyłamuje drzwi, wali się na niego płonący dach stajni!..... — O, panie operatorze... — Stop! A widzieliście Dobrego Człowieka? Dobrego bez charakteryzacji, bez makijażu? Niektórzy twierdzą, "że nie-ma dobrych ludzi, a ja powiadam, że są! Wprawdzie niewielu, ale są. A najważniejsza jzecz, że człowiek potrafi być dobry! Chciał opowiedzieć o owym partyzanckim lekarzu, co mu uratował życie i woził Sergiusza, małego wówczas Poleszuka, po lasach w skrzynce z trocinami... Ale ledwie zaczął mówić, zgasło światło. Noc zajrzała do pkien cyklonową ciemnością, ogłuszyła szumem ulewy. Dopiero teraz, kiedy zaległa ciemność, usłyszeli wszyscy ten szum. Ludzie umilkli na chwilę wsłuchując się w czarne szaleństwo nocy, aż ktoś zauważył, że nigdzie nie ma światła, że ciemności zaległy i wieś, i kombinat... — Słychać, że woda przybiera... I od razu ktoś mocno podchmielony krzyknął weso-łym głosem: — Jak dojdzie do nas, wleziemy po drabinie na dach i tam skończymy wesele. - Ale ciemność zepsuła ludziom humor. — Dlaczego wciąż nie ma światła? Może zwarcie w kombinacie, czasem tak bywa... Znalazła się karbidówka, zapalono ją i nikły płomyk zamigotał przed Mamajem, ledwo dostrzegalnie uśmiechającym się teraz w ciemności. — Wesele przy takim kaganku, a niech to szlag trafi! — zawołała jedna z młodych kobiet. — Mamy przecież własnego elektrotechnika! Mowa była o panu młodym: po owym nieszczęśliwym wypadku odebrano mu prawa kierowcy, więc pracował teraz w kombinacie jako elektryk. I — Zaraz będzie światło — pan młody wstał, na jego i warzy odmalowało się zdecydowanie. Zatrzymywano go — masz na sobie nowe ubranie, . rawat -*- ale Staś nie słuchając perswazji, jak stał, 1 ak wypadł z chaty. Pobiegło za nim kilku kolegów. \ncia została zmieszana w drzwiach, gdzie ją zatrzy-nały dziewczęta. W białych pantofelkach i welonie wyglądała w tej chwili jakoś żałośnie. — Będzie światło, zobaczycie! Staś naprawi — mówiła, a w głosie jej była i odrobina nadziei, i podświadomy, zabobonny lęk, że właśnie na jej weselu nagle zgasło światło... I ona sama, i goście chcieli wierzyć, że wszystko będzie dobrze, chłopcy naprawią światło i wkrótce wrócą do stołu, wprawdzie przemoknięci, ale zadowoleni, że zrobili swoje. Przecież nikt jeszcze nie wiedział, że transformatory zachłystują się "wodą, że zwalone słupy linii przesyłowej leżą na ziemi wśród splątanych przewodów i że żaden elektryk na świecie nie jest w stanie pomóc. Zabawa już się nie kleiła. Ancia nie odchodziła od okna i drżąc ze zdenerwowania wsłuchiwała się w świst wiatru i ulewę. Ludzie wchodzili i wychodzili z pełnymi niepokoju okrzykami:' . i ' ¦— Woda! Woda wzbiera! — Trzeba by zajrzeć do domu! — Przed moją chatą leżą powiązane belki, jeszcze je woda uniesie... Dziewczęta w 'minispódniczkach, uczennice dziesiątej klasy pracujące na farmach jako dojarki — Kołosowski zamierzał je zatrudnić w scenach masowych ż brankami — też się zaniepokoiły i zaczęły się żegnać. — Nasze bydło jest na starorzeczu, jak zwykle latem... - Cygan muzykant ukrył dobrze skrzypce pod połą starego płaszcza i oświadczył: 310 311 — Światła nie ma, kina nie będzie — i ruszył ku drzwiom. Widząc to Sergiusz wstał od stołu. — Będzie kino! — oświadczył stanowczo i zabrawszy kamerę wyszedł rozgorączkowany jeszcze po tańcu na dwór. Owionęła go wilgoć i chłód. Wiatr był zimny jak późną jesienią. Buty ugrzęzły od razu w lodowatej wodzie. Noc rozbrzmiewała różnymi głosami i szmerami, jakich Sergiusz nigdy dotąd nie słyszał. Gdzieś między drzewami, blisko jak nigdy, huczy. woda. Wieczorem jej tam nie było. Jest chyba wszędzie, bulgocze i bełkocze na różne tony. Ryczą gdzieś krowy, wyją psy, z drugiego końca wsi dolatuje niezrozumiała wrzawa. I wszystko tonie w ciemnościach. Sergiusz jest sam wobec tego nieskończonego mroku. Wobec żywiołu, jego rozpasanych, ślepych sił. Światło! Musi mieć w tej chwili światło!... Bodaj jakiekolwiek źródło światła! Żeby utrwalić tę grozę, ten huczący zalew ciemności, bunt nocy!... Wybiegła z chaty jakaś kobieta, chyba ta, z którą Sergiusz, ten niezgrabiasz, tańczył niedawno czardasza. — Dziecko zostawiłam w domu! — krzyknęła od progu i popędziła w ciemność. Wszysko plątało mu się w głowie jeszcze zamroczonej po uczcie weselnej. Szedł przez jakieś sady, przez poprzewracane już płoty, nie trenowane nogi uginały się w ruchliwej, wartkiej wodzie, która wymykała się jak żywa spod jego gumowych butów. Szedł w tym kierunku, gdzie — jak sądził — powinna być Pod-górszczyna, gdzie w szkole wśród pudeł z taśmą filmową i stosów dekoracji śpią teraz jego koledzy i może nic nie wiedzą. Do rzeki, prędzej do rzeki, żeby jeszcze zdążyć'przejść przez mostek na drugą stronę. Przechodząc w bród przez zalaną ulicę usłyszał 312. ciężkie bulgotanie, zamajaczyły idące w jego stronę postaci. Kiedy ludzie ci zbliżyli się, przemoczeni, powalani mazutem, poznał po białych koszulach chłopaków, którzy pobiegli szukać zwarcia. Stasia wśród nich nie było. Dysząc ciężko oznajmili straszną wieść: — Wdrapał się na słup... A stała tam w pobliżu beczka z węglikiem, zalało ją... Węglik z wodą, wiadomo przecież... Wybuch gdzieś odrzucił- Staśka... Szukaliśmy, ale tam już wszystko woda zabrała... Płynie drewno budowlane, gotowa produkcja!... Nawet nie wiemy, co Anci powiedzieć... Skręciwszy poszli w stronę weselnej chaty. Sergiusz po pewnym czasie dotarł wreszcie do rzeki. ¦' Krzewy przybrzeżne tonęły w ciemnościach. Gdzieś tuż za nami powinna być kładka czy raczej mostek z poręczą, z którego w księżycowe noce ludzie z ekipy chętnie patrzyli na wodę fantazjując, co też zostało zaprogramowane w tej płynnej rzecznej gwiaździstości. Widocznie był tam zaprogramowany ten posępny zryw żywiołu, ta szatańska moc!... Wezbrana rzeczka chluszcze wodą, aż uginają się krzaki, lada moment wystąpi z brzegów. Woda toczy się ze strasznym hukiem, jakiego Sergiusz nigdy dotąd nie słyszał. Nurt burzy się i kłębi ciemnymi bałwanami, niesie jakieś kępy, dudni groźnie — pewnie obijają się tak o siebie głazy. Ale gdzie jest kładka? Nie ma po niej śladu, a przecież powinna być właśnie tu. A może to wcale nie tutaj? Może rzeczka też jest zupełnie inna, wcale nie ta, ćo jaśniała przez cały czas, dzwoniła w dole dźwiękiem kryształtu, igrając przelewała się przez kamienie? „Zbłądziłem... Kładka jest chyba gdzieś niżej..." Potykając się Sergiusz poszedł w dół rzeki, raz p© raz wpadał na jakieś krzewy, wytężając wzrok wpatrywał się w ciemność. Gdzież 313 jest ta szkoła na Podgórszczynie? Gdzie Złoty Nurt? Nad czarną tonią nocy wciąż mu się przywiduje Złoty Nurt i. Jarosława. Zobaczyć ją! Nigdy tak nie pragnął jej ujrzeć, jak teraz. I uświadomił sobie nagle, że nikogo prócz niej nie kochał... Najbliższa jest jego ideału kobiecości... Także dzisiaj na tym dziwnym weselu wśród potopu wciąż widział obok , siebie Jarosławę, wyobrażał ją sobie w welonie, przytuloną do jego ramienia w obecności tego złego i wesołego jak bies Mamaja... Coś ciemnego sterczało z wody przy brzegu. Nachylił się, przyjrzał — wierzchołek wysięgnika koparki! Teraz już wiedział, gdzie się znajduje — koparką nabierała tu otoczaki w dole, na dnie koryta, a teraz cała znalazła się w wodzie i nad kotłującym się potokiem sterczy tylko wierzchołek jej wysięgnika. Kładka była obok, ale nie ma jej, nie ma! Sergiusz przypomniał sobie, że gdzieś w pobliżu przy starej wierzbie powinna być łódź rybacka. Natknął się niebawem na tę wierzbę ¦— łódka jest! Pływa po wodzie wysoko, na poziomie wierzbowych gałęzi... Spróbował ją przyciągnąć, namacał głęboko w wodzie łańcuch ¦— łódka przykuta jest tym łańcuchem tam W dole do korzeni... ; Szarpnął parę razy — łańcuch trzymał mocno. Dać nurka? Łańcuch zamknięty jest przecież na kłódkę, zębami go nie przegryzie... , Wdrapał się na pobliskie wzgórze: lało jak z cebra czy rynny... Nasłuchiwał chwilę, czy nie ma w powietrzu jakiegoś śmigłowca. Nie, niebo jest ciemne i puste. W takim nieprzeniknionym mroku i ulewnym, deszczu latały demony, ale ludzie jeszcze nie umieją... Powlókł się oddalając się od rzeki, szedł przez wypełnioną wiatrem przestrzeń, która jeszcze niedawno była łąką. Nogi plątały mu się w trawie, co przed po-wodzią rosła tu wysoka, a teraz pływała pozlepianymi 314 wiązkami. Jedno rozlewisko po drugim rozpościerało się w ciemnościach, łąki zalewała woda połyskująca pod nogami blado jak negatyw. Szedł coraz dalej i wszędzie wyłaniał się z mroku ten straszny w swojej jednostajności negatyw. Gdzie są ludzie? Jak daleko stąd ich znajdzie? Zbłądził, zbłądził! Jest sam na planecie? Potop i on! Nie ma ani kamer, ani taśm, ani samochodów z rekwizytami i aparatami... Pewnie wszystko już popłynęło. Na rozlewisko wód niebo chluszcze coraz nowymi potokami wody. I może będzie już tak wiecznie? Nigdy się nie skończy ta ulewa i powódź będzie wzbierać i wzbierać, zalewając wszystkie lądy? A potem wszystko zacznie się od początku — od wymoczków, ameby, trawy? Jakby z wiatrem doleciało z ciemności rżenie koni. Przecież konie są tu gdzieś na łące! I spętane! Mocnymi płóciennymi' taśmami związano im nogi... Zgroza go zdjęła. Brnąc w wodzie rzucił się na oślep przed siebie, w ciemność. Nie kontrolowane już rozumem uczucie pędziło go w stronę, z której przed chwilą doleciało rzeczywiste czy urojone rżenie, błagalny krzyk spętanych koni... A weselni goście tymczasem całą gromadą ruszyli szukać pana młodego. Byli już koło kombinatu, kiedy na podgórskiej drodze rozbłysło nagle potężne światło reflektora. Wysoki, zamglony słup światła uniósł się prosto k;u niebu przecinając samo wnętrze cyklonu. Ludzie się domyślili, że gdzieś w pobliżu jest wojsko. Wkracza już na tereny okupowane przez powódź, gdzie tyle zrodzonych, nagle tej nocy Wenecji woła o pomoc i ratunek. Stał świetlny słup przebijając mgłę pod niebiosami. Dawał komuś umówiony znak, krzepiący lub ostrzegawczy. Jakby tylko on jeden oparł się przerażeniu w obliczu żywiołu i wśród ślepego zamętu cyklonowego skupiał zwracające się ku niemu spojrzenia, 315 budził nadzieję w tym zalanym potopem świecie i w człowieku, zagubionej wśród tej bezbrzeżnej nocy istocie. ' / 18 Kiedy Jarosława była jeszcze małą dziewczynką, okropnie się raz przestraszyła wody. Zbliżała się wielka powódź, ludzie na nizinach wyszli wszyscy do prac ratowniczych, a ojciec Jarosławy, zatrudniony przy budowie dróg, sypał z pomocą spycharki wał ochronny; była przy nim córka, przyglądała się, jak ojciec pracuje, a potem usnęła koło niego w szoferce. Było to w dzień. Kiedy się obudziła, zapadał już zmierzch, przez chmury zimna przeświecało purpurowe zachodzące słońce, cisza zalegała dokoła, nigdzie żywej duszy i jak okiem sięgnąć, do samego nieba — woda, woda i woda... Szara, nigdzie nie odpływająca i