Piers Anthony Rok i prawne komplikacje (Roc and a Hard Place) Xanth - 19 Przełożyła Lucyna Targosz Data wydania oryginalnego - 1995 Data wydania polskiego - 2004 Rozdział 1 Problem To był ładny zamek z wysokimi wieżyczkami, solidnymi murami, głęboką fosą i wysoko ulokowanym gabinetem, którego panoramiczne okno wychodziło na pobliską kolonię nimf. Wokół muru rosły petardowce, pomocne w porannym rozpalaniu ognia, a i same petardki nieźle smakowały. W zamkowym sadzie rosły drzewa rodzące najprzeróżniejsze przepyszne ciastka i paszteciki. Pani domu była dokładnie tak piękna, oddana i przychylnie usposobiona, jak pragnął jej mąż. Człowiek nie mógłby więcej sobie życzyć. Z wyjątkiem jednego lub dwóch drobiazgów. - Gdzie twoja gorsza połowa? - mruknął Veleno, rozglądając się z niepokojem. - Nie trap się - odparła z uśmiechem demonica Metria, a jej skąpe odzienie się ulotniło. - Wysłałam Mentię do demona Grossclouta w pewnej naszej sprawie. - Pewnej sprawie? Udała, że nie dosłyszała. - Grossclout to taki uparty i zawzięty typek, że wyduszenie z niego jakiejkolwiek odpowiedzi może jej zabrać wiele dni. - Co za ulga! - odparł Veleno, nie kryjąc zadowolenia. - Nie to, ze chciałbym źle o niej mówić, ale... - Ale Mentia jest lekko szurnięta - dokończyła Metria. - A ty się ożeniłeś za mną, a nie z moją gorszą połową. Nie możemy się jej pozbyć, po tym jak się ode mnie oddzieliła, zbrzydzona moją aniołkowatościa, w jaką popadłam, kiedy dostałam połowę twojej duszy. Jest tą moją połową, bezduszną połową, której nie lubisz, bo stara się uprzykrzyć ci życie. - U... co? - Poplątać, pokiełbasić, zakałapućkać... Pocałował ją. - Pojmę to, jak się skupię. Kujmy żelazo, póki gorące. Zdumiała się. - Żelazo? A zdawało mi się, że masz na myśli coś innego. W strategicznym miejscu pojawiła się kusząca osłonka. - Uwielbiam, kiedy się ze mną droczysz - oznajmił, biorąc ją na ręce i niosąc do sypialni. Przybrała postać nimfy. - Oooooo! - pisnęła słabo, wierzgając niczym nimfa wspaniałymi obnażonymi nogami. - I cóż mam robić?! - Masz mnie uczynić nieprzytomnie szczęśliwym, ty ponętna istoto. Wciągnęła powietrze, uwypuklając to, co wcale uwypuklenia nie potrzebowało. - O, jakże mam umknąć przed tym okrutnym losem? - Zawodząc słodko, całowała go w oko, ucho, nos i szyję. Upadli razem na łoże w plątaninie kończyn, twarzy, pocałunków i Bóg wie czego jeszcze. - Jesteś najlepszym, co mi się przytrafiło - westchnął bardzo zajęty Veleno. - Jesteś najcudowniejszym, najpiękniejszym, najmilszym, najbardziej ekscytującym i najfantastyczniejszym stworzeniem w całym Xanth! - Obrażasz mnie takimi skąpymi pochwałami - mruknęła i objęła go z takim żarem, że każda próba opisu byłaby niecenzuralna. Do komnaty wsunęła się druga demonica. - Ach, to tutaj jesteś, Metrio! - wykrzyknęła. - Nie dziwota, że nie mogłam cię znaleźć. Przyniosłam ci to, czego najbardziej potrzebujesz. Veleno zesztywniał (lecz niestety nie tak, jak pragnął). - O nie! Metria podniosła wzrok znad tego, co ją właśnie pasjonowało. - W najmniej odpowiednim momencie, ma się rozumieć. Może potem, moja gorsza połowo? Tak się składa, że właśnie jestem zajęta. Mentia przyjrzała się dokładniej. - Tak? A co robisz? - Czynię mego męża nieprzytomnie szczęśliwym, rzecz jasna, tak jak tylko demonica potrafi. - Kiedy się jej złośliwie nie przeszkadza - burknął Veleno. Mentia znów się bacznie przyjrzała. - Przepraszam. Myślałam, że na twarzy tego-jak-mu-tam widzę grymas bólu. Jesteś pewna, lepsza połowo, że robisz, co trzeba? - Jasne, że jestem pewna! - odparła z oburzeniem Metria. - Ani razu się nie skarżył w trakcie tych siedmiuset pięćdziesięciu razy w ubiegłym roku! - Tak? No a ten jęk, który przed chwilką wydał? - Bo wtedy TY się pojawiłaś! - Cóż, skoro tak na to patrzysz, to zaraz sobie pójdę z tym, co ci przyniosłam, i już nigdy przenigdy nie wrócę! - Oooo nie! - krzyknęła zaniepokojona Metria. - Jest mi to potrzebne! Jej mąż, nieco speszony ową chwilą przerwy, dorzucił swoje trzy grosze: - Co ci potrzebne? - Mniejsza o to - odrzekła Metria. - To zagmatwana sprawa. - Jaka sprawa? - Ciemna, mroczna, zawiła, skomplikowana... - Osobista? - Niech będzie - zgodziła się z rozdrażnieniem. - A cóż to chcesz zataić przed swoim mężem? - zapytał z lekka płaczliwym tonem. - Tak, cóż to tak podejrzliwie ukrywasz przed swoim ufnym małżonkiem? - zawtórowała niczym echo Mentia. - Może porozmawiamy o tym kiedy indziej? - spytała zirytowana Metria. - Jasne, kochanieńka - zgodziła się Mentia. - Wpadnę w przyszłym stuleciu. Zaczęła znikać. - Nie! Poczekaj! - wrzasnęła Metria. - W końcu możemy pogadać i teraz! - Jak milutko - oznajmiła Mentia, a w jej uśmiechu była nie tylko życzliwość. - Ale może byś nas najpierw sobie przedstawiła? - A po co? Od tego szaleństwa z gargulcem on dobrze wie, jaką jesteś intrygantką. - Taaak, ale mógł zapomnieć. W końcu nie było mnie całą godzinę. - Aż tak długo? - zapytał z rezygnacją Veleno. Metria zacisnęła zęby. Nie ma nic gorszego niż połówka demonicy! Ale wiedziała, że jej gorsza połowa nie odpuści, dopóki jej nie dopiecze. - Veleno, przedstawiam ci demonicę Mentię, moją bezduszną gorszą połowę, która jest taka, jak ja byłam, zanim dostałam połowę duszy, tyle tylko, że nie ma kłopotów z głosowaniem. - Z czym??? - Z idiomami, językiem, mową, wysławianiem się, zwrotami, wypowiadaniem się, artykulacją... - Słowami? - Niech będzie. Za to jest trochę szurnięta. - Tak, to mój talent - przyznała dumnie Mentia. - A to, Mentio, jest mój mąż, Veleno, który przedtem był nimfomanem, ale nie tknął nimfy, od kiedy za niego wyszłam i zabrałam mu pół duszy. - Tak, ale czyż nie gapi się na nimfy przez okno z błyskiem w... - Miło mi cię poznać - warknął Veleno. Uwolnił rękę i podał jej. Mogłabyś teraz zniknąć? - Jestem oczarowana - rzekła Mentia, zamieniając jedną dłoń w parę szczypiec. - Ixnay - szepnęła ostrzegawczo Metria. - W tym zamku śmiertelnikom nic się nie może stać. - Ooooch, racja - przyznała z rozczarowaniem Mentia; szczypce znów się stały dłonią, która potrząsnęła ręką Veleno. - To był jeden z warunków powrotu. A teraz, kiedy twój mąż śmiertelnik i ja zostaliśmy sobie przedstawieni, dam ci to, Metrio, czego najbardziej potrzebujesz. Nareszcie! Ale Metria dalej się krępowała. - Veleno, skarbie, nie zdrzemnąłbyś się na chwilkę? - zapytała słodziutko, zasłaniając mu oczy dłonią. - Czym jest to, czego pragniesz, a czego ci nie dałem? - spytał zachmurzony, - Jestem pewna, że jego naprawdę interesuje ta ogromnie ważna tajemna sprawa - rzekła Mentia i usiadła na skraju łoża w taki sposób, że udem dotykała Veleno. - No dobrze - przystała Metria (naprawdę wkurzona). - Nie przejmuj się, kochanieńka, wytłumaczę to szalenie jasno oznajmiła Mentia. - Przyniosłam informację, jak masz pokonać swój brak umiejętności, żebyś już nigdy nie była kiepska. - Jaki brak umiejętności? - zapytał Veleno. - Moja żona od ślubu niemal nieustannie czyni mnie szaleńczo szczęśliwym. - I w tym problem - odparła Mentia. - Pomagała ci przyzywać bociana siedemset pięćdziesiąt... - zerknęła - i pół raza w tym roku, i jeszcze częściej w ubiegłym, kiedy na nieszczęście byłam zbyt zajęta, żeby jej towarzyszyć, a przecież bocian nie dostał tej wieści. W tej sprawie najwyraźniej jest kiepska. Veleno dumał i powoli uświadamiał sobie prawdę zawartą w tych słowach. - Nie przyszło mi to do głowy - przyznał. - Byłem zbyt otumaniony szczęściem, żeby myśleć o bocianie. Ale jak mógł nie dostać wieści? - I właśnie tego Metria chciała się dowiedzieć - wyjaśniła Mentia. - Co z nią jest nie tak, że poniosła taką klapę w tak wielu próbach? Czemu z niej taka ofiara losu? Zwłaszcza że ja tak łatwo mogłabym... - Nuh-uh! - rzekli jednym głosem Metria i Veleno. - No i wysłała mnie po radę do najinteligentniejszej istoty, jaką zna, do demona Grossclouta - ciągnęła spokojnie Mentia - a on natychmiast kazał mi zanieść jej tę ważną poradę. Jasne, że ani sekundy nie zwlekałam z wypełnieniem jego polecenia. Jej niewydolność jest zbyt poważną sprawą, by sobie pozwalać na zwłokę. - Stokrotne dzięki, Gorsza - parsknęła Metria. - Nie ma za co, Lepsza. Wiedziałam, że bez zwłoki zechcesz się zająć tym swoim blamażem. - Postać Mentii rozmyła się i przybrała kształt olbrzymiej cytryny, a potem pieczonego indyka. - Jestem zachwycona, że mogłam pomóc. - Jeszcze zbytnio nie pomogłaś - odezwała się ponuro Metria. Co powiedział Grossclout? - Ach, to. Mówi, że powinnaś zapytać Dobrego Maga Humfreya. - Ale Humfrey każe sobie rok służyć za jedną Odpowiedź! - zaprotestowała Metria. - Nie chcę płacić takiej ceny! To dlatego wybrałam Grossclouta. - Grossclout dorzucił kilka słów - dodała Mentia. - Chyba: tępota, kutwa i dobrze jej tak. - To cały Grossclout - przyznała Metria. - Ciągle jeszcze boczy się na mnie za to, że piłowałam sobie paznokcie na tych jego nudnych wykładach z magii na Uniwersytecie Magii. - Tak naprawdę to ja je piłowałam - rzekła Mentia, uśmiechając się z rozrzewnieniem. - Kiedy byłyśmy niepodzielnie złączone jako dwie przeciwstawne „strony” jednej demonicy. To były czasy! Ale uznałam, że lepiej profesorowi o tym nie przypominać - przerwała i zamyśliła się. - Może zdołam sobie przypomnieć jeszcze parę jego słów, jeżeli to takie ważne - zaproponowała. - Dzięki, nie kłopocz się tym - odparła Metria. - Chyba zrozumiałam jego nastawność. - Jego co??? - Postawę, usposobienie, temperament, skłonność, inklinację, tendencję... - Stanowisko? - spytał Veleno. - Niech ci będzie - odparła z rozdrażnieniem Metria. - Ze szczytu jego wyniosłości - przyznała Mentia. - Jeżeli nie trzeba ci wsparcia lub porady co do techniki... - W żadnym razie! - stwierdziła Metria. - Szkoooda. - Mentia się rozwiała. - Chcesz, żeby bocian przyniósł dzidziusia? - zapytał Veleno, kiedy Metria wznowiła działania. - Tak. Bo to właśnie robią pary małżeńskie. Wychowują dzieci. - Ale demonice mają dzieci tylko wtedy, kiedy chcą. - Otóż to. Chcę dzidziusia - odwróciła wzrok. - Pewnie powinnam była ci o tym powiedzieć, więc nie mam ci za złe, że się gniewasz. - Wcale się nie gniewam. - Nie? No ale przecież to by przerwało szaleństwo i nałożyło na ciebie obowiązek wychowania dziecka. - No właśnie! Jak już o tym pomyślałem, to wiem, że chcę mieć rodzinę. Metria wpatrywała się w niego z uwielbieniem i ulgą. - Cudownie! Zadumał się. - Bocian pewnie uznał, że te nasze znaki nie są na poważnie. - Co za ironia losu! Przecież nadaliśmy im tyle mocy! Muszę przyciągnąć ważność bociana! - Co? - Zainteresowanie, czujność, baczenie, skupienie... - Uwagę? - Niech ci będzie. Jak myślisz, co powinnam zrobić? Zastanowił się nad tym. - Uważam, że powinnaś iść do Dobrego Maga i spytać go. - Ale wtedy będę cię musiała zostawić samego na cały rok. - Na pewno wrócisz, gdy tylko będziesz mogła. Pewnie uczyniłabyś mnie w tym roku szaleńczo szczęśliwym ze trzysta lub czterysta razy, ale jakoś to przeżyję. Przecież chcę, żebyś i ty była szczęśliwa. - Mój najdroższy wspaniały mężczyzno! - wykrzyknęła i postarała się urzeczywistnić nieprawdopodobne (czyli uczynić go dwukrotnie bardziej szaleńczo szczęśliwym niż poprzednio). Ale zanim poszła, powłóczyła się wokół zamku, rozważając całą sprawę i naradzając się sama ze sobą (bo jej gorsza połowa postanowiła się z nią zjednoczyć na tę okazję, skoro jej życie znów się miało stać ciekawe). - Czy naprawdę chcę to zrobić? - pytała samą siebie Metria. - A czemu nie? W końcu nie masz tu nic ważnego do roboty. Mentia oddzieliła się od niej, zdegustowana, kiedy Metria wyszła za mąż, dostała połowę duszy i zakochała się (w takiej właśnie kolejności). Gorsza połowa twierdziła, że uczestniczyła w wielkiej przygodzie z gargulcem i pomogła ocalić Xanth przed szaleństwem; ale to z całą pewnością była przesada. Zlała się z nią natychmiast, jak tylko Metria przestała być tak obrzydliwie słodziutka dla swojego męża. - Jeżeli masz połowę duszy, to powinnaś mieć inną nas... inne nastawienie. - Dzięki ci, Demonie X(A/N)th, że nie skaziła mnie ani cząsteczka duszy - rzekła Mentia (ich rozmowa toczyła się w milczeniu, bo to był wewnętrzny dialog; nikt nie mógł go podsłuchać). Wskazała wspólną lewą ręką: - Tam jest piaskowy robal, rozdepcz go. - Nie zrobię tego - odburknęła Metria. - To by nie było w porządku. Ostrożnie podniosła robala wspólną prawą ręką i przyjrzała mu się. Faktycznie był z piasku; gdyby przypiekło go słońce lub obmyła woda, toby się rozsypał w pył albo rozpuścił. Położyła go na suchym, ocienionym miejscu i patrzyła, jak odpełza. - Obrzydliwe - oznajmiła nikomu w szczególności Mentia. - Ale możesz odkupić swoją demoniczną naturę, zgniatając tego czerwcowego robaczka. - Mowy nie ma. Zabij czerwcowego robaczka, a rok straci swój najbardziej romantyczny miesiąc. Mentia wykrzywiła lewą stronę ich twarzy. - To już bym wolała, żebyś miała pół siedzenia, a nie pół duszy. Rozejrzała się dokoła lewym okiem Metrii. - O, widzę, że owocuje wychodnik. - Wchodnik też - dodała Metria. - Veleno je lubi, kiedy tak sobie wchodzi i wychodzi. - A co robi, kiedy jest z tobą sam na sam? - Przeciwieństwo tego, czego chce od ciebie. Ale Mentia nie dała się zbić z tropu. - Oooo, to moje ulubione: pyszne winogrona. - Kwaśne winogrona - przyznała Metria. - W twoim stylu. - I czemu się tu pałętasz, zamiast ruszać do zamku Dobrego Maga? - Bo nie jestem przekonana, czy to dobrze zostawiać męża na połowie racji. - Wszędzie dokoła zamku rośnie potrzebne mu jedzonko. - Na połowie racji szaleństwa. - Och. - Mentia znów się rozejrzała, porządnie zezując w bok lewym okiem. - No to ułatwmy to sobie. Widzisz to drzewo skrzydlatych wariorzechów? Prawe oko zazezowało. - Pewnie. Wariorzechy są prawie tak samo wariackie jak ty. - Jeżeli najpierw odleci prawy wariorzech, to zostajemy. Jeżeli ten lewy, to się kopniemy do Dobrego Maga. - To zbzikowany sposób podejmowania tak ważnej decyzji. - No właśnie. Zgoda? Metria westchnęła. W końcu to równie dobry sposób jak każdy inny. - Zgoda. Przyglądały się, jak oba wariorzechy trzepoczą. Ten po prawej rozpostarł skrzydła. A wtedy ten po lewej nagle wzbił się w powietrze i przeleciał na pobliski bolcowiec. - Jakież to romantyczne - stwierdziła Mentia, rozbawiona tym, co najzuchwalszy bolec zrobił wariorzechowi. - A czemu nie uważasz, że to romantyczne, kiedy Veleno i ja... - Jeden raz to zabawne. Siedemset pięćdziesiąt razy już tylko śmieszne. - Ale nie wtedy, kiedy się jest zakochanym. - Jak to dobrze, że ja się nigdy nie zakocham. No to w drogę. Metria nie mogła się już ociągać, choćby nie wiem co. * * * Zamek Dobrego Maga wyglądał całkiem zwyczajnie. Mury i wieżyczki znajdowały się w obrębie kolistej migotliwej fosy, położonej wewnątrz pierścienia gór. Demonica nie powinna mieć problemów z przebyciem jednego i drugiego. Ale Metria nie mogła się przedostać. Jak tylko spróbowała, odbijała się od niewidocznej przeszkody. - Cholera, zapomniałam! - zaklęła. - Ten stary osioł ma osłonę przed demonami! - I ty to uważasz za przekleństwo? To się nie nadaje nawet dla Stowarzyszenia Młodocianych! Co gorsza, nie mogła się tutaj ani zdematerializować, ani polecieć. Najwyraźniej Dobry Mag przez te ostatnie sto lat usprawnił swój system obronny. - Musimy się przedostać tak jak śmiertelnicy. Metria ruszyła piechotą. Kiedy się znalazła bliżej gór, stwierdziła, że mają one kształt wielkich głów cukru. Na szczęście stok nie był zbyt stromy i mogła się wspinać. Żałowała, że musi brnąć pieszo, zamiast przelecieć nad nimi lub je przeskoczyć, ale nie mogła dopuścić, żeby to ją zatrzymało. Dotarła do szczytu - i nagle straciła grunt pod nogami, zaczęła się niepowstrzymanie ześlizgiwać ku fosie. Po tej stronie góry cukier był sypki, ziarnisty, nie można się było zaprzeć nogami czy uchwycić rękami. Wkrótce wylądowała w fosie. I natychmiast została stąd wykopana. Przeleciała ponad górą i klapnęła na ziemię. Trawa odskoczyła, zanim spadło na nią siedzenie Metrii; to była skoczkotrawa. - To kopy! - zawołała głośno. - Pełno ich w fosie. - Chyba wiem, na co się tu zanosi - oznajmiła Mentia. - Zostawię cię, żebyś sobie sama z tym poradziła. - Oooo, nic z tego! - odparowała Metria. - Ty mnie w to wpuściłaś i teraz mi pomożesz przez to przejść. A poza tym wolę, żebyś nie była przy moim mężu, kiedy mnie tam nie ma. Obiecasz mu raj, dasz piekło, a wina spadnie na mnie. - A niech to! Znowu wszystko na nic. Metria jeszcze raz zaczęła się wdrapywać na górę. Od tej strony cukier był twardy, łatwo się było po nim wspinać. Kiedy się zbliżała do szczytu, zaczęła bardzo ostrożnie stawiać stopy - ale nie zauważyła żadnej linii, która odgraniczała sypkie zbocze. Jak tylko tam stąpnie, znów poleci do fosy z kopami. To na pewno była przeszkoda. A to oznaczało, że nie tylko musi sobie z nią poradzić, lecz i to, że dalej czekają na nią dwie następne. - A to pech! - powiedziała z irytacją. - A to pech! - przedrzeźniała ją jej gorsza połowa. - Ta połowa duszy zupełnie cię odmieniła. - Zmieniła mnie w miłą osobę - odcięła się Metria. - I co w tym złego? - To nie po demoniemu. Założę się, że nawet nie potrafisz powiedzieć kupa. - Oczywiście, że mogę powiedzieć kopa! - Punkt dla mnie. - Skoro jesteś taka demoniczna, to powiedz, jak mamy się przedostać przez ten słodki pasztet? Mentia się zamyśliła. - Góra jest słodziutka, ale fosa na pewno nie. Uwielbia kopać, wierzgać. - No i daje kopa w tyłek. Taka już jej natura. Powiedz mi coś, czego jeszcze nie wiem. - Metria rozmasowała skopane siedzenie; gdyby nie była demonicą, to już by się jej dawało we znaki. - Może jak ją posłodzimy, to nas nie poczęstuje kopem. - Posłodzić ją? Ale jak... - Metria załapała. - No to do dzieła. Zmieniła dłonie w łopatki i zaczęła zgarniać cukier w dół stoku. Raz-dwa udało się jej obruszyć lawinę. Cukier zsuwał się wspaniale i wpadał do fosy. Kiedy już wpuściła do wody tyle góry, ile zdołała, przekonała się, że może spokojnie zejść bez ześlizgiwania się. Złagodziła stok. Zeszła i stanęła na brzegu fosy, która teraz wyglądała na grząską. Zanurzyła w fosie palec, a potem upuściła na język kroplę gęstego wodnego roztworu. Zaszczypało ledwie odrobinkę. No pewnie, przecież odebrała fosie sporo kopa. Ale teraz fosę wypełniało przeraźliwie słodkie błocko. Wystarczyło, że musnęła je stopą, a już miała uczucie, jakby się przejadła lub przepiła. Demony nie jedzą ani nie piją, więc wiedziała, że to dalszy ciąg magii. Paskudnie by się czuła, gdyby przebrnęła przez to wszystko, i to nawet gdyby nie dostała kopa. Ruszyła skrajem fosy i w końcu doszła do opuszczonego zwodzonego mostu. Przedtem nie mogła się dostać do mostu, bo stromy stok wrzucił ją do fosy tam, gdzie mu się spodobało - ale teraz już nie mógł jej przeszkodzić. Pokonała pierwszą przeszkodę. - To się robi nudne - oznajmiła Mentia. - Utnę sobie drzemkę. Ty się zajmiesz drugą przeszkodą, a ja trzecią, dobrze? - Dobrze - przystała Metria (nie troszczyła się o swoją gorszą połowę, dopóki wiedziała, gdzie ona jest). Postawiła stopę na deskach - i coś przed nią zafurkotało, blokując jej drogę. Wyglądało to jak dwie kropki, niczym w nie dokończonym wielokropku, z tym, że były w pionie, a nie w poziomie. - A kimże ty u kielicha jesteś? - zapytała. - Nie rozumiem - zjeżył się układ kropek. - Wiśnia, szklanka, kubek, kufelek... - Spróbuj jeszcze raz. Żadne z tych słów nie ma sensu - rzekły gniewnie kropki. - Przekleństwo, potępienie, zatracenie, piekło, piekielnik, lichwa, lichota... - Niech zgadnę: licho? - Niech ci będzie - powiedziała z gniewem. - I tobie się wydaje, że jesteś zirytowana? - zapytały kropki. W porównaniu ze mną jesteś słodziutka: jestem rozeźlony jak nikt! Przyjrzała się kropkom. - A czym ty właściwie jesteś, BB-móżdżku? - Jestem gniewnym znakiem przestankowym: podrażnionym dwukropkiem, jako też i podrażnioną okrężnicą - odparły kropki. I sprawię, że się tu zatrzymasz, zanim pójdziesz dalej. - Jak długo zatrzymasz? - Jak długo będzie trzeba. - Będzie trzeba na co? Żeby odpocząć? - Już myślałem, że nigdy nie zapytasz: jak długo będzie trzeba, żebyś dała za wygraną i sobie poszła. - Już wiem! Jesteś drugą przeszkodą! - Za dużo tych przeszkód jak dla ciebie, daj sobie spokój. Metria spróbowała ominąć wstrętną okrężnicę, ale stwór usiłował zepchnąć ją do fosy. Chciała go przeskoczyć (bo nadal nie mogła latać), lecz uniósł się, żeby jej przeszkodzić; kropki dziko i gniewnie połyskiwały. Chciała się pod nim przeczołgać, ale opadł w dół i wydał taki dźwięk, że się wolała cofnąć. Nie było wiadomo, co stwór gotów zrobić. Chciała się przepchnąć, ale zrobił się spastyczny i musiała zrezygnować. - Jak mam cię ominąć? - zapytała rozdrażniona. - Albo odejdź, albo spraw mi ulgę. Innego wyboru nie masz. - Ulgę? - spytała tępo. - Na mój zespół, w końcu nie jestem podrażniony z własnej woli. - Ale jak mam ci ulżyć? - Sama powinnaś na to wpaść. Zastanów się, piekielna istoto. - Co mam zrobić? - Pomyśl, rusz głową, rusz konceptem, podumaj. Sama na to wpadnij, demonico. Metria dumała, myślała, zastanawiała się, namyślała, ruszała konceptem, choć to ostatnie ją trochę zemdliło. Nic to nie dało. - To dla mnie edema - wyznała. - Wyrażaj się jasno, demonico. Co to jest dla ciebie? - Łamigłówka, zagadka, zgadywanka, tajemnica, misterium, problem, niejasność... - Dla mnie to brzmiało zupełnie inaczej. Spróbuj jeszcze raz. - A jak to brzmiało dla ciebie? - Energia, egzema, edam. Starczy tych bzdur. - Enema? - spytała słodziutko. - Niech ci będzie. To i tak nie ma znaczenia. - Wtem okrężnica rozważyła to ponownie, kropki zawibrowały. - Enema: może to jest właściwe rozwiązanie! Oddaliła się w ustronne miejsce, żeby sobie ulżyć. Metria szybko przeszła przez most. Pokonała drugą przeszkodę. - Twoja kolej, Gorsza - oznajmiła swojej gorszej połowie. - Dobrze, że ci nie wpadło na myśl słowo „enigma”. Słodkich snów, Lepsza. - Demony nie śnią. - Starałam się być dowcipna. - Jaka? - Wesoła, komiczna, zabawna... - I ja byłam zabawna, ty głupia! - warknęła Metria i wycofała się ze sceny. Mentia zeszła z mostu i natknęła się na stertę kostek. - Czym jesteście? - A już się bałyśmy, że nie zapytasz - odparły. - Jesteśmy klockami. Przesunęły się, tworząc wokół niej kwadrat. Potem część z nich wdrapała się na pierwszy rządek, a następne na drugi. - Co robicie? - spytała Mentia, speszona ich postępowaniem. - Przecież jesteśmy klockami do budowania. Budujemy dla ciebie budowlę. - Ale ja nie chcę żadnej budowli. Tylko tędy przechodzę. - Tak ci się tylko wydaje! - odparły chórem, układając się w warstwę ponad jej głową; zaczęły tworzyć kopułę. - Wstrzymajcie się! - zaprotestowała, - Zaczekajcie! - Budowa na nikogo nie czeka, tępoto! - Kogo tak nazywacie? - spytała z oburzeniem. - Jestem bystra, a nie tępa, mam lotny umysł. - Jej głowa rozmyła się w mgiełkę. Ale klocki milczały. Zamknęły ją w budowli. Uświadomiła sobie poniewczasie, że była to trzecia przeszkoda. Najpierw fosa pełna kopów, potem podrażniona okrężnica, a teraz te klocki do budowania. Musiała się wydostać z tego zamkniętego pomieszczenia. Naparła na ścianę, ale ta była solidna; klocki mocno się spoiły. Zbadała podłoże - lita skała. W normalnych warunkach coś takiego by nie przeszkodziło żadnemu demonowi, ale czar otaczający zamek sprawił, że się upodobniła (fuj!) do śmiertelnika. Stwierdziła, że nie ma zbytniego doświadczenia w radzeniu sobie z czysto materialnymi rzeczami. Ale pamięć o tym, że rok temu zachowała zdrowe zmysły w Obszarze Szaleństwa, dała jej poczucie, że i z tym problemem sobie poradzi. Bacznie się rozejrzała po pomieszczeniu. Przez szpary pomiędzy klockami przedostawały się smugi światła, więc nie było całkiem ciemno. Spróbowała się wydostać przez taką szparę, ale teraz straciła i tę umiejętność. To było wkurzające. - Ciekawam, co by zrobił Gary Gargulec? - zapytała samą siebie. - Był solidną, krzepką, kamienną istotą, na czas swojej przygody zmienioną w słabego pulchnego faceta, więc on dopiero miał problem. - Może byś tak przestała paplać, bo chcę odpocząć? - zapytała z rozdrażnieniem Metria. Mentia - jak przedtem Metria - dumała, zastanawiała się, rozważała, namyślała i w końcu przyszło jej do głowy, że może powinna myśleć inaczej. Wiedziała, że zawsze jest jakiś sposób na poradzenie sobie z przeszkodą i że zwykle wymaga to nie tyle siły, ile pomysłowości. Czyli powinna się posłużyć nie ciałem, lecz umysłem. Ale przecież właśnie to starała się czynić, bez większego efektu. I po cóż bez końca myśleć, skoro dochodzi się jedynie do wniosku, żeby pomyśleć jeszcze trochę? Jeszcze więcej? - Nie więcej, lecz inaczej - napomniała się. Znów się przyjrzała pomieszczeniu. Pchnęła przedtem jeden klocek i był twardy, solidnie siedział - ale może trafią się jakieś luźne. Mogłaby je wypchnąć i wyczołgać się przez dziurę. Pchnęła klocek blisko podstawy. Twardo siedział. Spróbowała z następnym. Jeszcze mocniej osadzony. - Kicham na ciebie! - oznajmiła, ale się nie speszył. Próbowała dalej, ale wszystkie dolne klocki mocno siedziały. Najwidoczniej nie w tym rzecz. Była tu zamknięta, i to na dobre. Usiadła, oparła się o ścianę i zapatrzyła na drobinki kurzu tańczące w smugach światła. Wyglądało na to, że unosi je jakiś prąd. Gdzie je niosło? Skoncentrowała się, tworząc duże mocne oko i prześledziła ich przepływ w strudze światła. Ale to był zmarnowany wysiłek, bo nigdzie nie płynęły. Po prostu docierały do ściany i wolniutko opadały ku podłodze. Wtem wpadła na lepszy pomysł. Rzecz nie w tym, gdzie drobinki kurzu dążyły, ale skąd się pojawiały! Skąd się brał ten słaby ciąg? Prześledziła to w odwrotnym kierunku i stwierdziła, że powietrze napływa od jednego z klocków kopuły. Jakże to możliwe? Dotknęła klocka dłonią - palce przeszły przezeń bez żadnego oporu. To była iluzja! Zbyt szybko zrezygnowała - gdyby naparła dłonią na wszystkie klocki, to już dawno by się o tym przekonała. To była droga wyjścia. Wsunęła w otwór obie ręce, podciągnęła się w górę. Chwila i znalazła się poza budowlą. Wydostała się na zewnątrz i sturlała na ziemię. Pokonała trzecią przeszkodę! - Witaj, De Mentio - odezwał się jakiś głos. Zaskoczona Mentia podniosła się na nogi. Stała przed nią jakaś miła młoda kobieta. - Znam cię? - No chyba. Rok temu sprowadziłaś tu Gary’ego Gargulca. Jestem Wira, synowa Humfreya. - Ale ja przecież w ogóle nie wchodziłam do zamku - zapewniała Mentia. - Jak mogłaś mnie widzieć? Wira się roześmiała. - Jasne, że nie własnymi oczami. Ale Gary Gargulec dobrze o tobie mówił. Mentia poczuła, że traci grunt pod nogami. - Metrio! Zbudź się! Jesteśmy w zamku! Metria dołączyła do niej. - Zupełnie jak za starych czasowników - oznajmiła, rozglądając się wokół. - Jak za starych...? - Wieków, eonów, epok, er, stuleci... - Czasów? - Niech ci będzie. Wkrótce minie dziewięćdziesiąt lat od chwili, kiedy udało mi się tu wśliznąć. - Witaj, De Metrio - odezwała się Wira. Obie podskoczyły. - Skąd mnie znasz? - spytała Metria. - Tatko Humfrey zapowiedział, że nadchodzisz razem z twoją drugą połową. Zaprowadzę was do zamku. - To dziewczę jest niesamowite - mruknęła Metria. - Musiała w sobie rozwinąć jakieś dodatkowe zmysły - przyznała Mentia. - To prawda - przyświadczyła Wira. Obie połowy zakończyły dialog i ruszyły za dziewczyną do zamku. Spotkały tam kobietę w nieokreślonym wieku. - Matko MareAnn, oto demonice Metria i Mentia - oznajmiła Wira. - Matka MareAnn? - spytała bezgłośnie jedna z nich. - Jestem piątą i pół małżonką Humfreya - wyjaśniła kobieta. W tym miesiącu moja kolej na przebywanie z nim. Byłam jego pierwszą miłością i ostatnią żoną, ale to zagmatwana historia, która na pewno cię nie zainteresuje. Mój mąż teraz cię przyjmie. Wiro, zaprowadź ją do jego pracowni. Może połowa żony to jak połowa duszy - dość, żeby wykonać całą robotę. - Tędy, proszę - wskazała drogę Wira. Bez wahania zaczęła wchodzić po wąskich, krętych schodkach; najwyraźniej dobrze się tu orientowała. Pracownia była ciemnawym pokoikiem, pełnym ksiąg i fiolek. - Ani trochę się tu nie zmieniło przez te dziewięćdziesiąt lat stwierdziła Metria. - No pewnie, że nie, demonico - burknął Humfrey. - Ty się też nie zmieniłaś, wyjąwszy to świeżej daty rozdwojenie osobowości. - Miło cię znowu widzieć, Magu - powiedziała Metria. - Ani o dzień się nie zestarzałeś. Wiedziała, rzecz jasna, że on ma eliksir ze Źródła Młodości, który popija, żeby zbytnio nie przekroczyć setki. - Starczy tych grzeczności. Zadaj swoje Pytanie. - Jak mam skłonić bociana, żeby poważnie potraktował moje wezwania? - To się wyjaśni, jak wypełnisz swoją służbę. Idź do Simiurg. - Gdzie? - Twój umysł może jest przytępiony, demonico, ale słuch na pewno nie. Odejdź, - To wpierzające, Magu! Nie możesz ot tak... - Nie sprzeczaj się z nim - szepnęła Wira. - To tylko nasili... - Kurz - rzekł Humfrey. - Nie zrobię tego! - oznajmiła Metria. - Demonice nie muszą, a nawet gdybym zrobiła, to... - Kurz - powiedziała Wira. - Wkurzające. A teraz... - Przecież mi nie odpowiedział! - upierała się Metria. - I nikt, nawet demonica, nie może polecieć do Simiurg. Domagam się właściwej Odpowiedzi! - Po służbie - mruknął Humfrey, odwracając stronicę wielkiego tomiska. Mentia dokonała wewnętrznego zamachu i zapanowała nad ciałem. - Tak, oczywiście - powiedziała i wyszła za Wirą z pracowni. - Jesteś o wiele rozsądniejsza, Mentio, chociaż nie masz połowy duszy - stwierdziła Wira. - Jestem rozsądniejsza, dlatego że nie mam połowy duszy odparła Mentia. - Moja lepsza połowa jest zamroczona miłością i obyczajnością. Ja zaś jestem praktyczna, zwłaszcza w takich zwariowanych sytuacjach jak ta. Musimy się udać na górę Parnas i przekonać się, czego chce to wielkie ptaszysko. - Nie ma jej tam - odezwała się MareAnn, usłyszawszy, co mówią, kiedy dotarły do stóp schodów. - Ma letnią przerwę, bo owocuje Drzewo Nasienia. - No to nie mamy pojęcia, gdzie jej szukać. - Mogę przyzwać konia, który zna drogę. - To jej talent - wyjaśniła Wira. - Może przywołać wszystko, co jest spokrewnione z koniem, z wyjątkiem jednorożca. - A czemu nie jednorożca? - spytała Mentia. - Niegdyś i je mogła przywoływać, ale kiedy zstąpiła do Piekła i wyszła za Humfreya, to utraciła niewinność. - Wira się zarumieniła, bo nie należało otwarcie nawiązywać do spraw skrywanych przez Konspiracyjne Stowarzyszenie Dorosłych; w pobliżu mogło być jakieś dziecko. - No i teraz nie zwracają na nią uwagi. To bardzo smutne. Mentii to nie wzruszyło. - Dopóki moja lepsza połowa nie dostała połowy duszy, to zupełnie nie dbała o niewinność. Zresztą i tak się nie mogła zbliżyć do jednorożca. No to przywołaj tego konia, co zna drogę. Mare Ann wyprowadziła je z zamku i na drugą stronę fosy, która teraz wyglądała zupełnie zwyczajnie. Stanęła na skraju zwyczajnej łąki, rozciągającej się tam, gdzie przedtem była cukrowa góra. Wkrótce na równinie pojawiła się galopująca grupka jakichś stworów. Mentia wpatrywała się w nie. Były to cztery stworzenia, każde miało tylko jedną nogę. Dwa miały wąskie łby, a dwa - cienkie ogony. Pojedyncze kopyta niemiarowo tętniły o ziemię, wzbijając kłęby kurzu. - A co to takiego? - Ćwiartki koni, rzecz jasna - odparła MareAnn i zawołała do stworów: - Prrr! Cała czwórka chwiejnie się przed nią zatrzymała. Każda ćwiartka miała na boku srebrny dysk z karbowanym otokiem. Na wierzchu dwóch dysków wyryto głowy; na odwrotnej stronie dwóch następnych - po wielkim ptaku z rozpostartymi skrzydłami. - Zbiórka - zarządziła MareAnn. Cztery stwory zbiły się razem - i z czterech ćwiartek powstał prawdziwy koń. Wira podeszła i zaczęła go głaskać, a on trącał nosem jej dłoń, póki mu nie dała kostki cukru. - Szkoda, że nie możesz jechać na Ośmiu Numerkach - zatroskała się Wira. - To jego imię? - spytała Mentia (sama była trochę zbzikowana, ale to już było kompletne wariactwo). - A dlaczego nie? - Bo nie ma zaufania do obcych dorosłych. Rozpada się na części i rozbiega na cztery wiatry. Ale zna drogę, więc możesz iść za nim. - To może nam po prostu powie, gdzie iść, a my już same tam pójdziemy - zaproponowała Mentia. - Nie umie mówić - odezwała się MareAnn. - Rozumie proste polecenia, ale nic poza tym. Wszystko inne go za bardzo stresuje i... - Rozpada się - dokończyła Mentia, pogodzona z koniecznością wyczerpującej podróży. Ale Metria wzięła górę. - Nie, jest lepszy sposób. A jak Osiem Numerków się zapatruje na dzieci? - Bardzo je lubi - odparła MareAnn. - Zwłaszcza jeżeli nie są większe niż ćwierć dorosłego. Ale... Metria rozpłynęła się w mgiełkę, a potem przybrała postać najsłodszego pod słońcem brzdąca. Nawet Wira się zdumiała, uświadomiwszy sobie, że coś się zmieniło. - Mentię i Metrię znam, ale kim ty jesteś? - Jestem Biadamika - odparło niebożątko. - Mam ćwiartkę duszy (połowę połowy tej co Metria) i uwielbiam konie, i będę okropnie smutna, jak nie będę mogła na tym jechać. Będę taka SMUTNA, że się rozpłynę z żalu. - Otarła rękawkiem jedną wielką, błyszczącą łzę. MareAnn i Wira spojrzały na siebie - to była droga w jedną stronę: ta naiwna młoda kobieta mogła nie wrócić. - Niech będzie - przystała i posadziła bachora na czteroćwiertnym koniu. - Ale fajnie! - wykrzyknęła Biadamika, klaszcząc małymi łapkami. - No to w drogę. Ale Wira miała wątpliwości: - Nie powinnyśmy wysyłać dzieciaka samego w taką podróż odezwała się. - Właściwie to nie jestem... - zaczął bachor, ale jedna z połówek uciszyła go w samą porę, żeby koń nie usłyszał reszty. MareAnn skinęła głową. - Może uda nam się znaleźć dla niej jakieś dorosłe towarzystwo. Jest przecież demonicą która też zna drogę i nadal jest winna Humfreyowi część służby. - Demonica! - zakrzyknęła Biadamika. - One nie zasługują na zaufanie! I znów wymiana spojrzeń. - Cóż, sama o tym najlepiej wiesz - przyznała MareAnn. - Ale służbę należy odbyć jak należy. Zostanie zwolniona z obowiązku dopiero wtedy, kiedy bezpiecznie tam dotrzesz. Buzię dziecka wykrzywił grymas rezygnacji. - No dobrze. A kto to jest? - Helen Back. - Helen Back! - wykrzyknęło dziecko. - O biada mi! To najpaskudniejsza istota wśród demonów! Wiesz, co ona robi? - Tak - odparła MareAnn. - Ale nie będzie jej wolno tego zrobić podczas tej misji. - Mam nadzieję, że się nie mylisz - powiedziało dziecko, bardzo przygnębione. MareAnn pstryknęła palcami i pojawił się kłąb dymu. Zafalował przed nią. - Czy jestem już wolna? - zapytał dym. - Będziesz wolna, kiedy bezpiecznie zaprowadzisz konia z jeźdźcem do Simiurg - powiedziała Wira. Kłąb dymu zwrócił się ku wymienionym. - To nie koń, lecz cztery ćwiartki. No i to nie jest dziecko, lecz... - Biada mi - zdecydowanie rzekły jednym głosem MareAnn i Wira. Dym mgliście westchnął. - A więc to tak. No to w drogę. Biadamika ścisnęła nóżkami końskie boki. - Ruszaj, Osiem Numerków. I nagle zniknęli w chmurze pyłu, która przyprawiła obie kobiety o kaszel. Rozdział 2 Simiurg Koń mknął jak wicher, ale najwyraźniej miał do przebycia długą drogę. Kraina Xanth śmigała w tył, jak to jest w zwyczaju krain magicznie prędko w pobliżu i trochę wolniej dalej, bo odleglejsze regiony tak się do tego nie paliły. Biadamika miała zbyt mętne pojęcie o geografii, więc nie wiedziała, w jakim kierunku jadą, no i była zbyt młoda, żeby się tym przejmować. - Chciałabym lizaka - powiedziała. Pojawił się kłąb dymu - unosił się obok małej, dotrzymując tempa koniowi. - O jakim smaku? - Musztardowym. Zestaliła się dłoń, trzymająca żółty lizak wydzielający jadowicie żółte opary. - Proszę. Dzieciak pochwycił lizak, powąchał opary. Biadamika kaszlała i dławiła się, jej śliczna dziecinna buźka spurpurowiała. - Wspaniale! - sapnęła. - To by powaliło całą armię. - A o co pytałaś Dobrego Maga? - spytał kłąb dymu. - Chociaż właściwie nic mnie to nie obchodzi. - Jak sprawić, żeby bocian zareagował na sygnał - wychrypiała Biadamika. Koń zastrzygł uszami. Jego ciało porysowały linie pęknięć, jakby się lada moment miał rozpaść. - Bo ta wiadomość mi się przyda, jak już za miliony lat dorosnę! - wykrzyknęła Biadamika. - Teraz jestem tylko milutkim niewinnym dzieckiem, więc mnie chroni Konspiracyjne Stowarzyszenie Dorosłych i ani mi się śni dowiadywać o takich rzeczach. No i Dobry Mag jeszcze mi nie odpowiedział, ale zrobi to, jak nadejdzie czas. Osiem Numerków się uspokoił, linie pęknięć zniknęły. Wszystkie stworzenia w Xanth wiedziały, jak ważne jest podtrzymywanie KSD; nie wolno dopuścić, żeby jakieś dziecko poznało tajemnicę takiego przyzywania bociana, żeby przyniósł dzidziusia. Ani żeby poznało Wyrazy Złej Mocy, zdolne wypalić wegetację i spurpurowić dziewicze uszka. Ani żeby się dowiedziało czegoś, co jest Zbyt Intrygujące; dla własnego dobra, rzecz jasna. Dzieci, oczywiście, nie lubiły tego Stowarzyszenia, ale taka była jego magiczna moc, że się do niego włączały, jak tylko dorosły. Demony stosowały się do nielicznych zasad właściwego postępowania, lecz uwielbiały wszelkie zmowy i spiski. Kłąb dymu, którym była Helen Back, najwyraźniej bawił się tą sytuacją. - Jesteś pewna, że jesteś dzieckiem? Bo chyba cię pamiętam w innej postaci, o wiele starszej... - A o co ty pytałaś Humfreya? - zapytała pospiesznie Biadamika. - Gdzie znaleźć letnią sól - odparła Helen. - Kolekcjonuję wyrafinowane sole i mam już zimową, wiosenną i jesienną, ale nigdzie nie mogłam znaleźć letniej. Szukałam wszędzie, odtąd do... - umilkła. - Ale oczywiście nie mogę wymówić tego słowa przy małym niewinnym dziecku. A Metria nie mogła wyjawić, kim naprawdę jest, bo jechała przecież na ćwiertnym koniu, który zaraz by się rozpadł na cztery kawałki. Demonica ją prowokowała, jak to mają w zwyczaju takie infernalne istoty, chcąc doprowadzić do tego, żeby zdradziła swój prawdziwy wiek. Na szczęście już się znała na takich sztuczkach: demonica przeszła odtąd do Helen Back. I zawsze w najmniej odpowiednim momencie przynosiła to, co było najbardziej potrzebne. A we właściwym czasie to, co było najmniej potrzebne. Biadamika starała się to udaremnić, prosząc o lizaka w tym ohydnym smaku - ale się nie udało i teraz musiała zjeść to paskudztwo. - No to jak już zakończysz moją sprawę, Dobry Mag ci powie, gdzie znajdziesz tę sól - odezwała się Biadamika. - Wtedy sobie usiądziesz pod tą solą i będziesz istotą na wszystkie sezony. - Coś w tym rodzaju - przyznała Helen; w kłębie dymu uformowała się twarz. - Coś jesteś dojrzała jak na tycie niewiniątko. - To wszystko iluzja. Nie jestem tym, na co wyglądam. Tego już Helen nie mogła zanegować. Przez chwilę podróżowały w milczeniu, a krajobraz uciekał w tył. Odległe góry się przesuwały, ukazując to jedną stronę, to drugą. Lasy wyskakiwały, rosły i znikały. Jakiś czas jechały brukowaną drogą. Ilekroć docierała do skrzyżowania z drugą drogą, dwukrotnie się poszerzała, starając się wywrzeć wrażenie. Ale to się nie udawało, bo inne drogi robiły to samo. Przecinające się drogi czasami konkurowały ze sobą, wypuszczając wiele wijących się pasm. Takie pasmo miało najwyraźniej dotknąć innej drogi tam, gdzie się nie mogła odciąć; ale drogi najwyraźniej już długo tak ze sobą konkurowały, bo każde pasmo się łączyło. Niektóre skrzyżowania wyglądały jak romby, inne jak koniczyna, a niektóre jak spaghetti. Niekiedy drogi tchórzyły i prześlizgiwały się tunelem jedna pod drugą albo mijały się górą, ale i w takich przypadkach czasami było pełno pasm, starających się zdobyć przewagę. Helen znudziła się tym i podjęła rozmowę. - A jakie interesy ma Dobry Mag z Simiurg? - Sama bym to chciała wiedzieć. Gdzie ona właściwie mieszka? - Już myślałam, że o to nie zapytasz. Mieszka w Qaf. Biadamika się zdumiała. - W czym? - Qaf. To pasmo górskie okalające Ziemię. - Góra ziemi? - No nie. To szmaragd. Śliczny. - Przypuszczam. Simiurg musi lubić ładne rzeczy. - Simiurg lubi pełnię wszystkiego. Ale cóż ty możesz dla niej zrobić, skoro ona już ma wszystko, czego pragnie lub potrzebuje? - Też bym chciała to wiedzieć - rzekła Biadamika. - Może znowu jej się zachciewa odmienić wszechświat. Te słowa zdumiały obłok. - No a co z nami? Co my do tego mamy? - Może to już jej się znudziło. Albo obrzydło. Może wolałaby nowy i świeżutki. - Ale co się z nami wszystkimi stanie? - Może się wszyscy rozpłyniemy w nicość. A co to ma za znaczenie? Helen przemyślała to. - Chyba żadnego. Ale ludziska mogliby mieć coś przeciwko temu. - Obłok się przeciągnął. - Zdrzemnę się. Zbudź mnie, jak się wydarzy coś ciekawego. - Kształty chmurki się zamgliły. Biadamika została z własnymi myślami. To była zupełnie łatwiutka wyprawa. Dostanie się do zamku Dobrego Maga wcale nie było takie trudne. Humfrey oczywiście na nią burczał, no ale on zawsze był burkliwy. Czyżby to wszystko za łatwo poszło? Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej rosły jej podejrzenia. Humfrey chciał, żeby się dostała do środka i zadała Pytanie. Bo miał dla niej robotę. Może był winny Simiurg przysługę. Może Simiurg poprosiła o usługi demonicy. No i stąd Metria. Westchnęła. Niech tak będzie. Zrobi, co trzeba, żeby mogła nakłonić bociana, by jej przyniósł dzidziusia. To chyba uczciwy układ. Koń się zatrzymał. Drogę przegradzał solidny łańcuch i nie mogli się przedostać. Biadamika miała ochotę nad nim przelecieć, ale się bała, że koń by tego nie zrozumiał. Zsiadła więc i podeszła, żeby mu się przyjrzeć. Na każdym z płaskich i podłużnych ogniw widniał jakiś napis. To znaczy na każdym była jedna litera alfabetu. Biadamika szła wzdłuż łańcucha i odczytywała litery. Układały się w napis: TO ŁAŃCUSZKOWY LIST. TRZYKROTNIE OBIEGŁ ZIEMIĘ. PRZERWIJ ŁAŃCUCH, A POŻAŁUJESZ. JOE SCHMOE PRZERWAŁ ŁAŃCUCH I NA DRUGI DZIEŃ GO POKRĘCIŁO. JANE DOE PODTRZYMAŁA ŁAŃCUSZEK I SPOTKAŁY JĄ SAME WSPANIAŁE RZECZY. PAMIĘTAJ, MUSISZ PRZEKAZAĆ TEN LIST DALEJ W CIĄGU 48 GODZIN. Biadamika zadumała się. Czy to wystarczająco interesujące, żeby budzić Helen? Demonica naprawdę się wkurzy, jeżeli przejdzie jej koło nosa coś fajnego. A to wydawało się całkiem fajne. Więc uznała, że pozwoli Helen spać. No, ale musiała się przedostać poza łańcuch. Właściwie to nie miała nic przeciwko niemu, ale przegradzał jej drogę, a ona miała zadanie do wykonania. Zastanawiała się, czy da radę obejść go dookoła? Spojrzała w obie strony, ale łańcuch rozciągał się daleko jak okiem sięgnąć. No bo przecież trzykrotnie okrążał Ziemię. Może by się tak na niego wdrapać? Ona by potrafiła, ale Osiem Numerków na pewno nie. A może przecisnąć się pod spodem? Ona by sobie poradziła, ale koń pewnie by się rozpadł z wysiłku. Wzruszyła ramionami. W końcu łańcuch nie powinien przegradzać drogi, bez względu na to jak się przechwalał. Wątpiła też, by była to jedna z przeszkód Dobrego Maga. To pewnie tylko zwyczajna zmyłka. No to go przerwie. Zmieniła drobne rączki w duże solidne szczypce i zacisnęła je na jednym łączu. Zebrała całą demoniczną siłę. Należało się posłużyć magią wąskości: naprawdę cieniutkie ostrze przy odpowiednio silnym nacisku przetnie najtwardszy materiał. Litery na ogniwach się zmieniły. Teraz mówiły: OOOOOOJ!! Ale nie łagodziła nacisku i w końcu przecięła łańcuch. Wtedy przeszła do drugiego ogniwa. Próbowało się odsunąć, ale ogłuszyła je silnym łupnięciem. Przypomniała sobie radę - wal w łącza. Zaczęła zaciskać szczypce. POŻAŁUJESZ TEGO! - ostrzegły litery. - BIADA TEMU, CO PRZERYWA ŁAŃCUCH! Złączka puściła i łańcuch się rozpadł. Droga była wolna. - A co to? Biadamika podskoczyła. Tkwiła przed nią chmura ze straszliwą szopą włosów na czubku. - Nic ciekawego - odparła. - A co ty masz na głowie? - Mój Piekielny Tupet, rzecz jasna. Znalazłam go podczas jednej z moich podróży do... nieważne. Widziałam, co zrobiłaś; przerwałaś łańcuch. Lepiej i ty załóż jakieś ochronne nakrycie głowy, zanim łańcuch się zbierze w sobie i spuści na ciebie, co najgorsze. - Jaki tupet? - dopytywało się z zaciekawieniem dziecko. Chmura raz-dwa zmieniła nazwę. - Diabelny Tupet. Na pewno tak powiedziałam. - Lepiej stąd odejdźmy - rzekła Biadamika, wiedząc, że zepchnęła Helen do defensywy; dopóki pozostanie w postaci dziecka, tamta demonica będzie w niekorzystnej sytuacji; to było wspaniałe! Dosiadła Osiem Numerków i znów pogalopowali. Obejrzała się i zobaczyła, że łańcuch gniewnie się wije, ale nie mógł ich dogonić. Przerwała łańcuch i uciekła mu. To jej dało demoniczną satysfakcję. Minęły tkwiącą nad rzeką dużą rozszczepnicę, otoczoną drzewami elektrycznymi. Ogromnie zaaferowana wywlekała z rzeki zmroczki i nuklearne ryby i zasilała nimi drzewa. Niektóre z drzew sięgały aż na drogę, więc Biadamika zwolniła. Dudniła w nich moc i to małą trochę niepokoiło - czy to wiadomo, co zrobią? Dojrzała truchtającą pod drzewami wielką, pudełkowatą, tłustą istotę. Chciała ją ominąć, ale stwór zagrodził jej drogę. - Jesteś za mała, dziecinko, żeby jechać na takim dużym koniu rozległo się z monstrualnej, pełnej kołkowatych zębisk paszczy istoty. - Lepiej wracaj do domu. - A czemu ty sama nie wracasz do domu? - zapytała zuchwale Biadamika, bo w tej istocie było coś, co się jej nie bardzo spodobało. - Bo nigdy nie korzystam z własnych rad. Jestem hipo-kra-krytos. Mówię innym, jak mają żyć, ale żadną z tych rad się nie kieruję we własnym życiu. To usprawiedliwiło jej niechęć. Chciała się znaleźć daleko od tej istoty, lecz ona dalej zagradzała jej drogę. Wtem dojrzała jakieś kicające mniejsze zwierzę. Miało długie łapy i było bardzo futrzaste. Rozpoznała zająca. Były ogromnie popularne wśród łysych. Wydłużyła jedno ramię i pochwyciła zwierzaka. Położyła go sobie na głowie, co zupełnie odmieniło jej wygląd. Sprawiło, że przypominała małego kudłatego trolla. Hipo-kra-krytos akurat się rozglądał dokoła. Potem znów na nią spojrzał i osłupiał. - A cóż się stało z tą niewinną małą dziewuszką, którą pouczałem? - A skąd mam wiedzieć? Nie jestem niewinna. Hipo, niezadowolony, odczłapał, wypatrując dziewczynki, bo zawsze łatwiej mówić dzieciakom, co mają robić, niż trollom. Biadamika mogła jechać dalej. Po baaardzo długiej podróży dotarły do wielkiej, zielonej góry. Wznosiła się nad równiną fasetkowatymi stromiznami, które błyszczały i migotały. - Oto i ona - oznajmiła Helen. - Qaf. Wdrap się na szczyt i tam już będzie Simiurg. Ja swoje zrobiłam i znikam. Chmura rozwiała się z niemiłym hałasem. Biadamika zsiadła z konia. Podeszła do góry, żeby się z bliska przyjrzeć jej powierzchni. Naprawdę wyglądała na czystej wody szmaragd. Góra była olbrzymim klejnotem. Zza chmury wyszło słońce. I nagle wszystkie fasety odbiły jego promienie i zajaśniały oślepiająco. Jeden z nich trafił w Osiem Numerków. Koń, spłoszony, rozpadł się na ćwiartki, które się rozbiegły w cztery strony. Biadamika westchnęła. Była zdana na siebie. Pomyślała i doszła do wniosku, że skoro już nie ma ćwiertnego konia, to może wrócić do swej dorosłej postaci. Rozwiała się w opar i po chwili znów była Metrią. Mogłaby po prostu wskoczyć na szczyt góry, ale podejrzewała, że Simiurg by się to nie spodobało. To samo dotyczyło latania. W Xanth Simiurg nie pozwalała nikomu latać w pobliżu siebie, więc pewnie i tutaj było tak samo. Czyli trzeba się mozolnie wspinać. Metria przekształciła stopy i dłonie w duże okrągłe przyssawki. Przytknęła je do płaskiej powierzchni najbliższej fasety i rozpoczęła wspinaczkę. Przyssawki trzaskały, kiedy je odrywała, i syczały, kiedy je przyczepiała wyżej. To był rodzaj magii: przyssawki przywierają do śliskich płaskich powierzchni. W tym tempie dotarcie na szczyt zajmie jej parę godzin. I wtedy się przekona, o co tu właściwie chodzi. Usłyszała dudnienie. Wyciągnęła szyję, aż się stała łabędzia, i odwróciła głowę, żeby spojrzeć w tył. Unosił się tam jakiś kształt i nie była to Helen Back. To był Cumulo Fracto Nimbus, najgorsza z chmur. Wiedziała, że to poważny kłopot. Fracto sam był demonem, wyspecjalizowanym w meteorologii, i uwielbiał wpędzać innych w opały. Jeżeli ktoś właśnie się bawił na pikniku, to Fracto się zjawiał, żeby pokropić. Jeżeli ktoś musiał odbyć szybką podróż w ważnej sprawie, to Fracto zmieniał leśne trakty w brejowatą śnieżną papkę. Jeżeli ktoś chciał spędzić na świeżym powietrzu ciepłą noc, to pojawiał się Fracto i przykrywał całą okolicę kolorowym śniegiem. A jeżeli się tak zdarzyło, że ktoś się wspinał po stromej szmaragdowej ścianie, to Fracto na pewno się zjawił po to, żeby uczynić stromiznę śliską i zdmuchnąć z niej tę osobę. Były, oczywiście, sposoby radzenia sobie z wredną chmurą i Metria świetnie je znała. Sama mogła się zmienić w chmurę i unosić w powietrzu bez względu na pogodę. Mogła też wytworzyć błyskawice i odpowiedzieć piorunem na piorun. Ale miała obawy, czy to by nie zostało uznane za latanie i nie zirytowało Simiurg. Fracto, ma się rozumieć, nie dbał o to, kogo irytuje - a raczej dbał, starając się być jak najbardziej dokuczliwy. Ale on się tu zjawił nie po to, żeby prosić wielkiego ptaka o przysługę. Czyli to rozwiązanie nie wchodziło w grę. Kiedyś się przemieniła w cuchnidło, które wybuchło w obrębie Fracto, sprawiając, że stał się jeszcze większym śmierdzielem niż zwykle. No ale i w tym przypadku musiałaby się unieść w powietrze, a cała ta sprawa nie była warta takiego ryzyka. Mogła też całkowicie uniknąć burzy, stając się tak mało spójną, że potrafiłaby wniknąć w materię góry. Ale i to mogłoby zostać uznane za rodzaj latania. Czyli najlepiej będzie pozostać przy tym, co właśnie robiła - mozolnie się wspinać po zboczu, z nadzieją że się na nim utrzyma mimo wszelkich wysiłków chmury. Fracto z radością powitał to wyzwanie, wiedząc, że ona jest w szachu. Nadął się potężnie, strzelając piorunami i hucząc grzmotami. Jego wnętrze stało się tak ciemne, że wyglądał jak kłębiący się środek nocy, a jego obwód wydął się na zewnątrz niczym wielkie bąble. Przybrał kształt olbrzymiej twarzy z parą jarzących się oczu-chmur i wielkich okrągłych ust wydmuchujących lodowate podmuchy wichru. - Maaaaam ciiiiięęęęę! - zawył, chuchając na nią mgłą. Deszcz uderzał w stromiznę, woda spływała obok Metrii. Zrobiło się zimno, a wkrótce się stanie wręcz lodowato. Przyssawki mocno trzymały, ale jak się będzie wspinać po reszcie śliskiej ściany? Fracto chuchał i dmuchał, smagał ją wichrem niosącym deszcz ze śniegiem. Wciągnęła głowę, żeby ją ochronić, ale wtedy przestała widzieć, dokąd idzie. No nie, tak nie może być. Fracto wkrótce oderwie ją od ściany a jak już zacznie spadać, to będzie musiała lecieć, bo inaczej się rozbije. To wszystko nie mogło jej oczywiście fizycznie zaszkodzić, ale na pewno by zraniło jej dumę. Musi znaleźć sposób unieszkodliwienia okropnego wiatru. Jeszcze raz spojrzała w atramentowoczarny środek burzy i wpadła na pewien pomysł. Potrzebowała światła - nocnego światła. Takiego, jakim się posługują osoby chcące ukryć swoje ciemne sprawki. Wyciągnęła głowę i przekształciła ją w lampę z ciemną żarówką. Wkręciła żarówkę i ta zaczęła promieniować mrokiem. Nocne światło Metrii czyniło swoją powinność. Zwiększyła moc. Mrok rozlał się szerzej. Wkrótce zakrył całą fasetę ściany, na której tkwiła Metria. Skrył ją. Fracto uświadomił sobie, co się dzieje. Burza się rozszalała. Ale Fracto już nie mógł dostrzec Metrii, więc nie wiedział, gdzie kierować najsilniejsze uderzenie wichru. Och, ależ był sfrustrowany! Chmura spróbowała czego innego. Porywy wichru stały się tak zimne, że spływająca woda zmieniła się w warstewkę lodu, pokrytego na pół stajałym śniegiem. Ale pod zasłoną mroku Metria przekształciła swój nos w chwytną trąbę (taką jak mają mundańskie stwory zwane słoniami), zakończoną twardym młotkiem. Uderzała w lód, rozbijając go, i oczyszczała miejsce pod przyssawki. Wilgoć teraz nie przeszkadzała, wzmacniała przyczepność. Bez przerwy huczały grzmoty, więc chmura nie słyszała uderzeń młotka Metrii. Demonica dotarła do krawędzi fasety i przez lekkie wygięcie dostała się na następną. Burza dalej szalała, ale Metrię chroniło nocne światło. Kiedy trafiał ją poryw wichru, przytulała się do ściany i czekała, aż ucichnie, a potem wznawiała stukanie i wdrapywanie się. Fracto nie zdoła jej zatrzymać. Wrednej chmurze wreszcie się znudziło i gniewnie odleciała. Metria znów go pokonała i to jak zwykle sprawiło jej radość. Rozwiała nocne światło w dym i lepiej jej było się wspinać. Słońce znów się ukazało, bo już się nie bało burzy. Szmaragdowa góra wyschła, otoczyła ją urocza mgiełka. Jej pasma powiewały niczym ogony jednorożców, połyskując w ukośnych promieniach chylącego się ku zachodowi słońca. Metria zatrzymała się, żeby podziwiać piękno owej sceny, i zdała sobie sprawę, że nigdy nie przeżyła czegoś takiego, dopóki nie dostała połowy duszy. Teraz potrafiła się cieszyć rzeczami ze względu na ich piękno, a nie ze względu na ich użyteczność. - Gdybym się teraz mogła pozbyć mojej połowy duszy - powiedziała na głos - tobym tego nie zrobiła. I jak na demonicę było to niezwykłe wyznanie. Czuła się wspaniale. - Obrzydliwe - mruknęła Mentia, którą obudziło wypełniające ją uczucie; a potem znów się wyłączyła. Okazało się, że szczyt to zaledwie podgórze, część większej góry. I, co zdumiewające, ta większa wewnętrzna część góry wcale nie była zielona. Była świetliście niebieska - wyraźnie inny odcień, wspaniale dopełniający otaczającą go zieleń. Metria sądziła, że całość jest szmaragdem - ale albo źle zrozumiała, albo ci, którzy tak twierdzili, nie widzieli wewnętrznej góry. Z estetycznego punktu widzenia było to o wiele lepsze, więc nie narzekała. Najpierw musiała zejść do szczelinowatej, dzielącej oba szczyty doliny, a potem się wspiąć na ten drugi. Dotarła do doliny i zatrzymała się. Usłyszała coś. Kolejne tarapaty? Nie. Pomiędzy skośnie nachylonymi zielonymi i niebieskimi fasetami szczeliny leżała ludzka istota: kobieta lub dziewczyna. Zajęczała cicho. Metria się zadumała. Wykorzystała, co prawda, nocne światło, ale wolała się wspinać w dziennym, a niewiele już dnia zostało. Czy powinna się zająć tą ludzką istotą i tym samym znów opóźnić wspinaczkę? - Jasne, że nie - odezwała się Mentia. - Już i tak zmarnowałaś sporo czasu na odganianie Fracto. A teraz nie masz przed sobą całego dnia. To ją przekonało. Skoro jej gorsza połowa była temu przeciwna, to z całą pewnością tak właśnie należało postąpić. Podeszła do kobiety. - Mogę ci jakoś pomóc? - zapytała. Kobieta uniosła głowę. Ładną twarz okalały długie, ciemne włosy. - Mam taką nadzieję - odparła, krzywiąc się. - Skręciłam nogę w kostce i nie mogę samodzielnie iść. - Wiedziałam! To kula u nogi! Jeżeli jej pomożesz, nigdy nie dotrzesz na szczyt góry. Metria z niejakim wysiłkiem zignorowała sprzeciwy swej gorszej połowy. - Może dam radę pomóc ci dotrzeć do domu. Kim jesteś i gdzie mieszkasz? - Ujęła kobietę za ramiona i pomogła jej wstać. - Bardzo ci dziękuję. Jestem Mara. Byłam na zewnątrz i wabiłam ptaki; zgubiłam się w burzy i w jakiejś niesamowitej ciemności. Przewróciłam się i nie mogłam wstać, a kiedy się przejaśniło... nie mam pojęcia, gdzie teraz jestem. Czyli to wina Metrii, bo to ją zaatakowała burza, no a ona wykorzystała mrok, żeby ją odpędzić. Z całą pewnością powinna pomóc Marze trafić do domu. Sumienie jej to nakazywało. - Gdybyś nie dostała tej pół-duszy, tobyś nie miała i sumienia! - burknęła Mentia. - Może pomogę ci zejść z tej zielonej góry, żebyś się znalazła na równinie - zaproponowała Metria. - Jestem demonicą i... - Demonicą! - wykrzyknęła przestraszona Mara. - Nie martw się, mam połowę poduszki. - Połowę czego? - spytała Mara. - Pierze, wsypa, powłoczka... - umilkła. - Miałam na myśli esencję, charakter, jakość, ożywienie, ducha... - Duszę? - Niech ci będzie - przystała z irytacją Metria. Mara się uspokoiła. - A, to masz i sumienie i można ci na poły ufać. - Tak. Gdybym była bezduszną demonicą, tobym się tobą w ogóle nie zajęła. - Też prawda. Jak się nazywasz? - Metria. De Metria. Mara podała jej rękę. - Miło mi cię poznać, demonico Metro. Ale ja nie mieszkam na równinie, więc zejście z tej zielonej góry nic nie pomoże. Zwykle wabię ptaki w lesie i na polanie, gdzie się dobrze czują. To mój talent, sama rozumiesz. - Dużo ci tutaj przyjdzie z wabienia ptaków - zadrwiła Mentia. Metria zdobyła się na wysiłek, żeby ją zignorować. - No to może pójdziemy wzdłuż tej rozpadliny... - Może to coś da - rzekła z powątpiewaniem Mara. - Ale jestem pewna, że za daleko nie zaszłam, zanim skręciłam kostkę. Metria podtrzymywała Marę, pomagając jej iść (choć kobieta i tak krzywiła się z bólu). Szły wzdłuż szczeliny okalającej górę. Ale niczego poza górą nie dostrzegały. - Chyba nie tędy droga - powiedziała Metria. - Chyba masz rację - przyznała ze smutkiem Mara. - Nie wiem, jak się tu znalazłam. Pewnie się dostałam w magiczny wir albo coś w tym rodzaju. Lepiej mnie zostaw i zajmij się swoimi sprawami. - Złap ją za słowo! - Nie. Ta burza i mrok zdarzyły się przeze mnie i muszę ci się pomóc odnaleźć. Chyba najlepiej będzie, jak pójdziesz ze mną na szczyt góry. Może Simiurg ci pomoże. - Simiurg! Czy to ten sam wielki ptak, który trzy razy widział, jak kosmos ginie i na nowo powstaje? - Właśnie ten. Muszę coś dla niej zrobić. Więc jeżeli nie masz nic przeciwko pójściu ze mną... - Och, pewnie że nie! Chętnie zobaczę Simiurg. To będzie przeżycie! Ale... - Zawsze jest jakieś „ale”! - Ale będziesz mieć kłopoty ze wspinaniem się - dokończyła Metria. - Zastanówmy się, co mogę na to poradzić. A gdybym tak się wyciągnęła na stoku w drabinę? Mogłabyś się po niej wspiąć? - Chyba tak, gdybym się nie musiała spieszyć i mogła oszczędzać kostkę... - Wiedziałam! - rzekła bezgłośnie Mentia. - To zajmie całą wieczność minus pół chwili. Metria się obawiała, że ona ma rację. Ale jej pół-sumienie nie popuści. Przekształciła się w rozciąganą drabinę i sunęła w górę stoku niebieskiej fasety, póki nie dotarła do grzbietu, o który się mogła zaczepić. Wtedy utworzyła usta u dołu drabiny. - Zakotwiczyłam się. Właź. Mara uchwyciła się szczebli, na jednym postawiła zdrową stopę. Potem spróbowała się wesprzeć na tej skręconej, skrzywiła się - ale udało jej się podeprzeć. Ręce przejęły tyle ciężaru ciała, że było to możliwe. We w miarę rozsądnym czasie dotarła do szczytu drabiny i rozejrzała się wokół. - O, to przecież tylko podstawa następnej góry! - wykrzyknęła. Dalej jest żółta góra. Zaskoczona Metria uformowała oko na szypułce i rozejrzała się. Faktycznie. To była zaledwie kolejna grań - wyższa niż zielona, ale niższa od żółtej. Metria uformowała usta i westchnęła. - Trzymaj się. Przerzuciła do przodu tylną część drabiny i rozciągnęła ją, pozostawiając bez zmian ten fragment, na którym tkwiła Mara. Kiedy dotarła do niebieskożółtej szczeliny, Mara zawróciła i zeszła po szczeblach. Wtedy Metria złożyła drabinę i przygotowała się do rozsunięcia jej na fasetowatym żółtym zboczu. Zmierzch był coraz bliżej. - Nie dostaniemy się na górę przed zapadnięciem nocy - odezwała się Mara. - Lepiej mnie zostaw i idź sama. - Posłuchaj jej, tępoto! - Nie, to by nie było w porządku. - Nagle Metria wpadła na pomysł. - A gdybym tak zrobiła eskalator? - Co??? - Ruchomą konstrukcję, samoczynny podnośnik, namiastkę windy tworzącą stopnie... - Schody? - Niech ci będzie. Szybciej byś się przesuwała w górę. - O, to wspaniały pomysł! Ale starczy ci sił, żeby mnie tak podnieść? - Tak mi się zdaje. To po prostu kwestia przełożenia. I Metria naciągnęła się do następnego grzbietu, zakotwiczyła, a Mara stanęła na dole schodni. Wtedy Metria zaczęła przesuwać szczeble w górę i dość szybko wciągnęła kobietę na szczyt. - Ale to zabawne! - wykrzyknęła. Kiedy jednak się rozejrzały, okazało się, że przed nimi kolejna góra. Tym razem różowa. Ładna, ale zmierzch był tuż-tuż. Ale teraz już miały wprawę. Metria po prostu śmignęła szczeblami w górę i Mara omal się nie ześliznęła na drugą stronę. Potem pokonały różowe zbocze - i znalazły się pod białym, niemal bezbarwnym. - Mam nadzieję, że to nie będzie trwać bez końca - powiedziała Mara. - Boję się, że się stałam dla ciebie prawdziwym ciężarem. Może powinnaś... - Posłuchaj jej! - Nie - rzekła twardo Metria. - Sama wspinałabym się tak samo długo. Jesteśmy o wiele wyżej niż przedtem. - Rzeczywiście widziały w dole żółty, niebieski i zielony grzbiet, niczym półki (chociaż z dołu nie mogły dostrzec wyższych grzbietów). - To się musi gdzieś skończyć. - Jesteś bardzo miła. - Jesteś bardzo głupia! Podjęły podróż. Za białym szczytem był ciemnoczerwony - i to był już ostatni, bo widziały okrągławy czubek, na którym tkwił olbrzymi ptak, rysujący się wyraźnie na tle gasnącego światła. Simiurg, nareszcie! Zjechały w dół białego stoku i pojechały w górę czerwonego. Lecz kiedy znalazły się w zasięgu głosu wielkiego ptaka, on rozpostarł skrzydła i przefrunął na sąsiedni szczyt w długim górskim paśmie (które dopiero teraz dostrzegły). Pewnie, że musiało być długie, w końcu okalało świat. Simiurg w ogóle ich nie zauważyła! Metria zogniskowała oko na odległym ptaku. A potem spojrzała w dół, na ciągnące się bez końca barwne grzbiety. Ależ by to była katorżnicza robota - przedostać się przez nie wszystkie i potem wspiąć na szczyt, na którym teraz siedział ptak; a jaką miały gwarancję, że Simiurg na nie poczeka? Dla niej były niczym mróweczki. - A może zaśpiewam jak ptak? - zaproponowała Mara. - No pięknie! Teraz jeszcze będziemy śpiewać ptaszyskom! - Nooo, jeżeli chcesz - odparła przygnębiona Metria. Miała wrażenie, że to zadanie niemożliwe do spełnienia, bo nawet nie potrafiła przyciągnąć uwagi istoty, której miała oddać przysługę. Czyżby Humfrey ją wpuścił w maliny? Mara wykonała swoją ptasią pieśń. Wydała serię melodyjnych, słodkich, przeszywających, szczebiotliwych dźwięków. Naprawdę była w tym dobra; brzmiało to jak śpiew jakiegoś egzotycznego ptaka. Simiurg wzbiła się w powietrze i poleciała prosto ku ich wierzchołkowi. KTO MNIE WOŁA? - rozbrzmiała w nich jej myśl. Metria ukształtowała usta, żeby móc je rozdziawić ze zdumienia. Dotarło do niej, że talent Mary nie dotyczył imitowania ptasich śpiewów, lecz przywoływania ptaków, i że właśnie przywołała samą Simiurg! - Hmmm... jjja... - zaczęła Mara. A TAK, OCZYWIŚCIE. ZNIKAJ. Mara zniknęła. - Hej! - krzyknęła Metria. - To się nie godzi! - Zamknij się, głupia! A NIBY DLACZEGO, DEMONICO? Wielki ptak był teraz blisko. Pióra Simiurg przypominały woale z blasku i cienia, głowę zdobił ognisty czub. Poruszenia olbrzymich skrzydeł były niczym fale mgły. Przytłaczała swoim ogromem. Metrię mało co przerażało w normalnym świecie, ale to było nadnaturalne. Zmieniła się w opar, a potem przybrała swój zwykły prawie ludzki kształt. - Próbowałam jej pomóc. Nie masz prawa przepędzać jej ot, tak sobie! Nic mnie nie obchodzi, kim jesteś. To się nie godzi! KWESTIONUJESZ MÓJ CZYN? Wielki ptak osiadł na czubku czerwonej góry, potężne szpony zagłębiły się w lśniącym kamieniu niczym w drewnie. - Daj spokój, idiotko! - Tak! Sprowadź ją na powrót! NIE MA POTRZEBY. - Cicho bądź, kretynko! Ona cię zniszczy. - Tak! - wrzasnęła Metria, odpowiadając i na pytanie Simiurg, i na ostrzeżenie swojej gorszej połowy. Olbrzymia głowa obróciła się i wycelowała w nią jedno oko. NIE NIEPOKÓJ SIĘ, MOJA DOBRA DEMONICO. PRZYJMUJĘ CIĘ NA SŁUŻBĘ. DOBRY MAG ROZSĄDNIE WYBRAŁ. - Ostatnia okazja, głupia! Skończ z tym. Ale Metrii nic już nie mogło powstrzymać. - Ale ja nie mam ochoty służyć! A przynajmniej nie istocie, która tak postępuje z niewinną osobą. Mara nie zrobiła ci nic złego. Ona tylko chciała wrócić do domu. Starałam się jej pomóc, bo... Simiurg poruszyła pojedynczym piórem skrzydła. I nagle Mara wróciła, dokładnie taka jak przedtem. - Daj spokój, Metrio. Już nic tu po mnie. - Jesteś bezpieczna? - spytała nieco oszołomiona Metria. Mara się uśmiechnęła. - Na tyle, na ile może być bezpieczny wytwór wyobraźni. I znów zniknęła. - Widzisz? Ona właściwie wcale nie istnieje. Bez potrzeby rozdrażniłaś wielkiego ptaka, durnoto! WCALE NIE, GORSZA POŁOWO - rozbrzmiała myśl Simiurg, wprawiając tym razem w osłupienie Mentię, która sądziła, że jej uwagi słyszy wyłącznie Metria. - JEJ SUMIENIE DOBRZE SIĘ JEJ PRZYSŁUŻYŁO. Wszystko zaczynało się wyjaśniać. - Więc to wszystko było tylko próbą? Kobieta, burza, łańcuch? Jak przy zamku Dobrego Maga? POSTAWIŁ PRZED TOBĄ TYLKO SYMBOLICZNE PRZESZKODY, BO CHCIAŁ, ŻEBYŚ DOSTAŁA TO ZADANIE. JAK TERAZ ROZUMIESZ, NA SWÓJ SPOSÓB SPRAWDZIŁAM, CZY SIĘ NADAJESZ. POTRZEBNA MI OSOBA POMYSŁOWA, ZDECYDOWANA I PEŁNA WSPÓŁCZUCIA. Metria to przekalkulowała. - Najpierw jedna lub dwie fizyczne przeszkody bez specjalnego znaczenia. Potem osobiste zagrożenie, z którym sobie trzeba poradzić. A potem drobna kwestia sumienia. Po to, żebyś się upewniła, czy się nadaję do wypełnienia tego twojego zadania. OTÓŻ TO, DEMONICO. STARANNIE DOBIERAM TYCH, KTÓRYM POWIERZAM WAŻNE ZADANIA. POTRZEBNY MI KTOŚ O MOCY DEMONA I SUMIENIU OSOBY OBDARZONEJ DUSZĄ. NADASZ SIĘ. MASZ JAKIEŚ PYTANIA, ZANIM ZACZNIESZ? - O nic nie pytaj, matołko! - Ta góra... myślałam, że to ma być jeden wielki szmaragd, ale... JESTEŚ SPOSTRZEGAWCZA, MOJA DOBRA DEMONICO. TO JEST SZMARAGD, A WŁAŚCIWIE BERYL, CZYLI KAMIEŃ SZLACHETNY, KTÓREGO ODMIANĄ JEST SZMARAGD. TEN BIAŁY TO ZWYCZAJNY BERYL, NIEBIESKI TO AKWAMARYN, CZERWONY TO BIXBYITE, JEDEN Z NAJRZADSZYCH. - Jeden? - spytała głupawo Metria. TEN DRUGI TO CZARNY BERYL. - Simiurg poruszyła głową i w jej dziobie pojawił się worek. - WEŹ TO - worek wpadł w niechętnie wyciągnięte ręce Metrii. Otworzyła worek. Były w nim lśniące czarne dyski. - Co mam z tym zrobić? TO DOWODY POWOŁANIA. KAŻDY Z NICH DOSTARCZYSZ WYMIENIONEJ OSOBIE, ISTOCIE LUB RZECZY I W RAZIE POTRZEBY DOPROWADZISZ ICH W WYMAGANE MIEJSCE. Metria jeszcze nigdy w życiu nie czuła się tak głupio. - W wymagane miejsce? DO BEZIMIENNEGO ZAMKU. TO TAM SIĘ ODBĘDZIE PROCES. - Proces? - Nadal nie odzyskała równowagi umysłowej. ROXANNE ROK ZOSTAŁA OSKARŻONA I BĘDZIE SĄDZONA PRZEZ RÓWNYCH SOBIE OD DZIŚ ZA DWA TYGODNIE. DOSTARCZYSZ WEZWANIE WSZYSTKIM UCZESTNIKOM: PERSONELOWI SĄDOWEMU, ŚWIADKOM, SĘDZIOM PRZYSIĘGŁYM. DOPILNUJESZ, ŻEBY WSZYSCY SIĘ STAWILI WE WŁAŚCIWYM CZASIE. TO TWOJA SŁUŻBA U MNIE. - Przecież Roxanne to porządny ptak! Cóż ona zrobiła? TO SIĘ OKAŻE W TRAKCIE PROCESU. - A skąd mam wiedzieć, komu dać wezwanie? NA KAŻDYM DOWODZIE WEZWANIA JEST WYMIENIONA OSOBA, DLA KTÓREJ JEST PRZEZNACZONY. - A gdyby nie chcieli przyjść? TO NIE BĘDZIE PROBLEMEM. KAŻDA OSOBA MUSI ŚWIADOMIE ZAAKCEPTOWAĆ WEZWANIE I POINFORMOWAĆ CIĘ O TYM, ZANIM ODEJDZIESZ. - Ale... - Daj wreszcie spokój, tumanko! Nadużywasz jej cierpliwości. TO PRAWDA, GORSZA POŁOWO - wielkie oko znów spojrzało na Metrię. - WIESZ JUŻ WSZYSTKO, CO TRZEBA. WYKONAJ ZADANIE, MOJA DOBRA DEMONICO. Metria zdała sobie sprawę, że ją odprawiono. Zaczęła się przekształcać w drabinę. MOŻESZ SOBIE PRZESKOCZYĆ DO XANTH. - Dzięki - rzekła z ulgą i przeskoczyła, dźwigając worek z wezwaniami. Rozdział 3 Tajemnica Metria przeskoczyła do Xanth, do własnego zamku, gdzie tak szaleńczo uszczęśliwiła swojego męża, że mogła go zostawić w transie na kilka dni. Potem wszystko przemyślała. Uświadomiła sobie, że w torbie może być całe mnóstwo wezwań, że dostarczenie ich może zabrać sporo czasu, więc lepiej to jakoś sprawnie zorganizować. Otworzyła torbę i wysypała na stół lśniące, czarne, berylowe dyski. Było ich trzydzieści, na każdym napisano jakieś imię. Większość tych imion znała, lecz niektóre były zupełnie obce, a inne ją zdumiały. I tak na jednym widniało imię jej starego demona profesora Grossclouta. A cóż on miał z tym wspólnego? Odwróciła dysk i na drugiej stronie zobaczyła słowo SĘDZIA. A, no jasne, to znakomita rola dla niego. Na innym dysku widniało imię samej Simiurg; druga strona głosiła: ŚWIADEK. To wezwanie mogła była doręczyć od razu, oszczędzając sobie wyczerpującej podróży. Potem zmieniła zdanie: może się będzie musiała naradzić z Simiurg, jeżeli nie będzie mogła odnaleźć kogoś z wymienionych, i wtedy wezwanie dla Simiurg będzie znakomitym pretekstem do spotkania z nią. Więc przełożyła je na sam koniec. Na jednym wezwaniu nic nie było napisane. Ciekawe. Dla kogo było przeznaczone? A może to pomyłka? Potem wpadła na sprytny pomysł: odwróciła wszystkie wezwania i ustawiła je wedle przydziału. Jeden był dla oskarżyciela, drugi dla obrony, potem dla bailiffa, efektów specjalnych i tłumacza. Tłumacza? Odwróciła to wezwanie. Było dla golema Grandy. To by się zgadzało; mógł przetłumaczyć wszystko, co powiedziała dowolna żywa istota, w tym i rośliny. A dla kogo były efekty specjalne? Dla Czarodziejki Iris, władczyni iluzji. I to pasowało. Ktoś dobrze dobrał te role. Nic dziwnego, w końcu to sama Simiurg naznaczyła pewnie te wezwania (a była najmądrzejszą istotą w Xanth). Ale czemu chciała, żeby Roxanne stanęła przed sądem? Luźne kontakty osobiste Metrii z Simiurg świadczyły, że była ona bezstronną istotą, a Roxanne była porządnym ptakiem, oddanym swojej misji. No bo przecież wykonywała zadanie Simiurg w Bezimiennym Zamku - tam, gdzie miał się odbyć proces. Czy w ten sposób Simiurg chciała ją nagrodzić? To nie miało sensu. No ale istniał przecież sposób, żeby się tego szybko dowiedzieć. Najpierw dostarczy wezwanie Roxanne i zapyta ją. A potem się uda do innych ważnych uczestników procesu, a na końcu do sędziów (byli najliczniejsi i pewnie trudno będzie ich odszukać). Plan się krystalizował. Włożyła wezwania z powrotem do torby i uformowała plecak, do którego ją włożyła. Potem przeskoczyła do Bezimiennego Zamku. Była to niezwykła średniowieczna budowla z basztami, przedpiersiami, wieżyczkami, blankami, otworami strzelniczymi, fosą, pochyłościami, proporcami i wszystkim innym, co charakterystyczne dla zamków. Odmienne były ledwie jedna lub dwie rzeczy: zamek był zbudowany z zestalonej pary i unosił się wysoko w powietrzu. Właściwie to był zbudowany na chmurze, tkwiącej na niebie niczym wyspa. Choć z ziemi wyglądała jak zwyczajny cumulus. Z jakiejś przyczyny niewiele osób o tym wiedziało. Podeszła do głównego wejścia i zapukała, bo nie byłoby uprzejmie wchodzić bez zapowiedzi (a poza tym był tu czar broniący wejścia nie upoważnionym demonom). Po chwili ze środka dało się słyszeć gromkie pytające skrzeknięcie. - Jestem demonica Metria - odparła. - Przyszłam tu w pewnej sprawie. Drzwi otwarły się ze skrzypieniem i weszła. Hol był elegancki: kunsztownie ułożone chmurzaste płyty posadzki, kobierce wiszące na chmurzastych ścianach. Chociaż Bezimienny Zamek był zbudowany z pary, to był zadziwiająco mocny i mógł przetrwać wszystko, co porządny zamek przetrwać powinien. Zaczarowane chmurzaste tworzywo było lekkie, ale nie słabe. Weszła do ogromnej głównej komnaty. Było tam przeogromne gniazdo z żyłkowanego granitu, a na nim siedziała Roxanne, ptak-Rok tak wielki, że mógłby w całości połknąć człowieka. Właściwie była niemal tak duża jak Simiurg, ale ani tak pięknie upierzona, ani tak apodyktyczna. Jej pióra były przeważnie w rozmaitych odcieniach brązu. Parę stuleci temu Simiurg zleciła jej wysiedzieć specjalne kamienne jajo i Roxanne jeszcze na nim siedziała. Metria wpłynęła do środka. - Mam dla ciebie wezwanie, Roxanne. Ale chciałabym wiedzieć... Wielki ptak rozchylił dziób: - SKRZEK!!! O rety. Metria nie pojmowała mowy ptaków-Roków. Dałaby wielkiemu ptakowi wezwanie, ale to jej nie zadowalało: chciała wiedzieć, o co ten proces. Jak ma się z nim porozumieć? Pytanie przyniosło odpowiedź: Golem Grundy. Jego imię widniało na wezwaniu z napisem TŁUMACZ. Czyli powinna go wezwać i wykorzystać do tłumaczenia mowy ptaka-Roka. - Zaraz wracam - oznajmiła i przeskoczyła do rezydencji golema. Golem Grundy, Rapunzeł i ich siedmioletnia córka Niespodzianka mieszkali w chałupce na drzewie. Byli małą rodziną, bo Grundy zmieściłby się w zwykłej ludzkiej dłoni, a Rapunzeł mogła mieć taki wzrost, jaki chciała, więc wolała być taka jak on. Niespodzianka, jak na razie, też wybrała taki rozmiar. Metria dopasowała się do ich skali, żeby się zmieścić w chatynce. - O, De Metria! - wykrzyknęła Rapunzeł na jej widok, zupełnie jakby się ucieszyła z jej widoku (rzecz w tym, że mało kto się cieszył, widząc demonicę, ale Rapunzeł była piękna i ciałem, i duchem, stanowiąc idealne dopełnienie pyskatego golema; jej cechą charakterystyczną, poza ową uprzejmością, były niezmiernie długie włosy, które spływając od głowy ku podłodze, przybierały najrozmaitsze barwy). - Czemu zawdzięczamy tę uroczą wizytę? Rapunzeł udało się dokonać tego, co było niemal niemożliwe: wzbudziła w Metrii poczucie winy. Więc demonica zrobiła unik. - Czy mogłabym pogadać z Grundym? - Oczywiście. - Rapunzeł odsunęła na bok swoje długie włosy i zawołała: - Kochanie! Ktoś do ciebie! Do pokoju wszedł Grundy. Był w pełni żywą istotą, ale nadal zachowywał cechy swojego pochodzenia: tworu ze szmatek i drewna. Zauważył Metrię. - To nie jest ktoś! - warknął. - To Metria, najzłośliwszy utrapieniec w Xanth, co to nigdy nie powie właściwego słowa! No i masz. Metria przybrała poważną minę. - Golemie Grundy, mam dla ciebie nakaz. - Co masz, ty nędzna namiastko ducha? - Prośbę, zawołanie, zaproszenie... - Wezwanie? - Niech ci będzie - rzekła i z uśmiechem podała mu dysk. - Proszę, robaczku. Tym razem zignorował pomyłkę. - W jakiej sprawie mnie wezwano? - Na proces Roxanne. - Tego wielkiego ptaszyska? Jej największe przewinienie to zirytowanie Simiurg, kiedy całkiem niewinnie podleciała zbyt blisko Parnasu. Za