wszystko przesłaniająca przestraszyła dziewczynkę właśnie ogromem swej^ roztoczy, takiej jednakowej dokoła i nieskończonej. Woda równin, woda spokoju, niemal snu i wyglądające z niej gdzieniegdzie... studzienne żurawie! Wśród matowego rozlewiska wznosiły się jak fantastyczne istoty, których funkcją było poić ludzi, ale teraz same tonęły w wodzie i jej niepojętej, nieskończonej ciszy. Takie było to wszystko straszne — szare, rozlane szeroko światło, zagadkowo- milczące, purpura nieba, rtęciowy refleks jakiejś nienaturalnej wody, nieznajomej i sięgającej do samego widnokręgu, pas wału ochronnego, inny już teraz niż z rana, i to samotne żelastwo koparki, co utknęła nad rozlewiskiem, i jakieś dźwignie koło Jarosławy, i ojcowski waciak... Zdjęta grozą Jarosława krzyknęła. Cała jej dziecięca dusza wydzierała się z piersi wraz z krzykiem w straszną prze- 316 strzeń, w milczenie, ku tym zatopionym żurawiom, co się na pewno nie odezwą. Ojciec nadszedł skądś z dołu, spod wału, chwycił Jarosławę na ręce, uspokajał, ale dziewczynka wciąż krzyczała, kurczowo ściskając go za szyję. Potem ją leczono z powodu tego przestrachu, zaprowadzono do neurologa... To wszystko miało miejsce dalej w dół rzeki, w rodzinnych stronach Jarosławy. Więcej nigdy nie widziała takiej powodzi, ale będąc już studentką też się czasem budziła przerażona, kiedy ujrzała we śnie tę bezkresną wodną pustynię ze studziennymi żurawiami, w których było coś nierealnego, nieziemskiego, od czego lodowaciało jej serce. Nagle rozbłysłe wspomnienie wstrząsnęło Jarosława owej nocy, kiedy w szkole zaalarmował wszystkich czyjś krzyk na dworze: — Woda! Woda jest straszniejsza niż ogień, wobec groźby jej rozszalałego żywiołu wszystko, co żyje, dziczeje, traci rozum, budzą się tylko instynkty... Pierwszym odruchem Jarosławy była chęć ucieczki na górę, na wzniesienie, na Złoty Nurt. Kiedy wybiegła na ganek, wszędzie było już ciemno, światła zgasły i wśród nocy huczała tylko woda, huczała na cały świat. Z gór spływały wody potopu. Ulewa, która zaczęła się ubiegłej nocy, przybierała na sile, krzewy się uginały pod , ciężarem jej strug/ wszędzie bulgotało, bełkotało, szumiało, w dole, prawie u samego progu, niby zdjęcia rentgenowskie połyskiwały w ciemnościach wezbrane rozlewiska. Cała ekipa była już na nogach, słychać było nawołujące się głosy, jakieś zmienione, ostre, rozkazujące i coraz dalsze, wsiąkające gdzieś w ciemność. Nie.śpi się w taką noc, tysiące ludzi stanęło do walki z żywiołem. 317 js!PP'r^ •— Dzieci! Wynoście dzieci! — usłyszała Jarosława oddalający się głos, chyba Jaguara Jaguarowicza. Stanęły jej przed oczyma znajome twarzyczki maluchów z obozów letnich, wykrzywione ze strachu... „Czemu stoisz?!" Jarosława skoczyła prosto w noc i ulewę. Wspomnienie doznanego w dzieciństwie wstrząsu przejęło ją całą zimnem, ale nie powstrzymało, lecz przeciwnie, obudziło chęć przezwyciężenia strachu, kazało biec coraz prędzej, działać, podać komuś rękę. Woda raziła lodowatym zimnem, odstraszała bulgotem, ale Jarosława brnąc w niej po kolana biegła pod ciężkimi strugami deszczu w ciemność; i chyba instynkt solidarności, ból i strach o kogoś przywiódł ją do tych drewnianych domków obozowych,. co majaczyły takie teraz małe, bo zatopione do połowy niby papuaskie chaty na palach .sterczących z wody. Ludzie z ekipy byli już tutaj i szli pochyleni niosąc na plecach dzieci. — W trzecim jeszcze zostały — zawołał ktoś ujrzawszy Jarosławę. — W czwartym także — usłyszała ledwie poznając po głosie Jaguara Jaguarowicza, który od razu zniknął brnąc w wodzie z kilkorgiem dzieci na rękach i na plecach... Jarosława podbiegła do trzeciego domku, z okna doleciało piskliwe, pełne przestrachu wołanie: — Ciociu! — Zobaczyła tylko białe plamy dziecięcych twarzyczek, skulone ramionka w trykotowych koszulkach, a kiedy wyciągnęła ręce, z okna spadły na nią od razu małe i jeszcze ciepłe od snu ciałka... Omal jej nie przewróciły. Dwoje wzięła na ręce, trzecie samo chwyciło się jej szyi, zdusiło, aż krzyknęła: — Zadusisz mnie!... Poczekajcie, zaraz was też zabierzemy — uspokajała te, co zostały, i ciężko dysząc poszła w stronę szkoły niosąc małych ludzi, co zanie- 318 mówili ze strachu i wysiłku. Niewygodnie było nieść dzieciaki, zupełnie teraz inne niż te, z którymi się bawiła na łące, z każdym krokiem ciążyły jej coraz bardziej. To, co siedziało na ramionach, kurczowo ściskało ją za szyję, dwoje tuliło się do piersi \ mocno trzymało. Ciepłe były jak pisklęta. Czuła napór płynącej w jej stronę wody, lodowaty jej. ucisk na biodrach, każdym swoim mięśniem musiała stawiać opór, żeby przezwyciężyć tę prężną i płynną, idącą na jej spotkanie siłę. Oczy zalewały strugi deszczu i przesłaniała je mgła wyczerpania, ręce drętwiały; resztkami sił, ślizgając się raz po raz wgramoliła się na wzniesienie, podeszła do ganku, ale dzieci nawet tutaj, znalazłszy się w bezpiecznym miejscu, bały się zejść z rąk i musiała je wprost siłą odrywać, one zaś szarpały za jej płaszcz chwytając się mocno rączkami jak topielcy. Zostawiła je, krzyknęła, żeby weszły do domu, a sama' poszła znowu w ciemność, w fale potopu; tam gdzie przed chwilą woda sięgała jej do kolan, teraz była już po biodra... Ale tym razem nie zdążyła wrócić z nowym ciężarem do szkoły. Woda dościgła ją w domku, wtargnęła przez okna i Jarosława musiała wejść z dziećmi na dach. Świat zacieśnił się do rozmiarów tego dachu. Setki potoków i strumieni płynie z gór, wszystkie teraz wezbrały; rzekar do której dotąd wpadały, nie chciała ich więcej przyjmować, sama napęczniała i odpędzała od siebie wody, które odparte, bez łożysk toczyły się bezładnie na nizinę miażdżącym, kotłującym się wa -, łom. Lekki domek dygotał jak wątłe, ale na razie je-' zcze zakotwiczone czółenko. Jarosława przeżyła tu chwile pożegnania ze wszystkim, co było jej nieskończenie drogie. Stanęła jej przed oczyma jakby po raz ostatni w życiu pomalowana jasnoniebieską farbą rodzinna chata z ozdobnymi opaskami okiennymi, oto- 319 czona kwiatami, którą u schyłku lata obstawia się snopami z łodyg kukurydzy. W obliczu niebezpieczeństwa Jarosława poczuła się nagle kimś z tak bliskich-jej „ludzi w kożuchach", których cyklony życiowe po- • rywały niegdyś z miejsc jak burza wyrywa i przewraca z korzeniami górskie smreki. Wydało się jej, że stoi na rozhuśtanym pokładzie przesiedleńczego statku, którym ludzie z tobołami i szyfkartami wyruszyli za ocean. Była razem z nimi tam, w objęciach oceanu, podczas straszliwej burzy. Jak się Jarosława teraz domyśla, był to zapewne młody cyklon, który potężniał i hulał na otwartej przestrzeni oceanu. Omal wtedy nie zginęli jej ziomkowie, pisali potem, że widocznie był wśród nich jakiś szczęściarz, bo inaczej wszystkich pożarłyby rekiny razem z nasionami zbóż w ich węzełkach. Po pewnym czasie zaszumi pszenica na polach w cudzym, surowym kraju, będą tam siali zboże, karczowali lasy, pracowali w kopalniach, budowali koleje od oceanu do oceanu... Myśl o harcie, o wytrwałości ludzkiej pomogła Jarosławie przeżyć tę noc; doczekała świtu drżąc z zimna > razem z dziećmi, których ciepłe ciałka tuliły się do przypadkowej wychowawczyni. Z rana zobaczyli dopiero istotne rozmiary klęski: nie widać było rzeki i nie sposób się było domyślić, gdzie są brzegi, woda . rozlana aż do odległych pagórków płynęła na całej • przestrzeni pieniąc się, bełkocząc i hucząc. Nie było ani wysepek, ani łąk porosłych trawą, wynurzały się tu i ówdzie wierzchołki krzewów pozginanych mętną| falą, sterczał czubek wysięgnika koparki, a wszystkc dokoła, do czego przyzwyczaiło się oko, było zmienione nie do poznania, burzyło się i wirowało kryjąc pódl falami ów świat, który był i którego już, jak się zdawało, nie będzie. Z rana niebo zahuczało od warkotu^ śmigłowców-. Jeszcze nocą zaalarmowano lotników, ale wystartować mogli dopiero o świcie. I to wbrew regulaminowi. W zwykłych warunkach nie dopuszczono by podczas takiej pogody do lotów, lotnicy ściśle przestrzegają swego regulaminu, ale tym razem trzeba było. Deszcz nie ustawał, powoli rozjaśniał się jednak widnokrąg, wraz z deszczem na wodę jakby spływało również rozrzedzone, przepuszczone przez chmury światło. Pewnie tylko z samolotu widać było rzeczywiste rozmiary klęski. Wsie, co stały się archipelagami. Sady, w których przerzedzone drzewa stoją każde z osobna w Wodzie. Pograniczne wieże strażnicze, samotnie majaczące na horyzoncie... I wszędzie zwrócone na niebo spojrzenia — ludzie czekają na śmigłowce. Leciały na niedużej wysokości. Warkotliwe, praco-" wite pojazdy powietrzne w aureoli rozmigotanych śmigieł, lśniąc mokrymi, zielonymi wypukłościami swoich boków pojawiały się nad zrozpaczonymi ludźmi, którzy znaleźli gdzieś ostatnie już schronienie, zniżały lot, wyrzucały drabinki i z rozebranych dachów, wysepek, szczytów drzew zabierały i grzeszników, i cnotliwych prosto do nieba. Na szerokich dachach budynków fabrycznych śmigłowce nawet lądowały, co ułatwiało im zadanie, bo najwięcej trudności napotykały tam, gdzie zabudowania otoczone były koronami dzikich czereśni, grusz i morw, takich rozrośniętych w tych stronach. Właśnie drzewa przeszkadzały śmigłowcom lądować, > tu i ówdzie trzeba było korzystać z wyciągarek, wyrzucać specjalne hamaki na linach. Jeden ze śmigłowców z pomocą drabinki zabrał także Jarosławę wraz z wychowawczyniami i dziećmi, których niezdążono wziąć nocą. Napowietrzny olbrzym zawisł nad nią z łoskotem, utrzymując się jakimś cudem dzięki lekkiemu, przejrzystemu wirowi śmigła; 320 21 - Cyklon 321 dopiero kiedy podchwyciły ją czyjeś ręce r Jarosława znalazła się wewnątrz śmigłowca, poczuła, że jest uratowana, i zdziwiła się, że nie umarła tej nocy ze strachu. Starczyło jednego lotu, żeby wszystkich, co się tak nacierpieli, zabrać z domków obozowych i żeby śmigłowiec, taki na pozór niezgrabny, sprawnie wylądował na szkolnym podwórzu' i wysadził pasażerów przed oblicze Jaguara Jaguarowicza. Szloch ścisnął Jarosławę za gardło, kiedy ujrzała kolegów, zobaczyła znajome, pełne niepokoju twarze. Dominika patrzyła na nią uradowana i przerażona zarazem, jak na powracającą z tamtego świata... Ktoś wyniósł jakąś kostiumową kapotę, czyjeś ręce otulały ją pieczołowicie, żeby się rozgrzała. Lotnicy byli młodzi i weseli, ten, który pomógł Jarosławie wysiąść ze śmigłowca, nawet zażartował: — Nie przypuszczałem, że latając tak nisko uda mi się dotknąć... gwiazdy. Jarosława z wdzięcznością patrzyła na oficera, na jego wysoką postać w" drzwiczkach kabiny; patrzyła starając się zapamiętać tę wysmaganą przez deszcz twarz, spokojną, chyba nawet beztroską. — Czy mogę zapytać pana o nazwisko? — Kapitan Reszetniak... Ale moje nazwisko nic pani nie powie. Nie jesteśmy znakomitościami. Zwykli ludzie. — Odtąd będziemy pana uważali za znakomitość. Widocznie spodobała mu się ta odpowiedź, uśmiechnął się i opromieniony tym uśmiechem wzbił się w górę lecąc na nowy kurs. 19 Wenecje, wszędzie Wenecje wśród bujnej zieleni drzew... I wszędzie oczekiwano amfibii i śmigłowców. Skala akcji ratowniczej wzrastała z każdą godziną. Ludność całego okręgu jakby się podzieliła owej nocy na dwie kategorie: na ratujących i ratowanych. Nie było ani prezesów, ani sekretarzy, nie było winnych i niewinnych, bliskich i obcych, dobrych i złych, nie było artystów i statystów, byli ludzie, którzy ratowali innych ludzi! Silni słabych. Byli ci, co podawali rękę, i ci, co ją chwytali. Kto był w stanie dopomóc bliźniemu, ten to robił. ' Żywioł nie słuchał tłumaczeń, wszystko poddawał próbie, zmieniał oceny i kryteria, odsłaniał to, co ukryte, obnażając życie do samych jego podstaw. To, co wczoraj zdawało się mieć wagę, traciło ją tutaj, fałsz i próchno zmywało się jak piana, to zaś, czego się nie spodziewano, ujawniało się nagle, demonstrowało swą istotę aż do głębi. W całym okręgu rodziła się w strefie powodzi jakaś nowa i jeszcze mocniejsza solidarność ludzka, klęska zrównywała, stawiała w jednym szeregu tych, co jeszcze wczoraj nie potrafili się z sobą pogodzić, kłócili się zaciekle i dawali upust namiętnościom w wyczerpujących obie strony waśniach. Dotychczasowe pojęcia i wyobrażenia, jeżeli nie znikały zupełnie, to jednak ustępowały miejsca głównemu, powstałemu w obliczu żywiołu prawu, które dotąd, w chwili niebezpieczeństwa, od pierwszego krzyku o pomoc rządziło tu niepodzielnie: idź, działaj, ratuj ofiarę! Świetnie spisywali się żołnierze. ' „Na przekór wszystkiemu człowiek dziedziczy to, co w nas ludzkie, co istnieje i manifestuje się wyraźnie w krytycznych chwilach — myślał Kołosowski-dojeżdżając w amfibii do Podhajców. — Życie posiadało mimo wszystko złote sztafety, bez których świat byłby uboższy"... Wiosną, jeszcze przed wyjazdem tutaj, Kołosowski 322 323 stał raz na głównej ulicy miasta i patrzył, jak przy wtórze ogłuszających trąb maszeruje nie kończąca się kolumna rekrutów. Dokądś ich prowadzono i wstrzymano cały ruch, póki nie przejdą.-Maszerując jeszcze po cywilnemu chłopcy o bujnych czuprynach szli w zamyśleniu, zgarbieni pod ciężarem plecaków, w kurtkach i swetrach, niektórzy bardzo młodzi, ten i ów w okularach. Ci młodzi obywatele, dzieci miasta, idą oto po raz pierwszy w niezliczonych szeregach i może po raz pierwszy poważna zaduma maluje się na ich czystych, przeważnie szczupłych twarzach typowych inteligentów. „Synowie, synowie!" — pomyślał Kołosowski i jakoś mu się ścisnęło serce. Coś ich wszystkich zwołało, coś ich prowadziło i było to „coś", rzecz jasna, nie tylko grubym doboszem, który kroczył na czele wystawiając bęben i waląc dumnie i zaciekle w jego odbrzmiewającą, obciągniętą skórą pustkę. Możliwie, że to tamci rekruci jadą teraz w amfi-biach, latają śmigłowcami, a surowe życie wojskowe udziela im pierwszych nauk. Świtało, kiedy dojechali do Podhajców. Zalatywało przaśnym zapachem wody. Kierownik wydziału finansowego, który — jak się okazało — urodził się tutaj, podjął się obowiązków pilota i poprowadził amfibię prosto do rady wiejskiej. Dokoła ludzie — na dachach, na drzewach, nawet przy pomniku poległych żołnierzy na wszystkich jego stopniach —¦ gromada ludzi czepiających się, obejmujących granitowy obelisk... Plac zalany jest wodą, wszystkie budynki stoją w wodzie, woda huczy w otworach okiennych. W całej wsi wrzawa i krzyki. Wychynąwszy z włazu Łukawec wykrzykuje przez megafon: — Towarzysze mieszkańcy! Proszę o zachowanie spokoju. Mówi wasz dzielnicowy, lejtnant milicji Łu- 324 kawec... Przyjechaliśmy z wojskiem na pomoc i rozpoczniemy zaraz ewakuację. Zabierzemy wszystkich, ale wpierw przyjmijcie do wiadomości, że nie wolno robić tłoku, pchać się bez kolejki, tratować bliźnich... Bydło i majątek ruchomy — na samym końcu! Ratujemy człowieka niezależnie od tego, czym i kim jest! Jeden stoi w wodzie po pas, drugi po piersi — ratujemy obu, ale wpierw tego, komu woda sięga po piersi! Nad donośnie odbrzmiewającą teraz przed świtem wodą echo niosło daleko po wsi ten wykrzykiwany przez megafon uspokajający manifest Łukawca. Przewodniczący rady wiejskiej — wąsal, bez czapki — stał jak inni na dachu, a teraz wystąpił do przodu i poradził: — Przejedźcie się wpierw po wsi, powarczcie silni-Jriem, żeby was we wszystkich zakątkach usłyszano, żeby ludzie nabrali otuchy. Niech wiedzą, że już tu jesteście, nasi ratownicy!... Dowódca postąpił jednak według własnego widzimisię i kazał natychmiast zabrać ludzi stłoczonych przy obelisku, bo były tam kobiety z dziećmi i jedna nawet odezwała się nieśmiało: — Są tu maleńkie dzieci... Krzaki i niemal zatopione metalowe ogrodzenie nie pozwoliły podprowadzić amfibii do samego obelisku, trzeba było zatrzymać się w pobliżu. Żołnierze rozebrali się natychmiast i pozostali w samych tylko slipach. Stali przy burcie kuląc się z zimna i naradzali się o czymś szeptem —• jak się okazało, zastanawiali się, czy wkładać pasy ratunkowe. Bo była ich ograniczona ilość, dla wszystkich nie starczy... Żołnierze czuli się trochę skrępowani, że będą uprzywilejowani w stosunku do cywilów. Żołnierz Jakut zerknął na Kołosowskiego, a potem zwrócił się do dowódcy: 325 — Dla nas pasy, a oni? — Mnie nie trzeba, jestem wysoki — uspokoił go Ko-łosowski i nie rozbierając się ześliznął się z burty do wody. Ostry, lodowaty ziąb sięgnął mu prawie do piersi. — Więc my też bez pasów — otrząsnąwszy się nagle z uczucia skrępowania powiedział z ulgą żołnierz. Muskularne, wysportowane ciała jedno po drugim zanurzały się w wodzie. Zaczęto zabierać ludzi. Jednych prowadzono ostrożnie pod ręce przez wodę, co śmielsi sami brnęli do amfibii. Łukawec z góry podawał im rękę, ludzie zaś ślizgając się po żelaznych ściankach cali przemoczeni gramolili się do wnętrza. Kiedy przeprawiono już kobiety i dzieci, żołnierze podeszli do siwego, starszego wiekiem mężczyzny w okularach, w cienkim deszczowcu; człowiek ten, mimo że miał laskę w ręku, nie schodził ze stopnia i mocno obejmował rękoma granit. — Wujku Mykoło! — zawołał Łukawec. — Nasi drodzy żołnierze nie pozwolą ci utonąć!... I poinformował dowódcę oraz stojącego obok Ko-łosowskiego, że Mykoła Nazaruk jest ojcem bohatera, jego syn poległ pod Reichstagiem; stary był tutaj brygadzistą, jakieś chemikalia wygryzły mu oczy... , — Ma zwyczaj chodzić pod ten obelisk na pogawędki z synem — dodał kierownik wydziału finansowego.— Imię i nazwisko jego syna jest tam wyryte... To wspólny grób. Ze wszystkich porozrzucanych po polach grobów przyniesiono tu latem zeszłego roku prochy poległych... I wypisano nazwiska poległych mieszkańców wsi, gdziekolwiek zginęli... -•'¦'. Niewidomy wciąż jeszcze się wahał, bał się oderwać od obelisku, uśmiechał się zmieszany do żołnierzy. — Zdaje mi się, że jak tylko zrobię krok, od razu się utopię. — Nie bójcie się, ojczulku — uspokajająco powie- 326 dział jeden z żołnierzy i niemal siłą pociągnął Naza-ruka ku sobie. Niebawem brygadzista znalazł się również w amfibii i jakby się tłumacząc przed Łukawcem opowiadał: — Przyszedłem, postałem trochę, aż tu woda chlusnęła... Przyparła mnie do samego kamienia. Dowódca zdjął waciak i nic nie mówiąc narzucił go, staremu na ramiona. Żołnierze zwozili ludzi do klubu kołchozowego, który stał nie opodal na wzniesieniu i nie został dzięki temu zalany. Włączyło się do akcji jeszcze kilka amfibii. Nigdy tu nie* widywane te, zda się, żywe kolosy pale-ozóiczne^w zielonych opancerzeniach toczyły się tam i z powrotem po skotłowanej wodzie, przeorywały wieś wzdłuż i wszerz. Na; ich widok ten i ów ze starych ludzi, którzy zupełnie potracili głowy, w porywie wdzięczności kreślił znak krzyża. Amfibie z różnych jednostek zwoziły ludzi z odległych chutorów i zatopionych firm; przepływając przez wieś żołnierze wołali jej mieszkańców, pytali o kogoś z kierownictwa, bo muszą się poskarżyć — w niektórych farmach dziewczęta za nic nie chcą zostawić bydła. Uspokajamy swoje krowy, mówią ^dziewuchy i jeszcze sobie pokpiwają brodząc z widłami w ręku po wodzie- i roznosząc krowom paszę do żłobów. W Kołosowskim obudził się filmowiec, specjalista od kronik, i żal mu się zrobiło, że nie ma kamery, bo nakręciłby unikalne ujęcia. Jego świadomość z niezwykłą jasnością rejestrowała sceny, jakie się już nigdy nie powtórzą, epizody bądź dramatyczne, bądź komiczne czy nawet wprost kurioza, stwarzane przez samo życie na wodnym ekranie. Jakie zdjęcia się marnują: walka ludzi z żywiołem, sekwencja wyjątkowych wydarzeń w niespodzianych ujęciach... Studentki medycyny, które żołnierze zdejmują z dachu szpitala pod- 327 flllftllUI.....'»".....'............'........'.....>......!"IIH|ll!l(«l!Hlil'lllH|ll!l|||pilr!.....I*,. stawiając im ramiona — „Skacz, nurkuj!'" — a dziewczęta' speszone, skrępowane przykrywają kolana kitlami, wstyd im, kiedy żołnierze niosą je na barana... Postawna młoda kobieta niesie na rękach do ,amfibii starą matkę... A tam znowu pies — prąd go skądsiś przyniósł — resztkami sił podpłynął do płotu, który woda złożyła w harmonijkę, oparł głowę o słup i odpoczywa— ma zwierzę rozum! Niebawem przybył potężny czołg pływający. Kursując po wsi jak krążownik zabierał od razu sporo ludzi. Dziwnie wyglądała ta żelazna machina wioząca na swym grzbiecie dzieciaki, które już się teraz śmiały, mocno ściskając rączkami lufę działa. Po koszmarnej nocy rozwidniło się wreszcie na dobre i wprawdzie woda wciąż przybierała, ale wszędzie warczały już silniki, warczały w dole i w górze, bo na niebie pojawiły się pękate śmigłowce z czerwonymi gwiazdami na połyskujących bokach. Ludziom od razu poprawiły się humory. Woda płynie, teraz jest, a jutro już jej nie będzie!... Coraz częstsze były wypadki, że nawet perswazje Łukawca nie pomagały i całe rodziny nie chciały schodzić z dachów. Alboż to tak łatwo rozstać się ze swoim zatopionym gniazdem, z krowami, które rycząc wystawiały głowy z zalanych wodą obórek, z manatkami, które związane w tobołki leżały na dachach. U nóg jednej z kobiet kwiczało prosię. — Jak weźmiecie prosiaka -— to dobrze, a jak nie, to jakoś już tutaj pobędę. Towarzysz Łukawec odrzucił to ultimatum i surowo popatrzył na dach. — Przyjechaliśmy ratować ciebie, nie twojego prosiaka! Głupi jest, ciemny i wody się nie boi... A jaki koncert tu urządza... Ale ty masz rozum! No, dawaj rękę, gospodyni! 