co ma być sądzona? - To właśnie bym chciała wiedzieć. Chodź ze mną, spytamy ją. Grundy kiwnął głową, wcale tym wszystkim nie rozeźlony. - To na pewno jakaś ciekawa historia - orzekł. - To będzie niezła zabawa, tłumaczyć, co mają do powiedzenia zamieszane w to cudaczne istoty. Ale co z moją żoną? Nie chcę jej zostawiać. - Mam i dla niej dysk - oznajmiła Metria i wyjęła go z torby. Ma być przysięgłą - podała dysk Rapunzel. - No a co z Niespodzianką? - spytała Rapunzel, oglądając swoje wezwanie. - Nie ma jej na mojej liście. Może to dotyczy jakiejś sprawy dorosłych, a ona jest nieletnia. - Ale mogłabym się postarzeć - rzekła radośnie dziewuszka. Gdybym musiała. - Nie, skarbie - odezwała się natychmiast Rapunzel. - Musisz zachować swoją magię na chwilę, kiedy naprawdę będzie potrzebna, a nie trwonić ją na coś, co by cię chyba znudziło. Na czas naszej nieobecności możesz zostać z Wikłaczyskiem. - Pysznie! - zgodziła się mała. Wikłaczysko było początkowo wikłaczem, w usuniętym przez cenzurę rozdziale zmienionym w wesołego zielonego olbrzyma; świetnie się rozumiał z dziećmi, bo jego roślinny umysł nie był zbyt skomplikowany. - Proces jest za dwa tygodnie od dziś - poinformowała Metria. Więc sędziowie przysięgli nie muszą się wcześniej pojawiać w Bezimiennym Zamku. Ale chciałabym, żeby Grundy teraz tam ze mną poszedł i pomógł mi się rozmówić z Roxanne. - Zgoda, demonico - przystał z zapałem Grundy. - Powiedz no, czyś ty czasem nie wyszła za mąż? Czemu bierzesz w tym udział? - Wyszłam za mąż, dostałam pół duszy i zakochałam się, właśnie w takiej kolejności - wyjaśniła Metria. - A teraz się staram przyciągnąć uwagę bociana. Ale Humfrey wysłał mnie do Simiurg, a ona mi to zleciła. Często wpadam do domu, żeby uczynić męża szaleńczo szczęśliwym. - Wiem, jak to jest - rzekł Grundy, rzucając okiem na Rapunzel; odmrugnęła, a jej włosy na moment przybrały kształt serca. - No to rrraz. Zabierz mnie do tego Ptasiego Móżdżka. Metria wzięła go w dłoń i znów skoczyła do Bezimiennego Zamku na niebie. Mogła to teraz zrobić, bo wierzeje zamku zostały uchylone, tworząc małą przerwę w ochronnym zaklęciu. Pojawili się w tym samym miejscu, z którego zniknęła - w głównej sali, przed gniazdem. - Roxanne, przybyłam, aby ci doręczyć wezwanie - powiedziała oficjalnie Metria. Kiedy ona mówiła, Grundy poskrzekiwał. Właściwie nie musiał, bo Roxanne rozumiała ludzką mowę. To inni jej nie rozumieli. Bliższe im oko ptaka-Roka się wybałuszyło. Odskrzeknęła. - Mówi, że nigdzie nie pójdzie - przetłumaczył Grundy. - Ma do wysiedzenia jajo i nie może dopuścić, żeby wyziębło. Teraz już lada rok się wykluje. To nakaz Simiurg. - To wezwanie też jest od Simiurg - powiedziała Metria i skrzeknął Grundy; podała dysk wielkiemu ptaszysku. Roxanne z zadziwiającą zręcznością złapała go w dziób. Położyła go przed sobą, na obrzeżu gniazda i wbiła weń jedno oko. Potem odwróciła go potężnym szponem i przyjrzała się drugiej stronie. Skrzeknęła. - A niby czemuż to ma być oskarżona? - przetłumaczył Grundy. Mówi, że nic złego nie zrobiła. A tak w ogóle to przez ostatnie sześćset lat prawie nie wychodziła z tej komnaty, bo wiernie strzegła jaja. Czy to jakiś okrutny żart, demonie dymku? - I to wszystko zawarła w jednym skrzeku? - spytała speszona Metria. - Dokładnie tak powiedziała? - No cóż, trochę złagodziłem to, jak cię nazwała. Bo tak naprawdę... - Nieważne - Metria dobrze wiedziała, że golem uwielbia zaogniać sprawy. Roxanne zapewne wypowiedziała się uprzejmie. - Chcesz powiedzieć, że ona nie wie, za co ją będą próbować? - Co ją będą? - Arbitrażować, sprawdzać, poddawać próbie, osądzać... - Sądzić, rozmazany móżdżku? - Niech ci będzie. To musi być coś okropnie poważnego, skoro sama Simiurg bierze w tym udział. Naprawdę nie wie? Nastąpiła wymiana skrzeknieć. - Nie ma pojęcia - zaraportował Grundy. - Twierdzi, że siedziała tu i wykonywała swoją robotę. To musi być jakaś pomyłka. - Simiurg działała tak, jakby nie było żadnej pomyłki - powiedziała Metria, przypominając sobie, co pomyślał do niej najmądrzejszy ptak w całym Xanth. - A napisy na wezwaniach są zupełnie wyraźne. Roxanne zostanie tu osądzona za dwa tygodnie. Grundy przetłumaczył. Rok wzruszyła ramionami, wcale nie uspokojona. Będzie tu, bo bez względu na wszystko nie porzuci jaja. Więc Metria wyszła, zamknęła drzwi i przeskoczyła do domu Grundy’ego. - Wpadnę po ciebie, jak mi będziesz potrzebny - oznajmiła. Dołóż starań, żebyście razem z Rapunzel byli na procesie. - Będziemy - zapewnił Grundy. - Rapunzel urośnie na tyle, żeby sięgnąć do tej chmury i postawić mnie tam; a potem ja ją podciągnę, jak znów wróci do moich rozmiarów. Za nic w Xanth nie opuściłbym tego procesu. - Ani ja - wyznała Metria. - Dzieje się tu coś straszliwie nietypowego. - Straszliwie jakiego? - Osobliwego, ciekawego, niezwykłego, dziwacznego... - Dziwnego? - Cudacznego - rzekła z irytacją. - A pewnie. Gdyby nie stała za tym Simiurg, tobym to uznał za kawał. - Simiurg nie żartuje. - A nie - przyznał golem. Metria, nadal mile poruszona, skoczyła do jedynej innej istoty z jej listy, która mogła coś wiedzieć o procesie: do demona profesora Grossclouta. Cóż to będzie za piekielna przyjemność - jemu doręczyć wezwanie! Prowadził właśnie zajęcia na Uniwersytecie Magii. Pojawiła się w głębi sali; nagle ogarnął ją lęk. Grossclout zawsze budził w niej grozę, chociaż się nigdy do tego nie przyznawała. Wyglądał potwornie, nawet jak na demona, a jego różki jarzyły się czerwienią, kiedy mówił coś ważnego. Twarz miał tak brzydką, że mógłby swobodnie chodzić pośród ogrów. Ale najgorsza była ta jego wszechogarniająca wiedza. Jeżeli w ogóle było coś takiego, o czym nie wiedział, to z całą pewnością nie zasługiwało to na uwagę. - Tak więc - mówił właśnie - możemy wywnioskować, że czwarta zasada responsywnej magii nie została pogwałcona i nie ma paradoksu. - Zamilkł, oko mu błyszczało; wszyscy studenci zadrżeli, bojąc się, że zademonstruje Przykład. - Co tu robisz, Metrio? I nagle była Biadamiką. Nie, żeby się chciała zmienić, ale w profesorze było coś takiego, że wymiękła. Nigdy przedtem jej się to nie przydarzyło. - Zupełnie nic, Wasza Wielkość - zakwiliła, a wielka łza strachu spłynęła po jej uroczej buzi. - Większość studentów zjawia się tutaj z papką zamiast mózgu stwierdził profesor - ty zaś masz miękki kręgosłup. Nie wkręciłabyś się tu bez pomocy. Podejdź, chłopczyco. Gadaj, z czym przychodzisz. Biadamika z przestrachem dreptała ku niemu krok za krokiem; nie mogła się wziąć w garść. - Jja... coś mam - pisnęła. - Daj to - rzekł tak władczo, że zadrżały krokwie. Wyciągnęła ku niemu dysk. - Ttto wezwanie, sir. - CO TAKIEGO?! - podłoga zadygotała, a z sufitu posypał się tynk; studenci się skulili. - Do stawienia się od dziś za dwa tygodnie w Bezimiennym Zamku, żeby przewodniczyć... - Sam mogę przeczytać! - zagrzmiał profesor i ściany zaczęły pękać. Studenci skulili się jeszcze bardziej. - Dlaczego odbywa się ten proces? - Mmmyślałam, że będziesz wiedzieć.. Obrzucił ją gniewnym, rozjarzonym wzrokiem. - Na pewno się dowiem. Znikaj, mięczaku! I Biadamika Metria odruchowo zniknęła. Niczego się nie dowiedziała. - Nie pozwoliłabym mu się tak potraktować - stwierdziła Mentia. - I ty przedtem, zanim dostałaś tę swoją duszę, też byś nie pozwoliła. Metria nie mogła temu zaprzeczyć. Czasami dusza była prawdziwą kulą u nogi. - Powinnam była pozwolić tobie doręczyć mu wezwanie - powiedziała. - No to pozwól mi doręczyć następne. Dla kogo jest? Metria sprawdziła w torbie. - Dla Maga Trenta i Czarodziejki Iris. - Hmmm. Ty bierz Trenta, a ja wezmę Iris. Dopiero co miałam z nią przygodę. Metria zajrzała do własnego zamku. Weszła do środka, żeby sprawdzić, co z Veleno, ale wciąż jeszcze tonął w morzu szaleńczej rozkoszy, uśmiechając się błogo. Wytrzyma bez niej dzień lub dwa. Więc skoczyły nad staw Mózgokorala, gdzie powinni być Trent i Iris. Lecz Metria ich tam nie zauważyła. Przykucnęła i wetknęła palec w wodę. - Czego ode mnie chcesz, demonico? - zapytał staw. - Gdzie jest Mag Trent? - zapytała. - Nie ma go tutaj. Zabrał Czarodziejkę Iris na drugi miodowy miesiąc, pięćdziesiąt trzy lata po pierwszym. Tym razem bardziej się sobie podobają, bo obydwoje są o wiele młodsi niż przedtem. - Na miodowy miesiąc! - wykrzyknęła Metria. - Chcesz powiedzieć, że mam się dostać na księżyc? - No właśnie. Westchnęła. - No cóż. Dzięki, stawie. I przeskoczyła na księżyc. Wylądowała w kupie spleśniałego sera. - Kuuurczę! - zaklęła. Uniosła się w górę i otrzepała stopy. Zapomniała, że obie strony księżyca różnią się od siebie. Ta zwrócona ku Xanth już dawno temu - ze względu na to, co widziała zwyrodniała w serowatość. Tylko ta odwrotna pozostała w nienaruszonym stanie. Jak tylko oczyściła stopy, poleciała na właściwą stronę. Teraz ujrzała powierzchnię z mleka i miodu, gdzie nowo poślubione pary kołysały się w stanie zbliżonym do obłędnego szczęścia, w jakie stale wprawiała Veleno. Dla nich, rzecz jasna, ten stan nie będzie wiecznie trwać, bo nie mogli na zawsze pozostać na miodowym miesiącu. Rozejrzała się po sielankowym krajobrazie i wypatrzyła uroczą fontannę wody ognistej, której opary tworzyły pastelowo zabarwione obłoki. To na pewno było złudzenie, bo na księżycu nie było chmur. Ruszyła w tę stronę i oczywiście znalazła Czarodziejkę w odmłodzonej postaci, dziewczynę tuż po dwudziestce, leniwie pobłażającą swoim kaprysom, podczas gdy Mag Trent ucinał drzemkę. Podeszła do Trenta. - Przypominasz mnie sobie, Królu Emerytusie? - zapytała. Obudził się i spojrzał na nią. - O, witaj, Metrio. Niegdyś niemal coś dla siebie znaczyliśmy, w wizji Mundanii. - To fakt - przyznała. - I to doświadczenie, jak pamiętasz, skłoniło mnie do zawarcia związku. Teraz wypełniam misję... hmm, oto twoje wezwanie - podała mu jego dysk. Odwrócił go, spojrzał na drugą stronę, - Mam być bailiffem w tym procesie? To coś osobliwego. Metria użyczyła ciała swej gorszej połowie. - A to dla ciebie - rzekła Mentia, podchodząc do Iris. - Dzieliłyśmy ze sobą szaleństwo, kiedy byłam przy zdrowych zmysłach. - Pamiętam - odparła z wolna Iris. - Odmłodzono mnie w tym celu i doceniam to. - Wzięła swój dysk. - Efekty specjalne? - Podobnie jak ty, nie wiem, co to oznacza - powiedziała Mentia. Może jesteś potrzebna do tworzenia ułudnych obrazów rzeczy, których nie mogą sprowadzić do Bezimiennego Zamku. - Bezimienny Zamek?! - wykrzyknął zdumiony Trent. - To tam odbywa się proces? Czyż nie tam właśnie jest ptak-Rok? - Roxanne - potwierdziła Mentia. - To ona jest podsądną. Może wiesz dlaczego? - Nic mi nie przychodzi na myśl. To taki oddany ptak. A może to jakiś kawał? - Mało prawdopodobne - odezwała się Iris. - Spójrz na te dyski wezwań. Są z czarnego berylu, najrzadszego klejnotu w Xanth. Nikt by ich nie podrobił. Skinął głową. - Ja też tak myślę. Nasz pobyt tutaj i tak dobiegał końca. Kiedy mamy się stawić na proces? - Za dwa tygodnie - odparła Mentia; rozejrzała się. - Oo, uderza mi do głowy! - zanurkowała w ułudnej fontannie Iris i chlapała się w wodzie, rozchlapując jej krople. Wtem woda zmieniła się w ogień, a ogień w wodę i teraz chlapała się w kolumnie ognia. - Ooooojjjj! - krzyknęła, kiedy jej przypiekł cztery litery. - Gorące! - Nie powinnaś igrać z iluzją - zauważył łagodnie Trent. - To aluzja, że powinnyśmy stąd znikać - ostrzegła swoją gorszą połowę Metria. - Chcą we właściwym stylu zakończyć swój pobyt tutaj. - Sama powinnaś na to wpaść, ty mężatko. - Ale i tak Mentia posłusznie przeskoczyła do ich zamku w Xanth. - Kto teraz? - Pół masy - odparła Metria, sprawdzając. - Ale jeszcze tylko dwie osoby z właściwego personelu sądowego. Grey Murphy i Księżniczka Ida. - Nie Grey i Ivy? To może być prawdziwy dopust, zwłaszcza jeżeli Ida wpadnie na jakiś pomysł. - Też prawda. Ale Simiurg, rzecz jasna, nigdy by czegoś takiego nie zrobiła. - Jak i nie wpakowałaby w proces niewinnego lojalnego ptaka zauważyła Mentia. - Hmm, jeżeli Ida wpadnie na jakiś pomysł, to ją skropimy Eliksirem Zapomnienia, żeby zapomniała o Greyu - oznajmiła Metria. - Wspaniały pomysł! To by mogło całkowicie przywrócić jej talent, skoro idee, które urzeczywistnia, muszą pochodzić od kogoś, kto nie ma pojęcia o jej umiejętności. - Co za wariacki pomysł - rzekła Metria. - Dzięki. - No to gdzie teraz jest Grey Murphy? - Wykorzystaj dysk, tępoto! Jak zamierzasz zlokalizować pozostałych? - Ooooch - Metria wyjęła z torby dysk z napisem GREY MURPHY i uniosła go w górę. Fakt, ciągnął w jedną stronę. Chciał wypełnić swój obowiązek, a skoro wezwany doń nie przychodził, to dysk musiał dotrzeć do wezwanego. Popłynęła w powietrzu, pozwalając dyskowi wskazywać drogę. Stała się leciutka jak mgiełka, żeby mógł ją ciągnąć za sobą. Wkrótce podróżowała ze znaczną prędkością, pośród drzew, głazów, domów, smoków i całego tego majdanu. Z grubsza biorąc, kierowała się na północny zachód. Po pewnym czasie dotarła do wybrzeża, ale ciąg nie osłabł. - Nie może być na morzu! - mruknęła. Ale dysk ciągnął właśnie tam. Morskie monstrum uniosło wielkie oko i łypnęło na nią. Zignorowała je. Te monstra nie gryzły, one tylko patrzyły. Ważne było, rzecz jasna, żeby im nie pozwolić za wiele zobaczyć, bo jak się im to udało, to się stawały aż za bardzo zadowolone z siebie. Kiedy oko chciało jej zajrzeć za bluzkę, zmieniła ją w workowaty golf. A kiedy monstrum się sposobiło, żeby jej zajrzeć pod spódnicę, to zmieniła ją w spodnie, uniemożliwiając ujrzenie czegoś interesującego. Mogłaby się przemienić w ptaka albo w ogóle zniknąć, ale wolała drażnić stwora. Potwór, zdegustowany tym, że nie może dojrzeć koloru jej majteczek, zniknął pod powierzchnią morza. Unosiła się teraz nad Golfem Mecks Co. Musiała uważać na latające piłeczki golfowe, bo to było ich rodowe siedlisko. Nadlatywały zewsząd, wpadając z pluskiem do wody, gdzie rechotały, zanim na zawsze zniknęły z oczu. Nie mogła ich za to ganić; to znaczyło, że już nigdy nie dostaną żelaznym kijem. Linia brzegowa, widząc, że Metria zostawiają za sobą, postanowiła coś z tym zrobić. Demonica leciała w linii prostej, lecz linia brzegowa się wyginała, dopóki nie przecięła jej kursu. Potem morze zdobyło się na wysiłek i znów się pod nią wepchnęło, ale ląd nie chciał się poddać i z całych sił dążył na zachód, mimo wysiłków morza. Nigdy przedtem nie zdawała sobie sprawy, jak te dwa elementy ze sobą rywalizują. Już niemal dotarła na miejsce. Była dokładnie ponad najbardziej wysuniętym na zachód skrajem Xanth, tuż przed przekroczeniem granicy magii. Ponieważ nie miała pojęcia, co może jej się przydarzyć, kiedy się znajdzie poza zasięgiem magii, opadła na ziemię. Kiedy ludzkie istoty opuszczały magiczną krainę, traciły swoje magiczne uzdolnienia, choć poza tym pozostawały właściwie takie same. Kiedy granicę przekraczały istoty po części magiczne, to stawały się mundańskimi stworzeniami, przeraźliwie nudnymi. Ale demony były w pełni magiczne i mogły zwyczajnie przestać istnieć. Wolała tego nie ryzykować. Ale dysk nadal ciągnął w przód. Podeszła do połyskliwej zasłony, oddzielającej większość Xanth od Mundanii, i zatrzymała się. Dysk ciągnął to w jedną, to w drugą stronę. Co się działo? - Głupolu! - odezwała się Mentia. - Nie pamiętasz, że rzeka po drugiej stronie zawsze jest w ruchu. Jest bardzo mobilna. - Mobilna - zgodziła się Metria, przypominając sobie o tym. Stale się gdzieś spieszy. Ludzie, co nad nią mieszkają, też muszą stale dążyć przed siebie. Ale czemu Grey miałby się tam znaleźć? Mentia zadumała się nad tym. - To wariactwo, więc może lepiej to rozumiem. Myślę, że być może Grey wcale tam nie wyszedł. Łapiemy odbicie z magicznej Tarczy, którą pomogłam zrekompilować. Jest silniejsze niż zazwyczaj. I znowu to wariackie twierdzenie, że gościła w odległej przeszłości Xanth i uratowała wszystko przed nadciągającym szaleństwem. Lecz może jej gorsza połowa miała rację co do jednego szczegółu. Metria zrobiła w tył zwrot i uniosła dysk. No i fakt, teraz mocniej ciągnęło ku wschodowi. Więc zostawiła za sobą ten zwariowany, będący w ciągłym ruchu rejon i ruszyła tam, gdzie właśnie był Grey Murphy. Ulżyło jej. Gdyby musiała, toby sobie poradziła z rzeką lub mobilnym miejscem, ale nie chciała bardziej niż to absolutnie konieczne się zbliżać do ponurej Mundanii. Kierunek się ustabilizował. Może to ten ruchliwy teren po drugiej stronie marszczył Tarczę i dlatego odbicie się przesuwało, chociaż miało stałe źródło. Teraz kierowała się wprost na Greya. Unosiła się wyżej i poruszała szybciej. Dotarła do znaku: ZBLIŻASZ SIĘ DO PENS COLA. - Co Grey tam robi? - zapytała Mentia. Metria nie odpowiedziała. Zobaczyła przed sobą ogrodzenie. Każdy kołek był bardzo dużym penem (piórem) do pisania, i to w szczególnym stylu. Jedno było ptasim piórem, inne pręcikiem o metalowej końcówce, a trzecie wyrzucało w powietrze kolorową wodę. - O, wieczne pióro - odezwała się Mentia. Liny, rozpięte pomiędzy piórami, uzupełniały ogrodzenie. Które stopniowo wyginało się w okoliczny las. Na każdym piórze widniała jedna litera. - Jest w tym coś znajomego - mruknęła Mentia. - Wiem, co to jest! - wykrzyknęła mała Biadamika. - Widziałam litery na łańcuchu. Przejdźmy się i odczytajmy je. - Nawet małe dziecko potrafi czasem powiedzieć coś bardzo mądrego - rzekła do siebie Metria. Ruszyła przed siebie, odczytując litery. Tworzyły powtarzający się napis, z którego Metria nic nie rozumiała. Stała i wpatrywała się w płot, zastanawiając się, czy przelecieć ponad nim. Czy płot właśnie to wypisywał? Pióra nagle się wydobyły z ziemi i przeskoczyły do nowych dziur, znajdujących się obok tych starych. Kierunek i wygięcie powiedziały Metrii, że teraz płot odgradza trochę większy obszar niż przedtem. Odgrodzony obszar się powiększył. Wewnątrz były stare dołki, co świadczyło, że powtarza się to co jakiś czas. Ale kogo to obchodziło? - Nie mogę przeczytać tych wielkich słów - poskarżyła się Biadamika. - Weź tylko pierwsze litery, skarbie - Doradziła jej Mentia. COLA. - Pióra literują COLĘ? - spytała mała. - Piszą COLA - przyznała Mentia. - I wygląda na to, że stale zdobywają nowe tereny. Metria wzruszyła ramionami. - Może to ma dla ciebie jakiś sens, bo jesteś lekko zbzikowana, ale ja zamierzam nad tym przelecieć. Uniosła się wyżej i dysk poniósł ją ponad odgrodzonym rejonem. W końcu dotarła do Greya Murphy’ego. Stał sobie w miejscu i wyglądał na bardzo zdumionego. - Co jest, Mundańczyku? - zapytała, przywdziawszy strój odpowiedni na tę okazję: bardzo krótką obcisłą spódniczkę, nieco przejrzystą, dobrze dopasowaną bluzkę, bujne czarne połyskliwe włosy i karnację tak gładką i jasną, że niemal się można było w niej przejrzeć. Obdarzeni mocą mężczyźni mieli w sobie coś, co ją intrygowało. Grey od swojego pojawienia się w Xanth był zaręczony z księżniczką Ivy i do tej pory już jakoś tę sprawę powinien był załatwić. Wątpiła, czy zdoła go skusić, ale nie zawadziło spróbować. Dziewczyna nigdy nie mogła być niczego pewna w przypadku ludzkiego mężczyzny. A już zwłaszcza maga. Grey spojrzał na nią. - A co knujesz tym razem, Metrio? - zapytał. - Mam coś dla ciebie - rzekła, głęboko wciągając powietrze. Nie dał się omamić. - I cóż to takiego? Leciutko się nachyliła, a górny guzik bluzki zniknął, żeby lepiej było widać efekty wdechu, ale Grey jakby tego nie zauważał. - Wezwanie - podała mu dysk. Wziął go i odwrócił. - Mam być oskarżycielem w procesie? Nic na ten temat nie wiem. - To proces Roxanne, odbędzie się w Bezimiennym Zamku. Jeżeli chcesz, pomogę ci tam dotrzeć. - Nie ma potrzeby. A co ona zrobiła? Myślałem, że wypełnia zadanie Simiurg. - Bo tak jest. Ale Simiurg chce procesu. Nie wiadomo dlaczego. Więc będziesz się musiał prostytuować. - Co będę musiał? - Inkryminować, obwiniać, składać skargę... - Być prokuratorem i oskarżać? - Niech ci będzie. - Sama niszczyła dobre wrażenie, które się starała wywrzeć. Wzruszył ramionami. - A kto jeszcze tam będzie? - Profesor Grossclout. Mag Trent. Czarodziejka Iris. Księżniczka Ida. Banda sędziów przysięgłych. Nikt ważny. - Demon profesor Grossclout? - zapytał rozpromieniony. - Zawsze chciałem go poznać. Oczywiście będzie sędzią. - Oczywiście. - Skonsultuję się z nim. Będzie wiedział, co robić. - Rozejrzał się. - Ale najpierw muszę skończyć to, co tutaj robię. - A co robisz, Greyu? - Szukam Re. - Kogo? - Dziewczyny zwanej Re. Humfrey powiedział, że powinna być tutaj, w rejonie nazywanym Ality, ale nie mogę jej odnaleźć. - A co jej się przytrafiło? - Pogubiła się i jest w tarapatach. Humfrey mówi, że jej talent zwrócił się przeciwko niej. No i jestem tutaj, żeby go zniweczyć i wyciągnąć ją z kłopotów. Moim talentem jest niweczenie magii, więc powinienem sobie z tym poradzić. Jest rzecz jasna winna Dobremu Magowi roczną służbę. Ale wygląda na to, że w Ality nic nie ma. - Był wyraźnie sfrustrowany. - Jak mam zniweczyć coś, czego nie mogę znaleźć? - Może bym cię mogła sukursować - rzekła zaintrygowana Metria. - Może co byś mogła? - Przysłużyć się, ułatwić, odciążyć, ulżyć, wspomóc... - Pomóc? - Niech ci będzie - przystała z irytacją. Czemu ta jej wada nasilała się w najmniej odpowiedniej chwili? - Od kiedy to próbujesz komuś pomóc, Metrio? - Od kiedy mam połowę duszy. Przemyślał to. - To co innego. No dobrze. Jak chcesz pomóc? - Hmmm, to trochę zwariowana sytuacja, więc się przekonajmy, co na to moja zbzikowana gorsza połowa - i przekazała ciało Mentii. - Witaj, De Mentio - rzekł Grey. - Chyba się jeszcze nigdy nie spotkaliśmy. - Na szczęście - stwierdziła. - Pocałuj mnie. - A niby czemu? - Bo jestem połową bez duszy i sumienia. I wymagam zapłaty za moje usługi. - Całusy za pomoc? - Na początek. - Odwróciła się nieco, w pełni ukazując mu swój profil. (Metria miała dobry pomysł z tym strojem, ale po prostu nie potrafiła tego wykorzystać jak należy.) - Byłbym szalony, godząc się na taki układ. A jak Ivy się dowie? - I dlatego jest taki intrygujący. Namyślał się przez chwilę. - No dobrze. Zdumiała się. - Zgadzasz się? - Pod jednym warunkiem. To ja będę całować. - Dobra. Jeden całus za każdą pomoc, jaka mi przyjdzie do głowy. - Zgoda. I co wymyśliłaś? - Odejdź i wróć tutaj. - Co takiego? - Po prostu to zrób, przystojniaczku. Wariactwo dopiero po fakcie nabiera sensu. Nie musisz odchodzić daleko. A, i odwróć się dwa razy w trakcie. Grey był zbity z tropu, ale usłuchał. Odwrócił się i odszedł. Potem znów się odwrócił i wrócił. - I co to dało? - Odwróciłeś się i zawróciłeś? - Tak. - Więc skoro przedtem przyszedłeś do Ality, to teraz się znalazłeś w Re-Ality. Zmarszczył brwi. - Tak mi się zdaje. I? - Żeby dotrzeć do Re musisz wszystko robić na nowo. Teraz, kiedy to znów przemyślałeś i wróciłeś do Re-Ality, jesteś już bliższy odszukania jej. - To wariactwo! - Tak. Zapłać mi. Wyglądał na rozdrażnionego, ale i zamyślonego. - No dobrze. Chodź tutaj. Mentia stanęła tuż przy nim i uniosła twarz. Ale Grey ujął dłońmi jej głowę, przychylił i cmoknął demonicę w ciemię. - Hej, nie to miałam na myśli - zaprotestowała. - Pocałowałem cię. Nikt nie sprecyzował, w co mam całować. - Ale to... - Wariactwo? Mentia uświadomiła sobie, że zawarła nie taki układ, jaki zamierzała. A może Grey Murphy był bystrzejszy, niż się spodziewała. Wzruszyła ramionami. To tylko dodawało całej sprawie pieprzyka. - Myślę, że Re ma moc czynienia od nowa i może się w to zaplątała i od-rzuciła sama siebie. Więc musisz szukać i od-szukiwać, żeby ją znaleźć. - Ale ja już szukałem! - Racja. Zrób to znowu. Tylko się do tego przygotowywałeś. Skinął głową. Ponownie zamarkował szukanie. - No dobrze, od-szukiwałem. I nadal jej nie widzę. Co teraz? - Znów mi zapłać. - Och. - Ujął jej prawą dłoń i ucałował. Ale tym razem na dłoni pojawiły się usta i oddały pocałunek. - Znowu się rozejrzyj - powiedziała. - Obejrzyj i jeszcze raz się przyjrzyj. Rozejrzał się dwukrotnie. - No dobrze, jeszcze raz obejrzałem okolicę. I co teraz? - Zapłać... - Nie, dopóki nie wymyślisz czegoś konkretniejszego. Westchnęła. Był zbyt przebiegły, żeby ta gra była naprawdę zabawna. - Coś mi się zdaje, że teraz jesteśmy już blisko odnalezienia jej. Zawołaj ją raz i drugi. Skinął głową. Zrobił z dłoni tubę i zawołał: - Re! I jeszcze raz: - Re! Dał się słyszeć jakiś nikły dźwięk, coś jakby kobiecy jęk. - Szybko, zorientuj się dwukrotnie, skąd to dochodzi. Grey skoncentrował się na obszarze, z którego dobiegł dźwięk; potem zrobił to od nowa. - Zreorientowuję się - oznajmił. - Wyczuwasz coś? - Tak, tam najwyraźniej coś jest - przyznał. - Powiedz to jeszcze raz. Powtórzył: - Tam najwyraźniej coś jest. I wtedy pojawił się jakiś ledwie widoczny kształt. - Porusz ją - nakazała Mentia. - Dwukrotnie. Grey otoczył ramionami mglisty kształt i poruszył nim. Potem zrobił to jeszcze raz. Kształt stał się solidniejszy. - To musi być Re - rzekł i powtórzył: - To musi być Re. Postać stała się wyraźniejsza. - Tak! - zaszemrała. - Pomóż mi! Pomóż mi! - Teraz mogę skorzystać z własnej magii - oznajmił Grey. - Mogę zniweczyć jej magię. - Położył dłoń na jej głowie. - Stań się wyraźniejsza. Wróć. Efekt był zachęcający. Przed nimi pojawiła się kobieta. Była dość młoda i ładna. - Och, ocaliłeś mnie! - wykrzyknęła. - Cóż za ulga! Jestem naprawdę wdzięczna! - Objęła go i kilka razy ucałowała, zanim zdążył zareagować. - Hmmm - odezwała się Mentia - wygląda na to, że nie spłaciłeś wielu rat, a teraz płacisz niewłaściwej osobie. Grey uśmiechnął się smutno. - Masz słuszność. Byłaś bardzo pomocna, Mentio. Uwolnił się od Re, objął Mentię i dwukrotnie mocno pocałował ją w usta. W jego pocałunkach była magia, która zniweczyła jej szaleństwo. - O rany! - powiedziała oszołomiona. - O rany! - Zasłużyłaś na to - odparł. - Na swój nieco zbzikowany sposób. - Powstrzymam się od dalszych żądań - oznajmiła Mentia i oddała ciało Metrii. Drażniła się z nim, ale jego magia nie tylko zniweczyła jej wysiłki, więc musiała teraz odpocząć. Grey znów się zajął Re. - Co ci się przydarzyło? - Starałam się przebudować swój dom i zrobiłam przerwę, żeby się zastanowić - opowiadała. - Coś mnie rozproszyło i przypadkiem się od siebie uchyliłam. Ledwie zdążyłam przesłać Dobremu Magowi błaganie, żeby mi pomógł. Nie byłam pewna, czy to do niego dotrze, ale już było za późno na poprawki. Potem zjawiłeś się ty i odepchnąłeś moją własną magię, która mnie tłamsiła, i przywróciłeś mnie tutaj. Dziękuję ci z głębi serca! Zwykle jestem bardziej pełna rezerwy, ale... - Wiesz, że będziesz musiała rok służyć Dobremu Magowi, zanim to się skończy - przypomniał jej Grey. - Przysłał mnie tutaj, żebym cię re-animował. - Pogodziłam się z tym - odparła. - Ale teraz czuję się zre-witalizowana i naprawdę uszanuję Dobrego Maga. - W pobliżu jest magiczna ścieżka, która cię bezpiecznie doprowadzi do jego odbudowanego zamku - powiedział Grey. - Dzięki. Re zebrała się w sobie i ruszyła ścieżką. Miała przed sobą długą drogę, ale to najnowsze doświadczenie wyraźnie dodało jej odwagi. Grey spojrzał na Metrię. - Teraz mogę iść do Bezimiennego Zamku. Gdzie to jest? - Na niebie. Czy mógłbyś poprosić ptaka-Roka, żeby cię zaniósł? Jesteś za ciężki, żebym cię tam przeniosła, chociaż chętnie bym tego spróbowała. - A tak, jest ptak-Rok, co ma zobowiązania wobec Humfreya stwierdził Grey. Pomilczał chwilę. - A wiesz, ty lub twoja gorsza połowa, byłaś tak pomocna, że już mi nie przeszkadza twoja obecność. Zdobycie duszy uczyniło z ciebie lepszą istotę. Metria stwierdziła, że się rumieni, chociaż w dawnych czasach nigdy tego nie robiła. - Dziękuję. Ale właśnie się staram wypełniać służbę dla Dobrego Maga, żebym się mogła rozmnożyć. - O? A sądziłem, że demonice mogą to robić, kiedy zechcą. - No tak. Ale najwyraźniej za drugim razem jest o wiele trudniej. No i potrzebna mi pomoc, żeby zdobyć korektę bociana. Tym razem nie wytknął jej pomyłki. - Już wzywałaś przedtem bociana? - Tak, jakieś czterysta czterdzieści lat temu, plus minus, ale kto by liczył? Teraz wiem, że to był zły interes. - To na pewno ciekawa historia - rzekł Grey - ale lepiej zawołam tego ptaka. - No to cześć - pożegnała się i zniknęła. Zjawiła się w Zamku Roogna. Na dwóch narożnikach dachu tkwiły Gary Gar i Gayle Goyle, plując wodą do fosy. Nie padało, więc Metria nie bardzo wiedziała, skąd się bierze woda, ale widok był uroczy. Fosa była czysta, co nie dziwiło, bo zadaniem gargulców było oczyszczanie wody, którą pluły. - Ja się tym zajmę - oznajmiła Mentia. - Znam ich - opanowała ciało i odezwała się do dwóch uskrzydlonych monstrów: - Cześć, brzydale! Pamiętacie mnie? Oba gargulce połknęły wodę, żeby móc mówić. - Demonica Mentia! - zawołał Gary. - Od roku cię nie widzieliśmy! - Fakt. Byłam z moją lepszą połową, żeby się przekonać, jakie jest to jej nowe dziwne życie. Ale teraz mam dla was dwa wezwania. Macie być sędziami przysięgłymi w procesie Roxanne Rok. - Kogo? - zapytała Gayle. - Wielkiego ptaszyska, który wysiaduje coś dla Simiurg. - W porządku - odrzekł Gary. - Będziemy tam. Mentia podała każdemu z nich dysk. Chwyciły je w paszczę. Dwa dalsze wezwania doręczone. Weszła do zamku i oddała ciało swojej lepszej połowie. Przyszła ją powitać księżniczka Ida. - Miło cię widzieć, Metrio - powiedziała, zupełnie tak jak Rapunzel (ale Ida nigdy nie mówiła tego, w co nie wierzyła, bo wierzyła w to, co mówiła). Metria nagle spojrzała uważnie. Coś latało przy głowie księżniczki. - Ido, jakiś wielki robal chce na tobie usiąść! Ida się uśmiechnęła. - To nie robal. To mój księżyc. - Twoje co? - Planeta, glob, ciało niebieskie, orbitujący fragment... - Ale co ty robisz z tym małym księżycem? - Po prostu zjawił się u mnie i był taki śliczniutki, że nie mogłam go odpędzać. Naprawdę nie robi nic złego. Najwyraźniej nie. To był zaledwie malutki glob, który powoli krążył wokół jej głowy. - Słodziutki jest - przyznała Metria. - Czy pewnego dnia tak urośnie, że się stanie dużą planetą? - Mam nadzieję, że tak - uśmiechnęła się Ida. - Czym mogę ci służyć? - Możesz przyjąć to wezwanie do udziału w procesie Roxanne Rok. - Ależ oczywiście - przystała na to Ida i wzięła dysk; była bardzo zgodną osobą. - Widzę, że mam jej bronić. Na pewno zrobię, co w mojej mocy. To było niemal zbyt łatwe. - Nie martwisz się tym, że nie wiesz, przed czym ją bronisz? - Na pewno wkrótce się dowiem. Metria postanowiła się nie sprzeczać. Zostało jej jeszcze zbyt dużo wezwań do doręczenia, żeby mogła tracić czas. - I odnajdziesz Bezimienny Zamek? - Na pewno. Skoro tak, to na pewno znajdzie, bo talentem Idy była Idea: jeżeli wierzyła, że tak będzie, to tak było. Tyle że Idea musiała pochodzić od kogoś, kto nie wiedział o tym jej talencie. To znacznie ją ograniczało. Nie było jednak wątpliwości, że księżniczka Ida jeszcze nie wiedziała, o co chodzi w tym procesie. Głównym grzechem Metrii zawsze była ciekawość; i teraz stawało się to niemal bolesne. Po co te wszystkie ogromne starania z powodu jednego wielkiego ptaszyska, które chyba nigdy nikomu nie wyrządziło żadnej krzywdy? Tajemnica gęstniała z każdym krokiem. Rozdział 4 Threnody Metria wróciła do domu, żeby rozgrzać Veleno na następne kilka godzin, a potem się zajęła pozostałymi dyskami. Większość imion była zupełnie zwyczajna i uznała, że nie powinno być kłopotów z odnalezieniem tych osób. Lecz jedno z imion budziło w niej strach, bo należało do bardzo nieużytej osoby. A co się stanie, jeżeli uda jej się doręczyć wszystkie wezwania poza tym jednym? Czy proces zostanie odroczony, a Metria nie wykona swojego zadania i odmówią jej tego, na czym jej najbardziej zależy? Niby tak się powinno wtedy stać, ale ona wcale nie chciała, żeby się to zdarzyło. Jeżeli się jej nie uda, to przez tę osobę. Czyli teraz należało spróbować. No bo jeżeli się nie powiedzie, to już się nie będzie musiała troszczyć o doręczenie pozostałych dysków. Chyba że Simiurg podaruje jej tego jednego. W końcu był to tylko jeden z sędziów przysięgłych, a w sumie było ich ponad tuzin; niektórych i tak się wyeliminuje podczas procesu. Ale uznała, że lepiej by było, gdyby - jeżeli to możliwe - doręczyła wszystkie wezwania. Uniosła więc dysk dla Threnody, pół-demonicy, żony Jordana Barbarzyńcy. Dysk obrał kierunek, a Metria poleciała za nim. Jordana i Threnody odnalazła w głębi dżungli, w pobliżu kurczącego się powoli Obszaru Szaleństwa. Jedli świeżo zerwany garpieróg. Miał on, rzecz jasna, kształt garnuszka i był bogaty w żelazo. Metria stała się niewidoczna (wiedziała, że należy zachować pewną dyskrecję) i cicho ku nim podleciała. Ale się nie udało. Threnody uniosła nos i zaczęła węszyć. Była uroczą, czarnooką i czarnowłosą, smagłą, zmysłową pięknością, przystojną i posągową; prawdę mówiąc, nieźle wyglądała (zwłaszcza biorąc pod uwagę jej wiek). - Fiu, fiu, fiu - rzekła ponuro ponętna donna. - Czuję woń czyjegoś kwiatuszka. - Nigdy jej nie zwiedziesz - odezwała się nie wiadomo po co Mentia. Metria westchnęła i stała się widzialna. - Naprawdę bym chciała, żebyś zapomniała o urazach, Thren. - Mowy nie ma, Met! Znikaj. - Wiesz, że się ostatnio zmieniłam. - No to się zmień w niebyt, demonico. Jordan Barbarzyńca nie przerywał posiłku, pozornie nie zainteresowany tym dialogiem. Był grubo ciosanym, choć na swój sposób przystojnym facetem w średnim wieku, słusznie się szczycącym nieznajomością cywilizowanych manier. Ale nauczył się, że nie powinien pakować nosa w sprawy żony, bo mu go przytnie. Jednak jego nieokrzesane samcze oko badało głębie dekoltu Metrii i wypukłość jej tylnej części (co było zgodne z Zasadami Barbarzyńców). Nie było wątpliwości, że sprawa nie będzie łatwa. - Mam ci coś dać. - Już mi dałaś wszystkiego aż nadto - stwierdziła Threnody, pokazując zęby w prawdziwej furii. - A teraz daj mi to, czego najbardziej pragnę: swoją całkowitą nieobecność! - Jak tylko wręczę ci ten śliczny grawerowany dysk - obiecała Metria, unosząc go. - Wygląda jak czarny beryl - burknęła Threnody. - To wezwanie od Simiurg. - Tak. Dla ciebie. Żebyś była sędzią przysięgłym w procesie. Kobieta natychmiast pojaśniała. - Czyżby wreszcie mieli cię sądzić za zdradę Xanth? - Nie, to proces Roxanne Rok. - No to nie jestem zainteresowana. - Threnody odwróciła głowę. Tego właśnie Metria się bała. Niewiasta zwyczajnie nie chciała absolutnie niczego od niej przyjąć i oferowała jej wyłącznie gniew. No to spróbowała z Biadamiką. Pojawiła się urocza dziewuszka. - O wasza słodkość, jeżeli weźmiesz ode mnie ten dysk, to odejdę na zawsze. - Wezbrała wielka łza. Jordan łypnął na słodkiego brzdąca. Jego oko nie szkliło się w ten sam sposób co w przypadku dorosłych kształtów Metrii, ale ciągnęło go i do dzieci, bo ich proste umysły były podobne do jego własnego. - Nie czaruj mnie starymi sztuczkami, ty przebrzydły bachorze! - warknęła Threnody, w ogóle nie wzruszona. - Nie przyjmę niczego od żadnej z twoich zwodniczych postaci, bo wiem, że w każdej tkwi ta sama bezduszna cholerna demonica! Zostawisz mnie w spokoju i odejdziesz czy mam zacząć śpiewać? To jeszcze gorsze. Pieśni Threnody były zawsze tak przeraźliwie smutne, że Metria nie mogła ich słuchać i musiała uciekać. - Nie! Proszę cię! Nie rób tego! - zakrzyknęła Biadamika i wezbrała kolejna łza. - Musisz wziąć ten dysk! Threnody zaczęła śpiewać. Biadamika zasłoniła uszka rączkami, ale okropnie smutna melodia wciskała się pod tę osłonę i do jej główki. Nie mogła tego znieść. Straciła spójność i na powrót się stała Metrią - ona również nie mogła tego znieść. To była najsilniejsza i zawsze skuteczna broń Threnody przeciwko niej. Cofała się, dopóki dźwięk dostatecznie nie przycichł. Wtedy uformowała solidne nauszniki, żeby to żałobne zawodzenie wytłumić i pozbawić mocy. Teraz już mogła to wytrzymać - ale była za daleko, żeby namawiać Threnody do przyjęcia wezwania. Nie mogła odejść, bo to by spaprało całą jej misję. Wciąż przecież istniał najlżejszy cień możliwości, że Threnody odrobinkę, ociupinkę zmięknie i w cudownie niespodziewany sposób zmieni zdanie. Więc Metria została, mając w zasięgu wzroku smagłą kobietę i jej barbarzyńcę. Ale Threnody wyraźnie miała tego dość. Naradziła się niesłyszalnie z Jordanem; a potem obydwoje odeszli. Nie kryli, że nie mają ochoty pozostać w zasięgu wzroku Metrii. Więc Metria pofrunęła za nimi. Kiedy się za bardzo zbliżała, Threnody podejmowała żałosną pieśń i zmuszała ją do cofnięcia się. Czyli nastał impas; Metria nie mogła się zbliżyć do Threnody ani (tym bardziej) skłonić jej, by przyjęła wezwanie; ale i Threnody nie mogła zmusić Metrii, żeby ją zostawiła w spokoju. A tak w ogóle, żeby było zabawniej, Metria okryła się przejrzystą szatką i prowokowała tym barbarzyńcę; przynajmniej tyle mogła napsocić z tej odległości. Threnody, rzecz jasna, nie miała zbytniej ochoty, żeby jej faceta w ten sposób zabawiano; ale jedynie wydłubanie oczu mogłoby go powstrzymać od zezowania. Tacy właśnie byli barbarzyńscy mężczyźni; to się działo odruchowo. Threnody nagle skręciła i ruszyła w nowym kierunku. Metria uświadomiła sobie, że tamta zmierza wprost ku najbliższemu Obszarowi Szaleństwa. Metria świetnie wiedziała, jakie to ryzykowne. Threnody najwyraźniej była gotowa ponieść takie ryzyko, w nadziei że Metria tam za nią nie pójdzie. - Będzie miała niespodziankę - stwierdziła Mentia. I to jaką! Bo chociaż szaleństwo wywoływało najdziwniejsze zdarzenia i mieszało w głowach zwyczajnym ludziom, póki się doń nie przystosowali, to Mentii przywracało zdrowe zmysły. Ponieważ jej normalnym stanem było lekkie szaleństwo, to stan anormalny stanowił jego przeciwieństwo. Mentia da sobie radę w Obszarze Szaleństwa. Ukazał się skraj szaleństwa. Zwykły przebłysk nierzeczywistości, zapowiadający panujące dalej rozprzężenie. Większość ludzi z przerażeniem tego unikała, ale Threnody parła naprzód, wlokąc za sobą Jordana. Za nimi unosiła się Metria, w stosownej odległości. Chciała stale mieć ich na oku, bo nie była pewna, czy dysk potrafiłby zlokalizować Threnody w szaleństwie. Nigdy nie było wiadomo, co się tam może wydarzyć. Potem się zatrzymali. Był tam jakiś człowiek, zdumiony i oszołomiony. Rysy miał nieostre, jakby sam nie był pewny, kim jest i co tu robi. Chyba chciał poprosić Threnody o pomoc i radę, ale go odsunęła i pogrążała się dalej, wciąż wlokąc za sobą Jordana. Metria wkrótce dotarła do tego samego miejsca. - Hej! - zawołał ów człowiek. - Możesz mi pomóc? Zgubiłem się. - Nie zatrzymuj się, bo ich zgubisz - doradziła Mentia. Ale pół-sumienie nie pozwoliło Metrii skorzystać z tej rady. Zmieniła się w skromnie odzianą kobietę. - Chyba się nie chcesz znaleźć w tym obszarze - powiedziała. Kierujesz się wprost w szaleństwo. - No pewnie! - przyznał. - Gdzie jestem? - Praktycznie w samym środku południowego Xanth. Jeżeli zawrócisz i odejdziesz, to się znajdziesz na zwykłym terenie i będzie w porządku. - Wskazała kierunek wiodący od szaleństwa. - Xanth? Jestem w Xanth? - dziwił się. - A gdzieżby? No, muszę ruszać w drogę. - Threnody i Jordan niemal zniknęli z oczu, ich postaci rozmazywały się w narastającym szaleństwie. - Ale ja nie mogę tam być! - zawołał. - To niemożliwe! - Sam to musisz rozstrzygnąć - rzekła Metria i ruszyła dalej. - Nie, nic nie rozumiesz - odparł, idąc za nią. - Ja... jestem z Mundanii. - To masz pecha - stwierdziła, prąc do przodu i obserwując tamtą parę. - Ale to nie ma sensu - rzekł, dotrzymując jej kroku. - Xanth nie istnieje naprawdę. To tylko opowiastka. - Rób, jak uważasz. Ale jeżeli się szybko nie cofniesz, to opuścisz właściwy Xanth i pogrążysz się w szaleństwie, a wątpię, by ci się to spodobało. Potrząsnął głową. - Naprawdę muszę być szalony. A może to tylko zły sen. Ostatnie, co pamiętam, to... - Znów potrząsnął głową. - A potem się tu plątałem. - Przyjrzał się jej dokładniej. - Wolno mi spytać, kim jesteś? - Chyba wiem, co się stało - powiedziała Mentia. - Przejmę pałeczkę, zanim szaleństwo odbierze ci rozum - przejęła władzę nad ciałem i odpowiedziała: - Jestem De Mentia. - Dementia? - No prawie. - A ja jestem Richard Siler. - Richard? Znam Richarda z Mundanii. - Nazywają mnie Billy Jack. Mentia, wchodząc w Obszar Szaleństwa, znalazła się na skraju zdrowego rozsądku, więc potrafiła załapać, w czym rzecz. - Ksywka. - Tak. - Lepiej cię zaprowadzę do tamtego Richarda. On się zna na gościach z Mundanii. - Dzięki. - Ale bądź przygotowany na to, że się zrobi dziwnie. - Jeszcze dziwniej niż teraz? Wątpię. - Rób, jak uważasz. Dotarli do fotela. Tkwił w nim głaz. - A to co? - spytał Billy Jack. - Najwyraźniej głaz w fotelu. Zostaw to w spokoju. Ale on już - kierując się jakąś głupią zasadą natury foteli - zrzucił głaz. Fotel natychmiast przechylił się do przodu, wytrącając Billy’ego Jacka z równowagi - i biedak wylądował w fotelu. Mebel tak szybko odchylił się w tył, że Billy Jack zeń wyleciał i wylądował w czymś innym. Fotel zaś gwałtownie nachylił się do przodu, podciął Mentię, tak że i ona w nim wylądowała - i została wyrzucona w tył. Znalazła się na niewidzialnej huśtawce i kołysała się gwałtownie w przód i w tył. Czuła się cudownie, kiedy huśtawka się wznosiła, i podle - kiedy opadała. - A to co? - zawołał Billy Jack, który huśtał się obok. - Czuję się bosko... okropnie... bosko... okropnie... - To huśtawka nastroju - odparła Mentia, domyślając się, w czym rzecz. - Mówiłam ci, żebyś nie tykał tego głazu w fotelu! No i wkołysał nas w tarapaty! Jednakże była przecież demonicą, więc nie musiała znosić wygłupów spaczonego umeblowania. Zmieniła się w mgłę i spłynęła z huśtawki. Podpłynęła do Billy’ego Jacka, chwyciła i unieruchomiła jego huśtawkę - mógł z niej zeskoczyć. - Miałaś rację - wysapał. - Robi się dziwniej. - Trzymaj się blisko mnie i niczego nie dotykaj. W przedzie mgliście rysowały się postaci Threnody i Jordana. Chyba coś podobnego ich zatrzymało. Ominęli huśtawki nastroju i raźno ruszyli dalej. Nagle omal się nie zderzyli z grubą sztywną liną. Wyglądałaby całkiem zwyczajnie, gdyby nie wąsiki. Zanim zdążyli ją minąć, lina zmieniła się w wielkiego kota. - Mrrrrau! - miauknął i skoczył. Mentia zmieniła się w bryzg zimnej wody. Kot trafił w wodę, prychnął i natychmiast znów się stał liną. - Co... - zaczął Billy Jack. - Kot lub lina, rzecz jasna. Uciekajmy stąd, zanim się znów zmieni. - To naprawdę zbzikowane! - Wcale nie. Nie weszliśmy głęboko w szaleństwo, to ledwie graniczne efekty. Miejmy nadzieję, że uda nam się uniknąć naprawdę niesamowitych rzeczy. Nagle coś przemknęło koło nich. Wyglądało jak metalowa kula z rękami, nogami, ustami i oczami. - Moje! - wrzasnęło to coś, łapiąc linę. Lina zmieniła się w rozpaczliwie miauczącego kota. Kula wypuściła więcej rąk, mocno przytrzymała kota i wrzuciła go do dziury. - Moje! Moje! - krzyczała. Mentia stała się niczym obłok i przesunęła się ponad dziurę - jak się okazało, prawie wypełnioną różnymi cennymi rzeczami, w tym klejnotami i złotymi monetami. To był prawdziwy skarbczyk. Mentia uformowała usta w dolnej powierzchni obłoku: - Ale po co ci ten kot? - Bo ma dwa kocie oczka! - odparła kula, sięgając ku ślepiom kota, który natychmiast zmienił się w linę. - Co to takiego? - zaciekawił się Billy Jack, stając na obrzeżu dziury. - Nie podchodź tak blisko! - wrzasnęła Mentia. Ale już było za późno. Brzeg się osunął i Mundańczyk runął do dziury. Trafił stopami w wierzch metalowej kuli. Nastąpił wybuch. Klejnoty, monety i różne stwory wyrzuciło z dziury. Mentia rzuciła się tam, żeby przechwycić w locie Billy’ego Jacka; zmieniła się w poduchę, żeby złagodzić mu twarde lądowanie. - Co to było? - spytał otumaniony, kiedy wreszcie wszystko się uspokoiło. Zsunął się z poduchy i Mentia mogła wrócić do swojej postaci. - No przecież moja-mina. Nie słyszałeś, jak się wydzierała: „Moje! Moje!”? I zbierała najrozmaitsze rzeczy. Ale miny są ogromnie drażliwe i doprowadziłeś do wybuchu. Staraj się nie rozrabiać, dopóki cię nie doprowadzę na miejsce! - Spróbuję - odparł ze skruchą Billy Jack. Poszli dalej. Dotarli na polanę z jednym dębem. Drzewo wyglądało zdrowo, choć najwyraźniej niedawno ucierpiało. - To drzewo Desiree! - powiedziała Mentia. - Teraz wiem, że dobrze idziemy. - Ma na własność drzewo? - zapytał Billy Jack. - No niezupełnie. Jest driadą drzewa. Hiatus powinien być w pobliżu. Już tu przedtem była. Podniosła głos: - Desiree! Obok drzewa pojawiła się całkiem ładna driada. - Kto mnie woła? - Demonica Mentia, na poły przy zdrowych zmysłach. Byłam tu w ubiegłym roku. - A tak - przypomniała sobie Desiree. - Z czarodziejką, gargulcem i dzieckiem. Przyprowadziłaś mi Hiatusa. - Tak. Tym razem jestem tu w przelocie. - Spojrzała na Mundańczyka. - To Billy Jack, prowadzę go do Richarda White’a. - Zwróciła się do Billy’ego: - To Desiree. Jeżeli jej drzewo cierpi, to i ona cierpi. - Miło mi cię poznać - rzeki uprzejmie Billy Jack, najwyraźniej trochę tym wszystkim oszołomiony. - Czy niedawno przechodzili tędy kobieta i mężczyzna? - spytała Mentia. - Tak. Mieli małą scysję z drzewnym wilkiem, ale udało się im odejść. - Wskazała na lekko poszarpane drzewo. - Zwykle jest bardzo potulne i wychowuje osierocone ludzkie młode, ale w tym całym szaleństwie czasami staje się gwałtowne. Więc kiedy ten barbarzyńca rzucił tę barbarzyńską uwagę... - Rozumiem - powiedziała Mentia. - Widzę, że twoje drzewo lepiej wygląda. Ty też. - Owszem, dzięki Hiatusowi - przyznała Desiree. - Teraz poszedł zbierać rechotki. - Grzechotki? - spytał Billy Jack. - Cóż, lubi żabie udka - rzekła z przyganą Desiree. - A żaby rechoczą, kiedy je zbiera. - Musimy już iść - odezwała się Mentia, niespokojna, że zgubi Threnody. - Jak myślisz, szaleństwo szybko minie? - Teraz stąd już blisko do skraju - odparła Mentia. - Stale się powoli kurczy. Może w przyszłym roku. - Co za ulga! Ruszyli dalej i tym razem bez większych przeszkód udało się im dotrzeć do polany White’a. Mentia zobaczyła, że Threnody opuszcza polanę i zagłębia się w szaleństwo. Ale w tej chwili nie mogła za nią pogonić. Wokół podwórca rosły kępki muchomorów. A obok każdej takiej kępki kwitły urocze irysy. Mentia skinęła głową. Wiedziała, że grzyby wyrosły z garnców dziwacznych papierowych mundańskich banknotów, które Richard zakopał wokół dziedzińca; a irysy rosły tam, gdzie przeszła Janet Hines. Jeżeli ci dwoje się rozdzielą, to grzyby i irysy też. Zastukała w drzwi przyjemnej chatki. Otworzył jakiś mężczyzna. - Witaj, Richardzie. Pamiętasz mnie? Jestem De Mentia, demonica chwilowo przy zdrowych zmysłach. Przyprowadziłam ci innego Richarda, świeżo przybyłego z Mundanii, i uważam, że przyda mu się twoja pomoc. Za Richardem pojawiła się kobieta. - O tak, oczywiście, pomożemy mu. - Powiedziała. - Świetnie to rozumiemy. Mentia popatrzyła na Billy’ego Jacka. - Ci ludzie udzielą ci pomocy, jakiej potrzebujesz. Muszę iść dalej. Możesz im spokojnie zaufać. Oni cię tu zainstalują. - Ależ ja tutaj nie zostaję! - zaprotestował Billy Jack. - Muszę odnaleźć drogę do domu. Żonę, córkę... Richard White wyszedł za próg, ujął Mundańczyka za ramię. - Wejdź do środka. To moja żona, Janet. Obawiam się, że mamy dla ciebie smutne wieści. Mentia, uwolniona od zobowiązania narzuconego przez sumienie lepszej połowy, ruszyła pospiesznie za Threnody. Wiedziała, co spotkało Billy’ego Jacka, ale nie chciała mu tego mówić. Nie wróci do Mundanii. Richard i Janet już przez to przeszli, więc potrafią go przeprowadzić przez szaleństwo w nowe życie. Dogoniła Threnody i Jordana, którzy się zatrzymali na polanie, wolnej, jak się zdawało, od wariackich zdarzeń. Wyraźnie nie mieli ochoty jeszcze bardziej się zagłębiać w szaleństwo, zwłaszcza że zapędzenie się aż tutaj nie uwolniło ich od Mentii. Zbliżyła się do nich. - Szaleństwo znam lepiej niż wy - stwierdziła. - Jestem Mentia, gorsza połowa Metrii. Zwykle jestem trochę zbzikowana, ale tu wraca mi rozum. Radzę, żebyś zrezygnowała z tej beznadziejnej ucieczki i przyjęła wezwanie. - Nie! - krzyknęła Threnody. - Uważam, że przesadnie się przyczepiłaś do tego, co Metria zrobiła czterysta trzydzieści osiem lat temu. Lepiej o tym zapomnij i nie chowaj już urazy. - Nie! - Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że ona ma na to swój punkt widzenia? - Nie. Mentia przemyślała to. - Coś ci zaproponuję. Zbadajmy obie strony tej sprawy, żeby się przekonać, która jest sensowniejsza. Potem cię wyprowadzę z Obszaru Szaleństwa i pójdę sobie. Threnody już miała znowu powiedzieć „nie”, ale Jordan ją napomniał. Kiedy przychodziło do gwałtownych działań, ten barbarzyńca wykazywał zdumiewający rozsądek. Więc przemyślała to. - Najpierw nas wyprowadź. - Nie. Do tego potrzebne nam szaleństwo. Ale dam ci słowo. - Twoje słowo nigdy nic nie znaczyło! - Wprost przeciwnie - rzekła spokojnie Mentia. - Metria zawsze mówiła prawdę, ja też. To jedno z naszych dziwactw. - To nieprawda! Jordan znów ją trącił. Barbarzyńcy mają dobry instynkt w takich sprawach i choć mogą całkiem zgłupieć na punkcie kobiet, to zwykle wiedzą, czy innym istotom można ufać. Ponieważ Jordan ogłupiał na punkcie Threnody, to był całkiem obiektywny w przypadku Mentii. - No dobrze - wycedziła Threnody przez zęby. - Obie strony. A potem nas wyprowadzisz i pójdziesz sobie. - Ależ ona dalej jest nieprzejednana i nic nie chce zrozumieć! - zaprotestowała Metria. - Wykorzystuje to, żeby się wyłgać od przyjęcia wezwania. - Jasne - odparła rozsądnie Mentia. - Ale może zmienić zdanie. - Nigdy nie zmieni zdania! Nienawidzi mnie! - To Obszar Szaleństwa, w którym wychodzą na jaw osobliwe prawdy. Mam w tym doświadczenie. Wykorzystaj tę sytuację, a obie możecie się zdziwić. Metria - zaskoczona pewnością siebie i rozsądkiem swojej zwariowanej gorszej połowy - przystała na to. Mentia miała dostęp do wszystkich jej wspomnień i doświadczeń, więc mogła przeprowadzić wszystko, co zamierzała. - Najpierw spojrzymy na to od twojej strony - powiedziała Mentia do Threnody. - Będzie nam potrzebny Jordan. Jordan podskoczył. - Ja? - Znałeś króla Gromdena, prawda? - Tak. Tuż przed jego śmiercią. To był porządny gość. - Zagrasz jego rolę. - Ja? Ale nie wiem jak. - Szaleństwo ci podpowie. Po prostu pozwól się prowadzić. Jordan, zaintrygowany, wzruszył ramionami. - Doobra. Fajnie będzie być królem. Mentia spojrzała na Threnody. - A ty odegrasz królową. Pamiętasz ją? - Tak - przyznała ostro Threnody. - A ja zagram demonicę. - Będziesz w tym świetna - powiedziała tak ostro Threnody, że Jordan drgnął jak ukłuty, chociaż szpila nie była przeznaczona dla niego. Mentia zignorowała to dźgnięcie. - Pamiętajcie, że musimy odtworzyć prawdę tak, jak ją postrzegamy. To znaczy najpierw tak, jak ty ją postrzegasz, a potem jak ja. Musimy wiernie odtwarzać scenariusz. Threnody spojrzała na nią ostro. - Naprawdę wierzysz, że coś z tego wyniknie? - Tak. Zaczynamy? Threnody wzruszyła ramionami. - No to nakreślę scenę - oznajmiła Mentia. - Oto rok 657 rachuby Xanth, okolica Zamku Roogna. Gromden jest królem od trzydziestu czterech lat. Jest żonaty, lecz jego żona jest oziębła. Małżeństwo zawarto z powodów politycznych. Jest porządnym człowiekiem... - Bardzo porządnym - wtrąciła Threnody. - Lecz niedoskonałym, jak to śmiertelnicy. Jeszcze nie uświadomił sobie, że w jego życiu czegoś brakuje. Że brakuje w nim radości. Kiedy mówiła, Jordan przybrał pozę króla, a szaleństwo nadało mu postać króla: w średnim wieku, pulchny, lecz pełen majestatu. - Pewnego dnia Gromden (objeżdżając królestwo, by sprawdzić, jak się sprawy mają: dotykał kamieni, słupków i innych przedmiotów i wykorzystywał swój talent, żeby natychmiast wszystko o nich wiedzieć) natrafił na wlokącą się drogą mizerotę. Metria weszła w swoją rolę, bo uformowała się wokół nich sceneria średniowiecznego Xanth. Stała się tą wlokącą się mizerotą, opatuloną peleryną, zakapturzoną i zgarbioną. Król zatrzymał się pośrodku drogi. Był oszałamiającą postacią w pięknym stroju (żadnego porównania ze stojącym przed nim stworzeniem). Owo stworzenie zerknęło na niego ostrożnie i rozpoznało jego status. - O, nie kłopocz się mną, wasza wysokość - rzekła, klęknąwszy i pochyliwszy głowę. - Jestem jedynie zwykłym wyrzutkiem z mojego miasteczka, pilnie potrzebującym pomocy i opieki, niegodnym uwagi podobnych tobie. - Ależ, moja droga - rzekł łaskawie. - To już ja osądzę. Co cię trapi? - O królu, mój ojciec chciałby mnie wydać za miejscowego gamonia. Wolałam uciec z mojego skądinąd zacnego domu, niż przystać na takie poniżenie (bo jestem bystra, a niektórzy zwą mnie ładną). Ale żadna rodzina nie chciała mnie przyjąć do swego grona ani przyjść mi w sukurs, więc opuściłam i miasteczko. Tak samo było w sąsiednich miejscowościach. Nikt nie weźmie strony nieposłusznego dziecka. Teraz jestem daleko od domu, wszędzie obca, i nie mam odwagi wrócić; od tego przemierzania krainy jestem strasznie zmęczona i bolą mnie stopy. Chciałabym sobie znaleźć odpowiednie miejsce do życia i we właściwym czasie porządnego człowieka na męża, ale w każdym miasteczku gonią za mną wyłącznie nieokrzesańcy. - Biedactwo - rzekł ze współczuciem król. - Niech no ci się przyjrzę. Zsunął jej z głowy kaptur - i proszę! - stała przed nim piękna kobieta: czarnooka i czarnowłosa, o delikatnych rysach. Spojrzał na jej kształty i przekonał się, że workowata peleryna okrywa ciało zdolne przyprawić o szaleństwo każdego mężczyznę: każde wgłębienie i każda wypukłość nasuwała mu obrazy zrywających się do lotu bocianów, odpowiadających na naglące wezwanie. Była najpiękniejszą istotą, jaką w życiu widział. W owej chwili zostało zasiane ziarno jego zguby. Uniosła wielkie oczy, żeby musnąć spojrzeniem jego twarz, potem skromnie je opuściła. - O królu, niegodnam twojej uwagi. Niezwłocznie odejdę i może coś znajdę gdzie indziej. Wybacz, że skalałam moją osobą widok, który masz przed oczami. Ale król był łaskawy. - Nic się nie stało, moja droga. Nie musisz odchodzić. Przykro by było widzieć cię żoną jakiegoś gbura. Nie zwykłem zostawiać i najniższego z moich poddanych w palącej potrzebie. W pobliżu następnego miasteczka jest królewski posterunek, teraz niezamieszkany. Zainstaluję cię tam, dopóki nie znajdziesz czegoś lepszego. W jej przepięknych oczach wezbrały łzy najczystszej wdzięczności. - O, czyż kiedykolwiek zdołam podziękować ci za łaskawość, wasza wysokość? Nawet w najdzikszych i najbardziej szaleńczych snach nie marzyłam o czymś takim. - No, no, nie trzeba - rzekł. Ujął ją za zgrabny łokieć i zaprowadził do budyneczku. Stał on w osłoniętym miejscu w pobliżu drogi i był dobrze wyposażony, bo zazwyczaj stacjonował tu mały oddział królewskich gwardzistów. Ale w ostatnich dziesięciu latach zmniejszyło się na nich zapotrzebowanie; a może królestwo traciło swoją moc. Gromden był raczej miłym niż władczym człowiekiem i nie bardzo byli mu potrzebni gwardziści czy siła. Był to więc relikt z bardziej imperialnych czasów. - Rozgość się tutaj, a ja zajrzę w przyszłym tygodniu, by się upewnić, że ci tu dobrze. - Odwrócił się, żeby odejść. - Och, nie opuszczaj mnie tak szybko! - błagała, dotykając jego ramienia, żeby go zawrócić, zsunęła pelerynę i oddychała głęboko, a jej kształtny przód unosił się i opadał. - Jeszcze ci nie podziękowałam za twoją niezwykłą dobroć. - Nie musisz dziękować - odparł. - Cieszę się, że w ogóle mogłem ci pomóc. - O mój panie, tak wiele dla mnie uczyniłeś. Czy wolno mi... Stanęła na palcach i zaskakująco mocno pocałowała go w usta. Król się zatoczył, jakby oberwał obuchem w ciemię - bo i w pewnym sensie tak było. Nigdy przedtem nie doznał tak słodkiego i potężnego wrażenia jak to. Ta dziewczyna mogłaby być jego wnuczką, a przecież miała w sobie zadziwiającą dojrzałość. - O królu, kręci ci się w głowie? - zatroskała się. - Połóż się na chwilę na tym łożu, a ja się o ciebie zatroszczę najlepiej jak umiem. Nigdy bym ci świadomie nie wyrządziła krzywdy. Królowi Gromdenowi istotnie kręciło się w głowie, lecz nie z powodu słabości ciała czy umysłu. Po prostu jej pocałunek był tak słodki, że obudził w nim to wszystko, czego jeszcze nigdy nie doznał. Pozwolił, żeby podprowadziła go do łoża i ułożyła, a nowo odkryte zachcianki tańczyły w jego myślach. - Chyba strój zbyt ciasno cię opina, wasza wysokość - powiedziała i rozluźniła kołnierz, a potem także koszulę. - O nie, nie trzeba... - protestował bez przekonania. Ale nie przestała i jakoś tak się stało, że znalazł się razem z nią pod prześcieradłem, ona zaś nie więcej miała na sobie niż on. Potem bocian w samej rzeczy dostał wiadomość, bo sygnał był tak silny, że żaden z tych ptaków nie mógł go zignorować. Uczyniła króla szaleńczo szczęśliwym. Rankiem król Gromden - trochę zawstydzony okazaną nocą słabością - wstał, pospiesznie się odział i opuścił piękną dziewczynę, słodko śpiącą w łożu. Nigdy przedtem niczego takiego nie zrobił. Szybko wrócił do Zamku Roogna i energicznie się zajął swoimi sprawami. Starał się zapomnieć o tej sprawie. Ale to potajemne wydarzenie było tak kuszące, że wieczorem znów ruszył do przydrożnego posterunku, oczywiście tylko po to, żeby się przekonać, jak się wiedzie dziewczynie. Miłość do niej ciążyła mu na sercu i nie potrafił się od niej trzymać z daleka. Lecz kiedy tam dotarł, stwierdził, że domek jest pusty, bez śladu czyjejkolwiek obecności. Jakby nigdy nie było tu tej kobiety. Odeszła. Wrócił do zamku przygnębiony. Przez cały miesiąc co dnia zachodził do domku, ale zawsze było tam pusto. Zdał sobie sprawę, że tej jednej nocy dziewczyna dostała od niego to, czego chciała, i że już nigdy nie wróci. Wrócił więc do swojego monotonnego królewskiego życia i starał się zapomnieć o tej jedynej wspaniałej i upajającej nocy. Nie był świadom, że bocian nawiedził tajemniczą pannę w niecały rok po ich spotkaniu. Ukryła się, lecz sprytny ptak i tak ją odnalazł i doręczył tobołek. A potem, kiedy król jadł kolację z królową i kilkoma dostojnymi gośćmi, zjawiła się kobieta, dźwigając zawiniątko. - Oto twoje nieślubne dziecko, o cudzołożny królu! - wykrzyknęła, ciskając mu berbecia na kolana. - I wiedz, prostaku, z kim złamałeś małżeńskie śluby. Uniosła się w powietrze, rozwiała w chmurę rozweselonego gazu i zniknęła, kiedy wszystkie zszokowane oczy zwróciły się ku Gromdenowi. Gapili się, a śmiech jeszcze długo rozbrzmiewał. I tak to zepsuta demonica otumaniła, uwiodła i upokorzyła porządnego króla. Coraz szybciej tracił władzę i już wkrótce Zamek Roogna był niczym pusta skorupa. Królowa, rzecz jasna, nie chciała już mieć z nim do czynienia i stał się pośmiewiskiem całego Xanth. Lecz jego dobroć była taka, że się nie usprawiedliwiał. Uznał dziecko i wychowywał je jak księżniczkę. Stała się źrenicą jego oka, najukochańszą istotą; ona też go kochała. Jednak królowa, oburzona tą całą sytuacją, w końcu rzuciła na dziecko klątwę: jeżeli dziewczynka pozostanie w Zamku Roogna, to zamek upadnie. Więc mała teraz już dziesięcioletnia i równie śliczna jak jej matka - uciekła z zamku. Nie chciała być przyczyną zguby zamku (jak już była przyczyną zguby ukochanego ojca). To złamało serce królowi Gromdenowi. Wypędził królową i żył samotnie, w towarzystwie jednej zaledwie służącej, która zajmowała się zamkiem. Nieustannie szukał córki, mając nadzieję, że jakoś zdoła obejść klątwę. Lecz ona, będąc pół-demonicą, z łatwością mu umykała, chociaż go kochała. W końcu, wiele lat później, znalazła miłość w całkiem innej historii, umarła, stała się duchem i po jakichś czterystu latach odżyła, żeby się ponownie połączyć z ukochanym. A przez ten czas biedny król Gromden z wolna osuwał się w śmierć i wreszcie Zamek Roogna zupełnie opustoszał. Wszystko to przez nikczemną demonicę. Odtworzenie dobiegło końca. - Dalej nie mam ochoty mieć z tobą do czynienia, matko - oznajmiła Threnody. - Najokrutniejszym z kłamstw zniszczyłaś mojego ukochanego ojca i nigdy ci tego nie wybaczę. Jordan był zaskoczony. - Metria jest twoją matką? Nigdy mi o tym nie mówiłaś. - Pewnie, że nie - odparła Threnody ze łzami wściekłości w oczach. Wstydzę się połowy mojej pary rodzicielskiej. Tej połowy. - Spojrzała gniewnie na Mentię, starając się zranić Metrię tym spojrzeniem. - No i widzisz? - odezwała się Metria. - To beznadziejne. Zawsze mnie będzie nienawidzić. - Teraz spojrzymy na to z drugiej strony - oznajmiła zdecydowanie Mentia. - Wracamy do sceny pierwszej. I sceneria powtórnie się uformowała: idący drogą król Gromden oraz osłonięta opończą z kapturem demonica, którą napotkał. Dialog rozwijał się jak poprzednio, z tym że królewskie maniery i dobre serce wywierały na demonicy coraz większe wrażenie. Brak jej było duszy i sumienia, lecz ciekawiło ją to drugie, więc to, co początkowo było błahym figlem, stało się czymś zupełnie innym. Dostrzegła, jak samotny jest król pod maską zadowolenia, i postanowiła mu to wynagrodzić: dać mu jedną noc radości, jaką tylko demonica lub szczerze oddana piękna kobieta może ofiarować mężczyźnie. Uznała, że przynajmniej tyle mu się należy. Następnego dnia znów ją odwiedził, więc ponownie dała mu rozkosz, bo nadal go szanowała i lubiła (na tyle, na ile jako demonica była w stanie). I tak trwało przez jakiś czas, w absolutnej tajemnicy. Cieszyła się, że wniosła radość w jego dość jałowe życie. Z czasem, rzecz jasna, zrozumiał, kim ona jest, ale wtedy nie miało to znaczenia, tak go uszczęśliwiała. W nielicznych przypadkach, kiedy ich związkowi zagrażało ujawnienie, znikała szybko i cicho, żeby nie było najmniejszego śladu, i wracała dopiero wtedy, kiedy już było bezpiecznie. Dzięki temu nikt nie wiedział o ich romansie. Lecz popełniła jeden błąd. Zupełnie zapomniała o bocianie. Demonica zazwyczaj nie pozwala, żeby sygnał dotarł do bociana, ale ona tak była oczarowana przemiłym królem, że nawet nie zauważyła, kiedy sygnał się wydostał. Kiedy to sobie uświadomiła, już było za późno. No cóż, pomyślała, po prostu trzeba będzie znaleźć odpowiedni dom dziecku, jak się już pojawi, bo demonice się nie nadają na matki dla ludzkich maleństw. Maleństwo pewnie będzie miało duszę, ona zaś jej nie miała. I kiedy bocian wreszcie przyniósł śliczną maleńką dziewczynkę, to tak się ona demonicy spodobała, że niemal się zdecydowała ją zatrzymać. Lecz wiedziała, że to by było szaleństwo, i nie chciała, żeby córeczka cierpiała zaniedbanie, jakie groziło jej ponoć w pobliżu demonicy. Więc zrobiła to, co się wydawało najlepsze: zaniosła dziecko ojcu, czyli królowi. Zrobiła to, rzecz jasna, potajemnie, żeby uniknąć wpędzenia go w tarapaty. - O królu, oto twoja ukochana córeczka - rzekła, podając mu zawiniątko. - Chciałabym ją przy sobie zatrzymać, ale nie mogę, więc powierzam ci ją, ufając, że będziesz ją dobrze traktował i dasz jej to wszystko, czego taki skarb potrzebuje. Gromden był zdumiony. W typowy dla mężczyzn sposób uważał, że choć zrobił to, co zrobił, to jednak wezwanie nigdy do bociana nie dotrze. Lecz wystarczyło jedno spojrzenie na małą, by go, urzekła, i z radością ją przyjął i uznał za swoją. - Będzie moją dziedziczką - rzekł - bo nie mam dzieci. Było to naiwne złudzenie, bo jedynie Mag mógł być królem Xanth. Lecz o jej magicznym talencie jeszcze nic nie było wiadomo, więc zawsze istniała szansa, że się okaże czarodziejką. Królowanie, rzecz jasna, było tradycyjnie przeznaczone wyłącznie dla mężczyzn z archaicznych, przestarzałych powodów, a takie, jak wiadomo, najtrudniej obalić. Poza tym była w połowie demonicą, co jeszcze bardziej skomplikowałoby jej prawo do dziedziczenia. Lecz Gromden odsunął te troski na potem, a teraz hołubił córkę. - Myślę, że już nie mogę cię odwiedzać - rzekła królowi demonica. - Bo wiadomo, że demony mają zły wpływ na dzieci, a twoja córka powinna doświadczać jedynie dobrych wpływów. Król ze smutkiem na to przystał. Ucałowali się więc raz jeszcze i rozstali. Demonicy brak było prawdziwych ludzkich uczuć, lecz niektóre do niej przylgnęły w trakcie jej związku z królem, więc słusznie można powiedzieć, że w owym czasie gorliwie naśladowała uczucie albo i dwa. Chętnie by podtrzymywała znajomość z królem; wiele razy odwiedzała córeczkę, zawsze uważając, by nikt się ojej obecności nie dowiedział. Wiedziała więc, co się dzieje w Zamku Roogna, chociaż się w to nie mieszała. Gromden nazwał córkę Threnody, bo wkrótce objawił się jej talent do smutnych pieśni. Dawał jej, co tylko mógł: wychowanie i opiekę, towarzyszy zabaw oraz wszelkie rodzaje ciastek i pasztecików. Opiekowała się nią niańka. Ale nie mógł jej dać matki. Królowa okazała zainteresowanie. Urażała ją, rzecz jasna, obecność dziecka, bo było ono dowodem niewierności króla. Królowa nie miała ochoty na tego typu związki z królem, lecz żenowało ją takie jawne demonstrowanie, że gdzie indziej znalazł to, czego ona mu odmawiała. Na jakiś czas jednak ukryła swoją wrogość i Gromden (uważając, że inni są równie wielkoduszni jak on) nie zdawał sobie sprawy, jaka jest rozgoryczona. Królowa dołożyła swoje do edukacji dziewczynki. - Przede wszystkim musisz wiedzieć, żeś z nieprawego łoża powiedziała małej Threnody. - Twojego ojca podstępnie uwiodła ohydna demonica, każąc mu wierzyć, iż jest piękna. Potem publicznie go upokorzyła, przynosząc ciebie, by wszyscy się dowiedzieli o jego szaleństwie. - Dziecko w to uwierzyło. - Ale nie rozmawiaj o tym z ojcem - ciągnęła królowa - bo już aż nadto się nacierpiał i przypomnienie o tym tylko by go zraniło. Więc dziewczynka bardzo uważała, żeby nie zdradzić przed Gromdenem, czego się dowiedziała. Lata mijały i Threnody stawała się coraz piękniejsza. Była młodszą kopią postaci, jaką przybrała jej matka, żeby uwieść króla. Gromden, oczy wiście, traktował ją tak, jak ojciec powinien traktować córkę, nie zaprzątając sobie głowy tym, kogo przypomina. Lecz królowa nie mogła tego znieść. I wreszcie zadziałała. Rzuciła na małą straszliwą klątwę, zmuszając, żeby na zawsze opuściła zamek. Kiedy król się o tym dowiedział, wypędził królową. Ale zło już się dokonało. Odwzorowanie dobiegło końca. Gromden na powrót stał się Jordanem, królowa - Threnody, a śliczna dziewuszka - małą Biadamiką, ta zaś z kolei Mentią. Threnody była wstrząśnięta. - Teraz sobie przypominam. Królowa mi to powiedziała! A ja nigdy w to nie wątpiłam. Kierowały nią, rzecz jasna, złe pobudki. Ale i tak źle uczyniłaś, uwodząc króla. Moja obecność podkopała jego autorytet. Byłam jego przekleństwem. - Wcale nie - sprzeciwił się Jordan. - Byłaś radością jego ostatnich lat. Jego życie było puste, a ty nadałaś mu sens. - Jeszcze przed chwilą był wcieleniem Gromdena, więc świetnie o tym wiedział. Demonica oddała mu prawdziwą przysługę. To zazdrosna królowa wyrządziła szkodę. Threnody wcieliła się w królową, więc teraz to rozumiała. Lecz wcale nie jest łatwo odpędzić od siebie to, w co się wierzyło przez cztery stulecia. - Muszę to przemyśleć - oznajmiła. - Teraz wyprowadzę was z szaleństwa i odejdę - rzekła Mentia. - Ale przecież ona nie wzięła dysku! - zaprotestowała Metria. - Przymknij się, lepsza połowo. Łagodna perswazja to załatwi. Demonica wyprowadziła ich z szaleństwa. Kiedy akurat nie brała udziału w odtworzeniu (głównie wtedy, kiedy królowa zatruwała dziecku umysł), to wyruszała na zwiady i znalazła najlepszą drogę. - Jedyną przeszkodą na tej drodze jest napór - powiedziała. Musicie stawić opór. Jordan się rozejrzał. - Jaki nabór? Tu nikogo nie ma. Wtedy zaczęło na nich napierać. Jakby się na nich zaciskała niewidzialna prasa. - Nie nabór, a napór - wyjaśniła Mentia. - To szaleństwo napiera na nas, chcąc, żebyśmy się podporządkowali. Żebyśmy się stali tak szaleni jak wszystko tutaj. Nie może nas fizycznie dotknąć, ale jego elementy mogą tak napierać, że się wydają masywne. - Postukała w taki masywny niewidzialny element: zadudnił głucho jak drewno. Po prostu nie zwracajcie na to uwagi. - Ale to wyciska ze mnie dech! - wysapał Jordan. - Taki napór potrafi być bardzo mocny - przyznała Mentia. Ona sama nie cierpiała, bo przybrała postać gazową, tak że napór właściwie był nieodczuwalny; Threnody powoli szła w jej ślady. Threnody, jako półdemonica, mogła zmieniać postać, ale to trwało, więc silniej odczuwała napór. - Wystarczy, jak powiecie nie - doradziła im Mentia. - Nie! - Nie! Napór zelżał i ustał, bo trudno wywierać presję na odmawiające współpracy obiekty. Nareszcie mogli się przedrzeć. Wyszli z szaleństwa i znaleźli się w normalnym Xanth. - Drugi raz tam nie wejdę - zapowiedziała Threnody, rada, że ma to już za sobą. - A ja sam nie wiem - odezwał się Jordan. - Całkiem przyjemnie było być królem i obściskiwać się z... Threnody wyciągnęła nóż i jednym zręcznym szybkim ruchem odcięła Jordanowi język. To go na jakiś czas uciszyło, bo chociaż miał talent prędkiego uleczania, musiało trochę potrwać, zanim odrośnie mu język taki jak przedtem. Sprawy wróciły do normy. Rozdział 5 Klątwa - No, na mnie już czas - oznajmiła Mentia, przystając z wyrachowaniem. - Hmmm, zaczekaj - powiedziała Threnody. - Nie twierdzę, że wybaczam ci tamten nikczemny czyn, ale czyż nie zamierzałaś mnie nakłonić, żebym przyjęła to wezwanie? - Tak - rzekła bezgłośnie Mertia. - Nie, to nie było częścią umowy - odparła Mentia. - Ale to szaleństwo nie wykorzystać przewagi, kiedy się waham. - Dzięki. Jestem trochę zbzikowana. Jestem przekonana, że ten tajemniczy proces i tak się odbędzie bez twojego z całą pewnością znaczącego udziału. - Demonica zamarkowała, że chce się rozwiać w dym. - No to... może jakaś inna umowa? - spytała Threnody. - No dobrze, jeżeli uważasz, że to uczciwe. Ty wiesz, czego ja chcę; a czy jest coś, czego ty naprawdę chcesz? - Tak. Najbardziej pragnę wrócić do Zamku Roogna, gdzie niegdyś byłam taka szczęśliwa, i nie spowodować jego zguby. Chodzić po znajomych komnatach i poznać ludzi, którzy tam teraz są. - Łza wezbrała jej w oku. - Wspominać, jak to było za czasów mego ojca. Widzieć go na Gobelinie. To ostatnie zdanie było nieco paradoksalne, bo Threnody jako dziecko mogła była ujrzeć na Gobelinie dawne i bieżące wydarzenia i dowiedzieć się prawdy o matce. Ale była tak pewna, że już to wie, iż nigdy nie spojrzała na Gobelin. - To świetnie - rzekła z werwą Mentia. - Zajmę się zdjęciem tej klątwy. Wrócę. - Zniknęła. - Co ty wyrabiasz? - spytała Metria, kiedy znów się zjawiły we własnym zamku. - Jak zdołamy zdjąć klątwę ciążącą od czterystu lat? Co za wariacki układ! - Dzięki. Ale może istnieje na to sposób? - Jaki sposób? - Nie mogę ci powiedzieć. - Co takiego? Jestem twoją lepszą połową. Mogę to odczytać bezpośrednio w twoim umyśle. - I wtedy nie zadziała. Metria, zbita z tropu, dała za wygraną. Nigdy nie potrafiła niczego przed Mentią ukryć, za to Mentia zawsze mogła przed nią ukryć, co tylko chciała. Wbrew sobie była pod wrażeniem tego, jak jej gorsza połowa poradziła sobie z szaleństwem i z Threnody. Więc może Mentia naprawdę wie, jak zdjąć klątwę. - Tak. Teraz musisz przejąć ciało i robić to, co powiem. Nie pytaj, nie sprzeciwiaj się, po prostu rób. Metria, speszona, przejęła ciało. - I co mam teraz zrobić? - Uszczęśliw swojego męża na kolejne dni, a potem znajdź w swoim worku z dyskami najmniej znajome ci imię. Metria uczyniła jedno i drugie. - O, tego w ogóle nie znam: Phelra. Jest świadkiem. - Teraz doręcz to wezwanie. - Ależ ona może być gdzieś daleko, w jakiejś zabitej dechami dziurze, i trudniej ją będzie znaleźć niż innych. - Dobra. Zrób to. Metria westchnęła i uniosła dysk dla Phelry. Szarpnął w stronę środkowego Xanth. Przeskoczyła więc w tamte okolice i zjawiła się w najgłębszej części dżungli, na północ od Jeziora Ogrów i Pszczół Wodnych. Znów uniosła dysk i tym razem szarpnął mocniej. Wykonała - tym razem krótszy - skok w tę stronę i wylądowała w pobliżu domu stojącego obok zalesionej góry. Dysk ciągnął ku domowi. Podeszła do drzwi i zastukała. Po chwili drzwi się otworzyły. W progu stanęła niczym się nie wyróżniająca młoda kobieta. - Przecież cię nie wzywałam - powiedziała zdumiona. - A powinnaś? - z równym zdumieniem spytała Metria. No bo kto kogo wzywał? - Mój talent to wzywanie zwierząt, żeby mi pomogły - wyjaśniła kobieta. - Ale nie działa na demony. - Przyszłam tu z własnej woli, żeby wezwać ciebie - powiedziała Metria. - Jeśli nazywasz się Phelra. - Uniosła dysk. - Wezwać mnie? A po co? - Na proces Roxanne Rok. - Przykro mi, ale nie przyzywam ptaków, tylko pozostałe zwierzęta. A poza tym ona i tak jest już zajęta. - Mimo to jej proces się odbędzie za dwa tygodnie. Czy zdążysz na czas do Bezimiennego Zamku? - Nie sądzę. Niełatwo tam dotrzeć. - Zabierz ją najpierw do Zamku Roogna - podpowiedziała Mentia. - Idzie tam parę osób z Zamku Roogna - powiedziała Metria. Może cię tam zaprowadzę, a na proces pójdziesz już z nimi? - To byłoby ładnie z twojej strony - odparła Phelra. - Nigdy nie byłam w Zamku Roogna i chciałabym go zobaczyć. Jeżeli jesteś pewna, że nie będą mieć nic przeciwko temu. - Zabiorę cię do księżniczki Idy. Jest bardzo miła i... - Nie wymieniaj jej talentu! ...i na pewno się o ciebie zatroszczy - dokończyła gładko Metria (co też knuła jej gorsza połowa?). - No to chodźmy - zgodziła się radośnie Phelra, biorąc dysk. Przyzwę jakieś duże zwierzę, żeby nas przeniosło. - Och, ja nie... - Jedź z nią. - Ale to zapowiada taką zabawę - dodała Metria. Phelra wyszła z domu i zagwizdała. Po chwili rozległ się ciężki tętent i pojawiło się naprawdę osobliwe stworzenie. Wyglądało jak olbrzymi futrzasty grzebień (zęby służyły jako łapy) z głową kota. Stworzenie podeszło pod dom, zatrzymało się i wyczekująco patrzyło na Phelrę. - Co to za zwierzę? - spytała Metria. Sądziła, że widziała już prawie wszystko, ale to było coś zupełnie nowego. - Kotogrzebyk, rzecz jasna - odparła Phelra. Uchwyciła się ogona zwierza i wspięła na grzbiet, do miejsca, gdzie mogła wygodnie usiąść okrakiem. - Rzecz jasna - przystała demonica i dołączyła do niej. - Jakaż ze mnie ignorantka, że go od razu nie rozpoznałam. - Zawieź nas do Zamku Roogna, Grzebyku - nakazała Phelra. I stworzenie posłusznie ruszyło w drogę. Poruszało się zadziwiająco szybko, bez trudu przedostając się przez gęstwę roślin i nie zostawiając za sobą żadnego mętliku. Gładko przeczesywało las. - Powiedz jej, że nad Zamkiem Roogna ciążyła klątwa - odezwała się Mentia. - Ale przecież nadal... - Powiedz. Więc Metria powiedziała: - A wiesz, jedna z osób, które mam wezwać, miała kłopot. Ciążyła na niej klątwa, że Zamek Roogna upadnie, jeżeli ona tam wejdzie. Więc nigdy się nie chciała nawet do niego zbliżyć. - Ale już wszystko w porządku? - zapytała z troską Phelra. - No... - Nie zaprzeczaj! - Przecież to nieprawda! - A skąd wiesz? Metria się zawahała. Zawsze uważała, że klątwa nadal działa. Wiedziała, że Threnody raz się zbliżyła do Zamku Roogna, a on się zaczął walić. Ale to było jakiś czas temu i być może od tej pory sytuacja się zmieniła. Może właśnie na to stawiała Mentia. - Jak długo ciąży klątwa? - spytała Phelra. - Sądziłam, że trwa, dopóki żyje osoba, która ją rzuciła. Czy ten, co przeklął, nadal żyje? - Nie. Umarł jakiś czas temu. - To musi być ulga dla twojej przyjaciółki - stwierdziła Phelra. Teraz już może odwiedzić Zamek Roogna. - Pewnie tak - przyznała z powątpiewaniem Metria (czemu dla Mentii tak ważne było to, co sądzi Phelra?). Kotogrzebyk raźno przemierzał las, może dlatego, że miał tak wiele sprężystych łap, i wkrótce już byli przed Zamkiem Roogna. Zsiadły i kotogrzebyk odszedł, zadowolony, że ma okazję przeczesać nową okolicę. - Teraz poznaj ją z Idą - odezwała się Mentia. Minęły potwora z fosy, który się wynurzył, żeby postraszyć obcą osobę. - Tylko spokojnie, Souffle - nakazała Metria. - To Phelra z mojego spisu wezwanych. - Aaaaa, oooona - rzekł potwór tonem „świetnie-to-wiedziałem” i zanurzył się. Ida wyszła im na spotkanie; jej maleńki księżyc połyskiwał w promieniach słońca. Metria dokonała prezentacji i wyjaśnień. - Ależ oczywiście, możesz iść razem z nami do Bezimiennego Zamku - zgodziła się Ida. - Dosiądziemy dwóch tamtych gargulców. - Gargulce dobrze latają? - zapytała zdziwiona Phelra, bo widziała, jakie to ciężkie stwory i jakie małe mają skrzydła. - Na pewno dadzą sobie radę w tak ważnej podróży - odparła Ida. - Postaramy się o latającego centaura, żeby nas wszystkich uczynił odpowiednio lekkimi. A skoro Ida wierzyła, że tak jest, to tak było - Metria wiedziała o tym, bo talentem Idy była Idea. Phelra się rozejrzała. - Jaki ładny zamek. Cieszę się, że klątwa już na nim nie ciąży. - Klątwa? - spytała Ida, a i jej księżyc się zdumiał, stając się półksiężycem. - Ta, przez którą Threnody nie mogła tu przychodzić - wyjaśniła Metria. - A, ta klątwa zniknęła? - spytała Ida. - Jak miło! Teraz Threnody może tu przyjść. I nagle Metria pojęła wariacką logikę swojej gorszej połowy. Phelra nie znała talentu Idy, a Ida nie wiedziała, że Phelra nie miała dobrego źródła informacji. Teraz Ida wierzyła, że klątwa zniknęła więc klątwa zniknęła, bo stawało się prawdą to, w co wierzyła Ida, dopóki jej Idea pochodziła od kogoś, kto nie miał pojęcia o jej magicznych zdolnościach. Była to tak pokrętna, obłąkana intryga, że nikt inny by w to nie uwierzył, więc Metria nawet się nie starała tego wytłumaczyć. - Tak - odparła. - Teraz ją tu sprowadzę. Zostawiła Idę, by zaprowadziła Phelrę do przeznaczonej dla niej zamkowej komnaty, a sama przeskoczyła w miejsce, w którym zostawiła Threnody. Raz-dwa ją znalazła, choć był już wieczór, bo Threnody już się nie starała jej unikać. Język Jordana już prawie odrósł, ale biedak jeszcze trochę seplenił. Threnody stale go przycinała: w ten sposób okazywała mu uczucie. Metria była przekonana, że Threnody znajdzie inne sposoby okazania mu przywiązania, kiedy tylko się na to zdecyduje; w końcu była półdemonicą. Za to on był barbarzyńcą i dobrze mu było z taką brutalną miłością. - Uważam, że zdjęłyśmy tę klątwę - oznajmiła Metria. - I że możesz się już zjawić w Zamku Roogna. Threnody wbiła w nią wzrok. - Nie jestem pewna, czy ci wierze. - I ja nie wiem, czy sama sobie wierzę - wyznała Metria. - Chodźmy tam i przekonajmy się. - Dotarcie tam pieszo zajmie parę dni - rzekła Threnody. Metria nie mogła poświęcić tyle czasu. Miała jeszcze półtora tuzina dysków do doręczenia. - Może sentaur - zasugerował Jordan. To nasunęło Metrii pewien pomysł. Miała na swojej liście parę uskrzydlonych centaurów. Były zbyt młode, żeby unieść taki ciężar, ale jeżeli dorosłe pomogą... - Zaraz wracam - oznajmiła i przeskoczyła do zagrody centaurów. Był to wygodny dom na północ od Rozpadliny. Rodzina centaurów siedziała przy kolacji: uskrzydlony ogier, uskrzydlona klacz i uskrzydlona mała klaczka. Wielkie złożone skrzydła okrywały ich ciała niczym peleryny. - Poprosiłabym, żebyś się do nas przyłączyła - odezwała się centaurzyca Chex; była wspaniałą, pięknie ukształtowaną istotą. - Ale wiem, że nie jesz, Metrio. - Dlaczego się tu znalazłaś? - spytał wprost centaur Cheiron; tak ludzka, jak i końska część jego ciała robiły wrażenie. - Mam wezwania dla Che i Cynthii. - Wezwanie! Metria wyjaśniła sprawę. - O rany - odezwała się Cynthia (była niespełna dziesięcioletnią klaczką, daleko jej jeszcze było do dojrzałości). - Będę sędzią przysięgłym! - Che nie ma - powiedziała Chex. - Jest z wodzem goblinką Gwenny w Górze Goblinów. Jest jej towarzyszem. Metria coś o tym wiedziała, ale miała na tyle rozumu, że zmilczała. - Wkrótce tam pójdę, żeby mu doręczyć wezwanie. Ale na razie mam inną sprawę. Ciekawam, czy mogę cię prosić o przysługę. Chex się uśmiechnęła. - Dusza dobrze na ciebie wpłynęła, Metrio. Jesteś teraz taka uprzejma. Czego sobie życzysz? - Wydaje mi się, że zdjęłyśmy z Threnody klątwę i Zamek Roogna już się nie zawali, kiedy ona się tam zjawi. Muszę ją tam szybko dostarczyć i przekonać się, czy to prawda. Jeżeli tak, przyjmie wezwanie, które dla niej mam. Ale dotarcie tam piechotą zajęłoby jej i Jordanowi Barbarzyńcy kilka dni. Zastanawiałam się więc... Cheiron się roześmiał. - Jasne, że ich tam dostarczymy! Chętnie się przekonam, czy ta klątwa naprawdę zniknęła. - Spojrzał na Chex. - Rankiem. - Rankiem, kiedy jest jasno - potwierdziła Chex. - Jednocześnie odstawimy tam Cynthię. - Dziękuję wam. Metria podała im namiary na Threnody i Jordana, chociaż i tak zakładała, że tam będzie i poprowadzi ich. Potem przeskoczyła do Góry Goblinów, żeby wręczyć Che jego wezwanie i powiedzieć mu, gdzie się udaje jego rodzina. Góra Goblinów wyglądała jak wielkie mrowisko. Ale ładniutkie, bo gobliny stały się porządnickimi estetami, od kiedy Gwenny została ich pierwszym żeńskim wodzem. Na tarasach były kwietne rabaty, a strażnicy nosili stroje w pastelowych barwach. Metria wylądowała przed głównym wejściem. - Stój, demonico - odezwał się strażnik. Rozejrzał się, sprawdzając, czy jeszcze ktoś jest w zasięgu słuchu. - Jeżeli kumasz, co dla ciebie dobre, to w te pędy zabieraj stąd ten swój mglisty tyłek. Nie potrzebujemy tu takich jak ty. - A to pech, purchawo - odpowiedziała spokojnie Metria. - Przyszłam tu do towarzysza wodza. - Tego ochłapu koniny, który już dawno powinien był skończyć w garnku - burknął strażnik. - Fakt, wódz pewnie teraz tam z nim tkwi. Hańbi plemię. - Powtórzę jej, co mówiłeś - obiecała słodziutko Metria. - Jak się nazywasz, niewyparzona gębo? Strażnik stał się znienacka zadziwiająco płochliwy. - Nieważne. Właź. Metria się uśmiechnęła. Męźczyźni-gobliny byli mętami Xanth, małodusznymi i ordynarnymi. Nie mogli znieść, że ich wodzem jest kobieta. Ale nie mogli tego zmienić i w rezultacie Góra Goblinów i otaczające ją tereny prosperowały. Enklawa goblinów, zamiast być gniazdem obrazy i skandalu, stała się centrum sprawiedliwości i dobrobytu. Metria szybko odnalazła goblinkę Gwenny, która jadła kolację w paradnej sali jadalnej. Centaur Che był u jej boku. Metria wiedziała coś, czego byli świadomi jedynie nieliczni: Gwenny lekko utykała i trochę niedowidziała - owe braki raz-dwa by ją doprowadziły do utraty życia, gdyby się o nich dowiedzieli mężczyźni. Lecz specjalne szkła kontaktowe nie tylko skorygowały jej wzrok, ale i umożliwiły jej widzenie marzeń, dzięki czemu miała niesamowitą zdolność wglądu w knute przeciwko niej intrygi. A jej towarzysz pomagał jej ukryć każde myślowe czy fizyczne potknięcie. Ponieważ Che był centaurem (aczkolwiek młodym), to jego rady były zawsze doskonałe i Gwenny zawsze je brała pod uwagę. Tworzyli wspaniały zespół. - Witaj, demonico Metrio - rzekł Che, kiedy ją dostrzegł (zawsze głośno wymawiał imię nowo przybyłych, żeby Gwenny nigdy się nie czuła zakłopotana, że ich nie pamięta). Gwenny pospiesznie podniosła wzrok. Była miłą i ładną, smagłą, młodą kobietą, jak większość goblińskich dziewcząt w przeciwieństwie do brzydkich i nieokrzesanych goblińskich chłopaków. Pewnego dnia wyjdzie za mąż i jakiś goblin mężczyzna stanie się niezasłużenie szczęśliwy. Ale na razie tak była zajęta reorganizowaniem własności i hierarchii goblinów, że nie miała czasu na nic innego. Miała osiemnaście lat; jeszcze przez jakiś czas nie musiała się przejmować swoim statusem społecznym. - Miło cię widzieć, Metrio - powiedziała. - Czemuż to zawdzięczamy tę przyjemność? - Mam dostarczyć Che wezwanie na sędziego przysięgłego wyjaśniła Metria. - A tobie, wodzu Gwenny, na świadka. - Proces Roxanne Rok - rzekł w zamyśleniu Che, kiedy wziął swoje wezwanie i przeczytał je. - To powinno być nad wyraz ciekawe. Trudno uwierzyć, że mogła popełnić jakikolwiek występek. - Ona sama też nie wie, za co ma być sądzona - powiedziała Metria. - Cały czas wysiaduje to dziwaczne jajo, które lada miesiąc ma już pęknąć. Nigdzie nie wychodziła. - To z całą pewnością dziwne - przyznała Gwenny. - Kto ją oskarża? - Simiurg. - Ooo, teraz to już na pewno jestem tym zainteresowany - oznajmił Che, lekko rozkładając skrzydła z ekscytacji. - To wielkie ptaszysko nie jest stworzeniem, które popełniałoby incydentalne błędy. - A, to będzie za dwa tygodnie minus jeden dzień. - Kto jeszcze tam będzie? - spytała Gwenny. - Prawie wszyscy, którzy się kwantyfikują. - Co? - Potęgują, przemnażają, rachują, zliczają... - Liczą? - Niech ci będzie - przystała z irytacją Metria. - Mag Trent, Czarodziejka Iris, Grey Murphy, księżniczka Ida, demon profesor Grossclout... - Nie księżniczka Ivy? - spytała żywo Gwenny. - Nie ma jej na mojej liście. Jest Grey jako oskarżyciel i Ida jako obrońca. - Grey i Ida - rzekł w zadumie Che, zupełnie jak przedtem gorsza połowa Metrii. - Przeciwko sobie. A jeżeli wpadnie jej jakaś Idea? - Nie zrobiłaby tego - rzekła twardo Gwenny, a potem, już mniej pewnie: - A może jednak? - Jak długo Grey i Ivy są zaręczeni? - zapytała Metria. - Dziewięć lat - odparł bezzwłocznie Che; centaury zawsze miały uporządkowane fakty i liczby. - Zaręczyli się rok po moich narodzinach. - Dobrze, że nie są twoimi rodzicami - zauważyła niewinnie Metria, a Gwenny stłumiła zupełnie niewodzowski chichot. - Myślisz, że kiedyś wreszcie to zakończą? - Nie. Uważam, że czekają, aż się najpierw zderzy księżyc ze słońcem - odparł Che, starając się zachować poważną minę. Gwenny konspiracyjnie mrugnęła. - Może zdołamy ich zachęcić. Wiem, że i rodzicom Ivy zajęło jakiś czas... - Osiem lat - wyjaśnił Che. - ...aż wreszcie przyjaciele urządzili dla nich wesele na cmentarzu, biorąc Maga Dora przez zaskoczenie. - Czy myślicie o tym samym co ja? - spytała Metria. Gwenny i Che natychmiast przybrali poważne miny. - Jasne, że nie - odparł Che. - Centaury nie spiskują. - Ale skoro ma tam być profesor Grossclout - wtrąciła Gwenny a on może udzielić parze ślubu... - Poślubił mnie Veleno - potwierdziła Metria. - Bo chciał mieć pewność, że dostanę to, co miałam dostać. - Kto to wie, co się może przypadkowo wydarzyć - dokończył Che. Gdyby nie był centaurem, wyraz jego twarzy można by uznać za samozadowolenie. - Tak czy inaczej - zakończyła Metria - centaurzyca Cynthia też tam będzie, a wasi rodzice zabierają jutro Threnody i Jordana do Zamku Roogna. Pomyślałam, że może się zechcesz do nich przyłączyć. - Threnody nie może się zjawić w Zamku Roogna - powiedział Che. - Właśnie dlatego sprawa jest tak interesująca. No to cześć. I zniknęła. Uwielbiała to - zostawić ich z czymś naprawdę nęcącym. Na pewno przybędą do Zamku Roogna, żeby to zobaczyć. Pojawiła się tam, gdzie zostawiła Jordana i Threnody. Obozowali pod gołym niebem, w barbarzyńskim stylu, obok doskonale symetrycznego symetriowca i patrzyli w gwiazdy. Metria podniosła wzrok i zobaczyła, że ponad Obszarem Szaleństwa formują się jakieś wariackie konstelacje. To miało sens. - Centaury Cheiron i Chex zgodziły się zanieść was jutro do Zamku Roogna - oznajmiła. - Będą tu o świcie. Kiedy je zobaczycie w powietrzu, krzyknijcie, żeby was mogły odnaleźć. - Dobra - rzekł Jordan. Wyglądało na to, że język mu już całkiem odrósł. Tych dwoje z jej gwałtownością i jego talentem do uzdrawiania - łączył interesujący związek. - Ciekawam, czy czasem obcina mu też coś innego? - zadumała się Mentia. - Kiedy nie ma ochoty na miłość. Metria skoczyła do domu i upewniła się, czy jej mąż nadal jest odpowiednio szaleńczo szczęśliwy. Potem usiadła, żeby się zastanowić nad pozostałymi wezwaniami. Wciąż jeszcze miała do odszukania sporo ludzi i chociaż miała na to mnóstwo czasu, to wiedziała, że ów czas może się skończyć, jeżeli choć jeden przypadek się okaże trudny. Uznała więc, że najlepiej będzie, jeżeli się teraz zajmie kolejnymi potencjalnie najbardziej kłopotliwymi osobami z listami: parą Mundańczyków, Dugiem i Kim. Jeżeli w ogóle zdoła do nich dotrzeć. Istniał na to jakiś sposób? Dostali się do Xanth poprzez ekrany... Ona także musiała skorzystać z tej drogi. Musi się teraz udać do Kom-Plutera, złej machiny. I mieć nadzieję, że on zechce współpracować. Ponoć teraz był już dobrą machiną, ale niezbyt w to wierzyła. Godzina na szczęście nie miała znaczenia, bo machina nocą nie sypiała. Przeskoczyła do pieczary Plutera, omijając niewidzialnego olbrzyma, który pomagał zapędzać do niej ludzi. Był tam jak zwykle szklany ekran, tkwiący pomiędzy rozmaitym złomem. Sam Kom-Pluter nie wyglądał lepiej. - Witaj, zła machino - odezwała się. - Mam coś dla ciebie. Ekran pojaśniał. Pojawił się na nim napis. - WITAJ, SŁOWOGUBNA DEMONICO. - Jaka? - ZAAMBARASOWANA, POPLĄTANA, OGRANICZONA, MYLĄCA, ZAMIENIAJĄCA JE... - Niech ci będzie - przystała z irytacją. - MASZ TO, CZEGO POTRZEBUJĘ? - To zależy, czego ci trzeba. - POTRZEBNE MI DI-ODY DO MOICH OBWODÓW. - Potrzebne ci ody do dowodów? Ekran zamigotał ostrzegawczo. - NIE, IGNORANTKO. PRZYDAŁBY MI SIĘ TEŻ D-TERMINAL. - Jaki termit? Ekran znów zamigotał. - TO D-TERMINUJE, CO MOGĘ ROBIĆ. STARAM SIĘ UPGRADOWAĆ. - Tylko nie na mnie, zła machino! Ekran na moment zgasł, potem gwałtownie przemknęły po nim kilka razy liczby od 1 do 10. Potem machina odzyskała samokontrolę. - JESTEŚ JEDYNĄ ISTOTĄ, KTÓRA NIEMAL POTRAFI MNIE ZIRYTOWAĆ MIMO MOJEGO CAŁKOWITEGO BRAKU EMOCJI. CO MASZ DLA MNIE? - To już lepiej, zła machino. Oto twoje wezwanie - wyjęta dysk z napisem KOM-PLUTER. - DEMONICA ZMIENIA ZDANIE CO DO DORĘCZENIA WEZWANIA - wyświetlił ekran. Oooojjj, zapomniała, jak ta machina potrafi kontrolować rzeczywistość w pobliżu siebie. Zmieniła zdanie, zabrała dysk. Ale nie była zwyczajną demonicą. Mentia zapanowała nad ciałem. Ona nie zmieniła zdania. - Słuchaj no, ty kupo żelastwa - odezwała się. - Nie możesz zlekceważyć tego wezwania. Pochodzi od... - DEMONICA KOŃCZY DIALOG. I oczywiście skończyła. Lecz miała jeszcze jedną szansę. Pojawiła się Biadamika. - O szlachetna machino - błagał berbeć. - Simiurg będzie zła, jeżeli się tam nie pojawisz. Potrzebna jej kompetentna jednostka. Ktoś absolutnie racjonalny, który byłby sędzią przysięgłym, w przeciwieństwie do tych... Ekran zamigotał. - SIMIURG? - Tak, o zachwycające ustrojstwo. To wielki zaszczyt być przez nią wybranym do tego procesu! Na liście są wyłącznie najznamienitsi... - PROCES? - Roxanne Rok ma być sądzona i... - ZA CO? - To wie tylko Simiurg, o przemądre urządzenie. Ale to musi być strasznie, przeogromnie ważne, bo demon profesor Grossclout jest sędzią, a Mag Trent bailiffem i... - DAJ MI TO WEZWANIE. Przebiegła istotka udała, że się waha. - Na pewno, o mocarny kalkulatorze? Nigdy bym się nie ośmieliła narzucać czegoś tak ważnej istocie jak ty. Kom-Pluter stracił cierpliwość. - MILUTKI BRZDĄC WRĘCZA WEZWANIE - wyświetlił ekran. Biadamika posłusznie położyła dysk obok ekranu. - A jak myślisz, o przenikliwy aparacie, czy ewentualnie mógłbyś mnie wspomóc w doręczeniu dwóch innych wezwań? Bo myślę, o bystry mechanizmie, że wyłącznie ty to potrafisz. Zła machina nie miała rzecz jasna żadnych złudzeń co do natury i pochlebstw dzieciaka, ale postanowiła być tolerancyjna. W końcu Konspiracyjne Stowarzyszenie Dorosłych miało i swoje jaśniejsze strony, jak na przykład delikatne traktowanie płaczliwych szkrabów. - JAKIE DWA INNE? - Dla Mundańczyków Duga i Kim, którzy trzy lata temu grali w Pary. - A, TAK - przypomniał sobie ekran. - ON TO CYMBAL, ALE ONA JEST ZNOŚNA. A CO ONI MAJĄ WSPÓLNEGO Z TYM PROCESEM? - Ich też wezwano na sędziów przysięgłych, o fenomenalna jednostko - wyjaśniła dziewuszka. - Muszę ich sprowadzić, ale się nie mogę wydostać poza Xanth. Ekran przez chwilę błyszczał; Biadamika zobaczyła w nim swoje odbicie. - TO WCALE NIE BYŁOBY KONIECZNE. MUNDAŃCZYCY DOSTAWALI SIĘ DO XANTH POPRZEZ EKRANY ELEKTRONICZNE, KIEDY GRALI W DEMONY. DALEJ W TO GRAJĄ, ALE NIE ZA CZĘSTO. MOGĄ MINĄĆ MIESIĄCE, ZANIM... - Ale mamy tylko dwa tygodnie! - zakwilił aniołek. Pojawiła się wielka łza. Machina niemal okazała emocje. - ŻAŁUJĘ, ŻE NIE JESTEM W STANIE ZAPEWNIĆ ICH UDZIAŁU. MOGĘ KONTROLOWAĆ RZECZYWISTOŚĆ TUTAJ, W MOJEJ DOMENIE, I PRZYCIĄGNĄĆ ICH, KIEDY ZACZNĄ GRĘ, ALE NIE MOGĘ ICH SKŁONIĆ, ŻEBY ZAGRALI WŁAŚNIE W TĘ GRĘ. - A czy nie ma jakiegoś innego sposobu, o okazały artefakcie? - kwiliła Biadamika, tak słodka i zrozpaczona, że mogłaby zmiękczyć krzem. - PRZESTAŃ! - wyświetlił ekran, rozmazując się na obrzeżach. MOŻE I JEST INNY SPOSÓB. - Dzięki ci, o przewspaniały tworze! A jaki? - ISTNIEJE PEWIEN STARY CENTAUR W TYPIE MAGA, KTÓRY POTRAFI GENEROWAĆ WYPUSTKĘ MAGICZNĄ POZA XANTH ALBO NIE-MAGICZNĄ WEWNĄTRZ XANTH. JEŻELI POZYSKASZ JEGO POMOC, BĘDZIESZ MOGŁA IŚĆ DO MUNDANII PO TAMTYCH DWOJE. - Magiczną wypustkę do Mundanii? - zapytał zdumiony nie bez racji szkrab. - O fantastyczny intelekcie, jakże to możliwe? - JEST BARDZO SZCZEGÓLNYM CENTAUREM. ODKRYCIE JEGO TALENTU SPRAWIŁO, ŻE GO PRZEGNANO Z WYSPY CENTAURÓW, BO TAMTEJSZE CENTAURY NIE TOLERUJĄ ŻADNEJ MAGII POZA TAKĄ, KTÓRĄ SIĘ MOŻNA JAK NARZĘDZIEM POSŁUŻYĆ W POTRZEBIE. PRAWDĘ MÓWIĄC, TO MAGIĘ U WYŻSZYCH FORM ŻYCIA UZNAJĄ ZA OBSCENICZNĄ. TOTEŻ TOLERUJĄ MAGICZNE TALENTY U LUDZI, KTÓRZY WCALE NIE STOJĄ TAK WYSOKO, ALE NIE U SAMYCH SIEBIE. TO PODOBNE DO POSTAWY LUDZI WOBEC PRZYZYWANIA BOCIANA. I TAK TEN SZCZEGÓLNY CENTAUR ŻYJE ODIZOLOWANY OD SWOJEJ KULTURY I NIE SZUKA ROZGŁOSU. Baczny obserwator dostrzegłby nutkę znudzenia w mince dziecka, jakby już sporo z tego wiedziało. Na szczęście machina w tej chwili nie przyglądała jej się bacznie, bo bardzo była zajęta demonstrowaniem swojej wiedzy oszołomionemu szkrabowi. - O wyjątkowa machino, kimże jest ten centaur i gdzie teraz mieszka? - TO ARNOLD. PRZEBYWA GDZIEŚ W ŚRODKOWYM XANTH. ALE JEST OKROPNIE STARY I PRAWDOPODOBNIE NIE JEST W STANIE PODRÓŻOWAĆ DO MUNDANII. - Ale w takim razie nic mi po nim - rzekła gniewnie dziewczynka; a potem się zreflektowała i dodała: - O prześwietny monitorze. - MOŻE UDA CI SIĘ NAKŁONIĆ DOBREGO MAGA, ŻEBY GO ODMŁODZIŁ NA TĘ OKAZJĘ, I CZYJEGOŚ KOTA, ŻEBY GO ODNALAZŁ. To było wszystko, czego potrzebowała. - Dzięki, płaskopysku - rzekła i wyskoczyła z pieczary, zostawiając za sobą jakiś brzydki odgłos. Zjawiła się we własnym zamku i zmieniła w Metrię. Ale niestety było już zbyt późno, żeby poszukać Jenny Elf, której kot potrafił odnaleźć wszystko oprócz domu. Noc? Było tuż przed świtem. Kom-Pluter musiał przyspieszyć czas albo wziąć ją na HOLD, kiedy się zastanawiał, co zrobić. Ona pogrywała z machiną, a machina odwdzięczała jej się tym samym. I dlatego te spotkania były takie zabawne. Skoczyła więc na skraj szaleństwa, gdzie właśnie wstawali Threnody i Jordan. No i oczywiście trzy skrzydlate centaury nadlatywały już z północnego zachodu, a czwarty z północnego wschodu. Wszystkie wylądowały na polanie obok Jordana i Threnody. Tym z północnego wschodu był Che; niósł goblinkę Gwenny. Miał dziesięć lat i nie był jeszcze dojrzały, lecz Gwenny nie była zbyt ciężka, więc mógł ją uczynić jeszcze lżejszą i unieść. Pozostałymi były Cheiron, Chex i Cynthia. Dorosłe centaury w jednej chwili machnęły ogonami nad Jordanem i Threnody, czyniąc ich lekkimi. Potem Jordan dosiadł Cheirona, a Threnody Chex. Wszystkie cztery centaury skoczyły w powietrze, mocno bijąc skrzydłami. Wzbiły się na odpowiednią wysokość, a potem skierowały się na zachód, ku Zamkowi Roogna. To był piękny widok - przedtem Metria mogłaby tego nie docenić z estetycznego punktu widzenia (przedtem, czyli zanim dostała pół duszy). Po jakimś” czasie i kilku chwilach dotarli na miejsce i wylądowali. Stali i przyglądali się, jak Jordan i Threnody idą powoli w stronę zamku. Do głównego wejścia podeszła księżniczka Ida, przystrojona w prawdziwie książęcą szatę, i też czekała. Wyglądało na to, że jej księżyc został wymyty na tę okazję. Souffle, potwór z fosy, uniósł łeb ponad wodę i skierował ku rozgrywającej się scenie. Wszyscy wiedzieli, jakie to ma znaczenie. Wszystkie oczy były zwrócone na Threnody. Kobieta była elegancko ubrana; bardzo ładnie wyglądała w ciemnej sukni, z czarnymi włosami spływającymi niczym peleryna. Dzięki na poły demonicznemu pochodzeniu mogła wyglądać, jak chciała, więc oczywiście była piękna. Była też zdenerwowana - przez ponad czterysta lat nie mogła się zbliżyć do tej budowli, bo zamek by się zawalił. Wyraźnie wątpiła w to, że klątwa została zdjęta - inni też. Ale nie było innego sposobu, żeby się przekonać, czy to prawda, jak iść do zamku. Podeszła do skraju opuszczonego zwodzonego mostu. Zatrzymała się, potem wzięła się w garść i postawiła stopę na moście. Wstrząs i dudnienie. Souffle podskoczył, kręcąc łbem, jakby się bał, że runie na niego wielki głaz. Połowa duszy Metrii osunęła się jej aż do kolan. - E tam - odezwał się Jordan - to tylko niewidzialny olbrzym. Czuję jego woń. I faktycznie, wkrótce doleciał ich słaby zapaszek olbrzyma. Wstrząsy trwały, dopóki olbrzym przechodził obok nich, potem ustały. Threnody znów spróbowała. Tym razem nic się nie stało, kiedy postawiła na deskach najpierw jedną stopę, potem drugą. Powoli szła przez most, popatrując nerwowo na zamek. Kiedy dotarła na drugą stronę fosy, podeszła Ida, żeby ją uściskać. - Wiedziałam, że już wszystko w porządku - powiedziała. - Jeszcze nie jestem w zamku - rzekła spięta Threnody. - No to wejdźmy - odparła Ida i wzięła ją za rękę. W całkowitym milczeniu weszły do wnętrza przez wielkie frontowe drzwi. Jordan szedł za nimi, trochę nerwowo łypiąc w górę. Kiedyś spróbował wnieść Threnody do zamku i omal nie spowodował katastrofy. Wreszcie stało się jasne, że zamek się nie zawali, i wszyscy odetchnęli z ulgą. Potem pospieszyli za tamtymi. - To jest sala tronowa - odezwała się Ida - gdzie... - Gdzie mój ojciec, król Gromden, zwykł zasiadać na tronie i trzymać mnie na kolanach - przypomniała sobie Threnody. - Powiedział mi, że pewnego dnia ja tutaj zasiądę - spochmurniała. - Ale, oczywiście, nie wiedział, co się stanie. Przeszli dalej. - A to dziedziniec, gdzie rosną Róże Roogna - oznajmiła Ida i zamilkła, lecz Threnody nic nie powiedziała (Metria wiedziała dlaczego: Róża z Roogna sprowadziła tu magiczne róże wieki po tym, jak zamek został opuszczony, długo po czasach króla Gromdena; więc Threnody nigdy ich nie widziała). - Róże stanowią próbę prawdziwej miłości, więc należy do nich podchodzić bardzo ostrożnie. Szli, zaglądając do wszystkich historycznych komnat starego zamku, aż dotarli do tej, w której wisiał wielki magiczny Gobelin. - O, ileż szczęśliwych godzin spędziłam, przyglądając mu się! - wykrzyknęła Threnody. - Pokazuje całą historię Xanth. Czasami marzyłam, że i ja jestem cząstką wspaniałych dawnych dziejów! - Ja też - szepnęła Ida, a jej księżyc się zakołysał; spojrzała na Threnody i wymieniły uśmiechy. Wycieczka skończyła się w komnacie przeznaczonej dla Threnody. Żadne głazy ni belki nie protestowały. Klątwa naprawdę została zdjęta. Wtem Threnody zaczęła szlochać. Jordan dał jej chusteczkę, trochę nieswój; jak każdy barbarzyńca nie miał pojęcia, co zrobić z płaczącą kobietą. Ale nie były to łzy bólu czy żalu, tylko ulgi: Threnody wreszcie wróciła do domu dzieciństwa. Spełniło się jej największe marzenie. Ze lśniącą od łez twarzą spojrzała na Metrię i wyciągnęła do niej rękę. Metria włożyła jej w dłoń dysk wezwania. Lecz Threnody zaakceptowała nie tylko wezwanie. - Mamo - powiedziała jak nigdy przedtem. Zniknęła gorycz, chwyciła dłoń Metrii, przyciągnęła demonicę ku sobie i uściskała. - Mamo, wybaczam ci każde zło, które wedle mnie wyrządziłaś mnie i mojemu ojcu. Czy i ty mi przebaczysz? Nagle Metrię przygniótł cały ciężar jej duszy - a potem ów ciężar ustąpił. Przez całe wieki się nie przejmowała, co myśli jej córka, i właściwie bardzo rzadko (jeżeli w ogóle) o niej pamiętała. Lecz jej dusza to wszystko odmieniła i teraz Metria ponad wszystko pragnęła, żeby się pomiędzy nimi dobrze układało. I z jej oczu lały się łzy. - Tak! Tak, córeczko, tak - powiedziała, nie dbając o to, jak głupio to może zabrzmieć. Potem obie płakały, a pozostali patrzyli, otoczywszy je kołem, i nikt nie był zażenowany. Tak naprawdę zostały zdjęte dwie klątwy: jedna z zamku, a druga z ich wzajemnych relacji. - Sądzę, że już dość się napatrzyliśmy - odezwał się Cheiron. Cynthia zostanie tu do czasu rozpoczęcia procesu, ale my musimy wracać do domu. - My też tutaj zostaniemy - rzekł Che. - Podróż już się okazała warta zachodu. - Zerknął na Cynthię, a jej się udało zarumienić, chociaż miała dopiero dziesięć lat. Metria musiała się z tym zgodzić.. Rozdział 6 Konkurs Lecz Metria nie mogła zostać, żeby się cieszyć panującą w zamku radością; miała całe mnóstwo innych spraw do załatwienia. Musiała doręczyć wezwania parze Mundańczyków, Kim i Dugowi - i dlatego najpierw musiała odnaleźć centaura Arnolda i doprowadzić do odmłodzenia go - a w tym celu trzeba było odszukać Jenny Elf i jej kota, który potrafił wszystko odnaleźć. Jak mogła znaleźć Jenny Elf? Hmm, Jenny była Towarzyszką w Grze, która ściągnęła Mundańczyków do Xanth. Metria też brała udział w tej Grze; pamiętała próby i przygotowania, nadzorowane przez profesora Grossclouta. Po grze ekipy rozeszły się w swoje strony. Ale Grossclout na pewno wiedział, gdzie każda z nich jest. No to go zapyta. Postanowiła, że tym razem nie pozwoli mu się sprowokować. Bez względu na wszystko zachowa zwykłą sobie obojętność. Pomyślane, wykonane. Przeskoczyła do jaskiń demonów. Był tam profesor, tresujący nową klasę. - Ale jeżeli przeżyjecie - grzmiał - to musicie zacząć myśleć jak prawdziwe demony! Łypał wściekle, najwyraźniej nie wierząc, że to możliwe. Studenci, rzecz jasna, byli straszliwie przerażeni i nie ważyli się ani pisnąć. Jedynie Grossclout potrafił do tego doprowadzić: jego talent pozwalał mu zastraszyć i onieśmielić tych, których nie można było zastraszyć i onieśmielić. Metria wzięła się w garść i przerwała pełną napięcia ciszę. - Hej, psorze, gdzie jest Jenny Elf? Wściekłość stała się niemal namacalna. Z rozjarzonych oczu profesora uniosły się smużki dymu. - A cóż ty tu znowu robisz? - zapytał, trzęsąc się ze zniewagi (cała klasa też dygotała). Hej - to działało! Naprawdę stawiała opór zastraszaniu! Ale wiedziała, że musi trwać przy swojej postawie, bo jeśli się pozwoli z niej wytrącić, to już nigdy jej nie odzyska. - O, czyżbym w czymś przeszkodziła? Przepraszam. - Jej sumienie nakazywało przeprosić, kiedy przebrała miarę, a w obecności Grossclouta trudno było nie mieć poczucia winy. - Chodź do mojego gabinetu, demonico - rzekł z pozornym, wręcz przerażającym spokojem. - Jasne, psorze. Przeskoczyła do jego gabinetu, żelazną wolą blokując uginające się kolana. Przeskoczył tam za nią. - A czemuż zawdzięczam to nieprzyjemne najście, demonico? zapytał w chwili, kiedy jego gniew na tyle opadł, że mógł wydusić z siebie jakieś słowa. - Nawet taki półmózg jak ty powinien mieć na tyle rozumu, żeby mi nie przerywać lekcji. A właśnie zrobiłaś to po raz drugi. Usztywniła kręgosłup, zapanowała nad mięśniami i rzekła: - Wiesz o tym procesie, w którym masz być sędzią? - Pewnie, że wiem, ty irytująca istoto! Wpisałem go do mojego terminarza. - Pewnie byś chciał, żeby się stawili wszyscy sędziowie przysięgli? - Oczywiście, że chcę, żeby się stawiły wszystkie wezwane istoty. Czemu ich tam wszystkich nie ściągasz? - Bo nie mogę znaleźć Jenny Elf. Wiesz, gdzie ona jest? - Oczywiście, że wiem! - No to mi powiedz i zniknę. - A, kuszenie - mruknął: w jego gniewnych oczach pojawiła się przebiegłość. - Nie do mnie należy odszukiwanie osób z twojej listy. Co dla mnie zrobisz za tę informację? Jej tupet runął na podłogę. Pospiesznie się poń schyliła, a jej minispódniczka ciasno się przy tym opięła. - O, psorze, nie miałam pojęcia, że zwracałeś uwagę! Chcesz powiedzieć, że nie zmarnowałam tych stuleci błyskania zgrabnymi nogami i noszenia przejrzystych bluzek? Naprawdę zwracałeś na to uwagę? - Jasne, że nie! Ani też nie zauważyłem, że każdego dnia nosiłaś majteczki w innym kolorze, w tym te niegustowne cukierkowate w prążki lub w kropki (ażurowe kropki!), w przeciwieństwie do tych skromnych, w jodełkę, które masz na sobie teraz! Czemuż miałbym raczyć zauważyć strój uczennicy, która nigdy nie wykonała ani jednego zadania? - Och - rzekła rozczarowana. - Skoro nie chcesz ode mnie niczego interesującego, to cóż chowasz w swoim wspaniałym umyśle, psorze? Wlepiał w nią gniewny wzrok z niepokojącą intensywnością. - Mam syna - oznajmił. Wiedziała o tym, ale musiała nadal udawać. - No cóż, widać musiałeś choć raz zajrzeć pod spódnicę jakiejś uczennicy-demonicy. I nigdy więcej, co, psorze? - Zaprzestań tych groteskowych prób skuszenia mnie. Znasz mojego syna, demona księcia Vore’a. Pochłania innych. - A tak, próbowałam go kiedyś uwieść, ale mnie zjadł. To prawdziwy brutal. Może błędnie uznał, że moja bielizna jest naprawdę cukierkowa. Do czego zmierzasz, psorze? Nie w twoim stylu taka nieśmiałość w interesach. Miała wrażenie, że wybuchnie, ale oklapł. - Touche, demonico. Chyba w istocie potrafiłabyś spełnić moje pragnienie. - Nie, nie mogę twardymi słowami zmienić szanujących się uczniów w kupę trzęsącej się galarety. - Mówię o twojej skłonności do jątrzenia. Jeszcze nie spotkałem istoty, które by cię pod tym względem przewyższała. - O, dzięki, psorze! - powiedziała, stając się pasteloworóżowa. I pomyśleć, że osiągnęłam to, nie odrabiając ani jednej lekcji! - Wielki talent należy szanować, bez względu na jego naturę. Chcę, żebyś go wykorzystała na rzecz mojego syna. - Już ci mówiłam, że jak próbowałam... - Jest młody, narwany i władczy. Ale już czas, żeby dojrzał. W końcu wedle ludzkiej rachuby ma około dwudziestu trzech lat. - Czyli według rachuby demonów dwieście trzydzieści, ale kto by liczył? - Otóż to. Uważam, że ustatkować go może jedynie małżeństwo. - Chwileczkę, psorze! Ja już jestem zamężna. - Tak, pamiętam. Dokonałem tego obrzędu. - I wiesz, że mam teraz połowę duszy i co z tym idzie sumienie, miłość, wierność i tak dalej - rzekła oskarżycielsko. - Że całkowicie mnie ogranicza nowa wrażliwość na obyczajność i sprawiedliwość. - Rozumie się. I tego właśnie chcę dla mojego syna. Oczy Metrii stały się takie okrągłe, że o mało się nie wytoczyły z oczodołów. - Nieczysto grasz, psorze! Twój syn będzie przeklinać dzień, w którym go począłeś! - Naturalnie. I może w którymś stuleciu uda mu się pozbyć choć części siana z głowy. Tak naprawdę to ma pewne godne uwagi cechy. Jest honorowy, przystojny, inteligentny i całkiem rozsądnie ocenia sprawy. Po prostu należałoby go okiełznać i złagodzić jego wrodzone okrucieństwo. Znajdź mi kobietę z duszą, z którą mógłby się ożenić, i przekonaj go, żeby to zrobił. Tego od ciebie chcę, ty bezczelna flirciaro. - I to wszystko w zamian za wiadomość, gdzie jest Jenny Elf? - Rozumie się. - Byłabym głupia, gdybym się zgodziła na taki układ! - Poradź się swojej gorszej połowy. - Zawrzyj tę umowę, tępoto - pouczyła Mentia. - Profesor zawsze ma na myśli jakieś krętactwo. Musisz tylko stanąć na wysokości zadania. Metria westchnęła. Jej gorsza połowa wykazywała zdrowy osąd w wariackich sytuacjach, czyli musiała temu zaufać. - Zgoda. A gdzie jest Jenny Elf? - W jaskiniach Naga. - A co ona tam robi? - Kiedy wraz z Nada Naga wyszły z Gry, stwierdziły, że bardzo się lubią. Nada zaprosiła do nich Jenny, a ta się zgodziła. I od tamtej pory tam jest. Jej kot się przydaje, kiedy Naga chce coś zlokalizować (na przykład kara). - Czemuż sama na to nie wpadłam? - spytała retorycznie Metria. - Bo masz w głowie siano. Oczekuję, że za dwa tygodnie mój syn będzie gotów do małżeństwa. - Wielkie nadzieje - mruknęła, znikając. Jaskinie Naga znajdowały się w pobliżu legowiska smoka Draco. Naga utrzymywali ze smokiem w miarę serdeczne stosunki; ich wspólnym wrogiem była miejscowa horda goblinów. Goblinka Gwenny z Góry Goblinów pewnie w końcu rozciągnie swoją władzę i na pieczary goblinów, ale na razie byli wredni jak zwykle. Na szczęście traktat o wzajemnej pomocy, zawarty przez Naga z ludźmi, dał im większe możliwości i gobliny nie mogły im za bardzo dopiekać. Metria wskoczyła wprost do komnaty tronowej. Był tam król Nabob, dość posępny. Miał swoją naturalną postać - wielkiego węża z ludzką głową. Mógłby się stać wężem lub człowiekiem, gdyby zechciał - ale najwyraźniej nie widział takiej potrzeby, skoro jego naturalna postać była o wiele lepsza. - Witaj, wasza wysokość - odezwała się. - Jestem demonica Metria, szukam Jenny Elf. Skąd taka psia mina? Obrócił ku niej koronowaną głowę; nie był zdziwiony jej pojawieniem się. Pewnie córka mu opowiedziała o dziwacznej demonicy. - Witaj, Metrio. Jaki rodzaj emocji masz na myśli? - Smutek, żal, zmartwienie, nieszczęście, cierpienie... - Melancholię? - Niech ci będzie - zgodziła się z irytacją. Postanowił być wyrozumiały, jak przystało starszemu i wielkiemu królowi. - Jak ci się wiedzie w małżeństwie? - Prawdę mówiąc, właśnie to mnie tu przywiodło okrężną drogą, która cię na pewno nie zainteresuje. - Wprost przeciwnie. Zabawiam Bestyjeczki spod łóżeczka córki, kiedy jej nie ma, a one bardzo lubią ciekawe opowieści. - Przecież twoja córka jest dorosła! Już nie powinna mieć potworów pod łóżkiem. - To prawda. Ale Jenny Elf może, a ja jestem już taki stary, że przeżywam drugie dzieciństwo, więc Fingers teraz mieszka pod moim tronem, a Knuckles czasami mu towarzyszy. - Oooo, mogłabym ich poznać? - Nie, jeśli jesteś dorosła. Zjawiła się Biadamika. - Mmmm, naprawdę bym ich chciała poznać - rzekła. W jej oku wezbrała wielka łza. Król skinął głową. - Oczywiście, przedstawię was sobie. Bia, oto Fingers i Knuckles McPalm. Potwory, to Biadamika, dziecinna demonica. Z cieni pod tronem mignęły dwie dłonie. Bestyjeczki spod łóżeczka były za dnia bardzo nieśmiałe. Więc Metria znów się odmieniła i opowiedziała mu całą historię. - A teraz muszę odnaleźć Jenny Elf, żebym jej mogła doręczyć wezwanie i pożyczyć od niej kota. Nada też jest na liście sędziów przysięgłych. - Właśnie polują na kara, ale wkrótce powinny wrócić. A teraz ci opowiem, czemu jestem taki spsiały... hmmm, posępny. To wszystko przez to, że moja córka, księżniczka, ma już dwadzieścia sześć lat i dalej jest niezamężna, a moja moc zanika. Musi wyjść za księcia, który przejmie cugle władzy, ale ona nie ma takiego zamiaru. - A co z twoim przystojnym synem, księciem Naldo? On nie mógłby tego przejąć? - Popełnił mezalians. Ta syrena jest bardzo zgrabną kobietą, zwłaszcza w słonej wodzie, ale nie nadaje się na królową Naga. Więc Nada będzie musiała wziąć sprawy w swoje ręce i raz-dwa oczarować jakiegoś odpowiedniego księcia. Inaczej nasz lud utraci wiarę w siebie, a gobliny zrobią się butne i wejdą na nasze terytorium. Niestety, książęta nie rosną na drzewach, a ona w ogóle nie chce brać pod uwagę żadnego, który jest od niej młodszy. I tak lata lecą, a perspektywy Naga maleją. Metria zaczęła dostrzegać chytry plan profesora demona. Wiedział, że jest tu odpowiednia księżniczka, bardzo dobra partia. - A jak się zapatrujesz na księcia demona? - Demony to pozbawione duszy istoty, zdolne do wszystkiego i nie można im ufać. - No a gdyby tak jeden dostał duszę albo chociaż jej połowę? - Wtedy by się nadawał - rzekł zdumiony Nabob. - Ale demony rzadko miewają dusze, bo ich unikają, znając konsekwencje. Należy otwarcie powiedzieć, że jedynie podstępem można obarczyć demona duszą. - Na przykład wydając go za śmiertelnika z duszą - przyznała Metria. - I żeby ktoś dokonał owego obrzędu w taki sposób, żeby połowa śmiertelnej duszy się przemieściła. - Otóż to. Skąd wiesz? - Doświadczyłam tego na własnej skórze, kiedy wyszłam za śmiertelnika. Sądziłam, że to chwilowe, ale zmieniłam zdanie, kiedy dostałam duszę. Nabob nagle ogromnie się tym zaciekawił. - Znasz odpowiedniego demona-księcia? - To książę Vore, syn profesora Grossclouta. Grossclout chce, żeby się ożenił w dwa tygodnie. Uważa, że kilka dziesięcioleci małżeństwa utemperuje księcia i być może wypchnie mu trochę siana z głowy. - To fascynujące wieści! Ale przychodzą mi na myśl dwie znaczące przeszkody. - Vore i Nada - powiedziała Metria. - Nie zechcą się pobrać. - No właśnie. Nie można wywierać nacisku na królewskie potomstwo. To zły precedens i wiedzie do pogorszenia stosunków rodzinnych. Obawiam się więc, że nic z tego nie będzie. - Musi być jakiś sposób. Zawsze istnieje sposób wypełnienia wymogów Grossclouta, jakkolwiek są pokrętne. Tego uczy swoich studentów. Trzeba tylko znaleźć ten sposób. - Niech no pomyślę - rzekł w zadumie. - To mi przypomina coś, co prawdopodobnie nie ma związku... - Przykłady Grossclouta działają także w ten sposób. Widziałam to setki razy, kiedy ignorowałam jego nauki. Okazuje się, że odpowiedzią jest właśnie to, co niewyszkolony umysł odrzuca jako nieistotne. Jest taka historia, którą opowiadamy naszym dzieciom, o mieszaniu się demonów w relacje pomiędzy ludźmi. Wydaje mi się, że to opowiastka z Mundanii, gdzie magia istnieje tylko w wyobraźni. Nazywa się to „konkurs piękności” demonów. - Demony mogą przyjąć każdą postać. Jestem piękna, bo tak zadecydowałam; moja wewnętrzna istota jest równie paskudna jak zawsze. Konkurs piękności w przypadku naszej rasy jest bezsensowny. - Prawda. Ludzka postać mojej córki jest piękna z podobnych powodów. Tamte demony mają inny rodzaj konkursu. Demon mężczyzna wybiera bardzo ładną śmiertelną księżniczkę, a demonica wybiera uroczego śmiertelnego księcia. A może na odwrót. I ocenia się, które z dwojga śmiertelników jest przystojniejsze. - Przecież demony by się nie porozumiały - zaprotestowała. On by się upierał, że jego śmiertelnik jest lepszy, a ona, że jej. Demony są niezwykle nierozsądne, bo ich opinie są równie zmienne jak postaci. - No właśnie. Więc potrzebują innej metody, żeby rozsądzić konkurs: takiej, w której wynik nie zależy od opinii demonów. - Jakżeż to? Na pewno by nie zaakceptowali opinii śmiertelników. - Owszem, zaakceptowali. Przynajmniej w tej opowieści. Umieścili w jednym pomieszczeniu dwoje zupełnie nagich wybranych śmiertelników i pozwolili im osądzić. - To kompletne wariactwo! Dwoje śmiertelników, którzy się nawet nie znali? Uciekaliby w przeciwne strony. Śmiertelnicy potrafią być bardzo nerwowi w sprawie odzieży lub jej braku. Zwłaszcza kiedy są odmiennej płci. - Przeprowadzono to w następujący sposób: demony zesłały na śmiertelników głęboki sen. Położyli ich obok siebie, a potem kolejno budzili. Czyli on się jej przyglądał, kiedy spała, a potem ona jemu, pogrążonemu we śnie. Obydwoje, oczywiście, w pewien sposób reagowali i ten, co bardziej zareagował na drugą osobę, był uznawany za mniej pięknego. Tak demony zainscenizowały i rozsądziły swój konkurs piękności. Metria się zadumała. - To ogromnie intrygujący pomysł. Czyżbyś proponował, żebyśmy ułożyli obok siebie twoją córkę i syna profesora, uśpili i zainscenizowali konkurs piękności? To by mogło być ciekawe i zabawne, ale nie doprowadziłoby do ich ślubu. - Jesteś tego pewna? W opowieści demony zadowoliły się tym, że mężczyzna był przystojniejszy z tej dwójki, uśpiły ich i odstawiły do domów. Ale kiedy dwoje rozdzielonych śmiertelników się obudziło, to tęsknili za sobą i nie spoczęli, dopóki się nie odnaleźli. - Bo każde miało możliwość przyjrzeć się z bliska temu drugiemu - rzekła Metria. - To by się naprawdę mogło udać. Warto spróbować. De Vore to wspaniała partia, przystojniak i książę. Nada ma najpiękniejszą w całym Xanth kobiecą postać. Mogą wywrzeć na sobie odpowiednie wrażenie, zwłaszcza że obydwoje powinni zawrzeć małżeństwo. Ale czy zdołamy ich uśpić? - Mam napój nasenny, który mogę podać córce. Na pewno profesor Grossclout ma coś podobnego, co mógłby dać synowi. - No to do dzieła! - wykrzyknęła, uradowana. Nada Naga i Jenny Elf wkrótce wróciły, z małym workiem kar. Metria pospiesznie wręczyła im wezwania i opowiedziała o procesie, a król Nabob odpełzł poczynić przygotowania. Metria przeskoczyła do pieczar demonów, żeby znowu pogadać z Grosscloutem. - Profesorze! Jeszcze coś. Grossclout, który wracał do skulonej ze strachu klasy, zatrzymał się w pół kroku. - Nadużywasz mojej cierpliwości, demonico! - zagrzmiał. - Chcesz, żeby Vore się ożenił z Nadą, prawda? A gdybyś tak wykorzystał okazję i za jednym zamachem dał ślub Greyowi Murphy’emu i księżniczce Ivy? Nada i Ivy są bliskimi przyjaciółkami i... - I to już trwa dziewięć lat - przyznał. - Matka Ivy też zwlekała. No dobrze. Metria się uśmiechnęła. - Dzięki, psorze. A potem powiedziała mu, czego jeszcze potrzebuje. Wystarczyła godzina, żeby wszystko przygotować. Zaczął się konkurs piękności demonów. Demon książę Vore obudził się i stwierdził, że spotkało go coś dziwnego. Z góry sączyło się słabe światło. Znajdował się w niewielkiej komnatce, której ściany wznosiły się wysoko nad głową i w której nie było drzwi ani okien. Co dziwniejsze, leżała obok niego naga dziewczyna. Spojrzał raz jeszcze. To nie była dziewczyna, a w pełni rozwinięta kobieta w typie śmiertelniczki. Jej rudawe włosy okrywały ciało niczym jedwabna peleryna. Twarz miała oszałamiająco piękną, ciało zresztą też; odsunął te jej włosy, żeby się upewnić. - Jeżeli to tę istotę ojciec chciał mi podsunąć na żonę, toby się nadała - mruknął do siebie. - Wygląda na coś nadającego się do schrupania. Nie pozwolę się jednak do niczego zmusić, nie mam też ochoty tkwić w tym zamknięciu. Jestem w końcu demonem księciem i nie podlegam niczyjej woli. Spróbował wyskoczyć - ale się nie udało. Usiłował się zdematerializować - ale nic się nie stało. Spróbował latać - i nie mógł. W jakiś sposób pozbawiono go demonicznej mocy. Co się stało? Sprawdził kolistą ścianę komnatki. Była twarda, bez żadnej szpary czy otworu. Naparł na nią, ale się nie ugięła. Usiłował się po niej wspiąć, ale się nie miał czego przytrzymać. Zbity z tropu, znów się zaczął przyglądać uśpionej kobiecie. - Kim jesteś, urocza istoto? - zapytał. Nie odpowiedziała. Dotknął smukłego ramienia, ale nie zareagowała. Była pod władzą jakiegoś zsyłającego sen czaru. Czar! To mu się musiało przytrafić. Jakaś magia zesłała nań sen, a utrzymujące się następstwa pozbawiały go demonicznej mocy. Dziewczyna mogła być zaczarowana w ten sam sposób, a jako śmiertelniczka nie mogła się z tego wydobyć nawet częściowo. Wtem dostrzegł małą złotą koronę niemal ukrytą pod masą uroczych pukli. Była księżniczką! - Jakaż jesteś cudownie nadobna, moja droga - rzekł. - I jeszcze do tego księżniczka. Byłaby to miła schadzka, gdybyś nie spała. Ale w tej sytuacji muszę cię zostawić w spokoju, bo jestem honorowy. Siedział obok niej i przyglądał się, jak spokojnie, równomiernie oddycha. I nagle stracił świadomość. Księżniczka Nada Naga obudziła się zdumiona. Dopiero co miała się oddalić do uroczej jaskini, którą dzieliła z Jenny Elf, a tu nagle się znalazła w jakiejś osobliwej komnatce. - Iiiii! - wrzasnęła (co najmniej pięć „i”). Obok niej leżał nagi mężczyzna! Wstała, odkrywając przy tym, że i ona jest naga. Usiłowała znaleźć drzwi, ale żadnych nie było. Nie było też okien. Tylko z bardzo wysoka sączyło się nikłe światło. Była na dnie studni! Usiłowała wrócić do postaci węża, ale nie mogła. No to chciała wrócić do formy Naga, ale i tego nie mogła zrobić. Coś blokowało jej wrodzoną zdolność zmieniania postaci. Zdała sobie sprawę, że pewnie rzucono na nią jakiś czar i tylko częściowo się wydobyła spod jego działania: obudziła się, lecz straciła swoje specjalne umiejętności. A tego obcego mężczyznę musiano potraktować w ten sam sposób. Usiadła na miękkim łożu, zajmującym dno studni i dokładniej się mu przyjrzała. Był przystojnym drabem, o wyrazistych rysach i muskularnym ciele. Kiedy zaś jeszcze bliżej mu się przyjrzała, to zobaczyła na jego głowie niewielką złotą koronę. Był księciem! - Szkoda, że cię wcześniej nie znałam - szepnęła z zachwytem. Szukałam odpowiedniego księcia dłużej, niżbym chciała przyznać. Ale pewnie jesteś okropny, jak większość mężczyzn, kiedy nie śpi przyjrzała się jeszcze dokładniej - no i wyglądasz na jakieś dwadzieścia trzy lata. Za młody dla mnie, bo mam dwadzieścia sześć. Dumała, zastanawiała się i namyślała, aż wreszcie postanowiła zaryzykować i obudzić przystojnego obcego. Mówiła do niego odpowiedzi nie było. Szarpnęła go za ramię - nie poruszył się. Na koniec wykorzystała ostateczny sposób. Opadła na kolana, przytknęła usta do jego warg i pocałowała go. Bez skutku - nadal spał. Po raz pierwszy coś takiego się zdarzyło - jej pocałunek mógł zbudzić nawet umarłego. Może i tę magię odebrał jej rzucony na nią czar. Westchnęła. Nie mogła ani uciec, ani obudzić owego mężczyzny pozostawało jej to przeczekać. Położyła się obok niego i ujęła jego dłoń - teraz będzie wiedzieć, kiedy on się poruszy. I nagle straciła przytomność. - I tyle co do konkursu piękności - zauważyła Metria. - Żadne z nich się tak naprawdę nie rozpaliło. Patrzyła przez przejrzystą obłoczną materię wieży odosobnienia. A raczej w magiczne zwierciadło, które ukazywało odległą wieżę, jakby była ze szkła. - Obydwoje są przyzwoitymi ludźmi - odezwała się Jenny Elf. A przynajmniej wiem, że Nada taka jest. Uważam, że ta wasza intryga jest zbzikowana. - Obydwoje muszą zawrzeć małżeństwo - stwierdził król Nabob. W tym rzecz. To zaledwie faza pierwsza. - Dalej myślę, że nic z tego nie będzie - powiedziała Jenny Elf (ale kot Sammy, którego trzymała na rękach, wyglądał na zamyślonego). Więźniowie w studni obudzili się jednocześnie. - Och! - wykrzyknęła Nada i spróbowała zmienić postać, bo się nie godzi być bez szatek, w ludzkiej postaci, przy obcym mężczyźnie. Ale nadal się nie mogła przemienić. Osłoniła więc, na ile zdołała, tors włosami, ale i tak pewne jej części spod nich wystawały. - Obudziłaś się! - rzekł Vore, równie zaskoczony jak ona. - I ty też - odparła, nie bez racji, pospiesznie puszczając jego dłoń. Rozejrzał się, potem spojrzał na swoje nagie ciało. Usiłował się okryć jakimś strojem, ale i tę zdolność mu odebrano. Stwierdził, że nic nie może na to poradzić, bo miał o wiele krótsze włosy niż ona, więc postarał się jakoś z tego wybrnąć. - Cześć, jestem książę Vore. - A ja księżniczka Nada. Z jakiegoś niezrozumiałego dla nich powodu nie dodali nic więcej. - Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką widziałem. - Całkiem pozbawiony wdzięku początek rozmowy. Lecz ona, o dziwo, wcale się tym nie przejęła. - A ty jesteś najprzystojniejszym mężczyzną. Chociaż jesteś młody. Wzruszył ramionami. - Jestem, jaki jestem. Wiesz, jak się tu znaleźliśmy? - Właśnie miałam cię spytać o to samo. Byłam w swojej królewskiej komnacie i nagle się obudziłam tutaj, obok ciebie. Spałeś. - O? Kiedy się wcześniej obudziłem, to ty spałaś. Wydęła wargi. - Uważam, że nas zaczarowano. - Ja też tak myślę. Ale w jakim celu? Zastanowiła się nad tym. - Pamiętam historię, którą mi ojciec opowiadał, jak byłam mała, o konkursie demonów, ale ona tu nie pasuje. Może ktoś nas uprowadził i będzie się domagać okupu. - Ale po co pozbawił nas odzienia? - Żebyśmy nie mogli cichcem uciec? Bez zwracania uwagi? - Księżniczko Nado, ty zawsze przyciągniesz uwagę, bez względu na strój. - Domyślam się, że to miał być komplement. - Tak. - Więc dziękuję. Myślisz, że uda nam się wydostać z tej studni? Rozejrzał się za czymś. Miękkie tworzywo łoża wyglądało zachęcająco. Pociągnął i ukształtował sznurek. - Jeśli się okaże wystarczająco mocny, to zrobię linę, która sięgnie do wieżyczki nad nami. - Pomogę ci - zaproponowała natychmiast. Zabrali się do roboty, a byli tak zręczni, że wkrótce splatali wspaniałą, mocną linę. Palce Nady zwinnie zwijały nitki, a silne dłonie Vore’a skręcały mocną linę. Ona podziwiała (między innymi) jego ręce, a on się zachwycał (między innymi) jej palcami. Kiedy już mieli odpowiednio długą linę, Vore zrobił pętlę i zręcznie ją zarzucił na wieżyczkę. Wtedy - ręka za ręką - podciągnął się w górę, natężając mięśnie, bo nie był przyzwyczajony do tak mozolnego wspinania się po ścianie. Dotarł na górę, usiadł i spojrzał w dół. - Kolej na ciebie, Nado! - zawołał. Potrząsnęła głową. - Boję się, że nie jestem taka silna jak ty, Vore. Nie dam rady się wciągnąć na górę w ten sam sposób co ty. Powinieneś odejść i przekonać się, czy zdołasz odzyskać wolność. Przyjrzał się jej dokładniej i spostrzegł, że u niego większość „nadmiarowego” ciała tworzy mięśnie ramion, u niej zaś się układa w krągłości torsu i bioder. To jej na pewno nie pozwoli tak się wciągnąć na rękach. - W żadnym wypadku, Nado. Zrób na dole pętlę, usiądź w niej, a ja cię wciągnę. Zrobiła tak i szybko wciągnął ją na górę. Wtedy obydwoje się rozejrzeli. Tkwili na szczycie wieży, stanowiącej część ogromnego zamku. Zamek wznosił się na białej wyspie, położonej na ciemnoniebieskim morzu. - Czy zejdziemy i spróbujemy się czegoś dowiedzieć w zamku? - spytała. - Podoba mi się twoja ufność, lecz podejrzewam, że uwięził nas właśnie ten (lub to), co zamieszkuje zamek, i w miarę możliwości powinniśmy z nim (czy z tym) unikać kontaktu. - Podoba mi się twoja ostrożność i troskliwość. Z całą pewnością masz rację, a mój pomysł był głupi. Co powinniśmy więc zrobić? Przez chwilę patrzyli na siebie; każde jeszcze bardziej się przekonało, że to drugie jest nie tylko przyjemne dla oka, ale również ufne i ostrożne (co się uroczo dopełniało). Sytuacja jednak była zbyt niebezpieczna, żeby mogli poświęcać czas na takie rozmyślania. - Może powinniśmy zejść i poszukać łodzi - odezwała się Nada. - Zgoda. I jakichś ubrań. Choć przyznaję, że twój obecny widok nie jest nieprzyjemny. Spłoniła się odrobinę, stając się dwukrotnie śliczniejsza (chociaż to już było niemożliwe). Może i był młody, ale miał w sobie coś. - Mogłabym to samo rzec o tobie. Więc opuścił ją na ziemię, a potem sam się zsunął. Szarpnął linę; pętla na wieżyczce puściła i lina spadła. Ostrożnie okrążali zamek, kryjąc się w cieniu murów. Znaleźli coś, co wyglądało na zamknięty hangar na łodzie. Vore już miał staranować wejście, kiedy Nada go ostrzegła, żeby nie robił hałasu. Wsunęła do środka, przez dziurkę na klucz, skręconą nić z liny i udało się jej od wewnątrz odsunąć zasuwę. No i dostali się do środka, nie robiąc hałasu. - Skąd u księżniczki takie złodziejskie umiejętności? - zapytał z podziwem Vore. - Uwielbiałam kiedyś ciasteczka, które przede mną zamykano zwierzyła się. - No to się nauczyłam do nich dostawać bez zwracania na siebie uwagi. Wewnątrz była niewielka powietrzna łódka. Vore wyciągnął ją na powietrze - zawisła swobodnie. - Spodziewałem się wodnej łodzi - rzekł - ale i ta się nada. Nada wspięła się na pokład, Vore wypchnął łódkę przez otwarte drzwi i też do niej wsiadł. Trochę osiadła w powietrzu pod ich połączonym ciężarem, ale i tak nieźle się unosiła. Vore chwycił wiosła i naparł na nie - niewielka łódka gładko ruszyła w przeciwnym kierunku. W zamku rozległ się jakiś hałas. - Oooo, ktoś się ocknął - rzekła zaalarmowana Nada. - Musimy uciec, zanim nas wypatrzą. Vore się przyłożył i łódka wprost wyprysnęła spod zamku. Nada spojrzała w dół i przekonała się, że zamek otaczała nie woda, lecz błękitne niebo, powietrze. Nic dziwnego, że łódka była powietrzna! Zamek unosił się w powietrzu, na chmurze. Wkrótce zdołali się skryć za inną chmurą i już ich z zamku nie można było zobaczyć. Ucieczka przebiegała pomyślnie. - Nie znaleźliśmy żadnych ubrań - rzekł Vore, który właśnie sobie o tym przypomniał. - Może uda mi się coś na to zaradzić - odezwała się Nada. - Ty wiosłuj ku ziemi i sprawdzaj, czy rozpoznasz jakieś punkty orientacyjne. A ja rozplotę linę i spróbuję utkać jakieś odzienie. I zabrała się do dzieła, sprawnie pracując palcami. - Masz zadziwiające umiejętności jak na księżniczkę - stwierdził z uznaniem Vore. - Muszę, skoro jestem księżniczką Naga. Gobliny okrutnie nas naciskają i nikt się nie może lenić. - Jesteś Naga? - zapytał ze zdumieniem. - O, teraz mogłam to powiedzieć - ona też się zdziwiła. - Pewnie coraz bardziej się rozpraszają skutki czaru. Tak, jestem księżniczka Nada Naga, niegdyś zaręczona z księciem Dolphem, lecz teraz wolna. Czy to cię martwi i niepokoi? - Kiedyś by tak było - odparł. - Ale teraz już cię znam i to wywarło wprost przeciwny skutek. Możesz się zmienić w węża? - Spróbuję. - Nagle stała się zwiniętym wężem; potem na ciele węża pojawiła się jej ludzka głowa. - Tak, moja moc wraca - i znów powróciła do ludzkiej postaci. - No to moja pewnie też - stwierdził Vore. - Jestem demonem. - Demonem! - Książę De Vore. Czy to cię martwi i niepokoi? - Tak, bo zaczynałam cię lubić. Rozwiał się w dym, a potem znów przybrał ludzką postać. - Taak, znów mam demoniczną moc. Ale czemu to cię martwi? - Bo teraz możesz na zawsze zniknąć w obłoku drwiącego śmiechu, a ja zrozumiem, jaka byłam głupia, uważając, że jesteś miły. Bo demon nie ma duszy, a co za tym idzie sumienia, i nie może kochać. Vore się zamyślił. - Kiedyś to mogło być prawdą. Ale cię poznałem i myślę, że skoro już mój ojciec nakłania mnie do małżeństwa, to chciałbym się ożenić właśnie z tobą. Masz cechy, których nigdy wcześniej nie doceniałem w żadnej śmiertelnej istocie, no i jesteś księżniczką. Nada się roześmiała (z niejaką goryczą). - Nie wydaje mi się, by jakiś mężczyzna kiedykolwiek dostrzegł moje zalety, widzieli tylko kształty. Ale pewnie wcale się nie zechcesz ze mną ożenić, bo wtedy byś dostał połowę mojej duszy i związał się w nie znany ci przedtem sposób. - Zdaję sobie z tego sprawę. Ale może sprawa jest tego warta. Poświęciłabyś połowę duszy? - Dla małżeństwa z księciem demonów? Sądzę, że tak. Nawet, jeżeli jest młody. - Mam dwieście trzy lata. - Co odpowiada dwudziestu trzem ludzkim. Nigdy nie myślałam, że pokocham młodszego. - Wzruszyła ramionami. - Ale to się zdarza i należy się z tym liczyć. Łódka osiadła na ziemi. - To może nasze interesy są zbieżne - odezwał się Vore. - Należy to sformalizować, zanim nasi porywacze lub pościg znów uderzą. Ujął jej dłoń. - Księżniczko Nado, czy zechciałabyś... Z pobliskiej pieczary wypadł smok i rzucił się ku nim. Nada natychmiast się stała wielkim wężem, a w wolnej dłoni Vore’a pojawił się groźnie błyszczący miecz. Smok się zawahał. - ...wyjść za mnie? - dokończył Vore. Smok mimo wszystko zdecydował się na atak. Ale wąż ukąsił go w szyję, a demon wbił mu w nos miecz aż po rękojeść. Smok, urażony i niezadowolony, prychnął i się wycofał. Na ciele węża pojawiła się ludzka głowa Nady. - Tak - brzmiała jej odpowiedź. Miecz zniknął. Demon wziął w ramiona ciało węża i ucałował ludzką twarz. - Jesteśmy zaręczeni - oznajmił. - Tak - przyznała, wracając do ludzkiej postaci. Znów się pocałowali. Nagle otoczyło ich kilka osób. Jedną z nich był profesor Grossclout. - Słyszałem! - rzeki triumfalnie. - Mogę dokonać zaślubin w Bezimiennym Zamku, z którego właśnie uciekliście, jak tylko się skończy proces. Był tam również król Nabob. - Ja też słyszałem. Ślub będzie za dwa tygodnie. Dojdzie do aliansu pomiędzy Naga i demonami. Trzecią osobą była demonica Metria. - I należy wam się to - oznajmiła, a potem rzekła do czwartej osoby: - Jenny, muszę pożyczyć twojego kota. Jenny była zaskoczona. - Mojego kota? Sammy’ego? - Tak. Profesor nie chciał mi powiedzieć, gdzie cię znaleźć, póki mu nie obiecałam, że doprowadzę do małżeństwa jego syna. To już się stało, więc mogę się zająć moją misją. Nada i Vore popatrzyli na nią. - Misją? - spytała Nada, nagle jakoś niezadowolona. - Myślałam, że się zjawiłaś, żeby doręczyć Jenny i mnie wezwania. - Też. - To było zaaranżowane? - spytał Vore, nagle równie niezadowolony jak Nada. - Jasne. To był demoni konkurs piękności. Vore i Nada wymienili spojrzenia, przepełnione tym lub owym. - Powinniśmy zerwać za... - zaczęła Nada. Grossclout wbił w nią swój słynny gniewny wzrok i zamilkła w pół słowa. - Nie sądzę. - Ona ma rację - odezwał się Vore. - Nie możemy tolerować takiej ingerencji w nasze... - Popatrz na nią i powiedz to - odezwał się król Nabob. Vore spojrzał na Nade. Nada spojrzała na Vore’a. Zobaczył najpiękniejszą kobietę Xanth, księżniczkę. Zobaczyła całkiem przystojnego i utalentowanego mężczyznę, księcia. Każde dostrzegło w tym drugim odpowiednią dla siebie partię. Potem ich upór stopniał i znów się pocałowali. - Wnuczkę nazwiemy DeMonica - orzekł Grossclout, a Nabob przytwierdził skinieniem głowy. - Chyba możesz pożyczyć Sammy’ego - powiedziała do Metrii dziewczynka-elf Jenny. Rozdział 7 Przesmyk - A co musisz odnaleźć? - zapytała Jenny, krzepko trzymając kota Sammy’ego, żeby natychmiast po usłyszeniu nie pognał tego szukać. - Centaura Arnolda. - Centaura? A nie mogłabyś popytać w którejś z osad centaurów albo na Wyspie Centaurów? - Już to zrobiłam. Centaury z Wyspy Centaurów w ogóle nie chcą o nim mówić, bo uważają, że magia u centaura jest obsceniczna. Jestem przekonana, że tam go nie ma. A centaury z innych okolic nie widziały go od lat. Mówią, że musi mieć teraz sto dwadzieścia sześć lat, jeżeli jeszcze żyje. Ale Kom-Pluter twierdzi, że on nadal gdzieś tu jest. Musze go tylko odnaleźć. - Musi być bardzo szczególnym centaurem. - O tak. Jest Magiem, który potrafi sięgnąć do Mundanii magicznym przesmykiem. Muszę go znaleźć, żeby dotrzeć do Mundańczyków z mojej listy. - Mundańczyków? - Duga i Kim. Oni... - A tak, byłam Towarzyszką Kim w Grze, trzy lata temu. Metria zamilkła na chwilę. - To prawda. Tyle mam roboty, że zapominam, kto co wie. A Nada była Towarzyszką Duga. W kółko próbował zerknąć na jej majteczki. - I wyleciał za to z Gry, mówiła mi - przyznała ze śmiechem Jenny. - Potem się poprawił i stał się całkiem porządnym człowiekiem. Kim też na początku była dość narwana, ale się uspokoiła. Fajnie będzie znowu ich zobaczyć. - Zobaczymy ich. Muszę obydwoje dostarczyć na czas na proces, bo inaczej Simiurg uzna, że nie wykonałam zadania, i Dobry Mag mi nie powie, jak przyciągnąć uwagę bociana. Jenny przekrzywiła głowę. - Nie nauczyłaś się, jak to zrobić? Metria się uśmiechnęła. - Przywołałam bociana całe wieki temu. Ale nie zostałam, żeby się opiekować moją córeczką. Myślę, że potem bocian uznał, iż nie jestem dobrym adresem dla takich przesyłek, więc ignoruje moje sygnały, chociaż jestem teraz mężatką i mam pół duszy, i zamierzam być dobrą matką. - Może za mało tych sygnałów wysłałaś. Wiem, że niektóre przesłania giną. - Siedemset pięćdziesiąt w jednym roku? Jenny wydęła wargi. - Chyba faktycznie potrzebujesz pomocy. Bocian cię lekceważy rozejrzała się. - No to zaczynamy. Sammy może mnie wyprzedzić, więc będziesz musiała go mieć na oku. A ja w końcu go dogonię; jak zawsze. - Postawiła na ziemi pomarańczowego kota. - Sammy, musimy odnaleźć centaura Arnolda. Kot śmignął w przód, pomarańczowy błysk pomiędzy listowiem. - Zaczekaj na mnie! - zawołała nadaremnie Jenny, biegnąc za nim. Metria nie czekała; popłynęła powietrzem za pędzącym kotem. Kot był szybki, lecz nie tak jak demonica. Śmigali poprzez lasy i pola, ponad rzekami, górami, dolinami, i pustyniami. Wtem Sammy się zatrzymał. Zagradzała mu drogę jakaś istota. Była większa i bardziej kudłata niż kot. Wyglądała groźnie. Najwyraźniej był to jakiś oink. Ale Sammy nie wyglądał na wystraszonego, tylko na znudzonego. - I rzecz jasna należy brać pod uwagę również ekonomiczność infrastruktury - gadał właśnie oink. - Należy tu piętnaście zazębiających się warunków, które trzeba wykalkulować na podstawie przeciwstawnie rozwijających się okoliczności, z odpowiednimi upustami dla wzmacniających motywacji i integralnych negacji. - A czymże ty jesteś? - zapytała Metria. - Poza byciem najnudniejszym stworem, jakiego ostatnio spotkałam. Oink łypnął na nią. - Jestem śmiertelną nudą, rzecz jasna. Moją rolą jest zanudzenie cię na śmierć. - Nie musisz tego znosić - powiedziała kotu Metria. - Po prostu to obejdź. To wyrwało Sammy’ego z wywołanego nudą transu: ominął nudziarza i ruszył biegiem. Pojawiła się Jenny. - Zaczekaj na mnie! - zawołała. - Z całą pewnością - oznajmiła nuda. - O, co to, to nie - sprzeciwiła się Metria. - Omiń go. Jenny posłusznie ruszyła w bok, tam, gdzie ładne żółte pnącza pięły się po drzewach. Ale Metria rozpoznała te pnącza. - Nie tamtędy! - krzyknęła. Jenny się cofnęła, ale pchająca się za nią śmiertelna nuda łupnęła w pnącza. Znienacka trysnął na stwora prysznic gęstej, żółtej cieczy. - A fuj! - kwiknął stwór. - Amoniak! - No nie - stwierdziła Metria. - To pnące złociste prysznicowe róże. Potem śmignęła za kotem, widząc, że Jenny bezpiecznie ominęła nudę, która i tak musiała gdzieś się obmyć. Dotarli do jeziora, na którym widniała wyspa w kształcie kości. Jezioro solidnie się rozciągało w obie strony, więc najszybciej można je było przebyć, kierując się wprost przez wyspę - i właśnie tą drogą mknął Sammy. Ale był trochę nerwowy i zwolnił na tyle, żeby Jenny mogła go dogonić. Potem przeszedł na wyspę po osobliwym moście. - Nic dziwnego! - mruknęła Metria. - To Psia Wyspa. I faktycznie, wzdłuż wybrzeża stało masę psich budek, a najrozmaitsze psy brały słoneczną kąpiel. Można by je było nazwać hot dogami. Na kamiennym cyplu na skałkach leżały szkockie teriery [* Scots (Scotch) on rocks - gra słów: psy na skalach / szkocka z lodem (przyp. tłum.).]