328 — Nie, sama nie pójdę. — Więc mam za ciebie odpowiadać? — A pewnie. Odpowiesz, bo nie potrafiłeś zaagito-wać. I stała tak, aż jakiś żołnierz podkradł się z tyłu, chwycił upartą kobietę wpół i powlókł do drabiny. Przewodniczący rady wiejskiej, który teraz jeździł razem z nimi, poprosił, żeby pojechać na sam koniec wsi. Pozostali tam ci najoporniejsi, nikt nie chciał złazić z dachu. Dwóch chłopaków siedziało na oborze ze zwieszonymi nogami i — warto to było widzieć —• usiłowało wyławiać siatkami zabite, odwrócone białymi brzuchami do góry ryby, które miósł prąd z jakichś stawów kołchoźnianych. Milicjanta oburzyło to, wprost rozwścieczyło. — Łowią sobie rybki, a dokoła potop. Tu żywioł szaleje, a dla nich to okazja, żeby darmo nałapać kołchozowych karpi... Ano, złaźcie! Rybacy nawet nie drgnęli. — Zdaje się, że woda Opada... Groźba kary pieniężnej też nie zdołała ich ściągnąć na dół. ¦—¦ Jeszcze trochę posiedzimy, zobaczymy, co będzie dalej. Kobiety z sąsiednich dachów znowu stawiają warunki: — Jeżeli krowy nie zabierzecie... Łukawec podszedł do megafonu: — Nadeszły ostrzeżenia, nowa fala nadpływa z gór? W diabły popłyną i wasze krowy, i wasze toboły! Kierownik wydziału finansowego chwycił go zaniepokojony za rękę. — Co, chcesz tu panikę wywołać? — Paniki nie będzie, tylko porządek — spokojnie odpowiedział milicjant. — Jesteście, co prawda, depu- 329 1|||tl|!|'|NM!lfl|||||||tl|llMl.....I- towanym do rady powiatowej, towarzyszu Putria, ale psychologię mas znacie kiepsko... I w sprawach wojskowych słabo się orientujecie — panika wybucha raczej z powodu niewiedzy niż wśród ludzi znających stan rzeczy! — Nie muszą wszystkiego wiedzieć — oponował Putria. — A tym bardziej — po co im te twoje nie potwierdzone informacje... — Deszcz wciąż pada, więc wody przybędzie! Mam obowiązek ludzi informować. — I Łukawec znowu podniósł megafon. Putria zrobił się purpurowy na twarzy. — Sprzeciwiam się kategorycznie! — Poskarżcie się... Bo trąbię! I- Łukawec skierował megafon w stronę ludzi. — Zgadzajcie się czym prędzej, póki was zabieramy! Woda podniesie się jeszcze o dwa metry! A do wieczora — o trzy! Ponad wszystkie poziomy krytyczne! Poskutkowało. Powoli, niechętnie ludzie zaczęli schodzić z dachów. Powodzian wprost nie ubywało w tej dużej i gęsto zaludnionej wsi. Amfibie i śmigłowce uwijały się bęz-wytchnienia, zabierały ludzi, przewoziły w bezpieczne miejsca i dopiero w drodze po nową partię pasażerów żołnierze, teraz już rozweseleni, rozruszawszy się przy pracy dzielili się w kilku słowach wrażeniami. — Powiadam tej medyczce — skacz! A ona się zaczerwieniła po same uszy i zasłania kolana kitlem... Skacz, powtarzam, teraz nam nie w głowie żarty — ' śmieje się żołnierz. — A mnie jedna babulka, którą wyniosłem, wsunęła coś do ręki. Patrzę, pomięty rubeh.. w pierwszej chwili nie zrozumiałem, co to ma znaczyć, a ona prosi: „Weź, synku! Będziesz miał na tytoń!"... 330 Kiedy amfibia- przepłynęła koło stojącego na środku wsi obelisku, Kołosowski ze ściśniętym sercem przebiegł wzrokiem długą listę wyrytych w kamieniu nazwisk, które kryły się teraz w wodzie. Wywołani mocą wyobraźni z niebytu stanęli przed nim jak żywi ci, co w jego oczach padli w atakach, co umierali na rękach kolegów... Z różnych republik, w dojrzałym wieku i zupełnie młodzi leżą razem we wspólnym grobie i tylko strzelisty obelisk z pasmem nazwisk wyrósł tu nad nimi... Mógł pod nim spoczywać również on, Kołosowski... — Leżą tu i szeregowcy, i lejtnanci, i kapitanowie -TT- idąc za spojrzeniem Kołosowskiego powiedział przewodniczący. — Ciężkie walki toczyły się w tych stronach... — Widzę w tym spisie także puste miejsca... — To bezimienni. Znaleźliśmy ich na polach bez dokumentów. Ale istnieli przecież, życie oddali! W milczeniu przysłuchiwali się tej rozmowie młodzi żołnierze. Wyraz skupienia malował się na ich twarzach, mokrych i czystych, uśmiechających się przed chwilą na wspomnienie wesołych przygód. A kiedy potem zdejmowali z dachów nowych ludzi, wyciągali przez okna jakieś liczne rodziny, chyba odnosili się serdeczniej do tych, których ratowali, ich ręce były delikatniejsze... Kiedy przejeżdżali z nową gromadą ludzi przez zalaną ulicę, zauważyli w jednym z ogrodów staruszka; bez czapki na głowie taplał się w wodzie, krzątając się przy pół wyrwanej przez powódź rozłożystej jabłoni, obsypanej obficie zielonymi jabłkami. Z kawałkiem stalowej liny w ręku stary coś tam kombinował przy pniu, chciał widocznie przywiązać jabłoń tą" liną do słupa'telegraficznego. — Wuju, chcecie swój sad przywiązać? — zawołał 331 wesoło Łukawec. — Co za człowiek!... Ile sadów większych niż wasz popłynie dzisiaj do morza. Żołnierze już szli w stronę staruszka, on zaś patrzył na nich prosząco, wprost jak świątek z obrazka, a jego zsiniałe z zimna wargi krzywiły się w uśmiechu czy płaczu. Nie stawiał ratownikom oporu, nie chciał tylko za nic wypuścić ze zdrętwiałych rąk liny. Chudy był, kościsty, żołnierze podnieśli go z łatwością i ostrożnie, jak dziecko, złożyli w amfibii starcze ciało, w którym jakimś cudem wciąż jeszcze tlił się nie-gasnący płomyk^ życia. Wciśnięty między kobiety i dzieci rozgrzał się powoli i póki ich arka nie przybyła na miejsce, wodził spojrzeniem po żołnierzach, ze starczą dobrotliwością uśmiechał się to do Uzbeka, to do Jakuta, którzy wnieśli go na rękach do amfibii, patrzył z wdzięcznością, a zsiniałe wargi wciąż powtarzały serdecznie, ze wzruszeniem: — Dzielne chłopaki... Fajni, fajni chłopcy... I po chwili znowu: — Fajni, fajni chłopcy... I tak do samego końca nic innego powiedzieć nie potrafił. ' . ¦ Wody rzeczywiście przybywało. Łukawec nie pomylił się w swoich prognozach. Za wsią widać było, jak dalej od strony rzeki sroży się żywioł. Podejść tam nie sposób. Woda pędzi wiatrołom, unosi porwane gdzieś w górnym biegu bydło, tylko rogate głowy wynurzają się z fal i sterczą ponad- wodą niby znaki rozpaczy... Białogłowy byczek, któremu udało się wyrwać z nurtu, ujrzawszy amfibię zv ludźmi popłynął prosto w jej stronę. — Nuże, nuże, bratku -- wołali żołnierze. — Nie daj się! Widać było, jak zbliżające się do 'amfibii zwierzę z wysiłkiem miesi, bije wodę przednimi nogami, 332 W oczach jego było napięcie i upór, jakby zebrała się w nich cała młoda wola życia. Woda zaczęła zalewać także murowany klub, do którego zwożono ludzi do samego świtu, więc przenieśli się wszyscy na górę, na platformę, którą zrobiono rozebrawszy dach. Przylatywały tu teraz śmigłowce zabierając ludzi, przede wszystkim małe dzieci i kilku chorych ewakuowanych ze szpitala, a także kobietę, która dostała bólów porodowych. Tym, co pozostali, zrzucano ze śmigłowców bele fabrycznych koców oraz worki z chlebem, jeszcze ciepłym, prosto z piekarnia-nych pieców. Staruszkowie odbierali chleb, dzielili go powoli i rozdawali pilnując, żeby było sprawiedliwie. — Czego płaczecie? — zauważywszy łzy w oczach starców śmiało się kilku młodzików. — Tak prawo każe! — Łzy nic nie kosztują, dlatego płaczą — powiedział jeden z nich, elegant w czerwonym swetrze. — — Zrzucono im po bochenku chleba bez konserw i od razu się rozczulili... Ofuknęły go starsze kobiety. — Czego płaczemy? Dlatego że w dawnych czasach, kiedy spadało na nas takie nieszczęście, ba, nawet mniejsze, to trzeba było iść z torbami, gdzie oczy poniosą... A teraz zrzucono nam z nieba chleb jeszcze ciepły... " — Przecież prawo tak każe! — Właśnie dlatego płaczemy, że jest takie prawo, że traktuje nas po ludzku... Chyba coś się potem odezwało w sercu nawet owych szaławiłów, bo kiedy amfibia miała znowu ruszyć, tym razem na odległe farmy, owi wiejscy chłopcy sami zaproponowali, że zastąpią żołnierzy: — Odpocznijcie! Pogrzejcie się! A my spróbujemy służby na morzu!... 333 Z odpoczynku żołnierze zrezygnowali, ale kilku ochotników do pomocy wzięli i razem z nimi odbili od klubu. 20 W szkole, w której biwakuje ekipa filmowa, panuje hałas i gwar — klasy objęła w posiadanie dzieciarnia spychając pracowników dziesiątej muzy na plan dalszy. Dominika i wychowawczynie mają niemało kłopotów z malcami, częstują dzieci herbatą po strasznej nocy, uciszają największych krzykaczy: — Posłuchajcie, dzieci, jaką, miałam przygodę... Ale przygody nie było właściwie żadnej. Woda zalała kartoflisko, jakieś graty w piwnicy i tyle. W jednej z klas wcisnąwszy się w kąt drży otoczona dziećmi górska sarenka. Delikatne, płochliwe stworzenie pozwala się zresztą dzieciom dotykać, niektórym udaje się nawet pogłaskać tę młodziutką smukło-nogą mieszkankę gór. Sarenka dostała się tu również z pomocą śmigłowca. Taki to był dzień, wszystko się poplątało i działo inaczej niż zwykle: komu sądzone było umrzeć w czasie powodzi, tego też zabierano pod niebo, bo nie sposób było pochować nieboszczyka, wykopać mogiłę. A kto się urodził, tego pierwszy krzyk rozlegał się owego ranka w górze nad wodami, w kabinie śmigłowca, co zabrał ciężarną kobietę z dachu klubu wiejskiego. W powietrzu, nad szalejącym żywiołem wydawano i odbierano rozkazy, wysłuchiwano pierwszych słów wdzięczności a także połajanek... Dzika sarenka płynęła z prądem od strony gór na stogu siana, który przybił razem z pasażerką do krzewów. Z brzegu widać było, jak podleciał śmigłowiec i wyrzucił drabinkę... Zszedł po niej młody ofi- 334 cer, upatrzył odpowiednią chwilę i oto dzikie, płochliwe stworzonko już się tuli do niego. Zdawało by się, że powinno się przestraszyć warkotu silnika, odskoczyć od człowieka, ale nie uciekło, żywioł był gorszy! -— ufnie przylgnęło do człowieka, pozwala wziąć się na ręce, zachowuje się tak, jakby wyrosło w domu leśnika, wśród ludzi. Ledwie śmigłowiec wzbił się w górę, od razu rozległo się przez radio: — Siedemnasty, czy to wyście zabrali koziołka? — Ja, towarzyszu dowódco. — Nie macie nic innego do roboty? — Przepraszam, towarzyszu dowódco. — Skąd ten koziołek? — Z gór. — Po powodzi odeślijcie go w góry... Ale odtąd •— — żadnych łowów, zabierać tylko ludzi!... W fabryce mieszanek paszowych już czekają na was na dachach...' Lecą śmigłowce z nowymi zadaniami, odlatuje również ten, co zostawił sarenkę w szkole i tak po prostu powiedział Jarosławie, że zalicza się do „zwykłych ludzi". „Czyż jesteś rzeczywiście taki zwykły?" — odprowadza Jarosława wzrokiem śmigłowiec, który zawar-' czał nad wodami, nad bezkresem zalanych łąk, co kwitły jeszcze tak niedawno rozmigotane w promieniach słońca od skrzących się ważek. Śmigłowiec oddala się i też wygląda teraz jak ważka... „Takie jest nasze życie — myślał tymczasem pilot w swojej kabinie. — Kosmonautów z nas na razie nie robią, więc trzeba się ostatecznie przystosować do ziemskich szarych spraw. Może na długo. Może na całą taśmę życia, jaka by tam była — długa czy krótka, kolorowa czy zwyczajna... Któż by nie chciał przeżyć życia barwnego jak film! Ale przecież powszedniość 335 też ma swój sens..." Bo jeżeli wziąć życie jego matki czy ojca, którego zna właściwie tylko z opowiadań... Jeżeli wziąć skromną działalność życiową Reszetnia-ków, to syn się jej nie powstydzi, bo każdy dzień