. W wodzie było pełno psich rekinków i starych psów morskich, pieski pokojowe zaś bez ustanku opływały wyspę. Sammy stąpał na paluszkach, bezszelestnie, żeby przejść, nie zwracając na siebie uwagi. Metria zmieniła się w mgiełkę i otoczyła Jenny, żeby jej nie wypatrzyły. Trudno było odgadnąć, jak by te psie paszcze zareagowały na takie wtargnięcie na ich terytorium. W lesie w głębi wyspy było pełno dereni, rumianów psich, psich zębów, psich fiołków, ukwapów i dzikich róż; wszystkie węszyły i podejrzliwie powarkiwały. Pośrodku wyspy wznosiła się ośnieżona góra. Każdy, kto chciał tu spać w cieple, musiał się przytulić do afgana. Na wierzchołek wciągano psie sanki. Na szczycie tkwił psi robot, Dog-Matic, któremu się zdawało, że recytuje wspaniałe wiersze, ale tylko bełkotał rymowanki. Wytrwale posuwali się naprzód i wreszcie minęli ostry wiraż, wiodący do mostu na drugim krańcu jeziora, oznaczonego „K-9”. Udało im się cało przejść przez Psią Wyspę. Metria poczuła ulgę, bo choć sama nie musiała się niczego obawiać ze strony psich paszczęk, to kot Sammy z całą pewnością tak. Kiedy już bezpiecznie opuścili wyspę, Sammy pognał przed siebie, zostawiając Jenny Elf w tyle. Ale okolica stawała się znajoma. - O nie - szepnęła do siebie Metria. - Byle nie znowu Obszar Szaleństwa! Ale to było to. Zbliżali się doń z innego kierunku, więc nie spotkają ani driady Desiree, ani rodziny White’ów; a to oznaczało, że zagrożenia będą zupełnie nieznane. Metria nie była pewna, czy zdoła tutaj ochronić kota i dziewczynkę elfa, bo rzeczy w niezbadanym szaleństwie mogą być kompletnie wynaturzone. A kot pędził wprost tam. - Teraz kolej na mnie - odezwała się Mentia. - Im się to staje gorsze, tym bardziej wraca mi rozsądek. No i świetnie, bo wkrótce pojawiło się przed nimi coś naprawdę cudacznego. Miało kształt człowieka, ale wyglądało jak zmumifikowany zombi. Sięgnęło po Sammy’ego. Mentia trzykrotnie wydłużyła ramię i wetknęła dłoń pomiędzy kota a stwora. Jego ręka dotknęła jej dłoni - i nagle dłoń i ramię demonicy zesztywniały. - Coś ty za jeden? - zapytała. - Jestem Rigor Mortis - zadudnił głucho stwór. - Usztywniam ludzi. No jasne, Mentia usztywniła swoją determinację i odepchnęła stwora na bok, żeby Jenny mogła przejść. Demony nie mają trwałej postaci, więc nie można ich na długo usztywnić, ale z żyjącymi ludźmi to zupełnie inna sprawa. Potem Mentia śmignęła w przód, żeby nie tracić kota z oczu. Zastanawiała się, jak Jenny udało się nie zgubić Sammy’ego przez te lata, które spędzili w Xanth (bo kot najwyraźniej się nie przejmował możliwościami Jenny). Kawałek za niby-zombi natrafili na zagajnik kanciastych drzew; siedziały na nich dziwnie chude ptaki. Kot Sammy gnał wprost przed siebie przez ten dziwaczny zagajnik, lecz Mentia znów okazała się ostrożna i rozsądna (w przeciwieństwie do swej zwykłej postawy). Chciała się dowiedzieć, co to za ptaki. Więc spytała, bo tu, w szaleństwie, wszystko było bardziej komunikatywne niż normalnie. - Coście za jedne? - zawołała do ptaków. - Jesteśmy minus-ptaki - odparły chórem. - Jak to sama wyraźnie widzisz, mieszkamy na geometriach. - Przepraszam za swoją głupotę - rzekła Mentia, dochodząc do wniosku, że pochlebstwo będzie lepsze niż irytacja. - Czy wy lub drzewa jesteście niebezpieczne dla zwykłych ludzi? - Nie, zwyczajni ludzie nic nas nie obchodzą - odpowiedziały ptaki. - Zajmujemy się wyłącznie mnożeniem się. - Och, zbieracie się z plus-ptakami, żeby przyzwać bociana? - Nie. Nie możemy znaleźć żadnych plus-ptaków, więc się mnożymy, dzieląc na połowę. I tu każdy ptak podzielił się na pół, tworząc dwa nowe, dwa razy cieńsze. Dogoniła ją Jenny. - O, jakie śliczne ptaszki! - zawołała. Minus-ptaki, zadowolone, czyściły sobie piórka. Mentia znów przeskoczyła do przodu - i z ulgą zobaczyła starego centaura, właśnie zawierającego znajomość z kotem. Sammy odnalazł Arnolda. - Jaką masz osobliwość, kiciusiu? - pytał centaur. Mentia okryła się długą do kostek suknią i podeszła. - Centaur Arnold, jak sądzę? - I demonica - zdumiał się centaur. - Zwróć uwagę, Ichabod: dwie pozornie normalne istoty w dwie minuty, co jest wysoce niezwykłe w tym regionie. Teraz Mentia spostrzegła, że Arnold miał towarzysza, starego człowieka. Ów mężczyzna otworzył swój notes, z którego wyskoczyło kilka nutek* [* Gra słów: Note - notka, zapisek, a także symbol nuty (przyp. tłum.).], grając krótką melodyjkę. - Jeden mundański kot, bez widomej magii - rzekł Ichabod. Jedna niezwykle stateczna demonica. - Magiczny talent kota to odnajdowanie wszystkiego poza domem - wyjaśniła Mentia. - Teraz odnalazł ciebie, centaurze Arnoldzie, i twojego towarzysza. A co do mnie, to zwykle jestem trochę zbzikowana, za to w Obszarze Szaleństwa wracam do zdrowych zmysłów (choć nie jestem pewna, czy wy przy nich jesteście). Arnold zamrugał - najwyraźniej dopiero teraz zobaczył w niej konkretne indywiduum. - Jesteś rzeczywista? - zapytał. - Nie jesteś ułudą? Rozsądek wziął górę nad Mentią. - Ach, sądzisz, że jestem jakimś wariactwem w tym szaleństwie? Jakąś zjawą, a nie rzeczywistą istotą? Doceniam to! Jestem rzeczywista, a oto nadchodzi dziewczynka-elf Jenny, która też jest prawdziwa. Bo Jenny istotnie nadchodziła. - Wybacz, że błędnie cię wziąłem za okaz miejscowej fauny rzekł Arnold. - Tak, jestem centaur Arnold, a to mój przyjaciel z Mundanii, Ichabod Archiwista. Przeprowadzamy badania nad obłąkanymi artefaktami. - Witajcie, Arnoldzie i Ichabodzie - powiedziała Mentia. - Jestem demonica Mentia, gorsza połowa demonicy Metrii. Stare oczy rozjaśniło wspomnienie. - Metria! Nie cieszy się dobrą sławą. - Teraz jest zamężna i ma połowę duszy, więc się ustatkowała. Wykonuje polecenie Dobrego Maga, a właściwie Simiurg, żeby się dowiedzieć, jak przyciągnąć uwagę bociana. Wygląda na to, że przed jakimiś czterystu laty coś tak wkurzyło bociana, że już nie chce jej nic przynieść, bez względu na to, jak mocno i jak często daje mu znaki. - Mogę to sobie wyobrazić - stwierdził Arnold. - Mogłabyś pokazać Ichabodowi nogi? Mentia wiedziała, że centaur wcale nie jest głupi, nawet wedle norm centaurzych, no i chciała pozyskać jego współpracę. Uniosła więc rąbek spódnicy i błysnęła ku staremu nieskazitelnymi nogami. Natychmiast zapłonęły mu oczy. Jenny podniosła Sammy’ego. - Widzę, że nie jest ci już potrzebny, więc możemy odejść. - Hmm, może lepiej tak od razu nie odchodź - powiedziała Mentia. - To by się mogło źle skończyć. Wkrótce wyjdziemy z szaleństwa i wtedy będziesz mogła bezpiecznie pójść w swoją stronę. Mentia opuściła spódnicę i oczy Ichaboda zaczęły przybierać normalny wyraz. Najwyraźniej gustował w zgrabnych nogach. - Ale to wcale tak źle nie wygląda - odezwała się Jenny. - Przynajmniej w porównaniu z tym, jak było, kiedy tu trafiłam z Dugiem Mundańczykiem. - Och, nie polecałbym takiemu dziecku jak ty samotnej wyprawy przez ten Obszar - stwierdził Ichabod. - Mam osiemnaście lat i jestem duża jak na elfkę - powiedziała defensywnie Jenny. - Elf? A więc to tak! - zdumiał się Ichabod. - Ale nie wyglądasz jak te, które wcześniej opisałem. Twoje dłonie mają po cztery palce, uszy są spiczaste i nie masz nic wspólnego z wiązem. - Jestem ze Świata Dwóch Księżyców - wyjaśniła Jenny. - Świata Dwóch Księżyców? - spytał w osłupieniu. - Jestem przekonany, że tego nie katalogowałem. - To odrębne magiczne królestwa. Do Xanth dotarłam za kotem Sammym, który tu odnalazł pióro ze skrzydła centaura, ale potem nie mogliśmy odszukać drogi do domu. - Ale z pewnością by wystarczyło, żebyś poprosiła kota o odszukanie jakiejś osoby czy przedmiotu w twoim rodzinnym królestwie, w pobliżu domu - rzekł inteligentnie Arnold. - Nie. Próbowałam tego, ale to nic nie dało. Myślę, że on nie może odnaleźć niczego w pobliżu domu, jeżeli już się w domu nie znajduje. - No to daj mu odwrotki, żeby nie mógł odnaleźć niczego oprócz domu - zasugerował Ichabod. - To też nic nie dało - odparła Jenny. - Po odwrotce w ogóle nie mógł znaleźć tego, czego szukał. - Odwrotka jest bardzo zdradziecka - stwierdziła Mentia. - To dlatego w Złotej Oordzie goblinów nigdy nie próbowano jej dodać do źródła nienawiści, żeby je zmienić w źródło miłości. Bo równie dobrze wyszłoby tak, że każdy by znienawidził wodę. To samo dotyczy ewentualnych prób zmiany Kom-Plutera ze złego w dobry; po odwrotce mógłby się stać jeszcze gorszy. - Też prawda - rzekł Ichabod. - Oczekiwano, że odwrotka sprawi, iż spojrzenie bazyliszka przywróci życie martwym, ale to bazyliszek sam się wykończył. Próbowano wykorzystać odwrotkę do odwrócenia zaklęcia zmieniającego ludzi w ryby w Rybiej Rzece, ale tylko zmieniło ryby w wodę, a wodę w ryby. - Przypominam sobie, że pewien dzieciak miał talent dawania ludziom gorących siedzeń - uśmiechnęła się Mentia. - Ktoś włożył mu odwrotkę w kieszeń spodni, w nadziei że i siebie tak urządzi, ale kiedy następnym razem chciał zrobić użytek ze swojego talentu, to tylko zmoczył spodnie. Jenny się roześmiała. - I dobrze mu tak! - Wtedy zadziałało jak trzeba - przyznał Ichabod. - Lecz nie w ten sposób, jakiego oczekiwano. Czyli odwrotka nie pomoże ci znaleźć domu. Arnold się zachmurzył, skupiając się na intelektualnym wyzwaniu. - A gdybyś tak zdobyła jeden z tych magicznych dostawczych bąbli i zaprogramowała go na zawiezienie cię do domu. - Nic to nie dało - odparła Jenny. - Po prostu nie chciał ruszyć. - To tak jakby twój dom już nie... - zaczął Ichabod i gwałtownie umilkł. - Jakby już nie istniał - dokończyła twardo Jenny. - Zdałam sobie z tego sprawę jakiś czas temu. Ale może mojej rodzinie nic się nie stało. Jeżeli Holt spłonął, to się pewnie przenieśli. Ale stąd nie zdołam odszukać nowego domu. - Nie podoba ci się tutaj? - zapytał Arnold. - Podoba. Jestem tu już sześć lat i wcale nie jestem pewna, czy nadal chcę wrócić do domu. Tylko bym chciała... - Żeby byli tu inni podobni tobie - dokończył Arnold. - Znam to uczucie, bo jestem jedynym centaurem-Magiem w Xanth. Przez to wypędzono mnie z mojego domu na Wyspie Centaurów i nigdy nie będę tam mógł wrócić. Jenny popatrzyła na niego o wiele serdeczniej. - Tak! - Ja też znam, bo jestem jedynym całkowicie pozbawionym magii Mundańczykiem w Xanth - dodał Ichabod. - Na szczęście są tutaj pewne podnoszące na duchu atrakcje. Mentia zrozumiała, dlaczego Arnold poprosił ją, żeby pokazała nogi: by pokrzepiło to na duchu jego przyjaciela. No to zmieniła spódnicę w mgiełkę i znowu je pokazała. - Po co mnie szukałaś? - zapytał Arnold. - Moja lepsza połowa wykonuje polecenie Simiurg, zwołując sędziów przysięgłych na wielki proces. Dwoje z nich to Mundańczycy, więc... - Mundańczycy! - wykrzyknął Ichabod. - Dug i Kim - wyjaśniła Mentia. - Odwiedzili Xanth trzy lata temu, grając w Grę i Kim w nagrodę wygrała magiczny talent. Potem wrócili do Mundanii. Teraz są na mojej liście i muszą zostać tu wezwani, żeby zadecydować o losie Roxanne Rok. - Tego wielkiego ptaka z Bezimiennego Zamku? - zapytał Arnold. - A co ona zrobiła? Mentia wzruszyła ramionami. - Nikt tego nie wie. Ale kiedy już wszystkich wezwę i dostarczę do zamku, to może to wykryjemy. - Czyli chcesz, żebym cię zabrał do Mundanii - stwierdził Arnold. - Żebyś odnalazła tych sędziów przysięgłych. - Otóż to. Dyski wezwań wskażą drogę, ale jestem demonicą. Nie mogę opuścić magicznej dziedziny. Ale gdybym mogła zabrać magię ze sobą... - I sama Simiurg życzy sobie tego procesu? - Tak. - Więc w moim interesie leży, żeby to ułatwić. Sądzę, że moje tutejsze zajęcie może trochę poczekać. - Wtem coś wpadło mu do oka; wyglądało jak spora mucha, ale miało kilka guzików. - Ależ okaz! Zapisz to, Ichabod. Ichabod otworzył swój notes i znów wyskoczyły muzyczne nutki. - Jedna zaguzikowana mucha - rzekł, zapisując. - Są groźne? - spytała Jenny. - Tylko wtedy, kiedy się je odguzikuje - odparł z niewyraźnym uśmiechem. Mentia zmieniła temat. - A od kiedy katalogujecie obłędne artefakty? Arnold wymienił z Ichabodem spojrzenie. - Od jakichś dwudziestu ośmiu lat - odparł centaur. - Od kiedy się usunąłem z królestwa Xanth. Udałem się do Mundanii po przyjaciela, który chciał odejść do Xanth i którego umiejętności archiwisty uzupełniają moją znajomość wyobcowanej archeologii. To fascynujący region, który się rozszerzał aż do ubiegłego roku. - Tak. Czas Bez Magii zniósł zaklęcie ograniczające i pozwolił, żeby szaleństwo się rozprzestrzeniało - powiedziała Mentia. - Ale naprawiliśmy to w ubiegłym roku i teraz szaleństwo się kurczy. - Wy to naprawiliście? - spytał niedowierzająco. - To był wspólny wysiłek. Głównie to zasługa Gary’ego Gara, ale ja pomagałam. Byliśmy w Zawias-zone. - Przecież to już ruina, i to od tysięcy lat. Jak mogliście... - Ma dwa tysiące lat - przyznała. - Odwiedziliśmy głęboką przeszłość. Ale to długa historia. Arnold, zdumiony, potrząsał głową. - Bez wątpienia - znów wymienił spojrzenie z przyjacielem. Jesteś gotów znów odwiedzić Mundanię, Ich? - W twoim towarzystwie na pewno tak. Bez ciebie na pewno bym wkrótce zginął ze starości. Mentia popatrzyła na Arnolda. - Sam jesteś dość stary, centaurze, jak na śmiertelnika. Ponad sto dwadzieścia pięć. Jak to możliwe, żeś już dawno nie odszedł? - Zastanawialiśmy się nad tym - wyznał Arnold. - Co prawda jestem Magiem, ale mój talent nie ma żadnego związku z wiekiem, Ichabod zaś jest w ogóle pozbawiony magii. Mniemamy, iż atmosfera szaleństwa działa, jeśli już nie odmładzająco, to stabilizująco, więc będziemy się cieszyć dobrym zdrowiem, póki w niej pozostaniemy. To nas skłania do prowadzenia tu ciągle badań, mających też sporą wartość poznawczą. Mentia skinęła głową. - Znam kilku mieszkających tu Mundańczyków i moim zdaniem w Mundanii by już umarli. Szaleństwo ma w sobie coś. - To w końcu najsilniejsza magia w Xanth - zauważył Arnold. Może wywierać takie skutki, jakich zwyczajna magia nie powoduje. Nie mamy ochoty kwestionować owego błogosławieństwa. - Lecz jeśli opuścicie szaleństwo, to co wtedy? - zapytała Jenny. - Miałem okazję wyjść poza szaleństwo - rzekł Arnold. - Nie zauważyłem żadnych szkodliwych skutków. Zakładam, że jestem tak „naładowany” magią, iż mój przesmyk sięga aż w głąb Xanth. To znaczy, że teraz generuję własny przesmyk szaleństwa, który chroni i mnie, i Ichaboda bez względu na to, gdzie się udajemy. Nie można, rzecz jasna, oczekiwać, że tak będzie bez końca, i ciekawie byłoby sprawdzić to w Mundanii. - Wspaniale! - ucieszyła się Mentia. - Wyprowadzimy Jenny z szaleństwa, a potem ruszymy. Musimy się śpieszyć, bo przejście Xanth zajmie wam kilka dni, a nie mamy czasu do stracenia, ale... - Moglibyśmy to przyspieszyć, gdyby ci się udało zorganizować jakąś pomoc w podróży - stwierdził Ichabod. O tym Mentia nie pomyślała. - Znam olbrzyma, który był w szaleństwie ubiegłego roku. Może gdybym go znalazła... Sammy wyrwał się z ramion Jenny i ruszył biegiem w głąb Obszaru Szaleństwa. Jenny za nim. - Zaczekaj na mnie! - Nie! - krzyknęła Mentia. - Zostań tutaj, Jenny. Ja za nim pójdę i potem go przyniosę. Jenny wyraźnie miała wątpliwości, ale się zatrzymała. Mentia raźno poleciała za kotem. I w samą porę, bo Sammy, wciąż nie oswojony z szaleństwem, właśnie się pakował w kłopoty. Zagradzała mu drogę wielka mrówka z pasiastym wzorem na przednich odnóżach. - Kompania STOP! - ryknęła mrówka. Zaskoczony Sammy się zatrzymał. Lecz Mentia nie. - Kim jesteś? - spytała mrówkę. - Jestem Sierż i wydaję tu rozkazy. - No cóż, Sierżu Ancie* [* Gra słów: ang. ant - mrówka (przyp. tłum.).], przewyższam cię rangą, bo jestem Kap Itanem - zmieniła się w obszerną zawieszoną w powietrzu kapę z nadrukowanym słowem „Itan”. - Tak jest, sir! - mrówka zasalutowała przednim odnóżem. - Jakie rozkazy, sir? - Trzymaj tak dalej, Sierż! Powiedz, co jeszcze może w tej okolicy zagrażać podróżującemu kotowi? - Tylko Król Bomba, sir. - Czego jest królem? - Tików, sir. Tika. Ma bardzo krótki lont. Mentia się zamyśliła. Wiedziała, ile mogą nabroić tiki w prawdziwym Xanth, a tu pewnie były jeszcze gorsze. Mimo to jeden zapalczywy tik zwany Bombą nie wyglądał zbyt strasznie. - A jak ma na imię? - Zegarowy, sir. - Skąd będziemy wiedzieć, że jest blisko? - Usłyszycie, jak tika, sir. - Dzięki, Sierż. Możecie odejść. Mrówka poszła w swoją stronę. Sammy też - znów gnał przez szaleństwo. Ale przystanął na chwileczkę i obejrzał się. - Zaczekaj na mnie! - zawołała Mentia, łapiąc aluzję. Potem kot pognał ile sił w łapach. A Mentia wkrótce usłyszała złowieszcze tikanie. Zbliżali się do Króla Bomby! Śmignęła w przód. I faktycznie, był tam tik wyglądający jak rozdęta kula; tkwił dokładnie na ścieżce, którą nadbiegał kot. Sprawiał wrażenie łatwo wpadającego w irytację, lada chwila mogącego wybuchnąć. Mentia zawisła tuż przed nim. - Tiku Królu Zegarowa Bombo, spadaj stąd. Małe oczka króla łypnęły na nią wściekle. - Sama znikaj, demonico. Nie mam z tobą nic wspólnego - zaczął głośniej tikać. - Tak ci się tylko zdaje, Bombo. Zmiataj stąd, zanim cię zdetonuję. - To zniewaga! - oznajmił król. Nadął się jeszcze bardziej, a tikanie przybrało na sile. Mentia wypatrzyła w pobliżu jajorośle. Zerwała jajko i cisnęła w króla. Rozbiło się o jego metaliczny tors, tak że skapywały zeń białko i żółtko. To zrobiło swoje. Król wybuchł. Eksplozja wyrwała dół w ziemi i posłała odłamki w pnie okolicznych drzew (ale, rzecz jasna, Mentii to nie zaszkodziło). Pojawił się Sammy. Przeskoczył ponad dymiącą wyrwą i beztrosko pobiegł dalej. Mentia za nim. Nagle kot się zatrzymał. Tkwił przed obszernym wgnieceniem w poszyciu lasu, mającym kształt ludzkiego siedzenia. Mentia pojęła, że się znaleźli przed olbrzymim niewidzialnym człowiekiem, siedzącym na ziemi. Woń była tak paskudna, że sparaliżowało jej węch. Jakby się zatkała i nadpaliła przetwórnia śmieci. - Cześć, olbrzymie Jethro - powiedziała Mentia. - Pamiętasz mnie? Jestem demonica Mentia. Poznaliśmy się w ubiegłym roku. - A tak - przyznał Jethro. - To już tak dawno? Właśnie się szykowałem, żeby wstać i iść. - Chętnie ci pokażę, jak wyjść, jeżeli mi pomożesz przenieść parę osób na skraj Xanth. - To wygląda na przyjacielski układ. Cofnij się. Mentia złapała kota i odpłynęła w tył. Rozległo się ciężkie stęknięcie i tupnięcie i dwa gigantyczne ślady stóp zastąpiły siedzeniowate wgniecenie. Potem zniżyła się wielka łapa i wzięła Mentię. - Gdzie ci twoi ludzie? - spytał Jethro. Mentia wskazała kierunek i olbrzym ciężko ruszył w tamtą stronę. Po kilku krokach znaleźli się na polanie, gdzie czekali człowiek, centaur i elfka. Zatkali nosy i pozielenieli. Mentia spłynęła w dół. - Myślcie o słodkich fiołkach - poradziła, podając Jenny Sammy’ego (który też był raczej zielonkawy niż pomarańczowy). - Olbrzym Jethro to fajny gość. Zniżyła się wielka łapa i podniosła ich. - Gdzie teraz? - dobiegi z góry głos. Mentia wzniosła się na poziom niewidzialnego ucha i skierowała olbrzyma ku skrajowi szaleństwa. Dwa kroki - i wyszli poza jego obręb. Potem Jethro raźno ruszył ku obrzeżu Xanth, a pęd rozcinanego powietrza rozwiał prawie cały odór. Śmiertelnicy znów mogli oddychać. - Och, jakie to ciekawe! - zawołała Jenny, patrząc w dół poprzez niewidoczną dłoń. - Xanth wygląda zupełnie jak mapa. - Ooooj - odezwała się Mentia. - Zapomniałam cię zsadzić, kiedyśmy wyszli z szaleństwa. - Nie przejmuj się. Znam Kim i Duga i chętnie ich znów zobaczę, a Sammy ci pomoże ich odnaleźć. Poza tym w końcu i tak wszyscy zmierzamy w to samo miejsce. Na ten osobliwy proces. Przyjemnie brać udział w takiej wyprawie. - Elfia wyprawa? To całkiem bez sensu, muszę to zignorować oznajmiła Mentia. - Po prostu ustąp teraz swojej lepszej połowie - doradziła Jenny. Zawsze ją lubiłam, choć doprowadzała mnie do szału. - O? Czemuż tak zapewniasz? - Czemu co robię? - Deklarujesz, oświadczasz, oznajmiasz, proklamujesz... - Twierdzę? - Niech ci będzie! - Witaj, Metrio! - Miło znów przy tobie być, dziwaczna elficzko. Co teraz zrobisz, skoro twoja przyjaciółka Nada znalazła prawdziwą miłość, a przynajmniej męża? - Nie wiem. Może powinnam poprosić Dobrego Maga, żeby kogoś dla mnie przetransformował, jak to zrobił dla Glohy skrzydlatej goblinki. - Taak, a przy tej okazji i ja się wplątałam w małżeństwo - rzekła z rozrzewnieniem Metria. - Zrobiłaś to, żeby ją uchronić przed pomyłką. - Cóż, musiałam, bo moja połowa duszy dała mi sumienie. - Ale czyż jej nie ocaliłaś, zanim dostałaś to sumienie? Metria wspominała w milczeniu. - A tak, chyba tak i było. Ale chciałam się dowiedzieć, co to takiego ta miłość. Spojrzeli ponad Xanth. - O, patrzcie! - zawołała Jenny. - Lekki dom!* [* Gra słów: ang. light house - lekki, jasny dom; lighthouse - latarnia morska (przyp. tłum.).] Metria spojrzała. Rzeczywiście, w powietrzu płynął unoszony wiatrem dom. - Bardzo ładny latający dom - przyznała. - A to co? - spytała zaniepokojona Jenny, kiedy spojrzała w inną stronę. Metria też tam popatrzyła. - Ach, to powietrzna łąka*[* Gra słów: ang. air plain - powietrzna równina; airplane - samolot (przyp. tłum.)] - wyjaśniła. - Mogą się tu paść latające centaury. Istotnie, na obłocznej równinie stały cztery skrzydlate centaury, zbierając jagody, chleb i grona. - A to powietrzny ogier* [* Gra słów: ang. air male - powietrzny samiec (tu: ogier); airmail - poczta lotnicza (przyp. tłum.).] - powiedziała Jenny, kiedy jeden z centaurów zamachał do niej skrzydłami. - Cześć, Cheironie! - Zaraz, zaraz! - wtrąciła się Metria. - Skąd tu cztery skrzydlate centaury? Che i Cynthia są aż do procesu w Zamku Roogna. Powinni tu być tylko Cheiron i Che. - O, to ty nie wiesz? - spytała Jenny. - W ubiegłym roku bocian im przyniósł jeszcze dwa źrebaki. Centaury zwykle nie korzystają z usług bociana, bo ich źrebaki są za ciężkie, ale... - Jeszcze dwa źrebaki? - Chelsy i Cherish. Bliźnięta. Może spały, kiedy odwiedziłaś tę rodzinę. - Może i tak - przystała z wahaniem Metria. Olbrzym oczywiście kroczył przed siebie, nie zważając na nic, i wkrótce zostawił za sobą latającą równinę. Jenny popatrzyła w przód. - Ooooops. Metria po raz trzeci poszła za jej wzrokiem. - To tylko burza. - To nie jakaś tam burza. To Fracto! Metria dokładniej się przyjrzała chmurze. - O, faktycznie. Pamiętam, kiedy był zwyczajnym demonem, zanim się wyspecjalizował w tej sztuce. - Zawsze się zjawia w nieodpowiednim czasie, żeby namieszać w tym, co inni akurat robią. - Oczywiście. Przecież jest demonem. - Ty też taka jesteś? - Przedtem byłam, jak sama wiesz. Tylko miałam łagodniejszy styk. - Delikatniejsze co? - Bliskość, traktowanie, dojście, dostęp... - Podejście? Lżejszą rękę? - Niech ci będzie - zgodziła się z irytacją. - Demonice nie są tak gwałtowne jak demony, ale wyrządzają takie same szkody. Metria pomyślała o królu Gromdenie i Threnody. To były złe stare czasy, kiedy pomagała obalać królestwa swoim seksapilem. Ten nadęty Fracto nigdy czegoś takiego nie dokonał. - Może mu się tym razem nie uda - odezwała się Jenny - bo olbrzym Jethro jest za duży, żeby go porwać. - Ale zabawnie będzie popatrzeć, jak się Fracto stara. Burza rozdęła się groteskowo, kiedy olbrzym ku niej kroczył. Ciemne chmury rozbudowały się ku niebu i ku ziemi. W powietrznych wirach kręciły się burzyki i świetliki. Deszcz uderzał w niewidzialne ciało olbrzyma, obrysowując je połyskliwymi kroplami. - Przyniosę płaszcze od deszczu - oznajmiła Metria i zniknęła. Znalazła starą, wyczerpaną burzę, wzięła z niej warstwę deszczu i zrobiła z niej kilka peleryn. Deszcz był zmęczony, więc nie miał już siły niczego przemakać, tylko nieruchomo wszystko okrywał. Wróciła z okryciami. - Okryjcie się, ochronią was przed gwałtownym nowym deszczem - poradziła Jenny, Arnoldowi i Ichabodowi. - O, przezroczyste plastikowe płaszcze przeciwdeszczowe - rzekł z zadowoleniem Ichabod. - No właśnie. - Metria nie miała zamiaru wyjaśniać prawdziwego pochodzenia płaszczy. Dobrze, że mieli deszczowe płaszcze, bo olbrzym kroczył teraz przez Jezioro Tsoda Popka i burza zasysała wodę ze wszystkich jeziorek o najrozmaitszym smaku i spadał na nich gazowany deszcz. Jenny wystawiła stulone dłonie, łapiąc w nie trochę tego deszczu, potem się napiła. - Oooo, ale gazowany! Pewno dopiero co wstrząśnięty. Ichabod też tak zrobił, ale podskoczył, kiedy pił. - Kto mnie kopnął? - zapytał. Arnold się roześmiał. - Pewno nałapałeś kilka kopów. Minęli Ciasteczkową Rzekę. Bombardowały ich najrozmaitsze ciasteczka. Jenny złapała piaskowe z pekanem, ale je wyrzuciła, bo się starała nie jeść nic piaskowego. Ale wkrótce pochwyciła precelek i go zjadła. Arnold chwycił trochę czekoladowych ciasteczek, zaś Ichabod kawałek piernika. Niestety, wszystko było lekko rozmoczone deszczem. Fracto szalał, ale nie mógł porwać olbrzyma, który obojętnie kroczył przed siebie, chociaż miał głowę w chmurach. Minęli połyskliwą rzekę z toczących się kryształów i wielki materac, z którego sterczały srebrne sprężyny. - Co to? - spytała Jenny. - Kryształowa Rzeka i Srebrzyste Zdroje* [* Gra słów: ang. spring - wiosna; sprężyna, ale także źródło, zdrój (przyp. tłum.).], rzecz jasna - odparł Arnold; był dobry z geografii, jak wszystkie centaury. - Oczywiście - powtórzyła Jenny. - Ależ ze mnie głuptas, że ich nie rozpoznałam. Jeszcze tylu rzeczy w Xanth nie widziałam. Nowości stale mnie zdumiewają. Na koniec dotarli do przesmyku. Jethro łagodnie postawił ich na ziemi, obok drzewa pokrytego ustami. - Dotąd mogę dojść - rzekł. - Głowa mi zaczyna wystawać z magii. Kiedy zwolnili tempo marszu, odór znowu się zaczynał dawać we znaki. - To nam wystarczy, Jeth! - zawołała Jenny. - Wielkie dzięki! I zdławiła nudności. - Nie ma za co - odparł olbrzym i niewidzialnie odmaszerował, a powietrze powoli się oczyściło. Ale usta na drzewie załapały trochę tego odoru i teraz się krztusiły. - Co to za drzewo? - spytała Jenny. - Zdaje mi się, że tu-lipsowiec* [* Gra słów: ang. lips - usta (przyp. tłum.).] - odparł Arnold. Wtem jedne z ust otwarły się szeroko. - Pokajajcie się! Koniec już bliski! - wyrzekły usta. - Pomyliłem się - rzekł centaur. - to apoka-lipsowiec. Metria wyjęła dysk dla Kim. - W tę stronę - powiedziała, kiedy szarpnął. Ruszyli, Metria prowadziła. Wkrótce dotarli do Tarczy pomiędzy Xanth a Mundanią. Metria wiedziała, że przez większość dziejów Xanth była ona nieuchwytna; ale ją zrekompilowali w ubiegłym roku i znacznie się wyostrzyła - tworzyła teraz połyskliwą strefę intensywnej magii. - Lepiej trzymajmy się za ręce, przechodząc - powiedziała Metria - żebyśmy wrócili wszyscy w to samo miejsce, kiedy będziemy przechodzić z powrotem. - Słusznie - rzekł Arnold. - To nas zafiksuje jako grupę. Dziwi mnie jednak, że demonica zna się na takich subtelnościach i dba o nie. - Pomagałam to ustawić - przypomniała mu. - To Tarcza zamykająca magię w środku i równocześnie zatrzymująca na zewnątrz większość Mundańczyków, dzięki czemu okropne hordy pozbawionych magii istot nie zalewają Xanth. - Czyli utrzymuje magię wewnątrz i na zewnątrz! Naprawdę musimy obszernie porozmawiać w odpowiednim czasie - rzekł. Metria wzruszyła ramionami, niezbyt tym zainteresowana. - Może któregoś dnia. - Skoro już wkrótce opuścimy Xanth, to muszę cię ostrzec, że magia będzie ograniczona do wąskiego przesmyku, którego centrum będę ja - uśmiechnął się przelotnie. - Albo centaur, jeżeli tak wolisz. Jeżeli się zapędzisz poza ten obszar, to utracisz swoją magię, bez względu na jej charakter. Ichabod, jako rodowity Mundańczyk, nie ma się oczywiście czego obawiać. - Z wyjątkiem tego, że mogę znienacka umrzeć ze starości - odezwał się archiwista. - Lecz ty, Metrio, możesz całkowicie zniknąć. Zalecam więc, żebyś przez ten czas trzymała się blisko mnie - uśmiechnął się. - Może porozmawiamy szybciej, niż się tego spodziewamy. - Niech ci będzie - przystała z irytacją Metria. Przeszli przez Tarczę. Poczuli leciutkie mrowienie i to było wszystko. Kraina za Tarczą była w zasadzie taka sama jak Xanth. Lecz Metria w pełni zdawała sobie sprawę, że teraz jej istnienie zależy od centaurowego przesmyku magii. Rozdział 8 Mundania - Jeśli mi wolno coś zasugerować... - odezwał się Ichabod. - Ależ oczywiście, przyjacielu - odparł Arnold. - To w końcu twój teren. - Myślę, że bardzo ułatwiłoby nam sprawę, gdybyśmy mieli szybki mundański środek transportu - spojrzał na Arnolda. - Sam wiesz, jak się na ciebie gapią, a tym razem nie dysponujemy czarem niewidzialności. - Znakomity pomysł! Może twój kołowy wehikuł? - To właśnie miałem na myśli. W pikapie wszyscy się zmieścimy, a jeśli założymy wyższe boczne ścianki, to ukryją osobliwości. - Racja - powiedziała Metria. - W Mundanii nie ma centaurów. - Ani demonic - dodał Ichabod. - Gdybyś tak się nieco konkretniej ubrała, nie żebym się uskarżał... Cały czas była w przezroczystej sukience. Zmatowiła ją. - Teraz lepiej? - Prawdę mówiąc, twój strój niezbyt przypomina te współczesne mundańskie - stwierdził. - Czy zechcesz pójść w tym względzie za moją radą? - Skoro tak trzeba - rzekła. - Ale jeżeli ręce ci zaczną latać, to się zmienię w dym i cię zadławię. Uśmiechnął się. - Jestem pewien, że byłby to rozkoszny dym. Przywdziej, proszę, kolorową bluzkę i nieprzejrzystą spódniczkę, tak do połowy uda. Metria tak zrobiła. Potem utworzyła również dziwaczne okrycie dla stóp, z wysokimi obcasami, noszone przez Mundanki, ułożyła włosy i poczerwieniła wargi. - Czuję się jak klown - pożaliła się. - Wyglądasz jak piękna młoda kobieta - zapewnił ją Ichabod. I, jeśli wolno mi dodać, bardzo atrakcyjna i pociągająca. Metria już miała coś ostro odburknąć, lecz nagle stwierdziła że i jej słownictwo złagodniało (jak by to określił profesor Grossclout, spaniusiało). Ichabod zajął się teraz Jenny. - Nie obraź się, ale możesz uchodzić za dziesięcioletnie mundańskie dziecko. Uważam, że najlepszy będzie dla ciebie młodzieżowy strój, jak T-shirt, dżinsy i tenisówki. - Potem się zastanowił. - Nie, w takiej koszulce nie wyglądałabyś dziecinnie! Może luźno puszczona na dżinsy koszula w szkocką kratę... O co chodzi? Bo Jenny chichotała. - To barwa Meli Syreny... - i znów się roześmiała. - Kraciasta koszula - wtrąciła pospiesznie Metria. - Może być - przystał zakłopotany Ichabod. - Najwyraźniej jest coś, o czym nie wiemy - zauważył Arnold. Być może zbyt długo trwaliśmy w szaleństwie. - No pewnie - przyznała Jenny, powoli poważniejąc. - Szkocka krata na pewno nie daje dziecinnego wyglądu! Ale ja nie mogę sobie wytworzyć ubrania tak jak Metria, muszę jakieś znaleźć. - Jeszcze nie całkiem wyszliśmy poza magię - powiedziała Metria. - Każ Sammy’emu znaleźć bucikowca i ubraniowca, a ja już zerwę to, czego ci trzeba. I marynarkę dla ciebie, Arnoldzie. Jeszcze mówiła, a Sammy już ruszył biegiem. - Przynieś go z powrotem - powiedziała Jenny, tym razem nie próbując biec za kotem. Metria popłynęła za Sammym, który ją zaprowadził do bucikowca z parą tenisówek rozmiaru Jenny, a potem do ubraniowca z odpowiednimi dżinsami, koszulą i marynarką oraz szkarłatną wstężnicą, w sam raz do związania włosów elfki. Zabrała to wszystko, łącznie z kotem, i odpłynęła ku czekającej na nią grupce. Potem przemieniła się w wysoki parawan, żeby Jenny mogła się przebrać bez narażania się na spojrzenia trzech lub czterech par męskich oczu. W końcu Jenny nie była nimfą. Kiedy się już z tym wszystkim uporali, ruszyli w kierunku wskazywanym przez dysk. Okolica stopniowo się zmieniała, drzewa stawały się nieznajome i mniej interesujące, jakby się wstydziły tego, że nie mają magii. Nawet powietrze stało się mrocznawe i mniej przyjemne, utraciło świeżość. Ichabod pociągnął nosem. - Zanieczyszczenie nasila się z każdym rokiem - stwierdził. Teraz musimy zboczyć z właściwej drogi, albowiem moja rezydencja jest na uboczu. Na szczęście nie jest do niej daleko i sądzę, że uda nam się uniknąć kontaktu z tubylcami. Ale i tak była to beznadziejna wędrówka. Metria chętnie by przeskoczyła do Xanth, dla odpoczynku, ale nie miała odwagi samotnie przekraczać granicznego pozbawionego magii terenu. Na cały czas trwania tej wyprawy była „przyklejona” do pozostałych i do tego dziwacznego stroju. Na koniec dotarli do domu Ichaboda; była to mało efektowna budowla z drewna i stiuku, stojąca przy szerokiej wybetonowanej ścieżce. Obok domu stało zabawne coś z kołami. Kiedy się zbliżali do budowli, z lasu za nimi wypadł jakiś głośny potwór i śmignął drogą. Jenny się cofnęła, przerażona. - Czy to smok? - zapytała. - Nie, to po prostu automobil - odparł bez zwłoki Ichabod. - Nie obawiaj się, nie opuści autostrady* [* Gra słów: ang. highway - autostrada; high way - wysoko położona droga (przyp. tłum.).]. Jenny i Metria spojrzały w górę, ale nie zobaczyły żadnej wysokiej drogi, była tylko ta niska. - On miał na myśli tę wybetonowaną ścieżkę, którą widzicie wyjaśnił Arnold, uświadamiając sobie źródło ich pomyłki. - W Mundanii jest wiele osobliwych terminów. - Stanę za domem - dodał po chwili - żeby mnie nie było widać. Nie wiem, jak daleko sięga teraz mój przesmyk; może to długie trwanie w szaleństwie jakoś go powiększyło. - Przekonajmy się - odezwała się Metria. - Nie chciałabym się przypadkowo znaleźć poza nim. Pójdziemy powoli razem z Jenny ku skrajowi. Kiedy zacznę znikać, to ona mnie wciągnie z powrotem. Trochę ją to niepokoiło, ale chciała znać zasięg. Dla niej była to sprawa istnienia lub nieistnienia - nowe i niepokojące doznanie. - To ja tymczasem wezmę z domu pieniądze i całe zaopatrzenie oznajmił Ichabod (on jeden mógł wyjść poza przesmyk centaura, jeżeli wiek go nie dopadnie). Metria i Jenny wzięły się za ręce i zaczęły się oddalać od Arnolda. - Powinno się ciągnąć piętnaście kroków w przód, siedem i pół w tył i jedynie ze dwa kroki w oba boki - zawołał centaur. Metria spojrzała w tył. Oceniła, że są dwanaście kroków przed Arnoldem. Zrobiła jeszcze jeden krok, potem drugi, coraz bardziej zdenerwowana. Były teraz tuż obok betonowej ścieżki. Mknął nią kolejny kanciasty potwór. Ale nie zniknął w dali, tylko nagle kwiknął niczym dźgnięty wieprzek i zatrzymał się przed nimi. Metria, niepewna zasięgu magicznego obszaru, stała nieruchomo. Potwór przeraźliwie gwizdnął. Potem wypuścił z boku ludzką głowę. - Hej, ślicznotko! Umówisz się ze mną? - Coś mi się wydaje, że mówi do ciebie - odezwała się Jenny. Więc Metria odpowiedziała. - Jeżeli twoje daktyle* [* Gra słów: ang. date - randka, umawiać się, a także daktyle (przyp. tłum.).] są równie paskudne jak oddech, to nie chcę żadnego. Stwór znowu zagwizdał. - No, no, ale ostra. Otworzył kawałek boku i wypuścił z siebie młodego mężczyznę. - Spadaj, mała - rzekł do Jenny, a potem do Metrii: - Dasz całusa, słodziutka? Metria zaczynała pojmować. Potwór był środkiem lokomocji, jak magiczny dywan. A osobnik był standardowym paskudnym ludzkim młodym samczykiem. Wiedziała, jak sobie z takimi radzić. - W porzo, palancie. - Jesteś pewna? - zapytała zatroskana Jenny. - Zaraz się okaże. Typek podszedł i objął ją. Przysunął twarz do jej twarzy. Już miał przycisnąć wargi do jej ust, kiedy Metria przemieniła głowę w kupkę packi. I bieduś wessał tę packę. - Co jest...? Wystawiła z packi oko. - Taaa, kochasiu? - To kosmitka! - wrzasnął, cofając się, ale jej ramiona mocno go trzymały. - No to chyba to pożrę - oznajmiła i zmieniła głowę w pyszczek małego smoka. Rozdarł się, bo smok ugryzł go w nos: - AAAAAAAAA! - Nie ruszaj się - pouczył go smoczek. - No bo jak inaczej mam pożreć twoją gębę? Ale Mundańczyk nie chciał współpracować. Szarpnął się w tył tak gwałtownie, że ramiona Metrii wyciągnęły się niczym toffi. Okręcił się, wyrwał i wskoczył do swojego pudełka, które po chwili ryknęło, dmuchnęło chmurą gazu i gwałtownie odjechało. - Teraz pewnie to coś ma niestrawność - zachichotała Jenny. - Że już nie wspomnę o tym typku w środku. - Nie powinien sobie za dużo pozwalać wobec demonicy - orzekła Metria, powróciwszy do swojej mundańskiej postaci. - Pewnie już drugi raz nie spróbuje - przyznała Jenny. Ale już z kwikiem się zatrzymywał kolejny wehikuł. Ten był wyładowany młodymi ludźmi. - Hej, dziecinko! - zawołał jeden z nich. - Co powiesz na buziaka? Metria stwierdziła, że taka zabawa szybko ją nudzi. Więc cała się zmieniła w smoka i ryknęła na nich. Tym razem żadne drzwi się nie otwarły i wehikuł odjechał równie prędko, jak się zjawił. Wreszcie mogły podjąć próbę oznaczenia granic magicznego obszaru. Metria zrobiła kolejny krok - i dalej istniała. Potem kolejny i nie zniknęła. A potem straciła odwagę i cofnęła się. - Przesmyk ma wystarczającą moc. A tymczasem Ichabod załadował swój wehikuł. - Kilka razy wychodziłem poza twój przesmyk - powiedział Arnoldowi. - Czułem różnicę, ale przez krótki czas można to wytrzymać. Uważam, że masz słuszność: jesteśmy mocno przesiąknięci magią i trochę by potrwało, zanimby się rozproszyła. Mimo to będzie lepiej, jeżeli jak najszybciej podejmiemy przerwaną misję. Czyli na swój sposób powiedział, że się mają spieszyć. Metria wiedziała o tym. Ale najpierw chciała coś zrobić. - Próbowałam wyjść poza przednią granicę magicznego przesmyku - powiedziała - ale wciąż się natykałam na jakichś beznadziejnych Mundańczyków i odechciało mi się. Uważam jednak, że powinnam się przekonać, co by się ewentualnie stało, gdybym przeszła do właściwej Mundanii. Może nie byłoby to takie złe. Czy mógłbyś mnie zaprowadzić tam, gdzie byłeś, i ściągnąć z powrotem, gdybym...? - Pojmuję - rzekł uprzejmie Ichabod. - Bądź przekonana, iż nie dopuszczę, by kogoś z twoimi atutami spotkało coś złego. Pozwól tędy. Przede wszystkim miał na myśli jej nogi. Poszła za nim na tył domu, a Jenny została przy Arnoldzie (który tkwił w miejscu). Centaur wiedział, że podczas eksperymentu magiczny przesmyk powinien mieć identyczne położenie. - Zjawisko sprawia wrażenie znacznie rozleglejszego niż w trakcie swojej pierwotnej manifestacji - zauważył Ichabod. - O jakieś pięćdziesiąt procent. Co daje dodatkowo mniej więcej trzy kroki lub dziesięć stóp. Spójrz: uczyniłem znak przy tylnych drzwiach, o tutaj, w miejscu, gdzie zauważyłem osłabienie magicznej atmosfery. - Gdzie kończy się magia - przetłumaczyła Metria, zatrzymując się tuż przed granicą. - Czy nie miałbyś nic... hmmm przeciwko trzymaniu mnie za rękę, kiedy ją przekroczę? - Przeciwko? - rzeki Ichabod, jakby zwątpił. - Ależ droga damo, uznam to za zaszczyt. - Dziękuję. - Mile zaskoczona, obdarzyła go swoim najbardziej uroczym uśmiechem i ujęła za rękę. Potem zebrała się w sobie i przestąpiła graniczną linię. I zrobiło się okropnie. Traciła nad sobą kontrolę; rozwiewała się we wszystkich kierunkach, traciła rozum. Aż wreszcie - po czasie długim jak rok - stwierdziła, że oplata Ichaboda kompletnie rozkojarzona. - Hmmm? - spytała inteligentnie. - Czy już funkcjonujesz? - upewniał się. Wciągnęła oplatające go wypustki i pozbierała myśli. - Tak myślę. Co się stało? - Rozwiałaś się w wir pyłowy. To jest w zawirowanie powietrza, unoszące pył i liście. Usiłowałem cię całym moim ciałem wepchnąć na powrót w magiczny przesmyk, lecz nie mogłem cię dobrze uchwycić i bałem się, że cię tylko poszarpię. Na szczęście Arnold zdał sobie sprawę z tego, co się stało, i postąpił o krok. To przesunęło magię do punktu, w którym się znajdowałaś, i twoja osoba się odtworzyła. - Wir pyłowy? - spytała w osłupieniu. - Wiatr niekiedy tworzy pionowe zawirowanie, w którego wnętrzu panuje niższe ciśnienie, zasysające pył i kurz. W ekstremalnych przypadkach prowadzi to do powstawania tornad, a nawet i huraganów. Lecz większość takich zawirowań kręci się jedynie przez parę sekund i potem się rozwiewa. Nie są trwałe. Uświadomiłem sobie, że przypuszczalnie taki los by cię spotkał, gdybyś pozostała poza magią. - No i dlatego wciągnąłeś mnie do niej na powrót - powiedziała. Myślę, Ichabodzie, że uratowałeś moje istnienie. To wyjaśniało, dlaczego go tak oplatała: była jedynie zawieszoną w powietrzu energią, i kiedy usiłował ją wepchnąć z powrotem, to zwyczajnie wszedł w ów wir. - Dziękuję ci. Ukształtowała najzgrabniejszą głowę, najładniejszą buzię i pocałowała go mocno w usta. Wyglądał, jakby miał zemdleć. Trochę się nawet chwiał, tak że musiała go podtrzymać. Lecz nie był niezdrów; oczy mu pałały, a na ustach błąkał się rozanielony uśmiech. - To ja tobie dziękuję - wyszeptał. - Ale czy zechciałabyś... - Czego sobie tylko życzysz, przyjacielu - rzekła uprzejmie. - Przywróć swoje odzienie. Ooooch. Straciła fatałaszki, kiedy się rozwiewała. Pospiesznie odtworzyła buty, spódniczkę i bluzkę (w takiej właśnie kolejności). Oczy Ichaboda ostygły i odzyskał równowagę. Może i był stary, ale odruchy miał całkiem normalne. Arnold i Jenny byli dwa kroki dalej. - Wygląda na to, że teraz już wiemy, w co się zmieniają w Mundanii demony - stwierdził Arnold. - To prąd, który ożywia wiatr. W Xanth są obdarzone świadomością i samokontrolą, stają się nieśmiertelne. W Mundanii brak im tych cech, więc szybko zanikają. - I tak wreszcie rozstrzygnęliśmy wieloletni problem - przyznał Ichabod. - Dzięki męstwu demonicy Metrii. - Męstwo! - prychnęła Metria. - Ja tylko chciałam wiedzieć, co by się stało, gdybym się znalazła poza przesmykiem. Teraz wiem, że lepiej tego nie próbować. - Każdy ma własną definicję męstwa - pouczył ją Arnold. - Hmmm, może i ja powinnam spróbować - odezwała się Jenny. Nie jestem odważna, ale to ważne, czy się zmienię w zwykłą dziewczynę czy w wir pyłu. - Oczywiście - potwierdził Ichabod. - Tędy proszę. Metria patrzyła, jak obydwoje podchodzą do krechy na ziemi i przekraczają ją. Elfka z całej siły tuliła w ramionach kota. Jenny nie zniknęła ani się nie zmieniła w pył - stała się dziewczynką; kot zaś w ogóle się nie zmienił. - Och! Mam pięć palców! - wykrzyknęła Jenny. - I zaokrąglone uszka - dodał Ichabod. - Stałaś się przygnębiająco normalna. - Brr! - Jenny pospiesznie wróciła w magię; a potem zmieniła zdanie i znów wyszła poza nią. - Należy sprawdzić, czy mogę bezpiecznie funkcjonować w Mundanii - oznajmiła. - Wygląda, że tak. Dobrze to wiedzieć. - Nie jestem przekonany, że jest tak w całej rozciągłości - rzekł Ichabod. - Dlaczego? Co jest nie tak? - Kiedy będziesz poza przesmykiem, Mundańczycy nie zrozumieją, co mówisz. Posługujesz się magiczną mową Xanth, znaną wszystkim humanoidom. Ale dla Mundańczyków brzmi to jak bełkot. - Oooch. Więc lepiej, żebym nie mówiła, kiedy się znajdę poza przesmykiem. - Otóż to. Jak tylko się odezwiesz, zdradzisz, że nie jesteś stąd. Dla Metrii nie będzie to problemem, bo nie może opuścić przesmyku; dla Arnolda też, bo magiczny obszar przemieszcza się wraz z nim. Ale ty musisz uważać. - Czyli najlepiej będzie, jeżeli nie wyjdę poza magię bez wyraźnej potrzeby - doszła do wniosku Jenny. - Takie jest również i moje zdanie. To samo, rzecz jasna, dotyczy twojego kota. Jenny zadumała się nad tym. - Lepiej go wezmę na smycz - zadecydowała. - Nie spodoba mu się to, ale nie chcę, żebyśmy się obydwoje zgubili w Mundanii. - Chwalebna ostrożność. Wychodzili z przesmyku i wracali doń. Nie odchodzili daleko, lecz nie było wątpliwości, że Jenny nieźle sobie radzi poza obszarem magii. Kiedy doń wracała, jej uszy znów się robiły spiczaste, a dłonie (stopy bez wątpienia też) stawały się czteropalczaste. Kciuk i trzy palce. Magia Świata Dwóch Księżyców nie lepiej pasowała do Mundanii niż magia Xanth. - Musimy ruszać w podróż - rzekł z werwą Ichabod. - Ponieważ nie znamy adresu, musimy się kierować dyskiem wezwania. Mam nadzieję, że uda nam się kontynuować misję bez dalszej zwłoki. - No to dalej - stwierdziła Metria. Ichabod położył za swoim pikapem skrzynię - Arnold ostrożnie się na nią wspiął, a potem przeszedł na tył wehikułu (który miał teraz założone wysokie boki). Jenny dołączyła do niego. Metria już miała zrobić to samo, ale Ichabod ją powstrzymał. - Ty, demonico, musisz jechać ze mną i podawać mi kierunek. - A, rzeczywiście. Patrzyła, jak wchodzi do zamkniętej przedniej części wehikułu, potem się zmaterializowała obok niego. - Lepiej by było, żebyś się nie przemieszczała w ten sposób zasugerował jej Ichabod. - Nie chcemy zbytnio zwracać na siebie uwagi. - O, słusznie, demony nie istnieją w Mundanii - przyznała. Chyba że jako wiry wiatru. Postaram się właściwie zachowywać. Wziął mały kluczyk i otworzył coś w przedniej części. Ale żadne drzwi się nie otworzyły. Za to zawarczał smok - i to tak blisko, jakby był tuż nad nimi. Metria rozwiała się w dym, ale się opanowała, zanim zdążyła wypłynąć z wehikułu. - Co to takiego? - spytała, pojawiwszy się. Ichabod spojrzał na nią. Oczy znów mu się rozjarzyły. - To silnik zaskoczył - wyjaśnił. - Nie trap się tym. Lecz jeśli nie masz nic przeciwko, twoje ubranie... Och. Stale o tym zapominała. Trudno pamiętać o takich szczegółach, kiedy wokół dzieje się tyle dziwnych rzeczy. Wytworzyła niezbędne elementy. - Zrozum, nie mam zastrzeżeń co do twojego... hmmm... co do twoich kształtów - powiedział Ichabod. - W istocie uważam, że są niezwykle pociągające. Lecz obawiam się, że nie byłbym w stanie dobrze prowadzić, gdyby rozpraszały moją uwagę, każdy inny mężczyzna cierpiałby to samo, gdyby zobaczył twoje powaby. - Moje co? - spytała, przyglądając się sobie; uznała, że nie użył niewłaściwego słowa. - Idzie ci o to, że nie byłoby sprawy, gdybyśmy byli sami i nikt inny nie mógłby tego widzieć? - Miała pewne podejrzenia co do odpowiedzi; w końcu miała swoje doświadczenia z ludzkimi samczykami. Wyglądało na to, że Ichabod się waha. - Nnnno, hmmm, można powiedzieć, że tak, ale to raczej nieprawdopodobna ewentualność. To był jego sposób oznajmienia, że oczy by mu wyszły z orbit. Metria, usatysfakcjonowana, wyjęła dysk dla Kim i trzymała przed sobą. Miała szczęście, że nie straciła dysków, kiedy wyszła poza przesmyk! - Tędy - powiedziała, wskazując stronę, w którą ciągnął dysk. Ichabod sięgnął do jej kolana. Zaciekawiona, obserwowała jego rękę. Która się zaraz zatrzymała, lądując na kolanopodobnym zakończeniu sterczącego z podłogi patyka. Poruszył tym patykiem. Potem nacisnął stopami pedały nad podłogą. Najwyraźniej jakiś magiczny rytuał. Wehikuł ruszył do przodu. Metria utrzymała się na fotelu i odwróciła głowę, żeby sprawdzić, jak to przyjęło tych dwoje z tyłu. Nic im się nie stało; Arnold musiał już przedtem jeździć tym ustrojstwem i ostrzegł Jenny. Dobrze sobie radzili, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że byli izolowani od swoich pobratymców. - Hmmm - rzekł Ichabod, spojrzawszy na nią. - Słucham? - odwróciła głowę. - Właśnie obróciłaś głowę o sto osiemdziesiąt stopni - powiedział. - A potem ten obrót wyniósł trzysta sześćdziesiąt stopni. - I co z tego? - Ludzie tak nie robią. Oj, znowu. Fakt, śmiertelnicy mają kłopotliwe anatomiczne ograniczenia. - Chcesz powiedzieć, że nie powinnam tego robić? - Mogłabyś zwrócić czyjąś uwagę, czego wolelibyśmy uniknąć. To oznaczało: nie rób tego. Westchnęła. - Mundania to okropne miejsce. - W całej rozciągłości się z tobą zgadzam. Wehikuł jechał przed siebie, chociaż Ichabod nie przestał poruszać stopami ani się bawić tkwiącym przed nim kółkiem. Pojazd wydostał się na drogę, skręcił we wskazanym przez Metrię kierunku i nabrał szybkości. I to znacznej; okazał się niemal tak szybki jak magiczny dywan. - Jak go skłaniasz do posłuszeństwa? - spytała. - Nie powiedziałeś do niego ani słowa. Ichabod się uśmiechnął. - To by dopiero było: uczyć demonicę prowadzenia. - A czemu nie? Zastanowił się nad tym. - Istotnie, czemu nie! No więc, Metrio, skłaniam wehikuł do posłuszeństwa nie słownymi poleceniami, lecz ruchami rąk i stóp. Kluczyk włącza silnik, a dźwignie łączą go z kołami. Steruję nim kierownicą. - Fascynujące! - oznajmiła. - To bezmyślna machina. - Oczywiście. Bezustannie muszę nią kierować, bo inaczej się zgubi. Zadawała kolejne pytania, a Ichabod, któremu jej zainteresowanie najwyraźniej pochlebiało, wyjaśniał tajemnicze mechanizmy sprzęgła, hamulców, kolumny kierownicy, wału napędowego i sygnalizacji skrętu. Metria uważnie słuchała. Wychodziło na to, że Mundania wcale nie jest taka beznadziejna, jak sądziła. Jeżeli się jej uda dorwać do takiego wehikułu, to będzie miała niezłą zabawę. Sprawdziła dyskiem kierunek. Bez trudu prowadził tropem osoby, dla której był przeznaczony, chociaż Kim się znajdowała na pozbawionym magii terenie. Simiurg musiała o to zadbać, sprawiając, że mundańskie warunki nie miały wpływu na jej wytwory. Ale teraz dysk ciągnął trochę w bok. - Zbaczamy z kursu - oznajmiła Metria. - To nieuniknione, biorąc pod uwagę system autostrad. Będę musiał skręcić we właściwą stronę. Nie obawiaj się, dotrzemy tam na czas. Skręcił na najbliższym skrzyżowaniu, a potem jeszcze raz, gdy kierunek dalej był zły. Wyglądało na to, że w Mundanii nie można się udać prostą drogą tam, gdzie się chce. Jechali, a Metria poznawała sposoby kontrolowania wehikułu, czasami spoglądając na monotonny krajobraz. Minęli wiele klockowatych budowli i wiele przedzielających je pól oraz nielicznych fragmentów lasów. Jedną i drugą stroną drogi nieustannie przesuwały się inne wehikuły. Najwyraźniej każdy się musiał trzymać swojej strony, zgodnie z kierunkiem, w jakim podążał, bo inaczej doszłoby do okropnej kolizji. Na koniec szarpnięcia dysku stały się mocniejsze. - Zbliżamy się - poinformowała Metria. - Znakomicie. Zbliżamy się do Squeedunk. Ile Kim ma lat? - Teraz dziewiętnaście, jeżeli w Mundanii ludziom przybywa lat w normalnym tempie. - Czyli jest w wieku studenckim. Powinna być w Squeedunk Community College. - W kolażu? Czy łączą razem różne rzeczy, żeby zrobić obraz? Uśmiechnął się. - W pewnym sensie, Metrio. Starają się kształcić młodzież, co też jest sztuką. Wkrótce dotarli do kampusu SCC. Budowle były duże, pokryte błękitnymi szklistymi prostokątami. Pomiędzy nimi krążyli młodzi ludzie, dźwigając naręcza książek. Część młodych leżała na kocach rozłożonych na płaskiej zielonej murawie i wygrzewała się w słońcu, skąpo odziana. - Mają na sobie mniej ubioru niż ja - nadąsała się Metria. - Bo nie są tak hojnie obdarzeni przez naturę jak ty - odparł dyplomatycznie. - Jacy nie są? - Zdrowi, kształtni, symetryczni, proporcjonalni, posągowi, nadobni... - Seksowni? - Niech ci będzie - uśmiechnął się. - Zakłóciłabyś ruch i wykłady, dlatego musisz osłaniać swoje powaby. Znowu to słowo. - Co moje? - Wdzięki. Dobrze jedziemy? Sprawdziła dysk. - Tędy - powiedziała, wskazując budowlę. Ichabod skierował swój pojazd na parking przy budynku. - Mam nadzieję, że ona mieszka na parterze - powiedział. - Dlaczego? - A jak się do niej dostaniemy, gdyby się okazało, że jest poza zasięgiem przesmyku? - Arnold musiałby z nami wejść do środka. - Centaur w Mundanii? Już lepiej, żebyś poszła nago. Metria przemyślała to i uznała, że chciał powiedzieć, iż Arnold nie powinien wchodzić do środka. Pewnie miał rację. Centaurowi by się nie spodobały wąskie stopnie, korytarze i podesty, które dostrzegała tam Metria, no i przyciągnąłby większy uwagę, niż trzeba. Czyli najlepiej będzie, jak zostanie w pojeździe. Ale to oznaczało, że i oni powinni tu zostać. Z wyjątkiem Ichaboda, no i może Jenny. Jenny nie mogła mówić poza przesmykiem, więc padło na niego. - No to ty do niej pójdziesz. - Mężczyznom nie wolno wchodzić do żeńskich akademików wyjaśnił. - To jedna z tych archaicznych zasad, które nadal obowiązują na tym terenie. Uświadomiła sobie, że żartuje, ale nie bardzo wiedziała, czego ten żart dotyczy. Wysiedli i przeszli ku tyłowi wehikułu. Ponad wysoką burtę wystawały ramiona i głowa Arnolda. - Dojechaliśmy? - spytał centaur. - Do akademika dziewczyny. Ale mamy kłopot. Ona może być poza zasięgiem. Omawiali tę sprawę, ale zanim doszli do czegoś konkretnego, zbliżyło się kilku studentów. - Xibu’t vq, epmm?! - zawołał jeden z nich do Metrii. Metria popatrzyła na Ichaboda. - To po mundańsku? - Tak. Spytał: „O co chodzi, laluniu?” Zaczniesz go rozumieć, kiedy wejdzie w przesmyk. - Laluniu? - To powszechny sposób zwracania się do nieznajomej kobiety. - Tak też myślałam. A gdybym tak przybrała smoczy łeb i odgryzła mu głowę? - Nie zalecałbym tego. Nie chcemy urządzać przedstawienia. Obawiała się, że właśnie tak powie. - No to jak mam spławić tę kupę smoczego nawozu? - Może lepiej ja się tym zajmę. - Kiedy młodzian do nich podszedł, Ichabod zapytał: - Czy zwracałeś się do mojej zamężnej córki? Jenny nie było widać, więc to musiało dotyczyć Metrii. - Ups - rzekł speszony młodzian i raźno odszedł. - Wyznaję, że było to zabawne - orzekł Ichabod. Nadeszła młoda kobieta. - Oooo - pisnęła. - Czy tam jest koń? Metria zdała sobie sprawę, że przez szczeliny w listwach burty widać nakrapiany bok Arnolda. - Niezupełnie - odparła. - Ależ jestem pewna, że widziałam... tak, to z całą pewnością koń! - oznajmiło dziewczę, łypiąc przez szpary. Arnold popatrzył na nią z góry. - Ta konina należy do mnie - oznajmił. - Chciałabyś się bliżej przyjrzeć? Ups! Metria otworzyła usta, ale nie wiedziała, co powiedzieć. - O tak! - wykrzyknęła dziewczyna, podskakując z ekscytacji. Metria pojęła, że ze sweterkiem tamtej zaczęły się dziać ciekawe rzeczy, bo Ichabodowi zaczęły się oczy świecić. - Więc może najpierw mógłbym cię prosić o przysługę - powiedział Arnold. - Jasne! Co tylko zechcesz. Co ten centaur knuł? - Jest tu pewna młoda kobieta, z którą chcielibyśmy porozmawiać, ale jako mężczyźni nie mamy wstępu do akademika. Czy zechciałabyś jej przekazać wiadomość? - Jasne - odparła dziewczyna, z całych sił starając się więcej dojrzeć (do tej pory nie zdołała ustalić związku pomiędzy mówiącym mężczyzną a koniem). - Ma na imię Kim. Jeśli jej zaniesiesz ten szmaragdowy dysk, to może do nas wyjdzie. - Arnold kiwnął głową ku Metrii. Metrii nie bardzo się to podobało, ale nie miała innego wyjścia, jak podać dysk. - Szmaragdowy? - zdziwiła się dziewczyna. - Przecież on jest czarny! - Wiek dał mu się we znaki - wyjaśnił gładko Arnold. - Och. - Dziewczynę jeszcze coś zainteresowało. - A czemu ty nie mogłabyś po nią pójść? - spytała Metrię. - O ile mnie wzrok nie myli, jesteś kobietą. - Jjj... jjja... - zaczęła Metria i zamilkła. - Ona ma wadę wymowy - rzekł pospiesznie Ichabod. - Okropnie się jąka. Nie zwracaj na to uwagi, proszę, bo ją wprawisz w straszliwe zakłopotanie. - O, no jasne - przystała dziewczyna. - Za sekundkę wracam. I raźno odeszła z dyskiem. - A jeżeli nie zaniesie tego Kim? - spytała szczerze strapiona Metria. - Wezwania od Simiurg docierają wyłącznie do osób, dla których są przeznaczone - stwierdził Arnold. - Dziewczynie nawet nie przyjdzie do głowy, żeby zanieść dysk gdzie indziej. - Jak możesz być tego taki pewny? - Jestem uczonym centaurem. Och. No jasne. Metria choć raz nie była rozeźlona z powodu wyniosłej pewności siebie jego gatunku. Wkrótce nadbiegła Kim, ubrana podobnie jak Metria. Była kiedyś tyczkowatą, niezbyt ładną dziewczyną; teraz nabrała tam, gdzie trzeba, trochę ciała, zrobiła porządek z włosami i bardziej przypominała kobietę. Zwłaszcza kiedy biegła. - Metria! - zawołała, natychmiast rozpoznając demonicę. - Co, u licha, tutaj robisz, w cywilnych łaszkach? - Jak to jest, że ją rozumiem z tej odległości? - spytała Metria. - Bo się okręciłem, żeby ją schwytać w mój przesmyk - odparł Arnold. Kim podbiegła do Metrii i mocno ją wyściskała. - Nie przypuszczałam, że aż tak się ucieszę z twojego widoku, demonico! Ale jak to możliwe? Przecież to zwyczajny świat! - Słyszałaś o przesmyku centaura? - O, oczywiście! Ale to stare dzieje. Już nie ma... - W tym momencie Kim spostrzegła głowę Arnolda. - O nie! Czyż to możliwe? Sądziłam, że Arnold zgasł całe dziesięciolecia temu? - Doniesienia o moim zagaśnięciu były nieco przesadzone - wyjaśnił Arnold, wyciągając do niej rękę. Kim mocno ją chwyciła. - Cudownie! To prawie tak wspaniałe jak wyprawa do Xanth! Ale co... - Odwiedzisz Xanth - oznajmiła Metria. - Przyniosłam ci wezwanie. Musisz z nami wrócić. - Nie mogę! - sprzeciwiła się Kim. - Mam wykłady, prace domowe, zobowiązania... - Będą musiały zaczekać - poinformował ją Arnold. - Nikt nie lekceważy wezwania od Simiurg. - Od Simiurg? - Kim wpatrzyła się w czarny dysk. - Wiedziałam, że ten medal ma w sobie coś szczególnego. Ale nie mogę wejść do Xanth, kiedy nie gram w Grę, a byłam na to zbyt zajęta. - Nawet w czasie letnich wakacji? - zapytał Ichabod. - No cóż, jest Dug - odparła, rumieniąc się. Metria pojęła, że lato mogło zniknąć. Jej także dwa lata zniknęły w podobny sposób. - Dug też idzie - powiedziała. - Mam wezwanie i dla niego. Wszelkie zastrzeżenia Kim nagle się rozwiały. - Powiem mojej współlokatorce, żeby mnie kryła - oznajmiła i odbiegła. Wróciła dziewczyna-posłaniec. - A co do tego konia... - powiedziała. - Wejdź tutaj i zobacz - zachęcił ją Arnold. - Czy to rozsądne? - spytał Ichabod. - Zawarliśmy umowę - rzekł Arnold. - Wpuść ją. Ichabod uchylił tylną klapę, żeby dziewczyna się mogła wśliznąć, i zaraz ją za nią zamknął. Chwila głuchej ciszy. A potem cichy okrzyk. - O rany! Czy ty naprawdę jesteś...?! - Naprawdę jestem - rzekł Arnold. - Ale nie mów o tym nikomu, proszę, boby mi to ogromnie wszystko skomplikowało, a już jestem za stary, żeby sobie dobrze radzić z takimi komplikacjami. - Nie słuchaj go - mruknął Ichabod. - To kanciarz. Ileż on gatunków namówił w szaleństwie, żeby nam pozowały! - A ty kim... czym jesteś? - zapytała po chwili dziewczyna. - Elficą. Jestem za młoda, żeby sobie radzić z komplikacjami. Kim wyszła z budynku, niosąc torbę. - To mój referat - wyjaśniła. - Może mi się uda choć trochę go podgonić. Z pikapa wysiadła ta druga dziewczyna, całkowicie oszołomiona. - Dzięki, Jo - powiedziała Kim. - Zawsze do usług, Kim. - Jo odeszła chwiejnym krokiem. - A jak zacznie gadać? - spytała Metria. - A kto jej uwierzy? - zapytała Kim. - Zbierajmy się po Duga. Tym razem Kim siedziała z przodu wehikułu, bo dokładnie wiedziała, gdzie znaleźć Duga; a ponieważ jej nogi były równie widoczne jak Metrii, Ichabod się nie sprzeciwiał. Metria poszła na tył, do Arnolda i Jenny. - Ta dziewczyna musiała mieć niezłą minę - odezwała się Metria, kiedy wehikuł ruszył. - Myślała, że zobaczy konia i człowieka, a zobaczyła centaura. - Ujrzała konia i człowieka - rzekł sztywno Arnold. - Obaj są pośród moich antenatów. - Na początku wyglądała, jakby miała zemdleć - wtrąciła Jenny. Wiem, jak to jest. Osłupiałam, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Chex. Na szczęście niezbyt dobrze widziałam, więc sobie nie uświadamiałam, jaka jest dziwaczna. Dopóki mi nie dała okularów. - Tak, skrzydła na centaurze mogą się wydawać wielce osobliwe - przyznał Arnold. - Dopóki gatunek nie zostanie uznany. Co, rzecz jasna, może być problemem w przypadku alicentaurów. - W przypadku czego? - spytała Jenny. - Skrzydlatych centaurów - wyjaśnił. - Jeżeli mają zostać uznane za odrębny gatunek, to należy im nadać nazwę gatunkową. Skoro skrzydlaty jednorożec to alicorn, więc skrzydlate centaury należałoby nazwać alicentaurami. - W skrócie alia - przystała Metria, że choć to nie jej się słowa plątały. - Ale w czym ten problem? - Nie jest łatwo uzyskać taką hybrydę jak uskrzydlony centaur wyjaśnił Arnold. - Chex to rezultat związku normalnego centaura z hippogryfem, pochodzenia Cheirona zaś jeszcze nie rozszyfrowano. Niewykluczone, iż umieszczone we właściwym miejscu Źródło Miłości doprowadziłoby do pojawienia się kolejnych, lecz centaury są zwykle zbyt inteligentne, żeby się dały podejść, no i są przeciwne krzyżowaniu się gatunków. A ponieważ do utrzymania istnienia gatunku jest potrzebna nowa krew, spoza istniejącej rodziny alia, to szansę wydają się znikome. - A nie - odezwała się Metria. Arnold i Jenny wlepili w nią oczy. - Mniemam, iż wiesz o czymś, co mnie nie jest wiadome? - rzekł centaur tonem świadczącym, że w to wątpi. - No pewnie. Mag Trent został odmłodzony i jego talent transformacji jest równie dobry jak przedtem. Siedemdziesiąt cztery lata temu przetransformował Cynthię człowieka w Cynthię centaura, a teraz i ona się trochę odmłodziła i ma wielką ochotę na centaura Che. Więc Trent może to znowu zrobić. Może przetransformować ludzi w alia albo centaury w alia i w ogóle. Pewnie najlepiej byłoby zacząć od centaurów, bo już są bystre i znają postać. Musiałyby się tylko nauczyć latać, a skoro magia wszystkich skrzydlatych centaurów jest podobna i czyni je tak lekkimi, że mogą latać, to nie ma sprawy. Nie musiałyby sobie brudzić rąk na innych obscenicznościach magicznych talentów. Arnold i Jenny nie odrywali od niej oczu. - Z ust prostaczków i dziecinek... - wyrzekł centaur i zatonął we własnych myślach. - Myślę, że trafiła w sedno! - wykrzyknęła Jenny. - Transformacja. - Kto jest prostaczkiem albo dzieckiem? - zapytała Metria. - On powiedział „dziecinka”, a nie „dziecko” - wyjaśniła Jenny. - Och. Nadzwyczaj biegle. - Nadzwyczaj jak? - spytała Jenny. - Dogodnie, poprawnie, stosownie, odpowiednio... - Dobrze? - Niech będzie - rzekł Arnold, zanim Metria zdążyła pomieszać słowa. Jenny się roześmiała, więc i Metria się musiała śmiać. Wtem wehikuł się zatrzymał. Wyjrzeli i zobaczyli akademik podobny do poprzedniego, z tym że wokół kręcili się przede wszystkim chłopcy. Kim wysiadła i szła wzdłuż bocznej ściany, póki nie stanęła pod odpowiednim oknem. Wtedy włożyła w usta dwa palce i przenikliwie gwizdnęła. Po chwili w oknie pojawiła się głowa i ktoś pomachał ręką. - Zaraz zejdę! - zawołał Dug. - A myślałam, że w Mundanii nie ma magii - rzekła Metria. - Magiczna moc kobiet wobec mężczyzn jest wszechobecna wyjaśnił Arnold. Wkrótce z budynku wyszedł Dug i Kim przyprowadziła go do pikapa. Przybyło mu trochę ciała, od kiedy Metria go ostatnio widziała, był mężniejszy i przystojniejszy. - Demonica Metria ma coś dla ciebie - wyjaśniła mu Kim. - Nic mi po tym, dopóki mam ciebie - odparł z galanterią. Kim się uśmiechnęła; bardzo ładnie w owej chwili wyglądała. - To wezwanie na sędziego przysięgłego. Szczęka mu opadła. - Co? - Zobowiązanie, obowiązek, brzemię, spór sądowy, proces... starała się mu pomóc Metria. - Sprawa sądowa? - podpowiedział Arnold. - Niech ci będzie! - zawołały chórem Jenny, Kim i Metria, rozbawione. - Ale czegoś takiego w Xanth nie ma! - protestował Dug. - Ooo, jest - zapewnił go Arnold. - Głośny był proces Kości Gracji. Dug spojrzał na Kim, a ona potakująco kiwnęła głową. Była lepsza od niego z historii Xanth. - Gracja to żywy kobiecy szkielet, żona kościeja Marrowa. Sądzono ją za sknocenie złego snu posłanego do trolla Tristana za to, że nie zjadł niewinnej ludzkiej dziewczynki. - Ależ to idiotyzm! - stwierdził Dug. - Trolle nie powinny jeść dzieci, a złych snów nie można... Kim go uciszyła, przyciągając do siebie jego głowę i całując go. - Miło patrzeć na właściwy nadzór - rzekła z uznaniem Metria. Nauczyła się, jak sobie z nim radzić. - Jak to zawsze dziewczyny - przyznał Arnold. Metria podała Dugowi jego dysk. - Ależ ja teraz nie mogę iść do Xanth - zaprotestował. - Mam zadanie domowe, prace do napisania... - Ja jadę - oznajmiła Kim. - Tylko wszystko załatwię - pospieszył do budynku. - Wykłady i tak się stawały nużące - zauważyła Kim. - Chociaż przez naszą nieobecność i opuszczone zajęcia ucierpią nasze oceny. Dug szybko wrócił. Metria była zadowolona, że się uporała z najtrudniejszą częścią zadania. Wszystkie pozostałe dyski były przeznaczone dla istot z Xanth. Rozdział 9 Demoniczny kierowca Kim i Dug jechali z tyłu, rozmawiając z Jenny o dawnych czasach, więc Metria znów siedziała z przodu. Najpierw pojechali do mieszkania Kim, bo zdecydowanie odmówiła udania się do Xanth bez swojej suczki, Bubbles. Przez jakiś czas milczeli. - Gapi się na twoje kolana - odezwała się Mentia. - No to co? Są niezłe; taki im nadałam kształt. - Ale ja pierwsza mu je pokazałam. - Ale mu nie pokazałaś swojej bielizny - odpaliła zirytowana Metria. - To by go nie tylko rozkojarzyło, ale i złamało zasady Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. - On ma sto lat! - stwierdziła Metria. - I przeżywa drugie dzieciństwo. Miała rację. - Dobrze, że nie mam bielizny, jak zapominam o fatałaszkach. - Grosik za twoje myśli - odezwał się Ichabod. - Monety z Mundanii nie są wiele warte w Xanth. - Chciałem przez to powiedzieć, że jestem ciekaw, co też ci chodzi po głowie, że się tak koncentrujesz. Jeżeli zechcesz mi powiedzieć. Nie było w tym nic zdrożnego, więc mu powiedziała. - Rozmawiałam z moją gorszą połową, De Mentią. Mówiła, że się gapiłeś na moje kolana. - Owszem, patrzyłem. Od wieku młodzieńczego byłem koneserem powabów kądzieli. - Jakich powabów? - Kądziel to długi patyk, na który się nakłada wełnę, len czy inne włókniste tworzywo, a potem się to kręci i ręcznie wysnuwa nić. Ponieważ było to prawie wyłącznie kobiece zajęcie, kądziel się stała symbolem kobiecości. Mówiłem metaforycznie. - Jak mówiłeś? - Posłużyłem się analogią, paralelą, symbolem, podobieństwem... - Synekdochą? - Właściwsze byłoby metonimią - rzekł z irytacją, a potem się zdumiał: - Skąd ci przyszedł do głowy taki termin? - Nie mam pojęcia. Słowa nasuwają mi się zupełnie przypadkowo. - Jesteś interesującą istotą - stwierdził Ichabod, jadąc w kierunku Xanth. - To znaczy, wszystkie nadnaturalne istoty są intrygujące na swój sposób, ale ty jesteś niezwykła nawet jak na demonicę. Jaka jest przyczyna twojej... twojego oryginalnego posługiwania się słowami? - Myślę, że sfinks stąpnął na moją demoniczną substancję, kiedy byłam nowa, i spłaszczył ją. I od tamtej pory niektóre słowa to dla mnie zagadki, a mój charakter się rozszczepia, - O, to dlatego się zmieniasz z Metrii w Mentię? - I w Biadamikę - dodała i zmieniła się w smutne, słodkie dziecko. - Czy inne demony także mają wiele osobowości? Wróciła do Metrii, bo dzieciak by nie potrafił odpowiedzieć na tak skomplikowane pytanie. - Nie. Mogą przyjąć taki kształt, jaki zechcą, lecz wewnątrz są stale tymi samymi złymi duchami. Tylko ja biorę te osobowości serio. Kiedy jestem dzieckiem, nie wolno mi łamać zasad KSD. Kiedy się zmieniam w Mentię, to jestem lekko zbzikowana, za to w Obszarze Szaleństwa jestem wtedy prawie przy zdrowych zmysłach. Kiedy jestem Metrią, mam kłopoty ze słownictwem. - Fascynujące. W Mundanii rozszczepienie osobowości (RO) jest zwykle następstwem jakiegoś ciężkiego przeżycia w dzieciństwie; na przykład molestowania. - Cóż, i nadepnięcie przez zajętego zagadką sfinksa jest trudne do zniesienia. Roześmiał się. - Z całą pewnością! Czyli miałaś wczesne traumatyczne doświadczenie. Jako istota dojrzała poradziłabyś sobie z takim nadepnięciem, lecz jako ktoś dopiero powstający nie byłaś w stanie tego zrobić, więc przeżyłaś uraz psychiczny. To była rewelacja. - Czy to prawda? To znaczy, czy inni ludzie też wpadają w takie tarapaty jak ja przez to wczesne coś tam? - Wcześnie doznaną traumą, czyli uraz. Tak, na to wygląda, chociaż opinie psychologów są jak zwykle podzielone. Sądzimy, że umysł człowieka (a może i demona) radzi sobie w ten sposób z czymś, z czym inaczej by sobie nie dał rady. A może to szok wywołany takim maltretowaniem uderza niczym młot w formującą się osobowość i rozbija ją na kilka fragmentów. Potem każdy taki odprysk usiłuje się uleczyć, tworząc odrębną osobowość, ale to mu się nigdy w pełni nie udaje. Ponieważ coś połamanego nie jest tak silne jak nie uszkodzona całość. - Zerknął na jej twarz. - Prawdopodobnie tak się ma sprawa z twoim słownictwem. Najwyraźniej dysponujesz pełnym repertuarem słów, ale zaburzony jest mechanizm wyszukiwania tego słowa, które jest ci w danym momencie potrzebne. - Tak! Na to właśnie podupadam! - Na to właśnie cierpisz. - Och, Ichy, mogłabym cię buchnąć! Osłupiał. - Co? - Dać buziaka, cmoknąć... - Ucałować? - Niech ci będzie! - przystała i mocno go pocałowała w prawe ucho. - Teraz nareszcie wiem, dlaczego jestem, jaka jestem. Mam RO. Wehikuł na chwilkę zwolnił, a potem znów przyśpieszył. - Cieszę się, że mogłem pomóc - rzekł Ichabod. - Ale jeżeli mnie jeszcze kiedyś pocałujesz, to proszę nie rób tego, kiedy prowadzę. - Przepraszam za to. - Nie trzeba! Po prostu na przyszłość uważaj. Dla człowieka w moim wieku takie rozproszenie uwagi jest niebezpieczne, kiedy siedzi za kółkiem. - Spróbuję - obiecała ze skruchą. - A ta druga osobowość, Mentia... naprawdę z nią rozmawiasz? - A nie powinnam? - Zwykle dominuje jedna osobowość lub druga. Nie utrzymują ze sobą bezpośrednich kontaktów. - Przeważnie to ja działam. Ale ona się zupełnie odszczepiła, kiedy zrobiłam tę odrażającą rzecz, czyli dostałam połowę duszy i się zakochałam. Ona jest połową bez duszy, więc zachowuje stare wartości. Biadamika zadowala się połową mojej połowy duszy, kiedy przejmuję władzę, więc ma ćwiartkę duszy. Ale Mentię ciekawi to, co mi daje moja dusza, podobnie jak mnie to ciekawiło, zanim ją dostałam. Więc wróciła do mnie i bierze górę, kiedy chce. Chciałbyś z nią porozmawiać? - Niekoniecznie. Po prostu jestem ciekaw, o czym wy obie możecie rozmawiać, skoro musicie przecież mieć te same doświadczenia. - I mamy. Ale różnie je interpretujemy. - A o czym na przykład rozmawiacie? - Głównie o miłości. Ale ona jej nie rozumie. - Niewielu z tych, którzy miłości nie doświadczyli, potrafi ją zrozumieć! Czy byłoby możliwe... posłuchać takiej rozmowy? - Jasne! - odparła Mentia. - Jakiż to idiotyzm może sprawić, że rozsądna niegdyś demonica znienacka staje się troskliwa, pełna poświęcenia i gotowa kilka razy dziennie doprowadzać swojego przeciętnego męża do obłędnego szczęścia? Ona to nazywa miłością, ale ja uważam, że kieruje nią wyłącznie perwersja. Kogóż to obchodzi, czy mężczyzna jest szczęśliwy czy nieszczęśliwy? Przecież to tylko głupi śmiertelnik. Nie zasługuje na tyle atencji. - Nie uważam tego za idiotyzm - odparła Metria. - Czerpię prawdziwą rozkosz z czynienia go szczęśliwym. To wzajemność: jego pragnienia określają moje. Zanim się zakochałam, moje życie było puste, chociaż sobie z tego nie zdawałam sprawy. Teraz jest wypełnione w sposób, jakiego nie oczekiwałam. Miłość daje mi satysfakcję i spełnienie. - Spełnienie! To może się lepiej przykuj łańcuchem w lochu? Rozkoszujesz się swoją niedolą. - To przez swoją ignorancję uważasz to za niedolę. Dla mnie to czysta radość. - Upajasz się swoim poniżeniem! - Opacznie to oceniasz! To upojenie! - To ty patrzysz na opak! Ja jestem wierna naturze demona. - Chyba już wiem - odezwał się Ichabod. - Osoba bez duszy po prostu nie potrafi pojąć jej natury, a osoba bez miłości uważa ją za niepotrzebną. - Słusznie - rzekła Metria. - Zanim dostałam pół duszy, kierowałam się głównie ciekawością i szelmostwem. Ale na koniec ciekawość okazała się większa niż moje szelmostwo, więc dałam nura i wyszłam za mąż. - Przypominam sobie, że Arnold opowiadał o demonicy z duszą, która w przeszłości wyszła za króla. Ale kiedy się narodziło dziecko, to dusza przeszła do niego, demonica zaś zniknęła z nieprzyzwoitym odgłosem. Czy i tobie to się przytrafi? - To była moja przyjaciółka, demonica Dana, która wyszła za króla Humfreya. Duszę dostał jej syn, Dafrey. Ale później wróciła do Humfreya, bo się przekonała, że woli istnienie z duszą niż bez duszy. Teraz emuluje duszę, której nie ma. Więc nie oddam swojej połowy duszy, kiedy przyjdzie dziecko; podzielę się nią z nim i mam nadzieję, że ćwiartka mi wystarczy. Moje dziecko nie będzie miało takiego problemu: dusze rosną do pełnych wymiarów, kiedy istota jest w połowie śmiertelna. - Masz szczodrą naturę. - Tak, teraz. - Kiedy cię (albo Mentię) pierwszy raz zobaczyłem w szaleństwie, to cię wziąłem za odmianę nimfy, istotę niezbyt rozumną. Pomyliłem się. Wzruszyła ramionami. - To zrozumiałe. Dopóki nie wyszłam za mąż, nie przejmowałam się intelektem. Dotarli do domu Kim. Rodziców najwyraźniej nie było. Kim wpadła do środka i po chwili się pojawiła, prowadząc swojego starego psa. - Zostawiłam liścik na kuchennym stole, więc nie pomyślą, że ktoś ukradł Bubbles - oznajmiła. Potem wsadziła psa na tył pikapa i sama też wsiadła. Metria wiedziała, że Bubbles się ucieszy widokiem Jenny i kota Sammy’ego, bo byli drużyną podczas Gry. Zastanawiała się, jak suczce udało się przeżyć w Mundanii, bo była bardzo stara, ale uznała, że magia Xanth w nią wniknęła w trakcie tamtej wizyty i w jakiś sposób ją odmłodziła. W takim razie i ta wycieczka powinna wywrzeć podobny skutek. Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Potem Ichabod powiedział: - Kiedy już wrócimy do Xanth, to Arnold i ja wznowimy nasze badania w Obszarze Szaleństwa. Lecz ciekawi mnie, komu teraz masz doręczyć wezwanie. - Jeszcze o tym nie myślałam. Muszę, rzecz jasna, zaprowadzić Kim i Duga do Bezimiennego Zamku, co zabierze trochę czasu, jako że nie mogą tam przeskoczyć, a nie mamy olbrzyma do pomocy. Więc chyba lepiej będzie, jak pójdziemy okrężną drogą, zbierając po drodze resztę wezwanych. Zaczniemy od najtrudniejszego przypadku. - A któż to będzie? Otworzyła torbę, pogrzebała wśród dysków. - Centaurzyca Chena, bo nigdy o niej nie słyszałam. - Może Arnold coś słyszał. Ma encyklopedyczną wiedzę o centaurach. - Sprawdzę. Metria zmieniła się w dym i przeniknęła przez metal wehikułu. Wyłoniła się po drugiej stronie, w tyle pikapa. Czterej pasażerowie tkwili wygodnie: Arnold leżał, Jenny opierała się o jego bok, a Kim i Dug z zadowoleniem usadowili się w kącie. - Znasz centaurzycę Chenę, Arnoldzie? Stary uczony potrząsnął głową. - Musi być nie z moich czasów. Imię nic mi nie mówi. - Dzięki. - Przeniknęła na przednie siedzenie i przybrała konkretniejszą postać. - On też nic nie wie. - Więc przyznaję, że ona może się okazać najtrudniejszym przypadkiem spośród pozostałych wezwanych. - Potrząsnął głową. - Jestem coraz bardziej zmęczony. Już dawno nie prowadziłem, zwłaszcza na takim dystansie. Prawdę mówiąc, pewnie po tym wszystkim powinienem oddać prawo jazdy; Mundania mi już na nic. - Ja mogę prowadzić - odezwała się Metria. - Nauczyłam się wszystkich poleceń. Roześmiał się. Potem spoważniał. - A wiesz, istotnie byś mogła. Byłaś bardzo pojętną uczennicą tej sztuki. Pewnie bezpieczniej byłoby zaufać twojej czujności niż moim słabnącym siłom. - No to mi pozwól - nalegała. - Och, wcale nie mówiłem tego poważnie. Ja... Odebrało mu głos, bo spódniczka stała się przejrzysta niemal do strategicznego miejsca. - Usiądę ci na kolanach - oznajmiła Metria. Nie sprzeciwiał się, oszołomiony tym wszystkim. Usiadła mu na kolanach i mogła swobodnie sięgać do przełączników i operować nimi. Postarała się być na tyle mglista, żeby mu zbytnio nie ciążyć, ale się w ogóle nie uskarżał. Prowadziła, początkowo niepewnie, ale już po niedługim czasie zupełnie swobodnie. Machina wspaniale reagowała na najsłabsze dotknięcie kierownicy czy pedału gazu. Zupełnie jakby się dosiadało posłusznego jednorożca (z tym że żaden szanujący się jednorożec nie pozwoliłby się dosiąść). Machinie zaś to zupełnie nie przeszkadzało. Kiedy dotarli do domu Ichaboda, zapadał monotonny mundański zmrok. - Uważam, że powinniśmy tu spędzić noc, bo jazda w ciemnościach nie byłaby dla nas wskazana - oznajmił. - Jeżeli Arnold zajmie odpowiednie miejsce, wszystko będzie w porządku. Jak dotąd nie zauważyłem osłabienia jego magicznego wpływu. - Fakt, jego magia nie osłabła - powiedziała Metria. Wprawnie się posłużyła kierownicą i „zwalniaczem” i ustawiła wehikuł obok domu. Wtedy zakaszlał, szarpnął i umarł. - Ooo, zabiłam go! - zasmuciła się. - Moja wina. Zapomniałem ci przypomnieć, żebyś użyła sprzęgła. Silnik zgasł. - Och. - Wiedziała przecież o sprzęgle, ale nie pomyślała o nim, starając się poprawnie kierować wehikułem. - Nie przejmuj się, Metrio. To była prawdziwa przyjemność. - Że prowadziłam? - zapytała, mile pochlebiona. - Też - odparł, kiedy się zsunęła z jego kolan. Arnold zajął główny pokój w domu, więc przesmyk rozciągał się na całą długość i niemal na całą szerokość budynku. Sammy i Bubbles zwinęli się w kłębek obok niego - najwyraźniej uważali go bardziej za zwierzę niż za człowieka, przez co był dla nich milszym towarzyszem. Kim i Jenny przejrzały zapasy i nie znalazły niczego do jedzenia; Ichaboda od zbyt dawna tu nie było. - Nie ma sprawy - stwierdziła radośnie Kim. - Zamówię pizzę. - Co zamówisz? - zapytała Metria. Dug się roześmiał. - Spodoba ci się to. Ona się zaraz posłuży mundańską magią. I Kim tak zrobiła. Wzięła jakieś bananowate urządzenie z przyczepioną poskręcaną linką, nacisnęła parę guziczków na brzuchu tego czegoś i powiedziała doń: - Falling Blocks Pizza? Dwie olbrzymie serowe. Podaję adres! Wyraźnie czegoś się domagała. Potem odłożyła banana na podstawkę. Wkrótce pod dom podjechał jakiś pojazd i to tak gwałtownie, jakby miał zamiar się roztrzaskać. Ale w samą porę z piskiem wyhamował; wygramolił się z niego młody człowiek z dwoma dużymi, płaskimi pudłami. Dug podał mu jakiś zwinięty zielony papier i młodzian rączo odjechał. Dug przyniósł pudła i otworzył je. Ukazały się dwa wielkie płaskie placki o powierzchni niczym księżyc w jaskrawym blasku słońca: w serowe bąble. Pięcioro śmiertelników wzięło po trójkątnym kawałku placka i zaczęło zajadać. - To właśnie nazywam odpowiednio elastyczną mozzarellą oznajmił Dug, zawieszając swój kawałek na rozciągliwym czerwonym sznurku i potrząsając nim niczym jo-jo. - Och, potwór ella - odezwała się Metria, w końcu rozpoznając, co to. To pochodziło z potwora elli, wsławionego tym, że oblepia swoje ofiary długimi, lepkimi sznurkami mazi i zadławią je w ten sposób na śmierć. Metria się zastanawiała, jak też Mundańczykom udało się ubić ellę; to przecież ogromne i groźne stworzenie. Ale smakowało wspaniale. Fakt, to była magia. Ale ponieważ Metria nie musiała jeść, szybko się znudziła i postanowiła obejrzeć dom. - Co to jest? - spytała, odsłoniwszy zasłonkę chroniącą bardzo małą puściutką izdebkę za trochę większym pomieszczeniem. - To prysznic - wyjaśnił Dug. - Chcesz, żeby ktoś go z tobą wziął? Au! - zawył, bo Kim kopnęła go bez żadnego powodu. - Wziąć ze mną? - powtórzyła Metria. - Nie wygląda na coś, co można poruszyć. - Mogę ci pokazać, jak... - zaczął Dug. - Ja jej pokażę - oznajmiła Kim, kiedy już zarobił drugiego kopniaka. Wstała, ciągnąc pasemko sera, i podeszła do izdebki. Zamknęła drzwi tego większego pomieszczenia, żeby nikt nie mógł zajrzeć. Potem przekręciła jakieś dwie rączki w ścianie tego mniejszego. Z umieszczonego wysoko otworu popłynęła woda. - Zniknij swoje łaszki i wejdź do środka - pouczyła. Metria zrobiła, jak jej poradzono, i ciepła woda uderzyła w jej nagie ciało. - Gorący deszcz! - zawołała. - Kolejna magia! - Jasne. Jak będziesz miała dosyć, to przekręć te manetki, o tak, i woda przestanie lecieć. Tak się bierze prysznic. - To dziwaczne. Ale przyjemne. - No właśnie. - Kim zasunęła zasłonkę i poszła sobie. Metria rozkoszowała się prysznicem. Stała się mglista i pozwoliła mu przez siebie przenikać. Była chmurą, z której padał deszcz. - Mocniej, Fracto - mruknęła. Potem przybierała rozmaite kształty, sprawdzając, jak woda się od nich odbija. Zmieniła się w wielki garnek i pozwoliła się wodzie napełnić. Ale zabawa! Wkrótce jednak ją to zmęczyło, więc przekręciła gałki i woda przestała płynąć. Wtedy się zrobiła niespoista niczym dym i cała woda z niej opadła, ona zaś” się ponownie uformowała, od razu z mundańską bluzką, spódniczką i obuwiem. Wróciła do jadalni. - Chybabym mogła polubić Mundanię - oznajmiła. - Mundania na pewno by ciebie polubiła - powiedział Dug, a Ichabod przytwierdził skinieniem głowy. Kim demonstracyjnie patrzyła w inną stronę, może dlatego, że goleń Duga była poza jej zasięgiem. Metria zaczynała pojmować charakter ich wzajemnej relacji: jakby istniał niewidzialny sznureczek serowego potwora elli, na którym Kim huśtała Dugiem. Jak większość mężczyzn musiał być trzymany na smyczy. Reszta skończyła się posilać i kolejno poszli pod prysznic, z wyjątkiem Arnolda, który był trochę za duży, żeby się tam zmieścić. Więc najpierw wetknął tam swoją przednią połowę, potem tylną, a Dug manewrował giętkim przyłączem, żeby polać wodą jak największy kawałek centaura. W tym czasie Kim włączyła jakieś wydające głosy pudełko z obrazkiem z jednej strony. Było to całkiem ciekawe, ale pudełko było przede wszystkim wypełnione przemocą i pyskatymi kanciarzami. Metria zauważyła, że bez zażenowania demonstrowano bieliznę, bez wątpienia powodując odlot u każdego gapiącego się mężczyzny. Nie dziwota, że mundańscy faceci byli takimi świrami! O odpowiedniej porze położyli się spać, układając maty obok Arnolda. Metria nie musiała spać, więc patrzyła w zaczarowane pudełko. Po pewnym czasie pokazało obrazy z jakiegoś odległego kraju i stało się opowieścią, przedzielaną coraz ohydniejszymi aktami przemocy. Kiedy to się skończyło, nastała inna historia, z innymi scenami. Była o jakimś młodzianie, co się zakochał w młodej kobiecie, potem ją stracił, a potem znowu odzyskał. Metria nigdy przedtem nie oglądała takiej historii i zachwycała się jej oryginalnością. Chciałaby już znów być w domu razem z Veleno i szaleńczo go uszczęśliwiać. Bo jedynym celem życia jej męża było dać się szaleńczo przez nią uszczęśliwiać. Oglądała bez końca te historie, dopóki pozostali się nie obudzili. - Całą noc oglądałaś kanał filmowy? - spytała Kim. - Musisz być wykończona! - Nie, to było bardzo ciekawe. Ciekawam, czy moglibyśmy w Xanth mieć jedno z tych magicznych pudełek. To prawie takie zabawne jak tykwa. - Może Kom-Pluter mógłby to jakoś załatwić - powiedziała ze śmiechem Kim. Jenny weszła do pomieszczenia z prysznicem. - Ups. - Nie lubię takich odgłosów - stwierdziła Kim. - Poczułam kres magii - wyjaśniła elfka. - Przecież łazienka jest w przesmyku - rzekła Kim. - Metria brała prysznic. Arnold jest dokładnie tam, gdzie wczoraj. - Może się pomyliłam - stwierdziła z powątpiewaniem Jenny, na co Kim, jak to kobieta, zmieniła zdanie. - Bo ja wiem. Lepiej sprawdźmy. Spojrzały na Metrię. Więc Metria bardzo ostrożnie ruszyła ku izdebce. Wsunęła ramię przez drzwi, czując ukłucia, a potem odrętwienie. A ramię się zmieniło w powietrzny wir. Jenny przecisnęła się obok niej i weszła tam. Jej uszy i palce się zmieniły. Obróciła się ku Metrii i ruszyła ku niej, napierając ciałem na powietrzny wir. Kiedy ów wir minął granicę magii, na powrót się stał obłokiem demonicznej materii i Metria mogła go złapać i włączyć w siebie. Co za ulga; bez niego czuła się umniejszona. Wszystkie trzy wymieniły spojrzenia. - Przesmyk się skurczył - rzekła z powagą Kim. - Co jest, dziewczyny? - spytał Dug, podchodząc ku nim. Milczały, nie chcąc siać niepokoju. - Nie nazwiesz mnie seksistą? - zwrócił się do Kim. - Bo nie powiedziałem „kobiety”? - Magia się rozwiewa - rzekła szczerze Kim. - A niech to! Myślałem, że nasza miłość jest wieczna. - Magiczny przesmyk, matołku. Natychmiast spoważniał. - Na ile? - Łazienka jest teraz poza jego zasięgiem. Przekrzywił głowę, co u niego oznaczało, że coś w pamięci szacuje. - Chyba pięćdziesiąt procent. Pytanie, czy niknie stopniowo, od kiedy Arnold opuścił Xanth, czy zanika teraz? Lepiej mieć nadzieję, że zanikanie jest stopniowe, bo to da nam czas odjechać stąd, zanim całkiem będzie po niej. - Owszem - przyznała lapidarnie Kim. Arnold i Ichabod nadal spali. Ich twarze były teraz nieruchome, co pozwalało dostrzec, jak bardzo są starzy. Może i gasnąca magia miała na to wpływ. - Przygotujmy wszystko, zanim ich zbudzimy - zakomenderował Dug. - Żeby