tego iyeia niby znakiem jakości nacechowany był uczciwością. W szkole wciąż to samo ożywienie, podekscytowany ludek filmowy roztrząsa wszechstronnie nocną akcję ratowniczą w obozie dziecięcym. Komentarze są oczywiście humorystyczne, oświetleniowcy i młodzi asystenci ze śmiechem decydują, kogo można zaliczyć w poczet bohaterów, ustalają, kto się ile razy przewrócił i kto się obładował największą ilością dziatwy... Okazało się niespodzianie, że bohaterem dnia czy raczej nocy jest Bronek z dziewiątej klasy, który był ze wszystkich najzręczniejszy, nie upadł ani razu, zbierał maluchów niby wróble ze strzech, więc jemu przyznano w wyniku dyskusji laur pierwszeństwa. Obiecano mu nawet, że w nagrodę będzie mógł popatrzeć podczas kręceń przez wizjer, o czym chłopak marzył od dawna w przekonaniu, że tylko w ten sposób uda mu się zgłębić tajniki sztuki filmowej. Jaguar, Jaguarowicz przebrawszy się w suchą odzież pełni teraz funkcję lekarza i w jakiejś narciarskiej czapce z pomponikiem chodzi ze swoją podłużną bizantyjską twarzą wśród kolegów rozdając im pastylki influminu (zapobiegawczo). Jarosławie zaś doradza gorczyczniki, bo o nią obawia się najbardziej — a nuż się przeziębi! — Gdybyśmy byli w domu filmowców — mówi do Jarosławy — zaproponowałbym pani, rzecz jasna, koktajl mego własnego pomysłu, o jakim pani fircy-kowaci adoratorzy pojęcia nie mają... Widocznie jakiś zjadliwy oponent, rezydujący w „piekiełku" restauracji klubowej, nie daje Jaguaro- 336 wi Jaguarowiczowi spokoju, bo przysiadł Jaguar Jaguarowicz na ławce i zaczyna nagle kogoś atakować z całym polemicznym ferworem: —- Więc powiadasz, że twórczość rodzi się z bezładu, że ma w swojej naturze pierwiastek chaosu? Ulubieniec muz, powiadasz, był zawsze tylko synem żywiołu, dziecięciem nieokiełznanych, organistycznych sił bytu? Chciałbym cię, bratku, widzieć tej nocy wśród nas... Jak byś wtedy śpiewał? Co„do mnie, to widziałem cha-, os i wiem, na co to naraża człowieka... Płonące niebo, zbombardowane pociągi — wszystko widziałem... i jeżeli miałbym wybierać między chaosem i ładem, Sła-wciu — zwrócił się do artystki — to wybieram ład! Oddaję mu pierwszeństwo... Bodaj za to, że jest zdolny do ratowania. Może pozostawia mniej miejsca dla poezji, ale za to więcej — dla sprawiedliwości!... Niespodzianie pojawił się Sergiusz. Niepokojono się o niego nocą, póki wreszcie jeden z asystentów nie zdradził tajemnicy, że poszedł, bestia, na wesele. Wszyscy się od razu uspokoili, bo na weselu nie zginie, wcześniej czy później przyjdzie ze swojej nocnej wyprawy, może nawet obwiązany weselnym ręcznikiem... ' • Przyszedł niesamowicie^ brudny, zmoknięty do nitki, ale twarz... Warto go było widzieć — twarz miał natchnioną, Jarosława widziała u niego taką po raz pierwszy. — O, mój, mój! Skąd się wziąłeś? — Ile się napatrzyłem! -— Sergiusz. rozpostarł ręce jak do uścisku. — Och, jak wiele... Bracia, jesteśmy w samym wirze wydarzeń! Sergiusza otoczono, przyglądano mu się sypiąc żartami: —• Człowiek z legendy! Z nieśmiertelności! Więc jak się stamtąd wraca? . •.!!! — Cyklon — A środki pływające? To one mnie wyniosły z ciemności i chaosu na brzeg tej waszej, nie powiem przy kobietach, jakiej cywilizacji... Nie przebierając się i nie susząc odzieży włożył tylko kurtkę zamiast deszczowca, żeby wygodniej było biegać,, wypił spiesznie szklankę gorącej herbaty, wprawnie zmienił taśmę w stojącym w kącie aparacie i: — Całuję rączki! Stanął na moment przed Jarosława i rzeczywiście pocałował ją w rękę, czego nigdy dawniej nie robił. . Jaguar Jaguarowicz usiłował go zatrzymać przypominając, że zdjęcia powodziowe nie są wcale przewidziane w planie i kosztorysie, ale operatorowi dodała to tylko bodźca. —¦ Biorę wszystko na siebie! Na własne ryzyko! — —., i przyciskając kamerę do piersi zawołał już w drzwiach: — Jakie tam płyną ujęcia! „Nic tak człowieka nie upiększa jak natchnienie — — pomyślała : Jarosława odprowadzając Sergiusza wzrokiem. — Aż miło patrzeć na tego człowieka W porywie uniesienia..." Powyżej szkoły, na zatopionej szosie od świtu trwała akcja ratownicza, widać tam było jakieś pojazdy, krążył śmigłowiec. Sergiusz poszedł w tamtą stronę. Już z daleka zobaczył gromadkę dziewcząt z farmy stojących na urwisku, chyba właśnie tych, które wraz z .Kołosowskim i Jarosława postanowili zatrudnić w scenach masowych. Było to zaledwie kilka dni przed powodzią. Szukali wtedy dziewcząt na łąkach, na starorzeczu, gdzie wypędzano bydło na lato. Aż dziw brał, jak wszystko, na czym oko spoczęło, stawało się elementem sztuki — skopce z odbijającym się w nich słońcem, trawa, krowy o krętych rogach i grających pod skórą mięśniach... Wszystko, wszystko to chciał wtedy Sergiusz nakręcić, wszystko aż się prosiło na taśmę!... Dziewczętom pochlebiało, że mają wziąć udział w filmie, ale kiedy w odpowiedzi na swoje pytania, co właściwie będą tam robić, usłyszały od Sergiusza: „Będziecie obejmować chore na świerzb konie!", zaprotestowały chórem: „Nie chcemy... Co za okropność... To nieprawda... To nierealistyczne!..." Teraz cyklon reżyseruje tu swój własny film, insce-i nizuje w, całym okręgu dramat szerokoekranowy wciągając do niego dziewczęta... Zbiły się w gromadki w swoich minispódniczkach, niektóre zasłaniają się przed ulewą parasolkami. Wszystkie są wzburzone, rozgorączkowane, jedna z nich wciąż woła z brzegu: — Zoria! Zoria! Sergiusz nie mógł się powstrzymać i natychmiast sfotografował dziewczynę, która stojąc na brzegu woła rozpaczliwie swoją Zorię, a potem spojrzał tam, gdzie patrzyli wszyscy — w dół, na kotłującą się pod urwiskiem rzekę... Tylko serce operatora było w stanie wytrzymać ten straszny widok: całe stado krów przy brzegu, zwierzęta płyną niesione żółtymi wirami, usiłują się wydostać na urwisty, stromy brzeg, obsuwają się, padają, zachłystują błotem... Zacisnąwszy zęby, z mokrą z napięcia twarzą operator nastawia kamerę, z zimną uwagą wypatruje, wybiera, chwyta na taśmę momenty o szczególnej grozie... Już nie szlochem dziewczyny, lecz sztuką staje się agonia bydła, tonięcie jakichś Zorii i Krasul, upór, z jakim walczą ze wszy>-stkich sił z prądem, zbliżają się znowu do stromizny brzegu i z wytrzeszczonymi ze strachu oczyma usiłują się wydostać do ludzi. Dziewczęta płaczą, wołają do kogoś: — Drągi! Drągi! Nieco dalej w górę puścili te drągi w ruch robotnicy z kombinatu. Fabryka stanęła, wszystkich zmo- 338 339 bilizowano do akcji ratowniczej, gromadę robotników skierowano tutaj— wyciągają z wody bydło kołchoz-, nicze.. , — Nie trzeba było biegać na potańcówkę, tylko jeszcze wczoraj wieczorem zabrać stado ze starorzecza — mówi z wyrzutem jakiś kierowca ze swego samochodu, a dziewczęta odpowiadają urażone: — Spróbowałbyś sam! Nocą za nic nie chciały się ruszyć! Poczuły, że już woda dokoła, i nie można ich było w żaden sposób sprowadzić z wysepki! Ktoś ze starszych ludzi dodaje: — Zwierzę czuje wodę wcześniej niż człowiek... Nocą nie udało się ruszyć bydła z miejsca, a teraz samo popłynęło... Prawie cała ekipa była już tutaj, nawet Jarosława nie zważając na zakazy Jaguara Ja-guarowicza przybiegła opatulona co prawda w jakąś ciepłą chustę i w czyichś butach myśliwskich. Sergiusz, który biegał z kamerą po brzegu jak szalony, nawet nie zauważył Jarosławy, a swoich asystentów dostrzegł chyba dopiero wtedy, kiedy pomagając robotnikom znaleźli się przypadkiem w ujęciu. Z drągami i sznurami w ręku wyciągali wszyscy razem- krowę, ktoś niby lasso zarzucił jej sznur na rogi, pociągnęli i wyprowadzili ją wreszcie, a osłabłe zwierzę od razu zwaliło się z nóg na asfalt. Sergiusz sfilmował to również: jak krowa leżała dysząc ciężko, jak potem wstała powoli i poszła chwiejąc się na nogach. Kilka napęczniałych tusz leżało na szosie — były to powyciągane drągami krowy, które się zachłysnęły usiłując wydostać się na brzeg. Spoza pagórka wyjechała ciężarówka, zwolniła biegu i zatrzymała się; a ratownicy, opuściwszy boczne ścianki, dźwignęli na nadwozie coś owiniętego w płótno. Jarosława i bała się patrzeć w tamtą stronę, i zarazem nie mogła oderwać wzroku — Wiedziała, co jesL w tym płótnie. Z godzinę temu robotnicy z kombinatu wyłowili drągiem topielca z torbą na ramieniu. Kiedy go podciągano do brzegu, drąg rozerwał nagle napęcz-niałą wełnianą torbę, z której wysypały się... drewniane orły. Widok był straszny. Jarosława nie mogła patrzeć na topielca, na jego rozbitą o kamienie twarz, uciekła, a przed jej oczyma wciąż płynęły i kołysały się porwane wirem orły, kołysały się jak kaczęta i nie tonęły. Samochód z topielcem ruszył, spojrzenia ludzi skierowały się znowu w stronę wiru, w którym wszystko się kotłowało, a zmordowane bydło to podpływało do brzegu, to znów się oddalało. Już zupełnie nikomu tu nie znane Zprie i Iskry usiłowały zaczepić się nogami o śliski brzeg, szukały u ludzi ratunku... Sergiusz biegał po brzegu szukając silnych w wyrazie momentów, uwagę jego przykuwało wszystko, co krzyczało, walczyło, starało się wydostać z wody. To, czemu nie groziło już niebezpieczeństwo, przestawało go interesować. W pewnym miejscu pośliznął się i omal nie zjechał w dół. Przerażona Jarosława krzyknęła: — Uważaj!... Oszalałeś dzisiaj zupełnie... Usłyszawszy tuż blisko jej głos . Sergiusz jakby się ocknął, a jego twarz w wyrazie uniesienia opromienił szeroki, zuchwały uśmiech. — Królestwo za śmigłowiec! --¦ — Po co ci śmigłowiec, Sergiuszu? —¦ Żeby przelecieć nad tym potopem! Sergiusz ciężko dyszy, oczy mu płoną, krawat przekrzywił się na bok... „To jego dzień... Jego szczyt... Och, mój, mój! Byłeś taki niedźwiedziowaty, a dzisiaj, /mieniłeś się nie do poznania — samo natchnienie, '¦kstaza, opętanie!" — Wiesz, Sławciu, wszędzie chciałbym być! Wszyst- 340 341 ko zobaczyć! Wybrać taki punkt, żeby nie z boku.., żeby ująć ten chaos najazdem kamery!... Zrośnięty ze swoją kamerą Sergiusz już coś zobaczył tam dalej, zostawił Jarosławę i popędził wyprzedzając innych. Na wzniesieniu tuż przy szosie wylądował śmigłowiec, z którego wysiadł wysoki generał z płomiennymi lampasami i trzech cywilów — ktoś powiedział, że są ze stolicy, z komisji państwowej. Przybysze stanęli na skraju urwiska i patrzyli, jak inny śmigłowiec zawisnąwszy nad unieruchomioną amfibią zabiera jej załogę. Wyrzucono drabinkę, ale wiatr ją rozhuśtał,, że nie od razu udało się ją złapać. Kiedy wreszcie złapano, jeden z żołnierzy bujając się na wietrze zaczął się wspinać po szczeblach w górę. , ¦—¦ Zuch — pochwalił generał i nagle poczuł, że jest obiektem wycelowanej na niego kamery, że go sfotografowano. Był jak gdyby niezadowolony, że zrobiono to bez jego pozwolenia; ale niezadowolenie to było raczej zewnętrzne (w zetknięciu z kapłanami muz nie zawadzi się nachmurzyć!), tak to właśnie zrozumiał operator, pewnie jeden z tych narwańców, którzy nawet gdzie ich nie posiejesz, też wyrosną... ~ — Towarzyszu generalne! Muszę mieć śmigłowiec! — Co, co? — Muszę mieć śmigłowiec, żeby kręcić... „Cóż to za facet? M_a chłop czelność!" ; — Z kim mam zaszczyt? Sergiusz wymienił swoje nazwisko, powiedział o sobie zaledwie, parę słów — nie o to przecież chodziło. Musi kręcić. Natychmiast i wszędzie! Cały ten żywioł utrwali na taśmie, zrobi z niego mikro-wielkość, będzie go miał tutaj. „Zrozumcie, że to konieczne, konieczne!..." Operator czuł, że ma słuszność, więc mówił z przejęciem i przekonywająco. Generałowi spodobało 342 się jego "uniesienie, jego uparte, pełne zapamiętania oczy. Chyba nie należy się gniewać na tego człowieka, jest właściwie sympatyczny, mimo że wygląda tak dziko i niechlujnie w swojej rozpiętej kurtce z popsutymi zamkami błyskawicznymi i w wytartym berecie, który zjechał na bok i cudem się trzymał na dużej, kudłatej głowie. Generał zwrócił się do cywilów: —¦ Czy komisji państwowej przydadzą się te zdjęcia? — Oczywiście — odpowiedzieli zapytani. ' —¦ Nie tylko komisji! — wykrzyknął operator. — . Istnieją takie ujęcia, które ludzie kiedyś wybierają,, żeby je zamurować, zamknąć "w betonie na wieki!... Zawierają bowiem niezwykle ważne informacje dla potomności... — Dobrze, dobrze — przerwał mu z uśmiechem generał. — Dam panu śmigłowiec. Tylko musi pan mieć ten cały żywioł w garści... w każdym razie o tam — wskazał na kamerę, którą zdyszany Sergiusz przyciskał do piersi. Był to jego dzień, szalony dzień, dzień tryumfu!... Leci nad potopem. Ma kamerę, zapas taśmy i tyle. Przypomniało mu się, jak zamierzał pokazać w filmie_' planetę w ogniu i dymie, jakby z perspektywy człowieka, płynącego w skafandrze przez otwarty kosmos... Teraz ją widzi — zdziczałą, zalaną potopem. 1 W dole — morze. Rozpędzony i wszystko unoszący - .żywioł. Nawet tu, w śmigłowcu, Sergiusz czuje siłę wody; czuje, jak każdy jej kilogram prawem rozpędu nabiera ciężaru dwudziestokilogramowego. Woda toczy się po rozlewiskach zwartym, spienionym frontem. Pływa wszystko, co było stałe i, jak się zdawało, przykute na zawsze ~do swego zwykłego miejsca na ziemi. Wśród tego wściekłego pędu wód, nad 343* którymi przelatuje śmigłowiec, znaczy się w dziwnym - z nimi kontraście żywy i wyraźny szczegół — nie zatopiony wzgórek, drobny spłachetek nie zalanej ziemi, a na nim niby ciemna rzeźba grupowa stoi nieruchomo czwórka zbitych w gromadę koni ze zwieszonymi łbami. Czyżby to owi spętani, przeznaczeni do filmu artyści? — Proszę, przelećmy.nad nimi jeszcze raz... — Przelatywaliśmy już kilka razy... wciąż stoją. Kwadryga smutku i bezsilności... Takie będzie to niespodziane ujęcie. Wszędzie płynie bydło, gdzieś tam ludzie wyławiają zwierzęta drągami, wyciągają na ziemię, niektóre zachłystują się, płyną dalej między wiatrołomem. Natomiast konie jakby nie rozumiejąc, co się dzieje dokoła, stoją spętane, samotne wśród wody, wśród kotłującego się potopu. Ludzie ze śmigłowca patrzą zdumieni na tę zwartą i plastyczną jak rzeźba kompozycję smutku i zagadkowej nieruchomości. Dlaczego stoją? Dlaczego nie płyną,'nie ratują się, przecież konie umieją pływać? Zagadka pozostaje dla pilotów nie rozwiązana, przelecieli nad końmi i widocznie myślą już o czymś innym... Lecą, by wykonać nowe zadanie, takie zwyczajne i zarazem niezwykłe jak wszystko w tym dniu — lecą, żeby zabrać wopistów z wież strażniczych. Śmigłowiec nabiera wysokości i zmienia się nie do poznania panorama ziemi, tego jeszcze niedawno chyba najzieleńszego skrawka planety. Ukazuje się archipelag wsi, niezwykła w swym ogołoceniu geometria rozplanowanych farm, zatopione ogrody, tu i ówdzie — cienkie wstęgi wałów ochronnych. Nie ma dróg, które zwykle widzą tu piloci, nie ma kolejek wąskotorowych, zielonych wierzb, kołchoźniczych plantacji osłoniętych powłoką ze sztucznych tworzyw, pod którą dojrzewają wiosną wczesne warzywa... Wszystko to służyło pilotom 344 ' , za znaki orientacyjne. Obecnie, jak okiem sięgnąć, pola pokryte są szarą powłoką powodzi. Granicy jako takiej już właściwie nie widać. Popłynęły kontrolne znaki i budowle, na wznoszących się nad potopem wieżach czuwają tylko młodzi wartownicy. Woda po tej i po tamtej stronie, wiatrołom i bydło płynie tam, gdzie jeszcze wczoraj biegły ściśle strzeżone strefy zakazane, dzielące ziemie różnych państw. Tylko z wież widzą wopiści przez lornety gdzieś pod samym niebem, w głębi tamtego państwa dalekie, cudze wzgórza, porośnięte z rzadka lasem. Wartownicy znają tę trzodę owiec, co pasie się w tamtym kraju na podgórzu, jak pasła się wczoraj i przedwczoraj... Białe owce widnieją w tym samym okólniku, w którym wartownik widzi je codziennie kierując na nie lornetę nożycową czy polową. Stoi chłopak na warcie nad żywiołowym wylewem, podniósł do oczu lornetę, mocno zacisnął usta, może jeszcze nie całowane, na twarzy zaduma... Potop, potop. Ale potopu też trzeba pilnować. Śmigłowiec obniża lot i wisi teraz nad wieżą graniczną, opuszcza z nieba sznurowaną drabinkę ze szczeblami z aluminiowych rurek... Z góry jakiś głos nakazuje: •— No, bratku, prędzej! Gramol się! I patrz na mnie, w obiektyw, chcę widzieć, jak wyglądasz!... Ty, co wytrwałeś nad potopem! Tego dnia Sergiusz nie myślał o sobie i nie żył dla siebie, jakkolwiek każda chwila istnienia wydawała mu się jak nigdy ważna, pełna znaczenia i jedyna w swoim rodzaju. Za to w szkole ktoś myślał o nim' serdeczniej niż dotąd, czekał na jego powrót z lotu i wyobrażał go sobie jako Rycerza Kamery, artystę, co uzbroiwszy się jedynie w czułą taśmę poszedł na pojedynek z cyklonem... 345 Nawet załoga śmigłowca podziwiała zapał operatora, jego pragnienie, by wszędzie dotrzeć, wszystko nakręcić... Z rana był z kamerą w amfibii, teraz w śmigłowcu tonem dyktatora rozkazuje lotnikom, gdzie i co mają robić dla dobra zdjęć... Nie gniewają się na niego, przecież operator coś tworzy... Władza tego człowieka z kamerą rozciąga się niejako na cały żywioł... Operator kręci i konie, i wał ochronny, i wopistów, kiedy śmigłowce zabierają ich z wież... Nad wszystkimi jego namiętnościami góruje teraz chyba ta jedna —ująć, sfotografować ten chaos, jego niszczącą moc i człowieka, co z nim walczy, ująć, utrwalić dla potomności... Każe lecieć do ludzi na dachach, ale nagle woła: nie! — O tutaj! Tutaj! Zeszedł po drabince na złamany most. Woda podmyła nocą filary, środek się zawalił, ale z jednej strony most jeszcze się mocno trzyma. Operator nie chciał teraz o niczym słyszeć! Nareszcie znalazł punkt, jakiego szukał przez cały dzień! Nie z boku, ale właśnie stąd chwytać będzie kamerą chaos, na wprost! Woda przybiera. Jeżeli istnieje owa dziewiąta fala powodziowa, to właśnie nadeszła! Niesie z gór wiatrołom, toczy głazy, rzeka grzmi głucho, wszystko mieląc gdzieś w głębinach swoimi kamiennymi żarnami. Na brudnych, spienionych grzywaczach płynie drzewo, zielone, rozłożyste. Jabłoń razem z korzeniami i owocami to się zanurza, to wynurza z wody, z oleistej ropy... Pstryka kamera, chciwie, - nienasycenie chłonąc ten świat chaosu, szpetny świat zniszczenia... Jedne bałwany przetaczają się przez inne, woda nie mieści się sama w sobie, ledwie przewala się jeden jej napływ, już leci za nim z łoskotem nowy, żółty i czarny, lśniący od ropy wał wodny, niosąc bydło, przewrócone taczki, wozy, których koła migają wśród piany... Płyną 346 całe sterty czy „wyspy" siana umocowane, jak zwykle w górach, na żerdziach (żeby wiatr ich nie rozwiał), czyjeś zburzone domy, odłamki pięknie rzeźbionych ganków, opaski okienne z rzeźbionym ornamentem, całe dachy z bocianimi gniazdami... Ule płyną! Z całą swoją idealną organizacją, z zalanymi pszczołami, pełnymi miodu plastrami i nektarem z kwitnących gór i dolin... Operator chłonie wszystko swoją kamerą, nareszcie spotkał się z żywiołem oko w oko! Widziano z brzegu, jak podchodził na sam skraj mostu, garbił się, celował obiektywem, jakby zamierzał rozstrzelać tę gwałtowną siłę potopu, powstrzymać ją, zahamować jej straszne rozpasanie... Kamera nie wie, co to wytchnienie, operator pracuje zawzięcie, ludzie wołają go z brzegu, ale on wciąż kręci, kręci w zapamiętaniu, a most pod nim osuwa się i osuwa... 21 Nastał nareszcie dzień, w którym woda zaczęła opadać. Jak szybko przybierała, tak szybko teraz spływała, wracała do koryt, oczyszczając pola i przesiąkłe błotnistą wilgocią wsie, odsłaniając zamulone, rozmyte trakty. Nad górami i dolinami, nad całym krajem znowu świeci słońce. Świeci jak zwykle po powodzi z oślepiającą jasnością. Żołnierze z pomocą potężnego sprzętu oczyszczają w górach zawalone trasy autobusowe. Tysiące ton, olbrzymie bryły skalne zwaliły się na drogi, zagrodziły, pozamykały szlaki turystyczne. Mosty pozrywane. Jeszcze w cesarskich czasach mosty wznosiły się na cztery metry nad poziom rzeki i tak je odtąd budowano. Ale powódź toczyła pięcio-i sześciometrowe fale, już pierw- szej nocy zniosła przeszło sto mostów. Tam, gdzie przedtem sączył się strumień, huczały rzeki. Ciągniki, samochody na wyrębach — wszystko było teraz lekkie jak drewno. Jakby na innej planecie, o innej sile przyciągania. W jednym z leśnictw powódź oderwała cały róg domu, poniosła nawet sejf, którego dotychezas nie znaleziono i w którym były podobno protokoły przeciwko kłusownikom. ' Pewnej nocy woda porwała cały odcinek rurociągu, ropa popłynęła z taką szybkością, ze z rana ujrzano ją w morzu, na słonecznych plażach nadmorskich. Dzięki bohaterskim wysiłkom udało się pontonierom wprowadzić pontony na zagrożony odcinek, odprowadzić strumień ropy i stworzyć warunki umożliwiające prace remontowe. Teraz rury naftociągu, nasmołowane, obłożone drzewem i papierem izolacyjnym, na którym tu i ówdzie widać plamy smoły, znaczą się znowu na podgórzu i jak dawniej przetaczają ropę na drugą stronę gór.' Zagrożone były również słupy międzynarodowej linii przesyłowej, pod niektórymi woda rozmyła grunt i fundamenty powyłaziły na kilka metrów z ziemi —• mimo to wszystkie słupy się utrzymały, nie upadł ani jeden. Serce - się "ściskało na widok wylizanych przez powódź, całkowicie zniszczonych pól. Tam, gdzie jeszcze niedawno wszystko rosło, kwitło, zawiązywało kłosy, leży warstwa jałowych żwirów i otoczaków, martwych skał, jakby gdzieś na Księżycu na Oceanie Burz. Trzeba będzie niejednego roku, żeby ziemia znowu tu zaczęła rodzić. Woda zdjęła, poniosła, zlizała całą pokrywę glebową, nawożoną i kultywowaną warstwę, największe bogactwo kołchozów. Tylko tu i ówdzie ścielą się na mule cudem ocalałe zboża, kłosy bbok nieżywych, już wyschniętych ryb... Tory kolejowe pod- 348 myte, pracują tam teraz brygady studenckie. Łącznościowcy zakładają z powrotem kable międzynarodowe, które przeniesiono nad wodą śmigłowcem, ratując przed uszkodzeniem — była to • jedna z najtrudniejszych akcji. Kabel funkcjonował sprawnie nawet wtedy, kiedy nocą szalał czarny żywioł... Na poszarzałych, popielatych łąkach, wśród mokrych zarośli wierzbowych ludzie zakopują wzdęte ciała zwierząt, spętanych koni. Wysoko na wierzbach wisi trawa znacząc wodnicę minionej powodzi, co przeszła jak koszmarny sen. Trawa już wyschła na słońcu. Stopniowo otrząsają się z przerażenia ci, co zapędzeni przez wodę na drzewa, posiwieli w wciągu jednej nocy. Odetchnął także ów przewodniczący kołchozu, który stratę bydła przypłacił w bardzo oryginalny sposób — wylazły mu wszystkie włosy, całkowicie człek wyłysiał! Lekarze go zapewniają, że to przejściowe, wywołane wstrząsem nerwowym i że jeszcze włosy mu odrosną, jeszcze „będzie kędzierzawy". Gdyby to była jedyna bieda... Komisja powodziowa nie zidentyfikowała człowieka, którego znaleziono w łozinie, zanurzonego do połowy w mule, z dzieckiem przytulonym do piersi... Kto to taki, czyje to dziecko? ...