nie marnować czasu. Kim i ja załadujemy pikapa... jest paliwo? - Tak - odezwała się Metria. - Magiczna tarcza mówi, że zostało mu jeszcze pół banku. - Czego? - zapytał, a potem natychmiast: - Och, pół baku. - Niech ci będzie. - Jenny i Metria muszą się trzymać blisko Arnolda - powiedziała Kim. - Dla moralnego wsparcia starszych. Gadanie. Metria musiała się trzymać blisko, żeby podtrzymać swoje istnienie, Jenny zaś - żeby zachować swoją elfiość. Mundańczycy sprawnie załadowali wehikuł i podstawili skrzynię, żeby Arnold mógł wejść na tył. - Okay, już czas - rzekł z determinacją Dug. Jenny obudziła Arnolda, a Dug - Ichaboda. Obydwaj z trudem się dali dobudzić, a potem się rozglądali jak w zamroczeniu. - Właśnie tego się obawialiśmy - szepnęła Kim. - Ich fizyczna sprawność jest związana z magią. - Pomożemy ci wstać, Arnoldzie - rzekł Dug, jakby to była normalna sprawa. Potem razem z Kim pomagał unieść centaurowi ramiona, a Jenny i Metria podpierały jego tylną część, kiedy chwiejnie podnosił się na cztery nogi. Pomogli mu podejść do wehikułu, a potem go prawie sami wepchnęli do skrzyni; tam go ułożyli, z głową skierowaną ku przodowi, żeby Metria mogła siedzieć z przodu, w zasięgu przesmyku. Spojrzeli ku domowi. Ichabod dreptał, ale w odwrotną stronę. - Boże, dopada go demencja - mruknęła Kim. Zeskoczyła na ziemię i dogoniła starca. Objęła go w pasie i na poły prowadziła, na poły ciągnęła w stronę samochodu. - Nnno, nnno - odezwał się Dug. - On nie jest w stanie prowadzić. Załaduj go na tył. Kim skinęła głową. Wsadzili Ichaboda do pikapa. Do centaura dołączyły też pies i kot. - To kto teraz poprowadzi? - spytała Kim. - Jak tu się zmienia biegi? - spytał Dug. - Dźwignią - odparła Metria. - To ja odpadam - oznajmiła Kim. - Prowadzę tylko z automatyczną skrzynią biegów. - Je też - stwierdził Dug. - Lepiej będzie, jak się szybko nauczę, bo nie możemy czekać. - Ja mogę poprowadzić - odezwała się Metria. Popatrzyli na nią zdumieni. - Przecież jesteś demonicą! - powiedziała Kim. - Zauważyłam to - rzekła Metria. - Ichabod wczoraj nauczył mnie prowadzić. Siedziałam za kierownicą prawie przez całą drogę do jego domu. - To wariactwo, ale nie możemy marnować czasu - stwierdził Dug. - Nie wiemy, jak szybko zanika magia. Może jak usiądzie przy niej ktoś z prawem jazdy... - Ja - oznajmiła Kim. - Mnie jej nogi nie będą rozpraszać. - Słusznie - przyznał. - No to w drogę. Zamknęli tył, a Metria zmieniła się w mgiełkę i przeniknęła przez drzwiczki wehikułu prosto na siedzenie kierowcy (żeby nie ryzykować wyjścia poza kurczący się magiczny przesmyk). Kim dołączyła do niej. - Ja się zajmę mapą - powiedziała Kim, dźgając panel przed swoim fotelem. - Zapnij pasy. - Żaden pas mnie nie zatrzyma. - Mimo to zapnij - doradziła Kim, zapinając swoje pasy. - Nie powinniśmy przyciągnąć uwagi żadnego gliny z drogówki. Metria posłużyła się kluczykiem i włączyła silnik, pamiętając o pedale sprzęgła. Wiedziała, że musi robić wszystko jak należy, bo nie mogą sobie pozwolić na żaden wypadek. Wrzuciła bieg i pozwoliła, żeby pedał sprzęgła powoli się unosił. - Hamulec! - burknęła Kim. A, tak. W samą porę. Metria zwolniła ręczny hamulec. - Przed nami pusto - oznajmiła Kim. Metria powoli zatoczyła krąg i potem wjechała na drogę, obracając kierownicą. Prowadziła! Ustawiła pojazd na wprost, a potem operując pedałami i dźwignią - zmieniła biegi i rozpędziła go. - Trzymaj się prawej strony drogi - pouczyła ją Kim. Ups, racja. Dobrze, że Kim była obok, bo o tylu rzeczach należało pamiętać, że troszeczkę się Metrii myliło. Kim wpatrywała się w tę swoją mapę i nawet przywołała jakiś magiczny znaczek, co wyznaczył drogę, którą powinni jechać. O tym Metria nie miała pojęcia; Ichabod znał teren, więc nie potrzebował żadnej mapy ani drogi. To całe prowadzenie było bardziej skomplikowane, niż jej się zdawało. Jak już się zaczęła do tego przyzwyczajać, coś się wydarzyło. - Pijany kierowca - mruknęła Kim. - Widzisz, jak zygzakuje? Trzymaj się od niego z daleka. - Co to jest pijany kierowca? - Ktoś, kto jest pod wpływem alkoholu, upojony. No rozumiesz, otumaniony, zbzikowany. Zdolny do wszystkiego. Niebezpieczny za kółkiem - obejrzała się. - Mam nadzieję, że Jenny nie zauważy. Zdenerwowałaby się. - Co Jenny wie o pijanych kierowcach? - Po prostu go zostaw z tyłu, i to szybko. Ale ruch się wzmógł i Metria nie mogła się oddalić od oszalałego samochodu. Więc się starała, zgodnie z radą Kim, trzymać sporo za nim. I wtedy to się stało. Dziewczynka przechodziła przez drogę, a pijany samochód jechał wprost na nią i nawet nie próbował się zatrzymać. - A niech to! Wiedziałam! - skrzywiła się Kim. - Powinni się wreszcie przestać patyczkować z tymi moczymordami. Rozległ się krzyk. Przed samochód wbiegła druga dziewczynka, odgradzając go od tamtej, spychając ją z drogi. A samochód uderzył w tę drugą. Metria zwalniała i wreszcie stanęła, żeby nie uderzyć ani w samochód, ani w dziewczynkę. Widziała, jak ta druga leży z boku drogi; słyszała, jak ta pierwsza krzyczy. - O Boże, nie, nie możemy się zatrzymywać - powiedziała Kim. To by oznaczało koniec twój i Arnolda, a może też Ichaboda i Jenny, gdybyśmy się w to wmieszali. Musimy się stąd wydostać. Ale ten wypadek wszystko pomieszał. Nie mogli jechać dalej. Musieli czekać, aż przygnał wrzeszczący wehikuł i zabrał dziewczynki. - Że też się to musiało stać! - jęczała Kim. - Wszystko przez tego cholernego pijaka! Powinni ich na dobre pozamykać! Do wehikułu podszedł mundański demon w błękitnym przyodziewku. - Jesteś świadkiem? - zapytał, łypiąc na nogi Metrii, kształtne i obnażone pod zadartą spódniczką. - Pijany samochód celował w tę mniejszą, ale ta większa zepchnęła ją z drogi - opowiedziała Metria. - Ixnay - szepnęła Kim. - Nie możemy się w to mieszać! Ale niebieski demon już zadawał kolejne pytanie. - Skąd wiesz, że był pijany? - łypnął w jej dekolt, który tak się jakoś rozchylił, odsłaniając krągłości. - Leciał w poprzek drogi - rzekła Metria. Demon kiwnął głową. - Twoje prawo jazdy poproszę. - Moje co? - Proszę, oto moje! - wykrzyknęła Kim, podsuwając demonowi pod nos mały kartonik. Zachmurzył się, przyglądając mu się, a potem skinął głową, zapisując coś. - Możesz otrzymać wezwanie do stawienia się przed sądem, jako świadek - oznajmił. - Miłego dnia, moje panie. Kolejny raz łypnął na powaby Metrii, trochę się zachwiał i ruszył ku stojącemu za nimi wehikułowi. - To wezwanie przyjdzie do mnie - powiedziała Kim. - Dobrze, że nie zachciało mu się i ciebie spisać albo zajrzeć na tył. - Zrobiłam, co do mnie należało - stwierdziła Metria, wydłużając spódniczkę i zmniejszając dekolt. - Mam trochę doświadczenia w mieszaniu facetom w głowach, a jak się okazało, na szczęście działa to na Mundańczyków tak samo jak na mieszkańców Xanth. Kim popatrzyła na nią taksująco. - Taaak, to najwyraźniej uniwersalny rodzaj magii, dla tych, co mają odpowiednie wyposażenie. Bałam się, że temu glinie oczy wyskoczą z orbit. Mamy szczęście, że nie zechciał się z tobą umówić. - Dałabym mu jeden daktyl* [* Gra słów: ang. date - randka, umówić się, a także daktyl (przyp. tłum.).], ale by zniknął, gdybym odjechała. - To znaczy, że chciałby cię zabrać do kina albo do lokalu i wodzić łapami po twoim ciele. - Oooo, szkoda, że nie wiedziałam! To by mogło być zabawne. - Wcale by nie było. Pamiętaj, że masz męża. - Też prawda - odparła Metria, myśląc o minie gliny na takiej randce, gdyby zmieniła ciało w niemożliwą do dotknięcia mgłę. No, ale przecież nie mogę opuścić magicznego przesmyku. - Tak. Mam nadzieję, że wkrótce się stąd wydostaniemy. Magia pewnie cały czas zanika. Wreszcie mogły jechać dalej. Szybkość ruchu rosła proporcjonalnie do odległości od samochodów glin, więc raźno zmierzali w stronę Xanth. Ale nie wszystko było jak trzeba. Magia słabła. Metria najpierw poczuła to w palcach stóp, które były najdalej od Arnolda: najpierw mrowiły, potem zaczęły drętwieć. Spojrzała w dół i ogarnął ją śmiertelny ziąb. - Kim, moje palce zniknęły! Kim spojrzała. - Muszą być poza magią. Musimy coś zrobić. - Stukała w tylne okienko, dopóki nie pojawiła się w nim twarz Duga. - Przysuń bliżej Arnolda! - wrzasnęła. - Metrii znikają palce stóp! Z tyłu dobiegł jakiś łomot. Palce demonicy odzyskały czucie. Przysunęli centaura tak blisko ścianki, jak się dało, więc magia wróciła. Lecz Metria wiedziała, że nie na długo. I faktycznie. Aż zbyt szybko wróciło okropne mrowienie, a potem drętwota. - Tracę stopy - powiedziała. - Nie będę mogła naciskać magicznych kontrolnych pedałów. - Nie możemy się zatrzymać - rzekła Kim. - Ja to będę musiała robić. Ale będziesz mi mówić jak, bo się kompletnie nie znam na zwykłej zmianie biegów. - Usiądź na moim miejscu - odezwała się Metria. - Musimy się zatrzymać i wtedy się zamienimy. - Nie. Usiądź mi na kolanach i przeniknij przeze mnie. - A tak, potrafisz się rozwiewać. I Kim się przesunęła, a Metria rozemgliła i siedziała na wierzchu, a nie pod spodem. Potem chciała przepłynąć na sąsiedni fotel, ale zrezygnowała, bo znów poczuła mrowienie. - Ups. - Przesmyk? - odezwała się Kim. - Staje się krótszy i węższy. Nie możesz się tam przesunąć. - No to lepiej przejdę na tył. - Nie, nie trzeba ich niepokoić. Nie możesz się zwinąć w kulę albo coś w tym rodzaju i zostać na moich kolanach? - Pewnie, że mogę - i Metria przybrała postać drzemiącego małego smoka, zwiniętego w kłębek. Ale Kim musiała się wkrótce posłużyć dźwignią zmiany biegów. - Przed nami czerwone światło. Co mam robić? Metria, schowawszy pazurki, delikatnie uszczypnęła ją w lewą nogę. - Wciśnij pedał sprzęgła. Potem uszczypnęła ją w prawe ramię. - Pokieruję cię. Owinęła ogon wokół ramienia Kim i popychała dłonią dziewczyny wedle magicznego wzoru H zmiany biegów. Skoordynowała pracę stopy i dłoni i udało się. - Cudaczne - stwierdziła Kim. - Nie mam pojęcia, jak się ludziom udawało przeżyć, kiedy mieli tylko taką dźwignię do zmiany biegów. A to sprzęgło to coś okropnego, aż mi się żołądek zaciska, kiedy próbuję to skoordynować - spojrzała w przód. - O nie! - Co? - spytała Metria, znów się zwijając w kłębek. - To mi wygląda na teren jakiegoś gangu. Zatrzymują samochody, żeby się domagać pieniędzy, albo i po coś gorszego. Nie mogę tego ominąć. - To niedobre? - To okropne. Dziewczyna może wpaść w prawdziwe tarapaty, kiedy ją takie bydlaki złapią. A, potwory. Metria wiedziała, jak sobie z nimi radzić. - Możesz ich tutaj ściągnąć? - Nie chcę, żeby tu przyleźli! Niech zostaną tam, gdzie są! - ale potem załapała. - Och. Chyba tak. - Opuściła szybę. Samochód stanął. Po chwili zaczęło się to, czego Kim się obawiała. Pojawił się młodzian, ni to zmęczony ogr, ni to chorowity troll. - Hej, masz coś, laluniu? - spytał. - Dla ciebie nic, zasmarkańcu - odparła uprzejmie Kim. - Spadaj. - Hej, mamy tu bezczelną lachę! - stwierdził. - A wiesz, co robimy takim bezczelniachom? - Guzik mnie to obchodzi, gnojku. - Solidnie nimi potrząsamy. - Wpakował łapę do środka i chwycił ją za bluzkę. - No, dawaj trochę moniaków, bo jak nie, to je z ciebie wytrząchnę! - Mojemu zwierzątku to by się nie spodobało, łobuzie. - A co jemu do tego, mała? Tu Metria szeroko otworzyła smoczą paszczę i zacisnęła ją na wrogim ramieniu, - Oooo ku...! - ryknął młodzian. - Puszczaj! - To ty puszczaj - rzekła spokojnie Kim. - Ostrzegałam cię przed moim zwierzątkiem. Potrząsnął ramieniem, szarpnął nim. Metria jeszcze mocniej zacisnęła paszczę, wypuściła języczek ognia. Typek wrzeszczał z bólu. - Radzę, żebyś się zamknął - rzekła Kim. - Bo hałas denerwuje moją pieszczotkę i jeszcze mocniej wtedy gryzie. Łobuz baczniej się przyjrzał temu, co się wgryzło w jego ramię. Metria pokazowo puściła nosem dym i ogień i mrugnęła. Rozdziawił gębę, żeby wrzasnąć. Ostrzegawczo zacisnęła szczęki. Udało mu się zachować milczenie. - A teraz dawaj swój portfel - oznajmiła Kim. - A wała! Metria zionęła trochę gorętszym oddechem, leciutko podpiekając mu ramię. Żul sięgnął do kieszeni i wyjął portfel, wypchany pieniędzmi zabranymi innym kierowcom. Akurat miały przed sobą wolną drogę. - Dobrze, teraz możesz odejść - oznajmiła Kim. - Zalecałabym, żebyś nie mówił kolesiom o tym, co cię tu spotkało. Metria rozwarła paszczę, puściła ramię. Drab pospiesznie wyszarpnął je z kabiny. - Tu jest jakiś cholerny smok! - rozdarł się. - Ugryzł mnie! Zionie ogniem i w ogóle! Kim, z pomocą Metrii, wrzucała bieg. Akurat skończyła, kiedy nadeszli kolesie. - Okradli mnie! - wydzierał się żul. - Ona i ten jej smok! Odebrali mi portfel! Metria zmieniła się w słodkie, puszyste, małe kociątko (koci odpowiednik Biadamiki). Wystawiła łepek za okno. - Miau - odezwała się słodko. Kolesie omal się nie poprzewracali ze śmiechu. - To ci smok! - Próbowałam go ostrzec - powiedziała Kim. I samochód odjechał, przyspieszając. - O tak, ostrzegałaś - przyznała Metria z uśmiechem kota z Cheshire. - To było całkiem zabawne - stwierdziła Kim, kiedy już się włączyły do ruchu. - Tworzymy zgrany zespół - zamruczała Metria. Ale nie wszystko było jak należy. Przesmyk się kurczył i Metria musiała się przygarbić, żeby uniknąć ostrzegawczego mrowienia. - Długo jeszcze? - spytała. - Może jeszcze z godzinę - odparła Kim. - Ale sama wiesz, że nie ma drogi do Xanth. O tym Metria zapomniała. - Pieszo nie damy rady. Arnold już przedtem ledwo szedł, a Ichabod... - Wiem. Musimy jechać na przełaj i mieć nadzieję, że się nam uda. Bo bez Arnolda... Metria świetnie wiedziała, co Kim miała na myśli. Jedynie Arnold stał pomiędzy Metria a rozpraszającym się powietrznym wirem. - Na przełaj - przystała. Kim sprawdziła mapę i skręciła z głównej drogi na jakiś bity trakt. Jechała nim jak długo się dało, dopóki i on nie zaczął wieść w złym kierunku. Wtedy poprowadziła pikapa na przełaj przez łąkę. - Hej, co ty wyprawiasz?! - rozdarł się Dug. - Rzucasz nami po całej skrzyni! - Próbuję nas dowieźć do Xanth! - odkrzyknęła Kim. - Trzymajcie się! - Baby za kierownicą! - powiedział jeszcze i zamilkł. Znalazły wąską wijącą się drogę, prowadzącą plus minus we właściwym kierunku. Ale jazda - zwłaszcza w takim tempie - nie była przyjemna. - Przed nami cukrowe piachy - odezwała się. - Jeżeli zwolnię, to po nas. - Cukrowy piach jest smaczny - stwierdziła Metria. - Ale nie w Mundanii. Wjechała w piaszczysty obszar i Metria poczuła, jak wehikuł zwalnia i zapada się, ale jakoś jedzie dalej. - Jeżeli nie będziemy dość szybcy, to po nas - odezwała się ponuro Kim. - A przynajmniej po niektórych z nas - przyznała Metria. Po raz pierwszy w swojej długiej egzystencji czuła strach przed zniknięciem. Mrowienie już dosięgało jej ogona, kiedy go wysunęła poza kolana Kim; przesmyk stale się kurczył. Potem droga ni stąd, ni zowąd skręciła w bok. - Rozeznanie mi mówi, że Xanth jest wprost przed nami - powiedziała Kim. - Jeżeli pojadę drogą, to może nas zaprowadzić gdzieś w bok od Xanth. Ale jeśli nie... Mrowienie zaczynało ogarniać smocze uszy Metrii, Położyła je, a potem się zmieniła w Biadamikę, której uszy tak nie sterczały. - Jedź na wprost - rzekła. - Czas już się prawie skończył. - Dobrze. Zredukujmy bieg. Biadamika pomogła przesunąć drążek przez labirynt H. Wehikuł zwolnił, ale jakby nabrał więcej mocy. - Trzymaj się - rzekła z determinacją Kim. - Pojedziemy, dopóki się nie zatrzymamy. Metria się trzymała, mając nadzieję, że ci z tyłu robią to samo. Patrzyła, jak się zmienia sceneria za szybą. Wehikuł zarzucił jak gniewny jednorożec i ruszył ku pobliskiemu lasowi. Kiedy już-już się mieli rozbić o pień, Kim leciutko skręciła w prawo i ominęła drzewo, potem przesunęła wóz w lewo i otarli się o następne. Przedarli się przez gęste krzaki, których się nie dało ominąć. Las uświadomił sobie, że nie omami Kim, i przepuścił ich; jechali powoli ku Xanth. Rzucało, ale można to było wytrzymać. Potem dotarli do mokradeł. - Ooooch - mruknęła Kim. - Nie wiem, jak tu głęboko. Ale się przekonamy. Zwiększyła obroty i wjechała. Początkowo silnik pracował. Ale im dalej, tym wehikuł wolniej jechał. - Koła buksują - wyjaśniła Kim. Ale wciąż posuwali się naprzód, a grunt przed nimi zaczynał się podnosić. Torowali sobie tam drogę i wehikuł zaczynał się wydostawać z błota... - i wtedy silnik zgasł. - A niech to! - zezłościła się Kim. - Pewnie jakieś zwarcie. Próbowała uruchomić silnik - ale nic z tego. Na dobre ugrzęźli. Rozdział 10 Księga Królów Kim zapadła się w fotel. - Nie udało nam się - powiedziała. - I co teraz? Nie przewleczemy Arnolda przez to błocko, a sam sobie z pewnością nie da rady. A zostawić go nie możemy z dwóch czy trzech poważnych przyczyn. A bez niego... Biadamika była tylko dzieckiem, lecz wiedziała, czego Kim nie powiedziała. Bez Arnoldowego magicznego przesmyku Ichabod pewnie by umarł, a ona sama zmieniłaby się w powietrzny wir. Do Xanth mogliby dotrzeć jedynie Kim, Dug i Jenny, która nie byłaby już elfką. Więc zadała dziecinne pytanie. - A może Arnold mógłby się przesunąć na suche miejsce, gdyby zniknął przód samochodu? - Pewnie tak. Ale co by to dało? - A jakby były sanki, to może dałoby się go przepchnąć? - Tak przypuszczam. Ale nie mamy sanek. - A moglibyśmy je przepchać przez tę plątaninę skałek, gdyby był kanał? - O co ci chodzi, Bia? Nie możemy zmienić terenu. - A właśnie że możemy. - O czym ty mówisz? - O twoim magicznym talencie. Kim roześmiała się gorzko. - Nie mam żadnego magicznego talentu! Jestem Mundanką, pamiętasz? - Ten, coś go wygrała. Kim się zamyśliła. - A, chodzi ci o talent wymazywania, który dostałam, wygrywając przed trzema laty Grę? Mogę się nim posługiwać wyłącznie w Grze. - Tylko w Xanth. - Na to samo wychodzi. - Kim się zreflektowała. - Jedziemy do Xanth! Tam bym go mogła wykorzystać! - No a w przesmyku? Kim rozdziawiła buzię. - Nnno... nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby spróbować. - Spróbuj - doradziła Biadamika. Kim położyła dłoń na desce rozdzielczej i przesuwała ją na boki, jakby myła deskę. Cały ten fragment zniknął, jakby był startą częścią rysunku. Przez szparę widać było bagienne zarośla. Kim dotknęła dziury drugą dłonią. - Zniknął! Cały przód pikapa zniknął! Potem wykonała gest odwrotny - wnętrzem dłoni ku sobie. To wymazało wymazanie i deska rozdzielcza znów była cała. - No to wymaż to, co jest przed nami, i przepchnij Arnolda odezwała się Biadamika. - Może to by się i udało - rzekła zaskoczona Kim. - Dopóki przetrwa magia. Może jednak dopniemy swego. - No pewnie - stwierdziła skwapliwie Biadamika. - Ale to musi być sensowne. Mogę wymazać pikapa i może część okolicy, ale musi być coś, co to zastąpi. - Ponownie wymazała przód wehikułu, tym razem zamaszystymi ruchami, a potem przesunęła dłonią przez powietrze wypełniające otwór, a on się wypełnił jakąś dziwną substancją. - Rozmazane barwy tego, co właśnie wymazałam - wyjaśniła. - Nie odtworzyłam tego, tylko przywróciłam samą substancję. Powinna stworzyć podstawę. Żal niszczyć auto Ichaboda, ale jak mus, to mus. - Potem się odwróciła. - Teraz muszę być niesamowicie ostrożna, bo nie chcę przy okazji wymazać Arnolda. Wolniutko przesuwała dłonią po tyle kabiny. Po chwili i troszeczce zniknęła przegroda pomiędzy przodem a tyłem. Przez dziurę zajrzał Dug; u stóp miał Sammy’ego i Bubbles. - Co robicie, dziewczyny? Najpierw wpadacie w to bagnisko, a teraz... - Wykorzystuję mój talent - odparła Kim. - Pikap ugrzązł i zgasł, dalej musimy iść o własnych siłach. - Arnold i Ichabod nie mogą... - Mamy plan. Wymazuję to, co nam przeszkadza. - Ja ci nie stoję na drodze! - Cofnął się. Widoczni za nim Arnold i Ichabod robili wrażenie nieprzytomnych. Kim uśmiechnęła się przelotnie. - Nie wymażę cię, Dugu. Potrzebujemy cię do popychania łodzi. - Łodzi? Biadamika się uśmiechnęła, siadając okrakiem na nieprzytomnym centaurze. - Statek, okręt, czółno, kajak, tratwa... - Przymknij się, brządcu. Jaka łódka? - Ta, którą właśnie wymazuję - wyjaśniła Kim (pozbyła się już całej przegrody i zabrała się do tyłu pikapa). Dug spojrzał na Jenny. - Widzisz w tym jakiś sens, elfko? - Nie - odparła Jenny. - Czyli ani płeć, ani wiek nie mają tu nic do rzeczy - orzekł, potrząsając głową. - Myślisz, że jej odbiło? - Nie - odezwała się Biadamika. - To inteligentne działanie. - No dobra, geniuszu, co ona robi? - Tworzy łódź, wymazując wszystko, co nie jest łodzią - wyjaśniła Biadamika. Dug zmrużył oczy. - Rozumiem. Ale jest pewien problem. - Pozwól mi to dokończyć - odezwała się Kim, skoncentrowana na ostrożnym wymazywaniu i odbudowywaniu; wymazywała wehikuł na obrzeżach, pozostawiając na środku nietkniętą platformę. A potem to przestało działać. Parę razy próbowała wymazać boczny panel, ale bez skutku. - I to właśnie ten problem - rzekł Dug. - Nie możesz wymazywać poza magią, a ona nie sięga zbyt daleko na boki. - Ale jeżeli Arnold się odwróci i przesmyk się przesunie na boki... zaczęła Kim. - To wszyscy będą musieli się odwrócić razem z nim. I tak jest to tylko płaska platforma, a nie łódka. Kim się zamyśliła. Potem wróciła do roboty. - Mogę wyprofilować łódkę ze środka, nie wymazując tego, co jest dalej - powiedziała. - I mogę zrobić burty - zademonstrowała nowo wynalezioną technikę rozmazanych barw. - Może to i nie jest zbyt artystyczne, ale działa. Dug przyjrzał się niskiej burcie, którą właśnie utworzyła. Postukał palcem w tworzywo. - Zupełnie jak sprasowane drewno albo metal. Wystarczająco mocne? - Nie wiem. Ciągle się uczę posługiwania moim talentem. Może to dla mnie sprawdzisz. - Jasne - uniósł stopę i z całej siły łupnął nią w mazaną burtę. Oooojjj! Wystarczająco mocne. - Wyjrzał poza wehikuł. - Ale jak łódka ma płynąć bez wody? - Mam zamiar wymazać ląd i utworzyć kanał, może wypełni go bagienna woda. Skinął głową. - Dla mnie ma to ręce i nogi. - Rozejrzał się. - Nie na wiele się tu przydam. Może pójdę na zwiady, przekonam się, czy zdołam odnaleźć Xanth. Kim spojrzała na niego. - A skąd będziesz to wiedział bez magii? - Pójdę z nim - odezwała się Jenny. - Kiedy się zmienię, to będzie wiadomo. - Idź - przystała Kim i wróciła do roboty. Biadamika wiedziała dlaczego. Nie mogli sobie pozwolić na marnowanie czasu. Jeżeli wkrótce nie dotrą do Xanth, to dla połowy grupy będzie na wszystko za późno. Tamtych dwoje ruszyło w drogę i wkrótce zniknęło w widocznym w przodzie lesie. - Nie niepokoisz się co do twojego chłopaka i przyjaciółki? - zapytała Biadamika. - Nie. Jenny była moją Towarzyszką w Grze. Znam ją. I znam Duga. Wyczerpująca odpowiedź. - Myślisz, że jesteśmy na tyle blisko Xanth, żeby zdążyć na czas? - Powinno tak być. Zgodnie z moją mapą jesteśmy tuż przy skraju Florydy. Pewnie z milę, albo coś koło tego. Magia musi sięgać poza tę granicę. Więc każde przesunięcie się do przodu działa na naszą korzyść. Ale minę miała zatroskaną. Biadamika wiedziała dlaczego. Mapy mogły być niedokładne albo mogli nie dotrzeć tek daleko, jak sądzili. Niewielki błąd mógł stanowić olbrzymią różnicę. Musieli mieć nadzieję, że są wystarczająco blisko. Łódź się formowała, ale jej kształt świadczył o ich tarapatach. Dziób był szerszy niż rufa, bo przesmyk się zwężał w czasie potrzebnym Kim do wymazania zbędnych części pikapa. Teraz przesmyk niemal dotykał boków centaura. Kim też najwyraźniej coraz ciężej pracowała, jakby moc przesmyku słabła z jego kurczeniem się. Czasu było coraz mniej. Wrócili Dug i Jenny. - Znaleźliśmy! - zawołali. - Niecałą milę przed nami. Może bliżej, bo się raptownie nie kończy. - Dzięki Bogu! - odetchnęła Kim; Biadamika widziała, jak opuszcza ją przytłaczające napięcie; potem dziewczyna się uśmiechnęła i spojrzała na Duga. - No oczywiście - rzekła, jakby nigdy nie było najmniejszej wątpliwości. - Wyznaczyliśmy najłatwiejszy szlak - ciągnął Dug. - Idzie mi o to, że nie ma po co wymazywać zdrowych drzew czy ładnego krajobrazu. - O jakże cię kocham - wyszeptała Kim. - Pozwól mi rzec, na ile sposobów. - Metrię zaskoczyła brzmiąca w jej głosie absolutna szczerość: pod zaczepkami i przekomarzaniem się, pod kopniakami w łydkę kryła się prawdziwa miłość; potem Kim dodała głośno: - No to do dzieła. Musimy się spieszyć. Dug poszedł na tył tego, co zostało z pikapa, stopy grzęzły mu w błocku. - Powinna tu być lina - odezwał się. - Albo łańcuch. Mam. Wyciągnął spod podłogi łańcuch. - Przyczepię go do łódki i powlokę ją. Jak tylko będzie kanał. Kim spojrzała w przód. Grunt dotykał teraz do krawędzi łodzi, bo cały przód pikapa został wymazany. Potarła dłonią ziemię i ta zniknęła, zostawiając ciemną dziurę. Przesunęła dłońmi ponownie i dziura się powiększyła. Potem gest na boki - i teraz pojawiło się trochę wody. Sięgnęła bardziej w przód, ale nie mogła tam wymazać ziemi - przesmyk był za krótki. Więc zrobiła, co mogła w pobliżu łódki, a Dug starał się zamocować łańcuch. - Przydałby mi się otwór - mruknął. Więc Kim przesunęła tam palcem i zrobiła otwór. Przełożył przezeń łańcuch, potem spróbował go zawiązać. - Proszę - odezwała się Kim: wymazała część ogniwa, ułożyła tam koniec łańcucha i „odmazała” ogniwo, teraz łańcuch mocno się trzymał. Dug przyjrzał się temu. - To bardziej wszechstronny talent, niż sądziłem. - Jest bliski poziomu Czarodziejki, jak się z niego odpowiednio korzysta - powiedziała Biadamika. Dug zebrał się w sobie i pociągnął łańcuch, lecz nie mógł poruszyć łodzi. - Za duże obciążenie - odezwała się Kim, schodząc. - I zbyt słaby „uciąg”. Pomogę. - A wiesz, chłopak nawet by cię mógł polubić, gdyby się postarał stwierdził Dug. - Nie bądź bezczelny, tylko ciągnij - odcięła się Kim z uśmiechem. Łódź się zakołysała, ale nie przesunęła. Jenny dołączyła do nich, ale i to nic nie dało. Łódkę chyba trzymało coś od spodu. - Pomogę - zaofiarowała się Biadamika. Stała się mglista, przeniknęła przez łódź i utworzyła warstwę tuż pod nią. Mogła to zrobić, bo nadal była blisko Arnolda, w obrębie przesmyku. Po prawdzie to mogła teraz odzyskać pełne wymiary i ponownie być Metrią. Wyczuła wybrzuszenia w dnie łodzi, gdzie Kim nie była w stanie sięgnąć, i oblepiła je, wygładziła. Potem sprawiła, że jej dolna część stała się śliska. I łódź nagle skoczyła do przodu. Plusnęła w wymazaną przed nią dziurę - a potem wydostała się z niej na ląd. Metria nadała taki poślizg, że łódź sunęła szybko i już nie potrzebowała kanału z wodą. Pozostali nie kwestionowali czegoś tak pożytecznego. Ciągnęli za łańcuch, a Metria zapewniała śliskość dna - i „statek” gładko i szybko sunął po ziemi. Zostawiając ze sobą dziwaczny wrak pikapa. Może w wiele lat potem odnajdą go Mundańczycy i będą się zastanawiać, jakiż to potwór odgryzł zeń taki łodziokształtny kęs. Na pewno nigdy nie dojdą prawdy. Mijali coraz więcej drzew. Las gęstniał. Łódź sunęła nieregularnymi zakosami, podążając trasą wytyczoną przez Duga i Jenny. Tempo stopniowo malało, bo ciągnący byli coraz bardziej zmęczeni, a Metria zaczynała czuć mrowienie w spodniej części. Stała się cieńsza, lecz wiedziała, że wkrótce będzie się musiała wycofać na łódź, bo inaczej straci swoją materię. Wtedy będzie im o wiele trudniej ciągnąć. Czyżby mimo wszystko przegrywali wyścig z czasem? Wtem mrowienie zniknęło. Czyżby zaczynała drętwieć? Jeżeli tak, to natychmiast musi się znaleźć na łodzi. Ale wcale na to nie wyglądało. Raczej przybywało jej sił. Jak to możliwe? Cóż, dopóki to trwa, zrobi, co w jej mocy. Sprawiła, że jej dolna część stała się superśliska, i poczuła, jak łódź przyspiesza. I oni resztkę sił włożyli w ciągnięcie. Arnold podniósł głowę. - Co się dzieje? - zapytał. Metria przepchnęła usta przez dno łodzi. - Ciągniemy cię do Xanth - odparła. - Zanim całkiem padniesz ze zmęczenia. - Zanim padnę? Ja tylko odpoczywałem. Nie musicie mnie nigdzie ciągnąć. - A właśnie, że musimy, bo... - Patrzcie na uszy Jenny! - wykrzyknął Dug. - Są spiczaste! - Jesteśmy w Xanth! - zawołała Kim. - Och, tak się cieszę, że mogłabym kogoś wycałować! - Nooo, jeżeli masz ta... - Tu zamilkł, bo siarczyście go pocałowała. Metria przeniknęła na łódź. Ostrożnie wyciągnęła rękę w bok. Sięgnęła poza dawną granicę; nie poczuła mrowienia. A więc to prawda - otaczała ich magia. - I ja też bym mogła kogoś pocałować - oznajmiła; podpłynęła do Ichaboda, który się zaczął poruszać. - Chyba obudzę śpiącego księcia. - Pochyliła ku niemu głowę, na której pojawiła się twarz, i złożyła na jego ustach najgorętszy w Xanth całus. Ichabod zbudził się jak pod wpływem wstrząsu elektrycznego. Sprawiał wrażenie, że się unosi w powietrzu. - Sądziłem, że umieram - rzekł. - Teraz jestem w niebie. - A co byś powiedział na Xanth? - spytała. - To to samo. Podeszli Dug, Kim i Jenny. - Dzięki tobie było to możliwe, Met - powiedział Dug. - Nie mogliśmy ruszyć z miejsca tej łodzi, póki jej nie oblodziłaś. Odmieniłaś to. - Jesteś wspaniała - oznajmiła Kim, a Jenny przyświadczyła skinieniem głowy. Metria otworzyła usta, żeby coś lotnie odrzec, ale tylko się to rozwiało. Nigdy nie przewidywała takiej reakcji. Stopniała do cna. Przekroczyli Tarczę i na powrót się znaleźli w Xanth. Sammy znalazł im pasztecikowe drzewo i posilili się. Jakaż to ulga, znów być w Xanth! Nawet zwierzakom się to podobało; Sammy znów mógł magicznie wszystko odnajdywać, a Bubbles wyraźnie nabierała sił. Najwidoczniej i ona, tak jak centaur, potrzebowała magii, żeby odzyskać witalność. - Teraz musimy się rozdzielić - rzekła Kim. - Arnold i Ichabod muszą wrócić do Obszaru Szaleństwa; Dug, Jenny i ja powinniśmy dotrzeć do tego Bezimiennego Zamku, a ty, Metrio, musisz doręczyć resztę wezwań. Rozstajemy się i ruszamy w swoją stronę? - Nie - odparła natychmiast Metria. - Do mnie należy bezpieczne doprowadzenie tam wszystkich wezwanych, więc nie mogę was puścić samopas. No i muszę mieć pewność, że Arnold i Ichabod bez problemów dotarli do szaleństwa, bo opuścili je po to, żeby mi pomóc do was dotrzeć, choć to było dla nich wielce ryzykowne. - Czyli będziemy jeszcze przez jakiś czas wspólnie podróżować odezwał się Arnold, nie okazując niezadowolenia. - Mnie w to graj - przyznał Dug, równie zadowolony. - Może będziemy jej mogli pomóc dotrzeć do reszty wezwanych. - Jeżeli mój nowy talent się na coś przyda... - rzekła Kim. Metria się roześmiała. - To twój talent nas ocalił! Na pewno się znowu przyda. - Nie mogłabym się nim posłużyć bez Arnoldowego magicznego przesmyku. - A ja nie mogłabym bez tego istnieć - dodała Metria. - Wszystkim należy się uznanie - rzekł Arnold. - Uważam, że należy przyznać, że nauczyliśmy się szanować nawzajem, korzystając z umiejętności, które każdy z nas wniósł w to zadanie. Ichabod dostarczył dom, wehikuł i wiedzę o Mundanii, bez czego wszelkie wysiłki byłyby na nic. Dug i Jenny wytyczyli najlepszą trasę i włożyli najwięcej siły w ciągnięcie łodzi. Udział każdego z nas okazywał się w którejś chwili nie do zastąpienia. Popatrzyli po sobie. Centaur miał słuszność. I nagle poczuli się z siebie dumni. - No to w drogę - odezwała się dziarsko Kim. Dug potrząsnął głową. - Jesteś trochę za szybka, wiesz? My wszyscy jesteśmy wykończeni po wysiłku fizycznym albo wymęczeni słabnącą magią. I ty też, gdybyś miała dość rozumu, żeby to przyznać. Musimy wypocząć, bo inaczej wpadniemy w prawdziwe tarapaty. Xanth wcale nie jest taki bezpieczny dla roztargnionych lub otępiałych. Jutro znajdziemy zaczarowaną dróżkę i ruszymy w dalszą podróż. A dzisiaj lepiej odpocznijmy. Znowu popatrzyli po sobie. Kolejna słuszna uwaga. - Przepraszam - powiedziała Kim. - Znowu się rządzę. Fakt, też jestem zmęczona i trochę otumaniona powrotem do Xanth. Nigdy nie sądziłam, że się tu znajdę niezależnie od Gry. To wspaniałe. Już się nie będę mądrzyć. - I właśnie to lubię w moich kobietach - stwierdził Dug. - Żeby były ciche i posłuszne. - Uchylił się przed pierwszym kopniakiem. - I piękne. To powstrzymało w połowie drugi kopniak. Kim straciła równowagę i poleciała na Duga, więc ją mocno pocałował. Właściwie to nie była piękna wedle standardowych kryteriów, ale Dug najwyraźniej wiedział, jak sobie radzić z dziewczynami. - Lepiej sprawdzę, co u Veleno - odezwała się Metria, z jakiegoś powodu przypominając sobie o mężu. - Dobrze wam tu będzie? - Powinno - odparł Arnold. - Tak blisko skraju magii nie należy się spodziewać żadnych złych potworów. - No i możemy zwyczajnie przejść przez Tarczę, gdyby się jednak znalazły - dodała Jenny. - Możemy iść tam, gdzie one nie mogą. Metria skoczyła więc do domu, gdzie Veleno akurat zaczynał tracić poczucie szaleńczego szczęścia. W końcu minęło więcej czasu niż jeden dzień. Zagoniła go do sypialni i uszczęśliwiła na kolejny dzionek. Chętnie by została dłużej, ale musiała bezpiecznie doprowadzić podróżników na miejsce przeznaczenia. Jej nowe sumienie było surowym panem, ale się tym nie przejmowała. Kiedy wróciła, cała grupka odpoczywała pod płaczącą wierzbą, pocieszając ją swoją obecnością. Arnold rozprawiał o jakimś problemie archiwistyki. - Stare dokumenty są bezcenne - mówił. - Nawet i te, które przez swoich twórców zostały uznane za mało warte. Nagryzmolona notka, żeby się trzymać z daleka od garnka miodu, mówi nam, że w owych czasach mieli garnki miodu i że potrafili pisać; „garnek miodu” może, rzecz jasna, oznaczać i pokusę. Niestety, niektóre kluczowe dokumenty są stracone dla historii. Jako centaur znam naturalnie listę ludzkich królów Xanth, lecz występują tu niepokojące lacuny. - Lacuna - odezwała się Metria. - Wciąż się tu kręci. Z mocą wsteczną wyszła za mąż i... - Zamilkła, widząc ich spojrzenia. Powiedziałam coś głupiego? Arnold się uśmiechnął. - Ależ skąd, moja droga. Po prostu użyłem tego słowa w znaczeniu „luka” czy „pominięcie”. Zapewne oczekiwaliśmy, że powiesz „co niepokojące?” i będziemy mieli podejrzaną przyjemność zdefiniowania owego słowa. - Och. Niech ci będzie. - Nadal była nie w sosie. - Tak czy owak, zbyt długo się nad tym rozwodziłem - orzekł Arnold. - Bardzo bym chciał, żeby się nagle szczęśliwie odnalazła jakaś zapomniana księga wyliczająca wszystkich brakujących królów. Ale Dobry Mag Humfrey na pewno by ją już odnalazł, gdyby istniała. - Chyba że zaginęła w czasie tego jego zamieszania z żonami odezwał się Ichabod. - Wtedy mógł ją przeoczyć. - Słuchajcie - wtrącił Dug - ciekaw jestem, czy Sammy by mógł odnaleźć taką książkę. Kot drzemał koło Bubbles, ale znienacka się obudził i ruszył biegiem. Jenny pognała za nim. - Zaczekaj na mnie! - Ja go pośledzę! - oznajmiła Metria, zadowolona, że może zrobić coś, co zetrze jej konwersacyjną gafę; śmignęła za kotem. Pościg był krótki. Sammy podbiegł do małej konstrukcji z tabliczką SKŁAD KSIĄŻEK. Metria uniosła wieko i zajrzała do środka. Okazało się, że to solidna skrzynia, w której złożono książki. Ta na samej górze była zatytułowana Księga Królów. Wyjęła ją, zamknęła wieko i otworzyła tom. Trzymała książkę odwrotnie, no i najpierw zobaczyła ostatnią stronicę. Nabazgrano tam: UKRADNIĘTE PRZEZE OGRA FARCIARZAZAŚ I ZAŚ. Zamyśliła się. To wyglądało na bazgroły ogra. Ogry słusznie się szczyciły własną głupotą. Ale jakżeż jakiś ogr mógł ukraść taką (przypuszczalnie) ważną księgę raz, a co dopiero znowu i znowu? Nawet najfartowniejszy spośród ogrów miałby kłopoty z ukradzeniem księgi; tylko nieliczne ogry wiedziały, co to w ogóle jest książka. A jednak ten najwyraźniej tego dokonał. Czyli był wykształconym ogrem, pewnie jedynym w mętnych dziejach ogrów. Najwyraźniej tego dokonał i był na tyle dumny ze swego wyczynu, że go uwiecznił na karcie skradzionej książki. Odwróciła kolejną stronice. Wymieniono tu Maga Aeolusa, Króla Burz, który wstąpił na tron w roku 971. I to było wszystko. Reszta stronicy była pusta. Nie wymieniono żadnych innych Królów. Ponieważ później byli i inni Królowie - mogła wymienić Maga Trenta, Maga Dora rozmawiającego z nieożywionym i z ośmiu co krótko władali między jednym a drugim - to wiedziała, że tę księgę skradziono podczas panowania Króla Burz. Nie dziwota, skoro Król Burz u schyłku stał się dość przyćmiony tak fizycznie (ledwo mógł dmuchnąć wietrzykiem), jak i umysłowo. Pewnie zgubił albo gdzieś zapomniał tę księgę, a ogr farciarz ją znalazł i przypisał sobie ukradzenie jej. I w ten sposób jej treść była stracona dla historii Xanth. Jeżeli zawierała coś jeszcze. Więc Metria odwróciła jeszcze kilka stronic i stwierdziła, że faktycznie wymieniono i innych Królów. Lista sięgała aż do początków Królów Xanth. Musiała przez setki lat przechodzić z Króla na Króla, a każdy wpisywał datę końca panowania poprzednika i rok swego wstąpienia na tron. Całkiem nieźle. Zamknęła księgę i zaniosła do pozostałych. - Myślę, że to jest to - powiedziała, podając księgę Arnoldowi. - Całkiem możliwe - rzekł zdumiony centaur; otworzył księgę i przeczytał stronę tytułową. - Ludzie-Magowie Królami Xanth podniósł wzrok. - Zdumiewające! Gdzie Sammy to znalazł? - W składzie książek. - Księgarnia* [* Gra słów: ang. book store - skład (magazyn) książek, bookstore - księgarnia (przyp. tłum.).] w Xanth? - zapytała Kim. - Musiałaś to kupić? - Nie. To po prostu skrzynia, w której są składowane książki. - Są tam i inne książki? - zapytał żywo Ichabod. - Jeżeli są równie rzadkie i cenne, to mogą stanowić skarbnicę informacji! Musimy je przejrzeć. - Rozumie się - rzekła Metria. - Tędy. Ale kiedy wróciła w miejsce, gdzie znalazła skrzynię, niczego już tam nie było. Nawet nie wyglądało na to, że przedtem było tu cokolwiek - zwyczajny skalisty kawałek lasu. - Może Sammy...? - odezwał się Dug. Ale tym razem kot nie zareagował. - Chyba nie ma czego szukać - powiedziała Jenny. - Może znaleźć wszystko oprócz domu, chyba że nic nie ma. Wtedy zwyczajnie nie zwraca uwagi. - Przecież tu była skrzynia! - upierała się Metria. Ichabod przemyślał to. - Być może się przesunęła, a kot nie potrafi znaleźć danego obiektu po raz drugi, bo staje się on jakby „bazą domową”, czymś już odnalezionym. Sądzę, że powinniśmy porzucić nadzieję odnalezienia tych innych ksiąg. - O cholera! - zaklęła Metria. - Znowu nawaliłam! Powinnam je była wszystkie chapnąć! - Nie jesteś uczoną - rzekł Ichabod, usprawiedliwiając ją; lecz unosiła się w pobliżu niego chmura rozczarowania. Pamiętała, że ogr farciarz kradł ją wciąż na nowo. Czy to oznaczało, że ilekroć znikał skład ksiąg, to on go znów szukał? Albo że na koniec ukrył go w tak głupio oczywistym miejscu, które się okazało lepszym schowkiem, niż na oko wyglądało? Jeżeli tak, to dopadli składu książek w samą porę, zanim się przemieścił. To odrobinę poprawiło jej samopoczucie. Wrócili do Arnolda, pogrążonego w Księdze Królów. - To jest niesamowicie fascynujące! - wykrzyknął. - Na podstawie zapisów tyczących znanych mi faktów mogę ręczyć za akuratność tej księgi. Lecz tu jest o wiele więcej. To zaiste bezcenny zagubiony tom informacji. - Co jest takiego ekscytującego w spisie Królów? - zapytała Kim. Moim zdaniem przez to właśnie historia brytyjska jest tak okropnie, przeraźliwie, okrutnie nudna i beznadziejna. - O, są tutaj również daty panowania Królów - rzekł Ichabod, zaglądając przyjacielowi przez ramię. - Może niezbyt jasno się wyraziłam - dodała ponuro Kim. - Jeżeli jest coś gorszego od spisu imion, to jest to wyłącznie spis dat. Nie tylko są nudne i beznadziejne, ale i absolutnie niemożliwe do zapamiętania i oblewasz za najdrobniejszy błąd, jak połączenie złego imienia z dobrymi datami. - Taaak - przyznał Dug. - Pamiętam, jak powiedziałem, że Henryk VIII panował od 1909 do 1947. Myślałbyś, że niebo się zawaliło! - Pomyliłeś się dokładnie o cztery stulecia! - wykrzyknął wstrząśnięty Ichabod. - A czymże są cztery wieki między przyjaciółmi? - spytała Kim. - Z całą pewnością nie chciałbym nikogo zanudzać niechcianą listą imion, dat i talentów - stwierdził Arnold. - Będę szczęśliwy, mogąc w cichości powierzyć pamięci zawartość owego tomu - studiował tom z taką samą uwagą jak Mag Humfrey swoje księgi. O! Magini Tapis była niegdyś zamężna? To wiele tłumaczy! A Mistrz Zombi był w istocie synem Króla, lecz wyobcowanym ze względu na swój talent. Nigdy tego nie podejrzewałem! To zrewolucjonizuje historię Xanth. - A przynajmniej jej powszechnie przyjętą interpretację - przyznał Ichabod. - Wygląda na to, że w tych wczesnych czasach kryją się jakieś mroczne sekrety. - Nadzwyczaj mroczne - zgodził się z nim Arnold. - Prawdę mówiąc, ciekawi mnie to - odezwała się Metria. - Może znałam kilku z tych Królów. Dug i Kim zaczęli się śmiać, ale przestali, widząc, że ani Metria, ani Arnold się nie śmieją. - Faktycznie - orzekł Dug - demony są wieczne, a przynajmniej żyją tak długo, że na to samo wychodzi. Może naprawdę paru znała. - Bo znałam - potwierdziła Metria. - Ale blisko byłam tylko z dwoma, Gromdenem i Humfreyem. Inni mnie nie interesowali. - Racja - odezwała się Kim. - Humfrey był niegdyś Królem. Próbowałaś mu przeszkadzać w studiach na Uniwersytecie Magii. A jak to było z Królem Gromdenem? - Uwiodłam go. Ale to się skomplikowało. Kim zmieniła zdanie. - Może i mnie interesują niektórzy z tych Królów. Jeżeli byli prawdziwymi ludźmi, a nie tylko datami. - Gromden musiał być gorący - odezwał się Dug. Zignorowała go. - Posłuchajmy o Królach Xanth. Obudziłeś moją ciekawość. - A jak ona jest czegoś ciekawa, to jest niebezpieczna - oznajmił Dug, uchylając się przed kolejnym kopniakiem. Usadowili się więc i słuchali Arnoldowej opowieści o Królach, dawnych i nowych, wzbogaconej o wieści z Księgi Królów. - Nieprzerwane zamieszkiwanie Xanth przez ludzi zaczęło się z Pierwszą Falą, której pojawienie się oznaczono jako rok 0. Przez pierwsze dwa stulecia nie było Królów. Barbarzyństwo tych wczesnych lat nie pozwoliło ludziom uzyskać odpowiedniej wspólnoty. Pierwszym Królem został Merlin, w roku 204, w sam czas, żeby pomóc się zorganizować kobietom do uśmiercenia ich mężów-gwałcicieli z Trzeciej Fali i sprowadzić lepszych mężczyzn, tak zwaną Czwartą Falę; talentem Króla Medina była wiedza. Opowiadał, a Jenny usiadła u jego boku z Sammym i Bubbles i nuciła melodyjkę. Metria, zaciekawiona wiadomościami o dawnych Królach, którym w odpowiednim czasie nie poświęciła zbyt wiele uwagi, słuchała w skupieniu. Uświadomiła sobie, że dzięki duszy zyskała nowy punkt widzenia i tamte wydarzenia teraz coś dla niej znaczyły. Pamiętała barbarzyńską Trzecią Falę, dokonującą masowych rzezi barbarzyńską Drugą Falę. Za to Czwarta Fala była zupełnie inna i stworzyła podstawy świetności ludzkiego królestwa. Ujrzała starego Króla Medina, ustępującego z tronu, zostawiającego żonę, Maginię Tapis, i udającego się do Mundanii w sprawach zrozumiałych jedynie dla niego. Tapis była tak rozzłoszczona, że już nigdy ponownie nie wyszła za mąż i nigdy nie wspomniała o Merlinie. Tolerowała swoją córkę księżniczkę, lecz żadna z nich nie napomykała o łączącym je pokrewieństwie, bo obie usunęły ze swego życia pamięć o Królu. - Taak, Merlin miał w Mundanii do załatwienia ważną sprawę odezwał się Ichabod; stał obok Metrii, obserwując, jak Król Merlin opuszcza Xanth. - Był tam chłopiec, Artur, którego musiał wyedukować na króla. - To było ważniejsze niż władanie Xanth? - spytała Jenny; stała po drugiej stronie Ichaboda. Stary Mundańczyk wzruszył ramionami. - Niektórzy tak uważali. - Hej, nadchodzi Roogna - odezwała się Kim, stojąca obok Metrii. - Ale zaczyna być za dużo niepotrzebnych dat. Potem, w roku 228, na tron wstąpił Mag Roogna, którego talentem była adaptacja. Osiem lat później księżniczka zmieniła plany i wyszła za niego, z błogosławieństwem matki, bo naprawdę był porządnym człowiekiem. Przy pomocy centaurów wzniósł Zamek Roogna. - Centaury, oczywiście - odezwał się Arnold. - Żadna inna rasa nie była w tym biegła. Król Roogna zmarł, walcząc z Szóstą Falą. To była paskudna scena, bo najeźdźcy mundańscy byli okropnie bezlitośni i nie mieli pojęcia o magii. Ichabod, Kim i Dug jednocześnie się skrzywili, zawstydzeni swoim dziedzictwem. Miejsce Roogny zajęła pierwsza królowa, Czarodziejka Rana, której talentem było tworzenie; stało się to w 286 roku. Kiedy zmarła w 325, jej miejsce zajął Mag Reitas, którego talentem było rozwiązywanie problemów. Niestety, generował tyle samo problemów, ile rozwiązywał, bo zawsze występowały niezamierzone komplikacje. Kiedy jedna z tych komplikacji zabiła go w 350 roku, kończąc jego władanie, Królem został Mag Rune, syn Rany. Jego talentem była ewokacja. - Za dużo tych dat - mruknęła Kim. Rune władał do 378, kiedy to poległ, walcząc z Siódmą Falą. Ludzie, desperacko pragnąc przywódcy, który by ich ocalił, namówili zombi Jonathana do objęcia tronu. - Mistrz Zombi! - wykrzyknęła Kim. - To on był Królem Xanth? Metria wyskoczyła ze swojego snu. Znów była we współczesnym Xanth. - Przecież demony nie śnią - zaoponowała. - Owszem, śnisz, kiedy masz duszę - stwierdziła Jenny. - Akurat teraz śniłyśmy wspólnie; widziałam cię, obserwującą paradę Królów wraz ze mną. Wszyscy tam byliśmy. - To prawda, teraz mogę śnić - powiedziała Metria. - W ubiegłym roku Mentia śniła z gargulcem Garym. To była naprawdę starożytna historia. - Przepraszam, że nas wszystkich stamtąd wyrwałam - odezwała się Kim. - Kiedy Jenny nuci, to każdy, kto nie uważa, może wejść w jeden z jej snów. To jej talent. Ale łatwo ludzi stamtąd wypłoszyć. Powinnam była trzymać buzię na kłódkę, jak zwykle. Ale ten Mistrz Zombi jako Król Xanth... czemu nigdy o tym nie wspomniał? - Cóż, zombi nie mają zbyt dobrej pamięci - rzekł Arnold. - Bo ich głowy są wypełnione... - Nieważne! - przerwała Kim. - Wiem, w czym rzecz. Ale jak zombi mógłby rządzić? - Pamiętam to - stwierdziła Metria. - To był jedyny Król, którego nie próbowałam uwieść! Nie można go było zabić, więc każdy, kto go zaatakował, tylko się stresował, póki Jonathan go nie dopadł i nie zagroził, że i jego zmieni w zombi. - Przecież nie mógł zmieniać w zombi żywych ludzi - powiedziała Kim. - Nie zawsze o tym wiedzieli. No i oczywiście mógł sprawić, żeby ich najpierw zabito. Robili dokładnie to, co im nakazał, żeby się trzymał od nich z daleka. I tak czynił, dopóki postępowali, jak trzeba. Tak naprawdę był bardzo łagodnym facetem. To dlatego jego panowanie trwało cały wiek. W końcu miał wyżej uszu tej cholernej roboty i abdykował. I tak bardziej go interesowało latanie za duszycą Millie. Kim potrząsnęła głową. - Miałaś rację: są w historii Xanth zakamarki, których w ogóle nie podejrzewałam. Mistrz Zombi jest całkiem miłym gostkiem teraz, kiedy żyje. - Zawsze był. Po prostu inni nie mogli znieść jego talentu. Więc był trochę odizolowany, póki go Millie nie pokochała. Nadciągała noc, więc Kim wymazała ładny kawałek ziemi, tworząc jamę, a potem naniosła na wierzch przykrycie i mieli do snu bezpieczne podziemne schronienie. Sammy odnalazł poduszkowca i kocowca, więc mieli wygodne posłania. - Nam by wystarczyło jedno posłanie - odezwał się z nadzieją w głosie Dug. - Przykro mi, ale swoje już dzielę z Bubbles - poinformowała go Kim. Dug się nie sprzeczał: najwyraźniej już kiedyś o tym rozmawiali. Metria nie musiała spać, ale przysiadła, żeby znów śnić, kiedy Jenny zaczęła nucić. Tym razem śniła o Magu Vorteksie, który został Królem w 478, po abdykacji Króla Zombi. Talentem Vorteksa było przyzywanie demonów. Jakże dobrze to pamiętała! Przyzwał ją kiedyś, ale w żadnej interesującej sprawie; po prostu był ciekaw jej, jak to nazwał, defektu wymowy. Starała się go zabawić, uwodząc. ale był ubezpieczony przed uwiedzeniem przez demonicę. To wtedy się przekonała, że czasem lepiej ukryć swoją prawdziwą naturę, i ta ostrożność bardzo się jej przydała dwa wieki później, przy Królu Gromdenie. Ale i tak trzeba było dobre pięć minut uwodzicielskich starań, żeby się zorientowała, że to nie działa na Vorteksa. Już była gotowa na ostateczność, na pokazanie mu swojej bielizny, gdy... - O rety! - wykrzyknął Dug. - To ci dopiero ekscytująca scena! - Precz z tego snu! - warknęła na niego Kim i zniknął, lecz zaciekawienie pozostało na jego twarzy. A więc to był znowu zbiorowy sen. No i dobrze; Metria stwierdziła, że nawet lubi towarzystwo. Talent Jenny byl bardzo fajny. - Dzięki - powiedziała Jenny. Sen trwał nadal, zajmując się kolejnym imieniem z listy, Królem Neytronem, którego talentem było ubarwianie życia; i on nie potrzebował żadnej seksownej demonicy, bo wystarczało mu namalować kobietę, której pragnął, i była jego. Namalował również wyszukane wyposażenie Zamku Roogna i - kiedy nastały trudne czasy - zapasy pożywienia dla poddanych. Metria pomyślała, że talent Kim jest przeciwieństwem jego talentu. Potem nastał Król Nero, który ożywiał golemy, świetnych robotników. Posadziły większy sad, żeby miejscowi już nigdy się nie musieli trapić o pożywienie. Potem, w 623 roku, nastał Gromden. Na nim skończyła swój sen, chociaż za nim szło jeszcze wielu Królów Xanth. W tym druga Królowa, Elona, w 797 roku, której talentem była Długowieczność dla niej samej oraz tych, których wybierze. Władała długi czas. Metria pomyślała, że dziś ludzie nie wierzą, że Xanth miał kiedykolwiek Królowe, ale to zwykła ignorancja. No i duch Król Warren, również stracony dla historii. Potem nastał Król Ebnez (z talentem nieożywionej adaptacji), a za nim Humfrey, Król Burz Aeolus, Trent i Dor. O nich będzie śnić innym razem. - To z całą pewnością nie był widok dla Duga - oznajmiła Kim. I tak ma za dużo genialnych pomysłów. - Nie podobają ci się? - spytała Jenny. - Nie wtedy, gdy dotyczą innych kobiet. Jenny się roześmiała. Wysiłek był zbyt wielki dla snu, który się rozwiał, i Metria się wybudziła. O tak, na swój sposób zabawiała się historią. Teraz, kiedy miała duszę, trochę tego i tamtego żałowała. Ale niezbyt. Nagle stała się czujna. Ktoś był przy niej; i to nie ktoś z grupy. - Ktoś ty? - spytała ostro. Cofnął się jakiś spłoszony koński kształt. Nocna mara! - Momencik, klaczko! - rzekła Metria, zmieniając się w dym i otaczając ów kształt. - Chcesz zesłać demonicy zły sen? Kształt chciał uciec, lecz dymna Metria go otaczała, więc nie mógł się uwolnić. No to ukazała się postać mężczyzny. - Myślałem, że jesteś śmiertelniczką - powiedział. - Skąd u ciebie ta połowa duszy? - Jesteś mężczyzną? - spytała ze zdumieniem. - Jestem nocnym młokosem - rzekł mężczyzna ze snu. - Nie pozwalają mi wziąć żadnego snu. No to ukradłem połowę duszy i sam ruszyłem na łowy. Wywęszyłem tu jakiś niespodziewany sen i się zjawiłem, żeby sprawdzić, czy nie mógłbym go zabrać. Nie jestem zbytnio doświadczony, wiesz. - To się rzuca w oczy - powiedziała Metria, uświadamiając sobie, że uwagę młokosa przyciągnął silny zbiorowy sen Jenny. - Nie możesz byle gdzie sobie chodzić za snami; musisz je przynieść z tykwy dla określonych ludzi, co na nie zasługują. - Przecież ci mówiłem, że mi nie pozwalają wziąć żadnego z tych snów. - No to może lepiej zwiedzaj Xanth i w ogóle się nie mieszaj do snów. - Nie. Jestem stworzeniem ze snów. Muszę być związany ze snami. A skoro nie mam zapasu własnych, to mogę tylko wtrącać się do nów innych. Metria zadumała się nad tym. - Skoro tak, to może jakoś to spożytkuj. Może byś wnikał w zwykłe sny i sprawiał, żeby ludzie w nich robili to, na co by sami nigdy nie wpadli? To byłoby fajne, jeżeli robiłbyś to jak należy. - O tym nie pomyślałem! Dzięki, demonico! - odbiegł i tym razem go puściła. Dobrze było znowu psocić, choćby i odrobinkę. Potem coś jeszcze przyszło jej na myśl. Zbiorowy sen Jenny przyciągnął nocnego młokosa, nocnego źrebaka. A gdyby tak sam Noc - ny Ogier pomyślał o jej zsyłających sny umiejętnościach? Ogier, rzecz jasna, mógł przyjąć taką postać, jaką zechciał - był przecież panem Królestwa Snów. Mógł się stać przystojnym mężczyzną albo elfem dowolnych rozmiarów. A gdyby tak się zainteresował talentem Jenny, a potem i samą Jenny? Nnnnie, pomyślała. Przyszłość Jenny na pewno się łączy z Xanth. Albo z jej ojczystą domeną, Światem Dwóch Księżyców. Rozdział 11 Chena Rankiem, wypoczęci, wyruszyli na poszukiwania centaurzycy Cheny, tajemniczej wezwanej. Kim przesunęła grzbietem dłoni po powierzchni podziemnej komory i przywróciła pierwotny stan. - Nie ma sensu zostawiać bałaganu - wyjaśniła. - To talent o dużej mocy - stwierdził Ichabod. - Może i na poziomie Czarodziejki. - Bo ja wiem - odparła Kim. - Stale się uczę, jak się nim posługiwać. Nie znam jego ograniczeń. - Rozsądnie byłoby je ustalić. Wędrowali. Wkrótce dotarli do rzeki, na oko zbyt głębokiej, żeby przejść ją w bród. - Może mi się uda wymazać jakiś odcinek - powiedziała Kim. Wtedy byśmy przeszli suchą nogą. A potem go „odmażę”. Arnold chyba miał wątpliwości: - Ciekaw jestem. Kim przykucnęła nad brzegiem rzeki i przesunęła dłonią nad powierzchnią wody. Ukazała się zmarszczka, lecz woda nie zniknęła. - Nie rozumiem - odezwała się Kim. - Czemu nie działa? - Bo woda zapełnia lukę natychmiast po tym, jak ją stworzysz odparł Arnold. - Uważam, że przyczyna jest właśnie taka. Gdyby było inaczej, byłby to niezwykły fakt. Kim skinęła głową. - Ja też tak myślę. - A być może idzie tu o jakąś rozsądną granicę twego talentu ciągnął Arnold. - Bo bez ograniczeń byłby groźny. A tak o wiele bardziej mi to odpowiada. - Mnie również - wyznała Kim (choć była też odrobinkę rozczarowana). - No to jak się teraz przedostaniemy przez tę rzekę? - zapytał Dug. - Jest za głęboka, żeby ją przejść w bród, a poza tym wcale mi się nie podobają te rekinie płetwy na środku. - To rekiny-lichwiarze - rzekła Kim. - Zabiorą ramię albo nogę, jeżeli im się na to pozwoli. Nie dopuścimy do tego. - Może byś mogła wymodelować drugą łódkę lub tratwę - zasugerowała Jenny. - Dzięki temu dostaliśmy się do Xanth. - Pewnie bym i mogła. Ale nie byłoby łatwo płynąć, bo się nie mogę dostać pod spód, by wymodelować stępkę. Moglibyśmy ją przeciągnąć na linach, gdyby się je udało zamocować na drugim brzegu. - A kto przepłynie z linami? - zapytał Dug. - Ja mogę to zrobić - odezwała się Metria. - Z ciężkimi przedmiotami nie mogę latać, ale z lekkimi tak, a konopie są lekkie. - Mogą przyprawić o zawrót głowy - przyznał Ichabod. No to wysłali kota Sammy’ego na poszukiwanie konopi z odpowiednimi linami; a Kim tymczasem znalazła zwalony pień i wymazała w nim dziurę, robiąc łódkę-dłubankę. Drewno było miejscami spękane, lecz wygładziła je „maźnięciemi” i stało się wodoodporne. Nie była to najpiękniejsza łódź w Xanth, ale za to użyteczna. No i, choć się tego nie spodziewała, zdołała wymodelować jako taką stępkę odwrócili łódkę, żeby mogła popracować nad spodnią stroną kadłuba. Drobne wybiórcze wymazania mogą wiele dokonać. Kiedy łódka była gotowa i mieli już odpowiednią linę, Metria przeleciała ponad rzeką, trzymając koniec liny. Rekiny wyskakiwały i kłapały na nią swoimi czerwonymi, zielonymi, niebieskimi i białymi zębiskami i czasami udawało się im chapnąć jakąś jej część, ale przemieniała ją wówczas w dym o paskudnym smaku, więc puszczały, ale nie ustawały w wysiłkach. Starała się lecieć na tyle nisko, żeby je porządnie rozdrażniać. Dusza przeszkadzała jej w psoceniu porządnym ludziom, ale rekinom-lichwiarzom mogła się do woli dawać we znaki. Przywiązała linę do krzepkiego A-kornowego drzewa i wróciła, niemal dotykając wody, ale rekiny już wiedziały, że nie dostaną z niej ani kawałeczka, więc nawet nie próbowały. - Gotowe - oznajmiła, przywiązując drugi koniec liny do równie krzepkiego B-kornowego drzewa; szarpnęła nią, żeby się upewnić, że węzły trzymają: drzewa się zakołysały, spadło kilka dojrzałych owoców, lecz lina wytrzymała. Ściągnęli łódź na wodę; Arnold ostrożnie do niej wszedł i położył się, dołączyli do niego Sammy i Bubbles. Łódź była pełna. Będą się musieli przeprawiać na dwa razy. Kim wymodelowała dwa wiosła, pieczołowicie wymazując większość drewna z dwóch kłód. Metria ujęła jedno, Arnold zaś złapał za linę i pociągnął przez rzekę łódź i siebie. Nie był silny jak na centaura, ale mógł uciągnąć własny ciężar. Metria wiosłowała, pomagając przeprawiać łódź. Rekin-lichwiarz, czując mięsko śmiertelnika, rzucił się ku łodzi. Był żółty i przypominał kanapkę z podłużnej bułki. Język miał niczym ostra papryka, zęby budziły przerażenie. Rozdziawił paszczę na tyle, by pochwycić rękę lub nogę. Sammy zasyczał, Bubbles zawarczała, lecz wielkiej ryby to nie odstraszyło. Metria walnęła rekina wiosłem w nos. Pospiesznie się zanurzył i bezpiecznie przebyli rzekę. Centaur wysiadł, wyraźnie zadowolony, że znów jest na stałym gruncie. Metria zmieniła się w blok łączący linę i łódź i wróciła na tamten brzeg. Teraz do łodzi wsiedli Ichabod, Dug, Kim i Jenny; Dug i Kim chwycili za wiosła. Ichabod i Jenny złapali za linę - nie po to, żeby przeciągać łódź, ale żeby prąd jej nie zniósł. Metria usadowiła się pośrodku, wypatrując ewentualnych przeszkód. I przeszkoda raz-dwa się pojawiła. Ten rekin był wielki i ciemny, a jego zębiska bez trudu mogły zmiażdżyć ich łupinę. Zaatakował, rozdziawiając paszczękę do potężnego gryzu. Tego potwora nie odstraszy walnięcie w nos! Metria zmieniła się więc w wielkie toffi o smaku i zapachu palonego rogu i rzuciła się w nacierającą paszczę. Rekin zamknął szczęki i posmakował tego, co w Xanth było najobrzydliwsze i najgorzej cuchnące. Arnold też poczuł ów zapaszek, z lekka pozieleniał i rzekł: - O owym ohydnym rogu powiadają, że jeżeli sfinks z zatkanym nosem wciągnie raz dobiegający doń z oddali ten zapaszek, poprzez gęsty filtr, to biedne stworzenie zmieni się w zgniłozielony kamień na całe stulecie i nigdy już nie oczyści swojego węchu. Rekin, rzecz jasna, próbował wypluć straszliwą gulę, ale się przykleiła do niegdyś czystych zębów i paliła podrażniony jęzor. Zgnilizna skapywała w paszczę, wydzielając mdlące opary. Rekin usiłował wypłukać gulę wodą, lecz rzeka w jego pobliżu przybrała strasznie obrzydliwy kolorek, zaczęła cuchnąć i sprawiała wrażenie, że się zaraz zetnie. Rekin w końcu się zanurzył pod powierzchnię i odpłynął najszybciej jak się nie-po-ludzku dało, zostawiając za sobą szlak śmierdzacych bąbli. Metria się rozemgliła i uniosła w górę poprzez wodę, zostawiając akurat tyle zapaszku, żeby się rekin zbyt szybko od niego nie uwolnił. Cuchnący róg był jedną z jej ulubionych ostatnich desek ratunku, zarezerwowaną wyłącznie dla najbardziej na nią zasługujących przeciwników. Zwykle wystarczało zadąć w róg, a jego ohydnie cuchnący dźwięk odpędzał większość stworzeń. Lecz Metria uważała, że rekin zasłużył na specjalne potraktowanie. Przez ten czas łódź płynęła w poprzek rzeki, a uprzejmy wiaterek rozwiewał utrzymujący się jeszcze zapaszek. Wygląd pasażerów zaczynał świadczyć, że owe miazmaty jakoś się jednak da wytrzymać. Ichabod spojrzał na Metrię, kiedy wróciła. - Kiedy następnym razem jakieś monstrum będzie próbowało nas połknąć, to błagam cię, demonico, byś mu to w spokoju pozwoliła uczynić - uśmiechnął się słabo. Dotarli do drugiego brzegu i wydostali się na ląd. Łódź nadal cuchnęła rogiem, więc ją puścili, żeby sobie swobodnie spłynęła z prądem. Na trasie jej spływu roślinność brzegowa przejściowo omdlewała. Ruszyli przez otwierające się przed nimi pole pozików. Każdy kwiat się prężył, kiedy go mijali; nasycały barwy i roztaczały płatki - pozowały. Potem pojawiła się przed nimi dziewczyna. Nie, to było dwoje dzieci; drugie było chłopcem. Najwidoczniej bliźnięta. - Kim jesteście? - spytała odważnie dziewczynka. Metria przyskoczyła ku dzieciom i stanęła przed nimi. - Jestem demonica Metria, przechodzę tędy za interesem. A wy kim jesteście? - Jestem Odcięta - odrzekła dziewczynka. - Poruszam się po osi X, bo mam chromosom X. - Po czym się poruszasz? - Poziomo. - Pojawiła się linia i dziewczynka nagle odskoczyła o krótki odcinek w bok, nie poruszając nogami. - A ja jestem Rzędny - odezwał się chłopiec. - Poruszam się po osi Y, bo mam chromosom Y. - Pojawiła się linia i skoczył w tył, nie poruszając nogami. - Pionowo. - Mówiąc geometrycznie i genetycznie - stwierdził zaintrygowany Ichabod. Wyjął notesik. - To są niezmiernie interesujące umiejętności. Czyimi dziećmi jesteście? Dzieci znów stanęły obok siebie. - Mieliśmy być bliźniętami Greya Murphy’ego i księżniczki Ivy powiedziała Odcięta. - Ale za długo zwlekali ze ślubem i bocian nas wyrzucił do sierocińca - dodał Rzędny. - Powinni się wstydzić - stwierdziła Kim. - Wiedziałam, że zbyt długo zwlekają. - Teraz już lada moment powinni się pobrać - odezwała się Metria. - Nawet jeśli jeszcze o tym nie wiedzą. Pozostali spojrzeli na nią z ciekawością, ale te ich spojrzenia odbiły się od niej, bo nie zwracała na nie uwagi. - Czy sierociniec dobrze was traktuje? - zapytał Arnold. - O tak - odparła Odcięta. - Oczywiście nie może nas zatrzymać, kiedy chcemy wyjść stwierdził Rzędny. - Razem możemy pójść, gdzie chcemy - oznajmiła Odcięta. - Rzutując nasz układ współrzędnych - dodał Rzędny. - To niezmiernie interesujące - rzekł Ichabod, czyniąc kolejną notatkę. - Natychmiastowe przemieszczenie dzięki geometrii. - Dokąd możecie pójść? - spytała Jenny. - Dokądkolwiek - odparła Odcięta. - Na przykład do tamtego drzewa? - dopytywała się Jenny, wskazując odległe drzewo wariorzechowo-bolcowcowe, rosnące za połacią pozików. - Jasne - stwierdził Rzędny. - Patrz. Dzieci się skoncentrowały. Pojawiły się linie, X i Y, rozciągając się na całą połać, krzyżując się, tworząc siatkę. Obok odległego drzewa pojawił się punkt. Dzieci ujęły się za ręce - i nagle już stały obok drzewa. Metria przeskoczyła ku nim. - Czy to naprawdę wy? - spytała. - No pewnie, demonico - odparła Odcięta. - A któż inny by to mógł być? - zapytał Rzędny. - Iluzja. - Nie, takiego magicznego talentu nie mamy - powiedziała Odcięta, chmurząc się uroczo. - Ale byłoby fajnie, gdybyśmy mieli - dorzucił Rzędny. Metria z powrotem przeskoczyła do reszty towarzystwa - a dzieci już tam były. - Dobre jesteście - stwierdziła. - No pewnie - odparła Odcięta. - Zawsze jesteśmy dobrzy. - A z rodziną bylibyśmy jeszcze lepsi - dołożył swoje Rzędny. - Może znajdziemy rodzinę, której potrzebne są bliźnięta - odezwała się Kim. - Rety, ale by było wspaniale - powiedziała Odcięta, klaszcząc po dziecięcemu. - A pozwolą nam jeść codziennie „oko-krzyki”* [*Gra słów: ang. ice cream - lody; ice scream - „oko-krzyki” (przyp. tłum.).] i bić się poduszkami? - spytał Rzędny. - Prędzej będziecie jeść jaśka i podbijać sobie oczy - rzeki Dug. - Dug! - wykrzyknęła z oburzeniem Kim. - Nie przekomarzaj się z nimi w ten sposób! Ale dzieciom się to najwyraźniej spodobało. - To by było jeszcze lepsze - stwierdziła Odcięta. - Dobre bitki są w porządku - dodał Rzędny. - No i popatrz, coś narobił - rzekła do Duga Kim. - Podsunąłeś im złośliwy pomysł. Twoje szczęście, że nie wzgardziłeś Konspiracyjnym Stowarzyszeniem Dorosłych. - Przeeepraszam - powiedział Dug, wcale nie wyglądając na skruszonego. - Musimy już iść - odezwała się Odcięta. - Bo się robicie nudni - dodał Rzędny. - Taka już jest natura dorosłych - wyjaśnił Ichabod. Lecz już się tworzyła siatka współrzędnych i kiedy skończył mówić, bliźniąt już nie było. Poszli w dalszą drogę. Dysk ciągnął coraz silniej, więc Metria wiedziała, że się zbliżają do celu. I rzeczywiście - spostrzegli ślady kopyt i poszli tym tropem. - Młoda centaurzyca - stwierdził Arnold. - Skąd wiesz? - spytała Jenny. - A nie może to być jednorożec albo inne stworzenie? - Nie. Centaury bardziej obciążają przednie kończyny i szerzej je rozstawiają, żeby móc się wygodnie posługiwać rękami. Poza tym układ śladów jest inny niż u jednorożca. Dla Metrii wszystkie ślady kopyt wyglądały tak samo, ale nie było watpliwości, że Arnold wie, o czym mówi. Kiedy dwa tropy się skrzyżowały, natychmiast wskazał te świezsze odciski kopyt, jeszcze zanim Metria poczuła szarpnięcie dysku. Wkrótce dotarli do zaniedbanej młodej centaurzycy. Długie blond włosy zwisały na ramiona i młodzieńcze piersi, w ogon wplątane były rzepy. Jadła gorzki owoc i wyglądała żałośnie. - Jak się będziesz tak gapił, to wylezie z ciebie tępy Mundańczyk szepnęła Dugowi Kim. - Doobra - odparł i przytłumił intensywność spojrzenia (jak wielu młodych mężczyzn był zafascynowany nagimi nimfami i centaurzycami). - Centaurzyca?! - zawołała Metria. Klaczka dosłyszała ją, spojrzała - i umknęła. W jednej chwili już jej nie było. - Hej! - krzyknęła Metria i poleciała za nią. - Mam ci doręczyć wezwanie. Ale centaurzyca umykała na oślep, nie zwracając na nią uwagi. Metria w końcu przeskoczyła przed nią i przybrała postać centaura. Nie miała substancji centaura, więc była dość mglista, ale to wystarczyło, żeby przyciągnąć uwagę kłaczki i skłonić ją do przystanięcia. Stała teraz, dysząc i rozglądając się dziko na boki, gotowa umknąć, jak tylko wypatrzy odpowiednią dróżkę. - Centaurzyca? - spytała znowu Metria, pewna, że istotnie tak jest. - Czemu mnie nie zostawisz w spokoju?! - spytała płaczliwie Klaczka. - Nie mogę. Muszę ci doręczyć to wezwanie. - Metria wyciągnęła ku niej dysk. - Wezwanie? - Na proces. Bo wiesz... Chena się okręciła i pogalopowała drogą, którą tu przybiegła. Wkrótce dotarła do kompanów Metrii. Zawróciła i znalazła się naprzeciwko demonicy; rozpaczliwie błyskała białkami oczu. - Nie chciałam zrobić nic złego! Arnold wysunął się przed grupę. - To nie twój proces, moja droga. Jesteś wzywana jako sędzia przysięgły. Klaczka patrzyła to na Arnolda, to na Metrię. - Ale... - Patrz, tu jest napisane SĘDZIA PRZYSIĘGŁY. - Metria podsunęła jej dysk. - I twoje imię. Muszę zebrać wszystkich sędziów przysięgłych na proces Roxanne. Jeżeli pójdziesz ze mną, zadbam, żebyś tam bezpiecznie dotarła. Niektórzy z mojej kompanii też mają takie wezwania. - Ja - odezwała się Kim. - I on - wskazała Duga. - I ona - pokazała na Jenny. Klaczka zaczęła się uspokajać. - No dobrze. Jestem Chena. - Wzięła dysk. Robiło się późno. - Znajdźmy miejsce na nocleg - zaproponowała Kim. - Jutro też jest dzień. Metria zdała sobie sprawę, że idzie głównie o to, żeby Chena się uspokoiła, jako że nadal wyglądała na wzburzoną. I tak Kim wymazywała schronienie na noc, a Jenny w tym czasie wyczesywała splątane włosy i ogon Cheny i szczotkowała jej sierść. Zabawnie było słuchać, jak Jenny mruczy przekleństwa, ale to był jedyny sposób pozbycia się tych przeklętych rzepów. Kot Sammy znalazł strawę, a Dug ją przyniósł. Arnold i Ichabod rozmawiali z centaurzycą i zaczynali z niej wyciągać całą opowieść. A potem Jenny zaczęła nucić. Na Wyspie Centaurów przyszła na świat centaurzycą Chena, obdarzona magicznym talentem. Pobieżna inspekcja magiczna, której poddawano wszystkie źrebięta, nie wykryła go, więc Chena przez jakiś czas żyła sobie w szczęśliwej niewiedzy o tej swojej niewłaściwej umiejętności. Miała kochających rodziców, dwóch starszych braci i wielu zaprzyjaźnionych rówieśników. Zachowywała się zupełnie normalnie. Psioczyła, że musi tyle czasu spędzać w centaurzej szkole; była wściekła na siebie, kiedy na treningu rozbolało ją kopyto. - Cholera, ochwaciłam się! - zawołała, kiedy przykuśtykała do domu. - Nie używaj takiego słownictwa - napomniała ją matka. - Laminitis. Posłuż się właściwym terminem. Nocne mary się ochwacają, centaury zaś cierpią na laminitis. - Tak, kochana matko - odparła posłusznie Chena. - A teraz idź do doktora po trochę zaczarowanej maści Gileada, żeby natrzeć obolałe miejsce. - Zaczarowana! - wystraszyła się Chena. - Czyż tu nie idzie o magię? - Magia jako taka jest użyteczna, a czasami wręcz konieczna rzekła rozsądnie jej matka. - U niższych ras zaś może być wprost urocza. Dopóki nie jest zbyt blisko złączona z centaurem. - Och. Chena, wzorując się na opinii rodzeństwa i przyjaciół, uważała, że magia to coś obrzydliwego. Teraz pojęła różnicę pomiędzy korzystaniem z magii a posiadaniem magicznych zdolności i zdała sobie sprawę, że jej przyjaciele są w tym temacie trochę niedouczeni. Poszła do centaura-doktora. - Potrzebna mi bomba Gileada - oznajmiła. - Na moje obolałe kopyto. Uśmiechnął się z tą typową dla wszystkich dorosłych wyższością. - Który palec życzysz sobie zdetonować? - Prawy przedni - odparła i podniosła nogę. - W rzeczy samej - potwierdził, obejrzawszy kopyto. - A oto i bomba. - Natarł obolałe miejsce jakimś gęstym wonnym mazidłem, ból wyrzuciło na zewnątrz i się rozwiał. - Ach, doktorze! Dziękuję! - zawołała, tańcząc na uleczonym kopycie. - A oto i zapasik, na wypadek gdyby laminitis powróciło - oznajmił, podając jej niczym się nie wyróżniające opakowanie. Poza tym Chena była szczęśliwa i uwielbiała spędzać czas w domu. Jej ulubionym hobby były magiczne kamienie (skoro już wiedziała, że można się posługiwać magicznymi rzeczami). Niektóre kamienie były ładne, inne użyteczne, lecz ją najbardziej fascynowały magiczne. O niektórych wszyscy wiedzieli, że są magiczne, ale większość miała kłopoty z ich „ożywieniem” (trzeba tu wymienić talizmany i kamienie paleniskowe). Inne w ogóle nie wyglądały na magiczne, lecz Chena potrafiła odkryć ich utajone moce. Rzecz w tym, że miała magiczny talent, chociaż o tym nie wiedziała. Była to zdolność aktywowania magicznych kamieni. Działały nie jej słowa czy przenikliwość, ale jej ukryty talent. Została więc zbieraczką magicznych kamieni. Zawsze miała przytroczony do pasa mieszek, wypełniony najrozmaitszymi drogimi i zwykłymi kamykami. Na przykład toczące się kamienie turlały się same z siebie; jak również, z jakiegoś nieznanego powodu, wygrywały melodie. Rocka, ma się rozumieć, oraz muzykę z epoki kamiennej i dźwięczne melodyjki. Nie chciały być w tej samej sakiewce co mchowe agaty - nie dlatego, że te ostatnie były miękkie i zielone, ale dlatego, że toczące się kamienie nie pokrywają się mchem. Były też opale, otwierające drzwi, i szafiry, płonące błękitnym ogniem, pomocnym przy rozpałce. Rubiny się o nią ocierały, a spinele szaleńczo wirowały. Jeden z tkwiących w sakiewce kamieni nie był ani ładny, ani użyteczny. Był szarawy i zwyczajny i na pozór nie miał żadnej magii. Chena go zatrzymała, bo było jej go żal. A potem, pewnego pechowego dnia centaur Elder zobaczył na ulicy Chenę bawiącą się swoimi kamieniami. - Co robisz, klaczko, z tymi kamieniami? - Badam je - odparła nieco zdziwiona. - Kiedy dorosnę, chcę zostać mineralogiem i sklasyfikować wszystkie magiczne kamienie Xanth. - Magiczne kamienie? - Tak. Jestem dobra w rozpoznawaniu ich i domyślaniu się, jak działają. Widzisz, oto żółciowy kamień. - Żółciowy kamień? Podniosła kamyk, a on ulał sobie żółci: - Co z tobą, końska mordo? Masz wrzód na zadzie? Elder niezbyt wiele wiedział o kamieniach, ale za to coś niecoś o magii. Natychmiast zabrał Chenę do Siedziby Inspekcji Magicznej, żeby ją ponownie sprawdzić. Mieli tam detektor magii, reagujący wyłącznie na czynną magię. Jej talent rzecz jasna był aktywny tylko wtedy, kiedy miała przy sobie magiczne kamienie i dlatego wcześniej go nie wykryto. Tym razem miała w sakiewce kamienie. - Pokaż im swój żółciowy kamień - polecił Elder. Wyjęła kamień, który ponownie ulał sobie żółci: - Nie podoba mi się to, ty ochwacony wałachu. Przyrząd zabuczał, wskazując wprost na Chenę, i wykazał użycie magicznego talentu. To wystarczyło. Tego samego dnia Chena została wygnana z Wyspy Centaurów za nieprzyzwoitośc. Zebrała swój niewielki dobytek, pożegnała się łzawo z rodzicami i rodzeństwem, którzy próbowali udawać, że nie okryła ich wstydem, i spokojnie odeszła. Dumnie trzymała głowę, nie okazując żadnych emocji - w końcu była centaurem, choć tak młodziutkim. Kiedy już dotarła na stały ląd, całkowicie straciła kontakt z Wyspą i była zupełnie sama, zatrzymała się na chwilę, żeby uwolnić stłumione uczucia. Ku swojemu zdziwieniu odkryła nie żal, a gniew. - Lubię swój magiczny talent - powiedziała wyzywająco w stronę lasu. - Mogą mnie publicznie upokorzyć i nawet wygnać z jego powodu, lecz nie zmuszą mnie, żebym się go wstydziła! - Nagle cały gniew młodej centaurzycy eksplodował w jednym zdaniu: Nie wróciłabym tam, nawet gdybym mogła! Lecz w kąciku oka czaił się ślad łezki, a usta niemal zadrżały. W końcu miała dopiero jedenaście lat. Przez następne kilka godzin Chena powoli (a nawet bardzo powoli) przyzwyczajała się do pustkowia, ostrożnie się posuwając w głąb lądu. Miała na tyle wiedzy, żeby omijać wikłacze i mięsożerną trawę - w końcu trafiały się i na Wyspie Centaurów, gdzie je starannie ogradzano i etykietowano jako przykład roślinności z innych stron - oraz mieć się na baczności przed zabłąkanymi smokami. Za pomocą okrucha magicznego szukajkamienia - który, dzięki swojemu talentowi, mogła odnaleźć i uczynnić - znalazła pasztecikowca i inne strawodajne rośliny. A poza tym wreszcie poznała wszystkie możliwości swojego talentu, bo już nie musiała go przed sobą ukrywać. I tak na przykład, kiedy się przypadkowo skaleczyła o ciernisty krzew, to okruchem krwawnika mogła zatamować krwawienie. Jeżeli miała ochotę nałowić ryb, to za pomocą turmalinu mogła schwytać liny. Kiedy chciało się jej pić, a nie ufała miejscowej wodzie (Zdroje Miłości i Nienawiści nie trafiały się często, ale po co ryzykować?), to z cytrynu mogła mieć sok cytrynowy, z oliwinu oliwę, a mleko z mlecznego kwarcu. Stopniowo się zorientowała, że jej talent ma o wiele większą moc, niż się tego spodziewali starsi na Wyspie Centaurów. Nie sięgał poziomu Czarodziejki czy neo-Czarodziejki, ale i tak był znakomity na niezbadane pustkowia Xanth. Starsi pewnie myśleli, że raz-dwa będzie po niej, że zginie samotna i w ten sposób pozbędą się jej, nie zabijając, nie plamiąc jej krwią swoich brudnych rąk. Ale chyba się co do tego zawiodą. Chena