Świeci słońce, wysusza łzy na policzkach, ludzie powoli przychodzą do siebie po klęsce, co ich dotknęła. Zakłady remontu wagonów znowu budują nad rzeką obozy dziecięce i osiedla wczasowe dla robotników. Wznoszą mosty, stawiają domki i altanki, zakładają zieleńce. Ze wszystkiego, co tu wybudowano przed po-wodzią, pozostał tylko... łuk! — Mocny jest, nawet cyklon go nie bierze! — śmieją się ludzie. Zabrano się do obliczania strat powodziowych. Przewodniczący jednego ze słynnych kołchozów biega do 349 różnych instytucji powiatowych i dopytuje się, czy zostanie mu zwrócony Wagon polowy, który woda uniosła za granicę i czy zwrócą mu zagraniczni, sąsiedzi płachty polietylenowe, zdobyte z takim trudem i też przerzucone za pas graniczny... We wsiach można było zobaczyć wzruszające scenki pożegnania z żołnierzami. Ludzie przynosili swoim wybawcom upominki, ludowi rzeźbiarze oddawali im swoje najpiękniejsze wyroby, kobiety i dziewczęta powy-szywały dla żołnierzy na pamiątkę ręczniki i huculskie koszule. Wkrótce odjadą stąd amfibie, odlecą na swoje lotniska śmigłowce, a ich załogi będą znowu pędzić gdzieś w .koszarach niepozorne, ciche, jakby niewidoczne życie. Ale każdy wyjedzie stąd z jakimś nowym i niezatartym śladem w duszy. Odtąd ludzie będą się odnosili do rzeki inaczej, przecież widzieli, co się w niej kryje, jaka bestia może się w niej obudzić.... Będą się mieli na baczności. Nie będzie już kąpiących się tam, gdzie ludzie dawnej chętnie się kąpali... A rzeka jest znowu spokojna, toczy pogodnie w swoich brzegach łagodne wody, wydzwania melodię kołysanki. Połyskuje płynnym strumieniem światła na samym dnie koryta, znaczy się w wodzie jak dawniej cień każdego kamyczka. Zawarty jest w niej jednak i grzmot cyklonu, i siła żywiołu, i nieszczęście ludzkie — wcielił się w tę rzekę zmienny nurt samego życia. Nastał dzień pożegnania. Ocalały z powodzi stół dla prezydium wyniesiono na plac przed starym ratuszem. Grzmi orkiestra na część bohaterów walki, z żywiołem, którzy lada chwila nadejdą. Dzieci z wiązankami kwiatów niecierpliwie czekają chwili, kiedy będą je mogły wręczyć. Ocalałe tu i ówdzie po nocy cyklonu czerwone róże i maki, świeże, barwne, piękne. Kołosowski przechadzał się przed ratuszem ze swo- 350 im kolegą z pułku, słuchał, jak kolega peroruje, zda się, z kimś polemizując: — Walczyliśmy po bohatersku, słusznie, ale przecież najwyższy już czas pomyśleć, co będziemy robili w latach następnych! Znowu czekać na alarm? Nie, przyroda jest nam życzliwa, ale nie ma z nią- żartów,.. — Jak się tutaj srożyła... — Jeżeli chcemy, żeby była nam życzliwa, musimy sami zmienić nasz stosunek do niej... Patrzeć na nią nie tylko oczyma użytkowników... nie tylko rąbać i rąbać... Towarzysza Łukawca otacza jak zwykle gromada ludzi ciekawych jakiejś nowej wesołej historyjki z powodzi. Ale tym razem toczy się tu poważna rozmowa. Że nie umacnia się nabrzeży... Góry łysieją... I jeszcze, że wieś Jaworywce niemal co roku zalewa woda... Już wszystkim obrzydło to ciągłe ratowanie, więc po ostatniej powodzi zaproponowano mieszkańcom, żeby się przenieśli na inny teren, dokąd woda nie dociera. Przyznano im zasiłki, różne ulgi, ale jaworywczanie — ani rusz! „Nie przeniesiemy się nawet o metr wyżej! Mieszkali tu nasi dziadkowie i pradziadkowie... Każdy korzonek jest tu nasz". Co za ludzie! — Te korzenie — to właśnie siła — odzywa się ktoś ze starszych w zamyśleniu. Wierny sobie Łukawec mimo wszystko „zdradza" kilka historyjek. O bufetowej, która zawarła diabelską umowę z cyklonem w nadziei, że uda się jej ukryć niemałe manko... I jeszcze o jakimś magazynierze, który „na konto powodzi" zaczął w nocy sam rabować swój skład: pootwierał drzwi na oścież w przekonaniu, że powódź zmyje wszystkie jego grzechy, ale woda do niego nie dotarła... O ofiarach w ludziach mówiono niechętnie. — W stosunku do rozmiarów klęski ofiar w ludziach 351 mamy całkiem niedużo —¦ uspokajał ludzi Łukawec. — Mogło ich w ogóle nie być — odezwał się młody elegant z miasta powiatowego. — No, o to już do nas pretensji nie piejcie— odparł Łukawec. — Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Milicja nie jest winna... — A kto? — Wszyscy i nikt. Nikt i wszyscy. Dusza ludzka nie powinna popadać w stan depresji, rozumiesz? Bo są depresje w cyklonach, ale ulegają im również ludzie... Stąd różne następstwa... Słowem, uchylam waszą skargę, adresat niewłaściwy. „Nikt i wszyscy" — to określenie Łukawca chyba przypadło ludziom do gustu, przemówiły do nich również słowa o jakiejś niezbyt zresztą zrozumiałej depresji, o której Łukawec perorował z taką swadą i humorem... Wszyscy się zgadzali, że cyklon pochłonąłby rzeczywiście o wiele więcej ofiar, że utonęłoby mnóstwo ludzi, gdyby nie niezłomna wola i żelazny porządek. — Ale co należało mimo wszystko zrobić, żeby ofiar nie było w ogóle? — patrząc Łukawcowi prosto w oczy zapytał Bronek z dziewiątej klasy. — Okiełznać cyklon! — odpowiedział roztropnie milicjant. — Unieszkodliwić go z kosmosu. To już tobie zostawiam. Zajmij się tym. Orkiestra wykonała tusz — szli amfibiści. Piloci śmigłowców. Pontonierzy... Stanęli w szeregu komsó-molcy z ekip ratowniczych... Wojskowi i cywile stoją w szeregu świadomi spełnionego obowiązku^ słuchają podziękowań. Nagrodzono ich listami pochwalnymi. Sprężystym krokiem wychodzą z szeregu żołnierze i dowódcy i odbierają z rąk sekretarza powiatowego komitetu partii nagrody — dla wielu z nich jest to pierwsze w życiu odznacze- 352 nie. Odbiera je generał, wysoki, z wyglądu jeszcze młody. I młodzi oficerowie... Kierowcy amfibii, piloci, ci, co wyróżnili się w walce z powddzią... — Dżumagalijew! — Skomorochow! Kołosowski nagle drgnął, usłyszał znajome nazwisko. — Kapitan Reszetniak! List pochwalny odebrał młody i, jak widać, świetnie wyszkolony oficer. Szerokie bary, pełna godności postawa... Mocno zarysowana, opromieniona spokojnym uśmiechem twarz... Wykapany Iwan! Te same łukowato wygięte brwi! Jakby tamten ożył, zmartwychwstał... ' Wzywano coraz innych. Z cywilów otrzymał list pochwalny ów modniś, który przyjechał motorem do filmowców i prosił o rolę autora anonimów. Odchodząc od stołu mrugnął do Kołosowskiego: „Widzicie, nie chcieliście mnie wziąć... Nie znacie się, bracia, na lu- -. dziach..." Bronkowi też przyznano dyplom za ratowanie dzieci z przedszkola. Odbierając go bardzo się speszył, stanął przed stołem chłopięco niezgrabny, przygarbiony, aź sekretarz uśmiechnąwszy się powiedział mu coś zachęcająco; chłopak skiną głową i od razu . dał nura w tłum, jakby się chciał czym prędzej ukryć przed własną sławą. — Wiecie, czym chce zostać nasz Bronek? — powiedziała do Kołosowskiego Jarosława. — Synoptykiem! Zaznacza na swojej mapie wszystkie huragany. i krzywe ich dróg. Zna je po imieniu, wie, którędy szedł huragan „Gazela" czy tajfun „Opal"... Śmieszny chłopak. Powiada, że koniecznie poleci w samo „oko huraganu", żeby go zobaczyć z bliska, nie na ekranie radaru. Po uroczystości wręczenia nagród i listów pochwalnych Kołosowski podszedł do kapitana Reszetniaka. Tak, rzeczywiście urodzony jest na Połtawszczyźnie, 23 — Cyklon 353 w tamtej wsi... Ojciec Iwan, matka Katarzyna. Gorąca fala wzruszenia ogarnęła Kołosowskiego. „Więc oto dojrzało i rozkwitło jeszcze jedno życie, co-było dopiero w pąku, kiedy my obaj z Iwanem", zbratani w niewoli, pędziliśmy nędzną egzystencję w jakimś dole cegielni, a nad nami były tylko gwiazdy wszechświata. Rozkwitło i stanęło przede mną na nowej drodze, żeby mnie wzruszyć, ucieszyć, zasmucić..." Podeszła także Jarosława i zagadnęła kapitana jak znajomego: . > — Winszuję odznaczenia. Przecież mówiłam, że będzie pan znakomitością. . Zaczerwienił się. • — Nie zapomniała pani? 1 — Zapomnieć? Nie zapomina się takich rzeczy... Pana sarenka jest wciąż jeszcze u nas. — Trzeba ją zawieźć w góry. — Jak to zrobić? — Przylecę po nią... Pozwoli pani? Oczy Jarosławy odpowiedziały, że pozwoli. Kołosowski poczuł, że między dwojgiem tych młodych ludzi jakby się nawiązywało jakieś porozumienie. Mówią ó sarence, którą trzeba odwieźć w góry... I takim tonem, z takim błyskiem w oczach... Niebawem kapitana zawołano, uścisnął więc Jarosławie i Kołosowskiemu rękę i energicznym krokiem poszedł do kolegów. Poszedł, żeby od razu chyba odjechać i znowu włączyć się w nurt życia, surowego i zagadkowego. Dziewczęta widzą żołnierzy rzadko najwyżej w wolne od służby dni, jeżeli nie ma alarmów. Ale odtąd ludzie będą tu stale, czuli, że żołnierze są gdzieć blisko, że gotowi są w każdej chwili, na pierwsze wezwanie przyjść ze swego zdyscyplinowanego świata ludziom na pomoc. 354 22 Gdyby tylko w te pogodne barwy dnia nie wplatała się żałobna wstęga... Wszędzie i we wszystkim odczuwała ekipa tę nieobecność... Wszyscy widzieli Sergiusza jak żywego w ostatnim zrywie natchnienia, w chwili, kiedy przemokły i rozpromieniony wpadł do szkoły, żeby czym prędzej założyć nowy film do aparatu i zabrać zapasową taśmę.,Widzą jego ręce, sprawne i silne. I jego ulubioną kamerę, która gdzieś teraz leży zamulona i zamurowana przez potop w szarych glebach ujścia... Wraz z ostatnimi, może bezcennymi zdjęciami. Most się zawalił i zatonął, jak toną podczas sztormu okręty. Wraz z człowiekiem, który do ostatniej chwili kręcił i razem z- mostem pogrążył się w szalejącym żywiole wodnym. Tak zginął ten niestrudzony poszukiwacz i łowca rzeczy nieuchwytnych. Pozostawił ekipie po sobie tylko coś w rodzaju legendy. Model człowieka, co daje z siebie wszystko — „Królestwo za śmigłowiec!" I swoje twórcze zapamiętanie. — Mimo wszystko zwyciężył — mówi Jaguar Jagu-arowicz i pogrąża się w głębokiej zadumie. Sergiusz jakby wyrósł w oczach kolegów- Był rzeczywiście operatorem dalekim od drętwoty i szablonu. Jego ujęcia były pełne ekspresji, śmiałe, ostre, wyraźnie nacechowane indywidualnością. Był w nich jego temperament, nerwowa potrzeba pracy, jego nienasycenie, nawet jego wady... Dawniej wielu nie podobała się w Sergiuszu na przykład owa nabyta w filmie zawodowa bezceremonialność, z jaką mierzył człowieka od stóp do głów i bez ceregieli zaglądał nieznajomemu w oczy, zdając się pytać: „No, do czego jesteś zdolny? Nadajesz się bodaj trochę do filmu"? Ale teraz nawet 355 ten jego sposób bycia oceniano inaczej: mimo wszystko wspaniały był z niego chłop, oddany całą duszą sztuce!... Zasmuceni stratą koledzy przypominali, jak pewien facet przemawiając na zebraniu w wytwórni dopiekł raz Sergiuszowi: „Masz przecież manię sprawiedliwości!..." Co powie ten facet dzisiaj? Niebawem wyruszyła specjalna wyprawa poszukiwawcza — zamierzano popłynąć rzeką w dół, do samego jej ujścia. Pojechali w trójkę—¦ Kołosowski, Jarosława i Jaguar Jaguarowicz... Może znajdą jakieś ślady, może. gdzieś wypłynął, utknął w szuwarach... Rzeka, największa ze wszystkich tutejszych, prarze-ka, międzynarodowy szlak śródlądowy, tam u źródeł spowita w mgły i wystrojona w neony oświetlonych wieczorami wystaw, skuta mostami i betonem nabrzeży, tutaj rozlewa się. szeroko, swobodnie i płynie wezbrana powodzią światła... Sergiusz marzył o nowych filmach, jeden z nich chciał poświęcić Światłu... „Czyż to nie cud — światło jest i falą, i drganiem, i cząstką materii, światło i niszczy, i tworzy! Bodaj sam tylko poemat fotosyntezy!... Może rzeczywiście przebiega tu gdzieś granica przejścia pierwiastka materialnego w duchowy, idealny?'" — zdawał się rozbrzmiewać jego pełen przejęcia głos. Płynęli myśląc o nim. Wydawał się im teraz jeszcze bardziej wartościowym człowiekiem niż za życia. Młoda,'żywa była jego mądrość. I tyle ofiarności. Jaguar Jaguarowicz jest niemal pewien, że kręcąc na wyspach, w nocnym plenerze, a zwłaszcza podczas akcji ratowniczej Sergiusz stworzył rzeczywiście genialne ujęcia... Byle tylko taśma nie okazała się prześwietlona, bo przecież wszystko robiono podczas cyklonu w takim rozgardiaszu... Bo niedawno przytrafiło się znajomym operatorom, że kręcili trzy dni i noce i w ciągu sekundy wszystko 356 się zmarnowało... Prześwietlili taśmę... Ze światła powstała i światło ją zgubiło... Jauguar Jaguarowicz z żalem kiwa głową. Wyobraża sobie czyjąś prześwietloną taśmę, która zmętniała, zrobiła się szara i bezbarwna jak ślepe wody, kotłujące się w żywiołowym zrywie. . __Podobno w przyszłości film zostanie zastąpiony przez kryształ — snuje dalej swoją myśl Jaguar Jaguarowicz siedząc na rufie białego kutra, który unosi ich z prądem. — Na jakimś krysztale wyciśnięty zostanie kod całego filmu, wyobrażacie to sobie? Nie będzie się już obawiał prześwietlenia. Potrzebne do filmów kryształy będą specjalnie wytwarzane... — Och, mój, mój—westchnęła Jarosława. Wciąż jest teraz zamyślona. Może wspomina, jak podczas ostatniego z nią spotkania Sergiusz pocałował ją w rękę... — Ciekawe, dlaczego tak lubił starą muzykę? To dziecię lasów, wychowane na partyzanckim garnuszku, zdziczały malec cudem przez kogoś wyrwany z koszmarów poleskich Lidie... Że też obudziła się w nim taka pogodna miłość do muzyki Bortnianskiego, Wedla, Bacha? „Może wchłaniał to uczucie wraz z szumem lasów partyzanckich! — myśli Kołosowski. — Bo to rzeczywiście dziwne: wśród młodzieży, wśród tych nerwowych dzieci naszej nerwowej, szalonej epoki —- nagle tyle zainteresowania do starej muzyki... A może muzyka ta pociąga właśnie swoją jasnością, harmonią, nawet surowym ascetyzmem uczuć? Może dzisiejszy człowiek ogłuszony kakofoniami i chaosem pop-artu szuka właśnie klasycznej doskonałości, jakichś utraconych współbrzmień?... Chce wiedzieć, jaki był dawniej, jak czuł i myślał... Kształtując się wewnętrznie sięga po, doświadczenie także tam, w daleką przeszłość..." 357 Rzeka rozlewa się coraz szerzej, nasłoneczniona i pełnowodna. — Trzeba się znać na takim naturalnym oświetleniu — mówi Jaguar Jaguarowicz. — On się znał. Zakładał do kamery nie film, tylko nerw. — I mimo wszystko wciąż byj ź siebie niezadowolony — dodała Jarosława. — Powiedział raz, że operatorzy nie umieją jeszcze dzisiaj odtworzyć w całej pełni piękna naturalnego oświetlenia... Marzył o nowoczesnym sprzęcie, który by pozwolił w całym bogactwie, bez strat pokazać na ekranie naturalną grę świateł, dostrzeganą już przez mis-trzów włoskiego Odrodzenia... . ' Kołosowskiemu przypomniał się nagle ów mały chło-" pak na tamtym brzegu z refleksem sztormu na twarzy, odblaskiem jego wirującej jasności... Skąd się brało to światło? Z jakiej bieli? Od jakiego południka napływało wraz z wałem przeboju i stalą bałwanów niosąc rozpryski burz i świetlną kurzawę słońca? Młodym sfinksem w pulowerze nazwał Sergiusz chłopczyka, starał się odgadnąć tajemnicę owego dziecięcego uśmiechu, co narodził się jak promyk nad wzburzonym morzem... „O czym myślisz, Sergiuszu?" „Myślę wciąż o owej wiecznej harmonii; tylko nie wiem, czy nastanie już wkrótce, skóro dotychczas, w ciągu wieków całych, nie było jej..." Coraz szersza jest roztocz wodna, coraz więcej światła. Próbowano odtworzyć światło w muzycznych partyturach. Niewątpliwie zostało w nim zawarte coś o wielkiej wadze, może nawet o wyjątkowej doniosłości. Nic dziwnego, że tajemnica ta zainteresowała tylu artystów, nie dawała spokoju1 także Sergiuszowi... Nie zginął Sergiusz, nie! Tacy ludzie nie giną. Bo czy warto żyć, żeby stać się żwirem, szarym mułem na polach historii... Człowiek, jeżeli był człowiekiem, staje 358 się cząstką powszechnego światła! W oceanie życia jest także światło, światło Sergiusza. I Prysji! I Szamila! I Reszetniaka... Wody ujścia! Szuwary i ptaki... Kołosowski przypomniał sobie, jak kilka lat temu kręcił tu z Sergiuszem film dokumentalny — fotografowali ptaki... Nocowali w chatce myśliwego wśród bezkresu szuwarów, a z rana obudził ich łabędzi klekot, nieporównany, upajający jak wiosna, jak miłość... „Nieziemski widok — powiedział wtedy Sergiusz. — Zorza poranna jak flaming... Głosy białoskrzydłych syren nad szuwarami... Tak rozkoszować się życiem umieli chyba tylko greccy bogo** wie..." Szukali Sergiusza nad całym ujściem, badali brzegi i łachy..; Znajdowali całe góry stwardniałych bucicz-ków i trampków dziecięcych, które przyniosła tu powódź widocznie z fabryki obuwia. Wychodziły znowu na świat boży spod szuwarów, spod niskich, przetkanych korzeniami brzegów. Sergiusza nigdzie nie było. Ale jak wiele tu światła! Oczy ślepły od migotania nieba i wody. Góruje nad wszystkim oliwkowosrebrzy-sty, typowo południowy koloryt. Zda się, kolor starożytności, barwa wieczności. Ani jednego śmigłowca w powietrzu, od czasu do czasu tylko ptak przeleci nad wierzbami, nad szuwarami — sunącą bez pośpiechu białą plamką. Niebo ujścia, niebo Owidiusza... Jaki spokój i przepych w naturze, która jeszcze niedawno raziła czarnym zrywem cyklonu... Jaśnieje półkula nieba, darzy światłem wszystkie te wody, wierzby, szuwary, te zaś, równie hojne, oddają swoje światło niebu. Światło to przenika wszędzie i pewnie tylko ono nigdy nie stanie się nicością. Siłę twórczą, siłę słońca i nieśmiertelnych czynów człowieka — czyż zdołają ją zabić cyklony? Wszystko wypełnia rozedrganie blasków, wszystko 359 się" zlało i połączyło w żywiole słońca, w harmonii życia. Stój, kutrze! Jakie szuwary! Jak się mienią w świetle za każdym podmuchem wietrzyka... Ile wyrazu plastycznego jest w tym kołyszącym się źdźble i roz-chybotanym, rytmicznie grającym świetle na nim! Odbijając się w migotliwym ekranie wody trzcina chwieje się, żyje, niedosłyszałnie gawędzi z wodą, wiatrem, słońcem, a może z nim, z ich druhem... Ujmij, utrwal ten jej ruch i jasność wody, srebrzystość wierzb, ich epickie zadumanie... Sfotografuj i zachowaj wielkie dzieło przyrody! Ale dla kogo? Po co? Dla kogo będzie to miało wartość? Czy "objawi się komuś z tych, co po nas będą, ten majestatyczny spokój ujścia rzecznego, czy ożyje ta rozedrgana trzcina -jak wers heksametro-wy, jak odprysk piękna, jak konieczność? — Tołstoj gdzieś powiedział, że ludzie są jak rzeki — odezwała się zadumana Jarosława. — Wprost jakby o Sergiuszu... Kołosowski siedział mrużąc oczy przed nadmiarem światła. „Ta rzeka jest też jak człowiek: osiągnęła swój szczyt, wybuchła lawiną światła i to właśnie teraz, kiedy wszystko wchłonęła, kiedy opromieniona mądrością dopełni uspokojona swego biegu w bezbrzeżu ujścia... stanie się już Oceanem..." Rzeka jest teraz zupełnie inna. To, co niedawno dziko huczało^ łamało i miażdżyło, ustąpiło miejsca innej obfitości wód, takiej, która nie niszczy. Płynie rzeka wypełniona po brzegi światłem. Rozgarnęła szuwary, rozlała się swobodnie, odbija przestwór i jasność nieba, porozumiewa się ze wszystkim, co żyje, swoim niemym językiem... Wpadam tu do oceanu światowego. Żegnam się z szuwarami, które niczym papirusy egipskie chłoną szczodrość światła... Żegnam się z wieżą graniczną, wznoszącą się wśród trzcin, gdzie 360 młody żołnierz z lornetą przy oczach czuwa nad olśniewającą ciszą... Czuwa nad dniem skąpanym w zalewie światła, nad ułudnym zadumaniem wierzb i ptakiem, co przez nikogo nie kontrolowany przelatuje nad wszystkimi znakami granicznymi... Idę, znikam ze swoimi słodkimi wodami w Oceanie Światowym. Pochłania mnie, jedną z mnóstwa rzek, żeby upodobnić do siebie, zatracić w swoich bezkresnych błękitach. Ale czy znikam rzeczywiście bez śladu? Czy nie wpłynę bodaj w nieznacznym stopniu na skład jego własnych wód, na zawartość soli, na poziom brzegów, na sam charakter Oceanu? Ja, rzeka z równin i gór, jeszcze długo będę płynąć także tam, w morzu, i daleko widać będzie wśród morskiego błękitu nurt burej wody rzecznej; nawet tam jeszcze długo zachowywać będę swoją rzeczną naturę — i słodkowodność źródeł, i gliniastą barwę gruntów z gór i dolin, i głębinowy rytm życia... Woda wśród wód — już to samo jest niezwykłe; i ma swoją wagę sam akt wpadania, to odwieczne łączenie się ujścia rzeki z oceanem. Świeci się świat. Wszędzie roztocz, cicha, srebrzysta, bezkresna. I powódź nie jest już tu powodzią. I nie ma tu już nieba, są tylko niebiosa. \ SPIS TREŚCI [ str. Część Część pierwsza druga 5 . ¦ „ 174 Tytuł oryginału ukraińskiego UHKJIOH Kartą tytułową 1 okładkę projektował JERZY KOSTKA Redaktor ANNA Ł A Z UK A-SIK OH SK A Korekta KRYSTYNA AUGUSTYN EK ELŻBIETA PIELACH WYDAWNICTWO LUBELSKIE Wydanie 1. Nakład 10 000 + 270 egz. Ark. wyd. 17,3 Ark. druk. 22,75. Papier druk. sat. kl. V, 80 g, 82X104 cm. Oddano do składania 17 kwietnia 1975 r. Druk ukończono w styczniu 1976 r. Cena zł 49.— Druk: Rzeszowskie Zakłady Graficzne, Rzeszów ul. Marchlewskiego 19. Zam. nr 1333/75 F-5-190