unikała zbędnego ryzyka. Była w końcu centaurem i była obdarzona znakomitym rozumem i rozsądkiem. Zrobiła zapas pasztecików z pierwszego znalezionego pasztecikowca, na wypadek gdyby drugiego takiego drzewa szybko nie znalazła. Tego wieczoru zjadła pasztecik z bananowym kremem, bo nie można go było za długo przechowywać, oraz limetową babeczkę, bo i tak była prawie przejrzała. Starannie usunęła z niej kluczyki i już je miała wyrzucić, kiedy się rozmyśliła i postanowiła je zachować. Mogły się jej później przydać. W końcu opale nie wszystko dawały radę otworzyć. A gdzież teraz miała pójść? Nie miała pojęcia. Przecież nie planowała tej wyprawy. Nie mogła długo tu pozostać, bo regularnie się tu zapuszczały polujące centaury. Nie ośmielała się nawet korzystać z ich szlaków, boby zginęła, gdyby ją zauważył jakiś centaur z Wyspy. Była, niestety, pewna, że im dalej się znajdzie od Wyspy, tym bardziej niebezpieczna stanie się okolica. Nie pozwolono jej zabrać żadnej broni, co jeszcze pogarszało sytuację. Mogłaby sobie co prawda sporządzić jakąś laskę lub pałkę, ale tak naprawdę był jej potrzebny dobry nóż czy łuk. - Szkoda, że nie mam porządnego łuku i strzał - mruknęła. I chciałabym wiedzieć, co robić. Wtem coś usłyszała. Brzmiało to jak kłus. To jednorożec czy może centaur? Pospiesznie schowała się w miejscu, gdzie niewielu w ogóle by zajrzało - za wikłaczem. Odważyła się na to, bo świeże kości świadczyły, że drzewo się niedawno posilało. Czyli że będzie spokojne przez dzień lub dwa. Mimo wszystko było to denerwujące; ale jeszcze gorzej byłoby pozostać na widoku, jako cel dla centaura-łucznika. A to w istocie nadciągał centaur. Patrzyła przez bezlistne macki drzewa. Był to jej starszy brat Carlton. To ją przeraziło, bo kiedy się bawili w chowanego, zawsze ją znajdował, choćby się nie wiem jak dobrze ukryła. Galopował wprost ku niej i przez chwilę była przekonana, że ją zobaczył - ale przebiegł obok. Potem zawrócił, nadbiegł z powrotem, stanął. I znowu była pewna, że ją zobaczył. Co zamierza zrobić? Zawsze byli w dobrych stosunkach, lecz dla centaurów najważniejszy był honor - a honor wymagał, żeby Carlton ją zabił, gdyby ją kiedykolwiek zobaczył w pobliżu Wyspy Centaurów. Carlton stał w pobliżu jej drzewa, lecz patrzył w bok. - Teraz nikogo nie widzę - rzekł w stronę lasu - i wcale się nie spodziewam zobaczyć. Ale przyszło mi na myśl, że gdyby ktoś się tutaj zagubił, to może by mu się coś przydało, więc zostawiam to tutaj, tak na wszelki wypadek. I pozwalam sobie również powiedzieć, że dla tej osoby najlepsze byłoby pójście do ludzkiego Dobrego Maga i zadanie Pytania, jakiegokolwiek Pytania, bo Dobry Mag żąda rocznej służby za Odpowiedź, a słyszałem, że o pytających w trakcie owej służby dobrze się dba. - Położył na ziemi długi pakunek. - Rodzina na pewno ogromnie tęskni za taką zagubioną osobą, chociaż nie zawsze może to powiedzieć, i życzy jej jak najlepiej. Nie ma jednak sensu dłużej gadać do siebie, więc odchodzę i już nie wrócę. Odszedł, nie oglądając się za siebie, i wkrótce zniknął. Obraz się rozmazał i Chena zdała sobie sprawę, że to już nie ślad łezki w oku, lecz strumienie łez z obu oczu. Jej kochany brat wiedział, że ona tu jest, i przyniósł jej podarek oraz dał dobrą radę, a potem odszedł, nie mogąc nawet usłyszeć jej podziękowań. Wyszła z kryjówki i rozwinęła pakunek. Był w nim wspaniały łuk, tuzin znakomitych strzał i niewielki, bardzo ostry nóż. Mogły jej posłużyć do obrony przed większością drapieżników i do polowania. Brakowało jej sił, żeby z dużej odległości ustrzelić smoka, ale takim wspaniałym orężem na pewno da radę z dość bliska ubić jakieś mniejsze zwierzę. Wiedziała, że Carlton nie działał sam; rodzice musieli mieć w tym swój udział, chociaż nigdy by tego nie przyznali. Nie mogli zapobiec jej wygnaniu, ale przecież ją kochali. Założyła rzemienie - łuk i kołczan znalazły się na jej ludzkich plecach. Łuk był taki długi, że jeden koniec niemal sięgał ziemi, a drugi sterczał wysoko ponad jej głową. Będzie musiała unikać ciasnych miejsc i wąskich przejść. Ale wspaniale było go mieć. Pochwę z nożem przypasała do pasa, żeby był pod ręką. Z takim ekwipunkiem czuła się o wiele lepiej - no i otuchy dodawało i to, że świadczył o prawdziwych uczuciach rodziny Cheny. No a co z ową dobrą radę? Według niej brzmiała całkiem sensownie. Iść do Dobrego Maga i zadać Pytanie, a potem mieć rok na naukę, jak sobie radzić w wielkim niecywilizowanym świecie Xanth. Dzięki radzie nie tylko miała dokąd iść, ale i dostałaby roczne odroczenie decyzji co do swojego dalszego życia. Dobremu Magowi nie przeszkadzałby jej magiczny talent; wszyscy ludzie mieli jakieś magiczne zdolności, więc raczej nie dopatrywali się w tym niczego złego. I między innymi dlatego byli istotami niższymi. Zrobi to. Spojrzała ku północy. - Dzięki, Carltonie - powiedziała. - Dziękuję, rodzino. A potem ruszyła w długą podróż. O zmierzchu zobaczyła coś ciemnego i warkliwego. Wzięła łuk i założyła strzałę. Stwór się zawahał, a potem zaatakował. Wyglądał na polickota. Wypuściła strzałę, ale zauważył to i się uchylił. Strzała trafiła go w bok, a nie w serce, więc go nie zabiła. Ale polickot uznał, że ta centaurzyca wcale nie jest tak bezbronna, jak się wydaje, i uciekł, zostawiając krwawy trop; niestety, zabrał ze sobą strzałę. Chenie żal było, że straciła strzałę, ale wolała to, niż stracić życie. Znalazła w miarę bezpieczne miejsce pomiędzy dwoma pomurnikami i wsunęła się tam tyłem. Na ziemi przed sobą ułożyła łuk i trzy strzały, a potem się położyła. Jeżeli nocą coś się pojawi, to na pewno od przodu i zdoła mu posłać ze strzałę lub trzy, zanim podejdzie blisko. Spała, „nastroiwszy” uszy na odbiegające od normy dźwięki. Miała szczęście: nic się nie pojawiło. Niekiedy nocą zjawia się nie drapieżnik, lecz olśnienie. Jej brat Carlton też miał magiczny dar! Potrafił wszystko odnaleźć. To wiele tłumaczyło! Ale, rzecz jasna, nie mógł się do tego przyznać. Wykorzystał swój talent, żeby ją odnaleźć i dać jej łuk, nóż i radę - lecz na Wyspie nie mógł się zdradzić ze swoim talentem, bo i jego by wygnano. Ona na pewno dotrzyma tajemnicy. I tak przez następne parę dni podróżowała na północ. Napotkała małego złośliwego smoka, ale starczyły dwie strzały, żeby go odstraszyć. Żałowała, bo znów je straciła, a były nie do zastąpienia. Jednocześnie pojmowała, o ile trudniejsze byłoby jej położenie, gdyby nie miała łuku. W Xanth była olbrzymia różnica pomiędzy uzbrojonym a nieuzbrojonym centaurem. Droga do zamku Dobrego Maga okazała się bardzo długa, zwłaszcza że Chena nie wiedziała, gdzie dokładnie jest ów zamek. Co jakiś czas wypytywała o to rozmaite stworzenia i dowiadywała się, że jeszcze nie doszła wystarczająco daleko na północ. Więc szła, stopniowo i niechętnie tracąc cenne strzały. - Chętnie bym chociaż przez chwilę porozmawiała z kimś przyjaznym - powiedziała ze znużeniem. Chena ogromnie tęskniła za jakimś towarzystwem. Kamienie nie mogły zastąpić przyjaciół, a jedyną w miarę inteligentną osobą, którą spotkała (nie licząc przelotnych rzutów oka na harpie, gobliny, ogry i inne podejrzane stwory), było mniej lub bardziej ludzkie dziecko plus minus w jej wieku. Chłopiec miał miedzianobrązowe włosy, szare oczy i opaleniznę barwy miedzi. - Cześć - powiedziała zatrzymując się; dłoń położyła w pobliżu noża: tak na wszelki wypadek, chociaż nie wyglądał na groźnego. Jestem centaurzyca Chena, jedenastolatka. Kim jesteś? - A ja jestem Arogantek Bezczelnek - odparł chłopak. - Ja też mam jedenaście lat. Mój ojciec jest po części ogrem, a matka jest całkiem żółta. To dlatego jestem taki przystojny. - Z całą pewnością jesteś - przyznała Chena, uświadamiając sobie, że wedle standardów swego mieszanego pochodzenia był na pewno jedyny w swoim rodzaju i dlatego najprzystojniejszy z całego rodu. - Nie wiedziałam, że ogry się krzyżują z żółtawkami. - To się zaczęło od mojego dziadka, ogra Smasha - rzekł z dumą. - Poznał moją babkę, mosiężną Blythe, i nawet się dość polubili. - O, to pewnie się pobrali. - Nie. On się ożenił z nimfą Tandy, a ona wyszła za żółtawego gościa, Brawny’ego. Chena była skonsternowana. - No to jak... - Synem Smasha i Tandy był ogr Esk. Córką Brawny’ego i Blythe była mosiężna Bria. Esk i Bria się pobrali, a ja jestem ich najstarszym synem. - Och - rzekła Chena, czując się nie-po-centaurzemu głupio. No oczywiście. Czyli jesteś półżółtawkiem... - I w jednej czwartej człowiekiem (jeżeli uznajesz za człowieka Curse’a Fienda), i w jednej ósmej ogrem, i w jednej ósmej nimfą zakończył. - Jestem mieszanym mieszańcem. Mam talent czynienia rzeczy twardymi i ciężkimi lub miękkimi i lekkimi. Nie przyszedł jej do głowy żaden odpowiedni komentarz, więc zmieniła temat. - Czy w pobliżu twojego domu znajdzie się miejsce dla wygnanego z Wyspy centaura? - Nie. Mieszkam w Dolinie Kopaczy. Nie słyszałem o żadnym tamtejszym centaurze. Mój ojciec ma przyjaciółkę centaurzycę, ale ona już zbyt często nas nie odwiedza, od kiedy ma własną rodzinę. - No tak, rodzinom trzeba poświęcać mnóstwo czasu - powiedziała Chena, myśląc o własnej utraconej rodzinie. - A nie wiesz, gdzie jeszcze mogłabym znaleźć jakąś społeczność centaurów? Najlepiej taką obdarzoną magią i tolerującą tych z magicznym talentem. - O, jasne! O ile wiem, to centaury z Zamku Roogna czarują. A może mieszkają bliżej Północnej Wioski, za F... ups, mama mnie wola! - istotnie, z daleka słychać było mosiężne czynele. - Muszę lecieć do domu. Miło było cię poznać. Cześc. - Cześć - odparła, kiedy odbiegał. Cieszyła się ze zdobytej informacji, lecz żałowała, że się nie zdążyła dowiedzieć, za czym jest ta Północna Wioska. Ale i tak się dowie, podążając ku północy. Więc poszła. Może nie będzie musiała zadawać Pytania Dobremu Magowi, jeżeli odnajdzie podobne sobie centaury z magicznym talentem. Kilka dni później Chena nadal podróżowała przez pustkowie. Pewnego dnia miała solidny posiłek - złapała łososia w łososiowym strumieniu (a może był jasnoróżowy) i uwędziła go nad dymnym topazem. Potem rozcięła go jednym z kluczyków z limetowej babeczki. Rozejrzała się za czymś, z czym by go mogła zjeśc, i znalazła bajglowca; potem poszukała w kremówkowcach serka śmietankowego. Znalazła go, ale najpierw natrafiła na masło śmietankowe, koktajl mleczno-czekoladowy, krem do golenia, bitą śmietanę, krem czekoladowy, krem ślazowy i oko-kremy w rozmaitych lodowych smakach. Zabrała cztery ostatnie, żeby przyrządzić na deser przepyszny oko-krem Mondae. To był ostatni porządny posiłek od dłuższego czasu. Mijała teraz tereny, gdzie rosło niewiele jadalnych roślin. Ostrożnie racjonowała paszteciki i babeczki, które mogła zjeść co wieczór, oraz kwarcowe mleko i limonowy sok (nazywała je swoją „kamienną strawą”). Chena była zmęczona, głodna, samotna i coraz bardziej zrozpaczona. W obliczu narastającej rozpaczy bladły wszystkie jej poprzednie zamiary - determinacja, żeby przeżyć i może nawet prosperować; odnaleźć władające magią centaury, które ją zaakceptują; albo zadać Dobremu Magowi Pytanie i mieć zapewnioną opiekę przez rok służby. Teraz pojmowała, jak ciężko może być w dziewiczych regionach Xanth. Co gorsza, musiała się pozbyć ostatnich cennych strzał, odstraszając monstra zbyt zainteresowane jej młodym mięskiem. Teraz była niemal bezbronna. Kusiło ją, żeby połknąć dwie ostatnie babeczki z dżemem pomarańczowym, żeby choć trochę nasycić głód dzisiaj, nie dbając o to, co przyniesie jutro. - Wolałabym, żeby mnie natychmiast zjadł jakiś potwór i żeby już było po wszystkim - wyszeptała żałośnie. Nagle usłyszała jakieś złowieszcze szelesty, mlaśnięcie i głośny ryk. - Nie mówiłam tego serio! Cofam to! - zawołała, kiedy w pole widzenia wskoczył catawampus. Był to olbrzymi kot, trzy razy większy od Cheny i nieco przypominający catamounta. Najbardziej przerażało to, że wyglądał na absolutnie zbzikowanego. Podobnie jak jego niedźwiedziowaty czarno-biały kuzyn pandamonium i baranowaty kuzyn błędna owca, wprowadzał chaos wszędzie tam, gdzie się znalazł. Chena chwyciła za łuk i naciągnęła cięciwę. Udawała, bo nie miała strzał - ale liczyła na to, że potwór się nie zorientuje. Ale catawampus był zbyt rozszalały, żeby się go dało oszukać. Toczył dziko oczami, szarpał trawę, prychał i charczał, zanim sobie przypomniał, że powinien zaryczeć. Wyrwał z korzeniami drzewo i rozszarpał je na drzazgi. Walczył z własnym ogonem, wyrywając sobie sierść i najwyraźniej nie czując przy tym bólu. Zakaszlał i wypluł futrzaną kulę. Potem wysunął pazury, wyszczerzył zęby w paskudnym grymasie i ruszył ku Chenie. Uciekła, jak zrobiłaby każda normalna osoba. Potwór ją ścigał. Jakoś jej się udawało utrzymać poza zasięgiem jego łap, ale była zbyt głodna i zmęczona, żeby móc długo utrzymać takie tempo. Catawampus stopniowo ją doganiał - słyszała coraz bliższy tupot szponiastych łap i niemal czuła jego oddech, kiedy ryczał. Zobaczyła przed sobą jakąś polanę. Pognała tam ostatkiem sił, mając nadzieję, że będzie tam coś, co ją uratuje. Lecz kiedy tam dotarła, wrzasnęła z przerażenia. Znalazła się na krawędzi olbrzymiej rozpadliny. Owa wyrwa rozciągała się w obie strony jak okiem sięgnąć oraz była okropnie głęboka i szeroka. Chena musiała gwałtownie wyhamować, bo inaczej by w nią wpadła. Catawampus pognał ku niej, nastawiając szpony. Chena musiała się szybko zdecydować: umrzeć, skacząc w rozpadlinę, czy pozwolić się rozszarpać potworowi? Uznała, że rozpadlina mniej ją przeraża. Więc skoczyła, znowu krzycząc, jakby to miało coś dać. - Chcę, żeby mnie coś uratowało! - krzyknęła rozpaczliwie, kiedy zaczęła opadać w mroczne głębie. Ktoś złapał ją za rękę. Ogon uderzył ją w bok i poczuła się zadziwiająco lekka i swobodna. Otworzyła oczy, spojrzała w dół i stwierdziła, że wisi nad przepaścia, a coś ciągnie ją w bezpieczne miejsce. Obejrzała się - catawampus warczał na krawędzi, nie mogąc jej dosięgnąć. Spojrzała w górę - nad nią unosiło się uskrzydlone źrebię centaura, niemal w jej wieku, może z rok młodsze. Wisiało w miejscu i jakimś cudem utrzymywało cały jej ciężar. Jak to możliwe? - Kto... jak...? - spytała. - Jestem centaur Che - odparł. - Sprawiłem, że stałaś się lekka, żebym cię mógł utrzymać, ale muszę cię szybko sprowadzić na ziemię, bo ów efekt z czasem słabnie. - A ja jestem Chena. Nie wiedziałam, że istnieją skrzydlate centaury! - Jesteśmy stosunkowo nową rasą. Sami siebie nazywamy alicentaurami. Dobrze będzie, jak cię posadzę po drugiej stronie Rozpadliny? Chena znów spojrzała w dół. Przepływał pod nią obłok. Wyraźnie się martwił, że mogłaby na niego spuścic pecynę. Była teraz taka lekka, że pecyna pewnie by odleciała, ale i tak rozumiała zatroskanie chmurki. Starała się nie chichotać na myśl o chmurach posypywanych nawozem latających centaurów. - I owszem. Che energiczniej pomachał wspaniałymi skrzydłami i poniósł ją ponad ziejącą głębią Rozpadliny. Zastanawiała się, czy luka zasypia i czy zamknie się, jak skończy ziewać. Che przeniósł ją bezpiecznie na drugą krawędź. Ucieszyła się, kiedy znów poczuła pod stopami twardą ziemię; była przekonana, że i Che się z tego ucieszył, bo stopniowo stawała się coraz cięższa i musiał mocno pracować skrzydłami, żeby ją utrzymać” w powietrzu. Potem przystanęli na chwilę, żeby odpocząć i porozmawiać. Dowiedziała się, że Che wypróbowywał swoje lotki, korzystając z ciepłych prądów wznoszących Rozpadliny i nagle ją wypatrzył w tej groźnej sytuacji. Udało mu się zdążyć na czas. Poczęstowała go jedną z babeczek z dżemem pomarańczowym uroczyście przyjął poczęstunek - a sama zjadła ostatnią. Wybawienie od potwora sprawiło jej taką ulgę, spotkanie przyjaznego centaura tak uradowało, że nie dbała o to, co zje jutro. - Lepiej cię zabiorę do domu - rzekł Che. - Właściwie to teraz nie mieszkam we własnym domu. Jestem z goblinką Gwenny, obozującą w pobliżu. Gobliny są na manewrach. - Gobliny! - wykrzyknęła przerażona Chena. - Pojmały cię? Roześmiał się. - To było pięć lat temu. Teraz jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Jestem towarzyszem Gwenny. Nie mogła pojąć czegoś tak osobliwego. - Czyż gobliny nie nienawidzą wszystkich innych istot? A zwłaszcza tych pięknych czy bystrych jak centaury? - Tak i nie. Większość goblinów istotnie taka jest, lecz te z Góry Goblinów stają się całkiem miłe, od kiedy przewodzi im Gwenny, pierwsza kobieta-wódz. Można je teraz bezpiecznie odwiedzać. Polubisz Gwenny, jest urocza. Chena nadal była zdezorientowana. - Skoro ta goblinką jest ich wodzem, to po co jej centaur? Nie chcę cię urazić. Ale ona ma na pewno jakieś ważne zajęcia. - Ma sporo zajęć. Pomagam jej. Nie może, rzecz jasna, latać i nie jest tak inteligentna jak centaur, więc mogę dla niej badać teren i doradzać jej. To całkiem dobrze współgra. Chena była bliska podejrzeń, że Che nie mówi jej wszystkiego, ale wścibstwo nie byłoby uprzejme. - Na pewno - przyznała. Dotarli do obozu goblinów. Paskudni goblińscy wojownicy przyskoczyli, widząc ich, ale Che tylko uniósł rękę. - Gość do wodza - powiedział. - Zawiadom Głupka. I goblmy, zamiast zaatakować, utworzyły wokół nich coś w rodzaju honorowej eskorty, a jeden z nich rączo gdzieś pognał. Chena byłaby tym wszystkim ogromnie zaniepokojona, gdyby nie to, że Che najwyraźniej nic sobie z tego nie robił. - Kto to ten głupek? - wyszeptała. - To szycha u Gwenny. Uważaj go za szefa personelu. - Ale nie powinieneś tak go przezywać. - To jego imię. Wszyscy goblińscy mężczyźni mają paskudne imiona. - Och. - Choć może to i miało sens. Zatrzymali się przed ładniutko przyozdobionym namiotem. Che przybrał dostojną minę, bo zbliżał się groźnie wyglądający goblin. - Głupku, oto centaurzyca Chena z wizytą do wodza. Głupek zwrócił twarz ku namiotowi. - Wodzu, przyszła centaurzyca Chena, żeby się z tobą zobaczyć. Klapa zasłaniająca wejście została odsunięta na bok i pojawiła się ładna goblinka. Wyglądała bardzo młodo, ale Chena się zorientowała, iż to dlatego, że była taka malutka. Na pewno miała siedemnaście lub osiemnaście lat. W wyobraźni ujrzała, jak wprawia wszystkich w zakłopotanie, traktując dojrzałego wodza goblinów niczym dziecko. Goblinka się uśmiechnęła. - I stało się tak - powiedziała. Chena była zdumiona. Czyżby dziewczyna odczytała jej myśli? - Obroniłem Chenę przy Rozpadlinie przed potworem - rzekł Che. - Możemy wejść? - Oczywiście - odparła Gwenny. Wnętrze namiotu było zadziwiająco obszerne. Kiedy zostali we troje, Che wyjaśnił Chenie: - Gwenny potrafi widzieć sny. Zdawało mi się, że widzę przechodzącą Marę Imbri; musiała ci zostawić sen na jawie. - Marę Imbri? - Nie jesteś stąd - uśmiechnęła się Gwenny. - Nie. Jestem z Wyspy Centaurów. Ale mnie wypędzono. - Ma magiczny talent - wyjaśnił Che. - Szuka podobnych sobie centaurów, a może pójdzie do Dobrego Maga. - Ale najpierw musi odzyskać siły - powiedziała Gwenny. - Widzę, że cierpiała niedostatek, idąc tutaj. Tak zaczął się jeden z najprzyjemniejszych okresów w życiu Cheny. Przez dwa tygodnie (czas manewrów) została w obozie goblinów. Che i Gwenny przeważnie spędzali czas razem, bardzo zajęci, ale Głupek dbał o to, żeby Chenę uprzejmie traktowano. Poznał ją ze swoim przyjacielem Idiotą (zajmującym się wywiadem) oraz drugim przyjacielem, Imbecylem (oficerem od goblińskich spraw zagranicznych). Wyglądali jak zwyczajni goblińscy mężczyźni (z wyjątkiem przysługujących im stopni): brzydcy, głupi i ordynarni. Lecz kiedy ich poznała, przekonała się, że nie są źli. A żaden inny goblin się jej nie naprzykrzał, dopóki jeden z tych trzech był w pobliżu. Chena starała się być pożyteczna, odnajdując magiczne kamienie i uaktywniając ich właściwości. Niektóre gobliny się martwiły, że zostaną ranne w bitwie, więc dała im strażkamienie. Inne się bały, że nie są dość brzydkie, więc dala im szpetkamienie. Jeszcze inne chciały się bardziej przekonywająco wypowiadać, no to dostały klątkamienie. Te kamienie cieszyły się dużym powodzeniem, chociaż goblinom nie było wolno się nimi posługiwać w obecności wodza. A potem manewry dobiegły końca. Gobliny nauczyły się maszerować w zdyscyplinowanym szyku, ze śpiewem na ustach. To pozwoli im zrobić odpowiednio dobre wrażenie, kiedy będą eskortować wodza podczas oficjalnych wizyt u innych ras. Każdy był odziany w taki sam mundur i kroczył w tym samym rytmie. Chena przyglądała się ich ćwiczeniom i musiała przyznać, że robią wrażenie. Taki oddział szybko położy kres przekonaniu, że wszystkie gobliny to niezdyscyplinowana horda. Ci byli zdyscyplinowaną hordą. Lecz w tym czasie działo się też coś innego - i kiedy gobliny miały odmaszerować do domu, a Chena pójść swoją drogą, to sobie uświadomiła, co to takiego. Zadurzała się w centaurze Che. Był taki porządny i taki przystojny, kiedy latał. Kiedy nadszedł czas odejścia goblinów, Gwenny podeszła do Cheny. - Zapraszamy cię do Góry Goblinów. Twój magiczny talent jest bardzo użyteczny i jestem pewna, że zostaniesz u nas dobrze przyjęta. Chena się wahała. - Ja... A co na to Che? - O, Che też cię lubi. Mówi, że jesteś uroczą towarzyszką. Podczas pobytu w Górze Goblinów brakowało mu kontaktów z centaurami, więc jesteś dla niego nieoceniona. Chena nie to chciała usłyszeć. - I to wszystko? - Wszystko? Nie rozumiem. - Ja... chyba go kocham. Gwenny nagle usiadła. - O rety! - Wcale nie była zadowolona. - Wiem, że jest twoim towarzyszem i ma wiele spraw i w ogóle, ale gdyby tak czuł do mnie to samo... Gwenny miała smutną minę. - Niczego nie podejrzewałam, Cheno! Przykro mi, że to właśnie ja muszę ci powiedzieć. Ale nie należysz do jego rasy. Musi dorosnąć i ożenić się ze skrzydlatą centaurzycą, żeby przedłużyć istnienie swojej rasy. - Ale skoro nie ma takiej... - Jest. To centaurzyca Cynthia, niegdyś ludzka dziewczyna, jakiś czas temu zmieniona w skrzydlatą centaurzycę przez Maga Trenta. Mieszka z jego rodzicami, podczas gdy on jest ze mną w Górze Goblinów. Wiadomo, że się pobiorą, kiedy osiągną odpowiedni wiek. - Och! - zawołała zawstydzona Chena. - Nie wiedziałam! - Wydawało się, że nie ma powodu o tym wspominać - powiedziała Gwenny. - Jestem przekonana, że on by... - Och, błagam, nie powtarzaj mu tego, co ci powiedziałam! - wykrzyknęła Chena. - Muszę natychmiast odejść, żeby go nie postawić w trudnym położeniu! - Nie, Cheno! Nie musisz. Jestem pewna, że jeżeli tylko wyjaśnisz... Lecz Chena, dotknięta i upokorzona własnym błędem, nie zniosłaby spotkania z Che. Smutna i zdesperowana, uznała, że zostało jej tylko jedno: zebrała swój skromny dobytek i uciekła. Znów była w dżungli, tym razem na północ od Rozpadliny. Lecz o wiele więcej wiedziała o zalesionych terenach, bo gobliny potrafiły doskonale dostarczać furażu. Mogła się wyżywić i miała również nowe strzały w kołczanie (nie takie dobre jak tamte, ale ujdą). No i dowiedziała się o regionie na północy, zwanym Pustką - można tam było wejść, ale już się nie wychodziło. Tego jej właśnie było potrzeba. Okazało się, że Pustka leży dalej, niż się spodziewała, i że trudniej ją znaleźć. Ale szukała, trzymając się z dala od siedzib ludzi i centaurów. Nie chciała do nikogo przystawać; pragnęła wejść w Pustkę i zniknąć. I tak stalą się centaurem pustelnikiem, stale się ukrywającym i poszukującym - aż wreszcie dogonili ją posłańcy roznoszący wezwania. - Och, Cheno! - odezwała się Jenny. - Che to mój przyjaciel! Wiem, że nigdy by cię nie zranił, gdyby wiedział. - Ja też to wiem - odparła Chena. - I dlatego musiałam odejść. - Jednego jestem ciekaw - rzekł Arnold. - Jesteś pewna, że wyciągnęłaś właściwy wniosek? - Zrobiłam, co musiałam - powiedziała Chena. - I nie mam pojęcia, co bym zrobiła, gdybym znów miała zobaczyć Che. - Che też dostał wezwanie - poinformowała ją Metria. Chena była bliska ucieczki. - Nie ma potrzeby - rzeki Arnold. - I ja jestem centaurem z magicznym darem, rozumiem twoją sytuację. Jedynie podejrzewam, iż błędnie zrozumiałaś kluczowy aspekt całej sprawy. - Nie mogę stawiać Che w trudnym położeniu! - powiedziała Chena. - Był dla mnie taki miły i nic nie podejrzewał. - Chcę, żebyś sobie wyobraziła to, czego najbardziej pragniesz rzekł Arnold. - Patrz, oto Mara Imbri z marzeniem dla ciebie. Miał słuszność; Metria dostrzegła cień mary. - Ale to, czego chcę naprawdę, jest nie w porządku - zaprotestowała Chena. - Może to wcale nie to, o czym myślisz - nie ustępował Arnold. Zaakceptuj marzenie. Jenny zaczęła nucić. Metria zignorowała to. Co też Arnold miał na myśli? Centaury nigdy nie były frywolne; na pewno szło mu o coś niebywale sensownego, ale Metria nie potrafiła odgadnąć o co. Chena stała nieruchomo, a dzienna mara podeszła i przekazała marzenie. A Metria znalazła się we śnie Cheny. To była urocza, pełna kwiatów dolina. Centaurzyca była tutaj sama. I przemieniała się. Na spojeniu ludzkiego i końskiego torsu pojawiły się wypukłości, wyłoniły się z nich pióra i przekształciły w skrzydła. Chena stała się uskrzydlonym centaurem. To było wszystko. Sen się rozwiał, zabierając ze sobą skrzydła. Znów było jak przedtem. - Był tam Che? - spytał Arnold. - Che? - stropiła się Chena. - Nie było go w twoim śnie. Chena milczała, nie mając pojęcia, co powiedzieć. - Twój sen dotyczył przemiany w uskrzydlonego centaura - rzekł Arnold. - To twoje prawdziwe pragnienie. Kochasz nie tyle Che, ile pomysł stania się taką jak on. - Ale ja nigdy się nie stanę taka jak Che! - zaszlochała Chena. - Jesteś tego pewna? Spojrzała nań z osłupieniem. - Trent! - wykrzyknęła Metria. - Mag Trent! Mógłby ją przemienić. Potrzeba więcej skrzydlatych centaurów. Buzia Cheny zaczynała się rozjaśniać. - Mogłabym się przemienić? - Może wcale nie będziemy potrzebować Maga Trenta - oznajmił Arnold. - Weź ze swojej sakiewki szary kamień. Chena, zdziwiona, posłuchała. Sięgnęła do sakiewki i wyjęła szary kamyk. - A teraz znów wyśnij swoje największe pragnienie - nakazał jej Arnold. - Wypowiedz to na głos. Chena, zdumiona, zacisnęła kamyk w dłoni i zamknęła oczy. - Chciałabym być alicentaurem - wyszeptała. Przez chwilę nic się nie stało. Potem sen się powtórzył i pojawiły się skrzydła. - I to, jak sądzę, kładzie kres twojemu talentowi do kamieni magicznych - stwierdził Arnold. - To była cena twojej przemiany. Chena otworzyła oczy. - Mojej przemiany? - Stań się lustrem, demonico - polecił Arnold. I Metria stała się szeroką, gładką powierzchnią, w której widniało odbicie centaurzycy. Chena spojrzała - i omal się nie przewróciła. - Mój sen trwa! - Bo tym razem to nie był sen - wyjaśnił Arnold. - Tym razem posłużyłaś się spełniaczem życzeń. - Speł...? - Kiedy sobie życzyłaś łuku i strzał, dostałaś to. Kiedy zapragnęłaś przyjacielskiej rozmowy, spełniło się. Gdy chciałaś, żeby cię pożarł potwór, takowy się pojawił. A kiedy zażyczyłaś sobie, żeby cię ktoś ocalił, Che to uczynił. No a kiedy zapragnęłaś się stać alicentaurem, spełniło się i to. Teraz masz już to, czego najbardziej pragniesz, więc nie potrzebujesz magicznej władzy nad kamieniami. Twój talent magiczny to teraz stawanie się tak lekką, by móc latać. Spróbuj. Chena smagnęła się ogonem - jak wiele razy robił to Che i jak ją smagnął ponad Rozpadliną (najwspanialsza przygoda - lot). Potem rozpostarła skrzydła, poruszyła nimi - i wzbiła się w powietrze. Sześcioro widzów zgotowało jej owację. Rozdział 12 Szamotanina - Kto jest następny na twojej liście? - spytała Kim. Metria otworzyła torbę. Zostało jeszcze dziesięć dysków. - Nie mam pojęcia, jak mam je doręczyć na czas - stwierdziła. Już wykorzystałam kilka dni, a ci są porozrzucani po całym Xanth. - I tak dokonałaś już zadziwiająco wiele - orzekł Ichabod. - Jeżeli dobrze rozumiem to, co usłyszałem, sprawiłaś, że księżniczka Nada Naga poślubiła księcia; ukazałaś sposób rozwiązania problemu przetrwania rasy alicentaurów; załagodziłaś trwający cztery wieki konflikt z córką; zdjęłaś z Zamku Roogna ciążącą na nim od dawna klątwę oraz odkryłaś ważką, a zaginioną historię Królów Xanth: a przecież jeszcze nie zakończyłaś swojego zadania. To mi przypomina zadania szachowe, które napotykałem w czasopismach; białe mają zdobyć pionka, lecz w międzyczasie następuje utrata wież, gońców, skoczków, królowych oraz grozi szach-mat. Ale pionek zostaje zdobyty. - Co to takiego ten pionek? - spytała Metria. - Wydaje mi się, że jakiś konus - odparła Jenny. - Pomyliło ci się z knypkiem - wtrącił Arnold ze zbyt poważną miną. - Ale może być. - Pionek to bierka szachowa, zwykle uważana za mało ważną rzekł Ichabod, karcąc spojrzeniem przyjaciela. - Chociaż niekiedy staje się kluczowym elementem partii. Idzie mi o to, że czasami na pozór proste zadanie daje zdumiewające rezultaty. Bardzo możliwe, iż Simiurg wykorzystuje cię jako sprawczynię rozmaitych doniosłych rozwiązań, do których należało doprowadzić. - Krótko mówiąc, demonica naprawdę może być pionkiem - odezwał się Arnolde. - W ludzkim znaczeniu. - Nie jestem ludzką istotą! - oburzyła się Metria. - Z całą pewnością - przyznał Ichabod. - Chociaż potrafisz tak wyglądać, jeżeli zechcesz. - Zerknął na jej nogi. - Tak czy owak uważam, że powinniśmy ci ułatwić zadanie, służąc radą. - Przydałaby mi się rada, jak jednego dnia sprowadzić pozostałych wezwanych - stwierdziła Metria. - Wtedy bym zakończyła misję i dostała Odpowiedź od Dobrego Maga. - Nie wspominając już o doprowadzeniu wezwanych z naszej grupy do Bezimiennego Zamku - dodał Arnold. - A was dwóch do Obszaru Szaleństwa - wtrąciła Jenny. - Otóż to - przyznał Ichabod. - Chciałabyś takiej konsultacji, Metrio? - Czego niby mam chcieć? - Wskazówki, rekomendacji, sugestii, doradztwa... - Rady? - spytała. - Niech ci będzie - rzekł z irytacją. - Tak. - Skocz do Zamku Roogna i spytaj księżniczkę Elektrę, czy chciałaby mieć z głowy księcia Dolpha na dzień lub dwa. Na pewno się zgodzi. Potem doproś Dolpha, żeby przyjął postać ptaka Roka, to wtedy będzie mógł zanieść wezwanych wprost do Bezimiennego Zamku, jak tylko wręczysz im dysk. Całą sprawę da się załatwić w jeden dzień, jeżeli dasz radę tak prędko ich zlokalizować i jeżeli będą gotowi od razu tam się udać. - Czemu sama o tym nie pomyślałam?! - wykrzyknęła Metria, uderzając się w głowę nasadą dłoni (która na tę okazję przybrała kształt obcasa). - Bo nie jesteś intelektualistką - odparł. - Zaraz wracam - oznajmiła i skoczyła do Zamku Roogna. Elektra była w sadzie, w dżinsach i piegach, jak zwykle. Nie wyglądała zbyt po książęcemu, ale mieszkańcy zamku już się do tego przyzwyczaili. Podlewała mniejsze rośliny wężem podłączonym do sięgającego głęboko korzeniokurka palowego. Jej czteroletnie bliźnięta, Dawn i Eve, bawiły się w małym roślinnym domku. Kiedy domek w pełni się rozwinie, będzie w sam raz dla dorosłych, ale na razie był dziecięcych rozmiarów. Wokół domku siedziały boże krówki i boże byczki, bo dzieci pewnie chciały, żeby ich domek zabaw był w mieście. Otaczał to wszystko fast-foodowy łańcuch, na wypadek, gdyby nagle zgłodniały. Metria uświadomiła sobie, że dzieciaki wykorzystują swoje magiczne talenty do wyszukiwania najlepszych rzeczy do zabawy, bo Dawn wiedział wszystko o żywych istotach, a Eve - wszystko o rzeczach nieożywionych. Ale przecież przybyła tutaj do Elektry. - Nie pozbyłabyś się Dolpha na dzień lub dwa? - spytała księżniczkę. Promienna twarz Elektry spochmurniała. - Nie możesz się zabawić czymś innym, skoro już jesteś zamężna? - zapytała. Metria zdała sobie sprawę, że zaszło drobne nieporozumienie. Tamta najwyraźniej sobie przypomniała, jak Metria kusiła Dolpha, zamierzając mu pokazać swoją bieliznę. Dziwne, że tak długo zachowuje się w pamięci takie głupstwo. - Nie próbuję go uwieść - wyjaśniła pospiesznie. - Wykonuję misję dla Simiurg i muszę szybko dostarczyć wielu ludzi do Bezimiennego Zamku, i to ze wszystkich stron Xanth. Pomyślałam sobie, że mógłby się stać ptakiem-Rokiem i przenieść ich. - A tak, oczywiście. Che i Cynthia są tutaj, a idą również Grey, Ida i Threnody. Wszyscy są ciekawi, co też zrobiła Roxanne, żeby zasłużyć na proces. Pożycz sobie mojego męża, jeśli to pomoże rozwikłać tę tajemnicę - w ostatnim zdaniu położyła lekki nacisk na słowa „mojego męża”, dając tym znak, iż nie spojrzy łagodnym okiem na ewentualne pokazy bielizny. - Jasne - rzekła Metria. - Dziękuję, księżniczko. Przeskoczyła do zamku, gdzie książę Dolph zajmował się sprzątaniem. Trochę ją zatkało. - Wykonujesz babską robotę? - zapytała. Speszył się. - Elektra chciała posprzątać, ale musiała iść popodlewać rośliny w sadzie, więc poprosiła, żebym sprzątnął za nią. - A okręciła cię przecież wokół małego paluszka. - Tak. Metria skinęła głową. - I właśnie tak powinno być. A co byś powiedział na dzień lub dwa urlopu od tych prac domowych? - O, to by było wspaniałe! Ale Elektra... - Już dała pozwolenie. Chcę, żebyś się stał ptakiem-Rokiem i zaniósł do Bezimiennego Zamku osoby z najrozmaitszych stron. Zrobisz to dla mnie? Dolph zmienił się w pisklę ptaka-Roka, bo dorosłe ptaszysko nie zmieściłoby się w zamku. - Skrzek! - ogłosił dobitnie. Całkiem nieźle. - Najpierw musimy się udać na północ Xanth, żeby przenieść pare osób. Stań się czymś malutkim, to cię tam zabiorę. Zmienił się w brzęczącego kolibra. Wydawał tylko cztery tony. Ostrożnie zamknęła go w dłoni i przeskoczyła do pozostałych, którzy czekali na nich na północnym zachodzie. Tu otworzyła dłoń i Dolph wrócił do swej zwykłej postaci. - To książę Dolph - rzekła. - Zaniesie was tam, gdzie się powinniście znaleźć. - Cześć, książę Dolphie - odezwała się Kim. - Cieszę się, że cię w końcu poznałam. Jestem Kim Mundanka. Dolph się zdumiał. - Mundanka? - Dug i ja byliśmy w Xanth trzy lata temu, grając w „Pary”, ale nie udało się nam wtedy z tobą spotkać. - A, ta Gra, w której brała udział Nada - przypomniał sobie. - I Jenny - dodała Kim. - Jako nasi towarzysze. Dla mieszkańców Xanth pewnie nie miało to znaczenia, ale dla nas to wiele zmieniło - zaborczo ujęła dłoń Duga. - No to zanieśmy Arnolda i Ichaboda na powrót do Obszaru Szaleństwa - rzekła z werwą Metria. - Dzięki za pomoc, kochani. - Nie ma za co - odparł cierpko Ichabod. - To była interesująca przygoda. - Bardzo interesująca - zgodził się Arnold. - Dobrze będzie powrócić do szaleństwa, gdzie wszystko jest bardziej uporządkowane. Dziób Dolpha, który właśnie zamieniał się w ptaka-Roka, przybrał zaskoczony wyraz. Olbrzymi ptak zajmował teraz większość polany. Ostrożnie ujął w pazury centaura i człowieka, rozpostarł wielkie skrzydła i wzbił się w powietrze. Zawadził skrzydłem o drzewo i obłamał konar - a potem się znalazł na otwartej przestrzeni i zaczął nabierać wysokości. Wzniósł się wysoko spiralą, skręcił na południe i przyspieszył. Rozległ się grzmot. - Co to było? - spytała Jenny. - Grom dźwiękowy - odparł Dug. - Te ptaki całkiem szybko latają. Kim przykucnęła i przesunęła dłonią po ziemi. Pojawiło się maźnięcie. - Co robisz? - zaciekawił się Dug. - Kabinę - odparła. - Żebyśmy mogli w niej podróżować, nie ryzykując wysunięcia się ze szponów tego wielkiego ptaszyska. Skinął głową. - Dobry pomysł. - Mogłabym tam sama polecieć - odezwała się z wahaniem Chena. - Jeżeli znasz drogę - stwierdziła Kim. - Jeśli nadążysz za ptakiem-Rokiem. Lepiej leć z nami. - Dobrze - ustąpiła z ulgą centaurzyca. Zanim ptak wrócił, Kim zdążyła ukształtować koszykowaty twór, na tyle duży, żeby się w nim zmieściła wraz z Dugiem, Jenny i Cheną. - Gondola - powiedziała z zadowoleniem. - Będzie nam wygodniej podróżować. - Chcesz się udać wprost do Bezimiennego Zamku czy raczej do Zamku Roogna, gdzie wygodnie czekałabyś na proces w towarzystwie znamienitych postaci Xanth? - spytała Metria. - Skoro tak, to chciałabym zobaczyć Zamek Roogna - oznajmiła Kim; spojrzała na pozostałych: - Jakieś sprzeciwy? - Byłem tam - odezwał się Dug. - To wspaniała budowla, a sad jest nie z tej ziemi. - Odpowiada mi to - powiedziała Jenny. - Zwłaszcza że Che i Cynthia już tam są. - Che...? - spłoszyła się Chena. - Teraz już masz skrzydła - przypomniała jej Kim. - Nie jest ci potrzebny do spełnienia marzenia. - Ale dalej go lubię, nawet jeżeli... - No i? - Ta druga, Cynthia... - Durzy się w Magu Trencie - wtrąciła Metria, łapiąc w czym rzecz. - Jak niegdyś goblinko-harpia Gloha. Rzadko coś z tego wychodzi, za to przyjaźń jest trwała. Gloha była moją pierwszą przyjaciółką, a teraz jest i przyjaciółką Cynthii. Wszyscy będą na procesie. Nie przejmuj się tym. - Właściwie to nie miała pojęcia, jak Chena i Cynthia się ze sobą dogadają, ale zupełnie nie miała zamiaru pozwalać, żeby Chena gdzieś odleciała. - I pewnie będziesz mogła wykorzystać ten czas na odwiedzenie osad centaurów i przepytanie, czy któryś z centaurów chciałby się, jak przedtem ty, zmienić w skrzydlatego - dodała Kim. - Masz w tym doświadczenie. Dla ciebie najlepszym towarzyszem byłby centaur, który dopiero co zdobył skrzydła - uśmiechnęła się. - Przystojniak, rozumie się. Chena w zamyśleniu skinęła głową. - I mam czas na poznanie jakiegoś odpowiedniego centaura, bo jestem jeszcze młoda. - Właśnie - rzekła raźno Kim. - Czyli zostajesz z nami, póki się nie poczujesz swobodnie wśród innych. I pamiętaj, że wszyscy zdążamy na ten sam proces. - Tak - przyznała z ulgą Chena. Usadowili się w koszu. Ptak-Rok go podniósł. Tym razem i Metria się tam wcisnęła, bo po co niby miała dotrzymywać tempa ptakowi. - To mi przypomina mój lot do domu w bąblu - odezwała się Kim, tuląc do siebie Bubbles, którą znalazła w bąblu. - Ale teraz to jest zabawniejsze i milsze, bo nie opuszczam Xanth. - Leciałaś do domu w bąblu? - zapytał Dug. - Ja tylko mrugnąłem i już znowu byłem we własnym pokoju. Jak sobie na to zasłużyłaś? - Wygrałam Grę. A pod koniec i tak przeniknęłyśmy przez ekran, tak samo jak ty. - A, taaak. Ale dostałem twój numer. - No pewnie - odparła i pocałowała go. - Zaraz wracam - oznajmiła Metria i przeskoczyła do domu. Był już czas zaaplikować Veleno kolejną dawkę absolutnego olśnienia. Coś jej o tym przypomniało. w Kiedy Metria znów opuściła dom, reszta jej towarzystwa już dawno dotarła do Zamku Roogna. Kiedy się kierowała ku zamkowi, ujrzała na niebie dwa skrzydlate centaury. Podleciała, żeby sprawdzić, kto to. I się zdziwiła. - Chena i Cynthia! - wykrzyknęła. - O, cześć, Metrio - odezwała się Cynthia. - Pokazuję okolicę mojej przyjaciółce Chenie. Z góry wszystko wygląda inaczej, a nie chciałabym, żeby się zgubiła. - Twojej przyjaciółce? - powtórzyła w osłupieniu Metria. Cynthia się uśmiechnęła. - Znajomej, koleżance, towarzyszce, kumpelce... - A co z Che? - Jest z Gwenny - odparła Chena. - Grają w kamasze. To ona podsunęła pomysł, żebyśmy razem polatały. - Mamy za sobą wiele wspólnego - powiedziała Cynthia. - Obie zostałyśmy przemienione z innych form. Jak tylko zobaczyłam Chenę, to od razu wiedziałam, że zostaniemy przyjaciółkami. Che mnóstwo mi o niej opowiadał; jaka jest miła i jak mu było smutno, kiedy odeszła. A teraz ma skrzydła! Cudownie mieć towarzystwo. Próbuję ją namówić, żeby po procesie przyłączyła się wraz ze mną do rodziny Che. Metria poniewczasie sobie przypomniała, że Elektra i Nada Naga były bliskimi przyjaciółkami, chociaż obie były zaręczone z księciem Dolphem. Najwidoczniej to był podobny przypadek. - Brzmi całkiem nieźle - orzekła. - Mówiłaś mi o przyjaciołach - powiedziała radośnie Chena. O Glosze, Cynthii i Magu Trencie. Miałaś słuszność. Mamy ze sobą wiele wspólnego. Obie jesteśmy przemienione z innych postaci, przez co jesteśmy specyficzne niezależnie od wszystkiego. - Mag Trent - powtórzyła Cynthia, z wyrazem czułej tęsknoty. Co za mężczyzna! Dokładnie wiem, co czuje Gloha. - Ona też jest na mojej liście - oznajmiła Metria. - Mam zamiar teraz doręczyć jej dysk. Bo nagle zapragnęła znów zobaczyć przyjaciółkę. - No to do dzieła - rzekła Chena. - Nam tu jest wspaniale, Dugowi i Kim, i Jenny także. Elektra pokazuje im zamek z przyległościami. - A gdzie Dolph? Potrzebny mi. - Gdzieś tutaj - odparła Cynthia, kręcąc głową. - Tak... tam jest wskazała kształt wysoko na niebie. - Dzięki! - i Metria przeskoczyła w tamto miejsce. Był tu olbrzymi ptak, igrający na prądach wznoszących. - Skrzek? - spytał. - Tak. Poniosę cię - Metria uchwyciła czubek najcieńszego szponu ptaszyska ptaka-Roka. I po chwili na jej dłoni siedział koliber. Ostrożnie stuliła wokół niego palce. Potem przeskoczyła do gniazda goblinko-harpii Glohy. Mieściło się ono na portalowcu, jednym z najosobliwszych drzew Xanth: wyglądały one jak wysokie siatki z metalicznych prętów. Gloha mieszkała tutaj z mężem, olbrzymem Graeboe, kolejnym przemienionym skrzydlatym potworem. - Metria! - zawołała Gloha i wyleciała z gniazda, żeby ją uściskać. - Jak Veleno? - Zostawiłam go z potężną dawką szaleńczego szczęścia, bo mam robotę do wykonania. Jak Graeboe? - Tak samo. Co to za robota? - Muszę doręczyć wezwania na wielki proces. Oto jedno i dla ciebie - wyciągnęła dysk dla Glohy. - Nie mogę iść bez Graeboe! - sprzeciwiła się Gloha. - Dla niego też mam. - Wyjęła drugi dysk. - Och, to świetnie - Gloha wzięła drugi dysk. - Będziemy tam. Gdzie i kiedy? - W Bezimiennym Zamku, za dwie trzecie dwóch tygodni. - Bezimienny Zamek! Czy to nie tam...? - Tam, gdzie ma być proces Roxanne Rok. Jesteście w składzie ławy przysięgłych. Obydwoje. - Bo jesteśmy skrzydlatymi potworami - stwierdziła Gloha. - Ma prawo być sądzona przez równych sobie. Dobrze, będziemy tam. - Chciałabym zostać dłużej, ale mam jeszcze osiem dysków do doręczenia. - Zobaczymy się na procesie - powiedziała Gloha. Metria zorientowała się, że wciąż trzyma w dłoni Dolpha. Cóż, nie ma sprawy. Sprawdziła kolejny dysk: MELA SYRENA - ŚWIADEK. Więc przeskoczyła na wschodnie wybrzeże Xanth, gdzie mieszkała Mela. Ale Meli tam nie było. Za to przy ujściu rzeki do morza spotkała inną syrenę. - Ktoś ty? - A kto pyta? - De Metria, w sprawach Simiurg. - O, w takim razie odpowiem. Jestem syrena Merci - włożyła rękę do wody i wyciągnęła ludzką głowę. - A to jest wodnik Cyrus. Bawił się moim ogonem. Metria przypomniała sobie ten romans. - Co robicie w tej słonawej wodzie? - To jedyna woda, jaką obydwoje możemy ścierpieć - odparł Cyrus. - Ja jestem istotą słodkowodną, ona słonowodną, więc bytujemy wspólnie na skraju obu. - Za to nasze dzieci wytrzymują i taką, i taką wodę - powiedziała z dumą Merci. - To ciekawe. Ale szukam syreny Meli. - O, mama jest z księciem Naldo Naga. Pokazała mu bieliznę i... - Wiem o tym. Gdzie są? - W jego książęcej siedzibie w pieczarach Naga. Powiedział, że doprowadzono tam dla niej słoną wodę. - Och. Dzięki. I Metria na nowo przeskoczyła do pieczar Naga, gdzie odnalazła Jenny i Nada Naga. Wniknęła w głąb i znalazła słone jaskinie. Była tam Mela, pluskająca się w wodzie. - Iiiii! - pokrzykiwała niczym młodziutka niewinna dziewuszka, choć było jasne, iż żadna niewiasta z jej wdziękami nie może być niewinna. - To tylko ja, De Metria - powiedziała demonica. Mela spojrzała na nią. - O, nie zauważyłam cię. - To czemu krzyczałaś? - Naldo się bawi moim ogonem. Jaka córka, taka matka - obie miały ogony, którym nie można się było oprzeć. - Muszę ci doręczyć wezwanie. - Och? Na co? - Jesteś świadkiem w procesie Roxanne. - Tego wielkiego ptaszyska? A co ona zrobiła? - Nie wiem. Liczę na to, że się dowiem na procesie. - Ja także! Będę tam. - Spojrzała na dysk. - Gdzie to jest? - W Bezimiennym Zamku. - Jak się tam dostanę? - Książę Dolph cię zaniesie. - Metria uniosła dłoń z kolibrem. Głowa księcia Naldo przebiła powierzchnię wody. - To za mały ptaszek, żeby zabierać gdzieś moją żonę. Dolph przybrał postać ptaka-Roka i przycupnął na skraju wody. - Skrzek! - Ale może się pomyliłem - przyznał Naldo. - Mogę i ja tam iść? - Nie ma cię na mojej liście, ale sądzę, że możesz być widzem. - No to ruszamy - rzekł, przyjąwszy ludzką postać. - Jak tylko coś na siebie włożymy. Mela rozszczepiła ogon i już z nogami wynurzyła się z wody; otrzepała się do sucha i okryła skromnie majteczkami. Oczy ptaka-Roka wybałuszyły się niebezpiecznie. - Może jeszcze troszkę odzienia - zasugerował z ociąganiem Naldo. No to przywdziała sukienkę, a on książęcą szatę. - Spotkamy się z wami na powierzchni - rzekł Naldo. - Ten twój ptak nie da rady stąd wyfrunąć. Faktycznie. Metria wyciągnęła dłoń i Dolph stał się kolibrem. Przeskoczyła na powierzchnię i tam zaczekali na Melę i Nalda, wychodzących krętymi korytarzami Naga. - Nie widziałeś żadnych majteczek? - spytała ptaka. Pojawił się książę Dolph. - Tylko Elektry, ma się rozumieć. Są ładne, ale... - Ale na nikim się tak nie opinają jak na Meli - dokończyła Metria. - Jak sobie przypominam, omal cię bez nich nie wyprowadziła z równowagi, kiedy miałeś dziewięć lat. - Tak. Nigdy o tym nie zapomniałem. - I nie powinieneś - rzekła sztywno. - Złamałaby zasady Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych, gdyby ci wtedy pokazała swoją bieliznę. To dlatego nigdy ci swojej nie pokazałam. - Wiem. To było okropnie frustrujące. - I o to chodzi KSD. Czym stałby się Xanth, gdyby dzieciaki mogły zobaczyć, co tylko zechcą, i gdyby się nigdy nie zorientowały, że coś się przed nimi ukrywa? - Teraz to rozumiem. Ale wtedy nie. - Bo dzieci wcale nie mają tego rozumieć. Należy je utrzymywać w ekscytującej niewiedzy, tak żeby podejrzewały, że coś tracą. No bo inaczej jaki by to miało sens? - Żaden - przyznał. Otworzył się kamienny właz i wyszli Mela z Naldo. - No to w drogę - odezwał się Naldo. Dolph zmienił się w ptaka-Roka, ostrożnie wziął ich w szpony i wzbił się w niebo. Ale mu się pomyliło i zamiast do Bezimiennego Zamku zaniósł ich do Zamku Roogna. - Nic nie szkodzi - uznała Mela. - Zaczekamy tu aż do procesu. Odwiedzę przyjaciół, a Naldo pokręci się wśród wielmożów. - Odpowiada mi to - przyznał Naldo. - Może poznam tego demona, w którym się zadurzyła moja siostra. Martwiłem się o nią, ale wszystko dobrze poszło. Metria opada się pokusie ujawnienia swojego w tym udziału, bo musiała dostarczyć resztę dysków. Doholowała ich bezpiecznie do Zamku Roogna, a potem ruszyła w dalszą drogę. Kolejny dysk był dla ogrzycy Okry. Z tym nie powinno być trudności; Okra mieszkała w najgłębszej najciemniejszej dżungli z ogrem Smithereenem. Metria skoczyła tam i wiedziała, że się znalazła w odpowiednim rejonie, bo małe drzewa były powiązane w precle, duże drzewa były nieufne, a smoki średnich rozmiarów przemykały się ukradkiem. Otoczenie tak reagowało na obecność ogra. Okra oczarowała Smithereena, chociaż nie była wystarczająco brzydka, głupia i silna; ale powiodło jej się, bo się okazało, że u niego te trzy cechy są tak nasilone, iż spokojnie wystarczy na dwoje. Uważała, że swój sukces zawdzięcza osiągnięciu statusu Ważnej Postaci, bo takowym właściwie nic złego się nie działo. No i faktycznie, pośrodku zdewastowanego terenu tkwił koślawy drewniany dom, a niezbyt brzydka ogrzyca tłukła drągiem jadalne kasztany na omszonym kamieniu. Skorupa tego, który właśnie rozbijała, była twarda, ale skała i drąg też, więc ogrzyca powoli się dostawała do jądra. - Mam dla ciebie wezwanie - oznajmiła Metria. - Będziesz świadkiem na procesie Roxanne. - Chyba nie będę mogła pójść - odparła Okra. - Muszę wydobyć ten kasztan, żeby Smithereen mógł go zjeść i nabrać sił na wieczorne zastraszanie smoków. - A sam by szybciej nie rozbił tej skorupy? - Owszem, ale wtedy straciłby większość kasztana. Bo się rozlatuje na wiele kawałków, kiedy Smithereen wali w skorupę - uśmiechnęła się z czułością. - Jest z niego taki ogr. Więc ja to robię, bo mam lżejszą rękę - zamachnęła się pałką i odłupała kolejny kawałek skorupy. - Ale mi pomaga. - Pomaga? Jak? - Dając skorupie podstawę, na której ja łupię. Do tego trzeba czegoś naprawdę solidnego. Metria się przyjrzała. I uświadomiła sobie, że to, co brała za omszony głaz, jest w istocie leżącym ogrem, a skorupa leży nie na kamieniu, a na jego głowie. - Fakt, to najtwardsze - przyznała. - Tak. Bez niego bym sobie nie poradziła - Okra jeszcze raz łupnęła w skorupę, która wreszcie pękła; wtedy ogrzyca ją rozgięła i wyjęła duży kasztan, napinając przy tym swoje słabowite mięśnie. Otwórz usta, skarbie - wysapała. - To naprawdę ciężki kasztan! Na powierzchni kamienia rozwarła się szczelina. Okra puściła swój ciężar, a ten wpadł w otwór. Wysunął się język, kiedy ogr gryzł, i leciały iskry, gdy zęby uderzały w twardy kasztan. Wyglądało na to, że zajmie mu to jakiś czas. - Proces nie jest tak zaraz - uspokoiła ją Metria. - Ale możesz zabrać za sobą męża. Mogłoby mu się to nawet spodobać. To ma się odbyć w Bezimiennym Zamku. - O, pamiętam! - powiedziała Okra. - Tak, chyba spodobałoby mu się tam. Mógłby spróbować tego supertwardego obłoku. Chmury zawsze go interesowały. Metria się zdziwiła. - Sądziłam, że ogry są za głupie, żeby się czymkolwiek interesować. - Och, to nieprawda! - zaprotestowała lojalnie Okra. - Krążą plotki, że chmury są jeszcze głupsze niż ogry, a ponieważ to raczej niemożliwe, więc ogry są oczywiście tego ciekawe. Smithereen wielce by się zasłużył ogrom, badając tę sprawę. - Mogłabym was obydwoje od razu tam zabrać - powiedziała Metria. - Ale pamiętaj: nie wolno mu rozwalić zamku. Wyłącznie okoliczne chmury. - Będę mieć na niego oko - obiecała Okra. - Dobrze. Dolphie? Koliber z jej dłoni zmienił się w ptaka-Roka. Jedną łapą złapał stopy ogra, drugą - jego głowę i rozejrzał się. Powalono tyle drzew, że było miejsce do startu. Ptak skrzeknął. - Co zrobić? - spytała z osłupieniem Metria. - Skrzek, skrzek, skrzek, skrzek... - Skrzek? - podpowiedziała Okra. - Niech ci będzie - przystała z irytacją Metria. - Wsiadaj. Lecz Okra już się sadowiła na Smithereenie, idąc za własną podpowiedzią. Ptak-Rok rozpostarł skrzydła i wzbił się w powietrze, niosąc wyciągniętego sztywno ogra i siedzącą na nim Okrę. Ogr nadal żuł twardy orzech. Polecieli do Bezimiennego Zamku, gdzie złożyli Smithereena na odpowiednio solidnej chmurze. Dolph znów stał się kolibrem. Ogr usiadł i dźgnął palcem chmurę, zaintrygowany jej twardością; nie była to zwyczajna „obłokowa” materia. Przysunął do niej twarz i ugryzł. Materia stawiła opór, bardzo powoli ustępując. - Ugh! - rzekł, zawiedziony. - To zależy od tego, którą część chmury ugryziesz, skarbie - powiedziała Okra. - W tej najwidoczniej nie ma gromu ani błyskawicy. Ale próbuj; taki fragment gdzieś tu musi być. Metria skinęła potakująco głową. Chmura była wystarczająco duża, żeby go na jakiś czas zająć. - Dam ci znać, kiedy się rozpocznie proces - obiecała Okrze. - Dobrze - odparła ogrzyca, odwracając się, żeby podziwiać zamek wznoszący się pośrodku obłocznej wyspy. - Nie podchodź zbyt blisko do skraju. Do ziemi daleko. - Wiem. Zapamiętam. - Okra pomachała ręką, a Metria przeskoczyła dalej. Najpierw zajrzała do domu, sprawdzić, czy Veleno dalej lewituje ze szczęścia ponad łożem. Potem wyjęła kolejny dysk. Był dla Stanleya Steamera. To mogło się okazać trudne. Ale w razie potrzeby poprosi jego przyjaciółkę, księżniczkę Ivy, żeby na niego wpłynęła. Nie wiedziała, jak go zdołają powstrzymać od buchania parą i zjedzenia innych sędziów przysięgłych w trakcie procesu; no ale do niej należało wyłącznie sprowadzenie go tam. Przeskoczyła ku Rozpadlinie. Nagle po obu jej stronach wyrosły strome ściany i rozejrzała się po całkiem miłej dolinie u ich podnóża; małe futrzakowce rozsiewały puszki, a samotna mdlnica czekała na ofiarę. Nie mogła się oprzeć chęci podrażnienia jej. Powolutku ruszyła wprost ku drzewu. - Ha, ha, mdlnico, nie przyprawisz mnie o mdłości. Jestem demonicą. Nagle dosłyszała ciche dławienie się. Uuuups - to koliber. Zapomniała o Dolphie. Pospiesznie przeskoczyła przez dolinę, byle dalej od pola działania drzewa. - Przepraszam - rzekła. - Zapomniałam, że cię trzymam w dłoni. Dolph wrócił do swej zwykłej postaci. Wyglądało na to, że z trudem powstrzymuje mdłości. - Fffffąszszsz - wysapał. - Cooo? Przełknął. - Gad, żmija... - Wąż? - Niech ci będzie - odparł słabym głosem, ale wyglądał już trochę lepiej. - Na twojej nodze. Metria spojrzała. Jej lewą nogę łykał pończosznik. Przez nieuwagę wylądowała obok krzaka pończoszego, a wąż się wyłonił i jak to on łyknął jej nogę aż po udo. Gdyby mu nie przeszkodzić, toby strawił jej nogę od uda do stopy. - Pfuj. Rozwiała się w opar i gdy wąż spadł, zmaterializowała się z boku. Powinna uważać, gdzie ląduje. Taki wąż, rzecz jasna, nic jej nie mógł zrobić, ale było to kłopotliwe. - Czy to Stanley? - spytał Dolph, patrząc w głąb doliny. - Wygląda jak wąż - przyznała. - Ale to nie Stanley. Wąż się do nich zbliżył. Gadzią głowę zastąpiła ludzka. - Cześć. - Naga! - rzekł Dolph. - Tak. Może będziecie mogli mi pomóc. Chyba się zgubiłam. - Ma się rozumieć - oświadczył Dolph. - Zawsze lubiłem Naga. Jestem książę Dolph, z ludzkiego rodzaju, a to demonica Metria. Co mogę dla ciebie zrobić? Wąż przybrał ludzką postać. Była to młoda kobieta, atrakcyjna na sposób tych, które potrafią dostosowywać wygląd do własnych życzeń. Nie miała odzienia, bo w przyrodzonej postaci go nie nosiła. Oczy Dolpha, jak to zwykle męskie oczy, o mało nie wyskoczyły z orbit. Metrii przyszło na myśl, że ludzcy mężczyźni są źle zaprojektowani - mają za małe oczodoły. - Jestem Anna Konda - przedstawiła się Naga. - Podziemną trasą podróżuję do północnych pieczar Naga, lecz nie rozpoznaję tego terenu. - Bo jesteś w Rozpadlinie - wyjaśniła Metria. - Zbyt szybko wyszłaś na powierzchnię. - Och, Rozpadlina! Zupełnie o niej zapomniałam! - Zdarza się - odezwał się Dolph. - Mogą się jeszcze utrzymywać resztki kryjącego ją przez osiem stuleci czaru zapomnienia i pewnie na taką resztkę natrafiłaś. Po prostu wróć do pieczar, podążaj ku północy, a dotrzesz, gdzie zamierzasz. - Zrobię tak. Dzięki. Pospiesznie wróciła do postaci węża, wśliznęła się w dziurę i zniknęła. Książę Dolph potrząsnął głową. - Jestem, ma się rozumieć, szczęśliwy z Elektrą. Ale czasem się zastanawiam, jak by to było z Nada Naga. - Ona cię nie kocha - przypomniała mu Metria. - A Elektra tak. Potakująco skinął głowa. - No właśnie. Jak większość młodych mężczyzn widział głównie cielesną powłokę (zwłaszcza nagą) dziewczyny. To dlatego ludzcy mężczyźni byli dla demonic tak łatwym łupem. - Poszukajmy Stanleya. - Racja. - Ostatni raz spojrzał na dziurę, w której zniknęła Naga, jakby go kusiło, by przybrać postać węża i podążyć za nią; potem się zmienił w kolibra. Metria zamknęła go w dłoni i uniosła się wystarczająco wysoko, by mieć rozległy widok na dolinę na dnie Rozpadliny. Potem wzięła dysk w wolną rękę i ruszyła tam, gdzie szarpnął. Mknęła we właściwym kierunku. Dość szybko wypatrzyła raźno pełznącego smoka z Rozpadliny. Stanley był teraz w pełni wyrośniętym, sześcionogim zielonym smokiem o niewielkich skrzydłach. Łapy były zbyt krótkie, żeby mu nadać pełną prędkość, dlatego unosił przednią część ciała, wyrzucał w przód, opuszczał na ziemię i przyciągał resztę ciała, wyginając je w łuk. Wyglądało to dziwacznie, ale dawało dobre rezultaty, kiedy się spieszył. Niewiele zwierząt, które wpadły do Rozpadliny, zdołało uciec, kiedy smok na nie ruszył. A te, które znajdowały się poza zasięgiem zębów, zawsze można było powalić strumieniem pary, gorącej pary. Smok z Rozpadliny był jednym ze stworzeń Xanth, które budziły największy strach. Choć nie we wszystkich. Metria należała do tych, którzy się go nie bali, bo była demonicą. Dolph też, bo jeśli zechciał, mógł przybrać postać smoka. Zresztą znał Stanleya Steamera od dzieciństwa i przyjaźnili się. Metria spłynęła w dół. - Hej, Stanleyu! - zawołała. Smok się zatrzymał, uniósł łeb. Dmuchnął parą. - Nie denerwuj się. To ja, Metria. I książę Dolph. Otworzyła dłoń - Dolph opadł na ziemię i przybrał ludzką postać. Stanley go rozpoznał. Dolph objął smoka. Potoczyli się po ziemi, siłując się i łaskocząc. Mało kto w Xanth zaryzykowałby takie uściski. Ale spędzili razem drugie dzieciństwo Stanleya. Ponad trzydzieści lat wcześniej smok został odmłodzony w wyniku drobnej pomyłki. Stanley był zwierzątkiem księżniczki Ivy, póki nie nadszedł czas, żeby znów wrócił do strzeżenia Rozpadliny. W Xanth istniały trzy podstawowe typy smoków: ziejące ogniem, „dymowce” i „parowce”. Smoków ogniowych bano się najbardziej, ale właściwie najgroźniejsze były „dymowce”, bo dym, którym ziały, mógł oślepić i zadusić (zwłaszcza w zamkniętych miejscach). „Parowce” spotykano najrzadziej, lecz w swoim rewirze były groźne. Kiedy się wreszcie uspokoili, Metria wyjęła dysk. - Mam dla ciebie wezwanie, Stanleyu - powiedziała. - Masz być sędzią przysięgłym w procesie Roxanne Rok. Smok, zdziwiony, nastawił uszy. Jedno było trochę krótsze - od czasu, kiedy je odgryzł ogr Smash, i nawet odmłodzenie całkiem ucha nie wydłużyło. Na pysku smoka odmalowało się zdumienie. Dolph zmienił się w małego smoka i wydał jakieś pomruki. Metria nie była mocna w smoczej mowie, ale wiedziała, że Dolph pokrótce wyjaśnia całą sytuację. Stanley zaryczał w odpowiedzi. Dolph wrócił do ludzkiej postaci. - Mówi, że musi się porozumieć z rodziną. Nie mogła się temu sprzeciwić. - No to chodźmy zapytać. Stanley zaprowadził ich w głębokie boczne odgałęzienie Rozpadliny. Był tam drugi dorosły smok i smocze dziecko. Metria nie miała o tym pojęcia. Poczuła ukłucie zazdrości. Nawet smoki przyciągały uwagę bociana, a ona nie mogła. Ale maluch był śliczny. - Jego małżonka Stella Steamer i ich syn, Steven Steamer - powiedział Dolph, łaskocząc małego pod brodą; Steven wydmuchnął odrobinę ciepłej mgiełki, której nie można było uznać za gorącą parę, ale która dobrze rokowała na przyszłość. - Stanley jest na liście wezwanych, ale nie wiem, czy mile powitają w Bezimiennym Zamku całą rodzinę - stwierdziła z powątpiewaniem Metria. - Stella mówi, że ktoś musi patrolować Rozpadlinę - powiedział Dolph. - Kiedy jedno z nich patroluje, drugie opiekuje się Stevenem. Jeżeli Stanley pójdzie na proces, to będzie musiał zabrać ze sobą Stevena, bo Stella nie może i patrolować, i zajmować się dzieckiem. Metria zastanowiła się nad tym. - Pokaż mi malca - rzekła. Dolph podniósł smoczka i podał jej. Wzięła go na ręce, a mały łepek otarł się o jej szyję, chuchając ciepłym oparem. Nagle przestała nad sobą panować. - Och, ty śliczne maleństwo! - zawołała i mocno przytuliła Stevena; tak bardzo pragnęła dziecka i nie mogła go mieć. - Myślę, że Steven może się zjawić na procesie - stwierdził Dolph. - Jeśli zareagowałaś typowo. - Ja też tak myślę - przyznała, cmokając Stevena w śliczny pyszczek. - Nie ma nic bardziej uroczego niż smocze dziecko. Kiedy mogą wyruszyć? Dolph zasięgnął języka. Ustalili, że zabiorą Stanleya i Stevena tuż przed procesem, żeby zminimalizować zamęt. Metria niechętnie postawiła na ziemi małego smoczka. - Mam jeszcze dyski do doręczenia - rzekła, zauważywszy, że nadchodzi zmierzch. - To prawdziwa szarpanina. - Kto to? - spytał Dolph. Przejrzała pięć pozostałych dysków. - Teraz chyba kościej Marrow i Sherlock Black. - Obaj są mężami i ojcami. Lepiej odwiedź ich jutro. - Pewnie masz rację. I tak zostało jeszcze kilka dni do rozpoczęcia procesu. - W takim razie polecę do domu, do żony, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. - Do jutra. Stał się ptakiem-Rokiem, rozpostarł skrzydła i poleciał ku wstędze dziennego światła ponad Rozpadliną. Metria pomachała na pożegnanie smoczej rodzinie i skoczyła do domu. Nie musiała wypoczywać, ale i tak miło było się zrelaksować. Ta robota mimo wszystko nie była taka zła. Jutro doręczy ostatnie wezwania, sporo przed czasem. Rozdział 13 RO Rankiem Metria zajęła się rutynowymi sprawami, szaleńczo uszczęśliwiła męża na kolejny dzień i obejrzała dyski. Znieruchomiała ze zdumienia. Sądziła, że zostało jej tylko pięć, ale się pomyliła w liczeniu. Były jedynie cztery dyski: dla chodzącego kościotrupa, czarnego człowieka i samej Simiurg. I jeszcze jeden, tajemniczy, nie oznaczony. Teraz już i ten czwarty był oznaczony: na jednej stronie RO, na drugiej ŚWIADEK. Czysty dysk w końcu się zdeklarował! Lepiej natychmiast się nim zająć, bo Metria nie miała pojęcia, kim jest RO, co oznaczało, że jego lub ją będzie trudno odnaleźć. Uniosła dysk, żeby sprawdzić, w którą stronę pociągnie. Wyglądało na to, że kieruje zdecydowanie ku północy, więc go odłożyła i skoczyła do Zamku Roogna po księcia Dolpha. Akurat przecierał zaspane oczy. - Ostatni dzień, co? - spytał sennie. - Cieszyłbym się z tego. - Ja też - przyznała. - To było ciekawe doświadczenie, ale chciałabym, żeby się już skończyło. - A, zapomniałem. Czy już mi mówiłaś, dlaczego to robisz? To znaczy, rzecz jasna, w ramach służby dla Dobrego Maga. Ale jakie zadałaś Pytanie? - Jak przyciągnąć uwagę bociana. Znam odpowiednie gesty, lecz bocian mnie ignoruje. - O - rzekł zakłopotany. Miał dwadzieścia jeden lat, był żonaty i dzieciaty, lecz zachował uroczą naiwność. - No to ruszajmy po Sherlocka i Marrowa. - Coś wyskoczyło. Miałam czysty dysk. A teraz widnieje na nim napis: RO, świadek. Na północy. - Kim jest RO? - Nie mam pojęcia. Ale dysk powinien do tej osoby doprowadzić. - No to w drogę. Stał się kolibrem; Metria zamknęła go w dłoni i skoczyła na północ. Wylądowała bezpiecznie na północ od Pustki - a dysk ciągnął teraz ku południu. Hmmm - złe nowiny. Z Pustki wyłaniały się jedynie nocne mary. Była demonicą, ale nawet ona nie ośmieliłaby się wejść za horyzont zdarzeń Pustki, bo potem musiałaby oddać połowę duszy marze, żeby ją stamtąd wyniosła - a przecież sama miała jedynie tę połowę duszy. Nie miała ochoty jej oddawać. Jednak kiedy się zbliżyła do straszliwej granicy, dysk szarpnął w dół. W dół, ku Hipnotykwie. To było niemal równie złe. Zwykłe osoby wchodziły do świata tykwy, patrząc w otwór, i chociaż ciała pozostawały na zewnątrz, to dusze były zamknięte w środku, dopóki trwał kontakt wzrokowy - i nie mogli go sami przerwać. Toteż każdemu, kto odwiedzał świat marzeń, był potrzebny przyjaciel, który by w uzgodnionym czasie zatkał palcem otwór i uwolnił odwiedzającego. Ale to nie działało w przypadku demonów, nie mających trwałych materialnych ciał; do tykwy wnikała cała ich jaźń i nie mogły się stamtąd wydostać bez zgody Nocnego Ogiera. Trojan, Koń Innej Maści, niezbyt przepadał za demonami. Cóż więc miała zrobić? Podróżowała przecież w sprawach Simiurg, więc po prostu powie to ogierowi. Fajnie będzie przy okazji zwiedzić Krainę Snów. - Chyba muszę wejść do tykwy, Dolphie. Więc może lepiej wróć do domu, a ja się po ciebie zjawię, jak tu skończę. - No nie wiem - rzekł, wracając do ludzkiej postaci. - Tykwa to całkiem niebezpieczne miejsce, nawet dla demonów. Może lepiej pójdę z tobą. - Ale twoje ciało tu zostanie - przypomniała mu. - I nie będziesz w stanie przerwać kontaktu. - Prawdę mówiąc, to mam glejt do tykwy; Ogier pozwala mi tam zachodzić, kiedy tylko chcę. Ale to prawda, że nie mogę zostawić bezbronnego ciała - rozejrzał się. - Może nic mu się nie przytrafi, jeśli przybiorę odpowiednią postać. - Odpowiednią postać? - Stworzenia, którego nikt nie zaczepi. Na przykład węża. - Co? - Żmii, gada... - Wiem, co to wąż! Ale ktoś mógłby na ciebie nadepnąć. - Nie wtedy, kiedy się stanę właściwym rodzajem węża. Na przykład krzewężem. - O. Może. - Zmienię się, a ty nakieruj tykwę. Stał się krzakiem o wężowych łuskach i trującym listowiu. Teraz nikt go nie zaczepi. Okręcała tykwę, dopóki otwór się nie znalazł naprzeciwko jednego z oczu krzewęża. Kiedy krzak znieruchomiał, wiedziała, że się stało. Wtedy się rozemgliła i ostrożnie wniknęła przez otwór, uważając, żeby się nie znaleźć na linii wzroku Dolpha. W środku było ciemno i wilgotno. Nic nie widziała, więc na końcu nosa wypuściła świetlną bulwę. Bulwa wchłonęła ciemność, zostawiając światło, no i trochę zaczęło być widać. Metria unosiła się w jakimś głębokim zielonym morzu. Gdzieś wysoko musiała być jakaś powierzchnia, ale była zbyt odległa, żeby sobie nią zawracać głowę. Dolpha nie było widać, ale skoro i tutaj, podobnie jak w zwykłym życiu, mógł się przemieniać, to może był płynącą gdzieś w przodzie rybą. Opuściła wzrok: na morskim dnie stała duża ozdobna waza. Metria, nie wiedząc, co może być w środku, utworzyła kłykieć i poskrobała ją. Wyskoczyła głowa. - Ej? - spytała. - Kto mi zakłóca spokój? - Przepraszam - powiedziała Metria. - Nie chciałam. Przyglądał się jej. - Z jakich stworzeń jesteś? - Jestem demonica Metria. Był zawiedziony. - Och. Jedna z tych. Żachnęła się. - A co masz przeciwko mnie? - Nic, oprócz tego, że jesteś ledwie połową tego, czego sobie życzyłem. Ale zawsze tak jest. Nie zdołała okiełznać ciekawości (zwykle dość nieposkromionej). - Zawsze spełnia ci się tylko połowa życzenia? - Tak. Jestem Hal Połóweczek, wykonawca epizodycznych ról w złych snach. Mój los to dostawać tylko połowę tego, czego sobie życzę, bez względu na to, co to jest. Tym razem zażyczyłem sobie przyzwoitego towarzystwa, a dostałem ciebie. Metria skinęła potakująco. - Z całą pewnością jestem skandaliczną towarzyszką. Nie tylko jestem nierealną osobą, ale mam połowę duszy i nie zostaję. - No wlaśnie. Sądziłem, że przechytrzę los, życząc sobie najpiękniejszej i najżyczliwszej z kobiet Xanth, bo sobie wyobraziłem, że dzięki temu dostanę całkiem zwyczajną; ale znów się to tak przepołowiło, że nie odniosłem żadnej korzyści. Taką miałem xantycypację - westchnął. - Cóż, to twoja lekcja xanthropologii - rzekła. - Mogłabym przybrać postać najpiękniejszej kobiety Xanth, ale nie mam zamiaru. Badam mężczyzn, lecz chcę się podobać tylko jednemu, a ty nim nie jesteś. - Oczywiście. Nie mam pojęcia, dlaczego w kółko wypowiadam życzenia, skoro nigdy się jak trzeba nie spełniają. - A jakie było twoje pierwsze życzenie? - Chciałem być cięty. - To wszystko tłumaczy. Spojrzał na nią kwaśno. - Życzyłbym sobie, żebyś odeszła, ale... - Ale połowa mnie mogłaby zostać i dręczyć cię - dokończyła. Pojmuję twój kłopot. Prawdę mówiąc, zamierzam stąd zniknąć, jak tylko odnajdę mojego partnera i znajdę sposób dogodnego przemieszczania się tutaj. - Taaa, jasne, od razu sobie idź - rzekł, krzywiąc się. - Czyż nie tego chciałeś? - Nie. Chciałem miłego towarzystwa. - Wyrwał sobie kępkę włosów z głowy. - Czemu nigdy nie mogę mieć tego, czego chcę? - Może powinieneś sobie zażyczyć, żebyś mógł kontrolować swoje emocje - poddała mu Metria. - Zrobiłem to. I mogę je kontrolować jedynie w połowie. - Szkoda, że nie możesz kontrolować emocji innych. - Trafiają mi się gorsze połowy ich emocji. Przystanęła, bo coś jej przyszło na myśl. - Może powinieneś wypowiedzieć dla mnie jakieś życzenie. - Dostałabyś jedynie połowę. - Ciekawa jestem. Ograniczone życzenia mogą być użyteczne. Zażycz sobie, żeby nadpłynął mój statek. Wzruszył ramionami. - Jak uważasz. Życzę sobie, żeby nadpłynął twój statek. Gdzieś w oddali pojawiło się światło. Zbliżało się. Okazało się, że to rodzaj statku płynącego pod powierzchnią wody. - Co to takiego? - spytała. Otworzył się właz. - Żółta łódź podwodna - odparł Dolph w swej ludzkiej postaci. Jako ryba szukałem wygodniejszego sposobu podróżowania i znalazłem to leżące sobie tam, gdzie je ktoś porzucił, więc sprowadziłem to tutaj. Możemy wygodnie podróżować wewnątrz. - Widzisz? - odezwał się Hal. - To taki połowiczny statek. W połowie zatopiony. - Faktycznie - przyznała Metria, wpływając do włazu. - Powiedz, jak to możliwe, że możemy zwyczajnie rozmawiać pod wodą? - To Królestwo Snów - przypomniał jej Dolph. - Tu nie obowiązują zwykłe zasady. - Prawda, zapomniałam. Osiadła na dnie lodzi podwodnej, a Dolph zamknął właz. Było tutaj wspaniale sucho, a wielkie okna wychodziły na okalające ich morze. Wnętrze wyglądało na zamieszkane, jakby spędziło tu czas kilku niezbyt porządnickich artystów. Na jednej ze ścian widniała podobizna bitla. - Gdzie wskazuje ten twój dysk? - spytał Dolph. Wyjęła dysk. - O, tam - wskazała. Skierował w tamtą stronę łódź podwodną. Przyspieszyła, tnąc morską głębię. Wtem morze wyschło. Nie skończyło się, a przeszło w powietrze. Żółtej łodzi podwodnej to nie przeszkodziło - płynęła w powietrzu. - To wspaniała machina - orzekł Dolph. - Nie rozumiem, czemu ktoś miałby się jej pozbyć. - Tam jest jakiś człowiek - ostrzegła Metria. - Nie strąć go. Statek powietrzny zwolnił, lecz człowiek stał się smokiem i kłapnął nań. - Och, smokołak - powiedział Dolph i otworzył okno. - Hej, nie kłap na nas! Tylko tędy przepływamy. Znów pojawił się człowiek. - Uuuups, przepraszam. Myślałem, że to najeźdźca z Mundanii. - Nie ma sprawy. Jestem książę Dolph z Xanth. Kim jesteś i co robisz? - Jestem Jay. Ojciec był człowiekiem, a matka zionącym ogniem smokiem. Nie czułem się dobrze ani z jednym, ani z drugim, więc znalazłem sobie robotę przy złych snach. W ludzkiej fazie wysłuchuję instrukcji, a w smoczej fazie je wykonuję. Da się z tego wyżyć. - Znasz tu jakiegoś RO? Jay podrapał się po głowie. - Jest tu trochę dziwnych gostków, ale o takim nie słyszałem. Może cyborg będzie wiedzieć. - Cyborg? - Jest po cześci zwierzęciem, po części maszyną. Naprawdę niesamowity. Coś mi się wydaje, że dzisiaj przycina kwiaty. Trzymajcie się tego kursu, a wkrótce znajdziecie stertę gnoju. - Dzięki. - Łódź podwodna odpłynęła. Dotarli do wywieszki: ZUPA ZWOJU. - Lepiej skręć - doradziła Metria. - Nie o to nam idzie. Łódź podwodna skręciła w lewo. Natrafili na kolejną wywieszkę: DWIE WĘDY. Metria się rozejrzała, ale nie zobaczyła żadnej wędy. - I to też nie wygląda dobrze. Więc łódź podwodna skręciła teraz w prawo. Tym razem natrafiła na napis: MGŁA SROGA. - Mówiłem ci, że to jakieś dziwaczne miejsce - odezwał się Dolph. - Lepiej znów kogoś zapytajmy. Dostrzegli jakąś młodą kobietę malująca napis. Dolph otworzył właz. - Cześć, jestem książę Dolph z Xanth. Chyba się zgubiliśmy. Mogłabyś nam pomóc? - A ja jestem Miss Pell - odparła. - Oczywiście, mogę wam pomóc. Ale niby czemu? - Bo im szybciej znajdziemy to, czego szukamy, tym szybciej się stąd wyniesiemy. Miss Pell ze zrozumieniem kiwnęła głową. - To faktycznie warte zachodu, Ciążę Rolu. Poprawcie moje napisy i traficie, gdzie chcecie. - Ciążę Rolu? - powtórzył w osłupieniu. - Miss Pell! - wykrzyknęła Metria. - Misspell* [* Gra słów: ang. misspell - popełnić błąd, napisać z błędem (przyp. tłum.).]! Błądek! To dlatego te napisy są takie dziwne! Pojaśniał. - Och, okej! - zamknął właz i cofnął łódź szlakiem, którym tu przypłynęli. - ZŁA DROGA - odczytała Metria, poprawiając trzeci napis. NIE TĘDY - poprawiła drugi. - KUPA GNOJU. To tu płyniemy! I faktycznie, był tam człowiek-maszyna z kawałkiem drewna, otoczony żukami. Dotykał je drewnem, a one zmieniały kwiaty w gnój. Niezbyt wiele kwiatów zostało, za to kupa gnoju była całkiem spora. Dolph otworzył właz. - Pewnie jesteś tym cyborgiem. Ale dlaczego niszczysz te kwiaty? - Są częścią ostatniej dekoracji - wyjaśnił cyborg. - Paru śniących wąchało kwiatki od spodu. Teraz musimy je poddać recyklingowi, więc korzystam z drewienka-odwrotki, żeby gnojowe żuki mogły je przemienić w gnój. - Dla snów to pewno ma sens - rzekła Metria. - Ale chyba widzę tu jakiegoś owada z innego gatunku - wypłynęła z łodzi podwodnej i złapała go. - Wpakuję mu go do ucha - wyjaśniła Dolphowi; włożyła cyborgowi owada do ucha i szepnęła coś. - Ależ oczywiście! - odparł cyborg. - O, tędy - wskazał. Dolph uruchomił łódź podwodną. - Co zrobiłaś? - Napomknęłam o czymś - wyjaśniła. - Znalazłam straszyka. Jak tylko włożyłam mu go w ucho, musiał mi powiedzieć prawdę. Płynęli. Krajobraz rozmył się w mętną nicość, w której się wiły barwne wstęgi. Dysk szarpał mocniej. Na koniec dotarli do człowieka siedzącego na pętli wstęgi, otoczonego muzyką. Miał gęstą, sczesaną z czoła czuprynę, odziany był w garnitur, który niemal ciągnął się za nim po ziemi. Nie miał żadnego instrumentu, jego usta były zamknięte, a przecież muzyka była najwyraźniej zależna od jego woli, bo kiwał głową do taktu i poruszał rękami, jakby chciał podkreślić pewne jej aspekty i wygładzić inne. Kiedy Metria do niego podeszła, podniósł na nią wzrok i muzyka ucichła. - Słucham? - Jesteś RO? - spytała. - Jestem Nie Jeden - zabrzmiała smutnawa smyczkowa melodia. - Uważam, że jesteś RO, bo ten dysk wezwania pokazuje wprost na ciebie. Musisz się stawić jako świadek na procesie Roxanne Rok. Zagrzmiała muzyka (dominowały bębny). - Gdzie jest ten proces? - zapytał Nie Jeden. - W Bezimiennym Zamku, w Xanth. Przybyliśmy po ciebie. Fagot wydał nieprzyjemny dźwięk. - Nie mogę opuścic Królestwa Snów. Nie pójdę. - Ale wezwanie oznacza, że musisz - powiedziała, podając mu dysk. Nie Jeden odepchnął go. - Nic z tego, demonico. Przy wtórze świstu dętych instrumentów drewnianych zsunął się z pętli wstęgi i opadł w głębinę. Zanurkowała za nim, ale pasma wstęg stały się bardzo liczne i pofalowane, utrudniając poruszanie się i widzenie. RO zniknął. - A więc to będzie doręczenie tego typu - mruknęła. - Cóż, nie dam się zniechęcić. - Uniosła dysk i podążyła tam, gdzie ciągnął. Przedzierała się pomiędzy wstęgami, a one stały się cieniutkimi smużkami cukru, potem zgęstniały w aromatyzowaną, barwną watę cukrową. Jeszcze potem z tej waty powstały nitki, a z nich tkaniny, a z nich z kolei rozmaita odzież. I tam, pośrod wiszących garniturów i sukienek, siedziała młoda kobieta o jasnych włosach, stykając ze sobą kawałki płótna. Sklejały się w miejscu zetknięcia, a ona odwracała luźne fragmenty i znów je stykała, a one znów się sklejały, tworząc ubiory. - Tak? - spytała, kiedy Metria do niej podpłynęła. - Szukam RO. Widziałaś go? - Kogo? - Nazywa się RO. Ma wielką czuprynę i gra, po prostu myśląc o instrumentach. - Ach, to maestro Nie Jeden. Może Ten Drugi coś ci powie. Tam go znajdziesz. - Dziękuję. Metria pospiesznie popłynęła we wskazanym kierunku. Stojaki z ubraniami zmieniły się w kluchy brei. Meandrowała pomiędzy nimi; wkrótce stały się osmalonymi drewnianymi pniakami. Ponownie uniosła dysk, a on szarpnął w nowym kierunku. Ruszyła w tę stronę. Natrafiła na niskiego, krzepkiego człowieka o ogniście rudych włosach, stojącego w dymiącej jamie. Pojawiła się przed nim klucha brei. Wpatrzył się w nią, a ona buchnęła płomieniem, Przez chwilę płonęła żywym ogniem, na kolejną chwilę stała się trochę rozżarzona, a w końcu była kolejnym osmalonym, zwęglonym pniakiem. Spojrzał na Metrię, kiedy doń podpłynęła. - Tak? - Ten Drugi? Szukam RO. - Kogo? Opisała maestra. Człowiek się zachmurzył. - Kto ci powiedział, że to ten, kogo szukasz? - Wiem o tym, bo dysk go wskazał. Ale jasnowłosa kobieta poradziła mi, żeby się tu zjawić, bo Ten Drugi powinien wiedzieć. - To była Ta Trzecia. Nie powinna była ci tego mówić. - Dlaczego? Nie wiesz, gdzie jest RO? - Wiem, gdzie jest maestro Nie Jeden, ale ona nie powinna ci była tego mówić. Metrię zaczynało to irytować. - Widzę, że mnie zwodzicie. Powiedz mi, co wiesz. - Nie. Odejdź, demonico. Nie chcemy tu takich jak ty. - Słuchaj no, ty wypalony móżdżku... - zaczęła gniewnie, a potem zdała sobie sprawę, że się z nią drażni. Ponieważ tak naprawdę nie był jej potrzebny, to nie pozwoliła, żeby jej zmarnował więcej czasu. Uniosła dysk - a ten pociągnął wprost ku Temu Drugiemu. - Co to? - To dysk wzywający na proces Roxanne Rok, w kontynentalnym Xanth. Wskazuje prosto na ciebie - odparła zaskoczona. Spojrzał na nią przymrużonymi oczami - i nagle stała się burzą płomieni! Wywołał w niej samozapłon! - Ty draniu! - zezłościła się, stając się wodą. Płomienie z sykiem zagasły. Ale podstęp się udał: Ten Drugi zniknął. Metria uniosła dysk i pomknęła w stronę, którą wskazywał. Osmalone pieńki zmieniły się w kłody lśniącego drewna, potem w kawały gładkiego metalu, a wreszcie w bloki połyskliwego szkła. Pełno było odblasków, odbić. A pośrod tego wszystkiego chmary małych zarośniętych staruszków z wieloma drobnymi przedmiotami. Demonica potrafiła odróżnić prawdziwą osobę od odbicia. Skierowała się więc prosto ku niej. - Gdzie jest RO? - zapytała. Człowieczek spojrzał na nią. - Kto? - Maestro! Przechodził tędy? Człowieczek uniósł połyskliwą czerwoną buteleczkę. Otoczył ją dłońmi, a potem cofnął ręce - i proszę! - były dwie połyskliwe czerwone buteleczki. - Nie. Zaczynała mieć tego powyżej uszu. - Nie, nie powiesz mi czy nie, nie przechodził? - I to, i to. - Ktoś ty? - Jestem Ten Czwarty. Podwajam nieożywione przedmioty, jak sama widzisz. I jak widzisz, jestem teraz bardzo zajęty. A teraz odejdź, demonico. Metria zdołała już nabrać przebiegłości. Uniosła dysk - a ten szarpnął prosto ku Temu Czwartemu. - Jesteś RO? - Nie wiem, o czym mówisz - uniósł pudełeczko z układanką, zamknął je w dłoniach, a potem je rozsunął, trzymając dwa pudełeczka z układanką. - No to wręczę ten dysk tobie, Ty Czwarty - zadecydowała. Podpłynęła ku niemu. Ten Czwarty podskoczył. Ruch był tak niespodziewany, że ją zupełnie zaskoczył. Człowieczek przepłynął obok odbitego promienia i zniknął. Ruszyła za nim, ale natrafiła jedynie na całe mnóstwo własnych odbić. Stała się niewidzialna - ujrzała mnóstwo odbić niczego. Ten Czwarty zniknął. Teraz już była naprawdę rozdrażniona. - Jest w tym coś okropnie dziwnego - mruknęła. Uniosła dysk i kolejny raz ruszyła we wskazaną stronę. Tym razem wyprowadził ją spośród kolumn ze szkła i odblasków, potem obok lasu górnych drzew, do gładkiej twardej skalnej ściany. Widniały w niej drzwi, z napisami: MAGAZYN TYKWY. WSTĘP WZBRONIONY. - A do licha z tym - mruknęła i przeniknęła przez drzwi. Przez chwilę żałowała, że to zrobiła, bo wyrosło przed nią coś straszliwego. Wrzasnęła i cofnęła się, częściowo wtapiając się w ścianę. Potem wzięła się w garść i zapanowała nad sobą. - Jesteś demonicą, Metrio! - napomniała się. - Niczego się nie boisz, bo nic nie może zaszkodzić demonicy. Wtem pojawił się przed nią niewielki wir liści i kurzu. Znów wrzasnęła i wyskoczyła stamtąd. Lecz po paru chwilach się opamiętała. - To Magazyn Strachów - uświadomiła sobie. - Nic dziwnego, że tak tu straszno. A najbardziej się bała tego, że się znajdzie poza zasięgiem magii, w Mundanii, i rozwieje w bezmyślny kłąb kurzu. Ale to przecież była Hipnotykwa, Królestwo Snów, jeden z najbardziej magicznych aspektów Xanth; tutaj się nie rozwieje. Musi tylko zapanować nad bezrozumnym strachem i iść w kierunku wskazywanym przez dysk. Tym razem nie pozwoli uciec nikomu i niczemu, co napotka. Bo zaczynała coś podejrzewać. Zdobyła się więc na odwagę i na powrót przeniknęła przez skalną ścianę. Kurz znów zawirował, ale tym razem odezwała się doń z całą arogancją, na jaką się zdołała zdobyć: - Jesteś po prostu strachem ze wspomnień o Mundanii. Nie śpię. Nie masz nade mną władzy. - O kurczę - mruknął wir i zniknął. Metria się uśmiechnęła. Kurz zwykle nie odzywał się na ludzki sposób, jeżeli nie było w pobliżu Króla Dora - lecz to było Królestwo Snów, gdzie obowiązywały reguły ustalone przez Nocnego Ogiera. Odniosła małe zwycięstwo. A gdzież się chowała ta osoba? Uniosła dysk i ruszyła we wskazaną przezeń stronę. Simiurg dysponowała wspaniałą magią, skoro te dyski działały w Xanth, Mundanii i Królestwie Snów. Co było całkiem zrozumiałe, bo Metria nie sądziła, żeby ktoś miał większą moc niż Simiurg (no może z wyjątkiem Demona X(A/N)th we własnej osobie). To jej przypomniało o przyczynie tego wszystkiego: cóż mogła uczynić Roxanne Rok, żeby zasłużyć na taki proces i ewentualną ciężką karę? Simiurg musi być naprawdę zirytowana! Cóż, dowie się, kiedy proces się zacznie. A teraz musi jeszcze tylko doręczyć trzy ostatnie wezwania i na końcu dostarczyć dysk samej Simiurg. Na tym, rzecz jasna, nie koniec jej roboty, bo powinna też zadbać, żeby wszyscy wezwani się zjawili w Bezimiennym Zamku. Ufała jednak, że sobie z tym poradzi, bo jak już ktoś przyjął wezwanie, to się nie mógł wycofać. Ruszyła przez Magazyn Strachów, obserwując to, co tak przerażało zwykłych mieszkańców. Śliniące się smoki, syczące węże, drgające macki, tajemnicze nocne dźwięki, włochatonogie pająki, poborców czynszów i długi wydrążony patyk. Przystanęła. - A co w tobie takiego strasznego? - Jestem z łodygi rośliny zwanej życicą - odparł patyk. - Pełno we mnie nasion, bardzo twardych. - I to przeraża śpiących? - spytała z lekką drwiną, która go na pewno rozdrażni. - Tak; kiedy ktoś celuje mną w takie osoby i grozi im, że wydmuchnie moje nasiona. Chyba idzie o ten głośny dźwięk, jaki wtedy wydaję, bo nie lubię tracić moich nasion. Metria wzruszyła ramionami i poszła dalej. Śmiertelnicy boją się takich dziwacznych rzeczy. Wkrótce dotarła do ocznej krainy. Wyglądało to jak wielkie wpatrzone w niebo oko. Pamiętała, że niektórzy się boją nocą wielkich oczu. Dysk ciągnął w tę stronę. Lecz oko było otoczone wodą, jak większość ocznych krain: może woda chłodziła podrażnione gałki, poruszające się w oczodołach. Mogłaby tam przelecieć, lecz wolała iść, żeby nie przegapić niczego poniżej. No to miała problem z wodą. Trudno, będzie brodzić. Dotknęła stopą wody - powierzchnia była twarda! Mogła po niej iść! - Co z ciebie za woda? - spytała. - Twarda woda, ma się rozumieć. - Oczywiście - przyznała, czując się głupio. - A co w tobie strasznego? - Ludziska się boją we mnie utonąć, zwłaszcza kiedy moje fale przyboju się znarowią. A zwłaszcza podczas burz mogą się stać gwałtowne. Do tego samego Metria mogła była dojść własnym umysłem. Poszła wprost do ocznej krainy. Potem zobaczyła okularnika - ze szkła, ma się rozumieć, i z monoklami zamiast kwiatów. Oczy łypały na nią groźnie i przerażająco, więc pojmowała, czemu tę roślinę tu przechowywano. Było tutaj całe mnóstwo rekwizytów; nic dziwnego, że nie było problemu z przygotowywaniem każdej nocy tylu złych snów. Zdumiało ją, że potrzeba aż tylu sennych koszmarów; a skoro trafiały tylko do tych, którzy sobie na nie zasłużyli, to ileż musiało być takich niedobrych osób! A skoro tak było w Xanth, to o ile gorzej musiało być w Mundanii! Dysk szarpnął. Podeszła do skalnej połaci ocznej krainy. Przystanęła przy dużym głazie. - Co w tobie takiego strasznego, głazie? Otworzył oko. - To ptak-Rok, demonico, a nie głaz*. [* Gra słów: ang. roc - ptak-Rok, rock - skała, głaz (przyp. tłum.).] Nie odróżniasz? I poruszył skrzydłem - teraz zauważyła, że się nim owinął i dlatego był równie gładki jak głaz. - Przepraszam - rzekła, lekko rozbawiona. - Ale dalej nie wydajesz mi się zbytnio petryfikujący. - Zbytnio jaki? - spytał twardy jak skała ptak. - Niepokojący, groźny, straszliwy, przeraźliwy... - Przerażający? - Niech ci będzie - zgodziła się ze złością. - Dlaczego jakiś śniący miałby się ciebie bać? - A przez to, do czego jestem zdolny - odparł ptak. - Na przykład dlatego. I nagle Metria była twarda jak skała. Stała się posągiem! Zmieniła się w opar, niwecząc to. - Ty zgniłku! Zmieniłeś mnie w skalę! - Tak właśnie robię - przyznał głaz. - Ludziska się boją, że skamienieją. Kiedy mówił, patrzyła na ostry czubek jego dzioba. - Masz rację* [* Gra słów: ang. point, tip - czubek, koniuszek, have a point - mieć rację (przyp. tłum.).] - przyznała i odeszła. Dotarła do paskudnego drzewa z jeszcze brzydszym owocem. Był to workowiec, rodzący najrozmaitsze rodzaje toreb i worków. W jednym była kanapka i butelka soku - śniadaniówka. Inny niemal ją uśpił - śpiwór. Kolejny chciał ją złapać - kosz. Upodobniła się do worka treningowego i łupnęła go w paszczę. - Wynoś się, ty stara torbo! - warknął. Dysk doprowadził ją do półki z książkami. Kiedy chciała odejść, cisnął z powrotem. Kiedy przeszła w bok - ciągnął w stronę półki. Ale tam nikogo nie było. Przyjrzała się dokładniej. Na półce było kilka książek, porozrzucanych i poprzewracanych. Na grzbietach widać było fragmenty rycin. - Ktoś ich nie poodkładał porządnie na miejsce - burknęła zniesmaczona. - Postawiła książki i zsunęła je razem. Ale fragmenty rycin na ich grzbietach tworzyły jakąś plątaninę. - Jeszcze nie tak uznała. No i poprzestawiała książki, bacznie się przyglądając fragmentom obrazka - zaczął się układać obraz. Kiedy Metria skończyła, ujrzała przytulny pokój, w którym drzemał na kanapie jakiś człowiek. Był przystojnym ludzkim mężczyzną, który właśnie sobie odpoczywał po pracy; obok niego na stoliku leżała otwarta książka. Właściwie ułożony obrazek był zadziwiająco realistyczny. A dysk ciągnął ku niemu. Ku drzemiącemu mężczyźnie. - To niesamowite - mruknęła Metria. Ale znów sobie przypomniała, że jest w Królestwie Snów, gdzie osobliwość jest normą, i na dodatek w wydzielonej części owego Królestwa, gdzie przechowywano (do przyszłego użytku) rozmaite strachy i lęki. W tej scenie na pozór nie było nic przerażającego, lecz jeszcze nie pojęła jej wszystkich implikacji. Zmieniła się w opar, zmniejszyła do wymiarów (skali) owej sceny i wniknęła w nią. Znalazła się w pokoju, obok kanapy. - Jesteś... - zaczęła. I przerwała, bo mężczyzny tam nie było. Pewnie wstał, kiedy wnikała. Stał z boku, w pobliżu drzwi. - Kim jesteś? - spytał. - Jestem De Metria, mam wezwanie dla RO - odparła. - Uważam, że to musisz być ty. - Podeszła ku niemu, podając mu dysk. Masz się zgłosić do Bezimiennego Zamku jako świadek. Ale on już zmienił miejsce. - Nie widzę powodu, dla którego miałbym przyjmować takie wezwanie - oznajmił. Okręciła się ku niemu. - No to powiedz, kim niby jesteś. - Jestem Bierz Piątkę. I właśnie to robiłem, jak to ja, kiedy wtargnęłaś do mojego mieszkania. - Jaki masz talent? - Mogę się zagłębiać na pięć sekund w przyszłość. I dlatego nie będziesz mi mogła wręczyć tego wezwania. Bo każde pięć sekund będę gdzie indziej. - Jestem demonicą - rzekła spokojnie. - Mogę się przemieszczać z dowolną prędkością. A gdybym tak ruszyła za tobą i bez ustanku cię ścigała, bez względu na to, jak szybko będziesz umykać? Możesz to dostrzegać, ale i tak mi nie przeszkodzisz w doręczeniu wezwania. Nawet nie będziesz mógł spać, chyba że potrafisz się zdrzemnąć na krócej niż pięć sekund. Zamyślił się, zdając sobie sprawę, że ona nie blefuje. Jego talent miał swoje ograniczenia. - Ile wiesz? - spytał. - Niczego nie jestem całkiem pewna, ale myślę, że jesteś kimś o wielu osobowościach i że każda z tych osobowości ma odrębny magiczny talent. Potaknął. - Jak na to wpadłaś? - Między innymi dzięki temu, że sama na to cierpię. Jestem Metria, Mentia i Biadamika - mówiąc to, zmieniała się na krótko w te inne postaci. - To utrapienie, ale ma swoje zalety. Więc cię nie potępiam. Po prostu mam robotę do wykonania. Złagodniał. - Rozumiem. Masz podobną przypadłość. Wziąłem cię za falsyfikację. - Za co? - Szalbierstwo, podróbkę, substytut, imitację... - Fałszywkę? - Niech ci będzie - uśmiechnął się. - Nie rozumiem, po co ktoś miałby wzywać istotę istniejącą jedynie w Magazynie Strachów Królestwa Snów. Mam wiele osobowości, form i talentów, bo jestem uniwersalnym zastępcą. Kiedy nie mają odpowiedniej postaci do sekwencji snu, to odgrywam tę rolę, najlepiej jak potrafię. Moja opinia się nie liczy. Uważają, że mam za mało rozumu. Więc uznałem, że jesteś kolejnym dowcipnisiem, przysłanym, żeby zaburzyć moją równowagę. - Robią ci kawały? - Czasami. Chyba im się nudzi pomiędzy scenami - wzruszył ramionami. - Zresztą i tak nie mogę wyjść poza Królestwo Snów, bo w prawdziwym świecie jestem nierealny. I dlatego uważam, że chociaż ty może i jesteś autentyczna, to twoje wezwanie na pewno takie nie jest. - Ono jest od Simiurg. - To całkiem możliwe. Ale nie mogę stąd wyjść, chyba że ona jest gotowa pożyczyć mi duszę. Brak mi masywności chodzącego kościotrupa czy zadziornych żółtawek. Rozwiałbym się, jak każdy wytwór wyobraźni. - Może dysk jakoś by to załatwił - rzekła powątpiewająco. - No dobrze. Przekonajmy się. Będę wiedzieć, czy zapewni trwanie na zewnątrz Królestwa Snów. Podała mu dysk. Wziął go i na chwilę zamilkł. - Nie wyczuwam nic. Jest martwy. I czysty. Spojrzała. Faktycznie, obie strony dysku były czyste. - Nie rozumiem. Przedtem miał napis RO - ŚWIADEK i doprowadził mnie do ciebie. Do wszystkich twoich osobowości. - Coś jest nie w porządku. Spróbuj jeszcze raz. - Oddał jej dysk. Uniosła dysk - i znów były na nim słowa. Ciągnął ku owemu mężczyźnie. - Znowu działa. Widzisz, jest na nim napis. - Ustawiła dysk tak, żeby mógł to zobaczyć. - Fakt. Czyli dysk działa w twoich rękach, lecz nie w moich. Może po prostu jestem niewłaściwą osobowością. - No to spróbujmy z innymi. Pojawił się Nie Jeden. Dysk szarpnął, lecz przestał działać, kiedy się znalazł w jego dłoni. Zjawił się Ten Drugi - było tak samo. Powtórzyło się to z Tą Trzecią i Tym Czwartym. - No to może któreś ze zmienników - rzekł Bierz Piątkę. Pojawiła się nowa postać, w stroju pielęgniarki. - Jestem Szósta Zmienniczka. Potrafię dotknięciem przepędzać ból. Ale dotknięcie dysku niczego nie dało. Potem zjawił się ktoś bardzo przyjacielski. - Jestem Numer Siódmy. Mam talent do zjednywania sobie przyjaciół. Dysk i tak nie reagował. Ukazał się kolejny, nieco przypominający Metrii Greya Murphy’ego. - A ja jestem Zapóźniona Ósemeczka. Moim talentem jest pomniejszanie. I znowu nic. Zjawiła się szelmowsko uśmiechnięta młoda kobieta. - Jestem Dziewiąta Kreseczka. Potrafię łaskotać na odległość. Poruszyła dłońmi i Metria nagle wybuchnęła niepowstrzymanym śmiechem, bo strasznie ją łaskotało. Musiała się otoczyć nieprzenikliwą warstwą szelaku, żeby to wytrzymać. Wtedy ją zaczęło łaskotać w gardle, aż się rozkaszlała. Straciła rachubę pozostałych osobowości. Dysk na żadną nie zareagował. - Chyba nie jest przeznaczony dla żadnego z twoich aspektów orzekła na koniec. - Nie rozumiem tego. Aż do dziś był czysty, a potem nagle mnie tu sprowadził, teraz zaś nie chce być doręczony. - A czy jest możliwe, żeby go ktoś inny zaczarował? - zapytał, pojawiwszy się, Bierz Piątkę. - Któż mógłby zmienić coś sporządzonego przez Simiurg? Skinął głową. - Dobre pytanie. Ale może to nie ingerencja, a jedynie iluzja. Mówisz, że to był czysty dysk, więc może nie ma w nim żadnej magii. Gdyby ktoś sprawił, że się niby to pojawi na nim napis i że dysk niby to wskaże kierunek, to nie byłoby to przewyższenie magii Simiurg, lecz jedynie ominięcie jej. Metria przemyślała to. - Wygląda na to, że to możliwe. Ale komu by się chciało tak bawić? Wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Ale tę ewentualność należy zbadać. - Tak. - Odłożyła dysk. - No to nie będę cię już niepokoić. Przepraszam, że cię tak ścigałam. - Demonica przeprasza? - Mam połowę duszy. Cześć. - I zniknęła. Wróciła w miejsce, gdzie ostatnio widziała księcia Dolpha. Był w łodzi podwodnej i bawił się ze stworzeniem, które gdzieś znalazł. Miało duże, ciężkie, płaskie stopy, którymi nieustannie łupało o podłogę. Dolph spojrzał na nią, kiedy się zjawiła. - To Prasoznaczuś - wyjaśnił. - Rozpłaszcza niklasy na płaskie prostokąty papieru - fakt, leżało przed nim kilka takich papierków, każdy oznakowany „5#” (pięciocentowe znaczki). - I jak, przydybałaś tego wzywanego? - To była lipna wskazówka - odparła. - Znikajmy stąd. Łódź podwodna ruszyła w powrotną drogę. Metria opowiedziała Dolphowi, co się stało. - Szkoda, że zmarnowałam cały dzień na coś, co się okazało wpuszczaniem w maliny. - Uszczypnąć cię, żebyś się wyplątała? - Jeśli to zrobisz, powiem twojej żonie! - Najlepiej będzie, jak Eve sprawdzi ten dysk - powiedział Dolph. - Powie, czy ktoś przy nim majstrował. - Dobry pomysł. Bliźniaczki Dolpha miały zaledwie cztery lata, ale już w pełni dysponowały talentem Czarodziejek. Dotarli do wyjścia i Metria się wyśliznęła na zewnątrz. Wiedziała, że pewnie by się jej to nie udało, gdyby Nocny Ogier się temu sprzeciwił, lecz misja dla Simiurg dodawała jej znaczenia. Potem wsunęła palec pomiędzy otwór tykwy a oko krzewęża, zrywając kontakt, i uwagę Dolpha znów przyciągnął zwyczajny świat Xanth. Była już dość późna pora dnia. Dolph wrócił do ludzkiej postaci. - Ilekroć wnikam do tykwy, to tam jest inaczej - rzekł. - Tym razem nie było tak niesamowicie jak czasami, ale i tak ciekawie. A ten Prasoznaczuś by się przydał w zwykłym Xanth. Potem znów się zmienił w kolibra, a Metria wzięła go w dłoń i przeskoczyła do Zamku Roogna. Wyjaśnili sytuację Elektrze, a ona ich zaprowadziła do bliźniaczek, Dawn i Eve - były w swoim pokoju i bawiły się ze swoim ośmionogim kociakiem, Octo Pussem. Metria pokazała dysk Eve. Oczy dziecka zrobiły się okrągłe. - Coś okropnie silnego to zrobiło - powiedziała. - Ale nie wiem kto, bo ona nigdy tego nie dotykała. - Ktoś go zaczarował? - spytała Metria. - Na odległość? - Tak. Miał być czysty. - Eve przestała się tym interesować i zajęła się kotkiem. Metria wymieniła spojrzenie z Dolphem i Elektrą. - Czyli ktoś się wtrącił. I teraz mogę zostawić w spokoju ten dysk. - A mamy jeszcze czas na doręczenie dwóch ostatnich? - spytał Dolph. - W drogę! Najpierw się zajęli kościejem Marrowem. Mieszkał w domu zrobionym z kości, z żoną kością Gracją i ośmioletnim synkiem Pieką oraz córką Joy’nt. - No i jak wam się podoba wasza jedna ósma duszy? - spytała Metria. Była przy tym, jak olbrzym Graeboe oddał kościejowi Marrowowi połowę swojej duszy, dzięki czemu chodzący kościotrup mógł na stałe pozostać poza tykwą. Marrow, rzecz jasna, podzielił się z żoną i dziećmi. Teraz każde z nich miało jedną ósmą duszy, bo dusze nie regenerują się w nieżywych osobach. - To jakieś dziwne - odparł Picka. - Dziwne - przyznała Joy’nt. - Ale przyjemne - dodała Gracja. - Teraz możemy sami z siebie robić miłe rzeczy, zamiast je wymyślać. I to właśnie była zaleta rodziny kościeja: zawsze byli mili, chociaż przedtem nie mieli duszy. Metria ani tego nie zauważała, ani o to nie dbała, zanim sama dostała duszę, lecz teraz uważała, że to niezwykłe. Marrow i Gracja to dwie najporządniejsze osoby w Xanth chociaż sami siebie za takich nie uważali. Metria się zastanawiała, czy dusze naprawdę są źródłem dobroci. - Mam wezwanie dla Marrowa - powiedziała. - Na sędziego przysięgłego w procesie Roxanne Rok. I opowiedziała o tym, co sama wiedziała. - Z przyjemnościa się stawię - rzekł Marrow, biorąc dysk. - Choć trudno mi uwierzyć, że ten ptak mógł popełnić jakiś zły uczynek lub że mam wystarczające kompetencje, by osądzić Roxanne. - I dla mnie to jakaś straszliwa tajemnica - wyznała Metria. Zawsze byłam ciekawska, a już teraz to mało z tej ciekawości nie pęknę - przybrała kształt mocno napiętej (do granic wytrzymałości) gumowej taśmy. - Myślisz, że Gracja i kosteczki też się tam mogą udać, żeby popatrzeć? - spytał Marrow. - Jestem pewien, że to by było dla nich wielce pouczające. Metria wróciła do ludzkiej postaci i wzruszyła ramionami. - Możemy ich zabrać i na miejscu się przekonamy, czy będą jakieś sprzeciwy. Nie do mnie należy wyłączanie kogokolwiek, mam tylko zadbać o to, żeby wszyscy z listy się tam znaleźli. Dwa małe kościotrupki zaczęły podskakiwać, klaszcząc kościanymi rączkami (co brzmiało jak grzechotanie). - Ale fajnie! - wykrzyknęły. - Zobaczymy Bezimienny Zamek! - Możecie od razu ruszać? - spytała Metria. - Jeszcze wcześnie, ale wolę tam dostarczyć wezwanych wcześniej niż później. Mam jeszcze tylko jeden dysk do doręczenia, więc jeśli nie macie nic przeciwko wspólnej podróży... Marrow i Gracja wymienili bezokie spojrzenia. - Jesteśmy gotowi do drogi - oznajmił Marrow. Więc Dolph stał się ptakiem-Rokiem, a Marrow się pochylił i Gracja kopnęła go w kość ogonową. Rozpadł się i złożył na nowo, tym razem jako kościany kosz; wgramolili się do tego kosza, a Dolph wziął go w szpony, rozpostarł skrzydła i uniósł kosz w powietrze. - Ooo, ooo, ale zabawa! - zawołał Picka, patrząc w dół pomiędzy kościaną plecionką kosza. - To wygląda jak mapa! - wykrzyknęła Joy’nt. Metria, patrząc na lot ich oczami, cieszyła się nim tak, jakby to była jej pierwsza powietrzna podróż. Może to kolejna korzyść z posiadania duszy. - Skrzek! - odezwał się wielki ptak, krążąc wysoko i czekając na podanie kierunku. Och, zapomniała! - Leć ku Jezioru Ogrów i Pszczół Wodnych - zawołała ku wielkiej głowie Dolpha. - Do Czarnej Wioski. Ptak skierował się w odpowiednią stronę i prędko poleciał ku jezioru. - Oooo, ooo - powtarzały dzieci, obserwując przesuwający się w dole krajobraz. Patrzyły na pola, lasy, rzeki, góry i osady. Kontury się wyostrzały, bo kraj reagował na uznanie i chciał zrobić jak najlepsze wrażenie. Nawet małe mijające ich obłoczki mocniej srebrzyściały, żeby ładniej wyglądać. Większość chmur - w przeciwieństwie do burzowego Fracto - była łagodna. Spłynęli spiralnie ku Czarnej Wiosce, położonej pośrodku ładnej okolicy w pobliżu Jeziora Ogrów i Pszczół Wodnych. Dolph wylądował na centralnym placu, złożył skrzydła i wrócił do ludzkiej postaci. Podszedł do nich pogodny czarny mężczyzna. - Czemu zawdzięczamy przyjemność twej wizyty, książę Dolphie? - spytał. Powiódł wzrokiem po kościotrupach. - Widzę, że przybyłeś ze świtą. - Demonica Metria ma coś dla ciebie, Sherlocku - odparł Dolph. - Wezwanie - rzekła Metria i wszystko wyjaśniła. Sherlock zadumał się nad tym. - Sądzę, że powinienem pójść. I mogę. To spokojny sezon. W sezonie turystycznym to zupełnie co innego. Pozwólcie, że umieszczę swoje nazwisko na czarnej liście. - I odszedł. Małe kościotrupki rozglądały się po wiosce. Wszystko było czarne - od domów po rosnące wokół placu groszki o podbitych oczach. Czarny kot łypał na nich z czarnego słupka; czarne kosy siedziały na obmurowaniu czarnej dziury, będącej wioskową studnią i otoczonej krzakami czarnych jeżyn. Czarny wąż pełzał po czarnym torfie. Wioskowi grali w blackjacka; była też szkoła, w której uczono czarnej magii, i skrzynki listowe na „czarne” przesyłki. Na pobliskiej łące pasły się czarne owce. - Jakie miłe miejsce! - rzekł z podziwem Picka. - Tak, tam, gdzie mieszkamy, wszystko jest białe niczym kość przyświadczyła Joy’nt. - Czarne jest piękne - stwierdziła Gracja. - Kupmy trochę czarnej farby, żebyśmy po powrocie mogli przemalować na czarno dom i cmentarz. Zachwycone dzieciaki poszły wraz z nią po brukowanej czarną kostką ulicy na czarny rynek, znajdujący się na drugim końcu wioski. Dolph kopnął kościaną paczkę - kości się rozleciały, a potem uformowały w Marrowa. - Już widać, że to było warte zachodu - rzekł kościotrup. Wrócił Sherlock - czarny kapelusz świadczyl, że jest gotów pełnić swoją funkcję. - Czarno na mnie popatrzyli, kiedym powiedział, że muszę się stąd oddalić, ale im pokazałem dysk z czarnego berylu i zrozumieli, że to uzasadnione - rozejrzał się. - Oooo, kupują na czarnym rynku? To może być niebezpieczne dla niedoświadczonych. - Dlaczego? - spytał Marrow. - Czy sprzedawcy są niegodziwcami o czarnych sercach? - Niezupełnie. Ale można tam dostać zbyt wiele rzeczy. - Poszli tylko po czarną farbę. Wróciła Gracja z dziećmi. Nieśli puszkę czarnej farby oraz czarną torbę z czarnym chlebem i czarnym jedwabiem i lalką Czarnym Piotrusiem; a dzieci miały buzie czarne od żucia czarnych lukrecjowych pałeczek. - Chyba mi przyćmiło rozsądek - oznajmiła speszona Gracja. Było tam takie mnóstwo rzeczy... - Słuszna uwaga - mruknął Marrow. - Czarne rynki są niebezpieczne. Marrow znów się przekształcił w kosz, do którego weszli wszyscy pozostali. Dolph zmienił się w ptaka-Roka i uniósł ich w niebo. Lecieli do Bezimiennego Zamku. Metria prawie skończyła swoją pracę. Rozdział 14 Oskarżenie - Jesteś ostatnią osobą, której doręczam wezwanie - powiedziała Metria, podając Simiurg dysk z jej imieniem. JASNE - odpada Simiurg, biorąc dysk. - DOBRZE SIĘ SPISAŁAŚ, DEMONICO. - Ale został jeszcze jeden dysk. Jest czysty, więc nie mogłam go doręczyć. Chcesz go z powrotem? Simiurg skierowała na nią wielkie ślepia. NIE. TO OZNACZA, ŻE JESZCZE NIE SKOŃCZYŁAŚ SWOJEJ ROBOTY. - W pewnej chwili było na nim czyjeś imię, ale to się okazało błędem. Oko dalej się w nią wpatrywało, więc Metria opowiedziała Simiurg o pomyłce z RO. - Uważasz, że ktoś się stara przeszkadzać? Simiurg westchnęła. MIAŁAM NADZIEJĘ, ŻE SIĘ TAK NIE STANIE, JEŻELI ZATRUDNIĘ JAKĄŚ MAŁO ZNACZĄCĄ OSOBĘ. WYGLĄDA NA TO, ŻE OPOZYCJA W PORĘ SIĘ ZORIENTOWAŁA, CO SIĘ DZIEJE. - Chcesz powiedzieć, że ktoś... TAK. - Ale kto by się ośmielił ingerować w twoje zamiary? - zapytała Metria. GŁÓWNE DEMONY RYWALIZUJĄ ZE SOBĄ OD CZASU DO CZASU. W NIE KOŃCZĄCEJ SIĘ WALCE O PODNIESIENIE STATUSU. PRZED TRZEMA LATY DEMON E(A/R)th STANĄŁ DO WALKI Z DEMONEM X(A/N)th O WŁADZĘ NAD KRAINĄ XANTH; ROZSTRZYGNIĘCIE ZALEŻAŁO OD WYNIKU GRY „TOWARZYSZE XANTH”, ROZGRYWANEJ PRZEZ DWOJE NIEŚWIADOMYCH NICZEGO MUNDAŃCZYKÓW. TERAZ DEMONICA W(E/N)US RZUCIŁA WYZWANIE DEMONOWI X(A/N)th; I WYGLĄDA NA TO, ŻE ROZSTRZYGNIĘCIE ZALEŻY OD TEGO PROCESU. Metria była zdumiona. - Chcesz powiedzieć, że wyrok w procesie Roxanne zadecyduje o losie Xanth? NA TO WYGLĄDA. NIE O TO MI CHODZIŁO, KIEDY WSZCZYNAŁAM TEN PROCES, LECZ TERAZ ONI POSTANOWILI GO WYKORZYSTAĆ DO SWOICH CELÓW. NIE MAM WŁADZY NAD WYŻSZYMI RANGĄ DEMONAMI, NIE WIEM TEŻ, W JAKI SPOSÓB PROCES ROZSTRZYGNIE ICH KWESTIĘ. - Ale czyż nie wiesz wszystkiego? WIEM WSZYSTKO PRÓCZ TEGO, CO ZAMIERZAJĄ WYŻSZE RANGĄ, DEMONY. ROBIĄ, CO IM SIĘ PODOBA. - Ale w takim razie skąd wiemy, po czyjej stronie jesteśmy? NIE WIEMY TEGO. ALE WYDAJE SIĘ MOŻLIWE, ŻE TO DEMONICA CHCE ZAPOBIEC PROCESOWI, BO DEMON, GDYBY ZECHCIAŁ, UNIEWAŻNIŁBY GO JUŻ NA SAMYM POCZĄTKU. BARDZO MOŻLIWE, ŻE EWENTUALNY WYROK PRZYNIESIE KORZYŚĆ DEMONOWI, WIĘC ONA CHCE ZAPOBIEC WYDANIU OWEGO WYROKU. - No to musimy się postarać, żeby proces przebiegi zgodnie z harmonogramem - orzekła Metria. OTÓŻ TO, MOJA DOBRA DEMONICO. LECZ ZADBANIE O TO NIE LEŻY W MOJEJ MOCY, BO NA TYM ETAPIE JESTEM JEDYNIE ŚWIADKIEM. - No to kto...? Oko tylko się w nią wpatrywało. - Och, nie! Do mnie należy jedynie doprowadzanie świadków! - zaprotestowała Metria. DO CIEBIE NALEŻY ZADBANIE, ŻEBY WSZYSTKIE WYBRANE OSOBY STAWIŁY SIĘ NA PROCES W WYZNACZONYM CZASIE. - Nie zdołam powstrzymać istoty tak potężnej jak Demon X(A/N)th! A MOŻE ZDOŁASZ? ISTNIEJĄ PEWNE OGRANICZENIA. PONIEWAŻ DEMON X(A/N)th NAJWYRAŹNIEJ ŻYCZY SOBIE TEGO PROCESU, TO DEMONICA NIE MOŻE OTWARCIE INGEROWAĆ. DEMONY NIGDY OTWARCIE PRZECIWKO SOBIE NIE WYSTĘPUJĄ. ONA MUSI TAK TO ZAARANŻOWAĆ, ŻEBY PROCES ZOSTAŁ ZERWANY PRZEZ JAKIŚ POZORNIE PRZYPADKOWY CZYNNIK, LUB WPROWADZIĆ ELEMENT, KTÓRY ZMIENI WERDYKT. Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ MIAŁA TAKĄ INTENCJĘ, KIEDY SPOWODOWAŁA POJAWIENIE SIĘ NA TRZYNASTYM DYSKU BŁĘDNEGO IMIENIA. BYĆ MOŻE MA OGRANICZONE MOŻLIWOŚCI INGERENCJI (MOŻE TYLKO TRZY?), A TY JEDNĄ JUŻ ZNEUTRALIZOWAŁAŚ. MUSISZ BARDZO UWAŻAĆ NA KAŻDE ZAKŁÓCENIE CZY NIEUZASADNIONĄ ZMIANĘ, ŻEBY PROCES PRZEBIEGAŁ WEDLE PLANU. TYLKO W TEN SPOSÓB MOŻESZ PRZECIWDZIAŁAĆ TEMU, ŻEBY XANTH SIĘ NIE DOSTAŁ WE WŁADZĘ I MAGIĘ OBCEJ ISTOTY. A taka zmiana równie dobrze mogłaby oznaczać koniec takiego Xanth, jaki znali, bo obca demonica miałaby odmienne priorytety. Demon X(A/N)th nie wtrącał się w bieg spraw w Xanth, co większości mieszkańców ogromnie odpowiadało. Demonica W(E/N)us mogłaby to zostawić bez zmian albo uznać, że wszystko należy zmienić - albo po to, żeby dopiec poprzedniemu władcy, albo ot tak, dla kaprysu. Metria, jako demonica, za grosz nie ufała motywom tamtej. Byłoby lepiej - nieskończenie lepiej - pozostać pod obecną władzą. Metria przełknęła - oznaka stresu, bo przecież nie miała śliny do przełykania. - Zrobię, co w mojej mocy - obiecała. POSTARAJ SIĘ, MOJA DOBRA DEMONICO. Nastał czas, żeby odejść, więc skoczyła do domu. Zwykłym zajęciom poświęciła jedynie ułamek uwagi; prawdę mówiąc, to o większość zadbała jej gorsza połowa, Mentia, pojmując, że nie czas na psoty. Co teraz zamierza uczynić Demonica W(E/N)us i jak Metria mogłaby temu przeciwdziałać? Nie miała pojęcia. Musi być przygotowana na wszystko. Krążyła więc bezustannie, upewniając się, że wszyscy wezwani są gotowi i na czas się zjawią w Bezimiennym Zamku. Zachęcała ich, żeby wyruszyli wcześniej - bo jak się już znajdą w zamku, to nie będą mogli odejść przed końcem procesu. Na szczęście w Bezimiennym Zamku były kwatery dla wszystkich, no i pobyt tam był bardzo przyjemny. Kadra procesu oraz potencjalni sędziowie przysięgli, świadkowie, ich rodziny i przyjaciele miło spędzali razem czas. Wszyscy byli pod egidą zamku, więc nawet takie delikatnisie jak Jenny czy syrena Mela nie bały się smoka Stanleya Steamera i zmieniającego rzeczywistość Kom-Plutera. Prawdę mówiąc, wspaniale się bawiły. Rapunzel i Threnody uczyły się od Kim i Duga Mundańczyków dziwacznych gier jak brydż i poker*, [* Gra słów: ang. bridge - most, brydż; poker - pogrzebacz, poker (przyp. tłum.).] rozgrywanych taliami kart; owe gry miały niewiele albo i nic wspólnego z rzekami czy ogniem. Dzieciaki rodziny kościeja grały w kości z ogrzycą Okrą i Stanleym Steamerem; jakoś zawsze wygrywały, a w nagrodę domagały się przejażdżki na smoczym lub ogrzym grzbiecie. Księżniczka Ida poważnie dyskutowała z Kom-Pluterem o tym, czy zmienianie rzeczywistości to wiarygodna sprawa. Bubbles i Sammy bawili się z małym Stevenem Steamerem w berka wokół wybrzuszeń chmury. Oba gargulce dostarczały strumienia czystej wody - zbierała się w dwóch zagłębieniach chmury; Nada Naga mogła pływać w jednym, a syrena Mela w drugim, odpowiednio zasolonym. Tak się jakoś składało, że kiedy pływały, to wszyscy wolni mężczyźni z zainteresowaniem się im przyglądali. Może miał z tym coś wspólnego fakt, że obie lubiły pływać nago, przybrawszy ludzką postać. Krótko mówiąc, wszyscy świetnie się bawili. Ale to nie mogło trwać wiecznie. Nadszedł dzień procesu. Zebrali się w jednej z głównych sal, która nie przylegała do pokoju Roxanne Rok (bo decyzją Simiurg odseparowano ją od reszty). - Proszę wstać - rzekł Mag Trent. Większość obecnych wstała. Dwa skrzydlate stwory podfrunęły wyżej, zanim sobie uświadomiły, że to nie jest konieczne. Smok wysoko uniósł łeb. Jedno z dzieci nie posłuchało, więc Trent podszedł do niego i przemienił je w stojaczek. Potem odmienił je na powrót, uznawszy, że dostało nauczkę. Bailiff potrafił wymuszać posłuch. Pojawił się demon Grossclout w oparach cuchnącej siarki i z wyżyn swojego sędziowskiego stołu rozpoczął postępowanie procesowe. - Zdaję sobie sprawę, iż macie w głowach prawie samo siano rzekł uprzejmie. - Lecz jeżeli się porządnie postaracie, to być może (jedynie być może) zdołacie przebrnąć przez tę procedurę, nie kompromitując się do końca. - Jego mina świadczyła jednak, że w najwyższym stopniu w to wątpi. - Czy prokurator i obrońca są obecni? Mag Grey Murphy i księżniczka Ida wystąpili naprzód. - Tak, Wysoki Sądzie - rzekli niemal chórem. Grossclout się zachmurzył (choć niewiele to odmieniło jego zwykły wyraz twarzy). - Masz wszy, księżniczko Ido? - Nie. To tylko malutki księżyc. - Przechyliła głowę i księżyc stał się lepiej widoczny; teraz zauważyli go i inni i byli pod wrażeniem. Obrzucił ją spojrzeniem, które złowrogo pałało. - Czy jesteście przygotowani do sprawy? - Tak, Wysoki Sądzie. - Siadajcie - rozejrzał się gniewnie. - Czy jest obecny bailiff trybunału? Wystąpił Mag Trent, jak zawsze młody i przystojny. - Tak, Wysoki Sądzie. - A osoba od efektów specjalnych? Podniosła się Czarodziejka Iris, śliczna i młoda. Niedawne odmłodzenie dobrze się jej przysłużyło, choć pewnie i tak jeszcze sobie magicznie „poprawiała urodę”. - Tak, Wysoki Sądzie. - A tłumacz przysięgły? Wystąpił golem Grundy. - Obecny, Wysoki Sądzie. - Usiądźcie - straszliwe spojrzenie sędziego Grossclouta spoczęło na pozostałych ludziach i stworzeniach. - A osiemnastu potencjalnych sędziów przysięgłych? - Obecni, Wysoki Sądzie! - zabrzmiał chór głosów. Sędzia straszliwie zmarszczył brwi. - Usłyszałem jedynie siedemnaście odpowiedzi. Jednego brakowało? Dusza Metrii niemal uciekła z jej ciała. A myślała, że wszystkich sprowadziła! - Przedstawcie się - polecił Mag Trent. - Grundy, a ty ich przy tym licz. Potencjalni sędziowie przysięgli kolejno wstawali, unosili swój dysk i wypowiadali swoje imię, a golem ich liczył. Kiedy skończyli, rachunek wykazał siedemnastu. W międzyczasie Metria dokonała własnego rozrachunku. Doręczyła siedem dysków personelowi sądowemu, siedemnaście dysków sędziom przysięgłym i pięć dysków świadkom. Czyli dwadzieścia dziewięć z trzydziestu. I to było to. - Słuchaj, wiem, co... - zaczęła i niemal natychmiast ją uciszyło gniewne spojrzenie sędziego Grossclouta. - Chciałam powiedzieć, jeżeli sąd... Gniew ociupinkę zelżał. - Mów, demonico. - Dostarczyłem tylko siedemnaście dysków sędziom przysięgłym. Tyle, ile ich miałam. Został mi jeden dysk, ale jest czysty. To pewnie ten dla osiemnastego sędziego przysięgłego. - Zbliż się. Podeszła, podała czysty dysk. Grossclout wziął go i dłuższą chwilę wpatrywał się weń z chmurną miną. Potem podniósł wzrok: - Czy Simiurg jest obecna? OBECNA, WYSOKI SĄDZIE - nadbiegła z dużą mocą myśl Simiurg. - ZAJMUJĘ INNĄ KOMNATĘ ZAMKU. Obecność kogoś o takiej mocy onieśmieliła nieco nawet tak groźnego sędziego. - Dlaczego ten dysk jest czysty? TO ZAPASOWY, DO PÓŹNIEJSZEGO WYKORZYSTANIA. Gdyby tej odpowiedzi udzieliła jakaś niższa istota, Grossclout pewnie przewróciłby oczami. A tak, to jedynie je przymknął i oddał dysk Metrii. - Listę potencjalnych sędziów przysięgłych zamknięto na siedemnastu. Czy jest obecnych pięcioro świadków? - Obecni, Wysoki Sądzie. Sędzia skinął głową. - Będzie to proces Roxanne Rok, oskarżonej o złamanie zasad Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. Obecni zachłysnęli się oddechem. Jednych zdumiała powaga zarzutu; innych - że taka istota mogła się tego dopuścić. Roxanne Rok od stuleci nawet się nie zbliżyła do żadnego dziecka. Groźne brwi się ściągnęły. - Powołamy teraz ławę przysięgłych. - Ponury wzrok spoczął na wybranym celu. - Bailiffie, oskarżycielu, obrońco, pełnijcie swoją powinność - i Sędzia zamknął oczy, jakby szykując się do snu. Mag Trent wyczytał pierwszą osobę. - Threnody Barbarzynka. Piękna córka Metrii, półdemonica, podeszła i zasiadła na miejscu dla świadków. Z okazji procesu była u fryzjera; wspaniale wyglądała w krótkiej spódniczce (zwłaszcza kiedy założyła nogę na nogę). - Pojmujesz, iż zostałaś zaprzysiężona? - spytał ją Grossclout. - Jasne. Chcecie, żebym mówiła prawdę. Podszedł do niej oskarżyciel Grey Murphy. - Jesteś Barbarzynką. - Przez małżeństwo. W panieńskim stanie jestem aspołeczną półdemonica. - Czy jesteś za podtrzymaniem Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych? - Uważam, że to komiczne! - Tak czy nie? - To śmieszne! Lewa powieka sędziego odrobinę się uniosła. - Ewentualny sędzia przysięgły zechce potwierdzić albo zaprzeczyć. - Słucham? - To znaczy powiedzieć tak lub nie - pouczył Grey. - Och - zastanowiła się. - Nie. - Nie obchodzi cię utrzymanie Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych? - Właśnie. Uważam, że to głupie. To znaczy, co jest złego w używaniu ostrych słów lub pokazywaniu dzieciom bielizny? One i tak o tym wiedzą. Grey spochmurniał. - Odrzucam tego sędziego, ponieważ... - Sędzia przysięgły może odejść - orzekł sędzia. - Co, tylko dlatego, że powiedziałam prawdę? A myślałam, że chcecie prawdy. - Doceniamy prawdę - odparł taktownie Grey. - Lecz uważamy, że się nie nadajesz do tej ławy przysięgłych. - Skoro tak, to nie chcę w niej być! - Threnody wstała, niemal pokazując przy tym majteczki, i przyłączyła się do publiczności. A gdyby tak błysnęła majteczkami? - zamyśliła się Metria. Na sali było kilkoro dzieci. Czy sędzia unieważniłby proces? A może tylko zrzuciłby Threnody z chmury za obrazę sądu? Bailiff wywołał drugą osobę: - Golem Rapunzel. Rapunzel zajęła miejsce dla świadków. Była równie urocza jak Threnody, lecz nie tak wyzywająca. Przyznała, że należy utrzymać KSD, bo inaczej dziecięce umysły doznają uszczerbku. Oskarżenie ją zaakceptowało. Ale obrona nie. - Czy coś cię łączy z oskarżoną, Roxanne Rok? - spytała księżniczka Ida. Rapunzel zmarszczyła brwi. - Nie rozumiem, o co ci chodzi. Nawet jej nie znam; tylko ze słyszenia. - Masz już wyrobione zdanie co do jej winy w tej sprawie? - Cóż, musi być jakaś przyczyna, skoro ją oskarżono. Jestem gotowa wysłuchać zeznań i zadecydować. Księżyc Idy wykonał znaczące okrążenie. - A gdyby tak ciebie o to oskarżono? - Sprzeciw! - zawołał Grey. - Sędzia przysięgły nie jest oskarżany. - To pozwoli ustalić jej postawę i przekonania - wyjaśniła Ida. Sędzia wzruszył ramionami. - Sprzeciw oddalony. Sędzia przysięgły ma odpowiedzieć. Rapunzel była wstrząśnięta. - Ja bym nigdy, przenigdy... - Lecz jesteś gotowa uwierzyć, że zrobił to ptak, którego nawet nie znasz? - spytała Ida, a jej księżyc przybrał smętny wygląd. - Tego nie powiedziałam! Lecz jeżeli zeznania... - Sprzeciw - odezwał się Grey. - Obrońca dręczy kandydatkę na sędziego przysięgłego. Sędzia postukał młotkiem w stół; dźwięk był donośny. - Podejdźcie do stołu sędziowskiego. Grey i Ida zrobili, co im nakazano. - Do czego zmierza obrona? - spytał Grossclout. - Moja klientka ma prawo być sądzona przez lawę przysięgłych złożoną z równych sobie - stwierdziła Ida. - Rapunzel to bezsprzecznie miła osoba, lecz ocenia wszystko z perspektywy zwyczajnej obywatelki Xanth, a nie samotnego ptaka-Roka. Czyli nie jest równa Roxanne. Na sędzim nie zrobiło to większego wrażenia. - Kogo zatem uważasz za równego Roxanne Rok? - Skrzydlate potwory lub osoby pozostające na uboczu względem głównego nurtu życia w Xanth. - Ależ to wykluczy niemal wszystkich! - sprzeciwił się Grey. - Nie. W wybranej grupie mogłabym wskazać dwanaście lub więcej odpowiednich osób. Grossclout skinął potakująco głową. - Zgoda - spojrzał na Greya. - Czy zgłaszasz sprzeciw wobec ławy przysięgłych składającej się ze skrzydlatych potworów i samotników, jeżeli liczebność będzie odpowiednia? Grey wzruszył ramionami. - Nie zgłaszam sprzeciwu, Wysoki Sądzie. Byle uznawali zasady Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. - Znakomicie. To powinno ułatwić wyłonienie ławy. Kontynuujcie. Lecz w tej właśnie chwili zamek zadygotał. Dobiegło ciche wycie i podłoga powoli się przechyliła. - Co się dzieje? - zapytał zirytowany Grossclout. - Sprawdzę! - oznajmiła Metria i wyskoczyła na zewnątrz. Zanosiło się na paskudną burzę. Ciemne chmury układały się wokół zamku wrednymi szeregami i coraz mocniej wiało. Bezimienny Zamek wznosił się na chmurze, więc silne wichry mu zagrażały. - Fracto! - wykrzyknęła Metria. Odpowiedział jej groźny łoskot gromu. Na pewno była to ta paskudna chmura. Prawdopodobnie Fracto został nasłany przez Demonicę W(E/N)us - druga próba zerwania procesu. A to oznaczało, że burzy nie da się łatwo powstrzymać. Metria wróciła do środka. - Cumulo Fracto Nimbus atakuje - oznajmiła. - Co, ten bezczelny gnojek?! - warknął Grossclout. - Pamiętam, jak zaledwie sto lat temu oblał u mnie z etyki magii. - Cóż, musimy szybko znaleźć sposób powstrzymania go - rzekła Metria. - Zanim się nadmie, zadmie i zdmuchnie nam zamek. - Mógłbym nadać sporej grupie kształty ptaka-Roka - zaproponował Mag Trent. - Machaliby skrzydłami i odpędzili go. - Sprzeciw! - odezwała się Ida. - Wywołany przez nich prąd powietrza mógłby wywrócić zamek. A skoro ona w to wierzyła, to mogłoby się tak stać. - Potrzebne nam coś o szybkim i łagodnym działaniu - odezwała się Metria; czuła się odpowiedzialna za powodzenie akcji (może dlatego, że Simiurg ją ostrzegała). - Jedna z obecnych tu osób potrafi stworzyć pole siłowe - oznajmił Mag Trent. - Może to by ustabilizowało zamek. - Nie - powiedziała Czarodziejka Iris. - Pole jedynie zatrzymuje coś w środku lub na zewnątrz. Nie zapobiegnie wywróceniu zamku. A tymczasem burza przybierała na sile, coraz bardziej trzęsąc i chwiejąc zamkiem. Ludzie wczepiali się w krzesła, ale i same krzesła zaczęły się przesuwać. Z komnaty Roxanne doleciał alarmujący skrzek; starała się ochraniać jajo w tej coraz bardziej mu zagrażającej sytuacji. Zazwyczaj między młotem a kowadłem było całkiem bezpiecznie, lecz jeżeli jajo podskoczyłoby zbyt gwałtownie lub przetoczyłoby się zbyt energicznie, to mogłoby się rozbić o kamienne gniazdo. TRZYMAJ SIĘ! - nakazała myśl Simiurg; i do Metrii: RÓB COŚ! Ale cóż mogła zrobić? Była niewiele znaczącą demonicą. Wyjście na zewnątrz i naurąganie Fracto nic by nie dało, bo tylko by się jeszcze bardziej rozsierdził. Jej pełne rozpaczy spojrzenie spoczęło na uskrzydlonych stworzeniach, unoszących się ponad innymi utrzymywały stabilność, unikając bezpośredniego kontaktu z chwiejącym się zamkiem. Była wśród nich centaurzyca Chena, dopiero co przemieniona. Chena! Metria znalazła się obok niej. - Potrzebny mi twój kamień życzeń, Cheno. Czy i dla mnie zadziała? - Nie jestem pewna. Nikt poza mną go nie wypróbował. - Musi. Daj mi go. Zdenerwowana centaurzyca sięgnęła do swojej sakiewki i wyjęła niewielki kamyk. Metria go wzięła i wyskoczyła na zewnątrz zamku. Chmury - coraz paskudniejsze - kłębiły się coraz bliżej, tworząc ohydne bąble, które już-już miały pęknąć i oblać zamek swoją zawartościa. Zamek tkwił w samym środku niespokojnej szaroczarnej chmury, tworzącej groźny walec wokół budowli. Ów walec się kurczył, a chmurzyska obracały się coraz szybciej, niczym kamień nabierający pędu na wirującej linie. Kiedy walec się odpowiednio skurczy, to i zamek zacznie wirować i zapewne zostanie ciśnicty poza Xanth. Tym razem Fracto przechodził sam siebie. A Simiurg nie mogła tego powstrzymać, bo nie mogła otwarcie wystąpić przeciwko demonicy W(E/N)us. Czyli Metria musiała coś wymyślić. Uniosła kamyk. - Chcę, żeby Fracto odszedł - powiedziała. Burza się zawahała. Życzenie zaczynało działać! Ale potem znów się zaczęło. Życzenie Metrii nie wystarczało, żeby powstrzymać dwa demony - Fracto i W(E/N)us. Co teraz zrobić? Błysnęło tuż nad jej głową. - Mentio, wypowiedz życzenie. Mentia przejęła władzę nad ciałem. Była nieco zbzikowana, lecz nie na tyle, żeby wspierać ewentualne zniszczenie całego Xanth. Uniosła kamyk. - Odejdź, Fracto! - zażyczyła sobie. I straszliwa burza na chwilę znieruchomiała. Dwa życzenia były silniejsze niż jedno. Komin z czarnych chmur stracił spoistość i zaczął się rozszerzać. Ale potem się opamiętał. Fracto był tak wredny, że nawet i dwa życzenia nie mogły go skłonić do odwrotu. - Biadamika! - powiedziała Mentia. Władzę nad ciałem przejęło niewinne dziecko. W wielkich smutnych oczach Biadamiki wezbrały łzy. Uniosła kamyk. - Błagam, Fracto, odejdź! - wypowiedziała życzenie. Tego już było za wiele. Życzenie niewinnego dziecka miało największą moc. - A niech to! Znowu wszystko na nic! Ściana chmur się podzieliła, straszliwy wicher ucichł. Burzowe chmurzyska rozpadły się na brązowawe kluchy i zapaskudziły niebo niczym efekty biegunki, a potem się rozmyły w smużki mgły. Fracto zniknął. DOBRA ROBOTA, DEMONICO. Metria przejęła kontrolę. Komplement sprawił jej wielką przyjemność. Lecz wiedziała, że to jeszcze nie koniec pracy. Może być jeszcze jedna próba zerwania procesu i ona musi ją udaremnić. Wskoczyła do środka. Zamek przestał się kołysać i stworzenia sadowiły się na swoich miejscach. Dostrzegł ją sędzia Grossclout. - Miałaś w tym swój udział? - zapytał, łypiąc ku niej gniewnie. - Tak, Wysoki Sądzie - przyznała, speszona jak zawsze, kiedy zwracał się bezpośrednio do niej. - To może i masz szansę na pozbycie się choć odrobiny siana z tej durnej łepetyny - rzekł i odwrócił się. I znów ogromnie jej to pochlebiło, bo demon profesor niezwykle rzadko raczył okazywać choć odrobinkę uznania którejkolwiek istocie. Trwało wybieranie ławy przysięgłych. Przez wzgląd na oskarżoną, będącą stworzeniem skrzydlatym, połowa wybranych sędziów przysięgłych również była uskrzydlona - goblino-harpia Gloha, olbrzym Graeboe, gargulce Gary i Gayle Goyle, smok Stanley Steamer i centaur Che. Pozostali byli bezstronnymi obcymi; zgodnie z założeniem, że to im pozwoli zrozumieć punkt widzenia ptaka przez wiele stuleci odizolowanego od Xanth; Dug i Kim Mundańczycy (jedynie sporadyczny kontakt z Xanth), Sherlock Black i dziewczynka-elf Jenny (niedawni przybysze z odległych stron), kościej Marrow i Gracja (ze świata tykwy), Kom-Pluter (nigdy nie mający wielkiego związku z rzeczywistością zwyczajnego Xanth). Centaurzyce Cynthia i Chena zostały wybrane zastępczyniami - na wypadek gdyby coś się przytrafiło któremuś z sędziów przysięgłych; każda z nich stała się uskrzydloną istotą, będąc wprzódy kim innym, więc powinny pojąć oba punkty widzenia. Była to dość niezwykła, lecz mająca odpowiednie kompetencje ława przysięgłych. Sędzia nie tracił czasu. - Czy oskarżyciel jest gotów? - Tak, Wysoki Sądzie - odparł Grey Murphy. - Proszę zaczynać. Przesunęła się ściana, dzieląca salę sądową od sali, w której gniazdowała Roxanne Rok, i powstało jedno rozległe pomieszczenie. Metria była zdziwiona; nie miała pojęcia, że to charakterystyczne dla Bezimiennego Zamku. Wielkie ptaszysko było teraz w pełni widoczne dla wszystkich zgromadzonych. Roxanne nie zwracała na nich uwagi; nie drgnęło na niej ani jedno piórko, nie wydała żadnego dźwięku. Po prostu siedziała na gnieździe, jak to czyniła od stuleci. Grey wyszedł na środek podium. - Oskarżenie wykaże, iż obwiniona Roxanne Rok skandalicznie pogwałciła zasady Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych, wypowiadając Słowo Dla Dorosłych w obecności osoby nieletniej, tym samym wystawiając na szwank przyszłość Xanth. Rozległy się szepty. Otworzyło się bliższe oko Roxanne. - Skrzek! - zaprotestowała. Sędzia uderzył w stół ciężkim młotkiem. - Spokój! Obronie udzielę głosu w odpowiednim czasie. Lecz Metria uświadomiła sobie, że w tym tkwiło sedno całej sprawy: jakżeż Roxanne mogła była zrobić coś takiego, skoro przez cały okres jej odizolowania w zamku nie było żadnych nieletnich? To było jedno z najlepiej chronionych miejsc w całym Xanth; przed procesem jedynie nieliczni w ogóle wiedzieli o istnieniu Bezimiennego Zamku, prawie nikt tu nie zaglądał (a do tych pojedynczych odwiedzających Roxanne nie powiedziała złego słowa). Zarzut wydawał się więc bezpodstawny. Ale przecież Grey Murphy najwyraźniej traktował go poważnie, a przecież nie był głupi. Miał talent niweczenia magii i wyglądał na takiego, co potrafi zneutralizować i głupie pomysły. Skoro on sądził, że wielkie ptaszysko jest winne, to być może istotnie było. Grossclout spojrzał na Greya Murphy’ego. - Kontynuuj. - Najpierw sprawa Słowa Dla Dorosłych, Oskarżenie powołuje na świadka Phelrę. Phelra wstała i podeszła do miejsca dla świadków. Podszedł do niej golem Grundy. - Przysięgasz mówić prawdę bez względu na wszystko? - Jasne. - Świadek został zaprzysiężony - oznajmił sędzia, nie tając irytacji tymi nieformalnościami. Teraz do świadka podszedł Grey. - Gdzie mieszkasz? - W chatce w najgłębszej części dżungli, na północ od Jeziora Ogrów i Pszczół Wodnych. - Jaki masz talent? - Przyzywam zwierzęta, żeby pomogły mnie lub tym, którym chcę pomóc. - Czy kiedykolwiek miałaś kontakt z oskarżoną Roxanne Rok? - Tak, raz, jakieś dwa lata temu. - Opowiedz dokładnie, jak było. - No cóż, to był przypadek, naprawdę, i nic więcej się nie wydarzyło, jedynie... - Sprzeciw! - odezwała się Ida, a jej księżyc się zakołysał. Świadek przedstawia wnioski. - Sprzeciw podtrzymany - oznajmił sędzia. Grey się skrzywił, a potem spróbował inaczej. - Czy rozmawiałaś z Roxanne Rok? - Tak. Ale to naprawdę nie było... - Sprzeciw! - Podtrzymany. - Przecież muszę ustalić okoliczności owego spotkania - zaprotestował Grey. Sędzia nie okazał zrozumienia. - Zrób to w ten sposób, żeby nie skłaniać świadka do oceniania oskarżonej. Grey się zamyślił. A potem rzekł do sędziego: - Oskarżenie wnosi o pomoc sądowego funkcjonariusza od efektów specjalnych, żeby animował to zeznanie Oraz zaprzysięgłego tłumacza, żeby podłożył głos, co uwolni świadka od oceniania oskarżonej. - Zgoda. Na podium weszła Czarodziejka Iris, a za nią mały golem Grundy. - Którą scenę sobie życzysz? - spytała Iris. - Zacznij od jej domu i animuj jej wypowiedź dla ławy przysięgłych i publiczności. Iris stanęła obok świadka i wysłuchała, co mówi (a Phelra mówiła teraz tak cicho, żeby jej nie słyszała ława przysięgłych). Po paru chwilkach uformowała się iluzja. Zaczęła się sceną powietrzną, podobną do tego, co widzą istoty niesione przez ptaka-Roka. Widać było Jezioro Ogrów i Pszczół Wodnych; pszczoły wygrzewały się na brzegach. Na południe od jeziora widać było Kopułę Gromu Cholernego Piekielnika, a na zachód - Czarną Wioskę. Potem obraz przesunął się ku północy i spływał w dół, aż dotknął ziemi. Przez gęstą dżunglę wiła się Rzeka Pocałunków. Owa rzeka była bardzo przyjazna, póki demony jej nie uregulowały, czyniąc z niej Zabójczą Rzekę. Ale potem przywrócono jej przyjazne zakola i ci, co z niej pili, znowu zaczęli się przyjacielsko całować. Prawdę mówiąc, to niektórzy z tych, co napili się wody zaczerpniętej z rzeki, stawali się aż za bardzo przyjacielscy. Metria, patrząc na to, sama się stała częścia tej sceny i zaczęła pojmować wrażenia i uczucia owej kobiety. Wiedziała, że to sprawia jej połowa duszy; nigdy przedtem nie dbała o uczucia. Pewnego dnia napatoczył się człek zwany Zjadliwcem. Zobaczył, jak Phelra wydaje polecenia swojemu kotalożkowi i zaczął się wyzłośliwiać na temat kota. - Uważasz, że taka nadgryziona przez mole futrzasta kula zapamięta twoje polecenia? - zadrwił. - Musisz być równie głupia jak ten stwór. Widać było Zjadliwca, ale głos należał do golema Grundy’ego. To nie szkodziło, bo Grandy miał wrodzony talent do obelg. Phelra nie była osobą obrażającą się bez powodu, ale nastawienie owego człeka ją zirytowało. Po pierwsze, mylił się co do kota, który świetnie zapamiętywał i wykonywał polecenia. - Och, idź i napij się wody! - powiedziała (bo była to najzjadliwsza uwaga, na jaką się potrafiła zdobyć tak miła dziewczyna). A zaraz potem chciała połknąć swój język, bo sobie przypomniała, jaki efekt wywiera woda rzeki na tych, którzy nie są do niej przyzwyczajeni. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, był nazbyt przyjacielski Zjadliwiec. Wycofała się więc do swojej grzybowej chatki i zamknęła drzwi. Domek był, rzecz jasna, trochę spróchniały, ale tylko na taki mogła sobie pozwolić. Bała się, że Zjadliwiec przyleci tu za nią, a prochy go tylko natchną jeszcze większą ochotą na to, czego nie chciała. Wyjrzała przez okno i jej obawy się potwierdziły: Zjadliwiec pił. Za chwilkę będzie nie tylko złośliwy, ale i nachalny. Musiała uciekać! Może udałoby jej się wymknąć, gdyby zdołała odnaleźć swojego przyjaciela Aliasa. Potrafił on sprawić, że wszyscy dokoła reagowali na fałszywe imiona. W tłumie ludzi mogło się to tak poplątać, że trzeba było sporządzać listę, żeby znów wszystko naprostować. Zjadliwiec nigdy by jej nie znalazł w takim tłumie! Lecz Aliasa dziś tu nie było; brak też było tłumu ludzi, żeby łacniej wszystko zagmatwać. A co z przyjacielem Tomem, który potrafił wyczarować obłoczek i wyciągnąć zeń każde potrzebne mu narzędzie czy oręż? Musiał, rzecz jasna, oddać tę rzecz obłoczkowi, zanim mógł sięgnąć po następną, ale i tak byt to wspaniały talent. Gdyby Tom tu był, to mógłby wydobyć miecz i kazać Zjadliwcowi zapaść się w bagno. Ale i Toma nie było. Żadnego z jej przyjaciół nie było w pobliżu. Musiała więc uciekać i mieć nadzieję, że Zjadliwiec nie będzie jej gonić. Skorzysta ze swojego talentu i przywoła zwierzę, które szybko ją stąd zabierze. Które byłoby najlepsze? Zjadliwiec zbliżał się do chatki i naprawdę wyglądał na okropnie nachalnego. Jego łapy sięgną wszędzie, jeśli Phelra w nie wpadnie. Musi natychmiast przyzwać to zwierzę. Może Kózkę ze Skalistej Góry, bo szybko ją wniesie na najbliższą skalistą górę i Phelra w razie potrzeby będzie się mogła skryć wśrod skałek. Otworzyła usta i zaczęła: - Rok... W tym momencie Zjadliwiec przebił się przez ściane chatki. Właściwie „przebił się” nie było dobrym określeniem - wyrwał ziejącą dziurę. Gwałtowność owego wydarzenia tak Phelra wstrząsnęła, że nie dokończyła zdania. Poza tym Zjadliwiec już wyciągał ku niej łapy i śmierdział jakimś mdlącym zapaszkiem. Chyba czas wrzasnąć. Lecz już się odwołała do swojego talentu, który namierzył na najbliższe zwierzę wymienionego przez nią gatunku. Niestety, wypowiedziała nazwę ptaka, a nie zajmowała się ptakami, bo... Za późno. Znienacka znalazła się w powietrzu. Wyleciała przez dziurę w spróchniałej ścianie i uniosła się w górę. Wiedziała, co się stało. Spróbowała wezwać niewłaściwą istotę, więc to nie owa istota się u niej zjawiła, lecz ona podążała do owej istoty. Chodziło o gatunek ptaka, więc leciała doń. To działała jej własna spaprana magia. Pozostawało jej mieć nadzieję, że tam, gdzie wyląduje, nie spotka jej nic gorszego od wpadnięcia w łapy nachalnego gostka. Oooo, leciała prosto w chmurę. Jej talent jeszcze nigdy do czegoś takiego nie doprowadził. No, ale przecież leciała tam, gdzie był najbliższy ptak-Rok, a on - jak to ptaki-Roki miały w zwyczaju - pewnie latał wysoko ponad chmurami; wtedy magia perspektywy sprawiała, że się wydawały o wiele mniejsze. Z nie znanych jej powodów wielkie ptaki zwykły się ukrywać, więc ludzie rzadko się na nie natykali. Wtem, o dziwo, Phelra zobaczyła na jednej z chmur jakąś budowlę. Powietrzny zamek! Leciała prosto do niego. Cóż za nieszczęśliwy traf! Wylądowała w wielkiej sali, przed ptakiem Rokiem, siedzącym na wielkim kamiennym gnieździe. Ptaszysko było okropnie wielkie, ale wyglądało na równie zdumione jej widokiem jak ona znalezieniem się tutaj. - Skrzek? - spytał ptak. Phelra nie rozumiała ptasiej mowy, ale to brzmiało jak pytanie. Zaczęła wyjaśniać, że jej talent zadziałał na odwrót i przyniósł ją tutaj. - Skrzek! - odezwał się ptak, najwyraźniej urażony. - Zatrzymaj tutaj - polecił Grey Murphy. Obraz znieruchomiał. Grundy spojrzał na świadka - Phelra siedziała, jej podobizna zaś stała. - Dokładnie powtórz to, co powiedziała do ciebie Roxanne Rok. - Powiedziała: „Skrzek?” i potem „skrzek!”, a potem... - Dokładnie powtórzyłaś jej słowa? - Tak. A potem... - A co znaczą te słowa, przełożone na ludzki język? - spytał Grey Grundy’ego. - Pierwsze oznacza „Co?”, a drugie „Cera”*! [* Gra słów: ang. darn - cera, ale też cerować; cholera, psiakrew (przyp. tłum.).] - odparł golem. - Na pewno? - No jasne! Rozumiem i mówię językami wszystkich żywych stworzeń! Po to mnie zrobiono, zanim osiągnąłem status żywej istoty. - Jakiego rodzaju jest to słowo? - Sprzeciw! - zawołała Ida. - Konkluzja! Grey spojrzał na sędziego. - To należy do kompetencji Przysięgłego Tłumacza. Jest uprawniony do zdefiniowania słowa. Sędzia skinął głową. - Sprzeciw oddalony. Tłumacz może odpowiedzieć na pytanie. - Odnosi się ono do procesu reperowania rozdartej odzieży rządkami ściegu - rzekł Grundy. - Jest to praca uciążliwa, a jej efekty są dość oszpecające, więc zwykle nie zyskują uznania. Zacerowana rzecz nie jest ani tak nieskazitelna, ani tak cenna jak nowa. Toteż kiedy coś wygląda na cerowane albo kiedy się komuś każe cerować... - Do rzeczy! - zagrzmiał Sędzia. - Uważa się to słowo za niewłaściwe - kończył Grundy. - Nieodpowiednie dla delikatnych dziecięcych uszu. - Słowo nieodpowiednie dla małych dzieci - powtórzył z emfazą Grey. - Takie, które by pogwałciło zasady Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych, gdyby je wypowiedziano w obecności malutkiego dziecka. - Otóż to. Rzecz jasna, to jedynie łagodne wykroczenie... - Dziękuję - przerwał Grey; zwrócił się do sędziego: - Nie mam więcej pytań do tego świadka. - Cofnął się. - A jakie to ma znaczenie? - spytała Metria. - Przecież tam nie było żadnego dziecka! Sędzia łypnął na nią groźnie, ale przesunęła dłonią po wargach, zasznurowując je, więc nie wyciągnął konsekwencji. Wiedziała jednak, że nie powinna się głośno odzywać. Do świadka podeszła Ida. - Czy przy twoim spotkaniu z Roxanne Rok był obecny tłumacz? - Nie. Nie zrozumiałam jej skrzeków. - Czyli nie zdałaś sobie sprawy, że wypowiedziała niefortunne słowo. - Otóż to. - I aż do tej chwili nie wiedziałaś, dlaczego cię wezwano na świadka w tym procesie. - Sprzeciw! - odezwał się Grey. - Nieistotne, bez znaczenia i nie na temat. - Sprzeciw podtrzymany. - I co się wtedy stało? - spytała Ida. - Sprzeciw! Nieistotne. - To istotne dla mojej linii obrony! - burknęła Ida, z szorstkością nietypową dla jej zazwyczaj pogodnego usposobienia; nawet jej księżyc był zirytowany, choć nie całkiem zaćmiony. - Ale to świadek oskarżenia. - Sprzeciw podtrzymany. - Więc powołam ją jeszcze raz, kiedy przyjdzie moja kolej - zapowiedziała Ida i odeszła. - Świadek jest wolny - oznajmił Sędzia. Phelra wróciła na salę nieco speszona. Prezentacja zniknęła. Grey uśmiechnął się ponuro. - Po drugie, sprawa obecności dziecka. Oskarżenie wzywa Simiurg na świadka. Dały się słyszeć pełne szacunku szepty, natychmiast uciszone gniewnym spojrzeniem Sędziego. SIMIURG PROSI O ZEZWOLENIE NA ZEZNAWANIE Z MIEJSCA, W KTÓRYM JEST, ZE WZGLĘDU NA OGRANICZONE ROZMIARY SALI SĄDOWEJ. Grossclout omal się nie uśmiechnął. - Wyrażam zgodę. Funkcjonariusz od efektów specjalnych wygeneruje niewielką iluzję na miejscu dla świadków. Iris skinęła głową. Na oparciu krzesła dla świadków pojawiła się niewielka postać Simiurg. Jeżeli kogoś taki pokaz bawił, to ów ktoś miał na tyle rozsądku, żeby to ukryć. Podszedł golem Grundy. - Czy przysięgasz mówić prawdę bez względu na wszystko? - PRZYSIĘGAM - odpowiedź zdawała się płynąć od ptaka z miejsca dla świadków. - Świadek został zaprzysiężony - oznajmił sędzia. Zbliżył się Grey Murphy. - Czym się zajmujesz? - Sprzeciw - odezwała się Ida. - To może mieć wpływ na decyzję ławy przysięgłych. Grossclout zmarszczył brwi: - Naprawdę? - Tak, Wysoki Sądzie. Za chwilę stanie się to oczywiste. - A więc proszę kontynuować. Świadek może odpowiedzieć. JESTEM NAJSTARSZĄ I NAJMĄDRZEJSZĄ ISTOTĄ WE WSZECHŚWIECIE. TRZYKROTNIE OGLĄDAŁAM JEGO ZNISZCZENIE I ODRODZENIE. MIĘDZY INNYMI JESTEM STRAŻNICZKĄ DRZEWA NASIENIA. - Czy uważasz to za nużące? PO PARU TYSIĄCLECIACH STAJE SIĘ TO DOŚĆ MONOTONNE. - Czy rozważasz jakiś sposób złagodzenia owej monotonii? MAM NADZIEJĘ, ŻE W ODPOWIEDNIM CZASIE PRZEKAŻĘ CZĘŚĆ TYCH OBOWIĄZKÓW SWOJEJ NASTĘPCZYNI, KTÓRA BĘDZIE RÓWNIE MĄDRA JAK JA. - A kto jest twoim następcą? MOJE JESZCZE NIE NAZWANE PISKLĘ. - A gdzież jest to pisklę? W JAJU POMIĘDZY ROXANNE A TWARDYM GNIAZDEM, TUTAJ, W BEZIMIENNYM ZAMKU (KTÓRY POWSTAŁ W TYM WŁAŚNIE CELU). - A gdzie dokładnie jest w tej chwili jajo? POD ROXANNE ROK. Rozległy się szepty, chociaż sędzia wodził po publiczności groźnym spojrzeniem. To była wieść o doniosłym znaczeniu. - Ile czasu trzeba, żeby twoje pisklę się wykluło z jaja? SZEŚĆSET LAT. - Kiedy dostarczono ci owo jajo? SZEŚĆSET LAT TEMU, W ROKU 495. - A zatem powinno się wykluć w tym roku. TAK. - W jakiej fazie jest pisklę? PISKLĘ CZUJE I MYŚLI. - To znaczy jest żywe i rozumne - stwierdził Grey. - Czy pisklę może słyszeć słowa wypowiadane w komnacie lęgowej? TAK. - Czyli kiedy Roxanne Rok wypowiedziała owo zakazane słowo, to pisklę je usłyszało. TAK. Roxanne, przysłuchująca się przesłuchaniu w przyległym pomieszczeniu, podskoczyła. Najwyraźniej była to dla niej nowość. I nic dziwnego; na sali rozległy się stłumione gniewnym wzrokiem szepty, a sędziowie przysięgli wymienili spojrzenia. Grey popatrzył na Idę. - Świadek jest do twojej dyspozycji. Ida podeszła do iluzji, której jej księżyc z zainteresowaniem się przyjrzał. - Skoro jesteś najmądrzejszą istotą we wszechświecie, to dlaczego nie przewidziałaś owego wypadku i nie zapobiegłaś mu? MĄDROŚĆ TO NIE JASNOWIDZENIE. POJAWIENIE SIĘ PHELRY W BEZIMIENNYM ZAMKU BYŁO ZUPEŁNIE PRZYPADKOWYM WYDARZENIEM I NIE MOŻNA BYŁO TEGO PRZEWIDZIEĆ. SZKODA ZOSTAŁA WYRZĄDZONA, ZANIM MOGŁAM ZADZIAŁAĆ. - A więc nic nie zrobiłaś? ZAINICJOWAŁAM CIĄG WYDARZEŃ PROWADZĄCYCH DO TEGO PROCESU. - Chociaż wiedziałaś, iż oskarżona nie jest świadoma, że popełniła karygodny czyn? - Sprzeciw! To sugerowanie i podsuwanie gotowej odpowiedzi! - Simiurg wie wszystko - powiedziała spokojnie Ida. - Ma kompetencje do wypowiedzenia opinii. - Ale to i tak sugerowanie - upierał się Grey. Sędzia szybko to przemyślał. - Inaczej sformułuj pytanie. - Czy uważasz, że oskarżona była świadoma tego, iż popełniła naruszenie zasad? NIE. - No to dlaczego... - Sprzeciw! Proces nie toczy się przeciwko świadkowi. - Podtrzymany. Świadek nie musi odpowiadać. JEDNAK ODPOWIEM. DOPROWADZIŁAM DO TEGO PROCESU, PONIEWAŻ NIEWIEDZA NIE JEST USPRAWIEDLIWIENIEM. ZOSTAŁO POPEŁNIONE WYKROCZENIE I NALEŻY SIĘ TYM ZAJĄĆ. - Chociaż... - Sprzeciw! - Podtrzymany. Ida wzruszyła ramionami, w ogóle tym nie zirytowana. Metria rozumiała dlaczego: członkowie ławy przysięgłych (tak ludzie, jak i potwory) pojmowali naturę nie wypowiedzianego zastrzeżenia, które i tak wywarło na nich wpływ. - Nie mam więcej pytań do tego świadka - powiedziała Ida. - Świadek jest wolny - mała postać Simiurg zniknęła z krzesła. Podniósł się Grey Murphy. - Oskarżenie nie ma więcej świadków - oznajmił. Powołał jedynie dwóch świadków, ale to zupełnie wystarczyło. Pozwolili dowieść, że oskarżona wypowiedziała zakazane słowo i że usłyszała je nieletnia istota. Roxanne Rok miała poważne kłopoty. Rozdział 15 Obrona Miażdżące spojrzenie sędziego spoczęło na księżniczce Idzie. - Czy obrońca jest gotowy? - Tak, Wysoki Sądzie. - Proszę zaczynać. - Obrona powołuje Simiurg na świadka. - Sprzeciw! Powiedziała, że już z tym świadkiem skończyła! - Owszem, ale jako ze świadkiem oskarżenia. Teraz powołuję ją na świadka obrony. A to zupełnie co innego. Sędzia wymownie przewrócił okiem, ale wyraził zgodę. - Sprzeciw oddalony. Na miejscu dla świadków znów się pojawiła iluzja Simiurg. Ida zadała pytanie: - Zeznałaś, że otrzymałaś jajo przed sześciuset laty i że do jego wysiadywania powstał Bezimienny Zamek. Kiedy uczyniłaś Roxanne Rok wysiadywaczką? W ROKU 500. - Czyli pięć lat po tym, jak dostałaś jajo? TAK. - A przedtem sama się musiałaś nim zajmować? - Sprzeciw! Stwierdzanie oczywistego faktu. - Ustalam znaczenie obowiązków oskarżonej. To ma związek z jej charakterem. Grey potrząsnął głową. - Znaczenie i charakter wcale nie muszą się ze sobą łączyć. Oskarżenie wykaże, że to bardzo ważny obowiązek. W istocie tak ważny, że każde naruszenie to najpoważniejsze... - Sprzeciw! Zarzut już został postawiony. Skrzywione w srogim grymasie wargi sędziego Grossclouta drgnęły w czymś, co ewentualnie można byłoby uznać za zamiar zamiaru zamiaru leciusieńkiego złagodzenia owej srogości. - Sprzeciw obrony podtrzymany. Sprzeciw oskarżenia oddalony. Lecz nie próbujcie zbytnio nadużywać cierpliwości Sądu ze swobodną interpretacją waszego zadania. Ida uśmiechnęła się słodko do sędziego. Metria zdała sobie sprawę, jak ona uroczo w owej chwili wygląda. Prawdopodobnie sądziła, że wywołuje korzystne wrażenie, więc tak i było. Nawet jej maleńki księżyc jaśniał. A uśmiech skierowany do ławy przysięgłych miał wywrzeć jeszcze większe wrażenie. Potem znów się zajęła świadkiem. - Dbałaś o... TAK. - Trudno było wysiadywać jajo i jednocześnie strzec Drzewa Nasienia na Górze Parnas oraz wykonywać inne obowiązki? TAK. - Więc postanowiłaś nająć wysiadywaczkę? - Sprzeciw! Obrona naprowadza świadka. - Tego świadka nie można naprowadzić wbrew jego woli - odparowała Ida. - Oddalony. TAK. - Czy jajo miało dla ciebie duże znaczenie? TAK - odparła Simiurg, co wywołało wesołość publiczności. - Więc do tej pracy nie mogłaś wziąć pierwszej lepszej istoty. TO PRAWDA. - Bo w istocie rzeczy do tak ważnej pracy szukałaś istoty o najlepszych kwalifikacjach? TAK. - I tą istotą była Roxanne Rok. TAK. - Czyli wedle twojej opinii (z definicji najbardziej miarodajnej ze wszystkich możliwych) Roxanne Rok była wysoko wykwalifikowanym ptakiem. Istotą o znakomitych umiejętnościach i takimż charakterze. TAK. - Czy pełniła swoje obowiązki zgodnie z twoimi wymaganiami? TAK. - Przez niemal sześć stuleci. TAK. - Czy dzisiaj jest równie wysoko wykwalifikowana? TAK. - Czyli ściganie za owo wykroczenie nie oznacza, że oskarżona wykazuje jakiekolwiek braki w kwalifikacjach czy charakterze. TAK JEST. - I nadal powierzasz jej wysiadywanie swojego jaja. TAK. Kolejne - zaraz stłumione - szepty wśrod publiczności. Słowa i czyny Simiurg najlepiej świadczyły o charakterze Roxanne Rok. - Dziękuję. - Ida odwróciła się i uśmiechnęła do Greya Murphy’ego. Jej mina mówiła „spróbuj to zakwestionować”, lecz księżyc połyskiwał urokliwie (Metria bała się, jak to wpłynie na kogoś, kto był od tak dawna zaręczony). - Świadek do twojej dyspozycji. Grey podszedł do świadka. - Lecz oskarżona pogwałciła zasady Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. TAK. I to jest sedno sprawy, uświadomiła sobie Metria. Nie miało większego znaczenia, jak wspaniałą istotą była Roxanne; popełniła wykroczenie, i już. Nie miało znaczenia, jak uwodzicielska stanie się Ida; talent Greya neutralizował tę magię. Grey znacząco kiwnął głową ku ławie przysięgłych. - Dziękuję. Nie mam więcej pytań. Postać Simiurg zniknęła. Ida popatrzyła na zebranych. - Powołuję na świadka goblinkę Gwendolyn. Urocza mała kobietka, wódz z Góry Goblinów, wstała, weszła na podium i została zaprzysiężona. - Czy zetknęłaś się kiedyś z oskarżoną? - zapytała ją Ida. - Tak, raz. - Opowiedz o owym spotkaniu. - Rywalizowałam z moim rozwydrzonym braciszkiem goblinem Gobble o to, kto będzie wodzem naszego plemienia, i on wymyślił, żebym zdobyła to, co jest pomiędzy ptakiem-Rokiem a skałą. Kiedy mówiła, Czarodziejka Iris animowała tę opowieść i pojawiła się scena w Górze Goblinów. Gwenny była w towarzystwie swojego Towarzysza, centaura Che i przyjaciółki, dziewczynki-elf Jenny (obydwoje byli teraz sędziami przysięgłymi). Cała trójka usilnie się starała pojąć znaczenie owego wyzwania i doszła do wniosku, że należy dotrzeć do Bezimiennego Zamku i zdobyć drogocenne jajo ptaka-Roka. Droga do Bezimiennego Zamku została pokazana w przyspieszonym tempie, więc wyglądało to tak, jakby gorączkowo pędzili przez Xanth i piorunem się wspinali ku zamkowi. Dotarli do komnaty, w której Roxanne siedziała na gnieździe. Gwenny posłużyła się swoją magiczną różdżką i uniosła z gniazda śpiącą (jak im się zdawało) Roxanne; ukazało się piękne kryształowe jajo. Che go dotknął. A Roxanne skrzeknęla. „Stójcie!”, przetłumaczył Grundy. „To jajo Simiurg!” I na jej rozkaz zamek został hermetycznie zamknięty, żeby intruzi nie mogli uciec. Wywiązała się gonitwa, bo wielki ptak usiłował złapać i odizolować całą trójkę, a oni się starali uciec. Udało się im wciągnąć Roxanne do jednego ze wspólnych snów Jenny; rozmawiali z nią i dowiedzieli się, jak Roxanne się naraziła Simiurg i utraciła zdolność latania. Poprosiła wreszcie Simiurg, żeby ją uwolniła z tego „przyziemienia”, a Simiurg wyznaczyła ją do pracy w Bezimiennym Zamku - miała tam pozostać, dopóki nie wysiedzi przechowywanego w zamku jaja. Roxanne nie wiedziała, że została wybrana do owego ważnego zadania; uważała to raczej za karę niż za przywilej, ale mimo to wykonywała swoją pracę najlepiej jak potrafiła (bo jest właśnie tego typu istotą). Tkwiła w zamku przez blisko sześć stuleci, strzegąc jaja i wygrzewając je. Pozwolono jej zjadać tylko tych intruzów, którzy zagrażali jaju, a ponieważ nie chciała się pomylić, to zachowywała wielką ostrożność. W tym przypadku odczekała, aż jeden z intruzów dotknął jaja. Dopiero wtedy zareagowała. Metria sobie przypomniała. Właśnie wtedy znalazła się w zamku (wykonując zlecenie profesora Grossclouta) i widziała Jenny i Che w klatce, do której wsadził ich ptak-Rok. Gwenny trzymała ptaka w szachu swoją magiczną różdżką, ale nie wyglądało to dobrze dla intruzów. - A więc oskarżona wiernie broniła jaja - orzekła Ida. - O tak! - przyznała goblinka Gwenny. - Była prawdziwym postrachem. Zrozumieliśmy, że po prostu wykonuje swoją robotę, i zaczęliśmy ją za to szanować. W końcu na nowo określiliśmy nasze zadanie i wzięliśmy jeden ze starych pazurów Roxanne (wpadł do gniazda i leżał obok jaja, więc również był pomiędzy ptakiem a twardym miejscem). Ida następnie powołała ogrzycę Okrę na świadka. Okra zeznała, że wraz z przyjaciółkami, syreną Melą i kobietą Idą, zostały wysłane przez Simiurg, żeby uratować zaaresztowaną trójkę, i uczyniły to, pomagając sobie negocjacjami i gałązką oliwną. Ponieważ Roxanne od kilku stuleci była „wyłączona z obiegu”, to nie wiedziała, że wszystkie skrzydlate istoty powinny chronić Che, żeby we właściwej porze mógł zmienić dzieje Xanth. Ale jak tylko się o tym dowiedziała, to się do tego zastosowała. Kiedy animacja ukazała Idę we własnej osobie oraz dwoje sędziów przysięgłych i troje świadkow, znów się rozległy szepty wśrod publiczności. Jak zwykle natychmiast uciszone groźnym łypnięciem sędziego. Okra przyznała, iż Roxanne postępowała jak należy i najlepiej jak potrafiła ochraniała jajo. Syrena Mela, kolejny świadek, tym razem miała nogi zamiast ogona. Niespiesznie usadowiła zgrabny tyłeczek na miejscu dla świadków, żeby obecni na sali mężczyźni mogli się do woli nagapić; potem potwierdziła zeznania ogrzycy. Na koniec dały Roxanne gałązkę oliwną, a wielki ptak nie wykorzystał jej, żeby je zniszczyć (co z łatwością mógł uczynić). - A więc oskarżona dowiodła, że nie rzuca słów na wiatr. - Tak. To zacna istota. Następnym świadkiem była Phelra. - Słyszałaś, jak oskarżona skrzeczy, lecz w owym czasie nie zrozumiałaś, co wykrzyknęła - rzekła Ida. - Nie zdawałaś sobie sprawy, iż wypowiedziała słowo zakazane w okolicznościach, o których istnieniu nie wiedziała. - Sprzeciw! - Sformułuję to inaczej. Dla ciebie było to tylko skrzeknięcie. - Tak - przyznała Phelra. - Prawdopodobnie okrzyk zdumienia lub zaniepokojenia, kiedy sobie uświadomiła, że zjawiłaś się tam zupełnie przypadkowo i że będzie musiała się ciebie pozbyć z Bezimiennego Zamku. - Tak. Właśnie tak to zrozumiałam. - I dokładnie taka była jej intencja. Rozumiała, co mówisz, ponieważ większość zwierząt zadaje sobie trud nauczenia się ludzkiej mowy, chociaż same nie mogą się nią posługiwać, w przeciwieństwie do lekceważącej postawy większości istot ludzkich. Jej podenerwowanie brało się stąd, że nie była w stanie ci wytłumaczyć, jak masz wrócić do domu. - Tak. - Po prawdzie, to mogła się posłużyć analogią ze skarpetą, która się podarła i teraz wymaga uciążliwej i niedoskonałej naprawy, ponieważ skarpeta nie pojmuje tego problemu. - O tak - przyznała Phelra, rozpromieniając się. - Wtedy to by nie było brzydkie słowo... - Sprzeciw! - Podtrzymany. Sędziowie przysięgli nie wezmą pod uwagę tego stwierdzenia. Ale ława przysięgłych sprawiała wrażenie, że niezbyt ma ochotę zapomnieć o tej wypowiedzi. Ida wspaniale sobie radziła z przeciąganiem na swoją stronę sędziów przysięgłych (może dzięki swojemu talentowi). Prawdopodobnie miała ideę, że ocali Roxanne - a to, w co naprawdę wierzyła, zawsze się sprawdzało, bo była Czarodziejką. - I umożliwiła ci bezpieczny powrót do domu, nieprawdaż? - ciągnęła Ida. - Tak. Miała drzazgę drewna-odwrotki. Wzięłam ją i ponownie wykorzystałam mój talent, żeby przyzwać ptaka-Roka. Drewno odwróciło życzenie i odesłało mnie drogą, którą przybyłam. Dokładnie tego potrzebowałam. Na dokładkę pomogło mi się pozbyć Zjadliwca. Przykro mi, że nie miałam okazji podziękować Roxanne i oddać jej tej drzazgi drewna. - Czyli jak tylko oskarżona zrozumiała całą sytuację, udzieliła ci pomocy. - Tak. Była wspaniała. Przecież mogła mnie zjeść, a nie zrobiła tego. Metria widziała, że i to wywarło wrażenie na ławie przysięgłych. Roxanne, zgodnie z prawem, mogła śmiało łyknąć Phelrę za wtargnięcie tam, gdzie jej nie powinno być. Lecz ptak okazał współczucie, a nie złośliwość. No, ale jednak Roxanne wypowiedziała brzydkie słowo. Ida skończyła przepytywać świadka, a Grey nie miał dalszych pytań - jego sprawa i tak już poniosła uszczerbek. - Obrona powołuje na świadka Roxanne Rok. Sędzia Grossclout zabrał głos: - Czy zdajesz sobie sprawę, że jeżeli oskarżona będzie zeznawać we własnej sprawie, to może się stać łatwym łupem oskarżyciela, który może ją skłonić do samooskarżenia? - Tak, Wysoki Sądzie. - Księżyc Idy wyglądał ogromnie poważnie. - Lecz uważam, że należy podjąć to ryzyko. - Kontynuuj. Świadek może odpowiadać ze swego obecnego miejsca. Ida obróciła się ku drugiej sali. - Roxanne, bądź uprzejma opowiedzieć, co się wydarzyło w trakcie Czasu Bez Magii. Kolejne stłumione szepty. Czas Bez Magii miał miejsce w roku 1043, pięćdziesiąt dwa lata wcześniej, a wielu uczestników tego procesu nie było wtedy na świecie. Dla nich była to historia, czyli coś nudnego. Jakiż to może mieć związek z obecną sprawą? Ale Grey Murphy nie wniósł sprzeciwu. Albo dostrzegł jakiś związek, albo go to zaciekawiło. Roxanne zaczęła skrzeczeć. Golem Grandy tłumaczył, a Czarodziejka Iris zajęła się animacją. Bezimienny Zamek unosił się na swojej chmurze ponad krainą Xanth. Roxanne drzemała, jak to czasami czyniła podczas tych nużących stuleci, i wyglądała wtedy jak wielki kamienny posąg. I nagle zniknęła magia. Stało się tak dlatego, że Bink, uczestniczący w pewnym aspekcie rzeczywistości Demona X(A/N)th, pozwolił Demonowi się oddalić. Demon natychmiast z tego skorzystał i udał się gdzieś daleko od Xanth, zabierając ze sobą magię. Bo cała magia Xanth brała się z Demona; była niczym ciepło płynące z ciała zwierzęcia i promieniujące do otoczenia. Trochę magii jeszcze jakiś czas przetrwało, powoli się rozpraszając z okolic o większym jej natężeniu - lecz była tak nikła, że właściwie niezauważalna. Obłoki tworzące zamek zaczęły natychmiast rozmiękać, a chmura, na której stał, straciła „lotność”. Zaczęła gwałtownie opadać ku poszarzałej nagle ziemi. Roxanne nie miała pojęcia, co jest tego przyczyną, lecz wiedziała, że chmura i zamek runą na ziemię i zostaną zniszczone, jeżeli szybko czegoś nie zrobi. Zeskoczyła z gniazda i wybiegła na zewnątrz. Spojrzała w dół poprzez rozsnuwający się skraj chmury. Jak zwykle rozpościerał się tam Xanth, ale był ze dwa razy bardziej ponury niż zazwyczaj. Wyglądał prawie tak samo paskudnie jak Mundania. W pobliżu było Jezioro Pocałunków, wyglądające raczej na Jezioro Kopniaków. Może uda się jej sprawić, iż zamek pluśnie w jezioro, zamiast się rozbić o ziemię. I tak byłoby to straszliwe uderzenie, lecz może woda na tyle zamortyzowałaby wstrząs, że Roxanne zdołałaby ocalić jajo. Bo tylko to się liczyło. Wbiła pazury w rozsnuwający się obłok, wyprostowała się na całą wysokość i rozpostarła potężne skrzydła. Nie mogła latać, bo na czas wysiadywania Simiurg pozbawiła ją zdolności lotu, ale mogła bić skrzydłami powietrze i wytworzyć silny ciąg wsteczny. Gdyby tak się jej udało skierować zamek ku jezioru... Zamek się przesunął - ale w złym kierunku. No jasne; miała przed sobą jezioro. Skręciła skrzydła i dotąd okręcała obłok wokół osi, aż jezioro się znalazło za nią. Wtedy pracowała skrzydłami ze wszystkich sił. Zamek był już o wiele niżej, bo cały czas spadał. Ale nadal nakierowywała go ku jezioru. Roxanne pracowała skrzydłami z taką siłą, że o mało jej serce nie pękło z wysiłku. Obserwowała, jak mknie ku niej ziemia. Teraz nie widziała już jeziora i nie wiedziała, czy spada w dobrym kierunku. Pewnie tak, bo w tę jedną stronę nie mogła spojrzeć. Nie mogła dopuścić, żeby podczas upadku jajo pozostawało bez ochrony - rozbiłoby się. Więc jak tylko się zbliżyły szczyty drzew, Roxanne przestała machać skrzydłami i rzuciła się do komnaty lęgowej. Skoczyła ku gniazdu akurat wtedy, kiedy zamek uderzył w wodę. Przeraźliwie chlupnęło. Podniosły się ściany wody, widoczne przez wyżej położone okna. Zamek nagle się zatrzymał - bez szkody dla siebie - a potem podskoczył. Przesuwał się susami po powierzchni wody niczym kamień! Bo zdołała mu nadać większą szybkość niż ta, z którą spadał. Minęła gniazdo, bo wszystko prócz niej dramatycznie zwalniało. Z wysiłkiem zawróciła, chcąc wrócić do gniazda i chronić jajo. Zamek odbił się od wody - i znów zaczął opadać. Jajo wypadło z kamiennego gniazda. Roxanne skoczyła i z największą ostrożnością złapała je w szpony, żeby nie uderzyło o kamień. Ale teraz i ona opadała. Mocno pociągnęła skrzydłami w dół, by zahamować swoje spadanie i nie dopuścić, żeby jajo uderzyło w gniazdo. Najbezpieczniejsze miejsce w Xanth znajdowało się zazwyczaj pomiędzy ptakiem-Rokiem a podłożem - ale nie w tych okolicznościach. Zamek znów się odbił i uniósł w górę. Zderzył się z Roxanne. Jej skrzydła przejęły wstrząs, tak że zdołała wylądować w gnieździe i bezpiecznie złożyć w nim jajo. Ale poczuła straszliwy ból i wiedziała, że złamała jedno ze skrzydeł. Lecz nie miała czasu się tym zająć. Zamek dalej sunął po powierzchni wody, coraz słabiej podskakując; jajem niebezpiecznie rzucało. Roxanne otoczyła skrzydłami jajo, żeby nie stykało się z twardym gniazdem. Wreszcie zamek przestał podskakiwać. Leciutko odetchnęła z ulgą - i uświadomiła sobie, że ruch całkiem nie ustał. Wyczuwała powolne osiadanie. Zamek tonął w jeziorze! Zostawiła jajo, w tej chwili bezpieczne, i wygramoliła się na zewnątrz. Woda przykrywała powierzchnię chmury i chlupotała o podwaliny zamku. Zamek był lekki, ale materia chmury coraz bardziej nasiąkała wodą, więc w końcu osiądzie na dnie. Jak głębokie jest jezioro? Nie wiedziała, lecz obawiała się, że powierzchnia wody znajdzie się ponad zamkiem. Jajo by się utopiło. Chyba, że jakoś je zdoła doholować na brzeg. Gdyby tak mogła sprawić, żeby pływało... Zaczęła szarpać pazurami skraj chmury. Oderwała kawałek, tworząc szczelinę. Pospiesznie wetknęła ten oderwany kawałek, ale pod kątem, tworząc fragment obramowania. Jak to dobrze, że rozpadająca się materia obłoku dawała się kształtować wedle woli! Roxanne posuwała się skrajem, szarpiąc i wpychając oderwane kawałki. Wkrótce miała coś w rodzaju łodzi lub tratwy. Ale nasiąkniętej wodą i powoli tonącej. Zrobiła więc tunelowatą rampę, niższą wewnątrz, wyższą na zewnątrz - usadowiła się po niższej stronie, wbiła pazury w obłok i na nowo zaczęła machać skrzydłami. Przy każdym ruchu lewe skrzydło rozrywał ból, lecz zacisnęła dziób i machała. Kierowała wsteczny ciąg powietrza w zaimprowizowany kanał. Mocno pracowała skrzydłami, a ciąg powietrza przepychał wodę kanałem, poza brzeg chmury. Miejsce po tej wodzie zajmowała nowa, wysączająca się z podłoża - i tę też wypychał ciąg powietrza. Wkrótce z brzegu wyspy Roxanne spływała strużka wody, a poziom wody na wyspie opadał. W miarę jak woda spływała, wyspa coraz lepiej utrzymywała się na powierzchni jeziora i zamek powoli się unosił. Roxanne sprawiała, że zaczynał pływać! Powierzchnia chmury wreszcie była prawie sucha i Roxanne mogła odpocząć. Złamane skrzydło przeraźliwie bolało, a ona sama była niemal wykończona. Ale się udało uratować zamek, a wraz z nim i jajo. I tylko to się liczyło. Roxanne sprawdziła, co z jajem - było bezpieczne. Nie musiała cały czas na nim siedzieć; było na tyle wielkie i masywne, że przez jakiś czas zachowywało ciepło. Ale nie zaszkodziłoby... Zamek się zatrząsł. Znów wyszła na zewnętrz, żeby sprawdzić, co się dzieje. Jakiś statek próbował się z zamkiem zderzyć! Duża łódź pełna irytujących osób. Burta statku uderzała w chmurę - mogła ją wgnieść i wtedy woda znów by się dostała do środka. - Co wy wyprawiacie?! - spytała gniewnie Roxanne. - Wynoście się stąd! Ale wydała, rzecz jasna, dwa skrzeknięcia - jak z doświadczenia wiedziała, dla ludzi całkowicie niezrozumiałe. I faktycznie: tamci tkwili przy relingu i głupio się na nią gapili. Wtem dostrzegła nazwę okrętu: PARANTELA. No tak, płynęli nim wszyscy krewniacy! Ludziska ze zgrozą patrzyli, jak podpływa, bo krewniacy zwykle okropnie działają na nerwy (zwłaszcza krewniacy tej drugiej małżeńskiej połowy). Ci tutaj byli zapewne całującymi się kuzynami - skoro było to Jezioro Pocałunków. Lecz magia zniknęła, więc mieli teraz dość kwaśne miny. Wbiła pazury jednej łapy w obłok, drugą łapę oparła o statek i udało jej się go odepchnąć. Odpłynął, niosąc krewniaków ku pisanemu im losowi. Teraz Roxanne miała czas na myślenie. Magia najwyraźniej zniknęła, choć biedaczka nie była w stanie pojąć dlaczego. Bezimienny Zamek przestał być zaczarowany, a pewnie rozwiał się też czar pozbawiający Roxanne zdolność lotu - no ale to właśnie magia pozwalała ptakom-Rokom latać (nie potrafiła tego żadna inna istota ich rozmiarów). Czyli brak magii był dla Roxanne tym samym co tamten czar. No a poza tym złamane skrzydło i tak by jej uniemożliwiło lot. Pytanie, czy magia powróci? Musiała założyć, że tak, bo w innym przypadku jej, zamkowi i jaju groziła zagłada. Ich właściwe miejsce znajdowało się wysoko w powietrzu, gdzie było bezpiecznie; na lądzie czy na wodzie prędzej czy później zaatakuje jakiś naziemny stwór lub zniszczy ich burza. Lecz na to Roxanne nie miała wpływu. Mogła jedynie czekać, nie tracąc nadziei. I wygrzewać drogocenne jajo. Wróciła do gniazda i usiadła na jaju. Próbowała zasnąć, ale skrzydło za bardzo bolało. Żałowała, że nie ma dostępu do Źródła Zdrowia, ale zdała sobie sprawę, że bez magii by nie podziałało. Uzbroiła się więc w wytrzymałość na ból i czekała. Od czasu do czasu wychodziła na zewnątrz i naprawiała niszczejące obrzeże. Oceniła, że jeżeli magii nie będzie dłużej niż dzień, to nie da rady uratować zamku, bo materia obłoku nadal się rozpadała. W końcu się całkiem rozpadnie i zamek zatonie. Chyba że zdoła skierować zamek ku brzegowi, żeby przynajmniej nie zatonął. Tak - to najlepsze wyjście. Znów się zaparła łapami i energicznie pracowała skrzydłami. Ból był przeraźliwy, lecz nie ustawała w wysiłkach i w końcu rozmiękła pływająca wyspa uderzyła o brzeg. Wepchnęła ją najdalej, jak zdołała, i pozwoliła sobie na odpoczynek. Teraz przynajmniej nie utonie. Wróciła do jaja i usiadłszy na nim, ogrzewała je ciałem. Chwilę potrwało, nim zasnęła - bo była bardzo obolała i zmęczona; a kiedy wreszcie usnęła, pojawiły się kolejne kłopoty. W pobliżu zamku coś straszliwie zaryczało. Nadciągał jakiś potwór. I to zapewne groźny. Wygramoliła się na zewnątrz, żeby ocenić sytuację, bo nie chciała, żeby ją zaskoczono na gnieździe. Osadzenie obłocznej wyspy na brzegu miało swoje minusy - była teraz wystawiona na ataki lądowych stworów (które mogły być równie okropne jak te morskie). A prawdę mówiąc, nawet gorsze, bo w Jeziorze Pocałunków na pewno nie było żadnej nieprzyjaznej istoty. Ten stwór pewnie niegdyś mógł być i smokiem, a teraz był jedynie rozszalałym zagęszczeniem nocy. Chwytał zębcami obrzeże obłocznej wyspy i wyszarpywał zeń spore kawały. Kierował się ku zamkowi. Roxanne wydała ostrzegawczy skrzek i zaatakowała. Nie mogła pozwolić, żeby stwór ogryzał tracącą gęstość materię zamku i być może dotarł aż do jaja. Złamane skrzydło sprawiło, że nie była w stanie walczyć, lecz musiała bronić pozostałości tego, co jej pod ochronę oddano, bo a nuż magia kiedyś wróci. Potwór zasyczał i okręcił się ku niej. Ślepia mu złowrogo błyszczały. Był zdezorientowany i ogłupiały zanikiem magii, ale za to wielki i groźny. Może jakaś szczątkowa forma sfinksa. Roxanne chciała go jedynie odpędzić, lecz się obawiała, że stwór nie poczuje bólu i nie da się zmylić. Miała rację. Stwór atakował zębami i pazurami, szarpiąc jej pióra i mięśnie. Cofała się - byle dalej od zamku. Rozeźlony potwór podążał jej śladem. Więc starała się kierować na siebie jego uwagę i odciągać go od zamku. Mogłaby uciec i uchronić się przed razami, ale chciała mieć pewnośc, że napastnik jest wystarczająco daleko od zamku, że nie przybłąka się znowu w jego pobliże. Wystawiała się więc na atak, choć wiele było na niej posiniaczonych i pokiereszowanych miejsc. Kiedy w końcu była usatysfakcjonowana efektem swoich wysiłków, zaczęła się szybciej wycofywać i umknęła bezrozumnemu teraz stworowi. Ale była tak wyczerpana i pobita, że się bała, iż nie zdoła wrócić do zamku, a co dopiero go bronić przed innymi drapieżnikami. Chciała paść i umrzeć. Lecz nie uczyniła tego. Wlokła się w kierunku, który uznała za właściwy. Po jakimś czasie straszliwe zmęczenie wzięło nad nią górę - nieprzytomna osunęła się na ziemię. Lecz po paru chwilach troszeczkę przyszła do siebie i znów się powlokła ku zamkowi. Nie mogła opuścić wystawionego na niebezpieczeństwo jaja! Nie miała pojęcia, jak długo się tak wlokła i padała, wlokła i padała, ale bez wątpienia jakiś czas to trwało. Coraz bardziej się troskała o jajo; czy za bardzo się nie wychłodzi? Musiała tam dotrzeć i położyć się na nim, żeby dostało swoją szansę bez względu na to, co się z nią stanie. Nawet jeżeli umrze, jej ciało jakiś czas będzie stygnąć - może aż do powrotu magii. A potem... A potem co? Czy magia istniała czy nie, jajo potrzebowało Roxanne. Jej świadomość gasła, ale Roxanne zdała sobie sprawę, że jeszcze coś musi uczynić. Musi znaleźć sposób na to, żeby zamek znowu się wzbił w powietrze, gdzie jajo będzie bezpieczne. Jeśli magia wróci, to zamek odzyska swoje właściwości i wzięci w powietrze. A ona powinna być wewnątrz, wygrzewając i chroniąc jajo. Lecz cóż może uczynić? Tak daleko odeszła, że samo dotarcie do zamku może się okazać niewykonalne, a jeżeli nawet, to wtedy nie będzie w stanie już nic zrobić. Myślała i myślała, i powoli zaczęła dochodzić do jakichś wniosków. Po pierwsze: jeżeli magia nie wróci, to wszystko stracone jajo, ona sama i cały Xanth. Po drugie: jeżeli magia wróci, to pomoc będzie możliwa. Ale najpierw sama sobie musiała pomóc, bo inaczej jajo tak czy siak będzie stracone. A jeśli magia wróci, to będzie dlań nadzieja. Musiała odszukać Źródło Zdrowia. Przypomniała sobie, że w tej okolicy było jedno takie; jedno ze źródeł zasilających Jezioro Pocałunków. Bo całowanie leczyło. Gdzież ono jest? Wysiliła pamięć i doszła do wniosku, że źródło jest nie dalej niż zamek. Więc zmieniła kierunek i powlokła się ku niemu. Jeżeli magia nie wróci, to nic to nie da - ale ponieważ bez magii i tak wszystko przepadnie, nie miało to znaczenia. Jeżeli zaś magia wróci - będzie to oznaczało ocalenie jaja. W końcu dotarła do miejsca, które pamiętała. Była tam taka sobie sadzawka, lecz okalająca ją bujna roślinność świadczyla, że w normalnych czasach była to nadzwyczaj zdrowa woda. To musiało być to. Roxanne musiała wziąć ze sobą sporo tej wody. Więc się zabrała do wykonania nieprzesiąkliwego pojemnika. Zebrała liście, gałązki i glinę i mozolnie skleciła worek (czerpiąc z ptasiej wiedzy starszej niż magia). Jeżeli źródło kiedykolwiek odzyska moc, ona będzie gotowa. Stanęła na skraju sadzawki i odprężyła się. Zrobiła, co mogła. Kiedy się tak odprężyła, to straciła równowagę i wpadła do źródła. Wylądowała w nim z wielkim pluskiem i zanurzyła pod powierzchnię wody, zbyt zmęczona, żeby się wygramolić. Wiedziała, że utonie, resztki sił wykorzystała przy robieniu pojemnika; nie była w stanie się ratować. Wtem coś się stało. Lepiej się poczuła! Zmaltretowane ciało opuścił ból i sztywność, odrosły powyrywane pióra. Ale to przecież niemożliwe! Chyba że... Magia wróciła! Ale dlaczego mimo to się nie utopiła? Pływała w źródle dziobem w dół, nie oddychając. Potem sobie uświadomiła, że w Źródle Zdrowia nie można było utonąć, ponieważ jego wody nieustannie leczą każdy uszczerbek doznany przez ciało. Magia wróciła w samą porę, żeby ją uratować. A może wróciła już po tym, jak Roxanne utonęła, i przywróciła jej życie. Nieważne; teraz mogła znowu działać. Straszliwe zmęczenie minęło, skrzydło się zrosło. Wydostała się ze źródła i napełniła worek cennym eliksirem. Potem pomknęła ku zamkowi - o wiele, wiele szybciej niż poprzednio. Dotarła tam w mgnieniu oka - i zobaczyła, że mury zamku twardnieją. Magia przywróciła im wytrzymałość. Ale trzeba było czegoś więcej. Roxanne podniosła worek i przechyliła nad uszkodzonym skrajem obłocznej wyspy. Jeżeli to podziała... Uszkodzenie zniknęło. Obłok miał jeszcze w sobie tyle życia, żeby zareagować na uzdrawiający eliksir. Roxanne obeszła wyspę dokoła, pieczołowicie skrapiając eliksirem każde uszkodzenie. Potem weszła do wnętrza i nakapała eliksiru na uszkodzenia. I one zniknęły. Na koniec dotarła do gniazda i do jaja, dygoczącego z zimna i wysączyła na nie ostatnią kroplę. Dygot ustał jajo też było uleczone. Desperacki pomysł Roxanne przyniósł efekty. Usiadła na jaju - i poczuła, że zamek się porusza. Znów latał! Uniósł się z ziemi - i najpierw powoli, a potem szybciej, w miarę jak uzdrawiający eliksir docierał do ostatnich głęboko tkwiących uszkodzeń. Dokonała tego. Ocaliła jajo. Tylko to miało znaczenie. I znów wszystko było w porządku. - Obrona nie ma więcej pytań - oznajmiła Ida, kiedy iluzja się rozwiała. - Świadek do dyspozycji oskarżenia. Ale Grey z jakiegoś powodu wolał już nie przepytywać Roxanne. - Przejdźcie do podsumowania - rzekł sędzia Grossclout. Grey Murphy zabrał głos i przemówił do ławy przysięgłych. - Musicie orzec tylko jedno - rzekł z powagą. - Czy Roxanne Rok pogwałciła zasady Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych? Jej osobowość nie ma znaczenia; Oskarżenie przyznaje, iż jest wspaniałym ptakiem. Jej intencje nie mają znaczenia; Oskarżenie przyznaje, iż uczyniła to nieumyślnie. Ważne jest tylko jedno: Czy popełniła ów czyn? Zeznania wskazują, że tak. Nie macie innego wyboru, jak tylko uznać ją za winną. Do sędziów przysięgłych podeszła Ida. - To nie takie proste - stwierdziła. - Intencja się liczy. Prawdopodobnie nie może całkowicie usprawiedliwić naruszenia zasad Stowarzyszenia, lecz może stanowić okoliczność łagodzącą. Musicie wziąć pod uwagę to, co Roxanne Rok uczyniła. Załóżmy, że nie byłoby jej tam. Cóż wtedy by się stało z jajem? Czy cała ta sprawa lepiej by się dlań bez niej zakończyła? W tym kontekście powinniście ją osądzać. Zamilkła, porządkując argumenty, a jej księżyc się wyostrzył. - Wyobraźcie sobie, iż niewinnie sobie przechodzicie przez obszar, jak się okazuje, zakazany, o czym nie wiedzieliście, i nagle zostajecie uziemieni tak jak ona i ukarani przymusem wysiadywania jaja przez wiele stuleci. Czy nie buntowalibyście się choć trochę? Teraz wkraczała do akcji jej magiczna moc. Jej talentem była idea i sprawdzało się to, w co Ida wierzyła, pod warunkiem że idei dostarczał ktoś nie znający jej talentu. Czy wśrod sędziów przysięgłych jest ktoś, kto nie zna jej talentu? Metria w to wątpiła, ale pewności nie miała. - Załóżmy, iż mimo to godnie znosicie tę karę, chociaż oznacza niemal całkowitą izolację i od waszej rasy, i od wszystkich innych, z wyjątkiem niepożądanych intruzów. Tak że jedyne kontakty z innymi są wrogie, chociaż wy sami jesteście z natury przyjacielscy. Metria spostrzegła, jak Jenny potakująco kiwa głową, a potem i Graeboe oraz Sherlock Black. Wrażenie zostało wywarte. - Załóżmy też, że trafia się wam możliwość ucieczki, bo w Czasie Bez Magii znika wiążący was czar. Wykorzystalibyście to? Stanley Steamer kiwnął głową; kościej Marrow też. - Ale Roxanne Rok tego nie uczyniła. Wiernie wypełniała swoje zadanie, choć jej życie było zagrożone i cierpiała. Zadała sobie wiele trudu, żeby uchronić jajo i poradziła sobie z tym, z czym wiele innych stworzeń nie dałoby sobie rady - Kim i Gayle Goyle skinęły głową. - Potem wyobraźcie sobie, iż popełniacie jakąś zupełnie nieważną pomyłkę; że wykrzykujecie coś, sfrustrowani tym, iż nie jesteście w stanie wytłumaczyć całej sytuacji przypadkowemu intruzowi. Czy w ogóle przyszłoby wam na myśl, że słucha tego pisklę od ponad pięciuset lat milcząco tkwiące w jaju? Że zrozumie? - Tym razem tylko trójka nie kiwnęła głową: Kom-Pluter (którego ekran i tak nie mógł kiwnąć), Stanley Steamer i centaur Che (zapewne bystrzejszy od całej reszty, jak to centaur). - I załóżmy, że za tę drobnostkę, za ów niewielki błąd, zostaniecie oskarżeni o pogwałcenie zasad Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. I że chociaż wypełnialiście zlecone wam zadanie z poświęceniem wykraczającym poza zwykłą obowiązkowość, to zagrozi wam kara za złamanie zasady przez wielu uważanej za bezcelowe naruszanie praw dzieci. Na ekranie Kom-Plutera pojawiły się punkty, ułożone w kształt wykrzyknika - w ten sposób przyznał rację owym słowom. A centaur Che, najmłodszy sędzia przysięgły, potakująco skinął głową. Podobnie uczyniły Cynthia i Chena, zastępczynie sędziów. A także Ida. - Musicie wiedzieć, że niekiedy prawo jest głupie i uparte niczym osioł. Czasami to prawo wymaga zmiany, a nie dana osoba kary. Kiedy ze względów formalnych karze się za lojalność i szlachetność, miast za nie nagrodzić, to powinniście wiedzieć, iż coś nie jest w porządku. Centaur Che znów skinął głową, kilku innych także. I większość publiczności. W oczach księżniczki Idy pojawiły się łzy, jej księżyc się zachmurzył. - Roxanne Rok poświęciła najlepsze lata swojego życia jak najodpowiedzialniejszemu wykonywaniu zleconego zadania, i to niekiedy w ekstremalnej sytuacji. Popełniła zaledwie jeden jedyny błahy błąd. Kto z was spisałby się lepiej? Kto z was w którymś momencie życia nie popełnił nawet i takiego błędu? Jakże ktoś mógłby ją skazać, potępić za to, że nie była idealna? Jedynie sama Simiurg mogłaby być doskonalszą od Roxanne opiekunką owego jaja! Jakże mamy nagrodzić tę oddaną służebnicę jaja, która tyle uczyniła, by je zachować i ocalić, i która nigdy by nie miała możliwości popełnić owego wykroczenia, gdyby z takim poświęceniem nie strzegła jaja? Łzy lśniły w oczach Kim, Jenny, Gayle i Glohy oraz zastępczyń sędziów, pozostali zaś mieli nietęgie miny. - Skoro tak się nagradza wzniosłe zalety, to cóż spotkałoby każdego z nas? Musicie zadecydować, czy w zgodzie z sumieniem możecie uznać winę Roxanne Rok w procesie, który kładzie się cieniem na standardy Xanth. Musicie zadecydować, co jest słuszne. Bo w przeciwnym razie po co byśmy się tu w ogóle zgromadzili? Ida się odwróciła, a księżyc skrył się za jej głową, zbrzydzony całą sprawą. W sali panowała cisza. Metria miała to samo wrażenie co większość obecnych - że koniec końców jest to absurdalna sprawa. Sędzia wbił w ławę przysięgłych ponure spojrzenie. - Nie do was należy ocena słuszności prawa, a jedynie zadecydowanie, czy zostało złamane. Poznaliście dowody i argumenty obu stron. Wiedzcie, iż oczekuję od was w tej sprawie stosownej decyzji. Nie życzę sobie ławy przysięgłych niezdolnej do podjęcia decyzji. Jeżeli jednak tak się stanie, to w razie potrzeby podejmę odpowiednie kroki. Przyjrzyjcie się - skinął ręką i pojawiła się przed nim jedna z iluzji Iris: były to duże szubienice z dwunastoma stryczkami, wolniutko kołyszącymi się na wietrze. - Ufam, że wyraziłem się wystarczająco jasno. Sędziowie przysięgli zbiorowo zachłysnęli się powietrzem i potakująco kiwnęli głowami. Nie będzie „zawieszonej” ławy. Sędzia Grossclout łupnął młotkiem. - Sędziowie przysięgli udadzą się na naradę. Ogłaszam przerwę w rozprawie. Sędziowie przysięgli i ich zastępczynie oddalili się do wydzielonego dla nich pomieszczenia; wśrod publiczności rozległy się swobodniejsze szepty. Proces dobiegał końca. Metria miała nadzieję, że ława przysięgłych podejmie słuszną decyzję. Lecz dręczyło ją poczucie, że to wcale nie jest takie pewne. Rozdział 16 Werdykt Mela i Nada wróciły do swoich stawów; ochlapywały się, krzyczały i podskakiwały, kiedy padały na nie krople słodkiej lub słonej wody, a mężczyźni rozmaitych ras przyglądali się temu, jakby to było najciekawsze widowisko w Xanth. Patrząc na nie, nikt by się nie domyślił, że obie są dojrzałymi księżniczkami i że jedna z nich ma córkę niemal tak samo kształtną jak ona sama. Uroczym Stevenem Steamerem zachwycały się nieliczne obecne damy; kiedy Ida wzięła go na ręce, kłapnął ząbkami ku jej księżycowi, ale ten okazał się nieuchwytny. Małe kościotrupki bawiły się w berka pomiędzy krzesłami w sali sądowej. Inni zajęli się przekąskami i napojami (był nawet spory pojemnik kopów). Metria poszła porozmawiać z Roxanne Rok siedzącą na gnieździe. - Nie mogą cię skazać - powiedziała. - To wszystko jest po prostu niepoważne. - Skrzek? - Absurdalne, śmieszne, zabawne... - Skrzek? - Niech ci będzie. Nonsensowne byłoby skazywanie cię po sześciu wiekach tak wiernej służby. Lecz to wcale nie uspokoiło wielkiego ptaka. - Metrio - to był bailiff Mag Trent. - Sędzia chce z tobą porozmawiać w swoim gabinecie. - O! Dzięki - i skoczyła tam, zostawiając Trenta, żeby porozmawiał z Roxanne. Oczy Grossclouta były jak zwykle gniewne. - Metrio, sprowadź tutaj księżniczkę Ivy. - Przecież nie mogę przenieść osoby - zaprotestowała. - To niech ci książę Dolph w tym pomoże. Mogłabyś też sprowadzić Elektrę i bliźniaczki. A także Króla Dora i Królową Irene. Coś jej zaczęło świtać. - Oooo, Grossie, czy to jest to, o czym myślę... - Nie mów do mnie Grossie, ty bezczelny zły duchu! - kiedy stwierdził, że ją odpowiednio wystraszył, podjął: - I nie wspominaj o swoich domysłach. Po prostu powiedz im, że chcę wraz z nimi oczekiwać na rozstrzygnięcie procesu. - Oczywiście, Wysoki Sądzie! Skoczyła do Zamku Roogna. I już wkrótce cała książęca rodzina podróżowała w koszu niesionym przez księcia Dolpha (w postaci ptaka-Roka). Metria wróciła do gabinetu sędziego. - Zadanie wykonane, sędzio. - Znakomicie. To teraz idź z kotowatym. - Z czym? - w tym momencie zobaczyła zbliżającego się ku niej kota Sammy’ego. - O, pewnie się zgubił. Zaniosę go Jenny. - Wzięła go na ręce i poszła do pokoju sędziów przysięgłych. Jenny czekała. Pozostali sędziowie siedzieli szerokim kręgiem. - Dziękuję, Metrio - powiedziała Jenny. - A teraz usiądź tutaj, proszę, i obserwuj, co robimy. - Ale ja tylko odniosłam kota - sprzeciwiła się Metria. - Nie powinnam tu zostawać. - Owszem, powinnaś - odparła spokojnie Jenny. - Prosiłam Sammy’ego, żeby znalazł osobę najodpowiedniejszą do naszych celów. Odszukał ciebie. To się wydaje trafne, skoro masz połowę duszy. Sędzia Grossclout to rozumie. - Ale co...? - Nie chcemy być „zawieszoną” ławą, lecz stwierdziliśmy, że nie potrafimy uzgodnić werdyktu. Dlatego postanowiliśmy znaleźć na to jakiś inny sposób. Przygotowaliśmy dla ciebie show. - Co? - Demonstrację, prezentację, pokaz... - Wiem, co to show! Ale czemu macie mi cokolwiek prezentować, skoro powinniście się naradzać? - Wyjaśnimy to w odpowiednim czasie. Jest dla nas istotne, byś tego od razu nie wiedziała. - Nie mam pojęcia, o co tu idzie! - Znakomicie. Przyglądaj się, a ja będę objaśniać, jak to się toczy. - Jak co się toczy? - Sztuka o marzeniu dusz. - Nieważne. Była sobie niegdyś młoda kobieta o imieniu Donna (możesz ją nazywać, jak chcesz). Tu podniosła się Kim Mundanka i weszła w środek kręgu. - Zalecał się do niej bardzo przystojny, miły, czuły i troskliwy młody człowiek. Do Kim dołączył Dug Mundańczyk, ujął jej dłoń i ucałował. Kim wyglądała na zachwyconą. - Miał parę uroczych skrzydlatych centaurów, które niosły ich tam, gdzie mieli ochotę się udać - ciągnęła Jenny coraz bardziej melodyjnym głosem, a Che i Cynthia dołączyli do Kim i Duga. Zabierał ją w różne przyjemne miejsca. Miło spędzali razem czas i Donna coraz bardziej go kochała i sądziła, że i on ją kocha. Sprawiał wrażenie, że ma nadmiar duszy. Metria patrzyła, skonsternowana. O co chodziło w tym skeczu? Wtem wokół dwojga ludzi i wierzchowców zmieniła się sceneria. Nie znajdowali się już w zamkowej komnacie, a bawili się w centrum rozrywki. Dug droczył się z Kim (Donną), zachęcając, żeby stanęła na ładnym dywaniku. Kiedy to zrobiła, dywanik ją zrzucił i wylądowała na miękkim łożu. - To skaczący dywanik! - zawołała, rozbawiona. Dug się roześmiał i też stanął na dywaniku. Poleciał w ślad za Kim. Skłębili się na łożu. Kim piszczała i wierzgała, kiedy ją łaskotał, najwyraźniej świetnie się bawiąc. Padło na nich światło. Kim pospiesznie usiadła i starała się przygładzić włosy, wystraszona, iż ktoś może pomyśleć, że w publicznym miejscu czyni coś sekretnego. - Co robi tu ten punktowy reflektor? - spytała, zdejmując piórko ze spódnicy. - To nie jest reflektor punktowy, tylko szperacz - poinformował ją Dug. - Co za różnica? - Szperacz jeszcze nie znalazł tego, czego szuka. Kim chwyciła puchową poduszkę i trzepnęła go w głowę. I znów się zaczęły łaskotki i piski. Ale Metria zauważyła coś odrobinę dziwnego: Dug nie patrzył, kiedy spódniczka Kim zbyt wysoko odsłaniała nogi i nie pozwalał dłoniom błądzić, kiedy ją łaskotał pod pachami. Każdy normalny młody człowiek bez wahania by wykorzystał taką okazję. Jakby miał na uwadze zupełnie inny cel. Przeszli do jadalni. Kim sięgnęła po duży, ładny, ale dziwnie wyglądający owoc. Górna część była przezroczysta i widać było przesuwające się w środku bąbelki. - Nie polecałbym go - odezwał się Dug. - Dlaczego? Wygląda na smaczny. - To owoc kawowca. Ma pyszny smak, ale potem nie można spać. - Och - odłożyła owoc, bąbelki się uspokoiły. - Zaczynam się czuć zmęczona. Nie chcę, żeby mi coś zakłóciło sen. - No to proszę - powiedział, wyjmując niewielki metalowy przedmiot; dotknął nim ręki Kim, naciskając przy tym kciukiem malutkie kółeczko. - Co to takiego? - spytała. - To zapalarka. Doda ci wigoru i nie będziesz zmęczona. - O tak, teraz jestem o wiele żywsza - przyznała i jej chód faktycznie się stał bardziej sprężysty. Wyszli na dziedziniec. Była tam lodowa ściana z jakimiś osobliwymi naroślami. Dug sięgnął pojedna z nich. - Co to takiego? - spytała Kim. - To i-cykl. Pościgamy się? - W jaki sposób? - Każde wsiądzie na swój i-cykl i pędzie pedałować jak najszybciej, żeby dotrzeć jak najdalej, zanim się rozpuści. - Oooo, to zapowiada fajną zabawę. - Wzięła sobie i-cykl. Wsiedli, położyli stopy na lodowych pedałach. Pomknęli przez dziedziniec, wpadli do ogrodu. Wierne wierzchowce biegły za nimi, dziwnie osowiałe, jakby ta zabawa ich nie śmieszyła. Metria znów poczuła ukłucie niepokoju. Rozległo się przyjazne powarkiwanie i kilka kwitnących roślin pochyliło się ku nim. - Jakie śliczniutkie! - odezwała się Kim. - Co to za kwiaty? Przypominają mi pieski. - To psianeczki - odparł Dug. - Teraz są malutkimi szczeniaczkami. Wyrastają na psiarni. Po prawdzie to bardziej przypominały dwa gargulce. Ale Metria nie zamierzała się czepiać. Kim się zaśmiała. Lecz Dug i oba wierzchowce nie. Dug był bardzo poważny, jeżeli akurat nie wdzięczył się do Kim, a oba centaury były przygnębione. Pomknęli ku damie z muzycznym instrumentem. Dama wyglądała jak Jenny, a instrument przypominał kota Sammy’ego. Zaczęła śpiewać, lecz nagle przestała. - Co się stało? - spytała troskliwie Kim. - Jestem Marcja-minstrelka. Właśnie się zorientowałam, że jeszcze za wcześnie na mój śpiew - odparła śpiewaczka. - O, pewnie masz zespół przed-minstrelowy - użaliła się nad nią Kim. - Tak. Wkrótce będę śpiewać evergreeny i bluesy zamiast czerwieni i pomarańczy. Pomknęli pod arkadami. Był tam jakiś człowiek z młotem i rozwalał je. Przypominał olbrzyma Graeboe. - Czemu rozwalasz arkady? - spytała Kim. - Muszę. Jestem arcyłotrem. - Cóż za niesamowite miejsce! - wykrzyknęła Kim, kiedy pędzili na pastwisko owiec. Lecz ich i-cykle się roztapiały. Wkrótce zmieniły się w dwie kałuże; wiaterek marszczył ich powierzchnie drobniutkimi falkami. Prawdę mówiąc, były to mikrofale. Kim i Dug stali teraz na pastwisku. - Wygrałaś - oznajmił Dug. - Dojechałaś dalej niż ja, zanim się twój i-cykl roztopił. Kim rozejrzała się po owcach, zaśmiała się. - To zależy od twojej owieczki* [* gra słów: ang. view; point of view - punkt widzenia; ewe - owieczka (view i ewe wymawia się podobnie) (przyp. tłum.).] - zażartowała. Nie zauważyła, że nie roześmiał się ani Dug, ani centaury. Potem oglądali cudowny zachód słońca. - To był najpiękniejszy dzień w moim młodzieńczym życiu! - wykrzyknęła Kim. - Mało brakuje, żebym pękła z ekscytacji! Mam wrażenie, że dusza gotowa ze mnie ze szczęścia wypłynąć! - O tak - przyznał Dug. Wziął ją w ramiona i mocno pocałował. Centaury się wzdrygnęły. Coś było nie tak. Kim skuliła się, skurczyła, cofnęła jak po uderzeniu. - Och, jestem zgubiona! - zawołała. - Wyssałeś moją duszę! - Racja - przyznał z zadowoleniem Dug. - Bardzo fajna duszyczka. I odszedł, pogwizdując. Centaury poszły za nim, przybite. - Co on zrobił? - spytała Metria; zorientowała się, poniewczasie, że wraz z tamtymi jest w jednym ze snów Jenny. - Wyssał jej duszę - odparła Jenny. - To wampir-duszopijca. - Co za ohyda! Jenny nie odpowiedziała. Metria z przerażeniem patrzyła, jak Kim chwiejnie odchodzi, z trudem odnajdując drogę do domu. Wyglądała na przygnębioną, otępiałą, przybitą, pozbawioną nadziei; chciała umrzeć. Lecz Jenny wyjaśnila, iż Kim się przekonała, że pozostały z niej drobne fragmenciki duszy, „przyklejone” do tego, co najbardziej ukochała - jak na przykład jej ulubiony zielony smok parowy, który wyszedł na poszukiwania i pomógł jej przebrnąć resztę drogi do domu. Owe fragmenty skupiły się razem, żeby ją utrzymać przy życiu, lecz były jedynie cieniem jej właściwej duszy. Kim teraz prawie nie miała duszy; i z tej pustki wypływały niższe emocje. Była niegdyś szczęśliwa, teraz była przygnębiona, w depresji. Przedtem kochała życie; teraz chciała zabijać. Pragnęła zemsty. Zdobyła ostry nóż, zrobiła nań pochwę, żeby móc go cały czas przy sobie nosić. - Nie, nie! - krzyczały słabym głosikiem drobne fragmenty jej duszy. - To się nie godzi! Ponieważ owe fragmenty były dla niej bardzo cenne, Kim usiłowała iść za ich radą. Udała się do mądrego i miłego człeka, by prosić o pomoc. Owym człowiekiem był Graeboe, który już nie rozwalał arkad. - Nie szukaj pomsty, moje dziecko - doradził jej. - Zostań w domu i dojdź do siebie. Twoja dusza z czasem się zregeneruje z owych fragmentów, które ci zostały. To była dobra rada, lecz Kim miała za mało ducha w sobie, żeby się do niej zastosować. Pomsta to łatwizna, przebaczać jest trudno (zwłaszcza osobie, której brak ducha). Sądziła, że Dug ją kocha, a on tylko czyhał na jej duszę. Zwodził ją, dopóki szczęście nie wypełniło jej duszy, osłabiając przy tej okazji więzi duszy z ciałem, przez co łatwiej mógł ją ukraść. Bezlitośnie skradł jej najcenniejszy skarb. Już ona go zmusi, żeby jej za to zapłacił. Po prawdzie, to chciała go zabić. A jednocześnie się obawiała, że wróci, jak tylko sobie uświadomi, że jej nie odebrał całej duszy. Nie miała pojęcia, jak zareaguje, kiedy go znów zobaczy - bo największe pozostałe jej fragmenty duszy były tymi właśnie, które go najbardziej kochały. Lękała się, że jeśli nawet go odnajdzie, to nie będzie w stanie go zniszczyć przez te tkwiące w niej okruchy miłości i że wtedy to on z nią skończy, odbierając jej resztki duszy. Sama nie wiedziała, czy powinna go zabić, czy potrafi to uczynić. Biła się z okropnymi myślami, próbując podjąć decyzje. We śnie pojawiły się owe okropne myśli, przypominając dwa gargulce i chodzącego kościotrupa. Kim walczyła z nimi, ale jej nóż nie szkodził kamieniom ni kościom, ona zaś nie miała odwrotu. Pojęła, że na pewno nie była jedyną ofiarą. Dug musiał wcześniej to samo uczynić i innym dziewczętom. Oooo, to ją dopiero rozsierdziło! Może mimo wszystko powinna go jednak zabić. Znów pojawił się Dug. Wiedziała, czego chce: reszty jej duszy, która się już odrobinę zregenerowała. Wiedziała, co powinna zrobić: pchnąć go nożem. Ale był taki przystojny i tak miło było w jego towarzystwie, no i jego oba centaury były takie słodkie. Przyniósł jej cukiereczki, po których z całą pewnością stanie się jeszcze słodsza. Obiecał, że ją zaprowadzi do butlonosa, jednego z najbardziej pomocnych w całym Xanth morskich stworów. Mówił, że mogą nawet się udać i do Washingtownu, gdzie wszystkich spłukują do czysta. Opowiadał o kosztowaniu pewnego specjalnego owocu, wiszącego na sprężystych gałęziach i mającego tak wspaniały smak, że każdy, kto go nadgryzł, był gotowy na imprezę; nazywają ten owoc dżamprezowym cytrusem. Jak wspaniale to brzmiało! I w ten sposób znów ją zwiódł; a chociaż wiedziała, że nie powinna, to jednak mu na to pozwoliła. Chciała uwierzyć, że to prawda, że mogą się razem bawić i miło spędzać czas jak przedtem; że utrata duszy to zaledwie gorszy fragment tego snu. Chciała go kochać. A jednocześnie wiedziała, że popełnia absolutne szaleństwo i że powinna go zabić. Usilnie się starała zacisnąć dłoń na rękojeści ukrytego noża, wyciągnąć ów nóż i pchnąć Duga, lecz nie miała wystarczająco silnej woli, a i ta resztka woli coraz bardziej słabła. Dug wziął ją w ramiona, przycisnął wargi do jej ust. Zamierzał to powtórzyć! Zamierzał wyssać z niej resztki duszy i zostawić w niej kompletną pustkę. Zdobyła się na ostatni wysiłek. Uniosła nóż. Lecz nie była w stanie pchnąć Duga, jedynie go ukłuła poprzez ubranie. On zaś wybuchnął niczym przekłuty balon. Dusze poleciały we wszystkie strony. Niektóre były całkiem świeże, inne nieco nadpsute; jedne były w dobrym stanie, inne - ohydnie pokurczone. Większość była w pośrednim stanie, pomiędzy tymi skrajnościami. Było ich setki, może nawet tysiące - a w swej chciwości pragnął zdobyć jeszcze więcej. Był tak wypełniony duszami, że o mało nie pękł dlatego wystarczyło jej leciutkie ukłucie. Mimo wszystko zdołała go zabić. Kim była naprawdę wstrząśnięta oraz zbulwersowana, pełna wstrętu i przerażona, ale miała na tyle rozsądku, żeby złapać własną duszę, zanim ta zdążyła odlecieć, i wciągnąć ją w siebie. Jej dusza była jedną z tych w dobrym stanie; nie zdążyła ulec degradacji. Znów była dawną sobą! Oba centaury pochwyciły własne dusze. Uleciał z nich smutek, uśmiechnęły się. - Uratowałaś nas! - rzekły do Kim. - Jesteś Bohaterką! Rozpostarły skrzydła i radośnie odleciały do domu; już nie były związane z tym, który im ukradł dusze i wyzyskiwał je. Kim także wróciła do domu, czując się o wiele lepiej, chociaż była zasmucona utratą takiego przystojnego adoratora. Niestety, w okolicy znajdowała się naśladopszczółka. Ten owad uwielbiał się stroić w cudze piórka. Tym razem przystroił się w szaty dobrego obywatela. Widział, jak ukłuła Duga, i doniósł na nią do Urzędu Lepszej Sprawy. Aresztowano ją, miał być proces. Ponieważ nie było smakowitego kąska, czyli ciała, oskarżono ją o coś innego, bo zaaresztowanie bez powodu nic by nie dało. Sędzia był machiną o surowo wyglądającym ekranie (ogromnie przypominał Kom-Pluter). Oskarżyciel był groźnym czarnym mężczyzną podobnym do Sherlocka. - Wykażemy, że oskarżona pogwałciła zasady Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych - oznajmił oskarżyciel. - Przecież wcale tego nie chciała - sprzeciwił się obrońca (adwokatka wyglądała jak Gloha). - Kto twierdzi, że to zrobiłam? - spytała Kim. - Ja - odparł skrzydlaty potwór. - Jestem Simiurg. W swojej wszechwiedzy spostrzegłam, że kiedy się tarzałaś w pierzu z tym człekiem, to nie dbałaś o to, jak wysoko zadziera ci się spódnica, a z norki wyjrzało mysie dziecko i zobaczyło twoje majteczki. To wykroczenie. Pogwałcenie zasad KSD. - Przecież to śmieszne! - sprzeciwiła się Kim. - Nawet nie wiedziałam, że myszka tam jest. - CISZA - wyświetlił ekran sędziego. - JAK TO TŁUMACZYSZ? - To wariactwo! - powiedziała Kim. - Z trudem przeżyłam wykradzenie mi duszy i utratę chłopaka, a wy dbacie wyłącznie o... - WYMAZANE NIEISTOTNE STWIERDZENIE - wyświetlił sędzia i było tak, jakby się nigdy nie odezwał, bo rzeczywistość uległa zmianie. - Nie obchodzi mnie, co oskarżona wiedziała lub kiedy się o tym dowiedziała - oznajmił ponuro Sherlock. - Jestem gotów sprowadzić tutaj mysz, żeby zaświadczyła o tym przestępstwie. - Przecież oskarżona to osoba o dobrym charakterze, pochodząca z odległej krainy - powiedziała Gloha. - Nie miała pojęcia o żadnym wykroczeniu. - Niewiedza nie jest usprawiedliwieniem - upierał się Sherlock. - I przywróciła utracone dusze wielu osobom - dodała Gloha. Mogę sprowadzić dwa centaury, żeby o tym zaświadczyły. Dobro będące jej dziełem z całą pewnością przeważa każde nieumyślne wykroczenie. - Popełniła przestępstwo - oznajmił Sherlock. - Jest zacną osobą - odparła Gloha. Rozjaśnił się ekran sędziego: - STRONY PRZEDSTAWIŁY SWOJE ARGUMENTY. TERAZ ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH WYDA WERDYKT. I nagle Metria wzbudziła powszechne zainteresowanie. To było osobliwe, bo nie miała nawet odrobiny pewności, a co dopiero absolutnego przekonania. - Kto, ja? - spytała. - TAK. TY. - To jakiś zbzikowany sen! - wykrzyknęła Metria. - Ta cała sprawa to jakiś domek z kart. Wynoszę się stąd - i wyrwała się ze snu Jenny. I znalazła się pośrodku sali przysięgłych, pod ostrzałem co najmniej tuzina par oczu. - MUSISZ ZADECYDOWAĆ, BO MY NIE MOŻEMY, A NIE CHCEMY ZOSTAĆ „ZAWIESZONĄ” ŁAWĄ PRZYSIĘGŁYCH wyświetlił Kom-Pluter; na ekranie pojawiły się też stryczki. - CZY OSKARŻONA JEST WINNA? - Nie zgadzam się na to! - rzekła Metria. - Nawet nie należę do tej ławy przysięgłych! - DEMONICA ZMIENIA ZDANIE. I Metria stwierdziła, że istotnie zmieniła. - Tak, oczywiście, zadecyduję - zgodziła się. - Tylko mi pozwólcie troszkę pomyśleć. - DEMONICA MYŚLI, POZOSTALI ODPOCZYWAJĄ - wyświetlil ekran. A Jenny znowu zaczęła nucić. Wkrótce się pojawiła nowa scena wszyscy członkowie ławy przysięgłych tańczyli w sali balowej wspaniałego zamku. Marrow wykonywał Danse Macabre, wdzięcznie grzechocząc kośćmi, a Gloha i Graeboe kręcili piruety pod główną kopułą. Stanley Steamer kłapaniem zębów wybijał rytm, a oba gargulce zataczały wokół siebie kamienne kręgi. Pozostali tańczyli w cztery pary, wciągając w to Marrowa dla kompletu, potem utworzyli taneczny krąg i wreszcie tańczyli trójkami. W tym śnie Dug wspaniale wyglądał w eleganckim garniturze, a Kim prześlicznie w powłóczystej sukni; reszta również świetnie się prezentowała. Wspaniale się bawili. Ale nie Metria. Uziemił ją ten werdykt. Nie mogli podjąć decyzji, więc chcieli, żeby to za nich zrobiła, a Kom-Pluter tak zmienił jej rzeczywistość, że nie mogła odmówić. Miała zadecydować, czy Kim zawiniła, pokazując bieliznę maleńkiej myszce; lecz Metria wiedziała, że to zastępcza sprawa. Prawdziwy werdykt będzie dotyczył Roxanne Rok, która równie niewinnie zbłądziła. Jakżeż sumienna ława przysięgłych mogła się tak zrzec swojej odpowiedzialności, cedując podjęcie decyzji na lekko zbzikowaną demonicę? To było wyraźne pogwałcenie ich kompetencji. W zasadzie był to demoniczny konkurs piękności. Rozstrzygnięcie zależało nie od tych, co mieli rozplatać jakąś kwestię, a od osoby, która nie bardzo wiedziała, o co chodzi. W tym przypadku tą osobą była Metria. - Złapałam się we własne sidła - mruknęła rozeźlona. - Co? - zainteresowała się Mentia. - Powiedziałaś coś brzydkiego? - Wpadłam we własną pułapkę. Pomogłam zaaranżować małżeństwo, organizując konkurs piękności demonów, a teraz ława przysięgłych w podobny sposób skłania mnie do wydania werdyktu. - Ciekawam, co im podsunęło ten pomysł. W myślach Metrii zapaliło się światełko. Demonica W(E/N)us! To była trzecia próba zerwania procesu! Sprawiła, że prawomocnie wybrana ława przysięgłych przekazała swoje kompetencje osobie postronnej. Metria teraz to pojmowała - lecz nie mogła tego zmienić z powodu rygorów narzuconych przez Kom-Pluter. Może to i niewiaściwe, lecz mimo wszystko musiała to uczynić. Cóż, była jedna droga wyjścia. Mogła po prostu przeskoczyć do gabinetu sędziego Grossclouta i powiedzieć mu, co się dzieje. Kom-Pluter w tej chwili jej nie obserwował; mogłaby uciec, zanim zdążyłby zmienić jej decyzję. Lecz co by się wtedy stało? Grossclout by unieważnił proces a to by oznaczało zwycięstwo Demonicy W(E/N)us, usiłującej zerwać proces. Werdykt musiał zapaść - bo inaczej Demon X(A/N)th przegra i cały Xanth za to zapłaci. Czyli Metria musiała to zrobić nawet jeżeli przyniosłoby to niesprawiedliwy wyrok. Ale nie zrobi tego sama! - Mentio! Biadamiko! Wy też jesteście w to wplątane. Wy decydujcie. - No pewnie - odezwała się bezdusznie Mentia. - Prawo może i jest wariackie, ja jestem zbzikowana i mówię, że pokazała bieliznę i jest winna. - Wcale nie! Nie jest! - zaprotestowała Biadamika. - Jest porządną dziewczyną, sprowadzoną na manowce przez złego człowieka. Popchnął ją, nakłonił do tarzania się w pierzu. To on jest winny, a nie ona. - Ale to nie jego się sądzi - stwierdziła Mentia. - Może obydwoje są winni. Ale my mamy podjąć decyzję wyłącznie co do niej. A ona to zrobiła. - Ale były oko... lokol... - zająknęła się Biadamika, nie potrafiąc wymówić tak dorosłego słowa. - Okoliczności łagodzące - podpowiedziała Metria. - Właśnie. Czyli jest niewinna. Mentia i Biadamika zajęły przeciwstawne stanowiska, tworząc kolejną „zawieszoną” ławę przysięgłych. Czyli wszystko i tak zależało od Metrii. Nie mogła dopuścić, żeby wszyscy inni zawiśli. Wszystko przemawiało przeciwko Kim Mundance, którą oszukano, sprowadzono na manowce, pozbawiono większości duszy i aresztowano, kiedy stawiła opór. Zamiast ją oskarżyć o zabicie złego stwora, wysilili się na obciążenie jej śmiesznym nieumyślnym wykroczeniem, bo uznali, że tego łatwiej będzie dowieść. Ponieważ Kim działała w obronie własnej i przy okazji pomogła wielu innym odzyskać dusze, to raczej należało ją nagrodzić, a nie skazywać. Więc wytoczono jej proces o coś zupełnie bez znaczenia, bo komuś zależało na wyroku skazującym. Śmierdzące machinacje. A Roxanne Rok ofiarowała niemal sześć stuleci lojalnej służby, spisując się lepiej, niż ktokolwiek inny z Xanth by to zrobił. A przecież zamiast ją wynagrodzić, jak na to zasługiwała, wytoczono jej proces o śmieszne wykroczenie. Dlaczego? Żeby uniknąć nagrodzenia jej? To zapewne owa wielka niesprawiedliwość tak nieodwołalnie podzieliła ławę przysięgłych, a i Metrię też. Chciała pochwalić Roxanne, a nie ukarać, lecz tak wszystko ułożono, że nie mogła. Musiała podjąć decyzję na podstawie ograniczonych szczegółów prawnych. O tak, ława przysięgłych odtworzyła całą tę sytuację pod postacią innej historii, żeby nikt nie mógł zarzucić, iż nieupoważniona osoba podjęła decyzję co do Roxanne. Ale prawdę mówiąc, zwalili wszystko Metrii na kark. Musiała zadecydować. Czemu Simiurg tak postąpiła? Czemu Grossclout i pozostali na to przystali? Gdzie tu sprawiedliwość w całej tej sprawie? Metria miała jedynie połowę duszy, a przecież nie miała wątpliwości, że to czysta farsa. Ława przysięgłych też to zauważyła. Dlaczego Simiurg nie? A podobno jest nadzwyczaj mądrym i bezstronnym ptakiem. Byłabyż w gruncie rzeczy istotą niegodziwą, chcącą się nie wywiązać z umowy? Ale to przecież nie Simiurg sądzono, a Roxanne Rok. Metria musiała się zająć przedłożoną jej sprawą, a nie tą, do której by się chciała zabrać. Może Demonica W(E/N)us wymyśliła, że ława przysięgłych nie zechce się zająć tą sprawą, co jej by zapewniło zwycięstwo. A jeżeli i Metria odmówi, to jaką wyrządzi tym szkodę Xanth? Biła się z myślami i biła, nawracała do początku i nawracała, ale wreszcie doszła do niechcianego wniosku. - To głupie, niedorzeczne, plama na naszym honorze; prawo jest głupie, ale zgodnie z jego literą Kim jest winna - orzekła Metria. Taniec nagle ustał. Wszyscy sędziowie przysięgli byli wstrząśnięci. Ale zawarli układ i zamierzali go dotrzymać. - NIECH TAK BĘDZIE - wyświetlił Kom-Pluter. - DEMONICO, POWIADOM SĘDZIEGO GROSSCLOUTA, ŻE ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH UZGODNIŁA WERDYKT. NIE WSPOMNISZ, JAK DO TEGO DOSZŁO. Pozostali potakującą skinęli głowami. To była ich tajemnica jej. Czy właśnie ocaliła Xanth kosztem szlachetnego i naprawdę niewinnego ptaka? Metria się lękała, że tak. Przeskoczyła. Grossclout łypnął na nią groźnie. - Ława przysięgłych uzgodniła wyrok - zawiadomiła ponuro. Wolałaby przeniknąć do jakiejś innej krainy. Sędzia rozpoczął posiedzenie. Wszyscy porzucili swoje zajęcia i pospiesznie wrócili do sali sądowej. Publiczność była o wiele liczniejsza, bo pojawili się Król Dor i Królowa Iris oraz reszta mieszkańców Zamku Roogna. Dołączył nawet Dobry Mag Humfrey i jego domownicy. Metria była zadziwiona. Przekazała wezwanie od Grossclouta, lecz i tak zdumiewające było, że wszyscy posłuchali. Dobry Mag prawie nigdy nie opuszczał swojego ciemnawego gabinetu. Sędziowie przysięgli zajęli swoje miejsca. Metria zauważyła, że niektóre z kobiet osuszają chusteczkami twarze, a pewni panowie mają nieszczęśliwe miny. Nie bardziej niż Metria byli zadowoleni ze swojej decyzji. Jedynie Kom-Pluter był zadowolony z siebie, na ekranie widniał uśmiech. Pewnie on jeden upierał się przy werdykcie „winna” i stawiał ich wszystkich przed groźbą powieszenia. A Metria stanęła po jego stronie. Co za hańba! - Czy uzgodniliście werdykt? - spytał retorycznie sędzia Grossclout, jak zwykle groźnie łypiąc. - Tak, Wysoki Sądzie - odparł Sherlock; najwyraźniej był przewodniczącym ławy. - Uznaliśmy, że Roxanne Rok jest winna zarzucanego jej czynu. Zapanowała konsternacja. Księżniczka Ida była zaszokowana, a jej księżyc pociemniał, chowając swą jaśniejszą stronę. Siedząca w przyległej komnacie Roxanne pochyliła dziób; jeżeli miała nadzieję na łaskawy wyrok, to na próżno. A gdzieś w dali dała się wyczuć złowieszcza wibracja - to potężna Demonica zaklęła i się wyniosła. Metria pomyślała, iż wie, kto to taki. RACJA, DEMONICO - pojawiła się myśl Simiurg. - OCALIŁAŚ XANTH. DEMONICA W(E/N)us ZAŁOŻYŁA SIĘ, IŻ ROXANNE NIE ZOSTANIE SKAZANA. UWAŻAŁA, ŻE ŻADNA ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH NIE WYDA WYROKU WYŁĄCZNIE NA PODSTAWIE DOWODÓW. Ocaliła Xanth. Ale jakim kosztem? Połowa duszy Metrii cierpiała. Sędzia Grossclout skinął głową. - Roxanne Rok, uznano cię winną pogwałcenia zasady Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych: Tajenia Przed Dziećmi Interesujących Je Spraw. Ponieważ może to skrzywdzić nadzwyczaj ważne pisklę, skazuję cię na dalszą opiekę nad tym pisklęciem aż do czasu, kiedy zasady Stowarzyszenia już się nie będą doń stosować. - Sprzeciw! - zawołała Ida. - To może potrwać całe stulecia! Sędzia ją zignorował. - Nadal będziesz przedkładać dobro tej istoty ponad dobro wszystkich innych, dopóki nie dorośnie i nie stanie się niezależna. Żadne pragnienie czy zobowiązanie nie będzie ważniejsze od tej misji. Rzucił jej gniewne spojrzenie. - Roxanne Rok, czy rozumiesz i przyjmujesz ów wyrok? Powoli uniosła głowę. - Skrzek. - Rozumie i akceptuje - przetłumaczył golem Grundy. - Zrobi, co w jej mocy. - A więc niech tak będzie - rzekł sędzia, uderzając młotkiem w stół; dźwięk był tak przenikliwy i głośny, że cały zamek zadygotał; potem Grossclout popatrzył na ławę przysięgłych i publiczność. Doniosłość owej misji sprawiła, że należało sprawdzić lojalność osoby wybranej do jej wypełnienia. W tym celu posłużono się pretekstem. Zamierzam omówić pięć retorycznych pytań i stwierdzeń. Zamilkł na chwilę. Na pewno dla większego efektu, bo demon profesor nigdy się nie wahał. - Oto stwierdzenie: żadne inne pragnienie czy zobowiązanie, w całym Xanth, nie jest i nie będzie ważniejsze od owej misji. - Jedno złowrogo łypiące oko wbił w ławę przysięgłych. - Ty, centaurze Che, zostaniesz w odpowiednim czasie wezwany, żeby nauczyć to pisklę wszystkiego, co powinno wiedzieć i rozumieć. To właśnie w tym celu się zjawiłeś na świecie: uskrzydlony, by móc z nim latać; centaur, by dysponować odpowiednim intelektem. Przez pewien czas będziesz towarzyszył pisklęciu. Czy rozumiesz i akceptujesz tę misję? Centaur Che rozdziawił usta, pozostali sędziowie przysięgli również. Zaczynali sobie uświadamiać, że wyrok, który dopiero co wydali, ma o wiele większe znaczenie, niż sądzili. - Tttak - odparł Che (był centaurem, więc jego słowo było święte; a jednak był oszołomiony: właśnie poznał cel swojego istnienia). Sędzia skierował wzrok na Grundy’ego. - Pisklę i ptak-Rok będą czasami musiały się porozumiewać z innymi istotami. Ty, golemie Grundy, będziesz im w razie potrzeby służył za tłumacza. Czy rozumiesz i akceptujesz? Nawet wygadany golem był przez chwilę wytrącony z równowagi. - Taaa, no pewnie - odparł w końcu, mile pochlebiony. Groźne, gniewne spojrzenie Grossclouta spoczęło na publiczności i wszyscy pobledli. Wreszcie wbiło się w Dobrego Maga. - A żeby owa misja przebiegła pomyślnie, to w razie potrzeby powinieneś bez żadnych utrudnień służyć pomocą centaurowi Che i Roxanne Rok. Magu Humfreyu, rozumiesz i akceptujesz? - Oczywiście - odparł Humfrey, nie okazując najmniejszego zdziwienia (Metria uświadomiła sobie, że Służba, którą jej Dobry Mag narzucił, kryła w sobie więcej, niż ktokolwiek przypuszczał). Sędzia znów zmienił kierunek spojrzenia - teraz patrzył ku komnacie zajmowanej przez Simiurg. - Ty także, Simiurg. Akceptujesz to? TAK - tu również żadnego zdziwienia; w końcu to było jej pisklę. Wzrok sędziego przesunął się teraz ku istocie, której Metria przedtem nie widziała - może dopiero teraz stała się widzialna. Był to olbrzymi koń, czarny jak niebo o północy, połyskujące maleńkimi jasnymi gwiazdkami. To był Nocny Ogier, władca Królestwa Snów! - I ty również. Czy akceptujesz to, Trojanie? - Tak. - Czarny Ogier zniknął. Spojrzenie Sędziego ponownie spoczęło na oskarżonej, która podniosła dziób i spojrzała na Grossclouta. - Żeby ułatwić wypełnianie nowych obowiązków przywraca ci się, Roxanne Rok, zdolność lotu, i to większą, niż dysponują inni przedstawiciele twojego gatunku. Wykonując swoją misję, możesz swobodnie podróżować po całym Xanth, bez żadnych utrudnień. Żadna istota ni rzecz nie może ci w żaden sposób przeszkadzać, pod karą wygnania do Królestwa Snów i wydania na prześladowanie przez Nocnego Ogiera i jego nocne mary - zebrani jęknęli; nie było gorszej kary niż trwałe uwięzienie w złym śnie. - Podejmiesz każde działanie, jakie uznasz za niezbędne do zapewnienia bezpieczeństwa i należytej opieki swojemu podopiecznemu, i masz prawo żądać niezbędnej pomocy od każdej istoty i rzeczy w Xanth. Albowiem pisklę, które się wykluje za... - Grossclout łypnął na lewy nadgarstek - za parę chwil, ma być sukcesorem Simiurg, gdy ona odejdzie. Musi odebrać jak najlepsze wykształcenie i wychowanie; musi mieć lojalną opiekunkę i wychowawczynię na dobre i na złe. Sąd z satysfakcją stwierdza, że masz odpowiednie cechy, by wypełniać owo zadanie. Wśród publiczności i sędziów przysięgłych rozległy się szepty pełne podziwu. Metria zdała sobie sprawę, że Roxanne Rok - przez wzgląd na wagę powierzonego jej zadania - zajęła wlaśnie najważniejszą pozycję w całym Xanth. Wyrok nie był karą, lecz nagrodą za niezwykle lojalną służbę. Żaden z sędziów przysięgłych tego nie podejrzewał! - A ponieważ ta misja istotnie może jeszcze potrwać parę stuleci, to na czas jej trwania zostaje zachowany czar chroniący twoją młodość. Nie postarzejesz się, dopóki nie zakończysz swojego zadania. Sędzia odwrócił wzrok od Roxanne. - A teraz nadszedł już czas. Łupnął młotkiem i zamek znów się zatrząsł. Rozległ się głośny trzask, jakby pękło coś bardzo twardego. Roxanne skrzeknęła i zeskoczyła z gniazda. - Och! - przetłumaczył Grundy. Jajo pękło. Rozpadło się na dwie połowy. W chwili, kiedy to się działo, załopotały skrzydła i pojawił się bocian niosący tobołek. Wylądował na gnieździe, które dopiero co opuściła Roxanne, położył tobołek i wyjął zeń puszysty ręcznik. Włożył ów ręcznik w pęknięte jajo i coś nim wytarł. Potem puścił ręcznik. Metria przyglądała się temu ze zdumieniem. Skoro bocian przynosi ptaki, to po co są jaja? I jak w takim razie pisklę mogło być w jaju i słyszeć brzydkie słowo? Potem się zorientowała, że to pewnie była wizyta kurtuazyjna: żeby asystować przy wykluwaniu się i mieć baczenie, czy wszystko przebiega, jak należy. No bo przecież nie było to jakieś tam wykluwanie się. Z ręcznika wyłoniło się Pisklę. Mieniło się wszystkimi barwami tęczy, połyskiwało niczym zbiór wspaniale oszlifowanych drogich kamieni. Było najpiękniejszym i najsłodszym pisklęciem, jakie każdy z obecnych kiedykolwiek widział. Zamrugało i dostrzegło Roxanne. - Ćwir! - wykrzyknęło. - Niania! - przetłumaczył Grundy. Pisklę postąpiło ku Roxanne, która pospiesznie wróciła na kamienne gniazdo i troskliwie otoczyła małe skrzydłem. Nie było wątpliwości, że tych dwoje się lubi. Przegroda znów się pojawiła, zasłaniając tamtą scenę. - A teraz przejdźmy do pomniejszych spraw - oznajmił Grossclout. - Śluby przygotowane? Podniósł się Mag Trent: - Tak, Wysoki Sądzie. - No to do dzieła. Podniosła się Czarodziejka Iris, ogarnęła spojrzeniem salę. Komnatę przyozdobiły odświętne dekoracje, a obecnych odpowiednie stroje. Był nawet bocian, bo na ceremonii został ten, który przyleciał wytrzeć Pisklę. Było to dość niezwykłe, ale niezwykłe było wszystko, co dotyczyło tych wydarzeń. Trent odszedł na stronę i przyprowadził demona Vore’a. - Stań tutaj - polecił mu. Potem przeszedł na drugą stronę i przyprowadził Maga Greya Murphy’ego. - Stań tutaj. - Ale ja nie... - sprzeciwił się Grey. - Właśnie, że tak. Na zewnątrz coś łomotnęło. Wszyscy podskoczyli, a księżyc Idy się zaniepokoił. - Co to było? - spytał Grey. - Właśnie się zderzyły Słońce i Księżyc - odparł centaur Che, a goblinka Gwenny zachichotała. - Na szczęście nic się nie stało. Metria sobie przypomniała ich żarty, że na takie właśnie wydarzenie czekają Grey i Ivy, żeby wziąć ślub. Teraz już nie została im żadna wymówka. Rozbrzmiała muzyka. Metria spojrzała ku jej źródłu i ze zdziwieniem ujrzała maestro Nie Jednego, siedzącego w fosie oznaczonej ORKIESTRA i magicznie wydobywającego melodię z instrumentów muzycznych. Najwyraźniej na tę okazję mógł opuścić Hipnotykwę; może dlatego, że i sam Nocny Ogier był tu obecny. Teraz pojawiły się i zagrały wielkie organy. Był to marsz weselny. W tyle sali pojawiły się dwie młode kobiety w ślubnych strojach. Księżniczka Nada Naga i księżniczka Ivy. Przyjaźniły się od czternastego roku życia. Teraz razem brały ślub. Metria rozpoznała suknię ślubną Elektry, teraz dopasowaną do figury Nady i sprawiającą, że Nada była czarodziejsko piękna (chociaż najmniej tego potrzebowała ze wszystkich kobiet w Xanth). Ivy była w jasnozielonej sukni, pewnie uszytej przez matkę; i ta suknia wywierała podobny efekt. Obie zaczęły długi marsz przejściem ku czekającym na przedzie sali dwom przystojnym mężczyznom. Nadzie towarzyszył król Nabob Naga, a Ivy Król Dor. To jasne, że ich ojcowie brali w tym udział, skoro tak długo się na tę okazję naczekali. Łzy napłynęły Metrii do oczu. Teraz, kiedy sama już była mężatką i miała połowę duszy, płakała na ślubach; a ponieważ był to podwójny ślub, to wylewała dwukrotnie więcej łez. Łzy przesłoniły jej większość szczegółów, ale i tak była to bardzo miła - choć łzawa - uroczystość. Skończyła się, zanim się Metria zorientowała i szczęśliwe młode pary kroiły olbrzymi tort, przygotowany przez kogoś tam. Tworzyły się grupki, złączone rozmowami na wspólne tematy. Mag Trent rozmawiał z centaurami Che, Cynthią i Cheną; zapewne o dalszych transformacjach zwykłych osób w uskrzydlone. Będą musieli poszukać nadających się do tego ochotników, a z całą pewnością zainteresują się tym tylko niektóre zwykłe centaury. Rapunzel rozmawiała z rodziną kościeja Marrowa; trudno powiedzieć, jakie mogli mieć wspólne tematy. Metria siedziała samotnie, obok niej rosła sterta mokrych chusteczek do nosa. Dolatywała do niej rozmowa Kim i Duga, jedzących w pobliżu swoje porcje weselnego tortu. - Boję się po tym wszystkim wracać do Mundanii - rzekł Dug. Wolałbym tu zostać i znowu zagrać. Grossclout napomknął, że zwycięzca wygra talent tworzenia. Dobrze by to uzupełniało twój talent wymazywania. Kim zmierzwiła mu włosy. - Może następnym razem, Dug. Proces był bardzo ważny, a ślub wspaniały. Przynajmniej możemy zachować na pamiątkę dyski z wezwaniem, choć uważam, że nikt by nam nie uwierzył, gdybyśmy opowiedzieli, czym naprawdę są. Nie powinnam ci tego mówić po tym, jak ukradłeś mi duszę... - A ty się na mnie zemściłaś! - odpalił. - Dźgnęłaś mnie i zniknąłem. - Zasłużyłeś sobie na to. Simiurg mi powiedziała, że nie dostaniemy po uszach za opuszczenie zajęć, tylko obydwoje otrzymamy najwyższe noty. Wygląda na to, że Kom-Pluter ma dojście do bazy danych college’u z ocenami. To nasza nagroda za bycie sędziami przysięgłymi. - Bosko! Chyba niczego bardziej nie pragnę. - Niczego?! Popatrzył na nią. - Nnnooo... - No nie! Ten bocian jest stanowczo zbyt blisko! Bubbles zastrzygla uszami, łypiąc na bociana, który stał pod ścianą i chyba spał. Ciekawe, że bocian został, pomyślała Metria; może na wszelki wypadek, gdyby się coś działo z pisklęciem. Dug westchnął. - Wiesz, ładnie by ci było z takim księżycem jak ten Idy. A ja bym po jego fazach poznawał, kiedy ty... Kim nastąpiła mu na stopę, ale leciutko. - Możesz mnie pocałować, jeśli obiecasz, że nie wyssiesz mi duszy. - Obiecuję. Metria uświadomila sobie, że od wielu godzin nie widziała się z mężem. A miała dla niego nie tylko pocałunki. Potem jeszcze coś sobie przypomniała. Wstała, rozrzucając chusteczki i ruszyła przez salę. - Metrio. Podskoczyła. To był Grossclout. - Słucham, Wysoki Sądzie? - Daj sobie z tym spokój. Już wypełniłem swoją rolę. Gdzie idziesz? - Do Simiurg, oddać jej ten dodatkowy dysk. - Czy masz w łepetynie wyłącznie siano? Simiurg wcale go nie chce. - Ale w takim razie...? - A jak myślisz, Demonico? Wykonałaś swoje zadanie, umożliwiając niezakłócony przebieg procesu i wydanie właściwego werdyktu, ocaliłaś Xanth od kłopotów. Simiurg chciała, żebyś po tym wszystkim dostała nagrodę. Teraz musisz doręczyć ostatni dysk i wrócić do domu, do męża. - Ale komu go doręczyć? Jest czysty. - Czyżby? - Ton głosu mówił „głupia”. - Na czyjej uwadze tak ci zależało? Ta istota nie będzie tu wieki czekać. Metria wyjęła ostatni dysk i popatrzyła. Teraz widniał na nim napis BOCIAN. A po drugiej stronie DOSTAWA. - A to ci dopiero - rzekła Mentia, a Biadamika patrzyła z dziecięcym zadziwieniem. - Och! - wykrzyknęła olśniona Metria. Potem, zdeterminowana i podekscytowana, pomaszerowała ku długonogiemu ptaszysku. Demon Grossclout omal się nie uśmiechnął. Na szczęście potrafił powściągnąć ów niestosowny poryw. Od Autora Xanth to zabawne miejsce i ma dość zabawną genezę. Przez dziewiętnaście lat swego istnienia doroślał, nie tracąc przy tym pikanterii i dwuznaczności. Ale czasami w tle kryje się nieco powagi. Ostatnim razem był to zgon Lestera del Reya, mojego poprzedniego wydawcy w Del Rey Books; to dzięki jego wysiłkom Xanth znalazł się na mapie fantasy. Tym razem idzie o parę wydarzeń z życia czytelników, w tym i zgon. Bardzo silnie reaguję na śmierć, jako że jestem skłonny do depresji (jak wielu humorystów). Kiedy zaczynałem pisać tę powieść, uczestniczyłem w konwencie w Panhandle Florida - tak, w pobliżu wejścia do Xanth. Konwent nazwano HurriCon - większość konwentów fanów tego gatunku ma w nazwie słowo „Con”, bardzo sprytnie wprowadzane; a to był typowy konwent tego rodzaju, to znaczy dziwaczny dla wszystkich outsiderów. Wśród tego całego rozgardiaszu podeszła do mnie kobieta z córeczką. Powiedziała, że mieli brać udział w konwencie całą rodziną, lecz na dwa tygodnie wcześniej pijany kierowca zabił jej męża. To było wszystko, ale zupełnie wystarczyło. Czytelnicy tego cyklu powinni wiedzieć, że mam swoje sympatie i antypatie, a pijani kierowcy zaliczają się do tych ostatnich. Butelka i samochód zbyt często stanowią w Ameryce licencję na bezkarne zabijanie lub okaleczanie, dziewczynka-elf Jenny zjawiła się w Xanth, kiedy pijany kierowca najechał na dwunastoletnią Jenny - wiele miesięcy była w śpiączce i została prawie całkowicie sparaliżowana. Tę historię opowiedziałem w odautorskiej nocie w Wyspie Widoków oraz w książce Letters to Jenny. Teraz ma siedemnaście lat i ma się dość dobrze, biorąc pod uwagę utrzymujący się paraliż, a ja nadal co tydzień do niej piszę. Dokończyłem nie związaną z Xanth powieść fantasy Roberta Komwise’a, Through the Ice, którego w siedemnastym roku jego życia zabił kolejny pijany kierowca. Lecz są i inne sprawy, nie mające związku z alkoholem. Długa, wyniszczająca choroba zabrała Janet Hines, oślepiając ją najpierw i powodując paraliż. Richard C. White zginął w podejrzanym wypadku. Byli fanami Xanth i znaleźli się tam, kiedy opuścili Mundanię. A w rozdziale 4 dołączył do nich Richard (Billy Jack) Siler. Lecz nie wszystko jest pesymistyczne. Kiedy wróciłem z konwentu do domu, znalazłem stertę listów od fanów (35 listów), a wśród nich list od dwunastolatki, Marian Spencer. Podczas 24 Zlotu Skautek w 1994 o mało nie przejechał jej pijany kierowca. Ale jej czternastoletnia siostra, Andrea Spencer, zauważyła, jak nadjeżdża, i zdołała ją odepchnąć. Samochód potrącił Andreę - wywiązał się krwiak mózgu. Miała trepanację czaszki i musieli jej ogolić głowę. Wyszła z tego, ale pewnie wiecie, jakie włosy są ważne dla dziewcząt; to nie były przyjemne chwile. No i tym razem wspomniałem o kimś, kto nie jest fanem Xanth - ale ona uratowała fankę Xanth. Ten wypadek pojawia się w rozdziale 9 - Metria nie może pozostać jako świadek, więc się nie dowiaduje szczegółów, a Mariah nie widzi przejeżdżającej obok Metrii. Innym zaś razem jest bardzo fajnie. Zaraz po tym konwencie dostałem wiadomość od Samanthy Pendery. Miała paskudny rok, z nieprzyjemnym rozwodem, po którym straciła syna i psa, porwanych przez ojca. Ale dzieciak okazał się taki, że ojciec nie mógł go znieść i pewnym wczesnym październikowym rankiem podrzucił go jej pod drzwi, razem ze zbieranym od paru miesięcy praniem. Takie już jest życie w ponurej Mundanii, a faceci oczywiście nie mają pojęcia, że brudną odzież należy prać. Całość powędrowała do samoobsługowej pralni. Ponieważ się zapowiadało na wielogodzinną robotę, to zaproponowała synowi, żeby wziął ze sobą książkę. Wybrał Wyspę Widoków. To ta książka, co się zaczyna zaginięciem centaura Che, ukochanego syna Chex. Nie, nie twierdzę, że to należący do Samanthy zbiór powieści o Xanth sprowadził z powrotem jej syna (choć mnie to korci). Jak się przekonamy, magiczny pył spomiędzy kartek może wywoływać nieprzewidywalne skutki. Chłopiec, zmagając się z praniem, zapomniał o książce i zostawił ją w pralni. Pojechał po nią rowerem, ale zniknęła. Nieszczęście! Ale pamiętajcie o magicznym pyle. Samantha wpadła na pomysł, żeby na wewnętrznej stronie okładki wpisać swoje nazwisko i numer telefonu - tak na wszelki wypadek, bo przecież powieść o Xanth jest zbyt cenna, żeby ją gubić. I jakiś tydzień później zatelefonował pewien mężczyzna. Znalazł jej książkę i byłby wcześniej zadzwonił, ale otworzył zgubę i natychmiast go zaczarował ów magiczny pył, a czyta bardzo powoli. Musiał skończyć książkę, zanim ją odda. Pytał, czy są jeszcze inne podobne książki. No cóż... Ponieważ ów mężczyzna najwyraźniej miał dobry gust, Samantha zgodziła się z nim spotkać w pralni. Od prania przeszli do kawy, od kawy do obiadu, od obiadu do wspólnego spędzenia Święta Dziękczynienia oraz Chanuki. No i tak dalej... Ufam, że kierunek rozwoju sytuacji jest zupełnie jasny. Napisała mi, że zamierzają się pobrać. A wszystko przez magiczny pył i może przez to, że ktoś wypowiedział głośno tytuł Wyspy Widoków. Z Xanth należy bardzo uważać. Wyjąwszy opisane tu specjalne przypadki, nie umieszczam w Xanth realnych ludzi. Lecz niekiedy wytwarzają się pewne związki, jak pomiędzy Dobrym Magiem i Lesterem del Reyem czy Grogoną i Judy-Lynn del Rey; ja nie mam z tym nic wspólnego, to się samo jakoś tak dzieje. Wykształcił się też długotrwały związek (skojarzenie) pomiędzy księżniczką Ivy a moją córką, Penny. Ivy - poprzez lata i powieści - odzwierciedlała dorastanie mojej córki. Lecz takie związki, skojarzenia, mają swoje niedoskonałości i minusy, bo w jednej krainie może się wydarzyć coś, co nie ma odpowiednika w drugiej. Ivy się zaręczyła i była gotowa do zameścia; ale Penny nie wyszła za mąż. I biedna Ivy znalazła się w stanie zawieszenia. Wreszcie musiałem oddzielić Ivy od Penny, żeby Ivy mogła wieść własne życie. I jak tylko to zrobiłem, to Ivy wyszła za Greya, no i oczywiście wyszła również za mąż jej przyjaciółka, Nada Naga. No a potem wyszła za mąż i Penny. Hmmm, nie wiem, co to oznacza dla jej bliźniaczki, księżniczki Idy, która tak elokwentnie przemawiała w obronie Roxanne Rok, ale mimo wszystko nie bardzo wierzyła, że wielkie ptaszysko jest pod względem formalnym niewinne. Ida się pojawiła gdy Penny znalazła przyjazną osobę dokładnie w swoim wieku; a dostała księżyc wtedy, kiedy odkryto, że asteroida Ida ma maleńki księżyc - kiedy byłem w połowie pisania tej powieści. Może jednak i w Mundanii jest trochę magii. Teraz dochodzimy do listy propozycji czytelników. Pomysły napływały szybciej, niż byłem w stanieje wykorzystać, a wykorzystałem ich tutaj grubo ponad setkę. Zaznajamiałem się z nimi głównie w 1993 roku, a większość z nich wykorzystałem przez pierwsze trzy miesiące 1994 roku; lecz sporo jeszcze musi poczekać na swoją kolej, bo dotyczą takich spraw, jak na przykład dzieci Grey a i Ivy. Więc jeżeli z uporem będziecie nadsyłać nowe pomysły, to pamiętajcie, że mogą upłynąć lata, zanim je zobaczycie w druku. Wiele pomysłów odrzucam, bo powielają te już wykorzystane. A już tyle ich wszystkich było, że wcale nie mam pewności, czy którychś ponownie nie wykorzystałem, przypisując je nowym pomysłodawcom. Laurel Kristck zasugerowała, że chyba nie bardzo wiem, co to trylogia. Zamiast 3x3 powinno to być 33. To znaczy 3 do sześcianu, czyli 27. W taki to sposób niniejsza powieść, 19 z cyklu o Xanth, rozpoczynałaby ostatnią „trójkę” trylogii. Czemuż na to wcześniej nie wpadłem? Pozostałych wymieniam bez dodatkowych komentarzy, chociaż niektórzy zasłużyli na mniejsze, a inni na większe wzmianki. Jeżeli kogoś taki spis nudzi, to może już dalej nie czytać. Mam nadzieję, że się spotkamy przy kolejnej powieści. Wymyśliłem już sporo dalszych tytułów, jak na przykład You III Wind czy Faun and Games, a i czytelnicy nadesłali sporo fenomenalnych pomysłów na przyszłość. Góry Głów Cukru - Trista Casey. Wchodnik i wychodnik, twarda woda, znarowione fale przyboju, prasoznaczuś - Paul-Gabriel Wiener. Skrzydlate wariorzechy - Tom Boyer. Klocki do budowania - Kevin Shiue. Simiurg zastępująca kosmos - Bmily Ashcroft. Talent wabienia ptaków - Matt Cannington i Heather Miller. Proces o pogwałcenie zasad KSD), wykład Xanthropologii - Michael A. Weatherford. Di-ody - Bsther Undercoffer. Deszczowy płaszcz, żuki-gnojaki z drewnem-odwrotką - Malcolm Jones. Ogr farciarz - Lenna S. Hanna-O’Neill. Sny Jenny kompatybilne z Królestwem Snów - Stephanie Erb. Odcięta i Rzędny - Travis Hodgdon. Dzieje Cheny - Adam Shain i Christy Woodman. Potomstwo Merci i Cyrusa tolerujące tak słodką, jak i słoną wodę - Alyson Dewsnap. Mdlnica - James Riley. Pończosznik - Josh Anderson. Anna Konda - Sarah Kramer. Steven Steamer - David Lee. Życzenia spełniane w połowie - Rem Haft. Talenty: ograniczonego spełniania życzeń, wygrywania melodii na wyimaginowanych instrumentach, zaglądania pięć minut w przyszłość - David Forrest. Xantycypacja - Carl Kushinsky. Talent kontrolowania emocji - Mettfeew Brennan. Cyborg w Xanth - Shawn Henley. Człowiek o pięciu osobowościach i talentach - Matt Gillmore. Magazyn Strachów - Troy Winslow. Okularnik w ocznej krainie - Marie Daniels. Workowiec - Wesley Pope. Zjadliwiec - Mark A. Hickenbotham. Alias - Lakaya Peeples. Brać z chmury dowolne narzędzie lub oręż - Tom Koonce, Roger Brennon. Taranaty Bezimiennego Zamku w trakcie Czasu Bez Magii, zdjęcie z Roxanne Rok „uziemiającego” czaru - Jennifer Roscoe. Donna Etzler (której czteroletnia córeczka miała złe sny, dopóki nie wyjaśniono charakteru nocnych mar; od tamtej pory wykłada dla mar jabłka i już nie ma złych snów. No pewnie). Psianeczki ze szczeniaczkami - Kirsten Slotter. Zespół przed-minstrelowy) - Jean Lamb. Arch-enemy (arcyłotr) - Cheryl-Anne Thornton. Mikrofale - Daniel McBridet. Pomocny butlonos - Rebecca Robinson. Washingtown - W. E. Jorgens. Dżamprezowy cytrus - Tim Cuinmings. Nasladonszczoła - Doni Rose Hyden. Szukanie ochotników na skrzydlate centaury - Joseoh A. Rausch. Talent stwarzania rzeczy oczekujących, aż Dug je wygra William Kelly. A jeszcze dwie trzecie tego zostało! Część pomysłów, które zostały, wykorzysta się w kolejnej powieści. Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą: Xanth ukazuje się teraz najpierw w twardej oprawie, a rok później w miękkiej oprawie. Więc jeśli się wam spodobała ta powieść w miękkich okładkach i nie macie cierpliwości czekać na następną, to nie musicie.